Redakcja i korekta Daniel Lesiewicz Pomysł okładki Bogna Urbańczyk-Koziołek Krzysztof Koziołek Projekt okładki Kamil Pi...
13 downloads
14 Views
2MB Size
Redakcja i korekta Daniel Lesiewicz Pomysł okładki Bogna Urbańczyk-Koziołek Krzysztof Koziołek Projekt okładki Kamil Pietruczynik www.kamilpietruczynik.pl Na okładce wykorzystano fotografie: © Depositphotos.com/Drukarnia Chroma (s. 1: kobieta i lustro; skrzydełko: książki) Widokówki pochodzące z albumu Artura Pacygi „Sława na starej pocztówce”, wydawca: Urząd Miejski w Sławie (ss. 2, 3 i 4) Skład i łamanie Krzysztof Kokosiński Copyright © by Krzysztof Koziołek 2015 Copyright © by Manufaktura Tekstów 2015 www.manufakturatekstow.pl Oficjalna strona internetowa autora www.krzysztofkoziolek.pl Wydanie pierwsze Nowa Sól 2015 ISBN 978-83-934831-8-1 Druk i oprawa TOTEM - Inowrocław Dedykuję Synom Ziemia ma skórę, a ta skóra ma choroby. Jedną z nich jest człowiek. Fryderyk Nietzsche Rozdział I Niedziela 27 sierpnia 1944
Widok okaleczonego ciała był tak wstrząsający, że asystent kryminalny Anton Habicht w okamgnieniu oprzytomniał, błogość porannego zaspania zostawiając hen, na plaży Śląskiego Morza, skąd na miejsce zbrodni dowieziono go automobilem burmistrza. W ułamku sekundy dotarło do niego, że sielanka urlopu, która jeszcze na dobre się nie rozpoczęła, właśnie definitywnie dobiegła końca. Miał niewielkie, żeby nie powiedzieć: żadne doświadczenie związane z prowadzeniem spraw o morderstwo, ale nawet adept szkoły policyjnej po tygodniu zajęć wiedziałby, że zapowiada się poważne śledztwo. Nikt nie byłby jednak w stanie przewidzieć tego, iż bestialska rzeź, której owoc właśnie zaczął wstrząsać jego trzewiami, była dopiero preludium tego, co miało się zacząć dziać. Czując nieprzyjemne skurcze, asystent kryminalny skarcił się w duchu za zjedzenie tak ciężkiego śniadania w „Kolumnadzie”. Zdrowotnego rachunku sumienia już jednak nie odbył, ledwie zdążył wyjść na dwór, gdy ciałem zaczęły targać konwulsje. Po dłuższej chwili patrzył już tylko ze smutkiem na niedawno skonsumowanego łososia w sosie śliwkowym. - Piwa też szkoda - sapał, szukając w spodniach chusteczki. Otarł usta ostrożnie, aby rzygowinami nie poplamić rękawa koszuli. - Mnie też zmogło, Herr Kriminalassistent - tubalny głos należał do Josefa Reinera, szefa posterunku żandarmerii w Sławie1. - Nie ma się czym przejmować. Najbardziej doświad1Sława - niemiecka nazwa Schlawa. 1 lutego 1937 roku Schlawę przemianowano na Schlesiersee, zaś dotychczasową nazwę Schlawaer See (Jezioro Sławskie) zamieniono na Schlesier See. Zmiany dokonane przez nazistowską administrację były podyktowane zbyt słowiańskim brzmieniem nazw. czeni funkcjonariusze Kriminalpolizei z Wrocławia by nie
wytrzymali - nie wiedzieć czemu, poczuł sympatię do Habichta, jednocześnie przyłapał się na wyrzutach sumienia, że widząc go pierwszy raz, nazwał w duchu z metra ciętym. Sam Kriminaldirektor puściłby pawia… - przerwał nagle, widząc srogie spojrzenie. - Czyja się pana, Herr Hauptwachtmeister, o coś pytałem? - mówił ostro, składając chusteczkę na czworo. Jeśli Reinerowi wydawało się, że wspólne rzyganie nawiązało nić porozumienia między nim a policjantem, to grubo się mylił. Habicht sprowadził go na ziemię, zanim jeszcze żandarm zdążył oderwać od niej nogi. - Wspomniał pan o moim dyrektorze - asystent kryminalny położył nacisk na słowo „moim”, aby jasno dać do zrozumienia, co on, funkcjonariusz policji kryminalnej myśli o zwykłym żandarmie. - Zna go pan? Miał pan okazję poznać go osobiście? - zadawał pytania takim tonem, jakby jego samego łączyła z dyrektorem kryminalnym zażyła znajomość. - Przyjechał kiedyś z Wrocławia tutaj do was, na prowincję? - zrobił pauzę. - Tak myślałem - dodał w odpowiedzi na milczenie Reinera. Żandarm nic nie mówił, dusząc w sobie złość. O rywalizacji między policją kryminalną i żandarmerią krążyły legendy, teraz miał okazję przekonać się o tym osobiście. Jako szef miejscowego posterunku i zarazem okręgu, miał prawo brać udział w śledztwie w tak ważnej sprawie, jaką było morderstwo. Niestety, zgodnie z niepisanymi zasadami niemieckiej policji, prowadzenie sprawy przypadało w udziale przedstawicielowi Kriminalpolizei, mimo że Habicht był niższy stopniem. Nie dość tego, facet z twarzy i zachowania wyglądał na ostatnią kanalię! - A że pan też rzygał, to nadal widać. Ma pan wymiociny na zaroście - zauważył asystent kryminalny nie bez satysfakcji,
wąchając chusteczkę. Najwyraźniej test wypadł pomyślnie, bo schował ją z powrotem do kieszeni spodni. Reiner wypchnął górną wargę, aby jak najbardziej przybliżyć sumiaste wąsy ku oczom. Niczego nie dostrzegł. Nie mając jednak pewności, czy asystent kryminalny mówi poważnie, czy żartuje, starannie wytarł wąsy. - Wracamy do środka - polecił Habicht. - Przynajmniej ja wracam. Tego wymaga porządna policyjna robota. - Wracamy do środka - powtórzył Reiner. Za żadne skarby świata nie chciał oglądać krwawej miazgi, w jaką zamieniło się ciało dziewczyny, musiał jednak robić dobrą minę do złej gry. - W Cegłówce nie ma elektryczności… - To pan znajdzie lampę. * Dom, w którym doszło do morderstwa, był jednym z ośmiu w osadzie o nazwie Cegłówka, położonej niecałe 2 kilometry od Sławy. Budynek był dużych rozmiarów, składał się z obszernej sieni, przestronnej kuchni i czterech izb, do trzech z nich wchodziło się bezpośrednio z sieni, wejście do alkowy wiodło tylko z kuchni. Jedną z izb, najmniejszą, o wymiarach mniej więcej 3 na 4 metry zajmowała czteroosobowa rodzina polskich robotników przymusowych o nazwisku Derlizki. Rodzice pracowali na co dzień w cegielni, nastoletnie dzieci zajmowały się wypasaniem i oporządzaniem owiec w miejscowej owczarni. Pozostałe izby zajmowało małżeństwo Knelke z córką - właściciele obejścia - oraz rodzice gospodarza. Dom i gospodarka były duże, a Knelke należeli do jednych z bogatszych, chociaż na konia ich stać nie było. Tuż przed świtem 14-letnią Stanisławę znalazł ojciec. Do obowiązków dziewczyny należało, oprócz pomocy w kuchni, poranne karmienie zwierząt, musiała więc wstawać bardzo wcześnie. Ciało leżało w sieni, tuż przy drzwiach wejściowych, z
rozrzuconymi rękoma i nogami, spod podwiniętej koszuli wyzierały majtki. - Herr Hauptwachtmeister, przyczynę zgonu ustali patolog, ale gołym okiem widać, że zginęła od ciosów - Habicht wskazał palcem na koszulę przesiąkniętą krwią, najbardziej w okolicach brzucha. Kucnął, uważając, aby nie wdepnąć w zastygłą na posadzce gęstą maź. - Narzędzia zbrodni nie ma, ale stawiałbym na nóż - bacznie przypatrywał się ciału. Dokładnie policzy to lekarz, ale widzę co najmniej dziewięć ciosów. - Boże… - żandarm ucieszył się w duchu, że może asystować z daleka, pełniąc funkcję stojaka dla lampy. - Bliżej ze światłem proszę - burknął. - Nic nie widzę. Reiner, chcąc nie chcąc, ukucnął po drugiej stronie ciała, wzdrygając się przy tym z obrzydzenia. Chwilę potem zawodowa ciekawość wzięła jednak górę i zaczął bacznie przyglądać się denatce, śmiesznie przy tym wyginając głowę. Asystent kryminalny, widząc te wysiłki, nie mógł się powstrzymać przed kolejną złośliwością. - Herr Hauptwachtmeister, taka okazja nie trafia się pewnie często w tej oazie spokoju, którą jest Sława? - kpił. - Pewnie najcięższe przestępstwa, z jakimi macie tu do czynienia, to kradzieże drobiu? - Bynajmniej, Herr Kriminalassistent - Reiner postanowił nie być dłużny. - Mieliśmy już tutaj kiedyś zabójstwo. Kilka lat temu w Radzyniu znaleziono zwłoki pewnej bardzo zamożnej wdowy. Lekarska obdukcja wykazała, że przyczyną śmierci było morderstwo. - Złapano sprawcę? - zaciekawił się. - Nie, wiadomo tylko, że chodziło o pieniądze, bo mąż pani Jokisch przekazał kiedyś na rzecz miejscowej parafii ewangelickiej tysiąc pięćset marek. Tuż przed zabójstwem
wdowy wypłacono jej pieniądze, trzymała je w domu wyjaśnił. - Ale to było w czasach, kiedy nie pełniłem jeszcze funkcji Gendarmeriemeistra - zastrzegł szybko. - Tysiąc pięćset marek? - rzekł z uznaniem. - Innego razu w Tarnowie Śląskim robotnik z tamtejszego folwarku postrzelił teściową w twarz, mocno ją raniąc. Kobieta przeżyła, ale zięć już nie, zaraz potem postrzelił się w podbrzusze i zmarł wskutek odniesionych ran. - Podbrzusze? - poczuł nieprzyjemne mrowienie we wspomnianej części ciała. - Strzelanie do teściowej to nie jest zwy kła rzecz, ale zdarzają się takie przypadki. Ale żeby strzelać sobie w kutasa? - Było też kilka samobójstw - Reiner nie podjął tematu. - W tym jedno szczególnie smutne. - Dlaczegóż to? - zainteresował się z miejsca. - Powiesił się Julius Sämisch, pomocnik policjanta. Z powodu problemów finansowych nie mógł wyżywić swojej rodziny - mówił wolno. - Pozostawił żonę i sześcioro dzieci. - Nic dziwnego, że nie mógł utrzymać rodziny, skoro zamiast pracować tylko dzieci płodził - Habicht pokusił się o następny przytyk. - Ale morderstwo mieliście do tej pory tylko jedno? A już się bałem, że będę się musiał oglądać za siebie na każdym winklu - zaśmiał się sztucznie. Szef sławskiej żandarmerii nic nie powiedział, wbił spojrzenie w podłogę. - Kończmy, pora obiadu się zbliża - Habicht nie wiedzieć czemu, był wielce z siebie zadowolony. - Chwileczkę, Herr Kriminalassistent - wstał, podszedł do narożnika sieni, w którym stało wiadro ze ślumpą2, o czym wieszczył wymowny fetor. Najwyraźniej rano nikt już nie zdążył go opróżnić. - Coś tutaj jest - obniżył lampę, niemal dotykając nią posadzki.
- Gdzie? - Tutaj - pokazał palcem na biały proszek. - Niech to zobaczę - Habicht wyjął chusteczkę, położył na podłodze i dopiero na niej oparł kolano. - Potrzebuję czegoś, w co można by zapakować próbkę, zanim rozniesie to wiatr. Reiner zniknął w kuchni, skąd chwilę później dobiegł trzask otwieranych i zamykanych drzwiczek od komody. Wrócił z tytką3. - Jest czysta w środku, sprawdziłem - zaznaczył, zanim jeszcze asystent kryminalny zdążył zadać pytanie. - Nieużywana. Łyżeczka też jest czysta. Habicht nabrał proszku na łyżeczkę, wsypał do tytki i skrupulatnie zwinął na trzy razy. Następnie zwilżył śliną palec i przytknął do podłogi. Najpierw powąchał, potem polizał. - Mąka - zawyrokował. - Ale musi to jeszcze potwierdzić badanie kryminalistyczne. 2 Ślumpa: brudna, śmierdząca woda; fekalia. 3 Tytka: papierowa torebka, np. na cukier, mąkę. Żandarm poszedł w jego ślady. - Mąka - potwierdził, oblizując palec. - To może być waż ny dowód rzeczowy - dodał z satysfakcją. - Czy ważny, to się okaże - prychnął lekceważąco. - Sam pan mówił, że ta dziewczyna pomagała też w kuchni. Pewnie lepiła wczoraj kluski śląskie albo piekła ciasto i nie posprzątała po sobie. - Jakby to było w tamtej części sieni, to by się zgadzało pokazał palcem na drzwi wiodące do kuchni. - Tu żeśmy skończyli, Herr Hauptwachtmeister - Habicht uznał dyskusję za zakończoną. - Teraz chciałbym porozmawiać z gospodarzami. * Bez umundurowania Habicht czuł się, jakby był w negliżu:
denerwowało go to. Nic więc dziwnego, że przesłuchanie zapoczątkował od pouczenia, co grozi za zatajanie istotnych informacji przed policją. Gorzej zacząć nie mógł, gospodyni od razu nabrała do niego niechęci. Odpowiedzi na standardowe pytania niczego nie wyjaśniły. Drzwi na noc zmykała Marianna Derlizka, było to kwadrans na jedenastą wieczorem. Córka była wtedy w domu, w kuchni. Okazało się bowiem, że jako jedyna z Derlizkich nie spała w przynależnej im izbie. Powód był prosty: brakowało już dla niej miejsca. - To znaczy, że w nocy mogła niepostrzeżenie dla innych otworzyć drzwi i wpuścić mordercę - dedukował Habicht. - Klucz na noc zostawał w zamku? - Był wyjmowany - odparła gospodyni, Frau Kneike. - Wisiał zawsze przy futrynie. To jakby ktoś z pola wracał, żeby wejść mógł, jak inni spali. - Czyli jest też drugi klucz? - Jest. - Chowany gdzieś? - Pod kamieniem przy studni. - Czyli ktoś mógł przyuważyć… - Kiedy ostatnio zapasowy klucz był używany? - wtrącił Reiner. - W te żniwa? - W żniwa na pewno niejeden raz… - odpowiedziała. - Może być, że także zeszłej niedzieli, jak żeśmy do Sulechowa pojechali z wizytą do siostry. Bo musi pan wiedzieć, że moja siostra… - Pani siostra mnie nie obchodzi - Habicht przerwał jej bezceremonialnie. - Za to interesuje mnie mąka. - Mąka? - kobieta o mało nie spadła z krzesła. - Gdzie pani chowa mąkę? Kto ma do niej dostęp? Co robiła w sieni? - strzelał pytaniami jak z karabinu. - Gdzie chowam mąkę? Kto ma do niej dostęp? Co robiła w
sieni? - powtórzyła jak echo. - Co mąka robiła w sieni?! - To ja się pytam, Frau Kneike! - warknął. - Gdzie trzymacie mąkę? - W kuchni… Czasem kilogram w sklepie, ale to tylko tak na chwilę, bo wilgoć łapie. - W sklepie? - Habicht zmarszczył brwi tak mocno, że zlały się w jedną. - W jakim sklepie? - No w sklepie… - kobieta patrzyła na asystenta kryminalnego jak na jarmarkowe dziwadło. - W jakim sklepie? - był coraz bardziej zdenerwowany. - W tej wsi jest sklep? - Herr Kriminalassistent… - szef żandarmerii szukał odpowiednich słów. - U nas, na pograniczu, sklep oznacza piwnicę. - Piwnicę? Reiner potaknął. - A jakbym chciał pójść do sklepu, to gdzie pójdę? - spytał Habicht niepewnie. - Do składu. - Pomylone to wszystko… - burknął bardziej do siebie. - Więc mąkę przechowujecie w kuchni, ewentualnie w piwnicy, to znaczy w sklepie? Pani Knelke dostojnie skinęła głową. - Czy wczoraj dziewczyna przygotowywała coś z mąką? Kluski śląskie? Ciasto? - kontynuował Habicht. - Wczoraj była sobota, mieliśmy gzik na obiad - odparła. Asystent kryminalny spojrzał na żandarma błagalnym wzrokiem. - Kartofle z białym serem i cebulką - wyjaśnił Reiner. Na samą myśl Habicht poczuł ssanie w żołądku. - A w piątek? - asystent kryminalny miał wrażenie, że kręci się w kółko.
