Dean KOONTZ Nieznajomi Z angielskiego przełożył CEZARY FRĄC
Tytuł oryginału: STRANGERS
Dla Boba Tannera, którego entuz...
10 downloads
20 Views
2MB Size
Dean KOONTZ Nieznajomi Z angielskiego przełożył CEZARY FRĄC
Tytuł oryginału: STRANGERS
Dla Boba Tannera, którego entuzjazm na decydującym etapie był ważniejszy, niż mógłby przypuszczać.
Część I Czas kłopotów Wierny przyjaciel jest potężną obroną. Wierny przyjaciel jest lekarstwem życia. APOKRYFY Spadla na nas straszna ciemność, ale nie wolno nam jej ulec. Musimy zapalić latarnie odwagi i znaleźć drogą do świtu. ANONIMOWY CZŁONEK FRANCUSKIEGO RUCHU OPORU (1943)
I 7 listopada - 2 grudnia 1 Laguna Beach, Kalifornia Dominick Corvaisis położył się spać pod lekkim wełnianym kocem i świeżym białym prześcieradłem we własnym łóżku, ale zbudził się gdzie indziej - w ciemności wielkiej szafy w holu, za płaszczami i marynarkami. Leżał skulony w pozycji embrionalnej. Ręce miał mocno zaciśnięte. Mięśnie karku i ramion bolały go od napięcia, jakie zrodził zły sen, którego nie pamiętał.
Nie pamiętał też, jak w nocy opuścił wygodne łóżko, ale nie był zaskoczony swoją nocną wędrówką. To samo zdarzyło się niedawno już dwa razy. Somnambulizm, zjawisko polegające na chodzeniu w czasie snu, fascynowało ludzi od najdawniejszych czasów. Fascynowało także Dorna od chwili, gdy stał się jego zdumioną ofiarą. Znalazł wzmianki o lunatyzmie w pismach pochodzących już z tysięcznego roku przed naszą erą. Starożytni Persowie wierzyli, że wędrujące ciało śpiącego szuka ducha, który oddzielił się od niego i błąka po nocy. Europejczycy z ponurych wieków średnich tłumaczyli to zaburzenie opętaniem przez demona lub wilkołactwem. Dom Corvaisis nie przejmował się zbytnio swoją dolegliwością, choć był skonsternowany i nieco zakłopotany. Intrygowały go te nocne eskapady, gdyż był pisarzem i wszystkie nowe doświadczenia postrzegał jako materiał do powieści. Z drugiej strony, choć kreatywnie wykorzystany somnambulizm mógł mu w końcu przynieść pożytek, miał do czynienia ze schorzeniem. Wygramolił się z szafy, krzywiąc się z bólu, który promieniowałz karku na głowę i ramiona. Podniósł się nie bez trudu, bo ścierpły mu nogi. Jak w poprzednich przypadkach, czuł się zawstydzony. Wiedział, że somnambulizm dotyka również osoby dorosłe, ale wciąż uważał to za dziecięcą przypadłość. Jak moczenie nocne. Ubrany tylko w spodnie od piżamy, z nagim torsem i boso, przeszedł przez salon i krótki korytarz do sypialni, a stamtąd do łazienki. Przejrzał się w lustrze. Sprawiał wrażenie wyczerpanego, jak człowiek, który wrócił do domu po tygodniu bezwstydnego nurzania się w rozpuście. W rzeczywistości był człowiekiem o stosunkowo nielicznych przywarach. Nie palił, nie przejadał się, nie zażywał narkotyków. Pił niewiele alkoholu. Lubił kobiety, ale nie prowadził bogatego życia seksualnego; wierzył w stałe związki. Nie spał z nikim od - jak długo? - prawie od czterech miesięcy. Wyglądał tak źle - jak wypompowany rozpustnik - tylko wtedy, gdy budził się i stwierdzał, że odbył jedną z nieplanowanych nocnych wędrówek. Za każdym razem był wyczerpany. Choć spał, te noce nie zapewniały mu odpoczynku. Usiadł na brzegu wanny i podciągnął najpierw jedną, potem drugą nogę, żeby obejrzeć podeszwy stóp. Nie były pocięte, podrapane ani szczególnie brudne, a zatem nie opuścił domu w czasie chodzenia we śnie. Budził się w szafach już dwa razy, w ubiegłym tygodniu i dwanaście dni wcześniej, i wtedy też nie miał brudnych stóp. Jak wówczas, czuł się, jakby w
stanie nieświadomości przebył wiele kilometrów, ale jeśli rzeczywiście tak było, to tylko zataczając niezliczone kręgi w swoim niewielkim domu. Długi gorący prysznic wypłukał z jego mięśni znaczną część bólu. Dominick był szczupły i wysportowany, miał trzydzieści pięć lat i zdolność regeneracji odpowiednią do wieku. Nim skończył śniadanie, czuł się prawie normalnie. Posiedział przy kawie na patio, przyglądając się malowniczej scenerii miasta Laguna Beach, które zbiegało ze wzgórz ku morzu, a potem poszedł do gabinetu. Był pewien, że przyczyną jego lunatyzmu jest praca. Nie tyle sama praca, ile zdumiewający sukces ukończonej w lutym pierwszej powieści Zmierzch w Babilonie. Agent wystawił książkę na aukcję i zawarł umowę z wydawnictwem Random House, które wypłaciło niezwykle wysoką zaliczkę. W ciągu miesiąca sprzedano prawa do ekranizacji (co umożliwiło wpłacenie pierwszej raty za dom), a klub książkowy Literary Guild umieścił Zmierzch wśród polecanych tytułów. Dominick przez siedem żmudnych miesięcy pracował po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt i osiemdziesiąt godzin w tygodniu nad tworzeniem tej historii, nie wspominając o dziesięciu latach przygotowywania się do pisania. Mimo to wciąż miał wrażenie, że odniósł sukces z dnia na dzień, jednym wielkim susem wyrywając się z życia niemal w ubóstwie. Niegdyś biednemu Dominickowi Corvaisisowi od czasu do czasu migała w lustrze albo w osrebrzonej słońcem szybie twarz obecnie bogatego Dominicka Corvaisisa. Nieprzygotowany na taką konfrontację, zastanawiał się, czy naprawdę zasłużył na to, co go spotkało. Czasami się martwił, że zmierza w stronę wielkiego upadku. Z triumfem i uznaniem wiązało się duże napięcie. Czy kiedy Zmierzch zostanie opublikowany w lutym przyszłego roku, spotka się z dobrym przyjęciem i potwierdzi słuszność inwestycji Random House, czy też nie spełni pokładanych w nim nadziei i tylko go upokorzy? A jeśli powieść odniesie sukces, to czy kiedyś zdoła go powtórzyć? Może Zmierzch jest tylko fuksem? W każdej godzinie dnia te i inne pytania z sępim uporem krążyły mu po głowie. Dominick przypuszczał, że te same cholerne myśli nurtowały go w czasie snu. Dlatego chodził we śnie: próbował uciec przed nieustannymi troskami, chciał od nich odpocząć i szukał tajemnego miejsca, w którym zmartwienia nie zdołają go odnaleźć. Usiadł za biurkiem, włączył IBM Displaywriter i z pierwszej dyskietki wczytał rozdział osiemnasty swojej nowej książki, jeszcze bez tytułu. Wczoraj przerwał pisanie w środku szóstej strony, ale gdy ją kopiował, zamierzając zacząć tam, gdzie skończył, zobaczył, że jest zapełniona. Na ekranie monitora jarzyły się zielone linie nieznanego tekstu.
Przez chwilę mrugał w oszołomieniu, patrząc na wyświetlone litery, a potem pokręcił głową w bezsensownym zaprzeczeniu. Nagle poczuł zimno i wilgoć na karku. O ciarki przyprawiła go nie sama obecność, lecz treść tekstu na stronie szóstej. Co więcej, w rozdziale nie powinno być strony siódmej, bo jeszcze jej nie stworzył, a jednak była. Znalazł również stronę ósmą. Gdy przeglądał materiał z dyskietki, jego dłonie zrobiły się lepkie. Alarmujący dodatek do bieżącej pracy składał się z powtórzonego setki razy dwuwyrazowego zdania: Boję się. Boję się. Boję się. Boję się. Podwójne spacje, poczwórne wcięcia, cztery zdania w wierszu, trzynaście linijek na stronie szóstej, dwadzieścia siedem na stronie siódmej, kolejnych dwadzieścia siedem na stronie ósmej - łącznie dwieście sześćdziesiąt osiem powtórzeń zdania. Maszyna nie stworzyła ich sama, bo przecież była tylko posłusznym niewolnikiem, który robił dokładnie to, co mu kazano. Zastanawianie się, czy ktoś nie włamał się w nocy do domu, żeby grzebać w jego elektronicznie przechowywanym rękopisie, także nie miało sensu. Nie zauważył żadnych śladów włamania i nie przychodził mu na myśl nikt, kto mógłby zrobić takiego psikusa. Najwyraźniej przyszedł do komputera w czasie snu i obsesyjnie napisał to zdanie dwieście sześćdziesiąt osiem razy, choć absolutnie tego nie pamiętał. Boję się. Boję się czego - chodzenia we śnie? Lunatykowanie było dezorientującym doświadczeniem, przynajmniej zaraz po przebudzeniu, ale przecież nie na tyle strasznym, żeby wzbudzać lęk. Był przestraszony szybkością swojego literackiego wzlotu i możliwością równie szybkiego upadku w otchłań zapomnienia. Nie mógł jednak przepędzić natrętnej myśli, że ten lęk nie ma nic wspólnego z jego karierą, że wisząca nad nim groźba wiąże się z czymś zupełnie innym, czymś dziwnym, czymś, czego jeszcze nie pojmował, ale co dostrzegła jego podświadomość i próbowała mu przekazać poprzez informację zostawioną w czasie snu. Nie. Bzdura. Ponosiła go zbyt bujna wyobraźnia pisarza. Praca. To będzie dla niego najlepsze lekarstwo. Poza tym z badań tematu wiedział, że somnambulizm u większości dorosłych nie trwa długo. Niewiele osób doświadczało więcej niż pół tuzina epizodów, zwykle w okresie sześciu lub mniej miesięcy. Istniały duże szanse, że nocne wędrówki przestaną zakłócać mu sen, że już nigdy nie zbudzi się spięty, skulony w głębi szafy.
Wykasował z tekstu nieproszone słowa i zabrał się do pracy nad rozdziałem osiemnastym. Spojrzał na zegarek i z zaskoczeniem zobaczył, że minęła pierwsza. Przepracował porę lunchu. Jesienny dzień był wyjątkowo ciepły, nawet jak na południową Kalifornię, więc zjadł lunch na patio. Palmy szeleściły na umiarkowanym wietrze, w powietrzu unosił się zapach jesiennych kwiatów. Laguna Beach ze stylem i gracją schodziła ku brzegom Pacyfiku. Ocean skrzył się w blasku słońca. Dopijając ostatni łyk coli, Dom odchylił głowę do tyłu, spojrzał w błękitne niebo i wybuchnął śmiechem. - Rozumiesz, żadne spadanie nie jest bezpieczne, ani fortepianu, ani miecza Damoklesa. Był siódmy listopada. 2 Boston, Massachusetts Doktor Ginger Marie Weiss nie spodziewała się kłopotów w delikatesach Bernsteina, ale właśnie tam się zaczęły, od incydentu z czarnymi rękawiczkami. Zwykle umiała sobie poradzić z wszelkimi napotkanymi problemami. Delektowała się wyzwaniami rzucanymi przez życie, walka z kłopotami jej służyła. Byłaby znudzona, gdyby ścieżka życia zawsze biegła prosto, bez żadnych przeszkód. Nigdy jednak nie przyszło jej na myśl, że w końcu może spotkać się z czymś, co ją przerośnie. Poza rzucaniem wyzwań życie udziela lekcji: miłych i przykrych, łatwych i trudnych. Niektóre są druzgoczące. Ginger była inteligentna, ładna, ambitna, pracowita i wyśmienicie gotowała, ale jej największym atutem było to, że w czasie pierwszego spotkania nie była przez nikogo traktowana poważnie. Smukła, drobna i pełna wdzięku, przypominała ślicznego, lecz słabego chochlika. Większość ludzi z początku jej nie doceniała; dopiero po tygodniach czy miesiącach znajomości zaczynali sobie uświadamiać, że jest wspaniałą partnerką - albo godną przeciwniczką. Historia bandyckiego napadu stała się legendą w szpitalu Columbia Presbyterian w Nowym Jorku, gdzie Ginger odbywała staż cztery lata przed zdarzeniem w delikatesach Bernsteina. Jak wszyscy stażyści, często pracowała na szesnastogodzinnych, a nawet dłuższych zmianach, dzień po dniu, i po wyjściu ze szpitala starczało jej sił zaledwie na dowleczenie się do domu. Pewnej gorącej, parnej sobotniej nocy w lipcu, po zakończeniu
wyjątkowo wyczerpującego dyżuru, wyszła ze szpitala parę minut po dziesiątej - i została zaczepiona przez olbrzymiego troglodytę z rękami wielkości łopat, cofniętym czołem i głową wyrastającą bezpośrednio z szerokich ramion. - Tylko krzyknij - warknął, rzucając się na nią błyskawicznie - a wytłukę ci zęby. Wykręcił jej rękę za plecami. - Rozumiesz, suko? Wokół nie było przechodniów, a najbliższe samochody stały na światłach dwie przecznice dalej. Żadnej pomocy w zasięgu wzroku. Wepchnął ją w wąskie przejście między dwoma budynkami, zasłane śmieciami i niemal zupełnie ciemne. Uderzyła w pojemnik na śmieci, raniąc kolano i ramię, potknęła się, ale nie upadła. Objęły ją wieloramienne cienie. Jej szloch i stłumione protesty sprawiły, że napastnik poczuł się pewniej. Ginger z początku myślała, że drań ma pistolet. Ustępuj uzbrojonemu bandycie, pomyślała. Nie stawiaj oporu. Oporni zarabiają kulkę. - Ruszaj się! - wycedził goryl przez zaciśnięte zęby i znowu ją popchnął. Wcisnął ją we wnękę drzwi w trzech czwartych długości uliczki, niedaleko słabej żarówki przy wylocie, i zaczął w plugawych słowach opisywać, co z nią zrobi, gdy już zabierze jej pieniądze. Choć światło było nikłe, Ginger widziała, że napastnik nie ma broni. Nagle nabrała nadziei. Jego słownik ścinał krew w żyłach, ale seksualne pogróżki były tak głupio monotonne, że niemal śmieszne. Zrozumiała, że ma do czynienia z wielkim tępym brutalem, który siłą zdobywa to, czego chce. Ludzie jego pokroju rzadko nosili broń. Mięśnie utwierdzały go w fałszywym przekonaniu o własnej niezniszczalności, więc prawdopodobnie nie umiał walczyć. Podczas gdy opróżniał torebkę, którą oddała mu bez słowa sprzeciwu, zdobyła się na odwagę i kopnęła go prosto w krocze. Troglodyta zgiął się we dwoje. Ginger błyskawicznie złapała go za rękę i odgięła palec wskazujący tak mocno, że ból musiał być równie dotkliwy jak ten, który pulsował w jego potłuczonych jądrach. Gwałtowne odgięcie palca wskazującego może błyskawicznie obezwładnić każdego, niezależnie od jego wielkości i siły. Ginger naciągała nerw palcowy, jednocześnie uciskając bardzo wrażliwe nerwy na grzbiecie dłoni. Ból musiał promieniować do barku i szyi. Bandyta wolną ręką złapał ją za włosy i szarpnął. Krzyknęła i zaćmiło jej się w oczach, ale zagryzła zęby i jeszcze mocniej wygięła palec. Jej nieustępliwość szybko wybiła mu z głowy wszelkie myśli o stawianiu oporu. Z oczu trysnęły mu mimowolne łzy i padł na kolana, jęcząc i przeklinając. - Puść mnie! Puszczaj, suko!
Mrugając, żeby pot nie zalał jej oczu, czując smak soli w kącikach ust, Ginger oburącz chwyciła palec wskazujący. Ostrożnie posuwając się tyłem, ciągnęła mężczyznę ku wylotowi uliczki jak groźnego psa w zaciśniętej kolczatce. Gramoląc się niezdarnie na kolanach i podpierając jedną ręką, wbijał w nią oczy płonące żądzą mordu. Gdy oddalili się od światła, jego wredna twarz stała się mniej widoczna, ale Ginger wiedziała, że wykrzywiona z bólu, wściekłości i upokorzenia, już nie przypomina ludzkiej. Przemieniła się w pysk potwora, który okropnym głosem wyrzucał z siebie potok najohydniejszych przekleństw. Nim przebyli niezdarnie piętnaście metrów, bandytę pokonał ból promieniujący z ręki, wraz z falami mdłości płynącymi z kopniętych jąder. Krztusił się, charczał i wymiotował na siebie. Ginger nie śmiała go puścić. Teraz, gdyby dała mu okazję, nie pobiłby jej do nieprzytomności, lecz zabił. Pełna odrazy i strachu, jeszcze szybciej wlokła poskromionego bandziora. Na chodniku nie zobaczyła przechodniów, którzy mogliby wezwać policję, więc pociągnęła go na środek jezdni. Niespodziewane widowisko zatrzymało ruch. Gdy wreszcie zjawiła się policja, niefortunny napastnik z pewnością poczuł większą ulgę niż Ginger. * Ludzie nie doceniali jej przede wszystkim dlatego, że była filigranowa: sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, czterdzieści sześć kilogramów wagi, fizycznie mało imponująca, a już na pewno niebudząca strachu. Nie była również blond seksbombą, choć miała jasne włosy, a ich szczególny srebrzysty odcień przyciągał męskie oko. Nawet w słońcu jej włosy przywodziły na myśl księżycową poświatę. Eterycznie jasne, lśniące włosy, delikatne rysy, łagodne błękitne oczy, szyja Audrey Hepburn, szczupłe ramiona, smukłe nadgarstki, dłonie o długich palcach, cienka talia - wszystko to tworzyło mylne wrażenie słabości. Co więcej, z natury była spokojna i skupiona, a cechy te niektórzy utożsamiają z potulnością. Głos miała tak cichy i melodyjny, że nie każdy umiał doszukać się pewności siebie i autorytetu w tych łagodnych tonach. Srebrnoblond włosy, lazurowe oczy, urodę i ambicję Ginger odziedziczyła po matce, Annie, wysokiej Szwedce. - Jesteś moją złotą dziewczynką - powiedziała Anna, gdy Ginger w wieku dziewięciu lat ukończyła szóstą klasę, dwa lata wcześniej niż jej rówieśnicy.
Była najlepszą uczennicą w klasie i za doskonałe wyniki dostała złocony na brzegach dyplom. W części artystycznej przed uroczystym wręczeniem świadectw zagrała dwa utwory fortepianowe - Mozarta i ragtime - a zaskoczeni widzowie nagrodzili jej wykonanie owacjami na stojąco. - Złota dziewczynka - powtórzyła Anna, przytulając ją w samochodzie podczas jazdy do domu. Siedzący za kierownicą Jacob połykał łzy dumy. Był wrażliwym człowiekiem i łatwo się wzruszał. Nieco zakłopotany częstotliwością, z jaką wilgotniały mu oczy, zwykle starał się ukryć swoje uczucia, zrzucając winę za łzy albo zaczerwienione oczy na bliżej nieokreśloną alergię. - W powietrzu muszą być jakieś niezwykłe pyłki - mruknął dwa razy w czasie powrotu z uroczystości zakończenia roku szkolnego. - Podrażniające pyłki. Anna powiedziała do córki: - Wszystko zeszło się w tobie, bubbeleh, moje najlepsze cechy i najlepsze cechy twojego ojca. Wysoko zajdziesz, na Boga, trzeba tylko patrzeć i czekać. Liceum, college, potem studia, może prawo albo medycyna, co tylko zechcesz. Jedynymi ludźmi, którzy zawsze doceniali Ginger, byli jej rodzice. Dojechali do domu, skręcili na podjazd. Jacob zahamował przed garażem i ze zdumieniem zapytał: - Co my robimy? Nasze jedyne dziecko, które może zrobić absolutnie wszystko, więc prawdopodobnie poślubi króla Syjamu i poleci na żyrafie na Księżyc, skończyło właśnie podstawówkę. Nasze dziecko wkłada swój pierwszy biret i togę, a my nie świętujemy? Może pojedziemy na Manhattan i wstąpimy na szampana do Plaża? Na kolację w Waldorfie? Nie. Coś lepszego. Tylko to, co najlepsze dla naszej latającej na żyrafie astronautki. Pojedziemy na wodę sodową do Walgreena! - Hura! - zawołała Ginger. Sprzedawca wody sodowej chyba nigdy nie widział dziwniejszej rodziny: ojciec Żyd, nie wyższy od dżokeja, z germańskim nazwiskiem, ale sefardyjską karnacją; matka Szwedka, jasnowłosa i cudownie kobieca, prawie piętnaście centymetrów wyższa od męża, i dziecko, drobna jasna kruszynka. Nie przypominało ani rosłej matki, ani niskiego, ciemnowłosego ojca - miało bardziej subtelną, jakby elfią urodę. Ginger już w dzieciństwie wiedziała, że nieznajomi, widząc ją z rodzicami, muszą uważać, iż została adoptowana. Po ojcu odziedziczyła lekką budowę, cichy głos, inteligencję i łagodność.
Kochała ich tak bezgranicznie i głęboko, że w dzieciństwie nie umiała opisać tego uczucia. Nawet jako dorosła osoba nie potrafiła znaleźć słów, żeby wyrazić, ile dla niej znaczyli. Oboje odeszli, przedwcześnie zabrani przez śmierć. Po śmierci Anny w wypadku, krótko po dwunastych urodzinach Ginger, wśród krewnych Jacoba panowało powszechne przekonanie, że ojciec i córka zginą marnie bez przedsiębiorczej Szwedki, którą klan Weissów dawno temu przestał uważać za intruza, darząc ją szacunkiem i miłością. Wszyscy wiedzieli, jak bliska sobie była ta trójka, wiedzieli też, że to dzięki Annie rodzinie się powiodło. To ona wyprowadziła na ludzi najmniej ambitnego z braci Weissów - Jacoba marzyciela, Jacoba potulnego baranka, Jacoba z nosem w powieści detektywistycznej albo fantastycznej. Gdy za niego wychodziła, pracował u jubilera, a gdy zmarła, miał dwa własne sklepy. Po pogrzebie rodzina zgromadziła się w wielkim domu ciotki Rachel w Brooklyn Heights. Przy pierwszej nadarzającej się okazji Ginger zaszyła się w spiżarni, szukając ukojenia w mrocznej samotności. Siedząc na stołku w małym pomieszczeniu, spowita bogatym aromatem przypraw, modliła się do Boga, żeby oddał jej matkę. Nagle usłyszała, jak w kuchni ciotka Francine rozmawia z Rachel. Fran lamentowała nad ponurą przyszłością, jaka czekała Jacoba i jego córeczkę w świecie bez Anny. - Nie utrzyma interesu, wiesz, że nie utrzyma, nawet kiedy przestanie rozpaczać i wróci do pracy. Biedny luftmensch Anna była jego zdrowym rozsądkiem, motywacją i najlepszym doradcą, i bez niej za pięć lat będzie zgubiony. Nie doceniały Ginger. Miała tylko dwanaście lat i choć uczęszczała do dziesiątej klasy, w oczach większości ludzi wciąż była dzieckiem. Nikt nie mógł przewidzieć, że tak szybko zajmie miejsce matki. Podzielała jej zamiłowanie do gotowania, więc przez wiele tygodni po pogrzebie wertowała książki kucharskie, z typową dla niej ogromną pracowitością i wytrwałością zdobywając brakujące umiejętności kulinarne. Gdy po raz pierwszy po śmierci Anny krewni przyszli na kolację, nie mogli się nachwalić jedzenia. Pyzy ziemniaczane i serowe kolacky. Zupa jarzynowa z pływającym puszystym serem i wołowym kreplach. Ryba na przystawkę. Duszona cielęcina z papryką, tzimmes ze śliwkami i ziemniakami, śmietankowe pierożki smażone w tłuszczu i podane w sosie pomidorowym. Na deser pudding brzoskwiniowy albo jabłkowy schalet. Francine i Rachel doszły do wniosku, że Jacob musiał wynająć cudowną nową gospodynię. Nie kryły niedowierzania, gdy wskazał córkę. Ginger uważała, że nie dokonała niczego nadzwyczajnego. Potrzebna była kucharka, więc została kucharką.
Teraz ona musiała zaopiekować się ojcem i przyłożyła się do tego obowiązku z energią i entuzjazmem. Szybko i starannie sprzątała dom i nawet ciotka Francine, ukradkiem dokonująca inspekcji, nie mogła wykryć odrobiny kurzu czy brudu. Choć miała tylko dwanaście lat, nauczyła się planować budżet, a zanim skończyła trzynaście, była odpowiedzialna za wszystkie domowe rachunki. W wieku czternastu lat, o trzy lata młodsza od kolegów i koleżanek z klasy, wygłosiła mowę na zakończenie szkoły średniej. Została przyjęta przez kilka uniwersytetów, ale wybrała uczelnię Barnarda. Wtedy wszyscy zaczęli się zastanawiać, czy nie trafiła w końcu na zbyt wielki kęs i czy się nie zadławi, próbując go przełknąć. Barnard był znacznie trudniejszy niż liceum. Już nie uczyła się szybciej od innych, ale nie odstawała od najlepszych i średnia jej ocen wynosiła 4,0, nigdy mniej niż 3,8 - tyle miała na przedostatnim roku studiów, kiedy Jacob dostał zapalenia trzustki i Ginger wszystkie wieczory spędzała w szpitalu. Jacob pogratulował jej, gdy uzyskała licencjat. Był ziemisty i słaby, gdy ukończyła medycynę, ale kurczowo czepiał się życia do szóstego miesiąca jej stażu. Po trzecim nawrocie choroby w trzustce rozwinął się rak i Jacob zmarł, zanim Ginger zdecydowała się na chirurgiczną rezydenturę w szpitalu Boston Memoriał, zamiast robić karierę naukową. Ponieważ z Jacobem przeżyła dziesięć lat więcej niż z matką, jej uczucia do niego były, co zrozumiałe, znacznie głębsze. Utrata ojca była dla niej większym ciosem niż śmierć Anny. A jednak poradziła sobie, jak ze wszystkimi innymi wyzwaniami, i ukończyła staż z doskonałą opinią i znakomitymi rekomendacjami. Opóźniła rezydenturę, wyjeżdżając do Kalifornii na Uniwersytet Stanforda, gdzie ukończyła trudny dwuletni podyplomowy kurs patologii sercowo-naczyniowej. W czasie miesięcznych wakacji (znacznie dłuższych niż kiedykolwiek) znów przeniosła się na wschód, do Bostonu, gdzie zyskała mentora w osobie doktora George’a Hannaby’ego (naczelnego chirurga w Memoriał, znanego z pionierskich dokonań w dziedzinie kardiochirurgii) i przeszła gładko przez trzy czwarte dwuletniej rezydentury. Potem, gdy we wtorkowy ranek w listopadzie poszła na zakupy do delikatesów Bernsteina, zaczęły dziać się straszne rzeczy. Incydent z czarnymi rękawiczkami. To był początek. * Wtorki miała wolne i jeśli nic nie zagrażało życiu któregoś z pacjentów, jej obecność w szpitalu nie była potrzebna ani spodziewana. W czasie pierwszych dwóch miesięcy rezydentury w Memoriał, pełna zwykłego entuzjazmu i niespożytej energii, chodziła do pracy
w większość wolnych dni, bo nie było niczego innego, co wolałaby robić. George Hannaby położył kres temu nawykowi, gdy tylko się o nim dowiedział. Oznajmił, że praktyka lekarska jest stresująca i każdy lekarz potrzebuje odpoczynku, nawet Ginger Weiss. - Przepracowujesz się, wymagasz od siebie zbyt wiele - powiedział - w ten sposób robisz krzywdę nie tylko sobie, ale również pacjentom. Dlatego w każdy wtorek spała godzinę dłużej, potem brała prysznic i wypijała dwa kubki kawy, czytając poranną gazetę przy kuchennym stole pod oknem, które wychodziło na Mount Vernon Street. O dziesiątej ubierała się i szła na oddaloną o kilka przecznic Charles Street, gdzie w delikatesach kupowała pastrami, peklowaną wołowinę, bułki domowego wypieku albo słodki pumpernikiel, sałatkę ziemniaczaną, bliny, kawałek wędzonego łososia albo jesiotra, czasami twarożek vareniki do odgrzania w domu. Wracała do domu z torbą pełną zakupów i objadała się bezwstydnie, czytając powieści Agathy Christie, Dicka Francisa, Johna D. MacDonalda, Elmore’a Leonarda, niekiedy coś Heinleina. Choć jeszcze nie lubiła odpoczynku ani w połowie tak bardzo jak pracy, stopniowo czas wolny zaczął sprawiać jej przyjemność. Wtorek przestał być takim okropnym dniem jak wtedy, gdy została zmuszona do przestrzegania sześciodniowego tygodnia pracy. Ten zły listopadowy wtorek zaczął się pięknie - szare zimowe niebo, powietrze zimne i rześkie, brak wiatru. Ginger zgodnie z ustalonym porządkiem dnia o dziesiątej wyszła na zakupy i dwadzieścia jeden minut później dotarła do delikatesów (zatłoczonych jak zwykle). Przesuwała się wzdłuż długiego kontuaru, lustrując półki z pieczywem, zaglądając przez zimne szyby do lad chłodniczych i z lubością żarłoka wybierając przysmaki z bogatego asortymentu. Rozkoszne zapachy mieszały się z radosnymi dźwiękami: gorące ciasto, cynamon; śmiech; czosnek, goździki; szybkie rozmowy, naszpikowane jidysz lub slangiem rockandrollowców; pieczone orzechy laskowe, kiszona kapusta; pikle, kawa; szczęk sztućców. Ginger zapłaciła za zakupy, włożyła zrobione na drutach niebieskie rękawiczki, zabrała torbę, minęła stoliki, przy których kilkanaście osób jadło późne śniadanie, i skręciła do drzwi. Lewą ręką trzymała torbę z zakupami, a prawą próbowała wsunąć portfel do torebki wiszącej na ramieniu. Patrzyła na torebkę, zbliżając się do drzwi, gdy do środka wpadło zimne powietrze. Do sklepu wszedł mężczyzna w szarym tweedowym palcie i czarnym rosyjskim kapeluszu, równie roztargniony jak ona. Zderzyli się, Ginger zatoczyła się do tyłu. Mężczyzna chwycił jej torbę z zakupami i pomógł odzyskać równowagę, przytrzymując ją za ramię. - Przepraszam - powiedział - byłem nieostrożny.
- To moja wina. - Zamyśliłem się. - Nie patrzyłam, gdzie idę. - Nic się pani nie stało? - Ależ skąd, naprawdę. Podał jej torbę z zakupami. Podziękowała, wzięła torbę i zwróciła uwagę na jego czarne rękawiczki. Były drogie, z prawdziwej skóry pierwszego gatunku, zszyte starannym, drobnym, prawie niewidocznym ściegiem, ale nie wyróżniały się niczym, co mogłoby tłumaczyć jej błyskawiczną silną reakcję, nie były niczym niezwykłym, niczym dziwnym, niczym groźnym. A jednak poczuła się zagrożona. Nie przez mężczyznę. Był przeciętny, miał bladą, nalaną twarz z miłymi oczami, które spoglądały zza grubych szkieł w szylkretowej oprawce. W niewyjaśniony, niedorzeczny sposób przestraszyła się samych rękawiczek. Oddech uwiązł jej w gardle, serce łomotało w piersi. Najdziwniejsze, że wszystko wokół niej - ludzie i przedmioty w delikatesach - zaczęło się zacierać, jakby nie było prawdziwe, lecz należało do snu, który pierzcha, gdy śniący się budzi. Klienci jedzący śniadanie przy stolikach, półki pełne paczkowanej i konserwowej żywności, lady wystawowe, ścienny zegar z logo Mani-schewitz, beczka z korniszonami, stoły i krzesła - wszystko zdawało się migotać i ginąć w śnieżnobiałej mgle, jak gdyby spod podłogi wypływała para. Tylko złowróżbne rękawiczki się nie rozmywały, a nawet stawały się coraz bardziej wyraziste, bardziej żywe, bardziej prawdziwe i coraz bardziej groźne. - Proszę pani? - powiedział mężczyzna o nalanej twarzy. Jego głos zdawał się napływać z wielkiej dali, z drugiego końca długiego tunelu. Kształty się zacierały, kolory blakły, ale dźwięki wokół Ginger nie cichły. Przeciwnie, brzmiały głośniej, coraz głośniej, aż jej uszy wypełnił bezsensowny jazgot głosów i irytujący brzęk sztućców, a szczęk naczyń i cichy szmer elektronicznej kasy stały się ogłuszające, nie do wytrzymania. Ginger nie mogła oderwać oczu od rękawiczek. - Coś nie w porządku? - zapytał mężczyzna, unosząc dłoń w rękawiczce. Czarne, obcisłe, lśniące... z ledwo widocznym groszkowaniem skóry, schludny drobny ścieg wzdłuż palców... napięte na knykciach... Oszołomiona, zdezorientowana, przygnieciona ogromnym ciężarem irracjonalnego strachu, nagle zrozumiała, że musi uciec, bo inaczej zginie. Uciekaj albo giń. Nie wiedziała dlaczego. Nie rozumiała niebezpieczeństwa. Wiedziała tylko, że ma do wyboru ucieczkę albo natychmiastową śmierć.
Bicie serca, już wcześniej szybkie, stało się szalone. Oddech, który zatrzymał się w gardle, wypłynął z ust w słabym okrzyku. Ginger rzuciła się przed siebie, jakby ścigała żałosny dźwięk, który uciekł z jej gardła. Zdumiona swoją reakcją na widok rękawiczek, ale niezdolna jej przeanalizować, zawstydzona swoim zachowaniem, przycisnęła torbę do piersi i pchnęła ramieniem mężczyznę, z którym się zderzyła. Niejasno zdawała sobie sprawę, że omal nie zbiła go z nóg. Musiała otworzyć drzwi, choć tego nie pamiętała, i znalazła się na zewnątrz, w rześkim listopadowym powietrzu. Z prawej strony słyszała klaksony, warkot silników, syk i chrzęst opon na Charles Street, z lewej migały okna delikatesów, gdy biegła. Potem przestała widzieć i słyszeć cokolwiek, świat wokół niej stracił kształty i kolory i znalazła się w bezpostaciowej szarości. Poły jej płaszcza łopotały, gdy biegła przez amorficzny pejzaż ze snu, oniemiała ze strachu. Na chodniku musiało być wielu ludzi, których omijała albo odpychała z drogi, nie będąc tego świadoma. Wiedziała tylko, że musi uciekać. Biegła jak jeleń, choć nikt jej nie ścigał, krzywiąc usta w grymasie czystego przerażenia, mimo że nie mogła sprecyzować niebezpieczeństwa, przed którym uciekała. Biegła. Biegła jak szalona. Chwilowo ślepa i głucha. Zagubiona. Parę minut później mgła się rozproszyła i Ginger stwierdziła, że znajduje się na Mount Vernon Street w połowie wzgórza. Stała przy poręczy z kutego żelaza u podnóża frontowych schodów okazałego domu z czerwonej cegły. Zaciskała ręce na żelaznych tralkach tak mocno, że bolały ją knykcie, i opierała czoło na ciężkiej metalowej balustradzie niczym więzień wiszący u krat celi. Była spocona, brakowało jej tchu. W suchych ustach czuła kwaśny smak. Paliło ją w gardle, kłuło w piersi. Była zdezorientowana, nie pamiętała, jak tu dotarła, jakby fale amnezji wyrzuciły ją na obcy brzeg. Coś ją wystraszyło. Nie mogła sobie przypomnieć co. Strach stopniowo malał, oddech wracał do regularnego rytmu, serce powoli zwalniało. Zamrugała, rozejrzała się nieufnie i z konsternacją, gdy łzy przestały zalewać jej oczy. Podniosła głowę. Zobaczyła nagie, czarne gałęzie lipy, a nad szkieletem drzewa niskie, złowieszczo szare listopadowe niebo. Łagodny blask padał z zabytkowych lamp gazowych, zapalonych przez solenoidy, które wzięły pochmurny zimowy poranek za początek zmierzchu. Na szczycie wzgórza stał gmach Massachusetts State House, a na dole, gdzie Mount Vernon krzyżuje się z Charles Street, panował duży ruch. Delikatesy Bernsteina. Tak, oczywiście. Jest wtorek, była w sklepie, gdy... gdy coś się stało. Co? Co się stało w delikatesach?
I gdzie torba z zakupami? Ginger puściła żelazną poręcz, podniosła ręce i spojrzała na niebieskie, robione na drutach rękawiczki. Rękawiczki. Nie jej, nie te rękawiczki. Krótkowzroczny mężczyzna w rosyjskim kapeluszu. Jego czarne skórkowe rękawiczki. To one ją przestraszyły. Ale dlaczego wpadła w histerię, dlaczego na ich widok obezwładnił ją strach? Próbowała sobie przypomnieć, lecz nie pamiętała nawet biegu na wzgórza. Ostatnie trzy minuty - a może dłużej? - zostały wymazane z jej pamięci. Musiała biec w panice w górę Mount Vernon Street. Sądząc z wyrazu twarzy patrzących na nią przechodniów, zrobiła z siebie niezłe widowisko. Zakłopotana, odwróciła się i z wahaniem ruszyła w dół ulicy. Na jej końcu, tuż za rogiem, znalazła na chodniku torbę z zakupami. Stała przez długie sekundy, patrząc na pomięty brązowy pakunek i próbując sobie przypomnieć, kiedy go upuściła. Ale tam, gdzie powinna znajdować się ta chwila, była tylko szarość, nicość. Co mnie napadło? Parę paczek wysypało się z przewróconej torby, ale żadna nie była rozdarta, więc zapakowała je z powrotem. Zaniepokojona zaskakującą utratą kontroli, na miękkich nogach ruszyła w stronę domu, wyrzucając z ust pióropusze pary w mroźnym powietrzu. Zatrzymała się niezdecydowanie po paru krokach. Po chwili zawróciła do delikatesów. Stanęła przed sklepem. Po paru minutach mężczyzna w rosyjskim kapeluszu i szylkretowych okularach wyszedł z torbą zakupów. - Och. - Zamrugał z zaskoczenia. - Czyżbym pani nie przeprosił? Wybiegła pani tak nagle, więc pomyślałem, że może tylko chciałem przeprosić, wie pani... Patrzyła na rękę w skórzanej rękawiczce, podtrzymującą papierową torbę. Druga dłoń poruszała się, kiedy mężczyzna mówił. Ginger śledziła ją wzrokiem, gdy kreśliła szybkie wzory w zimnym powietrzu. Rękawiczki już nie budziły w niej lęku. Nie miała pojęcia, dlaczego wcześniej ich widok sprawił, że wpadła w panikę. - Wszystko w porządku. Nie czekam na przeprosiny. Przestraszyłam się i... i to był niezwykły ranek - powiedziała, odwracając się szybko. Przez ramię zawołała: - Miłego dnia! Choć mieszkała niedaleko, droga do domu wydawała jej się epicką podróżą przez rozległe przestrzenie chodnika. Co się ze mną dzieje? Listopadowy dzień był zimny, ale nie usprawiedliwiał wewnętrznego chłodu, jaki odczuwała.
Mieszkała na Beacon Hill, na pierwszym piętrze trzypiętrowej kamienicy, która kiedyś należała do dziewiętnastowiecznego bankiera. Wybrała to miejsce, ponieważ spodobały jej się doskonale zachowane detale z epoki: misterne sztukaterie na suficie, medaliony nad drzwiami, mahoniowe drzwi, francuskie okna w wykuszach, dwa kominki (w salonie i sypialni) z ozdobnymi gzymsami z polerowanego marmuru. Panowała tu atmosfera stałości, ciągłości, stabilności. Ginger ceniła stałość i stabilność nade wszystko; być może była to reakcja na wczesną utratę matki. Wciąż drżąc, choć w mieszkaniu było ciepło, poukładała zakupy na półkach i w lodówce, a potem poszła do łazienki, żeby przejrzeć się w lustrze. Była bardzo blada. Nie spodobał jej się zaszczuty, nawiedzony wyraz oczu. Powiedziała do swojego odbicia: - Co się tam stało, shnookl Powiem ci, byłaś naprawdę mes-huggene. Kompletnie farfufket. Ale dlaczego? Co? Jesteś mądrą panią doktor, więc powiedz. Dlaczego? Słuchając swojego głosu, który odbijał się echem od wysokiego sufitu łazienki, wiedziała, że ma poważny problem. Jacob, jej ojciec, był Żydem z genów i wychowania, dumnym z jednego i drugiego, ale rzadko bywał w synagodze i obchodził żydowskie święta po świecku, jak wielu niepraktykujących chrześcijan Wielkanoc i Boże Narodzenie. Ginger odeszła od wiary krok dalej i uważała się za agnostyczkę. Co więcej, podczas gdy żydowskość Jacoba była integralna, widoczna we wszystkim, co robił i mówił, w jej przypadku było inaczej. Poproszona o zdefiniowanie siebie, powiedziałaby: „Kobieta, lekarka, pracoholiczka, apolityczna” i wymieniłaby wiele innych rzeczy, zanim przyszłoby jej na myśl, żeby dodać: „Żydówka”. Jidysz pojawiał się w jej mowie tylko wtedy, gdy miała kłopoty, kiedy była bardzo zmartwiona albo przestraszona, jakby podświadomie wierzyła, że słowa te mają magiczną moc, że są amuletami chroniącymi przed pechem i katastrofą. - Biegasz po ulicach, gubisz zakupy, zapominasz, gdzie jesteś, boisz się, gdy nie ma powodu do strachu, zachowujesz się jak farmishteh - powiedziała z pogardą do swojego odbicia. - Widząc takie zachowanie, ludzie pomyślą, że jesteś shikker, a ludzie nie chodzą do lekarzy, którzy są pijakami. Nu? Magiczna moc starych słów uczyniła mały cud, niewielki, ale wystarczający, żeby przywrócić kolory na jej policzki i złagodzić surowość spojrzenia. Przestała się trząść, choć wciąż odczuwała chłód.
Umyła twarz, uczesała srebrzystoblond włosy, przebrała się w piżamę i szlafrok, swój zwykły wtorkowy strój. Poszła do małej sypialni, w której urządziła gabinet, zdjęła z półki podniszczony Encyklopedyczny słownik medyczny Tabera i otworzyła go na literze F. Fuga. Wiedziała, co to słowo znaczy, i nie miała pojęcia, dlaczego zagląda do słownika, skoro nie mogła wyczytać w nim niczego nowego. Może był kolejnym talizmanem. Może, jeśli zobaczy to słowo napisane zimnym, obojętnym drukiem, przestanie mieć nad nią władzę. Voodoo dla zbyt wykształconych. Mimo wszystko przeczytała hasło: Fuga [łac. fuga, ucieczka]. Poważne zaburzenie osobowości. Chory pod wpływem impulsu ucieka z domu lub od swojego otoczenia. Po ataku zwykle nie pamięta, co robił w czasie jego trwania. Zamknęła słownik i odłożyła go na półkę. Miała inne publikacje, które mogły zawierać bardziej szczegółowe informacje o fugach, ale postanowiła nie drążyć tematu. Po prostu nie mogła uwierzyć, że jej krótkotrwały atak był symptomem poważnego problemu zdrowotnego. Może żyła w zbyt wielkim stresie, może pracowała zbyt ciężko, może przeciążenie doprowadziło do tej jednej odosobnionej fugi. Dwu - lub trzyminutowa pustka. Małe ostrzeżenie. Będzie korzystać z wolnego czasu w każdy wtorek i spróbuje kończyć pracę codziennie o godzinę wcześniej, a problem się nie powtórzy. Pracowała bardzo ciężko, żeby spełnić nadzieje rodziców i zostać lekarzem; chciała zostać kimś wyjątkowym i w ten sposób uczcić pamięć ukochanego ojca i od dawna nieżyjącej, ale wciąż pamiętanej, rozpaczliwie jej potrzebnej matki. Poniosła wiele wyrzeczeń, żeby zajść tak daleko. Często pracowała w weekendy, rezygnowała z wakacji i innych przyjemności. Już tylko sześć miesięcy dzieliło ją od ukończenia rezydentury i rozpoczęcia samodzielnej praktyki. Nic nie pokrzyżuje jej planów. Nic nie okradnie jej z tego marzenia. Nic. Był dwunasty listopada. 3 Hrabstwo Elko, Nevada Ernie Block bał się ciemności. Już w domu ciemność była zła, ale największy lęk budziła ciemność na dworze, rozległa czerń nocy w północnej Nevadzie. W ciągu dnia lubił przebywać w pomieszczeniach z zapalonymi lampami i wieloma oknami, w nocy natomiast wolał pokoje z nielicznymi oknami, a najlepiej bez okien. Czasami mu się zdawało, że noc
napiera na szyby jak żywe stworzenie, które chce dostać się do środka, aby go pożreć. Zaciąganie zasłon nie przynosiło ulgi, bo wciąż wiedział, że za nimi czyha noc, czekając na okazję. Bardzo się tego wstydził. Nie wiedział, dlaczego ostatnio zaczął bać się ciemności. Po prostu się bał. Oczywiście miliony ludzi cierpią na taką fobię, ale w przeważającej większości przypadków dotyczy ona dzieci. Ernie miał pięćdziesiąt dwa lata. W piątkowe popołudnie, dzień po Święcie Dziękczynienia, pracował sam w motelowym biurze, ponieważ Faye poleciała do Wisconsin w odwiedziny do Lucy, Franka i wnuków. Nie będzie jej do wtorku. W grudniu zamierzali zamknąć motel na tydzień i razem wybrać się do Milwaukee, żeby spędzić Boże Narodzenie z dziećmi, ale tym razem Faye poleciała sama. Ernie bardzo za nią tęsknił. Tęsknił, bo od trzydziestu jeden lat była jego żoną i najlepszym przyjacielem. Tęsknił, bo kochał ją jeszcze bardziej niż w dniu ślubu. Bez Faye noce wydawały się dłuższe, głębsze i ciemniejsze niż kiedykolwiek. Do wpół do trzeciej w piątkowe popołudnie posprzątał wszystkie pokoje i zmienił pościel, przygotowując motel na przyjęcie następnej fali podróżnych. Przycupnięte na pagórku na północ od autostrady Zacisze, jedyny motel w promieniu dwudziestu kilometrów, było schludną małą stacją dla podróżnych na rozległych, porośniętych bylicą równinach, które przechodziły w trawiaste górskie łąki. Elko leżało pięćdziesiąt kilometrów na wschód, Battle Mountain sześćdziesiąt pięć kilometrów na zachód. Miasteczko Carlin i maleńka wioska Beowawe były bliżej, ale z motelu Ernie nie widział innych ludzkich siedzib i zapewne żaden motel na świecie nie nosił bardziej trafnej nazwy niż ten - Zacisze. Po powrocie do recepcji Ernie zajął się bejcowaniem zadrapań na dębowej ladzie, przy której goście wpisywali się do książki i wymeldowywali. Stan lady nie budził większych zastrzeżeń; Ernie po prostu chciał się na czymś skupić, zanim podróżni zaczną zjeżdżać z międzystanowej numer 80. Wiedział, że jeśli się czymś nie zajmie, zacznie myśleć o wczesnym listopadowym zmierzchu, martwić się nadchodzącą nocą i na długo przed wieczorem zrobi się nerwowy jak kot, któremu przywiązano do ogona puszkę. Recepcja była wyspą światła. Od chwili gdy Ernie otworzył motel o szóstej trzydzieści, paliły się tu wszystkie lampy. Na dębowym biurku za ladą stała świetlówka, rzucająca blady prostokąt na pokryty zielonym filcem blat. W kącie przy szafkach na dokumenty płonęła mosiężna lampa stojąca. Po drugiej stronie lady, w części przeznaczonej dla gości, oprócz obrotowego stojaka z widokówkami, jedną półką z około czterdziestoma
książkami w miękkiej oprawie i drugą z darmowymi prospektami, automatu z napojami przy drzwiach oraz beżowej sofy stały stoliki z ceramicznymi lampami z regulatorami - 75, 100 i 150 watów - nastawionymi na najwyższą moc. Świeciła się również wyposażona w dwie żarówki podsufitowa lampa z mrożonego szkła. Oczywiście większą część frontowej ściany zajmowało ogromne okno. Motel był zwrócony w kierunku południowo-południowozachodnim, więc o tej porze dnia miodowe promienie opadającego słońca wlewały się przez wielką taflę, malując na bursztynowo białą ścianę za sofą, łamiąc się na krakelurowym szkliwie ceramicznych lamp i rzucając płonące refleksy na mosiężne medaliony, które zdobiły stoły. Gdy Faye tu była, Ernie nie zapalał wszystkich lamp, bo po wygłoszeniu uwagi na temat marnowania prądu zgasiłaby większość z nich. Pozostawianie niezapalonej lampy budziło w nim niepokój, ale znosił widok martwych żarówek bez słowa, żeby się nie zdradzić. Przypuszczał, że żona nie zdaje sobie sprawy z jego fobii, która narastała od czterech miesięcy. Wolał, żeby się nie zorientowała, bo się wstydził i nie chciał jej martwić. Nie znał przyczyny swojego irracjonalnego lęku, ale wiedział, że prędzej czy później strach przeminie, więc poniżanie się i denerwowanie Faye nie miało sensu. Nie dopuszczał do siebie myśli, że ten stan może być czymś poważnym. W ciągu pięćdziesięciu dwóch lat życia rzadko chorował. W szpitalu leżał tylko dwa razy, ranny w pośladek i plecy podczas drugiej tury służby w Wietnamie. W rodzinie Blocków nikt nie cierpiał na chorobę psychiczną i Ernest Eugene Błock nie zamierzał zostać pierwszym, który z płaczem wpełznie na kozetkę u psychiatry. Był tego pewny na sto dwadzieścia procent, mógłby postawić na to własny tyłek bez cienia ryzyka, że nie będzie miał na czym siedzieć. Będzie twardy i przeczeka, choć problem był dziwny i niepokojący. Kłopoty zaczęły się we wrześniu od lekkiego zdenerwowania, które narastało w miarę zbliżania się nocy i nie opuszczało go do świtu. Z początku nie zdarzało się to codziennie, ale z czasem nastąpiło pogorszenie i już w połowie października każdy zmierzch budził w nim niewytłumaczalne zaniepokojenie. Na początku listopada niepokój przerodził się w strach, żenujący strach przed zapadającą ciemnością. W ciągu dwóch tygodni zaczął rządzić jego życiem. Od dziesięciu dni Ernie starał się nie wychodzić po zmroku. Faye jak dotąd się nie zorientowała, ale przecież nie zdoła w nieskończoność ukrywać przed nią prawdy. Ernie był taki wielki, że myśl, iż może się czegoś bać, w nim samym budziła śmiech. Miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a budowę tak solidną i kanciastą, że nazwisko Błock doskonale go określało. Szorstkie siwe włosy ścięte na jeża pasowały do twarzy o regularnych i sympatycznych rysach, ale tak grubych, że sprawiały wrażenie wyciosanych z
granitu. Z byczym karkiem, barczystymi ramionami i wydatnym torsem wyglądał nieproporcjonalnie, jak futbolista w kostiumie do gry. Kiedyś był szkolną gwiazdą futbolu i koledzy nazywali go Bykiem. W czasie dwudziestu ośmiu lat służby w piechocie morskiej, zakończonej przed sześcioma laty, większość ludzi zwracała się do niego jak do oficera, nawet ci równi mu rangą. Zdziwiliby się, gdyby wiedzieli, że Erniemu Blockowi codziennie pocą się ręce na myśl o nocy. Skupiony na trzymaniu myśli jak najdalej od zachodu słońca, guzdrał się przy pracy i skończył malowanie za piętnaście czwarta. Światło dzienne się zmieniło. Już nie było miodowe, lecz bursztynowopomarańczowe. Słońce wisiało nisko nad zachodnim horyzontem. O czwartej zjawili się pierwsi goście, para w jego wieku, państwo Gilney wracający do Salt Lake City po tygodniu spędzonym w Reno u syna. Pogawędził z nimi i był zawiedziony, gdy zabrali klucz i odeszli. Światło słoneczne zrobiło się zupełnie pomarańczowe, bez śladu żółci. Wysokie, rozproszone chmury przemieniły się z białych żaglowców w złote i szkarłatne galeony sunące na wschód nad Wielką Kotliną, w której leżała prawie cała Nevada. Dziesięć minut później wymizerowany mężczyzna, wizytujący okolicę na zlecenie Agencji Zarządzania Ziemią, wynajął pokój na dwa dni. Ernie, znów sam, starał się nie patrzeć na zegarek. Starał się także nie patrzeć na okna, bo za szybą dzień się wykrwawiał. Nie będę panikował, powiedział sobie. Byłem na wojnie, widziałem rzeczy najgorsze z możliwych i, na Boga, wciąż żyję, wielki i brzydki jak zawsze, więc nie rozkleję się tylko dlatego, że nadchodzi noc. O czwartej piętnaście słońce nie było już pomarańczowe, lecz czerwone jak krew. Erniemu serce biło coraz szybciej i czuł się tak, jakby klatka piersiowa przemieniła się w imadło ściskające płuca. Podszedł do biurka, usiadł na krześle, zamknął oczy i odetchnął głęboko kilka razy, żeby się uspokoić. Włączył radio. Czasami muzyka pomagała. Kenny Rogers śpiewał o samotności. Tarcza słońca zetknęła się z linią horyzontu i powoli znikała. Przedwieczorny szkarłat nieba przeszedł w neonowy błękit, a potem w fosforyzujący fiolet, który przypomniał mu koniec dnia w Singapurze, gdzie jako młody rekrut przez dwa lata pełnił służbę wartowniczą w ambasadzie. Zapadł zmierzch. Potem nastąpiło najgorsze. Noc.
Zewnętrzne światła, łącznie z niebiesko-zielonym neonem dobrze widocznym z autostrady, zapaliły się automatycznie z nadejściem zmroku, ale nie poprawiły Erniemu samopoczucia. Świt wstanie za całą wieczność. Zaczęło się panowanie nocy. Po zachodzie słońca temperatura na zewnątrz spadła poniżej zera. Piec olejowy w recepcji włączał się częściej, żeby odeprzeć ziąb. Pomimo chłodu Ernie Błock się pocił. O szóstej z baru Zacisze, leżącego na zachód od motelu, przybiegła Sandy Sarver. Był to mały lokal gastronomiczny z niezbyt bogatym menu, serwujący południowe i wieczorne posiłki gościom motelu oraz zgłodniałym kierowcom ciężarówek, którzy zjeżdżali z autostrady, żeby wrzucić coś na ząb. (Goście dostawali gratisowe śniadanie do pokojów, słodkie bułeczki i kawę, jeśli wieczorem złożyli zamówienie). Sandy i jej mąż Ned prowadzili restaurację dla Erniego i Faye; Sandy była kelnerką, a Ned kucharzem. Mieszkali w przyczepie w pobliżu Beowawe i codziennie dojeżdżali do pracy zdezelowanym fordem pickupem. Ernie skrzywił się, bo gdy Sandy otworzyła drzwi, ogarnęło go irracjonalne uczucie, że ciemność jak pantera wskoczy do recepcji. - Przyniosłam kolację - powiedziała, drżąc w zimnym podmuchu, który wpadł razem z nią do biura. Postawiła na ladzie nieduże pudełko bez wieczka. Był w nim cheeseburger, frytki, plastikowy pojemnik z surówką z białej kapusty i puszka coorsa. - Uznałam, że przyda ci się piwo, żeby wypłukać z organizmu cały ten cholesterol. - Dzięki, Sandy. Trzydziestodwuletnia Sandy Sarver była mało atrakcyjna, niezbyt urodziwa i bezbarwna. Mimo że nie brakowało jej atutów, nie umiała ich wykorzystać. Nogi miała chude, ale niebrzydkie. Ważyła mniej, niż powinna, choć gdyby przybrała na wadze siedem czy nawet dziesięć kilogramów, jej figura zaokrągliłby się ponętnie. Była płaska jak deska, lecz gibka, a jej czarująca kobieca delikatność była najbardziej widoczna w drobnej budowie, smukłych rękach i łabędziej szyi. Niestety wdzięk Sandy rzadko się ujawniał, zwykle maskowany nawykiem szurania nogami przy chodzeniu i garbienia pleców, gdy siedziała. Jej brązowe włosy były matowe i proste, zapewne dlatego, że myła je mydłem, nie szamponem. Nigdy nie robiła makijażu, nawet nie używała szminki, a jej paznokcie były ogryzione i zaniedbane. Miała jednak dobre, wielkie serce, dlatego Ernie i Faye żałowali, że nie wygląda lepiej i bardziej nie korzysta z życia. Czasami Ernie martwił się o nią tak samo jak kiedyś o Lucy, rodzoną córkę, zanim poślubiła Franka i stała się bezgranicznie szczęśliwa. Wyczuwał, że dawno temu Sandy Saver spotkało coś złego, że życie wymierzyło jej potężny cios, który wprawdzie jej nie złamał, ale
nauczył, że lepiej się nie wychylać, chodzić ze spuszczoną głową i mieć skromne wymagania, aby uchronić się przed rozczarowaniem, bólem i ludzkim okrucieństwem. Delektując się aromatem jedzenia i odginając blaszkę puszki z piwem, powiedział: - Ned robi pyszne cheeseburgery. W życiu nie jadłem lepszych. Sandy uśmiechnęła się nieśmiało. - To szczęście mieć mężczyznę, który umie gotować. - Miała cichy, łagodny głos. Zwłaszcza w moim przypadku, bo ja nie jestem w tym dobra. - Założę się, że też jesteś doskonałą kucharką. - Nie, nie ja, ani trochę. Nigdy nie byłam i nigdy nie będę. Była ubrana w fartuszek z krótkimi rękawami. Popatrzył na jej gołe ręce, pokryte gęsią skórką. - Nie powinnaś wychodzić w taką noc bez swetra. Zamarzniesz na śmierć. - Nie ja. Przywykłam... dawno temu przywykłam do zimna. Było to dziwne stwierdzenie, a głos Sandy brzmiał jeszcze dziwniej. Zanim Ernie zdążył się zastanowić, jak wyciągnąć z niej coś więcej, odwróciła się do wyjścia. - Na razie, Ernie. - Eee... duży ruch? - Taki sobie. Niedługo kierowcy ciężarówek zaczną wstępować na kolację. Zatrzymała się przy uchylonych drzwiach. - Jasno tu masz. Kęs cheeseburgera utknął mu w gardle, gdy otworzyła drzwi, odsłaniając go przed niebezpieczeństwami ciemności. Zimne powietrze wpadło do recepcji. - Można by się opalać - dodała Sandy. - Lubię... lubię, kiedy jest jasno. Gdy ludzie wchodzą do kiepsko oświetlonej recepcji w motelu... cóż, mają wrażenie, że jest brudno. - Ha! Nigdy bym na to nie wpadła. Pewnie dlatego to ty jesteś szefem. Gdybym ja tu rządziła, nie miałabym głowy do takich drobiazgów. Nie jestem w tym dobra. No to zmykam. Ernie wstrzymywał oddech, póki drzwi były otwarte, i odetchnął z ulgą, gdy Sandy zamknęła je za sobą. Patrzył, jak przemyka za oknem. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek przyznała, że ma jakieś zalety. Zawsze bez wahania podkreślała swoje wady i braki, prawdziwe i urojone. Była przemiła, ale czasami nudna. Dzisiaj oczywiście nawet nudny kompan byłby mile widziany. Ernie żałował, że odeszła. Posilał się na stojąco przy ladzie, skupiony najedzeniu, z natężeniem wpatrując się w pojemnik. Wykorzystywał tę prostą czynność do oderwania myśli od irracjonalnego strachu, który jeżył włosy na głowie i sprawiał, że zimne strumyczki potu ściekały mu spod pach.
Za dziesięć siódma kolejny gość zajął ósmy z dwudziestu pokoi motelu. Ponieważ była to druga noc czterodniowego świątecznego weekendu, na drodze panował wzmożony ruch. Ernie wiedział, że wynajmie co najmniej drugie tyle pokoi, jeśli zostanie w recepcji do dziewiątej. Nie mógł tego zrobić. Dla żołnierza piechoty morskiej - w stanie spoczynku, lecz zawsze żołnierza - słowa „obowiązek” i „odwaga” były święte, a on nigdy nie zaniedbał obowiązku, nawet w Wietnamie, nawet wśród świszczących kul, wybuchających bomb i konających towarzyszy broni, teraz jednak nie mógł wykonać tak prostego zadania jak siedzenie za biurkiem do godziny dziewiątej. Zasłony nie przysłaniały wielkich okien, przeszklone drzwi nie miały rolety, więc ucieczka przed widokiem ciemności nie była możliwa. Za każdym razem, gdy otwierały się drzwi, Erniego paraliżował strach, bo wtedy nic nie dzieliło go od nocy. Popatrzył na swoje silne ręce. Drżały. Żołądek podchodził mu do gardła. Podenerwowany, nie mógł usiedzieć na miejscu. Krążył po małej przestrzeni za ladą. Przekładał różne przedmioty. Wreszcie kwadrans po siódmej poddał się irracjonalnemu lękowi, pstryknął przełącznik pod ladą, zapalając neon BRAK WOLNYCH MIEJSC na zewnątrz motelu, i zamknął frontowe drzwi na klucz. Gasił kolejne lampy, odsuwając się chyłkiem od cieni, czających się tam, gdzie przed chwilą padało światło. Szybko przeszedł do schodów, które prowadziły do mieszkania na piętrze. Zamierzał pokonać je w normalnym tempie, powtarzając sobie, że jego strach jest dziecinny i głupi, że nic nie wypełza z ciemnych kątów biura za plecami, nic - przecież to niedorzeczne - nic, absolutnie nic. Te zapewnienia nie na wiele się zdały, bo przerażało go nie coś, co mogło kryć się w ciemności, lecz sama ciemność, brak światła. Przyspieszył, trzymając się poręczy. Ku swojemu rozczarowaniu szybko spanikował i zaczął pokonywać po dwa stopnie naraz. Z walącym sercem wpadł do salonu, na oślep znalazł przełącznik, zgasił ostatnie światła na dole, zatrzasnął drzwi tak mocno, że zadrżała ściana, przekręcił klucz i oparł się o drzwi szerokimi plecami. Wciąż dyszał. Wciąż się trząsł. Czuł zapach własnego potu. W mieszkaniu przez cały dzień paliło się kilka lamp. Ernie przebiegał z pokoju do pokoju, zapalając wszystkie pozostałe. Kotary i rolety były zasunięte po ostatniej koszmarnej nocy, więc ciemność nie zaglądała przez okna. Gdy odzyskał panowanie nad sobą, zadzwonił do baru i powiedział Sandy, że nie czuje się dobrze i musi wcześnie się położyć. Poprosił, żeby zatrzymali rachunki do jutra i nie niepokoili go po zamknięciu restauracji.
Zdegustowany ostrym odorem własnego potu - nie tyle samym zapachem, ile faktem, że oznaczał on całkowitą utratę kontroli - wziął prysznic. Wytarł się do sucha, włożył świeżą bieliznę, okręcił się grubym, ciepłym szlafrokiem i wzuł pantofle. Dotychczas, pomimo dziwnego, nieokreślonego lęku, zasypiał w ciemnym pokoju, choć nie bez strachu i nie bez pomocy kilku piw. Dwie noce temu, gdy Faye wyjechała do Wisconsin i został sam, nie potrafił zasnąć bez towarzystwa zapalonej nocnej lampki. Wiedział, że dziś też jej nie zgasi. Co będzie, gdy Faye wróci we wtorek? Czy zdoła spać bez światła? Co będzie, gdy Faye zgasi lampkę... a on zacznie wrzeszczeć jak przerażone dziecko? Myśl o nieuchronnie zbliżającym się upokorzeniu sprawiła, że zgrzytnął zębami z gniewu i podszedł do najbliższego okna. Zacisnął muskularną rękę na szczelnie zaciągniętych zasłonach. Wahał się. Bicie jego serca przypominało stłumiony ogień karabinu maszynowego. Zawsze był silny, był skałą, na której Faye mogła się oprzeć. Tym właśnie powinien być mężczyzna: skałą. Nie wolno mu zawieść Faye. Musi przezwyciężyć tę dziwaczną dolegliwość przed jej powrotem z Wisconsin. Zaschło mu w ustach i przebiegł go dreszcz, gdy pomyślał o nocy za przysłoniętą szybą, ale wiedział, że jedynym sposobem na pokonanie strachu jest konfrontacja. Taką lekcję dało mu życie: bądź dzielny, zmierz się z wrogiem, stocz bitwę. W jego przypadku ta filozofia zawsze się sprawdzała. Tym razem też się sprawdzi. Okno wychodziło na tyły motelu, na rozległe łąki i bezludne wzgórza, gdzie jedynym źródłem światła były gwiazdy. Musi rozsunąć zasłony, stanąć oko w oko z mrocznym krajobrazem, nie ustąpić na krok. Konfrontacja podziała oczyszczająco, wymyje truciznę z organizmu. Rozsunął kotary. Patrzył w noc i powtarzał sobie, że idealna czerń nie jest zła. Jest głęboka i czysta, rozległa i zimna, ale nie zła i pod żadnym względem nie może być groźna. Jednak gdy patrzył, stojąc nieruchomo, fragmenty ciemności zdawały się przesuwać i scalać, formować niezupełnie widoczne, ale solidne kształty, bryły pulsującej i gęstszej czerni w obrębie większego mroku, czające się widma, które w każdej chwili mogły rzucić się na kruche okno. Zacisnął szczęki i przyłożył czoło do lodowatej szyby. Ogromne pustkowia Nevady wydawały mu się bezkresne. Nie widział spowitych ciemnością gór, ale czuł, że odsunęły się jak za sprawą czarów, że równiny pomiędzy nim a górami rozciągają się na setki albo nawet tysiące kilometrów, szybko zmierzając ku nieskończoności, i nagle znalazł się w centrum próżni tak ogromnej, że opierała się
wszelkiemu opisowi. Zewsząd otaczała go pustka, bezkresna czerń bez jednej iskierki światła, niezmierzona i niepojęta, wykraczająca poza granice jego ubogiej wyobraźni, straszliwa pustka na lewo i prawo, z przodu i z tyłu, na górze i w dole, i poczuł, że nie może oddychać. Było to znacznie gorsze niż wszystko, co dotychczas przeżył. Strach sięgał znacznie głębiej. Był szokująco silny. Miał nad nim absolutną władzę. Nagle uświadomił sobie ciężar tej ogromnej ciemności, która zdawała się sunąć nieubłaganie, sunąć i napierać, niebotyczne fale mroku łamały się, nacierały, wyciskały mu powietrze z płuc... Wrzasnął i odskoczył od okna. Upadł na kolana, gdy story zeszły się z cichym szelestem. Okno znów było zasłonięte. Ciemność zniknęła za szybą. Otaczało go światło, błogosławione światło. Opuścił głowę i z drżeniem wciągał wielkie hausty powietrza. Doczołgał się do łóżka i dźwignął na materac. Leżał przez długi czas, słuchając serca, którego bicie przypominało tupot sprintu, potem truchtu, wreszcie szybkiego chodu. Zamiast zlikwidować problem, śmiała konfrontacja tylko go pogorszyła. - Co się ze mną dzieje? - zapytał głośno, patrząc w sufit. - Dobry Boże, co się ze mną dzieje? Był dwudziesty drugi listopada. 4 Laguna Beach, Kalifornia W sobotę, w desperackiej reakcji na kolejny niepokojący epizod somnambulizmu, Dom Corvaisis metodycznie doprowadzał się do stanu kompletnego wyczerpania. Chciał być tak wykończony, żeby w nocy spać jak kamień, który od zarania dziejów spoczywa w łonie ziemi. Od siódmej rano, gdy nocna mgła snuła się jeszcze w kanionach i przyprawiała drzewom brody, przez pół godziny ćwiczył intensywnie na patio otwartym na ocean. Potem włożył buty do joggingu i przebiegł jedenaście znojnych kilometrów po stromych ulicach Laguna Beach. Następnie spędził pięć godzin na ciężkiej pracy w ogrodzie. Później, ponieważ dzień był ciepły, wrzucił ręczniki do firebirda i pojechał na plażę. Trochę się opalał, jednak znacznie więcej czasu poświęcił na pływanie. Po kolacji w Picasso’s przez godzinę spacerował po ulicach, na których o tej porze roku było niewielu turystów. Wreszcie pojechał do domu. Rozebrał się w sypialni, mając wrażenie, że trafił do kraju liliputów, którzy zarzucili na niego tysiące lin i ciągną go w dół. Rzadko pił, ale tym razem nie odmówił sobie lampki remy martina. Położył się i zasnął w chwili, gdy zgasił lampę.
* Somnambuliczne incydenty zdarzały się coraz częściej i stały się centralnym problemem jego życia. Ten problem przeszkadzał mu w pisaniu. Praca nad nową książką, dotąd idąca jak z płatka - nigdy lepiej nie pisał - utknęła w martwym punkcie. W ciągu dwóch tygodni dziewięć razy zbudził się w szafie, ostatnio cztery noce z rzędu. Dolegliwość przestała być zabawna i intrygująca. Bał się zasnąć, bo w czasie snu nad sobą nie panował. Wczoraj, w piątek, wybrał się wreszcie do lekarza, doktora Paula Cobletza w Newport Beach. Opowiedział o swojej przypadłości, ale nie chciał, a może nie umiał wyrazić głębi swojego niepokoju. Był bardzo skryty, głównie z powodu dzieciństwa spędzonego pod opieką tuzina zastępczych rodziców, niektórych obojętnych albo nawet wrogich, zawsze z zatrważającą szybkością znikających z jego życia. Niechętnie wyrażał najbardziej osobiste myśli inaczej niż za pośrednictwem wymyślonych bohaterów powieści i opowiadań. Cobletz nie przejął się zbytnio jego stanem i po dokładnym badaniu oznajmił, że Dom jest okazem zdrowia. Uznał, że przyczyną somnambulizmu jest stres związany ze zbliżającą się publikacją powieści. - Nie powinniśmy zrobić jakichś dodatkowych badań? - zapytał Dom. - Jesteś pisarzem, więc oczywiście ponosi cię wyobraźnia. Myślisz o guzie mózgu, mam rację? - No... tak. - Masz bóle głowy? Zawroty? Cmi ci się w oczach? - Nie. - Sprawdziłem dno oka. Nie ma zmian w siatkówce, nic nie wskazuje na zwiększone ciśnienie wewnątrzczaszkowe. Wymioty z niewyjaśnionej przyczyny? - Nie. - Zatem nie ma powodu, żeby na tym etapie przeprowadzać badania. - Nie sądzisz, że potrzebuję... psychoterapii? - Wielkie nieba, nie! Jestem pewien, że niebawem ci przejdzie. Kończąc się ubierać, Dom patrzył, jak Cobletz zamyka teczkę. - Pomyślałem, że może pigułki nasenne... - zaczął. - Nie, nie. Jeszcze nie. Nie jestem zwolennikiem stosowania terapii farmakologicznej na samym początku. Winna jest twoja praca, Dom. Oderwij się od pisania na parę tygodni. Nie rób niczego, co wymaga wysiłku umysłowego. Nie zaniedbuj ćwiczeń fizycznych. Kładź się spać zmęczony, tak zmęczony, żebyś nie miał siły nawet myśleć o książce, nad którą pracujesz. Po paru dniach będziesz wyleczony. Jestem tego pewien.
* W sobotę Dom rozpoczął kurację zaleconą przez doktora Cobletza. Rzucił się w wir aktywności fizycznej z większą determinacją i masochistycznym samozaparciem, niż sugerował lekarz. W rezultacie zapadł w głęboki sen już w chwili, gdy przyłożył głowę do poduszki, i rano nie zbudził się w szafie. Tym razem zbudził się w garażu. Oprzytomniał, dławiąc się z przerażenia, zasapany, z sercem walącym tak mocno i wściekle, jakby chciało strzaskać mu żebra. Miał sucho w ustach, mocno zaciskał pięści. Był ścierpnięty i obolały, częściowo po sobotnich ćwiczeniach, częściowo z powodu nienaturalnej, niewygodnej pozycji, w jakiej spał. W nocy ściągnął z półki nad warsztatem dwie płócienne płachty malarskie i zaszył się pod nimi w kącie za piecem. Leżał tam teraz, schowany pod płachtami. „Schowany” było właściwym słowem. Nie wyciągnął plandek dla ciepła. Skulił się za piecem pod płachtami, bo przed czymś się ukrywał; Przed czym? Nawet gdy odrzucił plandeki i usiadł, gdy sen już pierzchnął i zaczerwienione oczy dostosowały się do półmroku, nocny strach nie chciał ustąpić. Serce wciąż biło jak szalone. Czego się bał? Śnił. W koszmarze sennym musiał uciekać i ukrywać się przed jakimś potworem. Tak. Oczywiście. Wyśnione zagrożenie sprawiło, że lunatykował i schował się naprawdę, wciskając za piec. Biały firebird majaczył niczym duch w nikłym świetle wpadającym przez otwory wentylacyjne i okno nad stołem. Dom brnął przez garaż, powłócząc nogami, czując się jak cień samego siebie. Wszedł do domu i udał się prosto do gabinetu. Poranne słońce zalewało pokój, zmuszając Dorna do przymrużenia oczu. Usiadł za biurkiem w brudnych spodniach od piżamy, włączył komputer i przejrzał teksty na dyskietce. Była to ta sama dyskietka, którą w czwartek zostawił w komputerze, ale nie zawierała niczego nowego. Miał nadzieję, że we śnie zostawił informację, która pomoże mu odkryć i zrozumieć źródło lęku. Podświadomość najwyraźniej posiadała tę wiedzę, lecz umysł nie miał do niej dostępu. W czasie lunatykowania podświadomość przejmowała kontrolę i istniała możliwość, że za pomocą komputera uda mu się wyjaśnić, co się dzieje. Niestety nic takiego się nie stało. Wyłączył komputer i siedział przez długi czas, patrząc przez okno na ocean.
Kiedy później przechodził przez sypialnię w drodze do łazienki, zobaczył coś dziwnego. Na dywanie leżały rozrzucone gwoździe i musiał uważać, gdzie stawia nogi. Pochylił się, podniósł kilka. Wszystkie były podobne: półtoracalowe stalowe gwoździe. Z boku pod ścianą dostrzegł dwa przedmioty. Przy listwie podłogowej pod oknem z rozsuniętymi zasłonami leżało pudełko gwoździ, z których połowa była wysypana. Obok pudełka leżał młotek. Podniósł młotek, ważąc go w ręku i ściągając brwi. Co robił w czasie tych samotnych godzin nocy? Spojrzał na parapet i zobaczył trzy gwoździe, lśniące w słońcu. Sądząc z tych wszystkich dowodów, przygotowywał się do zabicia okien. Jezusie. Coś tak bardzo go przeraziło, że zamierzał zamienić dom w fortecę, ale zanim zdążył to zrobić, pokonał go strach i uciekł do garażu, gdzie schował się za piecem. Rzucił młotek i stał, wyglądając przez okno. Za oknem była rabata z różami, dalej wąski pas trawnika i porośnięty bluszczem stok, który prowadził do następnego domu. Ładny widok. Spokojny. Nie mógł uwierzyć, że w nocy był inny, że coś groźnego czyhało w ciemności. A jednak... Przez chwilę patrzył, jak dzień się rozwidnia, jak pszczoły krzątają się w różach, a potem zaczął zbierać gwoździe. Był dwudziesty czwarty listopada. 5 Boston, Massachusetts Od incydentu z czarnymi rękawiczkami minęły dwa spokojne tygodnie. Przez kilka dni po żenującej scenie w delikatesach Bernsteina Ginger Weiss była podenerwowana, spodziewając się następnego ataku. Stała się niezwykle samokrytyczna, dotkliwie świadoma swojego stanu fizycznego i psychicznego. Była wyczulona na najdrobniejsze zmiany, które mogły zapowiadać nieuchronnie zbliżającą się fugę, ale nie zauważyła niczego niepokojącego. Nie miała bólów głowy, mdłości, bólów mięśni. Stopniowo odzyskała dawną pewność siebie. Nabrała przekonania, że powodem jej dzikiej ucieczki ze sklepu był stres, że ta aberracja więcej się nie powtórzy. W Memoriał miała więcej pracy niż zwykle. George Hannaby, starszy chirurg wysoki, niedźwiedziowaty mężczyzna, który mówił powoli, chodził powoli i sprawiał złudnie ospałe wrażenie - ustalał napięte harmonogramy i choć Ginger nie była jedynym podległym mu rezydentem, jako jedyna pracowała wyłącznie z nim. Asystowała przy wielu - może większości - jego zabiegów: przeszczepy aorty, amputacje, przeszczepy udowo-podkolanowe,
embolektomie,
zespolenia
wrotno-czcze,
torakotomie,
arteriogramy,
wszczepianie
tymczasowych i stałych rozruszników serca i tak dalej. George obserwował każdy jej ruch, wychwytując najmniejsze niedociągnięcia. Choć wyglądał jak przyjazny niedźwiedź, był bardzo wymagający i nie tolerował lenistwa, nieudolności i niedbalstwa. Nikomu nie szczędził zgryźliwych słów krytyki i sprawiał, że wszyscy młodzi lekarze pocili się ze strachu. Jego dezaprobata była nie tylko przykra; miażdżyła i unicestwiała niczym wybuch bomby atomowej. Niektórzy rezydenci uważali go za tyrana, ale Ginger asystowała mu z radością właśnie dlatego, że tak wysoko stawiał poprzeczkę. Wiedziała, że jego krytycyzm, choć czasami jadowity, wynika wyłącznie z troski o pacjenta, i nigdy nie czuła się osobiście urażona. A kiedy już zasłużyła na dobre słowo Hannaby’ego... ha, było to niemal jak pochwała z ust samego Boga. W ostatni poniedziałek listopada, trzynaście dni po dziwnym ataku, Ginger asystowała przy
potrójnym
pomostowaniu
aortalno-wieńcowym
u
Johnny’ego
O’Daya,
pięćdziesięciotrzyletniego policjanta, który został zmuszony do przejścia na wcześniejszą emeryturę z powodu choroby serca. Johnny był krępy, rumiany, rozczochrany, bezpretensjonalny i skory do śmiechu pomimo kłopotów. Ginger ciągnęło do niego, bo choć nie był ani trochę podobny do świętej pamięci Jacoba Weissa, mimo wszystko przypominał jej ojca. Bała się, że Johnny O’Day umrze - i że po części stanie się to z jej winy. Nie miała powodu sądzić, że jest bardziej zagrożony niż inni sercowcy. W gruncie rzeczy Johnny zaliczał się do grupy niewielkiego ryzyka. Był dziesięć lat młodszy niż przeciętny sercowiec, miał więcej sił, żeby po operacji powrócić do zdrowia. Jego stanu nie komplikowały powikłania w rodzaju zapalenia żył czy wysokiego ciśnienia. Rokowania były jak najbardziej pomyślne. Ginger jednak nie mogła uwolnić się od strachu, który coraz bardziej się nasilał. W poniedziałkowe popołudnie, gdy zbliżała się godzina operacji, zrobiła się nerwowa i ściskało ją w dołku. Po raz pierwszy, odkąd czuwała samotnie przy szpitalnym łóżku ojca i bezradnie patrzyła, jak umiera, ogarnęły ją wątpliwości. Może ten lęk wyrastał z nieuzasadnionej, ale natrętnej myśli, że jeśli zawiedzie, będzie miała wrażenie, iż jeszcze raz zawiodła Jacoba. A może był całkowicie bezzasadny i z perspektywy czasu wyda się głupi i śmiechu wart. Może. Wchodząc na blok operacyjny u boku George’a, zastanawiała się, czy będą drżeć jej ręce. Rękom chirurga nie wolno drżeć.
Sala operacyjna była wyłożona białymi i błękitnozielonymi płytkami. Pielęgniarki i anestezjolog właśnie przygotowywali pacjenta. Johnny O’Day leżał na stole operacyjnym w kształcie krzyża, z rozpostartymi rękami, z dłońmi i nadgarstkami przygotowanymi do wkłuć dożylnych. Agatha Tandy, prywatna instrumentariuszka zatrudniona nie przez szpital, lecz przez George’a, włożyła lateksowe rękawiczki na świeżo wyszorowane ręce szefa, a potem na ręce Ginger. Pacjent był znieczulony, pomarańczowy od jodyny od szyi po talię, od bioder w dół okryty warstwami zielonego materiału. Oczy miał szczelnie zaklejone, żeby nie wysychały. Oddychał powoli, ale regularnie. Na stołku w kącie stał kasetowy magnetofon stereo. George lubił operować przy utworach Bacha i salę wypełniała uspokajająca muzyka. Może uspokajała innych, ale na Ginger nie działała. Miała wrażenie, że jakiś tajemniczy stworek tka w jej brzuchu lodową sieć. Hannaby ustawił się przy stole. Agatha zajęła miejsce po prawej stronie, przy tacy ze starannie ułożonymi instrumentami. Pielęgniarka pomocnicza czekała w pogotowiu, gdyby trzeba było przynieść coś potrzebnego z szaf pod ścianą. Pielęgniarka operacyjna o dużych szarych oczach zauważyła luźny róg zielonego okrycia i szybko wcisnęła go pod ciało pacjenta. Anestezjolog i jego asystentka stali w głowach stołu, sprawdzając podawanie kroplówki i EKG. Ginger zajęła swoje miejsce. Zespół był gotów. Ginger popatrzyła na swoje ręce. Nie drżały. Jednak w środku cała się trzęsła. Pomimo nękającego ją przeczucia nadciągającego nieszczęścia, operacja poszła jak po maśle. George Hannaby operował z szybkością, pewnością i sprawnością jeszcze bardziej imponującą niż wcześniej. Dwa razy odsunął się od stołu i poprosił, żeby Ginger wykonała część zadania. Była zaskoczona własną pewnością siebie i prędkością; o jej strachu i napięciu świadczyła tylko większa niż zwykle potliwość. Pielęgniarka zawsze w porę ocierała jej czoło. Później, przy umywalce, George powiedział: - Jak w zegarku. Mydląc ręce pod gorącą wodą, Ginger odparła: - Ty zawsze jesteś taki odprężony, jak... nie jak chirurg, tylko krawiec, który bierze miarę.
- Możliwe, że tak to wygląda, ale też jestem spięty. Dlatego słucham Bacha. Zakończył mycie. - Ty byłaś dzisiaj bardzo spięta. - Zgadza się. - Wyjątkowo spięta. To się zdarza. - Choć był wielkim mężczyzną, czasem jego oczy przypominały oczy delikatnego dziecka. - Najważniejsze, że nie wpłynęło to negatywnie na twoje umiejętności. Pracowałaś sprawnie jak zawsze. Pierwszorzędnie. I o to chodzi. Możesz obrócić napięcie na swoją korzyść. - Chyba się tego uczę. Uśmiechnął się szeroko. - Jak zwykle osądzasz siebie zbyt surowo. Jestem z ciebie dumny, mała. Przez chwilę myślałem, że być może rzucisz medycynę i zaczniesz zarabiać na życie porcjowaniem mięsa w supermarkecie, ale teraz wiem, że dasz sobie radę. Odwzajemniła uśmiech, lecz nieszczerze. Była bardziej niż spięta. Owładnął nią zimny, czarny strach, który łatwo mógł ją sparaliżować, strach zdecydowanie różniący się od zdrowego napięcia. Nigdy dotąd nie czuła czegoś podobnego i wiedziała, że George Hannaby też tego nie doświadczył, nie w sali operacyjnej. Jeśli taka sytuacja się utrzyma, jeśli lęk stanie się jej nieodłącznym towarzyszem w czasie operacji, jeśli nie zniknie... co wtedy? * O wpół do jedenastej wieczorem, kiedy czytała w łóżku, zabrzęczał telefon. Dzwonił George Hannaby. Gdyby zadzwonił wcześniej, Ginger spanikowałaby i założyła, że stan Johnny’ego O’Daya się pogorszył, ale do tej pory zdążyła nabrać dystansu. - Przykro mi, panienki Weiss nie ma w domu - odpowiedziała. - Ja nie mówić angielski. Proszę dzwonić kwiecień. - Jeśli tak ma wyglądać hiszpański akcent, to brzmi koszmarnie - stwierdził George. Jeśli orientalny, to tylko strasznie. Całe szczęście, że wybrałaś medycynę zamiast aktorstwa. - Ty natomiast byłbyś doskonały jako krytyk teatralny. - Mam wyrafinowaną wrażliwość, chłodny osąd i przenikliwość pierwszorzędnego krytyka, prawda? A teraz milcz i słuchaj: dwie dobre wiadomości. Myślę, że jesteś gotowa, mądralo. - Gotowa? Do czego? - Do skoku na głęboką wodę. Wszczep tętniczy. - Chcesz powiedzieć, że... nie będę ci asystować? Zrobię to zupełnie sama? - Chirurg prowadzący operację. - Wszczep tętniczy?
- Jasne. Nie po to specjalizowałaś się w kardiochirurgii, żeby do końca życia wycinać wyrostki robaczkowe. Usiadła prosto na łóżku. Jej serce przyspieszyło, zarumieniła się z przejęcia. - Kiedy? - W przyszłym tygodniu. Pacjentka zostanie przyjęta w czwartek albo piątek. Nazywa się Fletcher. W środę razem przejrzymy jej teczkę. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będziemy gotowi ciąć w poniedziałek rano. Oczywiście będziesz odpowiedzialna za zaplanowanie wszystkich badań i podjęcie ostatecznej decyzji. - O Boże... - Dasz sobie radę. - Będziesz ze mną. - Będę ci asystować... jeśli uważasz, że jestem do czegoś potrzebny. - I przejmiesz pałeczkę, gdybym zaczęła coś chrzanić. - Nie bądź głupia. Nie schrzanisz. Po chwili namysłu powiedziała: - Nie. Nie schrzanię. - Oto moja Ginger. Możesz zrobić wszystko, co tylko zechcesz. - Nawet polecieć na żyrafie na Księżyc. - Co? - To taki mój prywatny żart. - Słuchaj, wiem, że dziś po południu byłaś bliska spanikowania, ale nie przejmuj się. Wszyscy rezydenci przez to przechodzą. Większość ma z tym do czynienia, gdy zaczynają asystę na sali operacyjnej. Nazywają to ściskiem. Ty od początku byłaś chłodna i opanowana, więc doszedłem do wniosku, że ciebie nigdy nie ściśnie. Dziś wreszcie to się stało. Po prostu na ciebie padło później niż na innych. Przypuszczam, że wciąż się tym martwisz, ale chyba powinnaś się cieszyć, bo masz to już za sobą. Ważne, że poradziłaś sobie celująco. - Dzięki, George. Czy mówiłam coś o krytyku teatralnym? Byłbyś jeszcze lepszy jako trener drużyny baseballowej. Parę minut później zakończyli rozmowę. Ginger opadła na poduszki, objęła rękami ramiona i poczuła się tak wyśmienicie, że zachichotała. Po chwili podeszła do szafy i znalazła rodzinny album fotograficzny. Zabrała go do łóżka i siedziała przez jakiś czas, oglądając zdjęcia Jacoba i Anny, bo choć nie mogła podzielić się z nimi swoim triumfem, chciała czuć, że są blisko. Jeszcze później, w ciemnej sypialni, gdy balansowała na krawędzi snu, wreszcie zrozumiała, dlaczego bała się tego popołudnia. Nie dopadł jej ścisk. Dopiero teraz mogła to
przyznać. Bała się, że w środku operacji na chwilę utraci pamięć, że znów dopadnie ją fuga, jak we wtorek przed dwoma tygodniami. Gdyby atak nastąpił, kiedy będzie trzymała skalpel i wykonywała delikatne cięcie albo zszywała wszczep... Na tę myśl szeroko otworzyła oczy. Sen czmychnął niczym złodziej zaskoczony w trakcie włamania. Przez długi czas leżała nieruchomo, patrząc na ciemne, dziwnie złowieszcze kształty sprzętów w sypialni i na okno. Pomiędzy niezupełnie zaciągniętymi storami widniał pas szkła, rozjaśniony z góry srebrną księżycową poświatą, a z dołu światłem latarni. Czy mogła samodzielnie przeprowadzić operację? Atak na pewno był jednorazowy. Nigdy więcej się nie powtórzy. Na pewno nie. Ale czy ośmieli się przetestować tę teorię? Zastanawiając się nad tym, zasnęła dopiero po kilku godzinach. * We wtorek, po kolejnej wyprawie do delikatesów Bernsteina - tym razem bezstresowej - oraz kilku leniwych godzinach spędzonych w głębokim fotelu z dobrą książką, jej wiara w siebie znów została odbudowana i Ginger przestała się bać czekającego ją wyzwania. W środę stwierdziła, że Johnny O’Day wraca do zdrowia po potrójnym bajpasie i jest w doskonałym humorze. Właśnie to sprawiało, że lata studiów i ciężkiej pracy były warte zachodu: ratowanie życia, niesienie ulgi w cierpieniu, dawanie nadziei i szczęścia tym, którzy zaznali rozpaczy. Asystowała przy wszczepianiu stymulatora serca i wszystko poszło gładko. Później zrobiła arteriogram, odczyn barwny krążenia pacjenta. Posiedziała z George’em, gdy badał kilka osób, skierowanych do niego przez innych lekarzy. Kiedy wszyscy nowi pacjenci zostali przebadani, George i Ginger spędzili pół godziny nad kartą zdrowia kandydatki do wszczepu aorty, pięćdziesięcioośmioletniej Violi Fletcher. Po przejrzeniu teczki Ginger zadecydowała, że pani Fletcher ma zostać przyjęta w czwartek na badania. Jeśli nie będzie przeciwwskazań, operacja zostanie przeprowadzona w poniedziałek z samego rana. George się zgodził i poczyniono wszystkie niezbędne przygotowania. Tak minęła środa, bardzo pracowita i ani przez chwilę nie nudna. O wpół do siódmej Ginger zakończyła dwunastogodzinny dzień pracy, ale nie była zmęczona. Choć nic nie zatrzymywało jej w szpitalu, nie kwapiła się do odejścia. George Hannaby już poszedł do domu. Ginger kręciła się to tu, to tam, gawędząc z pacjentami i jeszcze raz sprawdzając karty. Wreszcie poszła do gabinetu George’a, gdzie zamierzała przejrzeć dokumenty Violi Fletcher.
Biura znajdowały się w tylnym skrzydle, oddzielonym od szpitala. O tej porze na korytarzach nie było żywego ducha. Gumowe podeszwy butów piszczały na wypolerowanych płytkach. Powietrze pachniało sosnowym środkiem dezynfekcyjnym. W poczekalni, pokojach zabiegowych i prywatnym gabinecie George’a Hannaby’ego panowała cisza i ciemność. Ginger nie zapaliła wszystkich świateł w korytarzu, a na miejscu włączyła tylko lampę na biurku i podeszła do drzwi pomieszczenia z dokumentami. Były zamknięte, ale George dał jej wszystkie klucze. Wyciągnęła z szafki teczkę Violi Fletcher i wróciła do biurka. Usiadła w dużym skórzanym fotelu, otworzyła teczkę w kałuży światła - i spostrzegła przedmiot, który natychmiast przykuł jej uwagę i uwięził oddech w gardle. Leżał na zielonej podkładce na granicy kręgu światła: ręczny oftalmoskop, przyrząd używany do badania wnętrza oka. Nie było w nim niczego niezwykłego, a już na pewno nie złowieszczego. Każdy lekarz używa oftalmoskopu w czasie rutynowego badania. A jednak widok tego przyrządu ścisnął Ginger za gardło i przepełnił ją poczuciem straszliwego zagrożenia. Oblała się zimnym potem. Jej serce waliło tak mocno, tak głośno, że bicie zdawało się dobiegać z zewnątrz, jakby na ulicy za oknem dudnił bęben na paradzie. Nie mogła oderwać oczu od oftalmoskopu. Jak w czasie incydentu z czarnymi rękawiczkami sprzed ponad dwóch tygodni, wszystko inne zaczęło się rozmywać. Lśniący przyrząd stał się jedyną rzeczą widoczną w gabinecie George’a. Widziała maleńkie rysy i niewielką szczerbę na rączce. Wszystko to nieoczekiwanie stało się ogromnie ważne, jak gdyby nie było to zwyczajne narzędzie pracy lekarza, ale podpora wszechświata, tajemny instrument mający moc powodowania katastrofalnych zniszczeń. Nagle niczym ciężka, przemoczona peleryna opadł na nią irracjonalny strach, budząc uczucie klaustrofobii. Zdezorientowana, odepchnęła fotel od biurka i wstała. Z trudem chwytała powietrze, czuła duszące gorąco i jednocześnie ziąb przenikający ją do szpiku kości. Rączka oftalmoskopu lśniła jak wyrzeźbiona z lodu. Jego soczewki połyskiwały niczym opalizujące, mrożące krew w żyłach obce oko. Postanowienie, żeby zostać i dokończyć pracę, topniało szybko. Ginger miała wrażenie, że jej serce zamarza w zimnym tchnieniu grozy. Ucieczka albo śmierć, powtarzał głos w jej głowie. Uciekaj, bo zginiesz. Krzyk, który wyrwał jej się z ust, brzmiał jak udręczone wołanie zagubionego, przerażonego dziecka.
Odwróciła się od biurka, ominęła je niezdarnie, potrącając krzesło. Dotarła do drzwi, wbiegła do sekretariatu, po czym uciekła na pusty korytarz, zawodząc przeraźliwie i nadaremnie szukając bezpieczeństwa. Potrzebowała pomocy, widoku przyjaznej twarzy, lecz była jedyną osobą na piętrze, a niebezpieczeństwo się przybliżało. Nieznane zagrożenie, nie wiadomo dlaczego reprezentowane przez nieszkodliwy oftalmoskop, było coraz bliżej, więc biegła co sił w nogach, jej kroki dudniły w korytarzu. Uciekaj albo zginiesz. Mgła opadła. Parę minut później, gdy się rozproszyła, Ginger zobaczyła, dokąd uciekła. Trafiła na schody ewakuacyjne na końcu skrzydła biurowego. Nie pamiętała, jak się tutaj znalazła. Siedziała na betonowym podeście między piętrami, wciśnięta w kąt, oparta plecami o ścianę z pustaków, wlepiając oczy w poręcz po drugiej stronie schodów. Nad jej głową paliła się goła żarówka w drucianym koszyku. Ciągi schodów biegły w cieniu do góry i na dół, na następne oświetlone podesty. Powietrze było stęchłe i chłodne. Ciszę mącił tylko jej urywany oddech. Było to bardzo samotne miejsce, zwłaszcza dla kogoś, czyje życie rozłazi się w szwach i kto potrzebuje pokrzepienia w postaci jasnych świateł i ludzi. Szare ściany, surowe światło, ponure cienie, metalowa poręcz... To miejsce odzwierciedlało jej rozpacz. Paniczna ucieczka i inne dziwne rzeczy, które być może robiła w czasie tej niewytłumaczalnej fugi, najwyraźniej nie zostały przez nikogo dostrzeżone, w przeciwnym wypadku nie byłaby sama. Przynajmniej to było dobre. Przynajmniej nikt nie wiedział. Ona jednak wiedziała i to było wystarczająco złe. Zadrżała, nie ze strachu, bo bezrozumny lęk, który nią owładnął, już przeminął. Drżała, bo zmarzła, a zmarzła, bo oblepiało ją mokre od potu ubranie. Podniosła rękę, przetarła twarz. Wstała, popatrzyła w górę i w dół klatki schodowej. Nie wiedziała, czy jest powyżej, czy poniżej piętra, na którym mieścił się gabinet George’a Hannaby’ego. Po chwili postanowiła pójść na górę. Jej kroki budziły niesamowite echa. Z jakiegoś powodu pomyślała o grobowcach. - Meshuggene - szepnęła drżącym głosem. Był dwudziesty siódmy listopada. 6 Chicago, Illinois
Pierwszy niedzielny poranek grudnia wstał zimny, a niskie szare niebo zapowiadało śnieg. Po południu zaczęły prószyć pierwsze płatki i jeszcze przed wieczorem miasto miało zniknąć na jakiś czas pod białym makijażem śniegu. Tego wieczoru w całym mieście, od bogatego Złotego Wybrzeża po nędzne czynszówki, tematem numer jeden miała być śnieżyca. Wszędzie, tylko nie w domach rzymskich katolików w parafii pod wezwaniem Świętej Bernadetty, gdzie rozmowy miały dotyczyć szokującego zachowania ojca Brendana Cronina w czasie porannej mszy. Ojciec Cronin wstał o wpół do szóstej, odmówił modlitwę, wziął prysznic, ogolił się, włożył sutannę i biret, zabrał brewiarz i wyszedł z plebanii, nie zawracając sobie głowy wkładaniem płaszcza. Przez chwilę stał na werandzie, oddychając głęboko rześkim grudniowym powietrzem. Skończył trzydzieści lat, ale jego szczere zielone oczy, niesforne kasztanowe włosy i piegi sprawiały, że wyglądał młodziej. Miał dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilogramów nadwagi, choć w pasie nie był zbyt tęgi. Tkanka tłuszczowa rozkładała się równomiernie na twarzy, rękach, tułowiu i nogach. Od dzieciństwa do drugiego roku w seminarium nosił przezwisko Grubasek. Niezależnie od stanu emocjonalnego, ojciec Cronin zawsze wyglądał radośnie. Jego cherubinkowa twarz po prostu nie była stworzona do wyrażania złości, melancholii czy rozpaczy. Tego ranka sprawiał wrażenie umiarkowanie zadowolonego z siebie i ze świata, choć był głęboko zatroskany. Ruszył kamienną ścieżką przez podwórko, mijając ogołocone rabaty pokryte zamarzniętymi grudami ziemi. Otworzył drzwi i wszedł do zakrystii. Mirra i nard mieszały się z zapachem cytrynowego środka do polerowania, którym namaszczona była dębowa boazeria, ławki i inne drewniane sprzęty w starym kościele. Nie zapalając świateł, mając za przewodnika tylko migoczący rubinowy blask lampy z zakrystii, ojciec Cronin ukląkł na klęczniku i pochylił głowę. W milczeniu poprosił Boga Ojca, żeby uczynił go godnym kapłanem. W przeszłości ta prywatna modlitwa, odmawiana przed przybyciem kościelnego i ministranta, wznosiła jego ducha ku niebu, a myśl o odprawieniu mszy przepełniała go uniesieniem. Dziś, jak podczas większości poranków od czterech miesięcy, radość go omijała. Czuł w sobie beznadziejną, ołowianą pustkę, która powodowała tępy ból w sercu i wprawiała trzewia w zimne, chorobliwe drżenie. Zaciskając szczęki i zgrzytając zębami, jakby mógł w ten sposób wprawić się w stan duchowej ekstazy, na zakończenie modlitwy powtórzył błaganie, ale wciąż czuł się pusty, obojętny.
Po umyciu rąk i wymruczeniu De Domine położył biret na klęczniku i podszedł do szafy, żeby włożyć szaty liturgiczne. Był wrażliwym człowiekiem o duszy artysty i w pięknie mszy zawsze dostrzegał wzór boskiego porządku, echo łaski bożej. Zwykle, gdy nakładał na ramiona płócienny humerał, gdy układał białą albę, żeby w równych fałdach opadała do kostek, przenikało go drżenie trwożliwego niedowierzania, że to właśnie on, Brendan Cronin, pełni ten święty urząd. Zwykle. Nie dzisiaj. Nie od tygodni. Nałożył humerał, przeciągnął sznurki za plecami i zawiązał je na piersi. Naciągnął albę, odczuwając równie silne emocje, co idący do pracy w fabryce spawacz. Cztery miesiące temu, na początku sierpnia zaczął tracić wiarę. Płonął w nim nikły, ale niedający się ugasić ogień zwątpienia, trawiący żywione od dawna przekonania. Utrata wiary jest wyniszczająca dla każdego kapłana, lecz Brendan Cronin cierpiał bardziej niż inni. Nigdy nawet na krótko nie brał pod uwagę myśli, że może zostać kimś innym niż księdzem. Jego rodzice byli pobożni i wychowali go w oddaniu dla Kościoła, ale został kapłanem nie po to, żeby sprawić im przyjemność. Choć dla wielu ludzi w tym wieku agnostycyzmu może to brzmieć banalnie, po prostu miał powołanie. Nawet pomimo braku wiary pełnienie duszpasterskich obowiązków wciąż stanowiło sens jego życia. Wiedział jednak, że nie powinien odprawiać mszy czy modlić się i pocieszać strapionych, bo wszystko to stało się dla niego farsą. Założył na szyję stułę. Gdy wkładał ornat, drzwi otworzyły się gwałtownie i do zakrystii wpadł młody chłopak. Zapalił elektryczne światła, które ksiądz wolał zostawić zgaszone. - Pochwalony, ojcze. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Kerry. Jak samopoczucie w ten piękny poranek? Gdyby nie znacznie czerwieńsze włosy, Kerry McDevit mógłby uchodzić za krewniaka ojca Cronina. Był pulchny, piegowaty i miał psotne zielone oczy. - Super, psze księdza. Ale zimno. Zimno jak chol... - Tak? Jak gdzie? - W chłodni - wymamrotał chłopak z zakłopotaniem. - Zimno jak w chłodni, proszę księdza. Naprawdę zimno. Gdyby nie ponury nastrój, Brendan byłby rozbawiony, ale w obecnym stanie ducha nie mógł się zdobyć nawet na cień uśmiechu. Niewątpliwie jego milczenie zostało
zinterpretowane jako dezaprobata, bo Kerry unikał spojrzenia mu w oczy. Szybko podszedł do szafy, żeby schować płaszcz, szalik i rękawiczki i wyjąć komżę. Brendan podniósł manipularz, ucałował krzyż i założył opaskę na lewe przedramię, wciąż nie czując niczego poza zimnym, pulsującym, głuchym bólem w miejscu, gdzie jeszcze niedawno płonęła wiara i radość. Gdy jego ręce były zajęte, umysł z melancholią wspominał uniesienie, z jakim kiedyś spełniał wszystkie kapłańskie obowiązki. Do sierpnia ani razu nie zwątpił w słuszność swojego oddania się Kościołowi. W seminarium był takim bystrym, pilnym uczniem przedmiotów świeckich i religii, że zaproponowano mu ukończenie edukacji w Kolegium Północnoamerykańskim w Rzymie. Pokochał Święte Miasto - jego architekturę, historię i przyjaznych mieszkańców. Po święceniach i przyjęciu do Towarzystwa Jezusowego spędził dwa lata w Watykanie jako asystent
monsignore
Giuseppe
Orbellego,
autora
najważniejszych
przemówień
i
doktrynalnego doradcy Jego Świątobliwości. Po tej zaszczytnej służbie mógł się ubiegać o miejsce wśród personelu kardynała archidiecezji chicagowskiej, ale zamiast tego poprosił o stanowisko wikariusza w małej lub średniej parafii, jak każdy młody kapłan. Po wizycie w San Francisco u biskupa Santefiore (starego przyjaciela prałata Orbellego) i po wakacjach, w czasie których przejechał z San Francisco do Chicago, osiadł w parafii Świętej Bernadetty, gdzie wypełnianie obowiązków zwykłego wikarego sprawiało mu wielką przyjemność. Nigdy nie żałował swojej decyzji ani nie miał wątpliwości. Patrząc, jak ministrant wkłada komżę, ojciec Cronin tęsknił za wiarą, która tak długo pocieszała go i podtrzymywała na duchu. Odeszła na jakiś czas czy stracił ją na zawsze? Kerry skończył się ubierać i pierwszy ruszył przez drzwi zakrystii do prezbiterium. Parę kroków za drzwiami najwyraźniej wyczuł, że ojciec Cronin nie idzie za nim, bo obejrzał się ze zdumioną miną. Brendan Cronin stał i zastanawiał się, czy powinien wejść do środka. Przez drzwi widział strzelisty krucyfiks na ścianie i ołtarz. Wydawał mu się przerażająco dziwny, jakby po raz pierwszy spojrzał na niego obiektywnym okiem. Nie potrafił sobie wyobrazić, dlaczego zawsze uważał to miejsce za święte. To było po prostu miejsce jak każde inne. Jeśli wejdzie tam teraz, jeśli odprawi znajome obrzędy i odmówi litanię, będzie hipokrytą. Oszuka wszystkich wiernych. Zdziwienie na twarzy Kerry’ego McDevita przemieniło się w niepokój. Chłopiec zerknął w stronę ławek, których ojciec Cronin nie mógł zobaczyć, a potem popatrzył na niego. Jak mogę odprawiać mszę, skoro już nie wierzę? - zastanawiał się Brendan.
Ale nie miał wyboru. Trzymając kielich przy piersi w lewej ręce, z prawą uniesioną nad palką i welonem, wszedł za Kerrym do prezbiterium. Przez chwilę miał wrażenie, że Chrystus na krzyżu patrzy na niego oskarżycielsko. W porannym nabożeństwie uczestniczyła niespełna setka wiernych. Ich twarze wydawały się niezwykle blade i świetliste, jakby Bóg zamiast śmiertelników przysłał zastęp aniołów, aby poświadczyli świętokradztwo księdza, który śmie odprawiać mszę pomimo zwątpienia. W miarę upływu czasu Brendana Cronina ogarniała coraz większa rozpacz. Od chwili, gdy odmówił Introibo ad altare Dei, każda kolejna część mszy potęgowała uczucie beznadziei. Kiedy Kerry McDevit przenosił mszał, ojciec Cronin niemal się załamał pod ciężarem rozpaczy. Duchowo i emocjonalnie wyczerpany, z trudem podniósł ręce i ledwo znalazł siły, żeby skupić się na Ewangelii i wymamrotać fragmenty świętego tekstu. Twarze wiernych rozmyły się w bezkształtne plamy. Nim dotarł do kanonu rzymskiego, stać go było tylko na szept. Wiedział, że Kerry wlepia w niego oczy. Był pewien, że wierni są świadomi, iż dzieje się coś złego. Pocił się i dygotał. Straszna wewnętrzna szarość ciemniała, przechodząc w czerń. Miał wrażenie, że spada w przerażająco mroczną próżnię. Gdy podniósł hostię, mówiąc o tajemnicy przemienienia, nagle wybuchła w nim złość. Był zły na siebie, że utracił wiarę, na Kościół, że nie wyposażył go w lepszą zbroję przeciwko zwątpieniu - zły, że całe jego życie biegło niewłaściwym torem, że zmarnował je na pogoń za idiotycznymi mitami. Gniew osiągnął punkt wrzenia i znalazł ujście w furii, w palących oparach wściekłości. Ku własnemu zdumieniu z krzykiem rozpaczy rzucił kielich przez prezbiterium. Święte naczynie z głośnym brzękiem uderzyło w ścianę, oblewając ją winem, odbiło się, trafiło w posąg Błogosławionej Dziewicy i turlało się z grzechotem, aż w końcu znieruchomiało u stóp podwyższenia, na którym nie tak dawno ojciec Cronin czytał Ewangelię. Kerry McDevit cofnął się, wstrząśnięty, a setka ludzi w nawie jęknęła jak jeden mąż, lecz Brendan Cronin na to nie zważał. W gniewie, który był jego jedyną obroną przed samobójczą desperacją, gwałtownie machnął ręką i strącił na podłogę patenę z hostiami. Z kolejnym dzikim okrzykiem ni to wściekłości, ni rozpaczy wepchnął rękę pod ornat, zerwał z szyi stułę, odwrócił się od ołtarza i popędził do zakrystii. Tam jego gniew zgasł równie nagle, jak zapłonął. Ojciec Cronin stał, pocąc się z przerażenia. Był pierwszy grudnia. 7
Laguna Beach, Kalifornia W pierwszą niedzielę grudnia Dom Corvaisis jadł lunch z Parkerem Faine’em na tarasie restauracji Las Brisas. Siedzieli w cieniu parasola przy stoliku z widokiem na migoczące w słońcu morze. Ładna pogoda długo utrzymywała się w tym roku. Wiatr niósł krzyki mew, słony zapach morza i słodką woń rosnących w pobliżu krzewów. Dominick wyjawiał Parkerowi wszystkie wstydliwe, niepokojące szczegóły swojej walki z somnambulizmem. Parker Faine był jedynym przyjacielem, przed którym potrafił się otworzyć, choć na pozór mieli niewiele wspólnego. Dom był szczupły, niezbyt dobrze umięśniony, natomiast Parker Faine był krępy, krzepki, muskularny. Dom golił się starannie i co trzy tygodnie chodził do fryzjera; Parker miał kudłatą czuprynę, kudłatą brodę i nastroszone brwi. Wyglądał jak skrzyżowanie zawodowego zapaśnika i bitnika z lat pięćdziesiątych. Dom pił niewiele i łatwo się upijał; Parker mógł pochłonąć ogromne ilości trunków. Dom z natury był samotnikiem i niełatwo nawiązywał przyjaźnie, natomiast kiedy Parker zaczynał z kimś rozmawiać, po godzinie sprawiali wrażenie starych znajomych. Parker Faine miał pięćdziesiąt lat, piętnaście więcej niż Dom. Od ćwierćwiecza bogaty i sławny, czuł się dobrze z jednym i drugim, absolutnie nie pojmując rozterek Dorna w związku z pieniędzmi i uznaniem, jakie zapewnił mu Zmierzch w Babilonie. Dom przyszedł do Las Brisas w mokasynach od Bally’ego, ciemnobrązowych spodniach i jaśniejszej kraciastej koszuli z kołnierzykiem przypinanym guziczkami, a Parker w niebieskich tenisówkach, mocno pogniecionych białych bawełnianych spodniach i wypuszczonej na wierzch koszuli w biało-niebieskie kwiaty. Wyglądali tak, jakby wybrali się na zupełnie inne spotkania, przypadkiem wpadli na siebie przed restauracją i ni z tego, ni z owego postanowili zjeść razem lunch. Pomimo wszystkich tych różnic łączyła ich trwała przyjaźń, ponieważ pod kilkoma ważnymi względami byli podobni. Obaj byli artystami, nie z wyboru czy chęci, ale z wewnętrznego przymusu. Dom malował słowami, Parker pędzlem, i obaj stawiali sobie wysokie wymagania, podchodząc do pracy z zaangażowaniem i pasją. Co więcej, choć Parker łatwiej zdobywał przyjaciół niż Dom, bardzo cenili swoją przyjaźń i starannie ją pielęgnowali. Poznali się sześć lat temu, kiedy Parker na półtora roku przeprowadził się do Oregonu w poszukiwaniu tematu do cyklu unikatowych pejzaży, łączących hiperrealizm z surrealizmem. Miał wygłaszać jeden wykład miesięcznie na uniwersytecie w Portlandzie, gdzie Dom pracował na wydziale języka angielskiego.
Parker garbił się nad stołem, przeżuwając nachos, które ociekały serem, guacamole i kwaśną śmietaną, a Dom sączył powoli negra modelo i relacjonował swoje nocne przygody. Mówił cicho, choć w zasadzie nie było to konieczne, bo inni goście na tarasie prowadzili hałaśliwe rozmowy. Nie tknął nachos. Tego ranka po raz czwarty zbudził się za piecem w garażu, sparaliżowany z przerażenia. Niezdolność do odzyskania panowania nad sobą przygnębiła go i pozbawiła apetytu. W trakcie całej opowieści wypił tylko pół butelki piwa, bo nawet ono wydawało mu się mdłe i nieświeże. Parker w tym czasie wypił trzy podwójne margarity i zdążył zamówić czwartą. Alkohol nie przytępił jego uwagi. - Jezu, chłopie, czemu nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? - Czułem się trochę... głupio. - Nonsens. Bzdura - powiedział malarz, machając wielką ręką. Meksykański kelner, miniaturka Wayne’a Newtona, przyniósł margarite i zapytał, czy chcą zamówić lunch. - Nie, nie - odparł Parker. - Niedzielny lunch jest pretekstem do wypicia wielu margarit, a mnie daleko do wielu. Zamawianie lunchu po czterech drinkach to żałosne marnotrawstwo! W ten sposób większą część popołudnia mielibyśmy wolną, znaleźlibyśmy się na ulicy bez żadnego zajęcia, a wtedy bez wątpienia wpakowalibyśmy się w jakieś kłopoty i przyciągnęli uwagę policji. Bóg wie, co mogłoby się zdarzyć. Nie, nie. Aby uniknąć więzienia i nie nadszarpnąć reputacji, nie wolno nam zamówić lunchu wcześniej niż o trzeciej. A skoro już o tym mowa, przynieś mi następną margarite. I poproszę o jeszcze jedną porcję tych przepysznych nachos. Więcej sosu salsa, najbardziej ostrego, jaki macie. I talerz siekanej cebulki. I piwo dla mojego przerażająco wstrzemięźliwego przyjaciela. - Nie trzeba - zaoponował Dom. - Jeszcze nie wypiłem tego. - To właśnie rozumiem przez przerażającą wstrzemięźliwość, beznadziejny purytaninie. Sączysz je tak długo, że musi być ciepłe. Kiedy indziej Dominick rozparłby się na krześle i z przyjemnością słuchał tyrady Parkera Faine’a. Żywiołowość malarza, jego entuzjazm i niesłabnący apetyt na życie były pobudzające i zabawne. Dziś jednak był zbyt strapiony, żeby dobrze się bawić. Po odejściu kelnera mała chmura przysłoniła słońce. Parker pochylił się w głębszym cieniu pod parasolem i popatrzył na przyjaciela, jakby odczytał jego myśli. - W porządku, czas na burzę mózgów. Znajdźmy jakieś wyjaśnienie i wykombinujmy, co zrobić. Może to wynik stresu związanego z bliską publikacją książki? - Tak myślałem, ale zmieniłem zdanie. Gdy problem był umiarkowany, mogłem przyjąć, że jest skutkiem zmartwień związanych z pracą. Ale, Jezu, mój niepokój o przyjęcie
Zmierzchu nie jest na tyle wielki, żeby powodować takie niezwykłe, obsesyjne... szalone reakcje. Wpadam w niewiarygodnie głęboki trans. Niewielu lunatyków pogrąża się w takim śnie i robi równie skomplikowane rzeczy. Próbowałem zabić okno gwoździami! Człowiek nie zabija okien, broniąc się przed stresami związanymi z pracą. - Może przejmujesz się Zmierzchem bardziej, niż przypuszczasz. - Nie. To nie ma sensu. Gdy moja nowa książka szła dobrze, niepokój o przyjęcie Zmierzchu zaczął maleć. Chyba nie sądzisz, że całe to nocne lunatykowanie wynika z drobnych zmartwień o karierę. - Nie, nie sądzę. - Włażę do szaf, żeby się schować. A kiedy się budzę za piecem i jeszcze jestem w półśnie, mam uczucie, że coś się do mnie podkrada, że coś mnie szuka i zabije, jeśli znajdzie moją kryjówkę. Parę dni temu zbudziłem się, próbując krzyczeć, ale nie mogłem wydać głosu. Wczoraj ocknąłem się z wrzaskiem: „Zostaw mnie, zostaw mnie, zostaw mnie!”. Miałem nóż... - Nóż? - powtórzył Parker. - Nie mówiłeś mi o nożu. - Zbudziłem się w kryjówce za piecem. Miałem nóż rzeźnicki. Zdjąłem go z półki w kuchni podczas snu. - Dla obrony? Przed czym? - Przed tym, co... przed tym, kto mnie prześladuje. - A kto miałby cię prześladować? Dom wzruszył ramionami. - Nie wiem o nikim takim. - To mi się nie podoba. Mogłeś się pociąć, poważnie pokaleczyć. - Nie to przeraża mnie najbardziej. - A co? Dom powiódł wzrokiem po ludziach na tarasie. Choć niektórzy przyglądali im się, kiedy Parker Faine składał zamówienie, teraz nikt nie zwracał na nich uwagi. - Co przeraża cię najbardziej? - zapytał Parker. - To, że mogę... że mogę pociąć kogoś innego. Faine popatrzył na niego z niedowierzaniem. - Chodzi ci o to, że zabierasz nóż i... ruszasz na ulice, żeby mordować we śnie? Wykluczone. - Łyknął drinka. - Wielkie nieba, co za melodramatyczny pomysł! Całe szczęście, że twoje teksty nie są równie patetyczne. Wyluzuj, przyjacielu. Nie jesteś typem mordercy. - Sądziłem, że nie jestem również typem somnambulika.
- Och, daj spokój. Musi być jakieś wyjaśnienie. Nie zwariowałeś. Szaleńcy nigdy nie wątpią w swoje zdrowe zmysły. - Chyba będę musiał pójść do jakiegoś psychiatry. I zrobić parę badań. - Badań tak, ale z wizytą u psychiatry się wstrzymaj. Strata czasu. Nie jesteś ani neurotykiem, ani psychotykiem. Kelner wrócił z nachos, salsą, siekaną cebulą, piwem i piątą margarita. Parker oddał pusty kieliszek i wziął pełny. Posypał cebulą chipsy kukurydziane obficie skropione guacamole i kwaśną śmietaną. Pochłaniał wszystko z gargantuiczną żarłocznością, niemal w ekstazie. - Zastanawiam się, czy ten problem nie jest jakoś związany ze zmianami, jakie zaszły latem ubiegłego roku. - Jakimi zmianami? - zapytał ze zdziwieniem Dom. - Wiesz, o czym mówię. Kiedy poznaliśmy się w Portlandzie sześć lat temu, byłeś bladym, nieśmiałym, nielubiącym się wychylać ślimakiem. - Ślimakiem? - To prawda, dobrze o tym wiesz. Błyskotliwym, utalentowanym, ale mimo to ślimakiem. Wiesz dlaczego? Powiem ci. Miałeś tęgą głowę i talent, lecz bałeś się to wykorzystać. Bałeś się rywalizacji, porażki, powodzenia, samego życia. Chciałeś pełznąć mozolnie i niepostrzeżenie. Ubierałeś się buro, mówiłeś prawie niesłyszalnie, bałeś się zwrócić na siebie uwagę. Schroniłeś się w akademickim świecie, bo tam panuje mniejsza konkurencja. Boże, człowieku, byłeś lękliwym królikiem, który kuli się w norze. - Tak? Skoro byłem taki okropny, dlaczego się ze mną zaprzyjaźniłeś? - Ponieważ, tępaku, przejrzałem twoją maskaradę. Zajrzałem za nieśmiałość, za tę sztuczną szarzyznę i maskę nijakości. Wyczułem, że masz w sobie coś wyjątkowego, dostrzegłem iskry i rozbłyski. Wiesz, o czym mówię. Widzę to, czego inni nie mogą zobaczyć. To cecha każdego dobrego artysty. - Skoro tak, dlaczego nazwałeś mnie nijakim? - Bo taka jest prawda, byłeś królikiem. Pamiętasz, jak długo się znaliśmy, zanim zdobyłeś się na odwagę, by przyznać, że jesteś pisarzem? Trzy miesiące! - Wtedy w zasadzie jeszcze nie byłem pisarzem. - Miałeś szuflady pełne rękopisów! Ponad sto opowiadań. Nie pokazywałeś ich nikomu nie tylko dlatego, że bałeś się odrzucenia. Bałeś się sukcesu. Ile miesięcy musiałem cię przekonywać, żebyś w końcu wysłał kilka do wydawnictw? - Nie pamiętam.
- Ja pamiętam. Sześć! Namawiałem, schlebiałem, zaklinałem, naciskałem, suszyłem ci głowę, dopóki w końcu nie pękłeś. Mam ogromny dar przekonywania, ale wyciągnięcie cię z tej twojej króliczej nory nieomal mnie przerosło. - Parker wpakował do ust ociekające sosem nachos, siorbnął margarite i podjął: - Nawet gdy opowiadania zaczęły się sprzedawać, chciałeś zrezygnować. Ciągle musiałem cię popychać. A po wyjeździe z Oregonu, gdy zostawiłem cię samemu sobie, wysyłałeś opowiadania tylko przez kilka miesięcy. Potem znowu wpełzłeś do króliczej nory. Dom nie zaprzeczył, bo malarz mówił prawdę. Po powrocie do domu w Laguna Beach Parker zachęcał go listownie i telefonicznie, ale zachęta na odległość nie wystarczała, żeby go zmotywować. Wmówił sobie, że nie jest pisarzem godnym publikowania, choć w niespełna rok sprzedał ponad dwadzieścia opowiadań. Przestał wysyłać je do czasopism i szybko stworzył sobie następną skorupę, zastępującą tę, z której wydostał się dzięki Parkerowi. Nadal odczuwał przymus pisania, lecz wrócił do dawnego nawyku chowania opowiadań w dolnej szufladzie biurka, nie myśląc o ich sprzedaży. Parker wciąż go nakłaniał do napisania powieści, ale Dom żył w przekonaniu, że brak mu talentu i samodyscypliny, aby porwać się na taki wielki, skomplikowany projekt. Znowu spuścił głowę, mówił cicho, chodził cicho i starał się żyć bez zwracania na siebie uwagi. - Latem ubiegłego roku wszystko się zmieniło - mówił Parker. - Nagle rzuciłeś nauczycielstwo. Wypuściłeś się na szerokie wody i zająłeś się pisarstwem. Można powiedzieć, że z dnia na dzień z zahukanego księgowego przemieniłeś się w ryzykanta. Dlaczego? Nigdy tego nie wyjaśniłeś. Dlaczego? Dominick ze ściągniętymi brwiami przez chwilę rozważał pytanie, zaskoczony, że sam wcześniej o tym nie pomyślał. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Na uniwersytecie w Portlandzie nie miał stałego etatu i przeczuwał, że go nie dostanie. Coraz bardziej panikował na myśl, że będzie musiał opuścić swoją bezpieczną przystań. Obsesyjnie skupiony na życiu w cieniu, stał się niemal niewidzialny dla ludzi decydujących o zatrudnieniu. Członkowie komisji wezmą go pod lupę i zaczną dociekać, czy podchodzi do pracy z dostatecznie dużym entuzjazmem, żeby warto było zatrudnić go na stałe. Wiedział, że jeśli nie zostanie przyjęty, trudno mu będzie zdobyć pracę na innej uczelni, bo wszędzie będą pytać,
dlaczego
w
Portlandzie
został
odrzucony.
Próbując
wyśliznąć
się
spod
uniwersyteckiego topora, zanim odrąbie mu głowę, wysłał podania do ośrodków akademickich w kilku zachodnich stanach, w nietypowym wybuchu autoreklamy
podkreślając, że publikował opowiadania; w zasadzie była to jedyna rzecz godna podkreślenia. Zarząd Mountainview College w Utah, uczelni kształcącej tylko cztery tysiące studentów, był pod takim wrażeniem listy czasopism, w których publikował, że zafundował mu lot z Portlandu na rozmowę kwalifikacyjną. Kosztem znacznego wysiłku Dom pokazał się ze swojej bardziej ekstrawertycznej strony. Zaproponowano mu nauczanie angielskiego i kreatywnego pisarstwa z gwarancją zatrudnienia na stałe. Przyjął ofertę, jeśli nie z ogromną radością, to przynamniej z ogromną ulgą. Kalifornijskie słońce wyjrzało zza smugi oślepiająco białych chmur na tarasie Las Brisas. Dom pociągnął łyk piwa i z westchnieniem powiedział: - Wyjechałem z Portland pod koniec czerwca tamtego roku. Zabrałem małą przyczepę załadowaną głównie książkami i ubraniami. Humor mi dopisywał. Wcale nie uważałem, że zawaliłem. Absolutnie. Czułem po prostu... czułem, że zaczynam na nowo. Naprawdę nie mogłem się doczekać życia w Mountainview. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, żebym kiedyś był szczęśliwszy niż tego dnia, gdy wyruszyłem w drogę. Parker Faine domyślnie pokiwał głową. - Jasne, że byłeś szczęśliwy! Dostałeś pewny etat w szkole na zadupiu, gdzie nikt nie wymagałby od ciebie zbyt wiele i gdzie twoja introwersja zostałaby uznana za manierę artysty. - Idealna królicza nora, prawda? - Otóż to. Czemu więc nie siedzisz w Mountainview? - Mówiłem ci... w ostatniej chwili, gdy dotarłem na miejsce w drugim tygodniu lipca, poczułem, że nie zniosę myśli o takim samym życiu jak wcześniej. Miałem dość życia myszy czy królika. - Ni stąd, ni zowąd zrezygnowałeś z cichej, spokojnej egzystencji. Dlaczego? - Nie dawała mi zbytniej satysfakcji. - Ale czemu ci tak nagle zbrzydła? - Nie wiem. - Przecież musiałeś się nad tym zastanawiać. - Zdziwisz się, ale nie - odparł Dom. Przez długą chwilę patrzył na morze, na kilka żaglówek i wielki jacht sunący majestatycznie wzdłuż brzegu. - Właśnie zdałem sobie sprawę, jak zdumiewająco mało o tym myślałem. Dziwne... zwykle do przesady analizuję swoje zachowanie, ale w tym przypadku nie wnikałem zbyt głęboko.
- Aha! - zawołał Parker. - Wiedziałem, że jestem na właściwym tropie! Zmiany, jakie wtedy zaszły, są jakoś powiązane z twoimi obecnymi problemami. Idźmy dalej. Powiedziałeś ludziom w Mountainview, że już nie chcesz tej roboty? - Nie byli zachwyceni. - I wynająłeś mieszkanko w mieście. - Jeden pokój plus kuchnia i łazienka, ale z ładnym widokiem na góry. - Postanowiłeś żyć z oszczędności, pisząc powieść? - Miałem niewiele na koncie, ale nigdy nie byłem rozrzutny. - Ryzykowna decyzja. I ani trochę nie w twoim stylu. Dlaczego to zrobiłeś? Co cię zmieniło? - Przypuszczam, że niezadowolenie narastało przez długi czas. Gdy dotarłem do Mountainview, stało się takie wielkie, że musiałem coś zmienić. Parker odchylił się na krześle. - Niedobrze, przyjacielu. Musiało być coś więcej. Posłuchaj, sam przyznałeś, że byłeś szczęśliwy jak świnia w gównie, gdy wyjechałeś z Portlandu ze swoją przyczepką. Miałeś zapewnioną pracę z pensją, za którą da się wyżyć, i to w miejscu, w którym nikt nigdy nie stawiałby ci wielkich wymagań. Wystarczyło osiąść w Mountainview i zniknąć. Ale kiedy tam dojechałeś, postanowiłeś rzucić wszystko w cholerę, zamieszkać w mansardzie i ryzykować śmierć głodową, byle tylko móc pisać. Do diabła, co się stało w czasie tej długiej jazdy do Utah? Coś musiało dać ci kopa, prawdziwego wielkiego kopa, któiy wybił cię z dotychczasowego samozadowolenia. - Nic. To była spokojna podróż. - Nie w twojej głowie, nie. Dominick wzruszył ramionami. - O ile dobrze pamiętam, byłem odprężony, cieszyłem się jazdą, nie spieszyłem się, podziwiałem widoki... - Amigo! - ryknął Parker, strasząc kelnera, który przechodził w pobliżu. - Uno margańta! I następne cerveza dla mojego przyjaciela. - Nie, nie, ja nie... - zaczął Dom. - Nie dopiłeś piwa - dokończył Parker. - Wiem. Wiem. Ale dokończysz je i wypijesz następne, wyluzujesz się i stopniowo zaczniemy docierać do źródła lunatykowania. Jestem pewien, że jest związane ze zmianami, jakie zaszły w tobie tamtego lata. Wiesz, skąd ta pewność? Powiem ci. Nikt nie przechodzi dwóch kryzysów osobowości w ciągu dwóch lat z zupełnie różnych powodów. Musi istnieć jakiś związek. Dom skrzywił się.
- Nie nazwałbym tego kryzysem osobowości. - Nie? - Parker pochylił kudłatą głowę, całą siłę swojej potężnej osobowości wkładając w pytanie: - Naprawdę nie nazwałbyś tego kryzysem, przyjacielu? Dom westchnął. - No... tak. Chyba masz rację. To kryzys. * Późnym popołudniem wyszli z Las Brisas, nie uzyskawszy żadnych odpowiedzi. Wieczorem Dom ze strachem położył się do łóżka, zastanawiając się, gdzie się zbudzi rano. Ze snu wyrwała go eksplozja przeraźliwego wrzasku. Otaczały go absolutne, klaustrofobiczne ciemności. Coś go trzymało, coś zimnego, oślizłego, dziwnego i żywego. Uderzał na ślepo, młócił pięściami i darł pazurami, wykręcał się i kopał. Kiedy wreszcie zdołał się uwolnić, czołgał się w panice na rękach i kolanach przez lepką ciemność, aż zderzył się ze ścianą. Pokój wypełniała irytująca kakofonia grzmiącego dudnienia i krzyków, których źródła nie umiał określić. Poczołgał się wzdłuż ściany, dotarł do kąta i wcisnął się weń plecami, patrząc w głąb ciemnego pokoju, pewny, że lada chwila skoczy na niego z mroku oślizły stwór.Co było z nim w pokoju? Hałas narastał: krzyk, rumor, trzask, potem grzechot drewna, znowu krzyk, kolejny trzask. Półprzytomny, rozhisteryzowany, oszołomiony gwałtownym skokiem adrenaliny, Dom nie myślał racjonalnie. Był przekonany, że to, przed czym się ukrywał, w końcu go dopadnie. Zwodził prześladowcę, śpiąc w szafach i za piecem, ale tej nocy nie zdołał go omamić: nie mógł się dłużej ukrywać, nadciągał koniec. W ciemności ktoś, a może coś wykrzyknęło jego imię: „Dom!”. Wtedy zrozumiał, że ktoś nawołuje go od paru minut, może dłużej. - Dominick, odezwij się! Kolejny potężny huk. Suchy trzask pękającego drewna. Skulony w kącie Dom wreszcie zupełnie się rozbudził. Oślizłe stworzenie nie było prawdziwe. Wytwór snu. Rozpoznał głos Parkera Faine’a. Senna histeria przepadła bez śladu, ale hałasy nie ucichły. Kolejny łoskot, najgłośniejszy ze wszystkich, zapoczątkował reakcję łańcuchową odgłosów zniszczenia - huk, szuranie, zgrzytanie, rumor, chrzęst, dudnienie, grzechotanie i brzęk. Apogeum nastąpiło w chwili, gdy drzwi się otworzyły i pokój zalała powódź światła.
Dom przymrużył porażone blaskiem oczy i w drzwiach sypialni zobaczył zwalistą, kudłatą sylwetkę obrysowaną światłem z korytarza. Parker wyważył zamknięte na klucz drzwi, rzucając się na nie, dopóki nie pękł zamek. - Dominick, stary, nic ci nie jest? Wejście do pokoju dodatkowo utrudniała wzniesiona pod drzwiami barykada. Dom zrozumiał, że w czasie snu musiał przesunąć komodę, postawić na niej dwie szafki nocne i zaprzeć je fotelem. Przewrócone meble leżały na podłodze. Parker wszedł do sypialni. - Stary, nic ci nie jest? Wrzeszczałeś. Słyszałem cię już na podjeździe. - To sen. - Musiał być pierwsza klasa. - Nie pamiętam. - Dom wciąż siedział w kącie, zbyt wyczerpany i słaby, żeby wstać. Cieszę się, że cię widzę, Parker, ale... do licha, co tutaj robisz? Parker zamrugał. - Nie wiesz? Dzwoniłeś do mnie. Nie więcej niż dziesięć minut temu. Wołałeś o pomoc. Powiedziałeś, że oni tu są i chcą cię załatwić. Potem rzuciłeś słuchawkę. Dom poczuł, że wstyd zalewa go niczym wrzątek. - Aha, dzwoniłeś przez sen - domyślił się malarz. - Tak sądziłem. Mówiłeś... jakoś inaczej. Może powinienem wezwać policję, ale domyśliłem się, że lunatykujesz. Wiem, że nie chciałbyś mówić o tym z nieznajomymi, z gromadą gliniarzy. - Straciłem panowanie nad sobą, Parker. Coś... coś we mnie pęka. - Dość tych bzdetów. Nie będę tego słuchał. Dom czuł się bezradny jak dziecko. Bał się, że się rozpłacze. Przygryzł język, zacisnął powieki, żeby powstrzymać łzy, chrząknął i zapytał: - Która godzina? - Parę minut po czwartej. Środek nocy. - Parker popatrzył w stronę okna i ściągnął brwi. Śledząc kierunek jego spojrzenia, Dom zobaczył szczelnie zaciągnięte story, a na ich tle wysoką komodę, która tarasowała wejście przez okno. Nie próżnował w czasie snu. - Chryste - mruknął Parker, podchodząc do łóżka. Na jego szerokiej twarzy malował się szok. - Niedobrze, przyjacielu. Bardzo niedobrze. Przytrzymując się ściany, Dom stanął na drżących nogach, żeby zobaczyć, o co mu chodzi. W tej samej chwili pożałował, że nie został na podłodze. Na łóżku leżał cały arsenał: automatyczna dwudziestkadwójka z szuflady w nocnej szafce, nóż rzeźnicki, dwa inne noże
do krojenia mięsa, tasak, młotek i siekiera, która ostatnio, o ile dobrze pamiętał, wisiała w garażu. - Czego się spodziewasz, sowieckiej inwazji? - zapytał Parker. - Czego się boisz? - Nie wiem. Czegoś z koszmarów. - Co ci się śni? - Nie wiem. - Nic nie pamiętasz? Dominick zadrżał. - Nic a nic. Parker podszedł i położył rękę na jego ramieniu. - Weź prysznic, ubierz się. Zacznę szykować śniadanie. Potem... myślę, że powinniśmy złożyć wizytę temu twojemu doktorowi, gdy tylko otworzy gabinet. Musi jeszcze raz rzucić na ciebie okiem. Dominick pokiwał głową. Był drugi grudnia.
II 2 grudnia -16 grudnia 1 Boston, Massachusetts Viola Fletcher, pięćdziesięcioośmioletnia nauczycielka szkoły podstawowej, matka dwóch córek, oddana żona, obdarzona dużym poczuciem humoru kobieta o zaraźliwym śmiechu, była teraz milcząca i nieruchoma. Znieczulona leżała na stole operacyjnym, całkowicie zależna od doktor Ginger Weiss. Całe dotychczasowe życie Ginger przypominało lejek z wylotem skupionym na tej chwili: po raz pierwszy pełniła rolę starszego chirurga w czasie ważnego, skomplikowanego zabiegu. Chwila ta była ukoronowaniem wielu lat żmudnej nauki, nadziei i marzeń. Ginger z dumą i zarazem pokorą myślała o swojej długiej, trudnej drodze do celu. I była niemal chora ze strachu. Pani Fletcher została znieczulona i okryta chłodnymi zielonymi płachtami. Widać było tylko pole operacyjne, schludny prostokąt skóry pomalowanej jodyną, otoczony materiałem w zielonkawożółtym kolorze. Nawet twarz skrywała się za podniesionym parawanikiem, stanowiącym dodatkowe zabezpieczenie przed skażeniem rany, która wkrótce miała powstać w brzuchu. Pacjent stawał się wtedy bezosobowy i może przede wszystkim temu służyła
zasłona, oszczędzając chirurgowi widoku cierpienia i śmierci, jeśli, uchowaj Boże, zawiodą go umiejętności i wiedza. Po prawej stronie Ginger przy tacy ze szpatułkami, hakami, kleszczykami hemostatycznymi, skalpelami i innymi narzędziami stała instrumentariuszka Agatha Tandy. Miejsce po lewej stronie zajęła pielęgniarka operacyjna. Druga pielęgniarka operacyjna, pielęgniarka pomocnicza, anestezjolog i jego asystentka również czekali na rozpoczęcie zabiegu. George Hannaby, stojący po drugiej stronie stołu, bardziej przypominał byłego obrońcę z zawodowej drużyny futbolowej niż lekarza. Rita, jego żona, namówiła go kiedyś do odegrania Paula Bunyana w skeczu komediowym na przedstawieniu charytatywnym dla szpitala. Zjawił się potem w domu w butach drwala, dżinsach i czerwonej kraciastej koszuli, przynosząc ze sobą krzepiącą aurę siły, spokoju i kompetencji. Ginger wyciągnęła prawą rękę. Agatha położyła na niej skalpel. Wąska krzywizna jasnego światła obrysowała ostry jak brzytwa skraj narzędzia. Skalpel zawisł nad liniami cięcia na brzuchu pacjentki. Ginger zawahała się, wzięła głęboki oddech. Na małym stoliku w kącie stał magnetofon George’a, z głośników płynęła znajoma melodia. Bach. Ginger myślała o oftalmoskopie i lśniących czarnych rękawiczkach... Ataki fugi budziły grozę, lecz nie zniszczyły jej wiary w siebie. Od czasu ostatniego ataku czuła się świetnie: była silna, skoncentrowana, pełna energii. Gdyby poczuła najlżejszą oznakę znużenia czy zaćmienia umysłowego, odwołałaby zabieg. Ale przecież zdobywała wykształcenie i pracowała po siedem dni w tygodniu przez wszystkie te lata nie po to, żeby przekreślić przyszłość z powodu dwóch dziwnych napadów histerii. Wszystko pójdzie świetnie, po prostu świetnie. Ścienny zegar wskazywał siódmą czterdzieści dwie. Czas zacząć. Zrobiła pierwsze cięcie. Z wprawą, która zawsze ją zaskakiwała, zakładała kleszczyki hemostatyczne i zaciski, wchodząc coraz głębiej, tnąc skórę, tkankę tłuszczową i mięśnie na brzuchu pacjentki. Wkrótce nacięcie stało się dość duże, żeby pomieścić dłonie Ginger i asystującego jej chirurga, George’a Hannaby’ego, gdyby jego pomoc okazała się potrzebna. Pielęgniarki operacyjne przysunęły się do stołu, ujęły rączki retraktorów i pociągnęły delikatnie, rozsuwając brzegi rany.
Agatha Tandy wzięła puszystą gąbkę i szybko osuszyła czoło Ginger, uważając, żeby nie dotknąć szkieł okularów operacyjnych. George uśmiechnął się, mrużąc oczy nad maską. Jemu nie trzeba było ocierać czoła. Nieczęsto się pocił. Ginger szybko podwiązała krwawiące naczynia i usunęła klemy, a Agatha poprosiła pielęgniarkę pomocniczą o przyniesienie nowych narzędzi. W krótkich przerwach pomiędzy fragmentami koncertu Bacha, w ciszy, jaka panowała po zakończeniu nagrania przed przewróceniem kasety na drugą stronę, najgłośniejszym dźwiękiem w wyłożonej płytkami sali było syczenie i pojękiwanie respiratora, który oddychał za Violę Fletcher. Pacjentka nie mogła oddychać samodzielnie, bo podano jej otrzymywany z kurary środek zwiotczający mięśnie. Dźwięki sztucznego płuca, choć mechaniczne, miały dziwnie kojący charakter i pomogły Ginger pokonać lęk. W dni, kiedy operował George, w sali operacyjnej prowadzono rozmowy. George żartował z pielęgniarkami i asystującym mu rezydentem, obniżając napięcie bez zmniejszania koncentracji. Ginger jeszcze nie dojrzała do podobnie olśniewającego występu, który przypominał jednoczesne granie w koszykówkę, żucie gumy i rozwiązywanie trudnych zadań matematycznych. Zakończywszy wycieczkę w głąb brzucha, przeciągnęła rękami po okrężnicy i oceniła, że narząd jest zdrowy. Wilgotnymi gazikami podanymi przez Agathę obłożyła jelita, wsunęła w rozcięcie podobne do motyki haki rozwieraczy i przekazała je pielęgniarkom. Pielęgniarki odsunęły jelita, odsłaniając aortę, główną magistralę układu tętniczego. Aorta wchodzi z jamy piersiowej do brzusznej przez przepuklinę, biegnąc równolegle do kręgosłupa. Bezpośrednio nad kroczem rozdziela się na dwie tętnice biodrowe, które przechodzą w tętnice udowe. - Jest - powiedziała Ginger. - Tętniak. Jak na zdjęciu. - Spojrzała na zdjęcie rentgenowskie umieszczone na podświetlanym ekranie. - Tętniak rozwarstwiający, tuż nad rozwidleniem aorty. Agatha osuszyła jej czoło. Tętniak, który powstaje wskutek osłabienia ściany tętnicy, jest workowatym poszerzeniem pełnym krwi, bijącym jak drugie serce. Powoduje trudności w przełykaniu, skrócenie oddechu, ataki kaszlu i bóle w piersi, a w przypadku pęknięcia natychmiastową śmierć. Gdy Ginger patrzyła na pulsujący tętniak, ogarnęło ją niemal religijne uniesienie, głęboki respekt przemieszany z podziwem, jakby wkroczyła w mistyczną sferę i zaraz miała
poznać tajemnicę życia. Czuła transcendentną moc wyrastającą z przekonania, że może walczyć ze śmiercią - i wygrać. Śmierć czyhała w ciele pacjentki w postaci pulsującego tętniaka, gotowego rozkwitnąć ciemnego pączka, ale ona mogła ją przepędzić. Agatha Tandy wyjęła ze sterylnego pakiecika sztuczną aortę z dakronu - grubą, karbowaną rurkę, która rozdzielała się na dwie mniejsze tętnice biodrowe. Ginger umieściła protezę nad raną, przycięła ją małymi ostrymi nożyczkami i oddała instrumentariuszce. Agatha położyła dakronowe naczynie na płytkiej nierdzewnej tacy z niewielką ilością krwi pacjentki. Poruszyła tacą, żeby zwilżyć całą rurkę. Proteza miała się moczyć, aż krew zacznie krzepnąć. Po połączeniu z naczyniami Ginger przepuści przez nią trochę krwi i zamknie przepływ, żeby jeszcze więcej krwi skrzepło na ściankach, a potem przepłucze przed ostatecznym wszyciem. Cienka warstwa skrzepniętej krwi zapobiegnie przeciekom, a z czasem stały przepływ krwi utworzy we wnętrzu protezy szczelną wyściółkę, praktycznie nieróżniącą się od tej w prawdziwej arterii. Dakronowe naczynie było nie tylko zadowalającym substytutem zniszczonego fragmentu aorty, ale nawet przewyższało to, co dała natura: za pięćset lat, gdy z Violi Fletcher zostanie garść prochu i kości, proteza będzie nienaruszona, wciąż giętka i mocna. Agatha osuszyła czoło Ginger. - Jak się czujesz? - zapytał George. - Dobrze. - Spięta? - Nie bardzo - skłamała. - Oglądanie cię przy pracy to prawdziwa przyjemność, pani doktor. - To prawda - powiedziała jedna z pielęgniarek. - Ja też tak uważam - dodała druga. - Dzięki - odparła Ginger, zaskoczona i zadowolona. - Masz chirurgiczny wdzięk - powiedział George - lekki dotyk, wrażliwą rękę i oko. Z przykrością dodam, że nie są to cechy powszechne w tym fachu. Ginger wiedziała, że surowy przełożony nigdy nie prawi nieszczerych komplementów, ale te słowa graniczyły z pochlebstwem. Na Boga, George Hannaby był z niej dumny! Wezbrała w niej fala ciepłych uczuć. Gdyby była poza salą operacyjną, łzy zakręciłyby się jej w oczach, ale tutaj musiała trzymać emocje na wodzy. Uświadomiła sobie, że George Hannaby zajął w jej życiu miejsce zmarłego ojca; jego pochwała sprawiła jej niemal taką samą przyjemność, jakby padła z ust Jacoba Weissa.
