Tytuł oryginału: The Runaway King
Copyright © 2013 by Jennifer A. Nielsen
Map by Kayley LeFaiver
All rights reserved. Published by arrangement with Sc...
4 downloads
0 Views
Tytuł oryginału: The Runaway King
Copyright © 2013 by Jennifer A. Nielsen
Map by Kayley LeFaiver
All rights reserved. Published by arrangement with Scholastic Inc., 557 Broadway, New York, NY 10012, USA.
© for the Polish edition by Egmont Polska Sp. z o.o.,
Warszawa 2014
Redakcja: Anna Jutta-Walenko
Korekta: Anna Sidorek, Katarzyna Paśnicka
Projekt okładki i stron tytułowych: Monika Klimowska
Zdjęcia wykorzystane na okładce: © Brent Hilleman/Getty Images;
© Jordan Hetrick/Getty Images
Koordynacja produkcji: Jolanta Powierża
Wydawca prowadzący: Natalia Sikora
Przygotowanie pliku e-booka: Anita Pilewska
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem
i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń
stanowi naruszenie prawa.
Wydanie pierwsze, Warszawa 2014
Egmont Polska Sp. z o.o.
ul. Dzielna 60, 01-029 Warszawa
tel. +48 22 838 41 00
www.egmont.pl/ksiazki
ISBN 978-83-281-0182-1
Skład i łamanie: KATKA, Warszawa
Dla Taty,
który na przykładzie swojego życia
nauczył mnie sięgać po najodleglejsze gwiazdy
i nigdy nie wątpił, że mogę tego dokonać.
L
• 1 •
os sprawił, że to ja napadłem na tych, którzy chcieli napaść na mnie.
Tego wieczora odbywał się pogrzeb mojej rodziny, a ja powinienem był już
czekać w kaplicy. Jednak na myśl, że musiałbym siedzieć tam w towarzystwie
aroganckich fircyków, robiło mi się niedobrze. Gdybym był kimkolwiek innym,
mógłbym przeżywać tę uroczystość w samotności, sam na sam ze swoim bólem.
Od miesiąca byłem królem Carthyi, pełniłem funkcję, do której nikt mnie nie
przygotował i która – zdaniem większości Carthyan – w ogóle do mnie nie pasowała.
Nawet gdybym chciał z tym polemizować, nie mógłbym przedstawić żadnych
przekonujących argumentów. Zabieganie o przychylność opinii publicznej nie należało
do moich priorytetów. Skupiałem się na znacznie ważniejszym zadaniu: musiałem
przekonać moich regentów, by pomogli w przygotowaniach do nadchodzącej wojny.
Największym zagrożeniem było królestwo Avenii, położone na zachód od naszego
kraju. Jego przywódca, król Vargan, pojawił się nieoczekiwanie na pogrzebie. Choć
twierdził stanowczo, że chce jedynie złożyć hołd mojej rodzinie, ja nie dałem się zwieść:
bardziej byłoby mu żal utraconego podwieczorku niż moich rodziców i mojego brata.
Vargan przyjechał tylko po to, by ocenić moją siłę i dostrzec słabości. Przyjechał mnie
wybadać.
Wiedziałem, że zanim stanę twarzą w twarz z Varganem, muszę dobrze to przemyśleć
i nabrać pewności siebie. Zamiast więc iść na pogrzeb, kazałem im zacząć beze mnie,
a sam uciekłem tutaj, do ogrodów królewskich.
Ogrody stały się moim ulubionym azylem w tych licznych sytuacjach, gdy chciałem
uciec przed wszystkimi. Królowały tu piękne wiosenne kwiaty oraz rośliny wszelkich
rozmiarów i kształtów, ukryte za gęstym wysokim żywopłotem. Majestatyczne drzewa
przez większość roku osłaniały ogrody od góry, a trawa była tak miękka, że nie wypadało
chodzić po niej inaczej niż boso. W centralnym punkcie znajdowała się marmurowa
fontanna z posągiem króla Artoliusa I, mojego przodka sprzed wielu pokoleń, któremu
Carthya zawdzięczała niepodległość. Jedno z imion otrzymałem właśnie na jego cześć,
oficjalnie nazywam się bowiem Jaron Artolius Eckbert III.
Z perspektywy czasu widzę, że te właśnie ogrody to idealne miejsce na cichy
i bezproblemowy zamach.