- W piątek były kluski śląskie - potwierdziła. - To może wtedy dziewczyna rozsypała nieco mąki? - kółka były coraz szybsze i ciaśniejsze. - Stasia to porządna pracownica, nie migała się od roboty - zaprzeczyła gwałtownie. - Zawsze, jak pracowała w kuchni, trzymała porządek wokół. Nawet, jakby jej szczypta mąki gdzieś tam niechcący upadła, to by ją po sobie posprzątała. To porządne dziecko było. - Już to pani mówiła - zauważył cierpko. - A bo to ja skłamałam? - obruszyła się. - Cała rodzina Derłizkich to porządni ludzie. I dobrzy pracownicy. - Wszyscy są dobrzy, do czasu - skonstatował Habicht. - A może dziewczyna kradła jedzenie? - podłapał nagle. - W naszym gospodarstwie dobrze karmimy robotników - pani Knelke była już zła jak osa. - Nikt głodny ani obdarty nie chodzi! - Zła gęba ostrzejsza od miecza - szepnął pod nosem, a na głos powiedział: - To wszystko, pani Knelke. Przyprowadzić Polaków. * Rodzice dziewczyny byli jednak w takim szoku, że nic nie dało się z nich wyciągnąć. I to mimo perfekcyjnego niemieckiego, jakim się posługiwali. Habicht, coraz bardziej rozsierdzony i coraz bardziej głodny, zadecydował o powrocie do Sławy. Do pilnowania domu i ciała do czasu przyjazdu policyjnego fotografa i laboranta wyznaczył nadzorcę sąsiedniego majątku. - Gdzie jest automobil, Herr Hauptwachtmeister? - spytał, gdy zamknęli za sobą dźwierka. - Musiał wracać do miasta - Reiner ujął wąsa w palce. - To wezwiemy automobil z posterunku - polecił tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Proszę zatelefonować.
Żandarm okręcił wąsa wokół wskazującego palca prawej dłoni. - No tak… Nie ma elektryczności, to co tu dopiero mówić o telefonowaniu - zżymał się Habicht. - Kilometr za miastem, a koniec świata! - Na pocieszenie pana asystenta kryminalnego powiem, że na posterunku nie mamy do dyspozycji automobilu… - To jak wykonujecie kontrole w terenie? - był autentycznie zaskoczony - Za pomocą środka lokomocji tego typu - patrzył na dwa bicykle oparte o ścianę domu. - Dysponujemy służbowym bicyklem. Jednym. - Pan chyba kpi, Herr Hauptwachtmeister! Mam taki kawał jechać bicyklem? W tym skwarze?! - denerwował się. - Niech pan załatwi jakiś powóz! - W Cegłówce nie ma żadnego konia - zauważył. - Można by zaprząc dwie krowy, ale szybciej będzie rowerem. I bardziej reprezentacyjnie, Herr Kriminalassistent… - To można powiedzieć, że z nas najlepsze partie w całej wsi - Habicht zaklął pod nosem, przypomniawszy sobie stary dowcip: „Pochodzę z bogatej rodziny, mój dziadek miał rower”. Rozdział 2 Czym Reiner przekonał panią Knelke, aby użyczyła bicykli, Habicht nie wiedział. Wracać na podwórko nie miał ochoty, a z daleka słyszał tylko lament kobiety, jakby mieli te pojazdy zarekwirować na zawsze, a nie pożyczyć na kilka godzin. Widząc szefa sławskiej żandarmerii, zabrał się za podwijanie nogawek. Kiedy wsiadali na bicykle, od Sławy rozległo się bicie dzwonów w kościele katolickim na Anioł Pański. Na myśl o tym, że jest już południe, żołądek Habichta przypomniał o swoim istnieniu, burcząc ze zdwojoną siłą. Tak zmotywowany,
nacisnął na pedał z całej siły i w tym momencie poleciał do przodu, niemalże uderzając brodą w kierownicę. - Scheissel Co za gówno! - asystent kryminalny miał jedną szansę na dwie, żeby wybrać dobry rower i skrewił. Już po chwili było jasne: bicykl miał zepsutą piastę, bo co kilka obrotów pedały przeskakiwały, zgrzytając przy tym niemiłosiernie. Habicht był jednak zbyt dumny, aby zaproponować żandarmowi zamianę. Jechali kawałek w milczeniu. Nagle Reiner, może dla zabicia krępującej ciszy, a może z obowiązku gospodarza, zaczął opowiadać. - Cegłówka zawdzięcza swoją nazwę nieistniejącej już cegielni, w której niegdyś wyrabiano cegłę czerwoną. W cegielni, która działa obecnie, wyrabia się cegłę białą. Z obu wybudowano wiele sławskich domów… - Rys historyczny sobie darujmy, Herr Hauptwachtmeister - przerwał, klnąc na przeskakującą piastę. - Niech mi pan coś opowie o ofierze i jej rodzinie. O ile coś pan wie. - Rodzina Derlizkich jest jedną z najliczniejszych, jeśli chodzi o robotników przymusowych. A państwo Knelke to najbogatsi gospodarze w Cegłówce… - Ale konia nie mają! - parsknął śmiechem. - Przed wojną we wsi były bodaj ze dwa, ale w 1939 roku wojsko je zabrało. Teraz należy się tylko przy większych areałach, tutaj za małe są - wyjaśniał cierpliwie. - Gospodarze z Cegłówki, żeby obrobić pole, pożyczają konie ze Sławy, a potem to odrabiają własną pracą. Niektórzy dorabiają też w cegielni przy załadunku cegieł. - Dzieci uczą się w Sławie? - zadał pierwsze lepsze pytanie. - Właśnie, że nie. Uczą się w Przybyszowie. Do Sławy ludzie z Cegłówki chodzą do kościoła - odpowiedział żandarm. - Zaraz za Przybyszowem biegła kiedyś granica. Od Potrze-
bowa była już Stara Polska, jak się mawiało. Jeszcze rok temu stał tam posterunek graniczny, ale go zlikwidowano. - Posterunek graniczny? Pewnie zwykły szlaban w szczerym polu – ironizował. - Szlaban i owszem, ale w żadnym szczerym polu, tylko w uroczej wierzbowej alejce. Gdyby ją pan zobaczył… - rozmarzył się. - Chociaż sielankowa sceneria bywała złudna zasępił się. - To właśnie niedaleko Potrzebowa polscy celnicy zastrzelili Gerharda Gruhna, syna jednego z naszych rolników. Gruhn nie posiadał paszportu, a przekroczył granicę, gdyż chciał odwiedzić swoją żonę w Potrzebowie. A musi pan wiedzieć, Herr Kriminalassistent, że przed wojną w tym miejscu granica była całkiem zamknięta dla ruchu. Mogła ją przekraczać tylko straż ogniowa jadąca do pożaru. Prawo to mieli także lekarz i położna ze Sławy, których wzywano do Polski na ratunek. Wszyscy inni musieli korzystać z przejścia granicznego Łupice-Kaszczor - opowiadał dalej. - Chociaż ludzie mawiali, że jak któryś rolnik żył dobrze z celnikami, a i butelczynę wódki co jakiś czas ze sobą przywiózł, to i szlaban w górę wędrował, bez paszportów żadnych. - Urokliwe życie na prowincji - cmoknął w taki sposób, że nie było wiadomo, czy mówi z podziwem, czy kpi. - Przybyszów to musi być duża wieś. Posterunek graniczny, szkoła… - Spora - przyznał. - Z tą szkołą to był problem na początku wojny, bo część nauczycieli została powołana do wojska i ewangelików połączono z katolikami. Przed lekcjami dzieci zawsze odmawiały pacierz i po połączeniu, matki katolickich dzieci złożyły skargę, że ich pociechy muszą odmawiać pacierz ewangelicki - opowiadał. - Żeby wszystkich pogodzić, nauczyciel, co był już mocno starszy, zadecydował, że zamiast pacierza codziennie inne dziecko zaintonuje piosenkę.
Któregoś razu chłopcy zrobili mu na złość i zaczęli śpiewać „Die Fahne hoch”4. Nauczyciel się wściekł… - przerwał, widząc zaskoczoną minę asystenta kryminalnego. - Dlaczego? - zdziwił się niepomiernie. - Przecież pieśń ku czci Horsta Wessela to nasz hymn. - Może chodziło o to, że śpiewali za głośno? - Reiner był wściekły sam na siebie za brak czujności. Gdyby mógł, cofnąłby czas o kilka sekund i ugryzł się w język. Habicht momentami zachowywał się jak ostatnia gnida, a z takimi 4 „Flaga w górę” trzeba było uważać. Podejrzewał, że asystent kryminalny jest zagorzałym nazistą. I jak miał takiemu wytłumaczyć, że nauczyciel ze szkoły w Przybyszowie, podobnie jak wielu innych mieszkańców Sławy i okolic, był przeciwny Adolfowi Hitlerowi? - Dojeżdżamy - rzekł z ulgą, mogąc porzucić niewygodny temat. - Od razu na posterunek? - Tak, muszę zdać raport do Głogowa - wysapał. * Kiedy wjechali na rynek, Habicht ściekał już potem. Nic więc dziwnego, że na widok pompy stojącej naprzeciwko hotelu „Złota korona” z całej siły nacisnął na pedały, co niemal skończyło się upadkiem, piasta bowiem uparcie nie zamierzała przyjść z pomocą. - Herr Kriminalassistent, ta pompa nie działa! - rzucił szybko Reiner. W odpowiedzi dało się słyszeć jęk zawodu. - Przy zajeździe Steltera jest pompa, działająca - żandarm wskazał ręką na drugą stronę rynku. Minęli kościół ewangelicki, żandarm rzucił rower na bruk, energicznie chwycił za ramię, zaczął pracować, ale dało się tylko słyszeć szum zasysanego powietrza. Habicht znów jęknął, zastanawiał się, co jeszcze tego dnia
pójdzie nie tak. Pierwszy raz zirytował się, gdy, siedząc w „Kolumnadzie”, dopiero co wziął do ręki kufel zimnego piwa i zmoczył usta pianą, za plecami usłyszał głos: „Herr Kriminalassistent Anton Habicht? Telefon z Głogowa”. Drugi raz zalała go krew, kiedy w słuchawce usłyszał głos dyżurującego policjanta macierzystej Kriminalpolizei. W tej jednej chwili marzenia o dwudniowym niby-urlopie legły w gruzach. Niby, bo zgodnie z czerwcowym zarządzeniem Reichsführera SS Heinricha Himmlera wstrzymano wolne dla wszystkich formacji policyjnych. Jego wypoczynek miał więc trwać naciągane dwa dni: popołudnie w sobotę, po skończonej służbie i niedzielę, którą miał tym razem wolną. Potem było rzyganie, jakiego w życiu nie doznał, nawet po najbardziej zakrapianym Święcie Policji. I jeszcze ten wiejski głupek, którego nie wiadomo, kto zrobił szefem żandarmerii, a który nie potrafił nawet zorganizować automobilu! Reiner wkładał coraz więcej sił w pompowanie, tymczasem Habicht był bliski wybuchu. Od połowy drogi z Cegłówki przed zamglonymi oczami majaczył kufel osieroconego zimnego piwa. Teraz był już tak zdesperowany, że zgodziłby się na oranżadę, byleby tylko ścianki naczynia rosiły się potem! Oranżada… Ją właśnie piła ładna blondynka, którą już na pierwszy rzut policyjnego oka sklasyfikował jako kobietę do towarzystwa, i to taką, która nie pracowała w pierwszym lepszym burdelu. O profesji, jaką się zajmowała, świadczył też towarzyszący jej mężczyzna: z wielkim brzuchem, brzydki jak noc i do tego potwornie obleśny. Żadna miłość nie wybaczyłaby takiego wyglądu, kobieta musiała być z nim dla pieniędzy. Westchnął głęboko, patrząc, j ak szef żandarmerii wciąż walczy z pompą, chociaż wszystko wskazywało na to, że czarna seria potrwa nadal. Pocieszała go już tylko jedna myśl: z posterunku zatelefonuje do Głogowa, złoży relację
dyżurnemu, po czym przekaże sprawę bardziej doświadczonemu funkcjonariuszowi, najpewniej nadsekretarzowi kryminalnemu Martinowi Böhme. Potem zje obiad i być może zdąży jeszcze na plażę przed odjazdem ostatniego pociągu. Wtem woda zaczęła lecieć, jakby niebiosa wreszcie zlitowały się nad smutną dolą asystenta kryminalnego. Habicht najpierw umył ręce, potem twarz, schłodził też rozpalony kark. Następnie nadstawił połączone dłonie, poczekał aż woda przeleje się na bruk i nabrał jej w usta. Przytrzymał chwilę, sycąc się zimnem. Już miał przełknąć, kiedy rynkiem, bez żadnego ostrzeżenia, wstrząsnął dźwięk trąbek, a zaraz potem donośny męski śpiew: „Niech załopoczą flagi na wietrze!”. Zaskoczony, zakrztusił się i przez dłuższą chwilę nie mógł opanować spazmów. Po kilkunastu sekundach bezowocnych prób złapania oddechu, dotknął dłonią pleców, patrząc błagalnie na żandarma. Temu nie trzeba było dwa razy powtarzać, uderzył z całej siły. Usłyszawszy głuchy jęk wydobywający się z ust asystenta kryminalnego, zdał sobie sprawę, że być może za bardzo wczuł się w rolę. Ten jednak nie skomentował, otarł tylko pomoczoną brodę. Ważniejsze od strofowania Reinera było oddanie honorów maszerującym chłopcom z Hitlerjugend. Ci stawiali miarowe kroki do dźwięków trąbki, jeden z przodu niósł wielki sztandar z ogromną swastyką. * - Świetnie prezentują się nasi dzielni chłopcy, nieprawdaż? na rozpromienionej twarzy Habichta nie było śladu po wcześniejszej złości i zmęczeniu. - Nasza przyszłość! - Jaki równy krok - zawtórował Reiner, zadowolony, że asystentowi kryminalnemu wrócił dobry humor. - Będą z nich dobrzy marynarze.
- Marynarze? - zaciekawił się momentalnie. - Jest tu szkoła marynarki? - W dawnym schronisku młodzieżowym zorganizowano Marine Hitlerjugend. Jakieś pół kilometra za „Zajazdem nad jeziorem”. - Jacy wysportowani - podziwiał, nie mówiąc na głos tego, co w tym momencie pomyślał. Na tym etapie wojny do szkół Hitlerjugend na terenie całej Rzeszy – przygotowujących chłopców w wieku 14-18 lat do służby w różnych formacjach wojskowych - trafiali praktycznie wszyscy nadający się do żołnierki. Ci tutaj, maszerujący równym krokiem, prezentowali się nadzwyczaj korzystnie, nie przypominali wyglądem żadnej zbieraniny. - Jednostka w Sławie jest elitarna - szef żandarmerii jakby czytał w myślach. - Szczegóły szkolenia są tajne, ale słysza łem, że po kursach tutaj chłopcy trafiają do najlepszych jednostek. Nagle rynkiem wstrząsnęła cisza. Habicht zaczął się rozglądać wokół zaniepokojony. Chłopcy z Hitlerjugend maszerowali nadal, tak samo miarowym krokiem, tylko trębacz nie używał instrumentu. - Coś się stało? - spytał zaskoczony. Żandarm zadarł głowę wysoko, wpatrując się niemal w sam czubek kościelnej wieży. - Pastor zaczął mówić homilię - podkręcał wąsa, patrząc badawczo na asystenta kryminalnego. - I jaki to ma związek? - Duży - Reiner byłby gotów postawić roczną pensję, że za chwilę policjanta opuści dobry humor. - Na czas wygłaszania homilii kadeci otrzymują rozkaz ciszy, żeby nie zagłuszać pastora. - Kto zgodził się na coś takiego?!