Zapomniała o niepokojącej możliwości wystąpienia ataku i nabrała pewności siebie, pracując z jeszcze większym zapałem. Teraz nic nie mogło pójść źle. Zajęła się zamykaniem przepływu krwi przez aortę, ostrożnie i metodycznie odsłaniając wszystkie odchodzące od niej naczynia. Mniejsze zaciskała elastycznymi plastikowymi pętelkami, większe, łącznie z tętnicami biodrowymi i samą aortą, zamykała różnego typu zaciskami. W niespełna godzinę zatrzymała przepływ krwi do nóg pacjentki i pulsujący tętniak przestał przedrzeźniać serce. Małym skalpelem nakłuła tętniak, wypuszczając krew. Gdy tętnica zwiotczała, przecięła ją w poprzek. W tej chwili pacjentka była pozbawiona aorty, bezradna i zależna od chirurga bardziej niż kiedykolwiek. Teraz nie było odwrotu. Od tego momentu operacja musiała być przeprowadzana nie tylko z najwyższą ostrożnością, ale także jak najszybciej. Zapadła cisza. Umilkły dotychczasowe krótkie rozmowy. Kaseta w magnetofonie znowu przewinęła się do końca, ale nikt się nie ruszył, żeby ją przełożyć. Czas był odmierzany przez świst i syczenie respiratora oraz popiskiwanie EKG. Ginger wzięła ze stalowej tacy namoczoną w krwi dakronową protezę. Połączyła ją z przeciętą aortą, używając bardzo cienkiej nici. Przepuściła przez nią krew i zacisnęła jeszcze niewszyte rozgałęzienia. Krew znów zaczęła krzepnąć na wewnętrznych ściankach. W czasie tych etapów operacji osuszanie czoła nie było konieczne. Ginger miała nadzieję, że George zwrócił na to uwagę. Nie trzeba było przypominać, że nadszedł czas na muzykę. Pielęgniarka pomocnicza przewróciła kasetę. Ginger miała przed sobą godziny pracy, ale nie czuła zmęczenia. Przesunęła się wzdłuż stołu, złożyła zielone prześcieradło, odkrywając uda pacjentki. Agatha z pomocą pielęgniarki uzupełniła tacę z instrumentami i była gotowa je podawać. Ginger zrobiła dwa nacięcia poniżej bruzd pachwinowych, gdzie nogi łączą się z tułowiem. Zaciskając i podwiązując naczynia, odsłoniła tętnice udowe. Jak wcześniej, używała cienkiej elastycznej rurki i różnych zacisków, żeby odciąć krew płynącą przez pola naczyniowe. Przecięła obie tętnice, do których miała przyszyć rozwidlenia protezy. Parę razy przyłapała się na radosnym nuceniu i pracowała z taką łatwością, jakby w poprzednim życiu również była chirurgiem, odrodzonym w elitarnym bractwie kaduceuszy. Powinna jednak wspomnieć ojca i jego aforyzmy, perełki mądrości, które zbierał i którymi łagodnie ją upominał przy tych rzadkich okazjach, kiedy coś zbroiła albo opuściła się w nauce. Czas na nikogo nie czeka; Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie; grosz zaoszczędzony jest groszem zarobionym; uraza boli tych, którzy ją żywią; nie sądź, aby cię
nie sądzono... Znał ich tysiące, ale żadnego nie lubił bardziej i nie powtarzał częściej niż tego: Duch pyszny poprzedza upadek. Powinna pamiętać te cztery słowa. Wszystko szło dobrze i Ginger była taka zadowolona ze swojej pracy, taka dumna z siebie w czasie tego pierwszego wielkiego solowego lotu, że zapomniała o nieuchronnym upadku. Wróciła do otwartej jamy brzusznej, zdjęła zaciski z dolnej części dakronowej protezy, przepuściła przez nią krew, potem przesunęła bliźniacze rozgałęzienia pod bruzdami pachwinowymi do nacięć w udach. Przyszyła końcówki rozwidlonej protezy, zdjęła zaciski z sieci naczyniowej i patrzyła z zadowoleniem, jak krew wraca do połączonej aorty. Przez dwadzieścia minut szukała przecieków i zaszywała je cieniutką mocną nicią. Przez kolejnych pięć patrzyła uważnie, w ciszy, jak proteza pulsuje niczym normalne, zdrowe naczynie krwionośne, bez jakiegokolwiek wycieku. W końcu powiedziała: - Czas zamykać. - Dobra robota - pochwalił George. Ginger cieszyła się, że ma maskę chirurgiczną na twarzy, bo uśmiechnęła się tak szeroko, że musiała wyglądać jak głupek. Zamknęła nacięcia w nogach pacjentki. Na jej znak zmęczone pielęgniarki usunęły retraktory. Ginger umieściła w jamie brzusznej jelita i jeszcze raz delikatnie przeciągnęła po nich rękami, szukając nieregularności. Reszta była łatwa: układanie tłuszczu i mięśni, łączenie warstwa po warstwie, i na koniec zszycie rozciętej skóry grubą czarną nicią. Pielęgniarka anestezjologiczna odsłoniła głowę Violi Fletcher. Pielęgniarka pomocnicza zdjęła plastry z oczu pacjentki i wyłączyła muzykę Bacha w połowie pasażu. Ginger popatrzyła na twarz pani Fletcher, bladą, ale nie nienaturalnie ściągniętą. Pacjentka wciąż miała założoną maskę respiratora, teraz jednak dostawała tylko mieszankę tlenową. Pielęgniarki odsunęły się i zdjęły lateksowe rękawiczki. Viola Fletcher zatrzepotała powiekami i jęknęła. - Pani Fletcher? - powiedział głośno anestezjolog. Pacjentka nie zareagowała. - Viola? - zapytała Ginger. - Słyszysz mnie, Viola? Kobieta nie otworzyła oczu, ale, choć właściwie jeszcze spała, poruszyła ustami i wymamrotała: - Tak, pani doktor.
Ginger przyjęła gratulacje od zespołu i wyszła z George’em z sali. Gdy zdejmowali rękawiczki, maski i czepki, czuła się jak wypełniona helem, gotowa wyrwać się z więzów grawitacji, ale z każdym krokiem ku umywalkom ta lekkość przemijała. Ogarnęło ją ogromne wyczerpanie. Bolała ją szyja i ramiona. Bolały plecy. Nogi miała sztywne, stopy zmęczone. - Mój Boże - mruknęła - padam z nóg! - Nic dziwnego - odparł George. - Zaczęłaś o siódmej trzydzieści, a teraz jest po lunchu. Pomostowanie aorty wypruwa z sił. - Znasz to uczucie? - Oczywiście. - Opadło mnie tak nagle. Na sali czułam się doskonale, mogłabym operować jeszcze godzinami. - Na sali - powiedział George z wyraźną sympatią i rozbawieniem - byłaś jak bóg, walczący ze śmiercią i wygrywający, a żaden bóg nigdy się nie męczy. Boskie dzieło to zbyt wielka frajda, żeby się nim zmęczyć. Ginger zaczęła myć ręce. Ze znużeniem oparła się o umywalkę z nierdzewnej stali i pochyliła lekko, patrząc prosto w odpływ, na wirującą wodę. Bąbelki piany zataczały kręgi i spływały, krążyły i spływały w dół, w dół, w dół... Tym razem irracjonalny strach uderzył znienacka, inaczej niż w delikatesach i w gabinecie George’a w zeszłą środę. W jednej chwili odpływ, który zdawał się pulsować i poszerzać, zaabsorbował całą jej uwagę. Upuściła mydło i z jękiem przerażenia odskoczyła od zlewu, zderzyła się z Agathą Tandy, wrzasnęła. Jak przez mgłę słyszała George’a, który wykrzykiwał jej imię. Jego sylwetka zacierała się niczym obraz na ekranie kinowym, jakby był elementem sceny przysłanianej przez parę, chmury lub mgłę, coraz bardziej nierzeczywistym. Wszystko się rozmywało, Agatha Tandy, korytarz, drzwi do sali operacyjnej, wszystko poza zlewem, który stał się jakby większy i bardziej solidny, superrealny. Ginger ogarnęło poczucie śmiertelnego zagrożenia. Przecież to tylko zwyczajny zlew, na miłość boską, i tej prawdy musi się trzymać, musi się trzymać zrębu rzeczywistości, opierać siłom, które próbowały ją zniszczyć. To tylko zlew. Tylko zwyczajny zlew. Tylko... Rzuciła się do ucieczki. Mgła otoczyła ją ze wszystkich stron i Ginger przestała być świadoma, co robi. * Najpierw zobaczyła śnieg. Wielkie płatki przesuwały się przed jej oczami, opadały leniwie jak puchate nasiona dmuchawca, bo nie było wiatru, który by je unosił. Podniosła głowę, popatrzyła w górę murów otaczających ją starych, wysokich budynków i zobaczyła
prostokąt szarego nieba, z którego prószył śnieg. Gdy zdezorientowana patrzyła w zimowe niebo, jej włosy i brwi zrobiły się białe. Płatki topiły się na jej twarzy. Po chwili zrozumiała, że policzki ma mokre nie tylko od śniegu, ale także od łez. Wciąż płakała po cichu. Poczuła zimno. Pomimo braku wiatru ostre powietrze kąsało, wstrzykując zimny jad w policzki, w podbródek, w ręce. Odrętwiający chłód przenikał przez szpitalny zielony strój i Ginger trzęsła się niepohamowanie. Zdała sobie sprawę, że siedzi na lodowatym betonie i opiera się plecami o zimną jak lód ścianę. Wciśnięta w załom murów, z kolanami podciągniętymi pod brodę, obejmowała nogi rękami - była to pozycja obronna, świadcząca o przerażeniu. Tynk i płyty chodnika wysysały z niej ciepło, nie miała jednak siły ani woli, żeby wstać i szukać schronienia. Pamiętała, że skupiła uwagę na odpływie zlewu. Z narastającą rozpaczą przypominała sobie późniejszą bezmyślną panikę, zderzenie z Agathą Tandy, swój krzyk i zaskoczoną minę George’a Hannaby’ego. Choć dalszy ciąg wydarzeń został wymazany z jej pamięci, na pewno jak wariatka pobiegła przed siebie, uciekając przed urojonymi niebezpieczeństwami - ku zaskoczeniu kolegów - i kończąc w ten sposób swoją karierę. Przycisnęła się mocniej do ceglanego muru, pragnąc, żeby jeszcze szybciej wysysał z niej ciepło. Siedziała na końcu szerokiej alejki, ślepej drogi służbowej, która wiodła do centrum kompleksu szpitalnego. Dwuskrzydłowe metalowe drzwi po lewej stronie prowadziły do kotłowni, a dalej było wyjście ze schodów ewakuacyjnych. Nieuchronnie przypomniało jej się dramatyczne zdarzenie z czasów praktyki w szpitalu Columbia Presbyterian w Nowym Jorku. Bandyta wciągnął ją wówczas w uliczkę bardzo podobną do tej. Ale w nowojorskim zaułku to ona panowała nad sytuacją i odniosła zwycięstwo - tutaj zaś była przegrana, słaba i zagubiona. Dostrzegła gorzką ironię i przerażającą symetrię w tym, że największe upokorzenia spotykały ją w takich właśnie miejscach. Szkoła przygotowująca do studiów medycznych, studia, długie godziny i trudy stażu, praca i wyrzeczenia, nadzieje i marzenia - wszystko poszło na marne. W ostatniej chwili, mając prawie zagwarantowaną karierę chirurga, sprawiła zawód George’owi, Annie, Jacobowi i sobie. Nie mogła dłużej przeczyć prawdzie: było z nią źle, tak rozpaczliwie źle, że mogła zapomnieć o uprawianiu zawodu lekarza. Psychoza? Guz mózgu? Może tętniak? Drzwi ewakuacyjne otworzyły się z trzaskiem i zgrzytem nienaoliwionych zawiasów i stanął w nich zadyszany George Hannaby. Ruszył szybkim krokiem, nie bacząc na ryzyko przewrócenia się na cienkiej, śliskiej warstwie świeżego śniegu. Jej widok wstrząsnął nim tak
bardzo, że stanął jak wryty. Ginger przypuszczała, że żałował czasu i uwagi, jakie jej poświęcił. Sądził, iż jest mądra, dobra i wartościowa, ale ona dowiodła, że nie miał racji. Był taki miły i pomocny, że utrata jego zaufania, choć niezależna od niej, przepełniła ją odrazą do samej siebie. Gorące łzy napłynęły jej do oczu. - Ginger? - zapytał drżącym głosem. - Ginger, co się z tobą dzieje? Mogła odpowiedzieć tylko udręczonym, mimowolnym szlochem. Widziana przez łzy sylwetka rozmywała się, migotała. Ginger chciała, żeby odszedł, zostawił ją samą, nie powiększał jej upokorzenia. Czy nie rozumiał, że tylko wszystko pogarsza, oglądając ją w takim stanie? Śnieg sypał gęściej. Inne osoby pojawiły się w drzwiach, ale nie mogła ich rozpoznać. - Ginger, odezwij się - poprosił George, pochodząc bliżej. - Co się stało? Powiedz mi, co się stało. Powiedz, co mogę dla ciebie zrobić. Przygryzła wargę, próbując zdławić łzy, ale rozpłakała się jeszcze bardziej. Piskliwym, niewyraźnym głosem - budzącym w niej niesmak, bo stanowił kolejny dowód jej słabości - wydukała: - C-coś złego. George pochylił się nad nią. - Co? Co złego? - Nie wiem. Zawsze radziła sobie ze wszystkimi kłopotami bez niczyjej pomocy. Była Ginger Weiss. Była złotą dziewczynką. Nie umiała prosić o pomoc, nie o taką, nie w takim przypadku. - Cokolwiek to jest, znajdziemy rozwiązanie - powiedział George, wciąż pochylony. Wiem, że jesteś dumna ze swojej samodzielności. Słuchasz mnie, mała? Przy tobie zawsze stąpam na palcach, bo wiem, że nie cierpisz pomocy. Wszystko chcesz robić sama, ale tym razem po prostu sama sobie nie poradzisz. Nie musisz. Jestem tutaj i na Boga, będziesz miała we mnie oparcie, czy ci się to podoba, czy nie. Słyszysz? - Ze... zepsułam wszystko. S-sprawiłam ci zawód. Zdobył się na nikły uśmiech. - Nie, moja droga panno. Absolutnie. Mamy z Ritą samych synów, ale gdybyśmy mieli córkę, chciałbym, żeby była taka jak ty. Dokładnie jak ty. Jesteś wyjątkową kobietą, doktor Weiss, kochaną, wyjątkową kobietą. Zawiodłaś mnie? Niemożliwe. Będę zaszczycony i zachwycony, jeśli oprzesz się na mnie jak córka i pozwolisz, żebym ci pomógł jak ojciec, którego utraciłaś.
Wyciągnął do niej rękę. Chwyciła ją i uścisnęła mocno. Był poniedziałek, drugiego grudnia. Dopiero wiele tygodni później Ginger miała się dowiedzieć, że inni ludzie w innych miejscach - wszyscy nieznajomi - przeżywali dziwne wariacje jej prywatnego koszmaru. 2 Trenton, New Jersey Parę minut przed północą Jack Twist otworzył drzwi i wyszedł z magazynu na wiatr i pluchę. Jakiś facet właśnie wysiadał z szarego forda vana u stóp najbliższej rampy ładunkowej. Pociąg towarowy zagłuszył przyjazd samochodu. Ciemną noc rozjaśniały tylko cztery łaty żółtego światła z zaniedbanych, brudnych lamp. Pech chciał, że jedna wisiała wprost nad drzwiami, z których wyszedł Jack. Kałuża mętnego blasku sięgała dokładnie do vana niespodziewanego gościa. Jego twarz wyglądała jak wyjęta z policyjnej galerii przestępców: ciężka szczęka, wąskie usta, złamany kilka razy nos, małe świńskie oczka. Był jednym z tych bezlitosnych sadystów, których mafia zatrudnia do brudnej roboty; w innych czasach mógłby być gwałcicielem i grabieżcą z armii Dżyngis Chana, szczerzącym zęby nazistowskim zwyrodnialcem, oprawcą w stalinowskim obozie śmierci albo Morlokiem z przyszłości, opisanym przez H. G. Wellsa w Wehikule czasu. Dla Jacka oznaczał poważne kłopoty. Zmierzyli się wzrokiem. Jack nie podniósł trzydziestkiósemki i nie wpakował kulki w sukinsyna, choć powinien to zrobić. - Kim jesteś, do cholery? - zapytał Morlok. Zobaczył płócienną torbę, którą Jack trzymał w lewej ręce, i pistolet w opuszczonej prawej. Jego brwi skoczyły w górę i krzyknął: - Max! Prawdopodobnie był to kierowca furgonetki, ale Jack nie czekał na formalną prezentację. Szybko zawrócił do magazynu, zatrzasnął drzwi i odskoczył w bok - na wypadek gdyby ktoś zaczął ich używać jako tarczy do ćwiczeń strzeleckich. Światło padało tylko z jasno oświetlonego biura w głębi magazynu i z wiszących pod sufitem rzadko rozmieszczonych, słabych żarówek w blaszanych kloszach. Jack popatrzył na twarze swoich kompanów, Morta Gesha i Tommy’ego Sunga. Nie wyglądali już na uszczęśliwionych jak zaledwie parę minut temu. Udało im się obrobić główny przystanek na trasie mafijnego pociągu z forsą, punkt zbiórki pieniędzy z narkotyków z połowy stanu New Jersey. Kurierzy dostarczali tu walizki, torby lotnicze, tekturowe pudła, styropianowe lodówki pełne forsy - większość w niedzielę i poniedziałek. We wtorek zjawiali się mafijni księgowi w garniturach od Pierre’a Cardina, aby
obliczyć tygodniowe zyski. Każdej środy walizki z paczkami zielonych jechały do Miami, Vegas, Los Angeles, Nowego Jorku i innych centrów finansowych. Tam będący na usługach mafii - czyli fratellanza, jak nazywano świat podziemia - doradcy inwestycyjni z dyplomami zarządzania z Harvardu i Columbii zaprzęgali gotówkę do pracy. Jack, Morton i Tommy po prostu wkroczyli między nich, zabierając dla siebie cztery ciężkie torby z pieniędzmi. - Możecie nas uważać za kolejnych pośredników - powiedział wcześniej Jack trzem patrzącym spode łba bandziorom, którzy siedzieli związani w biurze magazynu, a Mort i Tommy parsknęli śmiechem. Ale teraz Mort się nie śmiał. Pięćdziesięcioletni, brzuchaty, zgarbiony i łysiejący, miał na sobie ciemny garnitur, kapelusz z szerokim rondem i szary płaszcz. Zawsze nosił garnitur i kapelusz, choć nie zawsze płaszcz. Jack nigdy nie widział go w innym stroju. On i Tommy byli ubrani w dżinsy i pikowane winylowe kurtki, natomiast Mort wyglądał jak facet grający drugoplanową rolę w starym filmie Edwarda H. Robinsona. Rondo jego kapelusza zrobiło się miękkie jak sam Mort, a garnitur był wymięty. - Kto tam jest? - zapytał zmęczonym, posępnym głosem, gdy Jack zatrzasnął drzwi i odskoczył od nich pospiesznie. - Co najmniej dwóch facetów w fordzie vanie. - Mafia? - Widziałem tylko jednego, ale wyglądał jak nieudany eksperyment doktora Frankensteina. - Dobrze, że drzwi są zamknięte. - Mają klucze. Wszyscy trzej wycofali się szybko w głębokie cienie pomiędzy stertami drewnianych pak i kartonów na paletach, tworzących wysokie na sześć metrów ściany. Na ogromnej przestrzeni pod sklepionym stropem zgromadzono szeroki asortyment towarów: setki telewizorów, kuchenek mikrofalowych, mikserów i tosterów, części do ciągników, elementy instalacji wodno-kanalizacyjnej i akcesoria kuchenne. Magazyn był czysty i dobrze utrzymany, ale jak każdy wielki budynek przemysłowy w nocy, po wyjściu robotników, sprawiał niesamowite wrażenie. Labiryntem przejść płynęły dziwne szepczące echa. Postukiwania i szmer deszczu ze śniegiem na dachówkach brzmiały tak, jakby po krokwiach i ścianach biegały niezliczone małe stworzenia. - Mówiłem ci, że okradanie mafii to błąd - powiedział Tommy Sung, amerykański Chińczyk. Miał około trzydziestu lat, był o siedem lat młodszy od Jacka. - Sklepy jubilerskie, opancerzone furgonetki, nawet banki, proszę bardzo, ale nie mafia. Okradanie mafii to
głupota. Równie dobrze moglibyśmy wejść do baru pełnego facetów z piechoty morskiej i napluć na flagę. - A jednak tu jesteś - mruknął Jack. - Ano tak. Nie zawsze wykazuję się zdrowym rozsądkiem. Głosem pełnym przeczucia klęski Mort oznajmił: - Pewnie przywieźli jakieś gówno, kokę albo herę. A to oznacza, że w samochodzie jest nie tylko kierowca i goryl, którego widziałeś. Z tyłu siedzi z towarem dwóch facetów z przerobionymi uzi albo czymś jeszcze gorszym. - No to dlaczego jeszcze nie strzelają? - zapytał Tommy. - Bo nie wiedzą, ilu nas jest i jak jesteśmy uzbrojeni - wyjaśnił Jack. - Są ostrożni. - Wóz do przewożenia prochów na pewno ma łączność radiową - mruknął Mort. Sądzę, że właśnie wzywają wsparcie. - Myślisz, że mają konwój furgonetek z radiami jak jakaś zasrana firma telefoniczna? zdumiał się Tommy. - Są zorganizowani jak każde inne przedsiębiorstwo. Nadstawili uszu, spodziewając się kroków ludzi wokół budynku, ale słyszeli tylko szmer śniegu z deszczem na dachu. Trzydziestkaósemka w ręku Jacka nagle wydała się niegroźną zabawką. Mort miał smitha & wessona M39 kalibru 9 mm, a Tommy smitha & wessona model 19 combat magnum, który zatknął za pas, gdy związali ludzi w biurze i myśleli, że niebezpieczną część roboty mają już za sobą. Byli nieźle uzbrojeni, ale nie na konfrontację z uzi. Jackowi przypominały się stare filmy dokumentalne o skazanych na przegraną Węgrach, którzy kamieniami i kijami próbowali zawrócić rosyjskie czołgi. Zawsze miał skłonności do melodramatyzmu i niezależnie od sytuacji lubił obsadzać siebie w roli bohatera, prowadzącego beznadziejną walkę z siłami zła. Zdawał sobie sprawę z tej skłonności, ale nie uważał jej za śmieszną. W tej chwili jednak znajdowali się w zbyt paskudnym położeniu, żeby mógł sobie pozwolić na fantazjowanie. Mort musiał dojść do podobnego wniosku, bo powiedział: - Próba wydostania się tylnymi drzwiami nie ma sensu. Już się rozdzielili, dwóch wejdzie od frontu, a dwóch od tyłu. Frontowe i tylne wyjścia - zwykłe drzwi dla personelu i wielkie podnoszone wrota dla ciężarówek - stanowiły jedyną drogę ucieczki. W magazynie nie było żadnych innych otworów - okien, wentylatorów czy wyjścia na dach. Przygotowując się do napadu, dokładnie przestudiowali plany budynku i wiedzieli, że znaleźli się w pułapce. - Co robimy? - zapytał Tommy.
Skierował to pytanie nie do Morta, lecz do Jacka Twista, bo właśnie on organizował wszystkie napady. Jeśli niespodziewane zdarzenia wymagały improwizowania, wspólnicy oczekiwali, że Jack znajdzie jakieś rozwiązanie. - Słuchajcie, a może po prostu wyjdziemy tak, jak weszliśmy? - zaproponował Tommy. Dostali się do budynku, stosując wariant konia trojańskiego, bo tylko w ten sposób mogli obejść podejmowane w nocy środki bezpieczeństwa. Magazyn był przykrywką dla handlu narkotykami, ale prowadzono w nim również legalną działalność, przyjmując regularne dostawy od działających zgodnie z prawem przedsiębiorców, którzy potrzebowali miejsca do przechowania nadwyżki towarów. Jack, który miał w domu komputer z modemem, włamał się do komputerów w magazynie i biurze jednego z klientów. Stworzył plik elektronicznych dokumentów nadania i odbioru wielkiej skrzyni, która została dostarczona jeszcze tego samego dnia i zmagazynowana zgodnie z instrukcjami. Skrzynia miała pięcioro zamaskowanych drzwiczek, żeby Jack, Mort i Tommy mogli się z niej wydostać nawet wtedy, gdy zostanie z czterech stron zastawiona przez inne paki. Parę minut po jedenastej w nocy wyśliznęli się na zewnątrz, podkradli do biura i zaskoczyli mafijnych księgowych, którzy byli święcie przekonani, że liczne systemy alarmowe i zamknięte drzwi czynią magazyn niezdobytą twierdzą. - Możemy wrócić do skrzyni - mówił Tommy. - Kiedy wreszcie tu wejdą i nas nie znajdą, dostaną obłędu, próbując wykombinować, którędy uciekliśmy. Do jutrzejszego wieczoru wszystko się uspokoi. Wtedy wyjdziemy i zwiejemy. - Odpada - powiedział kwaśno Mort. - Domyśla się. Będą nas szukać aż do skutku. - Odpada, Tommy - poparł go Jack. - Posłuchajcie, co zrobimy... - Szybko nakreślił zaimprowizowany plan ucieczki, który został jednogłośnie przyjęty. Tommy pobiegł do tablicy przełączników w biurze, żeby zgasić wszystkie światła w magazynie. Jack i Morty powlekli cztery ciężkie torby z pieniędzmi. Szuranie płótna po betonowej podłodze rozbrzmiewało echem w zimnym powietrzu. Zmierzali w stronę południowego końca magazynu, gdzie stało kilka ciężarówek z naczepami, które czekały na poranny załadunek. Pokonali niespełna połowę drogi przez labirynt i jeszcze kilkadziesiąt metrów dzieliło ich od samochodów, gdy wszystkie światła zgasły i magazyn pogrążył się w kompletnych ciemnościach. Jack przystanął na chwilę, żeby zapalić latarkę, po czym ruszyli dalej. Tommy dołączył do nich ze swoją latarką i wziął po jednej torbie od Jacka i Morta.
Szmer deszczu ze śniegiem na dachu zaczął lekko przycichać. Burza przemijała. Jack miał wrażenie, że słyszy pisk hamulców na zewnątrz. Czyżby posiłki przybyły tak szybko? W wewnętrznej strefie ładunkowej magazynu stały cztery osiemnastokołowce: peterbilt, white i dwa macki, zwrócone przodem do drzwi. Jack podszedł do najbliższej ciężarówki, rzucił torbę z pieniędzmi na ziemię, stanął na stopniu, otworzył drzwi i zaświecił latarką do kabiny, na deskę rozdzielczą. Kluczyk tkwił w stacyjce, jak się spodziewał. Ufni w systemy zabezpieczeń, pracownicy magazynu nie dopuszczali do siebie myśli, że ktoś mógłby w nocy ukraść któryś z pojazdów. Jack i Mort podeszli do pozostałych trzech ciężarówek, też z kluczykami w stacyjkach, i zapuścili silniki. W kabinie pierwszego macka za fotelami było miejsce, gdzie w czasie długiej jazdy mógł drzemać zmiennik kierowcy. Tommy Sung upchnął w tej wnęce cztery torby. Jack usiadł za kierownicą i zgasił latarkę. Mort wspiął się na drugi fotel. Jack zapuścił silnik, ale nie zapalił reflektorów. Wszystkie cztery pojazdy pracowały hałaśliwie na jałowym biegu. Tommy pobiegł z latarką do najdalszych z czterech podnoszonych wrót strefy ładunkowej i nacisnął przycisk. Drzwi zaczęły podnosić się mozolnie. Jack patrzył na nie z wysokiego siedzenia w wielkiej ciężarówce. Snop światła latarki podskakiwał, gdy Tommy biegł z powrotem wzdłuż ściany, prawą ręką uderzając w przyciski sterujące wrotami. Wreszcie zgasił latarkę i popędził do macka. Czworo ogromnych drzwi otwierało się powoli ze zgrzytem i grzechotem. Morlokowie zobaczą, że wrota się podnoszą, i usłyszą silniki ciężarówek, ale będą patrzeć w głąb ciemnego pomieszczenia. Jeśli nie zaświecą z zewnątrz, nie będą wiedzieli, która ciężarówka posłuży do ucieczki. Mogli zasypać wszystkie gradem kul z pistoletów maszynowych, ale Jack liczył na kilka sekund zwłoki, zanim zdecydują się na takie bezpardonowe rozwiązanie. Tommy wsiadł do kabiny i zatrzasnął drzwi, wciskając się na fotel Morta. - Te przeklęte drzwi podnoszą się za wolno - warknął Mort, gdy wrota z grzechotem sunęły w stronę sufitu, stopniowo odsłaniając mokrą ciemność nocy. - Jedź już - przynaglił Jacka Tommy. Zapinając pasy, odparł: - Mogę się nie zmieścić. Wrota były otwarte w jednej trzeciej. Jack oburącz chwycił kierownicę, widząc nagły ruch w zamazanym, wietrznym świecie za drzwiami, gdzie kilka nikłych lamp bezskutecznie próbowało odpierać mrok. Z
lewej strony wybiegli dwaj mężczyźni, ślizgając się i potykając na mokrym, oblodzonym asfalcie, obaj uzbrojeni, jeden miał coś, co wyglądało jak uzi. Kulili się, żeby stanowić mniejsze cele, i próbowali zachować równowagę, zaglądając w biegu do ciemnego wnętrza magazynu pod podnoszącymi się drzwiami. Nie pomyśleli o ostrzelaniu wszystkich ciężarówek. Drzwi przed Jackiem były otwarte do połowy. Nagle z lewej strony, skąd wybiegli dwaj gangsterzy, wyskoczył szary ford, wyrzucając spod kół srebrzyste pióropusze brei. Zarzuciło go, gdy hamował pomiędzy drugą i trzecią rampą, blokując wyjazd. Przednie koła zatrzymały się na dolnym skraju trzeciej rampy, reflektory oświetliły czwarte stanowisko ładunkowe. W ich blasku widać było, że kabina stojącej tam ciężarówki jest pusta. Drzwi pokonały dwie trzecie drogi. - Głowy na dół! - polecił swoim towarzyszom Jack. Mort i Tommy skulili się, a Jack zgarbił się nad kierownicą. Ciężkie drzwi jeszcze nie podniosły się do końca, ale uznał, że zdoła się prześliznąć - przy pewnej dozie szczęścia. Szybko zwolnił hamulce, po czym wcisnął sprzęgło i pedał gazu. Gdy wrzucił bieg, gangsterzy zrozumieli, że próba ucieczki zostanie podjęta z pierwszego stanowiska, i ciszę nocy roztrzaskał grzechot strzałów. Jack dotarł do podniesionych wrót, wyjechał na zewnątrz i ruszył w dół betonowej rampy. Słyszał, jak pociski uderzają w ciężarówkę, ale żaden nie wpadł do kabiny ani nie rozbił szyby. Zjazd zatarasowała druga furgonetka, dodge. Posiłki rzeczywiście przybyły bardzo szybko. Zamiast zahamować, Jack mocniej nacisnął pedał gazu i wyszczerzył zęby na widok przerażonych min ludzi w dodge’u, gdy trzasnął w nich masywny zderzak macka. Uderzenie miało taką siłę, że furgonetka przewróciła się na bok i sunęła pięć czy sześć metrów po asfalcie. Zderzenie wstrząsnęło Jackiem, ale pas bezpieczeństwa utrzymał go w fotelu. Mort i Tommy polecieli do przodu i zsunęli się do ciasnej wnęki pod deską rozdzielczą, wydając okrzyki bólu. Aby staranować dodge’a, Jack musiał zjechać z rampy znacznie szybciej, niż powinien, i teraz, gdy próbował skręcić w lewo, w kierunku wąskiej drogi odchodzącej od magazynu, ciężarówka przechyliła się i zakołysała niebezpiecznie. Jack miał wrażenie, że trzymające kierownicę ręce zaraz wyskoczą mu ze stawów. Udało się jednak, wyjechał na drogę.
Przed nim obok granatowego buicka stało trzech ludzi, co najmniej dwóch z nich było uzbrojonych. Gdy na nich pędził, otworzyli ogień. Jeden celował zbyt nisko i kule odłamały górną część kraty wlotu powietrza, krzesząc jasne iskry. Drugi mierzył zbyt wysoko; Jack słyszał, jak pociski odbijają się rykoszetem od czoła kabiny nad szybą. Strąciły jeden z dwóch klaksonów, który spadł z dachu i uderzył w okno po stronie Tommy’ego, wisząc na przewodach. Jack nie zwalniał. Bandyci zrozumieli, że zamierza staranować buicka, więc przestali strzelać i rozbiegli się. Wielka ciężarówka jak czołg runęła na samochód, spychając go z drogi. Jack zostawił za sobą magazyn mafii, dotarł do następnego budynku i minął go, wciąż przyspieszając. Mort i Tommy wciągnęli się na siedzenie, pojękując. Obaj byli mocno potłuczeni. Mort miał rozbity nos, a Tommy krwawił z rozcięcia nad prawym okiem. - Dlaczego każda robota musi się chrzanić? - zapytał ponuro Mort nosowym głosem. - Wcale się nie schrzaniła - odparł Jack, włączając wycieraczki, żeby zetrzeć z szyby migoczące paciorki śniegu z deszczem. - Po prostu okazała się bardziej emocjonująca, niż się spodziewaliśmy. - Nie cierpię takich emocji - mruknął Mort, przykładając chusteczkę do nosa. Jack zerknął w boczne lusterko, w kierunku magazynu fratellanza, i zobaczył ruszającego w pościg forda. Wyeliminował z gry dodge’a i buicka, miał więc teraz na głowie tylko tę furgonetkę. Nie liczył jednak na to, że zdoła uciec. Nawierzchnia była oblodzona, a on miał za małe doświadczenie, żeby w czasie złej pogody móc w pełni wykorzystać możliwości wielkiej ciężarówki. Martwiły go również dziwne hałasy, które zaczęły dobiegać z przedziału silnika po staranowaniu dodge’a i buicka. Coś grzechotało brzękliwie. Jeśli mack się zepsuje, uniemożliwiając dalszą ucieczkę, gangsterzy na pewno ich zastrzelą. Znajdowali się na terenie rozległego kompleksu magazynów, paczkami i fabryk, prawie dwa kilometry od najbliższej miejskiej ulicy. Choć niektóre zakłady pracowały na nocną zmianę, główna droga wewnętrzna, którą pędzili, była pusta. Jack spojrzał w lusterko i zobaczył forda, coraz bardziej zmniejszającego dzielącą ich odległość. Gwałtownie skręcił w prawo, w uliczkę przy budynku z tablicą OPAKOWANIA PIANKOWE HARKWRIGHTA. - Cholera, dokąd jedziesz? - zapytał Tommy. - Nie zdołamy im uciec - odparł Jack.
- Ani ich pokonać - wymamrotał Mort przez zakrwawioną chusteczkę. - Nie z naszą bronią przeciwko uzi. - Zaufajcie mi. Paczkarnia Harkwrighta nie pracowała na nocną zmianę. W oknach było ciemno, ale przy drodze wokół budynku i na wielkim parkingu dla ciężarówek paliły się lampy sodowe, barwiące noc na żółto. Na końcu fabryczki Jack skręcił w lewo, na parking pokryty breją, w świetle wielkich lamp przypominającą płynne złoto. Na parkingu stało w równych szeregach czterdzieści naczep, które bez ciągników wyglądały jak pozbawione głów prehistoryczne bestie o musztardowej skórze. Jack zatoczył szeroki krąg, zbliżył się do budynku, zgasił światła i ruszył pod tylną ścianą w kierunku drogi, którą przed chwilą przyjechał. Zatrzymał się przy rogu fabryczki pod kątem prostym do drogi. - Trzymajcie się - powiedział do Morta i Tommy’ego. Jego towarzysze już wiedzieli, co się za chwilę stanie. Zaparli się stopami o deskę rozdzielczą i wcisnęli plecy w oparcie fotela, przygotowani na wstrząs. Gdy tylko Jack zahamował i mack przyczaił się za węgłem niczym kot gotów do skoku na mysz, na drodze pojawiły się światła. Zbliżały się z prawej strony, od frontu zakładu. Były to długie światła niewidocznego, szybko nadjeżdżającego forda. Blask stawał się coraz silniejszy. Jack spiął się, zdecydowany czekać do ostatniej chwili. Światło rozdzieliło się na dwa równoległe snopy, coraz jaśniejsze. Wreszcie Jack mocno nacisnął na pedał gazu i mack skoczył do przodu, był jednak za ciężki i niezbyt zrywny. Ford jechał znacznie szybciej, niż Jack się spodziewał, i po chwili wystrzelił zza rogu. Zderzak ciężarówki zdążył zahaczyć tylko o jego tył, ale to wystarczyło. Furgonetka dwa razy obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni na śliskiej nawierzchni parkingu i uderzyła przodem w jedną z musztardowych naczep. Jack był pewien, że nikt nie wyjdzie z wraku i nie zacznie strzelać, ale wolał nie marnować czasu. Zawrócił, ruszył wzdłuż paczkami do głównej drogi wewnętrznej i skręcił w prawo, oddalając się od magazynu fratellanza. Przed sobą miał wyjazd ze strefy przemysłowej i leżącą za nim sieć ulic miasta. Nikt ich nie ścigał. Po przejechaniu pięciu kilometrów dotarli do nieczynnej od dawna stacji paliw Texaco, gdzie wiele dni temu przeprowadzili rozpoznanie. Jack podjechał do nieużywanych dystrybutorów i zaparkował przy niewielkim rozpadającym się budynku. Gdy tylko ciężarówka się zatrzymała, Tommy Sung otworzył drzwi i wyskoczył w ciemność. Pospieszył do oddalonego o trzy przecznice osiedla niezamożnej klasy średniej,
gdzie w poniedziałek zostawili brudny, zardzewiały, poobijany samochód - volkswagen rabbit. Wóz wewnątrz był nowszy niż na zewnątrz - i bardzo szybki. Mieli wrócić nim na Manhattan i tam go porzucić. W poniedziałek zostawili również w strefie przemysłowej pontiaca na lipnych numerach, dwie minuty drogi pieszo od magazynu mafii. Zamierzali pojechać nim na stację i przesiąść się do rabbita. Ponieważ jednak musieli skorzystać z innego środka transportu, pontiac miał zostać tam, gdzie go zaparkowali. Jack i Mort wyciągnęli z macka torby z pieniędzmi i ułożyli je pod boczną ścianą nieczynnej stacji. Na płótnie zaczął zamarzać śnieg z deszczem. Mort wrócił do kabiny i wytarł wszystko, na czym mogli zostawić odciski palców. Jack stał przy torbach, patrząc na ulicę widoczną za naczepą ciężarówki. Od czasu do czasu po lśniącej nawierzchni przemykały auta. Nikt nie okazał zainteresowania ciężarówką stojącą przy nieczynnej stacji benzynowej, ale gdyby zjawił się patrol policyjny... Wreszcie z bocznej ulicy wyjechał Tommy i stanął pomiędzy rzędami pomp. Mort chwycił dwie torby i pobiegł do samochodu, pośliznął się, upadł, podniósł się i ruszył dalej. Jack szedł ostrożniej, wlokąc pozostałe torby. Gdy dotarł do rabbita, Mort już siedział z tyłu. Wrzucił torby do wozu, zatrzasnął drzwi i usiadł obok Tommy’ego. - Tylko jedź powoli i ostrożnie - przykazał. - Możesz na to liczyć. Gdy wyjeżdżali spomiędzy dystrybutorów, opony zabuksowały na mokrym asfalcie i przez chwilę sunęli bokiem, zanim odzyskały przyczepność. - Dlaczego każda robota musi się chrzanić? - zapytał znowu Mort. - Wcale się nie chrzani - odparł Jack. Rabbit wjechał w wybój i zaczął się ślizgać w kierunku zaparkowanego auta, ale Tommy przekręcił kierownicę i odzyskał panowanie nad wozem. Jadąc jeszcze wolniej, dotarli do wjazdu na autostradę pod znakiem z napisem NOWY JORK. Na górnym końcu podjazdu, gdy opony ponownie zaczęły się ślizgać, Mort wymamrotał: - Dlaczego akurat dzisiaj musi być ślizgawica? - Na tych trasach sypią dużo soli i żużlu, więc droga do miasta powinna być całkiem dobra - zapewnił go Tommy. - Zobaczymy - mruknął posępnie Mort. - Jezu, ale paskudna noc. - Paskudna? Mort, nawet za tysiąc lat nie przyjmą cię do klubu optymistów. Na miłość boską, wszyscy jesteśmy milionerami. Siedzisz na fortunie!
Mort zamrugał pod szerokim rondem kapelusza, z którego ściekała woda ze stopionego śniegu. - No tak, chyba nie powinienem narzekać. Tommy Sung parsknął śmiechem. Jack i Mort zawtórowali mu. - Nasz największy zarobek, i to wolny od podatku - stwierdził Jack. Nagle nocna przygoda wydała im się ogromnie zabawna. Jechali z bezpieczną prędkością sto metrów za ciężarówką służb drogowych z błyskającymi żółtymi światłami i ze śmiechem wspominali dramatyczne momenty ucieczki z magazynu. Później, gdy napięcie trochę opadło i głośna radość przycichła, Tommy oznajmił: - Jack, muszę przyznać, że to był prawdziwy majstersztyk. Stworzenie dokumentacji w komputerze... i to małe elektroniczne cacko, którym otworzyłeś sejf, dzięki czemu obyło się bez wysadzania... stary, jesteś cholernie dobrym organizatorem. - Nie znam nikogo, kto w podbramkowych sytuacjach radziłby sobie lepiej od ciebie wtrącił Mort. - Jesteś prawdziwym artystą. Szybko myślisz. Mówię ci, Jack, gdybyś kiedyś zdecydował się wykorzystać swoje talenty w uczciwym świecie, dla dobrej sprawy, mógłbyś dokonać wielkich rzeczy. - Dla dobrej sprawy? - powtórzył Jack. - Czy bogacenie się nie jest dobrą sprawą? - Wiesz, o co mi chodzi. - Nie jestem bohaterem. Nie chcę żyć w uczciwym świecie. Tam wszyscy są hipokrytami. Gadają o uczciwości, prawdzie, sprawiedliwości, sumieniu społecznym... ale większość dba tylko o siebie. Nie przyznają się do tego i dlatego ich nie cierpię. Ja się przyznaję. Dbam tylko o siebie i do diabła z nimi wszystkimi. - Słyszał, jak ton jego głosu zmienia się z rozbawionego na pogardliwy, ale nic nie mógł na to poradzić. Patrzył przez mokrą szybę, za stukające wycieraczki. - Dobra sprawa? Jeśli poświęcisz życie walce o dobre sprawy, tak zwani dobrzy ludzie w końcu złamią ci serce. Pieprzyć ich. - Nie chciałem cię urazić - powiedział zaskoczony Mort. Jack milczał, pogrążony w gorzkich wspomnieniach. Trzy czy cztery kilometry dalej rzekł cicho: - Nie jestem, cholera, żadnym bohaterem. Niedaleka przyszłość miała jednak pokazać, że bardzo się mylił. Była pierwsza dwadzieścia w nocy, środa czwartego grudnia. 3 Chicago, Illinois O ósmej dwadzieścia w czwartek, piątego grudnia, ojciec Stefan Wycazik odprawił poranną mszę, zjadł śniadanie i przeszedł do gabinetu na ostatni kubek kawy. Odwrócił się od
biurka i spojrzał przez duże francuskie okno na nagie, przystrojone śniegiem drzewa na dziedzińcu. Starał się nie myśleć o problemach probostwa. Ten czas należał do niego i bardzo go sobie cenił. Mimo to jego myśli wróciły do ojca Cronina. Wikary chuligan miotający kielichem. Szalony ksiądz ze Świętej Bernadetty. Brendan Cronin był na językach całej parafii. Kto by pomyślał, właśnie Brendan Cronin! To po prostu nie miało sensu. Absolutnie żadnego sensu. Ojciec Stefan Wycazik był księdzem od trzydziestu dwóch lat, a proboszczem kościoła pod wezwaniem Świętej Bernadetty od prawie osiemnastu i nigdy nie dręczyły go wątpliwości. Sama myśl o zwątpieniu wprawiała go w zakłopotanie. Po święceniach został wikariuszem w małej parafii Świętego Tomasza w wiejskiej okolicy Illinois, gdzie duszpasterzem był siedemdziesięcioletni ojciec Dan Tuleen. Stefan Wycazik nie znał łagodniejszego, bardziej życzliwego i uroczego człowieka, ale proboszczowi dokuczał artretyzm, coraz gorzej widział i był za stary, żeby kierować parafią. Każdy inny ksiądz zostałby łagodnie zmuszony do przejścia na emeryturę, lecz Danowi Tuleenowi pozwolono zostać, ponieważ służył parafii Świętego Tomasza przez czterdzieści lat i stanowił integralną część życia jej mieszkańców. Kardynał, wielki przyjaciel ojca Dana, szukał wikariusza, który poradziłby sobie z obowiązkami znacznie większymi niż te, jakie zwykle przypadają nowicjuszowi, i wreszcie zdecydował się na Stefana Wycazika. Już po pierwszym dniu w parafii Świętego Tomasza Stefan zrozumiał, co go czeka: miał wziąć na swoje barki całą pracę w parafii. Niewielu wikariuszy sprostałoby takiemu zadaniu, ale młody ksiądz nie wątpił, że da sobie radę. Trzy lata później, gdy ojciec Tuleen zmarł spokojnie podczas snu, a jego miejsce zajął nowy kapłan, kardynał przeniósł księdza Wycazika do innej parafii na przedmieściu Chicago. Tamtejszy proboszcz, Francis Orgill, miał problem z alkoholem. Nie był jednak zdegenerowanym księdzem pijakiem, chciał się ratować i wart był ratowania. Zadanie ojca Wycazika polegało na podaniu mu pomocnej dłoni i delikatnym, ale stanowczym wyciągnięciu z kłopotów. Nie mając wątpliwości, że postępuje słusznie, towarzyszył ojcu Orgillowi, dopóki proboszcz tego potrzebował. W ciągu następnych trzech lat pracował jeszcze w dwóch nękanych przez różne problemy parafiach i w archidiecezji zaczęto go nazywać „likwidatorem problemów Jego Eminencji”. Najbardziej egzotycznym zadaniem ojca Wycazika był przydział do sierocińca i szkoły pod wezwaniem Naszej Pani Litościwej w Sajgonie. Ta daleka placówka, finansowana przez archidiecezję chicagowską, była jednym z ulubionych projektów kardynała. Ojciec
Wycazik przez sześć koszmarnych lat pracował jako zastępca ojca Billa Nadera. Ojciec Nader miał blizny po dwóch postrzałach, w lewe ramię i prawą łydkę. Stracił dwóch wietnamskich kapłanów i jednego Amerykanina, zabitych przez terrorystów z Vietcongu. Przez cały czas służby w strefie wojny Stefan wierzył, że przeżyje i że praca w tym piekle na ziemi ma wielką wartość. Po upadku Sajgonu Bill Nader, Stefan Wycazik i trzynaście sióstr zakonnych uciekło z Wietnamu razem ze stu dwudziestu sześciorgiem dzieci. W masakrze, która nastąpiła po upadku miasta, zginęły setki tysięcy ludzi, ale nawet po tej rzezi Stefan Wycazik nie wątpił, że tych sto dwadzieścia sześć ocalonych istnień jest bardzo znaczącą liczbą, i ta wiara nie pozwoliła mu pogrążyć się w rozpaczy. W Stanach w nagrodę za dotychczasowe zasługi zaproponowano mu honorowy tytuł prałata, z czego skromnie zrezygnował i poprosił o probostwo. Jego prośba została spełniona. Objął parafię św. Bernadetty. Nie była zamożna, gdy trafiła w jego ręce. Miała sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów długu. Kościół wymagał generalnego remontu, łącznie z wymianą dachu. Plebania była w pożałowania godnym stanie; następna wichura mogła po prostu zmieść ją z powierzchni ziemi. Nie było szkoły parafialnej. Liczba wiernych na niedzielnych mszach nieustannie spadała od dziesięciu lat. Święta Betka, jak nazwał parafię jeden z ministrantów, stanowiła dokładnie takie wyzwanie, jakie ojciec Wycazik chciał podjąć. Nigdy nie wątpił, że uratuje Świętą Betkę. W ciągu czterech lat liczba uczestników mszy wzrosła o czterdzieści procent, dług został spłacony, kościół wyremontowany. Po siedmiu latach frekwencja uległa podwojeniu, a na terenie parafii wytyczono miejsce pod budowę szkoły. W uznaniu dla wiernej służby Kościołowi kardynał w ostatnim tygodniu życia nadał Stefanowi upragniony tytuł stałego proboszcza, gwarantujący mu dożywocie w parafii, którą ocalił przed duchową i finansową ruiną. Twarda jak granit wiara utrudniała ojcu Wycazikowi zrozumienie, jak ojciec Brendan Cronin mógł zwątpić do tego stopnia, że podczas porannej mszy w zeszłą niedzielę z rozpaczą i gniewem rzucił świętym kielichem przez prezbiterium. Na oczach prawie stu wiernych. Dobry Boże. Szczęście w nieszczęściu, że nie stało się to w czasie jednej z trzech późniejszych mszy, w których uczestniczyło znacznie więcej ludzi. Kiedy ponad półtora roku temu Brendan Cronin przyszedł do św. Betki, nie wzbudził sympatii ojca Wycazika. Po pierwsze, ukończył Kolegium Północnoamerykańskie w Rzymie, uznawane za najlepszy kościelny zakład dydaktyczny. Możliwość nauki w tym seminarium była wyróżnieniem, a jego absolwentów uważano za kwiat stanu kapłańskiego, ale często byli oni
zniewieściałymi lalusiami, nielubiącymi brudzić sobie rąk i mającymi o sobie zbyt wielkie mniemanie. Sądzili, że nauczanie katechizmu jest poniżej poziomu ich wykształconych umysłów, a odwiedzanie obłożnie chorych i kalek budziło w nich odrazę. W dodatku do piętna, jakim była edukacja w Rzymie, dochodziło jeszcze to, że ojciec Cronin był gruby. No, może nie całkiem gruby, ale zdecydowanie pulchny, z okrągłą miękką twarzą i zielonymi oczami, co wróżyło lenistwo i zdradzało podatną na zepsucie duszę. Ojciec Wycazik stanowił jego przeciwieństwo: był grubokościstym Polakiem, w którego rodzinie nie było ani jednego grubasa. Wycazikowie, potomkowie górników, którzy wyemigrowali do Stanów na przełomie wieków, pracowali fizycznie w stalowniach, kamieniołomach i na budowach. Mieli liczne rodziny, które mogli utrzymać tylko dzięki rzetelnej pracy, więc tłuszcz nie miał szans odłożyć się na ich ciałach. Stefan wyniósł z domu głęboko zakorzenione przekonanie, że prawdziwy mężczyzna musi być silny, ale chudy, z byczym karkiem, szerokimi ramionami i stawami zgrubiałymi od ciężkiej pracy. Ku jego zaskoczeniu Brendan Cronin okazał się obowiązkowy i wytrwały. Rzym nie zaszczepił w nim pretensjonalności ani elitarystycznych poglądów. Był bystiy, dobroduszny, dowcipny, chętnie odwiedzał chorych, uczył dzieci i zabiegał o fundusze. Ojciec Wycazik od osiemnastu lat nie miał lepszego wikariusza. Dlatego niedzielny wybuch młodego księdza i leżąca u jego podłoża utrata wiary bardzo przygnębiły Stefana Wycazika. Oczywiście w pewien sposób także cieszył się z wyzwania, jakim miało być sprowadzenie Brendana Cronina z powrotem na łono Kościoła. Na początku swojej pracy duszpasterskiej służył silnym ramieniem kapłanom w kłopotach i teraz znów miał wrócić do roli ratownika, co przypominało mu o czasach młodości i rodziło w nim przyjemne uczucie, że ma ważną misję do spełnienia. Gdy wypił kolejny łyk kawy, do drzwi kancelarii ktoś zapukał. Ojciec Wycazik spojrzał na kominkowy zegar z mahoniu i pozłacanego mosiądzu, z niezawodnym szwajcarskim mechanizmem. Zegar ten, prezent od parafianina, był jedynym eleganckim przedmiotem w pokoju wyposażonym jedynie w funkcjonalne - i zupełnie niedobrane meble, z wytartą imitacją perskiego dywanu na podłodze. Wskazywał ósmą trzydzieści. Stefan odwrócił się w stronę drzwi, mówiąc: - Wejdź, Brendanie. Ojciec Brendan Cronin był nie mniej przygnębiony niż w niedzielę, poniedziałek, wtorek i środę, kiedy się spotykali, żeby szukać sposobu na przezwyciężenie kryzysu. Jego twarz była taka blada, że piegi płonęły na skórze jak iskry, a rudawe włosy wydawały się czerwieńsze niż zwykle. Nawet jego chód stracił dawną sprężystość.
- Siadaj. Kawy? - Nie, dziękuję. - Brendan ominął wytartą kanapę i drewniane krzesło i opadł na zapadnięte siedzisko fotela z uszakami. Zjadłeś porządnie śniadanie? - miał ochotę zapytać go Stefan. A może tylko skubnąłeś tosta i popiłeś kawą? Nie chciał jednak robić wrażenia, że matkuje trzydziestoletniemu wikariuszowi, dlatego zapytał tylko: - Przeczytałeś, co ci podsunąłem? - Tak. Stefan zwolnił Brendana ze wszystkich parafialnych obowiązków, zaopatrując go w książki i eseje, które w racjonalny sposób dowodziły istnienia Boga i przemawiały przeciwko głupocie ateizmu. - I zastanawiałeś się nad tym, co czytałeś? Znalazłeś coś, co mogłoby ci pomóc? Brendan westchnął i bez słowa pokręcił głową. - A czy modlisz się o wskazówki? - Tak. Nie otrzymałem żadnej. - Czy szukasz źródła swojego zwątpienia? - Wydaje mi się, że nie ma żadnego. Nietypowa powściągliwość młodego kapłana coraz bardziej frustrowała ojca Wycazika. Zwykle Brendan był otwarty, elokwentny, pełen swady. Od niedzieli zamknął się w sobie i zaczął mówić powoli, cicho i zawsze krótko, jakby słowa były pieniędzmi, a on sknerą, który żałuje każdego grosza. - Brak wiary musi mieć swoją przyczynę - oznajmił ojciec Wycazik. - Zwątpienie musiało z czegoś wyrosnąć, musiało mieć jakieś nasienie, jakiś początek. - Po prostu jest - szepnął Brendan ledwo słyszalnie. - Jakby zawsze było. - Ale nie było: wierzyłeś. Kiedy zacząłeś wątpić? W sierpniu, powiedziałeś. Co było iskrą? Czy jakieś zdarzenie albo seria zdarzeń doprowadziły cię do przewartościowania filozofii? Brendan zaprzeczył szeptem. Ojciec Wycazik chciał na niego wrzasnąć, potrząsnąć nim, wyrwać go z tego otępiającego przygnębienia, ale mówił cierpliwie dalej: - Wielu dobrych kapłanów przechodziło kryzysy wiary. Nawet niektórzy święci walczyli z aniołami. Ale wszystkich łączyły dwie wspólne rzeczy. Po pierwsze, utrata wiary następowała stopniowo, kryzys poprzedzało wiele lat. Po drugie, każdy z nich potrafił
wskazać konkretne zdarzenia i spostrzeżenia, z których wyrosło zwątpienie. Na przykład śmierć dziecka. Głęboko wierząca matka umierająca na raka. Morderstwo. Gwałt. Dlaczego Bóg dopuszcza do istnienia zła na świecie? Dlaczego pozwala na wojny? Źródła zwątpienia są niezliczone, ale zawsze znane, i choć doktryna Kościoła je tłumaczy, niesie niewielką pociechę. Brendanie, zwątpienie zawsze wyrasta ze sprzeczności pomiędzy koncepcją łaski bożej a rzeczywistością ludzkiego smutku i cierpienia. - Nie w moim przypadku. Łagodnie, lecz z uporem ojciec Wycazik kontynuował: - Jedynym sposobem na rozwianie wątpliwości jest skupienie się na trapiących cię sprzecznościach i porozmawianie o nich z duchowym przewodnikiem. - W moim przypadku wiara po prostu... zarwała się nagle... jak podłoga, która wydawała się mocna, ale od początku była spróchniała. - Nie rozmyślałeś nad niesprawiedliwą śmiercią, chorobą, morderstwem, wojną? Jak spróchniała podłoga? Z dnia na dzień? - Otóż to. Stefan zerwał się z fotela. - Gówno prawda! - zawołał. Niecenzuralny okrzyk i nagły ruch przestraszyły ojca Cronina. Gwałtownie podniósł głowę, szeroko otworzył zdumione oczy. - Gówno prawda - powtórzył ojciec Wycazik i z gniewną miną odwrócił się plecami do wikariusza. Zamierzał nim wstrząsnąć i wyrwać z obsesyjnego rozczulania się nad sobą, ale był również zirytowany jego apatyczną małomównością i desperackim uporem. Patrząc na pomalowane przez mróz szyby, podjął: - Nie przemieniłeś się nagle z wierzącego księdza w ateistę. To niemożliwe, skoro twierdzisz, że nie przeżyłeś żadnych wstrząsów, które mogłyby być za to odpowiedzialne. Przyczyny tej zmiany muszą znajdować się w twoim sercu, synu, nawet jeśli skrywasz je przed samym sobą. Dopóki nie stawisz im czoła, nie wyrwiesz się z tego żałosnego stanu. W pokoju zapadła cisza, słychać było tylko stłumione tykanie zegara z mosiądzu i mahoniu. W końcu Brendan Cronin powiedział: - Ojcze, proszę, nie złość się na mnie. Żywię do ciebie taki szacunek... i cenię naszą znajomość tak wysoko, że twój gniew... zwłaszcza teraz... jest dla mnie zbyt trudny do zniesienia.
Zadowolony, że zrobił cienką jak włos szczelinę w pancerzu Brendana, że jego strategia przyniosła wyniki, ojciec Wycazik odwrócił się od okna, podszedł szybko do fotela i położył rękę na ramieniu wikariusza. - Nie jestem zły, Brendanie. Zmartwiony. Zatroskany. Sfrustrowany, że nie chcesz mojej pomocy. Ale nie zły. Młody kapłan podniósł głowę. - Ojcze, wierz mi, niczego bardziej nie pragnę niż twojej pomocy w znalezieniu wyjścia z tej sytuacji. Ale moje zwątpienie nie wynika z przyczyn, o których wspominałeś. Naprawdę nie wiem, skąd się wzięło. To jest... bardzo dziwne. Stefan pokiwał głową, ścisnął ramię Brendana, wrócił za biurko i przez chwilę siedział z zamkniętymi oczami, rozmyślając. - W porządku, Brendanie. Niemożność zidentyfikowania przyczyny załamania wiary wskazuje, że nie jest to problem natury intelektualnej, więc inspirująca lektura ci nie pomoże. Jeśli to problem psychologiczny, jego korzenie tkwią w twojej podświadomości, czekając na ujawnienie. Otworzył oczy i zobaczył, że wikariusza zaintrygowała sugestia, iż po prostu szwankuje jego umysł. To by znaczyło, że Bóg go nie zawiódł, ale on zawiódł Boga. Osobista odpowiedzialność była znacznie łatwiejsza do zniesienia niż myśl, że Bóg nie istnieje albo odwrócił się do niego plecami. - Jak zapewne wiesz - mówił Stefan - prowincjałem Towarzystwa Jezusowego w stanie Illinois jest Lee Kellog. Podlegają mu dwaj psychiatrzy, jezuici, którzy zajmują się braćmi z problemami psychicznymi i emocjonalnymi w naszym zakonie. Mógłbym umówić cię z którymś z nich. - Naprawdę? - zapytał Bredan, pochylając się w fotelu. - Tak. Ale dopiero w ostateczności. Nie od razu. Jeśli zaczniesz psychoanalizę, prowincjał przekaże twoje nazwisko prefektowi dyscypliny, który zainteresuje się twoją przeszłością i sprawdzi, czy nie złamałeś ślubów. - Przecież ja nigdy... - Wiem - zapewnił go Stefan. - Ale prefekt dyscypliny musi być podejrzliwy. Najgorsze jest to, że jeśli nawet psychoanaliza doprowadzi do wyleczenia, prefekt będzie miał cię na oku, pilnując, żebyś nie zbłądził w przyszłości. Ten nadzór ograniczy twoje perspektywy. A powiem ci, że do czasu obecnego problemu sprawiałeś wrażenie kapłana, który daleko zajdzie, może zostanie prałatem albo kimś więcej. - Nie, nie. Na pewno nie. Nie ja - zaprzeczył skromnie Brendan.
- Tak, ty. I jeśli pokonasz ten problem, wciąż możesz daleko zajść. Gdy jednak znajdziesz się na czarnej liście prefekta, już zawsze będziesz podejrzany. W najlepszym wypadku skończysz nie lepiej ode mnie, jako zwyczajny proboszcz. Brendan uśmiechnął się lekko. - Byłbym zaszczycony, mogąc przeżyć życie jako zwyczajny proboszcz taki jak ty. - Ale możesz zajść dalej i zostać wybitnym sługą Kościoła. Zdecydowałem, że będziesz miał tę szansę. Dlatego chcę, żebyś do Bożego Narodzenia pozwolił sobie pomóc w wyplątaniu się z tej matni. Koniec z zagrzewającymi przemowami. Koniec z dysputami o naturze dobra i zła. Wypróbuję parę własnych teorii na temat zaburzeń psychicznych. To będzie terapia amatorska, ale nie przekreślaj jej z góry. Tylko do Bożego Narodzenia. Potem, jeśli twoje kłopoty nie miną, jeśli nie zbliżymy się do rozwiązania problemu, przekażę cię w ręce jezuickiego psychiatry. Umowa stoi? Brendan pokiwał głową. - Stoi. - Świetnie! - Ojciec Wycazik wyprostował się, z ożywieniem zacierając ręce, jakby miał zamiar zabrać się do rąbania drewna albo jakiejś innej fizycznej pracy. - To daje nam ponad trzy tygodnie. Przez pierwszy tydzień nie będziesz nosił szat duchownego, tylko zwyczajne ubranie, i zameldujesz się u doktora Jamesa McMurtry’ego w dziecięcym szpitalu Świętego Józefa. On zobaczy, czy można cię włączyć do personelu. - Jako kapelana? - Jako salowego. Opróżnianie nocników, zmiana pościeli, cokolwiek będzie trzeba. Tylko doktor McMurtry będzie wiedział, że jesteś księdzem. Brendan zamrugał. - Jaki to ma sens? - Zrozumiesz przed końcem tygodnia - zapewnił go radośnie Stefan. - Zdobędziesz wtedy klucz, który pomoże ci otworzyć psychikę i pozwoli wejrzeć w siebie. Może wówczas zobaczysz przyczynę utraty wiary i zdołasz ją przezwyciężyć. Brendan nie krył powątpiewania. - Obiecałeś mi trzy tygodnie - przypomniał ojciec Wycazik. - Zgoda. - Brendan nieświadomie wodził palcami po koloratce, jakby zaniepokojony myślą o jej zdjęciu, co było dobrym znakiem. - Wyprowadzisz się z plebanii aż do Bożego Narodzenia. Dam ci pieniądze na posiłki i niedrogi pokój w hotelu. Będziesz pracować i mieszkać w prawdziwym świecie. Przebierz
się, spakuj walizki i zamelduj u mnie. Ja tymczasem zadzwonię do doktora McMurtry’ego i poczynię niezbędne przygotowania. Brendan westchnął i podszedł do drzwi. - Jest jedna rzecz, która może świadczyć o psychicznej, a nie intelektualnej naturze mojego problemu. Mam sny... a właściwie za każdym razem ten sam sen. - Powracający sen. To bardzo freudowskie. - Powtarza się kilka razy w miesiącu od sierpnia. W tym tygodniu miałem go trzy razy w ciągu czterech ostatnich nocy. Jest krótki, ale... sugestywny. Śnią mi się czarne rękawiczki. - Czarne rękawiczki? Brendan skrzywił się. - Jestem w dziwnym miejscu. Nie wiem gdzie. Chyba leżę w łóżku. Jestem... unieruchomiony. Ktoś trzyma mnie za ręce i za nogi. Chcę uciec, wydostać się stamtąd, ale nie mogę się ruszyć. Światło jest przyćmione. Niewiele widzę. Potem te ręce... - Zadrżał. - Ręce w czarnych rękawiczkach? - ponaglił go ojciec Wycazik. - Tak. Widzę lśniące czarne rękawiczki. Winylowe albo gumowe. Opięte i lśniące, nie jak zwyczajne rękawiczki. - Brendan puścił gałkę u drzwi, zrobił dwa kroki w stronę środka pokoju i stanął z dłońmi uniesionymi przed twarzą, jak gdyby ich widok pomagał mu w przypomnieniu sobie wyglądu groźnych rąk ze snu. - Nie widzę czyje to ręce. Coś złego dzieje się z moim wzrokiem. Widzę ręce... rękawiczki... ale tylko do nadgarstków. Dalej wszystko jest... rozmazane. Brendan mówił o tym śnie, jakby przypomniał sobie o nim w ostatniej chwili, więc najwyraźniej chciał wierzyć, że nie miał on znaczenia. Jednak jego twarz stała się jeszcze bledsza, a w głosie pobrzmiewała nuta niesprecyzowanego, lecz wyraźnego strachu. Podmuch zimowego wiatru zagrzechotał luźną szybą w oknie. - Czy człowiek w czarnych rękawiczkach mówi coś do ciebie? - zapytał Stefan. - Nie odzywa się. - Brendana znów przebiegło drżenie. Opuścił dłonie, schował je do kieszeni. - Dotyka mnie. Rękawiczki są zimne, śliskie. - Wikary miał taką minę, jakby nawet teraz czuł je na sobie. Ojciec Wycazik pochylił się w fotelu. - Gdzie dotykają cię te rękawiczki? Młodemu kapłanowi zaszkliły się oczy. - Dotykają... mojej twarzy. Czoła. Policzków, szyi... Piersi. Dotykają mnie prawie wszędzie. - Sprawiają ci ból? - Nie. - Ale boisz się tych rękawiczek, boisz się człowieka, który je nosi?
- Jestem przerażony, chociaż nie wiem dlaczego. - To freudowski sen. - Chyba tak. - Poprzez sny podświadomość wysyła informacje świadomemu umysłowi i w tym przypadku nietrudno dostrzec freudowską symbolikę czarnych rękawiczek. To ręce diabła, które wyciągają się, żeby pozbawić cię łaski. Ręce twojego własnego zwątpienia. Mogą też być symbolami grzechu, zła wodzącego cię na pokuszenie. Brendan uśmiechnął się ponuro, jakby rozbawiły go te możliwości. - Zwłaszcza pokus cielesnych. Przecież rękawiczki dotykają mnie całego. - Wrócił do drzwi i położył rękę na gałce, ale znów się zatrzymał. - Posłuchaj, ojcze, powiem ci coś dziwnego. Ten sen... jestem prawie pewien, że nie jest symboliczny. - Spuścił oczy na podniszczony dywan. - Myślę, że ręce w rękawiczkach nie są niczym więcej, tylko rękami w rękawiczkach. Myślę... myślę, że gdzieś, w jakimś miejscu, w takim czy innym czasie, były prawdziwe. - Chcesz powiedzieć, że kiedyś znajdowałeś się w takiej sytuacji? Wciąż patrząc w dywan, wikary odparł: - Nie wiem. Może w dzieciństwie. Widzisz, ojcze, ten sen wcale nie musi być związany z moim kryzysem wiary. I prawdopodobnie nie jest. Stefan pokręcił głową. - Dwa poważne nieszczęścia, utrata wiary i powracający koszmar, dręczą cię w tym samym czasie, a ty próbujesz mi wmówić, że nie są ze sobą powiązane? Zbyt duży zbieg okoliczności. Musi istnieć jakiś związek. Powiedz mi, czy w dzieciństwie prześladowała cię niewidoczna postać w rękawiczkach? - Jako chłopiec parę razy ciężko chorowałem. Może gdy miałem gorączkę, badał mnie lekarz, który był szorstki albo budził lęk. Może to doświadczenie było takie traumatyczne, że je stłumiłem, a teraz wraca do mnie we śnie. - Lekarze nakładają do badania białe lateksowe jednorazówki. Nie czarne. Nie rękawice z grubej gumy czy winylu. Brendan odetchnął głęboko. - Tak, racja. Po prostu nie mogę uwolnić się od wrażenia, że sen nie jest symboliczny. To szaleństwo, ale jestem pewien, że czarne rękawiczki są prawdziwe, tak prawdziwe jak ten fotel czy książki na półce. Zegar na kominku wybił godzinę. Szum wiatru za oknami przemienił się w wycie.
- Skóra cierpnie - powiedział Stefan, wcale nie mając na myśli wiatru czy głuchego bicia zegara. Przeszedł przez pokój i poklepał wikarego po ramieniu. - Zapewniam cię jednak, że nie masz racji. Sen jest symboliczny i powiązany z kryzysem wiary. Czarne ręce zwątpienia. Twoja podświadomość ostrzega, że toczysz bitwę, ale wiedz, że nie jesteś w niej sam. Masz mnie. - Dziękuję, ojcze. - I Boga. On też jest przy tobie. Ojciec Cronin pokiwał głową, lecz jego twarz i pochylone ramiona zdradzały brak przekonania. - Teraz spakuj walizki - polecił mu ojciec Wycazik. - Zostaniesz sam, kiedy odejdę. - Mam ojca Gerrano i siostry w szkole. No, zmykaj już. Po wyjściu wikariusza Stefan wrócił za biurko. Czarne rękawiczki. To tylko sen, właściwie nawet niezbyt przerażający, a jednak w głosie ojca Cronina brzmiała taka udręka, że Stefan wciąż był poruszony wizją czarnych, opiętych gumą palców wyłaniających się z mroku, szturchających, szperających... Czarne rękawiczki. Ojciec Wycazik przeczuwał, że ta akcja ratunkowa będzie jedną z najtrudniejszych, w jakich uczestniczył. Na dworze padał śnieg. Był czwartek, piąty grudnia. 4 Boston, Massachusetts W piątek, cztery dni po katastrofalnej fudze po operacji Violi Fletcher, Ginger Weiss wciąż jeszcze była pacjentką szpitala Memoriał. Została przyjęta, gdy George Hannaby wyprowadził ją z zaśnieżonej uliczki, na której się ocknęła. Przez trzy dni przechodziła wyczerpujące badania. EEG, prześwietlenie czaszki, ultrasonografia, pneumowentrykulografia, nakłucie lędźwiowe, angiografia i inne, kilka z nich powtarzano (na szczęście nie punkcję) dla porównania wyników. Za pomocą narzędzi wysokiej klasy i metod nowoczesnej medycyny lekarze sprawdzili, czy w tkance mózgowej nie ma nowotworów, torbieli, ropni, skrzepów, tętniaków i łagodnych guzków kilakowych. Sprawdzili, czy nie ma chronicznego nadciśnienia śródczaszkowego. Przeanalizowali płyn mózgowo-rdzeniowy z punkcji, szukając nieprawidłowego białka, krwawienia mózgowego lub niskiego poziomu cukru, co mogłoby wskazywać na zakażenie bakteriami albo grzybami. Ponieważ byli lekarzami i zawsze dawali z siebie wszystko, ale przede wszystkim dlatego, że
Ginger była ich koleżanką po fachu, wykazali się gorliwością, determinacją, wnikliwością i dokładnością w szukaniu przyczyny problemu. O drugiej po południu w piątek George Hannaby przyszedł do jej pokoju z wynikami ostatnich badań i raportami konsultantów. Fakt, że przyszedł osobiście, zamiast przysłać onkologa czy neurologa, którzy zajmowali się jej przypadkiem, najprawdopodobniej źle wróżył i Ginger po raz pierwszy nie ucieszyła się na jego widok. Siedziała na łóżku ubrana w niebieską piżamę, którą Rita Hannaby, żona George’a, przyniosła wraz z całą walizką innych niezbędnych rzeczy z jej mieszkania na Beacon Hill. Czytała kryminał, udając, że wierzy, iż ataki nastąpiły wskutek jakiejś łatwej do usunięcia dolegliwości, ale w rzeczywistości była przerażona. To, co usłyszała od George’a, było takie straszne, że nie zdołała dłużej zachować zimnej krwi. W pewien sposób było gorsze niż wszystko, na co się przygotowała. Nie znaleźli niczego. Żadnej choroby. Żadnego uszkodzenia. Żadnej wady wrodzonej. Nic. Gdy George z powagą przedstawił ostateczne wyniki i dał do zrozumienia, że jej dzikie ucieczki nie mają dostrzegalnej patologicznej przyczyny, Ginger po raz pierwszy od ocknięcia się w uliczce przestała panować nad emocjami. Zapłakała, nie głośno i histerycznie, ale cicho i z ogromnym bólem. Chorobę fizyczną można wyleczyć. Po powrocie do zdrowia mogłaby kontynuować pracę chirurga. Wyniki badań i opinie specjalistów prowadziły do jednego okropnego wniosku: problem tkwił w umyśle, był chorobą psychiczną poza zasięgiem chirurgii, antybiotyków czy innych leków. Gdy pacjent cierpiał na niemające fizjologicznego wyjaśnienia nawroty fugi, jedyną nadzieję niosła psychoterapia, choć nawet najlepsi psychiatrzy nie mogli się pochwalić wysoką liczbą wyleczeń. W istocie fuga często sygnalizowała początkowe stadium schizofrenii. Szanse Ginger na poradzenie sobie z tym i prowadzenie normalnego życia były niewielkie; szanse na umieszczenie w zakładzie przerażająco wysokie. U progu spełnienia życiowego marzenia, gdy tylko miesiące dzieliły Ginger od rozpoczęcia samodzielnej praktyki chirurgicznej, jej życie zostało strzaskane niczym kryształowy kielich trafiony przez kulę. Nawet gdyby jej stan nie był tak poważny, nawet gdyby psychoterapia pozwoliła przezwyciężyć te dziwne ataki, nigdy nie będzie mogła wrócić do medycyny. George podał jej kilka chusteczek higienicznych z pudełka na nocnym stoliku. Nalał wody do szklanki i kazał zażyć valium, choć z początku się wzbraniała. Trzymał ją za rękę,
która w jego niedźwiedziej łapie wydawała się drobna jak rączka dziecka. Mówił cicho, krzepiąco. Powoli ją uspokoił. - George, cholera, nie zostałam wychowana w psychicznie wyniszczającej atmosferze - powiedziała, gdy ochłonęła. - Nasz dom był szczęśliwy, spokojny. Nie brakowało mi miłości i zrozumienia. Nie byłam dręczona fizycznie, psychicznie ani emocjonalnie. Sięgnęła do pudełka na szafce i ze złością wyszarpnęła kolejną chusteczkę. - Dlaczego ja? Dlaczego właśnie u mnie rozwinęła się psychoza? Jakim cudem? Miałam fantastyczną matkę, wyjątkowego tatę i cholernie szczęśliwe dzieciństwo, a teraz mam skończyć jako psychicznie chora? To nieuczciwe. To nie w porządku. To nie do uwierzenia. Siedział na brzegu łóżka, górując nad nią, wielki niczym niedźwiedź. - Po pierwsze, pani doktor, według niektórych psychiatrów wiele chorób umysłowych jest efektem nieznacznych zmian chemicznych w organizmie, w tkance mózgowej, zmian na tyle drobnych, że nie można ich wykryć ani tym bardziej zrozumieć. Wcale nie musiałaś zostać skrzywdzona w dzieciństwie. Nie sądzę, żebyś z tego powodu musiała zmieniać całe swoje życie. Po drugie, jestem pewien, powtarzam, jestem absolutnie pewien, że twój stan jest daleki od destruktywnej psychozy. - Och, George, proszę, nie cackaj się... - Ja miałbym cackać się z pacjentem? Ja? - zapytał takim tonem, jakby nigdy nie słyszał równie obraźliwej sugestii. - Nie staram się podnosić cię na duchu. Mówię, co myślę. Jasne, nie znaleźliśmy przyczyny fizycznej, ale to wcale nie znaczy, że w grę nie wchodzi problem o takiej naturze. Może zmiany są niewystarczająco zaawansowane, żebyśmy mogli je wykryć. Za parę tygodni, za miesiąc albo gdy tylko nastąpi pogorszenie czy choćby jakaś zapowiedź pogorszenia, przeprowadzimy kolejne badania: przyjrzymy się wszystkiemu drugi raz i założę się, że w końcu zajdziemy przyczynę. Ginger pozwoliła odżyć nadziei. Wyrzuciła zmięte chusteczki, sięgnęła po pudełko. - Naprawdę myślisz, że o to chodzi? Guz mózgu albo ropień tak mały, że jeszcze się nie pokazał? - Jasne. Uważam, że coś takiego jest znacznie bardziej prawdopodobne niż zaburzenia psychiczne. Ty? Jesteś jedną z najbardziej zrównoważonych osób, jakie znam. Poza tym nie wierzę, że można być psychotykiem czy psychoneurotykiem i pomiędzy fugami nie wykazywać odstępstw od normy. Poważna choroba umysłowa nie objawia się w ograniczonych czasowo, małych atakach, ale obejmuje całe życie pacjenta. Wcześniej o tym nie pomyślała. Gdy rozważyła słowa George’a, poczuła się trochę lepiej, choć na pewno nie była szczęśliwa. Mogło wydawać się dziwne, że liczyła na guz
mózgu, ale przecież niejeden guz można wyciąć bez poważnego uszkodzenia tkanek mózgowych. Szaleństwo nie poddawało się żadnemu skalpelowi. - Następne tygodnie albo miesiące będą prawdopodobnie najtrudniejsze w twoim życiu - powiedział George. - Czekanie. - Przypuszczam, że zostanę odsunięta od pracy w szpitalu. - Tak, ale jeśli będziesz dobrze się czuła, nie widzę przeszkód, żebyś nie mogła pomagać mi w gabinecie. - A co, jeśli... dostanę ataku? - Będę przy tobie i nie pozwolę, żebyś zrobiła sobie krzywdę. - Ale co pomyślą pacjenci? To nie pomoże twojej praktyce, prawda? Chcesz mieć asystentkę, która nagle zmienia się w meshuggene i z wrzaskiem wybiega z gabinetu? Uśmiechnął się. - Pozwól, że ja będę się tym martwił. Tak czy owak, to sprawa na przyszłość. Teraz, przynajmniej przez tydzień czy dwa, musisz nauczyć się podchodzić do tego spokojnie. Żadnej pracy. Odpręż się. Wypocznij. Ostatnie dni były emocjonalnie i psychicznie wyczerpujące. - Leżałam w łóżku. Wyczerpujące? Nie stukaj w czajnik. Popatrzył na nią z konsternacją. - Słucham? - Och - mruknęła z zaskoczeniem, bo ostatnie słowa jakby same popłynęły. - Tak mawiał mój ojciec. To wyrażenie jidysz. Hok nit kain tchynik: nie stukaj w czajnik. To znaczy nie gadaj bzdur. Nie pytaj mnie, skąd się to powiedzenie wzięło. Po prostu słyszałam je na okrągło, gdy byłam mała. - Ha, nie stukam w czajnik. Może leżałaś przez tydzień, lecz badania były wyczerpujące i teraz nie wolno ci się przemęczać. Chcę, żebyś na parę tygodni zamieszkała z Ritą i ze mną. - Co? Nie mogę się narzucać... - Nie ma mowy o żadnym narzucaniu. Mamy gosposię na stałe, więc nawet nie będziesz musiała słać łóżka. Z okna pokoju gościnnego roztacza się ładny widok na zatokę. Życie nad wodą uspokaja. Właściwie możesz uznać tę propozycję za zalecenie lekarskie. - Nie, naprawdę. Dzięki, ale nie mogę. Ściągnął brwi. - Nie rozumiesz. Jestem nie tylko twoim szefem, ale także lekarzem i mówię ci, co powinnaś zrobić. - U siebie będzie mi najlepiej...
- Nie - powiedział stanowczo. - Zastanów się. Przypuśćmy, że dostaniesz ataku w czasie robienia kolacji. Przypuśćmy, że przewrócisz garnek na kuchence. Może wybuchnąć pożar. Nie będziesz tego świadoma, dopóki nie wyjdziesz z fugi, a w tym czasie całe mieszkanie może już stać w płomieniach i znajdziesz się w pułapce. To tylko jedna z niebezpiecznych możliwości. Mogę podać ci setki innych. Dlatego nalegam, żebyś... Po prostu przez jakiś czas nie możesz mieszkać sama. Jeśli nie chcesz zatrzymać się u mnie i Rity, czy masz krewnych, którzy mogliby cię przygarnąć? - Nie w Bostonie. W Nowym Jorku mam ciotki, wujków... Ginger nie mogła zatrzymać się u krewnych. Byliby oczywiście szczęśliwi, że mają ją u siebie, zwłaszcza ciotka Francine albo ciotka Rachel, ale nie chciała, żeby widzieli ją w tym stanie. Myśl, że może dostać ataku na ich oczach, była nie do zniesienia. Niemal widziała, jak Francine i Rachel pochylają się nad kuchennym stołem, kręcą głowami i mówią po cichu: „W czym Jacob i Anna popełnili błąd? Czy wymagali od niej zbyt wiele? Anna zawsze to robiła. A po jej śmierci Jacob za bardzo polegał na małej. W wieku dwunastu lat miała na głowie cały dom. To ją przerosło. Zbyt wielka presja”. Ginger mogła liczyć na współczucie, zrozumienie i miłość, ale nie chciała dopuścić do skalania pamięci rodziców, których tak bardzo kochała. George wciąż siedział na brzegu łóżka i czekał na odpowiedź z zatroskaniem, które głęboko ją wzruszyło, więc powiedziała: - Wezmę pokój gościnny z widokiem na zatokę. - Wspaniale! - Ale nadal uważam, że to przesada. I ostrzegam, że jeśli naprawdę mi się u ciebie spodoba, możesz nigdy się mnie nie pozbyć. A pewnego dnia po powrocie do domu zobaczysz, że wynajęłam ludzi, aby przemalowali ściany i powiesili nowe zasłony. Uśmiechnął się szeroko. - Na pierwszą wzmiankę o malarzach czy zasłonach wykopię twój tyłek na ulicę. Pocałował ją lekko w policzek, podniósł się i ruszył do drzwi. - Przygotuję wszystko do wypisu, będziesz mogła wyjść za dwie godziny. Zadzwonię do Rity i powiem, żeby przyjechała po ciebie. Jestem pewny, że to przezwyciężysz, Ginger, ale musisz myśleć pozytywnie. Gdy wyszedł z pokoju i jego kroki ucichły w korytarzu, Ginger przestała się zmuszać do uśmiechu i w jednej chwili się załamała. Opadła na poduszki i ponuro patrzyła na pożółkłe ze starości płytki akustyczne na suficie.
Po chwili poszła do łazienki i z drżeniem lęku zbliżyła się do umywalki. Po krótkim wahaniu puściła wodę i patrzyła, jak wiruje wokół odpływu. W poniedziałek, przy umywalce na bloku operacyjnym, po pomyślnym zoperowaniu Violi Fletcher, widok wirującej wody wzbudził w niej przerażenie, choć nie miała pojęcia dlaczego. Cholera, dlaczego? Rozpaczliwie pragnęła to zrozumieć. Tato, pomyślała, chciałabym, żebyś żył, był tutaj, wysłuchał mnie i pomógł. Nieprzyjemne niespodzianki życia były tematem jednego z jego powiedzonek, które Ginger kiedyś uważała za zabawne. Gdy ktoś zamartwiał się o przyszłość, Jacob kręcił głową, mrugał i mówił: „Po co się martwić o jutro? Kto wie, co przyniesie dzisiaj?”. Jakże prawdziwe. I wcale niezabawne. Czuła się jak inwalidka. Czuła się zagubiona. Był piątek, szósty grudnia. 5 Laguna Beach, Kalifornia W poniedziałek rano drugiego grudnia Dom w towarzystwie Parkera Faine’a pojechał do Newport, do lekarza. Doktor Cobletz nie zalecił natychmiastowych badań, bo niedawno dokładnie go badał i nie doszukał się śladu choroby. Stwierdził, że należy wypróbować kilka rodzajów terapii przed wyciąganiem być może pochopnego wniosku, iż to choroba mózgu każe pisarzowi barykadować się i gromadzić broń w czasie snu. Powiedział, że po poprzedniej wizycie Dorna dwudziestego trzeciego listopada zainteresował się somnambulizmem i czytał wiele na ten temat. Wyjaśnił, że u osób dorosłych dolegliwość ta jest z reguły krótkotrwała, jednak w nielicznych przypadkach miewa charakter nawracający, a w najpoważniejszych postaciach przypomina neurozę z obsesjami i kompulsjami. Chroniczny somnambulizm jest bardzo trudny do wyleczenia i może stać się dominującym elementem w życiu pacjenta, wywołując strach przed nocą i snem, a także uczucie głębokiej bezradności, co prowadzi do jeszcze poważniejszych zaburzeń emocjonalnych. Dom czuł, że już znalazł się w tej niebezpiecznej strefie. Pomyślał o barykadzie pod drzwiami sypialni. O arsenale na łóżku. Cobletz, zaintrygowany opowieściami Doma, ale niezmartwiony, zapewnił swojego pacjenta - oraz Parkera - że w większości przypadków uporczywe nocne wędrówki można powstrzymać zażywaniem środków uspokajających przed snem. Po kilku spokojnych nocach pacjent zwykle jest wyleczony. W przypadkach chronicznych wieczorne środki uspokajające są wspomagane diazepamem w czasie dnia, gdy pacjenta nęka niepokój. Ponieważ Dominick
robił we śnie dość trudne i męczące rzeczy, doktor Cobletz przepisał mu valium na dzień i zalecił zażywanie jednej piętnastomiligramowej tabletki dalmane tuż przed położeniem się do łóżka. W drodze powrotnej do Laguna Beach, gdy morze przesuwało się po prawej stronie, a wzgórza po lewej, Parker Faine przekonywał Dominicka, że dopóki jego lunatykowanie nie ustanie, nie powinien mieszkać sam. Zgarbiony nad kierownicą volvo, brodaty i kudłaty artysta jechał szybko, ale niebezmyślnie. Rzadko odrywał spojrzenie od Pacific Coast Highway, a jednak dzięki sile swojej osobowości sprawiał wrażenie, jakby całą uwagę skupiał wyłącznie na przyjacielu. - U mnie jest mnóstwo miejsca. Będę miał na ciebie oko. Nie zamierzam siedzieć ci na karku. Nie jestem matką kwoką. Ale przynajmniej będziemy mieli mnóstwo okazji, żeby pogadać o problemie, zastanowić się nad nim, tylko ty i ja. Spróbujemy wykombinować, jak lunatykowanie ma się do zmian, które nastąpiły w tobie półtora roku temu, gdy rzuciłeś robotę w Mountainview College. Jestem facetem, który może ci pomóc, bez dwóch zdań. Słowo daję, gdybym nie został cholernie dobrym malarzem, zostałbym cholernie dobrym psychiatrą. Mam smykałkę do nakłaniania ludzi, aby mówili o sobie. Co o tym myślisz? Przenieś się do mnie na jakiś czas i pozwól mi być twoim terapeutą. Dom odmówił. Chciał zostać w swoim domu, sam, bo wyprowadzka wydawała mu się ucieczką do króliczej nory, w której przez tyle lat ukrywał się przed życiem. Zmiana, jaka w nim nastąpiła podczas jazdy do Mountainview w Utah, wydawała się dramatyczna i niewytłumaczalna, ale była zmianą na lepsze. W wieku trzydziestu trzech lat wreszcie chwycił życie za cugle, dosiadł go z fantazją i wjechał na nowe terytorium. Lubił człowieka, jakim się stał, i nie bał się niczego z wyjątkiem powrotu do wcześniejszej szarej egzystencji. Może istniał jakiś związek pomiędzy somnambulizmem a tamtymi zmianami, jak twierdził Parker, lecz Dom nie sądził, aby miał on jakiś tajemniczy charakter. Najprawdopodobniej wyjaśnienie było proste: lunatykowanie stanowiło pretekst do ucieczki przed wyzwaniami, podnieceniem, stresem nowego życia. A ucieczka nie wchodziła w rachubę. Dlatego chciał zostać u siebie, zażywać leki zgodnie z zaleceniem doktora Cobletza i przetrzymać kryzys. Tak zadecydował w volvo w poniedziałek rano, a w sobotę siódmego grudnia doszedł do wniosku, że powziął właściwą decyzję. W niektóre dni potrzebował valium, w inne nie. Co wieczór popijał tabletkę dalmane mlekiem albo gorącą czekoladą. Ataki somnambulizmu
zdarzały się rzadziej. Przed rozpoczęciem terapii farmakologicznej chodził we śnie co noc, natomiast w ciągu pięciu ostatnich nocy tylko dwa razy, przed świtem w środę i piątek. Co więcej, jego nocne poczynania stały się mniej dziwne i mniej niepokojące. Już nie gromadził broni, nie budował barykad, nie próbował zabijać okien gwoździami. W obu przypadkach po prostu przeniósł się do prowizorycznego łóżka w szafie, gdzie zbudził się sztywny, obolały i przestraszony jakimś nieznanym, niesprecyzowanym zagrożeniem, prześladującym go w snach, których nic pamiętał. Dzięki Bogu wyglądało na to, że najgorsze ma już za sobą. W czwartek znów zaczął pisać. Podjął pracę nad nową powieścią w miejscu, w którym skończył kilka tygodni temu. W piątek Tabitha Wycombe, wydawca z Nowego Jorku, zadzwoniła z dobrymi wieściami. Ukazały się dwie recenzje jeszcze niewydanego Zmierzchu w Babilonie, obie entuzjastyczne. Przeczytała je, a potem przekazała Domowi nowinę: podniecenie na rynku księgarskim, wywołane reklamą oraz dystrybucją kilkuset egzemplarzy, sięgało zenitu, a pierwszy nakład, już podniesiony, musiał zostać ponownie powiększony. Rozmawiali prawie pół godziny i po odłożeniu słuchawki Dom czuł, że jego życie wraca do normy. Sobotnia noc przyniosła coś nowego, coś, co mogło być zmianą na lepsze lub gorsze. Po każdej nocy lunatykowania nie pamiętał ani jednego szczegółu koszmarów, które wypędzały go z łóżka. W sobotę niezwykle żywy, przerażający sen znowu skłonił go do somnambulicznej ucieczki, ale tym razem po przebudzeniu przynajmniej pamiętał jego końcówkę. W ciągu paru ostatnich minut snu stał w łazience, wszystko wokół było zamazane. Napierał na niego niewidoczny człowiek, przyciskając go do porcelanowej umywalki. Ktoś obejmował go w pasie i podtrzymywał, bo był za słaby, żeby stać o własnych siłach. Czuł się wymięty jak szmata, nogi mu drżały, żołądek podchodził do gardła. Druga niewidzialna osoba trzymała go za głowę, wciskając ją do umywalki. Nie mógł mówić. Nie mógł wciągnąć oddechu. Wiedział, że umiera. Musiał uciec od tych ludzi i z tego miejsca, ale nie miał siły. Choć ćmiło mu się w oczach, widział gładką porcelanę i chromowany pierścień odpływu, bo tylko parę centymetrów dzieliło jego twarz od dna umywalki. Był to staromodny odpływ bez mechanicznej zatyczki. Gumowy korek leżał gdzieś poza polem widzenia. Woda płynęła z kranu obok twarzy Dorna, rozbryzgując się na dnie umywalki, wirując i spływając do odpływu, dokoła i w dół. Dwaj trzymający go ludzie coś krzyczeli, lecz nie mógł ich zrozumieć. Dokoła i w dół... dokoła... Patrzył jak zahipnotyzowany na miniaturowy wir, bojąc się odpływu, który przypominał mu odbytnicę mającą zamiar wessać go w swoje smrodliwe
głębie. Nagle zdał sobie sprawę, że ci ludzie chcą go tam wepchnąć, pozbyć się go. Może w środku jest młynek do cięcia odpadków, może coś go posieka na kawałki i spłucze... Zbudził się z wrzaskiem. Był w łazience. Lunatykował. Stał przy umywalce, pochylony, wrzeszcząc do odpływu. Odskoczył od rozdziawionego otworu, potknął się i niemal wpadł do wanny, ale zdążył przytrzymać się wieszaka na ręczniki. Łapczywie chwytając powietrze, roztrzęsiony, w końcu zdobył się na odwagę, żeby wrócić do umywalki i spojrzeć. Lśniąca biała porcelana. Mosiężny pierścień odpływu i kopułka mosiężnej zatyczki. Nic innego, nic gorszego. Łazienka z koszmaru nie była jego łazienką. Umył twarz i wrócił do sypialni. Zegar na nocnej szafce wskazywał drugą dwadzieścia pięć. Choć koszmar nie miał sensu i nie wykazywał żadnego związku z jego życiem, budził głębokie zaniepokojenie. Jednak ponieważ tym razem nie zabił okien ani nie zgromadził broni, zbagatelizował goW gruncie rzeczy ta odmiana mogła sygnalizować poprawę. Jeśli będzie pamiętał sny, nie ich fragmenty, ale całe, od początku do końca, może odkryje źródło strachu, który zrobił z niego nocnego włóczęgę. Wtedy na pewno poradzi sobie ze swoim problemem. Mimo wszystko nie chciał kłaść się do łóżka i ryzykować powrotu do tego dziwnego miejsca ze snu. W górnej szufladzie szafki nocnej leżała fiolka dalmane. Nie powinien przekraczać zaleconej dawki, ale przecież jedna tabletka więcej mu nie zaszkodzi. Podszedł do barku w salonie, nalał do szklanki odrobinę chivas regal. Drżącą ręką wrzucił pigułkę do ust, popił whisky i wrócił do łóżka. Widać, że następuje poprawa. Niedługo przestanie lunatykować. Za tydzień znów będzie normalny. Za miesiąc epizody somnambulizmu wydadzą mu się interesującą aberracją i będzie się zastanawiał, jakim cudem im uległ. Balansując na drżącej linie świadomości ponad otchłanią snu, powoli tracił równowagę. Było to przyjemne uczucie, łagodne osuwanie się w głąb snu. Ale gdy szybował, usłyszał w ciemności sypialni swój głos. To, co mówił, było takie dziwne, że wzbudziło jego zainteresowanie, choć tabletka i whisky szybko robiły swoje. - Księżyc - mamrotał. - Księżyc, księżyc. - Zastanawiał się, jak to powinien rozumieć, i próbował odeprzeć sen przynajmniej na tyle długo, żeby rozgryźć znaczenie własnych słów. Księżyc? - Księżyc - szepnął jeszcze raz i zasnął. Była trzecia jedenaście, niedziela, ósmy grudnia. 6
Nowy Jork, Nowy Jork Pięć dni po kradzieży ponad trzech milionów dolarów z magazynu fratellanza Jack Twist poszedł odwiedzić martwą kobietę, która wciąż oddychała. W niedzielę o pierwszej po południu zaparkował camaro w podziemnym garażu pod prywatnym sanatorium w szacownym sąsiedztwie na East Side i pojechał windą do holu. Zameldował się w recepcji i dostał przepustkę. Nikt nie pomyślałby, że to szpital. Gustowny wystrój holu w stylu art déco harmonizował z architekturą budynku. Sofy, fotel i stoliki ze schludnie ułożonymi czasopismami przywodziły na myśl lata dwudzieste, a na ścianie wisiały dwie oryginalne grafiki Erté. Luksus niemal porażał, wszędzie było mnóstwo zbytkownych rzeczy. Zarząd uważał, że przyciągnie to klientelę z wyższych sfer i pozwoli co roku podwajać dochody. Pacjenci byli różni - katatoniczni schizofrenicy w średnim wieku, autystyczne dzieci, młodzi i starzy w stanie śpiączki - ale wszyscy mieli dwie wspólne cechy: ich stan był raczej przewlekły niż ostry i pochodzili z zamożnych rodzin, które było stać na najlepszą opiekę. Myśląc o tym, Jack zawsze się złościł, że w mieście nie ma ośrodka, który ludziom z poważnymi urazami głowy czy umysłowo chorym zapewniałby równie dobrą całodobową opiekę, ale za rozsądną cenę. Pomimo ogromnych dotacji zakłady w Nowym Jorku podobnie jak publiczne instytucje wszędzie indziej - były akceptowane przez zwykłych obywateli tylko z braku wyboru. Gdyby Jack nie był zręcznym złodziejem, nie mógłby uiszczać niebotycznych miesięcznych opłat za sanatorium. Na szczęście miał talent do kradzieży. Z przepustką w ręku wsiadł do drugiej windy i pojechał na trzecie z pięciu pięter. Korytarze na górnych kondygnacjach bardziej przypominały szpital. Jarzeniówki. Białe ściany. Czysty, rześki, miętowy zapach środka dezynfekcyjnego. Na końcu korytarza na trzecim piętrze, w ostatnim pokoju po prawej stronie mieszkała martwa kobieta, która wciąż oddychała. Jack przystanął niepewnie, z trudem przełknął ślinę, wziął głęboki oddech i dopiero wtedy pchnął ciężkie wahadłowe drzwi. Wnętrze nie było urządzone równie wystawnie jak hol, ale sprawiało przyjemne wrażenie - przypominało pokój za średnią cenę w hotelu Plaża: wysokie sufity i białe sztukaterie, bladozielone zasłony, sofa i dwa fotele z obiciami w zielone liście. Teoria mówiła, że w takim otoczeniu pacjent jest szczęśliwszy niż w typowo szpitalnych warunkach. Wielu pacjentów nie było niczego świadomych, ale dzięki przytulności wnętrz odwiedzający ich przyjaciele i krewni czuli się mniej ponuro.
Szpitalne łóżko było jedynym ustępstwem na rzecz praktyczności. Dramatycznie kontrastowało ze wszystkim innym, lecz nawet ono miało narzutę w zielony deseń. Właściwie tylko pacjentka psuła przyjemną atmosferę pokoju. Jack opuścił poręcz łóżka, pochylił się i pocałował żonę w policzek. Nie poruszyła się. Ujął jej rękę i zamknął w dłoniach. Ręka nie odwzajemniła uścisku, nie naprężyła się; była bezwładna, wiotka i pozbawiona czucia, ale przynajmniej ciepła. - Jenny? To ja, Jack. Jak się dzisiaj miewasz? Hmmm? Dobrze wyglądasz. Ślicznie. Zawsze wyglądasz ślicznie. Jak na osobę, która osiem lat spędziła w śpiączce i przez cały ten czas nie zrobiła ani jednego kroku, nie czuła słońca i świeżego powietrza na twarzy, naprawdę wyglądała całkiem nieźle. Być może tylko Jack mógłby powiedzieć, że wciąż jest śliczna - i mówić szczerze. Nie była piękna jak kiedyś, ale z pewnością nie wyglądała, jakby prawie dekadę flirtowała ze śmiercią. Jej włosy utraciły dawny blask, choć pozostały gęste i miały ten sam bogaty kasztanowy kolor jak wtedy, gdy czternaście lat temu pierwszy raz zobaczył ją w pracy, za ladą w dziale z kosmetykami dla mężczyzn w Bloomingdale’s. Opiekunowie myli jej włosy dwa razy w tygodniu i czesali codziennie. Mógłby wsunąć rękę pod włosy po lewej stronie czaszki, do nienaturalnego zagłębienia, upiornego wklęśnięcia. Mógłby go dotknąć bez sprawiania jej przykrości, bo już nic nie mogło jej zaniepokoić, ale tego nie zrobił. Byłoby to przykre dla niego samego. Miała gładkie czoło, twarz bez zmarszczek nawet w kącikach zamkniętych oczu. Była wychudzona, choć nie do tego stopnia, żeby jej wygląd mógł przerażać. Nieruchoma pod kolorowymi okryciami, wydawała się wiecznie młoda jak zaczarowana księżniczka, która czeka na pocałunek mający ją zbudzić ze stuletniego snu. O tym, że żyje, świadczyło jedynie nieznaczne rytmiczne podnoszenie się i opadanie piersi, gdy oddychała, i łagodny ruch gardła, kiedy od czasu do czasu przełykała ślinę. Przełykanie było mimowolnym odruchem, a nie objawem świadomości na jakimkolwiek poziomie. Uszkodzenia mózgu były rozległe i nieodwracalne. Ruchy gardła były jedynymi, jakie miała wykonywać, dopóki nie wstrząsną nią przedśmiertne drgawki. Nie było nadziei. Jack wiedział, że nie ma nadziei, i pogodził się z trwałością jej stanu. Wyglądałaby znacznie gorzej, gdyby nie otaczano jej tak sumienną opieką. Codziennie do pokoju przychodzili fizjoterapeuci i przeprowadzali pasywne ćwiczenia. Napięcie mięśniowe pozostawiało wiele do życzenia, ale przynajmniej było.
Jack trzymał rękę żony i patrzył na nią przez długi czas. Przez siedem lat przychodził tutaj dwa razy w tygodniu i spędzał z Jenny pięć czy sześć godzin w każde sobotnie albo czasem też inne popołudnie. Pomimo częstości wizyt i niezmienności stanu żony nigdy nie był zmęczony patrzeniem na nią. Przysunął fotel i usiadł obok łóżka, wciąż trzymając ją za rękę, patrząc na jej twarz, i mówił do niej przez ponad godzinę. Opowiedział jej film, który obejrzał od czasu poprzednich odwiedzin, i streścił dwie przeczytane książki. Mówił o pogodzie, o sile i ostrości zimowego wiatru. Malował słowami kolorowe obrazy, opisując najładniejsze gwiazdkowe wystawy w sklepach. Nie nagrodziła go nawet westchnieniem czy drgnieniem. Leżała jak zawsze, nieruchoma i milcząca. Mimo to mówił do niej, bo bardzo się bał, że w czarnej studni komy mógł przetrwać fragment świadomości, błysk zrozumienia. Może jednak słyszała i rozumiała, a w takim przypadku uwięzienie w nieruchomym ciele byłoby dla niej koszmarem. Lekarze zapewniali, że jego obawy są bezpodstawne; Jenny niczego nie słyszała i niczego nie widziała, nie docierało do niej nic z wyjątkiem przypadkowych obrazów i fantazji, które mogły powstawać w uszkodzonym mózgu. Ale jeśli nie mieli racji - jeśli istniała bodaj jedna szansa na milion, że się mylą - Jack nie mógł zostawić jej w takiej całkowitej, strasznej izolacji. Dlatego mówił do niej, a szarość zimowego dnia za oknem stawała się coraz głębsza i ciemniejsza. O piątej piętnaście poszedł do łazienki i umył twarz. Osuszył ręce i zamrugał, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Jak przy niezliczonych innych okazjach, zastanawiał się, co Jenny w nim widziała. Jego twarzy nie można byłoby nazwać przystojną, nawet gdyby brało się pod uwagę poszczególne elementy. Czoło miał zbyt szerokie, uszy za duże. Wzrok miał dobry, ale lewe oko uciekało mu w bok i większość ludzi nie mogła z nim rozmawiać bez nerwowego spoglądania to na jedno oko, to na drugie, zastanawiając się, którym na nich patrzy, gdy w rzeczywistości patrzył obojgiem oczu. Kiedy się uśmiechał, wyglądał głupio, a na widok jego groźnej miny sam Kuba Rozpruwacz uciekłby, gdzie pieprz rośnie. Ale Jenny coś w nim zobaczyła. Pragnęła go, potrzebowała i kochała. Chociaż sama była urodziwa, nie przywiązywała wagi do powierzchowności innych. Między innymi dlatego kochał ją tak mocno. Między innymi dlatego tak bardzo mu jej brakowało. Był to jeden z tysiąca powodów. Odwrócił się od lustra. Jeśli samotność mogła być jeszcze gorsza, pokładał w Bogu nadzieję, że nie będzie mu dane jej zaznać.
Wrócił do pokoju, pożegnał się z niczego nieświadomą żoną, pocałował ją, wdychając zapach jej włosów, i o piątej trzydzieści wyszedł. Na ulicy, siedząc za kierownicą camaro, z nienawiścią patrzył na przechodniów i kierowców. Jego bliźni. Ci wszyscy dobrzy, mili, łagodni i szlachetni ludzie z uczciwego świata z pogardą, a może nawet odrazą mierzyliby go wzrokiem, gdyby wiedzieli, że jest zawodowym złodziejem, choć wkroczył na drogę przestępstwa z powodu zła, jakie wyrządzili jemu i Jenny. Wiedział, że gniew i gorycz niczego nie załatwią, niczego nie zmienią i skrzywdzą tylko jego samego. Gorycz wyniszczała. Nie chciał popadać w rozgoryczenie, ale czasami nic nie mógł na to poradzić. * Po samotnej kolacji w chińskiej restauracji wrócił do domu. Zajmował przestronne mieszkanie z jedną sypialnią w drogim spółdzielczym apartamentowcu na Piątej Alei, z widokiem na Central Park. Oficjalnie apartament został zakupiony przez korporację z siedzibą w Lichtensteinie - płatność czekiem z konta w banku szwajcarskim, comiesięczne opłaty regulowane przez Bank of America z rachunku powierniczego. Jack Twist używał tu nazwiska Philippe Delon. Portierzy i inni pracownicy apartamentowca oraz ci nieliczni sąsiedzi, z którymi rozmawiał, uważali go za nieco podejrzanego potomka zamożnej francuskiej rodziny, wysłanego do Ameryki oficjalnie po to, żeby szukał korzystnych inwestycji, ale w rzeczywistości w celu pozbycia się go. Mówił płynnie po francusku i godzinami mógł mówić po angielsku z przekonującym francuskim akcentem. Oczywiście żadna francuska rodzina nie istniała, korporacja w Lichtensteinie i konto w banku szwajcarskim należały do niego, a jedynym majątkiem do zainwestowania było to, co ukradł innym. Ale Jack nie był zwyczajnym złodziejem. Udał się prosto do sypialni, wszedł do garderoby i wyjął fałszywą tylną ściankę. Z głębokiego na dziewięćdziesiąt centymetrów sekretnego schowka wyciągnął dwie torby i zaniósł je do ciemnego salonu, nie zapalając świateł. Położył torby obok swojego ulubionego fotela, który stał przy wielkim oknie. Wyjął z lodówki butelkę piwa Becks, otworzył i wrócił do salonu. Przez chwilę siedział w ciemności, patrząc na park, gdzie światła odbijały się od pokrytej śniegiem ziemi, a w nagich koronach drzew pomykały dziwne cienie. Wiedział, że gra na zwłokę. Wreszcie zapalił lampę do czytania przy fotelu. Przysunął mniejszą torbę i zaczął wyjmować jej zawartość.
Biżuteria. Brylantowe wisiorki, brylantowe naszyjniki, lśniące brylantowe kolie. Trzy bransoletki z brylantami i szafirami. Pierścionki, broszki, spinki do włosów, szpilki do krawatów, szpilki do kapeluszy. Był to łup z napadu przeprowadzonego w pojedynkę sześć tygodni temu. Powinien mieć pomocnika, ale opracował pomysłowy szczegółowy plan działania i poszło jak po maśle. Jedyny problem polegał na tym, że nie sprawiło mu to żadnej frajdy. Zwykle po zakończeniu roboty przez kilka dni był w doskonałym humorze. Uważał, że nie popełnia zwyczajnych przestępstw, ale dokonuje aktów odwetu na uczciwym świecie, odpłaca za krzywdy wyrządzone jemu i Jenny. Do dwudziestego dziewiątego roku życia wiele dawał społeczeństwu i krajowi, a w nagrodę wylądował w środkowoamerykańskim piekle, w więzieniu dyktatora, i miał tam zgnić. A Jenny... Nie mógł znieść myśli o stanie, w jakim ją zastał, gdy w końcu udało mu się zbiec i wrócić do domu. Teraz już niczego nie dawał społeczeństwu, tylko brał, co chciał, i to z dużą przyjemnością. Łamanie prawa, zabieranie łupu i ucieczka sprawiały mu ogromną satysfakcję - aż do kradzieży biżuterii sześć tygodni temu. Pod koniec operacji nie czuł triumfu ani świadomości, że wymierzył karę. Zaniepokoiło go to i przestraszyło. Przecież w końcu taki był cel jego życia. Siedząc w fotelu przy oknie, spiętrzył klejnoty na kolanach. Podnosił wybrane precjoza do światła i próbował po raz kolejny wskrzesić uczucie spełnienia i zemsty. Powinien pozbyć się łupu parę dni po włamaniu, ale nie chciał się rozstawać z biżuterią, dopóki nie wyciśnie z siebie przynajmniej odrobiny satysfakcji. Zmartwiony jej brakiem, schował klejnoty do torby. W drugiej torbie był jego udział z napadu na magazyn fratellanza sprzed pięciu dni. Zdołali otworzyć tylko dwa sejfy, ale zawierały ponad trzy miliony sto tysięcy dolarów milion na głowę w niedających się wyśledzić dwudziestkach, pięćdziesiątkach i setkach. Powinien zacząć zamieniać gotówkę na czeki bankierskie i inne papiery wartościowe, które miały być zdeponowane w szwajcarskim banku. Jednak wstrzymał się, bo - podobnie jak w przypadku biżuterii - posiadanie tych pieniędzy nie dało mu zadowolenia. Wyjął z torby paczki opasanych banderolami banknotów i obrócił w rękach. Podniósł do twarzy i powąchał. Specyficzny zapach pieniędzy zwykle działał na niego podniecająco ale nie tym razem. Nie triumfował, nie uważał, że jest w jakikolwiek sposób lepszy od potulnych myszy, żyjących zgodnie z wpojonymi zasadami. Po prostu czuł się pusty. Gdyby ta zmiana nastąpiła po robocie w magazynie, przypisałby ją faktowi, że okradł innych złodziei, nie uczciwy świat. Ale reakcja po kradzieży biżuterii była taka sama, a przecież jej
właściciel prowadził legalną działalność. Brak satysfakcji po robocie u jubilera sprawił, że zabrał się do następnej wcześniej, niż powinien. Zwykle organizował jeden skok na trzy, cztery miesiące, a ostatnie operacje dzieliło tylko pięć tygodni. No dobrze, może znajomy dreszczyk emocji nie dał o sobie znać po ostatnich dwóch skokach, bo pieniądze przestały być dla niego ważne. Odłożył dość, żeby żyć na dotychczasowym poziomie i zapewnić opiekę Jenny, nawet gdyby miała przeżyć w śpiączce długie lata, co było mało prawdopodobne. Może od samego początku wcale nie bunt i wyzwanie były najważniejsze, może kradł wyłącznie dla pieniędzy, a cała reszta była tylko okłamywaniem samego siebie. Nie mógł w to uwierzyć. Wiedział, co wcześniej czuł, i bardzo brakowało mu tego uczucia. Coś się z nim działo, zachodziły w nim jakieś wewnętrzne zmiany, ulegał całkowitemu przeobrażeniu. Czuł się pusty, zagubiony, pozbawiony celu. Nie było go stać na utratę upodobania do kradzieży. Tylko to trzymało go przy życiu. Schował pieniądze do torby. Zgasił światło i siedział w ciemności, sącząc piwo i patrząc na Central Park. Poza niezdolnością do odczuwania radości z pracy prześladował go powracający koszmar, bardziej wyrazisty niż wszystkie inne sny. Zaczął się sześć tygodni temu, przed robotą u jubilera, i od tej pory powtórzył się z osiem czy dziesięć razy. Uciekał w nim przed człowiekiem w kasku motocyklowym z ciemną szybką. Przynajmniej wydawało mu się, że to kask motocyklisty, bo niewiele więcej mógł zobaczyć. Nieznajomy prześladowca ścigał go pieszo przez nieznane pokoje i niewyraźne korytarze, a potem po pustej autostradzie, która biegła przez zalane księżycową poświatą odludzie. Panika narastała w nim jak ciśnienie pary w kotle i budził się w eksplozji przerażenia. Najbardziej oczywista interpretacja mówiła, że sen jest ostrzeżeniem, że człowiek w kasku to policjant i Jackowi grozi złapanie. Ale we śnie wiedział, że facet w kasku nie jest gliną. Był kimś innym. Miał nadzieję, że tej nocy koszmar nie będzie go trapił. Dzień był wystarczająco podły i bez nocnych lęków. Wziął następne piwo, wrócił na fotel przy oknie i dalej siedział w ciemności. Był ósmy grudnia. Jack Twist - były oficer elitarnej jednostki komandosów, były jeniec wojenny w niewypowiedzianej wojnie, człowiek, który przyczynił się do ocalenia ponad tysiąca Indian w Ameryce Środkowej, człowiek dźwigający brzemię żalu, pod którym załamałoby się wielu innych ludzi, śmiały złodziej, który zawsze miał w zapasie mnóstwo
pomysłów - zastanawiał się, czy po prostu nie zaczyna mu brakować chęci do życia. Jeśli nie odzyska poczucia spełnienia, jakie dawały mu kradzieże, będzie musiał znaleźć sobie jakiś nowy cel. I to bardzo szybko. 7 Hrabstwo Elko, Nevada Ernie Block przekroczył wszystkie ograniczenia prędkości, wracając z Elko do motelu Zacisze. Ostatni raz pędził tak szybko w ponury poniedziałkowy ranek podczas służby w wywiadzie wojskowym piechoty morskiej w Wietnamie. Siedział za kółkiem jeepa, jadąc przez terytorium, które powinno być przyjazne, i niespodziewanie znalazł się pod ogniem nieprzyjaciela. Pociski z moździerzy wzbijały gejzery ziemi i kawałków asfaltu tuż przed przednim i za tylnym zderzakiem. Ponad dwadzieścia chybiło o włos, gdy uciekał ze strefy ostrzału. Trafiony przez trzy małe, ale sprawiające straszliwy ból odłamki, ogłuszony grzmiącymi wybuchami, walczył o zachowanie panowania nad kierownicą, gdy jeep pędził na płaskich oponach. Przeżył i myślał, że nigdy już nie zazna podobnego strachu. Ale w drodze powrotnej z Elko strach znowu zaczął narastać. Zbliżał się zmierzch. Ernie pojechał vanem dodge do magazynu, żeby odebrać dostawę lamp do motelu. Zostawił Faye w recepcji i wyruszył zaraz po południu, zapewniając sobie mnóstwo czasu na powrót przed zmrokiem, jednak złapał gumę i stracił bezcenne minuty na zmianę koła. W Elko prawie godzinę czekał na naprawienie opony, bo nie chciał wracać bez zapasowego koła. W konsekwencji wyjechał z Elko prawie dwie godziny później, niż zamierzał, i słońce wisiało nisko nad zachodnim skrajem Wielkiej Kotliny. Przez większą część drogi jechał pełnym gazem, wyprzedzając inne pojazdy na autostradzie. Nie sądził, że zdoła dotrzeć do domu, jeśli przyjdzie mu jechać po ciemku. Rankiem znajdą go za kierownicą w zaparkowanej na poboczu furgonetce, oszalałego ze strachu po spędzeniu kilku długich godzin na kontemplacji idealnie czarnego krajobrazu. Przez dwa i pół tygodnia po Święcie Dziękczynienia skrzętnie ukrywał swój irracjonalny lęk przed ciemnością. W czasie nieobecności Faye pławił się w świetle i po jej powrocie z Wisconsin stwierdził, że spanie bez zapalonej lampy jest znacznie trudniejsze. Codziennie rano miał zaczerwienione oczy i musiał wpuszczać krople, żeby nie zdradzić się z kłopotami ze snem. Na szczęście Faye nie zaproponowała wieczornego wyjazdu do Elko do kina, nie musiał więc uciekać się do wykrętów. Parę razy po zachodzie słońca przeszedł po coś z biura do leżącego po sąsiedzku baru; choć chodnik był dobrze oświetlony przez latarnie
i neony, z trudem poradził sobie z obezwładniającym poczuciem bezbronności i słabości. Mimo wszystko zdołał zachować swój sekret w tajemnicy. Przez całe życie, w piechocie morskiej i w cywilu, Ernie zawsze robił to, co do niego należało i czego się po nim spodziewano. Teraz też nie zamierzał zawieść własnej żony. Siedząc za kierownicą dodge’a i pędząc na zachód w kierunku motelu Zacisze pod pomarańczowofioletowym niebem, Ernie Block zastanawiał się, czyjego problem nie jest zapowiedzią przedwczesnej demencji albo choroby Alzheimera. Choć miał tylko pięćdziesiąt dwa lata, musiało go dotknąć coś w tym rodzaju. Ta myśl go przerażała, lecz mógł to zrozumieć. Zrozumieć tak, ale nie zaakceptować. Faye na niego liczyła. Nie mógł zostać umysłowym inwalidą, ciężarem dla żony. Mężczyźni w rodzinie Blocków nigdy nie sprawiali zawodu swoim kobietom. Nigdy. To było nie do pomyślenia. Autostrada okrążyła niewielkie wzgórze. Półtora kilometra dalej, na północ od międzystanowej leżały zabudowania motelu, jedyne na rozległej równinie. Niebiesko-zielony neon już był włączony, świecąc jasno na tle coraz ciemniejszego nieba. Ernie nigdy nie widział bardziej upragnionego widoku. Zostało jeszcze jakieś dziesięć minut światła, więc uznał, że nie warto ryzykować zatrzymania przez policję w tak niewielkiej odległości od bezpiecznego schronienia. Zmniejszył nacisk na pedał gazu i wskazówka prędkościomierza zaczęła szybko opadać: sto czterdzieści pięć... sto trzydzieści pięć... sto dwadzieścia... dziewięćdziesiąt pięć... Ponad kilometr drogi dzielił go od domu, gdy zdarzyła się dziwna rzecz: spojrzał na południe, w bok od drogi, i nagle wstrzymał oddech. Nie wiedział, co przyciągnęło jego uwagę. Coś w krajobrazie. Coś w grze światła i cienia na opadającej równinie. Nagle przyszła mu do głowy dziwna myśl, że ten szczególny kawałek ziemi - osiemset metrów dalej, po drugiej stronie autostrady - ma szczególne znaczenie dla zrozumienia dziwnych zmian, jakie w nim zachodziły od kilku miesięcy. ...osiemdziesiąt... siedemdziesiąt... sześćdziesiąt... Nie dostrzegał niczego, co różniłoby ten kawałek ziemi od otaczających go dziesiątków tysięcy akrów. Przejeżdżał tędy mnóstwo razy i dotychczas to miejsce nie robiło na nim wrażenia. Teraz zdawało się, że coś w nachyleniu terenu, w łagodnych fałdach, w przecinającej je ranie suchego łożyska strumienia, w układzie trawy i bylicy, w rozproszonych nagich garbach skały krzykiem dopomina się o jego uwagę.
Czuł, jakby sama ziemia mówiła: „Tutaj, tutaj, tutaj kryje się częściowa przyczyna twojego problemu, częściowa przyczyna twojego strachu przed nocą. Tutaj. Tutaj...”. Ale przecież to było niedorzeczne. Ku własnemu zaskoczeniu zjechał na pobocze, zatrzymał się czterysta metrów od motelu, niedaleko zjazdu na wiejską drogę. Patrzył na południe, na miejsce, które w tajemniczy sposób przykuło jego uwagę. Ogarnęło go osobliwe przeczucie zbliżającego się objawienia, przytłaczające wrażenie, że zaraz wydarzy się coś bardzo ważnego. Ciarki przebiegły mu po karku. Wysiadł z kabiny, zostawiając silnik na jałowym biegu. Pełen drżącego oczekiwania, którego nie pojmował, ruszył na drugą stronę międzystanowej, skąd roztaczał się lepszy widok na intrygujący spłachetek ziemi. Przeciął dwa pasma, zsunął się do szerokiego na sześć metrów rowu, oddzielającego dwie nitki autostrady, i wdrapał się na przeciwległy brzeg. Zaczekał, aż przejadą trzy wielkie ryczące ciężarówki, potem w wywołanym przez nie podmuchu przebył pasma prowadzące na wschód. Serce mu waliło z niewytłumaczalnego podniecenia i na chwilę zapomniał o nadciągającej nocy. Zatrzymał się na poboczu, na skraju nasypu, patrząc na południe i południowy zachód. Był ubrany w ciepłą zamszową kurtkę na kożuszku, ale głowę miał odkrytą. Obcięte na jeża siwe włosy nie zapewniały ochrony przed lodowatym wiatrem, który zimnymi knykciami okładał go po czaszce. Wrażenie, że zaraz stanie się coś doniosłego, zaczęło przemijać. Ustępowało miejsca przyprawiającemu o ciarki przekonaniu, że na tej łacie ocienionego terenu coś już się wydarzyło - coś, co było przyczyną jego strachu przed ciemnością. Coś, co starannie wymazał z pamięci. Ale to nie miało sensu. Jeśli rozegrały się tutaj jakieś ważne wydarzenia, nie mogły tak po prostu zniknąć z jego pamięci. Nie był zapominalski. Nie był też człowiekiem, który tłumi nieprzyjemne wspomnienia. Jednak skóra na karku wciąż go mrowiła. Właśnie tutaj, na tych pustych równinach Nevady, spotkało go coś, o czym zapomniał, co zostało głęboko pogrzebane w jego podświadomości. Teraz to coś kłuło go jak igła, która, przypadkowo pozostawiona w kołdrze, może wyrwać śpiącego ze snu. Stojąc w rozkroku, ze stopami wbitymi w nawierzchnię pobocza, pochylając kanciastą głowę na szerokich ramionach, Ernie zdawał się prowokować krajobraz, żeby przemówił do niego wyraźniej. Starał się wskrzesić martwe wspomnienia z tego miejsca - o ile rzeczywiście
były jakieś wspomnienia - ale im usilniej próbował pochwycić ulotne wrażenie, tym szybciej mu umykało. Wreszcie zniknęło zupełnie. Wrażenie deja vu opuściło go tak samo, jak wcześniej przeczucie zbliżającego się objawienia. Skóra przestała go mrowić. Szaleńcze bicie serca zwolniło. Oszołomiony, z konsternacją przyglądał się ciemniejącej scenerii - obniżający się teren, przypominające zęby i stosy pacierzowe fragmenty skał, krzaki i trawa, wypukłości i wklęsłości prastarej kotliny - nie mając pojęcia, dlaczego to miejsce nagle wydało mu się takie szczególne. Miał przed sobą zwyczajny kawałek ziemi, absolutnie niczym nieróżniący się od tysięcy innych miejsc stąd do Elko albo stąd do Battle Mountain. Zdezorientowany nagłym zniknięciem przeczucia transcendentnego objawienia, spojrzał w stronę samochodu, który czekał po północnej stronie międzystanowej. Zrobiło mu się głupio, kiedy sobie przypomniał, jak przechodził przez drogę w dziwnym podnieceniu. Miał nadzieję, że Faye go nie widziała. Jeśli właśnie spoglądała przez okno w tym kierunku, nie mogłaby go nie zauważyć, bo motel leżał tylko czterysta metrów dalej, a błyskające światła awaryjne furgonetki rzucały się w oczy w zapadającej ciemności. Ciemność. Nagle bliskość nocy uderzyła Erniego Błocka jak pięść. Tajemniczy magnetyzm, który przyciągnął go do tego miejsca, na jakiś czas przezwyciężył lęk przed zmrokiem. Sytuacja zmieniła się w chwili, gdy zdał sobie sprawę, że wschodnia połowa nieba jest już fioletowo-czarna, a na zachodzie pozostały tylko minuty nikłego światła. Z krzykiem paniki przeciął prowadzące na wschód pasma tuż przed maską wozu kempingowego, nieświadom niebezpieczeństwa. Ryknął na niego klakson, ale Ernie nie obejrzał się ani nie zatrzymał, biegnąc na złamanie karku, bo czuł ciężar i napór ciemności. Dotarł do płytkiego rowu pomiędzy pasmami, przewrócił się i natychmiast poderwał z ziemi, przerażony widokiem czerni zalegającej w zagłębieniach i pod kamieniami. Błyskawicznie wspiął się na drugą stronę rowu i wbiegł na zachodnie pasma. Miał szczęście, że nic nie jechało, bo nawet nie spojrzał, czy ma wolną drogę. Stracił chwilę na szarpanie klamki, dotkliwie świadom kałuży smolistej czerni pod samochodem. Chwytała go za nogi. Chciała go wciągnąć pod dodge’a i pożreć. Gwałtownie otworzył drzwi. Wyrwał stopy z rąk ciemności. Wspiął się do kabiny. Zatrzasnął drzwi. Zablokował. Poczuł się lepiej, ale jeszcze nie bezpiecznie, i gdyby nie bliskość domu, sparaliżowałby go strach. Miał przed sobą tylko czterysta metrów drogi, a kiedy zapalił światła, mrok odskoczył, co podniosło go na duchu. Trząsł się tak mocno, że wolał nie ryzykować włączania się do mchu. Jechał poboczem międzystanowej do samego zjazdu,
wzdłuż którego paliły się lampy sodowe. Kusiło go, żeby się zatrzymać w żółtym blasku, ale zgrzytnął zębami i skręcił na drogę lokalną, wyjeżdżając poza zasięg światła. Dwieście metrów dalej wjechał na teren motelu Zacisze. Minął parking, zatrzymał się przed recepcją, po czym wyłączył światła i silnik. Przez wielkie okna widział Faye siedzącą za biurkiem. Wbiegł do recepcji, szybko i głośno zamykając drzwi. Uśmiechnął się do żony, gdy podniosła głowę, mając nadzieję, że jego uśmiech wygląda przekonująco. - Zaczynałam się martwić, kochanie - powiedziała, odwzajemniając uśmiech. - Złapałem gumę - wyjaśnił, rozpinając kurtkę. Czuł się już trochę lepiej. Pogodzenie się z nadejściem nocy przychodziło mu łatwiej, gdy nie był sam. Obecność Faye dodawała mu sił, choć wciąż był niespokojny. - Tęskniłam za tobą. - Nie było mnie tylko przez parę godzin. - W takim razie chyba jestem uzależniona. Zdawało mi się, że dłużej. Muszę zażywać mojego Erniego regularnie co parę godzin, bo inaczej mam objawy głodu. Pochylił się nad ladą, ona zrobiła to samo i pocałowali się. W ich pocałunku nie było nic wymuszonego. Faye położyła rękę na karku męża, żeby przyciągnąć jego głowę. W przypadku większości par z wieloletnim stażem okazywanie uczyć staje się powierzchowne, nawet jeśli miłość nie zgasła, ale Blockowie nie zaliczali się do tej grupy. Po trzydziestu jeden latach małżeństwa Faye wciąż sprawiała, że Ernie czuł się młody. - Gdzie te nowe lampy? - zapytała. - Przyszły, prawda? Nie zaszła żadna pomyłka? Pytanie zbudziło dręczącą świadomość, że na zewnątrz panuje noc. Ernie zerknął za okno i szybko odwrócił głowę. - Jestem zmęczony. Nie czuję się na siłach, żeby targać je po nocy. - Tylko cztery skrzynki... - Wolę zrobić to rano - powiedział, starając się panować nad głosem. - Nic im nie będzie. Nikt ich nie mszy. Hej, powiesiłaś świąteczne ozdoby! - Chcesz powiedzieć, że dopiero teraz to zauważyłeś? Na ścianie nad sofą wisiał wielki wieniec z sosnowych szyszek i orzechów. W kącie za karuzelą z widokówkami stał naturalnej wielkości tekturowy Święty Mikołaj, a na końcu długiej lady ceramiczny renifer ciągnął ceramiczne sanki. Z lampy pod sufitem na kawałkach przezroczystej żyłki zwisały czerwone i złote bombki. - Musiałaś wejść na drabinę, żeby je rozwiesić - powiedział z wyrzutem. - Tylko na pokojową.
- A gdybyś spadła? Powinnaś zostawić to mnie. Faye pokręciła głową. - Kochanie, przysięgam na Boga, nie jestem z porcelany. A teraz bądź cicho. Twój styl macho rodem z piechoty morskiej już mi się trochę znudził. - Naprawdę? Otworzyły się drzwi. Do biura wszedł kierowca ciężarówki, pytając o pokój. Ernie wstrzymywał oddech, dopóki drzwi się nie zamknęły. Kierowca był szczupły, miał na sobie kowbojski kapelusz, dżinsową kurtkę, kowbojską koszulę i dżinsy. Faye zachwyciła się kapeluszem, który miał otok z wytłaczanej skóry ozdobiony migoczącymi okruchami turkusu. Jej niewymuszony sposób bycia sprawił, że nieznajomy poczuł się jak stary przyjaciel, gdy pomagała mu dopełnić formalności. Ernie, próbując zapomnieć o dziwnym przeżyciu na międzystanowej i nie myśleć o nocy, wszedł za ladę, powiesił kurtkę na mosiężnym wieszaku w kącie obok szafki z segregatorami i zbliżył się do dębowego biurka, na którym leżała poczta. Reklamówki. Prośby o datki. Pierwsze kartki świąteczne. Czek z emeryturą wojskową. Biała koperta bez adresu zwrotnego z kolorowym zdjęciem z polaroidu. Przed motelem obok drzwi do pokoju numer 9 stały trzy osoby - mężczyzna, kobieta i dziecko. Mężczyzna pod trzydziestkę, opalony na ciemny brąz, przystojny. Kobieta kilka lat młodsza, ładna brunetka. Urocza pięcio - lub sześcioletnia dziewczynka. Wszyscy troje uśmiechali się do obiektywu. Sądząc z ich ubrań - szortów i bawełnianych koszulek - oraz słonecznej pogody, zdjęcie prawdopodobnie zrobiono w środku lata. Zaintrygowany Ernie odwrócił tekturkę, szukając wyjaśnienia. Druga strona była pusta. Zajrzał do koperty: ani listu, ani kartki, ani nawet wizytówki. Stempel informował, że list został nadany w Elko, siódmego grudnia, w zeszłą sobotę. Popatrzył na ludzi na zdjęciu i choć ich sobie nie przypominał, poczuł ciarki na skórze jak wtedy, gdy przyciągnęło go miejsce przy autostradzie. Jego puls przyspieszył. Szybko odłożył zdjęcie i oderwał od niego oczy. Wciąż gawędząc z kowbojem, Faye zdjęła klucz z tablicy i podała go nad ladą. Ernie patrzył na nią. Jej widok go uspokajał. Była śliczną dziewczyną z farmy, kiedy się poznali, a jako dojrzała kobieta stała się jeszcze piękniejsza. Może jej włosy zaczynały robić się białe, ale ponieważ z natury były jasne, zmiana przebiegała niemal niedostrzegalnie. Spojrzenie jej niebieskich oczu zachowało dawną bystrość i żywość. Miała szczerą, przyjazną twarz mieszkanki Iowa, o trochę łobuzerskim wyrazie, ale dobrą i zawsze pogodną. W końcu Ernie przestał się trząść. Po wyjściu kowboja podał zdjęcie Faye. - Co o tym sądzisz?
- To nasza dziewiątka. Widocznie zatrzymali się u nas. - Ze ściągniętymi brwiami patrzyła na młodą parę i dziewczynkę. - Nie pamiętam ich. Jacyś nieznajomi. - Dlaczego więc przysłali nam zdjęcie bez jednego słowa? - Pewnie myśleli, że ich pamiętamy. - Pomyśleliby tak tylko wtedy, gdyby spędzili u nas kilka dni i gdybyśmy się zaznajomili. Nie znam ich. Zapamiętałbym tę małą. - Ernie lubił dzieci, a one zwykle lubiły jego. - Taka ładniutka, że mogłaby grać w filmach. - A ja uważam, że prędzej zapamiętałbyś matkę. Jest bardzo piękna. - Na kopercie widziałem stempel Elko. Dlaczego ktoś, kto mieszka w Elko, miałby zatrzymywać się tutaj? - Może wcale nie mieszkają w Elko. Może byli tutaj zeszłego lata i sfotografowali się z myślą o nas, może niedawno tędy przejeżdżali i chcieli dać nam zdjęcie, ale nie mieli czasu, żeby wstąpić. Dlatego wysłali je z Elko. - Bez listu? - Tak, to dziwne - przyznała Faye. Zabrał jej zdjęcie. - Poza tym to polaroidowa fotka, wywołana w minutę po pstryknięciu. Skoro chcieli, żebyśmy ją mieli, czemu nie dali jej nam od razu? Drzwi się otworzyły i do biura wszedł zziębnięty kędzierzawy facet o bujnych wąsach. - Są wolne pokoje? Podczas gdy Faye zajmowała się gościem, Ernie wrócił ze zdjęciem do biurka. Chciał wziąć pocztę i pójść na górę, ale zamiast tego stał przy biurku, przyglądając się twarzom ludzi na zdjęciu. Był wtorkowy wieczór, dziesiąty grudnia. 8 Chicago, Illinois Gdy Brendan Cronin zaczął pracować jako salowy w dziecięcym szpitalu św. Józefa, tylko doktor Jim McMurtry wiedział, że jest księdzem. Ojciec Wycazik wymógł na lekarzu dochowanie tajemnicy i zapewnienie, że jego podopieczny będzie miał dużo pracy - dużo nieprzyjemnej pracy. Dlatego pierwszego dnia Brendan opróżniał nocniki, zmieniał zasikaną pościel, pomagał terapeucie w pasywnych ćwiczeniach przykutych do łóżka pacjentów, karmił łyżką częściowo sparaliżowanego ośmioletniego chłopca, pchał wózki inwalidzkie, pocieszał przygnębione dzieci, sprzątał wymiociny dwóch młodych ofiar raka po chemioterapii. Nikt go nie rozpieszczał i nikt nie nazywał ojcem. Pielęgniarki, lekarze,
salowe, wolontariuszki i pacjenci mówili mu po imieniu, a on czuł się jak oszust biorący udział w maskaradzie. Tego dnia, przepełniony współczuciem dla chorych dzieci, dwa razy wymknął się do męskiej toalety, zamknął się w kabinie, usiadł i zapłakał. Wykręcone, opuchnięte kończyny chorych na reumatoidalne zapalenie stawów, wychudzone ciała cierpiących na zanik mięśni, ropiejące rany poparzonych, maluchy maltretowane przez rodziców... Widok udręki tych dzieci był prawie nie do zniesienia i Brendan płakał nad nimi wszystkimi. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ojciec Wycazik uznał, że wypełnianie takich obowiązków pomoże mu odzyskać utraconą wiarę. Widok tylu ciężko doświadczonych dzieci jedynie umocnił zwątpienie. Jeśli miłosierny Bóg naprawdę istniał, jeśli był jakiś Jezus, to czemu pozwalał, żeby niewinni tak strasznie cierpieli? Oczywiście Brendan znał wszystkie standardowe teologiczne argumenty. Kościół mówił, że rodzaj ludzki sam ściągnął na siebie wszystkie postacie zła, odwracając się od łaski bożej. Teologiczne argumenty okazywały się jednak nieadekwatne, gdy stawał twarzą w twarz z najmłodszymi pacjentami szpitala. Drugiego dnia personel nadal zwracał się do niego po imieniu, ale dzieci mówiły „Grubasku”, bo podczas opowiadania zabawnej historyjki zdradził swoje dawne przezwisko. Lubiły jego opowiastki, żarty, rymowanki i śmieszne kalambury, a on zauważył, że prawie zawsze udaje mu się je rozbawić albo chociaż przywołać uśmiech. Tego dnia tylko raz poszedł do łazienki, by się wypłakać. Trzeciego dnia nie tylko dzieci, ale także dorośli nazywali go Grubaskiem. Jeśli miał inne powołanie poza kapłaństwem, to odkrył je w szpitalu św. Józefa. Poza wypełnianiem zwykłych obowiązków posługacza bawił małych pacjentów komiczną paplaniną, droczył się z nimi, dodawał im otuchy. Ilekroć przychodził, witały go krzyki „Grubasek!”, co było nagrodą cenniejszą niż pieniądze. Zapłakał dopiero w hotelowym pokoju, który wynajął na czas niekonwencjonalnej terapii ojca Wycazika. W środę po południu siódmego dnia już wiedział, dlaczego ojciec Wycazik posłał go do św. Józefa. Zrozumiał to, gdy szczotkował włosy dziesięcioletniej dziewczynki unieruchomionej przez rzadką chorobę kości. Miała na imię Emmeline i nie bez powodu była dumna ze swoich włosów. Były gęste, lśniące, kruczoczarne, a ich zdrowy połysk wydawał się wyzwaniem rzucanym chorobie, która wyniszczała ciało. Lubiła sama przeciągać szczotką po włosach, ale często stan zapalny stawów palców i nadgarstka uniemożliwiał jej utrzymanie szczotki w ręku. W środę Brendan posadził ją w fotelu inwalidzkim i zawiózł na radiologię, gdzie monitorowano wpływ nowego leku na szpik kostny. Godzinę później zabrał ją do pokoju i
zaczął szczotkować jej włosy. Emmeline siedziała w fotelu, wyglądając przez okno, podczas gdy on przeciągał szczotką po jej jedwabistych lokach. Dziewczynka była oczarowana zimowym widokiem za oknem. Sękatą ręką, która bardziej pasowałaby do ciała osiemdziesięcioletniej staruszki, wskazała dach niższego skrzydła szpitala. - Widzisz tamtą łatę śniegu, Grubasku? - Ciepło w budynku sprawiło, że większa część śniegu zsunęła się ze stromego dwuspadowego dachu, ale wielka łata została, obramowana ciemnym łupkiem. - Wygląda jak statek. Widzisz? Piękny stary okręt z trzema białymi żaglami, płynący po szaroniebieskim morzu. Z początku Brendan nie potrafił go zobaczyć, ale Emmeline tak sugestywnie opisywała wyobrażony żaglowiec, że gdy po raz czwarty spojrzał nad jej głową, nagle stwierdził, że kształt łaty śniegu rzeczywiście jest łudząco podobny do sylwetki żeglującego statku. Długie sople za oknem były dla niego przezroczystymi kratami, a szpital więzieniem, z którego dziewczynka być może nigdy nie zostanie wypuszczona. Dla Emmy te zamarznięte stalaktyty były cudowną świąteczną ozdobą, która wprawiała ją we wspaniały nastrój. - Bóg lubi zimę tak samo jak wiosnę - powiedziała. - Dar pór roku jest jednym z Jego sposobów, które chronią nas przed znudzeniem się światem. Tak powiedziała nam siostra Katherine, a ja od razu zrozumiałam, że to musi być prawda. Gdy słońce świeci prosto na sople, na moje łóżko padają tęcze. Takie śliczne tęcze, Grubasku. Lód i śnieg są jak... jak klejnoty... i gronostajowe płaszcze, w które Bóg przyobleka świat w zimie, żebyśmy mogli go podziwiać. Dlatego sprawił, że nie ma dwóch jednakowych płatków śniegu: w ten sposób przypomina nam, że świat, który dla nas stworzył, jest naprawdę cudownym światem. Jakby na dany znak, z szarego grudniowego nieba posypały się płatki śniegu. Pomimo prawie bezużytecznych nóg i powykręcanych rąk, pomimo bólu Emmy wierzyła w boską dobroć i w inspirujące piękno stworzonego przezeń świata. Prawie wszystkie dzieci w szpitalu św. Józefa cechowała głęboka wiara. Były przekonane, że troskliwy Ojciec czuwa nad nimi ze Swego królestwa w niebie, i to dodawało im otuchy. Brendan niemal słyszał, jak ojciec Wycazik mówi: „Jeśli ci niewinni tak cierpią i nie tracą wiary, jaką ty masz wymówkę, Brendanie? Może w swej niewinności i naiwności wiedzą coś, o czym ty zapomniałeś w czasie swojej wyrafinowanej edukacji w Rzymie. Może to jest coś, czego warto się od nich nauczyć, Brendanie. Jak myślisz? Czy nie powinieneś się tego nauczyć?”.
Jednak ta lekcja nie była dość dobitna, żeby przywrócić wiarę Brendana. Był głęboko poruszony nie możliwością istnienia troskliwego, współczującego Boga, ale zdumiewającą odwagą dzieci w obliczu choroby. Przeczesał włosy Emmy sto razy i dodatkowo jeszcze dziesięć razy przeciągnął szczotką, by sprawić jej przyjemność, a potem podniósł ją z wózka i położył na łóżku. Gdy okrywał biedne, powykręcane nogi dziewczynki, wezbrała w nim ta sama złość, co w czasie mszy przed dwoma tygodniami, i gdyby miał pod ręką święty kielich, bez chwili wahania znów cisnąłby nim o ścianę. Emmy westchnęła. Brendan miał dziwne wrażenie, że odczytała jego bluźniercze myśli, ale zapytała o coś innego: - Ojej, Grubasku, zrobiłeś sobie krzywdę? Zamrugał, patrząc na nią. - O co ci chodzi? - Oparzyłeś się? Twoje ręce. Kiedy to się stało? Zdziwiony jej pytaniami, popatrzył na grzbiety rąk, odwrócił je i z zaskoczeniem zobaczył znaki. Pośrodku każdej dłoni widać było czerwony pierścień zaognionego, opuchniętego ciała. Krążki miały po pięć centymetrów średnicy i wyraźnie zarysowane krawędzie. Pasek podrażnionej tkanki o szerokości nieco ponad centymetra tworzył idealny krąg; skóra na zewnątrz i wewnątrz niego była zupełnie normalna. Znaki wyglądały jak namalowane, ale kiedy dotknął palcem jednego z nich, poczuł wypukłość. - To dziwne - mruknął. * Dyżur na oddziale nagłych wypadków w szpitalu św. Józefa pełnił doktor Stan Heeton. Stojąc przy stole do badań, na którym siedział Brendan, i patrząc z zainteresowaniem na dziwne pierścienie na jego rękach, zapytał: - Boli? - Nie. Wcale. - Swędzi? Piecze? - Nie, ani jedno, ani drugie. - Może chociaż mrowi? Nie? Nie miałeś ich wcześniej? - Nie. - Może jesteś na coś uczulony? Nie? Hmm. Na pierwszy rzut oka wygląda jak lekkie oparzenie, ale przecież pamiętałbyś, gdybyś oparł się o coś gorącego. Byłby ból. Oparzenie możemy więc wyeliminować, kontakt z kwasem także. Mówisz, że zawiozłeś dziewczynkę na radiologię?
- Tak, ale nie przebywałem w pracowni w czasie robienia zdjęcia. - Nie wygląda na oparzenie popromienne. Może to grzybica, zarażenie grzybami z rodziny dermatofitów, choć objawy jednoznacznie na to nie wskazują. Skóra nie łuszczy się ani nie swędzi. Brzegi zmiany są zbyt wyraźne, zupełnie inaczej niż w przypadku zakażenia mikrosporydiami czy dermatofitami. - W takim razie co to takiego? Po chwili wahania Heeton odparł: - Nie sądzę, aby chodziło o coś poważnego. Przypuszczam, że to wysypka związana z nieokreśloną alergią. Jeśli nie ustąpi, zrobimy standardowe plasterkowe testy skórne i wtedy znajdziemy źródło problemu. - Puścił ręce Brendana, podszedł do krzesła przy biurku w kącie i zaczął wypisywać receptę. Brendan jeszcze przez chwilę patrzył z zaciekawieniem na swoje ręce, a potem złożył je na kolanach. Heeton powiedział: - Zacznę od najprostszej kuracji. Kortyzon w emulsji. Jeśli wysypka nie zniknie w ciągu paru dni, proszę przyjść do mnie znowu. Wrócił do stołu i podał Brendanowi receptę. - Panie doktorze, czy mogłem przekazać tę infekcję dzieciom? - Nie, nie. Gdybym uważał, że istnieje takie ryzyko, uprzedziłbym cię o tym. Pozwól, jeszcze raz rzucę na to okiem. Brendan odwrócił dłonie. - Co jest, do diabła? - zapytał ze zdziwieniem doktor Heeton. Pierścienie znikły. * Tej nocy w pokoju w Holiday Inn Brendan znów śnił dobrze znajomy koszmar, o którym rozmawiał z ojcem Wycazikiem. Miał go już dwa razy wcześniej w ubiegłym tygodniu. Śnił, że leży w nieznanym miejscu, z rękami i nogami unieruchomionymi przez pasy czy klamry. Z mgły sięgała do niego para rąk w lśniących czarnych rękawiczkach. Zbudził się w skłębionej, mokrej od potu pościeli, usiadł i oparł się plecami o wezgłowie, pozwalając, żeby sen wyparował wraz z potem na czole. W ciemności podniósł dłonie, żeby przetrzeć twarz - i zesztywniał, gdy dotknęły policzków. Zapalił lampkę. Opuchnięte, zaognione pierścienie wróciły, ale gdy na nie patrzył, zblakły. Był czwartek, dwunasty grudnia. 9 Laguna Beach, Kalifornia
Dom Corvaisis myślał, że przespał całą środową noc w spokoju. Zbudził się w łóżku, dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej zasnął, jakby w ciągu nocy nie ruszył się ani o centymetr. Jednak kiedy zabrał się do pracy przy komputerze i wczytał tekst z dyskietki, z przerażeniem zobaczył kolejny dowód swoich somnambulicznych wędrówek. Wcześniej parę razy przyszedł do gabinetu w nocnym transie i napisał dwa słowa: „Boję się”. Teraz na ekranie widniały setki powtórzeń jednego wyrazu: Księżyc. Księżyc. Księżyc. Księżyc. Księżyc. Księżyc. Księżyc. Księżyc. Natychmiast przypomniał sobie, że to samo słowo mamrotał w półśnie zeszłej niedzieli. Przez długi czas wpatrywał się w ekran, zmrożony do szpiku kości. Nie wiedział, jakie znaczenie ma dla niego słowo „księżyc” - o ile w ogóle jakieś miało. Kuracja valium i dalmane skutkowała. Do tej nocy nie zdarzyły się nowe przypadki lunatykowania i nie śnił od zeszłego weekendu, kiedy miał ten paskudny koszmar o wciskaniu twarzy w umywalkę. Złożył wizytę doktorowi Cobletzowi, który był zadowolony z szybkiej poprawy. - Przedłużę ci receptę, ale pamiętaj, żeby nie brać valium więcej niż raz, najwyżej dwa razy dziennie. - Nigdy tego nie robię - skłamał Dom. - I tylko jedna tabletka dalmane na noc. Nie chcę, żebyś się uzależnił. Jestem pewien, że pokonasz swoją przypadłość do początku przyszłego roku. Dom miał nadzieję, że Cobletz ma rację, i dlatego nie chciał go martwić wyznaniem, iż były dni, kiedy funkcjonował wyłącznie dzięki valium, i noce, kiedy łykał dwie, a nawet trzy tabletki dalmane, popijając je piwem albo szkocką. Wierzył, że za parę tygodni odstawi leki bez strachu przed nawrotem somnambulizmu. Kuracja działała. To było ważne. Kuracja, dzięki Bogu, działała. Do teraz. Księżyc. Sfrustrowany i zły, wykasował wszystko z dyskietki, setki linijek po cztery powtórzenia w każdej. Przez długi czas patrzył na ekran, coraz bardziej zdenerwowany. W końcu wziął valium. *
Tego ranka nie pracował, a o wpół do dwunastej pojechał z Parkerem Faine’em po Denny’ego Ulmesa i Nyugena Kao Trana, chłopców przydzielonych im przez miejscowy oddział fundacji Starszy Brat. Zaplanowali popołudniowe leniuchowanie na plaży, kolację w Hamburger Hamlet, a potem kino. Dominick z utęsknieniem czekał na wspólną wyprawę. Zaczął uczestniczyć w programie Starszy Brat kilka lat wcześniej, gdy pracował w Portlandzie w Oregonie. Była to jedyna forma jego zaangażowania się w życie społeczności, jedyna rzecz, która potrafiła wywabić go z króliczej nory. Dzieciństwo spędził w wielu rodzinach zastępczych, samotny i coraz bardziej wyobcowany. Miał nadzieję, że kiedyś się ożeni i pewnego dnia adoptuje dzieci. Na razie spędzał czas z tymi chłopaczkami, pomagając nie tylko im, ale również wynagradzając sobie swoje samotne dzieciństwo. Nyugen Kao Tran wolał, gdy mówiono na niego „Duke”, bo uwielbiał filmy z Johnem Wayne’em. Inteligentny, bystry, zwinny i chudy Duke był trzynastym, najmłodszym synem uchodźców, którzy uciekli przed potwornościami, do jakich dochodziło w „pokojowym” Wietnamie. Jego ojciec, który przeżył wojnę, obóz koncentracyjny i dwa tygodnie w kruchej łódce na otwartym morzu, zginął trzy lata temu w słonecznej południowej Kalifornii. Padł ofiarą napadu z bronią w ręku na sklep Seven-Eleven, gdzie pracował na drugim etacie w czasie nocnej zmiany. Ojciec dwunastoletniego Denny’ego Ulmesa, podopiecznego brata Parkera, zmarł na raka. Chłopiec był bardziej powściągliwy niż Duke, ale obaj świetnie się rozumieli, dlatego Dom i Parker często organizowali wspólne wyprawy. Parker zgodził się zostać Starszym Bratem z wielką niechęcią, po długim naleganiu Dorna. - Ja? Ja? Nie jestem materiałem na ojca, nawet na namiastkę ojca - zrzędził. - Nigdy nie byłem i nigdy nie będę. Za dużo piję, jestem kobieciarzem. Szukanie u mnie rady byłoby wprost karygodne. Wszystko odkładam na później, chodzę z głową w obłokach i jestem zapatrzonym w siebie egocentrykiem. I to mi odpowiada! Na Boga, co ja mogę dać jakiemuś dzieciakowi? Nawet nie lubię psów. Dzieciaki uwielbiają psy, a ja ich nie cierpię. Brudne, zapchlone bydlęta. Ja Starszym Bratem? Przyjacielu, chyba odjęło ci rozum. Ale w czwartkowe popołudnie, kiedy woda okazała się za zimna do kąpieli, to właśnie on zorganizował mecz siatkówki i wyścigi skrajem plaży. Wciągnął Dorna i chłopców w skomplikowaną, wymyśloną przez siebie zabawę, w której wykorzystali dwa frisbee, piłkę plażową i puszkę po wodzie sodowej. Pod jego kierunkiem powstał zamek z piasku z groźnym smokiem.