Nawet nie przyszło mi do głowy, by spędzić ten wieczór bezczynnie. Targany
sprzecznymi uczuciami w związku z pogrzebem i wizytą Vargana, nie mogłem znaleźć
sobie miejsca. Musiałem się powspinać, dać ujście wezbranej energii.
Szybko pokonałem pierwszy poziom zamku, wykorzystując nierówności kamiennych
bloków jako punkty podparcia. Najniższa półka na tym poziomie ściany była szeroka
i porośnięta bluszczem, co nawet mi odpowiadało. Mogłem schować się w gęstym
listowiu i patrzeć na ogród z poczuciem, że jestem jego częścią, a nie tylko zwykłym
obserwatorem.
Niecałą minutę później tuż pod moją kryjówką otworzyły się drzwi ogrodnika.
Dziwne. Ogrodnik dawno już skończył pracę, a prócz niego mogli tu wchodzić tylko
ludzie, których sam zaprosiłem. Podczołgałem się do krawędzi półki i zobaczyłem
człowieka w czarnym ubraniu, który postąpił krok do przodu i rozejrzał się uważnie
dokoła. Z pewnością nie był to sługa, bo gdyby nawet któryś z nich ośmielił się tu
zapuścić, głośno obwieściłby swoje przybycie. Tymczasem człowiek w czerni wyjął długi
nóż i schował się w krzakach dokładnie pode mną.
Pokręciłem głową, bardziej rozbawiony niż rozgniewany. Wszyscy zapewne
przypuszczali, że przyjdę tu dziś szukać samotności, ale dopiero po pogrzebie.
Zabójca myślał, że mnie zaskoczy, jednak teraz to ja miałem nad nim przewagę.
Odpiąłem cicho pelerynę, by nie krępowała mi ruchów. Potem sięgnąłem po swój nóż,
ująłem go mocno w lewą dłoń, przykucnąłem na krawędzi półki i skoczyłem prosto na
plecy zamachowca.
W tym samym momencie zabójca przesunął się na bok, więc tylko drasnąłem go
w ramię, nim obaj upadliśmy na ziemię. Zerwałem się pierwszy i zamierzyłem na jego
nogę, ale nie udało mi się go zranić tak głęboko, jak chciałem. Kopniakiem powalił mnie
na ziemię, ukląkł na moim przedramieniu, wyrwał mi nóż z dłoni i odrzucił na bok,
a następnie wymierzył mi potężny cios w szczękę.
Walnąłem głową w ziemię i byłem jeszcze nieco oszołomiony, gdy sięgnął do mojej
szyi, ale zdążyłem kopnąć go z całej siły. Poleciał do tyłu i uderzył w wielki wazon, po
czym osunął się bezwładnie na ziemię.
Obróciłem się twarzą do ściany zamku i zacząłem masować obolałą szczękę. Fakt, że
trzymałem dłoń przy twarzy, uratował mi prawdopodobnie życie, bo nagle, nie wiadomo
skąd, wynurzył się drugi napastnik. Trzymał w ręce sznur, który zarzucił mi na szyję
i mocno zacisnął. Na szczęście dzięki ręce uwięzionej pod pętlą mogłem normalnie
oddychać.
Wypchnąłem łokieć do tyłu, uderzając nim w pierś zamachowca. Jęknął głucho, ale
dopiero po czwartym ciosie zmienił pozycję i poluzował nieco pętlę. Wówczas
błyskawicznie obróciłem się w miejscu i zamierzyłem się do ciosu.
Nagle zamarłem. W chwili gdy spojrzałem w oczy intruza, czas stanął w miejscu.
To był Roden. Niegdyś mój przyjaciel. Teraz mój wróg. Mój zabójca.
M
• 2 •
inęło zaledwie kilka tygodni, odkąd ostatnio widziałem Rodena, wydawało
mi się jednak, że upłynęły długie miesiące. Podczas naszego ostatniego
spotkania próbował mnie zabić, by zdobyć tron. Wyczuwałem, że powody,
dla których pojawił się tutaj tego wieczora, były jeszcze mroczniejsze.