- Hermann Eckert, ważna osobistość, rządzi jedną trzecią landratu głogowskiego. Jest też dowódcą miejscowego Hitlerjugend - odpowiedział rzeczowo. - Bywa też częstym gościem na nabożeństwach. Podobno bardzo sobie ceni homilie naszego pastora. Pewnie stąd ów rozkaz ciszy. Do uszu Habichta ostatnie zdania już nie dotarły, skutecznie zagłuszyło je zgrzytanie zębami. - Miejscowym duchownym przydałoby się porządne szkolenie światopoglądowe - rzucił, chwytając rower i ruszając w stronę ratusza. - Pastor ewangelicki wymusza ciszę na kadetach, a ten wasz katolicki ksiądz… Jak on się nazywa? - Erich Feiereis - podpowiedział. - Pełni funkcję proboszcza od 1925 roku. - Ten to już w ogóle… - burknął. - Żeby nie wywiesić Hakenkreuzfahne5 na listopadowe święto NSDAP? Czytałem o tym dokładną relację w „Nordschlesische Tageszeitung”. Pamiętam każde słowo, niejeden raz dyskutowaliśmy o tym wydarzeniu na zebraniach partyjnych - zżymał się. - To było - przez chwilę drążył w pamięci - w 1936 roku? - W 1935 - sprostował cicho Reiner. - Sąd Obwodowy w Głogowie skazał go za ten haniebny czyn na pięćdziesiąt marek grzywny - rzucił dużo głośniej, wpatrując się w oddalające się plecy asystenta kryminalnego. Miał nadzieję, że informacja o karze udobrucha sponiewieraną duszę Habichta. Dlatego postanowił już nie rozwijać wątku podejścia sławian do obecnej władzy. Jak na przykład organisty i nauczyciela muzyki Schrötera, który, z tego co mówiło się po kryjomu, 5 Hakenkreuzfahne: oficjalna flaga III Rzeszy Niemieckiej ze swastyką. był nazistom zdecydowanie przeciwny. Dochodzili już do ratusza mieszczącego się w okazałej kamienicy na rynku, pod numerem szóstym, kiedy Reiner uświadomił sobie, że popełnił ogromny błąd: przed wyjaz-
dem do Cegłówki nie powiadomił porannej zmiany o panującej tam sytuacji. Chciał w ten sposób zapobiec rozprzestrzenianiu się ewentualnych plotek, ale teraz wyszedł z tego kompletny klops, przypomniał sobie bowiem, że w niedziele dyżurował pomocnik żandarma Darius Schymura, któremu, czego jak czego, ale nadmiernej inteligencji zarzucić nie można było. Normalnie Reiner by się takimi drobiazgami nie przejmował, w niedzielę z reguły na posterunek nikt nie przychodził, ale ten służbista z Kriminalpolizei był gotów zrobić awanturę o byle co! Na tę myśl bezwiednie przyśpieszył, chcąc wyprzedzić Habichta i ostrzec Schymurę, ale było już za późno. Asystent kryminalny dopiero co rzucił spojrzeniem na orła pruskiego wiszącego na ścianie magistratu i stał już drzwiach, jakby specjalnie je blokując. A gdyby tego było mało, na schodach czekała Ida Rothe. Gdy tylko postać Reinera pojawiła się w budynku, zaczęła uskarżać się na sąsiada, który bił kurę z samego rana. W niedzielę! - Później! - sapnął żandarm, sadząc po dwa stopnie naraz. Rozdział 3 Kolumna marszowa Hitlerjugend wkraczała z rynku w Bahnhofstrasse6, gdy trębacz znów zaczął drażnić słuch co wrażliwszych sławian, niektórzy nawet po cichu - nikt nie odważyłby się zrobić tego ostentacyjnie - zamykali okna. Turystom przechadzającym się po reprezentacyjnej ulicy miasta dźwięki trąbki absolutnie nie przeszkadzały. Dla nich maszerujący kadeci Kriegsmarine byli jednym z kolejnych elementów miejscowego folkloru. Szczególnie wojskowi 6 Indeks nazw topograficznych znajduje się na końcu książki. różnych formacji, których wielu spacerowało trotuarami, rzucali długimi spojrzeniami, niektórzy oddawali honory, inni - z rękoma na temblakach, a takich tu nie brakowało,
podobnie jak żołnierzy poruszających się przy pomocy kul dostojnie kiwali głowami. Spośród tłumu wyraźnie odznaczały się dwie kobiety, mniej więcej trzydziestoletnie. Ubrane były w zwiewne sukienki, już na pierwszy rzut oka widać było, że kupione nie w pierwszym lepszym sklepie tekstylnym czy uszyte przy pomocy domowej maszyny. Jeśli dodało się do tego parasolki - słońce prażyło niemiłosiernie - gustowne kapelusze i torby kąpielowe również jak z żurnala, było już wiadomo, którą warstwę społeczną panie reprezentowały. Gdyby jednak ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, wystarczyło spojrzeć na oblicza pełne nieskrywanej nudy. Co nie zmieniało faktu, że twarze te, jak i całe sylwetki, przyciągały wzrok mężczyzn, jak i kobiet, te drugie z reguły mało umiejętnie próbowały maskować oznaki zazdrości. Obie piękności wolnym krokiem zbliżały się akurat do skrzyżowania Bahnhofstrasse z Seestrasse, kiedy dogoniła je kolumna kadetów. - Jacy oni piękni - westchnięcie było pierwszej klasy, studiowane długimi godzinami. - Moja Cisiu, gdybym miała kilka lat mniej w metryce… - Chyba kilkanaście, moja droga, chyba kilkanaście! Franziska von Haften parsknęła śmiechem, przekrzywiając nieco parasolkę, ta zasłaniała jej bowiem najprzystojniejszego z chłopców. - A czy ty wiesz, że oni mają zakaz samotnego wychodzenia poza teren szkoły? - w głosie Margarete von Hellmich pobrzmiewało ogromne zbulwersowanie. - Wychodzą jedynie w grupach zorganizowanych, na jakieś drobne zakupy do sklepu kolonialnego czy do apteki.
- Nie może być? - świetnie się bawiła kosztem przyjaciółki. To straszne… - Straszne? Nieludzkie! - rzekła nieco za głośno, kadeci razem z trębaczem byli już bowiem daleko. - Jak oni mogą wytrzymać bez towarzystwa dziewczyn? - dodała już ciszej, chociaż były same na trotuarze. - Moja droga - zaczęła tonem guwernantki łającej skórę niesfornego ucznia, przechodząc przez Seestrasse. - Trzecia Rzesza potrzebuje żołnierzy, nie bawidamków. - Cisiu - rzekła pobłażliwie. - Jesteśmy tu same. Ton politycznej poprawności, który musimy przybierać na salonach, jest tutaj ze wszech miar niekonieczny - mówiła, śmiesznie akcentując słowa. - Moja droga, żyjemy w czasach, kiedy nawet ściany mają uszy a jedno nieopatrznie wypowiedziane zdanie może zaważyć na całym twoim życiu - zauważyła Franziska von Haften poważnie. - Bywają zdania, które ważą na przyszłości nie tylko podczas wojny… - Dla przykładu? - Kiedy poślubiałam świętej pamięci hrabiego von Hellmicha, zdawałam sobie doskonale sprawę, że małżeńska przysięga zmieni całe moje życie. Bałam się wówczas okropnie, na szczęście hrabia był łaskaw wcześniej odejść do Pana, zostawiając mi całkiem pokaźny majątek - zachichotała. - Margarete, jesteś, jak zwykle, niepoprawna! - dała jej udawanego kuksańca. - Cisiu, spójrz na zegar - parasolką pokazała na kościelną wieżę górującą nad resztą rynku, a to za sprawą niemal 50 metrów wysokości. - Chodźmy na molo, za trzy kwadranse będzie rejs! Za nic nie chciałabym się spóźnić! - Chodźmy, ale najpierw zapraszam cię do Klinkego na
szneki7 - pokazała na kamienicę, przy której się zatrzymały. - Nie chcę szneki - udawany dąs był jak żywy. - Chcę amerykanę! - Niech będzie i amerykana! - zaśmiała się radośnie. - Dla ciebie wszystko. Piekarnia i ciastkarnia Paula Klinkego mieściła się pod adresem Bahnhofstrasse 27, między pocztą a fryzjerem i słynęła w okolicy z pysznych wytworów. Amerykana była ni to bułką, 7 Szneka: drożdżówka. ni ciastkiem. Receptura owiana była nimbem tajemnicy, ale po żółtym spodzie można było się domyślać, że przysmak jest robiony na proszku do pieczenia. Od spodu amerykany polane były obfitą polewą: lukrową, czekoladową albo pół lukrową i pół czekoladową. Polewę dawano od dołu, bo góra specjału była mocno wyrośnięta. Co prawda przed lokalem nie było stolików, ale hrabinom to nie przeszkadzało. Kupiły po jednej amerykanie i ze smakiem zatopiły w nich lśniące bielą zęby, nieśpiesznym krokiem zmierzając w kierunku przystani. * Wbieganie po dwa stopnie naraz na drugie piętro sławskiego ratusza było musztardą po obiedzie. Kiedy Reiner stanął w drzwiach, mógł już tylko patrzeć i modlić się, aby gość z Głogowa nie dostał apopleksji. A ta zbliżała się nieuchronnie od momentu, w którym Habicht przekroczył próg posterunku i dostrzegł sterty walających się gdzie popadnie papierów. Wziął jednak głęboki wdech, tuląc w sobie ostatni promyk nadziei. - Kriminalassistent Habicht - przedstawił się. - Dzień dobry. - Dzień dobry - Schymura ledwo podniósł wzrok znad talerza, na którym mościła się pajda złożonego na dwa ciemnego chleba, spomiędzy którego wystawał gruby plaster kaszoka8.
Widząc kurdupla stojącego w drzwiach, wrócił do konsumowania obiadu przygotowanego przez małżonkę. - Kriminalassistent Habicht - przedstawił się raz jeszcze, cedząc wolno słowa. - Habicht? - do pomocnika żandarma dotarło tylko nazwisko. Podniósł głowę, lustrując nieznanego sobie petenta. W języku polskim słowo „Habicht” oznaczało jastrzębia, ale zdaniem Schymury właściciel tego nazwiska wyglądem przypominał co najwyżej gołębia i to jeszcze z przetrąconym skrzydłem. Ledwie bowiem wystawał nad kontuar, co oznaczało, że miał niewiele ponad półtora metra wzrostu! - Baczność! - ryknął nagle Reiner w rozpaczliwej próbie 8 Kaszok: kaszanka. ratowania sytuacji. Schymura wyprężył się jak struna. - Kriminalassistent Habicht, Kriminalkommissariat Głogów - Reiner przedstawił policjanta. - Kriminalassistent?… Kriminalkomissariat?… - dopiero teraz do Schymury dotarło znaczenie tych słów. - Pomocnik żandarma Darius Schymura - pokazał palcem na podwładnego. - Właśnie mieliśmy okazję się poznać, bo przyjemnością to bym tego nie nazwał - Habicht ciął słowami jak brzytwą. Nic dziwnego, że funkcjonariusz wyglądał jak ostatni łachmyta, skoro w jego żyłach płynęła świńska polska krew, przed zmianą nazwiska brzmiało ono z pewnością Szymura… Pański człowiek, nie dość, że spożywa posiłek w czasie pracy, to jeszcze jest nieregulaminowo ubrany - nie omieszkał skorzystać z okazji. - Nieregulaminowo? - rzekli jednym głosem żandarmi. - Mundur należy zapinać do ostatniego guzika. Nie mówiąc już o tym, że powinien być wyprasowany - Habicht cmoknął
z niesmakiem. Podejrzenia, jakich nabrał w Ce- główce, zaczynały graniczyć z pewnością: posterunek w Sławie był z gatunku tych, w których żandarmi patrole traktują jak zwykły spacer, a na kwestie służbowe - w tym szczególnie personalne - największy wpływ mają nie władze miasta i powiatu, ale małżonki miejscowych funkcjonariuszy. - Zakaz utrzymywania zażyłych kontaktów z robotnikami przymusowymi też pewnie ignorowali - żachnął się w myślach. A może i któryś z miejscowych żandarmów został tu karnie przeniesiony z Kraju Warty za niezdyscyplinowanie? - Skąd pan pochodzi, panie Schymura? - zadał pytanie pozornie obojętnym tonem. - Ze Śmieszkowa, Herr Kriminalassistent! - Ze Śmieszkowa… - powtórzył jak echo. - Ze Śmieszkowa. Tak… To już wszystko rozumiem, nawet niebo sprzysięgło się dzisiaj przeciwko mnie - mówił pod nosem. Reiner i jego podkomendny patrzyli po sobie bez słowa, bojąc się odezwać. - A powiedzcie mi, Schymura, kto kazał odesłać automobil z Cegłówki? - asystent kryminalny zaatakował znienacka po krótkim milczeniu. - Automobil? - dla pomocnika żandarma rozmowa z gościem z Głogowa była ewidentnie ponad siły - Właśnie, Schymura! - Reiner uznał za stosowne interweniować, zanim dyskusja przybierze niewłaściwy kierunek. - Na drugi raz, jak mi odeślecie automobil burmistrza z miejsca oględzin, szpicrutę złamię na waszej dupie, zrozumiano? Pan asystent kryminalny musiał rowerem jechać prawie dwa kilometry w tym nieznośnym skwarze. Rozumiecie, Schymura? - grzmiał. - Nigdy więcej! - Tak jest! - ton głosu i pytające spojrzenie pomocnika żandarma mówiły coś zupełnie przeciwnego. Zastanawiał się
w duchu, o co chodzi szefowi? Przecież nic nie słyszał o odsyłaniu żadnego automobilu! Nie mówiąc o tym, że w mieście wszyscy doskonale wiedzieli, iż Reiner wszędzie chodzi na piechotę, czasami tylko korzysta z bicykla, nigdy z automobilu, którego boi się jak diabeł święconej wody! Schymura już chciał coś powiedzieć, gdy zaterkotał telefon. - Odbierzecie czy będziecie tak stać do Wielkiego Piątku?! - krzyknął Reiner. - Gendarmeriegruppenposten Schlesiersee9 - pomocnik żandarma odebrał telefon. - Będzie rozmowa z Głogowem wyciągnął rękę ze słuchawką. - Kto dzwoni? - spytał Reiner. Schymura wzruszył tylko ramionami. - To do mnie - głos Habichta był zmęczony. Rozdział 4 Błyskawiczną karierę uzdrowiska stającego się zapleczem turystycznym dla mieszkańców Głogowa, Wrocławia, a nawet 9 Gendarmeriegruppenposten Schlesiersee: posterunek żandarmerii Stawa. Berlina, Sława rozpoczęła dokładnie 16 września 1927 roku. Tego to właśnie dnia hrabia Heinrich Karl von Haugwitz, właściciel majątku Sława-Przybyszów, zezwolił na wykorzystanie Jeziora Sławskiego do celów turystycznych. Już wiosną następnego roku owe prawa wydzierżawił Paul Altmann, pochodzący z Polski optant, który zainwestował w budowę odpowiedniej infrastruktury. Zaczął od postawienia mola, które jednocześnie pełniło funkcję pomostu dla trzech łodzi motorowych. Jedna z nich - „Potsdam” - oferowała zarówno rejsy wokół całego jeziora, jak i wycieczki częściowe. W 1930 roku do dyspozycji plażowiczów były już 52 kabiny kąpielowe. Luksusowe, murowane, żadna tam sezonowa prowizorka! Do tego dochodził podjazd dla automobili oraz
bezpłatny parking. Dwa lata później na plażę nawieziono 600 kubików świeżego piasku, następnie kilkadziesiąt metrów od brzegu wybudowano trzymetrową zjeżdżalnię. Altmann wynajął również ratownika, aby strzegł bezpieczeństwa turystów, których na plaży mogły pomieścić się aż 2 tysiące. Jak grzyby po deszczu wyrastały też wypożyczalnie kajaków i łodzi. Jednak największy splendor wśród gości przybywających nad Śląskie Morze - jak nazywano jezioro z racji ogromnej wielkości - przyniosła Altmannnowi budowa jadłodajni „Dom na plaży”. Szybko zasłynęła z potraw ze świeżo złowionych ryb: suma, węgorza, sandacza, szczupaka, karpia, miętusa czy lina. Niekiedy można też było zamówić pieczone raki. Dania konsumowano albo w lokalu, albo przy stolikach ustawionych niemal nad brzegiem jeziora. Miejsc wystarczało na 250 osób! Dwa razy w tygodniu w „Domu na plaży” przygrywała również orkiestra, tancerze mieli do wyboru parkiet albo salę taneczną unoszącą się na wodzie. Do dyspozycji turystów w mieście były w tym czasie dwa hotele i cztery gospody. W 1935 roku Altmann zaś, na fali sukcesu „Domu na plaży”, postawił nie mniej słynną „Kolumnadę”. Restauracja była niezwykle charakterystyczna, a to ze względu na ścianę widokową od strony jeziora, prak tycznie składającą się tylko z wielkich przeszklonych okien, które można było podnieść, otwierając lokal prawie że na oścież. Budynek postawiono na samym brzegu, jego połowa wisiała nad wodą, wsparta na betonowych filarach obmywanych falami. Siedząc za ośmioosobowymi stołami można było delektować się widokiem bawiących się w wodzie osób, sycąc przy tym delikatną bryzą oraz frykasami z kuchni. Kawałek dalej postawiono też „Zajazd nad jeziorem” na 65 łó-
żek. Można także było wynająć pokój u osób prywatnych, do wyboru było kilkadziesiąt lokalizacji. Lata 30. XX wieku były więc czasem niezwykle dynamicznego rozwoju turystyki w Sławie oraz pobliskiej Lubogosz- czy i Radzyniu, a także coraz bardziej rosnącej popularności miasteczka i okolic na mapie turystycznych atrakcji Prowincji Dolnośląskiej. Nic więc dziwnego, że wczasowicze i rekonwalescenci ciągnęli nad Śląskie Morze jak muchy do miodu. Jednym z najbardziej znamienitych gości był Ludwig Manfred Lommel, śląski kabaretysta znany z audycji radiowych, który przyjeżdżał do Lubogoszczy na polowania. Potencjał miasteczka dostrzegły też władze prowincji, które zamierzały zainwestować ogromne pieniądze w rozbudowę Sławy jako kurortu organizacji „Kraft durch Freude”10, nazistowskiej przybudówki zajmującej się organizowaniem masowych imprez turystycznych. W planach było między innymi stworzenie licznych piwiarń na rynku. Przeciwko tym zamierzeniom walczył pastor ewangelicki, ale i jego starania spaliłyby na panewce, realizację dalekosiężnych planów wstrzymał dopiero wybuch wojny. Mimo upływu lat, rejsy „Potsdamern” nadal stanowiły jedną z największych atrakcji Śląskiego Morza. Dlatego też Franziska von Haften nie musiała długo namawiać przyjaciółki. Ta, gdy tylko dzień wcześniej postawiła nogę na sław skiej ziemi, ochoczo przystała na propozycję niedzielnej wycieczki. Cieszyła się na nią jak dziecko na pierwszego w życiu bujanego konika, nic więc dziwnego, że obleciał ją strach na widok kolejki turystów okupujących molo. Policzyła szybko oczekujących, wyszły jej dwa tuziny, odetchnęła z ulgą. 10 „Siła przez radość”. Kiedy hrabiny ustawiły się na końcu kolejki, ta drgnęła. Chwilę później trzymały już w dłoniach szczęśliwe bilety.