Podczas wczesnej kolacji w Hamburger Hamlet w Costa Mesa, gdy chłopcy poszli do toalety, Parker powiedział: - Dom, miły druhu, to uczestnictwo w Starszym Bracie jest jednym z moich najlepszych pomysłów. - Twoich pomysłów? - zdziwił się Dominick. - Musiałem wciągać cię siłą, wrzaskiem i kopniakami. - Bzdura. Zawsze miałem podejście do dzieci. Każdy artysta jest po trosze dzieckiem. Musimy pozostać młodzi, żeby tworzyć. Towarzystwo dzieciaków mnie ożywia, pozwala zachować świeży umysł. - Niedługo będziesz miał psa. Parker parsknął śmiechem. Dopił piwo i pochylił się w stronę przyjaciela. - Dobrze się czujesz? Dzisiaj chwilami wydawałeś się... roztargniony. Trochę wyłączony. - Mam sporo na głowie, ale czuję się dobrze. Już właściwie nie lunatykuję. I nie mam snów. Cobletz wie, co robi. - Nowa książka dobrze idzie? Tylko bez kantów. - Dobrze - skłamał Dom. - Czasami masz dziwny wyraz oczu - powiedział Parker, przyglądając mu się uważnie. - Wyglądasz jak... naćpany. Mam nadzieję, że przestrzegasz zaleconych dawek? Spostrzegawczość malarza wprawiła Dorna w zakłopotanie. - Byłbym idiotą, jedząc valium jak cukierki. Jasne, że przestrzegam. Parker przez chwilę patrzył na niego twardo, ale przestał go wypytywać. Film był dobry, jednak po półgodzinie Dorna ogarnęło niewytłumaczalne zdenerwowanie. Kiedy poczuł, że zbliża się atak lęku, wyszedł do toalety. Na wszelki wypadek miał przy sobie valium. Ważne, że wygrywał. Szło ku lepszemu. Somnambulizm wypuszczał go ze swoich szponów. Naprawdę. Silny sosnowy zapach środka dezynfekcyjnego nie do końca skutecznie maskował gryzący smród z pisuarów. Domowi zrobiło się niedobrze. Połknął valium bez wody. Tej nocy, pomimo pigułek, znów miał sen i pamiętał więcej niż tylko tę część, w której jacyś ludzie wpychali mu głowę do umywalki. Leżał w łóżku w nieznanym pokoju. W powietrzu wisiała oleista szafranowa mgiełka albo może tylko zasnuwała jego oczy, bo niczego nie widział wyraźnie. W pokoju przebywały
co najmniej dwie osoby. Wszystkie kształty wiły się i falowały, jakby pochodziły z królestwa dymu i cieczy, gdzie nic nie ma stałego wyglądu. Dominick czuł się jak pod wodą, bardzo głęboko pod powierzchnią tajemniczego, zimnego morza. Z trudem chwytał powietrze. Każdy wdech i wydech sprawiał mu katusze. Czuł, że umiera. Zbliżyły się dwie niewyraźne postacie. Wydawały się zatroskane jego stanem. Mówiły coś niespokojnie. Choć wiedział, że mówią po angielsku, nie rozumiał ani słowa. Dotknęła go zimna ręka. Usłyszał brzęk szkła. Gdzieś trzasnęły drzwi. Z nagłością zmiany scen w filmie akcja snu przeniosła się do łazienki lub kuchni. Ktoś wpychał jego twarz do zlewu. Oddychanie stało się jeszcze trudniejsze. Powietrze przypominało błoto: kiedy je wciągał, zaklejało mu nozdrza. Krztusił się i sapał, walcząc o oddech. Dwaj ludzie krzyczeli na niego, a on nie mógł ich zrozumieć, i wciskali jego twarz do umywalki... Ocknął się w łóżku. W zeszły weekend przebudził się na stojąco, odgrywając scenę z koszmaru we własnej łazience. Tym razem z ulgą stwierdził, że leży w pościeli. Polepsza mi się, pomyślał. Drżąc, usiadł i zapalił światło. Żadnych barykad. Żadnych znaków somnambulicznej paniki. Popatrzył na zegar cyfrowy: druga zero dziewięć. Na szafce nocnej stała na wpół opróżniona puszka ciepłego piwa. Popił nim następną tabletkę dalmane. Poprawia mi się. Był piątek, trzynastego. 10 Hrabstwo Elko, Nevada W piątkową noc, trzy dni po dziwnym przeżyciu na trasie 1-80, Ernie Block nie mógł zasnąć. Ciemność obejmowała go, jego nerwy napinały się coraz bardziej, aż uznał, że zaraz zacznie wrzeszczeć i nie będzie mógł przestać. Jak najciszej wysunął się z łóżka, na chwilę przystanął, żeby sprawdzić, czy wolny, miarowy rytm oddechu Faye się nie zmienił. Poszedł do łazienki, zamknął drzwi, zapalił światło. Cudowne światło. Pławił się w świetle. Opuścił klapę sedesu i siedział na niej przez piętnaście minut, rozkoszując się jasnością, bezmyślnie szczęśliwy jak jaszczurka na ogrzanej przez słońce skale. Wreszcie zrozumiał, że musi wrócić do sypialni. Jeśli Faye się zbudziła, a on będzie siedział tutaj zbyt długo, pomyśli, że coś jest nie w porządku. Obiecał sobie nie robić niczego, co mogłoby wzbudzić jej podejrzenia.
Choć nie korzystał z ubikacji, spuścił wodę i podszedł do umywalki, żeby umyć ręce. Kiedy spłukał mydło i zdjął ręcznik z wieszaka, jego oczy zatrzymały się na jedynym oknie. Umieszczone nad wanną, miało około dziewięćdziesięciu centymetrów szerokości i sześćdziesięciu wysokości, otwierało się na zewnątrz i do góry. Choć przez matowe szkło nie było widać nocy, Erniego ogarnęło drżenie, gdy na nie patrzył. Bardziej niepokojący od drżenia był nagły natłok dziwnych, natarczywych myśli: Okno jest dość duże, żeby się przecisnąć, mógłbym uciec, pod oknem jest dach budynku gospodarczego, nie jest wysoko, mogę zeskoczyć, pobiec do wąwozu za motelem, potem na wzgórza, skierować się na wschód, dotrzeć do jakiegoś rancza i sprowadzić pomoc... Mrugając wściekle, zdumiony szybkim ciągiem przelatujących mu przez głowę myśli, Ernie zauważył, że odsunął się od zlewu i podszedł do wanny. Nie pamiętał tego. Był zdumiony tym swoim pragnieniem ucieczki. Przed kim? Przed czym? Dlaczego? To był jego dom. Nie bał się niczego w tych murach. A jednak nie mógł oderwać spojrzenia od mlecznej szyby. Poczuł senność, z której nie mógł się otrząsnąć. Muszę wyjść, uciec, następnej szansy nie będzie, taka okazja więcej się nie powtórzy, idż już, idź, idź... Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, wszedł do wanny i stanął na wprost okna, osadzonego w ścianie na wysokości twarzy. Porcelanowa emalia wanny ziębiła go w bose stopy. Odsuń zasuwkę, pchnij okno, stań na brzegu wanny, podciągnij się na parapet, wyjdź na zewnątrz, masz trzy czy cztery minuty przewagi, niewiele, ale wystarczy... Zaczęła narastać w nim panika. Strach skręcał mu trzewia, ściskał w piersi. Nie wiedząc, dlaczego to robi, a jednak nie mogąc się powstrzymać, wysunął zasuwkę na dole okna. Pchnął. Okno się otworzyło. Nie był sam. Coś stało po drugiej stronie okna, na dachu, coś z ciemną, nieokreśloną, połyskliwą twarzą. Ernie drgnął z zaskoczenia. Uświadomił sobie, że to mężczyzna w białym kasku z szybką przysłaniającą całą twarz, zabarwioną na tak ciemny kolor, że była niemal czarna. Przez okno wsunęła się ręka w czarnej rękawicy, jakby chciała go złapać. Ernie z krzykiem cofnął się i runął w tył, gdy brzeg wanny podciął mu nogi. Chwycił zasłonkę, zdarł ją z kilku kółek, ale nie zdołał odzyskać równowagi. Z hukiem upadł na podłogę. Ból przeszył prawe biodro. - Ernie! - krzyknęła Faye i po chwili otworzyła drzwi. - Ernie, mój Boże, co się stało?
- Wyjdź stąd. - Podniósł się z tmdem. - Ktoś jest na zewnątrz. Zimne nocne powietrze wlewało się przez otwarte okno, szeleszcząc naderwaną, zmiętą zasłonką prysznica. Faye zadrżała, bo miała na sobie jedynie bluzę od piżamy i majtki. Ernie też zadrżał, choć nie tylko z powodu zimna. Gdy w biodrze zaczął pulsować ból, senność go opuściła. Zastanawiał się, czy postać w kasku nie była urojeniem, halucynacją. - Na dachu? - zapytała Faye. - Pod oknem? Kto? - Nie wiem - odparł, pocierając obolałe biodro. Wszedł do wanny i wyjrzał przez okno. Tym razem nikogo nie zobaczył. - Jak wyglądał? - Nie umiem powiedzieć. Był w stroju motocyklisty. Kask, rękawice - odparł, zdając sobie sprawę, jak dziwacznie musi to brzmieć. Podciągnął się na parapet, wychylił za okno i powiódł wzrokiem po dachu przybudówki. Miejscami zalegały cienie, ale nie na tyle głębokie, żeby ukryć człowieka. Intruz zniknął - o ile w ogóle istniał. Nagle Ernie uświadomił sobie obecność rozległej ciemności za motelem. Rozciągała się nad wzgórzami, nad dalekimi górami - bezkresna czerń rozjaśniona tylko przez gwiazdy. W jednej chwili ogarnęło go obezwładniające poczucie słabości i bezbronności. Zadyszany, zsunął się z parapetu do wanny i odwrócił od okna. - Zamknij je - poprosiła Faye. Mocno zaciskając powieki, żeby przypadkiem znowu nie zobaczyć nocy, po omacku znalazł okno i zatrzasnął je tak mocno, że omal nie pękła szyba. Drżącymi rękami zaciągnął zasuwkę. Gdy wyszedł z wanny, w oczach Faye zobaczył troskę, której się spodziewał. Zobaczył też zaskoczenie, z czym również się liczył. Ale poza tym zobaczył zrozumienie i współczucie, na co nie był przygotowany. Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Wreszcie Faye zapytała: - Jesteś gotów mi o tym powiedzieć? - Przecież wiesz... myślałem, że na dachu jest jakiś facet. - Nie o tym mówię, Ernie. Pytam, czy jesteś gotów mi powiedzieć, co się dzieje, co cię gryzie? - Patrzyła mu prosto w oczy. - Już od paru miesięcy. Może dłużej. Osłupiał. Sądził, że dobrze to ukrywa. - Kochanie, jesteś zaniepokojony. Nigdy dotąd cię takim nie widziałam. Ty się boisz. - Nie. Wcale się nie boję.
- Tak. Boisz się - powtórzyła Faye. W jej głosie nie było drwiny, tylko chęć udzielenia pomocy. - Widziałam cię przestraszonego tylko raz, Ernie, kiedy Lucy miała pięć lat i dostała zapalenia mięśni, a lekarze stwierdzili, że to może być dystrofia. - Boże, tak. Bałem się wtedy jak cholera. - Ale nie potem. - No, czasami miałem stracha w Wietnamie - przyznał. Jego głos odbił się głuchym echem od ścian łazienki. - Ale ja nigdy tego nie widziałam. - Objęła rękami ramiona. - Nieczęsto widywałam cię w takim stanie, Ernie, więc kiedy ty się boisz, mnie też ogarnia lęk. Nic nie mogę na to poradzić. Boję się tym bardziej, że nie wiem, co się dzieje. Rozumiesz? Życie w nieświadomości... to gorsze od najgorszego sekretu, jaki przede mną ukrywasz. Łzy napłynęły jej do oczu. - Hej, tylko nie płacz - powiedział Ernie. - Wszystko będzie dobrze, Faye. Naprawdę. - Mów! - Dobrze. - Natychmiast. Wszystko. Najwyraźniej jej nie doceniał i czuł się jak dureń. Była żoną żołnierza, dobrą żoną. Towarzyszyła mu od Quantico przez Singapur do Pendleton w Kalifornii, nawet na Alasce, prawie wszędzie oprócz Wietnamu i później Bejrutu. Tworzyła dla nich dom, gdzie tylko dowództwo pozwalało zabierać rodziny, znosiła złe czasy z godną podziwu pogodą ducha, nigdy się nie skarżyła i ani razu go nie zawiodła. Była twarda. Nie rozumiał, jak mógł o tym zapomnieć. - Wszystko - zgodził się z ulgą, że dała mu możliwość podzielenia się z nią brzemieniem. * Faye zrobiła kawę i usiedli w szlafrokach i kapciach przy kuchennym stole. Ernie wszystko jej opowiedział. Widziała, że jest zakłopotany. Niechętnie ujawniał szczegóły, ale ona spokojnie popijała kawę i bez śladu zniecierpliwienia pozwoliła mu opowiadać po swojemu. Ernie był niemal ideałem, ale od czasu do czasu dochodził w nim do głosu rodzinny upór Blocków i wtedy Faye musiała przemawiać mu do rozumu. Wszyscy w jego rodzinie cierpieli na tę przypadłość, zwłaszcza mężczyźni. Blockowie robili wszystko tak, a nie inaczej i lepiej było nie pytać dlaczego. Mężczyźni lubili mieć uprasowane podkoszulki, ale broń Boże slipy. Kobiety zawsze nosiły staniki, nawet w domu i w najgorszy upał. Blockowie
obojga płci zasiadali do lunchu punktualnie o dwunastej trzydzieści, kolację jedli dokładnie o szóstej trzydzieści i nie daj Boże, żeby jedzenie znalazło się na stole dwie minuty po czasie: od ich narzekań pękały wtedy bębenki w uszach. Wszyscy Blockowie jeździli tylko samochodami General Motors. Nie dlatego, że produkty GM były lepsze od innych, ale ponieważ zawsze jeździli wyłącznie pojazdami General Motors. Ernie chwała Bogu nie był ani w jednej dziesiątej taki okropny jak jego ojciec czy bracia. Starczyło mu rozsądku, żeby wyrwać się z Pittsburgha, gdzie klan Blocków mieszkał od pokoleń na tym samym osiedlu. W prawdziwym świecie, z dala od Królestwa Blocków, Ernie nabrał luzu. Nie mógł oczekiwać, że w korpusie piechoty morskiej posiłki będą serwowane dokładnie o godzinie wymaganej przez rodzinę Blocków. Faye zaraz po ślubie jasno dała mu do zrozumienia, że stworzy wspaniały dom, ale nie da się opętać tym bezsensownym zwyczajom. Ernie dostosował się, choć nie zawsze bez trudu, i został czarną owcą w rodzinie, mającą na sumieniu takie grzechy jak jeżdżenie samochodami, które nie zostały wyprodukowane przez General Motors. Tak naprawdę jedyną dziedziną, w której Ernie pozostał wierny zasadom Blocków, były pewne sprawy damsko-męskie. Ernie głęboko wierzył, że mąż musi chronić żonę przez różnymi przykrościami, z którymi kobieta nie poradzi sobie z powodu wrodzonej delikatności. Uważał, że mąż nie powinien dopuścić, aby żona zobaczyła go w chwili słabości. Choć ich małżeństwo nigdy nie rządziło się tymi zasadami, nie zawsze zdawał sobie sprawę, że zerwali z tradycjami Blocków ponad ćwierć wieku temu. Faye od kilku miesięcy wiedziała, że dzieje się z nim coś niedobrego. Unikał rozmowy, starając się udowodnić, że jest szczęśliwym wojskowym w stanie spoczynku, z radością robiącym karierę w hotelarstwie. Od środka trawił go jakiś ogień, ale jej subtelne, cierpliwe próby nakłonienia go, żeby się otworzył, nie wywoływały żadnego oddźwięku. W czasie kilku ostatnich tygodni, od powrotu z Wisconsin po Święcie Dziękczynienia, Faye coraz wyraźniej dostrzegała jego niechęć - a nawet niezdolność - do wychodzenia w nocy. Poza tym nie czuł się dobrze w pokoju, w którym pozostała niezapalona choć jedna lampa. Teraz, gdy siedzieli w kuchni z kubkami parującej kawy, przy szczelnie zaciągniętych roletach i zapalonych wszystkich światłach, Faye słuchała w skupieniu, odzywając się tylko wtedy, gdy Ernie potrzebował słowa zachęty. Jego wyznanie nie dotyczyło czegoś, co mogłoby ją przerosnąć. Co więcej, poprawiło jej nastrój, bo nabrała przekonania, że wie, co mu dolega i jak temu zaradzić. Zakończył cichym, słabym głosem:
- Więc... taka jest nagroda za długie lata ciężkiej pracy i ostrożnego planowania przyszłości? Przedwczesna demencja? Teraz, kiedy naprawdę możemy zacząć cieszyć się tym, co zarobiliśmy, mam skończyć jak roślina, zaśliniony, sikający w spodnie, bezużyteczny dla siebie i będący ciężarem dla ciebie? Dwadzieścia lat przed czasem? Chryste, Faye, zawsze wiedziałem, że życie nie jest sprawiedliwe, ale nigdy nie przypuszczałem, że potraktuje mnie tak srogo. - Wcale tak nie będzie. - Sięgnęła nad stołem i chwyciła go za ręce. - Jasne, choroba Alzheimera dotyka nawet młodszych od ciebie, ale to nie jest Alzheimer. Czytałam na ten temat i wiem, jak było z moim ojcem. Nie sądzę, żeby to był początek demencji, przedwczesnej czy jakiejkolwiek innej. Moim zdaniem wygląda to na zwyczajną fobię. Fobię. Niektórzy mają irracjonalny lęk przed lataniem czy wysokością. Z jakiegoś powodu u ciebie rozwinął się strach przed ciemnością. Można go pokonać. - Ale fobie nie powstają z dnia na dzień, prawda? Ich ręce wciąż były złączone. Ściskając jego dłonie, Faye zapytała: - Pamiętasz Helen Dorfman? Prawie dwadzieścia cztery lata temu. Była naszą gospodynią, gdy dostałeś przydział do Camp Pendleton. - Aha, tak! Budynek na Vine Street, mieszkała pod jedynką, na parterze od frontu. My mieszkaliśmy pod szóstką. - Zdawało się, że fakt, iż pamięta takie szczegóły, dodaje mu otuchy. - Miała kota... czarnego. Pamiętasz, jak ten cholerny kocur nas sobie upodobał i zostawiał drobne prezenciki na naszym progu? - Martwe myszy. - Tak. Tuż przy porannej gazecie i mleku. - Roześmiał się, zamrugał i powiedział: Aha, rozumiem, dlaczego przypomniałaś mi Helen Dorfman! Bała się wychodzić z mieszkania. Nie mogła nawet spacerować po trawniku przed domem. - Biedaczka cierpiała na agorafobię. Irracjonalny lęk przed otwartą przestrzenią. Była więźniem we własnym domu. Na zewnątrz ogarniał ją strach. Doktorzy nazywają to atakami paniki. - Ataki paniki - powtórzył Ernie cicho. - Tak, właśnie o to chodzi. - Helen nabawiła się agorafobii w wieku trzydziestu pięciu lat, po śmierci męża. Fobie mogą pojawiać się nagle, w średnim wieku. - Cóż, niezależnie od tego, jaka to fobia i skąd się wzięła... przypuszczam, że to lepsze niż otępienie starcze. Ale, dobry Boże, nie chcę do końca życia bać się ciemności.
- Nie będziesz musiał. Dwadzieścia cztery lata temu nikt nie rozumiał fobii. Nie przeprowadzano takich badań. Nie było skutecznego leczenia. Dziś jest inaczej, jestem tego pewna. Milczał przez chwilę. - Nie zwariowałem, Faye. - Przecież wiem, wielki cymbale. Zastanawiał się nad słowem „fobia” i widać było, że bardzo chce uwierzyć w wyjaśnienie żony. W jego niebieskich oczach dostrzegła światełko nadziei. - Ale to dziwaczne przeżycie we wtorek na międzystanowej... - zaczął. - I halucynacje, bo jestem pewien, że miałem halucynacje, gdy zobaczyłem motocyklistę na dachu... Czy te rzeczy pasują do takiego wyjaśnienia? Jak mogą być częścią mojej fobii? - Nie wiem, ale specjalista w tej dziedzinie na pewno potrafi to wyjaśnić i powiązać. Jestem przekonana, Ernie, że wcale nie jest to takie niezwykłe, jak się wydaje. Po chwili namysłu pokiwał głową. - Dobrze. Ale od czego zaczniemy? Dokąd pójdziemy po pomoc? Jak mam pokonać to cholerstwo? - Wszystko już obmyśliłam - odparła. - Żaden lekarz w Elko nie będzie wiedział, jak leczyć taki przypadek. Potrzebujemy kogoś, kto na co dzień zajmuje się pacjentami cierpiącymi na nerwicę lękową. W Reno też pewnie nikogo takiego nie ma. Przypuszczam, że Milwaukee jest dostatecznie duże, aby był tam specjalista od takich spraw. Możemy zatrzymać się u Lucy i Franka... - I mieć dużo czasu dla Franka Juniora i Dorie - dodał Ernie, uśmiechając się na myśl o wnuczętach. - Otóż to. Pojedziemy na święta tydzień wcześniej, niż planowaliśmy, w tę niedzielę zamiast w następną. To znaczy jutro. Już jest sobota. W Milwaukee poszukamy lekarza. Jeśli się okażę, że musisz zostać po Nowym Roku, ja przylecę tutaj, znajdę ludzi, którzy zajmą się motelem, a potem wrócę do ciebie. I tak zamierzaliśmy zatrudnić kogoś na wiosnę. - Jeśli zamkniemy motel tydzień wcześniej, Sandy i Ned mniej zarobią w barze. - Ned będzie miał kierowców ciężarówek. Jeśli nie zarobi tyle co zwykle, wyrównamy mu różnicę. Ernie z uśmiechem pokręcił głową. - Naprawdę wszystko obmyśliłaś. Jesteś niezrównana, Faye. Zdecydowanie. Jesteś absolutnie zdumiewająca. - Ha, przyznaję, że czasami potrafię być zdumiewająca.
- Dziękuję Bogu za dzień, w który cię poznałem. - Ja też niczego nie żałuję, Ernie, i wiem, że nigdy nie będę żałować. - Czuję się o tysiąc procent lepiej, niż kiedy tu usiedliśmy. Dlaczego tak długo zwlekałem z poproszeniem cię o pomoc? - Dlaczego? Bo jesteś Błockiem. Z uśmiechem dokończył ich stary żart: - Który często bywa ćwokiem. Roześmieli się. Ernie chwycił rękę żony i ucałował. - To mój pierwszy prawdziwy uśmiech od tygodni. Tworzymy wspaniałą drużynę, Faye. Razem możemy stawić czoło wszystkiemu, prawda? - Oczywiście - odparła. Była sobota, czternastego grudnia, zbliżał się świt. Faye Błock wiedziała, że przezwyciężą problem jak zawsze, kiedy pracowali razem, ramię w ramię. Podobnie jak Ernie, już zapomniała o polaroidowym zdjęciu, które dostali w zwykłej kopercie w ubiegły wtorek. 11 Boston, Massachusetts Na fornirowanej klonowej toaletce, na misternej szydełkowej serwetce, leżały czarne rękawiczki i oftalmoskop z nierdzewnej stali. Ginger Weiss stała przy oknie na lewo od toaletki, patrząc na szarą zatokę, lustrzane odbicie popielatego grudniowego nieba. Jej bardziej oddalone brzegi przysłaniała ociągająca się poranna mgła, migocząca perłowo. Na końcu posiadłości Hannabych, u stóp skalistego zbocza, w głąb rozfalowanej zatoki wychodził prywatny pomost. Był pokryty śniegiem, podobnie jak długi trawnik przed domem. Dom wzniesiono w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku i rozbudowano w latach 1892, 1905 i 1950. Łuk ceglanego podjazdu biegł do wielkiego portyku na froncie, gdzie szerokie stopnie prowadziły do masywnych drzwi. Rezydencja, ozdobiona kolumnami, pilastrami, rzeźbionymi granitowymi nadprożami, z licznymi szczytami i okrągłymi mansardami oraz balkonami na piętrze od strony zatoki i dużym tarasem na dachu, wyglądała imponująco. Dom mógłby być za drogi nawet dla wziętego chirurga, ale George nie musiał go kupować. Posiadłość przechodziła z ojca na syna od roku 1884, kiedy to została kupiona przez jego pradziadka. Miała nawet nazwę - Strażnik Zatoki - jak rodowe siedziby w
brytyjskich powieściach, i to bardziej niż wszystko inne budziło podziw Ginger. Domy w Brooklynie, skąd pochodziła, nie miały nazw. W szpitalu Ginger nigdy nie czuła się skrępowana w obecności George’a. Budził respekt i był uznanym autorytetem, ale wydawało jej się, że ma plebejskie korzenie. W Strażniku Zatoki uświadomiła sobie jego pochodzenie, które go od niej różniło. Nigdy nie wymagał specjalnych względów, to nie byłoby w jego stylu, ale duch patrycjatu Nowej Anglii straszący w pokojach i korytarzach ogromnego domostwa często sprawiał, że czuła się nieswojo. Narożny apartament gościnny - sypialnia z wnęką biblioteczną i łazienka - który Ginger zajmowała od dziesięciu dni, był skromniejszy od innych pokoi Strażnika Zatoki. Czuła się tutaj prawie jak w domu. Na dębowej podłodze leżał błękitno-brzoskwiniowy perski dywan. Ściany były brzoskwiniowe, sufit biały. Klonowe sprzęty - różnego rodzaju kufry pełniące rolę szafek nocnych, stołów i komód - pochodziły z dziewiętnastowiecznych żaglowców, które należały do pradziadka George’a. Stały tam również dwa fotele kryte brzoskwiniowym jedwabiem z firmy Brunschwig & Fils. Lampy na nocnych stolikach, będące zmodernizowanymi świecznikami Baccarata, przypominały, że prostota pokoju jest tylko pozorem. Ginger spojrzała na leżące na serwetce czarne rękawiczki. Włożyła je, jak wiele razy wcześniej w ciągu dziesięciu dni, i poruszyła palcami, czekając na przypływ strachu. Ale to były tylko zwyczajne rękawiczki, które kupiła w dniu wypisania ze szpitala, i nie mogły doprowadzić jej na drżący skraj fugi. Zdjęła je. Rozległo się pukanie do drzwi i Rita Hannaby powiedziała: - Ginger, moja droga, jesteś gotowa? - Już idę - odparła, wzięła torebkę z łóżka i ostatni raz przejrzała się w lustrze toaletki. Miała na sobie zielonkawożółtą garsonkę z dzianiny i kremową bluzkę z prostą cytrynowozieloną kokardką pod szyją, do tego zielone czółenka i bransoletkę ze złota i malachitu. Strój idealnie harmonizował z jej karnacją i jasnymi włosami. Uznała, że wygląda wytwornie. No, może nie wytwornie, ale na pewno elegancko. Po wyjściu na korytarz, gdy zobaczyła Ritę Hannaby, zmieniła zdanie. Przy niej mogła tylko marzyć o klasie. Rita była szczupła jak ona, ale mając metr siedemdziesiąt wzrostu przewyższała ją o piętnaście centymetrów. Przywodziła na myśl królową. Jej piękną twarz - która wyglądałaby surowo, gdyby kości czaszki były ukształtowane odrobinę bardziej idealnie - okalały nienagannie ułożone kasztanowobrązowe włosy. Miała świetliste szare oczy, jasną karnację i
pełne usta, które dodawały ciepła jej rysom. Była ubrana w szary kostium z St. John’s z perłowym naszyjnikiem i perłowymi kolczykami oraz czarny kapelusz z szerokim rondem. Najbardziej dla Ginger zdumiewające było to, że elegancja Rity wydawała się niezamierzona. Patrząc na nią, nikt nie przypuszczał, że mogła się godzinami szykować. Wyglądała tak, jakby się urodziła z nieskazitelną fryzurą i w modnej garderobie; wytworność była jej cechą wrodzoną. - Wyglądasz fantastycznie! - zawołała Rita. - Przy tobie czuję się jak chłopczyca w dżinsach i sportowej bluzie. - Bzdura. Nawet gdybym była dwadzieścia lat młodsza, nie mogłabym równać się z tobą, moja droga. Zaczekaj, a zobaczysz, której z nas kelnerzy będą nadskakiwać przy lunchu. Ginger nie była fałszywie skromna. Wiedziała, że jest atrakcyjna, ale jej uroda była bardziej chochlikowata. Rita sprawiała wrażenie osoby o błękitnej krwi, która mogłaby zasiąść nawet na tronie i przekonać świat, że zajmuje właściwe miejsce. Pani Hannaby w żaden sposób nie przyczyniła się do powstania kompleksu niższości Ginger. Traktowała ją nie jak córkę, ale jak siostrę. Ginger wiedziała, że jej niska samoocena jest bezpośrednim skutkiem złej kondycji psychicznej. Dwa tygodnie temu nie była od nikogo zależna. Teraz, zdana na innych, z dnia na dzień traciła szacunek dla samej siebie. Dobry humor Rity Hannaby, starannie zaplanowane wyjścia, babski shmoozing i słowa otuchy nie wystarczały, żeby oderwać myśli Ginger od okrutnego faktu, iż w wieku trzydziestu lat los ponownie narzucił jej frustrującą rolę dziecka. Razem zeszły do holu z marmurową posadzką, wyjęły z szafy płaszcze, wyszły na mroźne powietrze i ruszyły po schodach do czekającego na podjeździe czarnego mercedesa 500 SEL. Herbert, skrzyżowanie kamerdynera z tak zwaną złotą rączką, podstawił auto jakieś pięć minut temu i zostawił włączony silnik, więc we wnętrzu panowało przyjemne ciepło. Rita prowadziła ze zwykłą pewnością siebie, oddalając się od starych domów przy cichych ulicach obsadzonych nagimi wiązami i klonami. Jechała do gabinetu doktora Immanuela Gudhausena na ruchliwej State Street. Ginger była z nim umówiona na wpół do dwunastej. Przyjął ją już dwa razy w ubiegłym tygodniu i miała odwiedzać go w każdy poniedziałek, środę i piątek, dopóki nie znajdą przyczyny ataków fugi. W chwilach zwątpienia Ginger sądziła, że za trzydzieści lat wciąż jeszcze będzie musiała odwiedzać Gudhausena. W czasie jej wizyty u lekarza Rita zamierzała pójść na zakupy. Potem miały zjeść lunch w jakiejś wspaniałej restauracji o wystroju sprawiającym wrażenie, że zaprojektowano
go specjalnie dla podkreślenia wdzięków Rity Hannaby, gdzie Ginger będzie się czuła jak uczennica próbująca udawać dorosłą. - Myślałaś o tym, co zasugerowałam ci w zeszły piątek? - zapytała Rita podczas jazdy. - Kobieca służba pomocnicza w szpitalu. - Chyba nie jestem gotowa. Czułabym się skrępowana. - To ważna praca. - Rita zgrabnie wyprzedziła ciężarówkę „Globe”, wślizgując się w lukę pomiędzy pojazdami. - Wiem. Widziałam, ile pieniędzy zebrałaś dla szpitala, widziałam nowy sprzęt, jaki kupiłaś... ale chyba na razie będę się trzymać z dala od Memoriał. Przebywanie w szpitalu byłoby stałym frustrującym przypomnieniem, że już nie mogę wykonywać zawodu. - Rozumiem, moja droga. Zapomnijmy o tym. Ale są jeszcze różne organizacje, Liga Kobiet działająca na rzecz osób w podeszłym wieku, Komitet Pomocy Dzieciom. Możemy wykorzystać twoją pomoc w każdym z tych programów. Rita była niezmordowanym pracownikiem charytatywnym, mądrze przewodnicząc wielu komitetom albo działając w ich szeregach. Nie tylko zakładała towarzystwa dobroczynne, ale także uczestniczyła w ich pracy bez obawy, że pobrudzi sobie ręce. - Jestem pewna, że praca z dziećmi sprawiłaby ci wyjątkową satysfakcję - dodała po chwili. - A jeśli dostanę ataku przy dzieciach? To je wystraszy i wtedy... - Och, daj spokój. Od dwóch tygodni za każdym razem, gdy próbuję wyciągnąć cię z domu, ty używasz tej samej wymówki, byle tylko zostać w swoim pokoju. „Och, Rito mówisz - będę miała okropny atak i narobię ci wstydu”. Nie będziesz miała żadnego ataku, a jeśli nawet, mnie nie zawstydzisz. Niełatwo wprawić mnie w zakłopotanie, moja droga. - Nie uważam cię za mimozę, ale nie widziałaś mnie w czasie fugi. Nie wiesz, jaka jestem ani... - Na miłość boską, mówisz tak, jakbyś była doktorem Jekyllem i panem Hyde’em... albo panią Hyde. Nie jesteś, możesz mi wierzyć. Jeszcze nikogo nie zatłukłaś laską, prawda, pani Hyde? Ginger roześmiała się i pokręciła głową. - Jesteś nie z tej ziemi, Rito. - Świetnie. Wniesiesz wiele dobrego do naszej organizacji. Choć prawdopodobnie nie uważała Ginger za kolejny obiekt wymagający pomocy, podchodziła do jej powrotu do zdrowia i rehabilitacji jak do nowego zadania. Zakasała rękawy i zobowiązała samą siebie, że
pomoże Ginger przejść obecny kryzys, i nic pod słońcem nie mogło jej w tym przeszkodzić. Ginger była wzruszona jej troską - i przygnębiona, że potrzebuje pomocy. Zatrzymały się na światłach jako trzecie od skrzyżowania, otoczone wozami osobowymi, ciężarówkami, autobusami, taksówkami i furgonetkami dostawczymi. Kakofonia miejskich odgłosów we wnętrzu mercedesa była stłumiona, ale niewyciszona. Ginger spojrzała przez okno po swojej stronie, żeby zlokalizować źródło wyjątkowo drażniącego ryku silnika. Zobaczyła wielki motocykl. Motocyklista odwrócił głowę w jej stronę, ale nie mogła zobaczyć jego twarzy. Miał kask z przyciemnianą szybką do samej brody. Po raz pierwszy od dziesięciu dni znowu ogarnęła ją mgła amnezji. Stało się to znacznie szybciej niż w przypadku czarnych rękawiczek, oftalmoskopu czy odpływu umywalki. Patrzyła w pustą, lśniącą szybkę, jej serce zgubiło rytm, oddech uwiązł w gardle i w jednej chwili zalała ją fala straszliwego przerażenia. * Najpierw usłyszała klaksony. Klaksony aut osobowych, autobusów, ciężarówek. Niektóre przypominały wysokie zwierzęce piski, inne brzmiały nisko i złowieszczo. Zawodziły, buczały, jazgotały, skrzeczały, trąbiły, beczały. Uniosła powieki i skupiła wzrok. Nadal siedziała w aucie. Skrzyżowanie wciąż znajdowało się przed nimi, choć najwyraźniej minęło kilka minut i pojazdy były w ruchu. Mercedes, z silnikiem na luzie, stał trzy metry bliżej przejścia dla pieszych, pod skosem, częściowo blokując sąsiedni pas. Inne samochody próbowały go wyminąć, trąbiąc ogłuszająco. Ginger usłyszała swoje zawodzenie. Rita Hannaby opierała się o konsolę, która oddzielała fotele kierowcy i pasażera, i trzymała jej wyrywające się ręce. - Ginger? Jesteś tu? Dobrze się czujesz? Ginger? Krew. Po irytującym trąbieniu klaksonów i po głosie Rity następną rzeczą, jaka dotarła do Ginger, był widok krwi. Czerwone plamy na żółtozielonej spódnicy. Ciemna smuga na rękawie garsonki. Miała też zakrwawione ręce, podobnie jak Rita. - O mój Boże - szepnęła. - Ginger, jesteś ze mną? Wróciłaś? Ginger? - Jeden wymanikiurowany paznokieć Rity został złamany, a ręce wyglądały jak pożłobione dłutem. Zadrapania na palcach, na grzbietach i we wnętrzu dłoni krwawiły. Mankiety szarego kostiumu z St. John’s były mokre od krwi. Kochanie, powiedz coś. Klaksony nie przestawały ryczeć.
Ginger podniosła głowę i zobaczyła, że idealnie ułożone włosy Rity są teraz w nieładzie. Pięciocentymetrowa szrama przecinała jej policzek i krew zmieszana z makijażem ściekała na brodę. - Wróciłaś - powiedziała Rita z wyraźną ulgą, puszczając jej ręce. - Co zrobiłam? - Parę zadrapań, nic wielkiego. Miałaś atak, spanikowałaś, chciałaś wysiąść z samochodu. Nie mogłam ci na to pozwolić. Zginęłabyś pod kołami. Kierowca, który omijał mercedesa, ze złością krzyknął do nich coś niezrozumiałego. - Wyrządziłam ci krzywdę - powiedziała Ginger. Zrobiło jej się niedobrze na myśl o swojej brutalności. Kierowcy trąbili coraz bardziej niecierpliwie, ale Rita nie zwracała na nich uwagi. Złapała Ginger za ręce, tym razem nie po to, żeby ją zatrzymać, ale pocieszyć i dodać otuchy. - Wszystko w porządku, moja droga. Już po wszystkim. Odrobina jodyny, a będę jak nowa. Motocyklista. Ciemna osłona twarzy. Ginger spojrzała przez boczną szybę; motocyklista zniknął. Nie stanowił zagrożenia był po prostu nieznajomym jadącym tą samą ulicą. Czarne rękawiczki, oftalmoskop, odpływ umywalki, a teraz ciemna szybka kasku motocyklisty. Dlaczego te rzeczy wytrącały ją z równowagi? Co miały ze sobą wspólnego, jeśli w ogóle cokolwiek miały? - Tak mi przykro - powiedziała, połykając łzy spływające jej po twarzy. - Nie trzeba. Lepiej zjedźmy z drogi. Rita wyjęła z pudełka na konsoli garść chusteczek higienicznych i złapała przez nie kierownicę oraz dźwignię zmiany biegów, żeby nie zostawiać wszędzie plam. Z rękami mokrymi od krwi, Ginger zgarbiła się w fotelu i zamknęła oczy, bezskutecznie próbując powstrzymać łzy. Cztery psychotyczne epizody w ciągu pięciu tygodni. Nie mogła dłużej żyć z dnia na dzień, bezwolna i bezbronna wobec złośliwego zwrotu losu, bezczynnie czekając na kolejny atak albo na to, że psychiatra wyjaśni, co jest z nią nie w porządku. Był poniedziałek, szesnasty grudnia. Ginger postanowiła coś zrobić, zanim nastąpi piąta fuga. Nie miała pojęcia co, ale wiedziała, że coś wymyśli, jeśli tylko się skupi i przestanie użalać nad sobą. Osiągnęła dno. Wstyd, strach i rozpacz nie mogły już pociągnąć jej głębiej. Pozostała tylko jedna droga - w górę. Pazurami wydrapie sobie drogę z powrotem
na powierzchnię, ku światłu, jak najdalej od ciemności, w której się pogrążyła, i niech ją diabli, jeśli tego nie dokona.
III Wigilia - Boże Narodzenie 1 Laguna Beach, Kalifornia O ósmej we wtorek dwudziestego czwartego grudnia Dom Corvaisis wstał z łóżka i dokonał porannych ablucji w mgiełce, która była następstwem wczorajszego faszerowania się valium i dalmane. Od jedenastu nocy z rzędu nie dokuczał mu ani somnambulizm, ani złe sny dotyczące umywalki. Lekoterapia działała i był skłonny zgodzić się na farmakologiczne uzależnienie, byle tylko zakończyć denerwujące nocne podróże. Nie wierzył, że grozi mu fizyczne - ani nawet psychiczne - uzależnienie od valium czy dalmane. Przekraczał przepisaną dawkę, ale jeszcze się nie martwił. Pigułki się kończyły, więc żeby dostać następną receptę od doktora Cobletza, wymyślił historyjkę o włamaniu do domu. Oznajmił, że lekarstwa zostały skradzione razem ze stereo i telewizorem. Okłamał lekarza, żeby wyłudzić pigułki, i niekiedy wstydził się swego postępku, ale ponieważ prawie zawsze spowijała go miękka mgiełka odurzenia, rzadko się nad tym zastanawiał. Nie śmiał myśleć, co się stanie, jeśli epizody somnambulizmu powrócą w styczniu, gdy przestanie brać leki. O dziesiątej, nie mogąc skupić się na pracy, włożył lekką sztruksową marynarkę i wyszedł z domu. Grudniowy ranek był chłodny. Od czasu do czasu trafiały się jeszcze ciepłe dni, ale plaże miały się zapełnić dopiero w kwietniu. W drodze ze wzgórz ku centrum miasta zauważył, że Laguna wygląda szaro pod ponurym ołowianym niebem. Zastanawiał się, w jakim stopniu zażywanie leków zniekształca jego postrzeganie rzeczywistości, ale szybko porzucił ten niepokojący wątek. Świadom swoich przytępionych zmysłów i spowolnionych reakcji, jechał z przesadną ostrożnością. Większą część korespondencji odbierał z urzędu pocztowego. Ponieważ subskrybował liczne czasopisma, wynajął dużą szufladę zamiast skrytki i w wigilię Bożego Narodzenia szuflada była prawie pełna. Nie patrząc na adresy nadawców, zabrał całą pocztę do samochodu z zamiarem przejrzenia jej przy śniadaniu.
Udał się do Cottage, popularnej restauracji, stojącej na zboczu po wschodniej stronie Pacific Coast Highway. O tej porze, pomiędzy śniadaniem a porą lunchu, w lokalu nie było tłoku. Dostał stolik przy oknie z najlepszym widokiem. Zamówił dwa jajka na bekonie, frytki, tost i sok grejpfrutowy. W trakcie jedzenia przeglądał pocztę. Poza czasopismami i rachunkami otrzymał list od Lennarta Sane’a, szwedzkiego agenta, który sprzedał prawa do tłumaczenia w Skandynawii i Holandii, oraz dużą wyściełaną kopertę z Random House. Gdy tylko zobaczył adres wydawcy na naklejce, podniecenie częściowo rozproszyło mgiełkę otępienia. Odłożył tost i rozdarł kopertę, z której wysunął się egzemplarz sygnalny jego pierwszej powieści. Żaden mężczyzna nie wie, co czuje kobieta, gdy po raz pierwszy bierze w ramiona pierworodne dziecko, patrzy na maleńką twarzyczkę i czuje jego ciepło, ale pisarz, który trzyma pierwszy egzemplarz swojej pierwszej książki, musi doświadczać podobnej radości. Dom położył książkę obok talerza i jadł, nie odrywając od niej oczu. Dopiero gdy dokończył posiłek i zamówił kawę, mógł sprawdzić resztę poczty. Między innymi przesyłkami znajdowała się zwykła biała koperta bez adresu zwrotnego, z pojedynczą kartką w środku. Wydrukowane były na niej dwa zdania, które nim wstrząsnęły: Dobra rada dla lunatyka: szukać źródła problemu w przeszłości. Tam pogrzebana jest tajemnica. Zdumiony, przeczytał wiadomość drugi raz. Jego ręce zaczęły drżeć. Ciarki przebiegły mu po plecach. 2 Boston, Massachusetts Ginger wysiadła z taksówki przed pięciopiętrowym ceglanym budynkiem w stylu wiktoriańskiego gotyku. Uderzył w nią porywisty wiatr, nagie gałęzie drzew wzdłuż Newbury Street zgrzytały, grzechotały i postukiwały - przypominało to klekot kości. Kuląc się w ostrym wietrze, przemknęła wzdłuż niskiego żelaznego ogrodzenia i weszła do domu pod numerem 127, byłego hotelu Agassiz, jednej z najświetniejszych historycznych budowli miasta, obecnie przekształconego w blok mieszkalny. Przyszła zobaczyć się z Pablem Jacksonem, o którym wiedziała tylko to, co wczoraj przeczytała w „Boston Globe”. Opuściła rezydencję Hannabych, gdy George pojechał do szpitala, a Rita wybrała się na ostatnie przedświąteczne zakupy. Wymknęła się cichaczem, bo podejrzewała, że będą chcieli ją zatrzymać. I rzeczywiście pokojówka Lavinia błagała, żeby nie wychodziła sama.
Ginger zostawiła liścik z wyjaśnieniem, dokąd się udaje, i miała nadzieję, że nie będą zbyt zdenerwowani. Gdy Pablo Jackson otworzył drzwi, Ginger nie kryła zaskoczenia. Był czarny i po osiemdziesiątce, ale nie to ją zdziwiło, bo tyle już wiedziała z artykułu w „Globe”. Nie była przygotowana na widok takiego dziarskiego, energicznego osiemdziesięciolatka. Miał szczupłą sylwetkę i około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu, jednak wiek nie wykrzywił mu nóg, nie przygiął pleców ani nie zaokrąglił ramion. Stał niemal na baczność w białej koszuli i czarnych spodniach w kant. Miał młodzieńczy uśmiech i z młodzieńczą energią zaprosił ją do mieszkania. Lata nie przerzedziły jego gęstych, skręconych w pierścionki włosów, ale pobieliły je tak bardzo, że wydawały się jarzyć widmowym światłem. Zaprowadził Ginger do salonu, idąc krokiem osoby o czterdzieści, pięćdziesiąt lat młodszej. Salon też stanowił niespodziankę. Ginger nie spodziewała się czegoś takiego ani po statecznym starym gmachu w rodzaju hotelu Agassiz, ani po podstarzałym kawalerze Pablu Jacksonie. Ściany były kremowe, nowoczesne sofy i fotele obite dopasowanym kolorystycznie materiałem. Dywan od Edwarda Fieldsa miał ten sam kremowy odcień, ale jego rzeźbiony falisty wzór przełamywał dominujący schemat. Kolorów użyczały leżące na sofach pastelowe poduszki z żółtymi, brzoskwiniowymi, zielonymi i błękitnymi akcentami, a także dwa wielkie obrazy olejne, jeden Picassa. Cały pokój był jasny, ciepły i nowoczesny. Ginger usiadła na jednym z dwóch foteli, które stały naprzeciwko siebie przy stoliku obok wysokiego okna w wykuszu. Podziękowała za kawę i powiedziała: - Panie Jackson, przepraszam, ale przyszłam tu pod fałszywym pretekstem. - Interesujący początek - odparł z uśmiechem, zakładając nogę na nogę i opierając czarne dłonie o długich palcach na poręczach fotela. - Nie jestem reporterką. - Nie jest pani z „People”? - Przyjrzał jej się z namysłem. - Wszystko w porządku. Wiedziałem, że nie jest pani reporterką, gdy tylko panią zobaczyłem. Nie ma pani w sobie tej oleistej gładkości i arogancji, jaka cechuje dzisiejszych reporterów. Powiedziałem sobie: Pablo, ta maleńka nie jest reporterką. To osoba z prawdziwego świata. - Potrzebuję pomocy, jaką mogę uzyskać tylko od pana. - Dama w opałach? - zapytał rozbawiony. Wbrew przewidywaniom Ginger nie wyglądał na rozzłoszczonego ani zaniepokojonego. - Obawiam się, że nie przyjąłby mnie pan, gdybym wyjawiła prawdziwą przyczynę. Widzi pan, jestem lekarzem, rezydentem na chirurgii w Memoriał, i kiedy przeczytałam artykuł o panu w „Globe”, pomyślałam, że mógłby mi pan pomóc.
- Spotkanie z panią sprawiłoby mi przyjemność nawet wtedy, gdyby sprzedawała pani gazety. Osiemdziesięciojednoletni staruszek nie może sobie pozwolić na odprawianie kogokolwiek... chyba że woli spędzać dni na gadaniu do ścian. Ginger wiedziała, że gospodarz stara sieją rozluźnić, i była mu za to wdzięczna. Podejrzewała, że jego życie towarzyskie jest bardziej interesujące niż jej. - Poza tym nawet taki wypalony stary ramol nie spławiłby dziewczyny tak ślicznej jak pani. Ale proszę mi powiedzieć, jakiej pomocy spodziewa się pani ode mnie. Ginger pochyliła się w fotelu. - Najpierw muszę wiedzieć, czy artykuł w gazecie zawierał prawdę. Wzruszył ramionami. - Taką prawdę jak wszystkie artykuły. Moi rodzice byli Amerykanami mieszkającymi we Francji, jak podano w gazecie. Matka, popularna szansonistka, śpiewała w paryskich kawiarniach przed pierwszą wojną światową. Ojciec był muzykiem. To prawda, że oboje znali Picassa i wcześnie rozpoznali jego geniusz. Mam imię po nim. Kupili czterdzieści jego prac, gdy jeszcze były tanie, a kilka dostali w prezencie. Mieli bon goiit. Nie posiadali stu obrazów, jak podała gazeta, lecz pięćdziesiąt. Mimo to ich kolekcja była bardzo cenna. Wyprzedawana stopniowo przez lata, umiliła im emeryturę, a i mnie zapewniła oparcie. - Rzeczywiście był pan sławnym iluzjonistą? - Przez ponad pięćdziesiąt lat - odparł, podnosząc ręce w pełnym wdzięku, eleganckim geście, jakby zdziwiony własną długowiecznością. Jego dłonie poruszały się z prestidigitatorską płynnością i Ginger niemal się spodziewała, że zaraz wyczarują białe gołębice z powietrza. - Tak, byłem też sławny. Sans pareil, nawet jeśli sam mówię to o sobie. Nie tutaj, rozumie pani, ale w całej Europie i Anglii. - I pańskie występy obejmowały hipnotyzowanie ludzi z widowni? Pokiwał głową. - To był gwóźdź programu. Zawsze wprawiałem ich w zdumienie. - A teraz pomaga pan policji, hipnotyzując świadków przestępstw, żeby mogli przypomnieć sobie zapomniane szczegóły. - Nie jest to praca na cały etat - powiedział, machając szczupłą ręką, jakby chciał przepędzić taki pomysł z jej głowy. Zdawało się, że ten gest zakończy się magicznym rozłożeniem bukietu kwiatów albo talii kart. - Prawdę mówiąc, zwrócili się do mnie tylko cztery razy w ciągu dwóch ostatnich lat. Zwykle jestem ich ostatnią deską ratunku. - Ale byli zadowoleni z wyników?
- A, tak. Przynajmniej tak napisano w gazecie. Na przykład jakiś przechodzień widział morderstwo i samochód, którym odjechał zabójca, ale nie pamiętał numerów rejestracyjnych. Jeśli widział tablicę choćby przez ułamek sekundy, numer został zachowany w jego podświadomości, ponieważ tak naprawdę nie zapominamy niczego, co widzieliśmy. Nigdy. Jeśli więc hipnotyzer wprawi świadka w trans, cofnie go w czasie do momentu strzelaniny i powie mu, żeby jeszcze raz przyjrzał się samochodowi, można uzyskać wszystkie potrzebne informacje. - Zawsze? - Nie, ale częściej wygrywamy, niż przegrywamy. - Dlaczego zwracają się z tym do pana? Czy policyjni psychiatrzy nie umieją stosować hipnozy? - Na pewno umieją, ale są psychiatrami, nie hipnotyzerami. Nie specjalizowali się w tej dziedzinie. Ja zajmowałem się hipnozą przez całe życie, opracowałem własne techniki, które często sprawdzają się tam, gdzie zawodzą standardowe metody. - Kiedy więc chodzi o hipnozę, jest pan maven. - Ekspertem? Tak, to prawda. Nawet maven’s maven. Ale dlaczego to panią interesuje, pani doktor? Ginger trzymała ręce na leżącej na kolanach torebce. Gdy opowiadała Pablowi Jacksonowi o swoich atakach, tak mocno ściskała torebkę, że aż zbielały jej knykcie. Niefrasobliwość Jacksona ustąpiła głębokiemu zainteresowaniu i zatroskaniu. - Biedne dziecko. Biedne maleństwo. De mai en pis - en pis! Coraz gorzej i gorzej. Straszne. Proszę tu zaczekać. Nie ruszać się. - Poderwał się z fotela i szybkim krokiem wyszedł z pokoju. Wrócił z dwoma kieliszkami brandy. Ginger odmówiła. - Nie, dziękuję, panie Jackson. Nie piję wiele, a już na pewno nie o tej porze. - Mów mi po imieniu. Jak długo dzisiaj spałaś? Niewiele? Spędziłaś na nogach większą część nocy, zbudziłaś się wiele godzin temu, więc dla ciebie to nie jest ranek, tylko popołudnie. Nie ma przeciwwskazań, żeby nie napić się po południu, prawda? Usadowił się w fotelu i przez chwilę w milczeniu sączyli brandy. - Pablo, chcę, żebyś mnie zahipnotyzował, cofnął do dwunastego listopada rano, do delikatesów Bernsteina - poprosiła Ginger. - Chcę, żebyś wypytał mnie dokładnie, aż w końcu wyjaśnię, dlaczego przeraził mnie widok czarnych rękawiczek. - To niemożliwe. - Pokręcił głową. - Nie, nie. - Zapłacę, ile tylko...
- Nie chodzi o pieniądze. Nie potrzebuję ich. - Ściągnął brwi. - Jestem magikiem, nie lekarzem. - Chodzę do psychiatry i rozmawiałam z nim na ten temat, ale nie chciał tego zrobić. - Musiał mieć powody. - Mówi, że jest za wcześnie na terapię regresją hipnotyczną. Przyznaje, że ta metoda może mi pomóc odkryć przyczynę ataków, ale zastosowanie jej na tym etapie byłoby błędem, gdyż mogę być niegotowa do stawienia czoła prawdzie. Mówi, że przedwczesna konfrontacja ze źródłem lęków może spowodować... załamanie nerwowe. - A widzisz? On wie lepiej. Ja mógłbym ci tylko zaszkodzić. - Wcale nie wie lepiej - odparła Ginger, zirytowana przypomnieniem ostatniej rozmowy z psychiatrą, który zachowywał się irytująco protekcjonalnie. - Może wie, co jest najlepsze dla większości pacjentów, ale nie wie, co jest najlepsze dla mnie. Nie mogę odwlekać tego w nieskończoność. Nim Gudhausen dojrzeje do hipnozy, może za rok, nie będę na tyle zdrowa psychicznie, żeby seanse przyniosły jakąś korzyść. Muszę chwycić problem za rogi, przejąć kontrolę, coś zrobić. - Powinnaś jednak rozumieć, że nie mogę przyjąć odpowiedzialności... - Chwileczkę - przerwała mu, odstawiając kieliszek. - Spodziewałam się tej odmowy. Otworzyła torebkę i wyjęła złożoną kartkę. - Proszę. Wziął kartkę. Choć był pół wieku starszy od niej, ręce miał pewniejsze niż ona. - Co to? - Podpisane oświadczenie, że przyszłam tu z własnej woli i zwalniam cię z wszelkiej odpowiedzialności, gdyby coś poszło źle. Nie zawracał sobie głowy czytaniem. - Nie rozumiesz, moja droga. Nie martwię się procesem. Biorąc pod uwagę mój wiek i ślimacze tempo działania sądów, nie dożyłbym wyroku. Ale umysł jest delikatnym mechanizmem i jeśli coś pójdzie źle, jeśli doprowadzę cię do załamania, z pewnością będę smażyć się w piekle. - Jeśli mi nie pomożesz, jeśli będę musiała spędzić długie miesiące na terapii, niepewna przyszłości, i tak się załamię. - Zdesperowana Ginger podniosła głos, dając upust frustracji i gniewowi. - Jeśli mnie odprawisz, zostawisz na łasce pełnych dobrych intencji przyjaciół, w rękach Gudhausena, będę skończona. Przysięgam, to będzie mój koniec. Nie mogę tak dalej żyć! Jeśli odmówisz mi pomocy, będziesz odpowiedzialny za moje załamanie, bo mogłeś temu zapobiec. - Przykro mi.
- Proszę. - Nie mogę. - Ty zimny czarny sukinsynu! - zawołała Ginger, przestraszona swoimi słowami już w chwili, gdy je wymawiała. Widok przykrości na jego dobrej, skrzaciej twarzy zabolał ją i zawstydził. - Przepraszam, bardzo przepraszam. - Zakryła twarz rękami i rozpłakała się. Podszedł i pochylił się nad nią. - Doktor Weiss, proszę nie płakać. Nie rozpaczać. Wszystko będzie dobrze. - Nie, nie będzie. Nigdy nie będzie tak, jak było. Delikatnie odsunął ręce Ginger od twarzy. Podniósł jej podbródek, więc musiała na niego spojrzeć. Uśmiechnął się, mrugnął i pokazał pustą rękę, a potem wyjął ćwierćdolarówkę z jej prawego ucha. - No już, cicho sza - powiedział, poklepując ją po ramieniu. - Dopięłaś swego. Nie mam âme de boue, duszy z błota, nie jestem małoduszny. Kobiece łzy mogą poruszyć świat. Wbrew rozsądkowi zrobię, co w mojej mocy. Zamiast ją uspokoić, zgoda Pabla jeszcze nasiliła wybuch, choć tym razem z oczu Ginger płynęły łzy wdzięczności. * - ...jesteś pogrążona w głębokim śnie, głębokim, bardzo głębokim, jesteś zupełnie odprężona i będziesz odpowiadać na moje pytania. Czy rozumiesz? - Tak. - Nie możesz odmówić odpowiedzi. Nie możesz odmówić. Nie możesz. Zaciągnął kotary okna w wykuszu i zgasił wszystkie światła oprócz lampki przy fotelu Ginger Weiss. W bursztynowym blasku jej włosy wyglądały jak złota aureola i podkreślały nienaturalną bladość skóry. Stał przed nią i patrzył. Jej delikatne rysy, subtelnie piękne, emanowały wielką siłą. Taka twarz, piękna i pełna charakteru, stanowiła ucieleśnienie le juste milieu - idealnej równowagi, złotego środka. Gałki oczne poruszały się pod zamkniętymi powiekami, co wskazywało, że Ginger jest pogrążona w głębokim transie. Hipnotyzer wrócił na fotel, który stał w cieniu, za kręgiem bursztynowego światła lampy. Usiadł, założył nogę na nogę. - Ginger, dlaczego przestraszyłaś się czarnych rękawiczek? - Nie wiem - odparła cicho. - Nie możesz mnie okłamać. Rozumiesz? Nie możesz niczego przemilczeć. Dlaczego bałaś się czarnych rękawiczek? - Nie wiem.
- Dlaczego bałaś się oftalmoskopu? - Nie wiem. - Dlaczego bałaś się odpływu umywalki? - Nie wiem. - Czy znasz człowieka na motocyklu ze State Street? - Nie. - W takim razie dlaczego się go przestraszyłaś? - Nie wiem. Pablo westchnął. - Dobrze. Ginger, zrobimy teraz coś dziwnego, coś, co może wydawać się nieprawdopodobne, ale zapewniam cię, że to jest możliwe. Sprawimy, że czas popłynie wstecz. Ginger, to całkiem proste. Będziesz powoli cofać się w czasie. Będziesz coraz młodsza. To już się dzieje. Nie możesz się temu oprzeć... czas jest jak rzeka... płynie do tyłu... stale do tyłu... już nie jest dwudziesty czwarty grudnia. Jest dwudziesty trzeci, poniedziałek, a wskazówki zegara wciąż obracają się do tyłu... trochę szybciej... jest już dwudziesty drugi... dwudziesty... osiemnasty... - Liczył, dopóki nie cofnął Ginger do dwunastego listopada. Jesteś w delikatesach Bernsteina, czekasz na rachunek. Czujesz zapach pieczywa i przypraw? - Gdy pokiwała głową, poprosił: - Powiedz mi, co czujesz. Głęboko wciągnęła powietrze i na jej twarzy odmalowało się zadowolenie. Głos stał się bardziej ożywiony: - Pastrami, czosnek... ciastka na miodzie... goździki i cynamon... - Siedziała w fotelu z zamkniętymi oczami, ale podniosła głowę i kręciła nią na boki, jak gdyby rozglądała się po delikatesach. - Czekolada. Czuję zapach kakaowego biszkoptu! - Cudownie. Teraz płacisz, odwracasz się od lady... idziesz w stronę drzwi, zajęta torebką. - Nie mogę schować portfela - powiedziała ze ściągniętymi brwiami. - Masz torbę z zakupami na ręku. - Muszę schować portfel. - Trach! Wpadasz na mężczyznę w rosyjskim kapeluszu. Ginger sapnęła i drgnęła z zaskoczenia. - Chwyta twoją torbę, żeby nie upadła - powiedział Pablo. - Och! - Mężczyzna przeprasza.
- To moja wina - powiedziała Ginger. Pablo wiedział, że nie mówi do niego, ale do mężczyzny o nalanej twarzy, który był teraz dla niej równie realny jak tamtego dnia w delikatesach. Przepraszającym tonem dodała: - Nie patrzyłam, gdzie idę. - Podaje ci zakupy, bierzesz od niego torbę. - Sędziwy prestidigitator obserwował ją uważnie. - A ty zwracasz uwagę na... jego rękawiczki. Jej przemiana była błyskawiczna i elektryzująca. Usiadła prosto, otworzyła oczy. - Rękawiczki! O Boże, rękawiczki! - Opowiedz mi o rękawiczkach, Ginger. - Czarne - powiedziała cichym, drżącym głosem. - Lśniące. - Co jeszcze? - Nic! - krzyknęła, podnosząc się z fotela. - Usiądź, proszę. Zamarła. - Ginger, usiądź i uspokój się. Usiadła sztywno, zaciskając pięści. Jej promienne niebieskie oczy były teraz szeroko otwarte, skupione na wyrytym w pamięci obrazie rękawiczek. Wyglądała, jakby lada chwila znów miała zerwać się z fotela. - Odprężysz się teraz, Ginger. Będziesz spokojna... spokojna... bardzo spokojna. Rozumiesz? - Tak. W porządku. - Oddychała wolniej, jej ramiona lekko opadły, ale wciąż była spięta. Zwykle miał całkowitą kontrolę nad osobą, którą wprawił w trans. Był zaskoczony i zaniepokojony, gdyż pomimo jego wysiłków ta kobieta wciąż była przestraszona i nie mógł jej uspokoić. Wreszcie polecił: - Opowiedz mi o tych rękawiczkach, Ginger. Strach wykrzywił jej rysy. - O mój Boże. - Odpręż się i opowiedz mi o rękawiczkach. Dlaczego się ich boisz? Zadrżała. - N-nie p-pozwól, żeby mnie d-dotknęły. - Dlaczego się ich boisz? Objęła ramiona rękami i skuliła się w fotelu. - Posłuchaj mnie, Ginger. Ta chwila jest zamrożona w czasie. Wskazówki zegara nie poruszają się ani do tyłu, ani do przodu. Rękawiczki nie mogą cię dotknąć. Nie pozwolę, żeby cię dotknęły. Czas stanął w miejscu. Potrafię zatrzymać czas i właśnie to zrobiłem. Jesteś bezpieczna. Słyszysz mnie?
- Tak - odparła, ale bojaźliwie wtulała się w oparcie fotela. Jej głos wyrażał powątpiewanie i świadczył o z trudem tłumionym przerażeniu. - Jesteś całkowicie bezpieczna. - Pablo ze współczuciem patrzył na jej piękną, ale udręczoną twarz. - Czas stanął w miejscu, możesz więc przyjrzeć się rękawiczkom bez obawy, że cię złapią. Przyjrzyj się i powiedz, dlaczego się ich boisz. Milczała, trzęsąc się ze strachu. - Musisz odpowiedzieć, Ginger. Dlaczego boisz się rękawiczek? - Nie odpowiadała, więc po chwili namysłu zapytał: - Czy boisz się akurat tych rękawiczek? - N-nie. Niezupełnie. - Rękawiczki mężczyzny z delikatesów... przypominają ci parę innych rękawiczek, może z jakiegoś zdarzenia sprzed lat, prawda? - Tak. Tak. - Kiedy miało miejsce to zdarzenie? Ginger, o czym przypominają ci tamte inne rękawiczki? - Nie wiem. - Wiesz. - Pablo podniósł się z fotela, podszedł do zasłoniętego okna i patrzył na nią z cienia. - Wszystko jest dobrze... wskazówki zegara znowu się poruszają. Czas płynie wstecz... wstecz... wstecz... aż do czasu, kiedy po raz pierwszy przestraszyłaś się pary czarnych rękawiczek. Płyniesz do tyłu... do tyłu... już. W tym czasie, w tym miejscu po raz pierwszy wystraszyłaś się czarnych rękawiczek. Oczy Ginger patrzyły na koszmarną scenę rozgrywającą się w innym czasie, nie w tym pokoju ani w delikatesach, lecz zupełnie gdzie indziej. Pablo obserwował ją niespokojnie. - Gdzie jesteś, Ginger? - Gdy nie odpowiedziała, polecił: - Musisz mi powiedzieć, gdzie jesteś. - Twarz - powiedziała znękanym głosem, który przyprawił Pabla o drżenie. - Twarz. Pusta twarz. - Mów jaśniej, Ginger. Jaka twarz? Powiedz mi, co widzisz. - Czarne rękawiczki... ciemna szklana twarz. - Chcesz powiedzieć... jak kask motocyklisty? - Rękawiczki... szybka. - Wstrząsnął nią spazm strachu. - Uspokój się, odpręż. Jesteś bezpieczna. Bezpieczna. Tam, gdzie jesteś, widzisz człowieka w kasku z szybką? I w czarnych rękawiczkach? Odpowiedziała mu monotonną pieśnią czystego przerażenia: - Uch, uch, uch, uch...
- Ginger, musisz się uspokoić. Uspokój się, odpręż, rozluźnij. Nic nie może zrobić ci krzywdy. Jesteś bezpieczna. - Bojąc się, że straci nad nią kontrolę i będzie musiał szybko wyprowadzić ją z transu, Pablo podszedł do fotela, ukląkł przy niej, położył rękę na jej ramieniu i gładził je delikatnie, mówiąc: - Gdzie jesteś, Ginger? Jak daleko w czasie się cofnęłaś? Gdzie jesteś, Ginger? Gdzie jesteś? - Uch, uch, uchchchchch. - Z jej ust wyrwał się żałosny krzyk, echo płynące spoza czasu, udręczona reakcja na długo tłumiony strach i rozpacz. Pablo zmienił taktykę, jego głos stwardniał: - Mam nad tobą władzę. Jesteś pogrążona w głębokim śnie i całkowicie mi posłuszna, Ginger. Żądam, żebyś odpowiedziała, Ginger. Wstrząsnął nią jeszcze gwałtowniejszy spazm. - Odpowiedz, Ginger. Gdzie jesteś? - Nigdzie. - Gdzie jesteś? - Nigdzie. - Nagle przestała się trząść. Bezwładnie opadła na oparcie fotela. Strach zniknął z jej twarzy, rysy zmiękły, skóra zwiotczała. Cichym, beznamiętnym głosem powiedziała: - Martwa. - Co to znaczy? Nie jesteś martwa. - Martwa. - Ginger, musisz mi powiedzieć, gdzie jesteś i jak daleko w czasie się cofnęłaś, musisz mi opowiedzieć o czarnych rękawiczkach, o tej pierwszej parze czarnych rękawiczek, które ci się przypomniały, gdy zobaczyłaś rękawiczki mężczyzny w delikatesach. Musisz mi to powiedzieć. - Martwa. Ponieważ klęczał tuż przy niej, spostrzegł, że oddech Ginger stał się nagle bardzo płytki. Ujął jej rękę i zaskoczyło go, że jest taka zimna. Przycisnął dwa palce do nadgarstka, szukając pulsu. Słaby. Bardzo słaby. Gorączkowo przyłożył palce do szyi i poczuł powolne, nikłe bicie serca. Aby uniknąć odpowiedzi na jego pytania, zapadła w sen znacznie głębszy niż trans hipnotyczny, może w śpiączkę, w stan nieświadomości, w którym nie słyszała jego rozkazującego głosu. Nigdy dotąd nie spotkał się z taką reakcją, nigdy nawet nie czytał o czymś takim. Czy to możliwe, że Ginger jest gotowa umrzeć, byle tylko uciec przed jego pytaniami? Blokady pamięci wznoszone wokół traumatycznych przeżyć nie są niczym
niezwykłym; w publikacjach psychologicznych spotykał opisy takich barier, ale zawsze można je było usunąć bez uśmiercania pacjenta. Przecież żadne przeżycie nie mogło być tak straszne, żeby ktoś wolał umrzeć, zamiast je sobie przypomnieć. A jednak, gdy Pablo przyciskał palce do szyi Ginger, jej puls stawał się coraz słabszy i coraz bardziej nieregularny. - Posłuchaj - powiedział szybko. - Nie musisz mi odpowiadać. Koniec pytań. Możesz wrócić. Nie muszę znać odpowiedzi. Wydawało się, że Ginger balansuje na skraju przepaści. - Słuchaj! Koniec pytań. Już nie będę cię wypytywać. Przysięgam. - Po długim, przerażającym wahaniu wyczuł lekkie przyspieszenie tętna. - Już nie interesują mnie czarne rękawiczki ani nic innego. Chcę wyprowadzić cię z transu. Słyszysz mnie, Ginger? Proszę, posłuchaj mnie. Skończyłem cię wypytywać. Tętno zatrzymało się na straszną chwilę, ale zaraz potem wróciło i stało się bardziej miarowe. Tempo oddechu wzrosło. Gdy mówił do niej uspokajająco, na jej śliczną twarz zaczęły wracać kolory. W niespełna minutę sprowadził ją do dwudziestego czwartego grudnia i obudził. Zamrugała. - Nie udało się, co? Nie mogłeś mnie uśpić? - Spałaś - powiedział drżącym głosem. - O wiele za głęboko. - Pablo, ty cały drżysz. Dlaczego się trzęsiesz? Co się stało? Czy stało się coś złego? Tym razem to ona poszła do kuchni po brandy. * Przed wyjściem do taksówki, którą wezwał Pablo, Ginger powiedziała: - Wciąż nie mam pojęcia, co to mogło być. Nigdy nie spotkało mnie nic na tyle strasznego, że wolałabym umrzeć, niż to ujawnić. - W twojej przeszłości musiało się stać coś bardzo traumatycznego - odparł Pablo. Zdarzenie, w którym brał udział mężczyzna w czarnych rękawiczkach, który, jak powiedziałaś, miał ciemną szklaną twarz. Może jak motocyklista, którego przestraszyłaś się na State Street. Bardzo głęboko pogrzebałaś to zdarzenie... i za wszelką cenę chcesz pozostawić je w ukryciu. Naprawdę uważam, że powinnaś powiedzieć doktorowi Gudhausenowi, co się dzisiaj stało, i pozwolić mu kontynuować terapię. - Gudhausen jest zbyt tradycyjny, zbyt powolny. Chcę twojej pomocy. - Nie zaryzykuję ponownego wprawienia cię w trans. - Chyba że znajdziesz podobny przypadek w literaturze.
- Niewielkie szanse. Przez pięćdziesiąt lat dużo czytałem na temat psychologii i hipnozy, lecz nigdy się z czymś takim nie spotkałem. - Ale będziesz szukać, prawda? Obiecałeś. - Zobaczę, co się da zrobić. - I jeśli odkryjesz, że ktoś opracował sprawdzoną metodę przebijania się przez takie blokady pamięci, zastosujesz ją na mnie. Ginger była w zdecydowanie lepszym nastroju niż wtedy, gdy po raz pierwszy weszła do mieszkania Pabla Jacksona. Przynajmniej dokądś dotarli, nawet jeśli nie wiedzieli dokąd. Zidentyfikowali źródło problemu, tajemnicze traumatyczne zdarzenie w przeszłości, i choć nie poznali szczegółów, wiedzieli, że istnieje i czeka na zbadanie. Z czasem znajdą sposób, żeby rzucić na nie światło, a wówczas Ginger pozna przyczynę swoich fug. - Powiedz o tym doktorowi Gudhausenowi - powtórzył Pablo. - Wszystkie moje nadzieje wiążą się z tobą. - Jesteś cholernie uparta - mruknął stary iluzjonista, z dezaprobatą kręcąc głową. - Nie. Po prostu wytrwała. - Zawzięta. - Tylko zdeterminowana. - Acharnée! - Po powrocie do Strażnika Zatoki sprawdzę to słowo i jeśli jest obelżywe, pożałujesz, gdy zjawię się w czwartek - oświadczyła. - Nie w czwartek. Poszukiwania zajmą mi trochę czasu. Nie poddam cię hipnozie, dopóki nie znajdę opisu podobnego przypadku i nie będę mógł postępować według sprawdzonych metod. - Dobrze, ale jeśli nie zadzwonisz do piątku albo soboty, wrócę i wedrę się tu siłą. Pamiętaj, jesteś moją jedyną nadzieją. - Jestem twoją nadzieją... z braku lepszego wyboru. - Zbyt nisko się oceniasz, Pablu Jacksonie. - Pocałowała go w policzek. - Będę czekać na telefon. - Au revoir. - Shalom. Gdy wsiadła do taksówki, przypomniała sobie jeden z ulubionych aforyzmów ojca. Słowa te przygniotły jej dopiero co odzyskaną pogodę ducha jak ołowiany ciężar: Najjaśniej jest zawsze tuż przed zmrokiem. 3
Chicago, Illinois Winton Tolk - wysoki, jowialny czarnoskóry policjant - wysiadł z radiowozu, żeby kupić trzy hamburgery i colę w narożnym barze kanapkowym, zostawiając swojego partnera Paula Armesa za kierownicą, a ojca Brendana Cronina na tylnym siedzeniu. Brendan spojrzał na sklep, ale nie widział wnętrza, bo wielkie okna pokrywały świąteczne obrazki: Święty Mikołaj, renifery, wieńce, anioły. Zaczął prószyć lekki śnieg, a prognozy pogody zapowiadały, że do północy spadnie dwadzieścia centymetrów, co znaczyło, że jutro będzie białe Boże Narodzenie. Gdy Winton wysiadł z samochodu, Brendan pochylił się i zwrócił do Paula Armesa: - Nikogo już nie rusza Idąc moją drogą, ale co z Tym wspaniałym życiem! To był świetny film! - Jimmy Stewart i Donna Reed - przypomniał sobie Paul. - Co za obsada. - Rozmawiali o najlepszych filmach bożonarodzeniowych i Brendan był pewien, że tym razem trafił w dziesiątkę. - Lionel Barrymore grał dusigrosza. Gloria Grahame też w nim występowała. - Thomas Mitchell - dodał Paul Armes, gdy Winton dochodził do drzwi baru. - Ward Bond. Boże, co za obsada! - Winton zniknął w barze. - Ale zapominamy o kolejnym wielkim filmie. Cud na Trzydziestej Czwartej Ulicy... - Był super, jasne, ale wciąż uważam, że Capry jest lepszy w... Wydawało się, że strzały i brzęk tłuczonego szkła zabrzmiały jednocześnie. Nawet przy zamkniętych drzwiach wozu, hałasie nawiewu ciepłego powietrza, trzaskach i ćwierkaniu policyjnego radia, strzały były na tyle głośne, że Brendan urwał w połowie zdania. Huk przepłoszył świąteczny spokój z ulicy w Uptown, malowana szyba baru wybuchła w migotliwej fontannie okruchów. Kolejne strzały nałożyły się na echo poprzednich przy akompaniamencie brzęku szkła uderzającego w dach, maskę i bagażnik radiowozu. - O cholera! - Paul Armes zerwał strzelbę z uchwytów na desce rozdzielczej i otworzył drzwi, gdy szkło jeszcze się sypało. - Padnij! - krzyknął do Brendana i pobiegł skulony wokół samochodu, używając go jako tarczy. Brendan spojrzał z osłupieniem przez okno po swojej stronie na wejście do barn. Nagle drzwi się otworzyły i na ulicę wyskoczyło dwóch młodych mężczyzn, czarny i biały. Czarny, ubrany we włóczkową czapkę i dwurzędową marynarską kurtkę, trzymał półautomatyczną śrutówkę z obciętą kolbą i skróconą lufą. Biały, w kraciastej kurtce myśliwskiej, był uzbrojony w rewolwer. Poruszali się szybko, na przygiętych nogach. Czarny mężczyzna skierował broń w stronę radiowozu. Brendan spojrzał prosto w lufę. Zobaczył
błysk i był pewien, że zginie, ale okno po jego stronie pozostało nienaruszone. Przednia szyba implodowała, kawałki szkła i śrut zasypały tylne siedzenie, zagrzechotały na desce rozdzielczej. Bezpośrednie zagrożenie wyrwało Brendana z oszołomienia. Zsunął się na podłogę, z sercem huczącym prawie tak samo głośno jak strzały. Winton Tolk miał pecha, bo nieświadomie wszedł do baru w trakcie napadu z bronią w ręku. Przyciskając się do podłogi wozu, Brendan usłyszał krzyk Paula Annesa: - Rzuć broń! Huknęły dwa strzały. Nie ze strzelby, ale z rewolweru. Kto pociągnął za spust? Paul Armes czy facet w kraciastej kurtce? Następny strzał. Ktoś wrzasnął. Kto został trafiony? Armes czy któryś z bandytów? Brendan chciał spojrzeć, ale nie miał odwagi. Dzięki układowi, jaki ojciec Wycazik zawarł z komendantem lokalnego posterunku, Brendan od pięciu dni jeździł z Wintonem i Paulem jako obserwator. Ubrany w zwyczajny garnitur, krawat i palto przedstawił się jako zatrudniony przez Kościół świecki konsultant, przeprowadzający badania dla katolickich programów charytatywnych. Wszyscy uwierzyli w tę przykrywkę. Rejon Wintona i Paula obejmował obszar ograniczony przez Foster Avenue na północy, wysokościowce Lake Shore Drive na wschodzie, Irving Park Road na południu i North Ashland Avenue na zachodzie. Była to najbiedniejsza, kryminogenna okolica Chicago, siedlisko czarnych i Indian, ale głównie imigrantów z Appalachów i Latynosów. Po pięciu dniach patroli Brendan polubił obu policjantów i głęboko współczuł wszystkim uczciwym ludziom, którzy tu mieszkali i pracowali - i często stawali się ofiarami grasujących wśród nich stad ludzkich szakali. Jeżdżąc z Wintonem i Paulem, nauczył się spodziewać wszystkiego, ale strzelanina w barze była najgorszą rzeczą, jaka mogła go spotkać. Kolejny strzał ze śrutowki zakołysał samochodem. Skulony na podłodze Brendan próbował się modlić, ale żadne odpowiednie słowa nie przychodziły mu do głowy Bóg wciąż był dla niego stracony, a bez Niego czuł się straszliwie samotnie. Paul Armes krzyknął: - Poddaj się! - Pieprz się! - wrzasnął bandyta. Kiedy po tygodniu pracy w szpitalu św. Józefa Brendan zameldował się u ojca Wycazika, został wysłany do następnego szpitala na oddział dla umierających, straszne miejsce, w którym nie było dzieci. W szpitalu dziecięcym szybko odkrył, jakiej lekcji
powinien się nauczyć według Stefana Wycazika. Tutaj większość tych, którzy zbliżali się do kresu życia, nie bała się śmierci - witali ją jak błogosławieństwo i dziękowali za nią Bogu, zamiast Go przeklinać. Umierając, wielu ateistów zaczynało wierzyć, a ci, którzy kiedyś odeszli od wiary, znów do niej wracali. Było coś szlachetnego i wzniosłego w cierpieniu ludzi, którzy schodzili z tego świata, jakby każdy z nich dźwigał przez chwilę tajemnicze brzemię krzyża. A jednak nawet po tej lekcji wiara Brendana nie powróciła. Teraz dzikie bicie serca rozbijało w pył słowa modlitwy, zanim je zdążył wymówić, i usta miał suche jak proch. Słyszał krzyki, lecz nie rozumiał słów, bo wszyscy ludzie wrzeszczeli jednocześnie, a on częściowo ogłuchł od huku wystrzałów. Jeszcze nie w pełni rozumiał, jaka nauka powinna wypłynąć z tej części niekonwencjonalnej terapii ojca Wycazika. Słuchając panującego na zewnątrz chaosu, wiedział, że również i ta lekcja nie wystarczy, aby go przekonać, iż Bóg jest równie prawdziwy jak kule. Śmierć była krwawą, śmierdzącą, brudną rzeczywistością i w jej obliczu obietnica nagrody w życiu pozagrobowym nie była ani trochę przekonująca. Znów padł strzał z obrzyna, ryknęła policyjna strzelba, a potem rozległy się krzyki i tupot biegnących stóp. Brzęk szkła. Kolejny krzyk, jeszcze rozpaczliwszy niż tamten, który wcześniej rozdarł powietrze. Następny strzał. Cisza. Idealna, całkowita cisza. Otworzyły się drzwi od strony kierowcy. Brendan krzyknął z zaskoczenia. - Nie ruszaj się! - zawołał Paul Armes z fotela kierowcy, chowając głowę w ramiona. Dwóch gnoi nie żyje, ale w środku może być ich więcej. - Gdzie Winton? - zapytał Brendan. Paul nie odpowiedział. Podniósł mikrofon i wezwał centralę. - Policjant w niebezpieczeństwie. Policjant w niebezpieczeństwie! - Podał pozycję, adres baru, i poprosił o wsparcie. Leżąc na boku na podłodze, Brendan zamknął oczy i przypomniał sobie zdjęcia, które Winton Tolk nosił w portfelu. Pokazał je z dumą, zapytany o rodzinę - zdjęcia żony Raynelli i trójki dzieci. - Parszywe popieprzone skurwiele - powiedział Paul Armes drżącym głosem. Brendan usłyszał cichy szczęk i zgrzytanie. Zrozumiał, że Armes przeładowuje broń. - Winton dostał? - zapytał. - Prawdopodobnie tak. - Na pewno potrzebuje pomocy.
- Pomoc w drodze. - Ale on może potrzebować natychmiastowej pomocy. - Nie wolno tam wchodzić. Kto wie, czy w środku nie siedzi jeszcze paru bandziorów. Musimy czekać na wsparcie. - Może się wykrwawia i może trzeba mu założyć opaskę uciskową. Umrze, zanim przybędzie pomoc. - Myślisz, że nie wiem? - burknął z goryczą i złością Paul Armes. Wziął przeładowaną broń i wysunął się z wozu, żeby zająć dogodną pozycję do obserwacji baru. Im dłużej Brendan myślał o leżącym na podłodze, bezradnym Wintonie Tolku, tym większy narastał w nim gniew. Gdyby wciąż wierzył w Boga, mógłby stłumić gniew modlitwą. Jego złość narastała, przechodząc w gorącą wściekłość. Serce biło mu jeszcze mocniej niż wtedy, gdy pociski trafiały w samochód parę centymetrów od niego. Niesprawiedliwość życia - nieuczciwość, krzywdzące zło - trawiły go jak kwas. Wysiadł z samochodu i ruszył w padającym śniegu ku wejściu do baru. - Brendan! - krzyknął Paul Armes z drugiej strony radiowozu. - Stój! Na miłość boską, nie rób tego! Brendan szedł, napędzany gniewem i myślą, że Winton Tolk może potrzebować pomocy. Na chodniku leżał na wznak martwy mężczyzna w kraciastej kurtce. Pocisk z rewolweru Armesa trafił go w pierś, drugi w szyję. W powietrzu unosił się smród fekaliów. W śniegu obok trupa leżała strzelba, z której pewnie strzelano do Wintona Tolka. - Cronin! - wrzasnął Paul Armes. - Zabieraj dupę z powrotem, idioto! Idąc wzdłuż wybitego okna, Brendan mógł zajrzeć do baru. We wnętrzu panował mrok. Lampy zostały rozbite albo wyłączone, a szare światło dnia sięgało tylko kilka kroków w głąb pomieszczenia. Nikogo nie widział, ale to nie znaczyło, że może wejść bezpiecznie. - Cronin! - wołał Paul Armes. Brendan zbliżył się do wejścia, gdzie znalazł czarnoskórego mężczyznę w marynarskiej kurtce. Został trafiony śrutem, który rozbił również szklane drzwi; leżał skulony wśród tysięcy migoczących odłamków. Brendan przestąpił zwłoki i wszedł do baru. Nie miał koloratki, która mogłaby posłużyć za coś w rodzaju tarczy, choć pewnie tacy degeneraci strzelaliby do księdza tak samo, jak do policjantów - bez skrupułów, a może nawet z zadowoleniem. W garniturze, krawacie i palcie był bezbronny jak każdy inny człowiek, ale nie to go trapiło. Był wściekły. Wściekły, że Bóg nie istnieje, a jeśli istnieje, to nic go nie obchodzi.
W głębi niewielkiego baru był bufet, za nim grill i inne sprzęty, a od strony wejścia pięć stolików i dziesięć krzeseł, w większości przewróconych. Na podłodze wśród serwetek, pojemników z keczupem i musztardą oraz jedno - i pięciodolarówek w kałuży krwi leżał Winton Tolk. Brendan nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem, czy za wywróconym stolikiem nie kryje się jakiś bandzior. Podbiegł do policjanta i ukląkł. Winton dostał dwa razy w pierś. Nie ze strzelby. Prawdopodobnie z rewolweru drugiego bandyty. Rany były zbyt poważne, żeby niefachowa pomoc mogła coś zmienić. Krew zalewała pierś leżącego, sączyła się z ust. Zdawało się, że policjant pływa w kałuży własnej krwi. Nieruchomy, z zamkniętymi oczami, był nieprzytomny albo martwy. - Winton? - powiedział Brendan. Policjant nie zareagował. Jego powieki nawet nie drgnęły. Przepełniony wściekłością podobną do tej, która w czasie mszy kazała mu rzucić świętym kielichem o ścianę, Brendan Cronin delikatnie położył ręce na szyi Wintona Tolka, szukając pulsu, ale go nie znalazł. W wyobraźni znowu zobaczył fotografie Raynelli i dzieci, i zawrzał gniewem na obojętność wszechświata. - On nie może umrzeć - warknął ze złością. - Nie może. - Nagle wydało mu się, że czuje nitkowate tętno, puls tak słaby, że niemal nieistniejący. Przesunął ręce, szukając potwierdzenia, że Tolk żyje. Znalazł silniejszy puls, choć nadal nieregularny. - Nie żyje? Brendan podniósł głowę i zobaczył wychodzącego zza bufetu mężczyznę, Latynosa w białym fartuchu, właściciela albo pracownika baru. Zza lady podniosła się kobieta, też w bieli. Z zewnątrz płynęło coraz głośniejsze zawodzenie syren. Brendan miał wrażenie, że puls na szyi Wintona Tolka staje się coraz mocniejszy i regularniejszy, co z pewnością musiało być złudzeniem. Policjant stracił zbyt wiele krwi, żeby jego stan mógł ulec poprawie. Zanim przybędą sanitariusze z aparaturą podtrzymującą życie, puls zaniknie i żadna reanimacja nie uratuje rannego. Syreny wyły nie dalej niż dwie przecznice od baru. Przez wytłuczone okna wpadały kłęby śniegu. Pracownicy bani podeszli bliżej. Odrętwiały z szoku, otumaniony wściekłością na kapryśną brutalność losu, Brendan przesunął ręce z szyi Wintona na rany na piersi. Gdy zobaczył krew przesączającą się między palcami, gniew ustąpił przygnębiającemu uczuciu bezradności i bezużyteczności. Zapłakał.
Winton Tolk zakrztusił się. Kaszlnął. Otworzył oczy. Oddech zaświszczał mu w gardle i z jego ust popłynął cichy jęk. Zdumiony Brendan jeszcze raz zbadał puls na szyi. Był słaby, ale zdecydowanie silniejszy niż wcześniej i niemal całkowicie regularny. Podnosząc głowę w jazgocie syren, od którego drżało powietrze, zawołał: - Winton! Winton, słyszysz mnie?! Policjant chyba go nie poznał ani nawet nie wiedział, gdzie jest. Zakaszlał i zacharczał jeszcze gwałtowniej. Brendan podniósł lekko jego głowę i przekręcił na bok, żeby krew i śluz mogły wypłynąć z ust. Teraz ranny oddychał swobodniej, choć nadal chrapliwie, z trudem walcząc o każdy haust powietrza. Wciąż był w stanie krytycznym, potrzebował natychmiastowej pomocy medycznej, ale żył. Żył. Niewiarygodne. Pomimo utraty tak wielkiej ilości krwi wciąż żył, kurczowo trzymał się życia. Na zewnątrz trzy syreny cichły jedna po drugiej. Brendan zawołał Paula Armesa. Podniecony nadzieją, że Wintona można uratować, ale pełen strachu, że pomoc przybędzie kilka sekund za późno, spojrzał na pracowników baru i krzyknął: - Sprowadźcie ich tutaj! Powiedzcie, że jest bezpiecznie! Sanitariuszy, cholera! Mężczyzna w fartuchu po chwili wahania ruszył do drzwi. Winton Tolk wykaszlnął krwawy śluz i wreszcie odetchnął bez przeszkód. Brendan ostrożnie opuścił jego głowę na podłogę. Policjant oddychał płytko, z trudnością, ale regularnie. Na zewnątrz rozległy się krzyki, trzask drzwi i tupot stóp zbliżających się do baru. Ręce Brendana były mokre od krwi Wintona Tolka. Odruchowo wytarł je w płaszcz - i wtedy spostrzegł, że po raz pierwszy od dwóch tygodni znów pojawiły się na nich pierścienie. Po jednym na każdej dłoni. Bliźniacze kręgi opuchniętej, zaognionej tkanki. Przez frontowe drzwi wpadli gliniarze i ratownicy, przestępując nad martwym bandytą w marynarskiej kurtce. Brendan szybko usunął się z drogi. Cofał się, aż zderzył się z bufetem. Oparł się o niego, nagle wyczerpany, patrząc na swoje ręce. Przez kilka dni po wystąpieniu pierścieni używał kortyzonu przepisanego przez doktora Heetona, lecz kiedy nie pojawiły się ponownie, przestał stosować maść. Niemal o nich zapomniał. Były ciekawostką - zaskakującą, ale nie niepokojącą. Patrząc na dziwne znaki, słyszał niewyraźne głosy: - Jezu, ile krwi!
- Nie mógł przeżyć... dwa razy dostał w pierś. - Zabieraj się, kurwa, z drogi! - Osocze! - Grupa krwi. Nie! Czekaj... zrób to w ambulansie. Brendan wreszcie spojrzał na ludzi otaczających Wintona Tolka. Patrzył, jak ratownicy próbują ustabilizować rannego, a potem kładą go na nosze i zabierają z baru. Zobaczył policjanta, który klął, odciągając na bok martwego mężczyznę, żeby sanitariusze mogli wynieść Tolka. Zobaczył Paula Armesa idącego przy noszach. Zobaczył, że krew, w której leżał Tolk, tworzy nie kałużę, ale całe jezioro. Popatrzył na swoje ręce. Pierścienie znikły. 4 Las Vegas, Nevada Teksańczyk w jaskrawożółtych poliestrowych spodniach nie próbowałby zaciągnąć Jorji Monatelli do łóżka, gdyby wiedział, że jest gotowa kogoś wykastrować. Po południu dwudziestego czwartego grudnia Jorja jeszcze nie była w świątecznym nastroju. Zwykle zrównoważona i miła, teraz z rozdrażnieniem krążyła po kasynie od barn do stołów blackjacka i z powrotem, nosząc drinki grającym. Nie cierpiała tej pracy. Kelnerowanie w zwyczajnym czy koktajlowym barze było okropne, ale w kasynie większym niż futbolowe boisko mogło zabić. Pod koniec zmiany bolały ją nogi i często miała opuchnięte kostki. Poza tym godziny pracy były nieregularne. Jak miała stworzyć stabilny dom dla siedmioletniej córki, skoro nie mogła pracować w normalnych godzinach? Nienawidziła też swojego kostiumu: małe czerwone nic, mniejsze niż strój kąpielowy, podcięte wysoko w kroczu i na biodrach, z głębokim dekoltem. Elastyczny gorset zmniejszał obwód pasa i podnosił piersi. Gdy dziewczyna miała smukłą talię i dorodny biust - jak Jorja w takim stroju wyglądała wręcz prowokacyjnie. Szefowie sali i ochroniarze wciąż się do niej dowalali. Pewnie wyobrażali sobie, że każda dziewczyna, która paraduje w takim stroju, musi być łatwą laską. Przypuszczała, że ich stosunek do niej ma coś wspólnego z jej imieniem: Jorja. Było milutkie. Zbyt milutkie. Matka musiała być pijana, gdy tak dziwacznie literowała słowo Georgia. Kiedy ludzie je słyszeli, wszystko było w porządku, ale w pracy musiała nosić plakietkę z imieniem i co najmniej tuzin razy dziennie słyszała obleśne komentarze. Takie
imię wyglądało frywolnie i sugerowało, że nosząca je kobieta jest frywolną osobą. Jorja zastanawiała się, czy nie pójść do sądu i nie zmienić pisowni imienia, ale to sprawiłoby przykrość matce. Jeśli jednak faceci się od niej nie odczepią, każe do siebie mówić „Matko Tereso”, co powinno ostudzić zapędy przynamniej kilku z tych napalonych drani. Ale nie tylko pracownicy kasyna ją zaczepiali. Nie było tygodnia, żeby nie wpadła w oko jakiemuś hazardziście - dzianemu facetowi z Detroit, Los Angeles albo Dallas, tracącemu kupę forsy przy stołach - który prosił szefa, żeby mu ją przysłał. Niektóre kelnerki nie odrzucały takich propozycji. Gdy szef podchodził do Jorji, jej odpowiedź zawsze brzmiała tak samo: „Niech idzie w cholerę. Jestem kelnerką, nie dziwką”. Regularne odmowy nie powstrzymywały ich od naciskania, jak przed godziną. Nafciarz z Houston, z brodawkami na twarzy i wyłupiastymi oczami, ubrany w jaskrawożółte spodnie i niebieską koszulę z czerwonym sznurkowym krawatem - jeden z ulubionych klientów hotelu - napalił się na nią i zaczął się dostawiać. Jego oddech cuchnął burritos, które jadł na lunch. Szefowie byli wściekli, że odtrąca cenionego klienta, że jest „zbyt wyniosła”. Rainy Tarnell, szef blackjacka na dziennej zmianie, ujął to w ten sposób: „Kochanie, nie bądź taką sztywniaczką!”, jakby odmowa rozłożenia nóg dla faceta z Houston była czymś w rodzaju uchybienia modzie, jak noszenie białych butów przed Memoriał Day albo po Labor Day*. Memoriał Day - dzień pamięci poległych na polu chwały, zwykle ostatni poniedziałek maja; Labor Day - święto pracy obchodzone w pierwszy poniedziałek września.
*
Choć Jorja nie cierpiała
swojej pracy, nie mogła odejść. Nigdzie indziej nie zarobiłaby tyle co w kasynie. Była rozwódką wychowującą córkę bez żadnych świadczeń. Aby zachować zdolność kredytową, wciąż spłacała rachunki, które Alan wystawił w jej imieniu, była więc dotkliwie świadoma wartości każdego dolara. Pensja w kasynie była niska, ale napiwki wysokie, zwłaszcza gdy klienci zaczynali wygrywać w karty czy kości. Dzień przed Bożym Narodzeniem w kasynie zjawiło się znacznie mniej graczy niż zwykle, więc Jorja nie mogła liczyć na napiwki. Vegas zawsze pustoszało w okresie Święta Dziękczynienia i Bożego Narodzenia; ludzie wracali dopiero po dwudziestym szóstym grudnia. Szum, grzechot i brzęk automatów do gry były stłumione. Wielu krupierów stało bezczynnie przy pustych stołach do blackjacka. Nic dziwnego, że jestem w paskudnym nastroju, pomyślała Jorja. Zmęczone nogi, bolące plecy, napalona menda, która wyobraża sobie, że jestem tak samo dostępna jak drinki, które podaję, kłótnia z Rainym Tarnellem i żadnych napiwków na osłodę.
O czwartej po południu skończyła pracę. Pospieszyła do szatni na dole, podbiła kartę, przebrała się i wybiegła na parking dla pracowników w tempie, które zyskałoby uznanie olimpijskiego sprintera. Nieprzewidywalna pogoda na pustyni ani trochę nie wprawiała w świąteczny nastrój. Zimowy dzień w Las Vegas mógł być chłodny, z wiatrem przenikającym do szpiku kości, albo dość ciepły, by włożyć szorty i koszulkę na ramiączkach. W tym roku święta były ciepłe. Zakurzona, zdezelowana chevette zapaliła już przy trzeciej próbie, co powinno poprawić Jorji humor, ale słysząc zgrzyt rozrusznika i kaszel silnika, pomyślała o lśniącym nowym buicku, który piętnaście miesięcy temu zabrał Alan, kiedy porzucił ją i Marcie. Alan Rykoff. To nie praca ani inne irytujące rzeczy, lecz właśnie on był przyczyną paskudnego humoru Jorji. Po rozwodzie wróciła do panieńskiego nazwiska Monatella, nie potrafiła jednak z równą łatwością pozbyć się wspomnień bólu, jaki sprawił jej i Marcie. Starała się o nim nie myśleć, gdy wyjechała z parkingu na ulicę za hotelem, ale nie udało jej się to. Drań. Z obecną kochanką, pustą blondynką o niedorzecznym imieniu Pepper, poleciał na tydzień do Acapulco, nie zostawiając gwiazdkowego prezentu dla Marcie. Co powiedzieć siedmioletniej dziewczynce, gdy zapyta, dlaczego tatuś nie kupił jej nic pod choinkę - ani nawet nie przyszedł jej odwiedzić? Choć zostawił jej górę rachunków, zrzekła się alimentów, ponieważ w tym czasie nienawidziła go tak bardzo, że nie chciała być od niego zależna. Wystąpiła jednak o zasiłek na córkę i była wstrząśnięta, gdy zrewanżował się oświadczeniem, że Marcie nie jest jego dzieckiem i tym samym nie musi na nią łożyć. Niech go cholera. Jorja wyszła za niego, gdy miała dziewiętnaście lat, a on dwadzieścia cztery, i nigdy go nie zdradziła. Alan doskonale o tym wiedział, ale szpanerski styl życia - potrzebował pieniędzy na ubrania, szybkie auta i kobiety - był dla niego ważniejszy niż dobro żony czy córki. Chcąc oszczędzić małej Marcie poniżenia i bólu, Jorja zwolniła go z odpowiedzialności, zanim mógł wyrzucić z siebie swoje plugawe zarzuty na sali sądowej. Skończyła z nim. Mogła wyrzucić go z głowy. Jadąc obok centrum handlowego przy skrzyżowaniu Maryland Parkway i Desert Inn Road, pomyślała, jaka była młoda, kiedy związała się z Alanem - zbyt młoda na małżeństwo i zbyt naiwna, żeby go przejrzeć. Miała dziewiętnaście lat i uważała, że Alan jest niezwykle subtelny i czarujący. Przez ponad rok ich związek wydawał się szczęśliwy, ale stopniowo zaczęła widzieć, jaki Alan jest naprawdę: płytki, próżny, leniwy i rozwiązły. Latem ubiegłego roku próbowała uratować ich małżeństwo, wyciągając Alana na starannie zaplanowane trzytygodniowe wakacje. Była przekonana, iż część problemów
wynika z tego, że spędzają razem za mało czasu. Alan był krupierem przy stole do gry w bakarata w jednym kasynie, ona pracowała w drugim i często mijali się w domu, sypiając o różnych porach. Pełna przygód trzytygodniowa rodzinna wyprawa - tylko oni i Marcie wydawała się dobrym pomysłem na naprawienie związku. Niestety, co było do przewidzenia, plan się nie udał. Po wakacjach, po powrocie do Vegas, Alan znowu zaczął ją zdradzać. Wydawało się, że postanowił - a nawet musiał przelecieć każdą spódniczkę. Było niemal tak, jakby wspólne wakacje zepchnęły go z krawędzi, bo liczba przelotnych przygód rosła zatrważająco, jakby desperacko próbował zaspokoić jakąś szaloną potrzebę. Trzy miesiące później, w październiku ubiegłego roku, zostawił ją i Marcie. Jedynym plusem tej samochodowej wyprawy było krótkie spotkanie z młodą lekarką, która jechała ze Stanford do Bostonu na swoje pierwsze wakacje, jak powiedziała. Jorja wciąż pamiętała jej nazwisko: Ginger Weiss. Choć widziały się tylko raz, i to nie dłużej niż godzinę, Ginger Weiss nieświadomie zmieniła jej życie. Była taka młoda - taka drobna i kobieca - że trudno było sobie wyobrazić, iż naprawdę jest lekarzem, a jednak cechowała ją pewność siebie i autorytet. Zrobiła duże wrażenie na Jorji i stała się dla niej wzorem do naśladowania. Jorja zawsze uważała się za zwykłą kelnerkę, niezdolną do podjęcia większych wyzwań, ale po odejściu Alana przypomniała sobie o doktor Weiss i postanowiła zrobić coś, co wcześniej uważała za niemożliwe. Od jedenastu miesięcy chodziła na kurs zarządzania na uniwersytecie w Las Vegas, wciskając zajęcia w i tak już przeładowany rozkład dnia. Postanowiła, że kiedy spłaci długi Alana, zacznie odkładać pieniądze i otworzy własną firmę, sklep z odzieżą. Opracowała bardzo szczegółowy plan, zmieniając go i poprawiając, aż stał się realny i wiedziała, że z niego nie zrezygnuje. Żałowała, że nie będzie miała okazji podziękować Ginger Weiss. Oczywiście to nie żadna przysługa wyświadczona jej przez doktor Weiss zrobiła na niej takie wrażenie; ważne było nie to, co zrobiła, ale jaka była. W każdym razie dzięki lekarce Jorja w dwudziestym siódmym roku życia miała bardziej ekscytujące widoki na przyszłość niż kiedykolwiek przedtem. Skręciła z Desert Inn Road w Pawnee Drive, ulicę niewielkich domów za Boulevard Mall. Zatrzymała się przed domem Kary Persaghian i wysiadła z samochodu. Frontowe drzwi się otworzyły, zanim do nich doszła, i Marcia rzuciła się jej w ramiona, wołając radośnie: - Mamusia! Mamusia!
Jorja wreszcie zapomniała o pracy, Teksańczyku, kłótni z szefem, opłakanym stanie chevette. Przykucnęła i przytuliła córeczkę. Gdy nic nie mogło jej rozweselić, zawsze mogła liczyć na Marcie. - Mamusiu, miałaś wspaniały dzień? - Tak, kochanie. Pachniesz jak masło orzechowe. - Ciasteczka! Ciocia Kara upiekła ciastka na maśle orzechowym! Ja też miałam cudowny dzień. Mamusiu, wiesz, dlaczego słonie przybyły... ummm, dlaczego przebyły całą drogę z Afryki, żeby zamieszkać w naszym kraju? - Dziewczynka parsknęła śmiechem. - Bo tutaj mamy orkiestry, a słonie uwielbiają tańczyć! - Nie przestawała chichotać. - To wcale nie takie głupie. Jorja wiedziała, że Marcie jest uroczym dzieckiem. Kolor jej oczu, błękitnych jak u ojca, kontrastował z odziedziczoną po niej smagłą karnacją i barwą włosów, ciemnobrązowych, prawie czarnych. Miała ujmującą urodę psotnego cherubinka. Marcie szeroko otworzyła duże oczy. - Hej, wiesz, jaki dziś dzień? - Jasne. Prawie Wigilia. - Będzie, gdy się ściemni. Ciocia Kara da nam ciastka do domu. Wiesz, Mikołaj już wyruszył z bieguna północnego i wchodzi przez kominy, oczywiście nie u nas, w innych częściach świata, gdzie jest ciemno. Ciocia Kara mówi, że przez cały rok byłam taka niegrzeczna, że dostanę jedynie naszyjnik z węgielków, ale tylko się droczy. Tylko się droczy, prawda, mamusiu? - Tylko się droczy - zapewniła córeczkę Jorja. - Nie, wcale nie! - zawołała Kara Persaghian. Wyszła na chodnik w domowej sukni i fartuchu. - Węglowy naszyjnik... i może dopasowane węglowe kolczyki. Marcie znowu zachichotała. Kara nie była jej ciotką, tylko opiekunką, zajmującą się nią po szkole. Marcia nazwała ją „ciocią Karą” w drugim tygodniu znajomości, a Kara była wyraźnie zachwycona tym świadczącym o sympatii honorowym tytułem. Przyniosła teraz kurtkę małej, wielką kolorowankę z Mikołajem, nad którą pracowały przez kilka dni, i talerz ciastek. Jorja podała kolorowankę i kurtkę Marcie, przyjęła ciastka i podziękowała. - Mogłabym z tobą pomówić? - zapytała Kara. - W cztery oczy? - Jasne. - Jorja posłała córkę z ciastkami do samochodu i pytająco spojrzała na Karę. Pewnie chodzi o Marcie. Co zbroiła?
- Nic złego. Jest aniołkiem. Nie mogłaby być niegrzeczna, nawet gdyby chciała. Ale dzisiaj... mówiła o tym, że najbardziej chciałaby dostać pod choinkę zestaw „Mała Pani Doktor”... - Po raz pierwszy naprawdę dopomina się o zabawkę. Nie wiem, skąd ta obsesja. - Mówi o tym codziennie. Masz to dla niej? Jorja spojrzała na wóz, sprawdzając, czy Marcie jest poza zasięgiem słuchu, i odparła z uśmiechem: - Tak, Mikołaj na pewno ma to w swoim worku. - To dobrze. W przeciwnym wypadku pękłoby jej serce. Ale najdziwniejsze zdarzyło się dzisiaj. Zastanawiam się, czy Marcie była kiedyś poważnie chora. - Poważnie chora? Nie. Jest wyjątkowo zdrowym dzieckiem. - Nigdy nie była w szpitalu? - Nie. Kara ściągnęła brwi. - No więc dzisiaj zaczęła mówić o zestawie do zabawy w doktora i powiedziała mi, że kiedy dorośnie, zostanie lekarzem, bo wtedy sama będzie mogła się leczyć. Powiedziała, że nie chce, żeby znowu dotykali ją jacyś doktorzy, bo kiedyś zrobili jej wielką krzywdę. Zapytałam, o co dokładnie jej chodzi, ale ona zamilkła i pomyślałam, że mi nie odpowie. W końcu bardzo ponurym głosem powiedziała, że kiedyś doktorzy przywiązali ją do szpitalnego łóżka, kłuli igłami, błyskali światłami w twarz i robili jej najróżniejsze straszne rzeczy. Powiedziała, że okropnie ją skrzywdzili, dlatego chce zostać swoim własnym doktorem i leczyć się sama. - Poważnie? Ha, to nieprawda. Nie mam pojęcia, dlaczego zmyśliła taką historyjkę. To naprawdę dziwne. - To jeszcze nie jest najdziwniejsze. Przejęłam się, gdy mi to powiedziała. Dziwiłam się, że nigdy o tym nie wspomniałaś. Jeśli Marcie była poważnie chora, powinnam o tym wiedzieć na wypadek, gdyby nastąpił nawrót. Dlatego zaczęłam ją wypytywać, od niechcenia, jak to z dzieckiem, i nagle biedactwo się rozpłakało. Byłyśmy w kuchni, piekłyśmy ciastka, a ona zaczęła płakać... i dygotać. Trzęsła się jak osika. Próbowałam ją uspokoić, ale rozszlochała się jeszcze bardziej. Potem wyrwała mi się i uciekła. Znalazłam ją w salonie, w kącie za wielkim zielonym fotelem, skuloną, jakby się przed kimś chowała. - Wielkie nieba...
- Uspokajałam ją co najmniej przez pięć minut, a potem przez dziesięć wywabiałam z kryjówki. Kazała mi obiecać, że jeśli ci lekarze znowu kiedyś przyjdą, pozwolę jej schować się za fotelem i nie powiem im o tym. Jorja, ona naprawdę była przerażona. * W drodze do domu Jorja zagadnęła: - Nie byle jaką historyjkę opowiedziałaś Karze. - Jaką historyjkę? - zapytała Marcie, patrząc prosto przed siebie, choć niewiele widziała znad deski rozdzielczej. - Tę o doktorach. - Aha. - Przywiązali cię do łóżka. Dlaczego to wymyśliłaś? - Nie wymyśliłam. To prawda. - Ależ skąd. - Tak, to prawda - powtórzyła cicho dziewczynka. - Jedynym szpitalem, w którym byłaś, jest ten, w którym się urodziłaś, a jestem pewna, że tego nie pamiętasz. - Jorja westchnęła. - Parę miesięcy temu rozmawiałyśmy o zmyślaniu. Pamiętasz, co spotkało kaczorka Danny’ego, gdy zmyślał? - Wróżka Prawdy nie puściła go na przyjęcie u świstaków. - No właśnie. - Zmyślanie jest złe - powiedziała Marcie cicho. - Nikt nie lubi kłamczuchów... zwłaszcza świstaki i wiewiórki. Jorja, rozbrojona, z trudem powstrzymała się od śmiechu, starając się zachować surowy ton. - Nikt nie lubi kłamczuchów. Zatrzymały się na czerwonym świetle. Marcie wciąż patrzyła prosto przed siebie, nie chcąc spojrzeć jej w oczy. - Najgorsze jest oszukiwanie mamusi i tatusia. - I każdego, komu na tobie zależy. A wymyślanie historyjek, żeby przestraszyć Karę... to tak jak kłamanie. - Nie chciałam jej przestraszyć. - W takim razie chciałaś wzbudzić współczucie. Nigdy nie byłaś w szpitalu. - Byłam. - Tak? - Gdy Marcie energicznie pokiwała głową, Jorja zapytała: - Kiedy? - Nie pamiętam.
- Nie pamiętasz, hę? - Trochę pamiętam. - Trochę to za mało. Gdzie był ten szpital? - Nie jestem pewna. Czasami... czasami pamiętam lepiej niż kiedy indziej. Czasami prawie wcale nie pamiętam, a czasami pamiętam naprawdę dobrze i wtedy... wtedy się boję. - Teraz nie pamiętasz zbyt dobrze, co? - Nic a nic. Ale dzisiaj pamiętałam... i bardzo się wystraszyłam. Światła się zmieniły. Jorja prowadziła w milczeniu, zastanawiając się, jak najlepiej pokierować rozmową. Nie miała pojęcia, jak rozumieć zachowanie Marcie. Głupotą jest wierzyć, że człowiek potrafi zrozumieć własne dziecko. Marcie zawsze ją zaskakiwała zachowaniem, stwierdzeniami, pomysłami, przemyśleniami i pytaniami, które sprawiały wrażenie, jakby starannie wybierała je z tajemnej księgi znanej wszystkim dzieciom, ale nie dorosłym, z jakiegoś kosmicznego tomu zatytułowanego być może Wytrącanie rodziców z równowagi. Jakby znów zajrzała do swojej sekretnej księgi, dziewczynka zapytała: - Dlaczego wszystkie dzieci Świętego Mikołaja były zdeformowane? - Co takiego? - No, rozumiesz, Święty Mikołaj i pani Mikołajowa mieli mnóstwo dzieci, ale wszystkie były elfami. - Elfy nie są ich dziećmi. One pracują dla Mikołaja. - Naprawdę? Ile im płaci? - Nic im nie płaci, kochanie. - No to za co kupują jedzenie? - Nie muszą niczego kupować. Święty Mikołaj daje im wszystko, czego potrzebują. Z pewnością było to ostatnie Boże Narodzenie, podczas którego Marcie wierzyła jeszcze w Świętego Mikołaja: wszyscy z jej klasy już w niego powątpiewali. Ostatnio często zadawała podobne pytania. Jorja wiedziała, że będzie jej przykro, gdy iluzja się rozwieje. - Elfy należą do jego rodziny, kochanie, i pracują dla niego z miłości. - Chcesz powiedzieć, że są adoptowane? Więc Mikołaj nie ma własnych dzieci? To smutne. - Wcale nie, bo ma elfy - odparła Jorja. Boże, jak ja kocham tę małą, pomyślała. Dzięki ci, Boże. Dzięki ci za to dziecko, nawet jeśli musiałam się związać z Alanem Rykoffem, żeby ją mieć. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Skręciła na dwupasmowy podjazd, który okrążał bloki Las Huevos, i zaparkowała pod czwartą wiatą. Las Huevos. Jaja. Po pięciu latach mieszkania w tym miejscu nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ktoś nazwał ten kompleks „Jajami”. Marcie zabrała kolorowankę, talerz ciastek i pobiegła do wejścia. Zręcznie zmieniła temat podczas drogi do domu i szybko uciekła z samochodu, gdy dojechały na miejsce. Jorja zastanawiała się, czy drążyć temat szpitala, nie chciała zepsuć świąt. Marcie była dobrym dzieckiem, lepszym niż większość innych, a historia o doktorach, którzy ją skrzywdzili, była jednorazowym wyskokiem. Jorja dała jej jasno do zrozumienia, że zmyślanie jest złe, i Marcie to rozumiała (nawet jeśli upierała się trochę przy tej swojej medycznej fantazji). Nagła zmiana tematu zapewne oznaczała przyznanie się do winy. Ale wałkowanie tej sprawy nic nie da, może tylko zepsuć święta. Jorja była pewna, że więcej o tym nie usłyszy. 5 Laguna Beach, Kalifornia W ciągu popołudnia Dominick Corvaisis przeczytał list ze sto razy: Dobra rada dla lunatyka: szukać źródła problemu w przeszłości. Tam jest pogrzebana tajemnica. Poza tym, że list nie był podpisany i brakowało adresu nadawcy, znaczek na białej kopercie został ostemplowany dwa razy i pieczątki były rozmazane, nie mógł więc określić, czy został nadany w Laguna Beach czy w jakimś innym mieście. Po zapłaceniu za śniadanie w Cottage, usiadł w samochodzie, rzucił na fotel egzemplarz Zmierzchu w Babilonie i skupił uwagę na liście. Przeczytał go z pół tuzina razy. To go tak zdenerwowało, że wyjął dwie tabletki valium z kieszeni marynarki i chciał połknąć jedną bez popijania. Już miał ją w ustach, gdy się zawahał. Chcąc przeanalizować treść listu, musiał mieć jasny umysł. Po raz pierwszy od tygodni odmówił sobie chemicznej ucieczki przed lękami; schował valium do kieszeni. Pojechał do South Coast Plaża, wielkiego centrum handlowego w Costa Mesa, po ostatnie gwiazdkowe podarki. W każdym sklepie, gdy czekał na zapakowanie zakupów, wyjmował dziwną wiadomość z kieszeni i czytał ją na okrągło. Przez chwilę się zastanawiał, czy list nie pochodzi od Parkera: może przysłał mu go, żeby nim wstrząsnąć, wyrwać z farmakologicznego zamroczenia? W końcu jednak odrzucił ten pomysł. Makiaweliczne zabiegi po prostu nie leżały w charakterze jego przyjaciela. A zatem to nie on był autorem listu, ale pewnie mógłby pomóc mu odgadnąć, kto się może za tym kryć, i zadecydować, co należy robić.
W Laguna Beach, przecznicę od domu Parkera, Dominickiem wstrząsnęła niebrana wcześniej pod uwagę niepokojąca możliwość. Nowa koncepcja była tak alarmująca, że podjechał do krawężnika i zatrzymał firebirda. Wyjął list z kieszeni i przeczytał go jeszcze raz, wodząc palcem po papierze. Poczuł wewnętrzny chłód. Popatrzył na odbicie swoich oczu w lusterku wstecznym i nie spodobało mu się to, co zobaczył. Czy on sam mógł być autorem listu? Mógł napisać go na komputerze w czasie snu. Ale czy to możliwe, żeby nie budząc się, włożył ubranie, poszedł do skrzynki pocztowej, wrzucił list, wrócił do domu i z powrotem przebrał się w piżamę? Niemożliwe. Na pewno? Jeśli faktycznie to zrobił, musiało być z nim gorzej, niż sądził. Miał spocone ręce. Osuszył je o spodnie. Tylko trzy osoby wiedziały o jego lunatyzmie: on, Parker Faine i doktor Cobletz. Parkera już wyeliminował. Doktor Cobletz na pewno nie wysłał listu. Jeśli więc on sam tego nie zrobił, to kto? Kiedy w końcu ruszył, pojechał nie do Parkera, lecz do domu. Dziesięć minut później w gabinecie wyjął pomięty list z kieszeni. Napisał na klawiaturze dwa zdania, które ukazały się na ekranie w postaci rozjarzonych zielonych liter. Włączył drukarkę i wydał polecenie wydrukowania dokumentu. Patrzył, jak maszyna wystukuje trzynaście słów. Drukarka była wyposażona w dwie rozetki z dwoma rodzajami czcionki, a on dokupił dwie więcej do różnych zadań. Teraz użył trzech dodatkowych rozetek, żeby otrzymać cztery kopie listu, i ołówkiem zapisał na każdej z nich krój pisma: PRESTIGE ELITĘ, ARTISAN 10, COURIER 10, LETTER GOTHIC. Wygładził zmięty list i obok położył kopie dla porównania. Miał nadzieję wyeliminować swoje cztery kroje czcionki, obalając tym samym przypuszczenie, że osobiście wysłał list. Courier 10 pasował idealnie. To jednak nie musiało wcale świadczyć o tym, że sam napisał list. W biurach i domach w całym kraju musiały być miliony rozetek drukarskich z czcionką Courier. Porównał papier oryginalnego listu z papierem kopii. Gramatura 9 kg, 21,5 x 28 cm, standardowy papier sprzedawany pod tuzinem etykiet w tysiącach sklepów we wszystkich pięćdziesięciu stanach. Oglądając kartki pod światło, Dom stwierdził, że na żadnej nie ma znaku wodnego papierni ani firmy, które mogłyby świadczyć o tym, że oryginalny list nie został wydrukowany na papierze z jego zapasu.
Parker, doktor Cobletz i ja, pomyślał. Kto inny mógł wiedzieć? I co dokładnie próbował powiedzieć mu autor listu? Jaka tajemnica była pogrzebana w jego przeszłości? Jaka tłumiona trauma czy zapomniany wypadek leżał u podstaw jego somnambulizmu? Siedząc przy biurku i patrząc na noc za wielkim oknem, bezskutecznie próbował zrozumieć. Narastało w nim napięcie. Znów potrzebował valium, ale jeszcze walczył z pokusą. List pobudził jego ciekawość, zmobilizował logikę i intelekt. Koncentrując się na rozwiązywaniu zagadki, znalazł w sobie dość siły woli, żeby nie szukać pociechy w farmakologicznym otumanieniu. Po raz pierwszy od wielu tygodni był zadowolony z siebie. Uświadomił sobie, że wbrew poczuciu bezradności wciąż może wpływać na swoje życie. Potrzebował czegoś takiego jak ten list, czegoś namacalnego, na czym mógł się skupić. Chodził po domu z kartką w ręku, rozmyślając. Wreszcie stanął przed oknem, z którego widział swoją skrzynkę na listy - ceglany słupek z wmurowanym metalowym pojemnikiem - stojącą w niebieskawym świetle rtęciowej latarni. Ponieważ miał szufladę na poczcie, do domu przychodziły tylko ulotki zaadresowane „Do mieszkańca” oraz okazjonalne kartki i listy od znajomych, którzy mieli jego adres pocztowy i domowy, ale czasami zapominali, że korespondencja powinna trafiać na pocztę. Stojąc przy oknie i patrząc na skrzynkę, Dom uświadomił sobie, że dzisiaj jeszcze do niej nie zaglądał. Wyszedł z domu i otworzył skrzynkę kluczykiem. Poza szumem wiatru w koronach drzew noc była spokojna. Wiatr niósł zapach morza, powietrze było zimne. Latarnia świeciła dość jasno, żeby w jej blasku mógł posortować pocztę po wyjęciu ze skrzynki: sześć reklamowych ulotek i katalogów, dwie kartki świąteczne... i zwykła biała koperta bez adresu zwrotnego. Podniecony i przestraszony, pospieszył do domu, do gabinetu, rozdarł białą kopertę i wyjął kartkę. Rozłożył ją na biurku. Księżyc. Żadne inne słowo nie mogłoby wstrząsnąć nim bardziej niż to jedno. Czuł się, jakby wpadł do nory Białego Królika i koziołkował, spadając do świata fantazji, w którym logika i rozum nie mają zastosowania. Księżyc. To niemożliwe. Nikt nie wiedział, że budził się z koszmarów z tym słowem na ustach, powtarzając w panice: „Księżyc, księżyc...”. Nikt nie wiedział, że w czasie
lunatykowania pisał to słowo na komputerze. Nie powiedział o tym ani Parkerowi, ani Cobletzowi, ponieważ miało to miejsce po rozpoczęciu farmakoterapii. Wydawało się, że leki robią swoje, i nie chciał, żeby wyglądało, iż jest z nim coraz gorzej. Poza tym, choć słowo „księżyc” przepełniało go strachem, nie rozumiał przyczyny swojego lęku. Nie miał pojęcia, dlaczego przyprawia go o gęsią skórkę, i instynktownie czuł, że nie powinien wspominać o tym nikomu, dopóki sam tego nie rozgryzie. Bał się, iż Cobletz dojdzie do wniosku, że leki mu nie pomagają, i zrezygnuje z nich na rzecz psychoterapii - a przecież potrzebował leków. Księżyc. Nikt nie wiedział, cholera. Nikt... poza nim. W nikłym świetle latarni nie obejrzał znaczka. Teraz zobaczył, że miejsce nadania nie było tajemnicą, jak w przypadku wcześniejszego listu. Wyraźny stempel NOWY JORK, NJ, z datą 18 grudnia. Środa w ubiegłym tygodniu. Niemal się roześmiał. A więc jednak nie był obłąkany. Nie on wysłał te tajemnicze wiadomości - nie mógł ich wysłać - ponieważ w zeszłym tygodniu nie ruszył się z Laguna Beach. Prawie pięć tysięcy kilometrów dzieliło go od skrzynki, do której został wrzucony ten list - i pierwszy prawdopodobnie też. Ale kto je przysyłał - i dlaczego? Kto w Nowym Jorku mógł wiedzieć o lunatykowaniu... albo o tym, że tyle razy napisał słowo „księżyc” na swoim komputerze? Kłębiło mu się w głowie mnóstwo pytań, a nie znał odpowiedzi na żadne z nich. Co gorsza, w tej chwili nie miał pojęcia, jak i gdzie szukać odpowiedzi. W tej niecodziennej sprawie nie było żadnego logicznego punktu zaczepienia, nie wiedział więc, od czego mógłby zacząć śledztwo. Przez dwa miesiące uważał, że lunatykowanie jest najdziwniejszą i najstraszniejszą rzeczą, jaka go spotkała - albo nawet jaka może go spotkać. Obecnie wiedział, że to, co kryje się za jego somnambulizmem, musi być dziwniejsze i bardziej przerażające niż samo lunatykowanie. Przypomniał sobie pierwszy komunikat, który zapisał w komputerze: „Boję się”. Przed czym chował się w szafach? A kiedy zaczął zabijać okna gwoździami w czasie snu, czego miał nadzieję nie wpuścić do domu? Zrozumiał, że jego lunatykowanie nie jest wynikiem stresu. Nie cierpiał na ataki lękowe dlatego, że bał się powodzenia albo niepowodzenia swojej pierwszej powieści. Przyczyna nie była taka prozaiczna. Chodziło o coś innego. Coś bardzo dziwnego i strasznego. We śnie wiedział coś, czego nie wiedział na jawie. Co?
6 Hrabstwo New Haven, Connecticut Niebo przetarło się przed nocą, ale księżyc jeszcze nie wzeszedł. Zimną ziemię oświetlały jedynie gwiazdy. Oparty plecami o głaz, Jack Twist siedział w śniegu na szczycie pagórka, na skraju sosnowego zagajnika, czekając na pojawienie się opancerzonej ciężarówki Guardmaster. Zaledwie trzy tygodnie po zagarnięciu ponad miliona dolarów z magazynu mafii przygotowywał się do następnego skoku. Był ubrany w buty z cholewami, rękawice i biały kombinezon narciarski z kapturem, założonym na głowę i ciasno zawiązanym pod brodą. Trzysta metrów na południowy zachód za nim, za niewielkim laskiem, mrok rozjaśniały światła zabudowań, on jednak czekał w kompletnych ciemnościach, wydychając pióropusze pary. Przed nim ku północnemu wschodowi rozciągał się szeroki na cztery kilometry pas pól, tu i ówdzie porośniętych drzewami i bezlistnymi krzewami. Za tą pustką leżały zakłady elektroniczne, dalej centra handlowe, a za nimi osiedla mieszkaniowe, niewidoczne z jego stanowiska, choć blask świateł elektrycznych na horyzoncie świadczył o ich istnieniu. Daleko nad niskim wzniesieniem pojawiły się światła. Jack uniósł noktowizor i skierował szkła na zbliżający się samochód, jadący dwupasmową drogą lokalną przecinającą pola. Pomimo zeza w lewym oku miał doskonały wzrok i szybko ustalił, że nie jest to ciężarówka Guardmaster. Opuścił szkła. Siedząc samotnie na ośnieżonym pagórku, wrócił myślami do innego czasu i cieplejszego miejsca, do parnej nocy w dżungli Ameryki Środkowej, kiedy omiatał teren przez lornetkę taką jak ta. Wtedy wypatrywał nieprzyjacielskich żołnierzy, którzy okrążali jego jednostkę... * Pluton komandosów
- dwudziestu doskonale wyszkolonych
żołnierzy pod
dowództwem porucznika Rafe’a Eikhorna, z Jackiem jako zastępcą - nielegalnie przekroczył granicę i niepostrzeżenie wszedł dwadzieścia pięć kilometrów w głąb terytorium wrogiego państwa. Ich obecność zostałaby uznana za akt agresji, dlatego nosili stroje kamuflujące bez dystynkcji i naszywek i nie mieli przy sobie niczego, co mogło zdradzić ich tożsamość czy narodowość. Ich celem był mały obóz „reedukacyjny” zwany Instytutem Braterstwa, w którym Armia Ludowa więziła tysiąc Indian Miskito. Dwa tygodnie wcześniej odważni katoliccy księża przeprowadzili tysiąc pięciuset Indian przez dżunglę za granicę, ratując ich przed
uwięzieniem. Przynieśli też wiadomość, że Indianie z Instytutu zostaną wymordowani i pochowani w masowych grobach, jeśli w ciągu miesiąca nie nadejdzie pomoc. Miskito, dumne plemię o bogatej kulturze, odmówiło podporządkowania się kolektywistycznej polityce najnowszych przywódców kraju. Przywiązanie Indian do własnych tradycji miało stać się przyczyną ich eksterminacji, bo rząd nie zawahał się wezwać plutonów egzekucyjnych dla umocnienia swojej władzy. Jednak dwudziestu ubranych po cywilnemu komandosów nie zostałoby wysłanych na taką niebezpieczną misję tylko po to, żeby uratować Miskito. Zarówno lewicowe, jak i prawicowe reżimy zawsze wyrzynały swoich obywateli w każdym zakątku świata i Stany Zjednoczone nie próbowały ani nie mogły zapobiec tym zbrodniom. Ale poza Indianani w Instytucie przebywało jedenastu innych ludzi, i to właśnie dla nich zorganizowano ryzykowną operację ratunkową. Byli to rewolucjoniści, którzy walczyli z obalonym prawicowym dyktatorem i zostali uwięzieni, kiedy totalitaryści z lewicy zdradzili ideały rewolucji. Bez wątpienia posiadali cenne informacje, a ich zdobycie okazało się ważniejsze niż ocalenie życia tysiącowi Indian przynajmniej z punktu widzenia Waszyngtonu. Pluton Jacka niepostrzeżenie dotarł do Instytutu Braterstwa w rolniczym regionie na skraju dżungli. Był to prawdziwy obóz koncentracyjny, otoczony drutem kolczastym i wieżyczkami wartowniczymi. Na zewnątrz ogrodzenia stały dwa budynki: piętrowy betonowy blok administracji i rozpadający się drewniany barak, w którym koszarowało sześćdziesięciu żołnierzy. Krótko po północy pluton komandosów zajął pozycje i przypuścił atak rakietowy na barak i betonowy budynek. Po pierwszym ostrzale doszło do walki wręcz. Pół godziny po wystrzeleniu ostatniego pocisku Indianie i inni więźniowie - Jack nigdy nie widział większej radości - zostali ustawieni w kolumnę i ruszyli w kierunku granicy odległej o piętnaście mil. Dwaj komandosi zginęli. Trzech odniosło rany. Rafe Eikhorn, dowódca plutonu, poprowadził zabezpieczoną po bokach kolumnę, podczas gdy Jack z trzema ludźmi miał za zadanie dopilnować, by wszyscy więźniowie opuścili obóz. Miał również zabrać dokumenty dotyczące przesłuchań, tortur oraz morderstw Indian i wieśniaków. Gdy wreszcie opuścili Instytut Braterstwa, od ostatnich Miskito dzieliło ich ponad trzy kilometry. Choć szli w dobrym tempie, nie zdołali dopędzić plutonu i wciąż wiele kilometrów dzieliło ich od granicy z Hondurasem, gdy o świcie nad drzewami przeleciały niczym wielkie czarne osy śmigłowce nieprzyjaciela, wylądowały na pobliskich polanach i wyładowały
żołnierzy. Pozostali komandosi i wszyscy Indianie zdążyli przedostać się za granicę, ale Jack wraz z trzema kolegami został złapany i przewieziony do obozu podobnego do Instytutu Braterstwa. Było to jednak znacznie gorsze miejsce, gdyż oficjalnie nie istniało. Rząd nie chciał przyznać, że w nowym robotniczym raju istnieje takie piekło - ani że stosuje się tam tortury podczas przesłuchań. Ponieważ dwupiętrowy kompleks cel i komór tortur nie miał nazwy, zgodnie z Orwellowską koncepcją po prostu go nie było. W tych bezimiennych murach, w celach bez numerów Jacka Twista i jego trzech towarzyszy broni poddawano psychicznym i fizycznym torturom. Byli nieustannie poniżani, straszeni i głodzeni. Jeden z nich zmarł. Jeden oszalał. Tylko Jack i jego najbliższy przyjaciel, Oscar Weston, zdołali zachować życie i rozum podczas jedenastu i pół miesiąca niewoli. * Osiem lat później, opierając się o głaz na szczycie pagórka w Connecticut i czekając na ciężarówkę Guardmaster, Jack słyszał dźwięki i czuł zapachy, których nie niósł zimowy nocny wiatr. Twardy stukot wojskowych butów na betonowych korytarzach. Smród przepełnionych kubłów z nieczystościami. Żałosny krzyk jakiegoś biednego skurczybyka, wleczonego z celi na kolejne przesłuchanie. Jack odetchnął głęboko czystym, zimnym powietrzem Connecticut. Rzadko prześladowały go wspomnienia dotyczące tamtego czasu i tamtego bezimiennego miejsca. Znacznie częściej trapiła go myśl o tym, co się z nim stało po ucieczce - i co spotkało Jenny podczas jego nieobecności. To nie traumatyczne przeżycia w Ameryce Środkowej zwróciły go przeciwko społeczeństwu; rozgoryczyły go późniejsze wydarzenia. Zobaczył następne światła na czarnych polach i uniósł noktowizor. Nadjeżdżała opancerzona ciężarówka Guardmaster. Spojrzał na zegarek. Dziewiąta trzydzieści osiem. Zgodnie z planem, jak co noc od tygodnia. Choć jutro było święto, ciężarówka trzymała się rozkładu. Firma Guardmaster Security była godna zaufania. Na ziemi obok Jacka leżała dyplomatka. Otworzył ją. Niebieskie cyfry na skanerze zatrzymały się na otwartym kanale łączności Guardmaster z dyspozytorem firmy. Nawet używając tego nowoczesnego urządzenia, Jack potrzebował trzech nocy na znalezienie właściwej częstotliwości. Pokręcił regulatorem głośności, ale dobiegł go tylko szum i trzask zakłóceń. Wreszcie jego cierpliwość została nagrodzona. Usłyszał rutynową wymianę zdań pomiędzy kierowcą i dalekim dyspozytorem. - Trzy-zero-jeden - powiedział dyspozytor. - Renifer - zgłosił się kierowca.
- Rudolf. - Dach. Znowu szum i trzask zakłóceń. Podane przez dyspozytora cyfry były numerem ciężarówki, a ciąg dalszy umówionym szyfrem, który potwierdzał, że 301 jedzie zgodnie z rozkładem i nie ma żadnych kłopotów. Jack wyłączył odbiornik. Podświetlone tarcze ściemniały. Opancerzona ciężarówka przejechała niespełna sześćdziesiąt metrów od pagórka i Jack odwrócił się, żeby śledzić oddalające się tylne światła. Teraz był już pewien rozkładu jazdy Guardmaster 301. Wróci tu nie wcześniej niż w noc napadu, zaplanowanego na sobotę jedenastego stycznia. Ale musi jeszcze dopracować wiele innych rzeczy. Zwykle planowanie roboty było niemal tak samo ekscytujące i satysfakcjonujące jak popełnianie przestępstwa. Ale kiedy Jack zszedł z pagórka i skierował się ku domom na południowym zachodzie, gdzie na cichej ulicy zaparkował wóz, nie czuł radości ani dreszczu emocji. Nie cieszyły go nawet rozmyślania o przestępstwie. Coś się w nim zmieniło. I nie wiedział dlaczego. Gdy zbliżył się do pierwszych zabudowań, zobaczył, że noc się rozwidnia. Podniósł głowę. Księżyc puchł nad horyzontem i wyglądał, jakby zamierzał zderzyć się z ziemią. Jack zatrzymał się i stał z zadartą głową, patrząc na jasną tarczę. Przeniknął go chłód, niemający nic wspólnego z chłodem zimy. - Księżyc - powiedział cicho. Zadrżał gwałtownie, słysząc wypowiedziane przez siebie słowo. Wezbrał w nim niewytłumaczalny strach. Ogarnęło go irracjonalne pragnienie ucieczki i ukrycia się przed księżycem, jakby jego światło było destrukcyjne i mogło rozpuścić go niczym kwas, gdy w nim stał. Po minucie chęć ucieczki minęła. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się przestraszył. Przecież to był tylko znajomy księżyc, odwieczny temat pieśni miłosnych i romantycznych wierszy. Dziwne. Ruszył do samochodu. Jasna tarcza księżyca wciąż go niepokoiła i kilka razy spojrzał na nią z konsternacją. Wsiadł do samochodu, pojechał do New Haven i skręcił na międzystanową numer 95. Dziwny incydent wyleciał mu z głowy. Znów myślał o Jenny, pogrążonej w śpiączce żonie, której stan w okresie Bożego Narodzenia przygnębiał go bardziej niż zwykle.
Później, w domu, gdy z butelką piwa Becks stał przy wysokim oknie i patrzył na miasto, był pewny, że od Dwieście Sześćdziesiątej Pierwszej Ulicy do Park Row, od Bensonhurst do Little Neck w całej metropolii nie ma nikogo, kto w Wigilię byłby bardziej samotny od niego. 7 Boże Narodzenie Hrabstwo Elko, Nevada Sandy Sarver zbudziła się o świcie. Wczesne słońce lśniło na szybach sypialni w przyczepie mieszkalnej. Początek dnia był taki spokojny, że zdawało się, iż czas stanął w miejscu. Mogła się odwrócić i spać dalej, bo miała przed sobą jeszcze osiem dni wolnego. Ernie i Faye Block zamknęli motel Zacisze i wyjechali w odwiedziny do wnuków w Milwaukee, więc bar, w którym pracowała z mężem, był nieczynny do Nowego Roku. Ale wiedziała, że już nie zaśnie, bo była zupełnie rozbudzona - i podniecona. Przeciągnęła się pod kocami jak kotka. Chciała zbudzić męża, obsypać go pocałunkami i wciągnąć na siebie. Ned oddychał głęboko, pogrążony w śnie. Choć bardzo go pragnęła, postanowiła mu nie przeszkadzać. Później będzie mnóstwo czasu na seks. Po cichu wysunęła się z łóżka, poszła do łazienki i wzięła prysznic. Zakończyła go zimnym tuszem. Przez lata była oziębła, seks jej nie interesował. Jeszcze niedawno widok własnego nagiego ciała wprawiał ją w zakłopotanie i przepełniał wstydem. Choć nie znała źródła tych nowych uczuć, zdecydowanie się zmieniła. Zaczęło się to latem ubiegłego roku, kiedy seks nagle stał się... przyjemny. Brzmiało to głupio, bo przecież seks jest przyjemny, ale przed tamtym latem był dla niej uciążliwym obowiązkiem. Ten niespodziewany erotyczny rozkwit stanowił rozkoszną niespodziankę. Naga, wróciła do pogrążonej w mroku sypialni. Wyjęła z szafy sweter i dżinsy, ubrała się. W małej kuchni zaczęła nalewać sok pomarańczowy do szklanki, gdy nagle ogarnęła ją ochota ruszenia na przejażdżkę. Zostawiła liścik dla Neda, włożyła kurtkę na kożuszku i wyszła z przyczepy. Seks i prowadzenie samochodu stały się w jej życiu nowymi pasjami, a znaczenie tej drugiej niemal dorównywało pierwszej. Była to kolejna dziwna rzecz: do tamtego lata jeździła tylko do pracy i z powrotem, ale rzadko sama siedziała za kierownicą. Nie lubiła i bała się
jazdy, jak niektórzy boją się latać samolotem. Obecnie poza seksem nie było niczego, co lubiłaby bardziej niż szybką jazdę bez celu, ot tak, dla kaprysu. Zawsze wiedziała, dlaczego seks ją odpychał - nie było to dla niej żadną tajemnicą. Za swoją oziębłość mogła winić ojca, Hortona Purneya. Nie znała matki, która zmarła w połogu, ale aż nazbyt dobrze poznała ojca. Mieszkali w ruderze na przedmieściach Barstow, na skraju kalifornijskiej pustyni, tylko we dwoje, i jej najwcześniejsze wspomnienia dotyczyły molestowania seksualnego. Horton Purney był humorzastym, ponurym, wrednym i niebezpiecznym typem. Dopóki Sandy nie uciekła z domu w wieku czternastu lat, traktował ją jak erotyczną zabawkę. Dopiero niedawno uświadomiła sobie, że niechęć dojazdy samochodem również była związana z czymś, co robił jej ojciec. Horton Purney prowadził warsztat naprawy motocykli w zapadającej się, spalonej przez słońce stodole, ale niewiele zarabiał. Dlatego dwa razy w roku wsadzał Sandy do auta i ruszał w parogodzinną podróż do Las Vegas, gdzie znał przedsiębiorczego sutenera, Samsona Cherrika. Sutener miał listę dewiantów lubiących seks z dziećmi i widok Sandy zawsze go uszczęśliwiał. Po kilku tygodniach spędzonych w Vegas ojciec pakował walizki, wsadzał córkę do wozu i wracał do Barstow z kieszeniami pełnymi gotówki. Dla Sandy jazda do Vegas była koszmarem, bo wiedziała, co ją czeka u celu. Podróż powrotna do Barstow była jeszcze gorsza, gdyż nie oznaczała ucieczki z Vegas, ale powrót do ponurego życia w rozpadającym się domu i mrocznej, natarczywej, nienasyconej żądzy Hortona Purneya. Droga w obie strony prowadziła do piekła, więc Sandy nienawidziła warkotu silnika i szumu opon na autostradzie. Dlatego przyjemność, jaką teraz sprawiały jej jazda i seks, wydawała się cudem. Nie potrafiła zrozumieć, jak znalazła w sobie siłę i wolę, by przezwyciężyć swoją straszną przeszłość. Od lata ubiegłego roku po prostu... po prostu się zmieniła, i wciąż się zmieniała. Poznała także upajające poczucie wolności i szacunku do samej siebie, gdy pękały krępujące ją łańcuchy nienawiści i więzy strachu. Wsiadła do forda pick-upa z napędem na cztery koła i zapuściła silnik. Przyczepa mieszkalna stała na niezagospodarowanej półakrowej działce na południowym skraju maleńkiego miasteczka Beowawe przy drodze numer 21, dwupasmowej asfaltówce. Gdy znikła z pola widzenia, zdawało się, że w promieniu tysięcy kilometrów nie ma niczego innego oprócz pustych równin, falistych wzgórz, skał, trawy, krzaków i suchych koryt potoków. Lazurowe poranne niebo było ogromne i kiedy Sandy zwiększyła prędkość, miała wrażenie, że zaraz wzbije się w powietrze.