Zarówno Roden, jak i ja zostaliśmy wyszkoleni przez pewnego arystokratę, Bevina
Connera, który porwał nas oraz dwóch innych chłopców, Tobiasa i Latamera,
z carthyańskich sierocińców, by później przedstawić jednego z nas jako Jarona,
zaginionego księcia Carthyi. Rodzice Jarona chcieli wysłać go do szkoły z internatem
w Bymarze, gdzie nabrałby ogłady. Chłopiec uciekł jednak z płynącego tam statku, nim
napadli na niego piraci, którzy mieli zabić królewskiego syna. Nikt – ani Conner, ani
Roden, ani żaden z pozostałych chłopców – nie wiedział, że to właśnie ja byłem Jaronem
w przebraniu. Roden nadal o tym nie wiedział. W jego mniemaniu byłem sierotą
o imieniu Sage, nie bardziej godnym tronu niż on sam.
Dobrze, że Conner nie próbował przedstawić go jako księcia Jarona, bo w tym
krótkim czasie zmienił się na tyle, że przypominał mnie w jeszcze mniejszym stopniu niż
przedtem. Brązowe włosy Rodena pojaśniały, a jego skóra pokryła się głębszą
opalenizną. Wyglądał na starszego i tak też się zachowywał. Kiedy widziałem go po raz
ostatni, był zdenerwowany, lecz teraz jego mina wyrażała coś znacznie gorszego niż
zwykły gniew.
Roden odrzucił sznur, podniósł się z ziemi i wyjął miecz. Trzymał go niczym
przedłużenie swojej ręki, jakby urodził się z tą bronią w dłoni. Mój nóż leżał gdzieś za
nim, ukryty w cieniu.
– Wstawaj, Sage.
– Nie nazywam się Sage – odparłem.
I nie miałem zamiaru wstawać.
– Byłem z tobą w Farthenwood. Mnie nie oszukasz, wiem, kim jesteś.
Gdyby choć trochę pomyślał, zrozumiałby, że właśnie o to mi chodzi.
– Opuść miecz, a wszystko ci wytłumaczę – poprosiłem najspokojniej, jak mogłem.
Namierzyłem już miejsce, w którym leżał mój nóż, był jednak zbyt daleko, bym zdołał
go odzyskać, unikając miecza Rodena. Na razie wolałem więc rozmawiać.
– Nie przyszedłem tu, żeby słuchać twoich wyjaśnień – warknął.
Nadal nie opuszczał miecza, lecz ja w końcu powoli wstałem, trzymając ręce tak, by
cały czas je widział.
– Zatem przyszedłeś mnie zabić?
– Koniec z twoimi oszustwami. Czas, byś zrozumiał, kto tu naprawdę rządzi.
– Ty? – parsknąłem.
Pokręcił głową.
– Mam teraz potężnych sprzymierzeńców. Gdyby to zależało ode mnie, już byś nie
żył, ale król piratów chce z tobą porozmawiać.
Choć cieszyłem się, że moja śmierć zostanie nieco odsunięta w czasie, jakoś nie
spieszyło mi się do spotkania z królem piratów.
– A więc dołączyłeś do piratów? – spytałem z drwiącym uśmiechem. – Nie sądziłem,
że przyjmie cię ktokolwiek poza kółkiem hafciarek.
– Piraci przyjęli mnie z otwartymi rękami, kiedyś będę nimi dowodził. Zabili Jarona,
a we właściwym czasie ja zabiję ciebie.
– Dla ścisłości, powiedz raczej, że nie udało im się mnie zabić. Dołączyłeś do
nieudaczników. Skoro uciekłem im cztery lata temu, to dlaczego nie miałbym zrobić
tego i teraz?
Twarz Jarona stężała w złowieszczym grymasie.
– Mam dla ciebie rozkazy – powiedział. – I radzę ci, żebyś je wykonał.
Prędzej przyjąłbym rozkazy od czyściciela latryn niż od niego, ale byłem ich ciekaw.
– Czego chcesz? – spytałem.
– Dziesięć dni spędzę na morzu. Kiedy zawiniemy do portu w Isel, przybędziesz tam
i poddasz mi się. Jeśli to zrobisz, zostawimy Carthyę w pokoju. Jeśli odmówisz,
zniszczymy Carthyę i dopadniemy ciebie.
Aveńscy piraci byli groźni, ale nie pokonaliby Carthyi o własnych siłach, skoro więc
posuwali się do takich gróźb, musieli mieć sprzymierzeńców. Natychmiast pomyślałem
o królu Varganie. Może jednak nie przyjechał tu, by mnie wybadać. Jakoś nie chciało mi
się wierzyć, że jego przybycie i ten atak nie miały ze sobą nic wspólnego.