Najlepsze miejsca na dziobie były już zajęte, tak więc pozostały im miejscówki tuż przy kabinie sternika. Kobiety jednak nie wybrzydzały, bo i stąd miały przepiękny widok na jezioro. Zaraz po odbiciu od pomostu, stateczek wziął kurs na Ptasią Wyspę, terkotem silnika irytując schowanych w szuwarach wędkarzy, korzystających z bogactwa Śląskiego Morza. * Habicht spodziewał się rozmowy z dyżurującym policjantem, ale okropnie się pomylił. Nagle zmienił uchwyt słuchawki telefonu na taki, jakby była skorpionem, który w każdej chwili mógł go śmiertelnie ukłuć. Nic dziwnego, dzwonił bowiem komisarz kryminalny Adolf Lausch, szef głogowskiej Kripo11, mający opinię wielkiego skurwysyna, opinię, zdaniem Habichta, ani trochę nieprzesadzoną. - Herr Kriminalassistent, czy panu się wydaje, że szef głogowskiej policji kryminalnej w niedzielne popołudnie nie ma nic lepszego do roboty, niż czekać, aż jeden z jego najniż szych stopniem podwładnych łaskawie zechce do niego zadzwonić i zdać wstępny raport? - ton głosu Lauscha nie pozostawiał wątpliwości co do nastroju właściciela. - Herr Kriminalkommissar, nie myślałem, że pan osobiście czeka na mój raport… - rzekł Habicht nerwowo. - To, że pan nie myślał, to ja wiem - warknął. - Między innymi dlatego wciąż jest pan tylko asystentem kryminalnym. Pańscy koledzy równi panu stażem pracy w Kripo od dawna są już nadasystentami czy sekretarzami kryminalnymi - głos Lauscha do złudzenia przypominał szczekanie psa. - Ale ich stać na dużo więcej niż tylko ganianie za bimbrownikami. Habicht milczał, nie wiedząc, co powiedzieć. - Jest tam pan jeszcze?! - wrzasnął Lausch. - Jestem, Herr Kriminalkommissar! - Niech pan melduje, co pan już wie - dodał nieco łagod-
niejszym tonem. 11 Kripo: skrót od Kriminalpolizei (policja kryminalna). Asystent kryminalny opowiadał krótko, ale ze szczegółami. Największy nacisk położył na - jak to określił poetycko - istną uderzeniową hekatombę na ciele ofiary. - Naliczyłem dziewięć śladów po ciosach, ale może się okazać, że ran jest więcej, starałem się bowiem jak najmniej dotykać ciała, zanim nie zjawi się nasz fotograf i laborant - wyjaśnił. - Rozsądnie - w ustach Lauscha zabrzmiało to jak największy komplement. - Fotograf będzie za dwie godziny. - Dopiero? - Ściągamy go z Obory. - Herr Kriminalkommissar, chyba źle usłyszałem - Habicht zatkał ręką drugie ucho. - Ściągacie go z obory? - Na litość boską, Herr Kriminalassistent! Z Obory: dzielnicy Głogowa! Był na weselu, trochę trwało, zanim chłopcy z obyczajówki, których poprosiłem o pomoc, go dobudziłi. - Znaleźliśmy też ślady białego proszku - meldował dalej. - Podejrzewam, że to mąka, ale na wszelki wypadek pobrałem próbkę do ekspertyzy w Instytucie Techniki Kryminalistycznej. - Proszę ją oddać fotografowi, prześlę ją dalej do Berlina. - Myślałem, że przywiozę ją sam, wracając wieczornym pociągiem do Głogowa… - Pan znowu myśli Herr Kriminalassistent, szkoda tylko, że nie o tym, o czym pan powinien! - Lausch był już z powrotem dawnym Lauschern. - Zostaje pan w Sławie do odwołania, zrozumiano? - Tak jest, Herr Kriminalkommissar! - Gdzie pan się zatrzymał? - kolejna zmiana nastroju. - Na kwaterze prywatnej u Adolfa Weicherta, Landrat-
-Neumann-Strasse 6. - Na czas prowadzonego śledztwa przeniesie się pan do hotelu. Mają tam chyba jakiś hotel? - Mają dwa hotele - Habicht był kompletnie zbity z tropu. - „Złotą koronę” oraz „Orzeł Rzeszy”. - To proszę wybrać, gdzie chce się pan zatrzymać. - Tak jest! - wciąż nie mógł uwierzyć we własne szczęście. W tym jednym momencie zamarzył, aby śledztwo w sprawie morderstwa polskiej robotnicy przymusowej trwało wieczność. - Herr Kriminalassistent… - Lausch wstrzymał głos w sposób, który u jego podwładnych powodował niemożliwe do opanowania drżenie kolan . - To jest pańska pierwsza tak poważna sprawa… - zrobił kolejną pauzę. Habicht słuchał jak zahipnotyzowany. Gdyby słuchawka telefonu faktycznie była skorpionem, pozwoliłby jej w tym momencie głaskać się po całej twarzy. - Herr Kriminalassistent, to dla pana wielka szansa - powtórzył. - Tak jest! - stuknął obcasami tak gwałtownie, że żandarmi, którzy przysłuchiwali się rozmowie, aż podskoczyli. - W tym przypadku wyjątkowo będzie pan omijał drogę służbową i raporty będzie pan składał mi osobiście, z pominięciem nadsekretarza kryminalnego Martina Böhme. Czy to jasne? - Tak jest! - kolejne stuknięcie obcasami. - Bardzo się cieszę, panie Antonie, że się rozumiemy. Habicht stał jak słup soli: wśród głogowskich policjantów kryminalnych krążyły legendy o tym, iż Lausch niezwykle rzadko pozwalał sobie na takie poufałości względem podwładnych. To mogło oznaczać, że morderstwo Polki było ważniejsze, niż początkowo przypuszczał.
- Jeszcze jedna rzecz - komisarz kryminalny mówił tak, jakby dopiero co polizał plasterek cytryny. - Podczas śledztwa będzie pan współpracował nie tylko z miejscową żandarmerią, ale i Sturmbannführerem SS Carlem Düchterem mieszkającym w sławskim pałacu. Za moim pośrednictwem Sturmbannführer Düchter zaprasza pana na filiżankę kawy. - Dobrze, Herr Kriminalkommissar - teraz Habicht już miał pewność, że śledztwo nie będzie zwykłym śledztwem. - Gdy tylko przemelduję się do hotelu… - Natychmiast! - przerwał mu gwałtownie. - Uda się pan do pałacu natychmiast, jak tylko skończymy rozmawiać. Zrozumiano? Habicht otworzył usta, ale Lausch nie czekał na potwierdzenie, przerwał połączenie, odkładając z hukiem słuchawkę. Rozdział 5 Pałac Haugwitza, jak zwyczajowo go nazywano, powstał w latach 1732-35 na miejscu zamku, który spłonął w pożarze miasta w 1721 roku. Relikty dawnej budowli tkwiły nadal w południowym skrzydle budynku, zaś skrzydło główne, zachodnie, powstało od podstaw. Oba były usytuowane względem siebie tak, jak wskazówki zegara pokazujące dwadzieścia minut po dwunastej. Mimo iż pałac był sporych rozmiarów - główne skrzydło miało około 65 metrów długości i 15 szerokości, zaś drugie rozmiary 25 na 15 metrów - to niemal wtapiał się w otoczenie. Stał bowiem w parku, wśród rozłożystych platanów, obok strzelistych sosen, jesionów, lip i grabów, dodatkowego kamuflażu dodawał bluszcz wspinający się na ściany niezwykle wolno, ale przy tym z wielką zawziętością. Wejście główne wiodło do olbrzymiej sieni przelotowej dzielącej skrzydło zachodnie na dwie części. Nad sienią znajdowała się dwupiętrowa Sala Balowa z balkonem służącym
komunikacji między dwiema częściami skrzydła. Reszta pałacu była dwukondygnacyjna, nakryta dachami mansardowymi. W sieni, naprzeciw głównego wejścia, znajdowały się drzwi prowadzące schodami do ogrodu. Krocząc po nich, miało się wrażenie, iż lada moment dotknie się stopami wody Brzeg jeziora był co prawda położony kilkadziesiąt metrów dalej, ale dwa razy w roku ogrodnicy wycinali szuwary, niejako przybliżając wodę jeszcze bardziej. * W czasie wojny pałac Haugwitza został przejęty przez SS. To właśnie tutaj, nad cichym jeziorem, z dala od działań frontowych, a jednocześnie blisko Berlina, ulokowano siedzibę tajnej grupy „G” działającej w ramach Departamentu VII Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy12. W departamencie tym noszącym nazwę „Badania i Ocena Światopoglądu” pracowali esesmani, którzy w zdecydowanej większości byli jednocześnie naukowcami. Zakres prowadzonych badań był szeroki: od historii masonerii, przez okultyzm i magię, do procesów czarownic palonych na stosach. Od antropozofii - włącznie z tajnymi danymi na temat społeczności antropomorfkznych funkcjonujących w Niemczech, które dotychczas były prześladowane przez nazistów - przez europejskie i orientalne sekty religijne, do telepatii. Ba, naukowcy z Siódemki - jak sami o sobie mówili - spędzali także setki godzin na lekturze angielskich powieści detektywistycznych, szukając w nich literackich schematów. Badacze Siódemki kolekcjonowali wszystko, co tylko się dało. W krajach, które znalazły się już pod niemieckim panowaniem, konfiskowali całe biblioteki, w innych państwach kupowali kolekcje i pojedyncze sztuki, czasami też posuwali się do kradzieży. Departament VII robił bowiem olbrzymie zapasy, zupełnie jak monstrualny chomik. Ale, podobnie jak daleki
krewny myszy domowej, nie był w stanie wszystkiego naraz skonsumować. Uczeni więc czytali, badali, czytali, badali, czytali, badali, tylko jakoś żaden z nich nie potrafił pokusić się o podsumowanie tychże mozolnych analiz. Ale to nie dziwiło w kontekście ogromu zbiorów. Zasoby biblioteki Siódemki liczono w milionach woluminów! Pod koniec 1943 roku kolekcję - ze względu na alianckie naloty na stolicę III Rzeszy - zaczęto z Berlina wywozić. Schronień, do których ewakuowano księgozbiór, było kilka, wszystkie - oprócz jednego - przygotowano w sudeckich zamkach. Wszystkie, poza tym jednym w Sławie, do którego w ramach operacji o kryptonimie „Brabant I” trafiło ponad półtora miliona woluminów: zwojów, kart członkowskich 12 Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy: niem. Reichssicherheitshauptamt (RSHA). Centrala państwowej policji bezpieczeństwa (Sicherheitspolizei, w skrócie Sipo) i służby bezpieczeństwa Reichsführera SS (Sicherheitsdienst, w skrócie SD). masonów wszelkiej proweniencji, dokumentów dotyczących czarnej magii, czarnoksięstwa i innych rzeczy. * Pracami tajnej grupy „G” działającej w sławskim pałacu kierował Sturmbannführer SS Carl Düchter, który karierę w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy rozpoczął w 1936 roku. Dwa lata później został członkiem specjalnego zespołu Adolfa Eichmanna w Austrii, następnie zaczął szybko awansować. W 1941 roku dołączył do Departamentu VII, a niedługo potem otrzymał w opiekę Bibliotekę Masońską, będącą częścią zbiorów Siódemki. Wkrótce stał się jednym z największych specjalistów od masoników w III Rzeszy, wysyłano go też na „łowy”, jak na przykład na plądrowanie masońskich archiwów w Norwegii razem z szefem głównej biblioteki Departamentu VII Sturmbannführerem SS Karlem
Burmesterem. Nic więc dziwnego, że kiedy część kolekcji trafiła do Sławy, to właśnie Düchter stał się za nią odpowiedzialny. Sam miał o sobie niezwykle wysokie mniemanie, które potęgowały kontakty z najwyższymi rangą esesmanami interesującymi się badaniami prowadzonymi przez Siódemkę. Aczkolwiek szef tegoż departamentu Obersturmbannführer SS Paul Dittel uważał, że Düchter jest przykładem typowej uniwersyteckiej porażki: wcześniej bez powodzenia studiował historię i medycynę, potem przerzucił się na malarstwo. Za to świetnie odnalazł się między książkami. * Düchter siedział w opasłym fotelu za gigantycznych rozmiarów biurkiem z dębowego drewna, bogato zdobionym. Nad głową wisiał olbrzymi portret Heinricha Himmlera, była to znana powszechnie wersja w binoklach, na której wąskie usta Reichsführera przybierały niewidoczny grymas uśmiechu. Biurko świeciłoby pustkami, gdyby nie cztery telefony ustawione na nim równo, niczym od liniału. Dwa czarne służyły do rozmów z Sicherheitspolizei i Sicherheitsdienst w Głogowie. Biały łączył bezpośrednio z wiedeńskim biurem Obersturmbannführera SS Waltera Hörrscha, który to nadzorował tajne badania prowadzone w sławskim pałacu i który wciągnął do nich Düchtera, jeszcze wówczas, kiedy ten pracował w Berlinie. Za jego pośrednictwem co tydzień składał raporty wiedeńskie, jak je tkliwie nazywał. Ostatni aparat, wściekle czerwonej barwy, jak do tej pory nie był używany ani razu. Sturmbannführer z utęsknieniem czekał na moment, w którym podniesie słuchawkę, by zameldować o wykonaniu zadania człowiekowi, którego nazwiska bał się nawet wymawiać.
Na razie jednak telefon trwał niewzruszony niczym marmurowy posąg. Düchter nawet na niego nie patrzył, pochłonięty lekturą akt asystenta kryminalnego Antona Habichta. Szybko przemknął wzrokiem przez podstawowe dane: z trudem ukończone gimnazjum, bezowocne szukanie pracy, data wstąpienia do SS i do NSDAR późniejsza szybka kariera policyjna. Sturmbannführer pokusił się o nieznaczny uśmiech, tak niepozorny, jakby chciał się porwać na zdetronizowanie patrona, który wisiał nad głową, a którego codziennie przed pracą pozdrawiał mocnym Heil Hitler! Doskonale znał takich jak Habicht: nazistów nie z przekonania, ale z koniunktury, z których nieliczni dopiero z czasem nasiąkali ideałami narodowosocjalistycznymi mocniej od samego Führera. Rozdział 6 Pech chciał, że asystent kryminalny, wyszedłszy z ratusza, skręcił od razu w prawo, chcąc pokonać rynek wzdłuż jego północnej pierzei. Był na wysokości drzwi wiodących do restauracji w hotelu „Złota korona”, gdy jeden z gości akurat je otworzył. W tym momencie nozdrza Habichta rozstąpiły się bardziej niż Morze Czerwone przed Izraelitami, a spod koszuli wydarł się istny grzmot. Wspomnienie o resztkach ledwo przetrawionego łososia w sosie śliwkowym tylko spotęgowało uczucie głodu. Zrobił głęboki wdech, przytrzymał chwilę powietrze w płucach, po czym wypuścił je z sykiem, obiecując sobie solennie, że po rozmowie ze Sturmbannführerem zje porządny obiad. Upał nadal doskwierał, nie namyślał się więc wiele, chwycił za ramię pompy i nagle przypomniał sobie, że ta akurat nie działa. Machnął ręką zrezygnowany. Skręcił w lewo, aby przeciąć rynek po skosie. - To jest pańska pierwsza tak poważna sprawa - w głowie
brzmiały słowa komisarza kryminalnego Lauscha. - To dla pana wielka szansa… - Szkoda, że tak późno - żachnął się w duchu Habicht. Jego słabe wykształcenie i niski wzrost były powodem docinków ze strony kolegów lepiej wyposażonych przez naturę. Lausch - wiedział to od nadsekretarza kryminalnego Martina Böhme - miał go wręcz za tłumoka, który nie potrafi się wykazać. Ale jak miał to zrobić, skoro do tej pory nie przydzielano mu żadnych poważniejszych spraw, a co najwyżej wysyłano do łapania pederastów na głogowskim König-Friedrich- Platz?! - To dla pana wielka szansa… Tak, to był jego dzień, to był czas asystenta kryminalnego Antona Habichta! Czuł, jak ciało i umysł nastawiają się bojowo, łaknąc sukcesu niczym ryba tlenu zaraz po wyjęciu z wody. Skręcił w prawo, zobaczył bramę wjazdową do pałacu opatrzoną ozdobnym kartuszem herbowym. Odetchnął głęboko. Kiedy strażnik przy bramie pozdrowił go Heil Hitler!, po czym tą samą ręką wskazał na pałacowe drzwi, poczuł rosnące samozadowolenie. Ruszył alejką, przez kilka sekund sycąc się cieniem rzucanym przez drzewa. Minął figurę świętego Nepomucena, patrona rodów zamieszkujących tereny sąsiadujące z jeziorami i rzekami. Podwójne drzwi pałacu otworzyły się na oścież. - Rottenführer SS Josef Sabutsch - przedstawił się młody mężczyzna. - Sturmbannführer pana oczekuje. Zaraz po wejściu do budynku skierowali się w prawo, Sabutsch prowadził szerokim korytarzem, zaś Habicht podziwiał rzeźby ustawione w hemisferycznych niszach. Doszli do końca korytarza, po znaczku na drzwiach znajdujących się na wprost asystent kryminalny wywnioskował, że za nimi znajduje się łazienka.