Gdyby skierowała się na północ, przejechałaby przez Beowawe i dotarła do międzystanowej 80, która prowadziła na wschód do Elko albo na zachód do Battle Mountain. Wybrała drogę na południe, przez piękne pustynne tereny, i jechała po podniszczonej szosie z prędkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Po piętnastu minutach szosa przeszła w żwirówkę, która wiodła na południe przez sto trzydzieści trzy kilometry pustkowia. Sandy skręciła na wschód, na drogę gruntową wijącą się wśród trawy i krzaków. Tego bożonarodzeniowego ranka tylko w niektórych miejscach leżał śnieg. W dali bielały góry, ale tutaj roczne opady wynosiły mniej niż czterysta milimetrów, z czego niewiele przypadało na śnieg. Gdzieniegdzie pokrywa śniegu miała dwa centymetry grubości, pod małym garbem wiatr utworzył zaspę, dalej skrzył się krzak, na którym nawiany śnieg stwardniał w koronkę lodu, ale znaczna część ziemi była naga, sucha i brązowa. Sandy jechała szybko, wlokąc za sobą chmurę pyłu. Po jakimś czasie zjechała z drogi i ruszyła na przełaj - na północ, a potem na zachód, do znajomego miejsca, choć nie wyruszała z myślą, aby do niego dotrzeć. Z niezrozumiałych powodów w czasie samotnych przejażdżek podświadomość często ją tutaj kierowała, lecz rzadko w linii prostej, zwykle krętymi trasami, więc przybycie do celu zawsze stanowiło niespodziankę. Zatrzymała się, zaciągnęła hamulec. Z silnikiem na jałowym biegu, przez chwilę patrzyła przez zakurzoną przednią szybę. Przyjechała tu, ponieważ poprawiało jej to samopoczucie, choć nie wiedziała dlaczego. Krzaki, trawiaste zbocza i wyrastające z ziemi fragmenty skał tworzyły przyjemny widok, lecz wcale nie ładniejszy od tysiąca innych. Tutaj jednak czuła wysublimowany spokój, którego brakowało gdzie indziej. Wyłączyła silnik, wysiadła z pick-upa i przez chwilę spacerowała z rękami w kieszeniach kurtki, nieświadoma ostrego zimnego powietrza. Jazda przez pustynię przywiodła ją z powrotem do cywilizacji, kilkaset metrów na północ biegła międzystanowa 80. Warkot przejeżdżających ciężarówek niósł się niczym ryk smoka, jednak w świąteczny dzień natężenie ruchu było niewielkie. Na północny zachód od autostrady stał na wzgórzu motel i bar Zacisze, ale Sandy tylko raz spojrzała w tamtą stronę. Bardziej interesujące było najbliższe otoczenie, przyciągające ją z tajemniczą siłą. Zdawało się, że panuje tu jakiś szczególny spokój, promieniujący ze skał niczym ciepło wchłonięte za dnia i oddawane wieczorem. Nie próbowała analizować swojego upodobania do tego kawałka ziemi. Najwyraźniej jego powodem była jakaś nieokreślona subtelna harmonia, gra linii, kształtów i cieni. Próba
rozszyfrowania
magnetyzmu
tego
miejsca
byłaby
równie
niemądra
jak
próba
przeanalizowania piękna zachodu słońca czy ulubionego kwiatu. Tego ranka w dzień Bożego Narodzenia Sandy jeszcze nie wiedziała, że dziesiątego grudnia w czasie powrotu z Elko do tego samego miejsca został też przyciągnięty, jak zaczarowany, Ernie Błock. Nie wiedziała, że przepełniało go podszyte strachem elektryzujące wrażenie zbliżającego się objawienia - zupełnie inne od jej uczuć. Dopiero wiele tygodni później miała się dowiedzieć, że jej ustronie przyciągało także inne osoby - przyjaciół i nieznajomych. Chicaao, Illinois Dla ojca Stefana Wycazika - dynamicznego proboszcza parafii Świętej Bernadetty, ratownika kapłanów w kłopotach - poranek tego Bożego Narodzenia był najbardziej pracowity ze wszystkich dotychczasowych. W miarę upływu czasu stawało się jasne, że to Boże Narodzenie będzie najbardziej doniosłym dniem w jego życiu. Odprawił drugą mszę i przez godzinę witał parafian, którzy przychodzili na plebanię z koszykami owoców, pudełkami domowych ciast i innymi podarkami, a potem pojechał do szpitala
uniwersyteckiego,
żeby
złożyć
wizytę
Wintonowi
Tolkowi,
policjantowi
postrzelonemu w barze kanapkowym wczoraj po południu. Po operacji Tolk całą noc spędził na oddziale intensywnej opieki medycznej. W świąteczny ranek został przeniesiony do półprywatnego pokoju sąsiadującego z OIOM-em, bo choć nie był już w stanie krytycznym, wciąż musiał być monitorowany. Ojciec Wycazik zastał przy łóżku Wintona jego żonę, Raynellę Tolk. Była atrakcyjną, modnie uczesaną kobietą o czekoladowej skórze. - Pani Tolk? Jestem Stefan Wycazik. - Ale... Uśmiechnął się. - Spokojnie. Nie przyszedłem udzielać nikomu ostatniego namaszczenia. - To dobrze - mruknął Winton. - Nie zamierzam umierać. Ranny policjant był nie tylko w pełni przytomny, ale nawet ożywiony i najwyraźniej nie dokuczał mu ból. Choć na szerokim torsie miał grube bandaże, czujniki aparatury monitorującej na szyi oraz igłę kroplówki z glukozą i antybiotykami wkłutą w żyłę na lewym ramieniu, wyglądał całkiem dobrze. Ojciec Wycazik stanął na wprost niego. W rękach trzymał czarny kapelusz i obracał go mimowolnie, jedynie w ten sposób zdradzając przejęcie. Gdy spostrzegł, co robi, szybko odłożył nakrycie głowy na krzesło.
- Panie Tolk, jeśli czuje się pan na siłach, chciałbym zadać parę pytań na temat wczorajszych wydarzeń. Tolk i Raynella nie kryli, że są zdziwieni jego ciekawością. Ksiądz wyjaśnił im przyczynę zainteresowania - ale tylko częściowo. - Człowiek, który jeździł z wami radiowozem w ubiegłym tygodniu, Brendan Cronin, pracuje dla mnie - powiedział, nie demaskując Brendana, który podał się za świeckiego pracownika Kościoła. Raynella rozpromieniła się. - Chciałabym go poznać - oświadczyła. - Uratował mi życie - dodał Tolk. - Wykazał się ogromną odwagą. Nie powinien był tego robić, ale cieszę się, że to zrobił. - Pan Cronin wszedł do baru, nie wiedząc, czy wszyscy bandyci nie żyją i czy nie zostanie zastrzelony - wyjaśniła Raynella. - To sprzeczne z policyjną procedurą - stwierdził Winton. - Ja trzymałbym się regulaminu, gdybym był na zewnątrz. Nie pochwalam tego, co zrobił Brendan, ale zawdzięczam mu życie. - Zdumiewające - mruknął ojciec Wycazik, jak gdyby po raz pierwszy usłyszał o wyczynie Brendana. W rzeczywistości przeprowadził wczoraj długą rozmowę z przełożonym Wintona Tolka, swoim starym przyjacielem, który nie szczędził wikaremu pochwał za odwagę i psioczył na jego głupotę. - Zawsze wiedziałam, że na Brendanie można polegać. Czy udzielił panu pierwszej pomocy? - Możliwe - odparł Winton. - Naprawdę nie wiem. Miałem przebłyski świadomości... widziałem go... pochylał się nade mną... powtarzał moje imię... ale, rozumie ksiądz, byłem zamroczony. - To istny cud, że Win przeżył - wtrąciła drżącym głosem Raynella. - Spokojnie, kochanie - powiedział cicho Winton. - Przeżyłem, i tylko to się liczy. Gdy się upewnił, że żona się nie rozklei, popatrzył na Stefana i dodał: - Wszyscy są zdumieni, że wylizałem się po utracie takiej ilości krwi. Podobno były jej całe kubły. - Czy Brendan założył panu opaskę uciskową? Tolk ściągnął brwi. - Nie wiem. Jak mówiłem, byłem zamroczony, półprzytomny. Ojciec Wycazik zastanawiał się przez chwilę, jak zadać najważniejsze pytanie bez ujawniania prawdziwych powodów swojej wizyty. - Rozumiem, że nie bardzo pan wie, co się działo, ale... może zwrócił pan uwagę na coś dziwnego... na rękach Brendana?
- Dziwnego? Co ksiądz ma na myśli? - Dotykał pana, prawda? - Jasne. Pewnie sprawdzał puls... potem obejrzał rany. - Czy czuł pan coś... coś niezwykłego, gdy pana dotykał... coś szczególnego? dopytywał się ostrożnie Stefan. - Nie mam pojęcia, o co księdzu chodzi. Stefan Wycazik pokręcił głową. - Mniejsza z tym. Najważniejsze, że pan żyje. - Zerknął na zegarek i udając zaskoczenie, powiedział: - Wielkie nieba, spóźnię się na spotkanie. - Zanim Tolkowie zdążyli zareagować, chwycił kapelusz z krzesła, pożegnał się i wyszedł, wprawiając ich w zdumienie swoim zachowaniem. Ojciec Wycazik kojarzył się zwykle ludziom z sierżantem na musztrze albo trenerem futbolu. Nikt nie spodziewał się takiej krzepy, pewności siebie i dynamizmu po księdzu. Jednak gdy gdzieś się spieszył, nie przypominał już sierżanta czy trenera, ale czołg. Stefan Wycazik przebył korytarz, pchnął ciężkie wahadłowe drzwi, potem następne i wmaszerował na oddział OIOM, gdzie jeszcze przed godziną przebywał ranny policjant. Poprosił o rozmowę z dyżurującym lekarzem, doktorem Royce’em Albrightem. Z nadzieją, że Bóg wybaczy mu kilka niewinnych kłamstw w dobrej sprawie, przedstawił się jako duszpasterz rodziny Tolków. Dał do zrozumienia, że przysłała go pani Tolk, aby dowiedział się, w jakim stanie był jej mąż, kiedy go przywieziono. Doktor Albright wyglądał jak Jeny Lewis i mówił dudniącym głosem Henry’ego Kissingera, co trochę zbijało rozmówców z tropu, ale nie miał nic przeciwko udzieleniu odpowiedzi na wszystkie pytania ojca Wycazika. Winton Tolk nie był jego pacjentem, lecz ten przypadek wzbudził w nim zainteresowanie. - Może ksiądz zapewnić panią Tolk, że niebezpieczeństwo komplikacji praktycznie nie istnieje. Pacjent w niemal cudowny sposób dochodzi do zdrowia. Dwa strzały w pierś, z bliska, z trzydziestkiósemki. Do wczoraj nikt by nie uwierzył, że można dostać dwie kule w pierś z broni takiego kalibru i po dwudziestu czterech godzinach opuścić OIOM! Pan Tolk jest niewiarygodnym szczęściarzem. - Zatem kule ominęły serce... i wszystkie najważniejsze narządy? - Mało tego, nie spowodowały poważniejszych uszkodzeń żył czy tętnic. Pocisk kaliber trzydzieści osiem ma potężną siłę, ojcze. Zwykle powoduje rozległe obrażenia. W przypadku Tolka kule musnęły jedną główną tętnicę i żyłę, ale nie przerwały żadnego z tych naczyń. Ten człowiek miał wielkie szczęście, bez dwóch zdań. - Zapewne zostały zatrzymane przez kości.
- Kości zmieniły tor lotu pocisków, ale ich nie zatrzymały. Oba znaleziono w tkance miękkiej. To następna niezwykła rzecz: kości nie zostały strzaskane, nie odprysnął nawet mały odłamek. Wprost nie do uwierzenia. Ojciec Wycazik pokiwał głową. - Czy po wyjęciu kul z ciała coś wskazywało, że miały mniejszy ciężar niż normalna amunicja kalibru trzydzieści osiem? Może naboje były wadliwe, może w pociskach było za mało ołowiu? To by wyjaśniało, dlaczego strzały z rewolweru o takim kalibrze spowodowały mniejsze szkody niż strzały z dwudziestkidwójki. Albright ściągnął brwi. - Nie wiem. Możliwe. Musi ksiądz zapytać o to policję... albo doktora Sonneforda, chirurga, który wyjmował pociski. - Powiedziano mi, że funkcjonariusz Tolk stracił mnóstwo krwi. Albright skrzywił się i powiedział: - Ktoś musiał zrobić błąd na jego karcie. Dziś nie miałem okazji rozmawiać z doktorem Sonnefordem, bo jest Boże Narodzenie, ale z karty wynika, że na sali operacyjnej Tolkowi podano ponad cztery litry krwi. Oczywiście to nie może być prawdą. - Dlaczego? - Proszę księdza, gdyby Tolk naprawdę stracił cztery litry, zanim zabrano go do szpitala, nie zostałoby w nim dość krwi, żeby podtrzymać krążenie. Byłby martwy. Martwy i zimny jak kamień. Las Vegas, Nevada Mary i Pete Monatella, rodzice Jorji, przyjechali o szóstej rano w Boże Narodzenie. Utyskiwali i mieli oczy zaczerwienione z niewyspania, ale byli zdecydowani zająć należne im miejsce przy przystrojonej choince, zanim zbudzi się Marcie. Mary, wysoka jak Jorja i kiedyś równie zgrabna, przytyła z wiekiem. Pete, niższy od żony, miał wydatny brzuch i stąpał dumnym krokiem koguta, ale Jorja znała niewielu podobnie skromnych ludzi. Przywieźli mnóstwo prezentów dla jedynej wnuczki. Mieli także prezent dla Jorji - oraz mnóstwo „podarków”, jakimi zasypywali ją w czasie każdej wizyty: wygłaszane w dobrej wierze, ale irytujące słowa krytyki, niepotrzebne rady, budzenie poczucia winy. Mary zaraz po przestąpieniu progu oznajmiła, że Jorja powinna wyczyścić okap nad kuchenką. Grzebała pod zlewem, póki nie znalazła butelki windeksu i ścierki, a potem sama zabrała się do czyszczenia. Zauważyła również, że na drzewku jest za mało ozdób.
- Więcej lampek, Jorja! - zawołała. Gdy zobaczyła prezenty dla Marcie, wpadła w rozpacz. - Mój Boże, Jorja, papier jest za mało kolorowy. Wstążki za małe. Małe dziewczynki lubią kolorowy papier ze Świętym Mikołajem i mnóstwo wstążek. Ojciec całe swoje niezadowolenie skupił na wielkiej tacy z ciastkami, stojącej na kuchennej ladzie. - Wszystkie ze sklepu, Jorja. Nie masz w tym roku ciastek domowej roboty? - Tato, ostatnio dużo pracowałam, chodzę na zajęcia na uniwersytecie... - Wiem, dziecko, trudno być samotną matką, ale przecież mówimy o podstawach. Ciastka własnego wypieku są jedną z lepszych tradycji Bożego Narodzenia. To absolutna podstawa. - Absolutna - zgodziła się matka. Świąteczny nastrój nadszedł w tym roku z ociąganiem i nawet teraz pozostawiał wiele do życzenia. Jorja wsunęła do piekarnika ważącego sześć kilo indyka na świąteczny obiad, wciąż słuchając komentarzy na temat swoich wad. Mogłaby do końca stracić dobry humor, gdyby o wpół do siódmej nie zjawiła się Marcie. Wpadła do pokoju w piżamie, śliczna jak dziecięcy bohaterowie rysunków Normana Rockwella. - Czy Mikołaj przyniósł mi Małą Panią Doktor? - Przyniósł ci znacznie więcej, koteczku - odparł Pete. - Spójrz tutaj! Marcie odwróciła się i zobaczyła choinkę - którą „Mikołaj” podrzucił w nocy - a obok górę prezentów. Westchnęła z zachwytu. - Ojej! Podniecenie wnuczki udzieliło się dziadkom, którzy na jakiś czas zapomnieli o takich rzeczach jak zakurzony kuchenny okap czy kupione w sklepie ciastka. Mieszkanie wypełniły radosne okrzyki. Ale gdy Marcie rozpakowała połowę prezentów, świąteczny nastrój przyćmiła ciemna chmura, która później miała powrócić w znacznie gorszej postaci. Gderliwym głosem, który zupełnie do niej nie pasował, dziewczynka poskarżyła się, że Mikołaj zapomniał przynieść jej Małą Panią Doktor. Odrzuciła wymarzoną lalkę, nawet nie wyjmując jej z pudełka, i zajęła się następną paczką, gorączkowo rozdzierając opakowanie. Jorję zaniepokoiło zachowanie córki i dziwny wyraz jej oczu. Wkrótce Mary i Pete także to dostrzegli. Próbowali przekonać Marcie, że powinna nacieszyć się każdym prezentem przed rozpakowaniem następnego, ale ich prośby nie odniosły skutku.
Jorja nie położyła zestawu pod choinkę; schowany w szafie, miał być ostatnią niespodzianką. Gdy zostały już tylko trzy pudełka, Marcie zbladła i zaczęła drżeć, nie mogąc się doczekać Małej Pani Doktor. Na Boga, dlaczego to dla niej takie ważne? Wiele rozpakowanych zabawek było znacznie droższych i bardziej interesujących niż dziecinny zestaw lekarski. Czemu tak skupiała uwagę na tej jednej rzeczy? Skąd ta obsesja? Po otworzeniu ostatnich pudełek Marcie zalała się łzami rozpaczy. - Mikołaj nie przyniósł! Zapomniał! Zapomniał! Na podłodze leżało mnóstwo wspaniałych zabawek, więc skąd ta histeria? Jorja, skonsternowana i zdenerwowana niegrzecznym zachowaniem Marcie, zobaczyła, że rodzice również
są
zaskoczeni,
zaniepokojeni
i
zniecierpliwieni
tym
niespodziewanym,
nieuzasadnionym wybuchem. Bojąc się, że Boże Narodzenie zakończy się katastrofą, Jorja pobiegła do sypialni, otworzyła szafę, wyciągnęła cenny podarunek zza pudełek po butach i wróciła do pokoju. Marcie gwałtownie wyrwała jej pudełko. - Co wstąpiło w to dziecko? - zapytała Mary. - Taa... - mruknął Pete. - Co takiego ważnego jest w tej paczce? Marcie gorączkowo rozdarła opakowanie. Gdy zobaczyła, że pudełko zawiera jej upragniony zestaw, natychmiast się uspokoiła i przestała dygotać. - Mała Pani Doktor. Mikołaj nie zapomniał! - Kochanie, może to nie od Mikołaja - powiedziała Jorja. - Nie wszystkie prezenty daje Mikołaj. Spójrz na naklejkę. Marcie posłusznie przeczytała karteczkę i uniosła głowę z niepewnym uśmiechem. - To od... tatusia. Jorja czuła na sobie wzrok rodziców, ale nie spojrzała na nich. Wiedzieli, że Alan pojechał do Acapulco ze swoją najnowszą lalunią, pustą blondynką o imieniu Pepper, i nawet nie pomyślał o zostawieniu choćby kartki z życzeniami dla Marcie. Niewątpliwie nie pochwalali Jorji za to, że tak mu odpuściła. Kiedy kucała w kuchni przed piecykiem i sprawdzała indyka, matka stanęła obok niej i zapytała cicho: - Dlaczego to robisz, Jorja? Czemu umieściłaś imię tej gnidy na najbardziej wymarzonym prezencie? Jorja wysunęła blachę z piekarnika. Nabrała chochelką sosu z rondla i polała pieczeń. Dopiero potem powiedziała:
- Marcie nie może mieć zepsutych świąt tylko dlatego, że jej ojciec jest dupkiem. - Nie powinnaś chronić jej przed prawdą - upomniała ją cicho Mary. - Ta prawda jest zbyt paskudna dla siedmioletniego dziecka. - Im prędzej się dowie, że jej ojciec jest gnidą, tym lepiej. Wiesz, co twój tata słyszał o tej jego kobiecie? - Mam nadzieję, że indyk do południa będzie gotowy. Mary jednak nie porzuciła tematu. - Jest na listach płac w dwóch kasynach, Jorja. Tak słyszał Pete. Wiesz, o co mi chodzi? To dziwka na telefon. Alan żyje z dziwką. Co jest z nim nie w porządku? Jorja zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. - Skoro nie chce mieć nic wspólnego z Marcie - dodała Mary - to nawet lepiej. Bóg jeden wie, jakie choroby mógł złapać od takiej kobiety. Jorja wsunęła blachę do piekarnika, zamknęła drzwiczki i wyprostowała się. - Możemy więcej o tym nie rozmawiać? - Myślałam, że chcesz wiedzieć, kim jest ta kobieta. - Już wiem. Mary ściszyła głos i zapytała: - A jeśli Alan pewnego dnia przyjedzie tu i powie: „Pepper i ja chcemy zabrać Marcie do Acapulco albo do Disneylandu, albo może do siebie na jakiś czas”? Jorja powiedziała z irytacją: - Mamo, Alan nie chce widywać Marcie, bo mała przypomina mu o obowiązkach. - A jeśli... - Mamo, do cholery! Choć Jorja nie podniosła głosu, w tych trzech słowach było tyle złości, że dotknięta Mary ze zbolałą miną odwróciła się do niej plecami. Podeszła do lodówki, otworzyła drzwi i przejrzała zawartość półek. - O, masz gnocci. - Nie ze sklepu - odparła Jorja drżącym głosem. - Domowej roboty. - Chciała się pojednać, ale zdała sobie sprawę, że jej słowa mogą zostać zrozumiane jako złośliwość pod adresem ojca, który wybrzydzał na kupione ciastka. Przygryzła wargę i przełknęła piekące łzy. Wciąż zaglądając do lodówki, Mary zapytała:
- Ugotujesz ziemniaki? A to co? Aha, już starłaś kapustę na surówkę. Sądziłam, że będziesz potrzebować mojej pomocy, ale chyba pomyślałaś o wszystkim. - Zamknęła lodówkę i rozejrzała się, szukając czegoś, co mogłoby ją zająć i pozwoliło zapomnieć o przykrej chwili. Miała łzy w oczach. Jorja podbiegła do niej i objęła ją mocno. Mary odwzajemniła uścisk i przytuliły się do siebie w milczeniu, gdyż słowa nie były potrzebne. Po chwili Mary powiedziała: - Nie wiem, dlaczego taka jestem. Moja mama traktowała mnie tak samo jak ja ciebie. Obiecałam sobie, że będę inna. - Kocham cię taką, jaka jesteś. - Może dlatego tak się zachowuję, że jesteś jedynaczką. Gdybym mogła mieć więcej dzieci, nie byłabym dla ciebie taka szorstka. - To po części moja wina, mamo. Ostatnio często jestem rozdrażniona. - Nic dziwnego - stwierdziła Mary, obejmując ją mocno. - Ta gnida cię zostawiła, utrzymujesz siebie i Marcie, chodzisz do szkoły... Masz prawo być rozdrażniona. Jestem z ciebie taka dumna, Jorja. Trzeba mieć odwagę, żeby robić to, co ty robisz. Nagle Marcie krzyknęła. Co tym razem? - zastanawiała się Jorja. Stanęła w łukowym wejściu do pokoju i zobaczyła, że ojciec próbuje namówić Marcie do zabawy lalką. - Popatrz - mówił - lalka płacze, gdy przechylasz ją w ten sposób, i chichocze, gdy przechylasz w drugą stronę. - Nie chcę się bawić tą głupią lalką - odparła nadąsana Marcie. Determinacja i napięcie w jej głosie przypominały o niedawnym niepokojącym wybuchu. Trzymała w rączce strzykawkę z gumy i plastiku. - Chcę ci zrobić następny zastrzyk. - Kochanie, dałaś mi już dwadzieścia zastrzyków. - Muszę ćwiczyć. Nigdy nie zostanę swoim własnym doktorem, jeśli nie będę ćwiczyć. Pete z irytacją popatrzył na Jorję. - O co chodzi z tą Małą Panią Doktor? - zapytała Mary. - Też chciałabym to wiedzieć - odparła Jorja. Marcie skrzywiła się, naciskając tłok imitacji strzykawki. Na jej czole lśnił pot. - Naprawdę chciałabym to wiedzieć - powtórzyła Jorja z niepokojem. Boston, Masachussets Było to najgorsze Boże Narodzenie w życiu Ginger Weiss.
Jej ukochany ojciec, choć był Żydem, zawsze obchodził Boże Narodzenie, bo bardzo lubił towarzyszącą mu atmosferę harmonii i miłości. Po jego śmierci Ginger nadal uważała dwudziesty piąty grudnia za wyjątkowy dzień, za czas radości. Do dziś Boże Narodzenie nigdy jej nie przygnębiało. George i Rita zrobili wszystko, żeby czuła się jak w rodzinie, ale mimo to była boleśnie świadoma, iż jest osobą z zewnątrz. Do Strażnika Zatoki na kilka dni zjechali z rodzinami trzej synowie Hannabych i wielki dom rozbrzmiewał echem srebrzystego śmiechu dzieci. Wszyscy starali się włączyć Ginger w tradycyjne rodzinne zajęcia, od robienia girland z popcornu po śpiewanie kolęd z sąsiadami. Rankiem w Boże Narodzenie Ginger patrzyła, jak dzieci rzucają się na górę prezentów. Biorąc przykład z innych dorosłych, razem z dziećmi siedziała na podłodze, pomagała im rozpakowywać zabawki i uczestniczyła w zabawach. Na kilka godzin jej rozpacz przycichła i na przekór sobie zasymilowała się z rodziną Hannabych. Jednak w czasie lunchu - złożonego ze świątecznych potraw, ale lekkiego, będącego zapowiedzią wystawnej wieczornej uczty - znów poczuła się wyobcowana. Rozmowy Hannabych obracały się głównie wokół wspomnień z poprzednich świąt, w których nie brała udziału. Po lunchu wymówiła się bólem głowy i uciekła do swojego pokoju. Malowniczy widok zatoki uspokoił ją, ale nie potrafiła powstrzymać narastającej depresji. Rozpaczliwie pragnęła, żeby Pablo Jackson zadzwonił jutro z wiadomością, że przestudiował już problem blokad pamięci i jest gotów ponownie ją zahipnotyzować. Jej wizyta u Pabla zmartwiła George’a i Ritę mniej, niż się spodziewała. Zdenerwowali się, że pojechała sama, bo przecież mogła dostać ataku, gdy w pobliżu nie będzie żadnej życzliwej duszy. Musiała im obiecać, że w przyszłości pozwoli, aby Rita lub ktoś ze służby woził ją do mieszkania Pabla, ale nie próbowali wybić jej z głowy niekonwencjonalnej terapii u iluzjonisty. Widok zatoki działał uspokajająco, lecz jego wpływ był ograniczony. Ginger odwróciła się od okna i podeszła do łóżka. Z zaskoczeniem zobaczyła dwie książki na nocnym stoliku. Jedną była powieść fantasy Tima Powersa, znanego jej autora, a drugą książka zatytułowana Zmierzch w Babilonie. Nie miała pojęcia, skąd się wzięły. Miała w pokoju kilka powieści wziętych z biblioteki na dole, bo od kilku tygodni czytanie było jej głównym zajęciem. Ale te tytuły widziała po raz pierwszy. Powieść Powersa o podróżujących w czasie trollach, wojujących z brytyjskimi goblinami podczas wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, zapowiadała się wspaniale - była to fantastyczna
opowieść w rodzaju tych, które uwielbiał jej ojciec. Przyklejona do okładki karteczka informowała, że to egzemplarz recenzyjny. Rita przyjaźniła się z recenzentem, który pracował w „Globe” i czasami przysyłał jej interesujące pozycje, zanim trafiły do księgarń. Najwyraźniej te ukazały się parę dni temu i Rita, znając jej upodobania, podrzuciła je do pokoju. Ginger odłożyła na bok książkę Powersa i przyjrzała się Zmierzchowi w Babilonie. Nigdy nie słyszała o jej autorze, Dominicku Corvaisisie, lecz krótkie streszczenie powieści brzmiało intrygująco, a kiedy przeczytała pierwszą stronę, była zauroczona. Przeniosła się z łóżka na wygodny fotel i dopiero wtedy spojrzała na zdjęcie autora z tyłu obwoluty. Oddech uwiązł jej w gardle. Ogarnął ją strach. Przez chwilę myślała, że fotografia spowoduje kolejną fugę. Chciała odrzucić książkę, chciała wstać, ale nie mogła. Wciągnęła powietrze, zamknęła oczy i czekała, aż puls wróci do normalnego tempa. Otworzyła oczy i popatrzyła na zdjęcie autora. Wciąż czuła niepokój, choć nie tak silny jak za pierwszym razem. Była pewna, że widziała tego człowieka, że gdzieś go już spotkała, i to w dość niezwykłych okolicznościach, ale nie mogła sobie przypomnieć gdzie i kiedy. Z krótkiej biografii na skrzydełku wynikało, że mieszkał w Portlandzie w Oregonie, a obecnie w Laguna Beach w Kalifornii. Ponieważ nigdy nie była w tych miastach, nie potrafiła sobie wyobrazić, gdzie mogły skrzyżować się ich ścieżki. Trzydziestoparoletni Dominick Corvaisis bardzo przypominał aktora Anthony’ego Perkinsa z czasów młodości. Wyglądał na tyle interesująco, że raczej nie zapomniałaby, gdzie się spotkali. Jeszcze dwa miesiące temu pewnie zbagatelizowałaby swoją dziwną, gwałtowną reakcję na widok zdjęcia i uznałaby ją za objaw przemęczenia umysłu, ale teraz z respektem podchodziła do niezwykłych zdarzeń i próbowała doszukać się w nich sensu niezależnie od tego, jak bardzo wydawały się bezsensowne. Patrzyła na zdjęcie Corvaisisa, mając nadzieję, że odblokuje jej pamięć. Po chwili, z niemal jasnowidzącym przeczuciem, że Zmierzch w Babilonie odmieni jej życie, otworzyła książkę i zaczęła czytać. Chicago, Illinois Ze szpitala uniwersyteckiego ojciec Stefan Wycazik pojechał do laboratorium kryminalistyki wydziału dochodzeń chicagowskiej policji. Choć było Boże Narodzenie, pracownicy komunalni uprzątali z ulic śnieg z nocnych opadów. Tylko kilka osób pełniło dyżur w policyjnym laboratorium, które mieściło się w starym budynku rządowym. Jego wnętrze przywodziło na myśl egipski grobowiec
pogrzebany pod piaskami pustyni. Kroki rozbrzmiewały głośno, pomiędzy kafelkami podłóg a wysokimi stropami tłukło się echo. Zwykle laboratorium nie udzielało informacji nikomu spoza policji i sądu. Ale połowa policjantów w Chicago była katolikami, co oznaczało, że ksiądz Wycazik ma wśród nich wielu przyjaciół. Poprosił ich, żeby ułatwili mu wejście do laboratorium kryminalistyki. Powitał go doktor Murphy Aimes, brzuchaty mężczyzna z całkowicie łysą głową i sumiastymi wąsami. Umówili się wcześniej telefonicznie. Usiedli na stołkach przy stole laboratoryjnym. Przed sobą mieli wysokie okno z mlecznymi szybami, poznaczonymi ciemnymi smugami gołębiego łajna. Na marmurowym blacie leżała teczka z aktami i kilka innych przedmiotów. - Muszę powiedzieć, ojcze, że nie wyjawiłbym żadnych informacji, gdyby miało dojść do procesu. Ale ponieważ obaj sprawcy napadu na bar nie żyją, nie ma kogo postawić przed sądem. - Doceniam to, doktorze. Naprawdę. Jestem wdzięczny za poświęcony mi czas i energię. Ciekawość odbiła się na twarzy Murphy’ego Aimesa. - Niezupełnie rozumiem przyczyny zainteresowania księdza tą sprawą. - Sam nie jestem ich pewien - odparł Stefan enigmatycznie. Nie zdradził się przed władzami, które wyraziły zgodę na jego wizytę w laboratorium, i nie zamierzał oświecać Aimesa. Gdyby powiedział, o co mu chodzi, uznaliby go za wariata i byliby znacznie mniej skłonni do współpracy. - Cóż... - mruknął doktor, urażony, że Stefan nie chce okazać mu zaufania - pytał ksiądz o kule. - Otworzył brązową kopertę i wysypał na dłoń jej zawartość: dwie szare bryłki ołowiu. - Chirurg wyjął je z ciała Wintona Tolka. Mówił ksiądz, że jest nimi zainteresowany. - Jak najbardziej - odparł Stefan, biorąc pociski do ręki. - Zważył je pan, jak przypuszczam. Rozumiem, że to standardowa procedura. Ważą tyle, ile powinny ważyć pociski kaliber trzydzieści osiem? - Jeśli chodzi księdzu o to, czy się rozpadły w czasie uderzenia, odpowiedź brzmi: nie. Ich zniekształcenie wskazuje, że musiały uderzyć w kość, więc to dość dziwne. Nie ukruszył się nawet mały kawałek. - Zastanawiałem się raczej nad tym - zaczął ojciec Wycazik, patrząc na pociski - czy nie są za lekkie jak na kaliber trzydzieści osiem. Jakaś usterka, błąd fabryczny? Czy mają właściwą wielkość? - Oczywiście, nie ma co do tego wątpliwości.
- Powinny więc spowodować poważne obrażenia... straszne obrażenia - powiedział ojciec Wycazik z zadumą. - A broń? Z większej koperty Aimes wyjął rewolwer, z którego został postrzelony Winton Tolk. Był to smith & wesson.38 chiefs special. - Badał go pan, przeprowadził próby balistyczne? - Tak, to standardowa procedura. - Nic nie wskazuje, że coś z nim jest nie w porządku? Może jakieś nierówności w przewodzie lufy albo jakaś inna wada, która zmniejszałaby prędkość początkową pocisku? - Ciekawe pytanie, ojcze. Ale odpowiedź brzmi: nie. To doskonały chief’s special, całkowicie odpowiadający wysokim standardom firmy Smith & Wesson. Wkładając dwie kule do małej koperty, ojciec Wycazik zapytał: - A co z łuskami? Czy mogły zawierać mniejszą niż powinny ilość prochu? Aimes zamrugał. - Domyślam się, że ksiądz chce się dowiedzieć, dlaczego dwa pociski z trzydziestkiósemki nie spowodowały większych obrażeń. Stefan Wycazik pokiwał głową, ale nie rozwinął tego tematu. - Czy w rewolwerze zostały jakieś naboje? - Kilka. Plus zapasowa amunicja w kieszeniach bandyty, tuzin sztuk. - Otworzył pan te naboje, żeby sprawdzić, czy mają odpowiedni ładunek prochu? - Nie było powodu. - A czy mógłby pan zrobić to teraz? - Mógłbym, ale po co? Proszę księdza, o co u licha tu chodzi? Stefan westchnął i spojrzał mu prosto w oczy. - Wiem, że nadużywam pańskiej cierpliwości i powinienem zrewanżować się za uprzejmość wyjaśnieniem, ale nie mogę. Jeszcze nie. Księża, podobnie jak lekarze i adwokaci, muszą czasami dochować tajemnicy. Jeśli kiedyś będę mógł ujawnić, co kryje się za moją ciekawością, pan dowie się tego pierwszy. Po chwili wahania Aimes otworzył następną kopertę. Zawierała naboje z rewolweru martwego bandyty. - Proszę tu zaczekać - powiedział. Dwadzieścia minut później wrócił z białą emaliowaną tacą laboratoryjną, na której leżały dwa rozcięte naboje.38 special. Używając ołówka jako wskaźnika, opisał poszczególne elementy.
- To dno łuski ze spłonką. Tutaj uderza iglica. Ten otworek to kanalik ogniowy, który biegnie od spłonki do wnętrza łuski. Nie ma tu żadnych wad, żadnych usterek fabrycznych. Z drugiej strony naboju mamy ołowiany pocisk półpłaszczowy z miedzianą przybitką, która zapobiega zaołowieniu lufy. Te maleńkie rowki na pocisku są wypełnione smarem, ułatwiającym przechodzenie przez lufę. Tutaj też wszystko jest w porządku. Pomiędzy pociskiem a dnem łuski znajduje się ładunek miotający, czyli proch. Ten kopczyk siwych płatków to nitroceluloza, wyjątkowo łatwopalna substancja; zapalona iskrą ze spłonki, eksploduje, wyrzucając pocisk z naboju. Jak ksiądz widzi, jest jej dość dużo, żeby wypełnić całą łuskę. Dla pewności otworzyłem drugi nabój. - Aimes wskazał go ołówkiem. - Z nim też jest wszystko w porządku. Bandyta używał solidnie wykonanej, niezawodnej amunicji produkcji Remingtona. Funkcjonariusz Tolk po prostu jest szczęściarzem, ojcze, niewiarygodnym szczęściarzem. Nowy Jork, Nowy Jork Jack Twist spędził Boże Narodzenie w sanatoryjnym pokoju, z Jenny, która od trzynastu lat była jego żoną. Spędzanie tutaj świąt było wyjątkowo ponure, ale nie mógł wybrać się dokądś indziej i zostawić jej samej, bo to byłoby jeszcze gorsze. Choć Jenny prawie dwie trzecie ich małżeństwa przeżyła w śpiączce, lata braku jakiegokolwiek kontaktu nie osłabiły miłości Jacka. Minęło ponad osiem lat, odkąd uśmiechnęła się do niego, wypowiedziała jego imię czy oddała mu pocałunek, ale w jego sercu czas się zatrzymał. Dla niego wciąż była piękną Jenny Mae Alexander, szczęśliwą młodą mężatką. Przeżył środkowoamerykańskie więzienie dzięki świadomości, że Jenny czeka na niego w domu, tęskni za nim i co wieczór modli się o jego bezpieczny powrót. W czasie tortur i morzenia głodem nie tracił nadziei, że pewnego dnia znowu poczuje na szyi jej ręce i usłyszy jej radosny śmiech. Ta nadzieja trzymała go przy życiu i przy zdrowych zmysłach. Z czterech wziętych do niewoli komandosów jedynie on i jego kumpel Oscar Weston przeżyli i wrócili do domu. Prawie rok czekali na ratunek, przekonani, że ojczyzna nie pozwoli im gnić w więzieniu. Czasami zastanawiali się, czy uwolnią ich komandosi, czy też pomoc nadejdzie kanałami dyplomatycznymi. Po jedenastu miesiącach wciąż wierzyli, że rodacy ich wykupią, ale już nie chcieli dłużej czekać bezczynnie. Stracili na wadze, byli okropnie wychudzeni i niedożywieni. Zapadali na różne tropikalne choroby i stawali się coraz słabsi. Mogli zorganizować ucieczkę tylko w czasie jednej z regularnych wizyt w Ludowym Ośrodku Sprawiedliwości. Co cztery tygodnie wyprowadzano ich z cel i zawożono do
ośrodka - czystej, jasnej instytucji bez murów i krat w centrum stolicy - modelowego więzienia, które miało przekonać zagranicznych dziennikarzy o humanitaryzmie obecnego reżimu. Tam przechodzili kąpiel, odwszawianie, dostawali czyste ubrania, a potem skuwano im ręce, żeby nie mogli gestykulować, sadzano przed kamerą wideo i grzecznie przesłuchiwano. Zwykle odpowiadali na pytania przekleństwami albo dowcipami. Ich odpowiedzi nie miały znaczenia, bo nagranie było montowane, a głosy dubbingowali ludzie, którzy mówili po angielsku bez śladu obcego akcentu. Po nakręceniu propagandowego filmu za pośrednictwem telewizji przemysłowej udzielali wywiadu zagranicznym reporterom zgromadzonym w innym pomieszczeniu. Kamera nigdy nie pokazywała więźniów w zbliżeniu, a zadający pytania dziennikarze nie słyszeli ich odpowiedzi; odpowiadali na nie pracownicy wywiadu, siedzący przy innym mikrofonie poza zasięgiem kamery. Na początku jedenastego miesiąca niewoli Jack i Oscar zaczęli planować ucieczkę z tego znacznie słabiej strzeżonego ośrodka propagandowego. Ich niegdyś silne młode ciała osłabły, a jedyną bronią były szpikulce ze szczurzych kości, które mozolnie formowali, pocierając o kamienne ściany celi. Taka broń, choć bardzo ostra, mogła budzić politowanie, lecz Jack i Oscar mieli nadzieję, że poradzą sobie z uzbrojonymi strażnikami. Nie do wiary, ale rzeczywiście sobie poradzili. W Centrum Ludowym zostali przekazani jednemu strażnikowi, który zaprowadził ich na piętro, gdzie były prysznice. Strażnik trzymał broń w kaburze, prawdopodobnie dlatego, że ośrodek leżał w obrębie większego więzienia. Pewien, że Jack i Oscar są załamani, wycieńczeni i nieuzbrojeni, był zupełnie nieprzygotowany na atak. Więźniowie błyskawicznie rzucili się na niego i zadźgali go kościanymi ostrzami, które przemycili w ubraniach. Dwa razy trafiony w szyję i w prawe oko, umarł bez krzyku, który mógłby ściągnąć policję czy żołnierzy. Jack i Oscar zabrali jego broń i amunicję, a potem popędzili korytarzami, ryzykując podniesienie
alarmu
i pochwycenie.
Znajdowali
się jednak na terenie
ośrodka
„reedukacyjnego” o minimalnej ochronie, dzięki czemu zdołali niepostrzeżenie dotrzeć do schodów, którymi zbiegli do kiepsko oświetlonej piwnicy. Kiedy przemierzyli zatęchłe magazyny, szybko znaleźli strefę ładunkową i wyjście. Obok ciężarówki, z której niedawno rozładowano siedem czy osiem wielkich skrzyń, stał kierowca zajęty kłótnią z drugim mężczyzną; obaj ze złością potrząsali podkładkami, do których były przypięte dokumenty. Tylko oni znajdowali się w polu widzenia. W pewnej chwili odwrócili się i ruszyli w kierunku przeszklonego biura. Jack i Oscar bezgłośnie
podbiegli do wyładowanych pak, wspięli się na skrzynię ciężarówki i ulokowali za jeszcze niedostarczonymi przesyłkami. Parę minut później wrócił kierowca. Z przekleństwem zatrzasnął klapę i ruszył do miasta, zanim w ośrodku wszczęto alarm. Ciężarówka zatrzymała się po dziesięciu minutach jazdy w odległości wielu przecznic od ośrodka. Kierowca odryglował tylną klapę, zabrał jedną paczkę, nie mając pojęcia, że za ścianą pudeł kulą się zbiegowie, i wszedł do budynku, przed którym zaparkował. Jack i Oscar wygramolili się z kryjówki i uciekli. Po przebyciu kilku przecznic znaleźli się w dzielnicy błotnistych ulic i rozpadających się domów. Jej ubodzy mieszkańcy sprzyjali nowym tyranom nie bardziej niż dawnym i byli skłonni ukryć dwóch jankeskich uciekinierów. Po zmroku, zaopatrzeni w odrobinę żywności, którą mogli podzielić się z nimi mieszkańcy slumsów, zbiegowie wyruszyli na przedmieścia. Za miastem włamali się do jakiejś stodoły, zabrali z niej ostry sierp, kilka pomarszczonych jabłek, skórzany fartuch kowalski i wojłokowe worki, z których zamierzali zrobić prowizoryczne buty, gdy rozpadną się sfatygowane więzienne kamasze - oraz konia. Przed świtem dotarli na skraj dżungli, zostawili wierzchowca i dalej poszli pieszo. Kiepsko zaopatrzeni, uzbrojeni tylko w sierp i pistolet zabrany strażnikowi, bez kompasu, kierując się słońcem i gwiazdami, zmierzali na północ przez tropikalny las ku odległej o sto trzydzieści kilometrów granicy. Podczas całej tej koszmarnej wędrówki Jacka wspomagała myśl o Jenny. Myślał o niej, śnił o niej, tęsknił za nią i gdy po siedmiu dniach dotarli na przyjazne terytorium, zrozumiał, że udało mu się przeżyć nie tylko dzięki wojskowemu wyszkoleniu, ale również dzięki Jenny. Wtedy uważał, że najgorsze ma już za sobą. Mylił się. Siedząc przy szpitalnym łóżku, słuchając świątecznej muzyki z magnetofonu, nagle poddał się rozpaczy. Boże Narodzenie było złe, bo wciąż rozpamiętywał, jak marzenia o żonie pozwoliły mu przetrwać święta w więzieniu - podczas gdy Jenny już była w śpiączce, stracona dla niego na zawsze. Wesołych świąt. Chicago, Illinois Ojciec Stefan Wycazik przemierzał korytarze i oddziały dziecięcego szpitala św. Józefa w stanie euforii. Już wcześniej był w radosnym nastroju, ale teraz doświadczał niemal religijnego uniesienia. W szpitalu tłoczyli się odwiedzający, z głośników płynęła świąteczna muzyka. Matki, ojcowie, bracia, siostry, dziadkowie oraz dalsi krewni i przyjaciele młodych pacjentów przybyli z prezentami, łakociami i życzeniami. Tego dnia w salach rozbrzmiewało więcej
śmiechu, niż zwykle można tam było usłyszeć przez cały miesiąc. Nawet najciężej chorzy pacjenci uśmiechali się szeroko i rozmawiali z ożywieniem, na jakiś czas zapominając o swoim cierpieniu. Nigdzie nie było weselej niż wokół łóżka dziesięcioletniej Emmeline Halbourg. Ojciec Wycazik przedstawił się i został ciepło powitany przez rodziców, dwie siostry, dziadków, ciotkę i wuja Emmy, którzy wzięli go za szpitalnego kapelana. Po wczorajszej rozmowie z Brendanem Croninem Stefan spodziewał się, że zobaczy powracającą do zdrowia dziewczynkę, ale nie był przygotowany na taki widok. Emma dosłownie promieniała. Według Brendana zaledwie dwa tygodnie temu była wycieńczona i umierająca. Teraz miała roziskrzone oczy, a jej dawna bladość zniknęła bez śladu, zastąpiona przez zdrowe rumieńce. Opuchlizna zeszła z rąk i wyglądało na to, że nic ją nie boli. Nie sprawiała wrażenia chorego dziecka, które walczy o powrót do zdrowia, ale całkowicie zdrowego. Najbardziej poruszające było to, że nie leżała w łóżku, lecz chodziła o kulach wśród zachwyconych, uszczęśliwionych bliskich. Fotel inwalidzki przestał być potrzebny. - Muszę już iść, Emmo - powiedział Stefan na zakończenie krótkiej wizyty. Wstąpiłem tylko po to, żeby przekazać ci życzenia wesołych świąt od twojego przyjaciela Brendana Cronina. - Od Grubaska! - zawołała z radością. - Jest cudowny, prawda? Szkoda, że już tu nie pracuje. Bardzo za nim tęsknimy. - Nie miałam okazji poznać tego Grubaska, ale ze słów dzieci wynika, że był dla nich najlepszym lekarstwem - wtrąciła mama dziewczynki. - Pracował tu tylko przez tydzień - powiedziała Emma. - Ale nadal do nas przychodzi, wiecie? Odwiedza nas co parę dni. Miałam nadzieję, że dzisiaj też przyjdzie, żebym mogła mu dać wielkiego świątecznego buziaka. - Bardzo chciał, ale spędza Boże Narodzenie z rodziną. - To dobrze! Po to jest Boże Narodzenie, prawda, proszę księdza? Trzeba je spędzać z bliskimi, bawić się i kochać. - Tak, Emmo - odparł Stefan Wycazik, myśląc, że żaden teolog czy filozof nie ująłby tego lepiej. - Po to jest Boże Narodzenie. Gdyby był sam z dziewczynką, wypytałby ją o popołudnie jedenastego grudnia. Tego dnia Brendan czesał jej włosy, gdy siedziała na wózku inwalidzkim przed oknem. Stefan bardzo chciał zapytać ją o pierścienie, które tego dnia po raz pierwszy pojawiły się na rękach Brendana i które ona pierwsza zauważyła. Zapytałby, czy czuła coś niezwykłego, gdy
Brendan jej dotykał. Ale wokół było zbyt wielu ludzi, którzy z pewnością zadawaliby krępujące pytania, a on jeszcze nie był gotów do ujawnienia powodów swojej ciekawości. Las Vegas, Nevada Po pochmurnym początku dzień Bożego Narodzenia w domu Jorji znacznie się rozjaśnił. Mary i Pete przestali częstować ją dobrym i, ale niechcianymi radami i słowami krytyki. Rozluźnili się i zajęli zabawami z Marcie, jak przystało na dziadków, i Jorja przypomniała sobie, dlaczego tak bardzo ich kocha. Świąteczny obiad trafił na stół za dziesięć pierwsza, spóźniony tylko o dwadzieścia minut, i był wyśmienity. Marcie zasiadła do stołu już bez obsesyjnego zainteresowania Małą Panią Doktor i nie spieszyła się w czasie posiłku. Obiad przebiegał spokojnie, wśród pogawędek i śmiechu, w tle mrugała choinka. Czas upływał przyjemnie aż do deseru. Wtedy nagle pojawiły się kłopoty, które w przerażającym tempie przerodziły się w koszmar. Drocząc się z Marcie, Pete zapytał: - Gdzie taka kruszynka mieści tyle jedzenia? Jesz więcej niż my wszyscy razem wzięci! - Och, dziadku... - To prawda. Pałaszujesz jak wilk. Jeszcze jeden kęs tego dyniowego ciasta, a pękniesz. Marcie teatralnym gestem uniosła widelec. - Nie, nie rób tego! - zawołał Pete, zasłaniając twarz rękami, jakby chciał osłonić się przed wybuchem. Marcie wsunęła kawałek ciasta do ust, przeżuła i połknęła. - A widzisz? Nie pękłam. - Pękniesz po następnym kawałku. Pomyliłem się o jeden kąsek. Pękniesz... albo będziemy musieli zawieźć cię do szpitala. Marcie ściągnęła brwi. - Nie chcę do szpitala. - Do szpitala - powtórzył Pete. - Spuchniesz jak balon, więc pojedziemy do szpitala, żeby spuścili z ciebie powietrze. - Nie chcę do szpitala - oświadczyła Marcie. Jorja spostrzegła, że jej głos się zmienił, że córka już nie uczestniczy w zabawie, że jest przerażona, choć nie wiadomo czemu. Nie bała się, że pęknie - ale szpitala. - Nie chcę do szpitala - powtórzyła ze strachem w oczach. - Do szpitala - powiedział Pete, nieświadom zmiany, jaka zaszła w dziecku.
Jorja spróbowała zmienić temat: - Tato, chyba powinniśmy... Ale Pete wszedł jej w słowo: - Oczywiście nie zawieziemy cię ambulansem, bo się w nim nie zmieścisz. Będziemy musieli wynająć ciężarówkę. Dziewczynka gwałtownie pokręciła głową. - Nie pojadę do sz-sz-szpitala nawet za milion lat. Nie pozwolę, żeby dotykali mnie doktorzy. - Kochanie - wtrąciła Jorja - dziadek się tylko z tobą droczy. Nie mówi poważnie... Ale Marcie nie dała się uspokoić. - Ludzie w szpitalu zrobią mi krzywdę, tak jak kiedyś. Nie dam się znowu skrzywdzić. Mary z konsternacją popatrzyła na Jorję. - Kiedy ona była w szpitalu? - Nigdy. Nie wiem, dlaczego... - Byłam, byłam, byłam! Przywiązali mnie do łóżka, kłuli igłami, a ja się strasznie bałam, i nie pozwolę, żeby mnie znowu dotykali. Przypominając sobie dziwny atak, o którym wczoraj mówiła Kara Persaghian, Jorja była zdecydowana zapobiec kolejnej podobnej scenie. Położyła rękę na ramieniu córki i powiedziała: - Kochanie, nigdy nie byłaś... - Byłam! - Złość i strach przerodziły się we wściekłość i przerażenie. Dziewczynka rzuciła widelec i Pete musiał się uchylić przed lecącym na niego sztućcem. - Marcie! - krzyknęła Jorja. Mała zsunęła się z krzesła. Blada jak płótno, zaczęła cofać się od stołu. - Kiedy dorosnę, zostanę swoim własnym lekarzem, żeby nikt nie kłuł mnie igłami. Słowa dziewczynki zakończyły się żałosnym jękiem. Jorja podeszła do niej, chcąc ją przytulić. - Kochanie, nie... Marcie uniosła ręce, jakby broniła się przed czymś. Nie bała się matki, patrzyła poprzez nią na jakieś wyobrażone zagrożenie, ale jej strach był prawdziwy. Już nie była blada, lecz niemal przezroczysta. - Marcie, o co chodzi? Roztrzęsiona dziewczynka uciekła w kąt. Jorja pobiegła za nią i chwyciła uniesione w obronnym geście ręce córki. - Marcie, odezwij się! - Jeszcze nie skończyła mówić, gdy poczuła zapach moczu i zobaczyła ciemną plamę rozlewającą się od krocza w dół nogawek dżinsów. - Marcie!
Dziewczynka chciała krzyknąć, ale nie mogła. - Co się dzieje? - zapytała Mary. - Co się stało? - Nie wiem - odparła Jorja. - Boże dopomóż... nie wiem. Z oczami skupionymi na kimś lub na czymś widocznym tylko dla niej, Marcie zaczęła zawodzić. Nowy Jork, Nowy Jork Z magnetofonu kasetowego rozbrzmiewała świąteczna muzyka, a Jenny Twist wciąż leżała bez ruchu i bez czucia. Jack już nie prowadził jednostronnej rozmowy, którą wypełniał pierwsze godziny odwiedzin. Siedział w milczeniu, a jego myśli płynęły przez lata ku powrotowi z Ameryki Środkowej. Po przyjeździe do Stanów dowiedział się, że uwolnienie więźniów z Instytutu Braterstwa zostało w pewnych kręgach zinterpretowane jako akt terrorystyczny, prowokacja mająca na celu wywołanie wojny. Wszyscy komandosi zostali przedstawieni jako zbrodniarze w mundurach, a ci, którzy trafili do niewoli, z jakiegoś powodu stali się szczególnym celem ataków opozycji. Kongres zakazał jakiejkolwiek tajnej działalności w Ameryce Środkowej, łącznie z akcją ratunkową mającą na celu odbicie czterech więźniów. Mogli zostać uwolnieni wyłącznie na drodze dyplomatycznej. Na próżno jednak czekali na ratunek. Kraj zostawił ich na łasce losu. Jack nie mógł w to uwierzyć. Był to drugi najgorszy cios w jego życiu. Odzyskawszy wolność, znów w domu, prześladowany przez wrogo nastawionych dziennikarzy, został wezwany przed komisję Kongresu, żeby zrelacjonować swój udział w operacji. Sądził, iż będzie mógł przedstawić fakty zgodnie z prawdą, ale szybko się przekonał, że nikt nie jest tym zainteresowany. Transmitowane przez telewizję przesłuchanie było po prostu okazją do politycznej rozgrywki w niechlubnej tradycji Joego McCarthy’ego. Po paru miesiącach ludzie zaczęli o nim zapominać, a gdy odzyskał kilogramy stracone w więzieniu, przestali rozpoznawać w nim rzekomego zbrodniarza wojennego, którego widzieli w telewizji. Mimo to upokorzenie i poczucie zdrady nadal paliły go żywym ogniem. Porzucenie przez ojczyznę wstrząsnęło nim do głębi, lecz znacznie gorsze było to, co spotkało Jenny, gdy tkwił w środkowoamerykańskim więzieniu. Została napadnięta na korytarzu, kiedy wracała z pracy do domu. Zwyrodnialec przyłożył jej pistolet do głowy, zapędził do mieszkania, zgwałcił od przodu i od tyłu, a potem brutalnie uderzył pistoletem w głowę i zostawił na pewną śmierć.
Jack odszukał pogrążoną w śpiączce Jenny w państwowym zakładzie. Poziom opieki był tam żenująco niski. Norman Hazzurt, gwałciciel Jenny, został wytropiony na podstawie odcisków palców i zeznań świadków, jednak sprytny obrońca odwlekał proces. Jack przeprowadził dochodzenie na własną rękę i dowiódł, że Hazzurt, wielokrotnie oskarżany o gwałt, jest winny. Ale wkrótce potem dowiedział się, że sprawa ma być oddalona ze względów proceduralnych. Podczas walki z prasą i politykami snuł plany na przyszłość. Miał przed sobą dwa najważniejsze zadania: najpierw zabić Normana Hazzurta w taki sposób, żeby uniknąć podejrzeń, a potem zdobyć tyle pieniędzy, żeby przenieść Jenny do prywatnego sanatorium, choć jedynym sposobem szybkiego uzyskania dużej gotówki mogły być kradzieże. Jako komandos umiał posługiwać się wieloma rodzajami broni i materiałów wybuchowych, znał sztuki walki i techniki przetrwania. Społeczeństwo go zawiodło, lecz zapewniło mu wiedzę i środki umożliwiające dokonanie zemsty, a także nauczyło, jak bezkarnie łamać prawo. Norman Hazzurt zginął w „przypadkowym” wybuchu gazu dwa miesiące po powrocie Jacka do Stanów. Dwa tygodnie później Jenny została przeniesiona do prywatnego sanatorium. Pieniądze na opłaty pochodziły z pomysłowego, przeprowadzonego z wojskową precyzją napadu na bank. Śmierć Hazzurta nie sprawiła Jackowi satysfakcji. Co więcej, ogarnęło go przygnębienie. Zabijanie na wojnie różniło się od zabijania w życiu cywilnym. Nie umiał zabijać z zimną krwią. Kradzieże natomiast okazały się ogromnie pociągające. Po udanej robocie w banku ogarnęło go radosne uniesienie i poczucie spełnienia. Zuchwałe napady działały jak lekarstwo, jak narkotyk. Do niedawna. Siedząc przy łóżku Jenny, zastanawiał się, co trzymałoby go przy życiu dzień po dniu, gdyby nie organizował tych wszystkich skoków. Poza nimi miał tylko Jenny. Już nie musiał zdobywać pieniędzy, żeby zapewnić jej odpowiednią opiekę; zgromadził ich więcej niż potrzeba. A zatem jedynym powodem do życia było przychodzenie tutaj kilka razy w tygodniu, patrzenie na jej spokojną twarz, trzymanie za rękę - i modlenie się o cud. To ironia, że człowiekowi takiemu jak on - realiście i indywidualiście - pozostała jedynie wiara w cud. Rozmyślając o tym, usłyszał nagle, że Jenny krztusi się cicho. Dwa razy odetchnęła szybko, a potem westchnęła chrapliwie. Przez jedną szaloną chwilę, gdy wstawał z krzesła, niemal się spodziewał, że zobaczy jej otwarte oczy, świadome po raz pierwszy od ponad
ośmiu lat, że cud zdarzył się w chwili, kiedy o nim marzył. Ale Jenny miała zamknięte oczy i zwiotczałe mięśnie twarzy. Przyłożył rękę do jej czoła i przesunął ją na szyję, szukając pulsu. To, co się stało, było nie cudem, lecz przeciwieństwem cudu, prozaicznym i nieuchronnym: Jenny Twist umarła. Chicago, Illinois Niewielu lekarzy dyżurowało w szpitalu św. Józefa w to Boże Narodzenie, ale rezydent Jarvil i stażysta Klinet nie mieli nic przeciwko temu, żeby porozmawiać z ojcem Wycazikiem o zdumiewającym wyzdrowieniu Emmeline Halbourg. Klinet, skupiony młody człowiek o sztywnych jak druty włosach, zaprowadził Stefana do gabinetu lekarskiego, żeby pokazać mu teczkę i zdjęcia rentgenowskie Emmy. - Pięć tygodni temu zaczęła dostawać namiloxiprinę, nowy lek niedawno zatwierdzony przez Federalny Urząd Żywności i Leków. Doktor Jarvil, który dołączył do nich w gabinecie, mówił cicho i miał ciężkie powieki, ale on także był podekscytowany błyskawiczną poprawą stanu zdrowia Emmeline. - Namiloxiprina w wielu chorobach kości hamuje destrukcję okostnej, przyspiesza wzrost zdrowych osteocytów, ułatwia gromadzenie wapnia międzykomórkowego powiedział. - W takim przypadku jak u Emmy, gdzie choroba atakuje przede wszystkim szpik kostny, tworzy w jamie szpikowej i kanalikach Haversa środowisko chemiczne nieprzyjazne dla mikroorganizmów, lecz sprzyjające produkcji komórek szpiku, krwinek i hemoglobiny. - Ale żaden lek nie działa tak szybko - zaznaczył Klinet. - Poza tym namiloxiprina ma charakter zachowawczy - dodał Jarvin. - Może zatrzymać postępy choroby, położyć kres degradacji kości, ale nie odbudowuje ich. Oczywiście może wspomagać częściową rekonstrukcję, lecz nie odbudowę na taką skalę, jaką widzimy u Emmy. - I na pewno nie taką szybką. - Klinet klepnął się w czoło, jakby chciał wbić ten zdumiewający fakt do opornego mózgu. Pokazali Stefanowi zdjęcia rentgenowskie zrobione w ciągu sześciu ostatnich tygodni, ukazujące wyraźne zmiany w kościach Emmy. - Dostawała namiloxiprinę przez trzy tygodnie bez wyraźniejszych efektów powiedział stażysta. - A potem, dwa tygodnie temu, nie tylko nastąpiła remisja, ale organizm zaczął także odbudowywać zniszczone tkanki. Początek poprawy stanu zdrowia dziewczynki pokrywał się idealnie z pierwszym wystąpieniem dziwnych pierścieni na rękach Brendana Cronina. Stefan Wycazik nie wspomniał o tej zbieżności.
Jarvil pokazał mu kolejne zdjęcia i wyniki badań wskazujące na wyraźną poprawę w skomplikowanej sieci kanalików Haversa, w których biegną małe naczynia krwionośne i limfatyczne. Wiele kanalików było zaklejonych substancją, która zamknęła przechodzące przez nie naczynia. W ciągu dwóch tygodni zatory prawie zniknęły, umożliwiając pełne krążenie niezbędne do wyzdrowienia i regeneracji. - Nikt nie miał pojęcia, że namiloxiprina może tak wyczyścić te kanaliki - powiedział Jarvil. - Brak danych na ten temat. Owszem, obserwowano częściowe odblokowanie, ale był to skutek zahamowania choroby. Zdumiewające. - Jeśli regeneracja nadal będzie postępować w takim tempie - dodał Klinet - za trzy miesiące Emmy będzie zupełnie zdrową dziewczynką. To naprawdę fenomenalne. Lekarze uśmiechali się do ojca Wycazika, a on nie miał serca im mówić, że poprawa stanu zdrowia Emmy Halbourg może nie być zasługą ani ich ciężkiej pracy, ani cudownego lekarstwa. Byli wniebowzięci, więc zachował dla siebie przypuszczenie, że Emma wraca do zdrowia w wyniku działania siły znacznie bardziej tajemniczej niż współczesna medycyna. Milwaukee, Wisconsin Boże Narodzenie z Lucy, Frankiem i wnuczętami nie tylko poprawiło humory Erniemu i Faye Błockom, ale także podziałało na nich terapeutycznie. Gdy późnym popołudniem wyszli na spacer (tylko we dwoje), czuli się lepiej niż kiedykolwiek w czasie kilku ubiegłych miesięcy. Dzień był idealny na przechadzkę: mroźny, lecz bezwietrzny. Ostatnie opady śniegu miały miejsce cztery dni temu, więc chodniki były uprzątnięte. Gdy nadszedł zmierzch, powietrze wypełnił migotliwy fioletowy blask. Ubrani w grube palta i szaliki Blockowie spacerowali, z ożywieniem omawiając wydarzenia dnia i oglądając świąteczne dekoracje na trawnikach przed domami sąsiadów Lucy i Franka. Wiele lat minęło od ich ślubu, ale Faye czuła się tak, jakby znów byli nowożeńcami, młodymi i pełnymi marzeń. Od chwili gdy piętnastego grudnia, dziesięć dni temu, przybyli do Milwaukee, miała powody sądzić, że wszystko będzie dobrze. Erniemu od razu się poprawiło - chodził sprężystym krokiem i uśmiechał się radośnie. Najwyraźniej miłość córki, zięcia i wnucząt wystarczyła, żeby wypalić część wyniszczającego strachu, który stał się najważniejszym elementem jego życia. Spotkania terapeutyczne z doktorem Fontelaine’em, a było ich jak dotąd sześć, również przynosiły pomyślne rezultaty. Ernie wciąż bał się ciemności, ale mniej niż w Nevadzie. Lekarz powiedział, że w porównaniu z innymi zaburzeniami psychicznymi fobie są
łatwe do wyleczenia. W ostatnich latach terapeuci odkryli, że w większości przypadków same objawy są chorobą, a nie skutkiem nierozwiązanych konfliktów ukrytych w podświadomości pacjenta. Uważali, że szukanie przyczyn psychologicznych już nie jest konieczne - ani nawet pożądane. Zarzucili długotrwałe leczenie na rzecz nauczenia pacjenta technik, które pozwalały pozbyć się fobii w ciągu kilku miesięcy czy nawet tygodni. Dodał, że metody te okazują się nieskuteczne tylko u jednej trzeciej pacjentów i wówczas stosuje się długotrwałą terapię oraz przepisuje leki zapobiegające atakom paniki, takie jak alprazolam. U Erniego poprawa następowała w takim tempie, że nawet doktor Fontelaine, optymista z natury, uznał to za zdumiewające. Faye dużo czytała o fobiach i odkryła, że może pomóc mężowi przez wyszukiwanie zabawnych, ciekawych faktów, które pozwolą mu spojrzeć na własną przypadłość z innej, mniej przerażającej strony. Szczególnie lubił słuchać o dziwacznych fobiach, w porównaniu z którymi jego lęk przed ciemnością wydawał się błahostką. Na przykład świadomość istnienia pteronofobii - niedorzecznego strachu przed piórami - sprawiała, że lęk przed nocą wydawał się nie tylko znośny, ale niemal zwyczajny i uzasadniony. Ludzie cierpiący na ichtiofobię bali się ryb, a ci z pediofobią uciekali z wrzaskiem na widok lalki. Nyktofobia Erniego była zdecydowanie lepsza od koitofobii (lęk przed stosunkiem płciowym) czy autofobii (lęk przed samym sobą). W trakcie spaceru Faye starała się odwracać myśli męża od zapadającej ciemności, opowiadając mu o zmarłym pisarzu, Johnie Cheeverze, zdobywcy National Book Award, cierpiącym na gefyrofobię. Pisarza paraliżował strach przed przekraczaniem wysokich mostów. Ernie słuchał z zaciekawieniem, ale był świadom, że robi się ciemno. W miarę jak cienie wydłużały się na śniegu, jego ręka coraz mocniej zaciskała się na ramieniu Faye. Byłoby to bolesne, gdyby nie miała grubego swetra i płaszcza. Oddalili się od domu o siedem przecznic, za daleko, żeby zdążyć z powrotem przed zapadnięciem nocy. Dwie trzecie nieba już poczerniało, a pozostała część zrobiła się ciemnofioletowa. Cienie rozlewały się jak atrament. Zapaliły się latarnie. Faye zatrzymała Erniego w stożku światła, dając mu chwilę wytchnienia. Miał dzikie oczy, kłęby pary buchały z jego ust w tempie, które wskazywało na narastanie paniki. - Pamiętaj, że musisz panować nad oddechem - przypomniała mu. Pokiwał głową i zaczął oddychać głębiej, wolniej. - Gotów do powrotu? - zapytała, gdy zgasły resztki światła na niebie.
- Gotów - odparł głucho. Wyszła z blasku latarni w ciemność, kierując się ku domowi. Ernie syknął przez zaciśnięte zęby. Już trzeci raz stosowali metodę terapeutyczną zwaną „zalewaniem”, polegającą na tym, że osoba cierpiąca na nerwicę lękową stawia czoło temu, czego się boi, i stara się wytrzymać przez czas potrzebny do przezwyciężenia strachu. Podstawą tej techniki jest fakt, że organizm ludzki nie może w nieskończoność znosić bardzo wysokiego poziomu paniki, nie może bez końca produkować adrenaliny, więc umysł musi się zaadaptować, zawrzeć pokój albo przynajmniej rozejm - z przyczyną lęku. Niezmodyfikowane „zalewanie” jest dość brutalną metodą walki z fobią i naraża pacjenta na załamanie nerwowe. Dlatego doktor Fontelaine wybrał zmodyfikowaną wersję, obejmującą trzy etapy konfrontacji ze źródłem strachu. Pierwszy etap w przypadku Erniego polegał na przebywaniu w ciemności przez piętnaście minut, z Faye u boku i w pobliżu oświetlonych obszarów. W trakcie spaceru zatrzymywali się pod każdą latarnią, żeby nabrał odwagi, i dopiero potem pokonywali następną łatę ciemności. Drugi etap, który mieli rozpocząć za tydzień lub dwa, po kolejnych spotkaniach z doktorem, polegał na wyjeździe do miejsca, gdzie nie ma latarń i skąd niełatwo dotrzeć do oświetlonego terenu. Tam mieli jak najdłużej spacerować pod rękę w ciemności, a w chwili nawrotu paniki Faye miała zapalić latarkę, żeby mąż mógł się uspokoić. Podczas trzeciego etapu Ernie miał samotnie przechadzać się w zupełnej ciemności. Po paru takich spacerach powinien zostać wyleczony. Jeszcze jednak było do tego daleko i zanim przebyli sześć przecznic dzielących ich od domu, Ernie dyszał jak koń po długim galopie i pędził ku bezpieczeństwu, jakie oferowało oświetlone wnętrze. Mimo wszystko poszło nieźle - sześć przecznic w ciemności. Lepiej niż wcześniej. W tym tempie szybko dojdzie do siebie. Faye weszła do domu, gdzie Lucy już pomagała Erniemu zdjąć płaszcz, i próbowała być dobrej myśli. Jeśli tempo się utrzyma, trzeci i ostatni etap terapii zakończy się kilka tygodni - a może nawet miesięcy - przed przewidywanym terminem. To ją martwiło. Poprawa wydawała się zbyt szybka i zbyt cudowna, żeby była prawdziwa. Faye chciała wierzyć, że Ernie uwolni się od tego koszmaru, ale szybkie polepszenie skłaniało ją do zastanawiania się, czy na pewno będzie trwałe. Zawsze starała się myśleć pozytywnie, lecz tym razem dręczyło ją przeczucie, że dzieje się coś złego. Coś bardzo złego. Boston, Massachusetts
Pablo Jackson, chrześniak Picassa i niegdyś słynny artysta sceniczny, a w czasie drugiej wojny światowej łącznik pomiędzy wywiadem brytyjskim i francuskim ruchem oporu, był gwiazdą w kręgach towarzyskich Bostonu. Późniejsza współpraca z policją jeszcze powiększyła otaczającą go aurę tajemniczości. Nigdy nie narzekał na brak zaproszeń. Wieczorem w Boże Narodzenie brał udział w uroczystym przyjęciu u państwa Hergensheimerów w Brooklin. Imponujący ceglany dom w stylu kolonialnym był elegancki i ciepły jak sami gospodarze, którzy dorobili się na handlu nieruchomościami w latach pięćdziesiątych. Na posterunku w bibliotece stał barman, kelnerzy w białych marynarkach krążyli po ogromnym salonie z szampanem i tartinkami, a w holu grał kwartet smyczkowy i muzyka stanowiła przyjemne tło rozmów. W licznym towarzystwie najbardziej interesował Pabla znany mu prawie od półwiecza Alexander Christophson, były ambasador w Wielkiej Brytanii, senator ze stanu Massachusetts przez jedną kadencję i dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, obecnie od prawie dziesięciu lat na emeryturze. Siedemdziesięciosześcioletni Christophson był drugim najstarszym gościem na przyjęciu, ale czas potraktował go niemal równie łaskawie jak Pabla. Wysoki i dystyngowany, miał stosunkowo niewiele zmarszczek na arystokratycznej bostońskiej twarzy i umysł bystry jak zawsze. Prawdziwą długość jego ziemskiej podróży zdradzał tylko łagodny ślad choroby Parkinsona, pomimo leków objawiającej się drżeniem prawej ręki. Pół godziny przed kolacją Pablo porwał Aleksa na prywatną rozmowę do wyłożonego dębową boazerią gabinetu Iry Hergensheimera, sąsiadującego z biblioteką. Sędziwy iluzjonista zamknął drzwi i obaj usiedli z kieliszkami szampana w skórzanych fotelach przy oknie. - Aleksie, potrzebuję twojej rady. - Jak wiesz, w naszym wieku udzielanie rad sprawia wyjątkową satysfakcję. Kompensuje niemożność dawania złego przykładu. Nie potrafię sobie jednak wyobrazić, jaką radę mógłbym dać właśnie tobie. - Wczoraj przyszła do mnie pewna młoda kobieta. Jest bardzo urodziwa, pełna wdzięku i inteligentna. Zawsze samodzielnie rozwiązuje swoje problemy, ale natknęła się na coś niezwykłego i rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Alex uniósł brwi. - Masz osiemdziesiąt jeden lat, a piękne młode kobiety wciąż przychodzą do ciebie po pomoc? Jestem pod wrażeniem, Pablo, czuję się zakompleksiony i zazdrosny.
- To nie jest coup de foudre, ty stara jaszczurko o nieczystych myślach. Namiętność nie wchodzi w grę. - Nie podając nazwiska ani zawodu Ginger Weiss, Pablo przedstawił jej problem i zrelacjonował sesję regresji hipnotycznej, która zakończyła się ucieczką w stan bliski śmierci. - Naprawdę była gotowa pogrążyć się w samoistnej śpiączce, a nawet umrzeć, byle uniknąć odpowiedzi na moje pytania. Naturalnie odmówiłem ponownego wprowadzenia jej w trans, wolałem nie ryzykować. Obiecałem jednak, że się zorientuję, czy literatura zna podobne przypadki. Wczoraj wieczorem i dziś rano wertowałem książki, szukając wzmianek o blokadach pamięci z wbudowaną autodestrukcją. Wreszcie znalazłem... w jednej z twoich prac. Oczywiście opisałeś wymuszony stan psychiczny, będący skutkiem prania mózgu, natomiast blokada tej kobiety jest jej własnym wytworem, ale dostrzegam pewne podobieństwo. Na podstawie doświadczeń wyniesionych ze służby wywiadowczej podczas drugiej wojny światowej i późniejszej zimnej wojny Alex Christophson napisał kilka książek, z których dwie dotyczyły prania mózgu. W jednej opisał tak zwaną blokadę Azraela (od imienia jednego z aniołów śmierci), równie niezwykłą jak bariera, która otoczyła pamięć o jakimś traumatycznym wydarzeniu w przeszłości Ginger Weiss. Przez zamknięte drzwi sączyła się stłumiona muzyka smyczkowa. Alex odstawił kieliszek szampana, nie mogąc utrzymać go w drżącej dłoni. - Nie przypuszczam, żebyś chciał zapomnieć o tej sprawie, ale sądzę, że byłoby to najmądrzejsze. - Obiecałem - powiedział Pablo, zaskoczony złowieszczym brzmieniem głosu przyjaciela - że spróbuję jej pomóc. - Od ośmiu lat jestem na emeryturze i moja intuicja nie jest już taka jak kiedyś, ale mam bardzo złe przeczucia. Rzuć tę sprawę, Pablo. Nie spotykaj się ponownie z tą kobietą. Nie próbuj jej pomagać. - Alex, obiecałem. - Obawiałem się, że tak właśnie odpowiesz. - Alex złożył drżące ręce. - Dobrze. Blokada Azraela... Zachodnie służby wywiadowcze nie używały jej często, ale Rosjanie uznali, że jest bezcenna. Wyobraźmy sobie na przykład wyszkolonego rosyjskiego szpiega o imieniu Iwan, tajnego agenta KGB z trzydziestoletnim stażem. Jego pamięć zawiera mnóstwo supertajnych informacji, które, gdyby wpadły w ręce Zachodu, spowodowałyby dekonspirację rosyjskich siatek szpiegowskich. Zwierzchnicy wciąż się martwią, że Iwan wpadnie w czasie jakiejś zagranicznej operacji i zostanie poddany przesłuchaniu.
- Z tego, co wiemy, nikt nie zdoła utajnić informacji przed zdeterminowanym przesłuchującym, który ma do dyspozycji dzisiejsze środki farmakologiczne i techniki hipnozy. - Otóż to. Iwan może być twardy jak skała, ale wyśpiewa wszystko, co wie, bez tortur. Właśnie dlatego jego mocodawcy wolą wysyłać młodszych agentów, którzy w razie wpadki zdradzą mniej cennych informacji, bo po prostu mniej wiedzą. Ale wiele sytuacji wymaga udziału doświadczonych ludzi w rodzaju Iwana. Możliwość, że cała jego wiedza wpadnie we wrogie ręce, jest koszmarem, z którym jego zwierzchnicy muszą żyć, czy im się to podoba, czy nie. - Ryzyko zawodowe. - Otóż to. Jednak wyobraźmy sobie, iż wśród ogromu tajnej wiedzy Iwan ma dwie czy trzy informacje o takiej wadze, że ich ujawnienie mogłoby zniszczyć kraj. Te wspomnienia, obejmujące niespełna jeden procent jego wiedzy o operacjach KGB, można wytłumić bez negatywnego wpływu na jego sprawność operacyjną. Mówimy o stłumieniu bardzo małego fragmentu wspomnień. W takim przypadku, gdyby Iwan wpadł w ręce wroga, w czasie przesłuchania podałby mnóstwo informacji, ale nie wyjawiłby tych najbardziej istotnych. - I tutaj dochodzimy do blokady Azraela - wtrącił Pablo. - Przed wysłaniem Iwana na następną misję chłopcy z KGB przy użyciu środków farmakologicznych i hipnozy blokują część jego wspomnień. Alex pokiwał głową. - Dla przykładu... powiedzmy, że dziesięć lat temu Iwan był jednym z agentów, którzy brali udział w zamachu na Jana Pawła Drugiego. Założenie blokady sprawi, że pamięć o tym zdarzeniu
zostanie
zamknięta
w
podświadomości,
poza
zasięgiem
potencjalnych
przesłuchujących, nie utrudniając mu pracy w czasie kolejnych operacji. Ale to nie może być byle jaka blokada. Jeśli przesłuchujący odkryją u Iwana standardową blokadę pamięci, zaczną ją usuwać, ponieważ będą wiedzieli, że to, co się za nią kryje, musi być ogromnie ważne. Dlatego musi być odporna na tego typu manipulacje. Blokada Azraela jest idealna. Umysł zostaje zaprogramowany w taki sposób, że w trakcie wypytywania na zakazany temat agent zapada w głęboką śpiączkę, w której przestaje słyszeć głos przesłuchującego i która może go nawet doprowadzić do śmierci. W zasadzie lepszą nazwą byłby „spust” Azraela, ponieważ próba sięgnięcia do zablokowanych wspomnień jest równoznaczna z pociągnięciem za spust, który pogrąży Iwana w komie, a w przypadku kontynuowania przesłuchania spowoduje śmierć. Zafascynowany Pablo zapytał:
- Czy instynkt samozachowawczy nie jest dość silny, żeby pokonać tę blokadę? Gdy podświadomość Iwana stanie przed wyborem, czy przypomnieć sobie i wyjawić to, co zapomniał, czy umrzeć... z pewnością stłumione wspomnienia wypłyną na powierzchnię. - Nie. - Twarz Aleksa była szara nawet w ciepłym bursztynowym świetle lampy stojącej za fotelem. - Nie z narkotykami i technikami hipnotycznymi, jakimi dysponujemy w dzisiejszych czasach. Instynkt samozachowawczy jest najsilniejszy spośród wszystkich, jakie mamy, ale nawet on nie jest niepokonany. Iwana można zaprogramować na samozniszczenie. Pablo stwierdził, że jego kieliszek jest pusty. - Wygląda na to, że moja młoda przyjaciółka samodzielnie utworzyła blokadę Azraela, żeby ukryć przed sobą jakieś ogromnie niepokojące wydarzenie z przeszłości. - Nie mogła jej stworzyć sama. - Musiała. Jest w kiepskim stanie, Alex. Po prostu... wymyka mi się, gdy próbuję ją wypytać. Znasz to zagadnienie, pomyślałem więc, że może podsuniesz mi parę pomysłów, jak się z tym uporać. - Wciąż nie rozumiesz, dlaczego radzę ci porzucić tę sprawę. - Alex podniósł się z fotela, podszedł do okna, wsunął drżące ręce do kieszeni i patrzył na zasłany śniegiem trawnik. - Samoistnie utworzona blokada Azraela? To niemożliwe. Ludzki umysł nie narazi się z własnej woli na śmierć tylko po to, żeby coś przed sobą ukryć. Blokadę Azraela można założyć tylko z zewnątrz. Jeśli rzeczywiście trafiłeś na taką barierę, to znaczy, że ktoś ją stworzył. - Mówisz, że ta kobieta została poddana praniu mózgu? To śmieszne. Nie jest szpiegiem. - Musiało tak być. - Nie jest Rosjanką. Dlaczego ktoś miałby jej robić pranie mózgu? Zwyczajni obywatele nie są obiektami tego rodzaju manipulacji. Alex odwrócił się od okna i spojrzał mu w oczy. - To tylko hipoteza... ale może przypadkiem zobaczyła coś, czego nie powinna widzieć. Coś wyjątkowo ważnego. W konsekwencji została poddana skomplikowanemu procesowi tłumienia pamięci, aby nikomu nie mogła tego wyjawić. Pablo popatrzył na niego ze zdumieniem. - Co musiałaby zobaczyć, żeby ktoś posunął się do stosowania takich ekstremalnych środków? Alex wzruszył ramionami. - I kto mógłby grzebać w jej umyśle?
- Rosjanie, CIA, izraelski Mossad, brytyjskie M szesnaście... każda organizacja, która wie, jak to się robi - odparł Alex. - Nie sądzę, żeby wyjeżdżała ze Stanów, więc pozostaje CIA. - Niekoniecznie. Wszyscy inni też działają w naszym kraju. Poza tym nie tylko agencje wywiadowcze znają metody kontrolowania umysłu. Nie brakuje różnych zwariowanych sekt religijnych, fanatycznych ugrupowań politycznych... Oni też wiedzą, jak to się robi. Jeśli komuś zależało, żeby ta kobieta o czymś zapomniała, możesz być pewien, że nie będziesz chciał jej pomagać w odświeżaniu pamięci. To nie jest bezpieczne ani dla ciebie, Pablo, ani dla niej. - Nie mogę uwierzyć... - Uwierz - mruknął Alex ponuro. - Ale te fugi, te nagłe napady lęku przed czarnymi rękawiczkami i kaskami... to wszystko wskazuje, że blokada pamięci pęka. A przecież ludzie, o których wspomniałeś, nie wykonaliby roboty na pół gwizdka, prawda? Jeśli założyli blokadę, powinna być trwała. Alex usiadł w fotelu i wbił w Pabla spojrzenie, próbując uzmysłowić mu powagę sytuacji. - To właśnie martwi mnie najbardziej, stary przyjacielu. Porządnie wszczepiona blokada pamięci nigdy nie słabnie sama z siebie. Ludzie, którzy umieją je tworzyć, są ekspertami. Nie spieprzyliby roboty. Dlatego problem twojej przyjaciółki, jej pogarszający się stan psychiczny, może oznaczać tylko jedno. - Co takiego? - Zakazane wspomnienia, tajemnice pogrzebane w umyśle za blokadą Azraela, są najwyraźniej tak niebezpieczne i przerażające, traumatyczne, że nawet fachowo postawiona bariera nie może ich powstrzymać. Jakieś niezwykłe, ogromnie ważne i silne wspomnienia tej kobiety próbują uciec z więzienia w podświadomości do świadomego umysłu. Rzeczy, które powodują u niej czasową amnezję... rękawiczki, odpływ zlewu... są prawdopodobnie elementami tych stłumionych wspomnień. Gdy nieświadomie skupia się na jednej z nich, balansuje na krawędzi przypomnienia. Wtedy zaczyna działać program i następuje utrata świadomości. Serca Pabla zabiło szybciej. - W takim razie mogę użyć regresji hipnotycznej do zbadania tej blokady i poszerzyć już istniejące szczeliny bez wprowadzania mojej przyjaciółki w stan śpiączki. Należy zachować nadzwyczajną ostrożność, ale...
- Ty wcale mnie nie słuchasz! - zawołał Alex, podrywając się z fotela. Stanął przed Pablem i pochylił się, celując w niego drżącym palcem. - To niesłychanie niebezpieczne. Natknąłeś się na coś zbyt poważnego, żeby sobie z rym poradzić. Jeśli pomożesz jej odświeżyć wspomnienia, zyskasz tylko potężnego wroga. - Jest słodką dziewczyną, a ta sprawa niszczy jej życie. - Nie możesz jej pomóc. Jesteś za stary, jesteś sam. - Słuchaj, może niezbyt dobrze rozumiesz sytuację. Nie zdradziłem ci jej nazwiska ani zawodu, ale powiem teraz, że... - Nie chcę wiedzieć, kim ona jest! - zawołał Alex. - Jest lekarzem. Przez czternaście lat przygotowywała się do zawodu, a teraz wszystko traci. To tragiczne. - W jej przypadku odkrycie prawdy będzie prawie na pewno gorsze od życia w niewiedzy. Pomyśl o tym, do cholery. Skoro stłumione wspomnienia przedzierają się w taki sposób, to znaczy, że są na tyle traumatyczne, by zniszczyć ją psychicznie. - Możliwe - przyznał Pablo. - Ale czy to nie do niej powinna należeć decyzja? Alex jednak pozostał nieugięty. - Jeśli nie zniszczy jej samo przywrócenie pamięci, prawdopodobnie zabijają ludzie, którzy wszczepili blokadę. Dziwię się, że nie zrobili tego od ręki. Jeżeli stoi za tym jakaś agencja wywiadowcza, nasza albo obca, to musisz pamiętać, że dla nich życie cywilów nie ma najmniejszego znaczenia. Ta kobieta ma nieprawdopodobne szczęście, że zastosowali pranie mózgu. Kula jest znacznie szybsza i tańsza. Nie dadząjej drugiej szansy. Jeśli odkryją, że blokada Azraela się kruszy, jeśli się dowiedzą, że odkryła tajemnicę, którą przed nią ukryli, natychmiast ją zlikwidują. - Nie możesz być tego pewny. Poza tym ona jest naprawdę przebojowa, Alex, to kobieta sukcesu i czynu. Z jej punktu widzenia obecna sytuacja jest równie zła jak śmierć od kuli. Nie próbując ukrywać frustracji i złości, Alex powiedział: - Pomóż jej, a ciebie też załatwią. Czy to cię nie powstrzyma? - W wieku osiemdziesięciu jeden lat człowiek ma przed sobą niewiele interesujących rzeczy, dlatego nie stać go na odwracanie się plecami do podniecających doświadczeń. Vogue la galère, muszę zaryzykować. - Popełniasz błąd. - Możliwe, przyjacielu. Ale dlaczego czuję się tak dobrze? Chicago, Illinois
Doktor Bennet Sonneford, który po strzelaninie w barze operował Wintona Tolka, wprowadził ojca Wycazika do przestronnego gabinetu obwieszonego trofeami łowieckimi: marlin, wielki tuńczyk biały, okoń, pstrąg. Ponad trzydzieścioro szklanych oczu patrzyło ślepo ze ścian na dwóch mężczyzn. W gablocie stały srebrne i złote puchary, misy i medaliony. Doktor usadowił się w fotelu w cieniu ogromnego mari i na z otwartym pyskiem, a Stefan usiadł z boku sosnowego biurka na wygodnym krześle. W szpitalu zdobył tylko numer gabinetu doktora Sonneforda, ale z pomocą przyjaciół z firmy telekomunikacyjnej i policji zdołał wytropić jego adres domowy. Zjawił się przed drzwiami chirurga o wpół do ósmej w gwiazdkowy wieczór, przepraszając ze skruchą, że przeszkadza w świątecznej kolacji. - Brendan pracuje ze mną w parafii Świętej Bernadetty - wyjaśnił doktorowi. - Mam o nim bardzo dobre zdanie i nie chcę, żeby miał kłopoty. Sonneford, który sam trochę przypominał rybę - blada cera, lekko wytrzeszczone oczy, ściągnięte usta - powtórzył: - Kłopoty? - Otworzył mały przybornik z narzędziami, wyjął miniaturowy śrubokręt i zajął się automatycznym kołowrotkiem, który leżał na biurku. - Jakie kłopoty? - Utrudnianie pracy policjantom. - Bzdura. - Sonneford zaczął ostrożnie wykręcać maleńkie śrubki z obudowy kołowrotka. - Gdyby nie on, Tolk by umarł. Musieliśmy mu podać cztery i pół litra krwi. - Naprawdę? To nie jest błąd na karcie pacjenta? - Żaden błąd. - Sonneford zdjął metalową obudowę i w skupieniu przyglądał się mechanizmowi. - U osoby dorosłej na kilogram masy ciała przypada siedemdziesiąt mililitrów krwi. Tolk jest rosłym mężczyzną, waży ze sto kilo. Powinien mieć siedem litrów. Na ostrym dyżurze podaliśmy mu cztery i pół, co oznacza, że stracił ponad sześćdziesiąt procent. - Odłożył śrubokręt i wziął mały klucz francuski. - Poza tym, zanim trafił do mnie, dostał litr w ambulansie. - Chce pan powiedzieć, że przed zabraniem z baru stracił ponad siedemdziesiąt pięć procent krwi? Ale... czy można stracić tyle krwi i przeżyć? - Nie - odparł cicho Sonneford. Stefana przebiegł dreszcz emocji. - I obie kule utkwiły w tkance miękkiej, ale nie uszkodziły żadnych ważnych dla życia narządów. Czy żebra albo inne kości zmieniły tor pocisków? Sonneford wciąż patrzył spod przymrużonych powiek na kołowrotek, lecz już przy nim nie majstrował.
- Gdyby te trzydziestkiósemki trafiły w kość, siła uderzenia spowodowałaby jej uszkodzenie. Nie znalazłem niczego takiego. Z drugiej strony, gdyby pociski nie zostały odchylone przez kości, przeszłyby na wylot, zostawiając rozległe rany wylotowe. Znalazłem je w tkance mięśniowej. Stefan spojrzał na pochyloną głowę chirurga. - Dlaczego mam wrażenie, że chce pan powiedzieć coś więcej, ale się pan boi? Sonneford wreszcie spojrzał mu w oczy. - A dlaczego ja mam wrażenie, że ksiądz nie powiedział całej prawdy o powodzie tej wizyty? - Punkt dla pana. Sonneford westchnął i schował narzędzia do przybornika. - Dobrze. Rany wlotowe jasno wskazywały, że jedna kula trafiła w pierś, uderzyła w dolną część mostka, który powinien pęknąć, a odłamki kości powinny przebić narządy i przerwać ważne naczynia krwionośne. Najwyraźniej tak się nie stało. - Dlaczego mówi pan „najwyraźniej”? Albo się stało, albo nie. - Umiejscowienie rany wlotowej wskazywało, że kula uderzyła w mostek. Znalazłem ją w tkance po drugiej stronie, więc... jakoś przeszła przez kość bez powodowania zniszczeń. Oczywiście to niemożliwe. A jednak tak było: rana wlotowa nad mostkiem, bezpośrednio pod nią nienaruszona kość, a za nią kula, przy czym nic nie wskazywało, w jaki sposób przemieściła się z jednego miejsca w drugie. Co więcej, rana wlotowa drugiego pocisku znajdowała się nad podstawą czwartego żebra, z prawej strony, ale żebro też nie zostało uszkodzone. Pocisk powinien je strzaskać. - Może się pan myli - powiedział Stefan, grając rolę adwokata diabła. - Może kula weszła nad żebrem albo pomiędzy żebrami. - Nie. - Sonneford podniósł głowę, ale tym razem nie spojrzał na Stefana. Był wyraźnie zakłopotany. - Nie popełniam takich błędów diagnostycznych. Poza tym znalazłem kule dokładnie tam, gdzie powinny utkwić po przebiciu kości i wytraceniu reszty impetu w mięśniach. Ale pomiędzy punktem wejścia a pociskami nie było zniszczonych tkanek. To niemożliwe. Kule nie mogą przebić piersi i nie zostawić śladu! - Wygląda to na mały cud. - Wcale nie mały. Dla mnie to wygląda na cholernie wielki cud. - Skoro została uszkodzona tylko jedna tętnica i żyła, skoro w obu przypadkach było to tylko draśnięcie, dlaczego Tolk stracił tyle krwi? Czy te obrażenia mogły spowodować taki duży krwotok?
- Nie. Nie mogły. Chirurg umilkł. Wyglądał, jakby trzymał go w szponach jakiś mroczny strach. Stefan nie potrafił tego zrozumieć. Czego się bał? Jeśli wierzył, że był świadkiem cudu, czy nie powinien się cieszyć? - Doktorze, wiem, że człowiekowi nauki trudno jest przyznać, iż widział coś, czego nie może wyjaśnić jego wykształcenie, coś, co stoi w sprzeczności ze wszystkim, co dotąd uważał za prawdę. Ale błagam, proszę mi powiedzieć, co jeszcze pan widział. Co pan przemilczał? Jak to się stało, że Winton Tolk stracił tyle krwi, skoro obrażenia były nieznaczne? Sonneford zgarbił się w fotelu. - W sali operacyjnej po rozpoczęciu transfuzji zlokalizowałem kule na podstawie zdjęć i zrobiłem nacięcia, żeby je usunąć. Znalazłem wtedy maleńką dziurkę w tętnicy krezkowej i małe rozdarcie w jednej z górnych żył międzyżebrowych. Byłem pewien, że muszą być inne uszkodzone naczynia, ale nie mogłem ich znaleźć, więc założyłem zaciski na tętnicę i żyłę, zamierzając podjąć poszukiwania po zszyciu tych naczyń. Miało to zająć tylko parę minut. Najpierw oczywiście zszyłem arterię, ponieważ krwawienie było obfitsze i bardziej niebezpieczne. Następnie... - Następnie? - zachęcił go łagodnie ojciec Wycazik. - Po zszyciu arterii chciałem się zająć uszkodzoną żyłą międzyżebrową... ale rozdarcie znikło. - Znikło - powtórzył Stefan. Przebiegło go drżenie nabożnej grozy. Spodziewał się czegoś podobnego, jednak to wykraczało poza jego najśmielsze oczekiwania. - Znikło - powtórzył Sonneford i wreszcie znowu spojrzał na swojego rozmówcę. W jego wodnistych szarych oczach poruszał się cień, niczym ledwo widoczny potwór w głębinach mrocznego morza, i Stefan widział wyraźnie, że z jakiegoś niewiadomego powodu ten cud budzi strach w sercu chirurga. - Rozdarta żyła sama się zasklepiła, ojcze. Widziałem rozdarcie. Sam zamknąłem je zaciskiem. Instrumentariuszka też je widziała. I pielęgniarka. Ale kiedy byłem gotów założyć szwy, znikło. Żyła się zagoiła. Zdjąłem klemy i przez naczynie popłynęła krew, nie było żadnego wycieku. A później... kiedy wyjąłem kulę, tkanka mięśniowa jakby... jakby zrosła się na moich oczach. - Jakby? - Nie, nie jakby - przyznał Sonneford. - Zrosła się na moich oczach. Niewiarygodne, ale sam to widziałem. Nie mogę tego udowodnić, proszę księdza, lecz wiem, że te dwa pociski zmiażdżyły mostek i strzaskały żebro. Odłamki kości poharatały narządy wewnętrzne.
Musiały spowodować poważne, śmiertelne uszkodzenia. Jednak gdy Tolk znalazł się na stole operacyjnym, jego ciało prawie całkiem się uzdrowiło. Strzaskane kości... same się odtworzyły. Górna tętnica krezkowa i żyła międzyżebrowa zostały przerwane, stąd tak wielka utrata krwi, lecz kiedy go operowałem, oba naczynia już były zamknięte i w każdym zostało tylko niewielkie rozdarcie. Brzmi to niewiarygodnie, ale gdybym nie zszył tętnicy, jestem pewien, że zamknęłaby się sama... podobnie jak żyła. - Co pomyśleli o tym pańscy asystenci? - Dziwne... w zasadzie nie rozmawialiśmy o tym. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Może nie rozmawialiśmy, bo... żyjemy w wieku rozumu i cuda nie są akceptowane. - Smutne, ale prawdziwe. Z cieniem strachu wciąż czającym się w głębi oczu, Sonneford zapytał: - Proszę księdza, jeśli Bóg istnieje... a wcale nie jestem o tym przekonany... dlaczego miałby uratować akurat tego policjanta? - To dobry człowiek - odparł ojciec Wycazik. - Tak? Widziałem śmierć setek dobrych ludzi. Dlaczego ten został ocalony, a inni nie? Ojciec Wycazik przesunął krzesło i usiadł obok chirurga. - Był pan ze mną szczery, doktorze, więc ja też nie będę owijał w bawełnę. Wyczuwam za tymi wydarzeniami siłę większą od ludzkiej. Obecność. I ta obecność jest zainteresowana nie Wintonem Tolkiem, ale Brendanem, człowiekiem... kapłanem, który pierwszy dotarł do funkcjonariusza Tolka w barze kanapkowym. Bennet Sonneford zamrugał z zaskoczenia. - Ale nie wysnułby ksiądz takiego wniosku, gdyby... - Gdyby z Brendanem nie wiązało się przynajmniej jeszcze jedno cudowne zdarzenie wszedł mu w słowo Stefan. Nie podając nazwiska Emmy Fłalbourg, opowiedział o uzdrowieniu kończyn do niedawna wyniszczanych przez chorobę. Zamiast czerpać nadzieję z jego słów, Bennet Sonneford zgarbił się i sposępniał. Zbity z tropu ponurym nastrojem lekarza, ojciec Wycazik dodał: - Doktorze, może coś pominąłem, ale wydaje mi się, że ma pan wszelkie powody do radości. Miał pan zaszczyt oglądać to, co, jak osobiście wierzę, jest dziełem boskim. Wyciągnął rękę do Sonneforda, a ten uchwycił ją mocno. - Dlaczego jest pan taki przybity? Sonneford chrząknął i powiedział: - Urodziłem się i zostałem wychowany jako luteranin, ale przez dwadzieścia pięć lat byłem ateistą. Teraz jednak... - Rozumiem.
Uszczęśliwiony ojciec Stefan zaczął łowić na wędkę duszę Benneta Sonneforda w obwieszonym rybami gabinecie. Nie przypuszczał, że jeszcze przed końcem dnia jego euforia się rozwieje i spotka go gorzki zawód. Reno, Nevada Zeb Lomack nigdy nie wyobrażał sobie, że jego życie zakończy się krwawym samobójstwem w dzień Bożego Narodzenia, ale tej nocy ogarnęła go taka rozpacz, iż zapragnął położyć kres swojej egzystencji. Załadował śrutówkę, położył ją na brudnym kuchennym stole i obiecał sobie, że jej użyje, jeśli przed północą nie uwolni się od tego cholernego księżyca. Dziwaczna fascynacja zaczęła się półtora roku temu i z początku wydawała się niewinna. Pod koniec sierpnia zaczął wychodzić na werandę swojego przytulnego małego domu i popijając piwo Coors, patrzył na księżyc i gwiazdy. W połowie września kupił refraktor Tasco 10VR i kilka książek poświęconych amatorskiej astronomii. Nagłe zainteresowanie nocnym niebem było zaskoczeniem dla niego samego. Przez większą część życia pięćdziesięcioletni Zebediah Lomack, zawodowy hazardzista, interesował się niewieloma rzeczami poza grą w karty. Pracował w Reno, Lake Tahoe, Vegas oraz mniejszych miastach hazardu, takich jak Elko czy Bullhead City, grając w pokera z turystami i miejscowymi niedoszłymi mistrzami. Był w tym nie tylko dobry: kochał karty bardziej niż kobiety, alkohol, jedzenie. Nawet pieniądze nie miały znaczenia; stanowiły tylko przydatny produkt uboczny. Najważniejsza była sama gra. Dopóki nie sprawił sobie teleskopu i nie zwariował. Przez kilka miesięcy używał go sporadycznie; dokupił wprawdzie parę książek poświęconych astronomii, ale było to tylko hobby. W zeszłe Boże Narodzenie zaczął interesować się przede wszystkim księżycem i wtedy zaszła w nim dziwna przemiana. Nowe hobby wkrótce wciągnęło go bardziej niż gra w karty i Zeb zaczął odwoływać planowane wyprawy do kasyn, żeby przyglądać się powierzchni srebrnego globu. W lutym co noc tkwił przyklejony do okularu teleskopu, ilekroć księżyc był widoczny. W kwietniu miał już ponad sto książek na jego temat i grał w karty tylko przez dwie czy trzy noce w tygodniu. Pod koniec czerwca astronomiczny księgozbiór rozrósł się do pięciuset tytułów. Zeb zaczął wyklejać ściany i sufit sypialni zdjęciami księżyca, które wycinał ze starych czasopism i gazet. Już nie grał w karty; żył z oszczędności. Zainteresowanie naturalnym satelitą Ziemi straciło znamiona hobby, przeradzając się w obsesję. We wrześniu jego zbiór książek składał się z ponad tysiąca pięciuset pozycji, leżących w stosach porozstawianych w całym domu. Czytał je w ciągu dnia albo, co zdarzało się
częściej, godzinami wpatrywał się w zdjęcia, aż księżycowe góry i kratery stały mu się tak znajome jak pokoje domu. W noce, gdy księżyc był dobrze widoczny, patrzył przez teleskop tak długo, że zaczynały go boleć oczy. Zanim owładnęła nim ta lunarna obsesja, był dobrze zbudowanym, wysportowanym mężczyzną. Gdy zainteresowanie księżycem zaczęło dominować w jego życiu, przestał ćwiczyć i ograniczył się do niezdrowego, bezwartościowego pożywienia - ciastek, lodów, gotowych zestawów, kanapek z kiełbasą - ponieważ nie miał już czasu na przygotowywanie porządnych posiłków. Co więcej, księżyc nie tylko go fascynował, ale także budził w nim niepokój, przepełniał go nie tylko zdumieniem, ale i strachem, więc Zeb zrobił się nerwowy i szukał uspokojenia w jedzeniu. Stał się tęgi i niemrawy, choć nie bardzo zdawał sobie sprawę z zachodzących w nim zmian. Na początku października bez przerwy myślał i marzył o księżycu i w domu nie było miejsca, w którym nie znajdowałyby się zdjęcia jego powierzchni. W czerwcu wykleił nimi całą sypialnię i zajął się innymi pomieszczeniami. Kolorowe i czarno-białe fotografie pochodziły z żurnali astronomicznych, czasopism, książek i gazet. W czasie jednego z nieczęstych wyjazdów z domu zobaczył przedstawiający księżyc plakat o wymiarach dziewięćdziesiąt na sto pięćdziesiąt centymetrów, kolorowe zdjęcie zrobione przez astronautów, i kupił pięćdziesiąt sztuk, dość, by wytapetować sufit i wszystkie ściany w pokoju. Nakleił te plakaty nawet na okna, więc każdy centymetr kwadratowy wnętrza był ozdobiony powtarzającym się motywem, z wyjątkiem drzwi. Wyniósł meble, przekształcając całe mieszkanie w planetarium, w którym ekspozycja nigdy się nie zmieniała. Czasami kładł się na podłodze i wodził wzrokiem po pięćdziesięciu księżycach, ogarnięty euforycznym podziwem i grozą, których nie pojmował. W noc Bożego Narodzenia również leżał na podłodze wśród pięćdziesięciu napierających na niego wzdętych księżyców. Nagle jego uwagę przyciągnął napis na jednym z nich, nabazgrane mazakiem na lunarnej tarczy słowo, którego tam wcześniej nie było: Dominick. Rozpoznał swój charakter pisma, ale nie pamiętał, kiedy nagryzmolił to imię na plakacie. Potem jego wzrok przyciągnęło drugie imię na innym plakacie: Ginger. A potem trzecie na kolejnym: Faye. I czwarte: Ernie. Zaniepokojony, obszedł pokój, sprawdzając wszystkie plakaty, ale nie znalazł więcej imion. Poza tym, że nie pamiętał, kiedy napisał te słowa, nie przypominał sobie nikogo znajomego o imieniu Dominick, Ginger czy Faye. Znał kilku mężczyzn o imieniu Ernie, choć z żadnym się nie przyjaźnił, więc pojawienie się tego imienia na jednym z księżyców było nie mniej tajemnicze niż trzech pozostałych. Patrząc na nie, stawał się coraz bardziej
niespokojny, bo miał dziwne wrażenie, że znał tych ludzi, że odegrali ważną rolę w jego życiu i że jego zdrowie psychiczne oraz przetrwanie zależą od przypomnienia sobie, kim oni są. Jakieś odległe wspomnienie rosło w nim niczym miarowo nadmuchiwany balon i intuicyjnie wiedział, że kiedy ten balon pęknie, nie tylko przypomni sobie tożsamość tych osób, ale również zrozumie przyczyny swojej obsesyjnej fascynacji księżycem i leżącego u jej podstaw lęku. Ponieważ jednak wraz z balonem narastał strach, zaczął się pocić i trząść niepohamowanie. Odwrócił się od plakatów i pobiegł do kuchni, poganiany dręczącym głodem, który był nieuchronnym następstwem zdenerwowania. Gwałtownie otworzył drzwi lodówki i z zaskoczeniem spojrzał na półki. Stały na nich tylko brudne miski i puste plastikowe pojemniki, dwa kartoniki po mleku oraz foremka z pękniętym, wyschłym jajkiem. Zajrzał do zamrażalnika, ale znalazł w nim tylko szron. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz był w supermarkecie. Mogły minąć dni albo tygodnie od ostatniej wyprawy po zakupy. Nie pamiętał tego, bo w jego zapełnionym przez księżyce świecie czas stracił znaczenie. Kiedy jadł ostatni posiłek? Pamiętał niejasno konserwowy pudding, ale nie miał pojęcia, czy jadł go dzisiaj, wczoraj czy dwa dni temu. Był tak wstrząśnięty tym odkryciem, że po raz pierwszy od tygodni rozjaśniło mu się w głowie, a gdy rozejrzał się po kuchni, wydał zduszony okrzyk odrazy i przestrachu. Po raz pierwszy zobaczył - naprawdę zobaczył - bałagan, w jakim mieszkał, przysłonięty fascynacją księżycem. Na podłodze walały się śmieci: lepkie od soku owocowego puszki, pudełka po płatkach i dziesiątki kartoników po mleku, tuziny zgniecionych torebek po chipsach i papierków po cukierkach. I wszędzie były karaluchy. Buszowały, pomykały i wierciły się w śmieciach, ścigały się po podłodze, wspinały na ściany, łaziły po blacie kuchennym i czaiły się w zlewie. - Mój Boże... - wychrypiał. - Co się ze mną stało? Co ja robię? Co jest ze mną nie w porządku? Podniósł rękę do twarzy i drgnął z zaskoczenia, kiedy poczuł sztywny zarost. Zawsze był gładko ogolony i myślał, że golił się rano. Spanikowany, popędził do łazienki. W lustrze zobaczył nieznajomą twarz: zmierzwione włosy zwisające w tłustych strąkach, chorobliwie blada skóra, dwutygodniowy zarost oblepiony skorupą jedzenia i brudu, dzikie oczy. Poczuł odór własnego ciała: śmierdział tak ohydnie, że aż się zakrztnsił. Najwyraźniej nie kąpał się od wielu dni, a może tygodni.
Potrzebował pomocy. Był chory. Zdezorientowany i chory. Nie mógł zrozumieć, co się z nim dzieje, ale wiedział, że musi podejść do telefonu i wezwać pomoc. Nie zrobił tego jednak od razu, bo się bał, że powiedzą, iż jest beznadziejnie obłąkany, i zamkną go na zawsze. Tak jak zamknęli jego ojca. Gdy Zebediah miał osiem lat, ojciec dostał strasznego ataku i ciskał gromy na niby-jaszczurki, które wypełzały ze ścian. Lekarze zabrali go do szpitala na odwyk, ale wtedy, inaczej niż wcześniej, delirium tremens nie minęło i tata Zeba do końca życia przebywał w zakładzie. Później Zeb się bał, że jego umysł też może mieć skazę. Patrząc na siebie w lustrze, wiedział, że nie powinien wezwać pomocy, dopóki nie doprowadzi do porządku siebie i domu, bo inaczej jego też zamkną i wyrzucą klucz. Nie mógł znieść widoku własnej twarzy na tyle długo, żeby zdołał się ogolić, więc najpierw postanowił zająć się domem. Pochylając głowę, żeby nie patrzeć na księżyce, które działały na niego jak prawdziwy księżyc na morze, pospieszył do sypialni, otworzył szafę, odsunął ubrania, znalazł remingtona dwunastkę i pudełko amunicji. Z opuszczoną głową, walcząc z pragnieniem spojrzenia w górę, poszedł do kuchni, załadował strzelbę i położył ją na zaśmieconym stole. Mówiąc na głos, zawarł ze sobą umowę: - Pozbędziesz się książek o księżycu i podrzesz zdjęcia, żeby dom nie wyglądał tak dziwacznie, posprzątasz kuchnię, ogolisz się, wykąpiesz. Może wtedy rozjaśni ci się w głowie na tyle, że zdołasz zrozumieć, co tu jest grane. Dopiero potem zwrócisz się o pomoc... nie teraz. Strzelba była niemym świadkiem tej umowy. Udało mu się wyrwać z księżycowego snu, w którym żył, przywiódł go do rozsądku brak jedzenia w lodówce, ale wiedział, że jeśli z powrotem pogrąży się w koszmarze, nie może liczyć na kolejne przebudzenie. Jeżeli nie zdoła oprzeć się syreniej pieśni rozlepionych na ścianach księżyców, wróci do kuchni, weźmie broń, wsunie lufę do ust i strzeli. Śmierć była lepsza od takiego życia. I lepsza od dożywotniego zamknięcia w zakładzie. Wrócił do pokoju i wbijając oczy w podłogę, zaczął zbierać książki. Niektóre miały kiedyś obwoluty ze zdjęciami księżyca, ale je powycinał. Dźwignął naręcze książek i wyszedł na zasypane śniegiem podwórko za domem, gdzie był dół do barbecue wyłożony betonowymi bloczkami. Drżąc w lodowatym zimowym powietrzu, wrzucił książki do dołu. Wrócił do domu po następną partię, nie mając odwagi spojrzeć w nocne niebo ze strachu przed wiszącą nad nim wielką jasną tarczą.
Gdy pracował, pragnienie powrotu do kontemplacji księżyca stało się silne i natarczywe jak narkotyczny głód, który zmusza heroinistę do sięgnięcia po strzykawkę, ale z nim walczył. W trakcie wędrówek pomiędzy domem i dołem czuł, że nabrzmiewa w nim wspomnienie jakiegoś dawno zapomnianego zdarzenia: Dominick, Ginger, Faye, Ernie... Intuicyjnie wiedział, że zrozumie przyczynę swojej lunarnej fascynacji, jeśli tylko zdoła sobie przypomnieć, kim są te cztery osoby. Koncentrował się na tych imionach, próbując zagłuszyć kuszący zew księżyca. Wydawało się, że to dobra metoda, bo wrzucił już do dołu dwieście czy trzysta tomów i zamierzał je podpalić. Kiedy jednak zapalił zapałkę i pochylił się, żeby podpalić książki, ze zgrozą stwierdził, że dół jest pusty. Rzucił zapałki, popędził do domu, otworzył kuchenne drzwi i zobaczył to, czego obawiał się najbardziej. W kuchni leżały stosy książek, wilgotnych od śniegu, zabrudzonych mokrym popiołem. Rzeczywiście je wyrzucił, ale potem znów ogarnęło go szaleństwo i nieświadom tego, co robi, przyniósł wszystkie książki z powrotem do domu. Zaczął krzyczeć, ale determinacja go nie opuściła. Nie da się zamknąć w domu bez klamek. Podniósł dwadzieścia książek i wyszedł na podwórko, czując się jak potępieniec skazany na powtarzanie tego obłędnego rytuału do końca świata. Gdy uznał, że dół musi już być napełniony, nagle uświadomił sobie, że znowu nosi książki nie z domu do dołu, ale z dołu do domu. Ponownie odpłynął w księżycowy sen i zamiast zniszczyć przedmioty swojej obsesji, zbierał je. Zauważył, że zmarznięty śnieg mieni się odbitym światłem. Wbrew woli podniósł głowę i spojrzał w prawie bezchmurne niebo. - Księżyc - wyszeptał. Wiedział, że już nie żyje. Laguna Beach, Kalifornia Dla Dominicka Corvaisisa Boże Narodzenie zwykle niewiele się różniło od innych dni. Nie miał żony ani dzieci, dla których mógłby chcieć uczynić ten dzień wyjątkowym. Wychowany w rodzinach zastępczych, nie miał krewnych, z którymi mógłby dzielić się indykiem czy babką z bakaliami. Kilkoro przyjaciół, łącznie z Parkerem Faine’em, zawsze zapraszało go na święta, ale odmawiał, bo wiedział, że czułby się jak piąte koło u wozu. Jednak Boże Narodzenie Dorna nie było smutne ani samotne. Nigdy nie nudził się we własnym towarzystwie, a jego dom był pełen dobrych książek, których lektura umilała mu ten dzień.
Ale w to Boże Narodzenie nie mógł się skupić na czytaniu, zaintrygowany tajemniczą korespondencją, którą otrzymał wczorajszego dnia, a także pochłonięty walką z pragnieniem zażycia leków. Wczoraj nie wziął valium ani dalmane, choć bał się, że będzie śnił i lunatykował. Wciąż potrzebował pigułek, postanowił jednak nie pogłębiać uzależnienia. Wyrzucił je do klozetu i spuścił wodę, bo sobie nie dowierzał, i teraz świadomość, że leki są niedostępne, zwiększała uczucie głodu. Niepokój narastał z godziny na godzinę, aż osiągnął poziom znany mu sprzed rozpoczęcia terapii. O siódmej wieczorem pojawił się w eklektycznym domu Parkera na stoku i przyjął szklaneczkę ajerkoniaku domowej roboty z laseczką wanilii. Z okazji świąt malarz przystrzygł swoją bujną, nieokiełznaną brodę oraz podciął i uczesał kudłatą czuprynę. Choć wyglądał bardziej konserwatywnie niż zwykle, tryskał energią. - Boże Narodzenie! Dziś w tym domu panuje pokój i miłość, powiadam ci! Mój umiłowany brat rzucił tylko czterdzieści czy pięćdziesiąt jadowitych, pełnych zazdrości uwag na temat mojego powodzenia, czyli o połowę mniej niż przy innych okazjach. Moja anielskiej dobroci przyrodnia siostra Carla tylko raz nazwała swoją bratową dziwką, co zresztą można uznać za usprawiedliwione, gdyż to Doreen zaczęła, nazywając ją „bezmózgą, pełną psychobełkotu świruską New Age”. Tak, dziś jest prawdziwy dzień miłości i ciepła! Nie uwierzysz, ale w tym roku nikt nie wyrzygał ponczu. Mąż Carli, choć zalał się jak zwykle, ani nie puścił pawia, ani nie spadł ze schodów, jak w ubiegłych latach. Szkoda tylko, że się uparł, żeby co pół godziny parodiować Bette Midler. Gdy szli w kierunku foteli przy oknie z widokiem na morze, Dom powiedział: - Wybieram się na długą przejażdżkę. Polecę do Portlandu i wynajmę wóz. Powtórzę jazdę sprzed półtora roku, z Portlandu do Reno, przez Nevade i połowę Utah międzystanową osiemdziesiąt, a potem do Mountainview. Usiadł, ale Parker stał nadal, zelektryzowany tą wiadomością. - Co się stało? To przecież nie wakacje. To nie przejażdżka dla przyjemności. Znowu lunatykujesz? Pewnie doszedłeś do wniosku, że twój somnambulizm jest związany ze zmianami, które zaszły tamtego lata. - Nie lunatykuję, ale jestem przekonany, że będę, prawdopodobnie dzisiejszej nocy, bo odstawiłem te cholerne prochy. Nie pomagały mi. Kłamałem. Uzależniłem się, Parker. Nie dbałem o to, bo mi się zdawało, że uzależnienie jest lepsze od tego, co robiłem w czasie snu. Teraz wszystko się zmieniło. - Pokazał przyjacielowi dwa listy od nieznanego nadawcy. Problem tkwi nie tylko we mnie, nie tylko w mojej psychice. Dzieje się coś dziwniejszego. Podał pierwszy list Parkerowi. Jego drżąca ręka świadczyła, że jest głęboko zaniepokojony.
Malarz przeczytał list i zrobił zdumioną minę. - Odebrałem go wczoraj na poczcie - wyjaśnił Dom. - Nie ma adresu zwrotnego. A z domowej skrzynki wyjąłem ten... - Opowiedział, jak setki razy w czasie snu napisał na komputerze słowo „księżyc” i jak budził się z nim na ustach, po czym podał Parkerowi drugi list. - Skoro nikomu o tym nie mówiłeś, skąd nadawca mógł wiedzieć takie rzeczy? - Kimkolwiek jest, wie o moim lunatykowaniu, być może dlatego, że poszedłem do lekarza. - Chcesz powiedzieć, że jesteś obserwowany? - Najwyraźniej, przynajmniej od czasu do czasu. Ale nawet jeśli obserwator wie o moim lunatykowaniu, prawdopodobnie nie ma pojęcia, że wypisuję to słowo na komputerze ani że powtarzam je, gdy się budzę. Nie, chyba że stoi przy moim łóżku, a przecież nie stoi. Pomimo to wiedział, że zareaguję na słowo „księżyc”, że się go przestraszę. Musi więc wiedzieć też, co się kryje za tym całym szalonym cyrkiem. Parker przysiadł na brzegu krzesła. - Znajdź go, a wtedy wszystko się wyjaśni. - Nowy Jork to duże miasto. Nie mam tam żadnego punktu zaczepienia. Ale kiedy dostałem pierwszy list z wiadomością, że przyczyna mojego lunatykowania tkwi w przeszłości, uświadomiłem sobie, iż musisz mieć rację. Ten kryzys osobowości jest powiązany z poprzednim. Zmiana, która we mnie zaszła w czasie jazdy z Portlandu do Mountainview, odgrywa tu jakąś rolę. Jeśli jeszcze raz odbędę tę podróż, zatrzymując się w tych samych motelach, jedząc w tych samych przydrożnych restauracjach, próbując odtworzyć wszystko jak najdokładniej... może odświeży mi pamięć. Odkładając na później rozważenie tej możliwości, Parker zapytał: - Niezależnie od tego, kim jest nadawca, nie rozumiem, dlaczego przesyła ci te listy. Zasugerowałeś, że występują przeciwko tobie jacyś nieznani Oni. Ten facet musi być jednym z nich, czemu więc staje po twojej stronie? - Może nie zgadza się ze wszystkim, co mi zrobili. - Co ci zrobili? O czym my mówimy? Dom nerwowo obracał w rękach kieliszek z ajerkoniakiem. - Nie wiem. Ale autor listów najwyraźniej chce, żebym wiedział, iż mój problem ma nie tylko psychologiczną naturę, że kryje się za tym coś więcej. Sądzę, że być może chce mi pomóc poznać prawdę. - Dlaczego więc po prostu nie zadzwoni i wszystkiego ci nie wyjaśni?
- Przychodzi mi na myśl tylko jedno wyjaśnienie: boi się mówić. Musi brać udział w jakiejś konspiracji, Bóg wie jakiej, ale z pewnością należy do grupy, która nie chce, żeby prawda wyszła na jaw. Jeśli nawiąże ze mną bezpośredni kontakt, inni się o tym dowiedzą i facet wdepnie w gówno po szyję. Parker kilka razy przeganiał ręką włosy, mierzwiąc je jeszcze bardziej. - W twoich ustach brzmi to tak, jakby siedziało ci na ogonie jakieś wszystkowiedzące tajne stowarzyszenie... Iluminaci, różo-krzyżowcy, CIA i masoni razem wzięci. Naprawdę uważasz, że poddano cię praniu mózgu? - Skoro tak chcesz to nazwać. Niezależnie od tego, jaki traumatyczny epizod wyrzuciłem z pamięci, nie zrobiłem tego bez pomocy. To, co widziałem albo przeżyłem, wciąż tkwi w mojej podświadomości, próbując dotrzeć do mnie w czasie snu i poprzez informacje, które zostawiam na dyskietkach. To musiało być coś tak cholernie ważnego, że nawet pranie mózgu nie zdołało tego wymazać, tak ważnego, że jeden z konspiratorów nadstawia karku, przysyłając mi podpowiedzi. Po ponownym przeczytaniu listów Parker oddał je Domowi i wypił ajerkoniak. - Cholera. Brzmi to tak, jakbyś popuścił cugle pisarskiej fantazji, jakbyś wypróbowywał
na mnie
pomysł
nowej
książki.
Ale
choć to
wszystko
brzmi
nieprawdopodobnie, możesz mieć rację. Dom spostrzegł, iż ściska kieliszek tak mocno, że może go zgnieść. Odstawił go na stolik i osuszył spocone ręce o spodnie. - Nic innego nie wyjaśnia tego cholernego lunatykowania, mojej zmiany osobowości pomiędzy Portlandem i Mountainview oraz tych dwóch listów. - Co to mogło być, Dom? - zapytał Parker ze zmartwioną miną. - Na co natknąłeś się w drodze? - Nie mam bladego pojęcia. - Brałeś pod uwagę, że to mogło być coś na tyle złego... na tyle niebezpiecznego, iż lepiej o tym nie wiedzieć? Dom pokiwał głową. - Tak, ale jeśli nie poznam prawdy, nigdy nie przestanę lunatykować. W czasie snu uciekam przed wspomnieniem czegoś, co spotkało mnie półtora roku temu, i żeby przestać uciekać, muszę się dowiedzieć, co to było, muszę stawić temu czoło. Bo jeśli nie przestanę lunatykować, to w końcu zwariuję. Może to brzmi trochę melodramatycznie, ale taka jest prawda. Jeśli nie poznam przyczyny lęku, wtedy to, czego boję się w snach, zacznie
prześladować mnie również za dnia. Nie będę miał chwili spokoju, we śnie czy na jawie, i w końcu jedynym rozwiązaniem będzie strzelenie sobie w łeb. - Jezu. - Mówię poważnie. - Wiem. Niech Bóg ci dopomoże, przyjacielu, wiem. Reno, Nevada Chmura uratowała Zeba Lomacka. Przysłoniła księżyc, zanim lunarna obsesja zawładnęła nim do końca. Gdy podniebna latarnia na chwilę przygasła, Zebediah nagle uświadomił sobie, że stoi bez płaszcza pośród lodowatej grudniowej nocy i gapi się w niebo, zahipnotyzowany księżycową poświatą. Gdyby chmura nie przerwała transu, mógł tak stać, dopóki obiekt jego ponurej fascynacji nie schowałby się za horyzontem. Potem, pogrążony w szaleństwie, wróciłby do jednego z pokojów wytapetowanych obliczem starożytnej bogini, którą Grecy zwali Cyntią, a Rzymianie Dianą, i leżał w stuporze, dopóki nie umarłby z głodu. Ułaskawiony, z żałosnym krzykiem pobiegł do domu. Pośliznął się i przewrócił w śnieg, potem upadł drugi raz na stopniach werandy, ale poderwał się szybko, rozpaczliwie pragnąc znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu, gdzie tarcza księżyca nie będzie mogła rzucać na niego uroku. Oczywiście wewnątrz też nie było bezpiecznie. Choć zamknął oczy i natychmiast zaczął drzeć zdjęcia księżyca, rzucając je na zasłaną śmieciami podłogę, wiedział, że znów ulega obsesji. Szczelnie zaciśnięte powieki nie pozwalały mu widzieć zdjęć, ale je czuł. Czuł na twarzy bladą poświatę setek księżyców, czuł w rękach ich krągłość. Było to szaleństwo, bo przecież zdjęcia nie mogły wytwarzać światła ani ciepła, nie mogły przekazać przez dotyk okrągłości lunarnego globu, a jednak czuł to wszystko. Otworzył oczy i znajome ciało niebieskie znowu nim zawładnęło. Skończy jak ojciec. Zamknięty w domu wariatów. Ta myśl przemknęła przez zamglony umysł Zeba Lomacka niczym daleki trzask błyskawicy. Wstrząsnęła nim i pozwoliła mu odzyskać świadomość na wystarczająco długą chwilę, by zdążył pobiec z pokoju do kuchni, gdzie na stole czekała załadowana strzelba. Chicago, Illinois Stefan Wycazik, potomek silnych i pełnych determinacji Polaków, ratownik błądzących kapłanów, nie był przyzwyczajony do porażek i nie radził sobie z nimi dobrze. - Jak możesz nie wierzyć po tym wszystkim, co ci powiedziałem? - zapytał. - Ojcze Stefanie, przykro mi - odparł Brendan Cronin - ale dziś wcale nie jestem bardziej pewny istnienia Boga niż wczoraj. Znajdowali się w sypialni na piętrze ceglanego domu rodziców Brendana w irlandzkiej dzielnicy Bridgeport. Młody kapłan spędzał tu święta na polecenie ojca Stefana,
wydane po wczorajszej strzelaninie w Uptown. Brendan, ubrany w szare spodnie i białą koszulę, siedział na brzegu szerokiego łóżka przykrytego podniszczoną kapą z żółtej szenili. Stefan Wycazik, zirytowany jego uporem, krążył po pokoju pomiędzy toaletką, komodą, oknem i łóżkiem, jakby próbował uciec przed kłującym bólem porażki. - Dzisiaj poznałem ateistę, który niemal został nawrócony za sprawą cudownego wyzdrowienia Tolka - mówił. - Ale na tobie nie zrobiło to wrażenia. - Cieszę się w imieniu doktora Sonneforda - powiedział Brendan uprzejmie. Ojca Wycazika drażniła nie tylko obojętność wikariusza na niedawne cudowne zdarzenia. Jego spokój też działał mu na nerwy. Jeśli nie mógł znów uwierzyć w Boga, powinien przynajmniej być zniechęcony i przybity swoim brakiem wiaiy. Jednak Brendan przestał się przejmować swoim godnym pożałowania stanem ducha i zachowywał się zupełnie inaczej niż ostatnimi czasy. Zaszła w nim niewytłumaczalna zmiana, z niewiadomego powodu spłynął na niego spokój. Wciąż zdecydowany kontynuować dyskusję, Stefan powiedział: - To ty, Brendanie, uzdrowiłeś Emmę Halbourg i Wintona Tolka. Ty, poprzez moc stygmatów na swoich rękach. Te znaki świadczą o’ tym, że Bóg cię nawiedził. Brendan popatrzył na dłonie, na których teraz nie było pierścieni. - Wierzę... wierzę, że w jakiś sposób uzdrowiłem Emmę i Wintona, ale to nie Bóg działał przeze mnie. - Któż inny mógłby cię obdarzyć mocą uzdrawiania? - Nie wiem. Chciałbym to wiedzieć. Ale nie Bóg. Nie czułem boskiej obecności, ojcze. - Dobry Boże, co jeszcze ma zrobić, żebyś poczuł Jego obecność? Czekasz, żeby trzasnął cię po głowie Swoją wielką Laską Sprawiedliwości, uchylił przed tobą koronę i przedstawił się? Musisz spotkać go w połowie drogi, Brendanie. Wikariusz z uśmiechem wzruszył ramionami. - Ojcze, wiem, wydaje się, że te zdumiewające wydarzenia mogą mieć tylko religijne wyjaśnienie. Jestem jednak głęboko przekonany, że kryje się za nimi coś innego niż ręka Boga. - Co? - Nie wiem. Coś ogromnie ważnego, coś naprawdę cudownego i wspaniałego... ale nie Bóg. Posłuchaj, powiedziałeś, że znaki na moich dłoniach są stygmatami. Jeśli tak, dlaczego ich kształt nie ma jakiegoś chrześcijańskiego znaczenia? Dlaczego akurat pierścienie, które nie mają żadnego związku z przesłaniem Chrystusa?
Trzy tygodnie temu, na początku niekonwencjonalnej terapii w dziecięcym szpitalu św. Józefa, Brendan był tak zrozpaczony utratą wiary, że zaczął szybko chudnąć. Teraz przestał tracić na wadze. Ważył prawie piętnaście kilogramów mniej niż zwykle, ale wyglądał znacznie lepiej niż po szokującym wybuchu w czasie mszy pierwszego grudnia. Pomimo duchowego upadku jego skóra jaśniała, a w oczach płonęło światło, które wydawało się niemal... święte. - Czujesz się wyśmienicie, prawda? - zapytał Stefan. - Tak, choć nie jestem pewien dlaczego. - Twoja dusza już nie jest strapiona. - Nie. - Pomimo że nie odnalazłeś drogi powrotnej do Boga. - Pomimo to. Może ma to jakiś związek ze snem, który miałem zeszłej nocy - Znowu czarne rękawiczki? - Nie. Tamten nie śni mi się już od pewnego czasu - odparł Brendan. - Zeszłej nocy śniłem, że idę w złotym świetle, pięknym świetle. Było tak jasne, że nie widziałem niczego innego, a jednak nie raziło mnie w oczy. - Szczególna nuta, może czci, zabrzmiała w jego głosie. - W tym śnie idę i idę, nie wiedząc, gdzie jestem ani dokąd zmierzam, ale czuję, że zbliżam się do czegoś ogromnie ważnego, niewysłowienie pięknego. Nie tylko się zbliżam, ale... jestem przyzywany. To wezwanie rozbrzmiewa we mnie. Moje serce bije jak szalone i trochę się boję. Ale to nie jest zły strach, ojcze, to, co czuję w tym jasnym miejscu. Idę więc dalej w kierunku czegoś wspaniałego, czego nie mogę zobaczyć, ale wiem, że tam jest. Przyciągnięty ściszonym głosem Brendana jak magnesem, ojciec Wycazik podszedł do łóżka i usiadł na brzegu. - Przecież to sen duchowy, wezwanie Boga, który przychodzi do ciebie we śnie. Przyzywa cię do wiary, do obowiązków twojego urzędu. Brendan pokręcił głową. - Nie. W moim śnie nie było cech religijnych, nie czułem boskiej obecności. Przepełniało mnie uniesienie innego rodzaju, radość niepodobna do tej, której doświadczałem w Chrystusie. Cztery razy budziłem się w nocy i za każdym razem miałem na rękach pierścienie. I za każdym razem, gdy zasypiałem, wracałem do tego samego snu. Dzieje się coś bardzo ważnego i dziwnego, ojcze, a ja biorę w tym udział. Cokolwiek to jest, moje wykształcenie, doświadczenie ani dawna wiara nie przygotowały mnie na to.
Ojciec Wycazik zastanawiał się, czy wezwanie we śnie nie pochodziło przypadkiem od szatana. Może diabeł, wiedząc, że dusza kapłana jest zagrożona, przybrał postać pięknego złotego światła, żeby tym pewniej zwieść go na manowce? Wciąż zdecydowany sprowadzić wikarego z powrotem na łono Kościoła, ale chwilowo nie mając pomysłu, jak to zrobić, postanowił ogłosić rozejm. - Więc... co teraz? - zapytał. - Wbrew moim przewidywaniom nie jesteś jeszcze gotów do założenia koloratki i podjęcia kapłańskich obowiązków. Czy mam skontaktować się z Lee Kellogiem, prowincjałem Illinois, i poprosić o zgodę na konsultację psychiatryczną? Brendan uśmiechnął się. - Nie. To byłoby bezcelowe. Nie wierzę, żeby kuracja przyniosła coś dobrego. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, ojcze, chciałbym wrócić do swojego pokoju na plebanii i zobaczyć, co się stanie. Oczywiście jako niewierzący ksiądz nie mogę wysłuchiwać spowiedzi ani odprawiać fnszy, mógłbym jednak gotować i pomagać ci w kancelarii. Ojciec Wycazik odetchnął z ulgą. Bał się, że Brendan zechce wrócić do świeckiego życia. - Będziesz mile widziany. Jest wiele do zrobienia. Dam ci zajęcie, o to nie musisz się martwić. Ale powiedz mi, Brendanie... jak myślisz, odnajdziesz powrotną drogę? Wikariusz pokiwał głową. - Już nie czuję się odtrącony przez Boga, tylko pusty. Może rozwój wypadków doprowadzi mnie z powrotem do Kościoła. Ty w to wierzysz, a ja... po prostu nie wiem. Wciąż sfrustrowany i rozczarowany tą niechęcią do dostrzeżenia cudownej roli Boga w wyzdrowieniu Emmy i Wintona, ojciec Wycazik był jednak rad, że będzie miał wikariusza pod ręką, co da mu okazję do poprowadzenia go ku zbawieniu. Zeszli razem na dół i przy drzwiach objęli się. Ktoś, kto nie wiedział, kim są, mógłby wziąć ich za ojca i syna. Brendan wyszedł z ojcem Wycazikiem na werandę, gdzie porywisty wiatr wył w tonacji bardziej pasującej do Halloween niż do Bożego Narodzenia. - Ojcze Stefanie, nie wiem dlaczego czuję się tak, jakbym wyruszał na zdumiewającą przygodę. - Odkrycie wiary albo powrót do niej zawsze jest zdumiewającą przygodą, Brendanie odparł ojciec Wycazik. Zadawszy ten ostatni cios, odszedł, jak przystało na dobrego wojownika, walczącego o zbłąkane dusze. Reno, Nevada
Skamląc, z trudem chwytając oddech i walcząc z lunarną obsesją, Zeb Lomack brnął wśród śmieci i rozbiegających się karaluchów do kuchennego stołu. Chwycił strzelbę, wsunął lufę między zęby - i w tym momencie zrozumiał, że nie dosięgnie ręką spustu. Pragnienie spojrzenia na rzucające urok księżyce było tak silne, że miał wrażenie, iż ktoś trzyma go za włosy i odciąga głowę do tyłu, zmuszając do oderwania spojrzenia od podłogi. Gdy w obronnej reakcji zamknął oczy, zdawało mu się, że niewidzialny przeciwnik podważa mu powieki. W strachu przed domem wariatów znalazł w sobie siłę, żeby oprzeć się tajemniczemu przyciąganiu. Z zamkniętymi oczami opadł na krzesło, zzuł but, ściągnął skarpetkę, chwycił strzelbę oburącz, wsunął lufę w usta, podniósł nogę i położył paluch na zimnym spuście. Wyimaginowana poświata księżyca na skórze i lunarne pływy w krwi (wcale nie słabsze przez to, że tylko wyobrażone) zmusiły go do otworzenia oczu. Zobaczył niezliczone księżyce na ścianach i krzyknął „nie!” w lufę strzelby. Gdy czarodziejski zew księżyca wciągał go w trans, gdy naciskał stopą spust, spuchnięty balon wspomnień wreszcie pękł i Zeb przypomniał sobie wszystko, co mu zostało zabrane: półtora roku temu, latem, Dominick, Ginger, Faye, Ernie, miody ksiądz, inni, międzystanowa numer 80, motel Zacisze, o Boże, motel, o Boże, księżyc! Może Zebediah Lomack nie mógł już powstrzymać ruchu bosej stopy, a może nagle ujawnione wspomnienia okazały się tak straszne, że tylko zachęciły go do popełnienia samobójstwa. Tak czy owak, strzelba wypaliła z hukiem, tył głowy Zeba eksplodował i dla niego (choć dla nikogo innego poza nim) koszmar się skończył. Boston, Massachusetts Przez całe świąteczne popołudnie Ginger Weiss czytała Zmierzch w Babilonie. O siódmej wieczorem, kiedy nadszedł czas, aby zejść na dół na drinka i kolację z rodziną Hannabych, nadal nie miała ochoty odłożyć książki. Była dobrowolnym jeńcem wciągającej historii, ale jeszcze bardziej zniewoliło ją zdjęcie autora. Jego przystojna twarz wciąż budziła w niej niepokój graniczący ze strachem, miała też nadal dziwne wrażenie, że skądś go zna. Kolacja z gospodarzami, ich dziećmi i wnukami byłaby przyjemna, gdyby Dominick Corvaisis z tajemniczą siłą nie przykuwał jej uwagi. O dziesiątej, kiedy mogła wreszcie opuścić rodzinę Hannabych bez sprawiania nikomu przykrości, jeszcze raz życzyła wszystkim szczęścia i zdrowia, po czym wróciła do swojego pokoju. Zaczęła czytać, przerywając jedynie po to, by przyjrzeć się zdjęciu autora, i skończyła o trzeciej czterdzieści pięć nad ranem. W głębokiej nocnej ciszy, jaka panowała w Strażniku Zatoki, siedziała z książką na kolanach, z oczami wbitymi w dręcząco znajomą twarz Dominicka Corvaisisa. W miarę upływu minut dziwnego, milczącego, jednostronnego
porozumienia z wizerunkiem pisarza stawała się coraz bardziej przekonana, że gdzieś go spotkała i że ten mężczyzna ma jakiś związek z jej obecnymi problemami. Zdawała sobie sprawę, że ta intuicyjna’ pewność może być skutkiem tego samego mentalnego zaburzenia, które powodowało fugi, więc może być złudzeniem. Mimo to jej niepokój i podniecenie narastały, aż w końcu, drżąc z przejęcia, przystąpiła do działania. Ostrożnie wymknęła się z pokoju, zeszła na dół i przez ciemne, puste pokoje wielkiego domu dotarła do kuchni. Zapaliła światło i zadzwoniła do informacji w Laguna Beach. W Kalifornii była pierwsza w nocy, zbyt późno, żeby budzić Corvaisisa, ale wiedziała, że jeśli zdobędzie jego numer, będzie mogła zadzwonić rano. Ta świadomość pomoże jej zasnąć. Jednak ku jej niezadowoleniu - choć nie zaskoczeniu - pisarz miał zastrzeżony numer telefonu. Zgasiła światło i wróciła po cichu do pokoju. Zadecydowała, że rano napisze do Corvaisisa na adres jego wydawcy. Wyśle wiadomość ekspresem z prośbą o niezwłoczne przekazanie listu. Może próba skontaktowania się z Corvaisisem była pochopna i irracjonalna. Może nigdy go nie spotkała, może nie miał nic wspólnego z jej dziwną przypadłością. Może uzna ją za wariatkę. Ale jeśli ten strzał z szansą trafienia jeden do miliona będzie celny, może okazać się dla niej jedynym ratunkiem, a taka nagroda była wystarczająca, żeby ryzykować zrobienie z siebie idiotki. Laguna Beach, Kalifornia Jeszcze nie wiedząc, że egzemplarz recenzyjny jego książki stał się ważnym ogniwem pomiędzy nim a strapioną młodą kobietą w Bostonie, Dom siedział w domu Parkera Faine’a do północy. Miał za mało danych, żeby przedstawić przyjacielowi szczegółowy czy choćby tylko przybliżony obraz sytuacji, ale podzielenie się z nim tajemnicą i podjęcie próby jej rozwikłania czyniły wszystko mniej strasznym. Ustalili, że Dom nie powinien lecieć do Portlandu i zaczynać swojej odysei, dopóki się nie przekona, w jaki sposób odstawienie valium i dalmane wpłynie na jego lunatykowanie. Może somnambulizm nie powróci i będzie mógł podróżować bez strachu, że w jakimś nieznanym miejscu straci panowanie nad sobą. Jeśli jednak podejmie nocne wędrówki, przed wyjazdem będzie musiał opracować najlepszy sposób ograniczenia ich zasięgu. Poza tym mogły nadejść kolejne listy od tajemniczego nadawcy. Zawarte w nich wskazówki być może sprawią, że podróż z Portlandu do Mountainview nie będzie konieczna, albo wskażą konkretne miejsce, w którym Dom zobaczy czy przeżyje coś, co wyzwoli uwięzione wspomnienia.
O północy, gdy Corvaisis zbierał się do wyjścia, zaintrygowany Parker wyglądał, jakby nie miał zamiaru kłaść się przez długie godziny. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. - Jesteś pewien, że spanie w samotności to dobry pomysł? - zapytał przy drzwiach. Dom wyszedł na chodnik pokryty kolczastymi geometrycznymi formami cieni i żółtego światła, które padało z ozdobnej żelaznej latarni na wpół przysłoniętej przez palmowe liście. Patrząc na przyjaciela, odparł: - Już to przerabialiśmy. Może niemądry, ale jedyny. - Zadzwonisz, jeśli będziesz potrzebował pomocy? - Zadzwonię. - I podejmij środki ostrożności, o których mówiliśmy. Dominick zajął się przygotowaniami zaraz po powrocie do domu. Wyjął pistolet z szafki nocnej, zamknął go na klucz w szufladzie biurka i schował klucz pod paczką lodów w zamrażarce. Wolał być nieuzbrojony w przypadku włamania niż ryzykować, że zastrzeli kogoś w czasie snu. Następnie ze zwoju linki w garażu odciął trzymetrowy kawałek. Po wyszczotkowaniu zębów i rozebraniu się zawiązał jeden koniec sznura wokół prawego nadgarstka w taki sposób, że mógłby się uwolnić dopiero po rozsupłaniu czterech trudnych węzłów. Drugi koniec linki przymocował do słupka wezgłowia. Na węzły zużył trzydzieści centymetrów, zostało więc dość, żeby sznur nie przeszkadzał mu we śnie i jednocześnie nie pozwolił oddalić się od łóżka. Podczas poprzednich ataków somnambulizmu wykonywał skomplikowane zadania, wymagające pewnej koncentracji, ale nie takie żmudne jak rozplątywanie porządnie zawiązanych węzłów, które nawet na jawie stanowiły wyzwanie. W czasie snu z pewnością miał słabszą koordynację ruchów i mniejszą cierpliwość, a niemożność poradzenia sobie z węzłami wywoła stres, który go zbudzi. Przywiązywanie się do łóżka nie było zbyt bezpieczne. Gdyby w nocy wybuchł pożar albo gdyby dom został zniszczony przez trzęsienie ziemi, zginąłby w dymie lub pod walącą się ścianą, nie mogąc się szybko uwolnić. Musiał jednak zaryzykować. Kiedy zgasił lampkę przy łóżku i wsunął się pod koc, ciągnąc za sobą linkę, czerwone cyfry zegara wskazywały dwunastą pięćdziesiąt osiem. Czekał na nadejście snu, wpatrując się w ciemny sufit i zastanawiając się, w co u licha wmieszał się w czasie letniej podróży półtora roku temu.
Na szafce nocnej stał milczący telefon. Gdyby numer nie był zastrzeżony, rozmowa z przerażoną młodą kobietą z Bostonu mogłaby radykalnie zmienić bieg wypadków, jakie miały się rozegrać w ciągu kilku przyszłych tygodni, i ocalić życie kilku osobom. Milwaukee, Wisconsin W pokoju gościnnym w domu ich jedynej córki, w świetle palącym się z uwagi na fobię Erniego, Faye Block słuchała, jak mąż mamrocze przez sen w poduszkę. Zbudziła się kilka minut temu, gdy krzyknął cicho i przez chwilę rzucał się w pościeli. Podniosła się na łokciu, przekrzywiła głowę i słuchała pilnie, próbując zrozumieć niewyraźne mamrotanie. Wciąż powtarzał jedno słowo. Niepokoiła ją niemal histeryczna natarczywość w jego głosie. Pochyliła się nad nim, wytężając słuch. Nagle Ernie przesunął głowę i oderwał usta od poduszki. Słowa stały się wyraźniejsze, choć nie mniej tajemnicze niż wtedy, gdy były stłumione: - Księżyc, księżyc, księżyc, księżyc... Las Vegas, Nevada Tej nocy Jorja zabrała Marcie do swojego łóżka, ponieważ uznała, że zostawianie jej samej po niepokojących wydarzeniach dnia nie jest rozsądne. Nie wypoczęła, bo Marcie przez całą noc śniła koszmary. Dziko kopała pościel i wiła się szaleńczo, jakby chciała się wyrwać z przytrzymujących ją rąk, mówiąc przez sen o igłach i doktorach. Jorja zastanawiała się, jak długo to trwało. Ich sypialnie były oddzielone przez ustawione tyłem do siebie szafy z ubraniami, a dziecko mówiło przez sen bardzo cicho, więc możliwe, że przeżyło wiele takich koszmarnych nocy, a ona o niczym nie wiedziała. Głos Marcie przyprawiał ją o gęsią skórkę. Rankiem pójdą do lekarza. Biorąc pod uwagę niewytłumaczalny strach przed lekarzami, dziewczynka może urządzić koszmarną scenę. Ale podobnie jak Marcie bała się pójść do doktora, Jorja bala się tego nie zrobić. Gdyby znalezienie odpowiedniego lekarza nie było takie trudne w dzień Bożego Narodzenia, natychmiast poszukałaby pomocy. Była przerażona. Po wybuchu Marcie, gdy żarty dziadka o szpitalu spowodowały paniczną ucieczkę małej od stołu, nastąpiły kolejne katastrofy. Dziewczynka ze strachu zsikała się w spodnie i przez dziesięć czy piętnaście przerażających minut nie pozwalała się przebrać. Krzyczała, drapała i kopała. W końcu atak minął i dała się zaprowadzić do łazienki. Wyglądała jak mały zombi, z pustą twarzą i pustymi oczami, jakby opuszczający ją lęk zabrał ze sobą jej siły i rozum. Ten quasi-katatoniczny stan utrzymywał się prawie przez godzinę. W tym czasie Jorja odbyła tuzin rozmów telefonicznych, usiłując wytropić doktora Besancourta, pediatrę, który
leczył Marcie, gdy zapadała na jakąś chorobę. Kiedy Mary i Pete próbowali bez powodzenia rozbawić znękaną wnuczkę albo wydobyć z niej choć jedno słowo, Jorja pomyślała o artykułach na temat autystycznych dzieci, które niegdyś czytała. Czy autyzm jest zaburzeniem wczesnodziecięcym, czy też jest możliwe, aby normalne do tej pory siedmioletnie dziecko nagle wycofało się w obręb swojego własnego świata, na zawsze zamykając się przed wszystkim innym? Nie mogła sobie tego przypomnieć i doprowadzało ją to do szaleństwa. Stopniowo Marcie zaczęła wychodzić z otępienia. Odpowiadała na pytania dziadków pojedynczymi słowami i płaskim, beznamiętnym głosem, niemal równie niepokojącym jak wcześniejsze wrzaski. Ssąc kciuk, czego nie robiła od dwóch lat, poszła do pokoju pobawić się nowymi zabawkami. Przez większą część popołudnia bawiła się bez widocznej przyjemności, z ponurą buzią. Jorja wciąż się zamartwiała, ale z ulgą zobaczyła, że Marcie już nie okazuje zainteresowania walizeczką Małej Pani Doktor. O wpół do piątej dziewczynka wreszcie się rozchmurzyła i odzyskała humor. Znów towarzyska i w dobrym nastroju, była taka urocza, że atak przy stole mógł się niemal wydawać zwyczajnym wybuchem złości, jakie często miewają dzieci. W drodze do samochodu matka Jorji przystanęła na zewnętrznych schodach, poza zasięgiem słuchu Marcie, i powiedziała: - Po prostu chciała nam dać do zrozumienia, że czuje się skrzywdzona i zdezorientowana. Nie rozumie, dlaczego jej tata odszedł. Potrzebuje teraz wyjątkowej uwagi i dużo miłości. To wszystko. Jorja jednak wiedziała, że problem jest znacznie poważniejszy. Nie wątpiła, że Marcie wciąż jest przejęta zachowaniem ojca, głęboko zraniona i pełna sprzecznych uczuć. Dziewczynkę dręczyło jednak coś więcej, coś, co wydawało się niepokojąco irracjonalne, i Jorja się tego bała. Niedługo po wyjściu dziadków Marcie zaczęła bawić się Małą Panią Doktor z tym samym co wcześniej niepokojącym skupieniem, a gdy nadeszła pora kłaść się spać, zabrała walizeczkę ze sobą. Parę drobiazgów z zestawu leżało teraz na podłodze po jej stronie łóżka i na nocnym stoliku, a dziewczynka mamrotała przez sen o doktorach, pielęgniarkach, strzykawkach. Jorja nie mogłaby zasnąć, nawet gdyby Marcie była spokojna i cicha. Zmartwienie skuteczniej niż tuzin kubków kawy odpierało sen. Nasłuchiwała czujnie słów córki, mając nadzieję, że usłyszy coś, co pomoże jej zrozumieć problem albo ułatwi lekarzowi postawienie diagnozy. Było po drugiej, gdy Marcie zaczęła mówić o czymś, co nie miało związku z
doktorami, pielęgniarkami i igłami. Gwałtownie fikając nogami, przewróciła się z brzucha na plecy. - Księżyc, księżyc, księżyc - szeptała ze zdumieniem i strachem. - Księżyc. - Ten natarczywy szept przyprawiał o ciarki. Jorja zrozumiała, że nie jest to zwyczajne, nic nieznaczące mówienie przez sen. - Księżyc, księżyc, księęężyyyyc... Chicago, Illinois Brendan Cronin, ksiądz zawieszony w wykonywaniu duszpasterskich obowiązków, spał pod ciepłym kocem i patchworkową kołdrą, uśmiechając się do swoich snów. Zimowy wiatr wzdychał w konarach wielkiej sosny, szumiał pod okapem i jęczał przy oknie. Dął w miarowych podmuchach, jakby moc przewietrzała miasto ogromnym mechanicznym miechem w tempie ośmiu wydechów na minutę. Brendan musiał być świadom tych miarowych podmuchów, bo gdy zaczął mówić przez sen, jego słowa płynęły w takim samym rytmie: - Księżyc... księżyc... księżyc... księżyc... Laguna Beach, Kalifornia - Księżyc! Księżyc! Ten pełen przerażenia wrzask i ból w prawej ręce wyrwały Dominicka Corvaisisa ze snu. Klęczał w ciemności przy łóżku, szaleńczo walcząc z czymś, co trzymało go za ręce. Szamotał się jeszcze przez kilka sekund, dopóki mgła snu się nie rozwiała. Wtedy zrozumiał, że zmaga się z przeciwnikiem nie groźniejszym od sznura, którym sam się skrępował. Oddychając urywanie, z walącym sercem, zapalił lampkę i skrzywił się, gdy blask poraził mu oczy. Szybkie spojrzenie na linkę ujawniło, że podczas snu (i w całkowitej ciemności), rozsupłał jeden z czterech ciasno zaciągniętych węzłów oraz częściowo rozplatał drugi. W panice, która zawsze towarzyszyła jego lunatyzmowi, niczym bezrozumne zwierzę zaczął szarpać krępującą go linkę, boleśnie ocierając prawy nadgarstek. Podniósł się z podłogi, odsunął skłębione koce i usiadł na brzegu łóżka. Wiedział, że śnił, choć nie pamiętał snu. Był również pewien, że nie były to koszmary nękające go od miesiąca, bo tamte nie miały nic wspólnego z księżycem. Ten sen był równie przerażający, ale inny. Krzyki, które go zbudziły, były tak natarczywe, udręczone i straszne, że nawet w pamięci brzmiały równie wyraziście: „Księżyc! Księżyc!”. Zadrżał i przycisnął ręce do bolącej głowy. Księżyc. Co to znaczy? Boston, Massachusetts
Ginger usiadła na łóżku z przeraźliwym krzykiem. - Och, przepraszam, doktor Weiss - powiedziała Lavinia, gosposia Hannabych. - Nie chciałam pani przestraszyć. Miała pani koszmary. - Koszmary? - Ginger nie pamiętała swojego snu. - Och tak, musiały być naprawdę straszne. Przechodziłam korytarzem i usłyszałam krzyki. Weszłam prawie od razu i zobaczyłam, że pani śpi. Chciałam wyjść, ale pani wciąż krzyczała, więc uznałam, że lepiej panią zbudzić. Mrugając, Ginger zapytała: - Krzyczałam? Co krzyczałam? - Cały czas to samo - odparła gosposia. - Księżyc, księżyc, księżyc. Z wielkim przerażeniem. - Nie pamiętam. - Księżyc i księżyc - powtórzyła Lavinia. - Na okrągło, i to takim głosem, że można było pomyśleć, iż ktoś panią morduje.