– Wolę raczej trzecią opcję – oznajmiłem.
– Jaką?
– Piraci mają dziewięć dni, żeby mi się poddać. Jeśli zrobią to w ciągu ośmiu, będę
bardziej litościwy.
Roześmiał się, jakbym opowiedział mu jakiś dowcip.
– Nosisz królewskie szaty, ale wciąż jesteś tym samym błaznem. Jest jeszcze jeden
warunek. Piraci chcą, byś uwolnił Bevina Connera.
– Żeby i on mógł do nich dołączyć?
Roden pokręcił głową.
– Wiem tylko, że ktoś chce go zabić. Chyba nie masz nic przeciwko temu?
Pewnie, że miałem. Conner nie był moim przyjacielem. Zamordował moją rodzinę
i chciał rękami piratów zabić także mnie. Kiedy mieszkałem w jego majątku, traktował
mnie brutalnie. Nie zamierzałem jednak oddawać go piratom, tak jak nie zamierzałem
oddawać im siebie.
– Śmierć Connera w niczym nie pomoże twoim piratom – powiedziałem. – Szukają
tylko zemsty.
– I co z tego? Twoje życie się kończy, Sage. Przyjmij swój los z godnością i ratuj swój
kraj. Jeśli spróbujesz z nami walczyć, wszystko zniszczymy. Spalimy wasze domy,
zburzymy miasta, zabijemy każdego, kto stanie nam na drodze. – Przysunął się
o krok. – A jeśli będziesz próbował się ukrywać, pojmiemy ludzi, których kochasz,
i ukarzemy ich za twoje tchórzostwo. Dobrze wiem, czyja śmierć najbardziej by cię
zraniła.
– Może twoja – odparłem. – Dlaczego od razu mnie nie zabijesz?
Roden rzucił się do przodu. Usiłowałem pochwycić jego miecz, ale trzymał go mocno
i zamierzył się na mnie. Ostrze przecięło mi ramię. Krzyknąłem i odsunąłem się od
Rodena. Z tyłu dobiegły mnie głosy strażników. Wreszcie. Pewnie moje wrzaski
przeszkodziły im w wieczornej drzemce. W końcu jednak zorientowali się, że mam
kłopoty.
Gdzieś w pobliżu leżał mój nóż, ale Roden nadal wymachiwał mieczem, nie
pozwalając mi do niego dotrzeć. Zrobiłem krok do tyłu, potknąłem się i wpadłem do
fontanny. Doskoczył do mnie, podnosząc broń do ciosu, ale w tym momencie nadbiegli
moi strażnicy. Roden bez cienia strachu stanął do walki. Mogłem tylko ze szczerym
zdumieniem podziwiać, jak dużo się nauczył w tak krótkim czasie. Odpierał ich ataki
z taką łatwością, jakby odganiał natrętne muchy.
Wyskoczyłem z fontanny i rzuciłem się po miecz jednego z pokonanych strażników.
W tej samej chwili Roden zranił kolejnego, a ten poleciał do tyłu, przewrócił mnie
i wylądował na moich nogach.
Roden kopnął na bok miecz, po który chciałem sięgnąć. Potem przystawił mi czubek
ostrza do szyi, pochylił się i wycedził:
– Decyzja należy do ciebie. Za dziesięć dni się poddajesz albo zniszczymy Carthyę.
Już miałem odpowiedzieć mu dosadnym przekleństwem, gdy podniósł miecz i opuścił
go na moją głowę.
K
• 3 •
iedy się ocknąłem, Rodena i jego wspólnika nie było już w ogrodzie. Nie
zmartwiło mnie to, szczególnie gdy pomyślałem o zranionym ramieniu
i obolałej głowie. Nadal jednak miałem w pamięci groźby Rodena. Dobrze, że
nie zrealizował tej najgorszej, gdy leżałem nieprzytomny.
Przemoczony, z krwawiącą ręką, wyszedłem na dziedziniec i natknąłem się na kolejny
patrol, który biegł w stronę ogrodów. Nakazałem jednemu ze strażników, by dał mi
swoją pelerynę. Stwierdzili, że potrzebuję pomocy lekarza, ale poleciłem im przede
wszystkim sprowadzić pomoc dla ich towarzyszy, którzy leżeli w ogrodzie. Zabroniłem
im też wspominać komukolwiek o tych wydarzeniach, przynajmniej do zakończenia
pogrzebu.