- Gabinet Sturmbannführera mieści się tutaj - Sabutsch skierował się w lewo, pchnął drzwi, dokonał krótkiej prezentacji i dyskretnie się oddalił. - Proszę siadać, Herr Oberscharführer, proszę siadać! - Düchter zerwał się z fotela tak gwałtownie, jakby witał samego Führera. - Dziękuję, Herr Sturmbannführer - skinął głową, notując przy tym w pamięci, że Düchter zwrócił się do niego, używając stopnia SS, nie zaś policyjnego, jakby w ten sposób chciał ukierunkować przebieg dalszej rozmowy. W tym kontekście zachowanie Lauscha nabierało zupełnie innego wymiaru. Habicht zajął miejsce, patrząc, jak Düchter mości się w fotelu. W tym samym momencie, w którym oczy asystenta kryminalnego zarejestrowały cztery telefony stojące w równym rządku na wielkim biurku, nozdrza wciągnęły esencję życia: zapach świeżo upieczonego drożdżowego ciasta. Pozwolił, aby nos pokierował głową i szybko na stoliku w rogu gabinetu dostrzegł tacę ze sznekami. - Jest pan głodny? - Düchter jakby czytał w myślach. - Proszę się częstować - postawił tacę na biurku. - Kawy? Dopiero zaparzona. - Chętnie - rzekł ochoczo. - Świetnie, będzie mniej oficjalnie. Takie rozmowy lubię najbardziej - zalał czernią bogato zdobioną filiżankę. - A pan będzie miał okazję skosztować sławskich specjałów cukierniczych. Po gabinecie rozszedł się przyjemny zapach goryczy, zaś Habicht zanotował w myślach kolejne spostrzeżenie: filiżanka została wcześniej przygotowana, podobnie jak zapas sznek, ku jego radości, z glancem. Łapczywie chwycił drożdżówkę, radośnie konstatując, iż ta leżąca na wierzchu była jednocześnie największa. Zatopił zęby w niezwykle
pulchnym cieście. Chwilę później oparzył usta, ale nie przejmował się tym zupełnie, bo od 1940 roku nie widział ziarenka kawy. Korzystając ze sposobności, rozejrzał się dyskretnie. Gabinet miał jakieś pięć metrów szerokości i siedem długości, jednak nie sprawiał wrażenia przestronnego, a to za sprawą regałów stojących pod ścianami, pełnych książek. Przez jedyne okno do środka wpadały promienie słońca. Zmrużył oczy, dostrzegł taflę wody. - Powiem panu, w zaufaniu, Herr Oberscharführer - ściszył konfidencjonalnie głos, chociaż byli sami w gabinecie - że strasznie mnie zasmuciła wiadomość o morderstwie. Do tej pory Sława kojarzyła mi się tylko z rejsami żaglówką po Śląskim Morzu, ciszą i spokojem przerywanym co najwyżej przez kościelne dzwony. A tu taki bestialski mord… - Nie ma potrzeby aż tak się nim przejmować - oblizał palce, sięgając po kolejny specjał. - To tylko polska robotnica. Jedna mniej, jedna więcej - wzruszył ramionami. - Zapasów jest jeszcze sporo. - Dobre! - Düchter zaśmiał się rubasznie. - Ma pan poczucie humor, Herr Kriminalassistent, to lubię! - uderzył otwartą dłonią w blat biurka tak mocno, że aparaty telefoniczne aż podskoczyły. - Mimo wszystko to jednak było morderstwo po radosnym wyrazie twarzy nie było śladu. - Oczywiście, Herr Sturmbannführer - zapewnił od razu. - Bez względu na proweniencję ofiary, śledztwo zostanie przeprowadzone drobiazgowo, a sprawca schwytany i przykładnie ukarany. - Jestem niezwykle rad to słyszeć - złożył ręce jak do modlitwy, po czym wyłamał palce, aż zatrzeszczały stawy. - Jak pan pewnie wie, tutaj, w pałacu, prowadzimy bardzo ważne badania naukowe. Potrzebujemy absolutnego spokoju.
- Oczywiście - Habicht nie miał pojęcia o żadnych badaniach, ale uznał, że nie wypada przyznawać się do ignorancji. - Jak współpraca z miejscową żandarmerią? - Düchter błyskawicznie zmienił temat. Habicht wsunął język między zęby, nie wiedząc, co powiedzieć. Świadom wymownego milczenia, zaklął w duchu, zły, że tak łatwo dał się nabrać. - Obaj wiemy, że Hauptwachtmeister Josef Reiner nadaje się co najwyżej do łapania złodziei kur. Chociaż w porównaniu do reszty żandarmów to świeci inteligencją! - śmiał się soczyście. Asystent kryminalny mu zawtórował. - Nie to, co pan - Düchter był już śmiertelnie poważny. - Miałem przyjemność rozmawiać z pańskim przełożonym. Omówiliśmy warunki współpracy w ramach prowadzonego śledztwa - tłumaczył. - Oczywiście współpracy nieoficjalnej dodał ciszej. Habicht w lot zrozumiał, kto tutaj rządzi. - Komisarz kryminalny pana chwalił - rzekł Sturmbannführer po krótkiej chwili milczenia. - Cieszę się - rzucił ostrożnie. - Jest pan przykładem prawdziwego patrioty. Podobno brał pan aktywny udział w nocy kryształowej w Głogowie? - Tak jest! - odparł zdecydowanie bardziej ochoczo. Nie dodał już, że to właśnie od tego momentu jego kariera w głogowskiej policji nabrała rozpędu. Wcześniej służył w Orpo13, zaś po tym, gdy w ramach „spontanicznego gniewu ludu” spłonęła żydowska synagoga, a okna z domu towarowego Wertheima i sklepu Breslauera rozsypały się tysiącami kawałków po bruku, przeniesiono go do Kripo, dodatkowo awansując. - Uzgodniłem z Lauschern, że niezależnie od raportów
składanych jemu, ma mnie pan na bieżąco informować o jakichkolwiek postępach śledztwa. Kopie raportów na moim biurku lądują w pierwszej kolejności - zrobił pauzę. - Zrozumiano, Herr Oberscharführer? - Jawohl! Tak jest! - To teraz opowie mi pan o wszystkim, z najdrobniejszymi szczegółami - Düchter cedził słowa. - Sznek wystarczy, czy mam poprosić o więcej? 13 Orpo: skrót od Ordnungspolizei (policja porządkowa). - Wystarczy - próbował się uśmiechnąć. - A więc zostałem wezwany do przysiółka Cegłówka dzisiaj kwadrans na godzinę dziewiątą… * Sturmbannführer nie przerwał ani razu, nawet wtedy, kiedy Habicht zbaczał z tematu. Jedynie wówczas, gdy opisywał rany i „uderzeniową hekatombę”, słuchaczowi wyrwało się krótkie Oh mein Gott! Kiedy policjant skończył, esesman raz jeszcze przypomniał o obowiązku bieżącego raportowania sytuacji. Gdy asystent kryminalny solennie zapewnił o woli współpracy, Düchter rzucił ostre: - Odmaszerować! Habicht w pół sekundy stał przy drzwiach. - Herr Oberscharführer… - Tak jest? - asystent kryminalny obrócił się błyskawicznie. - Nie zadał pan pytania, jakiego charakteru są ważne badania naukowe, które tutaj prowadzimy. - To nie mój interes, Herr Sturmbannführer! - Bardzo dobrze - aż cmoknął z zadowolenia. - Wysoko pan zajdzie, Habicht - świadomie przybrał protekcjonalny ton. Wyżej, niż ostatni człowiek, który interesował się tym, nad czym tutaj pracujemy. Wie pan, jak skończyła się jego kariera? A raczej gdzie?
Zaprzeczył stanowczym ruchem głowy. - Pod Kurskiem. Groźba, choć niewypowiedziana, zawisła w powietrzu. - Nie chciałem pana przestraszyć! - skłamał gładko Düchter. - Nie będę pana zanudzać szczegółami, ale badania naukowe, które tutaj prowadzimy, mają kapitalne znaczenie dla przyszłości naszego narodu. Dlatego tak bardzo niezbędny jest nam spokój. Jakiekolwiek zawirowania mogłyby odbić się negatywnie na procesie naukowym. - Akurat - syknął w myślach Habicht. - Strzeżecie swoich ciepłych posadek, z dala od frontu. - Muszę dbać o ludzi, którzy tutaj pracują, a którzy są… - Düchter udał, że szuka odpowiedniego słowa - którzy mają różne temperamenty i osobowości. Wobec takiego zespołu potrzeba wielkiej uwagi, aby nie doprowadzić do wewnętrznego konfliktu. A zapalnikiem może być wszystko, choćby plotki o nowym Kubie Rozpruwaczu. Stąd moja prośba o spotkanie i współpracę, żebym mógł na bieżąco interweniować. - Jeszcze raz zapewniam pana, Herr Sturmbannführer, o woli pełnej kooperacji ze strony głogowskiej Kriminalpolizei i oczywiście mojej. - Bardzo jestem rad, bardzo - promieniał szczęściem. - Mam nadzieję, że moja ciekawość spotka na swej drodze pańskie zrozumienie, Herr Kriminalassistent… Im więcej człowiek wie, tym więcej chce wiedzieć - zaśmiał się głośno. Proszę, tutaj ma pan taki mały prezent na konto naszej owocnej współpracy - wręczył plik kartek na mięso oznakowanych pieczęciami Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. - To specjalne talony, może pan je wykorzystać w restauracjach w obu hotelach. Tamtejsze kuchnie są przygotowane na nasze żołądki - kolejny wybuch śmiechu.
* Kiedy za Habichtem z hukiem zatrzaskiwała się żelazna brama, nawet tego nie słyszał, w głowie bowiem wciąż dudniło zdanie wypowiedziane przez Sturmbannführera: „Im więcej człowiek wie, tym więcej chce wiedzieć”. Zastanawiał się, co ten konkretnie miał na myśli: badane w pałacu księgozbiory czy też śledztwo w sprawie morderstwa? W tym czasie Düchter sięgał już po słuchawkę białego telefonu. Obersturmbannführera Waltera Hörrscha, z którym chciał rozmawiać, akurat nie było w wiedeńskim biurze, zostawił więc tylko krótką wiadomość: „Wkraczamy w fazę decydującą”. Potem ruszył do sypialni, mając nadzieję na krótką drzemkę. Zaciągnął kotarę w oknie od strony jeziora, aby słońce nie przeszkadzało mu w odpoczynku, położył się, zaczął analizować rozmowę z policjantem. Po krótkim rachunku sumienia pochwalił się za przebiegłość. Był gotów dać sobie odciąć rękę, że asystent kryminalny drżał na samą myśl o najmniejszym choćby sprzeciwie wobec jego woli. Telefon do Lauscha był równie genialnym posunięciem: dzięki temu od samego początku miał pełną wiedzę na temat prowadzonego śledztwa. Wtem Düchter zaśmiał się cicho pod nosem, wspominając cierpiętniczą minę Oberscharführera, gdy słuchał wynurzeń o badaniach naukowych. Jak wszyscy inni, Habicht myślał teraz o nim - i innych esesmanach pracujących w pałacu - jak o biurowych dezerterach okupujących bezpieczne stanowiska z dala od wybuchów armat i świstu karabinowych kul. Dzięki takiej szeptanej propagandzie - której Düchter hołdował od pierwszego dnia pracy nad Śląskim Morzem - pies z kulawą nogą nie interesował się tym, co działo się w pałacowych gabinetach. A jeśli już ktoś się nad tym zastanawiał, to
myślał, że wykonywana tutaj praca jest nikomu niepotrzebna, podczas gdy tak naprawdę dzięki niej byli na tropie wiekopomnego odkrycia. - A najlepsze w tym wszystkim jest to - uśmiechnął się, szeroko ziewnąwszy - że zmienimy losy wojny bez jednego wystrzału, jedynie za pomocą książek. Rozdział 7 Jezioro Sławskie to największy akwen na całym Śląsku. Ma powierzchnię 817 hektarów, długość 11 kilometrów a szerokość od 3 do nawet 4 kilometrów. Nic więc dziwnego, że już od dawna zamiennie używano innej nazwy: Śląskie Morze, czasami także Największe Jezioro Śląska. Z pokładu statku wycieczkowego „Potsdam” ta wielkość oddziaływała na zmysły jeszcze dosadniej. Co prawa od początku wojny, kiedy do dawnej posiadłości Haugwitzów wprowadziło się SS, istniał zakaz podpływania w rejon pałacu oraz Marine Hitlerjugend, jednak te ograniczenia nie oddziaływały zbytnio na atrakcyjność rejsów. Hrabiny skorzystały z wycieczki częściowej, ale to i tak wystarczyło, aby poczuć się jak na Bałtyku. Po kwadransie zachwycania się własną opalenizną złapaną zaledwie jednego popołudnia, Margarete von Hellmich zaczęła się jednak nudzić. Nie pomogła specjalna atrakcja w postaci przepływania między dwiema wyspami: Ptasią i Dziką. - Cisiu, długo jeszcze? - pytała co kilka minut. Początkowo Franziska von Haften spokojnie odpowiadała, po kilku razach wszakże i jej cierpliwość się wyczerpała. Sięgnęła do czarnej torebki, rozszerzającej się mocno ku dołowi, z misternie wykonanym biglem w kolorze miedzi, wyjęła z niej lornetkę Zeissa. - Tylko nie mów, że znów będziesz się bawić w ornitologa? - Margarete von Hellmich prychnęła lekceważąco.