Część II Dni odkrywania Odwaga nie jest brakiem lęku. Odwaga to sprzeciwianie się lękowi i przejęcie nad nim władzy. MARK TWAIN Czy jest coś znaczącego w tym życiu? Jaki cel kryje się za konfliktem? Skąd przybyliśmy, dokąd zmierzamy? Zimne pytania budzą echa i brzmią każdego dnia, każdej samotnej nocy. Pragniemy znaleźć cudowne światło, które rzuci odkrywczy promień na znaczenie ludzkiego snu. KSIĘGA POLICZONYCH SMUTKÓW Przyjaciela można uważać za arcydzieło natury. RALPH WALDO EMERSONIV
IV
26 grudnia -11 stycznia 1 Boston, Massachusetts Pomiędzy dwudziestym siódmym grudnia a piątym stycznia doktor Ginger Weiss sześć razy odwiedziła Pabla Jacksona w Back Bay. W czasie każdej z tych wizyt Pablo stosował hipnozę, żeby ostrożnie i cierpliwie badać blokadę Azraela, która odgrodziła część jej pamięci. Staremu prestidigitatorowi Ginger z każdą wizytą wydawała się piękniejsza - a także inteligentniejsza, bardziej czarująca i fascynująco zdeterminowana. Chciałby mieć taką córkę. Wzbudziła w nim ojcowskie uczucia, których dotąd nie zaznał. Powtórzył jej prawie wszystko, czego dowiedział się od Alexandra Christophsona na przyjęciu gwiazdkowym u Hergensheimerów. Ginger nie chciała pogodzić się z przypuszczeniem, że blokada pamięci nie powstała w sposób naturalny, lecz została utworzona przez nieznane osoby. - Bez przesady, takie rzeczy nie zdarzają się zwyczajnym ludziom. Jestem zwykła farmishteh z Brooklynu, nie kimś zamieszanym w międzynarodowy spisek. Ze swojej rozmowy z Aleksem Christophsonem Pablo przemilczał tylko ostrzeżenie, żeby nie mieszać się w tę sprawę. Gdyby Ginger się dowiedziała, że emerytowany szpieg był głęboko zaniepokojony, mogłaby uznać, iż sytuacja jest zbyt niebezpieczna, aby angażować w nią osoby postronne. Z troski o nią i samolubnego pragnienia uczestniczenia w jej życiu, Pablo zachował tę informację dla siebie. Na
pierwszym
spotkaniu
dwudziestego
siódmego
grudnia,
przed
seansem
hipnotycznym, przygotował na lunch quiche i sałatkę. Kiedy jedli, Ginger powiedziała: - Nigdy nie byłam w pobliżu tajnych obiektów wojskowych, nigdy nie brałam udziału w żadnych badaniach zleconych przez Departament Obrony, nigdy nie zadawałam się z kimś, kto mógłby należeć do siatki szpiegowskiej. To niedorzeczne! - Jeśli natknęłaś się na coś, o czym dla własnego dobra lepiej nie wiedzieć, pewnie nie zdarzyło się to na strzeżonym terenie. Stało się to gdzieś, gdzie miałaś prawo przebywać... tylko po prostu zjawiłaś się tam w niewłaściwym czasie. - Posłuchaj, Pablo, jeżeli poddano mnie praniu mózgu, wymagało to czasu. Musiałabym być trzymana gdzieś w zamknięciu, prawda? - Przypuszczam, że zajęłoby to kilka dni.
- Nie możesz więc mieć racji. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zmuszając mnie do zapomnienia o tym, co przypadkowo zobaczyłam, stłumiono również pamięć o miejscu, w którym byłam przetrzymywana w trakcie prania mózgu. Ale wtedy gdzieś w mojej przeszłości byłoby puste miejsce, pusty czas. Nie mogłabym sobie przypomnieć, gdzie byłam ani co robiłam. - Wcale nie. Jeśli wszczepili ci fałszywe wspomnienia, żeby zamaskować brakujące dni, nigdy się nie zorientujesz, o jaki czas chodzi. - Dobry Boże! Naprawdę? To możliwe? - Pierwszym celem, jaki mam nadzieję osiągnąć, jest zlokalizowanie tych fałszywych wspomnień - wyjaśnił Pablo, gdy dokończył quiche. - Powolne cofanie cię w przeszłość tydzień po tygodniu zajmie sporo czasu, ale kiedy znajdę fałszywe wspomnienia, rozpoznam je tout de suitę, ponieważ nie będą miały szczegółów, głębi prawdziwych wspomnień. Tylko płaskie sceniczne dekoracje, rozumiesz? Jeśli znajdziemy dwa czy trzy dni cienkich jak bibułka wspomnień, dokładnie umiejscowimy w czasie pochodzenie twojego problemu. Dowiemy się, kiedy byłaś w rękach tych ludzi... kimkolwiek są. - Tak, tak, rozumiem - odparła z nagłym ożywieniem. - Pierwszy dzień mętnych wspomnień będzie dniem, w którym zobaczyłam coś, czego nie powinnam. A ostatni będzie dniem zakończenia prania mózgu. Trudno w to uwierzyć... ale jeśli ktoś rzeczywiście wszczepił mi blokadę pamięci i jeśli te wszystkie fugi są wynikiem tego, że stłumione wspomnienia usiłują wypłynąć na powierzchnię, to znaczy, iż jest szansa, że znów będę mogła zająć się medycyną. Muszę tylko odkopać tamte wspomnienia, wyciągnąć je na światło dzienne, a wtedy presja zniknie. Pablo uścisnął jej rękę. - Jestem przekonany, że masz rację, ale to nie będzie łatwe. Za każdym razem, gdy sonduję blokadę, ryzykuję wtrącenie cię w śpiączkę... albo jeszcze gorzej. Nawet jeśli zachowam nadzwyczajną ostrożność, nie wyeliminuję ryzyka. * Pierwsze dwie sesje głębokiej hipnozy miały miejsce w fotelach przy wielkim oknie w wykuszu, jedna dwudziestego siódmego grudnia, następna w niedzielę dwudziestego dziewiątego, i każda trwała po cztery godziny. Pablo cofał Ginger dzień po dniu przez dziewięć miesięcy, nie znalazł jednak żadnych sztucznych wspomnień. W niedzielę Ginger zaproponowała, żeby wypytał ją o Dominicka Corvaisisa, powieściopisarza, którego zdjęcie zrobiło na niej tak silne wrażenie. Pablo zahipnotyzował ją i gdy miał już pewność, że mówi do wewnętrznej Ginger, do jej głębokiej podświadomej jaźni, zapytał, czy zna Corvaisisa, a ona po krótkim wahaniu odparła:
- Tak. Pablo ostrożnie drążył dalej, lecz wydobył niewiele więcej. Po długim indagowaniu coś jej się przypomniało. - Rzucił mi solą w twarz - powiedziała. - Corvaisis obrzucił cię solą? Dlaczego? - zapytał Pablo ze zdziwieniem. - Nie... niezupełnie... pamiętam. - Gdzie to się stało? Ściągnęła brwi, a gdy nie porzucił tematu, wycofała się, zapadając w śpiączkę. Pablo zapewnił ją szybko, że nie będzie pytać o Corvaisisa, że może bezpiecznie powrócić, a ona powoli zareagowała na tę obietnicę. Najwyraźniej znała Corvaisisa, a ich spotkanie miało związek ze wspomnieniami, z których ją okradziono. * W czasie następnych dwóch sesji - w poniedziałek trzydziestego grudnia i w środę, w dzień Nowego Roku - Pablo cofnął Ginger o kolejnych osiem miesięcy, pod koniec czerwca sprzed półtora roku, nie odkrywając żadnych cienkich jak bibułka wspomnień, które wskazywałyby na ingerencję specjalistów od kontroli umysłów. W czwartek drugiego stycznia Ginger poprosiła, żeby zapytał, co jej się śniło ubiegłej nocy. Od Bożego Narodzenia cztery razy krzyczała przez sen „Księżyc”, tak głośno i natarczywie, że zbudziła domowników. - Myślę, że śnię o miejscu i czasie, który mi skradziono. Wprowadź mnie w trans, może czegoś się dowiemy. Gdy ją zahipnotyzował i cofnął do snu zeszłej nocy, odmówiła odpowiedzi na pytania i zapadła w sen głębszy od transu hipnotycznego. Znów pociągnął za spust Azraela, co było dowodem, że jej sny dotyczą zakazanych wspomnień. * W piątek się nie spotkali. Pablo powiedział, że musi mieć jeden dzień na poczytanie o blokadach pamięci wszelkiego rodzaju i zastanowienie się, co dalej. Poza czytaniem i rozmyślaniem przesłuchiwał też fragmenty nagrań ze wszystkich pięciu sesji, które odbyły się po Bożym Narodzeniu. Szukał jakiegoś słowa albo zmiany w głosie Ginger, które sugerowałyby, że dana odpowiedź jest ważniejsza, niż mogło się wydawać w czasie seansu. Nie znalazł niczego szczególnego, choć zauważył w jej głosie delikatną nutę zaniepokojenia, gdy w czasie regresji hipnotycznej dotarli do trzydziestego pierwszego
sierpnia sprzed półtora roku. Nie było to nic dramatycznego, nic, co przykułoby jego uwagę w czasie nagrywania, ale gdy przewijał taśmy, przesłuchując wszystkie sesje w ciągu jednego popołudnia, i przeskakiwał z dnia na dzień, zauważył wzrost napięcia, narastający niepokój. Podejrzewał, że zbliżają się do wydarzenia ukrytego za blokadą Azraela. Dlatego w czasie szóstej sesji po Bożym Narodzeniu, w sobotę czwartego stycznia, nie był zaskoczony przełomem. Ginger jak zwykle siedziała w fotelu przy wykuszowym oknie, za którym prószył drobny śnieg. Jej srebrzystoblond włosy jarzyły się widmowym światłem. Gdy cofnął ją w czasie do lipca sprzed półtora roku, ściągnęła brwi i zaczęła mówić pełnym napięcia szeptem. Pablo zrozumiał, że zbliża się do zapomnianej chwili. Ponieważ cofali się w czasie, mieli już za sobą ponad siedemnaście pracowitych miesięcy rezydentury Ginger w szpitalu Memoriał i poniedziałek trzydziestego lipca, gdy stawiła się po raz pierwszy u George’a Hannaby’ego. Jej wspomnienia były wyraźne i pełne szczegółów, kiedy Pablo przeniósł ją do niedzieli 29 lipca, spędzonej w nowym mieszkaniu, a potem do 28, 27, 26, 25 i 24 lipca, gdy rozpakowywała przywiezione rzeczy i kupowała meble, oraz do 21, 20, 19 lipca... Poprzedniego dnia, 18 lipca, przyjechał wóz meblowy z Palo Alto w Kalifornii, gdzie przez dwa lata uczęszczała na podyplomowy kurs kardiochirurgii. Wcześniej... Siedemnastego lipca przyjechała samochodem do Bostonu i zarezerwowała pokój w Holiday Inn Government Center, jak najbliżej Beacon Hill; nie nocowała jednak w nowym mieszkaniu, bo jeszcze nie miała łóżka. - Samochodem? Przejechałaś przez cały kraj ze Stanford? - To były moje pierwsze prawdziwe wakacje. Lubię prowadzić i miałam okazję zobaczyć kawałek Ameryki - odparła Ginger takim ponurym głosem, jakby mówiła o podróży przez piekło, a nie o transkontynentalnej wycieczce. Pablo zaczął ją cofać w czasie przez Środkowy Zachód, wokół północnego skraju Gór Skalistych, przez Utah do Nevady, aż dotarli do wtorku rano dziesiątego lipca. Poprzednią noc Ginger spędziła w motelu, a gdy zapytał o nazwę, przebiegło ją drżenie. - Z-zacisze. - Motel Zacisze? Gdzie to jest? Opisz to miejsce. Jej ręce na podłokietnikach fotela zacisnęły się w pięści. - Pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Elko, przy międzystanowej numer osiemdziesiąt. - Urywanie, z niechęcią, opisała motel z dwudziestoma pokojami i sąsiadujący z nim bar Zacisze. Coś ją tam przestraszyło. Wszystkie mięśnie jej ciała były napięte.
- Wieczorem w poniedziałek dziewiątego lipca zameldowałaś się w motelu. Dobrze, jest poniedziałek, dziewiąty lipca. Zbliżasz się do motelu. Jeszcze się nie zatrzymałaś, dopiero podjeżdżasz... Która godzina? Nie odpowiedziała, ale zadrżała jeszcze gwałtowniej. Gdy powtórzył pytanie, odparła: - Nie przyjechałam w poniedziałek, tylko w p-piątek. - W piątek? - zdumiał się Pablo. - Byłaś w motelu Zacisze od piątku szóstego lipca, do poniedziałku dziewiątego? Spędziłaś cztery noce w małym motelu pośrodku pustkowia? Pochylił się w fotelu, wyczuwając, że wreszcie znaleźli czas wymazany z jej pamięci. Dlaczego tak długo? Trochę drewnianym głosem wyjaśniła: - Bo tam było spokojnie. Byłam przecież na wakacjach. - Z każdym słowem jej głos stawał się coraz bardziej płaski, pozbawiony odcieni. - Potrzebowałam odpoczynku, rozumiesz, a to miejsce idealnie się do tego nadawało. Stary iluzjonista odwrócił się w stronę okna, za którym padający śnieg nieco rozjaśniał szare, ponure popołudnie, i przez chwilę zastanawiał się nad następnym pytaniem. - Powiedziałaś, że w tym motelu nie ma basenu, a pokoje nie są luksusowe. Niezbyt odpowiednie miejsce na długi pobyt. Do licha, Ginger, co robiłaś przez cztery dni na takim pustkowiu? - Jak mówiłam, wypoczywałam. Po prostu wypoczywałam. Drzemałam. Przeczytałam kilka książek. Oglądałam telewizję. Nawet tam, na równinach, mają dobrą telewizję, bo na dachu jest mała antena satelitarna. - Teraz mówiła tak, jakby czytała z kartki. - Po dwóch pracowitych latach w Stanford potrzebowałam paru dni leniuchowania. - Jakie książki przeczytałaś w motelu? - Nie... nie pamiętam. - Wciąż zaciskała pięści, wciąż była sztywna jak manekin. Na jej czole pojawiły się maleńkie kropelki potu. - Ginger, jesteś teraz w pokoju motelowym i czytasz. Rozumiesz? Czytasz to, co czytałaś wtedy. Spójrz na okładkę i powiedz mi, jak brzmi tytuł książki. - Ja... nie... ona nie ma tytułu. - Każda książka ma tytuł. - Nie ma tytułu. - Bo tak naprawdę nie ma książki, prawda? - Tak. Po prostu wypoczywałam. Drzemałam. Przeczytałam kilka książek. Oglądałam telewizję - powiedziała cichym, martwym, beznamiętnym głosem. - Nawet tam, na równinach, mają dobrą telewizję, bo na dachu jest mała antena satelitarna.
- Jakie programy oglądałaś? - Wiadomości. Filmy. - Jakie filmy? Wzdrygnęła się. - Nie... nie pamiętam. Pablo był pewien, że Ginger nie pamięta tych rzeczy dlatego, że wcale ich nie robiła. Była w motelu, to nie ulegało wątpliwości, ponieważ potrafiła opisać go w najdrobniejszych szczegółach, ale nie mogła sobie przypomnieć książek ani programów telewizyjnych, bo ich po prostu nie czytała i nie oglądała. Posłuszna sugestiom ludzi manipulujących jej umysłem, mówiła, że robiła różne rzeczy, i naprawdę pamiętała je mgliście, lecz były to tylko sztuczne wspomnienia maskujące rzeczywiste zdarzenia. Pomimo usilnych starań specjalisty od prania mózgu i utworzenia misternej sieci zazębiających się szczegółów, wszczepione wspomnienia nie były równie przekonujące jak prawdziwe. - Gdzie jadałaś kolacje? - zapytał Pablo. - W barze Zacisze. To mały lokal i wybór dań jest niezbyt duży, ale potrawy są naprawdę smaczne. - Ta odpowiedź znów została udzielona płaskim, głuchym głosem. - Co jadłaś w barze Zacisze? Zawahała się. - Nie... nie pamiętam. - Powiedziałaś, że jedzenie było smaczne. Jak możesz tak mówić, skoro nie pamiętasz, co jadłaś? - Och... to mały lokal i wybór dań jest niezbyt duży. Im dłużej pytał o szczegóły, tym bardziej robiła się spięta. Jej głos nie zdradzał żadnych emocji, gdy wyrzucała z siebie zaprogramowane odpowiedzi, ale twarz krzywiła się z niepokoju. Pablo mógłby jej powiedzieć, że wspomnienia tych czterech dni w motelu Zacisze są fałszywe. Mógłby polecić, żeby wytarła je niczym kurz ze starej książki, a Ginger by to zrobiła. Mógłby jej powiedzieć, że prawdziwe wspomnienia są zamknięte za blokadą Azraela, i kazać rozbić ją w pył. Gdyby to jednak zrobił, zapadłaby, tak jak ją zaprogramowano, w śpiączkę - albo nawet umarła. Wiedział, że musi spędzić wiele dni, a najpewniej tygodni na ostrożnym poszukiwaniu maleńkich szczelin w blokadzie. Tego dnia poprzestał na określeniu, ile godzin życia jej ukradziono. Cofnął Ginger do piątku szóstego lipca i zapytał, o której godzinie wpisała się do księgi gości w motelu Zacisze. - Parę minut po ósmej. - Już nie mówiła drewnianym głosem, bo te wspomnienia były prawdziwe. - Do zachodu słońca została jeszcze godzina, ale byłam zmęczona. Chciałam
zjeść kolację, wziąć prysznic i położyć się spać. - Szczegółowo opisała mężczyznę i kobietę w recepcji. Pamiętała nawet ich imiona: Faye i Ernie. - Po zameldowaniu się zjadłaś kolację w barze obok motelu. Opisz to miejsce - polecił Pablo. Zrobiła to, podając przekonujące szczegóły, ale gdy zapytał, co robiła po wyjściu z restauracji, wspomnienia znów stały się płytkie i bezbarwne. Najwyraźniej zmiany w jej pamięci obejmowały okres od pobytu w barze Zacisze w piątkowy wieczór do wyjazdu z motelu we wtorek rano. Pablo jeszcze raz cofnął Ginger do małej restauracji, szukając dokładnego momentu, w którym skończyły się prawdziwe wspomnienia, a zaczęły fałszywe. - Opowiedz mi o kolacji od chwili, gdy weszłaś do baru Zacisze w piątkowy wieczór. Minuta po minucie. Ginger siedziała wyprostowana w fotelu. Jej oczy poruszały się pod opuszczonymi powiekami, jakby rozglądała się po barze. Nagle ku zdziwieniu hipnotyzera otworzyła pięści i wstała. Ruszyła na środek pokoju. Pablo szedł obok niej, pilnując, żeby nie zderzyła się z jakimś meblem. Nie wiedziała, że jest w jego mieszkaniu. Napięcie i lęk ją opuszczały, bo teraz przebywała w tamtym czasie, gdy jeszcze nie miała się czego bać. Cichym, spokojnym głosem powiedziała: - Najpierw musiałam się odświeżyć, więc minęło trochę czasu. Zbliża się zmierzch. Równina płonie w zachodzącym słońcu, wnętrze baru jest skąpane w pomarańczowym blasku. Chyba usiądę w boksie przy oknie. Pablo skierował ją w stronę sofy z pastelowymi poduszkami, stojącej pod obrazem Picassa. - Mmmm. Ładnie pachnie - powiedziała. - Cebula... przyprawy... frytki... - Ile osób jest w barze, Ginger? Zatrzymała się i obróciła głowę, jakby się rozglądała. - Kucharz za bufetem i kelnerka. Trzech mężczyzn... chyba kierowcy ciężarówek... na stołkach przy barze. I... trzy osoby tutaj przy tym stoliku... i pulchny ksiądz... jeszcze jeden facet w tamtym boksie... - Ginger z zamkniętymi oczami liczyła i wskazywała. - Jedenaście osób i ja. - Dobrze, chodźmy do boksu przy oknie. Ruszyła, uśmiechając się lekko do kogoś, omijając widoczną tylko dla niej przeszkodę. Nagle drgnęła z zaskoczenia, poderwała rękę do twarzy i zatrzymała się. - Och!
- O co chodzi? Co się dzieje? - zapytał Pablo. Mrugała szybko przez chwilę, potem uśmiechnęła się do kogoś, kto szóstego lipca tamtego roku siedział w barze Zacisze, i powiedziała: - Nie, nie, nic mi nie jest. To drobiazg. Już strzepnęłam. Przetarła twarz ręką. - Widzi pan? - Podniosła głowę, gdy rozmówca z przeszłości wstał. Pablo czekał, aż podejmie rozmowę. - Faktycznie, gdy rozsypie się sól, trzeba rzucić szczyptę przez ramię, bo inaczej Bóg wie, co się może zdarzyć - powiedziała. - Mój ojciec zawsze rzucał trzy razy. Gdyby był na pana miejscu, zasypałby mnie solą. Ruszyła z miejsca. - Zatrzymaj się - polecił jej Pablo. - Zaczekaj, Ginger. Powiedz mi, jak wygląda mężczyzna, który rzucił sól przez ramię. - Młody. Trzydzieści dwa, trzydzieści trzy lata. Jakieś sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Szczupły. Ciemne włosy. Ciemne oczy. Przystojny. Wygląda na nieśmiałego, jest uroczy. Dominick Corvaisis, bez dwóch zdań. Ruszyła dalej. Pablo szedł u jej boku. Gdy zrozumiał, że zamierza usiąść w boksie, delikatnie podprowadził ją do sofy. Ginger usiadła i wyjrzała przez okno, uśmiechając się do swojej prywatnej panoramy równin Nevady w świetle zachodzącego słońca. Pablo patrzył i słuchał, jak uprzejmie rozmawia z kelnerką i zamawia butelkę coorsa. Potem popijała piwo, patrząc na zachód słońca. Mijały sekundy, ale Pablo jej nie ponaglał, bo wiedział, że zbliżają się do krytycznej chwili, w której prawdziwe wspomnienia ustąpią fałszywym. Coś, co widziała, a czego nie powinna widzieć, nastąpiło mniej więcej w tym czasie i chciał się dowiedzieć, jak wyglądały poprzedzające to zdarzenie minuty. W przeszłości zapadał zmierzch. Kelnerka wróciła do stolika. Ginger zamówiła domową zupę jarzynową i cheeseburgera ze wszystkimi dodatkami. W Nevadzie zapadła noc. Nagle, zanim podano jedzenie, Ginger ściągnęła brwi i zapytała: - Co to? Ze zmarszczonym czołem patrzyła przez wyimaginowane okno. - Co widzisz? - zapytał Pablo, stojąc w swoim salonie w teraźniejszym Bostonie. Niepokój przemknął przez jej twarz, wstała.
- Do licha, co to za hałas? - Odwróciła się w stronę ludzi siedzących w restauracji i powiedziała do nich: - Nie wiem. Nie mam pojęcia, co to jest. - Nagle zachwiała się i omal nie upadła. - Gevalt! - Wyciągnęła ręce, jakby opierała się o stół czy ściankę boksu. - Trzęsie się. Dlaczego wszystko się trzęsie? Przewróciła się szklanka z piwem. Czy to trzęsienie ziemi? Co się dzieje? Co to za dźwięk? - Znów straciła równowagę. Była przestraszona. Drzwi! - Pobiegła przez salon jak wtedy, gdy w przeszłości kierowała się do wyjścia z restauracji. - Drzwi! - krzyknęła znowu i zatrzymała się nagle, słaniając się i dygocząc. Gdy Pablo podszedł do niej, osunęła się na kolana i zwiesiła głowę. - Co się dzieje, Ginger? - Nic - odpowiedziała głosem robota. - Co to za hałas? - Jaki hałas? - Ginger, do licha, co się dzieje w barze Zacisze? Choć na jej twarzy nadal malował się strach, powiedziała tylko: - Jem kolację. - To fałszywe wspomnienie. - Jem kolację. Próbował skłonić ją do powiedzenia czegoś więcej o dramatycznych wydarzeniach, które już zaczęły się rozgrywać. W końcu zrezygnował, świadom, że blokada Azraela tłumi wspomnienia od chwili, gdy Ginger pobiegła do drzwi restauracji, do wtorku rano, gdy pojechała na wschód w kierunku Salt Lake City. Z czasem może zdoła ją rozkruszyć, ale jak na jeden dzień zrobił dość. Wreszcie naprawdę zaczęli robić postępy. Wiedzieli, że półtora roku temu, szóstego lipca w piątkowy wieczór Ginger zobaczyła coś, czego nie powinna oglądać. Następnie prawie na pewno została zatrzymana w pokoju w motelu Zacisze, gdzie ktoś zastosował wyrafinowane techniki prania mózgu, żeby ukryć wspomnienia tego ważnego zdarzenia i tym samym uniemożliwić podzielenie się nimi z kimkolwiek. Pracowali nad nią trzy dni - w sobotę, niedzielę i poniedziałek - i wypuścili ze zmienionymi wspomnieniami we wtorek. Ale, na miłość boską, kim byli ci wszechmocni nieznajomi? I co takiego widziała Ginger? 2 Portland, Oregon
W niedzielę piątego stycznia Dominick Corvaisis poleciał do Portlandu i wynajął pokój w hotelu niedaleko apartamentowca, w którym kiedyś mieszkał. Padał ulewny deszcz, panował chłód. Z wyjątkiem kolacji, którą zjadł w hotelowej restauracji, resztę niedzielnego popołudnia i wieczoru spędził w pokoju. Siedział przy stole przy oknie nad rozłożonymi mapami drogowymi, od czasu do czasu spoglądając na zasnute deszczem miasto. Odtwarzał w wyobraźni podróż, którą odbył półtora roku temu - i w którą miał wyruszyć jutro z samego rana. Jak powiedział Parkerowi Faine’owi w Boże Narodzenie, był przekonany, że w drodze natknął się na jakąś niebezpieczną sytuację i prawdopodobnie - choć brzmiało to paranoicznie - pamięć o tym zdarzeniu została wymazana z jego umysłu. Listy od nieznanego nadawcy prowadziły właśnie do takiego wniosku. Dwa dni temu dostał trzeci list bez adresu zwrotnego, nadany w Nowym Jorku. Gdy zmęczyło go studiowanie map i patrzenie na deszcz w Oregonie, wziął kopertę, wytrząsnął jej zawartość i obejrzał. Tym razem nie było listu, tylko dwa zdjęcia z polaroidu. Pierwsze nie zrobiło na nim specjalnego wrażenia, chociaż poczuł niepokój - z niewiadomego powodu, bo zdjęcie przedstawiało osobę, której nie znał. Młody, pulchny ksiądz z niesforną kasztanową czupryną, piegami i zielonymi oczami, patrzący prosto w obiektyw aparatu. Siedział na krześle przy małym biurku, obok którego stała walizka, nienaturalnie wyprostowany, z podniesioną głową i wyprężonymi ramionami, z rękami złożonymi na złączonych kolanach. Zdjęcie budziło zaniepokojenie, bo ksiądz miał martwy wyraz twarzy i niewidzące spojrzenie trupa. Żył, świadczyła o tym jego postawa, lecz oczy były przerażająco puste. Drugie zdjęcie wywarło na Dominicku znacznie większe wrażenie, którego nie umniejszał fakt, że znał przedstawioną na nim osobę. Była to młoda kobieta. Dom nie pamiętał, gdzie się spotkali, ale wiedział, że zawarli znajomość. Na jej widok serce zakołatało mu ze strachu tak samo jak wtedy, gdy budził się po napadach somnambulizmu. Pod trzydziestkę. Niebieskie oczy. Srebrzystoblond włosy Regularne rysy. Byłaby bardzo piękna, gdyby nie zwiotczałe mięśnie i martwe, puste oczy, jak u tamtego pulchnego księdza. Została sfotografowana od pasa w górę, leżała na wąskim łóżku, okryta skromnie po szyję. Była przypięta pasami. W jej częściowo odsłoniętej ręce tkwiła igła kroplówki. Wydawała się Dominickowi drobna, bezradna i zgnębiona. Fotografia natychmiast przypomniała mu jego własny koszmar, w którym niewidoczni’ ludzie krzyczą i wpychają jego twarz do zlewu. Kilka razy ten okropny sen
zaczynał się nie od umywalki, ale od łóżka w obcym pokoju. Patrząc na młodą kobietę, Dom był przekonany, że gdzieś w podobnych okolicznościach również i jemu ktoś zrobił takie zdjęcie: leży przywiązany do łóżka, ma wkłutą igłę kroplówki i twarz bez wyrazu. Zdjęcia przyszły w piątek i tego samego dnia pokazał je Parkerowi Faine’owi. Artysta doszedł do podobnego wniosku. - Jeśli się mylę, usmaż mnie w piekle i zrób ze mnie kanapki dla diabła, ale to zdjęcie kobiety w transie albo odurzonej narkotykami, poddawanej praniu mózgu, jakie ty też najwyraźniej przeszedłeś. Chryste, ta sprawa z dnia na dzień robi się coraz dziwniejsza i coraz bardziej intrygująca! Powinieneś pójść na policję... ale nie możesz, bo kto wie, po czyjej staną stronie? Możliwe, że podczas tamtej podróży wszedłeś w konflikt z jakąś agencją rządową. W każdym razie nie ty jeden wpadłeś w tarapaty, przyjacielu. Ksiądz i ta kobieta też w to wdepnęli. Ktoś, kto zadał sobie ryle trudu, żeby to zatuszować, musi ukrywać coś cholernie wielkiego... znacznie większego, niż myślałem. Siedząc przy stole w pokoju hotelowym, Dom ułożył zdjęcia jedno przy drugim i przenosił spojrzenie z księdza na kobietę. - Kim jesteście? - zapytał na głos. - Jak się nazywacie? Co się nam przytrafiło? Nad Portlandem trzasnęła błyskawica niczym bicz - jakby kosmiczny woźnica przynaglał ulewę. Grube, ciężkie krople deszczu tłukły w ścianę hotelu i galopowały w dół okna jak tysiące udręczonych koni. * Przed położeniem się do łóżka Dom założył pęta, które znacznie udoskonalił od Bożego Narodzenia. Najpierw okręcił nadgarstek prawej ręki gazą i umocował ją taśmą samoprzylepną, żeby nie obetrzeć skóry. Potem zawiązał linkę. Już nie używał zwyczajnego sznura. Pleciona nylonowa linka miała tylko nieco więcej niż pół centymetra średnicy, ale jej wytrzymałość wynosiła dwa tysiące sześćset funtów. Była przeznaczona do wspinaczki. Zmienił linkę na mocniejszą, bo w nocy dwudziestego ósmego grudnia uwolnił się, przegryzając sznur w czasie snu. Linka wspinaczkowa nie strzępiła się i była odporna na szarpanie zębami. Tej nocy w Portlandzie zbudził się aż trzy razy, wściekle szarpiąc więzy, spocony, zadyszany, z sercem walącym jak szalone ze strachu. - Księżyc! Księżyc! 3 Las Vegas, Nevada
Dzień po Bożym Narodzeniu Jorja Monatella zabrała Marcie do doktora Louisa Besancourta. Wizyta przerodziła się w koszmar, który zdumiał lekarza, przestraszył Jorję i wprawił ich oboje w zakłopotanie. Od przestąpienia progu poczekalni dziewczynka wrzeszczała, piszczała, wyła i płakała. - Nie chcę do doktora! Oni zrobią mi krzywdę! Gdy wcześniej zdarzało jej się źle zachowywać (naprawdę rzadko), jeden klaps w pupę zwykle wystarczał, aby zrozumiała swój błąd i okazała skruchę. Ale tego dnia próba zastosowania sprawdzonej metody odniosła skutek przeciwny do zamierzonego. Marcie zaczęła jeszcze głośniej krzyczeć, zawodzić jeszcze bardziej przeraźliwie i rozdzierająco płakać. Jorja musiała poprosić o pomoc pielęgniarkę, żeby wprowadzić wrzeszczące dziecko z poczekalni do gabinetu. Była nie tylko zawstydzona irracjonalnym zachowaniem córki, ale również niemal chora ze zmartwienia. Dobry humor i profesjonalizm doktora Besancourta nie uspokoiły Marcie; widok lekarza przeraził ją i spowodował nasilenie ataku. Odsuwała się od niego, gdy chciał jej dotknąć, krzyczała, biła go pięściami i kopała, aż w końcu Jorja i pielęgniarka musiały ją unieruchomić. Gdy doktor użył oftalmoskopu, żeby zbadać jej oczy, przerażenie małej osiągnęło apogeum - zsikała się, co było niepokojącym powtórzeniem katastrofy z pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia. Niekontrolowane oddanie moczu zapoczątkowało nagłą zmianę w zachowaniu dziewczynki. Marcie stała się ponura i milcząca. Śmiertelnie blada, cały czas drżała. Straciła kontakt z otoczeniem i Jorja znowu pomyślała o autyzmie. Lou Besancourt nie postawił jednoznacznej diagnozy, która podniosłaby ją na duchu. Mówił o zaburzeniach neurologicznych i o chorobach psychicznych. Chciał, żeby Marcie została na kilkudniowe badania w szpitalu Sunrise. Koszmarna scena w gabinecie Besancourta była tylko rozgrzewką przed serią ataków, jakie Marcie miała w szpitalu. Sam widok lekarzy i pielęgniarek budził w niej strach, który przeradzał się w długotrwały atak histerii, aż w końcu wyczerpane dziecko zapada w na wpół katatoniczne odrętwienie, utrzymujące się przez kilka godzin. Jorja wzięła tydzień zwolnienia i przez cztery dni mieszkała w szpitalu, nocując na składanym łóżku w pokoju córki. Ale nie zmrużyła oka. Nawet po środkach nasennych Marcie rzucała się, kopała, szlochała i krzyczała przez sen: „Księżyc, księżyc...”. Czwartej nocy, w sobotę dwudziestego dziewiątego grudnia, Jorja była tak bardzo zmęczona, że właściwie sama również potrzebowała pomocy medycznej.
Nie do wiary, w poniedziałek rano irracjonalny lęk minął jak ręką odjął. Marcie wciąż była blada, nerwowa, niezadowolona z pobytu w szpitalu i chciała wrócić do domu, ale już nie sprawiała wrażenia przerażonej. Okazywała rezerwę i zaniepokojenie w obecności lekarzy i pielęgniarek, lecz nie odsuwała się od nich ze strachem ani nie próbowała nikogo uderzyć w czasie badania. Odzyskała też wreszcie apetyt i zjadła całe śniadanie. Tego samego dnia po zakończeniu wszystkich badań, gdy Marcie jadła w łóżku lunch, doktor Besancourt rozmawiał z Jorją w korytarzu. Miał psią twarz z bulwiastym nosem i wilgotnymi, życzliwymi oczami. - Negatywne, Jorja. Wyniki wszystkich testów są negatywne. Nie ma guza mózgu, nie ma żadnych zmian, nie ma dysfunkcji neurologicznej. Jorja z trudem powstrzymała łzy radości. - Dzięki Bogu. - Zamierzam skierować Marcie do innego lekarza, Teda Coverly. Jest psychologiem dziecięcym, bardzo dobrym. Jestem pewien, że znajdzie przyczynę. Dziwne... mam przeczucie, że być może wyleczyliśmy Marcie, nie zdając sobie z tego sprawy. Jorja zamrugała. - Wyleczyliśmy? Co pan ma na myśli? - Z moich obserwacji wynika, że jej zachowanie mogło być fobią. Irracjonalny lęk, ataki paniki... Podejrzewam, że u Marcie wykształcił się strach przed wszystkim, co ma związek ze szpitalem. Istnieje kuracja zwana „zalewaniem”, w trakcie której pacjent cierpiący na fobię jest celowo narażany na długotrwały, wielogodzinny kontakt z tym, co budzi lęk, aż w końcu fobia traci nad nim władzę. Być może tak właśnie stało się w przypadku Marcie, gdy zmusiliśmy ją do pobytu w szpitalu. - Dlaczego miałaby u niej powstać taka fobia? - zapytała Jorja. - Skąd się wzięła? Nie miała przykrych doświadczeń z lekarzami czy szpitalami. Nigdy poważnie nie chorowała. Besancourt wzruszył ramionami, usuwając się z drogi pielęgniarkom, które pchały wózek z pacjentem. - Nie znamy przyczyn fobii. Nie trzeba przeżyć katastrofy lotniczej, żeby bać się latania. Fobie po prostu się pojawiają. Jeśli nawet nieświadomie ją wyleczyliśmy, pozostał szczątkowy lęk. Ted Coverly zdoła go wykorzenić. Nie martw się, Jorja. Tego popołudnia, w poniedziałek trzydziestego grudnia, Marcie została wypisana ze szpitala. W czasie jazdy do domu zachowywała się prawie normalnie, radośnie pokazując chmury, które według niej przypominały zwierzęta. W domu pobiegła do salonu i usadowiła się wśród nowych gwiazdkowych zabawek, którymi dotąd nie miała okazji się nacieszyć.
Bawiła się również zestawem Mała Pani Doktor, ale nie przez cały czas i bez wcześniejszego niepokojącego skupienia. Potem przyjechali przejęci dziadkowie. Jorja nie pozwoliła im na odwiedziny w szpitalu, obawiając się, że mogą zakłócić delikatną równowagę psychiczną córki. W czasie kolacji Marcie była w doskonałym humorze, słodka i rozbrajająco zabawna. Przez następne trzy noce Jorja spała z nią, na wypadek gdyby powtórzył się atak lęku, ale nie stało się nic złego. Koszmary dręczyły Marcie rzadziej i z mniejszą siłą, a mówienie przez sen zbudziło Jorję tylko dwa razy w ciągu trzech nocy. „Księżyc, księżyc, księżyc!”. Było to ciche, żałosne kwilenie, nie krzyk. Rankiem przy śniadaniu Jorja zapytała małą, co się jej śniło. Dziewczynka nie mogła sobie przypomnieć. - Księżyc? - powtórzyła, ze ściągniętymi brwiami patrząc w miskę płatków. - Nie śnił mi się księżyc. Śniłam o koniach. Czy kiedyś będę miała konia? - Możliwe, gdy wyprowadzimy się na wieś. Marcie zaśmiała się. - Przecież wiem. Nie można trzymać konia w mieszkaniu. Sąsiedzi by się skarżyli. * W czwartek Marcie pierwszy raz spotkała się z doktorem Coverlym. Polubiła go. Jeśli wciąż dręczył ją dziwaczny strach przed lekarzami, starannie go ukrywała. Tej nocy spała w swoim łóżku, mając do towarzystwa pluszowego misia o imieniu Murphy. Jorja wstawała trzy razy między północą a świtem, żeby do niej zajrzeć. Raz usłyszała znajome słowa - „Księżyc, księżyc, księżyc” - wypowiedziane szeptem, który zjeżył jej włoski na karku, bo brzmiał w nim zarazem zachwyt i przerażenie. W piątek, gdy Marcie miała przed sobą jeszcze trzy dni ferii, Jorja oddała ją pod opiekę Karze Persaghian i wróciła do pracy. Niemal z ulgą powitała hałas i dym kasyna. Smród papierosów, starego piwa, a nawet nieświeżych oddechów był zdecydowanie lepszy od antyseptycznego zapachu szpitala. Po pracy odebrała Marcie od Kary. W drodze do domu córeczka z przejęciem pokazywała jej swoje rysunki wykonane na pakowym papierze: dziesiątki księżyców we wszelkich możliwych kolorach. * W niedzielę rano piątego stycznia, gdy Jorja po wstaniu z łóżka poszła zaparzyć kawę, Marcie siedziała przy stole w jadalni. Jeszcze w piżamie, wyjmowała z albumu fotografie i układała je w schludne stosiki.
- Schowam je do pudełka po butach, bo jest mi potrzebny... album - wyjaśniła, zacinając się na rzadko używanym słowie. - Zbieram księżyce. - Pokazała matce wycięte z czasopisma zdjęcie. - Mam zamiar zgromadzić wielką kolekcję. - Po co? Dlaczego zainteresował cię właśnie księżyc? - Jest śliczny. - Marcie położyła zdjęcie na pustej stronie albumu i przyjrzała mu się uważnie. W jej skupionym, zafascynowanym spojrzeniu było echo zapamiętania, z jakim bawiła się Małą Panią Doktor. Jorję przebiegło drżenie niepokoju. Tak zaczął się ten cholerny strach przed lekarzami. Spokojnie. Niewinnie. Czyżby Marcie zamieniła jedną fobię na drugą? Miała ochotę pobiec do telefonu i zadzwonić do doktora Coverly’ego, choć była niedziela. Ale gdy stała przy stole i przypatrywała się córce, doszła do wniosku, że reaguje zbyt emocjonalnie. Marcie na pewno nie zamieniła jednej fobii na drugą. Przecież nie bała się księżyca. Była nim tylko dziwnie zafascynowana. Rodzice siedmiolatków są przyzwyczajeni do takich intensywnych, ale krótkotrwałych fascynacji i zauroczeń. Mimo wszystko Jorja postanowiła opowiedzieć o tym doktorowi Coverly’emu, gdy w czwartek zabierze Marcie na drugie spotkanie. * O wpół do pierwszej w nocy przed położeniem się spać zajrzała do pokoju Marcie, żeby sprawdzić, czy córka śpi. Nie było jej w łóżku. Przyciągnęła krzesło do okna i siedziała po ciemku, patrząc w noc. - Kochanie, co się stało? - Nic złego. Chodź, zobacz - powiedziała Marcie cichym, rozmarzonym głosem. Jorja podeszła do niej. - Co takiego, Orzeszku? - Księżyc - odparła Marcie, wbijając oczy w srebrzysty sierp wysoko na czarnym sklepieniu nieba. - Księżyc. 4 Boston, Massachusetts W poniedziałek szóstego stycznia od Atlantyku dął przejmujący wiatr i cały Boston kulił się z zimna. Ludzie w grubych płaszczach i szalikach szybkim krokiem przemierzali ulice, chowając głowy w ramiona i spiesząc do ciepłych mieszkań. W twardym szarym zimowym świetle nowoczesne szklane biurowce wyglądały jak wyrzeźbione z lodu, a starsze budowle Bostonu prezentowały bure, żałosne fasady, pozbawione zwykłego uroku i
dostojeństwa. Ubiegłej nocy spadł deszcz ze śniegiem i nagie drzewa ubrały się w płaszcze lśniącego lodu; czarne gałęzie sterczące spod białej skorupy przywodziły na myśl szpik odsłonięty przez strzaskane kości. Herbert, wszechstronny majordomus, który dbał o sprawne funkcjonowanie wielkiego domu Hannabych, zawiózł Ginger na siódme poświąteczne spotkanie z Pablem Jacksonem. Nocna lodowa burza zerwała linie wysokiego napięcia i sygnalizacja świetlna nie działała na ponad połowie skrzyżowań. Dotarli na Newbury Street o jedenastej pięć - pięć minut później, niż było umówione. Po przełomie, jaki miał miejsce w czasie sobotniego seansu, Ginger chciała skontaktować się z ludźmi z motelu Zacisze w Nevadzie i porozmawiać o zdarzeniach, które miały miejsce szóstego lipca. Właściciele motelu byli albo wspólnikami tych, którzy grzebali w jej pamięci, albo ofiarami jak ona. Jeśli zostali poddani praniu mózgu, może również doświadczali ataków jakiegoś lęku. Pablo stanowczo sprzeciwiał się tej natychmiastowej konfrontacji. Uważał, że ryzyko jest zbyt duże. Jeśli właściciele motelu byli nie ofiarami, lecz współpracownikami prześladowców, Ginger mogła znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie. - Musisz być cierpliwa. Zanim się z nimi skontaktujesz, trzeba zdobyć jak najwięcej informacji. Zaproponowała, że pójdzie na policję, prosząc o ochronę i wszczęcie śledztwa, ale Pablo przekonał ją, że to bezcelowe. Nie miała żadnego dowodu, że padła ofiarą psychicznego rozboju. Poza tym lokalna policja nie mogła zajmować się przestępstwem popełnionym poza granicami stanu. Ginger musiałaby zwrócić się do władz federalnych albo do policji w Nevadzie, co mogło być równoznaczne z szukaniem pomocy u ludzi, którzy ponosili odpowiedzialność za to, co ją spotkało. Nie potrafiąc znaleźć słabego punktu w argumentach Pabla, Ginger zgodziła się kontynuować terapię. Pablo zarezerwował dla siebie niedzielę, żeby przesłuchać nagrania z sobotniego seansu, oraz poniedziałkowe przedpołudnie, bo wybierał się w odwiedziny do znajomego, który przebywał w szpitalu. - Przyjdź w poniedziałek o pierwszej, to zaczniemy poszerzać szczeliny w blokadzie pamięci... en pantoufles, w pantoflach, jak to się mówi, ostrożnie i delikatnie. W poniedziałek rano zadzwonił do niej ze szpitala z informacją, że przyjaciel został już wypisany. Powiedział, że będzie w domu o jedenastej, więc Ginger może przyjść wcześniej, niż zaplanowali. - Pomożesz mi przyrządzić lunch.
Ginger wysiadła z windy i szybkim krokiem przemierzyła krótki korytarz. Obiecała sobie, że postara się pohamować wrodzoną niecierpliwość i zastosuje się do wskazówek starego iluzjonisty. Drzwi mieszkania były uchylone. Zakładając, że Pablo specjalnie zostawił je otwarte, weszła do holu. Zamknęła drzwi za sobą. - Pablo? Cisza. Jedno skrzydło drzwi biblioteki było otwarte, wewnątrz paliło się światło. Ginger weszła i zobaczyła Pabla leżącego twarzą w dół na podłodze przy biurku. Najwyraźniej właśnie wrócił ze szpitala, bo wciąż miał na sobie kalosze i palto. Podbiegła do niego i uklękła. Przemknęły jej przez głowę ponure scenariusze - wylew krwi do mózgu, zakrzepica, embolia - ale nie była przygotowana na to, co zobaczyła, gdy przewróciła go na plecy. Pablo został postrzelony w pierś i z rany po kuli wypływała jasnoczerwona krew tętnicza. Zatrzepotał powiekami i choć miał zamglone oczy, chyba ją poznał. Na jego ustach zapieniła się krew. - Uciekaj - wyszeptał nagląco. Gdy zobaczyła go leżącego na podłodze, zareagowała instynktownie jak przyjaciółka i lekarka: przerażona, natychmiast pospieszyła z pomocą. Dopóki Pablo nie powiedział „Uciekaj”, nie rozumiała, że jej życie również może być w niebezpieczeństwie. Nagle uświadomiła sobie, że nie słyszała strzału, co oznaczało użycie pistoletu z tłumikiem. Napastnik z pewnością nie był zwyczajnym włamywaczem. Z walącym sercem podniosła się i odwróciła ku drzwiom. Stał w nich wysoki, barczysty mężczyzna, ubrany w mocno ściągnięty paskiem skórzany płaszcz i uzbrojony w pistolet z tłumikiem. Był wielki, ale wyglądał mniej groźnie, niż się spodziewała: w jej wieku, schludny i zadbany, o niewinnych błękitnych oczach i dobrotliwym wyrazie twarzy. Gdy się odezwał, kontrast pomiędzy wyglądem a brutalnym czynem, jaki popełnił, stał się jeszcze wyraźniejszy, bo jego pierwsze słowa były swego rodzaju przeprosinami. - To się nie powinno stać. Nie musiało, na miłość boską. Ja tylko... przerzucałem te nagrania na magnetofon. Tylko po to przyszedłem, po kopie tych taśm. Wskazał biurko i Ginger dopiero teraz zauważyła otwartą dyplomatkę ze sprzętem elektronicznym. Obok leżały rozrzucone kasety magnetofonowe. Natychmiast je poznała. - Wezwijmy pogotowie - powiedziała i chciała podejść do telefonu, ale mężczyzna zatrzymał ją gwałtownym ruchem pistoletu.
- Szybkie kopiowanie... - wymamrotał z żalem. - Mógłbym skopiować wszystkie twoje sesje i wyjść. Cholera, nie powinno go być w domu co najmniej przez godzinę! Ginger wzięła poduszkę z fotela i wsunęła ją pod głowę Pabla, żeby nie zakrztusił się krwią i flegmą. Wyraźnie oszołomiony tym, co się stało, bandyta mówił: - Wszedł po cichu, wsunął się jak jakiś cholerny duch. Ginger przypomniała sobie, z jaką gracją i elegancją poruszał się prestidigitator, jakby każdy jego ruch miał być wstępem do magicznej sztuczki. Pablo kaszlnął i zamknął oczy. Ginger nie mogła nic dla niego zrobić, jedynym ratunkiem była operacja. W tej chwili mogła tylko trzymać rękę na jego ramieniu, próbując dodać mu otuchy. Spojrzała błagalnie na mężczyznę, ale ten burknął: - I po cholerę nosił pistolet? Pieprzony osiemdziesięcioletni staruch z bronią w garści! Myślałby kto, że wie, jak się nią posługiwać. Ginger dopiero teraz spostrzegła pistolet leżący na dywanie niedaleko wyciągniętej ręki Pabla. Na widok broni ogarnął ją obezwładniający strach, bo w tym momencie zrozumiała, że Pablo od początku wiedział, iż pomaganie jej jest niebezpieczne. Nie przypuszczała, że sama próba zbadania blokady pamięci tak szybko przyciągnie uwagę jej wrogów. To oznaczało, że była obserwowana. Może nie godzina po godzinie ani nawet nie codziennie, ale mieli ją na oku. Już w chwili gdy pierwszy raz zadzwoniła do Pabla, nieświadomie naraziła jego życie. A on musiał wiedzieć o zagrożeniu, bo nosił pistolet. Ginger czuła przytłaczający ciężar winy. - Gdyby nie wyciągnął tej głupiej dwudziestkidwójki - powiedział mężczyzna - i gdyby się nie upierał, żeby wezwać gliny, odszedłbym w spokoju. Nie chciałem zrobić mu krzywdy. Cholera. - Na litość boską, pozwól mi wezwać ambulans - poprosiła go Ginger. - Skoro nie chciałeś go skrzywdzić, pozwól mi go ratować. Mężczyzna pokręcił głową i przeniósł wzrok na leżącego. - Już za późno. Nie żyje. Ostatnie słowa jak dwa mocne ciosy pozbawiły ją tchu. Jedno spojrzenie na szkliste oczy Pabla wystarczyło, żeby potwierdzić słowa mężczyzny, ale Ginger nie chciała pogodzić się z prawdą. Uniosła lewą rękę starca i przyłożyła czubki palców do chudego czarnego nadgarstka, szukając pulsu. Nie znalazłszy go, sięgnęła do tętnicy szyjnej, ale choć skóra była ciepła, w miejscu, które powinno tętnić życiem, panowała straszliwa martwota.
- Nie - szepnęła. - Nie. - Z czułością położyła dłoń na ciemnym czole. Żal ścisnął jej serce, choć znali się zaledwie od dwóch tygodni. Jak jej ojciec, szybko oddawała ludziom serce, a ponieważ Pablo był taki, jaki był, obdarzenie go miłością przyszło jej bardzo łatwo. - Tak mi przykro - powiedział zabójca drżącym głosem. - Naprawdę mi przykro. Gdyby nie próbował mnie powstrzymać, wyszedłbym. Teraz jestem mordercą, prawda? A ty... ty widziałaś moją twarz. Mrugając przez łzy, Ginger uświadomiła sobie nagle, że nie pora na rozpaczanie, więc powoli podniosła się i spojrzała bandycie w oczy. Jak gdyby myśląc na głos, mężczyzna mówił: - Tobą też się muszę zająć. Splądruję mieszkanie, opróżnię szuflady i zabiorę parę cennych rzeczy, żeby wyglądało na włamanie. - Przygryzł dolną wargę. - Nie będę kopiować taśm, po prostuje zabiorę, to nie wzbudzi podejrzeń. - Popatrzył na Ginger i skrzywił się. Przepraszam. Jezu, naprawdę nie mam innego wyjścia. Żałuję, ale nie mam. Po części to moja wina. Powinienem był usłyszeć tego starego skurczybyka. Nie powinienem dać się zaskoczyć. - Ruszył w jej stronę. - A może mam cię zgwałcić? Czy włamywacz od razu zastrzeliłby taką ładną dziewczynę? Czy najpierw by się nie zabawił? Na pewno wyglądałoby to bardziej wiarygodnie. - Podchodził coraz bliżej i Ginger zaczęła się cofać. - Boże, nie mam pojęcia, czy dam radę. Jak może mi stanąć, skoro wiem, że później będę musiał cię zabić? - Ginger oparła się plecami o regał z książkami. - To mi się nie podoba. Wierz mi, naprawdę. To nie powinno się zdarzyć. Naprawdę mi się nie podoba. Wyraźne współczucie, wciąż powtarzane przeprosiny i pełne smutku samooskarżenia mężczyzny przyprawiały Ginger o ciarki. Ten człowiek budziłby mniejsze przerażenie, gdyby był bezlitosny i żądny krwi. Fakt, że miał skrupuły, ale potrafił je odsunąć od siebie na czas popełniania gwałtu i drugiego morderstwa, czynił z niego jeszcze większego potwora. Zatrzymał się niespełna dwa metry od niej i powiedział: - Zdejmij płaszcz. Błaganie o litość nie miało sensu, ale Ginger miała nadzieję, że jeśli to zrobi, mężczyzna poczuje się pewniej i stanie się mniej ostrożny. - Nie podam twojego rysopisu. Przysięgam. Puść mnie, proszę. - Chciałbym, ale nie mogę. - Jego twarz wyrażała skruchę. - Zdejmij płaszcz. Starając się zyskać na czasie i zastanawiając się gorączkowo, co powinna zrobić, Ginger zaczęła powoli rozpinać płaszcz. Lekko drżały jej ręce, ale tak niezdarnie gmerała przy guzikach, jakby zupełnie nie mogła nad nimi zapanować. W końcu zsunęła płaszcz z ramion i pozwoliła mu opaść na podłogę.
Mężczyzna podszedł bliżej. Był bardziej odprężony, trzymał broń mniej sztywno niż wcześniej, mniej agresywnie, choć nie niedbale. Pistolet znieruchomiał kilkanaście centymetrów od piersi Ginger. - Proszę, nie rób mi krzywdy - błagała w nadziei, że jeśli napastnik uzna, iż paraliżuje ją strach, może popełni błąd i uda jej się uciec. - Nie chcę cię krzywdzić - odparł, jakby poczuł się urażony sugestią, że ma w tej sprawie jakiś wybór. - Tego starego głupca też nie chciałem skrzywdzić. To jego wina, nie moja. Posłuchaj... obiecuję, że zrobię to bezboleśnie. Trzymając pistolet w prawej ręce, lewą dotknął jej piersi przez sweter. Zniosła tę pieszczotę, bo podniecony, mógł stać się nieostrożny. Pomimo stwierdzenia, że współczucie wpłynie negatywnie na jego potencję, na pewno zgwałci ją bez trudności. Pomimo żalu i współczucia, pomimo wrażliwości okazywanej bardziej sobie niż jej, podświadomie czerpał dziką przyjemność z tego, co zrobił i co miał zrobić. Choć miał łagodny głos, w każdym jego słowie kryła się przemoc - niemal cuchnął przemocą. - Bardzo ładne - stwierdził. - Drobne, ale kształtne. - Wsunął rękę pod sweter Ginger, złapał za stanik i szarpnął mocno. Ramiączka wpiły się boleśnie w jej ramiona i pękły, metalowa zapinka zadrapała skórę na plecach. Skrzywił się, jakby ból przeniósł się na niego. Przepraszam. Zabolało? Nie chciałem. Będę ostrożniejszy. - Położył zimną, lepką rękę na jej nagiej piersi. Przepełniona strachem i odrazą, jeszcze mocniej przycisnęła plecy do regału, który boleśnie wbijał się w jej łopatki. Mężczyzna stał bardzo blisko, ale nadal w nią celował. Lufa pistoletu ziębiła Ginger w nagi brzuch, pozbawiając ją swobody ruchów. Jeśli spróbuje się odsunąć, napastnik zastrzeli ją w mgnieniu oka. Pieścił ją i przemawiał łagodnie, wyrażając wielki smutek z powodu konieczności zgwałcenia jej i zabicia, jakby chciał jej uświadomić, że będzie bardzo okrutna, jeśli mu tego nie wybaczy. Nie mając dokąd uciec, Ginger poddawała się obmacującej ją ręce, słuchając monotonnego usprawiedliwiania się, które omywało ją paraliżującymi falami słów. Ogarnęła ją tak silna klaustrofobia, że miała ochotę podrapać mężczyźnie twarz, zmuszając go do pociągnięcia za spust i zakończenia tej męki. Jego oddech miał duszący miętowy zapach; miała wrażenie, że razem z nim jest zamknięta w szklanym kloszu z miętówkami. Szlochała i kręciła głową, jakby nie wierzyła, że to wszystko dzieje się naprawdę. Jej strach i bezsilność nie mogłyby być bardziej przekonujące nawet po wielu ćwiczeniach, ale niestety było w nich niewiele gry.
Podniecony rozpaczą Ginger, obmacywał ją coraz brutalniej. - Chyba dam radę, skarbie. Chyba zdołam to zrobić. Poczuj mnie, skarbie. Tylko mnie poczuj. - Przysunął się jeszcze bliżej, napierając miednicą. Niewiarygodne, ale chyba myślał, że jego gotowość w takich dramatycznych okolicznościach powinna jej schlebiać. Reakcja Ginger miała sprawić mu zawód. Przyciskając się i ocierając o nią, musiał odsunąć pistolet. Przekonany, że Ginger jest słaba i bezradna, już w nią nie celował, trzymał broń skierowaną w podłogę. Odraza i złość wzięły w niej górę nad strachem. Gdy tylko lufa przestała wbijać się w jej brzuch, Ginger natychmiast zamieniła tłumione emocje w czyny. Przekręciła głowę w bok, oparła się o pierś napastnika, jakby miała zemdleć ze strachu albo jakby wbrew sobie uległa namiętności, i jej usta znalazły się blisko jego szyi. Niemal jednocześnie ugryzła go mocno w jabłko Adama, uderzyła kolanem w krocze i chwyciła za prawą rękę, żeby nie mógł do niej strzelić. Udało mu się częściowo zablokować jej kolano, zmniejszając skuteczność ciosu w jądra, ale nie był przygotowany na ugryzienie. Zaskoczony, zatoczył się i cofnął o dwa kroki. Ginger poczuła smak jego krwi, ale nie pozwoliła, żeby odraza spowolniła jej działania. Chwyciła rękę z bronią, podniosła ją do ust i wbiła zęby w nadgarstek. Krzyknął z bólu i zdumienia. Ponieważ była drobna jak skrzat, nie traktował jej poważnie. Gdy ugryzła go po raz drugi, upuścił pistolet, ale drugą ręką ze straszliwą siłą uderzył ją w plecy. Osunęła się na kolana i przez chwilę myślała, że przetrącił jej kręgosłup. Prąd bólu przeszył jej plecy i szyję i oślepiająco wybuchnął w czaszce. Oszołomiona, widziała jak przez mgłę, ale dostrzegła, że mężczyzna schyla się po pistolet. Gdy jego palce dotknęły rękojeści broni, Ginger rozpaczliwie rzuciła się do jego nóg. Mając nadzieję, że zdąży uskoczyć, wyprostował się gwałtownie. Kiedy ułamek sekundy później uderzyła go w kolana, zaczął wywijać rękami, próbując zachować równowagę. Po chwili upadł na krzesło, przewrócił stolik z lampą i stoczył się na zwłoki Pabla Jacksona. Patrząc na siebie dziko, leżeli jak skamieniali. Skuleni w pozycji embrionalnej, walczyli o oddech. Oczy bandyty były wielkie i okrągłe jak tarcze zegara. Prawdopodobnie sądził, że zaraz umrze. Ale ugryzienie Ginger nie mogło go zabić. Nie przegryzła żyły ani arterii szyjnej, przebiła tylko chrząstkę grdyki, zmiażdżyła tkankę i przecięła parę małych naczyń. Łatwo było jednak zrozumieć, dlaczego mężczyzna wierzy, że został śmiertelnie ranny - ból musiał być potworny. Podniósł zdrową rękę do gardła, odsunął ją i z przerażeniem patrzył na krew ściekającą z palców. Myślał, że umiera, a to mogło uczynić go bardziej niebezpiecznym.
W czasie szamotaniny pistolet został kopnięty na środek biblioteki, bliżej niego niż Ginger. Krwawiąc z szyi i ręki, charcząc i poświstując, bandyta ruszył na czworakach w kierunku broni, a Ginger rzuciła się do ucieczki. Kierowała się do salonu, bardziej kuśtykając niż biegnąc, bo przeszkadzał jej ból w plecach, zalewający ją w coraz słabszych, lecz wciąż odbierających siły falach. Zamierzała opuścić mieszkanie frontowymi drzwiami, ale po chwili zrozumiała, że to przekreśli jej szanse. Nie mogła czekać na windę, a na schodach też nie było bezpiecznie. Zgięta, bo wciąż bolały ją plecy, przemknęła przez salon i długi korytarz prowadzący do kuchni. Wahadłowe drzwi zamknęły się za nią z szumem. Podeszła prosto do wieszaka ze sprzętem kuchennym na ścianie przy kuchence i wzięła nóż rzeźnicki. Uświadomiła sobie, że z jej ust płynie przenikliwe, histeryczne zawodzenie. Wstrzymała oddech, uciszyła się i wzięła w garść. Mężczyzna nie od razu wpadł do kuchni, jak się spodziewała. Po paru sekundach zrozumiała, że ma wielkie szczęście, bo nóż nie mógł się równać z pistoletem w odległości trzech metrów. Zaklęła bezgłośnie, szybko zawróciła i po cichu stanęła obok drzwi. Plecy wciąż ją bolały, ale mogła już stanąć wyprostowana i przylgnąć do ściany. Jej serce łomotało tak głośno, że Ginger wydawało się, iż ściana za plecami jest membraną bębna, wzmacniającą bicie, i głuche dudnienie niesie się po całym mieszkaniu. Trzymała nóż nisko, gotowa poderwać go do śmiercionośnego ciosu. Ten desperacki scenariusz wymagał, aby bandyta wpadł do kuchni w ataku histerii i szału, przekonany, że umiera z powodu rany na szyi, ogarnięty żądzą zemsty. Jeśli jednak wejdzie powoli, ostrożnie, lufą pistoletu otwierając wahadłowe drzwi centymetr po centymetrze, Ginger znajdzie się w kłopotach. Każda mijająca sekunda zmniejszała prawdopodobieństwo, że wszystko rozegra się tak, jak się spodziewała. Może rana na jego szyi była znacznie poważniejsza, niż przypuszczała. Wciąż mógł leżeć na podłodze w bibliotece, wykrwawiając się na śmierć na chińskim dywanie. Modliła się, żeby tak było. Ale wiedziała, że żyje. I nadchodził. Mogła wrzasnąć i zaalarmować sąsiadów, którzy wezwaliby policję, lecz napastnik miałby dość czasu, żeby ją zabić. Dopiero potem rzuciłby się do ucieczki. Wzywanie pomocy byłoby stratą energii. Jeszcze mocniej przylgnęła do ściany, jakby chciała się w nią wtopić. Drzwi, oddalone o kilka centymetrów od twarzy, przykuwały jej uwagę, jakby była myszką wpatrującą się w
węża. Była gotowa zareagować na pierwszy znak ruchu, ale drzwi pozostawały nieruchome, nieznośnie nieruchome. Do licha, gdzie on się podziewa? Minęło pięć sekund. Dziesięć. Dwadzieścia. Co on robi? Z każdą sekundą smak krwi w ustach stawał się coraz bardziej kwaśny i mdłości ściskały jej żołądek. Zastanawiając się nad tym, co zrobiła w bibliotece, była wstrząśnięta, że okazała się zdolna do takiego okrucieństwa. A przecież to jeszcze nie koniec. Wyobraziła sobie szerokie ostrze noża wbijające się w ciało tego człowieka i zatrzęsła się z odrazy. Nie była zabójcą. Była uzdrowicielką - nie tylko z wykształcenia, ale i z natury. Próbowała przestać myśleć o tym, jak dźga swojego prześladowcę nożem. Takie myśli były niebezpieczne, mąciły w głowie i odbierały odwagę. Gdzie on jest? Nie mogła czekać dłużej. Bojąc się, że bierność osłabi jej determinację, pewna, że każda mijająca sekunda zwiększa przewagę zabójcy, stanęła przed drzwiami. Gdy już miała je uchylić, aby zerknąć przez szczelinę na korytarz i do salonu, zmroziło ją nagłe uczucie, że on tam jest, kilkanaście centymetrów dalej, po drugiej stronie, i czeka, aż ona wykona pierwszy ruch. Wstrzymując oddech, słuchała przez chwilę. Cisza. Przyłożyła ucho do drzwi, ale wciąż niczego nie słyszała. Rączka noża ślizgała się w jej spoconej dłoni. Chwyciła skraj drzwi i ostrożnie pociągnęła do wewnątrz, uchylając je na centymetr. Nie huknął strzał, więc przysunęła oko do szczeliny. Bandyta nie stał na wprost niej, jak się obawiała; zobaczyła, że jest w holu. Wrócił do mieszkania z korytarza, z pistoletem w ręku. Najwyraźniej najpierw szukał jej przy windzie i na schodach. Zamknął drzwi na klucz i założył łańcuch, żeby opóźnić jej ucieczkę, było więc jasne, że wie, iż Ginger wciąż jest w mieszkaniu. Przyciskał ugryzioną rękę do ugryzionego gardła. Nawet z daleka słyszała jego chrapliwy oddech. Już nie był spanikowany. Z każdą sekundą nabierał pewności siebie. Zaczynał rozumieć, że nie grozi mu śmierć. Przesunął się i spojrzał w lewo, w stronę salonu, potem w prawo, ku sypialni. Popatrzył w głąb długiego ciemnego korytarza. Serce Ginger zaczęło tłuc się niespokojnie, bo miała wrażenie, że mężczyzna patrzy prosto na nią. Ale stał zbyt daleko, żeby zobaczyć, iż
drzwi są odrobinę uchylone. Zamiast ruszyć w jej stronę, wszedł do sypialni. Jego ciche, zdecydowane ruchy odbierały Ginger nadzieję. Puściła drzwi kuchni, wiedząc już, że jej plan się nie uda. Był zawodowcem, przywykłym do takich sytuacji, i choć na początku jej niespodziewany atak wytrącił go z równowagi, szybko dochodził do siebie. Kiedy skończy przeszukiwać sypialnię i szafy, znów będzie opanowany. Nie wpadnie do kuchni, nie zrobi z siebie łatwego celu. Musiała wydostać się z mieszkania. Szybko. Nie miała szans dotrzeć do drzwi frontowych. Bandyta pewnie skończył już przeszukiwać sypialnię i wracał do holu. Odłożyła nóż, sięgnęła pod bluzkę, wyciągnęła porwany biustonosz i rzuciła go na podłogę. Bezgłośnie obeszła stół, odsunęła firanki i spojrzała przez okno na podest schodów pożarowych. Po cichu przekręciła klamkę. Podciągnęła dolną połówkę okna. Drewniana rama, napęczniała od zimowej wilgoci, przesuwała się opornie, z piskiem, trzeszczeniem i zgrzytem. Ale po chwili opór zmalał, okno skoczyło w górę i zatrzymało się z głośnym hukiem i grzechotaniem szkła. Ginger wiedziała, że zaalarmowała bandytę. Słyszała, jak biegnie korytarzem. Pospiesznie wygramoliła się przez okno na żelazne schody pożarowe i ruszyła w dół. Smagał ją szczypiący wiatr, mróz przenikał do kości. Metalowe stopnie pokrywał lód z nocnej burzy i z poręczy zwisały sople. Opadające zakosami schody były zdradliwe, ale musiała zejść jak najszybciej, żeby nie zarobić kulki w tył głowy. Ślizgała się na każdym stopniu. Bez rękawiczek nie mogła przytrzymać się lodowatych poręczy, bo gdy spróbowała, jej spocona ręka błyskawicznie przymarzła do gołego metalu i oderwała ją kosztem utraty fragmentów naskórka. Od następnego podestu dzieliły ją cztery stopnie, gdy usłyszała przekleństwo i zerknęła przez ramię. Zabójca Pabla Jacksona wychodził przez okno. Zbyt szybko zrobiła następny krok, pośliznęła się i zsunęła z trzech ostatnich stopni na podest. Upadek na nowo rozpalił ból w plecach. Ciało Ginger strzaskało lód, który pokrywał metalową siatkę, i jego kawałki posypały się na dolne poziomy schodów, z brzękiem rozbijając się o stopnie. Obłąkańcze wycie wiatru niemal zagłuszyło wystrzał pistoletu z tłumikiem, jednak Ginger zobaczyła, jak iskry skoczyły z metalu parę centymetrów od jej twarzy. Strzelec chybił o włos. Spojrzała w górę. Bandyta składał się do następnego strzału, ale nagle się pośliznął i zjechał z kilku stopni. Pomyślała, że spadnie prosto na nią. Trzy razy chwytał się poręczy, zanim zdołał się zatrzymać.
Leżał na plecach na kilku stopniach, z jedną ręką zaciśniętą na krawędzi schodka i z nogą wsuniętą w wąską przestrzeń pomiędzy żelaznymi tralkami. Drugą ręką zahaczył o poręcz, dzięki czemu udało mu się zakończyć ten niekontrolowany zjazd. Właśnie w tej ręce trzymał pistolet i dlatego nie mógł od razu oddać drugiego strzału. Ginger podniosła się, zamierzając jak najszybciej zejść na dół. Gdy jeszcze raz rzuciła okiem za siebie, jej uwagę przykuły guziki płaszcza bandyty, jedyne kolorowe przedmioty w przyćmionym świetle zimowego dnia. Jasne mosiężne guziki, każdy z wypukłą sylwetką lwa stojącego na zadnich łapach, znajomym wizerunkiem z angielskiej heraldyki. Wcześniej nie dostrzegła w nich nic szczególnego; były podobne do setek innych z kurtek sportowych, swetrów, płaszczy. Teraz jednak wbiła w nie spojrzenie i wszystko inne się rozmyło. Nawet gwiżdżący dziko wiatr, który wdzierał się we wszystkie zakamarki zimowego dnia, nie miał dostępu do jej świadomości. Guziki. Tylko te guziki przykuwały jej uwagę i budziły lęk znacznie większy niż sam bandyta. - Nie... - wymamrotała zrozpaczona. Guziki. - O nie. - Guziki. Był to najgorszy czas i miejsce na utratę panowania nad sobą. Nie mogła zapobiec atakowi, bo znowu przytłoczył ją miażdżący, irracjonalny strach. Sprawiał, że czuła się mała, skazana na pewną zgubę. Ten strach wtrącił ją do dziwnego, pozbawionego światła wewnętrznego świata, przez który musiała uciekać na oślep. Oderwała wzrok od guzików i rzuciła się w dół schodów. Spowiła ją zupełna ciemność. Wiedziała, że ta paniczna ucieczka może zakończyć się złamaniem nogi albo kręgosłupa. A wtedy, gdy będzie leżała sparaliżowana, zabójca przyłoży jej pistolet do głowy i pociągnie za spust. Ciemność. * Zimno. Kiedy świat wrócił do Ginger - albo ona do świata - kuliła się w martwych liściach, śniegu i cieniach u podnóża zewnętrznych schodów prowadzących do sutereny na tyłach jakiegoś domu, nie wiadomo jak daleko od mieszkania Pabla na Newbury Street. W jej plecach pulsował tępy ból. Bolał ją cały prawy bok, a paskudnie otarta lewa ręka płonęła. Ale najgorsze było zimno. Ziąb ciągnął od śniegu i lodu, na którym siedziała. Mróz przenikał w nią osmotycznie z betonowej ściany, o którą się opierała. Ostry wiatr spływał po dziesięciu stromych stopniach, parskając i warcząc jak żywe stworzenie.
Nie miała pojęcia, jak długo tu siedzi, ale wiedziała, że jeśli się nie ruszy, dostanie zapalenia płuc. Jednak bandyta mógł być w pobliżu i gdyby zbyt szybko się ujawniła, polowanie rozpoczęłoby się na nowo. Postanowiła poczekać parę minut. Była zdumiona, że zeszła z oblodzonych schodów pożarowych i dotarła tu, nie skręcając sobie karku. Najwyraźniej w czasie fugi, sprowadzona do żałosnego poziomu przerażonego, bezmyślnego zwierzęcia, zyskiwała przynajmniej zwierzęcą szybkość i zwinność. Niczym para pracowitych wampirów, wiatr i betonowa ściana wciąż wysysały z niej ciepło. Wąska klatka schodowa coraz bardziej przypominała Ginger otwarty sarkofag. Uznała, że pora się ruszyć. Podniosła się powoli. Małe podwórko za domem było puste, podobnie jak sąsiednie. Zlodowaciały śnieg. Parę nagich drzew. Nic groźnego. Drżąc, pociągając nosem i mruganiem przepędzając łzy, wspięła się na schody i ruszyła po ceglanym chodniku do furtki na końcu małej nieruchomości. Zamierzała wrócić na Newbury Street, znaleźć telefon i zadzwonić na policję, ale zapomniała o tym, gdy zbliżyła się do furtki. Po obu stronach na słupkach stały latarnie powozowe z kutego żelaza z bursztynowymi szybkami. Albo zostały zapalone przez przypadek, albo uruchomił je solenoid, który mylnie uznał ponure zimowe przedpołudnie za zmierzch. Były to lampy elektryczne z mrugającymi żarówkami, które imitowały płomień gazowy. Migotliwe bursztynowe światło tańczyło na szybkach. Ta pulsująca żółtawa jasność sprawiła, że oddech u wiązł Ginger w gardle i znów ogarnęła ją irracjonalna panika. Nie! Nie znowu. Mgła. Nicość. Wszystko zniknęło. * Zimniej. Zdrętwiały jej ręce i stopy. Najwyraźniej znów była na Newbury Street. Wczołgała się pod ciężarówkę. Leżąc w mroku pod miską olejową, wyjrzała ze swojej kryjówki i zobaczyła pojazdy zaparkowane po drugiej stronie ulicy. Ukrywała się. Za każdym razem, gdy dochodziła do siebie po ataku fugi, ukrywała się przed czymś przerażającym. Dzisiaj ukrywała się przed zabójcą Pabla. A w inne dni? Przed czym wtedy się ukrywała? Nawet teraz chowała się nie tylko przed bandytą, ale także przed czymś innym, co krążyło na krawędzi przypomnienia. Przed czymś, co widziała w Nevadzie. Czymś. - Proszę pani? Halo, proszę pani?
Ginger zamrugała i niemrawo odwróciła się w stronę, z której dobiegał głos. Zobaczyła klęczącego mężczyznę, zaglądającego pod tył ciężarówki. Przez chwilę myślała, że to jej prześladowca. - Proszę pani, stało się coś złego? Nie był to zabójca, który najwyraźniej zrezygnował, gdy nie mógł jej znaleźć, i uciekł. Tego mężczyznę widziała po raz pierwszy. Z ulgą powitała widok nieznajomej twarzy. - Do licha, co pani tam robi? Ginger była w stanie, który nawet w niej samej budził litość. Wyobrażała sobie, jak musiała wyglądać, gdy biegała po ulicach niczym jakiś obłąkany dziwoląg. Odarto ją z całej godności. Przysunęła się do człowieka, który do niej mówił, chwyciła wyciągniętą rękę i wygramoliła się spod ciężarówki, wozu meblowego firmy Mayflower. Jego tylne drzwi były otwarte. Zajrzała do środka, zobaczyła pudła i meble. Mężczyzna, który ją wyciągnął spod samochodu, był młody, ogorzały, i miał na sobie pikowany, ocieplany kombinezon z logo Mayflower na piersi. - Co się stało? - zapytał. - Przed kim się pani ukrywa? Ginger zauważyła policjanta stojącego na środku niedalekiego skrzyżowania. Kierował ruchem, bo sygnalizacja nie działała. Pobiegła w jego stronę. Mężczyzna z logo Mayflower zawołał za nią. Była zdziwiona, że w ogóle może biec. Czuła się jak istota zbudowana wyłącznie z bólu i zimna. A jednak biegła w wyjącym wietrze lekko jak we śnie. Rynsztoki były pełne lodowej brei, lecz sama jezdnia była względnie sucha. Uskakując z drogi nadjeżdżającym samochodom, Ginger krzyknęła do policjanta: - Zabito człowieka! Popełniono morderstwo! Musi pan tam pójść! Morderstwo! Kiedy spojrzał w jej stronę z troską na szerokiej irlandzkiej twarzy, zobaczyła nagle lśniące mosiężne guziki jego ciężkiego zimowego płaszcza. Różniły się nieco od tych na skórzanym płaszczu mordercy: nie zdobił ich lew, lecz jakaś inna wypukła figura, ale ich widok natychmiast naprowadził jej myśli na wspomnienie guzików, które musiała widzieć w czasie tajemniczych wydarzeń w motelu Zacisze. Zakazane wspomnienia zaczęły wypływać, pociągając spust Azraela. Gdy straciła kontrolę nad sobą i uciekła w ciemność, ostatnim dźwiękiem, jaki słyszała, był jej własny żałosny krzyk rozpaczy. * Najzimniej.
Tego dnia, przynajmniej dla Ginger Weiss, Boston był najzimniejszym miejscem na ziemi. Przenikający do szpiku kości styczniowy ziąb ścinał mrozem ducha i ciało. Gdy się ocknęła, siedziała na lodzie i śniegu. Ręce i stopy miała zdrętwiałe, sztywne, a usta spierzchnięte i spękane. Tym razem znalazła schronienie w wąskiej przestrzeni pomiędzy rzędem ozdobnie przystrzyżonych krzewów i ceglanym budynkiem, gdzie wysunięty mur wieży spotykał się z płaską częścią głównej fasady. Dawny hotel Agassiz. Tutaj mieszkał Pablo. Tutaj został zabity. Zatoczyła pełny krąg. Nagle usłyszała, że ktoś się zbliża. Pomiędzy oszronionymi, oblodzonymi gałęziami krzewów zobaczyła, że ktoś przechodzi przez niskie ogrodzenie z kutego żelaza, oddzielające trawnik od chodnika. Widziała tylko obute stopy, nogi w niebieskich spodniach i poły długiego, ciężkiego granatowego płaszcza. Gdy mężczyzna szedł przez wąski pas trawnika w kierunku zarośli, rozpoznała policjanta, który kierował ruchem, zanim rzuciła się do ucieczki. Bojąc się kolejnego ataku na widok guzików, zamknęła oczy. Być może nieodwracalny uraz psychiczny był skutkiem ubocznym prania mózgu, któremu ją poddano, nieuchronnym następstwem stresu powodowanego przez napór stłumionych wspomnień, które próbowały wyrwać się z jej podświadomości. Nawet jeśli znajdzie innego hipnotyzera, który będzie pracował z nią tak jak Pablo, może nie udać mu się przełamać blokady albo zmniejszyć presji, a wtedy jej stan będzie ulegał ciągłemu pogorszeniu. Skoro jednego przedpołudnia miała aż trzy fugi, co zapobiegnie trzem kolejnym w ciągu następnej godziny? Buty policjanta chrzęściły na zmrożonym śniegu. Zatrzymał się przed nią. Słyszała, jak rozsuwa niskie krzaki, żeby zajrzeć do jej kryjówki. - Proszę pani, co się stało? Co pani krzyczała o morderstwie? Proszę pani... Może wpadnie w następną fugę i pozostanie w niej na zawsze. - O co pani chodziło? - dopytywał się glina współczującym tonem. - Moja droga, nie potrafię pani pomóc, jeśli się tego nie dowiem. Nie byłaby córką Jacoba Weissa, gdyby nie odpowiedziała uprzejmie na życzliwość innych, i troska policjanta w końcu wyrwała ją z odrętwienia. Otworzyła oczy i spojrzała na najwyższy guzik jego płaszcza. Widok ten nie sprowadził na nią nienawistnej ciemności. Ale to nic nie znaczyło, bo oftalmoskop, czarne rękawiczki i inne rzeczy też na nią nie działały, gdy zmuszała się do ponownej konfrontacji. Policjant z trzaskiem przedarł się przez krzewy. - Zabili Pabla. Zamordowali Pabla - wymamrotała.
Gdy to mówiła, znowu ogarnęło ją poczucie winy. Szósty stycznia do końca życia miał być jej czarnym dniem. Pablo nie żyje, ponieważ próbował jej pomóc. Jaki zimny dzień. 5 W drodze W poniedziałek rano szóstego stycznia Dom Corvaisis wsiadł do wypożyczonego chevroleta i ruszył przez swoje dawne osiedle w Portlandzie. Usiłował wprawić się w nastrój, jaki mu towarzyszył podczas wyjazdu z Oregonu do Mountainview w Utah przed ponad półtora rokiem. Potężna ulewa skończyła się o świcie. Niebo, choć wciąż zachmurzone od horyzontu po horyzont, miało szczególny odcień prochowej szarości; przypominało wypalone pole, jakby ponad chmurami płonął ogień, w którym wyparowała cała wilgoć. Dom jechał przez campus uniwersytecki, zatrzymując się od czasu do czasu i próbując przywołać swoje uczucia i nastawienie z przeszłości. Zaparkował naprzeciwko dawnego mieszkania i patrząc w okna, usiłował przypomnieć sobie człowieka, jakim był kiedyś. Z zaskoczeniem stwierdził, że trudno mu wskrzesić nieśmiałość, z jaką tamten Dom Corvaisis podchodził do życia. Pamiętał, jaki wtedy był, ale wspomnieniom brakowało intensywności i nie potrafił się utożsamić ze swoim dawnym ja. Widział tamte dawne dni, lecz nie umiał się w nie wczuć, co być może wskazywało, że już nigdy nie stanie się tamtym dawnym Domem - a bardzo się bał takiej możliwości. Nie wątpił, że latem półtora roku temu zobaczył na drodze coś strasznego i że w związku z tym spotkała go jakaś potworna krzywda. Kryła się w tym jednak zagadka i sprzeczność. Zagadkowe było to, że tamto zdarzenie spowodowało w nim korzystne zmiany. Jak to się stało, że doświadczenie związane z bólem i strachem tak pozytywnie zmieniło jego podejście do życia? Sprzeczność polegała na tym, że pomimo dobroczynnego wpływu na osobowość przyprawiało go to o koszmary. Jak coś mogło być jednocześnie przerażające i zbawienne, straszne i podnoszące na duchu? Odpowiedzi, jeśli w ogóle można było je znaleźć, kryły się nie tu, w Portlandzie, ale gdzieś po drodze. Zapuścił silnik, wrzucił bieg i odjechał spod swojego dawnego mieszkania, wyruszając na poszukiwanie kłopotów. * Najkrótsza trasa z Portlandu do Mountainview zaczyna się od odcinka 1-80 prowadzącego na północ, ale Dom, jak dziewiętnaście miesięcy temu, skierował się na południe międzystanową numer 5. Tamtego lata zaplanował kilkudniowy przystanek w Reno, żeby zebrać materiały do cyklu opowiadań o hazardzie, dlatego wybrał okrężną drogę.
Jechał znajomą autostradą bez pośpiechu, nie przekraczając osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, a na stromych podjazdach zwalniał nawet do sześćdziesięciu pięciu. Jak wcześniej, zatrzymał się na lunch w Eugene. Mając nadzieję, że zauważy coś, co odświeży mu pamięć i stanie się ogniwem łączącym go z tajemniczymi wypadkami z czasu poprzedniej podróży, przyglądał się mijanym miasteczkom. Nie zobaczył niczego niepokojącego i parę minut po szóstej wieczorem, zgodnie z planem, dotarł bez przeszkód do Grants Pass. Zameldował siew motelu, w którym gościł osiemnaście miesięcy temu. Pamiętał numer pokoju - dziesiątka - ponieważ w pobliżu stały automaty z napojami i lodem, źródło irytujących wieczornych hałasów. Pokój nie był zajęty, więc poprosił o niego, mętnie tłumacząc recepcjoniście, że łączą go z nim sentymentalne wspomnienia. Zjadł kolację w tej samej restauracji, po drugiej stronie drogi naprzeciwko motelu. Szukał satori, czyli „nagłego oświecenia” według zen. Ale nie spłynęło na niego. Przez cały dzień zerkał w lusterko wsteczne, spodziewając się ogona. Podczas kolacji ukradkowo przyglądał się innym klientom. Jeśli ktoś go śledził, był w tym mistrzem i umiał się kryć. O dziewiątej, zamiast skorzystać z telefonu w pokoju, poszedł do automatu na pobliskiej stacji obsługi. Płacąc kartą kredytową, wykręcił numer budki telefonicznej w Laguna Beach. Zgodnie z umową, Parker Faine czekał już tam z raportem dotyczącym poczty odebranej w jego imieniu. Istniało pewne ryzyko, że któryś z aparatów jest na podsłuchu, ale po odebraniu dwóch niepokojących zdjęć z polaroidu Dom zadecydował (a Parker się z nim zgodził), że w tym przypadku rozwaga i paranoja są synonimami. - Rachunki - powiedział Parker. - Reklamówki. Żadnych dziwnych wiadomości, żadnych zdjęć. A co u ciebie? - Na razie nic - odparł Dom, opierając się o ścianę kabiny z pleksiglasu i aluminium. Nie spałem zbyt dobrze zeszłej nocy. - Wybrałeś się na spacer? - Nie rozwiązałem ani jednego węzła, ale miałem koszmary. Znowu księżyc. Ktoś szedł za tobą do telefonu? - Nie, chyba że był cienkim jak dziesięciocentówka mistrzem kamuflażu. Możesz jutro zadzwonić pod ten sam numer bez obawy, że linia jest na podsłuchu. - Zachowujemy się jak dwaj pomyleńcy.
- Ja mam dobrą zabawę - stwierdził Parker. - W dzieciństwie zawsze lubiłem się bawić w policjantów i złodziei, w chowanego, w szpiegów... Trzymaj się, przyjacielu. Gdybyś potrzebował pomocy, natychmiast się zjawię. - Wiem - odparł Dom. Wrócił do motelu, kuląc się w zimnym wilgotnym wietrze. Jak w hotelu w Portlandzie, w nocy zbudził się trzy razy z koszmaru, którego nie pamiętał, za każdym razem krzycząc coś o księżycu. * We wtorek siódmego stycznia wstał wcześnie i pojechał do Sacramento. Potem skręcił w międzystanową 1-80, zmierzając na wschód w kierunku Reno. Przez większą część drogi padał deszcz, srebrzysty i zimny, a gdy Dom dotarł do podnóży gór Sierra, zaczął sypać śnieg. Zatrzymał się na stacji Arco, kupił łańcuchy na koła i założył je przed jazdą przez góry. Tamtego lata droga z Grants Pass do Reno zabrała mu ponad dziesięć godzin, ale tym razem trwała jeszcze dłużej. Wreszcie zameldował się w hotelu Harrałfs, w którym się wtedy zatrzymał, zadzwonił z automatu do Parkera Faine’a i zjadł lekką kolację w barze kawowym. Zbyt zmęczony, żeby zrobić coś więcej, kupił lokalną gazetę i wrócił do pokoju. O wpół do dziewiątej, siedząc w łóżku w bieliźnie, natknął się na artykuł o Zebediahu Lomacku. MAJĄTEK CZŁOWIEKA Z KSIĘŻYCA WART PÓŁ MILIONA DOLARÓW RENO - Zebediah Harold Lomack, lat 50, którego samobójcza śmierć w dniu Bożego Narodzenia doprowadziła do odkrycia jego dziwnej obsesji na punkcie księżyca, pozostawił majątek oszacowany na ponad 500 tysięcy dolarów. Z dokumentów złożonych w sądzie do spraw spadkowych przez Elcanor Wolscy, siostrę zmarłego i wykonawczynię jego testamentu, wynika, że większa część funduszy jest ulokowana na kontach różnych towarzystw oszczędnościowych i pożyczkowych oraz w obligacjach skarbowych. Skromny dom Lomacka pod numerem 1420 przy Wass Valley Road ma wartość około 35 tysięcy dolarów. Lomack, zawodowy hazardzista, dorobił się podobno majątku głównie na grze w pokera. „Był jednym z najlepszych graczy, jakich znałem” - powiedział Sidney „Sierra Sid” Garfork z Reno, zawodowy pokerzysta i ubiegłoroczny zdobywca tytułu mistrza świata w grze w pokera w kasynie Binion’s Horseshoe w Las Vegas. „Grał w karty od dzieciaka, miał do tego dryg, jak inni do baseballu, matmy czy fizyki”. Według Garforka i innych znajomych
majątek Lomacka byłby jeszcze większy, gdyby nie jego słabość do gry w kości. „Tracił na stołach więcej niż połowę wygranych, a poza tym fiskus też brał swoją część”. W noc Bożego Narodzenia sąsiad zgłosił, że słyszał strzał. Ciało Lomacka leżało w zaśmieconej kuchni. Podczas oględzin policjanci znaleźli tysiące zdjęć księżyca na ścianach, sufitach i meblach. Artykuł zawierał więcej informacji; najwyraźniej to zdarzenie od dwóch tygodni było lokalną sensacją. Dom czytał go z rosnącym zainteresowaniem i zaniepokojeniem. Prawdopodobnie obsesja Zebediaha Lomacka nie miała nic wspólnego z jego problemami. Zbieg okoliczności. A jednak czuł dokładnie to samo - strach, grozę i zachwyt - jak wtedy, gdy budził się z koszmarów, podczas których lunatykował i próbował zabić okna gwoździami. Przeczytał artykuł kilka razy i o dziewiątej piętnaście, pomimo zmęczenia, postanowił rzucić okiem na dom Lomacka. Ubrał się, poprosił o przyprowadzenie wypożyczonego wozu z hotelowego parkingu i zapytał, jak dojechać do Wass Valley Road. Reno leży poniżej granicy wiecznego śniegu, więc noc była sucha, a drogi czyste. Dom wstąpił do całodobowej drogerii Sav-On, żeby kupić latarkę. Dotarł pod numer 1420 na Wass Valley Road krótko po dziesiątej i zaparkował po drugiej stronie ulicy. Dom Lomacka, bungalow z wielkimi werandami, stał na półakrowej działce. Łaty śniegu z wcześniejszych burz leżały na dachu, przykrywały trawnik i obciążały gałęzie kilku wielkich sosen. Okna były ciemne. Z artykułu wynikało, że Eleanor Wolsey, siostra Zebediaha Lomacka, przyleciała z Florydy trzy dni po jego śmierci, dwudziestego ósmego grudnia. Zajęła się pogrzebem, który odbył się trzydziestego, i została na czas potrzebny do uregulowania spraw majątkowych. Zatrzymała się w hotelu, nie w domu brata, ponieważ bungalow robił zbyt przygnębiające wrażenie. Dominick był praworządnym obywatelem; perspektywa włamania nie przyprawiała go o przyjemny dreszczyk emocji. Ale musiał to zrobić, ponieważ tylko w ten sposób mógł obejrzeć wnętrze. Zwracanie się do Eleonor Wolsey z prośbą o zgodę nie miało sensu, bo w gazecie cytowano jej wypowiedzi, które jednoznacznie wskazywały, że jest zmęczona dziennikarzami, a perwersyjna ciekawość nieznajomych budzi w niej wstręt. Pięć minut później, na werandzie na tyłach domu Lomacka, Dominick stwierdził, że drzwi poza zwykłym zamkiem są także zabezpieczone zasuwą. Zajął się oknami
wychodzącymi na werandę. To nad kuchennym zlewem nie było zamknięte od środka. Otworzył je i wszedł do kuchni. Osłaniając ręką latarkę, żeby nie przyciągnąć uwagi kogoś z zewnątrz, wodził wąskim snopem światła po kuchni. Pomieszczenie było w lepszym stanie niż w czasie wkroczenia policji w Boże Narodzenie. W gazecie napisano, że dwa dni temu siostra Lomacka zaczęła sprzątać dom i przygotowywać go do sprzedaży. Najwyraźniej zaczęła od kuchni. Śmieci znikły. Blaty były czyste, podłogi lśniące. W powietrzu unosił się zapach farby i preparatu owadobójczego. Jeden wystraszony karaluch przebiegł po listwie przypodłogowej i czmychnął za lodówkę, ale nie było więcej robactwa. Nie było też zdjęć księżyca. Zmartwiony Dom pomyślał, że pewnie Eleanor Wolsey i jej pomocnicy wysprzątali cały dom. Prawdopodobnie wszystkie ślady obsesji Zebediaha Lomacka zostały zdarte, wyszorowane, wyrzucone. Obawy okazały się nieuzasadnione, bo gdy wszedł za bladym snopem światła do salonu, zobaczył ściany, sufit i okna wytapetowane wielkimi plakatami z księżycem. Miał wrażenie, że nagle zawisł w dalekim kosmosie, w jakimś szczególnie zatłoczonym miejscu, w którym pięćdziesiąt światów orbituje nieprawdopodobnie blisko jeden drugiego. Czuł się zdezorientowany. Zakręciło mu się w głowie, w ustach miał sucho. Powoli wyszedł na korytarz, gdzie zdjęcia księżyca - kolorowe i czarno-białe, duże i małe, niektóre nakładające się na inne - były przymocowane do ścian klejem, taśmą klejącą albo zszywkami. To samo zobaczył również w dwóch sypialniach. Wszechobecne księżyce przywodziły na myśl grzyb, który rozsiał zarodniki i zagnieździł się w całym domu, opanowując wszystkie zakamarki. Reporter z gazety napisał, że nikt poza Lomackiem nie przebywał w tym domu od ponad roku. Dom uwierzył w to bez zastrzeżeń, bo gdyby ktokolwiek zobaczył dzieło tego obłąkanego
wycinankowego
Michała
Anioła,
natychmiast
wezwałby
pogotowie
psychiatryczne. Sąsiedzi wspominali o nagłej szybkiej przemianie hazardzisty w odludka. Z ich słów wynikało, że fascynacja Lomacka księżycem zaczęła się latem półtora roku temu. Latem półtora roku temu... Termin ten zadziwiająco zbiegał się z początkiem zmian w jego własnym życiu. Doma ogarniał coraz większy niepokój. Nie potrafił zrozumieć idei tej niesamowitej ekspozycji, nie umiał wniknąć w szalony umysł Lomacka, ale rozumiał jego strach. Chodząc po pełnym księżyców domu i oświetlając latarką lunarne tarcze, czuł mrowienie na karku. Księżyce nie hipnotyzowały go tak jak Lomacka, ale patrząc na nie, instynktownie czuł, że
impuls, który pchnął pokerzystę do wytapetowania domu wizerunkami księżyca, był tym samym, który jemu kazał o nim śnić. On i Lomack przeżyli wspólnie jakieś zdarzenie, w którym księżyc odgrywał ważną rolę albo był jakimś potężnie oddziałującym symbolem. Tamtego lata musieli przebywać w tym samym miejscu w tym samym czasie. W złym miejscu, w złym czasie. Stres i tłumione wspomnienia doprowadziły Lomacka do obłędu. Czyja też zwariuję? - zastanawiał się Dom, rozglądając się po głównej sypialni. Nagle przyszła mu do głowy nowa ponura myśl. Przypuśćmy, że Lomack nie zabił się z rozpaczy, nie potrafiąc uwolnić się od obsesji, ale wsunął sobie w usta lufę strzelby, ponieważ przypomniał sobie, co go spotkało latem półtora roku temu, i te wspomnienia były znacznie gorsze niż życie po poznaniu tajemnicy. Jego własne lunatykowanie i koszmary mogą również okazać się mniej straszne od tego, co się wydarzyło w czasie jazdy z Portlandu do Mountainview. Księżyce... Dom miał wrażenie, że niezliczone wizerunki jasnych tarcz zaczynają na niego napierać. Klaustrofobiczny wystrój utrudniał mu oddychanie i był przekonany, że księżyce zapowiadają coś bardzo złego. Chwiejnym krokiem wypadł z pokoju, pragnąc od nich uciec. Wśród stad skaczących cieni, zbudzonych przez światło latarki, przebiegł krótki korytarz, wpadł do salonu, potknął się o stos książek i runął jak długi. Przez chwilę leżał oszołomiony, ale szybko rozjaśniło mu się w głowie. Drgnął, wlepiając oczy w słowo „Dominick”, nabazgrane mazakiem na jasnej tarczy księżyca na jednym z tuzinów identycznych plakatów. Wcześniej, gdy wszedł od strony kuchni, nie zauważył tego napisu, ale gdy się przewrócił, światło latarki padło prosto na plakat z imieniem. Przebiegł go zimny dreszcz. W gazecie nie było o tym wzmianki, lecz autorem napisu musiał być Lomack. Dom nie znał hazardzisty, ale udawanie, że chodzi o jakiegoś innego Dominicka, byłoby chowaniem głowy w piasek. Podniósł się z podłogi, zrobił parę kroków w stronę plakatu ze swoim imieniem i zatrzymał się w odległości niespełna dwóch metrów od ściany. W półcieniu dostrzegł napis na sąsiednim plakacie. Jego imię było jednym z czterech, które Lomack nabazgrał na innych wizerunkach księżyca: DOMINICK, GINGER, FAYE, ERNIE. Znalazło się tutaj, bo wraz z autorem napisów przeżył jakieś zapomniane koszmarne wydarzenie, a zatem pozostałe imiona musiały należeć do osób, które też brały w nim udział, choć ich nie pamiętał. Pomyślał o księdzu na zdjęciu z polaroidu. Czy to był Ernie? I o blondynce przywiązanej do łóżka. Ginger? A może Faye?
Gdy przesuwał snop światła z jednego imienia na drugie i z powrotem, w jego pamięci odżyło jakieś mroczne, budzące grozę wspomnienie. Niestety pozostało głęboko w podświadomości - amorficzna plama, jak ogromny stwór przepływający pod powierzchnią mętnego morza: o jego obecności świadczy tylko pomarszczony kilwater oraz ruch światła i cienia w wodzie. Dominick próbował sięgnąć po to wspomnienie i pochwycić je, lecz przepadło bez śladu. Strach trzymał go w swoich szponach od chwili, gdy wszedł do mieszkania Lomacka, ale w tym momencie nad lękiem przeważyła frustracja. Jego głos odbił się zimnym echem od wytapetowanych księżycami ścian, kiedy krzyknął z rozpaczą: - Dlaczego nie mogę sobie nic przypomnieć?! - Oczywiście wiedział dlaczego: ktoś grzebał w jego umyśle, usuwając z niego pewne wspomnienia. Ale wciąż krzyczał, przestraszony i wściekły. - Dlaczego nie mogę sobie tego przypomnieć? Muszę sobie przypomnieć! - Wyciągnął lewą rękę w stronę plakatu ze swoim imieniem, jakby chciał wydrzeć z niego wspomnienie tego, co było w głowie Lomacka, gdy pisał „Dominick”. Serce łomotało mu w piersi. Ryknął z gniewem: - Cholera, niech was cholera, kimkolwiek jesteście, przypomnę sobie. Przypomnę was sobie, sukinsyny. Dranie! Przypomnę sobie. Nagle, choć go nie dotykał, choć jego ręka znajdowała się w odległości kilkudziesięciu centymetrów, plakat z jego imieniem oderwał się od ściany. Był przymocowany czterema paskami taśmy klejącej, które oderwały się z trzaskiem rozpinanego suwaka. Plakat odkleił się, jakby wiatr dmuchnął przez ścianę i tynk, i popłynął przez pokój z szelestem papierowych skrzydeł. Zaskoczony Dominick cofnął się gwałtownie, niemal przewracając się o książki. Plakat zatrzymał się w połowie drogi, oświetlony trzymaną w drżącej dłoni latarką. Wisiał w powietrzu na poziomie oczu, falując lekko od góry do dołu i wybrzuszając się w stronę Dorna, a potem w stronę ściany. Jego imię na dziobatej powierzchni księżyca wiło się jak na łopoczącym sztandarze. Mam halucynacje, pomyślał zrozpaczony Dominick. Wiedział jednak, że to się dzieje naprawdę. Nie mógł oddychać, jakby powietrze zgęstniało niczym syrop, nie dając się zassać do płuc. Plakat podpłynął bliżej. Domowi drżały ręce. Światło latarki podrygiwało. Ostre błyski cięły falującą powierzchnię błyszczącego papieru. Po nieskończenie długiej chwili, w czasie której jedynym dźwiękiem był szelest ożywionego plakatu, w pokoju rozległ się suchy trzask odklejającej się taśmy. Z sufitu, ze
ścian i z okien spłynęły jednocześnie inne plakaty. Z suchym grzechotem i szumem natarły ze wszystkich stron, aż Dom krzyknął z zaskoczenia i strachu. Ten krzyk odblokował mu krtań i znów mógł oddychać. Oderwała się ostatnia taśma. Pięćdziesiąt plakatów zawisło w powietrzu bez ruchu, już nie falowały, wyglądały jak przylepione do niewidocznej ściany. W domu zmarłego hazardzisty zapadła idealna cisza, jak w pustym kościele, zimna i przenikająca Dorna na wskroś, tłumiąca nawet szmer krwi w jego tętnicach i żyłach. Potem, niczym jeden mechanizm pobudzony do życia pstryknięciem przełącznika, plakaty o wymiarach sto pięćdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów zadrżały, zaszeleściły, załopotały. Choć nie napędzał ich najsłabszy podmuch, ruszyły w kręgu jak konie na karuzeli. Dom stał pośrodku tego niesamowitego wiru, a wizerunki srebrnego globu krążyły, podskakiwały i obracały się, zwijały się i rozwijały, napinały i łopotały, półksiężyce, sierpy i w pełni, przybierały i ubywały, wschodziły i zachodziły, szybciej, szybciej, coraz szybciej. Przywodziły na myśl miotły ze starej bajki, obdarzone magicznym życiem przez ucznia czarnoksiężnika. Strach znikł, ustępując zdumieniu. Dom miał wrażenie, że zjawisko to nie niesie zagrożenia. Wybuchła w nim dzika radość, choć nie umiał znaleźć żadnego wyjaśnienia tego, co miał przed oczami. Stał oniemiały ze zdziwienia, zaintrygowany i zachwycony. Zwykle nic nie budzi większego lęku niż nieznane, ale Dom wyczuwał w tym wszystkim jakąś dobroczynną siłę. Zdumiony, obracał się dokoła, przyglądając się paradzie księżyców, i w końcu wybuchnął drżącym śmiechem. W tym momencie atmosfera zmieniła się gwałtownie. Z łopotem imitacji skrzydeł plakaty rzuciły się na Dorna niczym pięćdziesiąt wielkich wściekłych nietoperzy. Pikowały i przemykały nad jego głową, uderzały go w twarz, tłukły po plecach. Choć nie były żywymi istotami, czuł, że mają złe zamiary. Osłaniając twarz jedną ręką, tłukł je latarką, ale nie chciały odstąpić. Łopot stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej szaleńczy, papierowe skrzydła biły zimne powietrze i zderzały się jedno z drugim. Już nie pamiętając o swojej niedawnej radości, Dom w panice brnął przez pokój, szukając wyjścia. Ale widział tylko śmigające, fruwające wokół niego, wirujące księżyce. Żadnych drzwi. Żadnych okien. Rzucił się w jedną stronę, a potem w drugą, kompletnie zdezorientowany. Hałas zrobił się jeszcze gorszy, gdy w korytarzach i pozostałych pokojach bungalowu inne księżyce zaczęły uwalniać się ze skamieniałych orbit na ścianach. Taśma odrywała się, zszywki wyskakiwały z tynku, klej tracił przylepność. Tysiące podziobanych przez kratery
form odrywało się od ścian, wzbijały w powietrze, wirowały i szybowały w kierunku salonu w kakofonii szelestów, trzasków, szmerów i syków. Wchodziły na orbitę wokół Dorna z narastającym rykiem, który brzmiał tak, jakby otaczały go huczące płomienie. Lśniące kolorowe zdjęcia wydarte z czasopism i książek błyskały, skrzyły się i migotały w świetle latarki, potęgując iluzję ognia, a czarno-białe spływały w kaskadach i kotłowały się niczym popiół w prądach cieplnych. Dom gwałtownie chwytał powietrze, a papierowe księżyce wciskały mu się do ust i musiał je wypluwać. Tysiące małych papierowych światów szalało wokół niego w wielu warstwach, a gdy je w panice rozsuwał, za nimi znajdował następne. Intuicyjnie rozumiał, że ten niewiarygodny pokaz ma mu pomóc w przypomnieniu niepamiętanych wydarzeń. Nie miał pojęcia, kto albo co się za nim kryje, ale wyczuwał, że wszystko to ma jakiś cel. Jeśli zanurzy się w burzy księżyców i pozwoli się porwać, zrozumie swoje sny, zrozumie ich przerażającą przyczynę i będzie wiedział, co go spotkało w czasie podróży półtora roku temu. Był jednak zbyt przestraszony, żeby pozwolić się wprawić w trans przez hipnotyzujące falowanie i podskakiwanie bladych ciał niebieskich. Już nie pragnął objawienia, a nawet się go bał. - Nie, nie - wymamrotał. Przycisnął ręce do uszu i mocno zacisnął powieki. - Dosyć! Dosyć! - krzyknął. Jego serce biło jak oszalałe. - Dosyć tego! - Zabolało go gardło, gdy wrzasnął: - Dość! Był zaskoczony, gdy hałas ucichł jak orkiestra symfoniczna, kończąca grzmiące crescendo w połowie nuty. Nie spodziewał się, że jego protesty zostaną wysłuchane, i nie sądził, że to jego słowa położyły kres temu szaleństwu. Oderwał ręce od uszu. Otworzył oczy. Wokół niego wisiała galaktyka księżyców. Drżącą ręką złapał jedno ze zdjęć i ze zdumieniem obrócił je w ręku. Sprawdził palcami, czy jest materialne. Nie wyróżniało się niczym szczególnym - poza tym, że przed chwilą jak zaczarowane wisiało w powietrzu razem z tysiącami innych. - Jak? - zapytał drżącym głosem, jakby lewitujące księżyce umiały również mówić. Jak? Dlaczego? Księżyce na moment znowu ożyły, jakby zdjął z nich zaklęcie. Tysiące kawałków papieru jednocześnie spadło na podłogę. Spoczęły w nierównych stosach, tworząc zaspę na zimowych butach Dorna, bez śladu tajemniczej siły życiowej, którą przed chwilą były obdarzone.
Oszołomiony Dom ruszył w kierunku wyjścia. Księżyce chrzęściły i szeleściły jak suche jesienne liście. Zatrzymał się w drzwiach i powoli omiótł snopem światła krótki korytarz. Na ścianach nie pozostał ani jeden wizerunek księżyca, były puste. Wrócił na środek pokoju i ukląkł wśród papierów. Odłożył latarkę i przesiewał papierowe księżyce przez drżące ręce, próbując zrozumieć, co widział. Strach walczył w nim z radosnym zdumieniem, a groza z zachwytem. Nie bardzo wiedział, co powinien czuć, bo to doświadczenie nie miało precedensu. W jednej chwili miał ochotę parsknąć beztroskim śmiechem, a zaraz potem mroziło go lodowate tchnienie przerażenia. Wrażenie, że ma do czynienia z niewyobrażalnym złem, sekundę później przerodziło się w równie głębokie przekonanie, że jest to coś dobrego i czystego. Zło. Dobro. Może jedno i drugie... albo ani takie, ani takie. Po prostu... coś. Jakaś tajemnicza rzecz niedająca się opisać, niedająca się ubrać w słowa. Wiedział tylko jedno: cokolwiek go spotkało tamtego lata, było znacznie dziwniejsze, niż przypuszczał. Wciąż przesiewając papiery przez palce, spostrzegł na swoich rękach coś dziwnego. Podniósł je do światła. Pierścienie. Na obu dłoniach płonęły pierścienie opuchniętej czerwonej skóry, tak idealne, jakby zaogniona tkanka dostosowała się do kręgów wyrysowanych cyrklem kreślarza. Gdy na nie patrzył, stygmaty zbladły i po chwili znikły. Był wtorek, siódmy stycznia. 6 Chicago, Illinois Ojciec Wycazik spał w sypialni na piętrze plebanii św. Bernadetty, gdy nagle zbudził go łoskot, głębokie dudnienie basowego bębna z głuchym pogłosem kotła. Dźwięki te przypominały miarowe bicie ogromnego serca, ale prosty dwutaktowy rytm wzbogacało dodatkowe uderzenie: ŁUB-DUB-dub... ŁUB-DUB-dub... ŁUB-DUB-dub... Zdumiony, niezupełnie rozbudzony Stefan zapalił lampę i mrużąc oczy w blasku, popatrzył na budzik. Druga siedem, czwartek rano, z pewnością niezbyt rozsądna pora na paradę. ŁUB-DUB-dub... ŁUB-DUB-dub... Po każdej triadzie uderzeń następowała trzysekundowa pauza, potem znów potrójny łoskot, następnie kolejna przerwa. Precyzyjnie odmierzane dźwięki przywodziły na myśl pracowity ruch tłoka jakiejś ogromnej maszyny.
Ojciec Wycazik odrzucił okrycie i podszedł boso do okna, które wychodziło na dziedziniec pomiędzy plebanią a kościołem. Zobaczył tylko śnieg i nagie drzewa w blasku lampy powozowej wiszącej nad drzwiami zakrystii. Dudnienie stało się głośniejsze, pauzy skróciły się do dwóch sekund. Stefan zdjął szlafrok z oparcia krzesła i nałożył go na piżamę. Donośne bębnienie przestało być jedynie utrapieniem. Ogarnął go lęk. Każdy wybuch dźwięku wstrząsał szybami w oknach i drzwiami w futrynie. Ojciec Wycazik wyszedł na korytarz. Przez chwilę po omacku szukał przełącznika, wreszcie zapalił światło. W głębi krótkiego korytarza po prawej stronie otworzyły się drzwi. Z pokoju wyskoczył w zarzuconym naprędce szlafroku Michael Gerrano, drugi wikariusz. - Co się dzieje? - Nie wiem - odparł Stefan. Następny potrójny łoskot brzmiał dwa razy głośniej od poprzedniego i cały dom zadygotał jak uderzony z ogromną siłą przez trzy gigantyczne młoty. Dźwięk, choć bardzo głośny, nie był ostry, lecz głuchy, jakby młoty owinięto gąbką. Teraz dudnienie rozdzielała zaledwie sekunda ciszy, czas zbyt krótki, żeby echo wcześniejszego łoskotu zdążyło ścichnąć. Przy każdym potężnym huku mrugały światła, a podłoga drżała pod nogami. Stefan Wycazik i ojciec Michael Gerrano jednocześnie zlokalizowali źródło hałasu: pokój Brendana Cronina, mieszczący się naprzeciwko sypialni drugiego wikariusza. Szybko podeszli do drzwi. Niewiarygodne, ale młody ksiądz spał. Pomimo grzmiących eksplozji, które sprawiły, że ojcu Wycazikowi przypomniał się ogień moździerzy w Wietnamie, Brendan Cronin spał spokojnie. W pulsującym świetle wydawało się nawet, że po jego twarzy błądzi lekki uśmiech. Szyby w oknach grzechotały. Żabki zasłonek uderzały o pręty, na których były zawieszone. Na komodzie podskakiwała szczotka i podzwaniało kilka monet, a brewiarz Brendana przesuwał się w lewo i w prawo. Na ścianie nad łóżkiem kołysał się dziko krucyfiks. Ojciec Gerrano coś krzyknął, ale Stefan nie zrozumiał go, bo już nie było pauz pomiędzy stłumionymi detonacjami. Z każdym potrójnym uderzeniem ojciec Wycazik coraz bardziej nabierał przekonania, że słyszy jakąś potężną maszynę o ogromnej mocy. Dźwięk zdawał się dobiegać ze wszystkich stron, jakby mozolnie wykonująca jakąś tajemniczą, niepojętą pracę maszyneria ukryta była w murach samego domu.
Gdy brewiarz zsunął się z komody, a monety zaczęły spadać na podłogę, ojciec Gerrano cofnął się do drzwi i stał w progu, wytrzeszczając oczy, w każdej chwili gotów rzucić się do ucieczki. Stefan podszedł do łóżka, pochylił się nad śpiącym i zawołał go po imieniu. Kiedy to nie poskutkowało, chwycił wikariusza za ramiona i potrząsnął. Brendan Cronin zamrugał i otworzył oczy. Dudnienie ustało. Nagła cisza wstrząsnęła ojcem Wycazikiem równie mocno jak pierwszy huk, który wyrwał go ze snu. Puścił młodego księdza i z niedowierzaniem rozejrzał się po pokoju. - Byłem tak blisko - wymruczał Brendan sennie. - Szkoda, że mnie zbudziłeś. Byłem tak blisko. Stefan odrzucił okrycie i złapał go za ręce. Na obu dłoniach wikariusza płonęły czerwone pierścienie. Stefan przyglądał się im z fascynacją, bo widział je po raz pierwszy. Na Boga, o co tu chodzi? - zastanawiał się. Oddychając ciężko, ojciec Gerrano podszedł do łóżka, spojrzał na pierścienie i zapytał: - Skąd one się wzięły? Ignorując to pytanie, ojciec Wycazik zwrócił się do Brendana: - Co to był za dźwięk? Skąd pochodził? - Wezwanie - odparł Brendan wciąż sennym głosem, ale z głębokim przejęciem i zadowoleniem. - Wezwanie do powrotu. - Czyje wezwanie? Brendan zamrugał i oparł się o wezgłowie. Jego spojrzenie, dotąd nieobecne, skupiło się na twarzy ojca Wycazika. - Co się stało? Wy też to słyszeliście? - Tak. Huk wstrząsał całym domem. Co to było, Brendanie? - Wezwanie. Wzywa mnie, a ja podążam za nim. - Co cię wzywa? - Nie... nie wiem. Coś. Wzywa mnie do powrotu... - Dokąd? Brendan ściągnął brwi. - Do światła. Do złotego światła ze snu, o którym ci mówiłem.
- Co tu się dzieje? - chciał wiedzieć ojciec Gerrano. Jego głos drżał, bo w przeciwieństwie do proboszcza i drugiego wikariusza nie przywykł jeszcze do cudownych zjawisk. - Czy ktoś mi w końcu to wyjaśni? Ale dwaj księża nadal go ignorowali. - Złote światło... - powiedział Stefan do Brendana. - Czym ono jest? Czy to Bóg wzywa cię na Swoje łono? - Nie - odparł Brendan. - To... po prostu coś. Coś mnie wzywa. Następnym razem lepiej się przyjrzę. Ojciec Wycazik usiadł na brzegu łóżka. - Sądzisz, że to się powtórzy? Sądzisz, że będzie cię wołać? - Tak. Jestem pewien. Był czwartek, dziewiąty stycznia. 7 Las Vegas, Nevada W piątkowe popołudnie podczas pracy Jorja Monatella dowiedziała się, że jej były mąż, Alan Rykoff, odebrał sobie życie. Zadzwoniła do niej Pepper Carrafield, kobieta, z którą mieszkał. Jorja odebrała telefon w sali kasyna, więc podczas rozmowy zakrywała ręką drugie ucho, żeby stłumić gwar rozmów, szelest rozdawanych i tasowanych kart, brzęczenie automatów do gry. Kiedy usłyszała, że Alan nie żyje, była wstrząśnięta i zaskoczona, ale nie czuła żalu. Swoim okrutnym, samolubnym zachowaniem sprawił, że nie miała powodów po nim rozpaczać. Litość była jedyną emocją, na jaką było ją stać. - Zastrzelił się dziś rano, dwie godziny temu - powiedziała Pepper. - Policja już tu jest. Musi pani przyjechać. - Policja chce mnie widzieć? - zdumiała się Jorja. - Dlaczego? - Nie chodzi o policję. Musi pani przyjechać i zabrać jego rzeczy. Chcę się ich pozbyć jak najszybciej. - Nie chcę jego rzeczy. - To nadal pani sprawa, czy pani tego chce, czy nie. - Panno Carrafield, nasz rozwód był bardzo przykry. Ani nie chcę, ani nie... - W zeszłym tygodniu sporządził testament. Jest pani jego wykonawczynią, więc musi pani przyjechać. Rzeczy Alana mają stąd zniknąć. To pani zadanie. *
Alan mieszkał z Pepper Carrafield na Flamingo Road, w wysokim luksusowym apartamentowcu zwanym Pinaklem. Był to piętnasto-piętrowy biały betonowy monolit z ciemnymi oknami. Otoczony niezagospodarowanymi pustynnymi terenami, wydawał się jeszcze wyższy. Ponieważ stał w odosobnieniu, wyglądał jak największy na świecie elegancki nagrobek. Wokół pyszniła się bujna zieleń trawników i kwietników, jednak zaśmiecały je przywiane z pustyni wyrwane z korzeniami suche krzaki. Zimny, przygnębiający wiatr zawodził głucho pod portykiem wieżowca. Przed budynkiem stały dwa wozy policyjne i samochód z kostnicy, ale w holu nie było glin. Na liliowej sofie w pobliżu wind siedziała młoda kobieta, a za biurkiem obok wejścia pełnił służbę mężczyzna w szarych spodniach i niebieskim blezerze, będący strażnikiem i portierem. Posadzka z trawertynu, kryształowe żyrandole, orientalny dywan, mosiężne drzwi wind, sofy i fotele Henredona składały się na wystrój, który krzyczał o klasie - choć miał z nią niewiele wspólnego. Gdy Jorja poprosiła portiera o zaanonsowanie, z sofy podniosła się młoda kobieta i powiedziała: - Pani Rykoff, jestem Pepper Carrafield. Przepraszam... chyba używa pani panieńskiego nazwiska. - Monatella. Jak budynek, w którym mieszkała, Pepper również siliła się na klasę rodem z Piątej Alei, ale jej starania były mniej udane niż zabiegi projektantów wnętrz. Blond włosy miała przycięte w taki sposób, żeby wyglądały na naturalnie rozwichrzone; kiedy się spędza dzień pracy w wielu łóżkach, taka fryzura jest najwygodniejsza, ponieważ nie wymaga pielęgnacji. Fioletowa jedwabna bluzka mogła pochodzić od Halstona, lecz wyglądała prostacko, bo Pepper nie zapięła górnych guzików, żeby odsłonić rowek pomiędzy piersiami. Szare spodnie, dobrze skrojone, były zbyt obcisłe. Nosiła zegarek od Cartiera, lecz jego elegancję niweczyły aż cztery duże pierścionki z brylantami. - Nie mogłam zostać na górze - powiedziała, ruchem ręki zapraszając Jorję na sofę. Nie wrócę tam, dopóki nie zabiorą ciała. - Zadrżała. - Możemy porozmawiać tutaj, ale po cichu. - Wskazała oddalonego o kilkanaście metrów portiera. - Uprzedzam, jeśli będzie się zanosiło na scenę, po prostu wstanę i wyjdę, rozumie pani? Ludzie tutaj nie wiedzą, z czego żyję, i chcę, żeby tak zostało. Nie pracuję w domu. Usługi wyłącznie na telefon. - Jej szarozielone oczy były bez wyrazu, kiedy to mówiła. Jorja popatrzyła na nią chłodno.
- Jeśli myśli pani, że jestem wzgardzoną, cierpiącą żoną, to grubo się pani myli, panno Carrafield. Wszystkie moje dawne uczucia do Alana zgasły. Nie czuję nic nawet teraz, gdy wiem, że nie żyje. Nie jestem dumna ze swojej postawy. Kiedyś byłam w nim zakochana i dorobiliśmy się ślicznego dziecka. Choćby dlatego powinnam coś czuć i wstyd mi, że jest inaczej. Nie zamierzam urządzać sceny. - Doskonale - oznajmiła z zadowoleniem Pepper, tak pochłonięta sobą i swoimi troskami, że zupełnie nie zwróciła uwagi na to krótkie streszczenie rodzinnej tragedii. - Tutaj mieszka wiele osób z wyższych sfer, rozumie pani. Kiedy usłyszą, że mój chłopak się zabił, przez długi czas będą odnosić się do mnie z rezerwą. Tacy ludzie nie lubią nieprzyjemnych scen. I jeśli się dowiedzą, czym się zajmuję... przestanę do nich pasować, rozumie pani? Będę musiała się wyprowadzić, a tego nie chcę. Nie ma mowy, kochana. Tu mi się bardzo podoba. Jorja popatrzyła na upierścienione ręce Pepper i jej naszyjnik, zajrzała w chciwe oczy i zapytała: -’ A za kogo panią biorą, za dziedziczkę fortuny? Jednak Pepper nie wyczuła sarkazmu. - Tak, skąd pani wie? Zapłaciłam za apartament setkami, więc nie musieli sprawdzać mojego konta, i teraz wszyscy myślą, że moja rodzina ma pieniądze. Jorja nawet nie próbowała jej wyjaśniać, że dziedziczki fortuny nie płacą za mieszkania plikami studolarówek. - Czy możemy porozmawiać o Alanie? - zapytała. - Co się stało? Alan nie był typem... samobójcy. Zerkając na portiera, żeby sprawdzić, czy nie opuścił swojego posterunku i nie podszedł bliżej, Pepper odparła: - Ja też nie przypuszczałam, kochana, że Alan tak skończy. Nigdy w życiu. Był z niego taki... macho. Dlatego chciałam, żeby się wprowadził, zaopiekował mną, pokierował. Był silny, twardy. Ale kilka miesięcy temu zaczął zachowywać się trochę dziwnie, a ostatnio zupełnie mu odbiło. Zbzikował do tego stopnia, że myślałam o poszukaniu sobie innego opiekuna. Nie spodziewałam się jednak, że tak mi wszystko pochrzani, odbierając sobie życie. Chryste, pani o niczym nie wiedziała, prawda? - Niektórzy nie mają żadnych skrupułów. Pepper zmrużyła oczy, ale zanim zdążyła się odezwać, Jorja powiedziała: - Rozumiem, że Alan był pani alfonsem. Pepper ściągnęła brwi. - Posłuchaj, ja nie potrzebuję alfonsa. To dziwki potrzebują alfonsów. Ja nie jestem dziwką. Dziwki obciągają za pięćdziesiąt dolców, pieprzą się z ośmioma czy dziesięcioma
facetami na dzień, przez połowę życia mają syfa i kończą bez grosza przy duszy. To nie dla mnie, siostro. Ja jestem osobą towarzyszącą dla zamożnych dżentelmenów. Moje nazwisko znajduje się na listach pań do towarzystwa w najlepszych hotelach, a w zeszłym roku zarobiłam dwieście tysięcy zielonych. Co ty na to? Mam inwestycje. Dziwki nie inwestują, kochana. Alan nie był moim sutenerem. Był menedżerem. Opiekował się również kilkoma moimi przyjaciółkami. Poznałam go z nimi, bo zanim zaczął fiksować, był najlepszy. Oszołomiona zakłamaniem tej kobiety, Jorja zapytała: - I dostawał menedżerską pensję za kierowanie waszą karierą? Pepper rozpogodziła się nieco, ułagodzona tymi eufemizmami. - Nie. To było najlepsze w naszym układzie. Cały czas pracował jako krupier przy stole do blackjacka. Miał niezbędne kontakty, żeby nami kierować, ale za fatygę życzył sobie zapłaty w naturze. Nigdy nie znałam faceta z takimi potrzebami. Nigdy nie miał dość. Prawdę mówiąc, od para miesięcy miał na tym punkcie obsesję. Z tobą też taki był, kochana? Rozdrażniona tą nagłą poufałością Jorja chciała jej przerwać, ale Pepper nie dała się uciszyć. Od para tygodni przez cały czas chodził napalony, aż w końcu zaczęłam myśleć, że może powinnam z nim zerwać. Było w tym jakieś szaleństwo. Dymał, dymał i dymał, a kiedy już nie chciał mu stanąć, zaczynał oglądać pornosy na wideo. Jorja była wściekła, że Alan mianował ją wykonawczynią swojego testamentu, zmuszając do poznania moralnej nędzy, w jakiej przeżył ostatni rok swojego życia. Była też zirytowana, bo musiała w jakiś sposób wyjaśnić jego śmierć Marcie, której stan psychiczny i bez tego pozostawiał wiele do życzenia. Nie była jednak zła na Pepper Carrafield; nie była zła, tylko zbulwersowana, bo nawet Alan zasługiwał na żałobę i odrobinę szacunku ze strony kochanki. Tej hieny nie było na to stać. Ale nie ma co winić hieny za to, że jest hieną. Otworzyły się drzwi windy. Wyszli z niej policjanci w mundurach i pracownicy kostnicy, pchający wózek ze zwłokami w czarnym plastikowym worku. Jorja i Pepper podniosły się z sofy. W chwili gdy wózek wytaczał się z pierwszej windy, rozsunęły się drzwi drugiej. Pojawiło się jeszcze czterech gliniarzy, dwóch w mundurach i dwóch po cywilnemu. Jeden z detektywów podszedł do Pepper Carrafield i zadał jej kilka ostatnich pytań. Jorji nikt nie wypytywał. Stała sztywna, w odrętwieniu patrząc na worek z ciałem swojego byłego męża. Wózek toczył się po trawertynowej posadzce, kółka piszczały. Jorja odprowadzała go wzrokiem.
Dwaj policjanci przytrzymali drzwi, gdy pracownicy kostnicy wypychali wózek na zewnątrz. Kiedy przejechał za oknami holu, Jorję zalała fala głębokiego żalu. Przytrzymując drzwi najbliższej windy, Pepper powiedziała: - Jedźmy na górę. Dyskretnym szeptem w kabinie i na korytarzu czternastego piętra, a potem normalnym tonem, gdy weszły do apartamentu, Pepper opisywała wyjątkowy głód seksualny Alana. Zawsze miał nienasycony apetyt, ale najwyraźniej od kilku miesięcy seks stał się jego obsesją. Jorja nie chciała tego słuchać, ale powstrzymanie prostytutki wydawało się trudniejsze niż wysłuchiwanie jej paplaniny. W ciągu ostatnich tygodni Alan całkowicie oddał się erotycznym ekscesom, choć wyglądało na to, że robił to z jakiejś gorączkowej desperacji, nie dla przyjemności. Poszedł na chorobowe i wziął urlop, by spędzać długie godziny w łóżku z Pepper albo innymi dziewczynami, których „karierą” kierował. Nie było perwersji, jakiej by nie wypróbował. Pepper mówiła: - Był zafascynowany afrodyzjakami, przyrządami, zabawkami i kostiumami... dildo, pierścienie na penis, buty na szpilkach, wibratory, maści z kokainą, kajdanki... Jorja, która od czasu zobaczenia worka z ciałem ledwo trzymała się na nogach i miała zawroty głowy, poczuła mdłości. - Przestań już, proszę. Czy to ma sens? On nie żyje, na miłość boską. Pepper wzruszyła ramionami. - Pomyślałam, że chciałabyś o tym wiedzieć. Wydał mnóstwo pieniędzy na te... seksualne szaleństwa. Skoro jesteś wykonawczynią jego testamentu... * Testament, który Alan Arthur Rykoff oddał Pepper na przechowanie, był prostym jednostronicowym formularzem w rodzaju tych, jakie można dostać w każdym sklepie z zaopatrzeniem dla fimi. Jorja usiadła na fotelu krytym kobaltowoniebieskim materiałem ultrasuede przy czarnym lakierowanym stole Tavola i szybko przeczytała testament w świetle nowoczesnej lampy w kształcie stożka z polerowanej stali. Najbardziej zaskakujące było nie to, że Alan wyznaczył ją wykonawczynią, ale to, że zapisał wszystko Marcie, choć jeszcze niedawno gotów był wyprzeć się ojcostwa. Pepper siedziała na czarnym lakierowanym krześle z białą tapicerką pod ścianą z oknami.
- Nie sądzę, aby jego majątek był duży. Wydawał pieniądze lekką ręką. Jest samochód, trochę biżuterii. Jorja zwróciła uwagę, że testament Alana został uwierzytelniony notarialnie cztery dni temu, i przebiegło ją drżenie. - Musiał planować samobójstwo, skoro poszedł do notariusza, bo inaczej nie czułby takiej potrzeby. Pepper wzruszyła ramionami. - Pewnie tak. - Nie zauważyłaś, na co się zanosi? Nie wiedziałaś, że ma kłopoty? - Jak już mówiłam, kochana, świrował od kilku miesięcy. - Tak, ale w ciągu para ostatnich dni musiała zajść w nim jakaś inna zauważalna zmiana. Kiedy powiedział, że sporządził testament, i oddał ci go na przechowanie, czy to cię nie zdziwiło? Czy w jego zachowaniu lub spojrzeniu nie zauważyłaś niczego niepokojącego? Pepper wstała niecierpliwie. - Nie jestem psychologiem, kochana. Jego graty są w sypialni. Jeśli chcesz oddać ubrania na cele dobroczynne, zaraz zadzwonię do Goodwilla. Ale inne rzeczy, biżuterię i osobiste drobiazgi masz natychmiast stąd zabrać. Pokażę ci, gdzie są. Moralny upadek Alana napawał Jorję wstrętem, czuła się jednak trochę winna jego śmierci. Czy mogła coś zrobić, żeby go uratować? Zapisując majątek Marcie, a ją czyniąc wykonawczynią swojej ostatniej woli, wyciągnął do nich ręce w ostatnich dniach życia i choć był to żałosny i pusty gest, Jorja poczuła wzruszenie. Próbowała sobie przypomnieć, co mówił przez telefon przed Bożym Narodzeniem, gdy rozmawiała z nim po raz ostatni. Pamiętała jego chłód, arogancję i egoizm, ale może okrucieństwo i bezczelność maskowały inne, bardziej subtelne uczucia, które powinna była dostrzec: ból, konsternację, samotność i strach. Zamyślona, poszła za Pepper do sypialni. Nie miała ochoty grzebać w rzeczach Alana, ale trzeba było to zrobić. W połowie długiego korytarza Pepper przystanęła i pchnęła drzwi. - Cholera - mruknęła. - Nie przypuszczałam, że gliniarze zostawią mi ten burdel. Jorja spojrzała w otwarte drzwi i zobaczyła łazienkę, w której Alan odebrał sobie życie. Bryzgi krwi pokrywały beżową posadzkę, szklane drzwi kabiny prysznica, umywalkę, ręczniki, kosz na śmieci i muszlę klozetową. Zaschnięta krew na ścianie nad sedesem wyglądała jak test Rorschacha, pozwalający zrozumieć kondycję psychiczną Alana i przyczynę jego samobójczej śmierci.
- Strzelił dwa razy - powiedziała Pepper, choć Jorja wolałaby nie znać szczegółów. Najpierw w krocze. Ciota czy co? Potem wsunął lufę w usta i pociągnął za spust. Jorja czuła lekko miedziany zapach krwi. - Ci cholerni gliniarze powinni posprzątać najgorszy syf - stwierdziła Pepper, jakby policjanci oprócz broni powinni nosić także szczotki i mydło. - W poniedziałek przyjdzie sprzątaczka, ale pewnie nie będzie chciała się z tym babrać. Jorja wyrwała się z transu, w jaki wprawił ją widok łazienki, i na oślep ruszyła w głąb korytarza. - Hej! - zawołała za nią Pepper. - Nic ci nie jest? Jorja zacisnęła zęby, zrobiła kilka szybkich kroków i oparła się o futrynę następnych drzwi. - Hej, kochana, wciąż czułaś do niego miętę, co nie? - Nie - odparła cicho Jorja. Pepper podeszła do niej i położyła rękę na jej ramieniu, oferując niechcianą pociechę. - Jasne, że tak. Jezu, przepraszam. - Głos prostytutki ociekał fałszywym współczuciem. Jorja zastanawiała się, czy ta kobieta jest zdolna do jakichkolwiek uczuć. Mówiłaś, że ci przeszło, więc myślałam... Jorja chciała wrzasnąć: „Ty głupia suko, on mi wisi, ale był człowiekiem, na miłość boską. Jak można być tak nieczułym? Co z tobą nie tak? Czego ci brakuje?”. Powiedziała jednak tylko: - Nic mi nie jest. Gdzie są jego rzeczy? Chcę je posortować i wynieść się stąd. Pepper wprowadziła ją przez drzwi, o które się opierała, do sypialni. - Zajmował dolne szuflady toaletki, lewą stronę komody i tę połowę szafy. Pomogę ci - zaofiarowała się i wysunęła najniższe szuflady toaletki. Nagle pokój stał się upiorny i nierzeczywisty jak miejsce ze snu. Jorja z kołaczącym sercem obeszła łóżko, podchodząc do pierwszej z trzech rzeczy, które przepełniły ją strachem. Książki. Na szafce nocnej leżało pół tuzina książek. Zobaczyła słowo „księżyc” na grzbietach dwóch z nich. Drżącymi rękami przełożyła pozostałe i stwierdziła, że wszystkie dotyczą tej samej tematyki. - Coś nie w porządku? - zapytała Pepper. Jorja podeszła do komody, na której stała kula wielkości piłki do koszykówki. Zwisał z niej przewód. Pstryknęła przełącznik na sznurze i w kuli zapaliło się światło. Nie był to glob ziemski, tylko księżyc, z opisanymi kraterami, górami, równinami. Zakręciła rozjarzoną kulą.
Trzecią rzeczą, która ją przestraszyła, był teleskop na trójnogu przy komodzie pod oknem. Niczym się nie różnił od zwyczajnych amatorskich teleskopów, ale dla niej wyglądał złowieszczo i budził jakieś mroczne skojarzenia. - To rzeczy Alana - wyjaśniła Pepper. - Interesował się astronomią? Od kiedy? - Od paru miesięcy. Jorję martwiły podobieństwa stanu Alana i Marcie. Irracjonalny lęk córki przez lekarzami. Maniakalny popęd seksualny Alana. Ich problemy psychiczne się różniły obsesyjny strach w jednym przypadku, obsesyjny pociąg w drugim - ale obie obsesje miały kompulsywny charakter. Najwyraźniej Marcie została wyleczona ze swojej obsesji, lecz Alan nie miał takiego szczęścia. Nie miał nikogo, kto podałby mu pomocną dłoń, i w końcu pękł, odstrzelił sobie genitalia, które zaczęły nim rządzić, i wpakował kulę w mózg. Jorja zadrżała. Jednoczesne wystąpienie zaburzeń psychicznych u ojca i córki trudno było uznać za zbieg okoliczności, a zainteresowanie księżycem zdecydowanie wykluczało przypadek. Alan nie widział Marcie od pół roku, ostatni raz rozmawiał z nią przez telefon we wrześniu, kilka tygodni przed początkiem swojej fascynacji księżycem. Od tamtej pory się nie kontaktowali, nie mogli więc przekazać sobie tej fascynacji; wyglądało na to, że u obojga pojawiła się spontanicznie. Wspominając niespokojny sen Marcie, Jorja zapytała: - Wiesz może, czy miał jakieś niezwykłe sny? O księżycu? - Tak. Jak się domyśliłaś? Śnił, ale po przebudzeniu nie pamiętał szczegółów. Zaczęły się... chyba w październiku. Dlaczego pytasz? O co chodzi? - Czy to były koszmary? Pepper pokręciła głową. - Niezupełnie. Słyszałam, jak mówi przez sen. Czasami wyglądał, jakby się bał, ale częściej się uśmiechał. Jorja miała wrażenie, że jej szpik przemienia się w lód. Odwróciła się, żeby spojrzeć na podświetloną kulę. Do licha, co się dzieje? - zastanawiała się. Wspólne sny? Czy to możliwe? Jak? Dlaczego? Za jej plecami Pepper zapytała: - Dobrze się czujesz? Coś doprowadziło Alana do samobójstwa. Co może się stać z Marcie? 8 Sobota, 11 stycznia Boston, Massachusetts
Nabożeństwo żałobne odbyło się o jedenastej w sobotę jedenastego stycznia, w ekumenicznej kaplicy na terenie cmentarza, na którym miał zostać pochowany Pablo Jackson. Koroner i lekarze sądowi skończyli sekcję w czwartek, więc od śmierci Pabla do pogrzebu upłynęło pięć dni. Po wysłuchaniu ostatniej mowy pogrzebowej żałobnicy zebrali się przy grobie. Śnieg wokół kwatery został uprzątnięty, ale nie dla wszystkich starczyło miejsca. Wielu ludzi stało dalej, niektórzy w śniegu po kostki, inni na krzyżujących się wśród nagrobków chodnikach. Trzysta osób przyszło pożegnać starego iluzjonistę. Byli wśród nich bogaci i biedni, sławni i nieznani, bostońskie osobistości i koledzy zmarłego po fachu. Ginger Weiss i Rita Hannaby stały w pierwszym kręgu wokół grobu. Ginger od poniedziałku nie miała apetytu i niewiele spała. Była blada, roztrzęsiona i bardzo zmęczona. Rita i George sprzeciwiali się jej udziałowi w pogrzebie. Obawiali się, że takie bolesne doświadczenie może spowodować kolejną fugę. Natomiast policjanci zachęcali ją do tego w nadziei, że może wśród żałobników dostrzeże zabójcę Pabla. Ginger zataiła prawdę; policjanci uważali, że morderstwo popełnił zwyczajny włamywacz, a tacy ludzie czasem zjawiają się na pogrzebach swoich ofiar. Ale ona była przekonana, że zabójca nie zaryzykuje aresztowania, przychodząc na cmentarz. Płakała w czasie wygłaszania mów pogrzebowych, a w drodze z kaplicy do grobu żal jak imadło ściskał jej serce, lecz nie straciła panowania nad sobą. Nie zamierzała zrobić z siebie widowiska podczas ceremonii, pragnęła pożegnać Pabla z godnością. Poza tym miała zadanie do wykonania i wiedziała, że jej się to nie uda, jeśli dostanie ataku fugi albo załamie się psychicznie. Przypuszczała, że na pogrzeb przyjdzie Alexander Christophson - były ambasador w Wielkiej Brytanii, były senator Stanów Zjednoczonych i były dyrektor CIA - a bardzo chciała z nim porozmawiać. To do niego w związku z jej problemem Pablo zwrócił się w dzień Bożego Narodzenia. To on powiedział mu o blokadzie Azraela. Chciała zadać Christophsonowi ważne pytanie, choć obawiała się odpowiedzi. Widziała Alexandra Christophsona w kaplicy, rozpoznała go z czasów życia publicznego, gdy jego twarz pojawiała się w telewizji i w gazetach. Wysoki, szczupły, białowłosy, robił duże wrażenie i zapadał w pamięć. Teraz stał po drugiej stronie grobu. Spojrzał na nią parę razy nad udrapowaną trumną, choć nie mógł jej znać. Pastor odmówił ostatnią modlitwę. Kilka osób przywitało się z innymi, utworzyły się małe grupy. Pozostali żałobnicy, łącznie z Christophsonem, ruszyli w kierunku parkingu przez las nagrobków, lawirując wśród ośnieżonych sosen i nagich klonów. - Muszę z kimś porozmawiać - powiedziała Ginger do Rity. - Zaraz wrócę.
Zaskoczona Rita chciała o coś zapytać, ale Ginger ani się nie zatrzymała, ani nic nie wyjaśniła. Zrównała się z Christophsonem w koronkowych cieniach wielkiego dębu z czarnymi konarami pokrytymi skorupą śniegu. Zawołała go po nazwisku. Odwrócił się. Miał przenikliwe szare oczy, które otworzyły się szeroko, gdy się przedstawiła. - Nie mogę pani pomóc - powiedział i ruszył dalej. - Błagam - poprosiła, kładąc rękę na jego ramieniu. - Jeśli obwinia mnie pan za to, co spotkało Pabla... - Dlaczego miałoby panią obchodzić, co myślę, pani doktor? Nie pozwoliła mu odejść, mocno trzymała go za ramię. - Proszę zaczekać, na miłość boską. Christophson powiódł wzrokiem po powoli rozpraszającym się tłumie. Ginger wiedziała, że się boi, iż niewłaściwe osoby mogą zobaczyć ich razem i założyć, że pomaga jej podobnie jak Pablo. Jego głowa lekko się trzęsła. Ginger z początku pomyślała, że to oznaka zdenerwowania, ale potem uświadomiła sobie, że drżenie jest objawem choroby Parkinsona. - Doktor Weiss, jeśli szuka pani jakiejś formy rozgrzeszenia, chętnie go udzielę. Pablo znał ryzyko i liczył się z nim. Byłlcowalem własnego losu. - Znał ryzyko? Muszę to wiedzieć. Christophson nie krył zaskoczenia. - Sam go ostrzegłem. - Przed kim? Przed czym? - Nie wiem. Jednak biorąc pod uwagę ogromny wysiłek, jaki sobie zadano, żeby majstrować przy pani pamięci, musiała pani widzieć coś o ogromnym znaczeniu. Ostrzegłem Pabla, iż ci, którzy poddali panią praniu mózgu, nie są amatorami i jeśli się dowiedzą, że próbujecie przełamać blokadę Azraela, mogą przyjść nie tylko po panią, ale również po niego. - Popatrzył na nią i westchnął. - Wspomniał pani o naszej rozmowie? - Powtórzył mi wszystko oprócz pańskiego ostrzeżenia. - Łzy zabłysły w jej oczach. Na ten temat nie pisnął ani słowa. Wyjął z kieszeni drżącą rękę i krzepiąco uścisnął jej ramię. - Po tym, co mi pani powiedziała, nie winię pani. - Ale ja sama się obwiniam - wyszeptała z udręką. - Nie. Nie może pani obwiniać się o jego śmierć. - Znów sprawdził, czy nie są obserwowani, a potem rozpiął dwa górne guziki palta, wyjął z kieszonki marynarki chusteczkę i podał ją Ginger. - Proszę przestać się zadręczać. Nasz przyjaciel żył długo i szczęśliwie. Jego śmierć była gwałtowna, ale stosunkowo szybka, co można uważać za błogosławieństwo.