Trzymając się za zranioną rękę, ruszyłem powoli do kaplicy, w której trwały już
uroczystości. Pomyślałem, że powinienem był jednak pójść najpierw na pogrzeb,
a dopiero potem do ogrodów. Tak czy inaczej padłbym ofiarą ataku, ale wcześniej
przynajmniej oddałbym honory moim najbliższym. Byłem im to winien.
Podczas pobytu w sierocińcu oczywiście tęskniłem za swoją rodziną, lecz tutaj,
w zamku, wszystko przypominało mi o ich nieobecności. Chciałem wejść do kaplicy,
gdzie mógłbym ich należycie opłakiwać, jednak z uwagi na mój wygląd było to
niemożliwe. Przyczaiłem się więc niczym szpieg pod małym otwartym okienkiem, by
chociaż słyszeć, co dzieje się w środku. Miałem nadzieję, że moja rodzina –
gdziekolwiek teraz przebywała – zdoła mi to wybaczyć.
Z wnętrza kaplicy dobiegał głos Jotha Kerwyna, mojego szambelana. Kerwyn był
doradcą mego ojca, a wcześniej dziadka. Być może służył nawet pradziadkowi.
Wydawało mi się, że Kerwyn był z nami zawsze. Mówił teraz o moim bracie Dariusie,
którego z trudem rozpoznawałem w jego opisie. Darius, starszy ode mnie o cztery lata,
był mniej więcej w moim wieku, kiedy widziałem go po raz ostatni. Jeśli słowa
szambelana choć po części odpowiadały prawdzie, Carthya miała teraz za króla tego
gorszego z dwóch synów Eckberta. Sam zdawałem sobie z tego sprawę, nie czułem się
więc zaskoczony ani rozczarowany.
Potem głos mogli zabrać regenci. Przemówienia tych, którzy się na to zdecydowali,
pełne były przesadnych pochwał pod adresem mojej rodziny. Kilku okazało się na tyle
bezczelnych, że pozwoliło sobie na mniej lub bardziej zawoalowane aluzje do obecnej
polityki królestwa. Pan Termouthe, obecnie najwyższy rangą z moich regentów,
powiedział: „Teraz mamy króla Jarona, który z pewnością będzie honorował wszystkie
umowy handlowe zawarte przez jego ojca”. Pani Orlaine, przyjaciółka Santhiasa
Veldergratha, nie próbowała nawet kryć szyderczego tonu, gdy mówiła: „Niech żyje król
Jaron. Jeśli będzie nami rządził choć w połowie tak dobrze, jak nas bawi, Carthyę czeka
naprawdę wspaniała przyszłość”.
Pomimo swego opłakanego stanu omal nie wbiegłem w tym momencie do kaplicy.
Miałem na końcu języka kilka nieuprzejmych słów, które sprawiłyby, że dwór przez parę
następnych tygodni zabawiałby się plotkami.
– Jaronie?
Odwróciłem się zaskoczony. Sam nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy też raczej
wstydzić na widok Imogeny. Szła niepewnie w moją stronę, zdumiona zapewne tym, że
jestem tutaj, a nie w środku.
Imogena była służącą w majątku Connera, Farthenwood, i uratowała mi tam życie.
W dowód wdzięczności już pierwszego dnia moich rządów nadałem jej tytuł szlachecki.
Z ciekawością obserwowałem, jak nieznacznie odmienił ją ten awans społeczny.
Owszem, nosiła lepsze ubrania i rozpuszczone włosy zamiast warkocza służącej, ale
nadal traktowała wszystkich jednakowo życzliwie.
Spojrzała na ciemniejące niebo.
– Padało? Dlaczego jesteś cały mokry?
– Wieczorna kąpiel.
– W ubraniu?
– Jestem wstydliwy.
Zmarszczyła brwi.
– Kiedy nie pokazałeś się na pogrzebie, księżniczka Amarinda kazała mi cię odnaleźć.
Księżniczka Amarinda z Bultain była siostrzenicą króla Bymaru, naszego jedynego
kraju sojuszniczego. Dlatego też zaraz po jej narodzinach ustalono, że poślubi następcę
tronu Carthyi, co przypieczętuje nasz sojusz. Obowiązek ten miał przypaść mojemu
bratu, który z radością gotów był go wypełnić. Teraz ta powinność przeszła na mnie, lecz
bez towarzyszącej jej radości. Amarinda dała mi wyraźnie do zrozumienia, że i ona nie
jest szczęśliwa z tego powodu. W porównaniu z Dariusem czułem się jak nagroda
pocieszenia, i to mało atrakcyjna.