- Żebyś wiedziała, moja droga, żebyś wiedziała - przyłożyła lornetkę do oczu. - Ptaki? - parsknęła. - Wszystkie wyglądają tak samo… Franziska von Haften westchnęła, nie mając zamiaru wdawać się w bezowocną dyskusję, tym bardziej że właśnie dostrzegła parę krasek. - Milczysz? - udawała obrażoną. - Skoro ptaki są tak pasjonujące, to opowiedz mi chociaż o jednym gatunku, który nie zanudzi mnie na śmierć. - Wiesz, jak nazywa się wyspa, którą mamy w tej chwili za plecami? - pokazała palcem na niewielką kępę drzew wystających z wody. - Pojęcia nie mam, moja droga - Margarete von Hellmich ziewnęła. - Wyspa Kormoranów. - I co z tego? - nieco się zaciekawiła. - Wiesz, ile kormoranów można na niej znaleźć? -Ile? - Żadnego - odparła. - Kormorany gniazdowały na Śląskim Morzu do połowy ubiegłego stulecia, potem zniknęły, a właściwie zostały wypłoszone i wystrzelane przez rybaków. Nazwa wyspy jest już tylko smutną pamiątką. - Gdybym cię obudziła o północy, to pewnie wymieniłabyś z dziesięć gatunków ptaków, które można tu zobaczyć? - rzuciła podchwytliwie. - Rybołów, kania czarna, błotniak stawowy, czapla, dzika kaczka, zimorodek, rybitwa rzeczna, bąk zwyczajny, jaskółka brzegówka, są także mewy. Dziesięć! - parsknęła śmiechem. - Podobno na polach koło Przybyszowa widziano nawet dropie! - Jesteś dziwna, moja Cisiu - skwitowała Margarete von Hellmich. - Żeby marnować czas na przypatrywanie się
ptakom, kiedy dookoła tyle innych obiektów? I to o wiele ciekawszych. - Jakich na przykład? - Tych na plaży - mrugnęła znacząco, wskazując na przystań Marine Hitlerjugend. - Tak? - Franziska von Haften podłapała w lot, lustrując bacznie to, co działo się na brzegu. - Nie ma nic wartego uwagi - westchnęła. - Skoro tak uważasz, to teraz moja kolej - ucieszyła się, sięgając po lornetkę i kierując ją w stronę plaży miejskiej. - Mylisz się, kochana, jest na czym oko zawiesić - rzekła po kilku minutach obserwacji. - Kwestia gustu - powiedziała specjalnie głośno, wzbudzając grymas dezaprobaty na twarzy starszego mężczyzny, który od dłuższej chwili stał obok, znacząco pochrząkując. - Żebyś wiedziała! - Margarete von Hellmich była w siódmym niebie. Franziska von Haften nie podzielała entuzjazmu przyjaciółki. Ten rejs był już ósmym, odkąd w połowie lipca pojawiła się w Sławie. Za każdym razem okolice Marine Hitlerjugend były jak wymarłe. Jakby kadeci zmówili się między sobą i na czas rejsów „Potsdamu” nie wyściubiali nosa z budynku. W jaki więc sposób miała im się przypatrzyć? Mężczyźni wypoczywający na plaży miejskiej i kąpiący się w wodzie nie interesowali jej bowiem ani krzty. * Teraz nic, żaden telefon z Kriminalpolizei Głogów, kolejny trup ani inny kataklizm, nie mogło zatrzymać Habichta przed udaniem się na mocno spóźniony obiad. Szneki, sznekami, ale żołądek asystenta kryminalnego domagał się czegoś - jak określał to jego ojciec - konkretnego. Żeby nie
tracić ani jednej minuty, udał się do ekskluzywnej restauracji znajdującej się na parterze hotelu „Złota korona”. Tuż obok był osobny bar ze stołem bilardowym, ale te przyjemności postanowił zostawić na kiedy indziej. Od długiego już czasu menu w restauracjach zmieniało się bardzo często, a to za sprawą racjonowania żywności. Praktycznie jedynymi gośćmi bywali turyści, miejscowi rzadko tu zaglądali. Żeby zamówić danie mięsne, trzeba było też przynieść kartki. Habicht ze zdumieniem spojrzał na kartę dań: prawie żadne nie było zaklejone! O ile jednak wybór był bogaty - podejrzewał, że to za sprawą obecności jednostki Düchtera - o tyle kartki trzeba się było pozbyć. Poprosił o niedostępną dla zwykłego śmiertelnika gęś pieczoną w piecu chlebowym, nadziewaną jabłkami i cebulą oraz litrowy dzban zielonogórskiego piwa, za które pozbył się kolejnego talonu. Kelner jeszcze dobrze nie położył talerza z parującym mięsem obficie polanym masłem, a Habicht już wbijał w nie widelec. Kroił cienkie plastry, maczał je w sosie buraczanym, po czym wsadzał do ust, nie bacząc na ściekający po brodzie tłuszcz. Przez pierwszych kilka porcji rozpamiętywał utracony wypoczynek, który, tak jak niespodziewanie nastąpił, tak drastycznie został przerwany Może trzeba było zostać w Głogowie? Wtedy nie wezwano by go do podziurawionej jak sito dziewczyny, tylko… Właśnie, co robiłby o tej porze w Głogowie? Przechadzał się po Wilhelmplatz, patrząc na fontannę Fritza Reutera, słuchając trąbienia automobili i narzekań małżonki? Przecież zdecydował się na przyjazd do Sławy, aby odpocząć od zgiełku miasta, smrodu spalin oraz widoku podchmielonych jegomości załatwiających potrzeby fizjologiczne w bramach. I palącego słońca, nagrzewającego bruk do nieprzyzwoitości. Tutaj czekało na niego świeże
powietrze, cisza, nawet słońce przyjemnie muskało skórę. Do tego pyszne jedzenie u Schrecka (ponoć najlepsze w mieście, trzeba tam koniecznie zjeść kolację!) i rzecz najważniejsza: piękne kobiety opalające się na plaży. Westchnął, wpychając ostatni plasterek gęsiny do ust. Zaczął gryźć, ocierając przy tym brodę serwetką. Beknął nieco za głośno, wpatrując się tępo w pusty talerz. Poczuł wzbierający smutek. Zamiast wylegiwać się na plaży, smażyć w słońcu i zajadać pieczonymi rybami prosto z jeziora, przyjdzie mu szukać chorego umysłowo mordercy. Bo, że tylko ktoś niespełna rozumu mógł posunąć się do tak ohydnej zbrodni, Habicht nie miał najmniejszej wątpliwości. Sięgnął po dzban, w którym pieniła się jeszcze połowa piwa. Przelał je do kufla, wypił duszkiem, od razu poczuł się lepiej. Przecież były i dobre aspekty tego nieoczekiwanego zwrotu akcji. Eins, odpocznie od tego skurwysyna Lauscha. Zwei, bez wątpienia wykorzysta szansę na błyskotliwe przyśpieszenie kariery. Oczami wyobraźni już widział tłuste nagłówki w „Schlesische Zeitung”, a kto wie, może i w samym „Das Reich”? Drei, jeszcze dzisiaj przeprowadzi się do porządnego hotelu, najlepiej do „Orła Rzeszy”, żeby móc stołować się u Schrecka. Pokój na prywatnej kwaterze, w której mieszkał, był może i schludny, ale nie dość, że ciasny, to jeszcze bez bieżącej wody, za ścianą mieszkało małżeństwo z rozwydrzonym bachorem, naprzeciwko zaś starsza pani z ujadającym kundlem. Dobrze chociaż, że emerytowany wojskowy, z którym dzielił lokum, w miarę trzymał fason. Beknął raz jeszcze, zapłacił za obiad, zostawiając skromny napiwek i ruszył na posterunek. Rozdział 8 Prosto z mola hrabiny wróciły do „Zajazdu nad jeziorem”, tam Franziska von Haften wynajmowała apartament, w któ-
rym gościła przyjaciółkę. Do odjazdu pociągu do Świebodzina były trzy kwadranse, tak więc Margarete von Hellmich musiała się szybko pakować, co oczywiście nie przeszkodziło jej wylewać żalów na swój biedny los. - Tobie, Cisiu, to dobrze. Odprowadzisz mnie na dworzec, potem wrócisz, weźmiesz kąpiel, namaścisz się perfumami, przypudrujesz nosek, a później otworzysz szafę i zaczniesz w niej przebierać. Nigdy w życiu nie widziałam tylu sukienek, pantofli i kapeluszy, moja droga, nigdy w życiu. Gdzie ty to wszystko kupiłaś? I kiedy, moja droga, i kiedy? - trajkotała jak zepsuta katarynka. - Swoją drogą, kapelusze masz piękne, aż mnie zazdrość zżera - pokazała, jak ją zżera zazdrość, ściskając drobne piąstki tak mocno, że kostki aż pobielały. - Ten śliwkowy toczek w kształcie łezki z tymi dwiema aksamitnymi różyczkami i woalką… Boski, po prostu boski! - ponieważ walizka nie chciała się domknąć, usiadła na niej, podskakując przy tym z gracją. - Gdzie go kupiłaś, moja Cisiu? - W Szczecinie, moja droga Margarete - podeszła bliżej, zamknęła zatrzaski. - Musimy już jechać, jeśli mamy zdążyć. - Tylko mi jeszcze powiedz, czy ubierałaś go już może tutaj, w Sławie? - zaspokojenie ciekawości było ważniejsze. - On jest taki awangardowy! - Dzisiaj ubiorę go tutaj pierwszy raz - odpowiedziała, taszcząc walizę do drzwi. - Na bal. - Bal na wodzie! - westchnęła, niemal mdlejąc. - Jak ja ci zazdroszczę tego balu, Cisiu! - zaczęła szybko i płytko oddychać. - Będą tacy ważni goście, burmistrz, starosta. Będzie tylu przystojnych oficerów! Ach! - kolejne westchnięcie. - Jak ja ci zazdroszczę tego balu, Cisiu!!! - egzaltowała się jeszcze bardziej. - Bardzo żałuję, że nie mogę cię zabrać, ale otrzymałam
zaproszenie tylko dla jednej osoby - rozłożyła wymownie ręce. - Szczerze mówiąc, wciąż się waham, czy iść - skłamała. - Większość zaproszonych osób to będą pary - Musisz, Cisiu, musisz tam iść! - Margarete von Hel- lmich podbiegła, złapała przyjaciółkę za dłonie, ścisnęła mocno i spojrzała prosto w oczy. - Wiem, że boisz się iść sama, ale na pewno znajdzie się wielu dżentelmenów, którzy poproszą cię do tańca. Nie możesz przepuścić takiej okazji, nie możesz! niemal płakała. - Obiecaj mi, że pójdziesz, obiecaj!!! - Obiecuję - rzekła łagodnie. - Ale naprawdę musimy już iść, inaczej spóźnimy się na pociąg. - Pójdę po recepcjonistę, bo same tej walizy nie staszczymy na dół - już była w drzwiach. Pięć minut później zajmowały miejsca w sportowej limuzynie adler o pojemności 2,5 litra, wzbudzając zainteresowanie kilku żołnierzy Wehrmachtu stojących obok okrągłej pergo- li, co oczywiście spotkało się z oburzeniem towarzyszących im dziewczyn. Czarny, lśniący adler o mocno zaokrąglonych kształtach idealnie odpowiadał charakterowi właścicielki. Gdyby ktoś, widząc pustą limuzynę, miał wątpliwości, jakiej płci jest kierowca, rozwiałby je, patrząc na przednią szybę od strony pasażera, do której przyczepiona była misternie wykonana z metalu i szkła ważka. Wyprodukowane w 1939 roku auto miało moc 80 koni mechanicznych i osiągało maksymalną prędkość 150 km/h. Franziska von Haften zapuściła silnik, patrząc przy tym na kremowy zegarek sygnowany przez słynną genewską manufakturę Vacheron Constantin. Chronograf był męski, mnóstwo dodatkowych funkcji nadawało mu sportowe zacięcie, ale tym bardziej odpowiadał właścicielce. Widząc, która jest godzina, ruszyła gwałtownie, wzbudzając jeszcze większy aplauz widzów. Prowadziła dynamicznie, ale bezpiecznie. Skręciła ostro w
prawo w Seestrasse, na skrzyżowaniu z Bahnhofstrasse musiała się zatrzymać, aby ustąpić pierwszeństwa wojskowej ciężarówce. Przepuściwszy ją, znów mocno dodała gazu. Kiedy adler na pełnej szybkości brał ostatni lewy zakręt, zjeżdżając w końcowy odcinek ulicy prowadzący na stację kolejową, w oddali dało się słyszeć gwizd lokomotywy. Punktualnie o 17.43 pociąg z Głogowa wjechał na dworzec. Dwie minuty później ruszył w dalszą drogę, a Franziska von Haften wsiadła do adlera. Nie wróciła jednak do zajazdu, odświeżająca kąpiel musiała bowiem ustąpić miejsca spotkaniu z burmistrzem. * Pierwsze, co Habicht zrobił po przyjściu na posterunek, to poprosił - mięso zawsze pozytywnie nastrajało go do ludzi - aby Schymura zajął się przeniesieniem jego rzeczy z kwatery na Landrat-Neumann-Strasse do hotelu „Orzeł Rzeszy” przy Mittelstrasse 11. Następnie Reiner zaczął referować dotychczasowe ustalenia. - Dziewczyna codziennie rano wstawała o 5.00. Podkładała ogień w kuchni, po czym szła wydoić dwie krowy. Tej niedzieli, jak już wiadomo, krów nie wydoiła - dodał niepotrzebnie. - Mamy zatem określony przedział, w którym dokonano morderstwa - zauważył celnie Habicht. - Między kwadransem na jedenastą wieczorem w sobotę a piątą rano w niedzielę. Chociaż trudno przypuszczać, żeby morderca zjawił się zaraz po zamknięciu drzwi, nie mając pewności, czy domownicy już śpią. Czy lekarz policyjny wypowiedział się w materii czasu zgonu? - Przyjechał tylko lekarz praktyczny od nas, ze Sławy. Zastrzegł, że może tylko w przybliżeniu określić czas. Jego zdaniem śmierć nastąpiła po północy a przed czwartą nad
ranem. - To wciąż cztery godziny… Miejmy nadzieję, że po sekcji zwłok będziemy mądrzejsi. - Ciało pojechało już do Wrocławia, biały proszek do Berlina - dodał. - W tygodniu cała rodzina przebywała w gospodarstwie lub pracowała w polu. Jedynie raz w miesiącu, w niedzielę, opuszczała Cegłówkę. Wszyscy szli do katolickiego kościoła na mszę dla Polaków. Tak było tydzień temu. Udało mi się też ustalić, że razem z nimi do kościoła chodzili też gospodarze. To znaczy gospodarze chodzą do kościoła co tydzień, polscy robotnicy przymusowi z reguły raz w miesiącu, kiedy ksiądz ogłasza mszę dla Polaków. - Co gospodarze robili zatem na mszy dla Polaków? - zainteresował się asystent kryminalny. - Mimo tego, że ksiądz już niejeden raz podkreślał, iż ludzie mają nie chodzić na msze dla Polaków, to niektórzy jednak przychodzą. Może pasuje im godzina? - Trzeba porozmawiać z księdzem - rzekł twardo. - Przecież mówię, że ksiądz co rusz o tym przypomina - Reiner odczuwał rosnącą irytację. - A musi pan wiedzieć, Herr Kriminalassistent, że ksiądz katolicki znany jest głównie z jednej rzeczy: surowego charakteru. Boją się go nie tylko dzieci - mówił dalej. Nie dodał już jednak, że duchowny jeszcze bardziej był znany z niezjednanej postawy wobec nazizmu oraz pokaźnej kolekcji minerałów i skamielin gromadzonej od II połowy XIX wieku i zawierającej nieoszlifowane kamienie szlachetne oraz skamieniałości roślin i zwierząt pochodzące z całego świata. Chętni mogli podziwiać eksponaty - każdy opatrzony datą i miejscem znalezienia - w salce katechetycznej. - Dobrze już - rzucił pojednawczo. - Co jeszcze wiadomo? - W mieście i najbliższej okolicy znajduje się siedemdziesiąt