Osuszyła oczy kwadracikiem błękitnego jedwabiu i powiedziała: - Był uroczym człowiekiem. - Tak - przyznał Christophson. - A ja zaczynam rozumieć, dlaczego ryzykował. Mówił, że jest pani uroczą kobietą. Widzę, że jego osąd był trafny i niezawodny jak zwykle. Odsunęła chusteczkę od oczu. Imadło wciąż ściskało jej serce, ale zaczęła wierzyć, że jest nadzieja, iż zamiast poczucia winy i żalu pozostanie w nim tylko żal. - Dziękuję - odparła, po czym zapytała: - Co teraz? Od czego mam zacząć? - Nie mogę pani pomóc - odparł szybko. - Nie zajmuję się sprawami wywiadu od prawie dziesięciu lat, nie mam już kontaktów. Nie wiem, kto ani dlaczego założył pani blokadę pamięci. - Nie proszę pana o pomoc. Nie narażę już nikogo niewinnego. Po prostu pomyślałam, że może pan mi podpowie, jak sama mogę sobie pomóc. - Niech pani idzie na policję. Udzielanie pomocy to ich obowiązek. Ginger pokręciła głową. - Nie. Policja działa zbyt powoli. Wielu policjantów jest przeciążonych pracą, a pozostali to tylko biurokraci w mundurach. Mój problem jest zbyt pilny, żeby na nich czekać. Poza tym nie ufam im. Straciłam zaufanie do władz każdego rodzaju. Gdy sprowadziłam policję do mieszkania, nie było już w nim taśm, na których Pablo nagrywał nasze sesje. Przestraszyłam się. Nie wspomniałam policji o kasetach, o fugach ani o tym, że Pablo mi pomagał. Powiedziałam tylko, że byliśmy przyjaciółmi, wstąpiłam do niego na lunch i natknęłam się na zabójcę. Twierdzą, że to było zwyczajne włamanie. Czysta paranoja. Nie uwierzyłam im. Zwracanie się do policji nie wchodzi w rachubę. - W takim razie niech pani znajdzie innego hipnotyzera, który podda panią regresji. - Nie. Nie narażę nikogo więcej - powtórzyła. - Rozumiem, ale nie mam innych pomysłów. - Wbił ręce w kieszenie płaszcza. Przepraszam. - Nie ma za co. Zamierzał się odwrócić, ale zawahał się. Westchnął. - Proszę mnie dobrze zrozumieć. Służyłem w czasie wielkiej wojny, dostałem kilka medali. Później byłem ambasadorem. Jako szef CIA i senator podejmowałem wiele trudnych decyzji, niekiedy wystawiając się na niebezpieczeństwo. Nigdy nie uciekałem przed ryzykiem, ale dziś jestem starym człowiekiem. Mam siedemdziesiąt sześć lat, ale czuję się starszy. Choroba Parkinsona. Słabe serce. Wysokie ciśnienie. Mam żonę, którą bardzo
kocham, i jeśli stanie mi się coś złego, ona zostanie sama. Nie wiem, jak sobie wtedy poradzi, doktor Weiss. - Proszę, nie musi się pan usprawiedliwiać. - Ginger zauważyła, jak szybko odwróciły się ich role. Na początku to on ją pocieszał i rozgrzeszał; teraz ona odwzajemniała mu się tym samym. Jacob, jej ojciec, często mawiał, że miłosierdzie jest największą ludzką cnotą, że okazywanie go i przyjmowanie tworzy nierozerwalną więź. Ginger czuła tę więź, gdy Alex pomagał jej uwolnić się od poczucia winy, a potem sama służyła mu wsparciem. Najwyraźniej on też ją czuł, bo choć nie przestał się tłumaczyć, jego wyjaśnienia stały się bardziej osobiste. - Powiem szczerze, pani doktor, moja niechęć do zaangażowania się w tę sprawę wynika nie z tego, że ogromnie cenię sobie życie, ale z tego, że coraz bardziej boję się śmierci. - Sięgnął do wewnętrznej kieszeni, wyjął notes i pióro. - Zrobiłem w życiu parę rzeczy, z których nie jestem dumny. - Zaczął coś pisać drżącą ręką. - Oczywiście większość tych grzechów popełniłem w czasie służby. Istnienie rządu i wywiadu jest niezbędne, lecz praca dla nich nigdy nie jest czysta. W tamtych czasach nie wierzyłem w Boga ani w życie pozagrobowe. Teraz zastanawiam się... Zastanawiam się i czasami się boję. - Wydarł kartkę z notesu. - Boję się tego, co może mnie czekać po śmierci, rozumie pani. Dlatego chcę jak najdłużej trzymać się życia. Dlatego na starość zrobiłem się tchórzem. Złożył kartkę i podał jej. Ginger dopiero teraz spostrzegła, że stanął plecami do wszystkich pozostałych żałobników, zanim wyjął notes i pióro. Nikt nie widział, co zrobił. - To numer telefoniczny antykwariatu w Greenwich, w Connecticut. Jego właścicielem jest mój młodszy brat Philip. Nie powinna pani dzwonić do mnie bezpośrednio, ponieważ być może niewłaściwi ludzie widzieli, że rozmawiamy. Nie podejmę żadnego dochodzenia, mam jednak wieloletnie doświadczenie w tych sprawach, które może okazać się pomocne. Jeśli zdarzy się coś niezrozumiałego, jeśli nie będzie umiała pani poradzić sobie w jakiejś sytuacji, być może będę mógł służyć radą. Proszę w takim wypadku zatelefonować do Philipa i podać mu swój numer. On bezzwłocznie zadzwoni do mnie i poda umówione hasło. Wtedy pójdę do automatu, oddzwonię, a brat podyktuje mi numer i skontaktuję się z panią. Moje doświadczenie, szczególny rodzaj złego doświadczenia, jest wszystkim, co mam do zaoferowania, doktor Weiss. - To więcej, niż się spodziewałam. Nie musi mi pan pomagać. - Powodzenia - powiedział i odszedł. Śnieg chrzęścił pod jego butami.
Ginger wróciła do Rity. Przy grobie został tylko przedsiębiorca pogrzebowy i dwóch robotników. Przysłaniający grób pas aksamitu, ściągnięty przez trumnę, został już wydobyty. Grabarze zdjęli plastikową płachtę z kopczyka ziemi. - O co chodzi? - zapytała Rita. - Później ci powiem. - Ginger pochyliła się i podniosła różę ze stosu kwiatów, który piętrzył się przy miejscu ostatniego spoczynku Pabla Jacksona. Pochyliła się i rzuciła kwiat do dołu, na wierzch trumny. - Alav ha-sholem. Niechaj twój sen będzie tylko krótkim snem pomiędzy tym światem a lepszym. Baruch ha-Shem. Gdy odchodziły, Ginger słyszała, jak robotnicy zaczynają zasypywać trumnę. Hrabstwo Elko, Nevada W czwartek doktor Fontelaine z zadowoleniem stwierdził, że Ernie Block jest wyleczony z utrudniającej mu życie nyktofobii. - Nigdy nie widziałem szybszego wyzdrowienia - powiedział. - Przypuszczam, że żołnierze piechoty morskiej są twardsi niż zwyczajni śmiertelnicy. W sobotę jedenastego stycznia, zaledwie po czterech tygodniach pobytu w Milwaukee, Ernie i Faye wrócili do domu. Linią United polecieli do Reno, tam złapali mały samolot wożący ludzi do pracy i o jedenastej dwadzieścia siedem wylądowali w Elko. Sandy Sarver czekała na nich na lotnisku. Stała przed niewielkim terminalem, machając rękaw krystalicznym zimowym słońcu. Ernie nie od razu ją poznał. Zniknęła szara myszka, przygarbiona i ubrana bez gustu. Po raz pierwszy, odkąd się znali, Sandy miała delikatny makijaż, nałożyła cienie na powieki i podmalowała usta. Przestała obgiyzać paznokcie. Jej włosy, dawniej zawsze ulizane i matowe, teraz były puszyste i lśniące. Przybrała też na wadze jakieś pięć kilogramów. Wyglądała dziesięć lat młodziej. Zarumieniła się, gdy Ernie i Faye zachwycili się jej przemianą. Udawała, że to nic takiego, ale była wyraźnie zadowolona z ich pochwał, aprobaty i radości. Zmieniła się również pod innymi względami. Zwykle była powściągliwa i nieśmiała, ale teraz, gdy szli na parking i wkładali bagaże na tył czerwonego pick-upa, wypytywała o Lucy, Franka i ich dzieci. Nie zapytała tylko o fobię Erniego; Blockowie zachowali to w sekrecie i wyjaśnili, że przedłużyli wizytę w Wisconsin, bo chcieli więcej czasu spędzić z wnuczętami. W trakcie jazdy przez Elko i na autostradzie dosłownie nie zamykały jej się usta, gdy opowiadała o niedawnym Bożym Narodzeniu i interesach w barze Zacisze. Równie zaskakujące było to, że prowadzi. Ernie wiedział, że Sandy ma awersję do podróżowania samochodem. Jechała szybko, z łatwością i wprawą, jakiej wcześniej u niej nie widział.
Siedząca pomiędzy nimi Faye też zauważyła tę zmianę, bo rzuciła mu znaczące spojrzenie, gdy Sandy płynnie wykonała szczególnie trudny manewr. Potem jednak stało się coś złego. Półtora kilometra od motelu zainteresowanie Erniego nagłą metamorfozą Sandy ustąpiło dziwnemu uczuciu, które ogarnęło go po raz pierwszy dziesiątego grudnia, gdy wracał z Elko z nowymi lampami. Uczuciu, że przyzywa go kawałek ziemi, leżący kilkaset metrów dalej na południe od autostrady. Uczuciu, że spotkało go tam coś dziwnego. Jak wcześniej, było to jednocześnie absurdalne i porywające uczucie, jakby śnił o magicznym miejscu, do którego przyciąga go jakaś tajemnicza siła. Ogarnął go niepokój, bo dotychczas myślał, że ten osobliwy magnetyzm ściśle wiąże się z zaburzeniem umysłowym, które powodowało obezwładniający strach przed ciemnością. Po wyleczeniu z nyktofobii założył, że wszystkie inne symptomy znikną wraz z lękiem przed nocą. Powrót tamtego uczucia źle wróżył. Wolał się nie zastanawiać, czy może to świadczyć o nietrwałości jego wyleczenia. Faye opowiadała Sandy o Bożym Narodzeniu spędzonym z wnuczętami, ale Ernie już nie słyszał śmiechu i rozmowy. Gdy zbliżyli się do miejsca, które wywierało na niego tajemniczy wpływ, patrzył przez pomazaną smugami światła przednią szybę, ogarnięty przeczuciem zbliżającego się objawienia. Przekonany, że zaraz stanie się coś ogromnie doniosłego, czekał na to z uniesieniem i strachem. Spostrzegł, że prędkość jazdy zmalała, gdy mijali magiczne miejsce. Sandy zwolniła do sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, jadąc o połowę wolniej niż dotychczas. Chwilę później wcisnęła pedał gazu; znów słuchała Faye i patrzyła na drogę. Ernie spojrzał na nią zbyt późno, żeby mieć pewność, iż ona także była przez chwilę zauroczona tym samym fragmentem krajobrazu, ale zdawało mu się, że miała dziwną minę. Zastanawiał się, czy mogła podzielać jego tajemniczą, irracjonalną fascynację tym całkiem zwyczajnym miejscem. - Dobrze jest być w domu - powiedziała Faye, gdy Sandy włączyła prawy migacz i zaczęła zjeżdżać w kierunku motelu. Ernie obserwował ją, szukając jakiejś wskazówki, która mogłaby świadczyć, że zwolniła w odpowiedzi na to samo wezwanie. Nie zobaczył u niej strachu, który ogarnął wtedy jego samego. Uśmiechała się. Na pewno nie miał racji. Prawdopodobnie zwolniła z jakiegoś innego powodu. Chłód zagnieździł się w jego kościach. W czasie jazdy drogą lokalną, a potem na parkingu czuł na dłoniach i na twarzy zimną rosę potu.
Spojrzał na zegarek. Nie dlatego, że chciał wiedzieć, która godzina. Chciał wiedzieć, ile czasu zostało do zachodu słońca. Około pięciu godzin. A jeśli nie chodziło o lęk przed ciemnością jako taką? A jeśli bał się konkretnej ciemności? Może w Milwaukee tak szybko pokonał fobię, ponieważ tamtejsza noc napawała go tylko umiarkowanym lękiem. Może prawdziwy strach budziły ciemności na równinach Nevady. Czy fobia może ograniczać się do jednego miejsca? Na pewno nie. Mimo to jednak spojrzał na zegarek. Sandy zaparkowała przed biurem, a gdy wysiedli, żeby zabrać bagaże, uściskała Faye i Erniego. - Cieszę się, że wróciliście. Tęskniłam za wami. Pójdę teraz do baru i pomogę Nedowi. Zaczęła się pora lunchu. Ernie i Faye popatrzyli za nią. - Jak myślisz, co ją tak odmieniło? - zapytała Faye. - Nie mam zielonego pojęcia. - Z początku pomyślałam, że pewnie jest w ciąży - powiedziała Faye. - Teraz tak nie sądzę. Gdyby tak było, szalałaby z radości. Powiedziałaby nam o tym, nie mogłaby się powstrzymać. Musi być inny powód. Ernie zdjął ze skrzyni furgonetki dwie z czterech toreb i postawił je na ziemi, ukradkiem zerkając na zegarek. Zachód słońca przybliżył się o pięć minut. Faye westchnęła. - Niezależnie od przyczyny, cieszę się z tej przemiany. - Ja też - mruknął Ernie, zdejmując pozostałe bagaże. - Ja też - powtórzyła Faye, przedrzeźniając go z uśmiechem. Podniosła dwie lżejsze torby. - Nie zgrywaj przy mnie twardziela. Wiem, że masz miękkie serce i martwiłeś się o nią prawie tak, jakby chodziło o Lucy. Obserwowałam cię na lotnisku, gdy na nią patrzyłeś, i pomyślałam, że zaraz roztopi ci się serce. Ruszył za nią z dwoma cięższymi torbami. - Czy jest medyczna nazwa takiej przypadłości? - Jasne. Kardioablacja. Roześmiał się pomimo napięcia, które ściskało mu żołądek. Faye zawsze umiała go rozbawić - zwłaszcza wtedy, gdy tego najbardziej potrzebował. Zaraz za progiem obejmie ją, pocałuje i zaprowadzi prosto na górę, do łóżka. Nic szybciej nie przepędzi lęku, który miotał się w nim jak dzikie zwierzę w klatce. Czas spędzony z żoną zawsze działał na niego jak najlepsze lekarstwo.
Faye postawiła walizki przed drzwiami recepcji i wyjęła klucze z torebki. Gdy stało się jasne, że Ernie bardzo szybko pozbędzie się fobii i nie będą musieli spędzać w Milwaukee długich miesięcy, Faye nie wróciła szukać zastępcy. W czasie ich nieobecności motel był nieczynny. Teraz musieli go otworzyć, włączyć termostat, sprzątnąć nagromadzony kurz. Mnóstwo pracy... ale wystarczy czasu na mały horyzontalny taniec, pomyślał Ernie z uśmiechem. Faye odwróciła się, żeby wsunąć klucz do zamka, więc na szczęście nie widziała, jak drgnął z zaskoczenia, gdy nagle się ściemniło. Nie zapadł mrok, po prostu wielka chmura przysłoniła słońce; jasność zmniejszyła się nie więcej niż o dwadzieścia procent. Jednak nawet to wystarczyło, żeby się przestraszył i zdenerwował. Zerknął na zegarek. Spojrzał ku wschodowi, skąd miała nadejść noc. Nic mi nie będzie, pomyślał. Jestem wyleczony. W drodze: z Reno do hrabstwa Elko Po dziwacznym doświadczeniu w domu Lomacka, gdy stał w roju orbitujących papierowych księżyców, Dominick Corvaisis został w Reno jeszcze przez kilka dni. Podczas poprzedniej podróży z Portlandu do Mountainview zatrzymał się tutaj, żeby zebrać materiały do kilku opowiadań o hazardzie. Odtwarzając tamtą wyprawę, spędził środę, czwartek i piątek w „największym małym mieście świata”. Wędrował od kasyna do kasyna i obserwował graczy. Byli wśród nich nowożeńcy, emeryci, śliczne młode kobiety, starsze panie w swetrach i elastycznych spodniach, ogorzali kowboje prosto z wypasu, bogacze o miękkich twarzach, sekretarki, kierowcy ciężarówek, pracownicy szczebla kierowniczego, lekarze, byli więźniowie i policjanci po służbie, kanciarze i marzyciele, uciekinierzy ze wszystkich środowisk, przyciągnięci nadziejami i emocjami, jakie budzi przemysł gier hazardowych, z pewnością najbardziej demokratyzujący pod słońcem. Jak w czasie poprzedniej wizyty, Dom grał tylko po to, żeby się nie wyróżniać, bo jego głównym celem było obserwowanie. Po burzy papierowych księżyców miał powody wierzyć, że w Reno jego życie zmieniło się na zawsze i że właśnie tutaj znajdzie klucz do uwięzionych wspomnień. Ludzie wokół niego śmieli się, gawędzili, narzekali na nieprzychylność kart, zachęcali krzykami toczące się kości, ale on nie dał się porwać podnieceniu. Pozostał chłodny i czujny, wypatrując wskazówek, które mogły doprowadzić go do zapomnianych wypadków z przeszłości.
Nie dostrzegł żadnych. Co wieczór dzwonił do Parkera Faine’a w Laguna Beach, mając nadzieję, że nieznany korespondent przyśle kolejną wiadomość. Wiadomości nie napłynęły. Co noc przed zaśnięciem próbował rozwiązać zagadkę nieprawdopodobnego tańca papierowych księżyców. Usiłował także zgłębić tajemnicę opuchniętych czerwonych pierścieni, które zblakły, gdy klęczał w papierowej zaspie w pokoju Lomacka. Bezskutecznie. Dzień po dniu głód valium i dalmane malał, ale koszmary, których nie pamiętał, stawały się coraz gorsze. Co noc walczył dziko ze sznurem, którym przywiązywał się do łóżka. W sobotę wciąż podejrzewał, iż przyczyna jego nocnych lęków i somnambulizmu kryje się w Reno, ale zadecydował, że nie wolno mu rezygnować, że musi jechać do Mountainview. Jeśli zakończy podróż bez osiągnięcia satori, powróci do Reno. Tamtego lata wymeldował się z Harrah’s o dziesiątej trzydzieści w piątek szóstego lipca, po wczesnym lunchu. W sobotę jedenastego stycznia trzymał się planu i o dziesiątej czterdzieści wjechał na 1-80, kierując się na północny wschód przez pustkowia Nevady, ku dalekiemu miastu Winnemucca, gdzie w innej epoce Butch Cassidy i Sundance Kid obrabowali bank. Ogromne bezludne przestrzenie niewiele się zmieniły na przestrzeni tysiąclecia. Wzdłuż Szlaku Humboldta, którym w dawnych czasach podążały wozy osadników, biegły linie wysokiego napięcia i autostrada, często jedyne znaki cywilizacji. Dom jechał wśród jałowych równin i wzgórz porośniętych krzakami, przez niegościnny, ale nacechowany surowym pięknem dziewiczy świat bylicy, piasku, alkalicznych równin, wyschniętych jezior, zastygłych strumieni lawy i dalekich gór. Kolor stromych urwisk i pożyłkowanych monolitów świadczył o zawartości boraksu, siarki, ałunu i soli, ostańce mieniły się różnymi odcieniami ochry, bursztynu, umbry i szarości. Na północ od Zapadliska Humboldta, gdzie rzeka o tej samej nazwie po prostu znika w spragnionej ziemi, pojawiło się więcej strumieni i żyznych dolin porośniętych bujną trawą i drzewami, głównie topolami i wierzbami, choć niezbyt licznymi. Obecność wody oznacza osiedla i uprawę roli, lecz nawet w tych dolinach nie było większych osad. Jak zawsze, bezkresne pustkowia Zachodu budziły w nim pokorę, ale tym razem towarzyszyły jej nowe uczucia: wrażenie tajemniczości oraz niepokojąca świadomość nieograniczonych - i niezwykłych - możliwości. W trakcie jazdy przez to odludzie nietrudno było uwierzyć, że spotkało go tutaj coś dziwnego.
O drugiej czterdzieści pięć zatrzymał się, żeby zatankować i zjeść kanapkę w Winnemucca. Choć miasteczko liczyło zaledwie pięć tysięcy mieszkańców, było największym
skupiskiem
ludzkim
na
obszarze
czterdziestu
tysięcy
kilometrów
kwadratowych. Za miastem trasa 1-80 skręciła na wschód. Teren podnosił się stopniowo w kierunku obrzeża Wielkiej Kotliny. Na horyzoncie majaczyły ośnieżone zbocza gór. Wśród krzewów przybywało kępek trawy, a miejscami rozciągały się bujne łąki, choć pustynia nie zamierzała ustąpić. O zachodzie słońca Dom zjechał z międzystanowej przy motelu Zacisze. Gdy zaparkował niedaleko recepcji i wysiadł z samochodu, wzdrygnął się, zaskoczony zimnym wiatrem. W trakcie długiej jazdy przez pustynię psychicznie nastawił się na ciepło, choć wiedział, że na wysokich równinach króluje zima. Sięgnął do wnętrza wozu po zamszową kurtkę na kożuszku. Ruszył w kierunku motelu i nagle stanął zaniepokojony. To tutaj. Nie wiedział, skąd o tym wie. Po prostu wiedział. To tutaj zdarzyło się coś dziwnego. Zatrzymał się tu w piątek wieczorem szóstego lipca, półtora roku temu. Uznał, że odludny motel wśród majestatycznej scenerii może okazać się bardzo inspirujący. Doszedł do wniosku, że okolica idealnie nadaje się na osadzenie w niej miejsca akcji. Postanowił zostać tu przez parę dni, żeby się rozejrzeć i rozważyć pomysły odpowiednie do takiego tła. Do Mountainview w Utah wyruszył dopiero we wtorek rano dziesiątego lipca. Obracał się powoli, przyglądając się otoczeniu w szybko gasnącym świetle, mając nadzieję, że coś pobudzi jego pamięć. Był przekonany, że to, co tutaj przeżył, było najważniejszym wydarzeniem jego przeszłego i przyszłego życia. Na zachód od motelu stał bar z wielkimi oknami i niebieskim neonem, otoczony wielkim placem, na którym parkowały trzy długie ciężarówki. Wzdłuż parterowego białego motelu biegła kryta aluminiową blachą wiata, na której połyskiwała emalia w kolorze leśnej zieleni. Zachodnie skrzydło motelu, z dziesięcioma pokojami o lśniących zielonych drzwiach, było oddzielone od wschodniego piętrowym budynkiem, w którym na dole mieściła się recepcja, a na górze znajdowało się pewnie mieszkanie właściciela. W przeciwieństwie do prostego zachodniego skrzydła, wschodnie miało kształt litery L, z sześcioma pokojami w dłuższej części i czterema w krótszej. Dominick wciąż się obracał. Zobaczył ciemne niebo na wschodzie i ginącą w mroku międzymiastową, a potem ogromną panoramę bezludnych równin na południu. Daleko na zachodzie wznosiły się góry, nad którymi słońce zapalało szkarłatne smugi.
Niepokój narastał w nim z chwili na chwilę. Dom zakończył obrót i znowu miał przed sobą bar Zacisze. Jak we śnie ruszył w jego stronę. Zanim dotarł do drzwi, serce biło mu jak szalone. Ogarnęła go chęć ucieczki. Wziął się w garść, otworzył drzwi i wszedł. Lokal był czysty, dobrze oświetlony, przytulny i ciepły. W powietrzu unosiły się rozkoszne zapachy: frytki, cebula, świeży hamburger skwierczący na blasze, smażąca się szynka. Powoli podszedł do wolnego stolika. Na środku stała butelka z keczupem, słoiczek z musztardą, cukierniczka, pojemniczki z przyprawami i popielniczka. Podniósł solniczkę. Przez chwilę nie wiedział, czemu to robi, zaraz jednak przypomniał sobie, że tamtego lata siedział przy tym samym stoliku, rozsypał sól i odruchowo rzucił szczyptę przez ramię. Niechcący trafił w twarz młodej kobiety, która przechodziła za jego plecami. Wyczuwał, że było to ważne, ale nie wiedział dlaczego. Z powodu tej kobiety? Kim ona była? Nieznajomą. Jak wyglądała? Bezskutecznie próbował przypomnieć sobie jej twarz. Jego serce biło jak szalone bez widocznego powodu. Czuł się tak, jakby stał na progu jakiegoś przerażającego odkrycia. Próbował przypomnieć sobie jakieś inne szczegóły, jednak wciąż mu umykały. Odstawił solniczkę. Nadal poruszał się jak we śnie, drżąc z nieokreślonego niepokoju. Podszedł do pustego boksu w kącie przy frontowych oknach. Był pewien, że młoda kobieta, gdy już otrzepała się z soli, usiadła tu tamtej nocy. - Czym mogę służyć? Dom zdawał sobie sprawę, że obok stoi kelnerka w żółtym sweterku i mówi do niego, ale wciąż był zahipnotyzowany dręcząco powolnym wypływaniem strasznego zdarzenia z przeszłości. Jeszcze się nie pojawiło na powierzchni, ale podnosiło się z głębiny zapomnienia. Kobieta z tamtego czasu, której twarz wciąż była pustą plamą, siedziała wtedy w tym boksie, olśniewająco piękna w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca. - Proszę pana? Coś nie w porządku? Młoda kobieta zamówiła kolację, on jadł swój posiłek, słońce zaszło, zapadła noc i... Nie! Wspomnienie wypłynęło z mrocznej głębiny, niemal przebijało powierzchnię dzielącą je od światła, od świadomości, ale w ostatniej chwili spanikował i cofnął się przed nim, jakby zobaczył rozdziawioną paszczę straszliwego potwora. Już nie chciał sobie niczego przypomnieć. Uciekając przed wspomnieniem, odwrócił się od zdumionej kelnerki i pobiegł do wyjścia. Był świadom, że ludzie na niego patrzą, że robi z siebie widowisko, ale miał to
gdzieś. Musiał się stąd wydostać, to było najważniejsze. Dopadł drzwi, otworzył je gwałtownie i wbiegł pod czarne, fioletowe i szkarłatne niebo. Bał się. Bał się przeszłości. Bał się przyszłości. Ale najbardziej bał się tego, że nie wiedział, dlaczego się boi. Chicago, Illinois Brendan Cronin czekał z ogłoszeniem swojej decyzji do wieczora, gdy ojciec Wycazik z pełnym brzuchem i kieliszkiem brandy w ręce będzie w najlepszym nastroju. Tymczasem w towarzystwie proboszcza i wikarego Gerrana zjadł sutą kolację: podwójną porcję ziemniaków, fasoli i szynki zjedna trzecią bochenka chleba domowego wypieku. Odzyskał apetyt, ale nie odzyskał wiary. Gdy wiara w Boga odeszła, został sam w strasznej, ciemnej pustce, pogrążony w rozpaczy. Teraz rozpacz pierzchła, a pustka, choć nie całkiem zapełniona, nie była już tak dotkliwa. Być może pewnego dnia rozpocznie nowe życie, niemające nic wspólnego z Kościołem. Dla Brendana - któremu żadne doczesne przyjemności nie wydawały się tak nęcące, jak duchowa radość płynąca z odprawiania mszy sama myśl o życiu świeckim była rewolucyjna. Może przestał rozpaczać, bo od Bożego Narodzenia jego ateizm zamienił się w umiarkowany agnostycyzm. Ostatnie wypadki jakby się zmówiły, żeby przekonać go o istnieniu Mocy, która, choć niekoniecznie boskiej proweniencji, stała ponad naturą. Po kolacji ojciec Gerrano poszedł na górę poczytać najnowszą książkę Jamesa Blaylocka. Brendan też uważał Blaylocka za interesującego autora, ale barwne opowieści o fantastycznych stworzeniach i jeszcze dziwniejszych istotach ludzkich nie przemawiały do wyobraźni trzeźwo myślącego realisty w rodzaju ojca Wycazika. Proboszcz przeszedł razem z Brendanem do gabinetu i powiedział: - Pisze dobrze, ale po przeczytaniu jednej z jego książek miałem osobliwe wrażenie, że nic nie jest takie, jak się wydaje, a nie lubię takiego uczucia. - Może rzeczywiście nic nie jest takie, jak się wydaje - odparł Brendan. Ojciec Wycazik pokręcił głową. Jego siwe włosy wyglądały w świetle jak stalowe druty. - Gdy czytam dla rozrywki, wolę poważne powieści, które pomagają radzić sobie z realiami życia. Brendan uśmiechnął się szeroko. - Jeśli jest niebo, ojcze, i jeśli jakoś uda mi się dostać tam razem z tobą, mam nadzieję, że będę mógł umówić cię z Waltem Disneyem. Z przyjemnością zobaczę, jak go
przekonujesz, że powinien spędzać czas na animowaniu dzieł Dostojewskiego, a nie przygód Myszki Miki. Śmiejąc się, proboszcz przygotował drinki i usiedli w fotelach, wikary ze szklaneczką sznapsa, a jego zwierzchnik z małą brandy. Brendan doszedł do wniosku, że lepszej okazji nie będzie. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, ojcze, wyjadę na pewien czas - zaczął. - W poniedziałek, jeśli można. Muszę jechać do Nevady. - Do Nevady? - Ojciec Wycazik powiedział to w taki sposób, jakby wikariusz nosił się z zamiarem wyjazdu do Bangkoku albo do Timbuktu. - Dlaczego do Nevady? Czując miętowy smak sznapsa na języku i palący aromat w nozdrzach, Brendan odparł: - Wzywają mnie tam. Zeszłej nocy we śnie, choć nie widziałem nic więcej oprócz jasnego światła, nagle zrozumiałem, że jestem w hrabstwie Elko w Nevadzie. Wiedziałem, że muszę tam wrócić, żeby znaleźć wyjaśnienie uzdrowienia Emmy i Wintona. - Wrócić? Byłeś tam wcześniej? - Latem półtora roku temu. Przed przyjazdem do parafii Świętej Bernadetty. Po zakończeniu pracy u monsignore Orbellego w Rzymie Brendan poleciał do San Francisco, żeby wypełnić ostatnie polecenie watykańskiego mentora. Spędził dwa tygodnie u biskupa Johna Santefiore, starego przyjaciela Orbellego. Biskup pisał książkę o historii konklawe i Brendan przywiózł mu materiały dostarczone przez monsignore. Jego zadanie polegało na udzielaniu odpowiedzi na pytania dotyczące tych dokumentów. John Santefiore był czarującym człowiekiem obdarzonym dużą inteligencją i sarkastycznym poczuciem humoru, więc dni mijały jak z bicza strzelił. Po zakończeniu pracy u biskupa Brendan miał dwa tygodnie dla siebie przed zameldowaniem się u zwierzchników w Chicago, swoim rodzinnym mieście, gdzie miał zostać przydzielony do parafii w archidiecezji. Kilka dni spędził w Carmel, na półwyspie Monterey. Potem postanowił zwiedzić kawałek kraju, więc wypożyczył wóz i wyruszył w długą drogę na wschód. Ojciec Wycazik pochylił się, trzymając oburącz kieliszek brandy. - Pamiętałem o biskupie Santefiore, ale zapomniałem, że podróżowałeś samochodem. Przejeżdżałeś przez hrabstwo Elko w Nevadzie? - Zatrzymałem się pośrodku pustkowia, w motelu Zacisze. Chciałem spędzić tam tylko jedną noc, ale okolica była taka piękna i spokojna, że przedłużyłem pobyt o kilka dni. Teraz muszę wrócić.
- Dlaczego? Co cię tam spotkało? Brendan wzruszył ramionami. - Nic. Wypoczywałem. Drzemałem. Przeczytałem parę książek. Oglądałem telewizję. Nawet tam mają dobry odbiór, bo na dachu jest mała antena satelitarna. Ojciec Wycazik przekrzywił głowę. - Co się stało? Przez chwilę mówiłeś... jakoś dziwnie. Drewnianym głosem, jakbyś powtarzał tekst wyuczony na pamięć. - Mówiłem tylko, jak tam było. - Jeśli więc nie zdarzyło się nic ciekawego, dlaczego to miejsce jest takie wyjątkowe? Co się stanie, gdy tam wrócisz? - Nie jestem pewien, ale na pewno coś... niewiarygodnego. W końcu ojciec Wycazik zapytał wprost: - Czy to Bóg cię wzywa? - Chyba nie. Ale może. Bardzo małe może. Ojcze, zależy mi na twoim pozwoleniu i błogosławieństwie, jednak tak czy siak pojadę. Stefan wypił większy łyk brandy, niż miał w zwyczaju. - Myślę, że powinieneś jechać, lecz nie sam. Brendan nie krył zaskoczenia. - Chcesz jechać ze mną? - Ja nie. Mam parafię pod opieką. Powinien ci towarzyszyć jakiś świadek. Kapłan znający się na tych sprawach, ktoś, kto może zweryfikować cud czy objawienie... - Chodzi ci o duchownego, który ma zezwolenie kardynała na badanie histerycznych doniesień o płaczących posągach Matki Boskiej, krwawiących krucyfiksach i objawieniach wszelkiego rodzaju? Ojciec Wycazik pokiwał głową. - Właśnie. Kogoś, kto zna procedurę potwierdzania autentyczności takich wydarzeń. Miałem na myśli prałata Janneya z archidiecezjalnego biura prasowego. Ma duże doświadczenie. Nie chcąc sprawić zawodu proboszczowi, ale nie zamierzając pozwolić przydzielić sobie opiekuna, Brendan odparł: - Tu nie chodzi o żadne objawienie, więc prałat Janney nie jest potrzebny. Ta sprawa nie ma żadnego wyraźnego związku z wiarą. - A kto powiedział, że Bóg nie potrafi być subtelny? - zapytał z uśmiechem ojciec Wycazik. Był pewien, że zwycięży w tej rundzie. - Te zjawiska mogą być tylko jakimś fenomenem psychicznym.
- Akurat! Powoływanie się na fenomeny psychiczne to tylko żałosne racjonalizacje niedowiarków, którzy byli świadkami boskiej interwencji. Przyjrzyj się tym wypadkom uważniej, Brendanie, otwórz serce przed ich znaczeniem, a zobaczysz prawdę. Bóg wzywa cię do powrotu na Swoje łono. Wierzę, że wkrótce dostąpisz objawienia. - Skoro tak, dlaczego to nie może stać się tutaj? Czemu muszę jechać do Nevady? - Może to próba twojego posłuszeństwa wobec woli Boga, próba twojego ukrytego pragnienia powrotu do wiary. Jeśli jest dostatecznie silne, zniesiesz niewygody podróży i w nagrodę ujrzysz coś, co sprawi, że znowu uwierzysz. - Ale dlaczego Nevada? Czemu nie Floryda albo Teksas... albo Stambuł? - Tylko Bóg to wie. - I dlaczego Bóg zadaje sobie tyle trudu, żeby odzyskać duszę jednego zbłąkanego księdza? - Dla Tego, który stworzył ziemię i gwiazdy, to żaden trud. Dla Niego jedno serce jest tak samo ważne jak milion serc. - Czemu zatem pozwolił, żebym utracił wiarę? - Może tracenie i odzyskiwanie wiary jest procesem hartowania ducha. Może przechodzisz przez to, bo Bóg chce, żebyś stał się silniejszy. Brendan uśmiechnął się i z podziwem pokręcił głową. - Masz odpowiedź na wszystko, prawda, ojcze? Stefan Wycazik, zadowolony z siebie, rozparł się w fotelu. - Bóg pobłogosławił mnie szybkim językiem. Brendan znał reputację ojca Wycazika jako ratownika kapłanów w kłopotach i wiedział, że proboszcz łatwo się nie poddaje - a może nawet nigdy. Mimo to był zdecydowany jechać do Nevady bez prałata Janneya. Ojciec Wycazik patrzył na niego znad kieliszka brandy z wyraźną sympatią. Czekał na kolejną dyskusję, w której szybko dowiedzie swoich racji, czekał na kolejne pchnięcie, które sparuje z niezawodną jezuicką pewnością siebie. Brendan westchnął. To miał być długi wieczór. Hrabstwo Elko, Nevada Kiedy. Dom Corvaisis w strachu i konsternacji wybiegł z baru Zacisze w szkarłatnofioletowy zmierzch, skierował się do recepcji. Tam natknął się na scenę, którą z początku uznał za domową awanturę. Szybko się jednak zorientował, że chodzi o coś zupełnie innego.
Na środku pomieszczenia, po zewnętrznej stronie kontuaru, stał potężnie zbudowany mężczyzna w jasnobrązowych spodniach i brązowym swetrze. Był tylko o pięć centymetrów wyższy od Doma, ale potężna klatka piersiowa zapewniała mu zdecydowaną przewagę. Wyglądał, jakby został wyciosany z pnia potężnego dębu. Zdrowe, silne jak u byka ciało zdawało się przeczyć wiekowi - ponad pięćdziesiąt lat - na jaki wskazywały posiwiałe, krótko obcięte włosy i zmarszczki na ogorzałej twarzy. Wielki mężczyzna trząsł się jak w napadzie złości. Obok stała kobieta, blondynka o żywych niebieskich oczach, młodsza od niego, choć trudno było ocenić jej wiek. Z przejęciem patrzyła na bladą, lśniącą od potu twarz swojego towarzysza. Dom przestąpił próg i zrozumiał, że pierwsze wrażenie było błędne: facet dygotał nie ze złości, lecz ze strachu. - Odpręż się - powiedziała kobieta. - Staraj się panować nad oddechem. Mężczyzna łapczywie chwytał powietrze. Stał ze spuszczoną głową, patrząc w podłogę, pochylając gruby czerwony kark i garbiąc plecy. Jego urywany, nieregularny oddech świadczył o narastającej panice. - Oddychaj powoli i głęboko - mówiła kobieta. - Pamiętaj, czego cię nauczył doktor Fontelaine. Kiedy się uspokoisz, pójdziemy na spacer. - Nie! - zaoponował wielki mężczyzna, gwałtownie kręcąc głową. - Tak, pójdziemy - powtórzyła kobieta, krzepiąco kładąc rękę na jego ramieniu. Pójdziemy na spacer, Ernie, i zobaczysz, że ta ciemność wcale nie różni się od ciemności w Milwaukee. Ernie. To imię zmroziło Doma i natychmiast przypomniało mu cztery plakaty, na których Zebediah Lomack z Reno nabazgrał imiona. Kobieta spojrzała na niego. - Chciałbym wynająć pokój - powiedział. - Mamy komplet. - Pali się znak, że są wolne miejsca. - No dobrze. Dobrze, ale nie teraz. Proszę. Nie teraz. Niech pan idzie do baru albo gdzieś indziej i wróci za pół godziny. Proszę. Ernie, który do tej pory nie zdawał sobie sprawy z obecności gościa, z jękiem strachu i rozpaczy oderwał oczy od podłogi. - Drzwi! Zamknij drzwi, zanim wejdzie ciemność! - Nie, nie, nie - powiedziała kobieta kategorycznie, choć nie bez współczucia w głosie. - Nie wejdzie. Ciemność nie może cię skrzywdzić, Ernie. - Wchodzi - upierał się żałośnie.
Dom spostrzegł, że w pomieszczeniu jest nienaturalnie jasno. Paliły się lampy na kontuarze, lampa stojąca, lampka na biurku i wszystkie lampy pod sufitem. - Na miłość boską, niech pan zamknie drzwi - przynagliła go kobieta. Wszedł do środka i zamknął drzwi za sobą. - Chodziło mi o zamknięcie ich z drugiej strony - powiedziała uszczypliwie. Na twarzy Erniego malował się strach i zażenowanie. Jego oczy przesunęły się z Doma na okno. - Jest tuż za szybą. Cała ta ciemność... naciska... naciska. - Popatrzył z zakłopotaniem na Doma i znów opuścił głowę, mocno zaciskając powieki. Dom stał jak sparaliżowany. Irracjonalny lęk Erniego przypominał strach, który kazał mu chodzić we śnie i ukrywać się w szafach. Najwyraźniej usiłując zapanować nad łzami, kobieta zapytała ostro: - Dlaczego pan nie wyjdzie? Mąż cierpi na nyktofobię. Czasami boi się ciemności i gdy ma atak, musimy go przezwyciężyć. Dom przypomniał sobie inne imiona wypisane na plakatach w domu Lomacka Ginger, Faye - i na chybił trafił wybrał jedno z nich. - W porządku, Faye. Chyba trochę rozumiem, przez co przechodzicie. Zamrugała ze zdziwienia, gdy wypowiedział jej imię. - Czy ja pana znam? - Jestem Dominick Corvaisis. - Nic mi to nie mówi - odparła, nie odstępując wielkiego mężczyzny, który odwrócił się i z zamkniętymi oczami ruszył w głąb recepcji. Zmierzał po omacku w stronę przejścia na drugą stronę kontuaru. - Pójdę na górę i zaciągnę zasłony, zatrzymam ciemność na zewnątrz. - Nie, Ernie, zaczekaj - poprosiła Faye. - Nie uciekaj. Dom stanął przed mężczyzną i położył rękę na jego piersi, żeby go zatrzymać. - Masz koszmary. Po przebudzeniu pamiętasz tylko tyle, że miały związek z księżycem. Faye ze świstem wciągnęła powietrze. Ernie z zaskoczenia otworzył oczy. - Skąd wiesz? - Mam podobne koszmary od ponad miesiąca - odparł Dom. - Co noc. I wiem, że pewnego człowieka doprowadziły do samobójstwa. Patrzyli na niego w zdumieniu.
- W październiku - mówił dalej - zacząłem chodzić we śnie. Wymykałem się z łóżka, ukrywałem w szafach albo gromadziłem broń. Raz próbowałem zabić okna gwoździami, żeby coś powstrzymać. Rozumiesz, Ernie, boję się czegoś w ciemności. Założę się, że ty lękasz się tego samego. Nie samej ciemności, ale czegoś innego, czegoś, co spotkało cię... - machnął ręką w kierunku okien - tam, w nocy, w pewien weekend latem półtora roku temu. Skonsternowany Ernie zerknął w noc za oknami i natychmiast odwrócił wzrok. - Nie rozumiem. - Chodźmy na górę, gdzie można zaciągnąć zasłony - zaproponował Dom. - Powiem wam, co wiem. Ważne, że nie jesteś sam. Już nie jesteś sam. I, dzięki Bogu, ja też nie. Hrabstwo New Haven, Connecticut Jak
w
zegarku.
Napady
Jacka
Twista
zawsze
były
przeprowadzane
z
zegarmistrzowską precyzją. Skok na pancerną ciężarówkę nie stanowił wyjątku. Grube chmury szczelnie przysłaniały nocne niebo. Nie było widać gwiazd ani księżyca. Nie padał śnieg, ale z południowego zachodu wiał zimny wilgotny wiatr. Ciężarówka Guardmaster toczyła się wśród pustych pól, jadąc z północnego wschodu w kierunku pagórka, z którego Jack obserwował drogę w wigilię Bożego Narodzenia. Reflektory przewiercały cienkie, poszarpane płachty zimowej mgły. Droga przecinała otulone śniegiem pola niczym czarna atłasowa wstążka. Jack, ubrany w biały kombinezon narciarski z kapturem, leżał na wpół zagrzebany w śniegu na południe od szosy. Po drugiej stronie w zaspie u stóp pagórka przyczaił się drugi członek zespołu, Chad Zepp, też w białym stroju kamuflującym. Branch Pollard zajmował stanowisko w połowie zbocza, z ciężkim karabinem szturmowym HK91 firmy Heckler i Koch. Ciężarówka była oddalona o dwieście metrów. Światło reflektorów załamywało się w łatach mgły, które przepływały nad drogą na pogrążone w mroku pola. Nagle na zboczu błysnęła lufa HK91. Huk zagłuszył warkot silnika. HK91, być może najlepszy karabin bojowy na świecie, wystrzeliwuje setki pocisków bez ryzyka, że któryś nabój się zakleszczy. Jest wyjątkowo celny i skuteczny nawet na tysiąc metrów; pocisk 7.62 NATO może przebić drzewo czy betonową ścianę i zachować dość energii, żeby zabić kogoś znajdującego się po drugiej stronie. Tej nocy nie zamierzali jednak nikogo zabijać. Z pomocą teleskopowego celownika na podczerwień Pollard ulokował pierwszy pocisk tam, gdzie chciał, w prawej przedniej oponie samochodu Guardmaster. Ciężarówka skręciła gwałtownie, wjechała na lód i zaczęła się ślizgać.
Jack zerwał się, przeskoczył przez rów i stanął na środku szosy. Samochód sunął niczym czołg. W ostatniej chwili, gdy wydawało się, że zaraz wpadnie do rowu, kierowca odzyskał panowanie nad kierownicą i gwałtownie zahamował niespełna dziesięć metrów przed Jackiem. Jack zobaczył, że konwojent gorączkowo mówi coś do mikrofonu. Wzywanie pomocy mijało się z celem. Gdy tylko Pollard oddał strzał z pagórka, Chad Zepp, wciąż ukryty w śniegu na północ od drogi, włączył zasilany z akumulatora nadajnik, który zagłuszył częstotliwość radia w ciężarówce. Coraz silniejszy wiatr przeganiał tumany mgły nad szosą. Jack, czując się nagi w oślepiającym świetle reflektorów, wziął na cel kratę wlotu powietrza. Miał brytyjską strzelbę przeznaczoną dla oddziałów antyterrorystycznych, służącą do wystrzeliwania nabojów gazowych. Inne typy takiej broni miotają granaty, które eksplodują pod wpływem uderzenia, dlatego snajperzy muszą celować w szyby. Ponieważ jednak terroryści po zajęciu jakiegoś budynku zwykle barykadowali okna, wymyślono nowe rozwiązanie. Brytyjska strzelba, którą Jack kupił u czarnorynkowego handlarza bronią w Miami, miała lufę o średnicy pięciu centymetrów i z dużą prędkością początkową wystrzeliwała pocisk z gazem łzawiącym w stalowej koszulce, zdolny przebić drewniane drzwi czy zabite deskami okno. Gdy Jack nacisnął spust, pocisk przestrzelił kratę i wpadł pod maskę. Przez system wentylacyjny zaczęły wpływać do kabiny gryzące żółte opary. Wyszkoleni konwojenci wiedzieli, że w sytuacji kryzysowej nie należy opuszczać bezpiecznego wnętrza ciężarówki, bo kabina miała stalowe drzwi i kuloodporne szyby. Zanim jednak wyłączyli ogrzewanie i zamknęli otwory wentylacyjne, kabinę wypełnił gaz. Chcąc nie chcąc, otworzyli drzwi i wyskoczyli na zimne powietrze, krztusząc się i kaszląc. Pomimo oślepienia gazem kierowca wyciągnął rewolwer. Padł na kolana, nie przestając charczeć, i przymrużał łzawiące oczy, wypatrując celu. Jack kopniakiem wytrącił mu broń z ręki, chwycił go za kołnierz, zaciągnął przed maskę ciężarówki i przypiął kajdankami do zderzaka. Po oddaniu strzału, który unieruchomił ciężarówkę, Branch Pollard zbiegł z pagórka i przykuł protestującego konwojenta do drugiego uchwytu zderzaka. Obaj mężczyźni mrugali gwałtownie, próbując pozbyć się łez i zobaczyć twarze napastników. Nic im to jednak nie dało, bo Jack, Pollard i Zepp mieli maski narciarskie. Jack i Pollard zostawili przykutych do zderzaka mężczyzn i pobiegli na tył ciężarówki. Spieszyli się, choć nie ze strachu, że na odludnej drodze pojawi się inny pojazd. Wiedzieli, że nikt nie nadjedzie, dopóki nie uciekną. W chwili gdy ciężarówka Guardmaster wjechała na
równinę, dwaj ostatni członkowie grupy, Hart i Dodd, zatarasowali oba końce drogi skradzionymi furgonetkami, które zostały przemalowane i wyposażone w oznakowania zarządu dróg. Mając za plecami feerię świateł, mrugających na dachach pojazdów i zaporach rozstawionych w poprzek jezdni, Dodd i Hart zawracali kierowców, opowiadając im historyjkę o wypadku cysterny. Jak w zegarku. Chad Zepp już czekał na Jacka i Pollarda z tyłu ciężarówki. W blasku latarki, przymocowanej magnesem do drzwi, Zepp odkręcał zasłaniającą mechanizm zamka płytę. Wzięli ze sobą materiały wybuchowe, ale w przypadku tak opancerzonego samochodu jak ten istniało ryzyko, że wybuch stopi trzpienie zamka i jeszcze bardziej uszczelni garnek z miodem. Starsze pojazdy pancerne były zazwyczaj wyposażone w zamki, które otwierało się jednym albo dwoma kluczami bądź przez odpowiednie manipulowanie tarczą z cyframi. Ten wóz był nowy i miał nowoczesne zabezpieczenie. Zamek można było zamknąć i otworzyć przez wystukanie odpowiedniej kombinacji na bloku dziesięciu klawiszy, wielkością i wyglądem przypominającym klawiaturę telefonu. Aby uaktywnić zamek, strażnik zatrzaskiwał drzwi i wybijał środkową cyfrę trzycyfrowego kodu. Chcąc otworzyć drzwi, musiał wcisnąć wszystkie trzy cyfry w odpowiedniej kolejności. Kod był zmieniany codziennie rano i znał go tylko kierowca. W przypadku dziesięciu cyfr istnieje tysiąc możliwych kombinacji trzech cyfr. Wpisanie każdej z nich i czekanie, czy zostanie zatwierdzona, zajęłoby im cztery, pięć sekund, musieliby więc poświęcić co najmniej pięć kwadransów na wypróbowanie wszystkich. Było to zbyt ryzykowne. Chad Zepp odkręcił płytę i odsłonił klawiaturę. Pomiędzy klawiszami widać było fragmenty mechanizmu zamka. Zepp zdjął z ramienia zasilany akumulatorami komputer wielkości aktówki. Był to SLICKS, inteligentne urządzenie do penetrowania i omijania elektronicznych systemów zabezpieczeń, przeznaczone wyłącznie dla upoważnionego personelu wojskowego i wywiadowczego.
Nieuprawnione
posiadanie
oznaczało
pogwałcenie
ustawy
o
bezpieczeństwie narodowym. Aby zdobyć SLICKS, Jack pojechał do Meksyku i zapłacił dwadzieścia pięć tysięcy dolarów czarnorynkowemu handlarzowi bronią, który miał kontakty w firmie produkującej te urządzenia. Zepp trzymał komputer w ten sposób, żeby wszyscy trzej mogli widzieć jego ekran o powierzchni dwudziestu pięciu centymetrów kwadratowych. Jack wyciągnął z obudowy
pierwszy z trzech próbników, który wyglądał jak stalowy termometr z miedzianym czubkiem, połączony z komputerem sześćdziesięciocentymetrowym przewodem. Przyjrzał się uważnie częściowo odsłoniętemu mechanizmowi zamka i ostrożnie wsunął smukłą końcówkę próbnika pomiędzy dwa pierwsze klawisze, dotykając styku pod klawiszem z numerem 1. Ekran pozostał ciemny. Przesunął sondę do klawisza numer 2, potem 3. Nic. Gdy dotknął styku numer 4, na ekranie pojawił się bladozielony napis - NAPIĘCIE - oraz liczby podające wartość. Oznaczało to, że środkową liczbą trzycyfrowego kodu jest czwórka. Po załadowaniu worków pieniędzy i czeków do skrzyni na ostatnim przystanku trasy, kierowca wcisnął czwórkę, żeby uaktywnić zamek. Styk tego klawisza miał pozostać zamknięty do czasu wprowadzenia całego kodu otwierającego drzwi. Przy trzech nieznanych cyfrach liczba możliwych kombinacji wynosiła tysiąc. Teraz, gdy musieli znaleźć tylko pierwszą i ostatnią cyfrę, ich liczba została ograniczona do stu. Nie zwracając uwagi na wyjący wiatr, Jack wyciągnął z komputera drugi przyrząd, również
na
sześćdziesięciocentymetrowym
przewodzie,
przypominający
pędzel
do
malowania akwarelami, ale z jednym świecącym włosem, podobnym do grubej żyłki wędkarskiej. Włos był sztywny i zarazem giętki. Jack wsunął go w szczelinę pod klawiszem z numerem 1 i zerknął na wyświetlacz. Nic się nie stało. Przesuwał sondę od klawisza do klawisza. Ekran zamrugał i pokazał część schematu obwodu. Włos, który Jack wsuwał do mechanizmu, był włóknem lasera optycznego, nieco bardziej wyrafinowanego kuzyna urządzenia, które w kasach sklepowych odczytuje kody paskowe. SLICKS służył do innego celu: rozpoznawał obwody i pokazywał ich modele na ekranie. Gdy sonda znajdowała się bezpośrednio nad fragmentem obwodu, komputer przetwarzał informacje i wiernie odtwarzał wykryty element. Jack musiał przesunąć sondę trzy razy i włożyć ją do mechanizmu zamka w trzech różnych miejscach, żeby komputer odtworzył schemat całego obwodu. Na miniaturowym wyświetlaczu jarzyły się zielone linie i symbole. Po trzech sekundach wokół dwóch fragmentów schematu pojawiły się prostokąty wskazujące miejsca, w których najłatwiej można było podłączyć się do obwodu. Następnie na schemat został nałożony obraz dziesięciocyfrowej klawiatury, ukazujący lokalizację tych dwóch słabych punktów na widocznej części mechanizmu zamka. - Dobre miejsce jest pod klawiszem numer cztery - powiedział Jack. - Mam wiercić? - zapytał Pollard. - Chyba nie będziesz musiał.
Jack schował sondę optyczną i wyciągnął trzeci smukły instrument z gąbczastym siatkowym czubkiem. Projektant nazwał ten czujnik „różdżką”. Jack wsunął jego końcówkę przez maleńki otworek u podstawy klawisza numer 4 i powoli zaczął poruszać nim w górę i w dół, w prawo i w lewo. Wreszcie komputer pisnął i wyświetlił na ekranie komunikat INTERWENCJA. Podczas gdy Jack trzymał różdżkę, a Chad Zepp komputer, Pollard wystukiwał polecenia. Komunikat na ekranie oznajmił: PRZEJĘCIE KONTROLI NAD SYSTEMEM. Komputer mógł teraz wysyłać komendy bezpośrednio do mikroukładu, który przetwarzał kody zamka i sterował ryglami. Pollard wcisnął jeszcze dwa klawisze i SLICKS zaczął wysyłać do układu scalonego kombinacje trzech cyfr, jedną co sześć setnych sekundy, wszystkie z czwórką w środku. Komputer złamał kod - 545 - w dziewięć sekund. Cztery rygle szczęknęły i jednocześnie wysunęły się z gniazd. Jack schował różdżkę, po czym wyłączył komputer. Minęły zaledwie cztery minuty od strzału, który trafił w prawą przednią oponę ciężarówki. Jak w zegarku. Zepp zarzucił komputer na ramię, a Pollard otworzył pancerne drzwi. Pieniądze czekały na nich. Zepp zaśmiał się z zadowolenia. Pollard z radosnym okrzykiem wgramolił się do środka i zaczął wyrzucać na zewnątrz pękate płócienne worki. Jack wciąż czuł wewnętrzną pustkę i chłód. Parę płatków śniegu zatańczyło na wietrze. Niewyjaśnione zmiany, które zaczęły się w psychice Jacka kilka tygodni temu, osiągnęły punkt kulminacyjny. Nie zależało mu już nawet na porachunkach ze społeczeństwem. Pozbawiony celu, dryfował niczym płatki śniegu na wietrze. Hrabstwo Elko, Nevada Faye Block zapaliła napis BRAK WOLNYCH MIEJSC, żeby nikt im nie przeszkadzał. Siedząc przy stole w przytulnej kuchni mieszkania nad recepcją, z żaluzjami zamkniętymi przed nocą, Blockowie popijali kawę i jak zaczarowani słuchali historii Doma. Okazali niedowierzanie tylko wtedy, gdy opowiadał o nieprawdopodobnym tańcu księżyców w domu Zebediaha Lomacka. Opisał to niesamowite zjawisko tak realistycznie, że sam czuł gęsią skórkę na ramionach, a jego strach i zdumienie udzieliły się Faye i Erniemu.
Największe wrażenie zrobiły na nich dwa polaroidowe zdjęcia, które otrzymał od nieznanego nadawcy dwa dni przed wyjazdem do Portlandu. Uważnie przyjrzeli się siedzącemu przy biurku księdzu o martwej twarzy. Byli pewni, że został sfotografowany w jednym z pokoi w ich motelu. Na drugim zdjęciu, przedstawiającym blondynkę z igłą kroplówki w ręce, rozpoznali widoczny w rogu kwiatowy deseń narzuty; takie narzuty były w niektórych pokojach jeszcze dziesięć miesięcy temu. Dom nie krył zaskoczenia, gdy usłyszał, że oni też otrzymali tajemnicze zdjęcie. Ernie przypomniał sobie, że dziesiątego grudnia, pięć dni przed wyjazdem do Milwaukee, dostali list bez adresu zwrotnego. Faye przyniosła zdjęcie z biurka w recepcji. Pochylili się nad stołem, przyglądając się fotografii. Przedstawiała troje ludzi - mężczyznę, kobietę i dziecko stojących w słońcu przed drzwiami pokoju numer 9. Wszyscy mieli na sobie krótkie spodenki, bawełniane koszulki i sandały. - Znacie ich? - zapytał Dom. - Nie - odparła Faye. - Mam wrażenie, że powinienem ich pamiętać - mruknął Ernie. - Słońce... letnie ubrania... - zaczął Dom w zamyśleniu. - Możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że zdjęcie zostało zrobione latem półtora roku temu, w weekend pomiędzy piątkiem szóstego lipca i wtorkiem. Te trzy osoby uczestniczyły w tym, co się wówczas stało. Może są niewinnymi ofiarami jak my. Nasz nieznany informator chce, żebyśmy o nich myśleli, żebyśmy ich sobie przypomnieli. - Nadawca zdjęć jest jednym z tych, którzy wykasowali nasze wspomnienia. Dlaczego miałby chcieć, żebyśmy sobie cokolwiek przypomnieli, skoro wcześniej zadali sobie tyle trudu, aby zatrzeć nasze wspomnienia? - zapytał Ernie. Dom wzruszył ramionami. - Może od początku uważał, że postąpili niesłusznie. Może brał w tym udział, bo musiał, może od tamtej pory gryzie go sumienie z powodu tego, co nam zrobili. Kimkolwiek jest, boi się otwarcie przekazać informacje. Musi być bardzo ostrożny. Faye odsunęła krzesło od stołu. - Nie było nas pięć tygodni, musiało zebrać się sporo poczty. Może przyszło coś ciekawego. Gdy jej kroki cichły na schodach, Ernie wyjaśnił: - Sandy, nasza kelnerka, sortowała pocztę i płaciła rachunki. Listy wrzuciła do papierowej torby. Wróciliśmy dziś rano i byliśmy zbyt zajęci otwieraniem motelu, żeby sprawdzić, co przyniósł listonosz.
Faye wróciła z dwiema białymi kopertami. Z podnieceniem otworzyli pierwszą z nich. Zawierała polaroidowe zdjęcie mężczyzny, który leżał na łóżku z igłą kroplówki w ramieniu. Miał około pięćdziesięciu lat i przerzedzone ciemne włosy. Przypominał W. C. Fieldsa i w normalnych okolicznościach zapewne wyglądał dobrodusznie, ale tutaj patrzył bez wyrazu w obiektyw aparatu, miał pustą twarz i oczy zombi. - Boże, to Calvin! - zawołała Faye. - Tak - potwierdził Ernie. - Cal Sharkle. Jest kierowcą ciężarówki, kursuje pomiędzy Chicago i San Francisco. - Za każdym razem wstępuje do naszego barn. Czasami, gdy jest zmęczony, zostaje na noc. To bardzo miły facet. - Dla jakiej firmy pracuje? - zapytał Dom. - Jest niezależny - odparł Ernie. - Ciężarówka należy do niego. - Wiecie, jak się z nim skontaktować? - Wpisywał się do książki, mamy więc jego adres... Chyba mieszka gdzieś w okolicach Chicago. - Sprawdzimy to później. Najpierw zobaczmy, co jest w drugiej kopercie. Faye otworzyła ją i wyjęła następne zdjęcie. Przedstawiało mężczyznę leżącego na łóżku w motelu Zacisze, z wkłutą w ramię igłą kroplówki. Jak wszyscy inni, miał martwy wyraz twarzy i oczy, które przywodziły na myśl horrory o żywych trupach. Tym razem wszyscy rozpoznali mężczyznę ze zdjęcia. Był to Dom. Las Vegas, Nevada Wieczorem, gdy zbliżała się pora spania, Marcie z kolekcją księżyców siedziała przy biureczku w kącie pokoju. Jorja stała w drzwiach i patrzyła na nią. Córka była tak bardzo pochłonięta swoim zajęciem, że nie zdawała sobie sprawy, iż jest obserwowana. Obok albumu pełnego księżyców leżało pudełko kredek. Dziewczynka garbiła się nad biurkiem, starannie kolorując jeden z obrazków. Było to coś nowego i Jorja zastanawiała się, co może oznaczać. W ciągu tygodnia od narodzin kolekcjonerskiej pasji Marcie zapełniła cały album. Ponieważ miała niewiele czasopism, z których mogła wycinać fotografie księżyców, uzupełniała swój zbiór setkami własnoręcznie narysowanych obrazków. Używając monet, wieczek od słoików, wazonów, szklanek, puszek i naparstków lysowała księżyce różnej wielkości na kartkach z bloku, kolorowym kartonie, papierowych torbach, kopertach i
papierze pakowym. Nie zajmowała się albumem przez cały czas, ale codziennie poświęcała mu parę minut więcej niż poprzedniego dnia. Psycholog Ted Coverly był zdania, że przyczyny irracjonalnego lęku przed lekarzami nie zostały usunięte i teraz dziecko dawało mu wyraz poprzez kolekcjonowanie księżyców. Gdy Jorja oznajmiła, że Marcie nie boi się księżyca, Coverly odparł: - Lęk nie musi szukać ujścia w innej fobii. Może objawić się na wiele innych sposobów... na przykład jako obsesja. Jorja nie mogła zrozumieć, skąd się wziął dziwny lęk córki. - Temu właśnie służy terapia, poszukiwaniu przyczyny - powiedział Coverly. - Proszę się nie martwić, pani Monatella. Ale Jorja się martwiła. Martwiła się, bo wczoraj zabił się Alan. Jeszcze nie powiedziała Marcie o śmierci ojca. Po wyjściu z mieszkania Pepper Carrafield zadzwoniła do Coverly’ego. Doktor zdziwił się, że Alan także miał sny o księżycu i jednocześnie z córką uległ lunarnej fascynacji. Stwierdził, że przemyślenie tego problemu będzie wymagało czasu. Poradził też, żeby Jorja wstrzymała się z przekazywaniem małej złych wieści. - Kiedy przyjdzie pani do mnie z Marcie w poniedziałek, powiemy jej o tym razem. Jorja bała się, że pomimo obojętności Alana dziewczynka bardzo przeżyje jego śmierć. Stojąc w drzwiach sypialni i patrząc na córkę, pracowicie kolorującąjeden z księżyców, Jorja z niepokojem myślała ojej przeszłości. Choć Marcie miała siedem lat i chodziła do drugiej klasy, dziecięce krzesełko wielkości trzech czwartych normalnego wciąż było dla niej za duże i tylko czubkami tenisówek dotykała podłogi. Życie jest trudne nawet dla dorosłego, potężnie zbudowanego mężczyzny. W przypadku dziecka tak delikatnego jak Marcie każdy kolejny dzień stanowił prawdziwe wyzwanie. Jorja uświadomiła sobie, jak łatwo może utracić swoją ukochaną córeczkę, i ścisnęło jej się serce. Gdy wreszcie powiedziała: „Kochanie, włóż piżamę i wyszczotkuj zęby” - nie mogła się opanować i jej głos zadrżał. Dziewczynka miała zdumioną minę, jakby niezupełnie wiedziała, gdzie się znajduje albo kim jest Jorja. Po chwili jej oczy rozjaśniły się i obdarzyła matkę uśmiechem, który mógłby stopić masło. - Cześć, mamusiu. Kolorowałam księżyce. - Pora przygotować się do łóżka.
- Jeszcze troszeczkę, dobrze? - Marcie sprawiała wrażenie odprężonej, ale ściskała kredkę tak mocno, że zbielały jej palce. - Chcę pokolorować jeszcze parę księżyców. Jorja zamierzała zniszczyć nienawistny album, jednak doktor Coverly ostrzegł ją, że sprzeczanie się z dzieckiem o księżyce i zakazywanie ich zbierania tylko nasili obsesję. Jorja nie była przekonana, lecz zdusiła w sobie pragnienie zniszczenia albumu. - Jutro będziesz miała mnóstwo czasu na kolorowanie, Orzeszku. Marcie z niechęcią zamknęła album, schowała kredki i poszła do łazienki wyszczotkować zęby. Jorję ogarnęło zmęczenie. Poza przepracowaniem całej zmiany, załatwiła formalności w zakładzie pogrzebowym, zamówiła kwiaty i przedyskutowała szczegóły pochówku z zarządem cmentarza. Zadzwoniła również do Miami, żeby przekazać złe wieści ojcu Alana. Była wykończona. Ze znużeniem otworzyła album. Czerwień. Dziewczynka malowała wszystkie księżyce na czerwono, zarówno te narysowane przez siebie, jak i wycięte z czasopism. Już pokolorowała ponad pięćdziesiąt. O obsesyjnym charakterze jej pracy świadczyła dbałość, z jaką pilnowała, żeby kredka nie wyszła poza kontur. Z biegiem czasu coraz mocniej ją przyciskała i ostatnie księżyce pokrywała taka ilość szkarłatnego wosku, że lśniły, jakby były wilgotne. Używanie czerwieni - i tylko czerwieni - bardzo zaniepokoiło Jorję. Wyglądało to tak, jakby Marcie przeczuwała jakieś zbliżające się nieszczęście, wróżyła rozlew krwi. Hrabstwo Elko, Nevada Faye Block poszła na dół do recepcji i wyjęła z szafy książkę gości sprzed półtora roku. Po powrocie do kuchni położyła ją na stole, otworzyła na wpisach z piątku i soboty szóstego i siódmego lipca. - Tak, dobrze pamiętamy te dni. W tamten piątek wieczorem zamknęli międzystanową z powodu wycieku jakichś toksycznych substancji. Cysterna z niebezpiecznymi chemikaliami jechała do Shenkfield. To obiekt wojskowy leżący niecałe trzydzieści kilometrów na południowy zachód stąd. Musieliśmy zamknąć motel do wtorku, dopóki sytuacja nie została opanowana. - Shenkfield jest poligonem doświadczalnym broni chemicznej i biologicznej, więc to gówno z ciężarówki musiało być paskudne jak cholera - dodał Ernie. Głos Faye zmienił barwę, brzmiał teraz, jakby recytowała starannie zapamiętane zdania. - Postawili blokady drogowe i kazali nam ewakuować się ze strefy zagrożenia. Nasi goście wyjechali swoimi samochodami. - Jej twarz była bez wyrazu. - Ned i Sandy
Sarverowie mogli wrócić do swojej przyczepy mieszkalnej, bo strefa kwarantanny nie obejmowała Beowawe. - To niemożliwe - powiedział Dom ze zdumieniem. - Nie przypominam sobie żadnej ewakuacji. Byłem tutaj. Pamiętam, że czytałem, rozglądałem się po okolicy, zbierając materiały do cyklu opowiadań... ale te wspomnienia są mgliste, nieprecyzyjne. Podejrzewam, że nie są prawdziwe. Brakuje w nich głębi. A jednak byłem tutaj, nie gdzieś indziej, i zrobiono mi coś dziwnego. - Wskazał swoje zdjęcie. - Oto dowód. Faye znowu się odezwała. Mówiła jeszcze bardziej drętwym głosem, a jej oczy zrobiły się szkliste: - Do odwołania alarmu Ernie i ja mieszkaliśmy u znajomych, którzy mają małe rancho w górach piętnaście kilometrów na północny wschód stąd, u Elroya i Nancy Jamisonów. Posprzątanie po wycieku nie było łatwe. Wojsko potrzebowało aż trzech dni. Pozwolili nam wrócić dopiero we wtorek rano. - Faye, wszystko w porządku? - zapytał Dom. Zamrugała. - Co? O co ci chodzi? - Mówiłaś jak... zaprogramowana. Sprawiała wrażenie szczerze zaskoczonej. - O czym ty mówisz? - Faye, twój głos stał się... płaski - powiedział Ernie, ściągając brwi. - Przecież tylko wyjaśniałam, co się stało. - Pochyliła się i położyła palec na piątkowej stronie książki. - Widzisz, przed zamknięciem międzystanowej wynajęliśmy jedenaście pokoi. Nikt nie zapłacił, bo nikt nie został na noc. Wszyscy wyjechali. - Tam jest twoje nazwisko, siódme z kolei - zauważył Ernie. Dom patrzył na swój podpis i adres w Mountainview w Utah, dokąd wówczas jechał. Pamiętał, jak się wpisywał, ale samej ewakuacji już nie. - Widzieliście wypadek tej cysterny? Ernie pokręcił głową. - Nie, ciężarówka wywróciła się kilka kilometrów stąd - wyrecytował takim tonem, jakim wcześniej mówiła Faye. - Eksperci wojskowi z Shenkfield obawiali się, że wiatr może roznieść opary, dlatego strefa kwarantanny była bardzo duża. Zmrożony brzmieniem jego głosu, Dom spojrzał na Faye i zobaczył, że ona też zauważyła tę dziwną zmianę. - Tak samo ty mówiłaś przed chwilą, Faye - powiedział i popatrzył na Erniego. Oboje zostaliście zaprogramowani według tego samego scenariusza. Faye ściągnęła brwi. - Chcesz powiedzieć, że nie było żadnego wycieku?
- Był, to przecież jasne - sprzeciwił się Ernie. - Przez jakiś czas trzymaliśmy wycinki z wydawanej w Elko gazety „Sentinel”. Chyba je wyrzuciliśmy. Tak czy siak, ludzie w tych stronach wciąż się zastanawiają, co by się stało, gdyby zerwał się wiatr, gdyby okolica została skażona przed zarządzeniem ewakuacji. Nie, to nie są nasze urojenia. - Możemy zapytać o to Elroya i Nancy Jamisonów - podsunęła Faye. - Byli u nas w odwiedzinach tamtego dnia wieczorem. Kiedy musieliśmy się ewakuować, zaproponowali, że zabiorą nas do siebie. Dom uśmiechnął się krzywo. - Nie ufałbym ich wspomnieniom. Jeśli tu byli, widzieli to samo co wszyscy inni i te wspomnienia usunięto potem z ich pamięci. Pamiętają, że was zabrali, bo to kazano im pamiętać. W rzeczywistości prawdopodobnie zostali tutaj i poddano ich praniu mózgu jak całą resztę. - Kręci mi się w głowie. To dla mnie zbyt skomplikowane. - Ale, cholera, przecież był wyciek i ewakuacja - upierał się Ernie. - Pisali o tym w gazetach. Domowi przyszło na myśl niepokojące wyjaśnienie, które zjeżyło mu włoski na karku. - A jeśli wszyscy zostaliśmy skażeni jakąś chemiczną czy biologiczną substancją przewożoną do Shenkfield? Może wojsko i rząd ukryły ten fakt, żeby uniknąć złej prasy, wielomilionowych odszkodowań i ujawnienia tajnych informacji? Może zamknęli autostradę i ogłosili, że wszyscy zostali bezpiecznie ewakuowani, podczas gdy w rzeczywistości nikt nie wydostał się ze strefy skażenia? Potem przekształcili motel w szpital, odkazili nas częściowo, usunęli nam to zdarzenie z pamięci i wszczepili fałszywe wspomnienia, żebyśmy nigdy się nie dowiedzieli, co nas spotkało. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Byli wstrząśnięci nie dlatego, że ten scenariusz brzmiał prawdopodobnie - bo nie brzmiał - ale ponieważ był pierwszym, który mógł wyjaśnić ich problemy psychiczne i zdjęcia zamroczonych ludzi. Potem Ernie i Faye zaczęli wysuwać zastrzeżenia. Ernie odezwał się pierwszy: - W takim przypadku logiczne byłoby powiązanie fałszywych wspomnień z toksycznym wyciekiem i ewakuacją. Tak właśnie zrobili z Faye i ze mną, z Jamisonami oraz Nedem i Sandy Sarverami. Dlaczego nie z tobą? Dlaczego tobie wszczepili wspomnienia niemające związku z ewakuacją? To nielogiczne i ryzykowne, ponieważ różnice pomiędzy wspomnieniami są dowodem, że ty albo my, albo my wszyscy zostaliśmy poddani praniu mózgu. - Nie wiem - odparł Dom. - To po prostu dodatkowa tajemnica do rozwikłania.
- Jest jeszcze inny słaby punkt w twojej teorii. Jeśli zostaliśmy skażeni bronią biologiczną, nie wypuściliby nas po trzech dniach. Baliby się zarazy, wybuchu epidemii. - Fakt. W takim razie była to jakaś substancja chemiczna, nie wirusy czy bakterie. Coś, co mogli zmyć albo wypłukać z naszego organizmu. - To też nie ma sensu - zaoponowała Faye. - Bo substancje, jakie testują w Shenkfield, z założenia mają być zabójcze. Gaz trujący. Gaz paraliżujący. Gdybyśmy znaleźli się w takiej chmurze, bylibyśmy już martwi, a w najlepszym wypadku zostalibyśmy fizycznymi lub umysłowymi kalekami. - Może to było coś działającego bardzo powoli - zasugerował Dom. - Coś, co powoduje raka, białaczkę albo inne choroby, które dają o sobie znać po dwóch, trzech, a może nawet pięciu latach od zetknięcia się z toksyczną substancją. Zamilkli, wstrząśnięci taką możliwością. Słuchali tykania kuchennego zegara i żałobnego wycia wiatru, zastanawiając się, czy w tej chwili nie rosną w nich guzy. Wreszcie Ernie powiedział: - Być może zostaliśmy skażeni i powoli gnijemy od środka, ale trudno mi w to uwierzyć. Przecież w Shenkfield testują chemiczne i biologiczne rodzaje broni, a jaki jest pożytek z broni, która przez długie lata nie zabija wroga? - Absolutnie żaden - przyznał Dom. - Czy skażenie chemiczne może tłumaczyć to, co przeżyłeś w domu Lomacka w Reno? - Nie mam pojęcia. Ale skoro już wiemy, że odizolowali całą okolicę, podając jako przyczynę toksyczny wyciek, moja teoria prania mózgu ma solidniejsze podstawy. Wcześniej nie umiałem wyjaśnić, jak ktoś mógł zatrzymać nas tutaj na tyle długo, żeby wymazać wspomnienia tego, co widzieliśmy. Kwarantanna zapewniła im potrzebny na to czas i powstrzymała ciekawskich. Teraz przynajmniej wiemy, że to siły zbrojne Stanów Zjednoczonych, może w zmowie z rządem albo samodzielnie, próbowały ukryć coś, co się tu stało, a co nie powinno się stać. Nie wiem jak wy, ale ja robię w portki ze strachu na myśl, że mamy do czynienia z takim potężnym i bezwzględnym przeciwnikiem. - Jako stary wojak z piechoty morskiej być może nie powinienem lubić żołnierzy innych formacji, ale wiesz, to nie są wcielone diabły - mruknął Ernie. - Nie możemy od razu zakładać, że padliśmy ofiarami jakiegoś prawicowego spisku. Paranoiczni pisarze i wytwórnie filmowe zbijają miliony na takich zwariowanych pomysłach, jednak w prawdziwym świecie zło jest bardziej subtelne, mniej zauważalne. Jeśli za tym, co się
wydarzyło, stoją wojsko i rząd, ich motywy niekoniecznie muszą być niemoralne. Prawdopodobnie uważają, że zrobili to, co było najwłaściwsze. - Może masz rację, ale i tak musimy rozgryźć tę tajemnicę - oświadczyła Faye. - Jeśli tego nie zrobimy, twoja nyktofobia z pewnością się nasili. Podobnie jak twoje lunatykowanie, Dom. A co potem? Wszyscy wiedzieli, „co potem”. „Co potem” było lufą strzelby w ustach, drogą do spokoju, jaką wybrał Zebediah Lomack. Dom popatrzył na otwartą książkę gości. Cztery miejsca nad swoim nazwiskiem ujrzał wpis, który go zelektryzował. Doktor Ginger Weiss, adres w Bostonie. - Ginger - powiedział. - Czwarte imię z plakatów. Cal Sharkle, znajomy Blocków z Chicago, kierowca ciężarówki, mężczyzna o oczach zombi z jednego ze zdjęć, zameldował się w motelu tuż przed doktor Weiss. Pierwszymi gośćmi tego dnia byli państwo Rykoff z córką, mieszkający w Las Vegas. Dom gotów był się założyć, że to oni widnieli na rodzinnej fotografii zrobionej przed drzwiami pokoju numer 9. Zebediah Lomack nie wpisał się do książki, więc pewnie tylko wstąpił na kolację do baru w drodze pomiędzy Reno i Elko. Któreś z pozostałych nazwisk mogło należeć do młodego księdza, ale jeśli tak, nie podał swojej profesji. - Musimy porozmawiać z tymi wszystkimi ludźmi - oznajmił z podnieceniem. Zaczniemy telefonować do nich jutro z samego rana i zobaczymy, co pamiętają z tamtych dni. Chicago, Illinois Nie pozwalając, żeby w jego postanowieniu pojawiła się nawet cienka jak włos rysa i nie uciekając się do wykrętów, Brendan uzyskał zgodę proboszcza na wyjazd do Nevady bez prałata Janneya, który miałby mu towarzyszyć z nadzieją na cuda. Dziesięć po dziesiątej zgasił światła i leżał w ciemności, patrząc na pokrytą szadzią, lśniącą blado szybę. Okno wychodziło na dziedziniec, gdzie o tej porze nie paliły się żadne lampy, więc wiedział, że widzi odbitą od czegoś poświatę księżyca, załamującą się w cienkiej warstewce lodu na szkle. Blask nie mógł padać bezpośrednio na szybę, ponieważ wcześniej księżyc zaglądał w okna gabinetu, który znajdował się po drugiej stronie plebanii; nie mógł teraz świecić nad dziedzińcem. Gdy Brendan cierpliwie czekał na nadejście snu, coraz bardziej intrygowały go misterne wzory malowane na lodzie przez odbitą poświatę; światło rozszczepiało się w kryształkach na setki promieni. - Księżyc - szepnął. - Księżyc. Po chwili uświadomił sobie, że dzieje się coś niesamowitego.
Z początku był tylko zaciekawiony, ale po chwili zainteresowanie przerodziło się w chorobliwą fascynację. Nie mógł oderwać wzroku od pokrytej perełkami szronu szyby, wabiącej go jak syreni śpiew żeglarza. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, wysunął rękę spod koców i wyciągnął ją w stronę okna, choć było oddalone o trzy metry i nie mógł go dotknąć. Czarny kontur rozpostartej dłoni wyraźnie rysował się na tle oblodzonej, lekko jarzącej się szyby. Ten gest był kwintesencją pragnienia. Brendan pragnął znaleźć się w świetle - nie w tym, które żyło w lodzie, lecz w tamtym złotym blasku ze snów. - Księżyc - powtórzył ze zdziwieniem. Jego serce biło przyspieszonym rytmem. Zaczął się trząść. Nagle cukrowy szron uległ tajemniczej przemianie: cienka lodowa powłoka zaczęła się topić, poczynając od skrajów szyby. Po paru sekundach pozostał z niej idealny krąg lodu o średnicy około dwudziestu pięciu centymetrów, jarzący się niesamowicie pośrodku czystego, suchego, ciemnego prostokąta szkła. Księżyc. Brendan wiedział, że to znak, choć nie rozumiał jego znaczenia i nie miał pojęcia, kto lub co go zsyła. W noc Bożego Narodzenia w domu rodzinnym w Bridgeport musiał śnić o księżycu, bo zbudził matkę i ojca głośnymi, pełnymi strachu krzykami. Nie pamiętał tego snu. Od tamtej pory jego sny nie dotyczyły księżyca, lecz tajemniczego miejsca pełnego oślepiającego złotego światła, które zwiastowało jakieś niewiarygodne objawienie. Wciąż wyciągał rękę w stronę szronu lśniącego na szybie. Lekko fosforyzujący krąg stawał się coraz jaśniejszy, jakby w kryształkach lodu zachodziła jakaś reakcja chemiczna. Mleczna biel skrzyła się niczym śnieg w promieniach słońca, jaśniała coraz bardziej, aż w końcu na szkle zapłonął rozmigotany krąg srebra. Z gwałtownie bijącym sercem, pewien, że balansuje na krawędzi zdumiewającego odkrycia, Brendan wyprężył rękę i sapnął«głośno, gdy z lodowego księżyca wystrzeliło światło i padło na łóżko. Przypominało snop światła latarki i było równie jasne. Gdy przymrużył oczy, próbując zobaczyć, skąd dochodzi blask, barwa światła zmieniła się na bladoczerwoną, potem czerwoną, pąsową, szkarłatną. Zmięte koce na łóżku lśniły niczym płynna stal, a wyciągnięta ręka Brendana wyglądała jak unurzana we krwi. Ogarnięty poczuciem déjà vu, był absolutnie pewien, że kiedyś rzeczywiście stał pod takim szkarłatnym księżycem, skąpany w krwawym blasku. Choć bardzo chciał zrozumieć związek pomiędzy dziwną czerwoną poświatą i cudownym złotym światłem ze snów, choć wciąż czuł, że wzywa go coś nieznanego,
czekającego w jasności, nagle dopadł go strach. Gdy szkarłatne promienie zapłonęły jeszcze intensywniej, a pokój przemienił się w kocioł zimnego czerwonego ognia i czerwonych cieni, strach zamienił się w grozę tak wielką, że Brendan zadygotał i oblał się potem. Opuścił rękę. Szkarłatne światło zbladło i zrobiło się srebrne, a potem przygasło. Po chwili krąg lodu na oknie świecił tylko naturalnym odbiciem poświaty styczniowego księżyca. Kiedy w pokoju znów zapadły ciemności, Brendan usiadł i szybko zapalił lampę. Zlany potem, roztrzęsiony jak dziecko przestraszone opowieściami o krwiożerczych potworach, podszedł do okna. Lodowy krąg wciąż lśnił na szkle - wizerunek księżyca pośrodku czystej szyby. Dom zastanawiał się, czy nie śnił albo nie miał halucynacji. Niemal chciał, aby tak było, lecz lodowy księżyc na szybie dowodził, że to, co widział, nie było omamem. Z wahaniem dotknął szkła. Nie poczuł niczego niezwykłego. Tylko gryzące zimno napierające na drugą stronę szyby. Nagle drgnął, uświadamiając sobie, że znowu ma pierścienie na dłoniach. Obejrzał ręce i zobaczył blednące stygmaty. Wrócił do łóżka. Siedział przez długi czas, oparty plecami o wezgłowie, z otwartymi oczami i przy zapalonej lampie, zbierając odwagę, aby położyć się w ciemności. Hrabstwo Elko, Nevada Ernie stał w łazience przy wannie, próbując sobie dokładnie przypomnieć, co myślał i czuł w środku nocy w sobotę czternastego grudnia, gdy pod wpływem dziwnego impulsu otworzył okno i doznał tych strasznych halucynacji. Dominick Corvaisis stał przy umywalce, a Faye w progu. Blask lamp spod sufitu i znad lustra użyczał ciepła wyłożonej płytkami posadzce, lśnił na chromowanych kranach i prysznicu, połyskiwał na plastikowej zasłonce przy wannie i stopniowo rozjaśniał pamięć Erniego. - Światło. Przyszedłem tutaj dla światła. Mój lęk przed ciemnością osiągnął apogeum i starałem się ukryć go przed Faye. Nie mogłem zasnąć, więc wstałem z łóżka, przyszedłem tutaj, zamknąłem drzwi i po prostu... po prostu pławiłem się w świetle. - Opowiedział, jak okno nad wanną przyciągnęło jego wzrok, jak nagle ogarnęło go irracjonalne, nieodparte pragnienie ucieczki. - Trudno to wyjaśnić, ale szalone myśli wirowały mi wtedy w głowie. Z jakiegoś powodu wpadłem w panikę. Pomyślałem, że to jedyna okazja do ucieczki, więc skorzystam z niej, wyjdę przez okno, pobiegnę na wzgórza... dotrę do czyjegoś rancza i sprowadzę pomoc.
- Pomoc? - zdziwił się Dom. - W jakim celu? Dlaczego chciałeś uciec z własnego domu? Ernie zmarszczył czoło. - Nie mam bladego pojęcia. - Przypomniał sobie, co czuł tamtej nocy: grozę, naglącą potrzebę, dziwną senność. Wskazał okno. - Odciągnąłem zasuwkę. Otworzyłem okno. Wyszedłbym, gdyby nie to, że zobaczyłem kogoś na zewnątrz. Na dachu przybudówki. - Kogo? - To pewnie głupio zabrzmi. Faceta w stroju motocyklisty. Biały kask. Ciemna szybka przysłaniająca twarz. Czarne rękawice. Wsunął rękę przez okno, jakby chciał mnie złapać, a wtedy się cofnąłem i przeleciałem nad brzegiem wanny. - Usłyszałam hałas i wbiegłam do łazienki - dodała Faye. - Podniosłem się z podłogi, podszedłem do okna, wyjrzałem na dach. Nikogo nie zobaczyłem. To były... halucynacje. - W skrajnych przypadkach, gdy chory niemal bez przerwy odczuwa niepokój, czasami występują halucynacje - wyjaśniła Faye. Dom patrzył na okno nad wanną, jakby miał nadzieję, że nierówna faktura mlecznego szkła zdradzi mu jakiś ważny sekret. Wreszcie oznajmił: - Właściwie to nie były halucynacje. Mam przeczucie, że wiem, co widziałeś, Ernie. To było... hmmm... nazwijmy to przebłyskiem pamięci. Wspomnienie z lata sprzed półtora roku. Z utraconych dni. Czternastego grudnia twoje stłumione wspomnienia na chwilę podpłynęły ku powierzchni. Wróciłeś do czasu, kiedy naprawdę byłeś więźniem we własnym domu, kiedy naprawdę próbowałeś uciec. - I powstrzymał mnie facet w motocyklowym kasku? Co robił na dachu przybudówki? Nie sądzisz, że to trochę dziwne? - Człowiek w kombinezonie ochronnym, wysłany do zneutralizowania wycieku chemicznych lub biologicznych toksyn, na pewno nosiłby hermetyczny hełm. - Ale to by znaczyło, że wyciek naprawdę się zdarzył - mruknął Ernie. - Możliwe. Wciąż za mało wiemy, żeby cokolwiek stwierdzić na pewno. - Posłuchaj, jeśli rzeczywiście wszyscy zostaliśmy skażeni, dlaczego odbiło się to tylko na tobie, Erniem i tym Lomacku? - zapytała Faye. - Dlaczego ja nie mam złych snów i problemów psychicznych? Spojrzenie Dominicka wróciło do okna.
- Nie wiem. Ale musimy poznać odpowiedzi na te pytania, bo tylko w ten sposób zdołamy uwolnić się od podświadomego lęku wywołanego przez to zdarzenie i wrócić do normalnego życia. Z Connecticut do Nowego Jorku Po wyniesieniu pieniędzy z pancernej ciężarówki Jack i jego zespół przejechali tylko piętnaście kilometrów. Ukryli dwie lipne furgonetki zarządu dróg w wynajętym na fałszywe papiery czterostanowiskowym garażu, w którym wcześniej zostawili swoje samochody. Garaże stały w długich rzędach po obu stronach zaśmieconej uliczki w ubogiej dzielnicy, gdzie mniej rygorystyczne przepisy pozwalały na przemieszanie zabudowy handlowej i przemysłowej z mieszkalną. Na budynkach łuszczyła się farba, wszędzie był brud, potłuczone latarnie, puste witryny sklepowe i wałęsające się sparszywiałe kundle. Wyrzucili zawartość płóciennych worków na zaplamioną olejem betonową podłogę i szybko przeliczyli gotówkę. Podzielili łup na pięć części, po trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów w używanych banknotach w każdej. Jack nie czuł triumfu ani dreszczu emocji. Nic. Po pięciu minutach cała grupa rozproszyła się niczym puch dmuchawca na silnym wietrze. Jak w zegarku. Gdy Jack jechał na Manhattan, chwilami padał śnieg, ale nie na tyle obfity, żeby przykryć autostradę i utrudniać jazdę. Podczas drogi z Connecticut zaszła w nim niespodziewana przemiana. Z każdym przejechanym kilometrem wewnętrzną szarość zabarwiały coraz silniejsze emocje, które go zaskoczyły. Nie byłby zdziwiony nową falą rozpaczy czy uczuciem samotności, bo przecież Jenny odeszła zaledwie siedemnaście dni temu. Ale tym, co wciąż w nim narastało, było poczucie winy. Skradzione pieniądze, ukryte w bagażniku auta, zaczęły ciążyć mu na sumieniu tak bardzo, jakby były pierwszymi nieuczciwie zdobytymi w jego życiu. Przez
osiem
pracowitych
lat
drobiazgowego
planowania
i
brawurowego
przeprowadzania napadów, kilku nawet na większą skalę niż ostatni, nigdy nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Do teraz. Zawsze postrzegał siebie jako mściciela. Do teraz. Jadąc na Manhattan przez wietrzną zimową noc, zaczął rozumieć, że jest niewiele lepszy od pospolitego złodzieja. Poczucie winy spowijało go jak gęsty, duszący opar. Próbował się z niego otrząsnąć, ale bezskutecznie. Choć wydawało się nagłe, musiało narastać w nim od długiego czasu; to ono było przyczyną jego nasilającego się od kilku miesięcy niezadowolenia. Brak satysfakcji wyraźnie
dał o sobie znać po robocie u jubilera w październiku ubiegłego roku i Jack przyjął, że właśnie wtedy zaczęły się zmiany. Teraz, zmuszony do autoanalizy, uświadomił sobie, że kradzieże przestały sprawiać mu przyjemność już dawno temu. Gdy przewijał wstecz taśmę pamięci, szukając skoku, po którym czuł się spełniony, z zaskoczeniem odkrył, że było to włamanie do McAllistera w hrabstwie Marin, na północ od San Francisco, dokonane latem przed półtora rokiem. Zwykle pracował tylko na wschodzie, blisko Jenny, ale Branch Pollard - z którym dokonał napadu na ciężarówkę Guardmaster - przez jakiś czas mieszkał w Kalifornii i tam namierzył Avrila McAllistera, owcę czekającą na ostrzyżenie. McAllister, przemysłowiec wart dwieście milionów, miał ośmioakrową posiadłość strzeżoną przez kamienne mury, skomplikowany elektroniczny system zabezpieczeń i psy. Z informacji Brancha wynikało, że McAllister jest kolekcjonerem rzadkich znaczków pocztowych i monet, dwóch bardzo łatwych do upłynnienia rodzajów towaru. Poza tym przemysłowiec był hazardzistą i trzy razy w roku jeździł do Vegas. Zwykle podczas każdego wypadu przepuszczał jakieś ćwierć miliona, ale czasami wygrywał. Zawsze zabierał wygraną w gotówce, żeby uniknąć płacenia podatków, i część tej gotówki z pewnością trzymał w domu. Branch potrzebował strategicznego zmysłu Jacka i jego umiejętności w dziedzinie elektroniki, a Jack potrzebował zmiany klimatu, więc razem zorganizowali skok, dobierając jeszcze jednego człowieka do pomocy. Bez trudu dostali się na teren posiadłości. Mieli elektroniczne urządzenie do wykrywania i wzmacniania cichego szczęku zapadek, dzięki któremu odgadnięcie kombinacji sejfu było dziecinnie łatwe, jednak na wszelki wypadek zabrali również komplet narzędzi kasiarza i materiały wybuchowe. Problem polegał na tym, że Avril McAllister nie miał zwyczajnego sejfu. Miał pancerny skarbiec. Był do tego stopnia pewien, że nikt nie zdoła go sforsować, że nawet nie zadał sobie trudu, aby ukryć jego drzwi za przesuwaną ścianką czy gobelinem. Wielki, masywny portal z nierdzewnej stali tkwił w ścianie ogromnej sali gier. Urządzenie nasłuchowe okazało się za mało czułe, żeby wykryć ruch zapadek przez pół metra stali. Materiały wybuchowe rozwaliłyby każdy inny sejf, ale nie tego pancernego potwora. Narzędzia kasiarza były śmiechu warte. Opuścili posiadłość bez znaczków i monet, zabierając na pociechę srebra, pierwsze kompletne wydanie kryminałów Raymonda Chandlera i Dashiella Hammetta, biżuterię, której pani McAllister nie schowała w skarbcu, oraz parę innych drobiazgów. Opchnęli swój łup za sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Nawet po podzieleniu na trzy części suma nie była mała, ale
spodziewali się zgarnąć znacznie więcej. Zysk nie wystarczył nawet na pokrycie kosztów, nie mówiąc już o zmarnowanym czasie i wysiłku. Pomimo fiaska ten skok sprawił Jackowi dużą frajdę. Po udanej ucieczce z posiadłości McAllistera obaj z Branchem zaśmiewali się do rozpuku. Przez dwa dni wylegiwali się w kalifornijskim słońcu, a potem Jack ni z tego, ni z owego zabrał swoje dwadzieścia tysięcy do Reno, żeby zobaczyć, czy z kości i kart nie wyciśnie więcej niż z włamania. Dwadzieścia cztery godziny po zameldowaniu się w Harrah’s opuścił hotel z oszałamiającą sumą 107 455 dolarów. Zachwycony tym uśmiechem losu po niedawnym pechu, postanowił przedłużyć sobie urlop. W wyśmienitym nastroju ruszył do Nowego Jorku samochodem z wypożyczalni, marząc o zobaczeniu Jenny. Ponad osiemnaście miesięcy później, gdy wracał na Manhattan z wyprawy do Connecticut, uświadomił sobie, że zakończone klapą włamanie do McAllistera było ostatnim przedsięwzięciem, które sprawiło mu prawdziwą satysfakcję. Od tego momentu rozpoczęła się długa podróż ze ślepej uliczki amoralności do poczucia winy. Ale dlaczego? Co zainicjowało tę zmianę? Co powodowało jej trwanie? Nie znał odpowiedzi. Wiedział tylko, że już nie umie myśleć o sobie jako o melancholijnym, romantycznym bandycie, który mści się za zło, jakie wyrządzono jemu samemu i ukochanej żonie. Był pospolitym złodziejem. Przez osiem lat oszukiwał sam siebie. Teraz zobaczył, kim jest naprawdę, i było to dla niego wstrząsem. Stracił cel życia i co gorsza, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, stało się to już osiem lat temu. Jechał ulicami Manhattanu, nie mając ochoty wracać do mieszkania. Na Piątej Alei przy katedrze św. Patryka pod wpływem impulsu zaparkował wprost przed głównymi drzwiami, wysiadł z samochodu, otworzył bagażnik i wyjął z plastikowej torby na śmieci sześć paczek dwudziestodolarowych banknotów. Zostawianie nieprzepisowo zaparkowanego wozu w takim widocznym miejscu, z ponad trzystoma tysiącami skradzionych dolarów, nielegalnie kupionym komputerem SLICKS i bronią w bagażniku, było co najmniej lekkomyślne. Gdyby jakiś gliniarz postanowił wlepić mu mandat albo nabrał podejrzeń i uznał, że warto przeszukać samochód, Jack byłby skończony. Ale nie dbał o to. Był martwym mężczyzną, który wciąż jeszcze się poruszał, tak jak Jenny była martwą kobietą, która tak długo jeszcze oddychała. Choć nie był katolikiem, postanowił wejść do katedry. Otworzył rzeźbione, wykute z brązu drzwi i wszedł do środka. W ławkach mimo późnej pory klęczało kilka modlących się
osób, a jakiś stary człowiek zapalał świecę wotywną. Jack stał przez chwilę, patrząc na baldachim nad głównym ołtarzem, po czym poszukał skarbonek na datki dla ubogich. Wyjął z zanadrza zimowej kurtki pliki dwudziestodolarówek i wrzucił je do drewnianych skrzynek tak, jakby wyrzucał śmieci. Na zewnątrz, gdy schodził po granitowych stopniach, zatrzymał się nagle i zamrugał, patrząc na nocny pejzaż miejski. Wielkie płatki śniegu wirowały leniwie w światłach latarń i jadących pojazdów. Na Piątej Alei coś się zmieniło. Po chwili uświadomił sobie, że miasto odzyskało nieco blasku, splendoru i tajemniczości, utraconych dawno temu, po jego powrocie z Ameryki Środkowej. Po raz pierwszy od długiego czasu wydawało mu się czystsze, a powietrze bardziej rześkie, mniej zanieczyszczone. Zrozumiał, że to nie miasto przeszło metamorfozę w ciągu paru minut. Było takie samo jak przed godziną - i wczoraj. To on się zmienił po powrocie i od tamtej pory nie umiał dostrzec niczego dobrego w metropolii ani w społeczeństwie, które znienawidził. Szarość i degeneracja Wielkiego Jabłka była po prostu odbiciem jego wypalonej, zdemoralizowanej duszy. Wsiadł do camaro, pojechał na zachód do Szóstej Alei, potem na północ do Central Parku, skręcił dwa razy w prawo i wrócił na Piątą Aleję, kierując się na południe. Nie wiedział, dokąd jedzie, dopóki nie dotarł do kościoła prezbiteriańskiego. Znów zaparkował nieprzepisowo, zabrał gotówkę z bagażnika i wszedł do świątyni. Nie było tu skarbonek jak w katedrze św. Patryka, ale znalazł młodego pomocnika pastora, który zamykał kościół na noc. Wyciągnął z kieszeni pliki dziesięcio - i dwudziestodolarowych banknotów okręconych gumkami i podał je zaskoczonemu duchownemu, mówiąc, że wygrał sporo pieniędzy w kasynach Atlantic City. Do tej pory oddał trzydzieści tysięcy dolarów. Nie była to nawet jedna dziesiąta łupu z Connecticut i te datki nie umniejszyły jego poczucia winy. Wstyd narastał w nim z każdą minutą. Worek pieniędzy w bagażniku przypominał mu serce z opowiadania Poego, pogrzebane pod podłogą i biciem ogłaszające popełnioną zbrodnię. Pragnął uwolnienia tak samo, jak narrator opowieści pragnął uciszyć oskarżające go serce poćwiartowanej ofiary. Zostało mu jeszcze trzysta tysięcy dolarów. Dla kilku nowojorczyków Boże Narodzenie nadeszło dwa i pół tygodnia później. Hrabstwo Elko, Nevada Tamtego lata Dom zatrzymał się w pokoju numer 20. Pamiętał, bo był to ostatni pokój we wschodnim skrzydle motelu. Miał nadzieję, że widok znajomych ścian i mebli ożywi jakieś wspomnienia.
Ciekawość okazała się silniejsza od nyktofobii i Ernie Block również postanowił wziąć udział w nocnej wyprawie. Szedł z zamkniętymi oczami pomiędzy Faye i Domem, którzy trzymali go pod ręce. Nie zwracał uwagi na hulający pod wiatą lodowaty wiatr, ale Dom był zadowolony, że ma kurtkę na kożuszku. Faye weszła pierwsza do środka, zapaliła światło i zaciągnęła zasłony. Potem Dom wprowadził Erniego, który otworzył oczy dopiero wtedy, gdy Faye zamknęła drzwi. Po wejściu do pokoju Dom poczuł lęk. Podszedł do szerokiego łóżka i przyjrzał mu się uważnie. Próbował sobie przypomnieć, jak na nim leżał, odurzony i bezradny. - Kapa jest inna - stwierdziła Faye. Na zdjęciu widać było kawałek narzuty w kwiaty. Ta miała brązowo-niebieskie pasy. - Ale łóżko jest to samo, inne meble też - mruknął Ernie. Wyściełane wezgłowie obite było szorstkim brązowym materiałem, trochę zmechaconym i wytartym. Skromne nocne szafki pokryte orzechowym fornirem miały po dwie szuflady. Lampy przypominały sztormowe latarnie: czarny metal z dwoma przydymionymi bursztynowymi szybkami po bokach. Klosze były w tym samym odcieniu bursztynu. Każda lampa miała dwie żarówki: główną pod kloszem, dającą więcej światła, i mniejszą w podstawie, w kształcie płomienia świecy - jej przyćmiony migotliwy blask miał imitować prawdziwy płomień, podkreślając podobieństwo do latarni sztormowej. Dom pamiętał każdy szczegół. Miał wrażenie, że po pokoju pomykają niezliczone duchy, przekornie trzymające się tuż poza polem widzenia. Te duchy były w rzeczywistości złymi wspomnieniami i straszyły nie w pokoju, lecz w mrocznych zakamarkach jego umysłu. - Pamiętasz coś? - zapytał Ernie. - Coś ci się przypomina? - Chcę rzucić okiem na łazienkę. Była mała, ale funkcjonalna, bez wanny, z kabiną prysznicową, nakrapianymi płytkami na podłodze i blatami ze sztucznego tworzywa. Dorna najbardziej interesowała umywalka, bo z pewnością to ją widywał w powracającym koszmarze. Gdy zajrzał do niej, z zaskoczeniem zobaczył mechaniczną zatyczkę. Odpływ przelewowy tworzyły trzy okrągłe dziurki, a nie sześć skośnych rombów jak w umywalce ze snów. - Jest inna - oznajmił. - Tamta była stara, z gumowym korkiem na łańcuszku, wiszącym na kurku z zimną wodą. - Wciąż coś modernizujemy - powiedział Ernie z progu. - Wymieniliśmy umywalkę osiem czy dziewięć miesięcy temu - dodała Faye. - Blat też, choć jest w tym samym kolorze.
Dom nie krył zawodu. Był przekonany, że gdy dotknie umywalki, odzyska przynajmniej część utraconych wspomnień. Jego koszmary wyraźnie wskazywały, że właśnie w tym miejscu spotkało go coś strasznego. Wydawało się prawdopodobne, że umywalka zadziała jak piorunochron, w nagłym rozbłysku pamięci ściągając wspomnienia, które dryfowały w mroku podświadomości. Położył ręce na nowej umywalce, poczuł jednak tylko chłód porcelany. - I co? - zapytał Ernie. - Nic. Żadnych wspomnień... tylko złe wibracje. Ale myślę, że jeśli dam im czas, przełamią blokadę. Prześpię się tu dzisiaj, dając im szansę popracować nade mną... jeśli nie macie nic przeciwko temu. - Oczywiście, że nie - zapewniła go Faye. - Pokój jest do twojej dyspozycji. - Mam przeczucie, że koszmary będą gorsze niż kiedykolwiek - mruknął Dom. Laguna Beach, Kalifornia Choć Parker Faine zaliczał się do najbardziej szanowanych amerykańskich malarzy, choć jego płótna były skwapliwie gromadzone przez duże muzea, choć dostawał zamówienia od prezydenta Stanów Zjednoczonych i innych luminarzy, z pewnością nie czuł się za stary i zbyt poważny, żeby nie bawiła go konspiracja, w której brał udział na prośbę Dominicka Corvaisisa. Aby zostać odnoszącym sukcesy artystą, trzeba nie tylko wykazywać się umiejętnością obserwacji, wrażliwością i oddaniem dla sztuki, lecz mieć także typową dla dziecka ciekawość, niewinność i skłonność do zabawy. Parker zachował te dziecięce cechy w większym stopniu niż inni artyści, toteż udział w planach przyjaciela był dla niego wspaniałą przygodą. Codziennie po odebraniu poczty Dominicka udawał, że zajmuje się swoimi sprawami, nie podejrzewając, iż może być inwigilowany, ale w rzeczywistości rozglądał się ukradkiem, wypatrując obserwatorów - szpiegów, policjantów, kimkolwiek mogli być. Nie zauważył jednak żadnego podejrzanego towarzystwa. Wieczorami, gdy wychodził z domu i udawał się do różnych budek telefonicznych, żeby czekać na telefon od Dorna, za każdym razem przejeżdżał wiele kilometrów. Zawracał i skręcał niespodzianie, by zgubić ewentualny ogon, dopóki nie zyskał pewności, iż nie jest śledzony. Parę minut przed dziewiątą w sobotnią noc okrężną drogą dotarł do budki telefonicznej przy stacji benzynowej Union 76. Rzęsisty deszcz spływał po pleksiglasowych ścianach kabiny, zniekształcając świat na zewnątrz i osłaniając Faine’a przed niepowołanym wzrokiem.
Ubrany w prochowiec i wodoodporny kapelusz khaki z opuszczonym rondem, malarz czuł się jak bohater z opowieści Johna la Carre’a. Był zachwycony. Punktualnie o dziewiątej zadzwonił telefon. - Zgodnie z planem, jestem w motelu Zacisze - zameldował Dom. - To tutaj. Miał wiele do powiedzenia: o niepokojącym przeżyciu w barze Zacisze, o nyktofobii Erniego Błocka... W zawoalowany sposób dał przyjacielowi do zrozumienia, że Blockowie też dostali dziwne fotografie. Zachowanie dyskrecji miało ogromne znaczenie; jeśli motel Zacisze faktycznie był centrum zapomnianych wydarzeń sprzed półtora roku, telefony Blocków mogły być na podsłuchu. Gdyby podsłuchujący usłyszeli o zdjęciach, wiedzieliby, że w ich szeregach jest zdrajca i z pewnością by go wytropili, a wówczas listy czy zdjęcia przestałyby napływać. - Ja też mam dla ciebie nowe informacje - oznajmił Parker. - Pani Wycombe, twój wydawca, zostawiła wiadomość na sekretarce. Zmierzch w Babilonie miał kolejny dodruk i w magazynach jest już sto tysięcy egzemplarzy. - Dobry Boże, zapomniałem o książce! Od czterech dni, od wizyty w domu Lomacka, myślę tylko o tej zwariowanej sprawie. - Pani Wycombe ma więcej dobrych wieści, więc zadzwoń do niej, gdy tylko będziesz miał okazję. - Zadzwonię. A tymczasem... widziałeś jakieś interesujące obrazki? - zapytał Dom, mając na myśli zdjęcia. - Nie. Zabawnych notatek też nie. - Budkę omiotły światła przejeżdżającego samochodu i cienka, falista powłoka wody spływającej po przejrzystych ścianach rozbłysła na chwilę. - Ale z pocztą przyszło coś, co jest prawdziwą bombą, stary. Zidentyfikowałeś trzy imiona z plakatów u Lomacka. Chcesz wiedzieć, do kogo należy czwarte? - Ginger? Zapomniałem ci powiedzieć. Jej nazwisko jest w książce gości. Doktor Ginger Weiss z Bostonu. Zamierzam jutro do niej zadzwonić. - Ubiegłeś mnie, ale i tak będziesz zaskoczony. Dzisiaj dostałeś list od doktor Weiss. Wysłała go do Random House dwudziestego szóstego grudnia, lecz ugrzązł w ich biurokratycznym bagnie. W każdym razie posłuchaj: bliska załamania kobieta nagle dostaje egzemplarz twojej książki, patrzy na zdjęcie z tyłu i ma wrażenie, że już cię spotkała, że bierzesz udział w tym, co się z nią dzieje. - Masz ten list przy sobie? - zapytał Dom z ożywieniem. Parker trzymał go w ręku, czekając na to pytanie. Zaczął czytać, od czasu do czasu zerkając w noc wokół budki.
- Zadzwonię do niej od razu - powiedział Dom, gdy przyjaciel skończył. - Nie mogę czekać do rana. Odezwę się do ciebie jutro wieczorem. O dziewiątej. - Jeśli będziesz dzwonić z motelu, gdzie telefony prawie na pewno są na podsłuchu, to moje bieganie do budki nie ma sensu. - Masz rację. Zadzwonię do domu. Uważaj na siebie. - Ty też. - Parker z mieszanymi uczuciami odwiesił słuchawkę. Cieszył się z zakończenia kłopotliwych nocnych eskapad do automatów, ale wiedział, że trochę będzie mu brakowało tej konspiracji. Wyszedł z budki na deszcz i był niemal rozczarowany, gdy nikt do niego nie strzelił. Boston, Massachusetts Pablo Jackson został pochowany tego dnia rano, ale towarzyszył Ginger Weiss przez całe popołudnie i wieczór. Jego wspomnienie nawiedzało ją niczym duch, uśmiechnięta zjawa snująca się w zakamarkach jej umysłu. Siedziała w pokoju gościnnym Strażnika Zatoki i próbowała czytać, ale nie mogła się skupić. Gdy nie rozmyślała o starym iluzjoniście, zadręczała się zastanawianiem, co ją czeka. Kwadrans po północy położyła się do łóżka i właśnie sięgała do wyłącznika lampy, gdy do pokoju weszła Rita Hannaby. Powiedziała, że dzwoni Dominick Corvaisis i że może porozmawiać z nim przez telefon w gabinecie George’a przy głównej sypialni. Ginger, podekscytowana i zaniepokojona, spiesznie zarzuciła szlafrok na piżamę. Gabinet gospodarza, wyłożony ciemną dębową boazerią, był ciepły i pełen cieni. Na podłodze leżał chiński dywan w różnych odcieniach beżu i leśnej zieleni. Na biurku stała witrażowa lampa, prawdziwy tiffany albo jego doskonała imitacja. Podpuchnięte oczy George’a zdradzały, że telefon go zbudził. Zaczynał operacje wcześnie rano i zwykle kładł się o wpół do dziesiątej. - Przepraszam za kłopot - powiedziała Ginger. - Nie musisz. Czy nie na to liczyliśmy? - Może - odparła bez przekonania. - Nie będziemy ci przeszkadzać - oświadczyła Rita. - Nie, zostańcie, proszę. - Ginger podeszła do biurka, usiadła i podniosła słuchawkę. Słucham? Pan Corvaisis? - Doktor Weiss? - Głos był silny i melodyjny. - Napisanie do mnie było najlepszą rzeczą, jaką mogła pani zrobić. Nie uważam pani za wariatkę. Nie jest pani sama. Więcej osób ma dziwne problemy. Ginger chciała odpowiedzieć, ale głos jej się załamał. Odchrząknęła.
- Przepraszam... zwykle... nie płaczę. - Proszę nic nie mówić, dopóki nie będzie pani gotowa. Najpierw ja opowiem o moim problemie, o lunatykowaniu. I o snach... o księżycu. Przeniknęło ją drżenie strachu i zarazem radości. - O księżycu? - powtórzyła. - Nie pamiętam moich snów, ale też muszą dotyczyć księżyca, bo budzę się, wykrzykując to słowo. Opowiedział jej o niejakim Lomacku z Reno, doprowadzonym do samobójstwa przez obsesję na punkcie księżyca. Ginger czuła się, jakby stała na skraju bezdennej przepaści. Ogarnął ją lęk. - Zostaliśmy poddani praniu mózgu - oświadczyła. - Wszystkie nasze problemy to efekt tego, że stłumione wspomnienia próbują wypłynąć na powierzchnię. Przez chwilę panowała pełna konsternacji cisza. Potem pisarz powiedział: - Doszedłem do podobnego wniosku, ale pani mówi o tym z takim przekonaniem... - Bo jestem tego pewna. Po wysłaniu listu do pana poddawałam się regresji hipnotycznej i razem z hipnotyzerem trafiliśmy na dowód planowego stłumienia wspomnień. - Wspomnień tego, co nas spotkało latem półtora roku temu. - Tak! Latem półtora roku temu. W motelu Zacisze w Nevadzie. - Właśnie stamtąd dzwonię. - Jest pan tam teraz? - zdumiała się. - Tak. Jeśli to możliwe, pani też powinna tu przyjechać. Nie chcę niepotrzebnie ryzykować, mówiąc przez telefon o tym, co się stało. - Kim oni są? - zapytała z frustracją. - Co ukrywają? - Szanse na znalezienie odpowiedzi będą większe, gdy zaczniemy pracować razem. - Przyjadę. Jutro, jeśli uda mi się zdobyć bilet na samolot. Rita wtrąciła, że Ginger nie może podróżować w takim stanie. George ściągnął brwi w wielobarwnym świetle lampy Tiffany’ego. - Dam panu znać, kiedy się zjawię - zakończyła rozmowę Ginger. Gdy odłożyła słuchawkę, George powiedział: - Nie powinnaś teraz podróżować. - Co będzie, jeśli w samolocie stracisz świadomość i zrobisz się agresywna? - zapytała Rita. - Nie dostanę ataku. - Moja droga, w zeszły poniedziałek miałaś trzy, jeden po drugim. Ginger westchnęła i opadła na obity zieloną skórą fotel.
- Rito, George, jesteście cudowni i nigdy nie zdołam się wam odwdzięczyć. Kocham was, naprawdę. Ale mieszkam u was od pięciu tygodni, pięciu beznadziejnych tygodni, i bardziej przypominam bezradne dziecko niż dorosłą osobę. Dłużej tego nie zniosę. Muszę jechać do Nevady. Nie mam wyboru. Muszę tam jechać. Nowy Jork, Nowy Jork Kilka przecznic za kościołem prezbiteriańskim Jack zatrzymał się przed episkopalnym kościołem św. Tomasza. Wszedł do środka i z fascynacją spojrzał na wielkie kamienne retabulum. Napotkał dziwnie złowieszcze spojrzenia posągów w cienistych niszach wzdłuż ścian - świętych, apostołów, Najświętszej Marii Panny, Chrystusa - i uświadomił sobie, iż religia to przede wszystkim odpuszczanie grzechów, wybaczanie ludziom, że nie są lepsi, choć mogliby być. Wyglądało na to, że nie potrafią się zmienić. Wielu grzeszników popadłoby w szaleństwo z powodu wyrzutów sumienia, gdyby nie wiara, że bóg - Jezus, Jahwe, Mahomet, Marks czy ktokolwiek inny - nie patrzy na nich łaskawie na przekór im samym. W kościele Świętego Tomasza Jack nie znalazł pociechy ani rozgrzeszenia, nawet gdy zostawił w skarbonce dwadzieścia tysięcy dolarów. Wsiadł do camaro z postanowieniem, że pozbędzie się reszty gotówki z napadu na Guardmaster. Wiedział, że to nie odkupi jego winy, bo nie mogło być zadośćuczynieniem. Miał zbyt wiele na sumieniu, żeby się spodziewać, iż w jedną noc zmaże wszystkie grzechy. Ale choć już nie potrzebował ani nie chciał pieniędzy, nie mógł po prostu wyrzucić ich do kosza, więc rozdawanie było jedynym sensownym rozwiązaniem. Zatrzymywał się przy kolejnych kościołach i świątyniach. Jedne były zamknięte, inne otwarte. Gdzie tylko mógł wejść, tam zostawiał pieniądze. Na Bayard Street w pobliżu Chinatown zobaczył w oknie na piętrze napis, oznajmiający
po
chińsku
i
po
angielsku:
PRZYMIERZE
PRZECIWKO
PRZEŚLADOWANIU CHIŃSKIEJ MNIEJSZOŚCI. Lokal organizacji mieścił się nad staroświecką apteką z tradycyjnymi chińskimi lekarstwami z ziół i sproszkowanych korzeni. Apteka była zamknięta, ale w oknie Przymierza paliło się światło. Jack długo naciskał dzwonek. W końcu po schodach zszedł stary, pomarszczony Chińczyk i odezwał się do niego przez kratkę w drzwiach. Gdy Jack się upewnił, że głównym celem organizacji jest ratowanie chińskich rodzin prześladowanych w Wietnamie (i pomaganie im w osiedlaniu się w Stanach), wsunął przez okienko dwadzieścia tysięcy dolarów. Stary człowiek z zaskoczenia zaczął coś mówić po chińsku i wyszedł na zimny wiatr, chcąc uścisnąć rękę ofiarodawcy. - Przyjacielu - rzekł - nawet nie wiesz, jakiemu cierpieniu ulży ten dar.
- Przyjacielu - powtórzył Jack. W tym jednym słowie i w ciepłym uścisku stwardniałej dłoni sędziwego Azjaty odnalazł coś, co, jak myślał, utracił na zawsze: poczucie przynależności, wspólnoty, braterstwa. Z Bayard pojechał na Mott Street, skręcił w prawo i musiał zatrzymać się przy krawężniku, bo łzy zalały mu oczy. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek czuł się bardziej zdezorientowany. Płakał z powodu swoich grzechów, które aż do tej chwili wydawały mu się niemożliwą do zmazania plamą na sumieniu. Płakał również z radości, bo nagle przepełniło go poczucie braterstwa. Przez większą część dekady żył poza nawiasem społeczeństwa, wyobcowany psychicznie i fizycznie. Teraz, po raz pierwszy od powrotu z Ameryki Środkowej, chciał i potrafił wyciągnąć rękę do społeczeństwa, nawiązać przyjaźnie. Gorycz jest ślepym zaułkiem. Nienawiść nikogo nie krzywdzi bardziej niż tego, kto ją żywi. Alienacja oznacza samotność. W ciągu ośmiu lat często płakał nad Jenny i czasami użalał się nad sobą. Ale obecne łzy różniły się od tych wylanych wcześniej, bo oczyszczały, zmywały cały jego gniew i pogardę. Wciąż nie rozumiał przyczyny tych dziwnych zmian, jakie w nim zachodziły. Wyczuwał jednak, że ta ewolucja - od wyrzutka i przestępcy do praworządnego obywatela nie została jeszcze zakończona i sprawi mu więcej niespodzianek. Zastanawiał się, dokąd zmierza i jaką drogą dotrze do celu. Tej nocy w Chinatown do jego świata zawitała nadzieja - niczym letni wiatr, grający na wietrznych dzwonkach. Hrabstwo Elko, Nevada Ned i Sandy Sarverowie mogli sami prowadzić bar Zacisze nie tylko dzięki swojej pracowitości, lecz również dlatego, że dania nie były skomplikowane, a Ned nauczył się gotować w wojsku, gdzie służył jako kucharz. Setki drobnych sztuczek zapewniały sprawne funkcjonowanie restauracji bez wkładania w jej prowadzenie zbyt wielkiego wysiłku. Mimo to pod koniec pracy Ned zawsze się cieszył, że Ernie i Faye podają gościom darmowe śniadanie kontynentalne do pokojów, bo dzięki temu nie musiał otwierać baru przed południem. W sobotni wieczór, gdy przygotowywał hamburgery, smażył frytki i serwował chili dogi, często spoglądał na Sandy. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do nagłego rozkwitu żony. Przybrała na wadze jakieś pięć kilogramów i jej figura zaokrągliła się ponętnie. Już nie
szurała nogami i nie garbiła się, chodząc po barze, ale poruszała się z płynną gracją i tryskała zawadiackim humorem, który ogromnie podobał się Nedowi. Nie był jedynym mężczyzną, który przyglądał się tej nowej Sandy. Kilku kierowców ciężarówek patrzyło, jak kołysze biodrami i napina pośladki, roznosząc talerze z jedzeniem czy butelki zimnego piwa. Do niedawna, choć zawsze uprzejma dla klientów, nie była gadatliwa. To też się zmieniło. Nie wyzbyła się zupełnie dawnej nieśmiałości, ale przekomarzała się z kierowcami i czasami jej żarty były bardzo dowcipne. Po raz pierwszy od ośmiu lat małżeństwa Ned Sarver bał się, że ją straci. Wiedział, że Sandy go kocha, i powtarzał sobie, że zmiany w jej wyglądzie i charakterze nie wpłyną na ich związek, lecz tego właśnie się obawiał. Gdy Sandy pojechała rankiem do Elko odebrać Erniego i Faye z lotniska, martwił się, że już nie wróci. Może będzie jechać przed siebie, dopóki nie znajdzie lepszego miejsca niż Nevada, dopóki nie spotka przystojnego mężczyzny, bogatszego i mądrzejszego od niego. Wiedział, że jest wobec niej niesprawiedliwy, żywiąc takie podejrzenia; wiedział, że Sandy jest niezdolna do niewierności czy okrucieństwa. Może ten strach wynikał z faktu, że zawsze uważał, iż Sandy zasługuje na kogoś lepszego. O dziewiątej trzydzieści, kiedy w barze zostało tylko siedmiu klientów, przyszli Faye i Ernie z tym ciemnowłosym, przystojnym facetem, który wcześniej wszedł do baru niczym we śnie, a potem odwrócił się i uciekł, jakby diabeł deptał mu po piętach. Ned zastanawiał się, kim jest ten facet, skąd zna Faye i Erniego i czy Blockowie wiedzą, że ich przyjaciel jest trochę dziwny. Ernie był blady i roztrzęsiony. Ned zauważył, że stara się odwracać plecami do okien i że drży mu ręka, którą uniósł na powitanie. Faye i nieznajomy usiedli naprzeciwko siebie przy stoliku. Z ich spojrzeń rzucanych na Erniego wynikało, że się o niego martwią. Sami też nie wyglądali zbyt dobrze. Działo się coś dziwnego. Zaintrygowany Ned na chwilę przestał myśleć o tym, że Sandy go zostawi. Zaczął się gryźć na nowo, gdy Sandy podeszła do ich stolika i zbyt długo przyjmowała zamówienie. Ze swojego miejsca za bufetem, z hamburgerem i dwoma jajkami głośno skwierczącymi na blasze obok, nie słyszał, o czym mówią. Wydało mu się nagle, że nieznajomy nadmiernie interesuje się jego żoną, a ona z zadowoleniem przyjmuje jego umizgi. Była to oczywiście bzdura. Ale facet był przystojny, młodszy od niego, bliższy
wiekiem trzydziestodwuletniej Sandy, i najwyraźniej dobrze mu się powodziło - dokładnie z kimś takim powinna uciec, ponieważ ktoś taki bardziej do niej pasował niż on. Ned Sarver uważał, że ma niewiele cech, którymi mógłby się pochwalić. Nie był brzydki, ale z pewnością nikt nie nazwałby go przystojnym. Jego brązowe włosy cofały się, tworząc głębokie zakola; jeśli nie jest się Jackiem Nicholsonem, taka łysina nie wygląda seksownie. Miał jasnoszare oczy, które w młodości może były zniewalające i magnetyzujące, ale z upływem lat zrobiły się wyblakłe i sprawiały, że wyglądał na zmęczonego. Nie był bogaty i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek dorobi się fortuny. Było mało prawdopodobne, że w wieku czterdziestu dwóch lat nabierze nagle ochoty na wprowadzanie radykalnych zmian w swoim życiu. Wszystkie te samokrytyczne, niepokojące myśli kłębiły mu się w głowie, gdy patrzył, jak Sandy w końcu podchodzi do bufetu. Z zatroskaną miną podała mu zamówienie i zapytała: - O której zamykamy? O dziesiątej czy wpół do jedenastej? - O dziesiątej. - Wskazując nielicznych klientów, dodał: - Dzisiaj więcej nie zarobimy. Kiwnęła głową i wróciła do Faye, Erniego - i nieznajomego. Jej szorstkość i pospieszny odwrót podsyciły niepokój Neda. Z tego, co wiedział, miał tylko trzy zalety, które dawały Sandy powód, żeby z nim zostać. Po pierwsze, zawsze mógł zarobić w miarę przyzwoicie jako kucharz przygotowujący szybkie dania, ponieważ był w tym dobry. Po drugie, umiał naprawiać zarówno przedmioty, jak i żywe stworzenia. Jeśli szwankował toster, mikser czy radio, brał narzędzia, zabierał się do pracy i szybko naprawiał urządzenie. Jeśli znalazł przerażonego ptaka ze złamanym skrzydłem, uspokajał go głaskaniem, zabierał do domu, pielęgnował i po powrocie do zdrowia wypuszczał na wolność. Ta umiejętność naprawiania wydawała mu się ważna i był z niej dumny. Po trzecie, kochał Sandy całym ciałem, umysłem i sercem. Przygotowując zamówienie dla Faye, Erniego i nieznajomego, co chwila zerkał na Sandy. Zdziwił się, gdy obie z Faye zaczęły opuszczać żaluzje, zasłaniając okna. Działo się coś niezwykłego. Po powrocie do stolika Sandy wdała się w poważną rozmowę z przystojnym nieznajomym. Co za ironia, że mógł ją utracić właśnie na skutek swojego talentu do naprawiania, przyczyniwszy się do jej przemiany z brzydkiego kaczątka w łabędzia. Kiedy poznał ją w barze w Tucson, gdzie oboje pracowali, Sandy była nie tylko nieśmiała, ale wręcz zahukana. Była pracowita, zawsze skora do pomocy, lecz nie umiała nawiązywać bliższych kontaktów. Blada, lękliwa i wątła (miała dwadzieścia trzy lata, a wyglądała jak nastolatka, nie jak dorosła
kobieta), niechętnie otwierała się przed innymi ze strachu, że jeśli komuś zaufa, ten ktoś może ją skrzywdzić. Była nijaka, zastraszona, potulna, skopana przez życie - i w chwili gdy Ned ją zobaczył, poczuł, że musi ją naprawić. Zaczął nad nią pracować cierpliwie i tak subtelnie, że z początku nie zdawała sobie sprawy, iż jest nią zainteresowany. Pobrali się dziewięć miesięcy później, choć naprawa była daleka od ukończenia. Sandy okazała się gorzej połamana niż jakiekolwiek kalekie stworzenie, którym Ned się dotąd zajmował. W momentach frustracji dochodził do wniosku, że nigdy nie zdoła jej naprawić i spędzi resztę życia na bezskutecznych próbach. Jednak w czasie pierwszych sześciu lat małżeństwa zauważył, że coś się w niej goi, choć nieznośnie powoli. Była niezaprzeczalnie inteligentna, ale zahamowana emocjonalnie; uczyła się brać i dawać uczucie ze straszliwym wysiłkiem, jak opóźnione w rozwoju dziecko z trudem uczące się liczyć do dziesięciu. Pierwszą wskazówką świadczącą o zachodzeniu w niej poważnych zmian był nagły wzrost apetytu na seks. Zwrot nastąpił pod koniec sierpnia niespełna dwa lata temu. Nie była namiętną kochanką. Wiedziała niemal wszystko na temat ciała, ale kochała się bardziej jak maszyna, z pozbawioną radości znajomością rzeczy. Nigdy wcześniej nie znał kobiety tak milczącej w łóżku jak Sandy. Podejrzewał, że w dzieciństwie spotkała ją jakaś krzywda, która złamała jej ducha. Próbował z nią o tym rozmawiać, lecz nie chciała odgrzebywać przeszłości, a naciskając, mógł sprawić, że odeszłaby. Dlatego nie wypytywał jej o nic, choć trudno jest coś naprawić, gdy nie można dotrzeć do zepsutej części. A potem, w sierpniu tamtego lata, przyszła do ich małżeńskiego łóżka z zupełnie innym nastawieniem. Z początku nie było to nic nadzwyczajnego. Żadnego nagłego wyzwolenia długo więzionych namiętności. Zmiana polegała tylko na subtelnym odprężeniu w czasie miłosnego aktu. Czasami uśmiechała się albo cicho wymawiała jego imię, gdy się kochali. Powoli, powoli rozkwitała. W okresie Bożego Narodzenia, cztery miesiące od początku zmiany, już nie leżała w łóżku jak kawałek drewna. Usiłowała wyczuć jego rytm i dopasować się do niego, szukając spełnienia, które wciąż jej umykało. Powoli uwalniała swój erotyczny potencjał. Wreszcie siódmego kwietnia ubiegłego roku, w noc, której Ned nigdy nie zapomni, po raz pierwszy przeżyła orgazm. Szczytowała tak gwałtownie, że się przestraszył. Później płakała ze szczęścia i tuliła się do niego z taką wdzięcznością, miłością i zaufaniem, że sam się rozpłakał. Myślał, że ten przełom pozwoli jej wreszcie mówić o długo skrywanym źródle bólu. Ale gdy zaczął ją ostrożnie wypytywać, spotkał się z odmową.
- Przeszłość to przeszłość, Ned. Rozpamiętywanie nic nie da. Jeśli zacznę o niej mówić... może się to skończyć tym, że znów mną zawładnie. Przez całą wiosnę, lato i wczesną jesień Sandy coraz częściej doznawała spełnienia, a we wrześniu osiągała orgazm prawie za każdym razem. W Boże Narodzenie, niespełna trzy tygodnie temu, stało się jasne, że dojrzałość seksualna nie jest jedyną zmianą - towarzyszyły jej narodziny poczucia własnej wartości i szacunku do samej siebie. W parze z rozkwitem erotycznym szła radość wynikająca zjazdy samochodem, a przecież wiedział, że wcześniej prowadzenie sprawiało Sandy jeszcze większą przykrość niż seks. Początkowo okazywała umiarkowane zainteresowanie i jeździła tylko z Beowawe do pracy. Niedługo potem zaczęła wyskakiwać na samotne przejażdżki. Czasami stał w oknie i patrzył, jak szybuje niczym wypuszczony z klatki ptak. Obserwował każdą taką ucieczkę z radością, ale i z niepokojem, którego nie potrafił wyjaśnić. W Nowy Rok niepokój przerodził się w strach, który dręczył go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wtedy zrozumiał jego przyczynę: bał się, że Sandy odleci na zawsze. Może z nieznajomym, który przyszedł z Erniem i Faye. Prawdopodobnie przesadzam, pomyślał, kładąc na blasze trzy hamburgery. Cholera, wiem, że na pewno przesadzam. Ale nadal się martwił. Gdy przygotowywał dla Blocków i ich przyjaciela cheeseburgery ze wszystkimi dodatkami, inni klienci opuścili już lokal. Sandy zaniosła do stolika napełnione talerze, a Faye zamknęła drzwi na klucz i zapaliła widoczny z 1-80 znak NIECZYNNE, choć nie było jeszcze dziesiątej. Ned dołączył do nich, żeby lepiej przyjrzeć się nieznajomemu, i usiadł pomiędzy nim a żoną. Z zaskoczeniem zobaczył, że Sandy trzyma butelkę piwa. Otworzyła drugą dla niego. Zwykle pił niewiele, ona jeszcze mniej. - Przyda ci się, gdy usłyszysz, co mają do powiedzenia - powiedziała. - Prawdę mówiąc, może będziesz potrzebował jeszcze paru butelek. Facet nazywał się Dominick Corvaisis i miał w zanadrzu zdumiewającą opowieść, która wypędziła z głowy Neda obawy o niewierność żony. Potem Ernie i Faye opowiedzieli swoją niewiarygodną historię i Ned dowiedział się o strachu byłego żołnierza piechoty morskiej przed ciemnością. - Pamiętam, że zostaliśmy wtedy ewakuowani - powiedział. - Nie mogliśmy być w motelu, bo pojechaliśmy do domu na trzydniowe miniwakacje. Oglądaliśmy telewizję i czytaliśmy książki Louisa L’Amoura.
- Jestem przekonany, że właśnie to kazano wam pamiętać - stwierdził Corvaisis. - Czy w tym czasie ktoś was odwiedził? Może jakiś sąsiad zajrzał do waszej przyczepy? Czy ktoś mógłby potwierdzić, że naprawdę tam byliście? - Mieszkamy poza Beowawe i tak naprawdę nie mamy sąsiadów. O ile dobrze pamiętam, nie widzieliśmy nikogo, kto mógłby przysiąc, że byliśmy wtedy w domu. - Ned, oni przypuszczają, że dzieje się z nami coś dziwnego - wtrąciła Sandy. Spojrzał żonie w oczy, dając jej w ten sposób znać, że do niej należy decyzja, czy powiedzieć o zachodzących w niej zmianach. - Oboje byliście tutaj, kiedy coś się zdarzyło - powiedział Corvaisis. - Cokolwiek to było, zaczęło się wtedy, gdy jadłem kolację. Musieliście więc brać w tym udział, ale skradziono wam pamięć. Myśl, że ktoś grzebał mu w głowie, przyprawiła Neda o ciarki. Z zaniepokojeniem obejrzał pięć zdjęć z polaroidu, które Faye rozłożyła na stole, szczególną uwagę poświęcając fotografii Corvaisisa. Faye zwróciła się do Sandy: - Kochanie, oboje z Erniem musielibyśmy być ślepi, żeby nie zauważyć zmian, jakie w tobie ostatnio zaszły. Nie chcę być wścibska ani wprawiać cię w zakłopotanie, lecz jeśli te zmiany mają związek z tym, co nas spotkało, powinniśmy wiedzieć coś więcej. Sandy złapała Neda za rękę. Jej miłość była tak oczywista, że zawstydził się z powodu swoich wcześniejszych niedorzecznych myśli. Wpatrując się w swoje piwo, powiedziała: - Przez większą część życia miałam kiepskie zdanie o sobie. Powiem wam dlaczego, bo jeśli chcecie zrozumieć, jak cudowne jest to, że nabrałam szacunku do siebie, musicie także wiedzieć, jak źle mi było w dzieciństwie. Ned pierwszy uwierzył we mnie, dał mi szansę stania się kimś. - Mocniej ścisnęła jego dłoń. - Poznaliśmy się prawie dziewięć lat temu i zawsze traktował mnie jak damę. Wiedział, że moje wnętrze jest plątaniną supłów, i przez osiem lat naszego małżeństwa robił co w jego mocy, żeby je rozplatać. Myśli, że nie mam pojęcia, jak bardzo starał się mi pomóc, ale wiem o tym doskonale. Głos rwał jej się z emocji. Przerwała, żeby napić się piwa. Ned nie był w stanie wykrztusić ani słowa. - Chodzi mi o to... - podjęła Sandy - że być może to, co się stało latem półtora roku temu, coś, czego nikt z nas nie pamięta... wywarło na mnie jakiś wpływ, ale gdyby Ned nie wziął mnie pod swoje skrzydła, nigdy nie miałabym szansy. Miłość do żony dławiła Neda w gardle i miażdżyła mu pierś.
Sandy spojrzała na niego, a potem znów wbiła oczy w butelkę piwa i opowiedziała o piekle przeżytym w dzieciństwie. Nie opisywała gwałcenia przez ojca ze szczegółami i bardzo powściągliwie mówiła o wykorzystywaniu jej jako dziecięcej prostytutki przez sutenera z Vegas. Jej historia była tym bardziej wstrząsająca, że przedstawiła ją bez dramatyzowania. Wszyscy słuchali w milczeniu będącym nie tylko skutkiem szoku, ale także wyrazem szacunku dla jej cierpienia oraz podziwu dla siły i woli zwycięstwa. Ned objął ją i przytulił, gdy skończyła. Był zdumiony jej silą. Zawsze wiedział, że jest wyjątkowa, a to, co wyznała tej nocy, jeszcze zwiększyło jego miłość i podziw. Choć przeżycia Sandy głęboko go smuciły, cieszył się, że w końcu o nich opowiedziała. Z pewnością znaczyło to, że przeszłość przestała ją ścigać. Faye i Ernie wyrazili współczucie z niezręcznością przyjaciół, którzy bardzo chcą pomóc, ale wiedzą, że mogą dać tylko słowa. Wszyscy potrzebowali następnego piwa. Ned przyniósł pięć butelek dos equis z lodówki. Corvaisis, który już nie wydawał się wrogiem, pokręcił głową i zamrugał, jakby ogłuszyła go koszmarna historia Sandy. - To stawia wszystko w zupełnie innym świetle. Chodzi mi o to, że u wszystkich innych tamto zapomniane zdarzenie wywołało podobny skutek. Strach. No tak, ja również odniosłem pewną korzyść, bo wydostałem się ze swojej skorupy, ale też się boję, tak samo jak Ernie, doktor Weiss, Lomack... A teraz Sandy mówi, że w jej przypadku skutki są wyłącznie dobroczynne. Dlaczego u nas jest inaczej? Naprawdę nie masz żadnych lęków, Sandy? - Naprawdę. Ernie, który do tej pory siedział zgarbiony, z głową wtuloną w ramiona, jakby spodziewał się ataku, zacisnął rękę na butelce piwa, wyprostował się i nieco odprężył. - Tak, strach jest dominujący, ale czy pamiętacie to miejsce przy autostradzie, o którym wam mówiłem? Jestem pewien, że tam, nieco ponad kilometr stąd, zdarzyło się coś dziwnego, co miało jakiś związek z praniem mózgu. Kiedy jestem w pobliżu, czuję nie tylko strach. Serce bije mi bardzo szybko... jestem podekscytowany... to nie jest nieprzyjemne uczucie. Boję się, owszem, i może strach jest najsilniejszy, ale poza tym doświadczam całej gamy emocji. - Myślę, że mówisz o miejscu, do którego często trafiam, gdy wybieram się na przejażdżkę - powiedziała Sandy. - Coś... coś mnie tam ciągnie. Ernie pochylił się, poruszony.
- Wiedziałem! Kiedy wracaliśmy z lotniska i mijaliśmy to miejsce, zwolniłaś. A ja pomyślałem: Sandy też to czuje. Uśmiechając się ciepło, Sandy powiedziała: - Spokój. Czuję tam spokój. Trudno to wyjaśnić... W tym miejscu jest tak, jakby ze skał, ziemi i drzew promieniował harmonijny, błogi spokój. - Ja nie odczuwam spokoju. Strach tak. Dziwne podniecenie. Niesamowite wrażenie, że coś... że zaraz stanie się coś wstrząsającego. Coś, czego pragnę i jednocześnie boję się jak cholera. - Moje odczucia są zupełnie inne. - Może powinniśmy tam pójść - zasugerował Ned. - Zobaczyć, czy to miejsce poruszy jakoś pozostałych. - Rano - powiedział Corvaisis. - Gdy będzie widno. - Rozumiem, że to zapomniane zdarzenie - zaczęła Faye - mogło wpłynąć inaczej na każdego z nas. Nie rozumiem jednak, dlaczego zmieniło życie Dorna, Sandy i Erniego, a także pana Lomacka z Reno i doktor Weiss z Bostonu, ale nie wpłynęło na Neda i na mnie. Dlaczego my też nie mamy problemów? - Może w waszym przypadku ci, którzy robili pranie mózgu, lepiej się postarali odparł Dom. Myśl o tym znów przyprawiła Neda o gęsią skórkę. Przez jakiś czas rozmawiali, a potem Ned zaproponował, żeby Corvaisis spróbował odtworzyć swoje zachowanie tamtego dnia, szóstego lipca - do momentu, gdy jego wspomnienia zostały zatarte. - Pamiętasz pierwszą część tego wieczoru lepiej niż my, a kiedy wszedłeś tu dzisiaj, byłeś bliski przypomnienia sobie czegoś ważnego. - Tak - przyznał Corvaisis - ale w ostatniej chwili, gdy czułem, że wspomnienia są tużtuż, przestraszyłem się jak cholera... Wiem tylko, że pobiegłem do drzwi. Zrobiłem z siebie niezłe widowisko. Kompletnie zgłupiałem. Zareagowałem instynktownie, odruchowo, całkowicie nad sobą nie panując. Pewnie to się powtórzy, gdy spróbuję drugi raz odświeżyć pamięć. - Mimo wszystko warto spróbować - namawiał go Ned. - Tym razem masz nasze moralne wsparcie - dodała Faye. Corvaisis najwyraźniej potrzebował zachęty,
więc Ned wywnioskował, że
wcześniejsze doświadczenie musiało nim wstrząsnąć bardziej, niż im się wydawało. W końcu jednak pisarz wstał i ze szklanką w ręce podszedł do drzwi baru. Odwrócił się, pociągnął łyk
piwa. Rozejrzał się po wnętrzu, próbując znowu zobaczyć ludzi, którzy przebywali tu tamtego letniego wieczoru. - Trzech czy czterech mężczyzn siedziało przy bufecie. Razem było może kilkunastu klientów. Nie pamiętam ich twarzy. - Ruszył spod drzwi, minął Neda i pozostałych, podszedł do następnego stołu, odsunął krzesło i usiadł, częściowo odwrócony do nich plecami. - Tutaj siedziałem. Sandy podeszła przyjąć zamówienie. Wziąłem butelkę coorsa i zajrzałem do menu. Zamówiłem jajka na szynce, frytki, surówkę z białej kapusty. Gdy soliłem frytki, solniczka wymsknęła mi się z ręki i sól rozsypała się po stole. Rzuciłem szczyptę przez ramię. Głupi gest. Rzuciłem za mocno. Doktor Weiss! Cisnąłem solą w Ginger Weiss. Wcześniej tego nie pamiętałem, ale teraz widzę ją wyraźnie. Blondynka ze zdjęcia. Faye postukała w leżące przed Nedem zdjęcie doktor Weiss. Siedząc samotnie przy sąsiednim stole, Corvaisis kontynuował: - Piękna kobieta. Wygląda jak mały psotny skrzat, ale jest subtelna i wytworna. To interesujące połączenie. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Ned przyjrzał się uważniej zdjęciu Ginger Weiss. Rzeczywiście mogłaby być niezwykle atrakcyjna, gdyby jej twarz nie była taka blada i martwa, gdyby nie zimna pustka w oczach. Głosem, który brzmiał, jakby naprawdę dobiegał z przeszłości, Corvaisis kontynuował: - Siedzi w ostatnim boksie przy oknie, zwrócona przodem w tę stronę. Zbliża się noc. Słońce niczym wielka czerwona piłka balansuje na linii horyzontu, a zalany pomarańczowym blaskiem bar wygląda niemal tak, jakby stał w płomieniach. Ginger jest taka piękna w tym świetle... Ledwo się powstrzymuję, żeby nie wlepiać w nią oczu. Zapada zmierzch. Biorę drugie piwo. - Upił łyk dos equis i podjął cichszym głosem: - Równina robi się fioletowa... potem czarna... jest już noc... Wszyscy słuchali jak zaczarowani, nawet Ned, bo walka pisarza z pamięcią w końcu poruszyła także i jego wspomnienia, mgliste i niewyraźne, ale zdecydowanie ważne. Zaczął sobie przypominać tamten szczególny wieczór. Był tu wtedy młody ksiądz, ten ze zdjęcia leżącego na stole. I młoda para z małą dziewczynką. - Jest ciemno... powoli sączę piwo, przyglądam się Ginger Weiss. - Corvaisis spojrzał w lewo, w prawo, podniósł rękę do ucha. - Jakiś niezwykły dźwięk. Pamiętam. Dalekie dudnienie... coraz głośniejsze. - Milczał przez chwilę. - Nie wiem, co było później. Coś... coś... nie mogę sobie przypomnieć.
Gdy wspomniał o dudnieniu, Ned Sarver pomyślał, że pamięta jak przez mgłę ten przerażający, narastający dźwięk, ale nie mógł go wyraźnie przywołać. Czuł się tak, jakby Corvaisis najpierw zaprowadził go na skraj budzącej grozę mrocznej przepaści, do której pomimo lęku musiał zajrzeć, a potem odciągał, nawet nie zaświeciwszy w czarne głębie. Z walącym sercem powiedział: - Skup się na tym dźwięku, na jego dokładnym brzmieniu. Może wtedy przypomni ci się cała reszta. Corvaisis odepchnął krzesło od stołu i wstał. - Dudnienie... jakby grzmot, bardzo daleki grzmot... ale się zbliża. - Stał przy stole, próbując określić kierunek, z którego dobiegał dźwięk, patrząc w lewo, w prawo, do góry i na podłogę. Nagle Ned usłyszał jakiś hałas, nie w pamięci, lecz w rzeczywistości, nie w przeszłości, lecz teraz. Brzmiał jak głuchy łoskot dalekiego grzmotu, napływający nie w serii wznoszących się i opadających trzasków, lecz w nieustannym, coraz głośniejszym huku. Popatrzył na swoich towarzyszy. Oni też to słyszeli. Głośniej. Coraz głośniej. Czuł wibracje w kościach. Nie pamiętał, co się stało tamtej nocy, ale wiedział, że wszystko zaczęło się od tego dźwięku. Zerwał się od stołu. Ogarnął go strach, musiał walczyć z pragnieniem ucieczki. Sandy stanęła przy nim, jej twarz wyrażała lęk. Choć wyglądało na to, że tamte nieznane zdarzenia wywołały u niej pozytywny efekt, teraz była przerażona. Położyła rękę na jego ramieniu, szukając pociechy. Ernie i Faye marszczyli czoła, rozglądając się w poszukiwaniu źródła hałasu, ale jeszcze nie wyglądali na przestraszonych. Najwyraźniej wspomnienie tego dźwięku zostało dokładnie usunięte z ich pamięci, nie mogli go więc od razu powiązać z wydarzeniami tamtej lipcowej nocy. W tle zabrzmiał inny dźwięk: dziwny, zawodzący gwizd. Ned stwierdził, że ten odgłos również jest nieprzyjemnie znajomy. To się znowu działo. Cokolwiek zaszło tamtej nocy ponad osiemnaście miesięcy temu, teraz się powtarzało. Jezu, to wszystko dzieje się na nowo. Ned usłyszał swój głos: - Nie, nie. Nie! Corvaisis odsunął się parę kroków od stołu, spojrzał na niego i pozostałych. Był blady. Coraz głośniejszy ryk zaczął wstrząsać oknami. Luźna szyba, niewidoczna za żaluzjami, grzechotała w ramie.