Imogena dopiero teraz zauważyła moje zranione ramię. Otworzyła szeroko oczy
i przysunęła się bliżej, by obejrzeć ranę. Potem bez słowa przykucnęła i podniosła skraj
sukni na tyle wysoko, by odsłonić halkę. Oderwała kawałek tkaniny i obandażowała nim
moje ramię.
– Nie jest tak źle – odezwałem się, gdy opatrywała ranę. – Trochę krwawi, ale to
powierzchowne cięcie.
– Kto to zrobił? – spytała, a kiedy nie odpowiedziałem, dodała: – Sprowadzę
księżniczkę.
– Nie.
Imogena zmrużyła oczy.
– To ważne. Musisz z nią porozmawiać.
Rozmawiałem już z Amarindą wielokrotnie, używając różnych uprzejmych fraz
w rodzaju „bardzo ładna sukienka” albo „smaczna kolacja”, oboje jednak unikaliśmy
tematów, o których naprawdę powinniśmy byli rozmawiać.
– Jaronie, ona jest twoją przyjaciółką, martwi się o ciebie. – Imogena nie dawała za
wygraną.
– Nie mam nic do powiedzenia.
– To nieprawda.
– Nie mam jej nic do powiedzenia! – Po chwili krępującej ciszy dorzuciłem: –
Przyjaciele Amarindy są już w kaplicy.
Księżniczka przyjaźniła się z tymi regentami, którzy okazywali mi najmniej szacunku.
Wczoraj przy kolacji śmiała się i bawiła tak dobrze w towarzystwie kapitana mojej
gwardii, że w końcu poszedłem do swojej komnaty, by im nie przeszkadzać. Chciałem
jej ufać, ale ona skutecznie to uniemożliwiała.
Imogena przez chwilę milczała, po czym szepnęła:
– W takim razie porozmawiaj ze mną. – Uśmiechnęła się nieśmiało i dodała: –
Wydaje mi się, że wciąż jestem ci bliższa niż ktokolwiek inny.
Miała rację, a ta świadomość nagle mnie przeraziła. Uzmysłowiłem sobie, że tę
prawdę znał także ktoś inny. Roden powiedział, że dobrze wie, czyja śmierć najbardziej
by mnie zraniła.
Imogena. Gdyby piraci chcieli mnie zranić, porwaliby Imogenę.
Nie wyobrażałem sobie, bym mógł spędzić tu choćby jeden dzień bez jej towarzystwa.
Jeśli jednak nie uda mi się powstrzymać piratów, Roden poprowadzi ich prosto do niej.
Wolałem nawet nie myśleć o tym, co wydarzyłoby się potem. Zrobiło mi się zimno, gdy
uświadomiłem sobie, jak niebezpieczny może być dla Imogeny dalszy pobyt w tym
miejscu. Pozwalając jej tutaj zostać i towarzyszyć mi w codziennych trudach,
wydawałem na nią potencjalny wyrok śmierci.
Wiedziałem, co należy zrobić w tej sytuacji, choć wcale mi się to nie podobało.
Imogena musiała opuścić dwór. Co gorsza, musiałem odesłać ją jak najdalej stąd, by
nikt nie podejrzewał, że mi na niej zależy.
Poczułem tępy ból w brzuchu, jakby kłamstwa, które zamierzałem właśnie
wypowiedzieć, były nożami wyciąganymi z moich wnętrzności. Powoli pokręciłem głową
i odezwałem się:
– Mylisz się, Imogeno. Nie jesteśmy przyjaciółmi i nigdy nimi nie byliśmy.
Korzystałem tylko z twojej pomocy, żeby odzyskać tron.
Znieruchomiała na moment, najwyraźniej nie wierząc własnym uszom.
– Nie rozumiem…
– A ty wykorzystujesz naszą znajomość, żeby mieszkać na zamku, choć to nie jest
miejsce dla ciebie.
– To nieprawda! – Imogena cofnęła się o krok, zszokowana, jakbym właśnie
wymierzył jej policzek. Potrzebowała dłuższej chwili, by dojść do siebie. – Gdy byłeś
Sage’em… – zaczęła.
– Teraz jestem Jaronem, nie Sage’em. – Skrzywiłem si...