pięć osób na przymusowych robotach - Reiner zerkał w notatki. - W tym dwanaście rodzin z dziećmi. - Jakie znaczenie dla śledztwa ma ilość polskich robotników przymusowych, Herr Hauptwachtmeister? - Kazał mi pan zgromadzić informacje, to zgromadziłem gorączkował się. - Kto wie, może dziewczynę zamordował któryś z ziomków? Jest tu ze dwóch czy trzech chłopców w jej wieku. Może jednemu się spodobała, odtrąciła zaloty i doszło do kłótni? - Taka hekatomba po młodzieńczej sprzeczce? - Habicht myślał na głos. - A może dziewczyna, korzystając z wyjścia do kościoła, z kimś się spotykała? - Polacy za bardzo się boją, Herr Kriminalassistent - zaoponował. - Zgodnie z zarządzeniem dotyczącym obcokrajowców przebywających na robotach, tylko Ukraińcy mają trochę swobody, nie muszą nawet nosić znaków na wierzchnim ubraniu. Polacy mają najgorzej, podlegają też obowiązkowi stawania do apelu na rozkaz - wyliczał. - Obowiązuje ich zakaz chodzenia do kościoła, nie licząc mszy dla Polaków raz w miesiącu, i do kina. Nie wolno im oddalać się z miasta bez mojej zgody O obowiązku noszenia litery „P” na ubraniu już nie wspomnę. - Słyszę w pańskim głosie ton rozczulania się nad Polaczkami? - wbił spojrzenie w Reinera. - Źle pan słyszy - poczuł dreszcze na plecach. - Przedstawiam panu asystentowi kryminalnemu listę obostrzeń, którym podlegają Polacy, aby uzmysłowić, że żyją oni w ciągłym strachu, a co za tym idzie, zdecydowana większość z nich jest posłuszna. Za każde przewinienie grozi im wysłanie do obozu koncentracyjnego. A o tym, że to nie są słowa rzucane na wiatr, przekonał się Polak zatrudniony w spedycji u Wilhelma Hepego przy Pürsehkauerstrasse, który trafił do obozu
koncentracyjnego w Oranienburgu. - Wszyscy Polacy powinni tam trafić - skomentował krótko. - Herr Hauptwachtmeister, na razie niewiele wiemy poza tym, że dziewczyna musiała chować w sobie jakąś tajemnicę, co skończyło się dla niej tragicznie - sięgnął po brulion leżący na biurku. - Stanisława Derlizka, lat 14 - zapisał, starannie kaligrafując. - Co ty przed nami ukrywasz? - szepnął pod nosem, wpatrując się w notatkę. Nagle drgnął. - To nie jest polskie nazwisko, gdyby było polskie, to stałoby: Derlic- ka. Pomyłka pisarska? - Raczej nie, Herr Kriminalassistent - przerzucił kilka kartek notatek. - Rodzina przyjechała z Potrzebowa, to kilka kilometrów stąd, po drugiej stronie dawnej granicy z Polską. Rzecz jest bardziej skomplikowana. - Więc niech mnie pan oświeci, chyba że ma mnie pan za tłumoka, który niczego nie rozumie? - zdenerwował się nie na żarty. - Już wyjaśniam - wykonał uspokajający gest rękoma, po czym zaczął mówić. Do lipca 1920 roku wieś Potrzebowo - wówczas nazywana jeszcze Czarne - należała do Niemiec. Po przegranej wielkiej wojnie, kiedy granicę ustalała Międzysojusznicza Komisja, 10 miejscowości związanych wcześniej ze Sławą przyłączono do Polski, między innymi Czarne, które przemianowano na Potrzebowo, jak też pobliskie Wijewo, Brenno, Kaszczor i Mochy. Wtedy to nastąpił exodus: Niemcy mieszkający w utraconych wsiach wyjeżdżali albo do sąsiednich miejscowości, albo nawet w głąb kraju. Przeprowadziło się też wielu Polaków. Często dochodziło do zamiany gospodarstw. Była jednak grupa osób, która postanowiła pozostać w starym miejscu zamieszkania, mimo iż zmieniła się jego przynależność państwowa. Z tego to powodu doszło do zerwania więzów
rodzinnych, bowiem wsie oddalone od siebie zaledwie o kilka kilometrów, dzieliła granica, której nie wolno było przekraczać. Jedynym legalnym wyjściem było skorzystanie z przejścia granicznego w Kaszczorze, co po pierwsze, wymagało posiadania paszportu, a ten był bardzo drogi, po wtóre, wiązało się z całodziennym wyjazdem. - Krótko mówiąc, ludzie tutaj wykotłowali się, tym bardziej że jeszcze przed wielką wojną wielu Niemców i Polaków zawierało mieszane małżeństwa. Stąd nazwiska, które są jakby i nasze, i ichnie - wyjaśnił. - A teraz nie ma już tego problemu, bo jest jedna wielka Rzesza Niemiecka - w uśmiechu Habichta było coś niepokojącego. Reiner już miał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język. Gospodarze z Cegłówki, u których pracowała rodzina Derlizkich, byli Niemcami z obywatelstwa, ale Polakami z urodzenia i pewnie przekonania, co w czasie wojny należało chować głęboko pod łóżkiem. Byli jednymi z tych, którzy na początku wieku kupili w okolicy Sławy gospodarstwo i się tutaj przeprowadzili ze Starej Polski, zniemczając przy tym nazwisko, ale nie serca. - Trzeba siedzieć cicho - postanowił. - Taki kawał skurwysyna, jak Habicht, na pewno zrobiłby z tej wiedzy użytek. Asystent kryminalny też milczał jedynie na zewnątrz. W głowie zaś notował skrzętnie, że Reiner, chociaż ze wszystkich sił starał się tego nie okazywać, zbyt mocno rozczulał się nad losem Polaczków. - Herr Hauptwachtmeister, na dzisiaj wystarczy pracy, jutro też jest dzień - rzekł filozoficznie. - Odprawę robimy o ósmej. Do widzenia. Trzy minuty później opierał się już o bufet w pokoju bilardowym „Złotej korony”, zamawiając piwo i wpatrując się w
tabliczkę powieszoną nad wieszakami, z napisem „Proszę zachować porządek”. Zanim jeszcze usiadł przy jedynym wolnym stoliku z pięciu ustawionych w sali, zamoczył usta w gęstej pianie. Spojrzał raz jeszcze na tabliczkę, odetchnął szczęściem. Coraz bardziej mu się w tej Sławie podobało! Rozdział 9 O tej porze w niedziele restauracja hotelu „Złota korona” zwykle pękała w szwach. Tym razem jednak połowa miejsc była pusta, a to za sprawą przygotowań czynionych przez sławian i sławianki zaproszonych na wieczorny bal. Jednym ze stałych gości był Sturmbannführer Düchter, który jak zwykle korzystał z prywatnej loży dyskretnie oddzielonej od reszty lokalu. Wracał właśnie z toalety, kiedy natknął się na Habichta zmierzającego w ustronne miejsce. Nie namyślając się wiele, zaprosił policjanta do stołu, ten zjawił się po kilku minutach. Od propozycji zamówienia tego samego co esesman, wymówił się późnym obiadem. Tak naprawdę nie miał ochoty na wursta smażonego na cebulce i smalcu, z plastrami kartofli posypanymi świeżo krojonym koperkiem. Asystentowi kryminalnemu niedzielny obiad kojarzył się z zupełnie czymś innym. - Przednie jedzenie tutaj serwują, nieprawdaż? - Düchter wbił widelec w pokaźnych rozmiarów kawałek, sięgnął po nóż. - Tylko restauracja u Schrecka może się równać ze „Złotą koroną”. Był pan tam już? - W „Orle Rzeszy”? Jeszcze nie, ale na pewno nie omieszkam - odpowiedział. - Niech pan opowiada, co się panu udało ustalić, odkąd się rozstaliśmy - wbił widelec w odkrojony kawałek wursta, posunął go nożem, następnie nabił jeszcze plaster spieczonego kartofla. Na to wszystko nałożył surówkę z drobno posieka-
nej modrej kapusty. Habicht krótko zreferował nowiny, po czym - niezwykle zdziwiony - przyjął komplement od esesmana za „duży postęp”. Wtem asystent kryminalny zauważył znajomą twarz. Nie musiał nawet szukać w pamięci, tak brzydkiej fizjonomii nie sposób było zapomnieć. Zaskoczony dostrzegł, że na bluzie opinającej opasły brzuch lśniły patki Untersturmführera SS. - To pański podwładny? - pokazał na mężczyznę, obok którego siedziała blondynka znana Habichtowi z plaży, choć teraz z wdziękami już bardziej ukrytymi przed męskimi spojrzeniami. - Tak - odrzekł cicho. - Ta kobieta jest prostytutką. Düchter patrzył w talerz, ale uwaga musiała go zdenerwować, bo ostatni kawałek wursta niemalże spadł z widelca. Podniósł wzrok, wbił spojrzenie w asystenta kryminalnego. - Co pan mówił, Herr Oberscharführer? - spytał po chwili. - To jest prostytutka - powtórzył Habicht. - Wiem - Düchter aż gotował się w środku. Włożył wursta do ust. Wolno żując, popił jasnożółtym płynem z wysokiej szklanki. - Sok z glubek. Strasznie kwaśny - skrzywił się niemiłosiernie. - Ale jeszcze bardziej orzeźwiający. Musi pan kiedyś spróbować - otarł usta serwetką. Habicht milczał wyczekująco. - Wie pan, Herr Kriminalassistent, nam bibliotekarzom wiele można zarzucić, ale na pewno nie słabą pamięć - dopił sok. - Moja jest wręcz fotograficzna, dlatego pozwoli pan, że zacytuję reskrypt naszego wspólnego szefa, Heinricha Himmlera z 30 czerwca 1942 roku: „Nie chcę zgłaszać zastrzeżeń co do korzystania przez członków SS z burdelów lub obcowania z pozostającymi pod urzędową i lekarską kontrolą
kobietami lekkich obyczajów, ponieważ nie należy się przy tym spodziewać ani płodu, ani powstania jakichś osobistych więzów”. W Sławie nie ma domu publicznego, więc moi pracownicy radzą sobie w inny sposób. Asystent kryminalny zdobył się tylko na delikatne skinienie. - Temat uważam za zakończony - w oczach Düchtera pojawiły się nagle ogniki. - A teraz pan wybaczy, przywitam się z burmistrzem i towarzyszącą mu panią, która z pewnością nie jest kobietą lekkich obyczajów - podniósł rękę. - Herr Ober! - Tak, Herr Sturmbannführer? - kelner zjawił się natychmiast. - Podać deser? - Proszę w moim imieniu zaprosić pana burmistrza wraz z jego towarzyszką - wskazał głową na lożę naprzeciwko, z której wspomniani wychodzili. - Oczywiście. - Panie burmistrzu, co za miłe spotkanie! - Düchter wstał, by przywitać gości. - Ja również ogromnie się cieszę. Pozwoli pani, hrabino, to jest Sturmbannführer SS Carl Düchter. Herr Sturmbannführer: hrabina Franziska von Haften. - Nie miałem przyjemności - Düchter ujął dłoń, pochylił się, jednocześnie ją podnosząc, po czym musnął delikatnie ustami. - Pani hrabino, panie burmistrzu, to jest asystent kryminalny Anton Habicht z komisariatu kryminalnego w Głogowie - dokonał prezentacji. - Panie asystencie kryminalny, to jest pan burmistrz Otto Dibelius, jednocześnie szef miejskiego koła NSDAP i kierownik gospodarstwa rybackiego. - Co panią sprowadza do Sławy? - spytał Düchter, gdy wszyscy już usiedli. Wcześniej zaproponował kawę, ale goście podziękowali.
- To, co większość odwiedzających: woda, powietrze i spokój - Franziska von Haften zaśmiała się w odpowiedzi. - Pani hrabina jest wspaniałą a przy tym niezwykle skromną kobietą - wtrącił burmistrz. - Nie wspomniała, że pasję gotowania zaprzęgła w pracę na rzecz naszego uzdrowiska. Spotyka się z okolicznymi mieszkańcami i spisuje regionalne potrawy, przepisy zamierza wydać w formie poradnika kulinarnego połączonego z przewodnikiem turystycznym dla siebie zostawił myśl, że będzie jak znalazł na czas, kiedy żywność nie będzie już racjonowana. - Jest też pomysłodawczynią konkursu ciast, którego rozstrzygnięcie poznamy już za tydzień. Jego ostatnie szczegóły właśnie przed chwilą omawialiśmy. Niniejszym serdecznie pana Sturmbannführera zapraszam na naszą uroczystość! - Dzisiaj bal, za tydzień ciasta - Düchter westchnął teatralnie. - Rozpieszcza pan swoich gości, trzeba to przyznać! - Będzie pan na balu? - zainteresowała się Franziska von Haften. - Jestem szczęśliwcem, który otrzymał zaproszenie - odparł esesman. - A pan? - skierowała pytanie w stronę policjanta. - Ja mam ważniejsze sprawy na głowie - odrzekł Habicht dyplomatycznie. - Pan asystent jest wsparciem dla naszych żandarmów. Ma im pomóc w wykryciu sprawcy morderstwa… - Dibe- lius umilkł, zdając sobie sprawę, że powiedział o jedno słowo za dużo. - Pani hrabino, byłbym wdzięczny, gdyby zachowała pani tę informację dla siebie. Nie chcemy wywoływać w mieście paniki. - Oczywiście, panie burmistrzu, będę milczała jak zaklęta! zapewniła. - A pana, Herr Kriminalassistent, pragnę zapewnić o pełni
pomocy, jakiej może pan oczekiwać od urzędu magistratu, który reprezentuję. Jestem do pańskiej dyspozycji w dzień i w nocy! - Panowie wybaczą, ale jeśli mam wyszykować się na bal, muszę już panów opuścić - wstała, razem z nią podnieśli się z miejsc mężczyźni. - Do zobaczenia. - Do zobaczenia - odpowiedzieli zgodnie chórem. Chwilę potem nawałem obowiązków wymówił się też Habicht, nie chcąc tłumaczyć się z konieczności zatelefonowania do małżonki i przekazania jej wiadomości o tym, iż zostaje w Sławie na dłużej. - Koniec sezonu wakacyjnego, pewnie będzie pan miał mniej pracy? - spytał Düchter, żeby podtrzymać rozmowę. - Musimy opracować z radą miejską plan dalszego rozwoju uzdrowiska - zaprzeczył burmistrz. - W zeszłym roku wróciliśmy do pomysłu budowy sanatorium dla oficerów z frontu wschodniego, przede wszystkim rannych w walce i rekonwalescentów po przebytej gruźlicy, ale właśnie przyszła odmowa od władz prowincji. Pewnie zabrakło funduszy westchnął - Chociaż na taki cel, moim zdaniem, powinny się znaleźć. - Moim też - Düchter minął się z prawdą co najmniej o kilometr. - Ale cóż zrobić, pan ma swoich przełożonych, ja mam swoich. A oni, tam wyżej - pokazał głową sufit - zawsze wiedzą lepiej, co jest dla nas dobre - skwitował. Nie dodał już od siebie, że budowa sanatorium upadła nie z powodów finansowych, ale zupełnie innych. Zakład leczniczy oznaczałby gwałtowny przypływ anonimowych ludzi. Czego jak czego, ale tłumów, wśród których mógłby się czaić jakiś szpieg, tajna grupa „G” Departamentu VII Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy na pewno w Sławie nie potrzebowała. - Pewnych rzeczy nie przeskoczymy - potwierdził Dibe- lius.
- Ale są też przyjemne aspekty pracy burmistrza - zmienił temat. - Spędzanie czasu z takimi kobietami jak hrabina musi być czystą przyjemnością. - Hrabina stała się ważną osobistością naszego lokalnego życia towarzyskiego - zauważył. - Tak na marginesie, czarująca, nieprawdaż? - Przyjechała do Sławy w pojedynkę? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Jest wdową, Herr Sturmbannführer, jeśli o to pan pyta burmistrz pozwolił sobie na lekko protekcjonalny uśmiech. - Jej mąż, hrabia Aleksander von Haften, zginął na froncie wschodnim bodaj dwa lata temu. - Przykra wiadomość - wyraz twarzy Düchtera mówił coś przeciwnego. - Musi pan uważać, bo jest konkurencja - kolejny znaczący uśmiech. - Konkurencja? - udał zdziwienie. - Co pan ma na myśli? - Hrabinę do towarzystwa naszego miasteczka wprowadził Ulrich Mocke, komendant obozu jeńców radzieckich pracujących w kopalni węgla w Bielicach, która niegdyś należała do hrabiostwa. Podobno łączą go z hrabiną nie tylko sprawy kopalni - wyjaśnił. - Ale to tylko plotki… - To przecież nie moja sprawa - próbował ukryć zawód, bezskutecznie. - Muszę pana opuścić, panie burmistrzu. Obowiązki wzywają - wstał, sięgnął po czapkę. - Nasze zaproszenie dla pana, Herr Sturmbannführer, nie było podyktowane tylko względami uprzejmości. Naprawdę liczymy, że zaszczyci nas pan swoją obecnością na balu mówił burmistrz. - Poza tym, cały czas walczyłem z myślą, kto zaopiekuje się hrabiną. A przecież mógłby to zrobić pan, bo pan również przyjdzie sam, prawda? Twarz Düchtera pojaśniała.