Żaluzje wibrowały, ich klekot dołączył do chóru. Ręka Sandy zacisnęła się w panice na ramieniu Neda. Ernie i Faye wstali. Już nie wyglądali na zdziwionych, tylko na przestraszonych jak wszyscy inni. Zawodzący gwizd, który narastał wraz z grzmotem, zamienił się w przeraźliwie wysoki, oscylujący elektroniczny pisk. - Co to jest?! - krzyknęła Sandy. Hałas osiągnął taką głośność i siłę, że trzęsły się ściany baru. Na stoliku, przy którym niedawno siedział Corvaisis, przewróciła się z trzaskiem szklanka, resztka piwa rozlała się po blacie. Ned spojrzał na stół obok siebie. Butelka z keczupem, pojemnik z musztardą, pieprzniczka, solniczka, szklanki, talerze i sztućce podskakiwały, zderzały się, przesuwały po blacie. Szklanka z piwem i butelka z keczupem przewróciły się. Wszyscy wytrzeszczali oczy, odwracając się to w tę, to w tamtą stronę, jakby się spodziewali przybycia jakiejś demonicznej istoty. W całej sali ze stołów spadały naczynia. Zegar z logo Coorsa zeskoczył z haka i z trzaskiem runął na podłogę. To samo stało się tamtej nocy w lipcu - tyle Ned pamiętał. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, co nastąpiło później. - Dość tego! - krzyknął Ernie donośnym głosem oficera piechoty morskiej przywykłego do rozkazywania. Bez skutku. Trzęsienie ziemi? - zastanawiał się Ned. Ale to nie wyjaśniało elektronicznego pisku, który towarzyszył łoskotowi. Krzesła tańczyły po podłodze, wpadały na siebie. Jedno z nich uderzyło w Corvaisisa, który omal się nie przewrócił. Ned czuł drżenie podłogi. Grzmiące dudnienie i wibrujący pisk niemal rozdzierały bębenki w uszach. Nagle z twardym, płaskim hukiem wybuchającej bomby implodowały wielkie okna. Faye wrzasnęła i zasłoniła twarz rękami, a Ernie zatoczył się do tyłu. Sandy wtuliła twarz w pierś Neda. Gdyby nie zamknięte żaluzje, które oddzielały ich od pękających szyb, mogliby zostać pokiereszowani przez latające kawałki szkła. Siła implozji była jednak taka wielka, że żaluzje załopotały jak firanki na silnym wietrze, i kilka lśniących odłamków wpadło do boksów, przeleciało nad głową Neda i z brzękiem rozsypało się na podłodze.
Cisza. Po implozji okien zapadła cisza zakłócona tylko brzękiem ostatnich kawałków szkła, które wypadały z ramy. W tamtą piątkową noc, w lipcu półtora roku temu, wydarzyło się znacznie więcej, choć Ned niczego nie pamiętał. Najwyraźniej dziś tajemniczy dramat nie zamierzał się dalej rozwijać. Na razie było po wszystkim. Dom Corvaisis krwawił lekko ze skaleczenia na policzku, niewiele poważniejszego od zacięcia przy goleniu. Ernie miał draśnięte czoło i grzbiet prawej ręki. Gdy Ned stwierdził, że Sandy nie została ranna, niechętnie wypuścił ją z ramion i podbiegł do drzwi. Wyszedł w noc, szukając przyczyny hałasu i zniszczeń, ale wokół panowała głęboka, mroczna, poważna cisza. Ani dym, ani przyczerniony gruz nie wskazywały na źródło eksplozji. Po międzystanowej u stóp wzgórza, na którym stał motel i bar Zacisze, w dużych odstępach jechały samochody osobowe i ciężarowe. Kilku gości w nocnych strojach, wywabionych z pokoi przez hałas, stało na dworze. Niebo było usiane gwiazdami. W zimnym powietrzu czuć było lekki powiew, lodowaty jak tchnienie Śmierci. Nic, co znajdowało się w polu widzenia, nie mogło spowodować grzmotu, drżenia ziemi ani implozji okien. Z baru wyszedł oszołomiony Dom Corvaisis. - Co jest, do cholery? - Miałem nadzieję, że ty wiesz - odparł Ned. - To się stało tamtego lata. - Wiem. - Ale to był tylko początek. Cholera, nie mogę sobie przypomnieć, co się stało po wytłuczeniu okien. - Ja też nie. Corvaisis podniósł ręce i obejrzał swoje dłonie. W świetle z neonu na dachu baru Ned zobaczył pierścienie opuchniętego ciała. Ponieważ światło było niebieskie, nie widział prawdziwego koloru znaków, ale z wcześniejszych słów pisarza wynikało, że są czerwone. - Co jest, do cholery? - powtórzył Corvaisis. W otwartych drzwiach stała Sandy, obrysowana blaskiem świetlówek z wnętrza baru. Ned podszedł do niej i zamknął ją w ramionach. Czuł przebiegające żonę fale dreszczy. Nie zdawał sobie sprawy, że sam również się trzęsie, dopóki nie powiedziała: - Drżysz jak osika. Ned Sarver był śmiertelnie przerażony. Z niemal jasnowidzącą wyrazistością przeczuwał, że byli świadkami czegoś ogromnie ważnego, niewyobrażalnie groźnego, i że najprawdopodobniej skończy się to śmiercią jednego z nich albo wszystkich. Miał wrodzony
talent do naprawiania przedmiotów i ludzi i był w tym cholernie dobry, ale tym razem miał do czynienia z czymś, do czego nie umiał się zabrać. A jeśli Sandy zginie? Był dumny ze swoich talentów, jednak nawet najlepszy fachowiec na całym cholernym świecie nie naprawi tego, co zniszczy śmierć. Po raz pierwszy, odkąd poznali się w Tucson, czuł się bezsilny i nie wiedział, czy zdoła ochronić żonę. Na horyzoncie zaczął wschodzić księżyc.
V 12 stycznia -14 stycznia 1 Niedziela, 12 stycznia Powietrze gęste niczym płynne żelazo. Dom nie mógł zaczerpnąć tchu. Czuł napierające na niego ogromne ciśnienie. Dusił się. Umierał. Niewiele widział, w oczach mu się ćmiło. Podeszli do niego dwaj mężczyźni. Mieli białe winylowe kombinezony ochronne i hełmy z ciemnymi szybkami, podobne do tych, jakie noszą astronauci. Jeden stał z prawej strony łóżka, odłączając kroplówkę i wyciągając igłę z żyły. Drugi, z lewej strony, klął siarczyście, patrząc na wykres pracy serca na monitorze elektrokardiografu. Potem pierwszy mężczyzna rozpiął pasy i zdarł z piersi Dorna elektrody EKG, a drugi podniósł go do pozycji siedzącej. Przycisnęli mu szklankę do ust, ale nie mógł pić, więc odchylili mu głowę do tyłu, na siłę rozwarli usta i wleli do gardła trochę obrzydliwej cieczy. Porozumiewali się ze sobą przez radia wbudowane w hełmy, ale pochylali się tak nisko, że Dom słyszał ich głosy przez ciemne pleksiglasowe osłony. Jeden zapytał: - Ilu zatrzymanych zostało zatrutych? - Jeszcze nie wiadomo. Co najmniej tuzin - odparł drugi. - Kto chciał ich otruć? - Zgadnij. - Pułkownik Falkirk. Pieprzony pułkownik Falkirk. - Nigdy tego nie udowodnimy, nigdy nie przygwoździmy skurwiela.
Cięcie. Łazienka w motelu. Mężczyźni podtrzymywali Dorna, wciskając jego twarz do umywalki. Tym razem rozumiał, co do niego mówią. Natarczywie powtarzali, żeby zwymiotował. Pieprzony pułkownik Falkirk czymś go zatruł, a ci faceci zmusili go do wypicia ohydnego środka wymiotnego, żeby pozbył się trucizny, która go zabijała. Zrobiło mu się niedobrze, lecz nie wymiotował. Krztusił się, charczał, miał burzę w żołądku, pot lał się z niego jak tłuszcz z pieczonego kurczaka, ale nie mógł wyrzucić z siebie trucizny. Pierwszy mężczyzna powiedział: - Potrzebujemy odsysacza treści żołądkowej. - Nie mamy odsysacza - odparł drugi. Wcisnęli twarz Dorna głębiej do porcelanowej miski. Miażdżące ciśnienie stało się tak wielkie, że ledwo oddychał, wzbierały w nim gorące, tłuste fale mdłości, pot tryskał strumieniami. Nie mógł zwymiotować, nie mógł, nie mógł... Wreszcie zwymiotował. Cięcie. Znowu w łóżku. Był słaby jak kocię, ale dzięki Bogu oddychał. Mężczyźni w kombinezonach ochronnych umyli go i znowu przywiązali do materaca. Ten z prawej strony przygotował strzykawkę i wstrzyknął mu coś, co zapewne miało zneutralizować resztki trucizny. Ten z lewej podłączył go do kroplówki, z której płynęły środki odurzające, nie odżywcze. Zamroczony Dom z ogromnym wysiłkiem bronił się przed całkowitą utratą przytomności. Zakładali mu elektrody EKG i rozmawiali. - Falkirk to idiota. Przecież możemy zatuszować sprawę. - Boi się, że blokada pamięci przestanie działać. Boi się, że ktoś z nich w końcu sobie przypomni, co widział. - Być może ma rację, ale jeśli zabije ich wszystkich, jak to wyjaśni? Reporterzy ściągną tu niczym szakale do surowego mięsa, a wtedy zachowanie tajemnicy nie będzie możliwe. Dokładne wyczyszczenie pamięci to jedyne sensowne rozwiązanie. - Mnie nie musisz przekonywać, ale spróbuj to wytłumaczyć Falkirkowi. Postacie zatarły się, głosy ucichły. Dom znalazł się w innej koszmarnej krainie. Już nie czuł się słaby ani chory. Popędzany strachem, zaczął uciekać w nieznośnie zwolnionym tempie typowym dla koszmarów. Nie wiedział, przed czym ucieka, ale był pewien, że coś go ściga, coś groźnego i nieludzkiego, wyczuwał to coś tuż za plecami, coraz bliżej, próbowało go schwytać, i w końcu zrozumiał, że nie ucieknie, że musi stanąć do walki, więc zatrzymał się, odwrócił, spojrzał w górę i krzyknął ze zdumieniem: - Księżyc! Zbudził go własny krzyk. Był w pokoju numer 20, leżał na podłodze, wierzgając nogami i młócąc rękami powietrze. Podniósł się i usiadł na łóżku.
Popatrzył na budzik podróżny. Trzecia siedem nad ranem. Drżąc, wytarł mokre dłonie o prześcieradło. Pobyt w pokoju numer 20 przyniósł efekt zgodny z jego oczekiwaniami. Złe wibracje poruszyły jego pamięć i sprawiły, że koszmary stały się bardziej wyraziste, bardziej szczegółowe niż dotychczas. Te sny różniły się od wszystkich innych, bo nie były fantazjami, ale migawkami z przeszłości oglądanymi przez zniekształcające soczewki. Były to nie tyle sny, ile wspomnienia, zakazane wspomnienia, obciążone i rzucone w czarne morze podświadomości niczym zwłoki w cementowych butach w wodną głębinę. W końcu jednak uwolniły się od cementu i wypływały na powierzchnię. Naprawdę był tutaj uwięziony, odurzono go i poddano praniu mózgu. Co więcej, niejaki pułkownik Falkirk próbował go otruć, żeby nie mógł opowiedzieć nikomu o tym, co widział. Falkirk miał rację, pomyślał Dom. W końcu pokonamy bariery pamięci i przypomnimy sobie prawdę. Powinien zabić nas wszystkich. * W niedzielę rano Ernie pojechał do znajomego, który miał sklep z materiałami budowlanymi w Elko, i kupił płyty ze sklejki. Przyciął je piłą mechaniczną, żeby pasowały do okien w barze, a Ned i Dom pomogli mu je przybić gwoździami. Do południa zakończyli pracę. Ernie nie chciał wzywać szklarza i wstawiać szyb, ponieważ fenomeny z zeszłej nocy mogły się powtórzyć. Dopóki się nie dowiedzą, co było źródłem huku i drżenia, szklenie okien nie byłoby rozsądne. Tymczasem bar Zacisze miał być nieczynny. Motel też został zamknięty. Ernie nie chciał, żeby interesy odrywały go od pomagania Domowi i pozostałym w zgłębianiu tajemnicy „toksycznego wycieku”. Po wyjeździe ostatnich gości motel będzie służył tylko jemu, Faye, Domowi i wszystkim innym uczestnikom tamtych wydarzeń, którzy zdecydują się przyjechać do hrabstwa Elko, żeby wziąć udział w dochodzeniu. Ernie nie wiedział, ile pokoi mogą potrzebować, postanowił więc zarezerwować wszystkie. Przez jakiś czas Zacisze miało być nie tyle motelem, ile koszarami, w których do końca wojny z nieznanym wrogiem będą kwaterować żołnierze. Po zabiciu okien w barze wszyscy wsiedli do dodge’a i Faye zawiozła ich na międzystanową, a potem niecałe pół kilometra na wschód, gdzie zaparkowała w pobliżu miejsca, które wywierało szczególny wpływ na Erniego i Sandy. Stanęli przy barierce, patrząc na południe i próbując zjednoczyć się ze scenerią, która mogła rozjaśnić mroki przeszłości.
Zaledwie trzy tygodnie upłynęły od zimowego przesilenia, więc światło słońca było twarde, płaskie i zimne jak blask świetlówek. Porośnięte krzakami i trawą równiny, urwiste wzgórza, suche koryta strumieni i formacje skalne były trójbarwne, w różnych odcieniach brązu, szarości i ciemnej czerwieni, tylko gdzieniegdzie widać było łaty piasku i śniegu albo żyły boraksu. Krajobraz pod coraz bardziej pochmurnym, szarym niebem wyglądał surowo i posępnie, ale także majestatycznie. Faye bardzo chciała poczuć w tym miejscu coś wyjątkowego, bo uznała, iż brak reakcji będzie oznaczał, że została poddana dokładnemu praniu mózgu, że padła ofiarą niewyobrażalnie brutalnego psychicznego gwałtu. Bierność nie leżała w jej naturze. Była dumną kobietą, świadomą swojej wartości. Niestety nie czuła niczego oprócz chłodu zimowego wiatru. Ned i Dom byli nie bardziej poruszeni od niej, ale widziała, że Ernie i Sandy odbierają jakieś tajemnicze sygnały od leżącego przed nimi miejsca. Sandy uśmiechała się błogo. Ernie wyglądał jak po zapadnięciu nocy: był blady, wymizerowany i miał udręczone oczy. - Podejdźmy bliżej - zaproponowała Sandy. - Chodźmy tam. Przeszli nad barierką i zsunęli się po stromej skarpie. Ruszyli przez równinę - pięćdziesiąt metrów, sto - ostrożnie omijając opuncje; które rosły u podnóża nasypu. Kaktusy szybko ustąpiły bylicy i kępom trawy. Dalej od drogi rósł inny gatunek trawy, również brązowej, ale bardziej gęstej i jedwabistej. Miejscami równina była skalista i piaszczysta, porośnięta kłującymi chaszczami, a gdzie indziej rozciągały się niewielkie bujne łąki, bo w tej części Nevady półpustynne tereny południa przechodziły w żyzne górskie pastwiska północy. Jakieś dwieście metrów od międzystanowej zatrzymali się na spłachetku ziemi, który niczym się nie różnił od otoczenia. - Tutaj - powiedział drżącym głosem Ernie, wbijając ręce w kieszenie i chowając szyję w futrzany kołnierz kurtki. Sandy uśmiechnęła się. - Tak. Tutaj. Rozproszyli się, zaczęli chodzić w tę i z powrotem. Gdzieniegdzie w ocienionych miejscach zalegały łaty śniegu, osłonięte przed suchym wiatrem i zimowym słońcem. Gdyby nie śnieg, brak zielonej trawy i dzikich kwiatów, krajobraz wyglądałby tak samo jak latem. Po paru minutach Ned oznajmił, że również czuje niewytłumaczalną więź z tym miejscem, choć nie napełniało go to spokojem, jaki odczuwała Sandy. Ogarnął go tak dojmujący strach, że w końcu odwrócił się i odszedł, zdumiony i zawstydzony swoją reakcją. Gdy Sandy pospieszyła za nim, Dom Corvaisis też przyznał, że ten kawałek ziemi wywiera na niego dziwny wpływ. Był nie tylko przestraszony; podobnie jak u Erniego, jego lęk był zaprawiony
niewytłumaczalnym zachwytem i przeczuciem zbliżającego się objawienia. Tylko Faye niczego nie czuła. Dom powoli obrócił się dokoła. - Co to było? Do licha, co tu się wydarzyło? Niebo zrobiło się szare jak łupek, wiatr zaczął kąsać dotkliwie. Faye zadrżała. Wciąż nie czuła tego co Ernie i inni i to potęgowało wrażenie zadanego jej gwałtu. Miała nadzieję, że pewnego dnia spotka ludzi, którzy grzebali jej w głowie. Chciała spojrzeć im w oczy i zapytać, jak można mieć tak mało szacunku dla drugiego człowieka. Wiedząc, że ktoś nią manipulował, już nigdy nie odzyska pełnego poczucia bezpieczeństwa. Sucha bylica szeleściła na wietrze. Oblodzone gałązki zderzały się z dźwiękiem, który przywodził na myśl klekot ożywionych jakimś sposobem szkieletów małych zwierzątek. * Ernie, Sandy i Ned siedzieli przy kuchennym stole w mieszkaniu Blocków, a Faye parzyła kawę i gorącą czekoladę. Dom przycupnął na stołku przy ściennym telefonie. Na ladzie przed nim leżała książka gości motelu Zacisze sprzed dwóch lat. Sprawdzając wpisy z piątku szóstego lipca, telefonował do ludzi, którzy w tamtą letnią noc musieli uczestniczyć w zapomnianych, ale ważnych wydarzeniach. Poza nazwiskiem jego i Ginger Weiss na liście widniało osiem innych. Niejaki Gerald Salcoe z Monterey w Kalifornii wynajął dwa pokoje dla siebie, żony i dwóch córek. Wpisał adres, ale nie podał numeru telefonu. Dom zadzwonił na informację strefy 408 i usłyszał, że numer jest zastrzeżony. Zawiedziony, zajął się Calem Sharkle’em, kierowcą ciężarówki, stałym klientem Faye i Erniego. Sharkle mieszkał w Evanston, podmiejskiej dzielnicy Chicago. W książce był jego numer. Dom zadzwonił, ale usłyszał, że telefon został odłączony i abonent nie ma nowego numeru. - Możemy sprawdzić późniejsze wpisy - zaproponował Ernie. - Mógł przeprowadzić się do innego miasta. Może mamy gdzieś jego nowy adres. Faye postawiła kubek z kawą na ladzie, w zasięgu ręki Dorna, a potem usiadła wraz z innymi przy stole. Trzecia próba okazała się szczęśliwsza. Gdy Dom zadzwonił do Alana Rykoffa w Las Vegas, odebrała kobieta. - Pani Rykoff? - zapytał. Zawahała się.
- Już nie. Od rozwodu noszę nazwisko Monatella. - Aha, rozumiem. Nazywam się Dominick Corvaisis. Dzwonię z motelu Zacisze w hrabstwie Elko. Czy wraz z byłym mężem i córką zatrzymała się pani tutaj na parę dni w lipcu dwa lata temu? - Och... tak, rzeczywiście. - Pani Monatella, czy pani, córka albo były mąż macie... jakieś kłopoty... jakieś dziwne problemy? Jej milczenie było bardzo wymowne. - Czy to jakiś niesmaczny żart? Najwyraźniej pan wie, co się stało z Alanem. - Proszę mi wierzyć, nie wiem, co się stało z pani byłym mężem. Wiem jednak, iż istnieje duże prawdopodobieństwo, że pani, on albo córka, albo wszyscy troje cierpicie na niewyjaśnione zaburzenia psychiczne, że nękają was okropne, powtarzające się koszmary, których nie pamiętacie, i że niektóre z nich dotyczą księżyca. Słuchając go, sapnęła dwa razy ze zdziwienia, a gdy chciała odpowiedzieć, głos odmówił jej posłuszeństwa. Dom wyczuł, że kobieta zaraz się rozpłacze, więc powiedział szybko: - Pani Monatella, nie wiem, co się przytrafiło pani rodzinie, ale najgorsze należy do przeszłości. Najgorsze już przeminęło. Cokolwiek się zdarzy, już nie jest pani sama. * Prawie cztery tysiące kilometrów na wschód od hrabstwa Elko Jack Twist spędził niedzielne popołudnie na rozdawaniu pieniędzy. Po powrocie z napadu na ciężarówkę Guardmaster w Connecticut jeździł po Manhattanie, wypatrując tych, którzy byli w potrzebie i zasługiwali na wsparcie. Pozbył się całej gotówki dopiero o piątej nad ranem. Zmęczony i emocjonalnie wyczerpany, wrócił do swojego mieszkania na Piątej Alei, położył się i natychmiast zasnął. Znowu śnił o pustej autostradzie wiodącej przez zalane księżycowym blaskiem pustkowie i o ścigającym go nieznajomym w kasku z ciemną szybką. Gdy poświata zrobiła się nagle czerwona jak krew, zbudził się spanikowany o pierwszej po południu, młócąc pięściami poduszkę. Krwawoczerwony księżyc? Zastanawiał się, co to oznacza. Wziął prysznic, ogolił się, ubrał i zjadł szybkie śniadanie złożone z pomarańczy i czerstwego rogalika. W garderobie wyjął fałszywą ściankę i zinwentaryzował zawartość głębokiej prawie na metr tajnej skrytki. Biżuteria z roboty u jubilera w końcu znikła, korzystnie upłynniona, a forsa z grudniowego napadu na magazyn fratellanza została zamieniona na dziesiątki czeków
bankowych i przelana na konta w trzech bankach szwajcarskich. W skrytce leżało tylko sto dwadzieścia pięć tysięcy, jego fundusz awaryjny. Przełożył do aktówki większą część pieniędzy: dziewięć opasanych banderolami paczek studolarówek i pięć dwudziestek, po sto banknotów w każdej. W skrytce zostało dwadzieścia pięć tysięcy, więcej niż potrzeba, bo skończył już z przestępczą działalnością, i było mało prawdopodobne, że znajdzie się w sytuacji wymagającej szybkiego wyjazdu ze stanu czy kraju. Planował pozbyć się znacznej części nieuczciwie zdobytych pieniędzy, nie chciał jednak zostać bez grosza. Być może byłoby to zbawienne dla duszy, ale zdecydowanie głupie i złe dla jego przyszłości. W jedenastu bankach w mieście miał skrytki depozytowe dodatkowe zabezpieczenie na wypadek, gdyby musiał uciekać bez możliwości sięgnięcia do schowka za fałszywą ścianką - zawierające ponad ćwierć miliona dolarów. Nie potrzebował aż tylu pieniędzy. Zamierzał pozbyć się większej części gotówki, a potem zadecydować, co chce zrobić ze swoim życiem. O wpół do czwartej w niedzielne popołudnie ruszył z aktówką pełną pieniędzy na objazd po mieście. Twarze nieznajomych ludzi, które przez osiem lat wydawały mu się wrogie, teraz obiecywały nadzieję i mówiły o oszałamiających możliwościach. * Kuchnia Blocków pachniała kawą i gorącą czekoladą, a potem, gdy Faye wyjęła z zamrażarki paczkę śniadaniowych bułek i wsunęła je do piekarnika, w powietrzu rozszedł się aromat cynamonu. Podczas gdy inni siedzieli przy stole i słuchali, Dom telefonował do ludzi, którzy wpisali się do książki w tamten wyjątkowy piątkowy wieczór. Udało mu się skontaktować z Jimem Gestronem, fotografem z Los Angeles. Tamtego lata Gestron podróżował po Zachodzie, robiąc zdjęcia dla „Sunset” i innych czasopism. Na początku rozmowy był pełen dobrych chęci, ale gdy usłyszał rewelacje Doma, nabrał rezerwy. Jeśli został poddany praniu mózgu, to eksperci od kontrolowania umysłów wykonali równie dobrą robotę jak w przypadku Faye Błock. Nie miał niepokojących snów ani innych problemów. Opowieści o praniu mózgu, somnambulizmie, nyktofobii, obsesji na punkcie księżyca, samobójstwach i zjawiskach paranormalnych uznał za bredzenie niezrównoważonej osoby. Nie omieszkał tego powiedzieć i odłożył słuchawkę. Następnie Dom zadzwonił do Harriet Bellot z Sacramento, która podobnie jak Gestron nie miała żadnych niepokojących snów. Była pięćdziesięcioletnią niezamężną nauczycielką, interesującą się Starym Zachodem od czasu, gdy służyła w korpusie kobiecym i stacjonowała
w Arizonie. Każdego lata przemierzała stary szlak osadników i odwiedzała miejsca, gdzie w dawno minionej epoce stały forty i wioski indiańskie. Zwykle sypiała w małej przyczepie kempingowej, ale czasem pozwalała sobie na luksus noclegu w motelu. Brzmiała jak jedna z tych sympatycznych, oddanych pracy, lecz surowych nauczycielek, które nie tolerują uczniowskich wygłupów - i nie zamierzała tolerować ich u Doma. Gdy zaczął mówić o tym, czego doświadczył, zakończyła rozmowę. - Czy teraz czujesz się lepiej, Faye? - zapytał Ernie. - Nie tylko tobie dokładnie wyszorowano pamięć. - Nie czuję się ani trochę lepiej. Wolałabym mieć problemy, jak ty czy Dom. Czuję się tak, jakby część mnie wycięto i wyrzucono. Może ma rację, pomyślał Dom. Może koszmary i fobie są lepsze od świadomości, że człowiek ma wewnątrz absolutną pustkę, zimną i ciemną, gdyż było to jak noszenie w sobie zapowiedzi śmierci. * Gdy o czwartej dwadzieścia sześć w niedzielne popołudnie Dominick Corvaisis zadzwonił na plebanię, szukając Brendana Cronina, ojciec Wycazik siedział w gabinecie z przedstawicielami Rycerzy Kolumba na pierwszym z zaplanowanych zebrań przed dorocznym wiosennym festynem w parafii św. Bernadetty. O wpół do piątej ojciec Michael Gerrano wszedł do gabinetu z informacją, że dzwoni „kuzyn” ojca Wycazika z Elko w Nevadzie. Parę godzin temu, dzień wcześniej, niż zaplanowali, Brendan Cronin poleciał samolotem linii United do Reno, z zamiarem kontynuowania podróży w poniedziałek. W tej chwili wciąż był w powietrzu, w drodze do Reno, nie mógł więc do nikogo zadzwonić. Wiadomość ta zaintrygowała ojca Wycazika i skłoniła go do natychmiastowego przerwania zebrania bez informowania gości, że w życiu parafialnego duchowieństwa dzieje się coś niezwykłego. Zostawiwszy młodego wikarego ze swoimi gośćmi, proboszcz pospieszył do kuchni i odebrał telefon w imieniu Brendana. Obdarzony literacką wyobraźnią Dominick Corvaisis i ksiądz, który z racji swojej profesji musiał uznawać istnienie spraw tajemniczych i mistycznych, natychmiast się dogadali. Stefan wymienił posiadane przez siebie informacje o problemach i przeżyciach Brendana - o utracie wiary, cudownych uzdrowieniach, dziwnych snach - na historie o lewitacji, somnambulizmie, nyktofobii, lunarnej obsesji i samobójstwach. Wreszcie, nie mogąc się dłużej powstrzymać, zapytał: - Panie Corvaisis, czy taki stary zatwardziały chrześcijanin jak ja może mieć nadzieję, że to, co się dzieje z Brendanem, ma boską naturę?
- Szczerze mówiąc, ojcze, pomimo cudownego uzdrowienia policjanta i tej małej dziewczynki nie dostrzegam tutaj boskiej ingerencji. Zbyt wiele rzeczy wskazuje na ludzką zmowę. Stefan westchnął. - Zapewne ma pan rację, ale nie tracę nadziei, że to, co wzywa Brendana do Nevady, sprowadzi go z powrotem do Chrystusa. Zawsze istnieje taka możliwość. Pisarz zaśmiał się cicho. - Ojcze, już z naszej krótkiej rozmowy wywnioskowałem, że nigdy nie rezygnujesz z możliwości uratowania czyjejkolwiek duszy, obojętnie gdzie i kiedy. Przypuszczam, że nie ratujesz dusz w taki sposób, jak robią to inni kapłani: delikatną i pełną powagi zachętą. Sprawia ksiądz wrażenie bardziej kowala dusz, wykuwającego zbawienie siłą mięśni z potem na czole. Proszę mnie źle nie zrozumieć, to komplement. Stefan również się roześmiał. - Jak inaczej miałbym to odebrać? Głęboko wierzę, że nie warto zabierać, się do robienia czegoś, co nie wymaga wysiłku. Kowal schylony nad rozżarzonym paleniskiem? Tak, to mi się podoba. - Będę z niecierpliwością czekać na ojca Cronina. Jeśli jest do księdza podobny, z przyjemnością powitamy go w naszym gronie. - Ja też jestem z wami - oznajmił ojciec Wycazik. - I gdybym mógł jakoś pomóc w waszym dochodzeniu, proszę zadzwonić. Jeśli istnieje choć cień szansy, że te dziwne zdarzenia mają związek z obecnością Boga, nie będę stał z boku i przyglądał im się bezczynnie. * Następnymi gośćmi wpisanymi do motelowego rejestru byli Bruce i Janet Cable’owie z Filadelfii. Żadne z nich nie miało kłopotów podobnych do tych, jakie nękały Dorna, Erniego i innych. Słuchali Dorna chętniej niż Jim Gestron i Harriet Bellot, ale jego opowieść ich nie przekonała. Ostatni gość, Thornton Wainwright, wpisał do książki adres, Lexington Avenue w Nowym Jorku, i numer telefonu. Gdy Dom zadzwonił, odebrała pani Neil Kapoly, która powiedziała, że ma ten numer od ponad czternastu lat i nigdy nie słyszała o Wainwrighcie. Dom przeczytał adres i zapytał ją, czy tam mieszka. Kobieta poprosiła o powtórzenie i roześmiała się.
- Nie, proszę pana. A ten pański Thornton Wainwright nie jest godny zaufania, skoro podał taki adres. Tam nikt nie mieszka, choć jestem pewna, że nie brakowałoby chętnych. To adres sklepu Bloomingdale’s. Sandy nie kryła zdumienia, gdy Dom powtórzył, czego się dowiedział. - Fałszywe nazwisko i adres? Co to znaczy? Naprawdę się tutaj zatrzymał? A może ktoś wpisał do rejestru zmyślone nazwisko, żeby zamącić nam w głowach? Albo... * Jack Twist miał doskonale podrobione dokumenty - prawa jazdy, metryki, karty kredytowe, paszporty, nawet karty biblioteczne - na osiem nazwisk, łącznie z Thorntonem Bainsem Wainwrightem, i zawsze się nimi posługiwał, gdy planował i przeprowadzał skok. Ale w to niedzielne popołudnie pracował anonimowo, rozdając sto tysięcy dolarów zdumionym ludziom na całym Manhattanie. Największy datek w wysokości piętnastu tysięcy dolarów przypadł młodemu marynarzowi i jego wczoraj poślubionej żonie. Oboje stali przy zdezelowanym starym plymoucie, któiy odmówił posłuszeństwa na Central Park South, w pobliżu pomnika Simona Bolivara. - Kupcie sobie nowy wóz - powiedział Jack, gdy wetknął im pieniądze w ręce i wsunął plik banknotów pod marynarską czapkę mężczyzny. - Ale lepiej nie mówcie o tym nikomu, zwłaszcza dziennikarzom, bo tylko ściągniecie na siebie urząd skarbowy. Nie, nie musicie znać mojego nazwiska i nie macie za co dziękować. Bądźcie dla siebie mili, dobrze? Zawsze bądźcie dla siebie mili, ponieważ nikt nie wie, ile czasu zostało mu na tym świecie. W niespełna godzinę pozbył się całych stu tysięcy, które zabrał ze skrytki w garderobie. Miał dużo czasu, więc kupił bukiet koralowych róż i pojechał do hrabstwa Westchester, godzinę drogi od miasta, gdzie ponad dwa tygodnie temu pochowana została Jenny. Nie chciał, by leżała na którymś z przepełnionych, ponurych cmentarzy w mieście. Wiedział, że jest sentymentalny, ale czuł, że jedynym odpowiednim miejscem spoczynku dla Jenny jest wieś z cienistymi drzewami na zielonych zboczach w lecie i białymi łatami śniegu w okresie zimy. Dotarł do cmentarza niedługo przed zmierzchem. Choć płyty nagrobne nie wystawały ponad ziemię i niczym nie różniły się jedna od drugiej, choć większość z nich była przysypana śniegiem, bezbłędnie trafił do kwatery Jenny, do miejsca, które miał wyryte w sercu. Ponury dzień przechodził w jeszcze bardziej posępny zmierzch, a Jack siedział na śniegu, nieświadom wilgoci i zimna, i mówił do Jenny tak, jak w ciągu długich lat śpiączki.
Opowiedział jej o wczorajszym napadzie na Guardmaster, o rozdaniu wszystkich pieniędzy. Kiedy zasłona zmierzchu ściągnęła na ziemię czarną kurtynę nocy, cmentarz zaczął powoli objeżdżać dozorca, uprzedzając nielicznych odwiedzających, że brama wkrótce zostanie zamknięta. Jack podniósł się i ostatni raz spojrzał na odlane z brązu litery na płycie, oświetlone błękitnawym blaskiem latarń stojących przy głównej alei. - Zmieniam się, Jenny, i wciąż nie jestem pewien dlaczego. Dobrze mi z tym... ale także dziwnie. - Był zaskoczony swoimi następnymi słowami: - Zdarzy się coś wielkiego, Jenny. Nie wiem co, ale spotka mnie coś ważnego. - Nagle poczuł, że nowo odkryte poczucie winy i późniejsze pojednanie się ze społeczeństwem są tylko pierwszymi etapami jego podróży do miejsc, których jeszcze nie potrafił sobie wyobrazić. - Stanie się coś wielkiego powtórzył. - Jestem pewien, że chciałabyś być ze mną, Jenny. * Gdy Ernie, Ned i Dom zaczęli zabijać płytami wytłuczone okna baru, błękitne niebo Nevady zbroiło się w ciemne burzowe chmury. Parę godzin później, kiedy Dom pojechał wypożyczonym samochodem do Elko, żeby zabrać Ginger Weiss z lotniska, świat nabrał groźnych stalowych odcieni. Dom był zbyt niecierpliwy, żeby czekać w małym terminalu. Stał w grubej zimowej kurtce na omiatanym przez wiatr asfalcie, więc usłyszał silniki, zanim dziesięciomiejscowy samolot wynurzył się z niskich chmur. Ryk silników podkreślił jeszcze nastrój zbliżającej się wojny i Dom uświadomił sobie, że ich przygotowania przypominają gromadzenie wojska; starcie z nieznanym wrogiem przybliżało się z każdym dniem. Samolot podkołował na odległość dwudziestu pięciu metrów od terminalu. Doktor Weiss wysiadła jako czwarta. Nawet w obszernym, mało eleganckim płaszczu wydawała się drobna i piękna. Jej jedwabiste, srebrzystoblond włosy powiewały na wietrze jak sztandar. Dom ruszył spiesznie w jej stronę; Ginger zatrzymała się i odstawiła bagaże. Stali niezdecydowani, patrząc na siebie w milczeniu z dziwną mieszaniną zdumienia, fascynacji, radości i lęku. Potem impulsywnie, co zaskoczyło ich oboje, rzucili się sobie w ramiona jak starzy przyjaciele po długim rozstaniu. Dominick obejmował ją mocno, a ona przytulała się do niego równie mocno. Do licha, co się dzieje? - pomyślał. Miał jednak w głowie zbyt wielki zamęt, żeby analizować sytuację. W tej chwili mógł tylko czuć. Żadne z nich nie chciało zakończyć uścisku, a kiedy wreszcie odsunęli się od siebie, nie mogli mówić. Ginger chciała coś powiedzieć, ale jej głos rwał się z emocji, Dom mamrotał coś bez ładu i składu. Podniosła jedną torbę, on drugą i razem poszli na parking.
W samochodzie, z pracującym silnikiem i ciepłem dmuchającym im w twarze, Ginger popatrzyła na niego. - Czemu tak się zachowujemy? - zapytała ze zdziwieniem. Dom chrząknął, wciąż zaskoczony, ale wcale niezakłopotany. - Właściwie nie wiem. Być może oboje przeżyliśmy coś podobnego i tak wstrząsającego, że powstała między nami szczególna więź, której nie byliśmy świadomi, dopóki nie spotkaliśmy się twarzą w twarz. - Widziałam twoje zdjęcie na obwolucie książki, zrobiło na mnie dziwne wrażenie, ale nie poruszyło mnie aż tak bardzo. Kiedy jednak wysiadłam z samolotu i ujrzałam cię tutaj... miałam wrażenie, że znamy się przez całe życie. Nie, inaczej. Jakbyśmy się znali znacznie lepiej, znacznie pełniej, niż znaliśmy kogokolwiek innego, jakbyśmy dzielili jakiś wielki sekret, który chciałby poznać cały świat, ale który znamy tylko my dwoje. Czy to nie brzmi wariacko? Pokręcił głową. - Nie. Ani trochę. Czuję dokładnie to samo co ty. - Poznałeś innych. Czy na ich widok zareagowałeś podobnie? - Nie. Czułem... sympatię, poczucie wspólnoty, lecz nic tak silnego jak w chwili, gdy wysiadłaś z samolotu. Wszystkich nas spotkało coś niezwykłego, co związało nas ze sobą, ale najwyraźniej ty i ja przeżyliśmy coś więcej, coś jeszcze dziwniejszego i bardziej wstrząsającego niż pozostali. Cholera. To jak cebula, jedna tajemnicza warstwa pod drugą. Przez pół godziny siedzieli na parkingu przy lotnisku, pogrążeni w rozmowie. Inne samochody przyjeżdżały i odjeżdżały, styczniowy wiatr uderzał w chevy i jęczał za oknami, oni jednak nie zwracali uwagi na otoczenie. Ginger opowiedziała mu o fugach, o seansach regresji hipnotycznej z Pablem Jacksonem, o technice kontrolowania umysłów zwanej blokadą Azraela. Powiedziała mu też o zamordowaniu Pabla i swojej ucieczce. Choć nie szukała ani współczucia dla siebie, ani pochwały, szacunek i podziw Dorna rósł z minuty na minutę. Miała tylko sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ważyła czterdzieści pięć kilogramów, lecz była silniejsza i dzielniejsza od wielu mężczyzn dwa razy takich jak ona. Dom zrelacjonował jej wypadki ostatnich dwudziestu czterech godzin. Ginger doznała ogromnej ulgi, gdy usłyszała o jego śnie i wspomnieniach, jakie w nim wypłynęły. Sen Dorna stanowił potwierdzenie teorii Pabla Jacksona: fugi nie były następstwem zaburzeń umysłowych, lecz reakcją umysłu na widok przedmiotów kojarzących się z uwięzieniem w
motelu. Przestraszyła się czarnych rękawiczek i kasku z czarną szybką, bo jedno i drugie wiązało się ze wspomnieniem kombinezonów ochronnych ludzi, którzy zajmowali się nią w czasie prania mózgu. Odpływ w szpitalnej umywalce wywołał panikę, bo prawdopodobnie znalazła się wśród „zatrzymanych”, zatrutych przez pułkownika Falkirka (kimkolwiek ten człowiek był), i podobnie jak Dorna zmuszano ją do zwymiotowania zabójczej substancji. Przywiązana do łóżka w motelu, musiała być poddawana badaniom dna oka, pozwalającym określić głębokość narkohipnozy, i dlatego tamtej nocy w gabinecie George’a Hannaby’ego przeraziła się oftalmoskopu. Odetchnęła z ulgą, gdy zrozumiała, że jej chwilowe utraty świadomości nie były objawem obłędu, lecz desperacką próbą ucieczki przed naporem stłumionych, zakazanych wspomnień. - A co z mosiężnymi guzikami na płaszczu człowieka, który zabił Pabla? - zapytała. - I na mundurze policjanta? Dlaczego ich widok mnie przeraził i spowodował fugę? - Wiemy, że w tę sprawę jest zamieszane wojsko - odparł Dom, podkręcając ogrzewanie, bo od omiatanych wiatrem okien ciągnął chłód - a oficerskie mundury mają mosiężne guziki, choć raczej nie z lwem stojącym na dwóch łapach. Prędzej z orłem. Guziki na płaszczu zabójcy Pabla i policyjnych mundurach były pewnie podobne do guzików mundurowych tych ludzi, którzy więzili nas w motelu. - W porządku, ale sam mówiłeś, że mieli kombinezony ochronne, nie mundury. - Może nie nosili ich przez całe trzy i pół dnia. W pewnym momencie mogli uznać, że zagrożenie minęło, i zdjęli je. Pokiwała głową. - Z pewnością masz rację. Jeszcze tylko jedno... te latarnie powozowe na Newbury Street w dniu śmierci Pabla. Mówiłam ci o nich: czarny metal i bursztynowe szybki. Miały żarówki, które świecą jak gazowy płomień. Te lampy spowodowały następną fugę. - Lampy w pokojach motelu Zacisze przypominają latarnie sztormowe, mają małe okienka z bursztynowego szkła. - No tak... A więc każda utrata świadomości była wywołana widokiem przedmiotu, który przypominał mi coś z okresu prania mózgu. Dom zawahał się, ale po chwili sięgnął pod sweter i z kieszeni koszuli wyjął polaroidowe zdjęcie. Ginger zbladła i zadrżała, gdy zobaczyła siebie patrzącą pustymi oczami w obiektyw. - Gevalt! - krzyknęła cicho i odwróciła spojrzenie od zdjęcia. Dał jej czas na ochłonięcie z szoku.
Na zewnątrz, w gasnącym brudnoszarym świetle, w ciszy czekały dziesiątki pojazdów niczym mroczne, nieme bestie. Wiatr niósł po asfalcie papiery, martwe liście i rozmaite śmieci. - To meshugge - wyszeptała, opuszczając znękane spojrzenie na zdjęcie. - Szaleństwo. Co takiego tam się stało, że wymagało aż takiej konspiracji? Co takiego cholernie ważnego mogliśmy zobaczyć? - Dowiemy się - obiecał. - Dowiemy? Pozwolą nam? Zabili Pabla. Czy nie zrobią wszystkiego, żeby powstrzymać nas od poznania prawdy? Dom jeszcze bardziej podkręcił ogrzewanie. - Domyślam się, że wśród konspiratorów są dwie frakcje. Twardziele reprezentowani przez pułkownika Falkirka i jego ludzi oraz ci drudzy, „lepsi” faceci, reprezentowani przez nadawcę zdjęć i dwóch ludzi w kombinezonach z mojego ostatniego snu. Twardziele zamierzali nas zlikwidować, żeby zamknąć tę sprawę raz na zawsze. Lepsi faceci chcieli wyczyścić naszą pamięć, użyć technik kontrolowania umysłów zamiast przemocy, żebyśmy mogli żyć. Z tych dwóch frakcji lepsi faceci muszą być silniejsi, bo postawili na swoim. - Bandyta, który zastrzelił Pabla, był prawdopodobnie jednym z twardzieli. - Tak. Pracującym dla Falkirka. Najwyraźniej pułkownik wciąż jest gotów zabić każdego, kto może ujawnić prawdę. A to oznacza, że nikt z nas nie jest bezpieczny. Na szczęście druga frakcja nie popiera Falkirka i chyba wciąż próbuje nas chronić. Mamy więc szansę, ale nie możemy wrócić do domów i żyć spokojnie dalej tylko dlatego, że wróg wygląda mniej strasznie. - Nie, nie możemy. Dopóki się nie dowiemy, co się wtedy stało, nie będziemy mieli życia. - Wiatr cisnął garść suchych liści na przednią szybę, przeciągnął je po dachu. Ginger omiotła parking spojrzeniem. - Muszą wiedzieć, że zbieramy się w motelu, że im zagrażamy. Myślisz, że nas śledzą? - Prawdopodobnie obserwują motel, ale nikt nie jechał za mną na lotnisko. Sprawdzałem, czy mam towarzystwo. - Nie musieli cię śledzić - powiedziała ponuro. - Wiedzieli, dokąd jedziesz. Wiedzieli, kogo masz zabrać. - Myślisz, że żyjemy z iluzją wolnej woli? Że jesteśmy zaledwie pluskwami na dłoni olbrzyma, który może nas zgnieść, gdy tylko zechce? - Możliwe - przyznała Ginger Weiss. - Ale na Boga, możemy przynajmniej parę razy ukąsić go paskudnie, zanim nas rozgniecie.
Mówiła z zaciekłą determinacją, przekonującą, ale i komiczną w kontekście wyobrażenia olbrzyma z pluskwami. Dom, choć podobała mu się jej stanowczość, nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Mrugając z zaskoczenia, również się roześmiała. - Co w tym zabawnego, że mam ikrę? Może ten olbrzym mnie zmiażdży, ale na pewno go ukąszę, zanim zostanie po mnie krwawa plama. - Powinnaś mieć na drugie imię „ikra” - stwierdził Dom. Gdy patrzył, jak Ginger śmieje się sama z siebie, znów uderzyła go jej uroda. Jego reakcja, gdy wysiadała z samolotu, mogła być taka silna z powodu zapomnianych wspólnych przeżyć. Ale nawet gdyby byli sobie zupełnie obcy, gdyby ich ścieżki nigdy się nie skrzyżowały, na jej widok poczułby coś więcej niż wtedy, gdy patrzył na inne piękne kobiety. Przyciągnęłaby jego uwagę w każdych okolicznościach. Była wyjątkowa. Wciągnął głęboko powietrze. - Mam cię zabrać na spotkanie z innymi? - Tak - odparła, smukłymi palcami ocierając z kącików oczu łzy rozbawienia. - Tak, chcę ich poznać. Inne pluskwy na dłoni olbrzyma. * Niespełna pół godziny przed nocą na równinie zalegały długie cienie, a szare światło pochmurnego zmierzchu sprawiało, że nawet takie zwyczajne elementy krajobrazu jak kępy bylicy, formacje skalne czy poskręcane wiechy brązowej trawy nabierały tajemniczego charakteru. Nie pojechali prosto do motelu, lecz do miejsca, które Corvaisis nazwał „wyjątkowym”, leżącego jakieś dwieście metrów na południe od międzystanowej numer 80. Ledwo widoczne rośliny szeleściły na wietrze. Lód skuwający trawę i bylicę był czarny, lśniąco czarny. Dom odsunął się od Ginger. Powiedział, że nie chce wpływać na jej reakcje ani zabarwiać pierwszych odczuć opisem własnych. Chodziła powoli w tę i z powrotem, czując się trochę głupio, jakby uczestniczyła w jakimś eksperymencie dotyczącym percepcji psychicznej i szukała ponadzmysłowych wibracji. Ale po chwili naprawdę poczuła wibracje. Ogarnęło ją dziwne zaniepokojenie i uświadomiła sobie, że omija wypełnione śniegiem płytkie zagłębienia, jakby czyhało w nich coś wrogiego. Niepokój przerodził się w strach i słyszała, jak zmienia się tempo jej oddechu. To jest we mnie. To jest we mnie.
Odwróciła się. Był to głos Dorna, ale nie płynął z jego ust, dochodził zza jej pleców. Nikogo tam jednak nie było: tylko sucha by lica i cienka łata śniegu, połyskująca lekko w gnieździe cieni. - O co chodzi? - zapytał Dom, podchodząc do niej. Myliła się. Ten inny głos Dorna, upiornie brzmiący, nie dochodził z tyłu. Dochodził z niej samej. Po chwili znów usłyszała tamtego Dorna i zrozumiała, że słyszy fragment wspomnień, echo z przeszłości, coś, co powiedział do niej w tamtą piątkową noc szóstego lipca, być może wtedy, gdy oboje stali w tym samym miejscu. Temu strzępowi wspomnień nie towarzyszyły wrażenia wzrokowe ani węchowe, ponieważ był częścią wydarzeń zamkniętych blokadą Azraela. Tylko cztery słowa, powtórzone dwa razy: To jest we mnie. To jest we mnie. Tlący się w niej strach wybuchnął nagle jasnym płomieniem. Otaczający Ginger krajobraz stał się odbiciem jakiegoś niesprecyzowanego, ale potwornego zagrożenia. Szybkim krokiem ruszyła w stronę autostrady. Dom zapytał, co się dzieje, ale ona tylko przyspieszyła, nie mogąc odpowiedzieć, bo ciastowata klucha strachu zatykała jej usta i gardło. Dom zawołał ją głośno po imieniu. Zaczęła biec. Wszystkie elementy krajobrazu na wschodzie wydawały się spływać krwią. Odzyskała mowę dopiero w aucie z zamkniętymi drzwiami, z pracującym silnikiem i ciepłym powietrzem dmuchającym w jej zmrożoną twarz. Drżącym głosem opowiedziała Domowi o nieznanym zagrożeniu, które poczuła w tym zwyczajnym na pozór miejscu, i o wspomnieniu jego dziwnie brzmiącego głosu. - „To jest we mnie” - powtórzył w zamyśleniu. - Jesteś pewna, że naprawdę tak powiedziałem tamtej nocy? - Tak - odparła. - „To jest we mnie”. Do licha, o co mi chodziło? - Nie wiem, ale przyprawia mnie to o dreszcze. Po chwili milczenia powiedział: - Mnie też. * Tego wieczoru w motelu Ginger Weiss czuła się niemal jak na rodzinnym zjeździe w Święto Dziękczynienia. Pomimo kłopotów wszyscy byli w dobrym nastroju; jak prawdziwa rodzina, czerpali siłę jeden od drugiego. W szóstkę stłoczyli się w kuchni i wspólnie przygotowali kolację. Ginger miała okazję lepiej poznać pozostałych i czuła zacieśnianie się więzi, która ją z nimi łączyła. Ned Sarver, zawodowy kucharz, przygotował główne danie - piersi kurczaków pieczone w pikantnym zielonym sosie tomatillo ze śmietaną. Z początku Ginger uznała go za
niesympatycznego ponuraka, ale szybko zmieniła zdanie. Małomówność bywa czasami przejawem zdrowego ego, które nie potrzebuje ciągłych manifestacji zadowolenia, i tak właśnie było w przypadku Neda. Poza tym Ginger nie mogła nie polubić mężczyzny, który tak głęboko kocha żonę, z miłością zawartą w każdym wyrzeczonym do niej słowie, w każdym spojrzeniu rzucanym w jej stronę. Sandy, jedyna osoba, dla której tajemnicze wydarzenie miało wyłącznie pozytywny skutek, uśmiechnięta i zachwycona zmianami, jakie w niej zaszły, była wspaniałym kompanem. Razem przygotowały sałatkę i jarzyny, a w czasie pracy wytworzyła się pomiędzy nimi niemal siostrzana więź. Faye Błock zrobiła deser, ciasto z czekoladową polewą i kremem bananowym. Ginger polubiła Faye, która przypominała jej Ritę Hannaby. Wprawdzie Rita, jako dama, różniła się pod wieloma względami od Faye, ale obie były pełne energii, trzeźwo myślące, wrażliwe i odpowiedzialne. Ernie Błock i Dom Corvaisis rozłożyli stół i ustawili sześć krzeseł. Ernie wydawał się gburowaty i onieśmielający, lecz Ginger szybko uświadomiła sobie, że ma złote serce. Jego strach przed ciemnością sprawiał, że pomimo swojej wielkości i wieku przypominał chłopca. Spośród całej piątki tylko Dominick Corvaisis wzbudził w niej emocje, których nie mogła zrozumieć. Żywiła dla niego uczucie przyjaźni jak dla innych i była świadoma łączącej ich wyjątkowej więzi związanej z zapomnianym doświadczeniem, które tylko oni dwoje przeżyli. Czuła również pociąg seksualny. To ją zaskoczyło, bo nigdy nie pożądała mężczyzny, którego znała krócej niż kilka tygodni i którego dobrze nie poznała. Trzymała jednak emocje na wodzy i próbowała sobie wmówić, że Dom nie odwzajemnia tych uczuć. Podczas kolacji rozmawiali o swojej dziwnej sytuacji i szukali wskazówek, które mogły zostać przeoczone. Podobnie jak Dom, Ginger nie przypominała sobie wycieku toksycznego sprzed dwóch lat, choć Blockowie doskonale pamiętali to zdarzenie. Trasa 1-80 rzeczywiście została zamknięta i rzeczywiście ogłoszono stan zagrożenia środowiska, co do tego nie było wątpliwości. Jednak zeszłej nocy Dom przekonał Blocków, że ich wspomnienia z ewakuacji do górskiego rancza Elroya i Nancy Jamisonów są fałszywe, że oboje wraz z Jamisonami prawie na pewno zatrzymani zostali w motelu. (Faye i Ernie twierdzili, że Jamisonowie nie wspominali o żadnych koszmarach czy dziwnych problemach, więc w ich przypadku pranie mózgu musiało być skuteczne, ale i tak zadecydowano, że trzeba z nimi porozmawiać). Ned i Sandy z niechęcią przyznali, że ich własne wspomnienia z okresu kwarantanny w przyczepie są zbyt płytkie, aby mogły być prawdziwe, i pogodzili się z
faktem, że leżeli przywiązani do łóżek w motelu, odurzeni i poddawani praniu mózgu jak pozostali. - Dlaczego nie wszczepili nam wszystkim takich samych albo podobnych fałszywych wspomnień? - zapytała Faye. - Może fałszywe informacje o toksycznym wycieku i zamknięciu autostrady wszczepiono tylko miejscowym - powiedziała Ginger. - To było konieczne, bo później ludzie dopytywaliby się, gdzie byliście w czasie kryzysu, a przecież musieliście wiedzieć, o czym mówią. Dom i ja pochodzimy z daleka, było więc mało prawdopodobne, że kiedyś tu wrócimy albo spotkamy kogoś, kto wiedział o naszym pobycie w strefie kwarantanny. Dlatego nie zadali sobie trudu, żeby włączyć te fakty do zestawu fałszywych wspomnień, w jaki nas wyposażyli. Sandy znieruchomiała z kawałkiem mięsa na widelcu. - Czy dopasowanie waszych wspomnień do wycieku nie byłoby bezpieczniejsze i łatwiejsze? - Gdy Pablo Jackson pomógł mi odkryć, że ktoś manipulował moim umysłem, sporo przeczytałam o praniu mózgu. Sądzę, że wszczepienie całkowicie fałszywych wspomnień jest łatwiejsze niż połączenie ich fragmentów z rzeczywistymi wydarzeniami takimi jak zagrożenie środowiska i zamknięcie autostrady. Prawdopodobnie skonstruowanie fałszywych wspomnień, które zawierają elementy prawdy, trwa znacznie dłużej. Może po prostu nie mieli czasu, żeby cackać się z nami wszystkimi, i dokładniejsze pranie mózgu przeprowadzili tylko u miejscowych. - Brzmi wiarygodnie - stwierdził Ernie i wszyscy przyznali mu rację. - Ale czy rzeczywiście doszło do toksycznego wycieku, czy był to tylko pretekst do zamknięcia osiemdziesiątki i nas, żebyśmy nikomu nie powiedzieli, co widzieliśmy w piątkową noc? - zapytała Faye. - Podejrzewam, że nastąpiło skażenie jakiegoś rodzaju - odparła Ginger. - W koszmarze Dorna, będącym jak wiemy bardziej wspomnieniem niż snem, ludzie noszą kombinezony ochronne. Po przybyciu do strefy kwarantanny mogli je nałożyć z myślą o dzieńnikarzach czy innych gapiach, aie tutaj, gdzie tylko my ich widzieliśmy, nie chodziliby w nich bez potrzeby. Zerkając niespokojnie na przysłonięte roletami okno, jakby strumyczek ciemności z nocy na zewnątrz mógł wsączyć się do środka, Ernie chrząknął i zapytał:
- Więc co to według ciebie mogło być? Jesteś lekarzem. Czy to wygląda na skażenie chemiczne albo biologiczne? Mediom powiedzieli, że chodzi o substancje chemiczne dostarczane na poligon doświadczalny Shenkfield. Ginger zastanawiała się dość długo. Skażenie chemiczne czy biologiczne? W końcu znalazła odpowiedź, która głęboko ją zaniepokoiła. - Prawdę mówiąc, kombinezony chemiczne nie muszą być idealnie szczelne. Powinny tylko okrywać pracownika od stóp do głów, żeby żrąca czy trująca substancja nie weszła w kontakt ze skórą. Do ochrony przed zabójczymi oparami służą normalne maski przeciwgazowe, nie takie z butlą. Kombinezony są wykonane z lekkiego nieporowatego materiału, a nakryciem głowy jest zwyczajny kaptur zamknięty z przodu plastikową szybką. Ale Dom opisał ciężkie kombinezony z zewnętrzną powłoką z grubego winylu, z rękawicami połączonymi z rękawami i twardym hełmem z hermetycznym pierścieniem. Taki strój ma uniemożliwić kontakt z czynnikiem biologicznym, z drobnoustrojami. Przez chwilę wszyscy milczeli, zastanawiając się nad tymi niepokojącymi informacjami. Ned wzmocnił się długim łykiem heinekena. - Więc zostaliśmy czymś zarażeni - stwierdził. - Jakimś zmodyfikowanym wirusem - dodała Faye. - Skoro cysterna jechała do Shenkfield, na pewno przewoziła wyjątkowo wrednego wirusa - oświadczył Ernie. - A jednak żyjemy - powiedziała Sandy. - Bo natychmiast poddali nas kwarantannie i leczeniu - wyjaśniła Ginger. - Z pewnością nie testowaliby genetycznie zmodyfikowanego wirusa, jakiegoś nowego śmiercionośnego
mikroorganizmu,
gdyby
jednocześnie
nie
opracowali
skutecznej
szczepionki. Muszą mieć zapasy nowych antybiotyków albo surowicy. Jeśli nas zarazili, to zaraz potem wyleczyli. - To także brzmi wiarygodnie - mruknął Ernie. - Może wszystko zaczyna się układać kawałek po kawałku. - Ale nadal nie wyjaśnia, co się stało w piątkową noc i co takiego zobaczyliśmy, czego nie powinniśmy widzieć - zaoponował Dom. - Nie wyjaśnia również, dlaczego trząsł się cały bar ani co wybiło okna tamtej pierwszej nocy i tej ostatniej. - Nie tłumaczy też innych dziwnych rzeczy - dodała Faye. - Takich jak papierowe księżyce wirujące w domu Lomacka. Albo cudowne uzdrowienia dokonane przez tego młodego księdza, jak twierdzi ojciec Wycazik.
Patrzyli na siebie w milczeniu, czekając, aż ktoś zaproponuje jakieś wyjaśnienie wiążące skażenie biologiczne z tymi paranormalnymi zjawiskami, lecz nikt się nie odezwał. * W motelu w Reno, niecałe pięćset kilometrów na zachód od Zacisza, Brendan Cronin położył się do łóżka i zgasił światło. Było dopiero parę minut po dwudziestej pierwszej, ale ponieważ wciąż funkcjonował według czasu Chicago, dla niego minęła dwudziesta trzecia. Sen nie chciał nadejść. Po zameldowaniu się w motelu i kolacji w pobliskim barze Bob’s Big Boy, Brendan zadzwonił na plebanię w parafii św. Bernadetty i dowiedział się o telefonie od Dominicka Corvaisisa. Wiadomość, że nie jest jedyną osobą uwikłaną w tę tajemnicę, zelektryzowała go. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Zacisza, ale w końcu uznał, że przez telefon nie dowie się więcej niż jutro, gdy spotka się z nimi twarzą w twarz. Myśli o jutrze i spekulacje, co może się zdarzyć, nie pozwalały mu zasnąć. Leżał bezsennie prawie godzinę. Gdy wrócił myślami do dziwnej jasności, która dwie noce temu wypełniła jego sypialnię na plebanii, fenomen nagle się powtórzył. Tym razem nie było widocznego źródła, nawet tak nieprawdopodobnego jak lodowy księżyc na szybie, z którego w piątkową noc trysnęła nieziemska jasność. Światło otoczyło go ze wszystkich stron, jakby wytwarzały je cząsteczki powietrza. Z początku było to blade, mleczne lśnienie, lecz z sekundy na sekundę stawało się coraz jaśniejsze, jakby Brendan leżał na otwartym polu pod tarczą księżyca w pełni. Oblewające go światło różniło się od tamtego złotego, ale tak samo jak dwie noce temu wzbudziło w nim sprzeczne uczucia - grozę i zachwyt, strach i dzikie podniecenie. Podobnie jak w sypialni na plebanii, mleczny blask zmieniał kolor, ciemniejąc do szkarłatu. Brendan miał wrażenie, że tkwi w jarzącym się bąblu krwi. To jest we mnie, pomyślał, zastanawiając się, co to znaczy. We mnie. Nagle zrobiło mu się zimno ze strachu, bijące serce wydawało się bliskie eksplozji. Leżał sztywno, nie mogąc zasnąć. Na jego rękach pojawiły się pierścienie. Pulsowały. 2 Poniedziałek, 13 stycznia Gdy nazajutrz rano zebrali się przy śniadaniu w kuchni Erniego i Faye, Dom usłyszał, że poprzednia noc była ciężka dla większości z nich. - Miałem nadzieję, że tak właśnie będzie - powiedział. - Zbierając się w motelu w takim samym składzie jak tamtej nocy i pracując wspólnie nad odkryciem prawdy, wywieramy stały nacisk na wszczepione nam blokady pamięci. Teraz te bariery kruszą się znacznie szybciej.
Ubiegłej nocy Dom, Ginger, Ernie i Ned śnili wyjątkowo wyraźne i tak podobne koszmary, że musiały być one fragmentami zakazanych wspomnień. Wszystkie dotyczyły przywiązania do łóżka w motelu i ludzi w kombinezonach ochronnych. Sandy miała przyjemny sen, ale za to pozbawiony klarowności i szczegółów. Faye jako jedyna nie śniła wcale. Ned był do tego stopnia zaniepokojony swoim snem, że w poniedziałek rano, kiedy przyjechał z żoną z Beowawe na śniadanie, oznajmił, iż na jakiś czas wprowadzą się do pokoju w motelu. - Gdy ten koszmar mnie zbudził, nie mogłem zasnąć. Uświadomiłem sobie, jak odosobniona jest nasza przyczepa, zewsząd otoczona pustymi równinami... Może ten pułkownik Falkirk postanowi nas zabić, tak jak zamierzał zrobić na samym początku. Nie chcę, żebyśmy byli sami. Dom dobrze rozumiał Neda, dla którego nocne koszmary były nowością. Przez ostatnie tygodnie on, Ginger i Ernie nauczyli się radzić sobie z sennymi zmorami, ale Ned jeszcze tego nie potrafił i był głęboko wstrząśnięty. I oczywiście bał się Falkirka. Im bardziej się zbliżali do poznania prawdy, tym większe było prawdopodobieństwo, że niebawem staną się celami ataku prewencyjnego. Dom sądził, że Falkirk nie wykona żadnego ruchu, dopóki Brendan Cronin, Jorja Monatella i być może jeszcze inne ofiary nie zbiorą się w Zaciszu. Ale kiedy wszyscy znajdą się w jednym miejscu, będą musieli liczyć się z kłopotami. Ned Sarver bez apetytu skubał śniadanie i opowiadał o koszmarach, które zakłóciły mu sen. Z początku śnił, że jest więźniem ludzi w kombinezonach ochronnych. Później ci sami ludzie nosili kitle laboratoryjne albo mundury wojskowe, co wskazywało na to, że zagrożenie biologiczne minęło. Jednym z umundurowanych był pułkownik Falkirk i Ned opisał go szczegółowo: około pięćdziesięciu lat, czarne włosy siwiejące na skroniach, oczy szare jak krążki wypolerowanej stali, haczykowaty nos, cienkie wargi. Ernie potwierdził wierność tego namalowanego słowami portretu, bo Falkirk występował również w jego koszmarze. Zbieżności w opisie wyglądu pułkownika wyraźnie świadczyły, że sny nie są wytworem wyobraźni, lecz wspomnieniami rzeczywistych zdarzeń. Ernie i Ned musieli widzieć twarz Falkirka. - W moim śnie - dodał Ernie - jakiś oficer zwracał się do niego po imieniu. Leland. Pułkownik Leland Falkirk. - Prawdopodobnie stacjonuje w Shenkfield - mruknęła Ginger.
- Spróbujemy dowiedzieć się tego później - powiedział Dom. Bariery pamięci coraz bardziej się kruszyły, to nie ulegało wątpliwości. Myśl o tym, że w końcu się rozpadną, wprawiła Dorna w znacznie lepszy nastrój. Ginger śniła, że nie była jedyną osobą poddawaną praniu mózgu w pokoju numer 5, który zajmowała tamtego lata i w którym ulokowała się teraz. - W kącie stało składane łóżko, a na nim leżała ruda kobieta w średnim wieku, której nigdy wcześniej nie widziałam. Podłączyli ją do kroplówki i EKG. Miała takie... nieobecne spojrzenie. Tak jak Ernie i Ned widzieli w swoich koszmarach tę samą osobę - pułkownika Falkirka - tak sny Dorna i Ginger łączył inny wspólny element. W śnie Dominicka również występowało składane łóżko ze stojakiem z kroplówką i monitorem EKG. Na drugim łóżku w jego pokoju leżał dwudziestoparoletni blady mężczyzna z sumiastymi wąsami i oczami zombi. - Co to znaczy? - zdumiała się Faye Błock. - Czy musieli poddać praniu mózgu aż tyle osób, że nie wystarczyło im dwadzieścia pokoi? - Z książki meldunkowej wynika, że zostało wynajętych tylko jedenaście - zauważyła Sandy. - To pewnie ludzie z między stanowej, przejezdni, którzy zobaczyli to samo, co my domyśliła się Ginger. - Wojsko zdołało ich zatrzymać i sprowadzić tutaj. Dlatego ich nazwiska nie pojawiły się w książce. - Ilu ich mogło być? - zapytała Faye. - Chyba nigdy się tego nie dowiemy - odparł Dom. - Kiedy zostaliśmy odurzeni, pewnie tylko dzieliliśmy z nimi pokoje. Może w końcu przypomnimy sobie ich twarze, ale nie nazwiska i adresy, bo nigdy ich nie poznaliśmy. Ale przynajmniej zasłona fałszywych wspomnień powoli się rozsuwała, pozwalając zobaczyć leżącą za nią prawdę. Na razie dobre i to, pomyślał Dom. Z czasem poznają całą historię - jeśli pułkownik Falkirk nie przybędzie z ciężką artylerią. * W poniedziałek rano, gdy cała grupa jadła śniadanie w Zaciszu, Jack Twist szedł do skrytki depozytowej w skarbcu oddziału City-banku na Piątej Alei. Obsługująca go atrakcyjna młoda kobieta zwracała się do niego „panie Farnham”, bo tak brzmiało fałszywe nazwisko, na które wynajął skrytkę. Posłużyli się dwoma kluczami, żeby wysunąć kasetę ze ściany w skarbcu, a potem Jack został sam w niewielkim boksie. Podniósł wieko i ze zdumieniem spojrzał na zawartość.
W metalowym pojemniku znajdowało się coś, czego tam nie włożył, choć było to niemożliwe, bo tylko on wiedział o skrytce i miał jedyny klucz do niej. Kaseta powinna zawierać pięć białych kopert z pięcioma tysiącami dolarów w setkach i dwudziestkach w każdej, część funduszu awaryjnego, który przechowywał w jedenastu skrytkach bankowych w całym mieście. Zamierzał zabrać z nich po piętnaście tysięcy, co w sumie dałoby sto sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, które chciał rozdać. Koperty wyglądały na nietknięte. Otworzył je kolejno i drżącymi rękami przeliczył ich zawartość. Nie brakowało ani jednego banknotu. Wcale go to nie uspokoiło. Pieniądze wprawdzie nie zginęły, ale obecność pewnego drobiazgu świadczyła, że fałszywa tożsamość Jacka została zdemaskowana, jego prywatność naruszona, a wolność zagrożona. Ktoś wiedział, kim naprawdę jest Gregory Farnham, i podrzucając to coś do kasety, zuchwale oznajmiał, że przejrzał jego przykrywkę. Była to widokówka, bez jednego słowa na odwrocie. Ale żadne słowa nie były potrzebne, bo sama widokówka stanowiła wystarczająco dobitną wiadomość. Przedstawiała motel Zacisze. Latem półtora roku temu po włamaniu do domu Avrila McAllistera w hrabstwie Marin na północ od San Francisco, po nadspodziewanie opłacalnej wizycie w Reno, Jack wypożyczył samochód i pojechał na wschód. Pierwszą noc spędził w motelu Zacisze przy międzystanowej 80. Od tamtej pory nie myślał o tym miejscu, jednak od razu rozpoznał je na widokówce. Kto mógł wiedzieć, że zatrzymał się w tym motelu? Nie Branch Pollard. Jack nie mówił mu o Reno ani o decyzji jazdy samochodem do Nowego Jorku. Trzeci wspólnik z roboty u McAllistera, Sal Finrow z Los Angeles, też nie. Po podziale łupów z tamtego nieudanego włamania Jack więcej go nie zobaczył. Nagle uświadomił sobie, że nieznany przeciwnik zdemaskował co najmniej trzy jego fałszywe tożsamości. Tę skrytkę wynajął pod nazwiskiem Farnham, ale w motelu Zacisze zameldował się jako Thornton Wainwright. Oba noms de guerre zostały spalone, a jedynym sposobem ich powiązania było skojarzenie z nazwiskiem Philip Delon, pod którym rezydował na Piątej Alei. Jezu. Oszołomiony siedział w boksie i zachodził w głowę, kto może być jego wrogiem. Nie policja, FBI ani żadne inne władze, bo po zebraniu tylu dowodów po prostu by go aresztowano. Nie mógł to też być ktoś, z kim kiedykolwiek pracował, bo bardzo pilnował, żeby znajomi ze świata przestępczego nie wiedzieli o jego życiu na Piątej Alei. Żaden z nich
nie znał jego miejsca zamieszkania; gdy ktoś przymierzał się do roboty wymagającej jego talentu i specjalistycznej wiedzy, mógł do niego dotrzeć tylko poprzez szereg skrytek pocztowych
albo
łańcuch
zarejestrowanych
na
fałszywe
nazwiska
telefonów
z
automatycznymi sekretarkami. Był pewien skuteczności tych zabezpieczeń. Poza tym, gdyby do skrytki dobrał się jakiś złodziej, nie zostawiłby dwudziestu pięciu tysięcy, wymiótłby wszystko co do dolara. Więc kto się mnie czepia? - zastanawiał się Jack. Pomyślał o magazynie fratellanza, obrabowanym z Mortem i Tommym Sungiem trzeciego grudnia. Czyżby ścigała go mafia? Kiedy ci chłopcy chcieli kogoś znaleźć, byli szybsi i skuteczniejsi od FBI. Tak, oni z pewnością nie zabraliby pieniędzy, zostawiając je jako złowróżbną informację, że chodzi im o coś więcej niż tylko0 odzyskanie ukradzionej forsy. Podrzucenie kartki pocztowej też było w ich stylu, lubili, gdy namierzony cel pocił się ze strachu, zanim w końcu pociągnęli za spust. Ale jeśli to oni go wytropili, a potem jakimś sposobem prześledzili jego przestępczą karierę, żeby zobaczyć, kogo jeszcze obrobił, nie zadawaliby sobie trudu zdobywania widokówki z motelu Zacisze tylko po to, żeby go przestraszyć. Gdyby chcieli przekazać mu wiadomość, zostawiliby w skrytce zdjęcie obrobionego magazynu w New Jersey. A więc to nie mafia. Zatem kto? Cholera jasna, kto? Maleńki boks wydał się Jackowi jeszcze mniejszy, przyprawiał go o klaustrofobię i powodował, że czuł się bezbronny. Nie miał dokąd uciec, nie miał się gdzie ukryć. Wepchnął dwadzieścia pięć tysięcy do kieszeni płaszcza, już nie mając zamiaru ich rozdawać. Teraz musiały służyć pierwotnemu celowi, czyli ułatwić mu ucieczkę. Schował pocztówkę do portfela, zamknął pustą kasetkę i zadzwonił po obsługę. Dwie minuty później stał przed bankiem, oddychał głęboko mroźnym styczniowym powietrzem i przyglądał się ludziom na Piątej Alei, wypatrując kogoś, kto mógł go śledzić. Nie zobaczył nikogo podejrzanego. Przez chwilę tkwił jak skała w opływającej go rzece ludzi. Chciał jak najszybciej wydostać się z miasta i stanu, uciec w takie miejsce, w którym jego przeciwnicy nie będą go szukać, kimkolwiek byli. Nie był jednak do końca przekonany, czy ucieczka jest konieczna. Podczas szkolenia wojskowego nauczono go, że nie wolno podejmować działania, dopóki nie określi się jego celu i nie oceni potencjalnych korzyści. Poza tym nad strachem przed nieznanym wrogiem przeważała ciekawość; musiał wiedzieć, kto wszedł mu w drogę, jak zdemaskował jego przykrywki i czego chciał.
Przed gmachem Citibanku zatrzymał taksówkę i pojechał na róg Wall Street i William Street, do centrum dzielnicy finansów, gdzie w sześciu bankach miał sześć skrytek depozytowych. Otworzył pięć i z każdej zabrał po dwadzieścia pięć tysięcy dolarów oraz pocztówkę z motelu Zacisze. Postanowił poprzestać na pięciu skrytkach, bo w kieszeniach płaszcza miał już sto dwadzieścia pięć tysięcy, a chodzenie z taką sumą po mieście nie było zbyt bezpieczne. Poza tym teraz wiedział, że pozostałe tajne skrytki też zostały naruszone. Miał dość pieniędzy na podróż i nie martwił się specjalnie o sto pięćdziesiąt tysięcy w sześciu innych skrytkach. Po pierwsze, miał cztery miliony ulokowane na kontach w bankach szwajcarskich. Po drugie, kolporter widokówek z pewnością już zabrał gotówkę, jeśli miał taki zamiar. Kiedy pomyślał o motelu w Nevadzie, doszedł do wniosku, że jego zatrzymanie się w tym miejscu było co najmniej dziwne. Pamiętał, że odpoczywał tam przez trzy dni, zachwycony ciszą i krajobrazami. Ale to zupełnie nie miało sensu. Nie z taką ilością gotówki w bagażniku wypożyczonego samochodu. Nie wtedy, gdy przez dwa tygodnie przebywał poza Nowym Jorkiem, z dala od Jenny. Z Reno powinien jechać prosto do domu. Teraz, gdy miał czas się nad tym zastanowić, trzydniowy pobyt w motelu Zacisze wydał mu się niedorzeczny. Pojechał taksówką do apartamentowca na Piątej Alei. Wszedł do mieszkania krótko przed jedenastą i natychmiast zadzwonił do Elitę Flights, firmy czarterującej niewielkie odrzutowce, z której usług już korzystał. Z ulgą dowiedział się, że mają leara gotowego do startu w dogodnym dla niego terminie. Wyjął dwadzieścia pięć tysięcy ze schowka w garderobie. Łącznie z pieniędzmi ze skrytek depozytowych miał teraz kapitał operacyjny w wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy, dość, by sobie poradzić w każdych okolicznościach. Szybko spakował trzy walizki, do każdej wrzucając po parę sztuk odzieży, a resztę miejsca rezerwując na inne rzeczy. Zabrał broń: rewolwer Smith & Wesson model 19 Combat Magnum przystosowany do amunicji.357 magnum, ale mogący strzelać również nabojami.38 special ze znacznie mniejszym odrzutem, berettę model 70 kalibru.32 z gwintowaną krótką lufą do nakręcania tłumika, pistolet maszynowy Uzi strzelający ogniem ciągłym oraz mnóstwo amunicji. Niedawno zrodzone poczucie winy, które tak bardzo odmieniło Jacka w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, nie zmiękczyło go do tego stopnia, żeby nie był zdolny do brutalnego rozprawienia się z tymi, którzy mogli chcieć brutalnie się z nim rozprawić. Postanowienie, że zostanie uczciwym, praworządnym obywatelem, nie kłóciło się z
instynktem samozachowawczym. A zważywszy na przeszłość, nikt nie był lepiej przygotowany do obrony niż Jack Twist. Poza tym po ośmiu latach alienacji zaczął ponownie jednoczyć się ze społeczeństwem, zaczął mieć nadzieję na normalne życie. Nie chciał, żeby ktoś zniszczył to, co mogło być jego ostatnią szansą na zaznanie szczęścia. Zapakował komputer SLICKS, którego użył do sforsowania elektronicznego zamka w drzwiach pancernej ciężarówki w Connecticut. Doszedł do wniosku, że może potrzebować również policyjnego wytrycha, specjalistycznego narzędzia do błyskawicznego otwierania różnego rodzaju zamków bez ich niszczenia, sprzedawanego tylko służbom ochrony porządku publicznego. Zabrał także star tron MK 202A, niewielki ręczny noktowizor, który mógł być montowany na lufie karabinu, oraz parę innych drobiazgów. Choć rozmieścił broń i sprzęt w trzech walizach, żadna nie była lekka. Ten, kto będzie pomagał je nieść, może się zastanawiać, co jest w środku, ale nie zada krępujących pytań ani nie podniesie alarmu. Taka była zaleta podróżowania wyczarterowanym odrzutowcem: Jack nie będzie przechodził kontroli na lotnisku, nikt nie sprawdzi jego bagażu. Pojechał taksówką na lotnisko La Guardia. Lear miał zabrać go do Salt Lake City w Utah. Tamtejsze lotnisko leżało nieco bliżej Elko niż międzynarodowy port lotniczy w Reno i znacznie bliżej Nowego Jorku. Jack uznał, że nie warto nadkładać drogi, a poza tym w Elitę Flights powiedziano mu, że do Reno zbliża się burza śnieżna, która pod koniec dnia może spowodować zamknięcie lotniska. Śnieżyca zagrażała również dwóm mniejszym lotniskom w południowym Idaho, mogącym przyjąć odrzutowiec wielkości leara. Natomiast prognoza pogody dla Salt Lake City była dobra do końca dnia. Na prośbę Jacka firma już załatwiała czarter awionetki do przelotu z Salt Lake City na małe lotnisko w Elko. Hrabstwo leżało w najbardziej wysuniętej na wschód ćwiartce Nevady, ale znajdowało się w strefie czasowej wybrzeża Oceanu Spokojnego, więc Jack miał zyskać trzy godziny, choć nie sądził, że przybędzie na miejsce przed nocą. I dobrze. Realizacja jego planów wymagała ciemności. Szydercze widokówki w skrytkach depozytowych sugerowały, że w Nevadzie są ludzie, którzy dowiedzieli się o jego przestępczym życiu czegoś, co ma dla nich wartość. Sugerowały, że może dotrzeć do nich przez motel Zacisze czy nawet ich tam spotkać. Pocztówka była zaproszeniem. Albo wezwaniem. Tak czy owak, nie mógł jej zignorować. Nie wiedział, czy śledzono go w drodze na La Guardia, ale nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem tego. Jeśli telefon w mieszkaniu był na podsłuchu, przeciwnicy poznali jego plany już w chwili, gdy zadzwonił do Elite Flights. Chciał, żeby widzieli, jak się zbliża, bo to
mogło uśpić ich czujność. Zaplanował, że zgubi ich w Elko, zapadając się jak kamień w wodę. * W poniedziałek rano po śniadaniu Dom i Ginger pojechali do Elko, do redakcji „Sentinela”, jedynej lokalnej gazety. Elko, największe miasto w hrabstwie, liczyło mniej niż dziesięć tysięcy mieszkańców, więc redakcja gazety mieściła się nie w lśniącym szklanym wysokościowcu, ale w skromnym parterowym budynku na cichej ulicy. Jak większość gazet, „Sentinel” nie zapewniał dostępu do numerów archiwalnych byle komu, wystarczyło jednak dobre uzasadnienie, żeby uzyskać zgodę. Pomimo finansowego sukcesu pierwszej powieści Domowi trudno było przedstawiać się jako pisarz. Według niego brzmiało to pretensjonalnie i fałszywie, choć rozumiał, że skrępowanie jest spuścizną z czasów, kiedy był przesadnie skromnym mięczakiem. Recepcjonistka, Brenda Hennerling, nie rozpoznała jego nazwiska, ale gdy usłyszała tytuł powieści, którą Random House już rozsyłał do księgarń, zawołała: - To propozycja klubu książki w tym miesiącu! Pan to napisał? Naprawdę? Zamówiła powieść miesiąc temu w klubie Literary Guild i niedawno otrzymała przesyłkę. Jest (jak powiedziała) zapaloną czytelniczką, pochłania dwie książki tygodniowo i poznanie prawdziwego powieściopisarza to dla niej wielkie przeżycie. Jej entuzjazm jeszcze bardziej zwiększył zakłopotanie Dorna. Podobnie jak Robert Louis Stevenson uważał, że „najważniejsza jest opowieść, dobrze opowiedziana opowieść, a nie ten, kto ją opowiada”. Egzemplarze archiwalne „Sentinela” znajdowały się w wąskim pokoju bez okien. Były tam dwa biurka z maszynami do pisania, teczka ze szpulkami mikrofilmów, czytnik i sześć wysokich szaf z wielkimi szufladami, w których przechowywano numery gazety jeszcze nieprzeniesione na mikrofilm. Odsłonięte betonowe ściany miały jasnoszary kolor, wyłożony płytkami dźwiękochłonnymi sufit też był szary, a jarzeniowe lampy dawały zimne światło. Dom miał dziwne wrażenie, że znaleźli się na pokładzie okrętu podwodnego głęboko pod powierzchnią morza. Gdy Brenda Hennerling wyjaśniła, jak znaleźć potrzebne numery, i zostawiła ich samych, Ginger powiedziała: - Nasz problem zaprzątnął mnie tak bardzo, że zapomniałam, iż jesteś znanym pisarzem. - Ja też - odparł Dom, odczytując etykietki na szafach z numerami „Sentinela”. - Ale wcale nie jestem znanym pisarzem.
- Niedługo będziesz. Szkoda, że w obecnej sytuacji nie masz szans, aby nacieszyć się wydaniem swojej powieści. Wzruszył ramionami. - Dla nikogo z nas to nie jest piknik. Ty przerwałaś pracę w szpitalu. - Tak, ale teraz wiem, że będę mogła wrócić, gdy dokopiemy się do dna - stwierdziła Ginger, jakby nie było wątpliwości, że pokonają swoich wrogów. Dom już wiedział, że wiara w siebie i determinacja są jej przyrodzone jak błękit oczu. - Lecz to twoja pierwsza książka. Dom jeszcze nie ochłonął z zakłopotania, w jakie wprawiła go rewerencja recepcjonistki, i słowa Ginger pogłębiły wypieki na jego policzkach. Te rumieńce nie oznaczały jednak zawstydzenia, lecz zadowolenie z faktu, że ktoś się o niego troszczy. Żadna kobieta nigdy nie zrobiła na nim większego wrażenia. Razem przejrzeli szuflady i wyjęli interesujące ich stare numery „Sentinela”. Nie musieli korzystać z czytnika, bo dwa ostatnie roczniki jeszcze nie zostały przeniesione na mikrofilmy. Wyciągnęli wydania z całego tygodnia, poczynając od soboty siódmego lipca, i zanieśli je na biurko, do którego przysunęli dwa krzesła. Mimo że tajemnicze wydarzenia i zamknięcie międzystanowej 1-80 z powodu prawdziwego czy rzekomego skażenia miały miejsce w piątkowy wieczór, szóstego lipca, w sobotniej gazecie nie znaleźli żadnej informacji o toksycznym wycieku. „Sentinel” był przede wszystkim źródłem wiadomości lokalnych i choć zawierał trochę informacji z innych stanów, nie był nastawiony na błyskawiczne relacjonowanie wydarzeń. W redakcji gazety nigdy nie rozbrzmiewał okrzyk „Zatrzymać prasę!”. Nie dokonywano tu w ostatniej chwili zmian na pierwszej stronie. Hrabstwo Elko żyło w wiejskim, spokojnym tempie i nikt nie gonił bez tchu za niczym; wieczorem „Sentinel” grzecznie szedł spać, by czekać na poranny kolportaż. Z tego względu, ponieważ nie ukazywało się wydanie niedzielne, artykuł o toksycznym wycieku i zamknięciu osiemdziesiątki pojawił się dopiero w poniedziałek dziewiątego lipca. Nagłówki w poniedziałkowym i wtorkowym numerze krzyczały: WYCIEK TOKSYCZNY PRZYCZYNĄ ZAMKNIĘCIA 1-80, WOJSKO WYZNACZA STREFĘ KWARANTANNY. CZY TO WYCIEK GAZU PARALIŻUJĄCEGO ZE ZNISZCZONEJ CYSTERNY? WOJSKO MÓWI, ŻE WSZYSCY ZOSTALI EWAKUOWANI ZE STREFY ZAGROŻENIA, ALE GDZIE? POLIGON DOŚWIADCZALNY SHENKFIELD: CO NAPRAWDĘ SIĘ TAM DZIEJE? TRASA 1-80 JEST JUŻ ZAMKNIĘTA CZWARTY DZIEŃ I SPRZĄTANIE PRAWIE ZAKOŃCZONO. AUTOSTRADA ZOSTANIE OTWARTA W POŁUDNIE.
Dominick i Ginger czuli się nieco dziwnie, czytając o wypadkach rozgrywających się w okresie, z którego oni pamiętali tylko to, że wypoczywali spokojnie w motelu Zacisze. W trakcie lektury Dom nabrał przekonania, że domysły Ginger są słuszne: specjaliści od kontrolowania umysłów potrzebowaliby paru tygodni, żeby wpleść wymyślne kłamstwo o wycieku w fałszywe wspomnienia nie tylko mieszkańców hrabstwa Elko, lecz także przejezdnych, a zamknięcie autostrady i odizolowanie okolicy na tak długi czas nie było możliwe. Wydanie ze środy jedenastego lipca kontynuowało tę historię: 1-80 OTWARTA! KONIEC
KWARANTANNY:
NIE
BĘDZIE
DŁUGOTRWAŁEGO
ODKAŻANIA,
PIERWSI EWAKUANCI ZLOKALIZOWANI: NICZEGO NIE WIDZIELI. Numery „Sentinela”, gazety zdecydowanie małomiasteczkowej, miały od szesnastu do trzydziestu dwóch stron. W czasie tych lipcowych dni większość z nich zajmowały doniesienia o zagrożeniu toksycznym, bo wypadek ściągnął reporterów z całego kraju i skromny „Sentinel” znalazł się w centrum niezwykłych wydarzeń. Przekopując się przez bogaty materiał, Dom i Ginger odkryli wiele rzeczy, które miały związek z ich poszukiwaniami i mogły pomóc w zaplanowaniu następnego ruchu. Po pierwsze, podjęte środki ostrożności sugerowały, do czego może posunąć się armia Stanów Zjednoczonych, żeby ukryć prawdę. Choć w zasadzie wojsko nie miało prawa tego robić, jednostki stacjonujące w Shenkfield postawiły blokady drogowe i zamknęły szesnastokilometrowy odcinek 1-80 natychmiast po wypadku. Co więcej, wojsko nie poinformowało szeryfa Elko ani policji stanowej o kryzysie, dopóki nie zabezpieczyło strefy kwarantanny. Było to wyraźne naruszenie standardowej procedury. W czasie kryzysu szeryf i policja stanowa skarżyli się, że wojsko uniemożliwia im włączenie się do akcji ratunkowej i uzurpuje sobie władzę cywilną. Stanowa i lokalna policja nie brała udziału w pilnowaniu strefy objętej kwarantanną ani w opracowywaniu planu postępowania na wypadek, gdyby silniejszy wiatr czy inne czynniki spowodowały rozniesienie gazu paraliżującego poza pierwotny obszar zagrożenia. Najwyraźniej wojsko ufało tylko swoim i nie chciało ryzykować, że ktoś z zewnątrz zdradzi, co naprawdę dzieje się w strefie kwarantanny. Po dwóch frustrujących dniach Foster Hanks, szeryf hrabstwa Elko, poskarżył się reporterowi „Sentinela”: „Na litość boską, przecież ten okręg podlega mojej władzy i ludzie mnie wybrali, żebym pilnował porządku. Nie mamy dyktatury wojskowej. Jeśli armia nie zacznie współpracować, jutro z samego rana zwrócę się do sądu”. We wtorek „Sentinel” doniósł, że Hanks rzeczywiście udał się do sądu, ale zanim sędzia wydał postanowienie, kryzys dobiegł końca i spór o jurysdykcję stracił rację bytu.
Pochylona nad gazetą Ginger powiedziała: - Wygląda na to, że nie wszystkie władze są przeciwko nam. Policja stanowa i lokalna nie brała w tym udziału. Naszym jedynym przeciwnikiem jest... - Armia Stanów Zjednoczonych - dokończył Dom. Ginger zaśmiała się gorzko. - My przeciwko wojsku. Nawet bez policji stanowej i lokalnej rozkład sił w tej walce nie jest zbyt sprawiedliwy, nie sądzisz? Według „Sentinela” wojsko sprawowało wyłączny nadzór nad blokadami drogowymi na 1-80, jedynej trasie przecinającej ze wschodu na zachód teren objęty kwarantanną, zamknęło również dwunastokilometrowy odcinek lokalnej drogi północ-południe. Nad skażonym obszarem obowiązywał zakaz lotów cywilnych, a granicę patrolowały wojskowe helikoptery. Uszczelnienie terenu o powierzchni dwustu kilometrów kwadratowych musiało wymagać wielkiej liczby ludzi, ale niezależnie od kosztów i trudności wojsko zdecydowane było zatrzymać każdego, kto chciałby przeniknąć do strefy zagrożenia pieszo, konno albo samochodem. Śmigłowce latały w dzień i w nocy, omiatając ziemię reflektorami. Krążyły plotki, że nocami granicę patrolują również żołnierze z termowizorami, wypatrujący intruzów, którzy mogli prześliznąć się pomiędzy szperaczami wielkich helikopterów. - Gazy paraliżujące zaliczane są do najbardziej zabójczych substancji znanych człowiekowi - powiedziała Ginger, gdy Dom przewrócił stronę przeglądanej gazety. - Mimo to tyle zabezpieczeń wydaje się przesadą. Nie jestem ekspertem od broni chemicznej, ale trudno mi uwierzyć, by jakikolwiek gaz paraliżujący stanowił zagrożenie w takiej odległości od miejsca wycieku. Według armii wyciekła tylko jedna butla, a nie cała cysterna, jak twierdzą Ernie i Faye. Gaz się rozprasza i jego stężenie maleje wraz ze wzrostem odległości. Trzy kilometry od miejsca wycieku byłby rozrzedzony w stosunku kilku cząsteczek do miliarda. Pięć kilometrów... nawet nie jeden do miliarda. Zbyt mało, żeby komuś zaszkodzić. - To potwierdzałoby twoją teorię skażenia biologicznego. - Możliwe, ale nie mamy na to żadnych dowodów. Z pewnością chodzi o coś poważniejszego niż rzekomy wyciek gazu bojowego. W sobotę siódmego lipca, niespełna dwadzieścia cztery godziny po zamknięciu międzystanowej, jakiś bystry reporter z agencji prasowej zauważył, że mundury wielu żołnierzy uczestniczących w operacji mają - oprócz stopnia i standardowych emblematów niezwykłą naszywkę: czarny krąg z wpisaną w środek szmaragdowozieloną gwiazdą. Naszywki na mundurach żołnierzy z poligonu doświadczalnego Shenkfield wyglądały inaczej. Wśród ludzi z zieloną gwiazdą było bardzo wielu oficerów. Kiedy reporter poprosił o wyjaśnienie, wojsko ujawniło, że żołnierze z zieloną gwiazdą należą do mało znanej
superelitamej formacji sił specjalnych DERO. „To Wewnętrzna Organizacja Reagowania Kryzysowego - wyjaśnił rzecznik sił zbrojnych, cytowany przez »Sentinela«. - Ludzie z DERO są znakomicie wyszkoleni, mają bogate doświadczenie terenowe w sytuacjach bojowych i wysoki poziom dostępu do tajnych informacji, co jest niezwykle istotne, gdyż mogą działać na ściśle tajnych obszarach i widzieć poufne rzeczy”. Dom pomyślał, że muszą również umieć trzymać język za zębami. „Sentinel” dalej cytował rzecznika: „Są najlepsi wśród naszych młodych żołnierzy zawodowych, nic więc dziwnego, że przed zakwalifikowaniem się do DERO wielu dosłużyło się co najmniej stopnia sierżanta. Naszym zamiarem jest stworzenie jednostki wyszkolonej do działań w nadzwyczajnych sytuacjach kryzysowych, takich jak atak terrorystyczny na krajowe obiekty wojskowe, zagrożenie nuklearne w bazach z bronią atomową i inne poważne problemy. Co nie znaczy, że w obecnym przypadku mamy do czynienia z aktem terroryzmu czy zagrożeniem nuklearnym. W kraju stacjonuje kilka kompanii DERO, a skoro jedna z nich przebywała w pobliżu miejsca wycieku gazu paraliżującego, sprowadzenie jej w celu zapewnienia bezpieczeństwa publicznego wydawało się roztropnym posunięciem”. Pytania reporterów, gdzie stacjonowała owa kompania DERO oraz ilu ludzi bierze udział w operacji, skwitował krótko: „To tajne informacje”. Nikt z DERO nie chciał rozmawiać z prasą. Ginger skrzywiła się pogardliwie. - Shmontses! Dom zamrugał. - Co? - Cała ta ich historia - odparła, prostując plecy i kręcąc głową, bo ścierpła jej szyja. To wszystko to tylko shmontses. - Ale co znaczy shmontses! - O, przepraszam. To słowo jidysz, zapożyczone z niemieckiego, jak sądzę. Często używane przez mojego ojca. Oznacza coś bezwartościowego, głupiego, absurdalnego, niedorzecznego, zasługującego na pogardę albo kpinę. - Przestała kręcić głową, pochyliła się i dźgnęła palcem gazetę. - Jednostka DERO przypadkiem plątała się po odludziu akurat wtedy, gdy doszło do sytuacji kryzysowej, co? Zbyt piękne. Dom ściągnął brwi. - Słuchaj, z tych artykułów wynika, że choć blokady drogowe na osiemdziesiątce postawili żołnierze z Shenkfield, godzinę później przejęła je DERO. Jeśli więc nie byli w pobliżu, to w tak krótkim czasie mogli się tu dostać tylko w jeden sposób: drogą powietrzną, i to startując jeszcze przed wyciekiem. - Otóż to.
- Chcesz powiedzieć, że wiedzieli o tym, co ma się wydarzyć? Ginger westchnęła. - W najlepszym wypadku jestem skłonna przyjąć, że kompania DERO przebywała w którejś z najbliższych baz wojskowych... w zachodnim Utah albo na południu Idaho. Ale i tak odległość jest zbyt duża, żeby wyjaśnienie rzecznika miało sens. Nawet gdyby rzucili wszystko i przylecieli tu, gdy tylko usłyszeli o wycieku, nie zmieściliby się w czasie. Nie ma mowy. Dla mnie wygląda to tak, jakby dowiedzieli się z niewielkim wyprzedzeniem, że coś się stanie na zachodnim krańcu hrabstwa Elko. Z niewielkim wyprzedzeniem, zauważ. Nie dni, tylko paru godzin. - To oznacza, że ten wyciek nie nastąpił z powodu wypadku. W rzeczywistości prawdopodobnie nie było żadnego wycieku, ani chemicznego, ani biologicznego. Dlaczego więc nosili kombinezony ochronne, kiedy się nami zajmowali? - Sfrustrowany Dom pomyślał, że wszystko to wiedzie ich coraz dalej w głąb tajemnicy, nie w kierunku rozwiązania. Coraz bardziej kręte ścieżki prowadziły ku kolejnym zagadkom. Ogarnęła go irracjonalna chęć podarcia gazety, jakby w ten sposób mógł również rozedrzeć wojskową zasłonę kłamstw i odsłonić prawdę, choćby nawet tylko w postaci strzępków. - Jedynym powodem wezwania kompanii DERO do zabezpieczenia strefy kwarantanny było to, że ludzie patrolujący obwód mogliby zobaczyć coś wyjątkowo poufnego, coś absolutnie ściśle tajnego - powiedziała Ginger. - Wojsko uznało, że nie może powierzyć tego zadania zwykłym żołnierzom, którzy nie mają dostępu do tajnych informacji. To jedyny powód ściągnięcia DERO. - Ponieważ można było mieć pewność, że nie puszczą pary z gęby. - Właśnie. I gdyby chodziło tylko o toksyczny wyciek na osiemdziesiątce, ludzie z DERO nie byliby potrzebni, no bo co tu utajniać? Wywróconą ciężarówkę albo pęknięty zbiornik gazu czy cieczy? Ponownie zajęli się gazetami rozpostartymi na biurku. Wkrótce znaleźli dodatkowy dowód na to, że wojsko otrzymało ostrzeżenie, iż w tę gorącą lipcową noc na zachodzie hrabstwa Elko wydarzy się coś niezwykłego. Dom i Ginger dobrze pamiętali, że bar Zacisze zatrząsł się od dziwnego huku jakieś pół godziny po zmroku, a ponieważ latem słońce zachodzi późno (nawet na 41 stopniu szerokości geograficznej północnej), kłopoty musiały zacząć się trochę po ósmej. W tym czasie zaczęły już działać blokady pamięci, co pozwalało dokładniej umiejscowić to wszystko w czasie. Ale Dom w jednym z artykułów wypatrzył wzmiankę, że trasa 1-80 została zablokowana prawie punktualnie o ósmej. - Chcesz powiedzieć, że wojsko zamknęło autostradę pięć czy dziesięć minut przed „przypadkowym” wyciekiem?
- Tak. Chyba że się mylimy co do czasu zachodu słońca. Sprawdzili w kolumnie pogody w numerze z szóstego lipca. Znaleźli tam dokładny opis brzemiennego w skutki dnia. Temperatura dochodziła do trzydziestu dwóch stopni, z wieczornym spadkiem do osiemnastu. Wilgotność powietrza wahała się od dwudziestu do dwudziestu pięciu procent. Bezchmurne niebo. Wiatr lekki, zmienny. Zachód słońca o siódmej czterdzieści jeden. - Tutaj zmierzch trwa bardzo krótko - mruknął Dom. - Piętnaście minut, nie dłużej. O siódmej czterdzieści pięć mogło już być zupełnie ciemno. Jeśli nawet mylimy się, myśląc, że wszystko zaczęło się pół godziny po zmroku, a nie piętnaście minut wcześniej, to wojsko i tak ustawiło blokady z wyprzedzeniem. - Wiedzieli, co się stanie. - Ale nie mogli temu zapobiec. - Co oznacza, że musiał to być jakiś proces, jakaś seria wypadków, które zainicjowali i nad którymi nie potrafili zapanować. - Możliwe, choć niekoniecznie. Może to nie oni byli winni. Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej, możemy tylko spekulować, a to nie ma sensu. Ginger wróciła do pierwszej strony „Sentinela” ze środy jedenastego lipca. Jej stłumiony okrzyk zwrócił uwagę Dorna na zdjęcie mężczyzny w mundurze i czapce oficera. Choć pułkownik Leland Falkirk nie pojawił się w ich snach, oboje rozpoznali go natychmiast na podstawie opisu Erniego i Neda: ciemne włosy siwiejące na skroniach, niezwykle przejrzyste oczy, haczykowaty nos, cienkie wargi, szczupła, wyrazista twarz. Dom przeczytał notkę pod fotografią: Pułkownik Leland Falkirk, dowódca oddziału DERO strzegącego strefy kwarantanny, był dla reporterów nieuchwytnym celem. To jego pierwsze zdjęcie zrobione przez fotografa „Sentinela”, Grega Lunde’a. Zaskoczony Falkirk nie krył złości. Jego odpowiedzi na zadane pytania były jeszcze krótsze niż zwyczajowe „bez komentarza „. Ostatnie zdanie rozbawiłoby Dorna, gdyby nie zmroziła go kamienna twarz Falkirka. Rozpoznał ją nie tylko dzięki opisowi Erniego i Neda, ale również dlatego, że kiedyś ją widział. Ostre, jastrzębie rysy i drapieżne oczy wyrażały zaciekłą determinację; ten człowiek szedł do celu po trupach. Perspektywa znalezienia się na jego łasce mogła budzić lęk. Patrząc na zdjęcie Falkirka, Ginger powiedziała cicho: - Kayn aynhoreh. - Widząc konsternację Dorna, wyjaśniła: - To też jidysz. Kayn aynhoreh. Tego wyrażenia używa się do odczynienia uroku rzuconego przez złe oko. Myślę, że pasuje.
Dom przyglądał się zdjęciu niemal jak zahipnotyzowany. - Tak. Jak najbardziej - mruknął po chwili. Twarz na fotografii była jak żywa i wydawało się, że pułkownik Falkirk odwzajemnia ich badawcze spojrzenia. * Podczas gdy Dom i Ginger przeglądali w Elko stare numery „Sentinela”, Ernie i Faye Blockowie próbowali skontaktować się z ludźmi, których nazwiska widniały na liście gości z szóstego lipca i którzy jak dotąd byli nieosiągalni. Siedzieli w recepcji motelu naprzeciwko siebie przy dębowym biurku, które po obu stronach miało wnęki dla nóg. W zasięgu ręki na elektrycznej płycie stał dzbanek kawy. Ernie układał telegram do Geralda Salcoego, który szóstego lipca wynajął dwa pokoje dla swojej rodziny. Nie mogli skontaktować się z nim telefonicznie, ponieważ jego numer w Monterey w Kalifornii był zastrzeżony. Faye przeglądała książkę gości dzień po dniu, szukając nowszego wpisu Cala Sharkle’a, kierowcy, który zatrzymał się u nich tamtego lata. Wczoraj Dom zadzwonił pod podany w rejestrze numer, ale okazało się, że telefon jest odłączony. Mieli nadzieję, że nowszy wpis będzie zawierał nowy adres i numer telefonu. W trakcie pracy Ernie wspominał, ile razy w czasie trzydziestu jeden lat małżeństwa siedzieli naprzeciwko siebie przy biurku albo przy kuchennym stole. W takim czy innym mieszkaniu, w takim czy innym domu, na tym czy innym końcu świata od Quantico przez Pendleton do Singapuru, prawie wszędzie, dokąd wysyłała go piechota morska, spędzali razem długie wieczory przy stole, pracując, marząc albo snując plany często do późnej nocy. Nagle wróciły do niego wzruszające echa tych wszystkich narad i wspólnej pracy. Miał wielkie szczęście, że spotkał i poślubił Faye. Ich życie splotło się tak nierozerwalnie, że równie dobrze mogliby być jedną istotą. Jeśli pułkownik Falkirk lub ktoś inny posunie się do morderstwa, żeby położyć kres ich dochodzeniu, jeśli coś złego spotka Faye, miał nadzieję, że to samo spotka również i jego. Skończył pisać telegram do Geralda Salcoego, podyktował go przez telefon i poprosił o natychmiastowe doręczenie, przez cały czas ogrzewany miłością, która łagodziła grozę ich położenia. Faye znalazła w książce z ubiegłego roku pięć wpisów Cala Sharkle’a, z tym samym adresem, Evanston w Illinois, i tym samym numerem telefonu, który wpisał szóstego lipca. Najwyraźniej nigdzie się nie przeprowadził. Ale gdy zadzwonili, usłyszeli to samo nagranie z informacją, że telefon został odłączony i numer obecnie nie należy do nikogo.
Na wypadek gdyby Cal wyprowadził się z Evanston do samego Chicago, Faye zadzwoniła do informacji strefy 312 i zapytała o numer Calvina Sharkle’a. Nie mieli takiego abonenta. Posługując się mapą Illinois, obdzwonili biura numerów na przedmieściach: Whiting, Hammond, Calumet City, Markham, Downer’s Grove, Oak Park, Oakbrook, Elmhurst, Des Plaines, Rolling Meadows, Arlington Heights, Skokie, Wilmette, Glencoe... Bez powodzenia. Albo Cal Sharkle wyprowadził się z obszaru miejskiego Chicago, albo zapadł się pod ziemię. * Podczas gdy Faye i Ernie pracowali w recepcji, Ned i Sandy Sarver przygotowywali jedzenie w kuchni na górze. Tego wieczoru, gdy z Chicago przybędzie Brendan Cronin, a z Vegas przyleci Jorja Monatella z córeczką, na kolacji będzie dziewięć osób, dlatego Ned nie chciał zostawiać wszystkiego na ostatnią chwilę. Wczoraj, gdy cała szóstka wspólnie szykowała wieczorny posiłek, Ginger Weiss zauważyła, że zebranie przypomina świąteczny zjazd rodzinny; rzeczywiście czuli wzajemną bliskość, choć ledwo się znali. Ned i Sandy doszli do wniosku, że wzmocnienie tej więzi doda wszystkim sił do stawienia czoła przyszłości, dlatego zdecydowali, że następna kolacja powinna przypominać ucztę Dziękczynienia. Przygotowywali ważącego siedem kilogramów indyka z orzechowym farszem, ziemniaki zapiekane w sosie, pieczoną kukurydzę, marchewkę z estragonem, sałatkę z białej kapusty i papryki, placek dyniowy i rogaliki. Gdy siekali selery i cebulę, kroili chleb i szatkowali kapustę, Ned się zastanawiał, czy ich rodzinna uczta nie okaże się również ostatnim posiłkiem skazańca. Próbował przepędzić tę makabryczną myśl, spoglądając na Sandy. Uśmiechała się niemal bez przerwy i nuciła coś cicho. Pomyślał, że wydarzenie, które zapoczątkowało tę jej radykalną i cudowną przemianę, nie może doprowadzić do ich śmierci. Nie ma powodu do zmartwień. Na pewno nie ma. * Po trzech godzinach spędzonych w redakcji „Sentinela” Ginger i Dom zjedli lekki lunch - sałatki firmowe - w restauracji na Idaho Street i o drugiej trzydzieści wrócili do motelu Zacisze. Faye i Ernie wciąż siedzieli w recepcji, którą wypełniały spływające z góry apetyczne aromaty: dynia, cynamon, gałka muszkatołowa, cebula smażona na maśle, drożdżowy zapach piekącego się chleba. - Jeszcze nie czuć indyka - powiedziała Faye. - Ned wsunął go do piecyka pół godziny temu. - Mówi, że kolacja będzie o ósmej - dodał Ernie - ale podejrzewam, że te wszystkie zapachy doprowadzą nas do szaleństwa i wcześniej przypuścimy szturm na kuchnię.
- Dowiedzieliście się czegoś w „Sentinelu”? - zapytała Faye. Zanim Ginger zdążyła odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i z wirem zimnego wiatru do biura wpadł korpulentny mężczyzna. Przybiegł z samochodu, nie wkładając płaszcza; choć miał na sobie szare spodnie, ciemnoniebieski blezer, jasnoniebieski pulower i zwyczajną białą koszulę zamiast czarnego stroju z koloratką, natychmiast go rozpoznali. Był rudowłosym, zielonookim, pyzatym młodym księdzem z polaroidowego zdjęcia, które nieznany nadawca przysłał Domowi. - Ojciec Cronin! - zawołała Ginger. Coś ciągnęło ją do niego równie mocno jak do Dominicka Corvaisisa. Czuła, że wraz z księdzem i Domem przeżyła coś jeszcze bardziej wstrząsającego niż to, co połączyło ją Błockami i Sarverami. Najwyraźniej w obrębie Zdarzenia, którego wszyscy byli świadkami w tamtą piątkową noc w lipcu, miało miejsce Drugie Zdarzenie dotyczące tylko niektórych. Choć witanie w taki sposób nieznajomego mężczyzny, i w dodatku księdza, było niestosowne, podbiegła do ojca Cronina i zarzuciła mu ręce na szyję. Przeprosiny nie były konieczne, bo Brendan Cronin najwyraźniej odczuwał to samo przyciąganie. Bez wahania zamknął ją w ramionach i przez chwilę przytulali się do siebie nie jak nieznajomi, ale jak brat i siostra witający się po długiej rozłące. Kiedy Ginger odsunęła się, Dom powiedział: - Ojciec Cronin - i podszedł, żeby go uściskać. - Nie ma potrzeby nazywać mnie ojcem. W tej chwili ani nie chcę, ani nie zasługuję na to, żeby być kapłanem. Proszę, mówcie mi Brendan. Ernie zawołał Neda i Sandy, a potem wyszedł razem z Faye zza kontuaru. Brendan uścisnął jego rękę i objął Faye, czując do nich ogromną sympatię, choć nie tak silną jak dziwny magnetyzm, który przyciągał go do Dorna i Ginger. Gdy Ned i Sandy zeszli na dół, przywitał ich tak samo jak Blocków. Jak Ginger wczorajszego wieczoru, Brendan powiedział: - Mam wrażenie... że jestem wśród rodziny. Wszyscy to czujecie, prawda? Jakbyśmy razem przeżyli najważniejsze chwile życia... jakbyśmy przeżyli coś, co na zawsze odróżniło nas od wszystkich innych ludzi. Pomimo stwierdzenia, że nie zasługuje na szacunek należny kapłanowi, Brendan Cronin roztaczał wokół siebie duchową aurę. Jego lekko pyzata twarz, błyszczące oczy i szeroki uśmiech wyrażały radość, która podniosła Ginger na duchu.
- To, co czuję w tym pokoju, utwierdza mnie w przekonaniu, że powziąłem właściwą decyzję - mówił. - Chciałem być z wami. Stanie się tu coś, co nas wszystkich odmieni, co już zaczęło nas zmieniać. Czujecie to? Czujecie? Jego łagodny głos sprawił, że Ginger poczuła przyjemne drżenie wzdłuż kręgosłupa, przywoływał niedające się opisać uczucie euforii, gdy jako studentka medycyny pierwszy raz patrzyła w sali operacyjnej na otwartą klatkę piersiową, gdzie pomiędzy odciągniętymi przez retraktory żebrami pulsowało ludzkie serce w całym swoim szkarłatnym majestacie. - Wezwano nas tutaj - powiedział Brendan. Te ciche słowa rozbrzmiały dziwnym echem w pokoju. - Nas wszystkich. Zostaliśmy wezwani do tego miejsca. - Patrzcie! - zawołał nagle Dom i podniósł ręce, pokazując wszystkim czerwone pierścienie opuchniętego ciała na swoich dłoniach. Zaskoczony Brendan obejrzał swoje ręce, na których również były ogniste stygmaty. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie. Wczoraj przez telefon ojciec Wycazik powiedział Domowi, że Brendan jest prawie pewien, iż cudowne uzdrowienia i inne wypadki, które odmieniły jego życie, nie mają związku z religią. Ginger miała jednak wrażenie, że powietrze wypełniła jakaś dziwna, niepojęta moc. - Wezwani - powtórzył Brendan. Ginger popatrzyła na Erniego stojącego za Faye z dłońmi na jej ramionach. Ich twarze wyrażały trwożliwe napięcie. Ned i Sandy stali przy karuzeli z widokówkami, trzymając się za ręce i szeroko otwierając oczy. Ginger czuła ciarki na karku. Pomyślała, że zaraz się coś stanie, i w tej samej chwili rzeczywiście coś zaczęło się dziać. Wszystkie lampy w pokoju paliły się z powodu lęku Erniego przed głębokimi cieniami, lecz nagle zrobiło się jeszcze jaśniej. Recepcję wypełniło mlecznobiałe światło, które wydawało się tryskać z cząsteczek powietrza. Płynęło ze wszystkich stron, ale głównie z góry, tworząc wiszącą w pokoju srebrzystą mgłę jasności. Ginger zrozumiała, że to samo światło występowało w jej zapomnianych snach o księżycu. Obróciła się, próbując przebić wzrokiem roziskrzone kurtyny łagodnego blasku, nie w poszukiwaniu jego źródła, lecz w nadziei, że przypomni sobie swoje sny i leżące u ich podłoża wydarzenia tamtej letniej nocy. Zobaczyła, że Sandy wyciąga rękę, jakby chciała pochwycić garść cudownego światła. Ned uśmiechał się niepewnie. Faye również się uśmiechała, a Ernie rozglądał się po pokoju z dziecięcym zachwytem, wyglądającym niemal komicznie na jego grubo ciosanej twarzy. - Księżyc - powiedział. - Księżyc - powtórzył Dom. Stygmaty wciąż płonęły na jego dłoniach.
Przez jedną elektryzującą chwilę Ginger Weiss balansowała na krawędzi całkowitego zrozumienia. Czarna membrana blokady pamięci drżała; objawienie napierało mocno z drugiej strony i zdawało się, że zapora zaraz pęknie, wyzwalając wszystko, co powstrzymywała. Nagle światło zmieniło się z księżycowej bieli w krwawą czerwień, a zdumienie i narastająca radość Ginger ustąpiły lękowi. Już nie pragnęła objawienia, ale się go bała, już nie szukała zrozumienia, ale chciała uciec przed nim ze strachem i odrazą. Zaczęła się cofać przez krwawy blask i zderzyła się z drzwiami. Po drugiej stronie pokoju, za Domem i Brendanem, Sandy Sarver już nie próbowała schwytać garści światła; przytulała się mocno do Neda, którego uśmiech przemienił się w grymas wstrętu. Faye i Ernie przyciskali się plecami do kontuaru. Szkarłatna światłość wezbrała jak ciecz i zalała wszystkie kąty pokoju, a do szokujących wrażeń wzrokowych dołączył dźwięk. Ginger aż podskoczyła, gdy głośny potrójny huk wstrząsnął krwawym powietrzem, podskoczyła drugi raz, gdy dźwięk się powtórzył, a potem skuliła się, kiedy rozbrzmiał ponownie. Przypominał bicie serca, grzmiące dudnienie ogromnego serca, lecz z jednym uderzeniem więcej: ŁUB-DUB-dub, ŁUB-DUBdub, ŁUB-DUB-dub... Natychmiast zrozumiała, że to ten sam upiorny hałas, o którym ojciec Wycazik mówił przez telefon Domowi, hałas, który powstał w sypialni Brendana Cronina i wstrząsał plebanią. Wiedziała też, że słyszała go wcześniej. Cały ten pokaz - księżycowe światło, krwawy blask, hałas - był częścią czegoś, co zdarzyło się tamtego lata. ŁUB-DUB-dub... ŁUB-DUB-dub... Szyby grzechotały w oknach. Ściany się trzęsły. Krwawy blask wraz ze światłem lamp pulsował w rytm łoskotu. ŁUB-DUB-dub... ŁUB-DUB-dub... Ginger poczuła, że znów zbliża się do wstrząsającego odkrycia. Z każdym trzaskiem i mignięciem światła pogrzebane wspomnienia coraz bardziej przybliżały się do powierzchni. Jednocześnie ogarnął ją strach, który działał jak hamulec, runęła na nią ogromna czarna fala przerażenia. Blokada Azraela robiła to, co było jej celem: zamiast sobie przypomnieć, Ginger poczuła, że znowu będzie miała atak fugi - po raz pierwszy od tygodnia, od dnia śmierci Pabla. Rozpoznała znajome oznaki zbliżającej się utraty świadomości: miała trudności z oddychaniem, drżała w poczuciu śmiertelnego zagrożenia, świat wokół niej zaczął się zacierać, na skraj pola widzenia wsączała się oleista ciemność. Uciekaj albo umrzesz.
Odwróciła się plecami do wszystkich i oburącz chwyciła futrynę drzwi, jak gdyby chciała zakotwiczyć świadomość i odeprzeć czarną falę, która próbowała ją unieść. W desperacji spojrzała przez szybę na rozległy pejzaż Nevady, na ponure zimowe niebo, próbując zablokować bodźce - niesamowite światło i dźwięk - spychające ją ku mrocznej fudze. Ogarnęła ją taka groza i bezrozumna panika, że ucieczka w nienawistną fugę wydawała się niemal zbawieniem, a jednak wciąż trzymała się futryny, trzymała się mocno, drżąc i posapując, przerażona nie tyle dziwnymi zjawiskami za plecami, ile zapomnianymi wypadkami tamtego lata, których te fenomeny były tylko nikłym echem, wciąż się trzymała, trzymała... aż w końcu potrójny grzmot ucichł, czerwone światło zbladło, w pokoju zapadła cisza i jedynym światłem pozostało to, które płynęło przez okna i z lamp. Już w porządku. Nie straci świadomości. Po raz pierwszy udało jej się powstrzymać atak. Może zahartowały ją ciężkie przeżycia z ubiegłych miesięcy. Może sam pobyt tutaj, na wyciągnięcie ręki od rozwikłania tajemnicy, pozwolił jej stawić opór. Albo może czerpała siłę ze swojej nowej „rodziny”. Niezależnie od przyczyny, była pewna, że skoro raz pokonała fugę, rozprawienie się z przyszłymi atakami okaże się znacznie łatwiejsze. Blokady pamięci się kruszyły. Strach zmierzenia się z tym, co zaszło szóstego lipca, został pokonany przez lęk, że nigdy się tego nie dowie. Drżąc, odwróciła się w stronę pokoju. Brendan Cronin chwiejnym krokiem podszedł do sofy i usiadł. Pierścienie znikły z rąk jego i Dorna. Ernie popatrzył na księdza. - Czy dobrze zrozumiałem? Takie samo światło czasami wypełnia w nocy twój pokój? - Tak. Zdarzyło się to dwa razy. - Mówiłeś, że było piękne - powiedziała Faye. - Właśnie - potwierdził Ned. - Twój opis brzmiał wspaniale. - Owszem - odparł Brendan. - Po części tak jest. Ale kiedy robi się czerwone... wtedy bardzo się boję. Na początku dodaje mi otuchy i przepełnia wielką radością. Złowieszcze szkarłatne światło i przerażające trzytaktowe dudnienie przeraziło Ginger tak bardzo, że na chwilę zapomniała o cudownym księżycowobiałym blasku, który wprawił ją w zdumienie i zachwyt. Wycierając dłonie w koszulę, jakby pierścienie zostawiły niepożądane ślady, Dom powiedział:
- Wypadki tamtej nocy miały dobrą i złą stronę. Pragniemy przeżyć ponownie to, co nas spotkało, ale jednocześnie boimy się... boimy się... - Jak jasna cholera - dokończył Ernie. Ginger zauważyła, że nawet Sandy Sarver, która dotąd poznała tylko dobroczynne skutki tajemniczego zdarzenia, miała pochmurną minę. * O jedenastej w poniedziałek na pogrzebie Alana Rykoffa, byłego męża Jorji Monatelli, słońce spoglądało na Las Vegas spomiędzy rozproszonych, szarych jak żelazo chmur. Setki snopów złotego światła, jednych o średnicy kilkuset, innych zaś tylko kilku metrów, niczym kosmiczne reflektory omiatały miasto, przepędzając zimowe cienie. Kilka z nich przesunęło się po cmentarzu, chmury pędziły szybko, gnane na zachód nad jałową pustynią. Gdy korpulentny mistrz ceremonii odmówił ekumeniczną modlitwę i trumna została opuszczona do grobu, cmentarz zalało jasne światło i wszystko wybuchło kolorami. Poza Jorją i Paulem Rykoffem - ojcem Alana, który przyleciał z Florydy - przyszło tylko pięć osób. Nie zjawili się nawet rodzice Jorji. Egoizm Alana sprawił, że jego odejściu z tego świata towarzyszyło niewiele żalu. Paul Rykoff, pod pewnymi względami bardzo podobny do syna, obwiniał za wszystko Jorję. Od wczorajszego przyjazdu był wobec niej ledwie uprzejmy. Gdy jego jedyne dziecko spoczęło w grobie, z kamienną twarzą odwrócił się od synowej i Jorja zrozumiała, że spotkają się ponownie tylko wtedy, jeśli jego gniew i upór ustąpią chęci zobaczenia wnuczki. Kilometr za cmentarzem podjechała do krawężnika, zatrzymała wóz i wreszcie zapłakała. Nie płakała nad Alanem ani z powodu jego odejścia, lecz nad ostatecznym zniweczeniem nadziei, z jakimi zaczął się ich związek, wypalonych nadziei na miłość, rodzinę, przyjaźń, wspólne cele i życie. Nie życzyła Alanowi śmierci, ale wiedziała, że teraz będzie jej łatwiej zacząć wszystko od nowa. Nie czuła się z tego powodu winna czy okrutna; po prostu było jej smutno. Wczoraj wieczorem powiedziała Marcie, że jej tata nie żyje, choć nie wspomniała o samobójstwie. Miała powiadomić ją o tym dziś po popołudniu w obecności psychologa, doktora Coverly’ego, ale odwołała wizytę. Postanowiła lecieć z córką do Elko, żeby dołączyć do Dominicka Corvaisisa, Ginger Weiss i innych. Marcie zadziwiająco dobrze przyjęła wieść o śmierci ojca. Płakała, ale niezbyt długo i nie był to rozdzierający płacz. Była dość duża, aby rozumieć śmierć, lecz wciąż za mała, żeby pojmować jej okrutną nieuchronność. Poza tym, porzucając córkę, Alan nieświadomie wyświadczył jej przysługę; w pewnym sensie dla niej zmarł ponad rok temu i już odprawiła żałobę.
Kolejną rzeczą, która pomogła dziewczynce pokonać rozpacz, było obsesyjne zainteresowanie księżycem. Zaledwie w godzinę po tym jak dowiedziała się o śmierci ojca, z suchymi oczami usiadła przy stole w jadalni, w skupieniu przygryzając koniuszek różowego języka, z ogryzkiem kredki w ręku. Zaczęła kolorować księżyce w piątkowy wieczór i robiła to przez cały weekend. W poniedziałek rano wszystkie zdjęcia i połowa ze stu ręcznie narysowanych księżyców była już przeobrażona w ogniste tarcze. Obsesja Marcie niepokoiłaby Jorję, nawet gdyby nie wiedziała o innych osobach, które ją podzielały, i o dwóch, które się zabiły. Księżyc nie zajmował jeszcze wszystkich godzin dnia dziecka, nie trzeba było jednak wysilać wyobraźni, aby zrozumieć, że jeśli obsesja będzie się nasilać, Marcie może bezpowrotnie zatracić się w krainie obłędu. Jorja bała się o córkę tak bardzo, że szybko zapanowała nad łzami, które zmusiły ją do zatrzymania się na poboczu, wrzuciła bieg i pojechała do domu rodziców, gdzie czekała Marcie. Dziewczynka siedziała przy kuchennym stole z nieodłącznym albumem, kolorując księżyce szkarłatną kredką. Gdy Jorja weszła, podniosła głowę, uśmiechnęła się blado i wróciła do pracy. Pete patrzył na wnuczkę ze ściągniętymi brwiami. Od czasu do czasu ostrożnie próbował odciągnąć ją od albumu, zainteresować czymś mniej dziwacznym i zdrowszym niż niekończące się kolorowanie księżyców, ale wszystkie jego usiłowania spaliły na panewce. Kiedy Jorja przebierała się do podróży na północ w sypialni rodziców, Mary Monatella zapytała: - Kiedy wreszcie zabierzesz Marcie ten album? Może ja mam to zrobić? - Mamo, już ci mówiłam: doktor Coverly uważa, że w ten sposób możemy pogłębić jej obsesję. - Dla mnie to nie ma sensu. - Doktor mówi, że jeśli na tym etapie zaczniemy protestować, tylko zwiększymy znaczenie kolekcji księżyców i... - Bzdura. Czy ten Coverly ma dzieci? - Nie wiem, mamo. - Założę się, że nie ma. Gdyby miał, nie dawałby takich głupich rad. Jorja powiesiła sukienkę na wieszaku. Rozebrana do stanika i majtek, czuła się naga i bezbronna, bo ta sytuacja przypominała jej o przeszłości. Mary często patrzyła na córkę strojącą się na randki z chłopcami, których nie akceptowała. Żaden chłopak nie zyskał jej aprobaty. W gruncie rzeczy Jorja wyszła za Alana przede wszystkim dlatego, że matka go nie
lubiła. Małżeństwo jako bunt. Głupota, ale tak wyglądała prawda i drogo za to zapłaciła. Doprowadziła ją do tego Mary i jej apodyktyczna miłość. Jorja podniosła dżinsy z łóżka i szybko wciągnęła sweter. - Nawet nie powiedziała, dlaczego zbiera te rzeczy - mówiła matka. - Bo nie wie dlaczego. To irracjonalny przymus, obsesja. Jeśli jest jakiś powód, tkwi głęboko w jej podświadomości, dokąd nawet ona sama nie ma dostępu. - Trzeba jej zabrać ten album. - Jeszcze nie teraz, mamo. - Gdyby to zależało ode mnie, zabrałabym go Marcie od razu. Jorja miała dwie spakowane walizki, które wcześniej podrzuciła do mieszkania rodziców. Wzięła je i pojechali na lotnisko. Pete prowadził, a Mary korzystała z okazji, żeby dalej wiercić córce dziurę w brzuchu. Jorja i Marcie siedziały z tyłu. Dziewczynka w milczeniu wertowała album. W końcu Mary zrezygnowała z podsuwania Jorji pomysłów, jak powinna poradzić sobie z obsesją małej, i zajęła się podróżą do Elko. Miała wiele zastrzeżeń do tej wyprawy i wcale się z nimi nie kryła. Samolot ma tylko dwanaście miejsc? Czy lot gruchotem należącym do drugorzędnej firmy, która prawdopodobnie oszczędza na konserwacji, nie jest zbyt niebezpieczny? Poza tym jaki w ogóle jest cel tej podróży? Jeśli nawet jacyś ludzie w Elko mają takie same problemy jak Marcie, jak to możliwe, że są one skutkiem zatrzymania się w tym samym motelu? - Niepokoi mnie ten Corvaisis - powiedział Pete, hamując na czerwonym świetle. Nie podoba mi się, że będziesz się zadawać z kimś takim. - O co ci chodzi? Nawet go nie znam. - Jest pisarzem, a sama wiesz, jacy oni są. Kiedyś czytałem, że Norman Mailer wywiesił żonę za okno na wysokim piętrze, trzymając ją za pięty. I czy to nie Hemingway zawsze wdaje się w bójki? - Tato, Hemingway nie żyje. - No właśnie. Zawsze wdają się w bójki, piją, biorą narkotyki. Pisarze to postrzelona hołota. Nie podoba mi się, że się z nimi zadajesz. - Ta podróż jest wielkim błędem - dodała Mary. Ich utyskiwania nigdy się nie kończyły. Na lotnisku uściskali się na pożegnanie. Mary i Pete zapewnili Jorję, że ją kochają, a ona powiedziała im to samo, i najdziwniejsze było to, że wszyscy mówili prawdę. Choć wciąż się czepiali córki i choć ją to głęboko raniło, nadal się kochali. Bez miłości nie byłoby takich
rozmów. Relacje pomiędzy rodzicami i dziećmi bywają czasami bardziej niezrozumiałe niż różne tajemnicze zdarzenia - jak to, które prawie dwa lata temu miało miejsce w motelu Zacisze. Latający gruchot był znacznie wygodniejszy, niż Mary mogłaby przypuszczać. Po obu stronach wąskiego przejścia było sześć wyściełanych foteli, a ze słuchawek płynęła nijaka, lecz kojąca muzyka. Pilot prowadził maszynę tak delikatnie, jak matka wózek z niemowlęciem. Trzydzieści minut po starcie Marcie zamknęła album i choć przez okna wpadało dzienne światło, zasnęła, ukołysana głośnym, ale hipnotycznym brzęczeniem silników. W czasie lotu Jorja myślała o przyszłości: o skończeniu szkoły, o nadziejach na własny sklep z odzieżą, o czekającej ją ciężkiej pracy - i o samotności, która już zaczynała jej doskwierać. Potrzebowała mężczyzny. Nie do łóżka, choć seks też byłby mile widziany. Po rozwodzie parę razy umówiła się na randkę, ale z nikim się nie przespała. Nie była tego rodzaju kobietą. Seks był dla niej ważny i trochę odczuwała jego brak, ale nie dlatego potrzebowała mężczyzny. Chciała mieć kogoś, z kim mogłaby dzielić się marzeniami, triumfami i porażkami. Miała Marcie, ale to nie było to samo. Ludzie powinni odbywać podróż przez życie we dwoje, a u niej ta potrzeba była wyjątkowo silna. Gdy samolot leciał na północny-północny wschód, słuchała Mantovaniego i zastanawiała się nad swoją przyszłością. Może w motelu Zacisze pozna wyjątkowego mężczyznę, z którym będzie mogła rozpocząć nowe życie. Przypomniała sobie łagodny, ale zdecydowany głos Dominicka Corvaisisa, i włączyła go w swoje fantazje. Jeśli Corvaisis był jej przeznaczony, ciekawe, co powie ojciec, gdy się dowie, że wychodzi za jednego z tych zwariowanych pisarzy, którzy wywieszają żony za pięty przez okno na wysokim piętrze! Zrezygnowała z tego pomysłu niedługo po wylądowaniu, bo szybko spostrzegła, że serce Corvaisisa jest już zajęte. O wpół do piątej, pół godziny przed zachodem słońca, niebo przysłonił pancerz ciemnych chmur. Na horyzoncie majaczyły fioletowoczarne Góry Rubinowe. Przenikliwy zimny wiatr z zachodu był wystarczającym dowodem, że Elko leży prawie sześćset pięćdziesiąt kilometrów na północ od Las Vegas. Corvaisis i doktor Weiss czekali przed małym terminalem. Na ich widok Jorję ogarnęło dziwne, lecz krzepiące uczucie, że znalazła się wśród rodziny. Właśnie o czymś takim Corvaisis mówił przez telefon, wtedy jednak nie potrafiła tego zrozumieć. Było to całkiem niezależne od uczuć, jakie żywiła do Ginger Weiss.
Nawet Marcie - ubrana w płaszczyk i okręcona szalikiem, z oczami wciąż podpuchniętymi po drzemce w samolocie, z albumem przytulonym do piersi - wyrwała się z podobnego do transu zamyślenia. Uśmiechała się do pisarza i lekarki, z ożywieniem odpowiadając na ich pytania. Zaproponowała, że pokaże im album, i zachichotała, gdy Corvaisis wziął ją na ręce, żeby zanieść na parking. Dobrze, że tu przyleciałyśmy, pomyślała Jorja. Dzięki Bogu. Niosąc Marcie, Corvaisis pierwszy ruszył do samochodu. Jorja i Ginger szły za nim z walizkami. Jorja zagadnęła: - Może nie pamiętasz, ale udzieliłaś Marcie pierwszej pomocy tamtego piątkowego wieczoru, jeszcze zanim zameldowaliśmy się w Zaciszu. Lekarka zamrugała. - Rzeczywiście, nie pamiętałam tego. To byłaś ty i twój zmarły mąż? To była Marcie? Oczywiście, że tak. - Zaparkowaliśmy na autostradzie, osiem kilometrów na zachód od motelu. Na południu roztaczał się taki malowniczy, cudowny widok, że chcieliśmy zrobić trochę zdjęć. Ginger pokiwała głową. - Jechałam na wschód zaraz za wami. Zobaczyłam was na poboczu. Ty nastawiałaś aparat, a twój mąż i Marcie przeszli przez barierkę i stanęli na skraju wysokiej skarpy. - Nie chciałam, żeby podchodzili tak blisko krawędzi, ale Alan się uparł, że to najlepsze miejsce na zdjęcie. Gdy się na coś uparł, protestowanie nie miało sensu. Zanim
Jorja
nacisnęła
migawkę,
Marcie
obsunęła
się
i
spadła
z
ponaddziesięciometrowego nasypu. Jorja wrzasnęła: „Marcie!” - po czym rzuciła aparat, przeskoczyła barierkę i zaczęła zsuwać się za córką. Wyciągała do niej ręce, gdy usłyszała, jak ktoś krzyczy: „Proszę jej nie ruszać! Jestem lekarzem!”. Była to Ginger Weiss. Zsunęła się po skarpie tak szybko, że zjawiła się przy małej jednocześnie z Alanem, który zaczął schodzić przed nią. Marcie leżała bez ruchu, ale nie straciła przytomności. Była tylko oszołomiona i Ginger szybko stwierdziła, że nie odniosła obrażeń głowy. Potem dziewczynka zaczęła płakać, a ponieważ miała podkuloną nogę, Jorja przestraszyła się, że jest złamana. Ginger uśmierzyła jej obawy. Na porośniętym trawą stoku nie było kamieni, więc Marcie wyszła z wypadku bez szwanku, tylko z paroma zadrapaniami i siniakami. - Zrobiłaś na mnie wtedy duże wrażenie - powiedziała Jorja. - Ja? - zdziwiła się Ginger. Zaczekała, aż przeleci podchodzący do lądowania jednosilnikowy samolot. - Nie zrobiłam niczego specjalnego. Po prostu zbadałam Marcie. Nie potrzebowała żadnych cudów, tylko plastra z opatrunkiem. Gdy włożyły walizki do bagażnika wozu Dorna, Jorja powtórzyła:
- Mimo to zrobiłaś na mnie duże wrażenie. Byłaś taka młoda, drobna, kobieca i jednocześnie taka zdecydowana. Zawsze uważałam się jedynie za zwykłą kelnerkę, nic więcej, ale spotkanie z tobą zapaliło we mnie jakąś iskrę. Gdy Alan nas zostawił, nie załamałam się. Przypomniałam sobie ciebie i postanowiłam zrobić więcej, niż kiedyś uważałam za możliwe. W pewien sposób odmieniłaś moje życie. Ginger zatrzasnęła klapę, zamknęła bagażnik i podała kluczyki Domowi, który wsadził już Marcie do samochodu. - To nie moja zasługa, Jorja. Sama zmieniłaś swoje życie. - Nie chodzi o to, co zrobiłaś tamtego dnia. Chodzi o to, jaka byłaś. Potrzebowałam właśnie takiego wzoru do naśladowania. - Dobry Boże! - zawołała zakłopotana lekarka. - Nikt nigdy nie nazwał mnie wzorem do naśladowania. Moja droga, zdecydowanie przesadzasz! - Nie zwracaj na nią uwagi - wtrącił się Dom. - Jest najlepszym znanym mi wzorem. Jej skromność to shmontses. Ginger Weiss ze śmiechem odwróciła się w jego stronę. - Shmontses? Dom wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jestem pisarzem, umiem słuchać i zapamiętywać. Kiedy poznam jakieś ciekawe słowo, to go używam. Po prostu wykonuję swoją pracę. - Shmontses, co? - powtórzyła Ginger, udając złość. - Jeśli jidysz dobrze leży, to też go noszę - odparł pisarz z uśmiechem. W tym momencie Jorja zorientowała się, że serce Dominicka Corvaisisa jest już zajęte i musi go wyłączyć ze swoich romantycznych fantazji dotyczących przyszłości. W jego oczach błyszczało głębokie uczucie, gdy patrzył na Ginger Weiss. To samo ciepłe lśnienie ogrzewało spojrzenie lekarki. Jednak chyba żadne z nich nie uświadamiało sobie jeszcze prawdziwej siły swoich uczuć. Jeszcze nie, ale szybko się zorientują, pomyślała Jorja. Wyjechali z Elko do oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów Zacisza. Gdy na wschodzie zmierzch przechodził w noc, Dom i Ginger opowiedzieli Jorji o dotychczasowych wydarzeniach i odkryciach. Coraz trudniej było jej zachować dobry nastrój, w jakim wysiadła z samolotu. Gdy pędzili przez mroczne pustkowia, z groźnymi czarnymi górami na horyzoncie pod krwawoczerwonym niebem, zastanawiała się, czy to miejsce jest progiem nowego życia, jak sądziła, czy może wejściem do grobu. *
Gdy lear wylądował w Salt Lake City, Jack Twist szybko przesiadł się do wyczarterowanej cessny turbo skylane RG pilotowanej przez uprzejmego, choć milkliwego mężczyznę z sumiastymi, podkręconymi do góry wąsami. Wylądowali w Elko w Nevadzie o szesnastej pięćdziesiąt trzy, jeszcze w świetle dnia. Lotnisko było za małe, żeby Hertz czy Avis miały tu swoje wypożyczalnie, ale w Elko działało niewielkie przedsiębiorstwo taksówkowe. Jack kazał się zawieźć - wraz z trzema wielkimi walizkami - do miejscowego przedstawicielstwa Jeepa, gdzie zaskoczył szykującego się do zamknięcia sprzedawcę, płacąc gotówką za kombi cherokee z napędem na cztery koła. Do tej pory nie próbował zgubić ewentualnego ogona lub choćby sprawdzić, czy rzeczywiście ktoś go śledzi. Jego przeciwnicy mieli dostatecznie dużą władzę i możliwości, żeby namierzyć pojedynczego człowieka, pieszo albo taksówką próbującego uciec w takim małym mieście jak Elko. Kiedy Jack wyjechał jeepem z salonu, po raz pierwszy obejrzał się, sprawdzając, czy ma towarzystwo. Co jakiś czas zerkał w lusterko wsteczne i boczne, ale nie zauważył żadnych podejrzanych pojazdów. Pojechał prosto do minimarketu Arco, obok którego przejeżdżał w drodze z lotniska. Zatrzymał wóz na ciemnym końcu parkingu, poza zasięgiem lamp łukowych, wysiadł i rozejrzał się po okolicy, wypatrując pościgu. Nikogo nie zobaczył. Co wcale nie oznaczało, że nikt go nie śledził. Oślepiające fluorescencyjne lampy i chromowane wystawy minimarketu sprawiły, że zatęsknił za staroświeckimi sklepikami spożywczymi obsługiwanymi przez imigrantów mówiących z obcym akcentem, gdzie powietrze wypełniały zapachy przywodzące na myśl domowe wypieki mamy i przyrządzane przez nią kanapki dla taty. Tutaj jedynym zapachem była lekka woń środka dezynfekcyjnego i ozonu, który sączył się z agregatów lad chłodniczych. Mrużąc oczy w blasku lamp, Jack kupił mapę hrabstwa, latarkę, kartonik mleka, dwie paczki suszonej wołowiny, pudełeczko czekoladowych pączków oraz coś zwanego hamwichem, czyli „absolutnie wyśmienitą kanapkę z chleba, przypraw oraz sproszkowanej, zmiksowanej i przeformowanej masy szynkowej, idealną dla turystów, biwakowiczów i sportowców”. Masa szynkowa? Na spodzie hermetycznego plastikowego opakowania widniała informacja: PRAWDZIWE MIĘSO. Jack zaśmiał się. Musieli zaznaczyć, że to „prawdziwe mięso”, bo choć opakowano je w przezroczysty plastik, nikt by go nie rozpoznał. Tak, proszę pana - o tak - masa szynkowa z
prawdziwego mięsa: właśnie dlatego Jack pojechał do Ameryki Środkowej walczyć za ten kraj. Bardzo by chciał, żeby Jenny żyła i była z nim teraz. Prawdziwe mięso. Nie sztuczne, z poliestru. Miałaby uciechę. Po wyjściu ze sklepu przystanął na chwilę, żeby ponownie zlustrować ulicę, i znów nie zobaczył nikogo podejrzanego. Wrócił do cherokee na ciemnym krańcu parkingu i podniósł tylną klapę. Otworzył walizkę, wyjął pusty nylonowy plecak, berettę, pełen magazynek, pudełko amunicji.32 i tłumik. Jego oddech parował w zimnym powietrzu, gdy przekładał zakupy z papierowej torby do plecaka. Założył tłumik na lufę, wsunął magazynek do uchwytu. Rozmieścił amunicję po kieszeniach ocieplanej skórzanej kurki i zamknął klapę. Wsiadł do samochodu, położył berettę na siedzeniu pasażera i zakrył ją plecakiem. W świetle nowej latarki przez parę minut studiował mapę hrabstwa Elko. Gdy zgasił latarkę i schował mapę, był gotów zmierzyć się z wrogiem. Przez pięć minut jeździł po Elko i używał wszystkich znanych sobie sztuczek, żeby sprawdzić, czy jest śledzony. Kilka razy zatrzymał się na spokojnych, niemal zupełnie pustych ulicach, gdzie nawet najlepsi obserwatorzy rzucaliby się w oczy jak ropiejący wrzód. Nic. Zaparkował na końcu zaułka i wyjął z walizki szerokopasmowy skaner wielkości dwóch paczek papierosów, z krótką teleskopową anteną. Urządzenie to odbierało wszelkie możliwe pasma radiowe od 30 do 120, łącznie z FM od 88 do 108. Jeśli w czasie jego pobytu w sklepie ktoś przymocował do jeepa nadajnik umożliwiający inwigilację z dużej odległości, szerokopasmowy odbiornik wykryje sygnały i wyemituje przeraźliwy pisk. Jack wysunął antenę i powoli okrążył wóz. Cherokee nie został zapluskwiony. Jack schował odbiornik, wsiadł do samochodu i zastanawiał się przez minutę. Nie był śledzony ani bezpośrednio, ani elektronicznie. Czy to miało sens? Skoro jego przeciwnicy umieścili pocztówki z motelem Zacisze w skrytkach depozytowych, musieli wiedzieć, że natychmiast uda się do Nevady. Z pewnością wiedzieli również, że może być niebezpieczny, nie pozwoliliby mu więc działać na własnym terenie bez nadzoru. A jednak wyglądało na to, że właśnie to robili. Marszcząc czoło, Jack przekręcił kluczyk w stacyjce. Ryknął silnik. W czasie lotu z Nowego Jorku dokładnie wszystko przemyślał i wysnuł kilka teorii (w większości niedopracowanych) na temat tożsamości i zamiarów przeciwników. Teraz jednak
doszedł do wniosku, że nic, co wymyślił, nie było ani w połowie tak dziwne jak to, co się działo naprawdę. Nikt go nie obserwował. Jacka ogarnął strach. Zawsze bał się tego, czego nie umiał wyjaśnić. Kiedy nie możesz zrozumieć sytuacji, zwykle oznacza to, że pominąłeś coś ważnego. Jeżeli pominąłeś coś ważnego, to znaczy, że miałeś klapki na oczach. A jeśli miałeś klapki na oczach, mogli odstrzelić ci dupę, gdy najmniej się tego spodziewałeś. Zamiast jechać bezpośrednio do celu trasą 1-80, pojechał z Elko na północ drogą stanową numer 51. Po jakimś czasie skręcił na zachód, żeby żwirowymi i gruntowymi drogami przekraść się na tyły motelu Zacisze. Pod koniec musiał jechać na przełaj przez niebezpieczny teren, opadający z wysokości tysiąca dwustu metrów w kierunku równiny. Gdy chmury się rozstąpiły, odsłaniając księżyc w kwadrze, zgasił światła i jechał w blasku lunarnej lampy. Jego oczy szybko przyzwyczaiły się do nocy. Zatrzymał się na wzniesieniu i zobaczył motel Zacisze, samotną grupę świateł w rozległej ciemnej pustce, dwa i pół kilometra poniżej i na południowy zachód od niego, po tej samej stronie 1-80. Światła były mniej liczne, niż powinny; albo interesy szły kiepsko, albo motel został zamknięty. Jack nie chciał ogłaszać swojego przybycia, więc postanowił resztę drogi odbyć piechotą. Zostawił berettę w jeepie i zabrał uzi, choć nie spodziewał się kłopotów. Jeszcze nie. Jego przeciwnicy, kimkolwiek do cholery byli, nie zapraszali go tutaj po to, żeby go zabić. Mogli to zrobić w Nowym Jorku, gdyby tylko na tym im zależało. Mimo wszystko przygotował się do obrony. Poza uzi - i zapasowym magazynkiem - zabrał plecak z zakupami, mikrofon kierunkowy na baterię i noktowizor Star Tron. Nałożył rękawiczki i czapkę narciarską. Piesza wycieczka dobrze mu zrobiła. Noc była zimna i podmuchy wiatru piekły, ale niezbyt dotkliwie. Ponieważ spodziewał się tego, opuścił Nowy Jork w odpowiednim stroju. Miał wysokie buty turystyczne na twardej gumowej podeszwie z głębokim bieżnikiem, kalesony i dżinsy, sweter i skórzaną kurtkę z grubą pikowaną podszewką. Załoga wyczarterowanego leara była zaskoczona jego wyglądem, ale traktowała go tak, jakby miał na sobie frak i cylinder; nawet najgorszy obdartus budził respekt, jeśli było go stać na wynajęcie prywatnego odrzutowca. Pomaszerował w stronę motelu. Przez poszarpane okna w chmurach spoglądał księżyc i rozproszone łaty śniegu lśniły jak fragmenty kości trucheł garbatych wzgórz; naga ziemia,
formacje skalne, bylica i sucha trawa poddawały się pieszczocie księżycowej, przybierając lekko mleczny odcień. Gdy księżyc schował się za chmurami, ziemię spowił głęboki mrok. Jack dotarł do odpowiedniego punktu obserwacyjnego na południowym zboczu wzgórza, osiemset metrów za motelem Zacisze, usiadł i położył obok siebie uzi i plecak. Star tron wykorzystywał wszystkie rodzaje światła - gwiazdy, księżyc, naturalną luminescencję śniegu, skąpe oświetlenie elektryczne - i wzmacniał je osiemdziesiąt pięć tysięcy razy. Soczewki przyrządu zamieniały ciemne noce - z wyjątkiem tych najczarniejszych - w pochmurny dzień albo lepiej. Jack oparł łokcie na kolanach, chwycił oburącz noktowizor i skierował go na Zacisze. Zobaczył ryły budynku wystarczająco wyraźnie, by stwierdzić, że w niszach cienia nikt się nie kryje. Od tej strony w motelu nie było okien, nikt więc nie mógł obserwować pokoi. W środkowej piętrowej części, przypuszczalnie mieszkaniu właścicieli, w większości okien paliło się światło. Nie mógł jednak zajrzeć do wnętrza, bo zasłony i rolety były zaciągnięte. Schował noktowizor do plecaka i podniósł zasilany baterią ręczny mikrofon kierunkowy, wyglądający jak futurystyczny pistolet. Parę lat temu tego typu urządzenia miały zasięg tylko do dwustu metrów. W dzisiejszych czasach mogły zassać rozmowę z odległości ośmiuset metrów, a w idealnych warunkach ze znacznie większej. Jack założył słuchawki, wycelował mikrofon w zasłonięte okno i natychmiast usłyszał ożywioną rozmowę. Wychwytywał jednak tylko fragmenty, ponieważ po dzielącej go od rozmawiających przestrzeni hulał porywisty wiatr. Podniósł uzi i plecak i ostrożnie podszedł bliżej, wybierając drugi punkt obserwacyjny niespełna sto metrów od budynku. Gdy skierował mikrofon w stronę okna, wyraźnie usłyszał wszystkie słowa wypowiadane za szybą i zasłonami. Rozróżnił sześć głosów, może więcej. Jedli kolację, chwaląc kucharza (kogoś o imieniu Ned) i jego pomocnicę (Sandy) za faszerowanego indyka oraz inne dania. To nie kolacja, pomyślał z zazdrością Jack, tylko cholerny bankiet. On sam zjadł lekki lunch na pokładzie leara, a później już nic. Ponieważ wciąż funkcjonował według czasu wschodnioamerykańskiego, dla niego dochodziła dwudziesta trzecia. Przypuszczał, że ma przed sobą wiele godzin podsłuchiwania i rozszyfrowywania tożsamości tych ludzi. Za bardzo zgłodniał, żeby tak długo czekać z posiłkiem. Ułożył kilka kamieni w taki sposób, żeby leżący na nich mikrofon celował w okno. Rozpakował hamwicha i wgryzł się w „sproszkowany, zmiksowany i przeformowany” specjał. Smakował jak trociny namoczone w zjełczałym tłuszczu. Wypluł gumowaty kęs, po czym zabrał się do suszonej wołowiny i pączków. Ten skromny posiłek byłby bardziej satysfakcjonujący, gdyby nie
słyszał, jak nieznajomi rozkoszują się swoją współczesną wersją uczty dziękczynnej pierwszych osadników. Z rozmowy wynikało, że nie są jego wrogami. Co dziwne, wszyscy w taki czy inny sposób zostali tu przyciągnięci albo wezwani, podobnie jak on. Podsłuchując, doszedł do przekonania, że ich głosy brzmią dziwnie znajomo, i miał wrażenie, że należy do stworzonej przez nich rodziny. Kobieta o imieniu Ginger i mężczyzna - Dom albo Don - zaczęli opowiadać, czego się dowiedzieli w redakcji „Sentinela” w Elko. Jack tracił apetyt, słuchając rozmowy o toksycznych wyciekach, blokadach drogowych i doskonale wyszkolonych elitarnych oddziałach. DERO! Cholera, słyszał o kompaniach DERO, choć zostały utworzone już po jego odejściu ze służby. Składały się z narwańców, którzy potrafili zmierzyć się z niedźwiedziem grizzly, mając do obrony tylko maszynkę do mielenia mięsa, i byli dość twardzi, żeby przerobić misia na kiełbasę. Człowiek zmuszony do dokonania wyboru pomiędzy szybkim, bezbolesnym samobójstwem a walką z DERO powinien palnąć sobie w łeb. Jack zrozumiał, że ta sprawa jest znacznie poważniejsza i niebezpieczniejsza niż zemsta fratellanza albo inne rzeczy, nad którymi zastanawiał się w czasie lotu z Nowego Jorku. Obraz uzyskany z podsłuchiwanej rozmowy był mglisty, ale wynikało z niego, że ci ludzie spotkali się w motelu, aby odkryć, co ich spotkało tutaj latem półtora roku temu, w ten sam weekend, kiedy on też się tu zatrzymał. Udało im się już zrozumieć wiele rzeczy i Jack dziwił się, że dyskutują o tym tak otwarcie. W swojej naiwności wierzyli, że zamknięte drzwi i zasłonięte okna zapewnią im prywatność. Chciał wrzasnąć: „Hej, na litość boską, zamknijcie się w końcu! Skoro ja mogę was słyszeć, oni też mogą”. DERO. Zrobiło mu się jeszcze bardziej niedobrze niż po zjedzeniu hamwicha. Ludzie w motelu rozmawiali dalej, ujawniając wrogowi planowaną strategię. Jack zerwał słuchawki, chwycił broń i ekwipunek, i pobiegł przez ciemność w kierunku Zacisza. * W mieszkaniu Blocków nie było jadalni, tylko wnęka w kuchni, za mała dla dziewięciu osób. Odsunęli więc meble pod ściany pokoju, wnieśli kuchenny stół i rozłożyli go, żeby wszyscy mogli się zmieścić. Ta improwizacja jeszcze pogłębiła wrażenie, że uczestniczą w świątecznym rodzinnym spotkaniu. Chcąc uniknąć powtarzania, Dom i Ginger zaczekali z raportem z poszukiwań w redakcji „Sentinela” do kolacji. Przy szczęku sztućców poinformowali współbiesiadników, że trasa 1-80 została zablokowana kilka minut przed toksycznym wyciekiem, co oznaczało, że
śmigłowce pełne żołnierzy musiały wystartować z dalekiego Shenkfield co najmniej pół godziny przed „wypadkiem”. Łamiąc rogalik, Dom dodał: - Jeśli Falkirk z kompanią DERO przyleciał do strefy kwarantanny tak szybko po ogłoszeniu sytuacji kryzysowej, wojsko musiało dostać ostrzeżenie. - W takim razie dlaczego nie zapobiegli wypadkowi? - zapytała Jorja Monatella, tnąc na kawałki porcję indyka dla córki. - Najwyraźniej nie mogli - odparł Dom. - Może terroryści przypuścili atak na ciężarówkę, a wywiad wojskowy dowiedział się o ich zamiarach niemal w ostatniej chwili - zasugerował Ernie. - Może - mruknął z powątpiewaniem Dom - choć to mało prawdopodobne. Takie zdarzenie zostałoby ujawnione. Dlatego musi chodzić o coś innego. O coś, co dotyczy ściśle tajnych informacji o takim znaczeniu, że dopuszczono do nich tylko oddziały DERO. Brendan Cronin jadł z wielkim apetytem, co wcale nie odbierało mu duchowości. Przełknął kęs i powiedział: - To wyjaśnia, dlaczego w czasie tego zdarzenia nie było ludzi na tym szesnastokilometrowym odcinku międzystanowej, a przecież o tej porze powinien panować znaczny ruch. Jeśli wojsko odcięło autostradę z wyprzedzeniem, większość ludzi zdążyła wyjechać, zanim coś się stało. - A ci, którzy nie zdążyli i zobaczyli za dużo - dodał Dom - zostali zatrzymani i poddani praniu mózgu jak my. Przez jakiś czas wszyscy dyskutowali, zastanawiając się nad prawdopodobieństwem takiego obrotu sprawy. W końcu Dom poinformował ich o ważnym odkryciu, jakiego dokonali, gdy zajęli się numerami „Sentinela”, które ukazały się w ciągu paru tygodni po wycieku. Po przejrzeniu wydań z tygodnia kryzysu Ginger zasugerowała, że poszukiwane przez nich wskazówki mogą być ukryte w późniejszych wiadomościach, na pozór niemających nic wspólnego z kryzysem na zamkniętej autostradzie. Wyciągnęli nowsze numery i przeglądając artykuły pod tym kątem, szybko znaleźli to, czego szukali - informację o miejscu, które mogło mieć związek z zamknięciem 1-81 - Grzmiące Wzgórze - powiedział Dom. - Uważamy, że właśnie stamtąd pochodzą nasze kłopoty. Shenkfield było zasłoną dymną, sprytnym sposobem odwrócenia uwagi od prawdziwego źródła kryzysu. Grzmiące Wzgórze. Blockowie z zaskoczeniem oderwali oczy od talerzy.
- Grzmiące Wzgórze leży w górach, jakieś szesnaście, może dziewiętnaście kilometrów na północny-północny wschód stąd - wyjaśniła Faye. - To obiekt wojskowy, Skład Grzmiące Wzgórze. W wapiennych górach są naturalne jaskinie, w których wojsko przechowuje kopie akt służbowych i mnóstwo innych ważnych dokumentów, żeby wszystkiego nie stracić, gdyby bazy w innych częściach kraju zmiótł jakiś kataklizm... na przykład wojna jądrowa. - Skład już istniał, gdy tu przybyliśmy - dodał Ernie. - Wybudowano go jakieś dwadzieścia, może więcej lat temu. Chodzą słuchy, że przechowują tam również ogromne zapasy żywności, leków, broni, amunicji. To ma sens. Wojsko nigdy nie trzyma całej broni i sprzętu w normalnych bazach, bo w przypadku wybuchu wielkiej wojny one pierwsze stają się celem ataku nuklearnego. Muszą mieć składy awaryjne i myślę, że Grzmiące Wzgórze jest jednym z nich. - Więc może tam być zmagazynowane niemal wszystko - powiedziała Jorja Monatella. - Owszem - potwierdził Ned Sarver. - Czy jest możliwe, żeby to miejsce było nie tylko magazynem? - zapytała Sandy. Mogą przeprowadzać tam jakieś eksperymenty? - Jakie eksperymenty? - zapytał Brendan, wychylając się zza Neda, przy którym siedział. Sandy wzruszyła ramionami. - Wszelkiego rodzaju. - Całkiem możliwe - odparł Dom. Jemu też przyszło to do głowy. - Ale jeśli na osiemdziesiątce nie było toksycznego wycieku, jeśli coś złego stało się w Grzmiącym Wzgórzu, jaki to mogło mieć związek z nami, skoro znajdowaliśmy się w odległości prawie dwudziestu kilometrów od Składu? - zapytała Ginger. Nikt nie umiał na to odpowiedzieć. Marcie, która przez większą część wieczoru zajmowała się swoją kolekcją księżyców i nie odzywała się w czasie kolacji, odłożyła widelec i zadała pytanie: - Dlaczego to miejsce nazywa się Grzmiącym Wzgórzem? - Wyjaśnię ci, skarbie - powiedziała Faye. - Tak naprawdę Grzmiące Wzgórze jest jedną z czterech wielkich, połączonych ze sobą górskich łąk, długiego, obniżającego się pasa pastwisk. Otaczają je szczyty, które w czasie burzy działają jak coś w rodzaju... komina. Indianie już setki lat temu nazywali to miejsce Grzmiącym Wzgórzem, bo echa grzmotu tłuką
się pomiędzy szczytami, staczają ze zboczy i zlewają na tej jednej łące, i brzmi to tak, jakby ryk pochodził z ziemi, nie z nieba. - O rany! Pewnie zsikałabym się w majtki - szepnęła Marcie. - Marcie! - obruszyła się Jorja, ale wszyscy się roześmieli. - O rany, na pewno - powtórzyła dziewczynka. - Pamiętasz, jak babcia i dziadek przyszli do nas na kolację i była wielka burza, naprawdę wielka, i piorun uderzył w drzewo na naszym podwórku, i było wielkie bum i musiałam zmienić majtki? - Patrząc wokół stołu na nowych członków rodziny, dodała: - Aaaale mi było wstyd. Znów zabrzmiał śmiech. - To było ponad dwa lata temu - przypomniała jej Jorja. - Teraz jesteś już dużą dziewczynką. Ernie zwrócił się do Dorna: - Jeszcze nam nie powiedziałeś, dlaczego nie Shenkfield, a Grzmiące Wzgórze jest źródłem naszych problemów. Co wyczytaliście w gazecie? W „Sentinelu” z piątku trzynastego lipca, dokładnie tydzień po zamknięciu międzystanowej i trzy dni po otwarciu, opublikowano skargę dwóch ranczerów - Norvila Brusta i Jake’a Dirksona - którzy mieli kłopoty z BLM, federalną Agencją Zarządzania Ziemią. Zatargi pomiędzy ranczerami a BLM nie były niczym nowym. Połowa Nevady należała do państwa, nie tylko pustynie, lecz także mnóstwo najlepszych pastwisk, z których część dzierżawili hodowcy bydła. Ranczerzy zawsze narzekali, że BML wyłącza z użytkowania za dużo dobrych terenów, że rząd powinien sprzedać część ziemi prywatnym osobom, że dzierżawy są zbyt drogie. Ale skarga Brusta i Dirksona dotyczyła czegoś innego. Od lat dzierżawili pastwiska wokół trzystuakrowego obiektu wojskowego, Składu Grzmiące Wzgórze. Brust miał osiemset akrów na zachodzie i południu, a Dirkson korzystał z ponad siedmiuset po wschodniej stronie Grzmiącego Wzgórza. Nagle w sobotę rano siódmego lipca, choć do wygaśnięcia dzierżawy pozostały cztery lata, agencja zabrała pięćset akrów Brustowi, trzysta akrów Dirksonowi i na żądanie wojska włączono te osiemset akrów w obręb terenów należących do Składu Grzmiące Wzgórze. - Czyli na drugi dzień po wycieku i zamknięciu osiemdziesiątki - zauważyła Faye. - Brust i Dirkson jak zwykle w sobotę rano poszli obejrzeć swoje stada - podjął Dom i odkryli, że zwierzęta zostały przepędzone z większej części dzierżawionych pastwisk, a wzdłuż nowej granicy Składu zastali prowizoryczne ogrodzenie z drutu kolczastego. Ginger, która już skończyła jeść, odsunęła talerz i powiedziała:
- BLM po prostu poinformowała Brusta i Dirksona, że rozwiązuje umowę bez przyznania odszkodowania, ale oficjalne pisemne zawiadomienie dostali dopiero w środę, co było jeszcze bardziej niezwykłe. Zazwyczaj powiadomienie o wygaśnięciu dzierżawy przychodzi sześć dni przed terminem. - Czy to było legalne? - zapytał Brendan Cronin. - Na tym polega problem robienia interesów z rządem - prychnął Ernie. - Masz do czynienia z ludźmi, którzy sami decydują, co jest, a co nie jest zgodne z prawem. To jak granie w pokera z Bogiem. - Tutejsi ludzie nie darzą BLM sympatią - dodała Faye. - Żadni inni biurokraci nie są tacy aroganccy. - My też doszliśmy do takiego wniosku po lekturze „Sentinela” - przyznał Dom. - Być może uznalibyśmy, że zajęcie terenów wokół Grzmiącego Wzgórza w czasie kryzysu na osiemdziesiątce jest po prostu zbiegiem okoliczności, gdyby nie pewna rzecz. Nasze podejrzenia wzbudził sposób, w jaki rząd potraktował Brusta i Dirksona po odebraniu im ziemi. Kiedy obaj ranczerzy wynajęli prawników i w „Sentinelu” zaczęły ukazywać się artykuły o unieważnieniu dzierżawy, agencja wykonała zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i zaproponowała odszkodowanie. - To mi zupełnie nie pasuje do BML - stwierdził Ernie. - Zawsze zmuszają człowieka, żeby ciągał ich po sądach, bo mają nadzieję, że to go wykończy. - Ile chcieli zapłacić ranczerom? - zapytała Faye. - Nie podano sumy - odparła Ginger. - Ale musiała być spora, bo Brust i Dirkson bez namysłu przyjęli ich propozycję. - Więc agencja kupiła ich milczenie - podsumowała Jorja. - Myślę, że za BLM stało wojsko - powiedział Dom. - Zrozumieli, że im dłużej gazeta będzie pisać o tej sprawie, tym bardziej wzrośnie ryzyko, iż ktoś zacznie się zastanawiać, czy piątkowy kryzys na osiemdziesiątce nie ma jakiegoś związku z zajęciem ziemi drugiego dnia rano, nawet jeśli te dwa miejsca dzieliło kilkanaście kilometrów. - Dziwi mnie, że nikt tego ze sobą nie powiązał - mruknęła Jorja. - Jeśli ty i Ginger zauważyliście to tak długo po fakcie, dlaczego nikt nie wpadł na to wtedy? - Po pierwsze - zaczęła Ginger - Dom i ja mieliśmy przewagę, bo mogliśmy spojrzeć na to z pewniej perspektywy. Wiedzieliśmy, że w tych dniach wydarzyło się znacznie więcej, niż ktokolwiek mógł w owym czasie przypuszczać. Dlatego szukaliśmy powiązań. Tamtego lipca szum wokół wycieku odwrócił uwagę od Grzmiącego Wzgórza. Poza tym zatarg ranczerów z BLM nie był niczym nadzwyczajnym, nikt więc nie połączył go z wypadkiem na
osiemdziesiątce i kwarantanną. A kiedy agencja zaproponowała Brustowi i Dirksonowi odszkodowanie, „Sentinel” zaczął wychwalać postawę rządu i prorokował nastanie nowego wieku rozumu. - Ale z waszych słów - powiedział Dom, patrząc na Faye i Erniego - oraz artykułów w gazecie wynika, że Agencja Zarządzania Ziemią tylko ten jeden raz potraktowała ranczerów przyzwoicie. Tak więc nie był to początek nowej polityki, lecz jednorazowa reakcja w podbramkowej sytuacji. Zbyt wiele tu zbieżności, aby wierzyć, że kryzys w Grzmiącym Wzgórzu nie miał związku z kryzysem na międzystanowej. - Poza tym - podjęła Ginger - kiedy już nabraliśmy podejrzeń, doszliśmy do wniosku, że gdyby to rzeczywiście było związane z Shenkfield, nie musieliby wzywać oddziałów DERO do skażonej strefy. Przecież nic, co dotyczyło tej bazy, nie mogło być tajne dla stacjonujących w niej żołnierzy. Wzywanie DERO miało sens tylko wtedy, gdyby kryzys nie wiązał się z Shenkfield i dotyczył czegoś, czym nie mógł się zająć personel bazy. - Jeśli więc chcemy poznać przyczynę naszych problemów - wtrącił Brendan - to najprawdopodobniej powinniśmy jej szukać w Składzie Grzmiące Wzgórze. - Już wcześniej podejrzewaliśmy, że historia o toksycznym wycieku jest wyssana z palca - powiedział Dom. - Może kryzys nie miał nic wspólnego z Shenkfield. Jeśli prawdziwym źródłem było Grzmiące Wzgórze, cała reszta to tylko dym, jakim dmuchnęli ludziom w oczy. - Według mnie to pasuje. - Ernie również skończył jeść. Jego sztućce leżały schludnie na talerzu prawie tak samo czystym jak przed kolacją, co świadczyło o tym, że nie zapomniał o wojskowej dyscyplinie. - Wiecie, przez jakiś czas służyłem w wywiadzie piechoty morskiej, mam więc pewne doświadczenie i mogę powiedzieć, że przypisywanie winy bazie Shenkfield rzeczywiście kojarzy mi się ze stawianiem zasłony dymnej. Ned ściągnął brwi, co sprawiło, że zakola na jego czole wydawały się jeszcze głębsze. - Może jestem głupi, ale paru rzeczy nie rozumiem. Kwarantanna nie obejmowała Grzmiącego Wzgórza. Nie zostały odcięte całe kilometry terenu. Jak więc skutki czegoś, co się tam wydarzyło, mogły spaść na nas, gdy pomiędzy Składem a Zaciszem nic złego się nie działo? - Wcale nie jesteś głupi - odparł Dom. - Ja też nie umiem tego wyjaśnić. Wciąż marszcząc brwi, Ned powiedział: - Następna rzecz: Skład nie zajmuje dużego terenu, prawda? Z tego, co słyszałem, mieści się pod ziemią. Mają wielkie wrota pancerne w zboczu wzgórza, drogę dojazdową,
wartownię i to wszystko. Trzysta akrów wokół wejścia to wystarczająca strefa bezpieczeństwa, więc dlaczego zabrali ziemię ranczerom? Dom wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Ale cokolwiek się tam stało szóstego lipca, spowodowało dwa posunięcia ze strony wojska. Po pierwsze, ogłoszenie kwarantanny tutaj, kilkanaście kilometrów od Składu, co umożliwiło im zajęcie się nami, niepożądanymi świadkami zdarzenia, i po drugie, natychmiastowe powiększenie strefy bezpieczeństwa wokół Składu, czyli ustanowienie dodatkowego obszaru podlegającego kwarantannie. Mam przeczucie, że jeśli chcemy się dowiedzieć, co nas spotkało i co wciąż się z nami dzieje, musimy skoncentrować się na Grzmiącym Wzgórzu. Zapadło milczenie. Choć wszyscy skończyli jeść, nikt nie miał ochoty na deser. Marcie rysowała łyżką kręgi w sosie na talerzu, tworząc płynne księżyce. Nikt się nie ruszył, żeby zebrać brudne talerze ze stołu. Doszli do sedna sprawy: jak wystąpić przeciwko siłom tak potężnym jak rząd i armia Stanów Zjednoczonych? Jak sforsować mur tajemnicy, wzniesiony w imię bezpieczeństwa narodowego mocą państwa i stojącego za nim prawa? - Mamy dość, żeby iść z tym do mediów-powiedziała po chwili Jorja Monatella. Śmierć Zebediaha Lomacka i Alana, morderstwo Pabla Jacksona. Podobieństwo koszmarów, które nękają wielu z was. Zdjęcia. Media uwielbiają takie sensacje. Gdy powiemy światu o tym, co nas spotkało, będziemy mieć za sobą potęgę prasy i opinię publiczną. - To na nic - stwierdził Ernie. - Jeśli to zrobimy, wojsko zacznie grać na zwłokę. Stworzą jeszcze bardziej mylącą zasłonę dymną. Nie pękną pod naciskiem jak politycy. Jeżeli natomiast zaczniemy na własną rękę szukać odpowiedzi, będą tak pewni siebie, że nie podejmą żadnych działań. - Nie zapominajcie też - dodała Ginger - że pułkownik Falkirk był przeciwny blokowaniu naszych wspomnień. Wolał nas zabić. Nie mamy powodu sądzić, że nagle złagodniał. Jego decyzja została uchylona, ale jeśli spróbujemy podać do wiadomości publicznej wszystko, co wiemy, może przekonać swoich zwierzchników o konieczności zastosowania radykalnych środków. - Może jednak powinniśmy pójść do mediów, nawet jeśli nie jest to bezpieczne zasugerowała Sandy. - Myślę, że Jorja ma rację. Przecież i tak nie zdołamy dostać się do Składu i zobaczyć, co się tam dzieje. Mają ochronę i pancerne wrota mogące wytrzymać atak nuklearny. - Nie. Myślę, że Ernie ma rację - powiedział Dom. - Musimy trzymać się w cieniu i szukać słabego punktu, dopóki nie znajdziemy sposobu wejścia do Składu.
- Wygląda na to, że oni nie mają żadnych słabych punktów - mruknęła Sandy. - Ich przykrywka rozpada się na kawałki, bo nasze blokady pamięci zaczynają się kruszyć - oświadczyła Ginger. - Za każdym razem, gdy ktoś z nas przypomina sobie kolejny szczegół, powstaje w niej kolejna dziura. - Tak, ale wydaje mi się, że mogą łatać je prędzej, niż my robić nowe - odparł Ned, nie kryjąc sceptycyzmu. - Zacznijmy myśleć pozytywnie - burknął Ernie. Uśmiechając się łagodnie, Brendan Cronin powiedział: - Masz rację. Nie powinniśmy być pesymistami. Nie wolno nam być pesymistami, bo zamierzamy wygrać. - Jego głos był przepojony spokojem i przekonaniem wyrastającym z wiary w nieuchronność wyjątkowego przeznaczenia. Tym razem jednak ton głosu i zachowanie księdza nie tylko nie podniosły Dorna na duchu, lecz z jakiegoś dziwnego powodu poruszyły w nim osad strachu. - Ilu ludzi stacjonuje w Grzmiącym Wzgórzu? - zapytała Jorja. Zanim Dom albo Ginger zdążyli jej odpowiedzieć, na szczycie schodów prowadzących z recepcji pojawił się jakiś mężczyzna. Zbliżał się do czterdziestki, był szczupły, ciemnowłosy i smagły, z zezem w lewym oku. Choć drzwi na dole były zamknięte, a linoleum na schodach nie wyciszało kroków, pojawił się w magicznej ciszy, jakby nie był człowiekiem z krwi i kości, lecz zjawą z ektoplazmy. - Na miłość boską, zamknijcie się - powiedział zwyczajnym ludzkim głosem. - Jeśli myślicie, że możecie spiskować tutaj w tajemnicy, popełniacie poważny błąd. * Wszystkie pomieszczenia poligonu doświadczalnego Shenkfield, leżącego trzydzieści kilometrów na południowy zachód od motelu Zacisze - laboratoria, biura administracyjne, centrum dowodzenia ochrony, stołówka, sala rekreacyjna i kwatery mieszkalne - znajdowały się pod ziemią. W czasie gorących okresów letnich i ostrzejszych zim utrzymanie odpowiedniej temperatury i wilgotności w podziemnych pomieszczeniach było łatwiejsze i bardziej ekonomiczne niż w budynkach na powierzchni. Ale taka lokalizacja obiektu wynikała przede wszystkim z powodu częstego testowania broni chemicznej - a niekiedy także biologicznej - na otwartej przestrzeni. Testy te miały na celu zbadanie wpływu światła słonecznego, wiatru i innych czynników naturalnych na rozprzestrzenianie się i siłę zabójczych gazów, proszków i różnego rodzaju zawiesin. Gdyby budynki znajdowały się nad ziemią, niespodziewana zmiana wiatru mogłaby spowodować ich skażenie, zamieniając cały personel w mimowolne króliki doświadczalne.
Niezależnie od zaangażowania w pracę czy rozrywkę, załoga Shenkfield nigdy nie zapominała, że przebywa pod ziemią, bo nieustannie przypominały o tym dwie rzeczy: brak okien oraz hałas, na który składał się szum powietrza i pomruk silników wtłaczających je do przewodów wentylacyjnych. Siedząc przy metalowym biurku w biurze, które zostało mu tymczasowo przydzielone, i czekając niecierpliwie na sygnał telefonu, pułkownik Leland Falkirk myślał: Boże, jak ja nienawidzę tego miejsca! Nieustanny szum i syczenie systemu doprowadzania powietrza przyprawiał go o ból głowy. Odkąd przybył tu w sobotę, jadł aspirynę jak cukierki. Wytrząsnął dwie kolejne tabletki z buteleczki. Ze stojącej na biurku karafki nalał do szklanki wody, ale nie chciał popijać tabletek. Wrzucił je do ust i rozgryzł. Miały gorzki smak, tak obrzydliwy, że niemal się zakrztusił. Nie sięgnął jednak po wodę. Nie wypluł aspiryny. Wytrzymał. Samotne, żałosne dzieciństwo pełne niepewności i bólu, a potem jeszcze gorsza młodość nauczyły Lelanda Falkirka, że życie jest ciężkie, okrutne i niesprawiedliwe, że tylko głupcy wierzą w nadzieję czy zbawienie i że tylko najtwardsi mogą przetrwać. Od wczesnych lat zmuszał się do robienia rzeczy, które były emocjonalnie, psychicznie i fizycznie wyczerpujące, bo uznał, że dzięki temu stanie się twardszy i mniej wrażliwy. Hartował swoją wolę całą gamą wyzwań, od żucia aspiryny po poważniejsze próby, takie jak wyprawy, które nazywał „wędrówkami przetrwania”. Ekspedycje te trwały co najmniej dwa tygodnie i stawiały go twarzą w twarz ze śmiercią. Polegało to na tym, że skakał ze spadochronem do lasu albo dżungli, daleko od najbliższej ludzkiej siedziby, bez prowiantu, kompasu, nawet zapałek. Miał tylko ubranie na grzbiecie, a jego jedyną bronią były gołe ręce. Cel: dotrzeć do cywilizacji. Spędził na tej dobrowolnej katordze wiele urlopów i uważał, że było warto, bo wracał twardszy i bardziej samowystarczalny niż na początku każdej takiej przygody. Teraz jadł aspirynę na sucho. Rozgniótł tabletki na proszek, który w połączeniu ze śliną utworzył kwaśną papkę. - Dzwoń, do cholery - powiedział do telefonu na biurku. Miał nadzieję otrzymać wiadomości, które pozwolą mu opuścić tę norę. W DERO, Wewnętrznej Organizacji Reagowania Kryzysowego, oficer w stopniu pułkownika był przede wszystkim oficerem polowym, nie gryzipiórkiem, jak to często bywa w innych formacjach. Rodzimą bazą Falkirka było nie Shenkfield, lecz Grand Junction w
Kolorado, ale nawet tam niewiele czasu spędzał w biurze. Będąc człowiekiem aktywnym fizycznie, w tych niskich, pozbawionych okien pomieszczeniach czuł się jak w wielokomorowym grobowcu. Gdyby brał udział w jakiejkolwiek innej misji, założyłby tymczasową kwaterę główną w Grzmiącym Wzgórzu. Skład również mieścił się pod ziemią, ale jego pomieszczenia były przestronne i wysokie. Trzymał swoich ludzi z dala od Grzmiącego Wzgórza, ponieważ nie chciał zwracać uwagi na to miejsce z powodu sekretu, jaki w sobie kryło. W górach przy drodze dojazdowej mieszkało kilku farmerów. Gdyby zauważyli w pełni wyekwipowaną kompanię DERO zmierzającą do Składu, zaczęliby się zastanawiać. Nie wolno było dopuścić, żeby miejscowi snuli jakieś domysły na temat Grzmiącego Wzgórza. Niespełna dwa lata temu wykorzystał Shenkfield jako zasłonę dymną, żeby odwrócić uwagę od Składu. Teraz, gdy nastąpił kolejny kryzys, żołnierze DERO również mieli zostać w Shenkfield, dzięki czemu będzie mógł w podobny sposób dezinformować prasę i społeczeństwo. Drugim powodem założenia kwatery głównej w Shenkfield było to, że żywił poważne podejrzenia wobec całego personelu Składu: nie ufał nikomu, nie czuł się wśród tych ludzi bezpiecznie. Mogli być... odmienieni. Trzymał resztki zgryzionej aspiryny w ustach tak długo, że przyzwyczaił się do gorzkiego smaku. Już nie miał mdłości, już nie walczył z odruchem wymiotnym, więc teraz mógł napić się wody. Opróżnił szklankę czterema łykami. Przemknęło mu przez głowę, czy nie przekroczył granicy, która oddziela konstruktywne znoszenie bólu od czerpania z niego przyjemności. W chwili gdy zadał sobie to pytanie, wiedział już, że tak: do pewnego stopnia stał się masochistą. Wiele lat temu. Doskonale zdyscyplinowanym masochistą - odnoszącym korzyści z zadawanych sobie cierpień, umiejącym panować nad bólem, niepozwalającym, by ból przejął nad nim kontrolę ale masochistą. Z początku katował się tylko po to, żeby stać się twardszym, ale gdzieś po drodze samoudręka zaczęła sprawiać mu przyjemność. Uświadomiwszy sobie ten fakt, zamrugał ze zdziwienia, patrząc na pustą szklankę. W wyobraźni zobaczył samego siebie za ponad dziesięć lat: sześćdziesięcioletni zboczeniec, który codziennie rano wbija sobie bambusowe drzazgi pod paznokcie, żeby zaznać rozkoszy i przyspieszyć bicie serca. Był to ponury obraz. Ale był też zabawny i Leland parsknął śmiechem. Jeszcze przed rokiem nie byłby zdolny do samokrytycznego spojrzenia na siebie. Nigdy też zbyt często się nie śmiał. Do niedawna. Ostatnio nie tylko zauważał wcześniej niedostrzegane cechy swojego charakteru, ale zaczął również zdawać sobie sprawę, że mógł i
powinien zmienić niektóre z nich. Zrozumiał, że dzięki temu jego życie może stać się lepsze i wcale nie musi rezygnować z twardości. Był to dziwny stan umysłu, ale znał jego przyczynę. To, co go spotkało dwa lata temu, wszystko, co wtedy i obecnie działo się w Grzmiącym Wzgórzu, musiało zmienić jego życie. Zabrzęczał telefon. Falkirk chwycił słuchawkę z nadzieją, że dowie się, jak wygląda sytuacja w Chicago. Dzwonił Henderson z Monterey w Kalifornii z raportem, że operacja w domu Salcoego przebiega gładko. Latem półtora roku temu Gerald Salcoe wraz z żoną i dwoma córkami wynajął dwa pokoje w motelu Zacisze. W niewłaściwym czasie. Ostatnio u całej czwórki nastąpiła znaczna deterioracja blokad pamięci. Wykorzystywani zwykle w tajnych zagranicznych operacjach specjaliści CIA od prania mózgu, których wypożyczono na lipcową akcję w Zaciszu, obiecali skutecznie stłumić wspomnienia świadków. Ale warunkowanie przestawało działać. Przeżycia tych ludzi były zbyt głębokie i wstrząsające, żeby ich stłumienie nie nastręczało kłopotów; zakazane wspomnienia wywierały nieustanny nacisk na blokady pamięci. Specjaliści od kontroli umysłów przysięgali, że jeszcze jedna trzydniowa sesja zagwarantuje dożywotnie milczenie świadków. Teraz FBI i CIA nielegalnie przetrzymywały Salcoeów w Monterey, poddając ich kolejnemu skomplikowanemu procesowi tłumienia wspomnień i wprowadzania zmian w pamięci. Ale choć Cory Henderson, agent FBI, który telefonował do pułkownika, twierdził, że wszystko idzie dobrze, Leland doszedł do wniosku, że sprawa jest przegrana. Tego sekretu nie da się utrzymać w tajemnicy. Poza tym w operacji brało udział mnóstwo ludzi: agenci FBI i CIA, cała kompania DERO, cywile. A to oznaczało zbyt wielu wodzów i za mało Indian. Leland był dobrym żołnierzem. Odpowiedzialny za militarną stronę operacji, wypełniał swoje zadanie, choć wydawało się beznadziejne. - Kiedy zajmiecie się innymi świadkami z motelu? - zapytał Henderson. Tak właśnie nazywano wszystkich ludzi, którzy w lipcu zostali poddani praniu mózgu - świadkami. Leland uważał, że to trafne określenie, bo poza dosłownym znaczeniem miało mistyczny i religijny wydźwięk. Pamiętał, jak w dzieciństwie rodzice zabierali go do Namiotu Odnowy, w którym dziesiątki zielonoświątkowców wiły się po ziemi, podczas gdy pastor wrzeszczał: „Bądźcie świadkami cudu, bądźcie szczerymi świadkami Pana!”. To, co widzieli świadkowie z motelu Zacisze, było równie dramatyczne, zdumiewające, uczące pokory i przerażające jak oblicze Boga, które pragnęli ujrzeć zielonoświątkowcy.
- Możemy zająć motel w ciągu pół godziny - odparł Leland. - Ale nie wydam rozkazu, dopóki ktoś nie uporządkuje bałaganu u Calvina Sharkle’a w Chicago. I dopóki nie będę wiedział, co się dzieje w Illinois. - Ale burdel! Dlaczego do tego dopuszczono? Należało zgarnąć Sharkle’a wcześniej i poddać go nowemu programowi tłumienia wspomnień, tak jak zrobiliśmy to z rodziną Salcoeów. - To nie ja zawaliłem sprawę. Za monitorowanie świadków odpowiada FBI. Ja tylko po was sprzątam. Henderson westchnął. - Nie próbuję zwalać winy na pańskich ludzi, pułkowniku. Ale pan też nie powinien nas obwiniać. Kłopot w tym, że choć obserwujemy każdego świadka tylko przez cztery dni w miesiącu i przesłuchujemy jedynie połowę nagrań rozmów telefonicznych, potrzebujemy do tego dwudziestu pięciu agentów. A mamy zaledwie dwudziestu. Poza tym ta cholerna sprawa jest tak bardzo tajna, że tylko trzech z nich wie, dlaczego inwigilują świadków. Dobry agent nie lubi być trzymany w niewiedzy, bo wtedy sądzi, że mu się nie ufa. To sprawia, że staje się niedbały. Kiedy Sharkle zaczął przełamywać blokadę pamięci, nikt tego nie zauważył do momentu kryzysu. Jak mogliśmy myśleć, że zdołamy utrzymać takie skomplikowane oszustwo w tajemnicy? To idiotyzm. Powiem panu, na czym polega nasz problem: uwierzyliśmy tym patałachom z CIA. Uwierzyliśmy, że te sukinsyny rzeczywiście zrobią to, co obiecywali. - Przecież wam mówiłem, że było prostsze rozwiązanie - przypomniał mu Leland. - Zabić ich wszystkich? Zabić trzydziestu jeden obywateli tylko dlatego, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie? - Nie proponowałem tego poważnie, ale uważałem, że zachowanie tajemnicy będzie wymagało zastosowania drastycznych metod. Milczenie po drugiej stronie sugerowało, że Henderson nie wierzy w zapewnienia Lelanda. - Czy zajmie pan motel dzisiejszej nocy? - zapytał w końcu. - Jeśli sytuacja w Chicago się wyklaruje, jeśli będę wiedział, co się tam dzieje, ruszymy w nocy. Ale pewne pytania wymagają odpowiedzi. Te dziwne... fenomeny psychiczne. Co oznaczają? Obaj to wiemy, prawda? I obaj rzygamy ze strachu. Nie, Henderson, nie zajmę motelu i nie narażę moich ludzi, dopóki nie zorientuję się w sytuacji odparł Leland i odłożył słuchawkę.
Grzmiące Wzgórze. Chciał wierzyć, że to, co się działo w górach, zapewni ludzkości lepszą przyszłość, niż na to zasługiwała, ale w głębi serca obawiał się, iż zamiast tego nastąpi koniec znanego mu świata. * Kiedy Jack wszedł do salonu - zamienionego w jadalnię - i odezwał się do zebranych tam osób, kilka z nich krzyknęło i zaczęło gwałtownie wstawać, potrącając stół i wprawiając w drżenie zastawę, a pozostali skulili się na krzesłach, jakby myśleli, że przyszedł ich zabić. Zostawił uzi na dole, żeby nie wywołać paniki, ale jego niespodziewane wejście i tak wszystkich przeraziło. I dobrze. Może staną się ostrożniejsi. Tylko mała dziewczynka, rysująca księżyce w sosie na talerzu, nie zareagowała na jego przybycie. - W porządku, wszystko w porządku, zachowajcie spokój - powiedział, niecierpliwie machając ręką. - Jestem jednym z was. Tamtej nocy zatrzymałem się w motelu jako Thornton Wainwright. Pewnie szukaliście mnie pod tym nazwiskiem, ale naprawdę nazywam się inaczej. Wyjaśnię wam to później. A teraz... Nagle wszyscy jednocześnie zasypali go pytaniami. - Skąd pan... - ...cholera, ale się wystraszyłem... - Jak pan... - ...proszę nam powiedzieć, czy... Jack musiał podnieść głos, żeby ich uciszyć. - To nie miejsce na dyskutowanie o takich rzeczach - oświadczył. - Na litość boską, ktoś może was podsłuchiwać. Ja robiłem to prawie przez godzinę. A skoro ja słyszałem wszystko, o czym mówiliście, mogli was słyszeć także ci, przeciwko którym spiskujecie. Patrzyli na niego w milczeniu, zaskoczeni stwierdzeniem, że ich prywatność jest iluzją. Potem wielki kanciasty mężczyzna z siwymi, krótko ściętymi włosami zapytał: - Myślisz, że mogą tu być pluskwy? Trudno mi w to uwierzyć. Sprawdziłem, wiesz, szukałem wszędzie, ale nic nie znalazłem. A mam pewne doświadczenie w tych sprawach. - Ty pewnie jesteś Ernie - powiedział Jack ostrym, zimnym tonem. Nie mógł pozwolić, żeby się odprężyli. Musieli zrozumieć, że powinni uważać w czasie prowadzenia rozmów. Musi im dać taką nauczkę, żeby zapamiętali ją do końca życia. - Słyszałem, jak mówiłeś, że służyłeś w wywiadzie piechoty morskiej. Ile lat temu? Pewnie z dziesięć. Od tej pory wiele się zmieniło, człowieku. Wcale nie trzeba tu wchodzić i zakładać urządzeń podsłuchowych. Dzisiejsze mikrofony pistoletowe są o niebo lepsze od dawnych urządzeń podsłuchowych. Można też podpiąć specjalny transmiter do swojego telefonu i wybrać twój
numer. - Jack przepchnął się obok Erniego i podszedł do aparatu, który stał na stoliku przy sofie - Wiesz, co to jest transmiter, Ernie? Gdy wybiorą twój numer, tonowy sygnał oscylatora wyłącza dzwonek, jednocześnie otwierając mikrofon w słuchawce. Nie słyszysz sygnału i nie masz pojęcia, że twoja linia jest otwarta, ale oni mogą cię podsłuchiwać w każdym pomieszczeniu, w którym jest telefon. - Podniósł słuchawkę i obrzucił Erniego pogardliwym spojrzeniem. - Oto twoja pluskwa. Sam kazałeś ją zainstalować. - Z trzaskiem odłożył słuchawkę na widełki. - Mogę się założyć, że ostatnio często was słuchali. A dziś pewnie przez cały czas. Jeśli dalej będziecie tacy nieostrożni, równie dobrze możecie własnoręcznie poderżnąć sobie gardła i zaoszczędzić im kłopotu. To zjadliwe wystąpienie wywarło zamierzony efekt. Patrzyli na Jacka w oszołomieniu. - Czy macie tu pokój bez okien dość duży, żeby można było odbyć w nim naradę wojenną? - zapytał. - Jeżeli jest tam telefon, po prostu go odłączymy. Atrakcyjna kobieta w średnim wieku, najwyraźniej żona Erniego, którą Jack niejasno przypominał sobie z tamtego dnia sprzed półtora roku, kiedy meldował się w motelu, po chwili namysłu powiedziała: - W pobliżu jest bar. - Nie ma w nim okien? - zdziwił się Jack. - Zostały... wybite - odparł Ernie. - Teraz są zasłonięte płytami. - Więc chodźmy tam. Opracujemy plan działania, a potem wrócimy tu na dyniowe ciasto, o którym mówiliście. Zjadłem okropną kolację, podczas gdy wy mieliście same pyszności. Odwrócił się i zszedł szybko po schodach, pewny, że pójdą za nim. * Ernie doszedł do wniosku, że nie cierpi tego zezowatego skurczybyka. Jednak po pięciu minutach nienawiść przerodziła się w niechętny szacunek. Przede wszystkim docenił ostrożność, z jaką ten facet zareagował na wezwanie do motelu Zacisze. Nie przyjechał jak wszyscy inni, jakby nigdy nic. Miał nawet pistolet maszynowy. Ale gdy patrzył, jak „Thornton Wainwright” zarzuca pas uzi na ramię i kieruje się do wyjścia, wciąż piekły go słowa krytyki. Zły jak wszyscy diabli, nawet nie wziął kurtki, tylko rzucił się za nieznajomym. - Słuchaj, czemu zachowujesz się jak przemądrzały dupek? - warknął. - Mogłeś osiągnąć swój cel bez złośliwości.
- Jasne, ale nie tak szybko - odparł nieznajomy. Zanim Ernie zdołał coś odpowiedzieć, uświadomił sobie, że jest na dworze, bezbronny, w nocy, w ciemności. W połowie drogi do baru. Miał wrażenie, że zapadają mu się płuca; nie mógł wycisnąć z nich ani odrobiny powietrza. Z jego ust wyrwał się żałosny pisk. Ku jego zaskoczeniu nieznajomy natychmiast chwycił go za ramię i bez śladu wcześniejszej pogardy powiedział: - Chodź, Ernie, jesteś już w połowie drogi. Oprzyj się na mnie, dasz radę. Wściekły na siebie, że pozwolił, aby tamten widział go w chwili słabości i strachu, wściekły na niego za odgrywanie samarytanina, wyszarpnął ramię. - Daj spokój, Ernie - powiedział nieznajomy. - Kiedy was podsłuchiwałem, dowiedziałem się o twoim problemie. Nie lituję się nad tobą i nie uważam, że twój stan jest śmieszny. Rozumiesz, Ernie? Jeśli strach przed ciemnością ma coś wspólnego z sytuacją, w której wszyscy się znajdujemy, to nie twoja wina. Winni są dranie, którzy namieszali nam w głowach. Potrzebujemy się wzajemnie, jeśli chcemy przez to przejść. Oprzyj się na mnie, pomogę ci. Gdy dotrzemy do baru, natychmiast zapalimy światła. Pozwól sobie pomóc. Kiedy nieznajomy zaczął mówić, Ernie niemal się dusił, ale nim skończył, jego oddech gwałtownie przyspieszył. Jakby przyciągała go magnetyczna siła, odwrócił się od baru i spojrzał na południowy wschód, w przerażającą ciemność ogromnego pustkowia. Nagle zrozumiał, że boi się nie samej ciemności, lecz czegoś, co było w niej szóstego lipca tamtego złego lata. Patrzył w kierunku tajemniczego miejsca przy autostradzie, dokąd poszli wczoraj, aby szukać wskazówek. Zjawiła się Faye i wzięła go za rękę. Ale gdy zezowaty mężczyzna chciał chwycić Erniego za drugie ramię, złość nie pozwoliła mu przyjąć pomocy. - Dobra, dobra - powiedział nieznajomy. - Jesteś starym, twardym skurczybykiem z piechoty morskiej i trzeba czasu, żeby twoja zraniona duma się zagoiła. Śmiało, wkurzaj się na mnie dalej. Zaślepiła cię złość i tylko dzięki temu doszedłeś aż tutaj w ciemności, prawda? Tylko przez głupi, ślepy gniew. Jeśli nie przestaniesz się wkurzać, może dasz radę dojść do samego baru. Ernie wiedział, że zezowaty nie jest okrutny, że dopieka mu specjalnie, aby mógł dotrzeć do baru Zacisze. Nienawidź mnie, mówił, a strach przed ciemnością zmaleje. Skup się na mnie i stawiaj krok za krokiem. Dla Erniego było to łatwiejsze niż wsparcie się na ramieniu nieznajomego. Gdyby nie śmiertelny strach przed nocą, rozbawiłoby go takie
podpuszczanie, ale nie pozwolił, żeby gniew wystygł, i ruszył dalej. Po chwili przestąpił próg baru i odetchnął z ulgą, gdy zapaliły się światła. - Ależ tu zimno - mruknęła Faye i podeszła do termostatu, żeby włączyć piec olejowy. Siedząc na krześle pośrodku sali, plecami do drzwi, Ernie powoli dochodził do siebie. Patrzył, jak zezowaty mężczyzna chodzi od okna do okna, sprawdzając płyty ze sklejki, którymi zastąpili wytłuczone szyby. Ku własnemu zaskoczeniu uświadomił sobie, że nienawiść zniknęła, a na jej miejscu pozostała tylko antypatia. Przybysz obejrzał automat telefoniczny przy drzwiach. Nie mógł go odłączyć, więc podniósł słuchawkę i wyrwał sznur. - Za bufetem jest prywatny telefon - powiedział Ned. Nieznajomy kazał go odłączyć i Ned natychmiast to zrobił. Potem kazał Brendanowi i Ginger zsunąć trzy stoliki i dostawić krzesła, żeby wszyscy mogli usiąść, a oni posłuchali go bez słowa. Ernie z ciekawością obserwował zezowatego mężczyznę. Drzwi frontowe, które nie pękły w czasie dziwnego fenomenu w sobotnią noc, bo były ze szkła znacznie grubszego niż szyby w oknach, nie były zabite sklejką, stanowiły więc dogodny punkt dla każdego, kto chciałby ich podsłuchiwać przy użyciu mikrofonu kierunkowego. Nieznajomy zapytał, czy zostały jeszcze jakieś płyty, a gdy Dom przytaknął, wysłał go razem z Nedem po odpowiednie kawałki do budynku gospodarczego za motelem. Gdy wrócili z płytą nieco większą niż drzwi, ustawił ją przed szklanym wejściem i zaparł stolikiem. - Dalekie to od doskonałości - mruknął - ale chyba wystarczy, żeby uniemożliwić podsłuch. - Potem poszedł „rzucić okiem na zaplecze”, a po drodze kazał Sandy włączyć szafę grającą, nastawić ją na odtwarzanie i zaprogramować kilka piosenek. - Dźwięki w tle utrudniają podsłuchiwanie - wyjaśnił. Jeszcze nie skończył mówić, a Sandy już ruszyła do szafy grającej, by wykonać polecenie. Nagle Ernie zrozumiał przyczynę swojej fascynacji zezowatym. Facet szybko myślał, a jego precyzyjne ruchy i umiejętność dowodzenia wskazywały, że jest - albo był zawodowym żołnierzem, oficerem, i to cholernie dobrym oficerem. Umiał nastrajać głos na onieśmielającą twardą nutę i zaraz potem na przypochlebną. O rany, pomyślał Ernie, on jest podobny do mnie! To dlatego tak szybko i skutecznie zdołał dopiec mu w motelu. Wiedział, gdzie wbijać szpile, bo obaj byli ulepieni z tej samej gliny. Ernie zaśmiał się cicho. Czasami jestem patentowanym osłem, pomyślał.
Zezowaty wrócił z zaplecza i uśmiechnął się z zadowoleniem, gdy zobaczył, że wszyscy siedzą przy długim stole zestawionym z trzech mniejszych przez Brendana i Ginger. Podszedł do Erniego. - Bez urazy? - zapytał. - Do licha, tak. I dzięki... wielkie dzięki. Przybysz stanął u szczytu stołu, gdzie czekało na niego krzesło. Z szafy grającej płynął cichy śpiew Kenny’ego Rogera. Nieznajomy powiedział: - Nazywam się Jack Twist i wiem nie więcej niż wy na temat tego, co się święci, a pewnie znacznie mniej. To wszystko przyprawia mnie o ciarki, ale powiem wam, że po raz pierwszy od ośmiu lat naprawdę czuję, iż stoję po właściwej stronie, po raz pierwszy czuję się jak jeden z dobrych facetów i... na Boga, nie macie pojęcia, jak bardzo tego potrzebowałem. * Porucznik Tom Horner, adiutant pułkownika Falkirka, miał ogromne ręce. Mały magnetofon zupełnie w nich ginął, gdy niósł go do biura bez okien. Można by pomyśleć, że powinien mieć kłopoty z obsługiwaniem klawiszy wielkimi paluchami, ale był bardzo zręczny. Położył magnetofon na biurku, włączył i nastawił na odtwarzanie. Taśma została przegrana z magnetofonu szpulowego, który służył do rejestrowania wszystkich rozmów podsłuchiwanych przez aparaty telefoniczne w Zaciszu. Była na niej rozmowa kilku osób sprzed zaledwie paru minut. Pierwsza część dotyczyła odkrycia, że źródłem ich kłopotów jest nie Shenkfield, lecz Grzmiące Wzgórze. Leland słuchał tego z przerażeniem. Nie spodziewał się, że świadkowie tak szybko trafią na właściwy trop. Ich przebiegłość martwiła go i złościła. Z nagrania: Na miłość boską, zamknijcie się. Jeśli myślicie, że możecie spiskować tutaj w tajemnicy, popełniacie poważny błąd. - To Twist - powiedział porucznik Horner. Miał gruby, niski głos, który kontrolował równie dobrze jak swoje ogromne ręce: z jego ust płynęło łagodne dudnienie. Zatrzymał taśmę. - Wiedzieliśmy, że tu jedzie i jest niebezpieczny. Przypuszczaliśmy, iż będzie ostrożniejszy niż inni, ale nie sądziliśmy, że przygotuje się tak, jakby wyruszał na wojnę. Z tego, co wiedzieli, blokada pamięci Jacka Twista nie została poważnie naruszona. Nie miał ataków fugi, nie lunatykował, nie miał fobii ani obsesji. Tylko jedna rzecz mogła zmusić go do nagłego wyczarterowania odrzutowca i przybycia do hrabstwa Elko: list od tego samego zdrajcy, który wysłał Corvaisisowi i Błockom zdjęcia. Leland Falkirk był wściekły. Ktoś zaangażowany w tuszowanie prawdy, prawdopodobnie ktoś z Grzmiącego Wzgórza, sabotował operację. Dokonał tego odkrycia
dopiero w zeszłą sobotę, gdy Dominick Corvaisis i Blockowie siedzieli w kuchni przy stole i rozmawiali o dziwnych zdjęciach, które otrzymali pocztą. Natychmiast kazał przeprowadzić dochodzenie i dokładnie sprawdzić wszystkich w Składzie, ale śledztwo posuwało się wolniej, niż się spodziewał. - Dalej jest jeszcze gorzej - powiedział Horner. Leland słuchał, jak Twist mówi zebranym o mikrofonach pistoletowych i transmiterze. Zszokowani, przenieśli się gdzieś indziej, by poza zasięgiem podsłuchu opracować strategię. - Są teraz w barze. - Horner wyłączył magnetofon. - Odłączyli telefony. Rozmawiałem przez radio z obserwatorami na południe od osiemdziesiątki. Widzieli świadków przechodzących do barn, ale nie słyszą ich przez mikrofon kierunkowy. - I nie usłyszą - rzekł Leland cierpko. - Twist wie, co robi. - Skoro już wiedzą o Grzmiącym Wzgórzu, musimy się nimi jak najszybciej zająć. - Czekam na wiadomości z Chicago. - Sharkle wciąż barykaduje się w domu? - Z tego, co ostatnio słyszałem, tak - odparł Leland. - Muszę wiedzieć, czy jego blokada pamięci zupełnie się rozpadła. Jeśli tak i jeśli będzie miał okazję powiedzieć komuś, co widział tamtego lata, operacja będzie spalona. W takim wypadku zajęcie motelu byłoby błędem. Musimy opracować inny plan. * Czując się bezpiecznie na kolanach matki, Marcie zasnęła, zanim Jack Twist się przedstawił. Pomimo drzemki w samolocie, jej oczy okalały ciemne kręgi zmęczenia, a na bladej jak porcelana skórze odznaczała się siateczka niebieskich żyłek. Jorja też odczuwała zmęczenie, ale spektakularne przybycie Twista okazało się skutecznym antidotum na usypiające skutki obfitej kolacji. Była całkowicie przytomna i chciała usłyszeć, co ten człowiek ma do powiedzenia. Zaczął od krótkiej wzmianki o uwięzieniu w Ameryce Środkowej i zakończeniu kariery wojskowej. Z jego słów wynikało, że pobyt w obozie był bardziej nudny i frustrujący niż straszny, ale Jorja domyślała się, że dużo wycierpiał. Jego rzeczowy ton sugerował, że jest człowiekiem świadomym własnej wartości, własnego potencjału emocjonalnego, fizycznego i intelektualnego, i nie musi się chełpić ani wysłuchiwać cudzych pochwał. O Jenny, swojej żonie, mówił ze znacznie mniejszą rezerwą. Jorja słyszała w jego głosie kadencje rozpaczy; pod udawanym spokojem płynęła rzeka miłości i tęsknoty. Psychiczny i duchowy związek Jacka Twista i Jenny przed śpiączką musiał być wyjątkowy, bo tylko wyjątkowa, magiczna więź mogła przetrwać w czasie jej długiego, podobnego do
śmierci snu. Jorja próbowała sobie wyobrazić takie małżeństwo, ale po chwili zrozumiała, że niezależnie od magii Jack nie byłby tak głęboko oddany dotkniętej nieszczęściem żonie, gdyby był słabszym człowiekiem. Ich związek był wyjątkowy, tak, ale jeszcze bardziej wyjątkowy był ten mężczyzna. Uświadomienie sobie tego zwiększyło znacznie jej zainteresowanie Jackiem Twistem i jego historią. Niewiele mówił na temat tego, w jaki sposób finansował długi pobyt żony w sanatorium. Dał do zrozumienia, że to, co robił, było nielegalne i nie jest z tego dumny, i na koniec oświadczył, że jego życie w niezgodzie z prawem dobiegło końca. - Dobrze, że przynajmniej nikogo nie zabiłem, bo moglibyście zostać oskarżeni o udzielanie pomocy zabójcy. Najwyraźniej tajemnicze wydarzenia tamtej lipcowej nocy również wpłynęły na Jacka Twista, tyle że, jak w przypadku Sandy, spowodowały jedynie korzystne zmiany. - Z twoich słów wynikało, że byłeś zawodowym złodziejem - powiedział Ernie Błock. Gdy Jack nie odpowiedział, podjął: - Przyszło mi na myśl, że ludzie, którzy zrobili nam pranie mózgu, zmusili cię do wyjawienia szczegółów twojej przestępczej działalności. Z pewnością skrytki depozytowe, w których znalazłeś pocztówki, założyłeś pod fałszywymi nazwiskami, używanymi w czasie popełniania przestępstw. A to oznacza, że wojsko i rząd wiedzą o twojej działalności od tamtego lipca. Milczenie Jacka potwierdzało słuszność tych wniosków. - A jednak po zablokowaniu twoich wspomnień o tym, co tu się stało tamtego lata ciągnął Ernie - wypuścili cię i pozwolili działać dalej. Do licha, dlaczego? Potrafię zrozumieć, że wojsko i rząd naginają, a nawet łamią prawo, żeby coś ukryć, jeśli robią to w imię bezpieczeństwa narodowego. Ale generalnie powinni stać na straży prawa. Dlaczego więc choćby anonimowo nie poinformowali policji w Nowym Jorku albo nie przyłapali cię na gorącym uczynku? - Ponieważ od początku nie byli pewni, czy nasze blokady pamięci wytrzymają odparła Jorja. - Obserwowali nas, przynajmniej od czasu do czasu, sprawdzając, czy nie potrzebujemy kursu utrwalającego zapomnienie. To, co spotkało Ginger i Pabla Jacksona, wyraźnie o tym świadczy. Gdyby uznali, że trzeba zgarnąć Jacka, albo kogokolwiek z nas, i poddać następnej sesji z udziałem speców od kontroli umysłów, chcieliby go mieć w zasięgu ręki. Znacznie łatwiej jest zwinąć kogoś z mieszkania albo z samochodu niż wyłuskać z więzienia.
- Chyba masz rację - powiedział Jack, uśmiechając się do niej. - Absolutną rację. Jego uśmiech zmroził ją za pierwszym razem, ale teraz odebrała go inaczej; był cieplejszy, niż jej się wcześniej wydawało. Marcie zamruczała coś przez sen i Jorja, nagle zawstydzona, skorzystała z pretekstu i opuściła głowę. - Chroniona przez nich tajemnica jest tak ważna, że pozwolili mi bezkarnie popełniać przestępstwa, jakie tylko chciałem - dodał Jack. Ginger Weiss pokręciła głową. - Może nie. Może sami doprowadzili do tego, że narosło u ciebie poczucie winy. Może to oni posiali nasienie zmiany. - Nie. Skoro nie mieli czasu, żeby wpleść historię o toksycznym wycieku w fałszywe wspomnienia nas wszystkich, nie zawracaliby sobie głowy sprowadzaniem mnie na uczciwą drogę. Poza tym... trudno mi to wyjaśnić... ale od czasu przybycia tutaj czuję, że odnalazłem drogę powrotną do społeczeństwa, ponieważ półtora roku temu spotkało nas coś ważnego. To tajemnicze zdarzenie pozwoliło mi spojrzeć na wszystko z innej perspektywy i zobaczyć, że żadne z moich złych doświadczeń nie było na tyle złe, aby usprawiedliwić życie, jakie do tej pory prowadziłem. - Tak! - zawołała Sandy. - Ja też to czuję. Całe piekło, jakie przeszłam w dzieciństwie, straciło znaczenie po tym, co się stało w lipcu. Milczeli, próbując sobie wyobrazić, co mogło być aż tak bardzo wstrząsające, że w porównaniu z tym nawet najbardziej bolesne przeżycia wydawały się nieistotne. Nie potrafili jednak. Po ponownym nastawieniu szafy grającej Jack zadał mnóstwo pytań, wypełniając luki w swojej wiedzy na temat ich przeżyć. Potem rozpoczął dyskusję o strategii, formułując listę zadań na jutro. Jorja była zafascynowana jego przywódczymi zdolnościami. Przedyskutowali kroki, jakie należy podjąć, i ustalili plan. Zgodzili się wykonać proponowane zadania, przy czym nikt nie miał wrażenia, że Jack nimi rządzi czy manipuluje. Zjawiając się w mieszkaniu Blocków, udowodnił, że umie zapanować nad sytuacją, i dzięki sile swojej osobowości sprawiał, że ludzie go słuchali. Teraz dyrygował nimi w bardziej subtelny sposób, a szybkość, z jaką poddali się jego woli, świadczyła o tym, iż zastosował właściwą taktykę. Jorja zrozumiała, że zrobił na niej wrażenie z tych samych powodów co Ginger Weiss. Widziała w nim osobę, jaką sama starała się być po rozwodzie - i mężczyznę, jakim nigdy nie mógłby się stać Alan.
Ostatni omawiany problem dotyczył niebezpieczeństwa ataku Falkirka. Ponieważ istniała możliwość, że w najbliższej przyszłości blokady pamięci ulegną znacznemu - albo zupełnemu - rozpadowi, obecnie stanowili dla wroga o wiele większe zagrożenie niż w czasie minionego półrocza. Jutro w trakcie wykonywania różnych zadań przez większą część dnia będą rozdzieleni, ale tej nocy byli łatwym celem. Zadecydowali, że większość położy się spać, a dwie czy trzy osoby pojadą do Elko i spędzą kilka godzin na krążeniu po mieście, zawsze w mchu, wciąż czujni. Jeśli Zacisze było pod obserwacją, przeciwnik zrozumie, że nie zdoła zgarnąć wszystkich za jednym zamachem. O czwartej nad ranem druga grupa zmieni członków pierwszej, żeby też mogli złapać parę godzin snu. - Zgłaszam się na ochotnika do pierwszego zespołu - oświadczył Jack. - Muszę tylko przyprowadzić cherokee ze wzgórz. Kto pojedzie ze mną? - Ja - zgłosiła się szybko Jorja i dopiero potem spojrzała na śpiącą córkę. - To znaczy, jeśli ktoś weźmie Marcie do swojego pokoju. - Nie ma problemu, może spać u nas - zapewniła ją Faye. Jack powiedział, że powinni podzielić się jeszcze bardziej. Brendan Cronin postanowił dołączyć do pierwszego zespołu. Jego decyzja wzbudziła w Jorji szczególne uczucie, które nieprzyjemnie ukłuło ją w serce. Dopiero znacznie później uświadomiła sobie, że było to rozczarowanie. Ponieważ wszyscy inni mieli już wyznaczone zadania, którymi musieli zająć się z samego rana, drugi zespół składał się tylko z Neda i Sandy. Uzgodnili, że spotkają się o czwartej nad ranem przy minimarkecie Arco. - Gdybyście zjawili się tam pierwsi, nie kupujcie przypadkiem hamwicha - przestrzegł ich Jack. - No cóż, to chyba wszystko. Idziemy. - Niezupełnie wszystko - powiedziała Ginger. Patrzyła na swoje splecione palce, zbierając myśli. - Od chwili gdy zjawił się Brendan, gdy na rękach jego i Dorna pojawiły się pierścienie, a potem recepcję wypełnił ten niesamowity hałas i światło... przez cały czas analizowałam wszystko, czego zdołaliśmy się dowiedzieć, próbując jakoś połączyć te dziwne zjawiska. Wydaje mi się, że część z nich potrafię wyjaśnić. Wszyscy dali do zrozumienia, że chętnie wysłuchają jej przypuszczeń. - Nasze sny są różne, ale łączy je jeden element: księżyc. Inne sny, o kombinezonach ochronnych, kroplówkach i łóżkach z pasami, okazały się oparte na prawdziwych przeżyciach, prawdziwych sytuacjach. W rzeczywistości nie były to marzenia senne, lecz wspomnienia odżywające w postaci snów. Dlatego można założyć, że księżyc również
odegrał ważną rolę w tym, co nas spotkało, że jest obrazem z przeszłości próbującym wypłynąć w naszych snach. Zgadzacie się ze mną? - Zgadzamy - przytaknął Dom, a inni pokiwali głowami. - Widzieliśmy, jak lunarna obsesja Marcie zmieniła się w fascynację szkarłatnym księżycem - kontynuowała Ginger. - A Jack powiedział, że parę dni temu w jego koszmarze zwyczajna księżycowa poświata stała się krwawym blaskiem. Nikt z nas jeszcze nie śnił o czerwonym księżycu, ale uważam, iż jego pojawienie się w snach Marcie i Jacka dowodzi, że on również jest wspomnieniem. Innymi słowy, w nocy szóstego lipca widzieliśmy coś, co sprawiło, że księżyc zrobił się czerwony. A widmowe światło z sypialni Brendana, które dziś widzieliśmy w recepcji, jest pewnego rodzaju odtworzeniem tego, co się stało z prawdziwym księżycem w tamtą lipcową noc. Widmowe światło jest wiadomością, która ma poruszyć nasze wspomnienia. - Wiadomością - powtórzył Jack. - No dobrze. Tylko kto ją wysyła? Skąd pochodzi to światło? Jak jest wytwarzane? - Nie mam pojęcia - odparła Ginger. - Ale nie wszystko naraz. Najpierw zastanówmy się, co mogło sprawić, że księżyc zrobił się czerwony. Jorja słuchała razem z innymi, najpierw z zaciekawieniem, a potem z narastającym niepokojem, gdy młoda lekarka, chodząc po barze, przedstawiała swoją teorię. * Ginger Weiss wyznawała naukowy światopogląd. Według niej cały wszechświat podlegał zasadom logiki i rozumu i nie istniały tajemnice, które nie miałyby racjonalnego wytłumaczenia. W przeciwieństwie do niektórych członków środowiska naukowego - a także medycznego - uważała, że bujna wyobraźnia wcale nie przeszkadza logice i rozumowi. Gdyby było inaczej, nie wysnułaby teorii, którą teraz dzieliła się z ludźmi zebranymi w barze Zacisze. Była to dość dziwna teoria i Ginger trochę się niepokoiła, jak zostanie przyjęta. Krążąc pomiędzy szafą grającą, bufetem i stołem, mówiła: - Ludzie, którzy zajmowali się nami przez pierwszy czy drugi dzień po uwięzieniu, nosili kombinezony mające chronić ich przed zagrożeniem biologicznym. Musieli się obawiać, że zostaliśmy czymś zainfekowani. Może więc częścią tego, co widzieliśmy, była czerwona chmura skażenia biologicznego. Kiedy przechodziła po niebie, księżyc zrobił się czerwony. - A my wszyscy zostaliśmy zarażeni jakąś dziwną chorobą - wtrąciła Jorja.
- Być może dlatego wczoraj, w tym szczególnym miejscu przy autostradzie, miałam przebłysk wspomnienia, że Dom mówi: „To jest we mnie. To jest we mnie”. Byłoby to logiczne, jeśli tamtej nocy znalazł się w czerwonej chmurze jakiegoś czynnika skażającego i poczuł, że wciąga go do płuc. Brendan powiedział nam, że te same słowa: „To jest we mnie” wypowiedział bezwiednie zeszłej nocy w Reno, gdy jego pokój wypełniło widmowe czerwone światło. - Bakterie? Choroba? W takim razie dlaczego nie zachorowaliśmy? - zapytał Brendan. - Bo natychmiast poddali nas leczeniu - odparł Dom. - Już to rozpracowaliśmy wczoraj, zanim tu przyjechałeś. Ale światło, które wypełniło biuro dziś po południu, było zbyt jasne, żeby mogło być księżycową poświatą przefiltrowaną przez czerwoną chmurę. - Wiem - przyznała Ginger, nie przestając chodzić. - Moja teoria jest niedopracowana i nie wyjaśnia wszystkiego, na przykład pierścieni na waszych rękach. Tłumaczy jednak pewne rzeczy i może, jeśli poświęcimy jej dość czasu, pozwoli nam rozwiązać inne zagadki. I ma jeden wielki plus. - Jaki? - zapytał Ned. - Może wyjaśnić cudowne uzdrowienia, jakich Brendan dokonał w Chicago. Może wyjaśnić wir papierowych księżyców w domu Zebediaha Lomacka. I zniszczenia w barze w sobotnią noc, gdy Dom próbował sobie przypomnieć, co się stało latem półtora roku temu. Może też wyjaśnić źródło widmowego światła. Gdy Ginger zaczęła mówić, szafa grająca ucichła, ale nikt nie włączył jej ponownie, bo wszyscy czekali na wyjaśnienie niewiadomego. - Do tego momentu - kontynuowała młoda lekarka - moja teoria jest łatwa do zaakceptowania. Czerwona chmura skażenia. Nietrudno wyobrazić sobie coś takiego. Ale teraz... musicie wraz ze mną wytężyć wyobraźnię. Założyliśmy, że cudowne uzdrowienia, a już na pewno zjawiska typu poltergeist, mają jakieś tajemnicze zewnętrzne źródło. Ojciec Wycazik, proboszcz Brendana, uważa, że tym źródłem jest Bóg. My jesteśmy innego zdania. Nie znamy tego źródła, ale przyjęliśmy, że to jakaś zewnętrzna siła, coś, co z nas szydzi, próbuje przekazać nam jakąś wiadomość albo nam grozi. A jeśli te cuda mają wewnętrzne źródło? Przypuśćmy, że Brendan i Dom naprawdę posiadają jakąś moc, i przypuśćmy, że posiadają ją dzięki temu, co się stało w noc czerwonego księżyca. Przypuśćmy, że mają zdolności
telekinetyczne,
umożliwiające
przesuwanie
przedmiotów
bez
dotykania.
Wyjaśniałoby to wirujące księżyce i zniszczenia w barze. Wszyscy patrzyli w oszołomieniu na Dorna i Brendana, nikt jednak nie był bardziej poruszony niż oni sami. Obaj ze zdumieniem wpatrywali się w Ginger.
- To śmieszne! - zawołał Dom. - Nie jestem medium ani czarodziejem. - Ja też nie - zawtórował mu Brendan. Ginger pokręciła głową. - Nie mówię, że świadomie. Może macie w sobie moc, lecz nie jesteście tego świadomi. Cierpliwości. Zastanówcie się nad tym. Pierścienie na rękach Brendana pojawiły się pierwszy raz, gdy czesał włosy chorej dziewczynki w szpitalu. Powiedział, iż przepełniało go współczucie, a także frustracja i złość, że nie może jej pomóc. Może ta frustracja i złość uwolniły uzdrowicielską moc, choć nie był tego świadom. Nie mógł być świadom, bo został zmuszony do zapomnienia, w jaki sposób ją zdobył. Drugim razem, gdy został ranny policjant, Brendan działał w ogromnym stresie i to również mogło wyzwolić jego moc. Zaczęła chodzić i mówić jeszcze szybciej, żeby zapobiec protestom. - Teraz pomyślcie o dziwnych przeżyciach Doma. Pierwsze miało miejsce w Reno, u Lomacka. Powiedziałeś nam, Dominicku, że krążyłeś po pokojach, sfrustrowany do tego stopnia, że chciałeś przebiec przez dom i pozdzierać papierowe księżyce ze ścian. To twoje własne słowa. I rzeczywiście, tak się stało. Zdarłeś księżyce ze ścian, ale nie rękami, tylko mocą. A potem zdjęcia spadły na podłogę, gdy krzyknąłeś: „Dość! Dość!”. Wtedy pomyślałeś, że coś cię usłyszało, posłuchało i odeszło, ale tak naprawdę sam to sprawiłeś. Brendan, Dom i parę innych osób wciąż miało sceptyczne miny. Słowa Ginger przemówiły jednak do wyobraźni Sandy Sarver. - To ma sens! Pomyślcie o tym, co zaszło tutaj w sobotnią noc. Dom wrócił wtedy myślami do tamtego lipcowego piątku, próbował sobie przypomnieć, co tu się działo do chwili, gdy zaczęła działać blokada. Kiedy wytężał pamięć, rozległ się dziwny hałas, usłyszeliśmy dudniący grzmot i wszystko zaczęło się trząść. Mógł nieświadomie użyć mocy do odtworzenia efektów z przeszłości. - Doskonale! - pochwaliła ją Ginger. - A widzicie? Im dłużej o tym myślicie, tym więcej rzeczy wypływa na powierzchnię. - A to dziwne światło? - zapytał Dom. - Sądzisz, że to też dzieło moje i Brendana? - Całkiem możliwe. - Ginger wróciła do stołu i oparła się o wolne krzesło. Pirokineza. Zdolność wytwarzania ciepła albo ognia mocą samego umysłu. - To nie był ogień - poprawił ją Dom. - To było światło. - Więc nazwijmy to... fotokinezą - powiedziała. - Uważam, że kiedy spotkałeś się z Brendanem, obaj intuicyjnie rozpoznaliście, iż macie moc. Na poziomie podświadomości przypomnieliście sobie, co się stało w tamtą lipcową noc, i chcieliście uwolnić swoje stłumione wspomnienia. Dlatego mimowolnie wytworzyliście to dziwne światło, które było
odzwierciedleniem zmiany blasku księżyca z białego na czerwony w nocy szóstego lipca. Wasza podświadomość próbowała przepchnąć to wspomnienie przez blokadę. Widziała, że kręci im się w głowach od tego wszystkiego. Chciała, żeby byli poruszeni jeszcze chwilę dłużej, ponieważ ułatwiłoby im to przyswojenie sobie jej słów. Jeśli da im czas na spokojną refleksję, górę weźmie sceptycyzm. Ernie Block pokręcił głową. - Chwileczkę. Trochę się pogubiłem. Zaczęłaś od sugestii, że księżyc zrobił się czerwony z powodu szkarłatnej chmury jakiegoś skażenia biologicznego. Potem zrobiłaś potężny skok w bok i zaczęłaś mówić, że wskutek tego, co nas spotkało, Brendan i Dom posiedli jakąś moc. Gdzie tu jest związek? Co skażenie biologiczne ma wspólnego z całą tą parapsychologią? Ginger odetchnęła głęboko, bo zbliżali się do sedna jej teorii, do najbardziej nieprawdopodobnej części. - A jeśli... a jeśli zostaliśmy skażeni przez jakieś wirusy czy bakterie, które powodują skutki uboczne w postaci głębokich zmian chemicznych, genetycznych albo hormonalnych w organizmie człowieka, w jego mózgu? A jeśli nawet po zwalczeniu infekcji zmiany się nie cofnęły i stąd te niezwykłe moce psychiczne? Patrzyli na nią z niepewnymi minami, choć nie jak na wariatkę czy fantastkę. Byli chyba pod wrażeniem jej wywodów. - Dobry Boże - mruknął Dom - wątpię, czy tak właśnie wygląda prawda, ale z pewnością jest to najciekawsza i najstaranniej skonstruowana teoria, jaką spodziewałem się usłyszeć. Niesamowity pomysł na powieść! Zmodyfikowany genetycznie wirus, którego działania uboczne powodują zmiany w ludzkim mózgu i rozwój mocy psychicznych. Po raz pierwszy od wielu tygodni mam ogromną ochotę popędzić do komputera. Ginger, jeśli wyjdziemy z tego z życiem, oddam ci część honorarium za książkę, która powstanie na podstawie tego pomysłu. Łagodnie kołysząc śpiącą córeczkę, Jorja Monatella zapytała: - Czemu uważasz to za fantazję? Dlaczego to ma być tylko wspaniały pomysł na powieść? - Po pierwsze - zaczął Jack - gdyby tak wyglądała prawda, gdybyśmy zostali zainfekowani takim wirusem, wszyscy mielibyśmy moce psychiczne. - Może nie wszyscy zostaliśmy zainfekowani - zaznaczyła Ginger. - A może zostaliśmy, lecz wirus nie zagnieździł się w nas wszystkich.
- Albo może ten niezwykły skutek uboczny nie wystąpił u każdego, kto został zarażony - dodała Faye. - Trafna myśl - pochwaliła ją Ginger. Znów zaczęła chodzić, tym razem nie ze zdenerwowania, ale z podniecenia. Ned Sarver przegarnął ręką włosy. - Mówicie, że wojsko wiedziało o tym efekcie ubocznym, wiedziało, że u niektórych z nas wirus może spowodować takie zmiany? - Nie mam pojęcia - odparła Ginger. - Może wiedzieli. Może nie. - Chyba nie - wtrącił Ernie. - Zdecydowanie nie. Z tego, co znaleźliście w „Sentinelu” wiemy, że zamknęli międzystanową przed „wypadkiem”, co oznacza, że to wcale nie był wypadek. A zatem... Przede wszystkim trudno mi uwierzyć, że nasza własna armia umyślnie zakaziła nas jakimś mikroorganizmem, by przetestować jego skuteczność w warunkach polowych. Poza tym, nawet gdyby dopuścili się takiej potworności, z pewnością nie testowaliby na nas wirusów, które mogą spowodować zmiany sugerowane przez Ginger, ponieważ ludzie obdarzeni mocami psychicznymi utworzyliby nowy gatunek, wyższą rasę. Ich moc psychiczna przełożyłaby się na siłę militarną, ekonomiczną i polityczną. Gdyby rząd znał wirusy dające taką moc, nigdy nie testowałby ich na grupie zwykłych ludzi. Zostałoby to zarezerwowane dla tych, którzy już mają władzę, dla elity. Zgadzam się z Domem: teoria czerwonej chmury wirusów jest fascynująca... ale nieprawdopodobna. Jeśli jednak rzeczywiście zostaliśmy zakażeni czymś takim, to rząd nie ma pojęcia o efekcie ubocznym. Kiedy Ernie zamilkł, wszyscy popatrzyli na Brendana i Dorna. W ich spojrzeniach był podziw, zdumienie, szacunek i strach. Ginger zauważyła, że ksiądz i pisarz są zafascynowani i zarazem przerażeni myślą, iż mogą dysponować jakimiś niezwykłymi możliwościami, które, jeśli zostaną potwierdzone, na zawsze odizolują ich od innych ludzi. - Nie. - Dom zaczął się podnosić, ale znowu usiadł, jakby uznał, że nie zdoła utrzymać się na nogach. - Nie, nie. Nie masz racji, Ginger. Nie jestem supermanem, czarodziejem, nie jestem żadnym cholernym... odmieńcem. Gdybyś miała rację, czułbym to. Wiem, Ginger. Brendan Cronin, równie wstrząśnięty, powiedział: - Myślałem, że byłem jedynie narzędziem podczas uzdrawiania Emmy i Wintona. Myślałem, że coś - może nie Bóg, ale coś innego - działa przeze mnie. Nigdy nie uważałem siebie za uzdrowiciela. Ale chwileczkę... sadziłem, iż doszliśmy do wniosku, że toksyczny wyciek był tylko zasłoną dymną, że nie zdarzył się żaden wypadek, ani chemiczny, ani biologiczny, i że spotkało nas coś zupełnie innego.
Jack, Jorja, Faye i Ned zaczęli mówić jednocześnie. Zrobiło się tak głośno, że mała Marcie skrzywiła się przez sen. - Uspokójcie się - mitygowała ich Ginger. - Nie ma sensu o tym dyskutować, bo nie potrafimy dowieść ani że był taki wirus, ani że go nie było. Jeszcze nie. Może jednak zdołamy udowodnić coś innego. - Co masz na myśli? - zapytała Sandy Sarver. - Może uda nam się udowodnić, że Dom i Brendan mają moc. Nie skąd, tylko czy w ogóle mają. Dom nie krył niedowierzania. - Jak? - Przeprowadzimy test - odparła Ginger. * Dom był absolutnie pewien, że to się nie uda, że tracą czas, że cały ten pomysł jest głupi. Ale jednocześnie bał się powodzenia, bo dowiedziona moc skazałaby go na los odmieńca i uniemożliwiła mu utrzymywanie normalnych kontaktów międzyludzkich. Jeśli się okaże, że rzeczywiście ma tę niby boską moc, nikt nigdy nie spojrzy na niego bez zdumienia i strachu. Nawet w najbardziej swobodnych czy intymnych chwilach z przyjaciółmi lub kochankami ich wiedza o jego niezwykłych możliwościach będzie stanowić przeszkodę. Wielu ludzi będzie mu zazdrościć albo go nienawidzić. Irytowała go niesprawiedliwość tego stanu rzeczy. Przez większą część życia był nieśmiały i nieudolny, skazany przez brak pewności siebie na szarą, nijaką egzystencję. Potem nagle się zmienił i przez czternaście miesięcy, do momentu, kiedy zaczął lunatykować, był towarzyski i odnosił sukcesy. Teraz ten krótki cudowny okres normalności mógł się skończyć. Jeśli test Ginger potwierdzi obecność mocy psychicznych, znów zostanie odizolowany, tym razem nie przez własny introwertyzm, ale z powodu lęku innych przed jego darem. Test. Miał nadzieję, że go obleje. Siedział przy długim stole naprzeciwko Brendana Cronina. Jorja Monatella położyła śpiącą córkę w boksie. Dorośli - wszyscy siedmioro, łącznie z Jorją - stali w półkolu, oddaleni o parę kroków od stołu, żeby nie przeszkadzać Domowi i Brendanowi w koncentracji. Przed Domem stała solniczka. Miał spróbować przesunąć ją bez dotykania. - Tylko o centymetr - powiedziała Ginger. - Jeśli zdołasz poruszyć solniczkę choćby odrobinę, będziemy wiedzieli, że masz moc.
Na drugim końcu połączonych stołów przed Brendanem Croninem stała pieprzniczka. Ksiądz patrzył na mały szklany pojemnik w skupieniu, a jego okrągła piegowata twarz wyrażała obawy tylko odrobinę mniejsze od tych, jakie żywił Dom. Choć Brendan twierdził, że cudowne uzdrowienia i widmowe światła nie są przejawem boskiej ingerencji, dla Dorna było jasne, iż kapłan ma skrytą nadzieję, że się myli. Chciał wrócić do wiary, na łono Kościoła. Jeśli uzdrowienia okażą się jego dziełem, dokonanym dzięki niezwykłym mocom psychicznym, i jeśli okaże się, że zawdzięcza te moce jakiemuś zarazkowi, jak mówiła szalona teoria Ginger, jego pragnienie duchowej odnowy nie zostanie spełnione. Solniczka. Dom wbijał w nią oczy, próbując oczyścić umysł z wszelkich myśli poza pełnym determinacji pragnieniem przesunięcia pojemnika. Nie chciał odkrywać u siebie żadnych dziwnych talentów, musiał jednak przeprowadzić tę próbę. Musiał wiedzieć, czy rzeczywiście je posiada. Ale nawet jeśli moc istniała, ani Ginger, ani nikt inny nie zaproponował sposobu jej przywołania. - Skoro może ujawniać się w chwilach stresu - powiedziała Ginger - z pewnością zdołacie nauczyć się uaktywniać ją, kiedy zechcecie, i kontrolować... tak jak muzyk w dowolnej chwili może korzystać ze swojego talentu. Albo pisarz. Solniczka stała bez mchu. Dom tak mocno się skupiał, że w końcu mały szklany pojemnik - z dziurkowanym stalowym kapturkiem i ziarnistą białą zawartością - przesłonił mu cały świat. Koncentrował na nim cały swój umysł, każdą cząsteczkę woli, i próbował przesunąć go po stole z takim natężeniem, że nieświadomie zagryzał zęby i zaciskał pięści. Nic. Zmienił taktykę. Zamiast mentalnie atakować solniczkę, jakby strzelał z armaty w potężne mury fortecy, odprężył się i przyjrzał jej uważnie. Może cała sztuka polega na wzbudzeniu w sobie empatii do solniczki? „Empatia” wydawała mu się właściwym słowem, choć użył go w odniesieniu do nieożywionego, nieorganicznego przedmiotu; zamiast z nim walczyć, może mógłby wczuć się w niego i jakoś skłonić go do krótkiej telekinetycznej podróży. Tylko centymetr. Pochylił się lekko, żeby lepiej widzieć szklany pojemnik: pięć skośnych ścianek ułatwiających trzymanie w palcach, grube dno zapewniające równowagę, lśniący metalowy kapturek... Nic. Solniczka nadal niewzruszenie stała na stole, jakby była jakimś niesamowicie ciężkim przedmiotem, na zawsze przyspawanym do tego miejsca w czasie i przestrzeni. Oczywiście
jak wszystkie formy materii we wszechświecie, w rzeczywistości nigdy nie była całkowicie nieruchoma. Tworzyły ją przecież miliardy nieustannie poruszających się atomów, z elektronami orbitującymi niczym planety wokół miliardów jąder. Na poziomie subatomowym solniczka była w nieustannym mchu, więc przesunięcie jej nie powinno być trudne - tylko jedna krótka wycieczka na makrokosmicznym poziomie ludzkiej percepcji, tylko jeden podskok, tylko jeden... Poczuł nagłą lekkość, jakby sam miał przesunąć się z miejsca na miejsce za sprawą tajemnej siły, ale zamiast tego - wreszcie - poruszyła się solniczka. Zjednoczył się z tym prostym przedmiotem tak mocno, że zupełnie zapomniał o Ginger i pozostałych; przypomniał sobie o nich, gdy jednocześnie westchnęli i krzyknęli głośno. Solniczka nie przesunęła się o centymetr - ani o dwa, dziesięć czy dwadzieścia - ale wzniosła się w powietrze, jakby przestała działać siła grawitacji. Płynęła w górę niczym maleńki szklany balon: trzydzieści centymetrów, sześćdziesiąt, dziewięćdziesiąt. Zatrzymała się ponad metr nad blatem, na którym tkwiła nieporuszona zaledwie parę sekund temu. Wisiała kilka centymetrów nad poziomem oczu stojących wokół ludzi, którzy patrzyli na nią ze zdumieniem. Pieprzniczka na drugim końcu stołu także się podniosła. Brendan z szeroko otwartymi ustami i oczami śledził wznoszący się pojemniczek. Kiedy naczyńko zatrzymało się dokładnie na tej samej wysokości co solniczka, odważył się oderwać od niego wzrok. Popatrzył na Dominicka, zerknął nerwowo na pieprzniczkę, jakby był pewny, że spadnie w chwili, gdy przestanie na nią patrzeć. Gdy pojął, że kontakt wzrokowy nie jest konieczny dla utrzymania pieprzniczki w górze, znowu spojrzał na Dorna. Jego oczy wyrażały wiele uczuć: zdumienie, podziw, konsternację, strach i poczucie głębokiego braterstwa, które ta dziwna moc stworzyła pomiędzy nim i Domem. Dom był zdziwiony, że nie musi się wysilać, aby utrzymać solniczkę w powietrzu. Trudno mu było uwierzyć, że to on jest sprawcą tej magicznej sztuczki. Nie miał wrażenia, że sprawuje kontrolę nad tym przedmiotem. Nie czuł w sobie żadnej mocy. Prawdopodobnie telekinetyczne zdolności funkcjonowały automatycznie, jak serce i płuca. Brendan podniósł ręce. Widniały na nich czerwone pierścienie. Dom spojrzał na swoje dłonie i ujrzał takie same płonące jasno tajemnicze stygmaty. Co oznaczały? Kiedy patrzył na wiszące w powietrzu pojemniki, przepełniło go uczucie oczekiwania jeszcze silniejsze niż na początku próby. Najwyraźniej inni też to czuli, bo zaczęli ich namawiać, żeby spróbowali zrobić coś innego.
- Niewiarygodne - powiedziała Ginger. - Pokazaliście nam ruch pionowy, lewitację. A co z mchem poziomym? - Możecie podnieść coś cięższego? - zapytała Sandy Sarver. - Światło - podsunął Ernie. - Moglibyście wytworzyć czerwone światło? Decydując się najpierw na zadanie skromniejsze od proponowanych, Dom pomyślał o wprawieniu solniczki w ruch obrotowy i naczynie natychmiast zaczęło wirować w powietrzu, co wywołało kolejny okrzyk obserwatorów. Po chwili pieprzniczka Brendana również zaczęła się obracać. Światło lamp lśniło na metalowych kapturkach, odbijało się od szklanych ścianek i spływało wzdłuż krawędzi, upodabniając pojemniki do błyszczących gwiazdkowych ozdóbek. Oba naczynia zaczęły płynąć ku sobie poziomo, tak jak chciała Ginger, choć Dom nie był pewien, czy zamierzał skierować solniczkę na ten kurs. Prawdopodobnie sugestia Ginger trafiła do jego podświadomości, która natychmiast wykonała zadanie. Solniczka i pieprzniczka zakończyły ruch poziomy nad środkiem zestawionych stołów. Dzieliło je nie więcej niż dwadzieścia pięć centymetrów; wisiały w powietrzu, wirując trochę szybciej niż wcześniej i migocząc cekinami odbitego światła. Potem zaczęły krążyć dookoła siebie, poruszając się po idealnie kolistych orbitach. Kilka sekund później zawirowały jeszcze szybciej i weszły na bardziej skomplikowane paraboliczne orbity. Zachwyceni widzowie zaczęli śmiać się i klaskać. Dom popatrzył na Ginger. Na jej twarzy jaśniało uniesienie, które czyniło ją jeszcze piękniejszą. Spojrzała na niego, uśmiechnęła się z radosnym podnieceniem i podniosła kciuki. Ernie Block i Jack Twist przyglądali się temu pokazowi z ustami otwartymi ze zdumienia; wyglądali nie jak byli twardzi żołnierze, ale jak mali chłopcy, którzy po raz pierwszy w życiu oglądają fajerwerki. Roześmiana Faye wyciągała ręce w stronę naczynek, jakby chciała poczuć cudowne pole mocy, w którym były zawieszone. Ned Sarver też się śmiał, ale Sandy płakała, co przestraszyło Dorna. Zaraz jednak zrozumiał, że to łzy radości. - Czy to nie cudowne? - szepnęła do niego, jakby poczuła, że na nią patrzy. Cokolwiek oznacza, czy nie jest cudowne? Wolność... taka wolność... zerwanie wszelkich więzi... wznoszenie się, wysoko i daleko... Dom dobrze wiedział, co Sandy czuje i próbuje powiedzieć, ponieważ podzielał jej odczucia. Na chwilę zapomniał, że posiadanie tego rodzaju zdolności na zawsze odsunie go od ludzi, którzy ich nie mieli. Przepełniało go zachwycające poczucie transcendencji. Zrozumiał, że mogło to oznaczać ogromny skok w górę drabiny ewolucji, zerwanie
łańcuchów ludzkich ograniczeń. Tej nocy w barze Zacisze wszyscy mieli wrażenie, że przeżywają historyczne chwile, że nic na świecie już nigdy nie będzie takie samo. - Zróbcie coś innego - poprosiła Ginger. - Tak! - poparła ją Sandy. - Pokażcie nam coś innego. Coś więcej. Ze stołów poderwały się inne solniczki: sześć, osiem, dziesięć. Przez chwilę wisiały bez mchu, a potem zaczęły wirować jak pierwsza. W tej samej chwili wystartowało dziesięć pieprzniczek, które także zaczęły się obracać. Dom wciąż nie wiedział, jak to robi. Nie podjął żadnego wysiłku, żeby wykonać nową sztuczkę; myśl po prostu stała się faktem, jak spełniające się życzenie. Przypuszczał, że Brendan był równie zdziwiony. Milcząca dotąd szafa grająca nagle zaczęła odtwarzać piosenkę Dolly Porton, choć nikt nie wcisnął programujących ją klawiszy. Ja to zrobiłem, zastanawiał się Dom, czy Brendan? - Mój Boże, jestem taka podniecona, że chyba zaraz plotz! - zawołała Ginger. - Plotz? Co to znaczy? - zapytał ze śmiechem Dom. - Pęknę, eksploduję. Jestem taka podniecona, że zaraz pęknę! Wszystkie solniczki i pieprzniczki wirowały, krążąc wokół siebie w parach. Potem jedenaście par zaczęło sunąć jedna za drugą, coraz szybciej, z cichym szumem powietrza, siejąc iskrami odbitego światła. Nagle od podłogi oderwało się dwanaście krzeseł z taką gwałtownością i impetem, że wystrzeliły aż pod sufit i uderzyły w niego z ogłuszającym trzaskiem. Dwa trafiły w lampę w kształcie koła od wozu, wybuchły żarówki i w sali zrobiło się znacznie ciemniej. Lampa zerwała się z haka i przewodów i spadła na podłogę kilka kroków za plecami Dorna. Krzesła wisiały pod sufitem, dygocząc jak stado ogromnych ciemnych nietoperzy. Większość solniczek i pieprzniczek wciąż wirowała szaleńczo nad głowami ludzi, ale kilka zostało strąconych przez wzlatujące krzesła. Parę pojemniczków przestało się obracać, wypadło z szeregu, zatoczyło się i poleciało ku podłodze. Ernie krzyknął z bólu, trafiony w ramię. Dom i Brendan zrozumieli, że stracili kontrolę, ale ponieważ nie wiedzieli, wjaki sposób ją zdobyli, nie mieli pojęcia, jak ją odzyskać. W mgnieniu oka radosny nastrój przerodził się w panikę. Widzowie rozpierzchli się, szukając schronienia pod stołami, świadomi, że lewitujące krzesła - grzechoczące złowieszczo pod sufitem - są pociskami znacznie bardziej niebezpiecznymi niż solniczki i pieprzniczki. Hałas zbudził Marcie. Dziewczynka usiadła w boksie, płacząc i wołając mamę. Jorja zabrała jąpod stół. Z wyjątkiem Brendana i Dorna wszyscy zniknęli z linii ognia.
Dom miał wrażenie, że psychiczna moc jest granatem, na stałe przytwierdzonym do jego ręki. Trzy czy cztery pojemniki straciły rozpęd i spadły na podłogę niczym kule. Krzesła zaczęły uderzać w sufit tak agresywnie, że posypały się drzazgi. Dom nie wiedział, czy ma szukać kryjówki, czy próbować odzyskać kontrolę nad kwitującymi przedmiotami. Popatrzył na Brendana, tak samo zdezorientowany jak on. Trzy pozostałe lampy kołysały się dziko na łańcuchach, po barze skakały chochliki cieni. Uderzające w sufit krzesła odłupywały kawałki tynku. Na stół przed Domem jak maleńki meteoryt spadła solniczka. Szkło było za grube, żeby roztrzaskać się na drobne kawałki, ale pojemnik rozpadł się na trzy czy cztery części, rozsiewając sól. Dom zmrużył oczy przed białym prysznicem. Przypomniał sobie karuzelę księżyców, które wirowały w domu Lomacka przed sześcioma dniami i podniósł ręce w stronę grzechoczących krzeseł i obracających się pojemniczków. Zaciskając w pięści naznaczone czerwonymi pierścieniami dłonie, zawołał: - Dość! Dość tego! Natychmiast! Krzesła przestały wirować. Solniczki i pieprzniczki zatrzymały się w połowie obrotu i nieruchomo zawisły w powietrzu. Przez parę sekund w barze panowała absolutna cisza. Potem dwanaście krzeseł wraz z resztą pojemników runęło prosto w dół, obijając się o stoły i krzesła, które nie oderwały się od podłogi. Gdy wreszcie splątane sterty znieruchomiały, Dom i Brendan stwierdzili, że wyszli bez szwanku - podobnie jak ci, którzy schowali się pod stołami. Dom mrugał, patrząc na księdza. W barze panowała grobowa cisza. Ta chwila ciszy trwała dłużej niż poprzednia. Zdawało się, że czas stanął w miejscu. Dopiero płacz Marcie i słowa pocieszającej ją matki przywróciły wszystkich do rzeczywistości i wyciągnęły ich z kryjówek. Ernie wciąż masował ramię, w które uderzyła solniczka. Nikt inny nie odniósł obrażeń, choć wszyscy byli roztrzęsieni. Dom zobaczył, że patrzą nieufnie na niego i na Brendana. Spodziewał się, że tak będzie, gdy udowodni swoją moc. Właśnie tego się obawiał. Cholera. Ginger była chyba jedyną osobą, której to nie przeszkadzało. Uściskała go z entuzjazmem i powiedziała: - Najważniejsze, że ją masz. Z pewnością wkrótce nauczysz się jej używać.
- Nie byłbym tego taki pewny - mruknął, patrząc na połamane krzesła i oberwaną lampę. Jack Twist otrzepywał sól i pył z ubrania. Jorja wciąż pocieszała przestraszoną Marcie. Faye i Sandy wyskubywały drzazgi i okruchy z włosów, a Ned spoglądał na zwisające z sufitu przewody, zastanawiając się, czy nie stanowią zagrożenia. - Ginger, kiedy używałem mocy, nie wiedziałem, jak to robię. A gdy rozpętało się to szaleństwo... nie wiedziałem, jak je zatrzymać. - Ale zatrzymałeś. - Obejmowała go w talii, jakby wiedziała, jak bardzo potrzebny mu jest krzepiący kontakt z drugą osobą. - Zatrzymałeś, Dom. - Może następnym razem nie zdołam. - Uświadomił sobie, że drży. - Popatrz na ten bałagan. Mój Boże, Ginger, ktoś mógł zostać poważnie ranny. - Nikomu nic się nie stało. - Ktoś mógł zginąć. Następnym razem... - ...będzie lepiej - dokończyła. Brendan Cronin obszedł długi stół. - Na pewno zmieni zdanie, Ginger - powiedział. - Daj mu czas. Ja wiem, że spróbuję znowu. Następnym razem sam. Za parę dni, kiedy już to wszystko przemyślę, wyjdę gdzieś na otwartą przestrzeń, z dala od ludzi, gdzie nikt poza mną nie będzie mógł zostać zraniony, i podejmę kolejną próbę. Myślę, że trudno będzie zapanować nad tą... energią. Trzeba poświęcić dużo czasu, dużo pracy, może lat. Ale będę ćwiczyć. I Dom również. Gdy będzie miał parę minut do namysłu, zrozumie, że też powinien to robić. Dom pokręcił głową. - Nie chcę tego. Nie chcę różnić się od innych ludzi. - Ale się różnisz. Obaj się różnimy. - To cholernie fatal i styczne. Brendan uśmiechnął się. - Choć mam kryzys wiary, wciąż jestem kapłanem, toteż wierzę w predestynację, przeznaczenie. To główny artykuł wiary. Ale my, kapłani, możemy być fatalistami i jednocześnie wierzyć w wolną wolę, bo jedno i drugie jest dogmatem. - Nie widać było po nim strachu, jaki to wszystko wzbudziło w Dornie. Gdy mówił, stawał na palcach, jakby był gotów do lotu. Nie pojmując jego euforii, Dom zmienił temat: - Ginger, jeśli udowodniliśmy jedną połowę twojej zwariowanej teorii, to obaliliśmy drugą. Ściągnęła brwi. - Co masz na myśli? - W środku tego całego chaosu - wskazał poobijany sufit - znowu zobaczyłem pierścienie na rękach i uznałem, że ta moc psychiczna wcale nie jest efektem ubocznym
żadnej dziwnej infekcji wirusowej. Wiem, że jej źródło jest inne, jeszcze dziwniejsze, choć nie umiem go określić. - Tak? Możesz to sprecyzować? Tylko uznałeś czy rzeczywiście wiesz? - Wiem. Głęboko w środku wiem. - Tak, ja też - oznajmił radośnie Brendan, gdy Ernie, Faye i inni zebrali się dokoła. Miałaś rację, Ginger, gdy zasugerowałaś, że Dom i ja mamy moc. Jest w nas od tamtej lipcowej nocy. Mylisz się jednak co do sposobu, w jaki posiedliśmy ten dar. Podobnie jak Dom, w środku tego chaosu nagle poczułem, że skażenie biologiczne nie jest właściwym wyjaśnieniem. Nie mam pojęcia, jak brzmi właściwa odpowiedź, ale możemy wykluczyć tę część twojej teorii. W tym momencie Dom zrozumiał, dlaczego Brendan jest w takim wspaniałym nastroju, choć również przyczynił się do zdemolowania barn. Wprawdzie młody ksiądz nie dostrzegał w tym wszystkim religijnego aspektu, ale w głębi duszy miał nadzieję, że cudowne uzdrowienia i widmowe światła miały boskie pochodzenie. Do tej pory przygnębiała go niepokojąco świecka myśl, że otrzymał ten dar nie od Boga, ale dzięki przypadkowemu efektowi ubocznemu jakiejś dziwnej infekcji, że zawdzięcza go jakiemuś bezrozumnemu wirusowi - w dodatku stworzonemu przez człowieka. Z ulgą odrzucił taką możliwość. Jego dobry nastrój wynikał z przekonania, że ingerencja boska znów okazała się sensownym - choć wciąż nieprawdopodobnym - wyjaśnieniem. Dom też chciałby móc czerpać odwagę i siłę z przekonania, że ich kłopoty są częścią boskiego planu. W tej chwili jednak wierzył tylko w niebezpieczeństwo i śmierć, dwie niszczycielskie siły, które na niego napierały. Zmiany osobowości, jakie zaszły w nim podczas podróży z Portlandu do Mountainview, były śmiesznie małe w porównaniu z tymi zainicjowanymi przez odkrycie niechcianej mocy. Niemal czuł, jak ta moc rozprzestrzenia się w nim niczym pasożyt, który wkrótce pochłonie wszystko, co było Dominickiem Corvaisisem, i przejąwszy jego tożsamość, będzie grasować po świecie w cielesnej powłoce, udając człowieka. Zwariowany pomysł. Mimo to był zmartwiony i przerażony. Popatrzył na zgromadzonych dokoła ludzi. Jedni przez chwilę spoglądali mu w oczy, a potem szybko odwracali spojrzenie jak ktoś, kto boi się zmierzyć wzrokiem z niebezpiecznym, budzącym grozę człowiekiem. Inni - Jack Twist, Ernie i Jorja - nie unikali jego wzroku, lecz nie potrafili ukryć niepokoju czy nawet strachu. Tylko Ginger i Brendan nie zmienili do niego stosunku.
- Cóż - mruknął Jack, przerywając ciszę - chyba na dziś wystarczy. Jutro czeka nas dużo pracy. - Jutro - powiedziała Ginger - wyjaśnimy kolejne tajemnice. Dziś zrobiliśmy pierwszy krok. - Jutro - oznajmił Brendan cichym, radosnym głosem - nastanie wielki dzień objawienia. Czuję to. Jutro wszyscy możemy być martwi, pomyślał Dom. Albo żałować, że nie jesteśmy. * Pułkownikowi Lelandowi Falkirkowi głowa nadal pękała z bólu. Dzięki umiejętności introspekcji - rozwijanej stopniowo od czasu udziału we wstrząsających wydarzeniach sprzed półtora roku - potrafił zrozumieć, że tak naprawdę jest zadowolony, iż aspiryna okazała się nieskuteczna. Jak wszystkie inne rodzaje cierpienia, ból głowy dobrze mu robił: z nieustannego pulsowania w czole i skroniach czerpał perwersyjną siłę i energię. Porucznik Horner odszedł. Leland znów siedział sam w tymczasowym, pozbawionym okien biurze na poligonie doświadczalnym Shenkfield, ale już nie czekał na wiadomości z Chicago. Telefon zadzwonił niedługo po wyjściu Homera i wieści były złe. Oblężenie domu Calvina Sharkle’a w Evanston wciąż trwało i nic nie wskazywało na to, że ta nieprzewidywalna sytuacja zostanie w ciągu następnych dwunastu godzin rozwiązana. Pułkownik nie chciał znowu zamykać 1-80 i tworzyć kolejnej strefy kwarantanny wokół motelu Zacisze, dopóki nie będzie miał pewności, że operacja nie zostanie skompromitowana przez rewelacje, którymi Sharkle mógł się podzielić z mediami albo władzami Illinois. Ale ta zwłoka go denerwowała, zwłaszcza teraz, gdy świadkowie przebywający w motelu skoncentrowali się na Grzmiącym Wzgórzu, planując dalsze działania już poza zasięgiem mikrofonów kierunkowych i transmitera telefonicznego. Doszedł do wniosku, że może czekać najwyżej jeszcze jeden dzień. Jeśli niebezpieczny impas w Illinois nie zakończy się do jutrzejszego wieczoru, pomimo ryzyka wyda rozkaz ataku na Zacisze. Inne wiadomości z Chicago dotyczyły Emmeline Halbourg i Wintona Tolka. Agenci przeprowadzili dyskretne dochodzenie, z którego wynikało, że współczesna medycyna nie potrafi wyjaśnić zdumiewającego wyzdrowienia dziewczynki i policjanta. Rekonstrukcja poczynań ojca Stefana Wycazika w dzień Bożego Narodzenia - łącznie z odwiedzinami u małej Halbourg i Tolka, a także wizytą w laboratorium policji miejskiej, gdzie konsultował się ze specjalistą w dziedzinie balistyki - potwierdziła, że ksiądz jest przekonany, iż sprawcą cudownych uzdrowień był jego wikariusz, Brendan Cronin.
Leland dowiedział się o uzdrawiających mocach Cronina dopiero wczoraj, w niedzielę, z monitorowanej rozmowy telefonicznej Dominicka Corvaisisa i ojca Wycazika. Rozmowa ta byłaby dla niego prawdziwym szokiem, gdyby wypadki sobotniej nocy nie przygotowały go na niespodzianki. Kiedy Corvaisis przyjechał tej nocy do Zacisza, Leland Falkirk i eksperci od inwigilacji z narastającym niedowierzaniem przysłuchiwali się jego pierwszym rozmowom z Błockami. Dziwaczna opowieść o wirujących w domu Lomacka zdjęciach księżyca brzmiała jak wytwór gorączkującego umysłu, niezdolnego odróżnić fantazję od rzeczywistości. Później, po kolacji w barze, pisarz próbował wrócić wspomnieniem do ostatnich chwil przed wypadkami w nocy szóstego lipca. To, co wtedy nastąpiło, zostało potwierdzone przez obserwatorów ukrytych na południe od międzystanowej i przez podsłuch w automacie telefonicznym w barze. Nagle wszystko zaczęło się trząść i rozległo się dziwne dudnienie, na które nałożył się elektroniczny pisk, a punktem kulminacyjnym była implozja wszystkich okien. Fenomeny te stanowiły wielkie - i nieprzyjemne - zaskoczenie dla Lelanda i wszystkich osób biorących udział w tuszowaniu prawdy, zwłaszcza dla naukowców. Odkrycie uzdrowicielskich mocy Cronina jeszcze zwiększyło napięcie. Z początku te nowe wydarzenia zdawały się nie mieć wyjaśnienia, ale Leland po krótkim zastanowieniu znalazł wytłumaczenie, które zmroziło mu krew w żyłach. Naukowcy doszli do podobnych wniosków. Niektórzy byli równie przerażeni jak on. Nikt nie wiedział, czego się spodziewać. Teraz wszystko mogło się zdarzyć. Tamtej nocy w lipcu wierzyliśmy, że panujemy nad sytuacją, pomyślał Leland ponuro, ale może wymknęła się spod kontroli jeszcze przed naszym przybyciem na miejsce. Jedynym pocieszeniem było to, że jak dotąd tylko Corvaisis i ksiądz wydawali się... zainfekowani. Może „zainfekowani” nie było właściwym słowem. Może lepiej pasowało „opanowani”. A może nie istniało określenie na to, co się z nimi stało, skoro nic takiego nie spotkało nikogo innego w przeszłości. Jeżeli nawet oblężenie domu Sharkle’a jutro się zakończy, zagrożenie nie zostanie całkowicie wyeliminowane. Leland wiedział, że uderzenie na grupę w motelu może zakończyć się niepowodzeniem. Zdawał sobie sprawę, że Corvaisisa i Cronina - a może także innych - będzie teraz znacznie trudniej uwięzić niż dwa lata temu. Jeśli ci dwaj już nie byli tacy jak kiedyś, jeśli jeden i drugi stał się kimś - albo czymś - innym, rozprawienie się z nimi może się okazać wręcz niemożliwe. Ból głowy jeszcze się nasilił.
Żyw się nim, powiedział sobie Leland, wstając zza biurka. Żyw się bólem. Robisz to od lat, tępy sukinsynu, możesz więc wytrzymać jeszcze dzień lub dwa, dopóki nie posprzątasz tego bałaganu albo nie zginiesz, bez względu na to, co stanie się pierwsze. Wyszedł z pozbawionego okien biura do pozbawionego okien sekretariatu, przemierzył pozbawiony okien korytarz i wszedł do pozbawionego okien centrum łączności, gdzie porucznik Horner i sierżant Fixx siedzieli przy stole w kącie. - Powiedz ludziom, że mogą iść spać - polecił Leland porucznikowi. - Na dzisiaj koniec. Zaryzykuję jeszcze jeden dzień, żeby zobaczyć, czy sytuacja w domu Sharkle’a się wyklaruje. - Właśnie się do pana wybierałem - oświadczył Horner. - W Zaciszu dzieje się coś nowego. Wreszcie wyszli z barn. Twist sprowadził jeepa cherokee ze wzgórz za motelem. On, Jorja Monatella i ksiądz pojechali w kierunku Elko. - O tej porze? - zdumiał się Leland, nieprzyjemnie zaskoczony. Gdyby rozkazał ludziom przypuścić szturm tej nocy, tych troje wyśliznęłoby im się z rąk, bo założył, że świadkowie do rana nie mszą się z motelu. Horner wskazał sierżanta, który ze słuchawkami na uszach przysłuchiwał się rozmowom w Zaciszu. - Wnosząc z tego, co słyszeliśmy, pozostali kładą się spać. Twist, Monatella i Cronin odjechali. Są zabezpieczeniem na wypadek, gdybyśmy chcieli zgarnąć wszystkich świadków jednym szybkim mchem. To był pomysł Twista. - Cholera. - Leland westchnął, czubkami palców masując pulsujące skronie. - No dobrze. Tej nocy na nich nie mszymy. - A co będzie jutro? Może też się rozdzielą? - Rano wszyscy będą mieli towarzystwo. - Do tej pory nie kazał śledzić świadków, bo wiedział, że w końcu wszyscy trafią w to samo miejsce - do motelu - ułatwiając mu zadanie. Ale teraz, skoro zamierzali się rozproszyć, musiał przez cały czas znać miejsce ich pobytu. - Prawdopodobnie je zauważą - powiedział Horner. - Tu, na otwartym terenie, trudno działać dyskretnie. - Wiem. Nie będziemy się chować. Nie chciałem się ujawniać, ale teraz musimy zmienić taktykę. Może nasz widok wytrąci ich z równowagi i zanim się pozbierają, będzie już za późno. Może, wystraszeni, będą trzymać się razem i ułatwią nam robotę. - Zatrzymanie kogoś poza motelem, powiedzmy w Elko, nie będzie łatwe - zaznaczył Horner.
- Jeśli nie zdołamy ich zatrzymać, trzeba będzie ich zabić. - Leland przysunął sobie krzesło i usiadł. - Teraz omówimy szczegóły inwigilacji, a przed świtem wyznaczeni do śledzenia ludzie zajmą stanowiska. 3 Wtorek, 14 stycznia O siódmej trzydzieści we wtorek rano, po nocnej rozmowie telefonicznej z Brendanem Croninem, ojciec Stefan Wycazik przygotował się do wyjazdu do Evanston, gdzie mieszkał Calvin Sharkle, kierowca, który tamtego lata zatrzymał się w motelu Zacisze i którego telefon został odłączony. Po wczorajszych dziwnych wypadkach w Nevadzie uzgodniono, że należy podjąć wszelkie możliwe starania, aby skontaktować się z uczestnikami tamtych wydarzeń, którzy dotąd byli nieosiągalni. Stojąc w ciepłej kuchni na plebanii, Stefan zapiął płaszcz i nałożył kapelusz. Ojciec Michael Gerrano, po odprawieniu porannej mszy zasiadający do śniadania złożonego z owsianki i tostu, popatrzył na swojego proboszcza i powiedział: - Może powinienem więcej wiedzieć o tym, co się właściwie dzieje z Brendanem, na wypadek... na wypadek, gdyby coś ci się stało. - Nic mi się nie stanie - odparł zdecydowanie ojciec Wycazik. - Bóg nie dałby mi pięćdziesięciu lat na naukę o funkcjonowaniu świata tylko po to, żeby kazać mnie zabić właśnie teraz, gdy zamierzam wykonać najlepszą robotę dla Kościoła. Michael pokręcił głową. - Zawsze jesteś taki... - Pewny swojej wiary? Oczywiście. Ufaj Bogu, a On nigdy cię nie zawiedzie, Michaelu. - Właściwie to chciałem powiedzieć, że zawsze jesteś taki uparty - powiedział Michael z uśmiechem. - Co za bezczelność! - obruszył się ojciec Stefan, okręcając szyję szalikiem. Posłuchaj, synu: dobry wikary jest pokorny, skromny, silny jak muł, wytrzymały jak koń roboczy i... uwielbia swojego proboszcza. Michael wyszczerzył zęby. - O tak, jeśli proboszcz jest świątobliwym starym prykiem zepsutym przez pochwały parafian... Zadzwonił telefon. - Jeżeli to do mnie, już wyszedłem - powiedział Stefan. Włożył rękawice, ale zanim doszedł do drzwi, Michael wyciągnął do niego słuchawkę.
- To Winton Tolk, gliniarz ocalony przez Brendana. Gwałtownie domaga się rozmowy z Brendanem. Stefan wziął słuchawkę i przedstawił się. Głos policjanta zdradzał wielkie przejęcie. - Ojcze, muszę natychmiast rozmawiać z Brendanem Croninem, to sprawa niecierpiąca zwłoki. - Niestety wyjechał na drugi koniec kraju. O co chodzi? Czy mogę jakoś pomóc? - Cronin... - zaczął Tolk drżącym głosem. - Coś... coś się dzieje, a ja niczego nie rozumiem. Jezu, to istny obłęd, ale od razu wiedziałem, że to ma coś wspólnego z Brendanem. - Z pewnością mogę panu pomóc. Gdzie pan jest, Winton? - Na służbie, kończę dyżur. Było pchnięcie nożem, strzelanina. Straszne. A potem... Proszę posłuchać, niech Cronin tu przyjedzie, musi to wyjaśnić, musi, natychmiast. Ojciec Wycazik wyciągnął od Tolka adres i biegiem opuścił plebanię. Jechał, znacznie przekraczając dozwoloną prędkość. Niespełna pół godziny później dotarł do kwartału identycznych pięciopiętrowych czynszówek w dzielnicy Uptown. Musiał zaparkować blisko rogu, bo ulicę pod wskazanym adresem zajmowały wozy policyjne, oznakowane i nieoznakowane, oraz samochód laboratorium kryminalistyki. W zimnym powietrzu brzmiał metaliczny chór kodów i poleceń. Dwaj policjanci pilnowali pojazdów, żeby zapobiec aktom wandalizmu. W odpowiedzi na pytanie Stefana wyjaśnili, że akcja miała miejsce na drugim piętrze, pod 3-B, w mieszkaniu Mendozów. Szyba w drzwiach frontowych była pęknięta na skos i sklejona taśmą monterską. Drzwi prowadziły do ponurego holu. W posadzce brakowało kilku płytek, a inne pokrywała warstwa brudu. Ze ścian odpadała farba. Na schodach Stefan spotkał dwoje dzieci, które bawiły się w pogrzeb. Nieboszczykiem była sfatygowana szmaciana lalka, a trumną pudełko od butów. Gdy stanął w otwartych drzwiach mieszkania Mendozów, zobaczył beżową kanapę zalaną świeżą krwią tak obficie, że w niektórych miejscach poduszki były prawie czarne. Setki kropelek zbryzgały jasnożółtą ścianę nad kanapą, co wskazywało, że ktoś stojący na wprost został trafiony kulami dużego kalibru, które przeszły na wylot. W tynku widniały cztery dziury po kulach. Krew pochlapała też lampę, niski stolik, półkę z książkami i kawałek dywanu. Sprawiało to tym bardziej szokujące wrażenie, że w pokoju panował idealny porządek. Mendozów stać było tylko na mieszkanie w nędznej czynszówce, ale jak wielu innych biednych ludzi, nie chcieli się poddać. Brud ulic, zaśmieconych korytarzy i klatek
schodowych zatrzymywał się przed ich drzwiami, jakby mieszkanie było fortecą, świątynią czystości i porządku. Stefan zdjął kapelusz i zrobił dwa kroki w głąb pokoju, który łączył się z kącikiem jadalnym oddzielonym ladą od maleńkiej kuchni. W mieszkaniu tłoczyli się detektywi, funkcjonariusze w mundurach, technicy, łącznie może tuzin ludzi. Większość z nich nie zachowywała się jak gliniarze, co zdziwiło Stefana. Najwyraźniej technicy zakończyli już pracę, a inni nie mieli nic do roboty, ale nikt nie wychodził. Stali w grupkach po dwóch czy trzech, rozmawiając ściszonymi głosami jak na pogrzebie albo w kościele. Tylko jeden detektyw pracował. Siedział w kąciku jadalnym z Latynoską w średnim wieku o twarzy Madonny, zadając pytania (ojciec Wycazik usłyszał, że zwraca się do niej „pani Mendoza”) i zapisując odpowiedzi na urzędowych formularzach. Kobieta próbowała współpracować, ale była rozkojarzona, wciąż spoglądała na mężczyznę w jej wieku, zapewne męża, który krążył po pokoju z uroczym sześciolatkiem w ramionach. Pan Mendoza bez przerwy mówił coś do chłopca, poklepywał go, mierzwił mu włosy. Najwyraźniej omal nie stracił syna w jakimś bmtalnym zajściu i teraz musiał go dotykać i przytulać, aby się upewnić, że nie doszło do najgorszego. Jeden z policjantów zauważył Stefana. - Ojciec Wycazik? Głos funkcjonariusza był cichy, ale gdy padło nazwisko księdza, wszyscy umilkli, jakby się spodziewali, że jednym zdaniem wyjaśni im wszystkie tajemnice i powie, jaki jest sens życia. Do licha, co tu się dzieje? - zastanawiał się niespokojnie Stefan Wycazik. - Tędy, proszę księdza - powiedział policjant. Zdejmując rękawiczki, Stefan poszedł za nim. Panowała cisza, wszyscy ustępowali z drogi księdzu i jego przewodnikowi. Weszli do utrzymanej w idealnym porządku sypialni, gdzie na skraju łóżka siedział Winton Tolk z drugim policjantem. - Przyszedł ojciec Wycazik - zameldował przewodnik Stefana i wrócił do pokoju. Tolk siedział pochylony, z łokciami na kolanach, z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie podniósł głowy. Drugi policjant wstał i przedstawił się jako Paul Arrnes, partner Wintona. - Chyba lepiej będzie, jak ojciec usłyszy to bezpośrednio od Wina - powiedział. Zostawię was samych. - Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Sypialnia była mała, stało w niej tylko łóżko, szafka nocna, komódka i krzesło. Ojciec Wycazik odwrócił krzesło w stronę łóżka i usiadł na wprost Wintona Tolka. Ich kolana prawie się stykały. Zdejmując szalik, zapytał: - Winton, co się stało? Tolk podniósł głowę. Stefan był zaskoczony wyrazem jego twarzy. Myślał, że policjant jest wstrząśnięty tym, co się stało w pokoju, lecz jego twarz wyrażała radość, ledwo hamowane podniecenie i zarazem lęk. Nie sprawiał wrażenia przerażonego, nie trząsł się ze strachu, ale najwyraźniej coś go trapiło. - Ojcze, kim jest Brendan Cronin? - Drżenie w głosie tego rosłego mężczyzny mogło oznaczać radość albo grozę. - Czym jest Brendan Cronin? Po chwili wahania Stefan postanowił powiedzieć prawdę. - Jest księdzem. Winton pokręcił głową. - Nie tak nam powiedziano. Stefan z westchnieniem pokiwał głową. Opowiedział o utracie wiary przez Brendana i o niekonwencjonalnej terapii, która obejmowała tydzień patroli w policyjnym radiowozie. - Nie powiadomiono was, że jest księdzem, ponieważ moglibyście traktować go inaczej... i ponieważ chciałem zaoszczędzić mu zakłopotania. - Upadły kapłan - wymamrotał Winton z konsternacją. - Nie upadły - zaprzeczył ojciec Wycazik - tylko zagubiony. Z czasem odzyska wiarę. Policjanta spowijał aksamitny mrok, bo źródłem światła w pokoju była tylko lampka na nocnym stoliku i wąskie okno. Białka jego oczu jaśniały niczym bliźniacze latarnie, kontrastując z cieniami i czarną skórą. - Jak Brendan mnie uleczył, kiedy zostałem postrzelony? Jak dokonał tego... cudu? Jak? - Dlaczego uznałeś, że to był cud? - Dostałem dwa razy w pierś, z bliska. Trzy dni później wyszedłem ze szpitala. Trzy dni! Po dziesięciu dniach byłem gotów wrócić do pracy, ale kazali mi zostać w domu przez dwa tygodnie. Doktorzy mówili o mojej wytrzymałości i kondycji fizycznej, o szybkim powrocie do zdrowia dzięki doskonałej formie. Pomyślałem, że to nie mnie próbują wytłumaczyć moje wyzdrowienie, tylko sobie, wciąż jednak uważałem, że po prostu miałem wielkie szczęście. Tydzień temu wróciłem do pracy, a potem... stało się coś dziwnego. Winton rozpiął koszulę i podciągnął podkoszulek, żeby odsłonić tors. - Blizny.
Ojciec Wycazik zadrżał. Choć siedział blisko policjanta, pochylił się jeszcze bardziej, patrząc w zdumieniu na jego pierś. Była gładka, może niezupełnie bez skazy, ale rany wlotowe już się zagoiły, zostawiając tylko odbarwione miejsca wielkości dziesięciocentówek. Cięcia chirurga prawie znikły - były widoczne tylko z bliska. W tak krótkim czasie po poważnych obrażeniach ciało powinno być jeszcze opuchnięte i zaczerwienione, ale na tle ciemnobrązowej skóry Wintona odznaczała się tylko jaśniejsza, bladoróżowa tkanka, ani nie grudkowata, ani nie pomarszczona. - Widziałem stare rany po kulach - podjął policjant. - Nierówne, grube blizny. Brzydkie. Nie można dostać dwóch strzałów w klatkę, przejść poważnej operacji i wyglądać w ten sposób po trzech tygodniach... ani kiedykolwiek. - Kiedy ostatni raz byłeś u lekarza? Czy to widział? Winton zapiął koszulę drżącymi rękami. - Tydzień temu byłem u doktora Sonneforda. Szwy zostały zdjęte znacznie wcześniej i pierś wciąż wyglądała paskudnie. Blizny zaczęły zanikać dopiero cztery dni temu. Przysięgam, ojcze, gdybym stał przed lustrem dostatecznie długo, mógłbym zobaczyć, jak znikają. Skończył zapinać koszulę i mówił dalej: - Ostatnio myślałem o odwiedzinach ojca w szpitalu w Boże Narodzenie. Im dłużej obracałem to w głowie, tym bardziej zachowanie księdza wydawało mi się osobliwe. Przypomniałem sobie, co ksiądz mówił, jak wypytywał o Brendana, i zacząłem się zastanawiać... Muszę wiedzieć, czy Brendan Cronin uzdrowił też kogoś innego. - Tak. Tamten przypadek nie był taki dramatyczny jak twój. Nie jestem... nie mam prawa ujawniać, o kogo chodzi - odparł Stefan. - Ale nie dlatego zadzwoniłeś na plebanię, Wintonie. Nie po to, żeby pokazać Brendanowi zagojone blizny. Mówiłeś niemal z paniką w głosie. Co tutaj robią ci wszyscy policjanci? Co tu się stało? Na szerokiej twarzy mężczyzny błysnął uśmiech i zgasł. Jego głos zdradzał emocjonalny zamęt. - Jesteśmy na patrolu. Ja i Paul. Dostajemy wezwanie. Ten adres. Wkraczamy, znajdujemy szesnastolatka na PCP. Wie ksiądz, jacy oni są czasami na PCP? Wariaci. Zwierzęta. Te cholerne prochy zżerają komórki mózgowe. Później stwierdziliśmy, że to był Ernesto, syn siostry pani Mendozy. Przeniósł się tutaj tydzień temu, bo matka nie dawała sobie z nim rady. Mendozowie... to dobrzy ludzie. Widział ksiądz, jak dbają o mieszkanie? Ojciec Wycazik pokiwał głową.
- Przygarnęli siostrzeńca - podjął Winton - kiedy zszedł na złą drogę, i próbowali go ratować. Ale dla takich szczeniaków nie ma ratunku. Ernesto miał kłopoty od piątej klasy. Notowany nieletni. Sześć zarzutów. Dwa całkiem poważne. Wchodzimy, chłopak jest goły, jak go matka urodziła, wrzeszczy na całe gardło, ma wytrzeszczone oczy. Winton miał trochę nieobecne spojrzenie, jakby spoglądał w przeszłość i widział tę scenę równie wyraźnie jak za pierwszym razem. - Ernesto złapał Hectora, tego malca, którego ksiądz pewnie widział, rzucił go na kanapę i trzymał, przykładając mu do gardła piętnastocentymetrowy nóż sprężynowy. Pan Mendoza... pan Mendoza odchodzi od zmysłów, chce rzucić się na Ernesta i zabrać mu nóż, ale boi się, że chłopak zabije Hectora. Ernesto wrzeszczy, jest szalony, nie można przemówić mu do rozumu. Wyciągnęliśmy broń, nie mogliśmy ot tak, podejść do naćpanego czubka z nożem w rozdygotanych rękach. Nie chcieliśmy strzelać, bo trzymał nóż przy gardle chłopca, Hector płakał i Ernesto mógł go zabić, gdybyśmy wykonali jakiś fałszywy ruch. Próbowaliśmy go uspokoić, odwrócić jego uwagę od Hectora i wydawało się, że dobrze nam idzie, bo zaczął odsuwać nóż od szyi chłopca. Ale nagle, Jezusie, chlasnął szybko, przeciął dziecku gardło niemal od ucha do ucha... - Winton zadrżał - ...bardzo głęboko. Podniósł nóż nad głowę, więc zaczęliśmy strzelać, nie jestem pewien, ile razy dostał. Padł martwy na Hectora. Poderwaliśmy go, mały leżał, ręką próbując zamknąć dziurę w gardle, krew tryskała mu spomiędzy palców, oczy już się szkliły... Policjant odetchnął głęboko i znowu zadrżał. Spojrzenie miał skupione, jakby chciał oderwać się od tego koszmaru. Popatrzył w stronę okna, za którym szare zimowe światło sypało się jak sadza na szarą ulicę w Uptown. Serce Stefana biło szybko nie z powodu opisanej przez Wintona krwawej łaźni, ale ponieważ odgadł dalszy ciąg opowieści i pragnął usłyszeć opis cudu. Patrząc przez okno, Winton mówił coraz bardziej drżącym głosem: - W przypadku takiej rany nie można udzielić pierwszej pomocy, ojcze. Przecięte tętnice, żyły. Wielkie arterie w szyi. Krew tryska jak woda z węża i nie można założyć opaski uciskowej, nie na szyję, a bezpośredni ucisk nie zamknie arterii szyjnej. Za cholerę. Ukląkłem na podłodze przy kanapie i zobaczyłem, że Hector umiera. Był taki mały, ojcze, taki mały. Od tego rodzaju rany umiera się w dwie minuty, czasem znacznie prędzej, a on był taki mały. Wiedziałem, że to bez sensu, ale położyłem ręce na jego szyi, jakbym jakoś mógł zatrzymać krew, zatrzymać w nim życie. Byłem zły i przerażony, taki mały chłopiec nie powinien umierać w ten sposób, w żaden sposób, nie w tym wieku, a potem... potem...
- A potem ozdrawiał - dopowiedział ojciec Wycazik cicho. Winton Tolk oderwał spojrzenie od szarego światła za oknem i spojrzał mu w oczy. - Tak, proszę księdza, ozdrawiał. Był zlany własną krwią, sekundy dzieliły go od śmierci, ale nagle jego stan się poprawił. Nie wiedziałem, że coś się dzieje, niczego nie czułem, moje ręce były takie jak zawsze. Nie sądzi ksiądz, że powinienem coś czuć? Ale zrozumiałem, że dzieje się coś niewiarygodnego, bo krew przestała tryskać. W tej samej chwili chłopiec zamknął oczy i pomyślałem, że umarł, i... i krzyknąłem: „Nie! Boże, nie!”. Odsunąłem ręce od szyi Hectora i wtedy zobaczyłem, że rana... że rana się zamknęła. Wciąż widać było linię głębokiego cięcia, ale brzegi już się połączyły, tworząc jasnoczerwoną bliznę, gojącą się bliznę. Wielki mężczyzna przestał mówić, łzy znów zalśniły w jego oczach. Gdyby rozdzierała go rozpacz, pewnie mógłby ją stłumić, ale to uczucie było znacznie potężniejsze: radość. Czysta, szalona, pełna niedowierzania radość. Nie mógł pohamować krótkiego, gwałtownego szlochu. Ojciec Wycazik wyciągnął do niego ręce. Winton ujął je, ścisnął mocno i nie puszczał, gdy mówił dalej: - Paul, mój partner, widział, co się stało. Mendozowie również. I dwaj inni policjanci, którzy się zjawili, gdy zastrzeliliśmy Ernesta, oni też to widzieli. Kiedy patrzyłem na tę czerwoną linię na gardle chłopca, skądś wiedziałem, co muszę zrobić. Położyłem ręce z powrotem na jego szyi, zakryłem ranę i życzyłem mu, żeby żył. Mój umysł pracował na najwyższych obrotach, myślałem o Brendanie, gdy był przy mnie w barze. Pomyślałem też o moich bliznach znikających od kilku dni, trzymałem ręce na szyi chłopca i mniej więcej po minucie Hector otworzył oczy, uśmiechnął się do mnie... powinien ksiądz widzieć ten uśmiech... więc odsunąłem ręce, blizna wciąż była, ale jaśniejsza. Chłopiec usiadł i zapytał o mamę, i wtedy... i wtedy się rozkleiłem. - Winton umilkł na chwilę i hałaśliwie wciągnął powietrze. - Pani Mendoza zabrała Hectora do łazienki, rozebrała go z zakrwawionego ubrania i wykąpała. Tymczasem w mieszkaniu wciąż przybywało ludzi z wydziału. Wieść się rozeszła. Dzięki Bogu, że reporterzy jeszcze nie zwietrzyli sprawy. Przez chwilę obaj mężczyźni siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu, trzymając się za ręce. Potem Stefan powiedział: - Próbowałeś ożywić Ernesta? - Tak. Pomimo tego, co zrobił, położyłem ręce na jego ranach. Nie udało się, ojcze. Może dlatego, że już nie żył. Hector umierał, jeszcze nie odszedł, ale Ernesto był martwy.
- Czy zauważyłeś dziwne znaki na swoich rękach, na dłoniach? Czerwone, opuchnięte pierścienie? - Nie. Co by to znaczyło, gdyby były? - Nie wiem. Ale pojawiły się na rękach Brendana, gdy... działy się te rzeczy. Znów umilkli i tym razem Winton przerwał chwilę ciszy. - Czy Brendan... czy ojciec Cronin jest... święty? Ojciec Wycazik uśmiechnął się. - Jest dobrym człowiekiem, ale nie świętym. - W takim razie jak mnie uzdrowił? - Dokładnie nie wiem, ale to z pewnością objawienie woli bożej. W jakiś sposób. Z jakiegoś powodu. - A jak Brendan przekazał mi tę moc uzdrawiania? - Nie wiem, Wintonie. Może ta moc nie jest twoja. Może to Bóg działa przez ciebie, najpierw przez Brendana, a teraz przez ciebie. Winton puścił ręce ojca Wycazika i spojrzał na swoje dłonie. - Nie, ta moc wciąż tu jest, wciąż jest we mnie. Wiem. Wiem. Czuję. I nie tylko... nie tylko moc uzdrawiania. Coś więcej. Ojciec Wycazik uniósł brwi. - Więcej? Co takiego? Winton zmarszczył czoło. - Jeszcze nie wiem. To wszystko jest takie nowe. Takie dziwne. Ale czuję... coś więcej. Trzeba czasu, żeby się rozwinęło. - Odwrócił dłonie, przejęty i przestraszony. - Kim jest ojciec Cronin i co ze mną zrobił? - Wintonie, to nie jest nic złego albo niebezpiecznego - uspokoił go ojciec Wycazik. To cudowny dar. Pomyśl o Hectorze, ocalonym dziecku. Przypomnij sobie, co czułeś, gdy życie wracało do jego małego ciała. Jesteśmy aktorami w boskim misterium, Wintonie. Nie zrozumiemy jego sensu, dopóki sam Bóg nie pozwoli nam go zrozumieć. Wstał z krzesła i oznajmił, że chciałby zobaczyć chłopca. - Nie jestem gotów, by wyjść stąd i zmierzyć się z tłumem - powiedział Winton - choć to w większości moi koledzy. Zostanę tu przez jakiś czas. Wróci ksiądz? - Mam w planach inną pilną sprawę na dzisiejszy ranek, Wintonie - odparł Stefan. Muszę szybko się nią zająć, ale będę z tobą w kontakcie. Możesz być tego pewien. Gdybyś mnie potrzebował, po prostu zadzwoń do Świętej Betki. Kiedy wyszedł z sypialni, tłum policjantów i techników umilkł jak wcześniej. Rozstąpili się, gdy szedł do stołu w kąciku jadalnym. Mały Hector siedział teraz na kolanach matki, z zadowoleniem pogryzając batonik z migdałami.
Chłopiec nie wyglądał nawet na sześciolatka, był bardzo drobny, ale jego oczy błyszczały inteligencją, co świadczyło, że pomimo utraty znacznej ilości krwi nie doznał uszkodzeń mózgu. Jeszcze bardziej zdumiewające było to, że krew najwyraźniej została uzupełniona bez transfuzji. Zdawało się, że Winton ma moc większą niż Brendan. Kiedy ojciec Wycazik pochylił się, żeby spojrzeć chłopcu w oczy, malec uśmiechnął się do niego. - Jak się czujesz, Hectorze? - Dobrze - odparł chłopiec nieśmiało. - Pamiętasz, co ci się stało? Dziecko oblizało usta z czekolady i pokręciło przecząco głową. - Smakuje ci batonik? Chłopiec pokiwał głową i wyciągnął baton w jego stronę. Ksiądz uśmiechnął się. - Dziękuję, Hectorze, jest cały twój. - Mama może dać ci jednego. Tylko nie krusz na dywan. Stefan popatrzył na panią Mendozę. - Naprawdę niczego nie pamięta? - Nie, Bóg pozwolił mu o tym zapomnieć, ojcze. - Jest pani katoliczką? - Tak, ojcze - odparła, żegnając się wolną ręką. - Należy pani do parafii Matki Boskiej Bolesnej? To parafia ojca Nilo. Dzwoniła pani do niego? - Nie, nie wiedziałam, czy... Ojciec Wycazik popatrzył na pana Mendozę, który stał przy krześle żony. - Proszę zadzwonić do ojca Nilo, poinformować go o tym, co się stało, i poprosić, żeby przyjechał. Proszę powiedzieć, że mnie już nie zastanie, ale porozmawiam z nim później. I niech pan przekaże, że mam mu wiele do powiedzenia, że to, co tu zobaczy, nie jest całą historią. Pan Mendoza pospieszył do telefonu. - Macie zdjęcia rany na gardle chłopca? - zapytał Stefan jednego z detektywów. Mężczyzna kiwnął głową. - Tak. To normalna procedura. - Zaśmiał się nerwowo. - Co ja gadam? Tu nie ma nic normalnego. - Ale ma pan zdjęcia na dowód tego, co tu się stało. Bo przypuszczam, że niedługo nie będzie żadnej blizny.
Zwrócił się do chłopca: - Hectorze, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym obejrzeć twoją szyję. Chciałbym dotknąć tego znaczka. Chłopiec opuścił batonik. Ojcu Wycazikowi drżały palce, gdy dotykał zaognionej tkanki i powoli przesuwał palce od jednego końca blizny do drugiego. W arteriach po obu stronach delikatnego gardła bił silny puls i Stefanowi zamarło serce, gdy poczuł cud życia. Śmierć została oszukana. Ojciec Wycazik wierzył, że był świadkiem wypełnienia obietnicy leżącej u podstaw istnienia Kościoła: „Śmierć nie jest końcem, będzie wam dane życie wieczne”. Łzy zabłysły w jego oczach. Gdy wreszcie odsunął rękę, jeden z policjantów zapytał: - Co to znaczy, ojcze? Słyszałem, jak ksiądz mówił pani Mendozie, że to nie cała historia. Co się dzieje? Stefan odwrócił się w stronę zgromadzonych. Na ich twarzach zobaczył pragnienie uwierzenia - niekoniecznie w prawdy katolicyzmu czy chrześcijaństwa, bo nie wszyscy byli katolikami czy chrześcijanami, ale w istnienie czegoś wspanialszego, lepszego i czystszego niż rodzaj ludzki, głęboką tęsknotę za duchową transcendencją. - Co to znaczy, ojcze? - Coś się dzieje - odparł. - Tutaj i gdzieś indziej. Coś wspaniałego i cudownego. To dziecko bierze w tym udział. Nie bardzo wiem, co to oznacza ani czy jest w tym palec boży, chociaż wierzę, że tak. Popatrzcie na Hectora, jak je batonik na kolanach matki, i wspomnijcie boską obietnicę: „A śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły”. W głębi serca czuję, że pierwsze rzeczy właśnie przemijają. Ale teraz muszę iść. Mam pilną sprawę. Choć udzielił im niejasnych wyjaśnień, rozstąpili się i nie zatrzymywali go dłużej, może dlatego, że cudowne ocalenie Hectora Mendozy było niezbitym, namacalnym faktem, a on powiedział więcej, niż mogli przyswoić. Gdy przechodził, kilku policjantów wyciągnęło ręce, żeby go dotknąć, uścisnąć jego dłoń czy ramię - nie z religijnej żarliwości, ale z poczucia emocjonalnego koleżeństwa. Stefana ogarnęło pragnienie odpowiadania tym samym, dzielenia przepełniającego ich głębokiego poczucia wspólnoty i przekonania, że zmierzają ku wielkiemu przeznaczeniu. * Alexander Christophson, były senator Stanów Zjednoczonych i ambasador w Wielkiej Brytanii, były dyrektor CIA, obecnie od dziesięciu lat na emeryturze, czytał poranną gazetę,
gdy o dziesiątej zadzwonił jego brat Philip, antykwariusz z Greenwich w Connecticut. Rozmawiali przez pięć minut, jak brat z bratem, ale ich rozmowa miała ukryty cel. W końcu Philip powiedział: - Aha, przy okazji, dziś rano rozmawiałem z Dianą, pamiętasz ją? - Oczywiście - odparł Alex. - Co porabia? - Ma kłopoty. Ale to zbyt nudne, żeby o tym mówić. Przesyła ci pozdrowienia. Potem Philip zmienił temat, polecając bratu dwie nowe książki, jakby wzmianka o Dianie nie miała znaczenia. Imię Diana było umówionym hasłem, które znaczyło, że do Philipa zadzwoniła Ginger Weiss i chce mówić z Aleksem. Gdy Alex zobaczył ją na pogrzebie Pabla, jej srebrzyste włosy przywiodły mu na myśl Dianę, boginię księżyca. Po pożegnaniu się z Philipem powiedział żonie Elenie, że zamierza jechać do centrum handlowego. - Chcę wstąpić do księgami i kupić parę powieści, które poleca mi Philip. Rzeczywiście pojechał do centrum handlowego, ale zanim kupił książki, znalazł kabinę telefoniczną. Używając karty kredytowej AT&T, zadzwonił do Philipa, a on podał mu numer zostawiony przez Ginger Weiss. - Powiedziała, że to budka telefoniczna w Elko w Nevadzie - poinformował brata. Gdy Alex zadzwonił do Nevady, Ginger odebrała po piątym sygnale. - Przepraszam, byłam w samochodzie przy budce. Tutaj jest za zimno, żeby czekać na zewnątrz. - Co pani robi w Nevadzie? - Jeśli dobrze zrozumiałam na pogrzebie Pabla, tak naprawdę wcale pan nie chce, żebym odpowiadała na tego rodzaju pytania. - Racja. Im mniej wiem, tym lepiej. A o co pani chce mnie zapytać? Nie wnikając w szczegóły, wyjaśniła, że znalazła inne osoby cierpiące z powodu blokad pamięci, niektóre z różnymi fałszywymi wspomnieniami dotyczącymi tego samego okresu. Ponieważ Alex był ekspertem od prania mózgu, chciała wiedzieć, czy wszczepienie fałszywych wspomnień z prawdziwymi wątkami jest trudniejsze niż wszczepienie całkowicie fałszywych wspomnień. Zapewnił ją, że tak. - Domyślaliśmy się tego - powiedziała. - Ale dobrze jest usłyszeć potwierdzenie. Teraz wiemy, że jesteśmy na właściwym tropie. I jeszcze jedno: chciałabym, żeby zdobył pan dla nas pewne informacje. Musimy jak najwięcej wiedzieć o pułkowniku Lelandzie Falkirku, oficerze jednej z elitarnych kompanii DERO. Chciałabym też...
- Chwileczkę - przerwał jej Alex. Zerkał nerwowo przez szklane drzwi kabiny na ludzi wchodzących do centmm, jakby już był śledzony. - Na cmentarzu powiedziałem, że udzielę rady albo podzielę się wiadomościami o technikach kontrolowania umysłów. Uprzedzałem, że nie będę wyszukiwać żadnych informacji. Chyba jasno przedstawiłem swoje stanowisko. - Choć od wielu lat jest pan na emeryturze, musi pan znać odpowiednich ludzi... - Czy pani mnie nie słyszy, pani doktor? Nie zaangażuję się w wasz problem. Po prostu nie mogę sobie na to pozwolić. Mam zbyt wiele do stracenia. - Nie zależy nam na wyszukiwaniu jakichś nadzwyczajnych czy ściśle tajnych informacji - powiedziała tak, jakby go w ogóle nie słyszała. - Chodzi o suche fakty z przebiegu służby. Może pomogą nam zrozumieć Falkirka i wyrobić sobie pojęcie, czego powinniśmy się po nim spodziewać. - Proszę... Ale Ginger Weiss była nieugięta: - Potrzebujemy również informacji o Składzie Grzmiące Wzgórze, obiekcie wojskowym w hrabstwie Elko. - Nie. - Podobno jest to podziemny magazyn. Być może przez jakiś czas pełnił taką funkcję, a może od początku był czymś innym, ale wiem, że dziś jest nie tylko podziemnym magazynem. - Pani doktor, nie zrobię tego dla pani. - Pułkownik Leland Falkirk i Skład Grzmiące Wzgórze. To nie jest zbyt skomplikowane, nie musi pan głęboko szperać, proszę tylko podać nam to, co jest łatwo dostępne. Niech pan porozmawia ze swoimi starymi znajomymi, którzy wciąż biorą udział w grze. Przekaże pan te informacje doktorowi George’owi Hannaby’emu z Bostonu albo księdzu Stefanowi Wycazikowi z Chicago. - Podyktowała numery telefonów. - Jestem z nimi w kontakcie, a oni złożą raport bez podawania pańskiego nazwiska. Nie musi pan dzwonić bezpośrednio do mnie, więc będzie pan wolny od podejrzeń. Alex bez powodzenia próbował zapanować nad drżeniem rąk. - Pani doktor, żałuję, że zaproponowałem jakąkolwiek pomoc. Jestem starym człowiekiem, który boi się śmierci. - Martwią pana również grzechy, które mógł pan popełnić w imię obowiązku powiedziała, powtarzając to, co usłyszała od niego na cmentarzu. - I prawdopodobnie chciałby pan odpokutować kilka z nich, prawdziwych czy urojonych. To też pewnego rodzaju pokuta, panie Christophson. - Powtórzyła numery telefonu Hannaby’ego i Wycazika.
- Nie. Jeśli będzie pani przesłuchiwana, proszę pamiętać, że odmówiłem, kategorycznie odmówiłem. Ginger zignorowała go i z doprowadzającą do szału beztroską dodała: - Aha, byłoby miło, gdyby miał pan coś dla mnie w ciągu sześciu czy ośmiu godzin. Wiem, że to tmdna sprawa, ale przecież proszę tylko o podstawowe informacje, które nie są tajne. - Żegnam, pani doktor - rzekł z naciskiem. - Będę czekać na wiadomości. - Nie usłyszy ich pani. - Tere-fere - zaśmiała się i zakończyła rozmowę. - Chryste - westchnął Alex, hałaśliwie odwieszając słuchawkę. Była atrakcyjną, pełną wdzięku kobietą, inteligentną, interesującą pod wieloma względami. Ale jej przekonanie, że zawsze musi dostać to, czego chce... Czasami podziwiał tę cechę u mężczyzn, lecz rzadko albo nigdy u kobiet. Tym razem spotkają zawód. Tym razem nie dostanie tego, czego chce. Niech mnie diabli, jeśli dostanie, pomyślał. Mimo to... wiecznym piórem Cross zapisał numery telefoniczne Hannaby’ego i Wycazika, które mu podała. * Dom i Ernie wyruszyli wcześnie we wtorek rano, żeby przeprowadzić rozpoznanie przynajmniej części obwodu Składu Grzmiące Wzgórze. Pojechali no