Rozdział 10 Scena taneczna przycumowana do pomostu już z oddali lśniła blaskiem kolorowych latarni. Padające z nich refleksy mieniły się w tafli wody tysiącami iskier. Niewielkie fale ledwie muskały podest, sprawiając wrażenie, jakby chciały go tylko delikatnie dotknąć, pod żadnym pozorem nie mając zamiaru zrobić mu żadnej krzywdy. Burmistrz Otto Dibelius doskonale wiedział, że przy takich okazjach przemówienia były tym lepsze, im krócej trwały. Przywitał więc gości, wśród których znalazł się lan- drat głogowski Hans Kümper oraz, oczywiście, Sturmbannführer Carl Düchter. Potem wzniósł toast, ogłaszając uroczyste rozpoczęcie „Balu kończącego wakacje nad Śląskim Morzem”, jak oficjalnie nazywano bal na wodzie organizowany co roku w ostatni weekend sierpnia. * Kiedy instrumenty orkiestry przemówiły, dźwięk zaczął roznosić się na wodzie w sposób, jakiego nie zapewnia najlepsza nawet sala koncertowa. Mimo wieczorowej pory było przyjemnie ciepło. Kelnerzy uwijali się jak w ukropie, donosząc schłodzone napoje do dwóch stolików, zabierając puste szklanice. Z doświadczenia wiedzieli, że usłużność zostanie nagrodzona sutymi napiwkami, takie bale jak ten rozwiązywały uczestnikom kieszenie. Gdy któraś z par poczuła zmęczenie podrygiwaniem w takt muzyki, schodziła na brzeg, aby odpocząć przy stolikach. Mało jednak było takich, większość wykorzystywała każdy taniec. Bal bowiem trwał krótko, za to potem miesiącami był komentowany w zaciszu domowych pieleszy, zaś stroje, w których prezentowały się panie, wyznaczały trendy na najbliższy sezon. Wiała przyjemna bryza, nawet komary nie dokuczały, or-
ganizatorzy zadbali o specjalne lampy odstraszające natrętne insekty. Jedynie ćmy mogłyby być mocno niezadowolone, bo za ciekawość płaciły życiem, smażone gorącem latarni. Nikt jednak nie zwracał na nie uwagi. Ostatnim utworem balu zwyczajowo było tango „Gdybyś wiedziała”. Tancerze ruszyli na parkiet, delikatnie stukając obcasami w podest subtelnie kołysany niewielkimi falami. Można było odnieść wrażenie, że każda z par unosi się w powietrzu. Tylko Franziska von Haften miała zgoła odmienne odczucia. Wszystko przez to, że Sturmbannführer Düchter - którego zaproszenie przyjęła na samym początku balu - miał nogi sztywniejsze od samego Pinokia. Próbował nadrabiać miną, żartować sam z siebie, ale plamy nie zmazał. - Hrabino, lepiej strzelam, niż tańczę - podziękował jej ucałowaniem w dłoń, równie szarmanckim co wcześniej. - Proszę o wybaczenie! Może w ramach przeprosin pozwoli pani zaprosić się na kolację? - Jak w ramach przeprosin, to będzie trochę wymuszona kolacja - zaśmiała się w olśniewający sposób, przyciągając tym samym uwagę innych mężczyzn, którzy wraz ze swymi damami zaczęli już schodzić na brzeg. - Kolejne faux pas! - prawą dłoń przyłożył do piersi na wysokości serca, po czym pochylił mocno głowę. - Jeszcze raz proszę o wybaczenie i zapraszam na normalną kolację. Czy ma pani jakieś życzenia ćo do lokalu? - Nie ułatwię panu zadania, Herr Sturmbannführer - spojrzała zalotnie. - Zwiedziłam już wszystkie sławskie restauracje i kawiarnie… - Co za nieszczęście! - Jedyne miejsce warte zobaczenia to pałac. Nie miałam okazji go zwiedzić - rzekła nagle. - Ale domyślam się, że jest
wyłączony z użytkowania ze względu na waszą pracę, cokolwiek panowie tam robicie - kolejny raz się zaśmiała. - Będę niezmiernie rad móc panią ugościć w moim królestwie - Düchter gorączkowo myślał nad dwuznacznością propozycji ze strony hrabiny. - Czy jutrzejszy dzień będzie pani pasował? - Żałuję, ale dopiero w czwartek dysponuję czasem. Mam nadzieję, że to nie problem? - Absolutnie! - zapewnił. - Niestety nie zaskoczę panią menu, zamówimy coś w którejś z restauracji. Nasza kuchnia nie jest, jakby to powiedzieć… - szukał słowa. - Na tyle ekskluzywna, żeby zadowolić pani podniebienie. - Szczerze mówiąc, jedzenie interesuje mnie w niewielkim stopniu, za to pałac już o wiele bardziej - chwyciła go pod łokieć. - Wiedział pan, że pasjonuję się architekturą? * Asystent kryminalny postanowił spędzić wieczór w samotności, ciesząc się pokojem hotelowym, jednym z najznakomitszych, jakie były do dyspozycji w „Orle Rzeszy”. Kiedy zjawił się przy Mittelstrasse 11, okazało się, że jego rzeczy umieścił już w nim sam właściciel, Hermann Schreck. Co prawda, będąc w „Złotej koronie”, przez chwilę liczył na zaproszenie na bal na wodzie od burmistrza, ale tylko po to, aby zaspokoić własną próżność, bo i tak by odmówił. Może i powaga służby by od tego nie ucierpiała, w końcu miał prowadzić śledztwo w sprawie morderstwa i korzystać ze wszystkich źródeł informacji. Ale musiałby na tańce iść w pojedynkę, zaproszenie jakiejkolwiek towarzyszki - a nie znał tu żadnej - skończyłoby się tym, że ucierpiałby on sam, z rąk szanownej małżonki, która, jak znał życie, szybko by się o wszystkim dowiedziała. Zszedł na kolację do hotelowej restauracji. Zrobiła na nim nie
mniejsze wrażenie niż ta w „Złotej koronie”. Szczególnie efektownie prezentowało się ścienne malowidło, na którym para tancerzy pląsała w rytm bliżej nieokreślonego tańca. Z satysfakcją stwierdził, że autor fresku gustował w takim samym typie kobiet: z krągłościami tam, gdzie powinny się znajdować. Czekając na kelnera, cieszył się względną ciszą, delikatne odgłosy muzyki dobiegały bowiem z zewnątrz, konkretnie z sali tanecznej dobudowanej do hotelu w 1922 roku. Ha- bichtowi to jednak nie przeszkadzało, zaczął się rozglądać. Obok kaflowego pieca dostrzegł stolik, na nim leżały cienkie broszury. Wybrał pierwszą lepszą, trafił na folder turystyczny „Kąpielisko oraz uzdrowisko Sława nad Jeziorem Sławskim”, wydany na zlecenie miejscowego magistratu, wydrukowany w 4.000 egzemplarzy w lokalnej drukarni Paula Hermanna. Na pierwszej stronie uwagę przykuwało zdjęcie rybackiej łódki na tle zachodzącego słońca, odbijającego się w tafli ciemniejącej wody. Podtytuł „Największe Jezioro Śląska” umieszczony pod fotografią nie pozostawiał wątpliwości, czego książeczka dotyczy. - Galat dla szanownego pana asystenta kryminalnego kelner zjawił się jak spod ziemi, kładąc talerz na stoliku i kłaniając się przy tym tak nisko, że ręcznikiem mógłby zamieść podłogę. - Pikantny, jak pan asystent kryminalny sobie życzył. Ocet jest tutaj - pokazał na fantazyjny zestaw stołowy do przypraw. Habicht spojrzał na galat, więcej w nim było grzybków i marchewki niż mięsa, ale dobre było i to. Sięgnąwszy po sztućce, zaczął czytać. Obszary położone nad jeziorem nadają się do kuracji terenowych i leżakowania. Obok kąpieli wodnych, szukający wypoczynku może się cieszyć najpiękniejszymi kąpielami słonecznymi. Z tego też
względu Sława odwiedzana jest przede wszystkim przez potrzebujących wypoczynku przepracowanych ludzi, rekonwalescentów po grypie, chorych na serce i nerwowo chorych. Podejmuje się tu również i inne kuracje, jak na przykład przy ogólnych zakłóceniach i zaburzeniach przewodu pokarmowego, niedoboru krwi, skrofulozie i niedomaganiach narządów oddechowych. Wszystkie te zalety dla leczenia tych schorzeń posiada w sobie natura nad Jeziorem Sławskim. Wystarczy, aby kuracjusz uznał ze spokojem jej uzdrawiające działanie dla organizmu i duszy, z pewnością będzie ona pozytywnie oddziaływać. Po przeczytaniu ostatniego zdania, aż sapnął z zadowolenia. Był sam, daleko od niemożliwego szefa i jeszcze bardziej niemożliwej małżonki, która w samotności przeżywała atak urojonej migreny. Już nie na kwaterze prywatnej, ale w jednym z dwóch sławskich hoteli, z porcją pysznej galarety na talerzu. Kto by się przejmował brakiem zaproszenia na jakiś tam bal? Uśmiechnął się, wbijając widelec w ostatni kawałeczek mięsa otoczonego żelatyną. Zanim włożył go do ust, przysunął do nosa, sycąc się zapachem. Odetchnął głęboko, jego twarz przybrała błogi wyraz. Tak, asystent kryminalny Anton Habicht już czuł kojące oddziaływanie sławskiej natury. I żaden trup jakiejś tam polskiej przymusowej robotnicy nie był w stanie tego zmienić. Rozdział 11 Poniedziałek 28 sierpnia 1944 Habicht zjawił się na posterunku trzy kwadranse na ósmą rano, Reinera jeszcze nie było. Kiedy żandarm pojawił się minutę po umówionej godzinie, asystent kryminalny nie omieszkał mu tego wypomnieć.
- To tylko minuta, Herr Kriminalassistent - zauważył Reiner. - Jak mawiał mój świętej pamięci ojciec: „Synu, jak cię nie ma pięć minut przed czasem, to znaczy, że już jesteś spóźniony” - ciął słowami. - Druga rzecz, Schymura przez kwadrans czyścił buty. - Co w tym złego? - zdziwił się niepomiernie. - Powinien to robić w domu, nie na służbie! - wrzasnął. Schymura ślamazarnie schował pastę i szczoteczkę do szafki, wzuł buty. W tym czasie Habichta zalewała krew. - Porządną robotą byście się zajęli! - ryczał dalej. W odpowiedzi pomocnik żandarma salwował się ucieczką do toalety. - Jak Stanisława Derlizka? - asystent kryminalny skierował pytanie do drugiego z mężczyzn. - Wciąż nie żyje - odciął się Reiner, zły, że ktoś strofuje jego ludzi. - Żarty się pana trzymają, Herr Hauptwachtmeister? - spojrzał groźnie. - Ja pół nocy analizowałem wszystko, co mamy na temat tej sprawy… - I co pan wymyślił? - wszedł mu w słowo. - Nic, poza tym, co żeśmy razem wykoncypowali - odparł kwaśno. - Czyli nie mamy niczego poza prawdopodobnym czasem zgonu. - Dlatego trzeba raz jeszcze wszystko dokładnie rozpatrzyć - stwierdził ostro Habicht. - Ale co konkretnie? - Czy na miejscu zbrodni rzuciło się panu w oczy coś charakterystycznego? - Cyce - wypalił Reiner.
- Że co?! - Cyce - powtórzył w zamyśleniu. - Dziewczyna miała pełne, ponętne piersi. Aż by się je chciało pomiętosić. Oczywiście, gdyby żyła - dodał szybko, widząc zdumione spojrzenie asystenta kryminalnego. - I oczywiście, gdyby była nieco starsza - doprecyzował natychmiast. - Nie to miałem na myśli - zazgrzytał zębami. - Majtki miała podciągnięte - szef żandarmerii wznosił się na wyżyny dedukcji. - Oh mein Gott… - westchnął głęboko. - To by znaczyło, że ktokolwiek ją zamordował, wcześniej sobie nie poużywał - Reiner nie przejął się reakcją Habichta. - A może sobie poużywał, a potem podciągnął dziewczynie majtki, by sprowadzić nas na manowce? - zauważył kąśliwie. - A czy sobie poużywał, czy nie, to wykaże sekcja zwłok. - Tak jest - rzekł cicho żandarm. - Coś jeszcze pan zauważył? Reiner milczał. Schymura, który w międzyczasie wrócił, też się nie odzywał. - Ręce… - podpowiedział Habicht. - Co z rękoma? Odpowiedziała mu głucha cisza. - Ręce miała… - podpowiadał dalej. - Zadbane! - dopowiedział Reiner. - To znaczy, paznokcie. Mimo pracy w polu! - Fakt - przyznał Habicht. - Ale nie o to mi chodziło. - To ja już nie wiem. - Na brzuchu miała ślady po co najmniej dziewięciu ciosach nożem… - Trzynaście - szef żandarmerii wszedł mu w słowo. - Lekarz wyliczył trzynaście. - Jeszcze lepiej! - ucieszył się. - Wszystkie na brzuchu, a na rękach ani jednego draśnięcia! - upajał się własnym głosem
- Nie broniła się… - wtrącił Schymura. - Właśnie! A na jej miejscu każdy by się bronił! - potwier dził. - To znaczy, że któryś z pierwszych ciosów pozbawił ją przytomności albo nawet i życia, a kolejne spadły mimo to. Co pozwala sądzić, iż sprawca był chorym psychicznie sadystą! - I że ofiara znała sprawcę - rzucił cicho Reiner. - Nie jestem lekarzem, ale wydaje mi się, że po ciosie w brzuch nie umiera się w ciągu jednej sekundy. - Nie umiera się - potwierdził Habicht. - Więc musiała otrzymać cios od dołu, o tak - zaprezentował na Schymurze. - A to by znaczyło, że sprawca stał blisko dziewczyny. - Bardzo blisko… - asystent kryminalny intensywnie myślał. - Wpuściła sprawcę, bo go znała. Pozwoliła mu podejść, bo go znała… - wyłamywał palce. - To musi być wąskie grono osób. Wystarczy je wszystkie sprawdzić… - zawahał się. - Mamy trop! W tym momencie zadzwonił telefon. Reiner odebrał, podał słuchawkę Habichtowi, ten krótko potem wyprosił obu żandarmów z pokoju. Kiedy komisarz kryminalny Lausch spytał o postępy w prowadzonym śledztwie, pod policjantem ugięły się nogi. Jedynym, co udało mu się przecież do tej pory ustalić, było podejrzenie, iż ofiara znała napastnika. Aby choć trochę zadowolić więc przełożonego, podzielił się tym przypuszczeniem. Lauscha to oczywiście nie usatysfakcjonowało. - Jest jeszcze jedna kwestia, Herr Kriminalkommissar, formalna - Habicht postanowił grać na czas. - Morderstwo, nawet robotnicy przymusowej, podlega obowiązkowi poinformowania Gestapo. - Herr Kriminalassistent, pan mnie poucza? - ze słuchawki
powiało chłodem. - Absolutnie nie! - zapewnił błyskawicznie. - Ja myślę - chłód ani trochę nie zelżał. - Gestapo już wie dodał po chwili. - Nie interesuje ich taka błaha sprawa… Też mnie to dziwi, ale to ich problem, nie nasz. Rozumiemy się, Herr Kriminalassistent? - Jawohl! Tak jest! - Postęp pańskiego śledztwa oceniam jako kompletnie niesatysfakcjonujący. Wczorajszy dzień spędził pan chyba na sławskiej plaży, a nie na ofiarnej policyjnej robocie, której oczekuje od nas Führer i partia. - Ależ… - Ruhe! Cisza! - warknął. - Ma się pan wziąć do roboty! Natychmiast - wycedził. - Tak jest! - Coś jeszcze: na prośbę Sturmbannführern Düchtera śledztwo ma być prowadzone absolutnie konfidencjonalnie - rzekł twardo Lausch. - Zakładam całkowitą blokadę informacji. Kto jeszcze wie o morderstwie? - Sturmbannführer Düchter… - To przecież wiem! - przerwał mu gwałtownie. - Pytam o innych! - Szef żandarmerii Josef Reiner i jego ludzie - odpowiedział Habicht. - Wiejskie głupki, ale będę potrzebował ich do pomocy. Trzeba przesłuchać robotników przymusowych, a jest ich tutaj siedemdziesięciu pięciu. - A jednak już się pan czegoś dowiedział - rzucił kwaśno. - Reinerem zajmę się zaraz po naszej rozmowie. Ktoś jeszcze? - Rodzina ofiary i ich gospodarze. - Z gospodarzami porozmawia pan osobiście i przedstawi sytuację. Mają siedzieć cicho, rozumiemy się?
- Jawohl! Tak jest! - potwierdził bez zmrużenia oka. - A Polacy? - Natychmiast wysłać do obozu koncentracyjnego - powiedział to spokojnym tonem, jakby mówił o butach, które trzeba oddać do podzelowania. - Musimy mieć oficjalny powód do takiej wysyłki… - w asystencie kryminalnym obudził się formalista. - To go pan znajdzie, Herr Kriminalassistent - przerwał mu w pół zdania. - Mam pana uczyć podstaw naszego fachu? Reiner na pewno wie coś, co posłuży za oficjalny pretekst. Skoro o nim mowa, jest tam gdzieś koło pana? - Na czas naszej rozmowy odesłałem go za drzwi. - Bardzo dobre posunięcie! - pochwalił. - Dać go do telefonu. Z panem już skończyłem. Habicht poprosił żandarma. Kiedy ten chwytał niedbale słuchawkę, twarz asystenta kryminalnego oblekł uśmiech satysfakcji, taki sam, jaki można zobaczyć na buzi ucznia, kiedy jego znienawidzony kolega jest strofowany przez nauczyciela. Chwilę później Reiner stał prosto niczym kij od miotły z brzozowych witek, zaś słuchawka telefonu podrygiwała w jego dłoni, drżąc od wrzasków Lauscha. Szef sławskiej żandarmerii odzywał się tylko monosylabami, mówiąc przy tym coraz ciszej. Gdy odkładał słuchawkę na widełki, jego czoło rosiły kropelki potu. - Czekam na pańskie wytyczne, Herr Kriminalassistent - rzekł Reiner, ocierając twarz rękawem koszuli. - Weźmie pan swoich ludzi, zaczniecie od przesłuchania wszystkich polskich robotników przymusowych. Szanse, że coś wiedzą, oceniam jako nikłe, ale musimy skorzystać z każdej okazji. Ale gdyby pojawiło się coś ciekawego, informuje mnie pan o tym bez zbędnej zwłoki - sycił się każdym
wypowiedzianym słowem. - Zrozumiano?
- Jawohl! Tak jest! - Scheisse! Co za gówno! - zaklął nagle. Reiner stał wyczekująco. - Zapomniałem powiedzieć Lauschowi o… - ugryzł się w porę w język. - Mniejsza z tym postanowił zachować to dla siebie. - Śledztwo w sprawie tego morderstwa mamy prowadzić w absolutnej tajemnicy. Co za tym idzie, porozmawia pan z burmistrzem i hrabiną. Szef żandarmerii skinął nerwowo głową, zastanawiając się, czy mówić Habichtowi o lym, że o konfidencji nie mogło być mowy, albowiem sprawą żyło już pół miasta. Postanowił milczeć, lepiej, żeby rolę posłańca złej wiadomości spełnił ktoś inny. * Josef Reiner wcale nie był wiejskim głupkiem, na jakiego wyglądał, a właściwie jakiego pozory stwarzał w kontaktach z funkcjonariuszami innych służb. Już pierwsze miesiące wojny przekonały go, do jakich podłości ludzie są zdolni, nawet względem tych, z którymi wcześniej żyli w zgodzie. Tyle razy był świadkiem denuncjowania dawnych sąsiadów Polaków przez ich nowych panów Niemców, że przestał już na to zwracać uwagę. Za to doskonale zdawał sobie sprawę, że nawet on, szef posterunku, nie może czuć się bezpiecznie. Sam nie był ani nazistą, ani sympatykiem partii Hitlera, podobnie zresztą jak większość mieszkańców ospałego miasteczka. Ze swoimi przekonaniami nie mógł się jednak afiszować, gdyż w jednej chwili straciłby stanowisko, zadbałby już o to szef miejskiego koła NSDAP, czyli burmistrz Dibelius. Polityka ślepego posłuszeństwa wobec władzy - czy to policyjnej, czy partyjnej, a podczas wojny nawet bardziej tej drugiej - była jedyną, która dawała szansę nikomu nie podpaść, a tym samym utrzymać się na stanowisku. Postanowił więc wykonywać wszelkie, nawet najgłupsze polecenia Habichta,
żeby maksymalnie pomóc w prowadzonym śledztwie, a tym samym jak najszybciej pozbyć się głogowskiego policjanta kryminalnego. Westchnął, wsiadając na służbowy rower i zastanawiając się nad rozkazem wysłania Derlizkich do obozu koncentracyjnego, który Habicht przekazał mu chwilę po rozmowie z Lauschern. Takich polskich rodzin zza miedzy jak ta, było w Sławie na robotach znacznie więcej, wiele z nich doskonale znało się z gospodarzami, u których musiały pracować, nierzadko były skoligacone, a to za sprawą małżeństw zawartych jeszcze przed wielką wojną. Widać to było chociażby na przykładzie niektórych kobiet z Potrzebowa pracujących na robotach w Przybyszowie. Oficjalnie przebywały w gospodarstwach bauerów przez cały czas, podczas gdy za ich cichym przyzwoleniem na noce wracały do swoich domów. Przez to doszło też do pewnego nieszczęścia. Jedną z kobiet, przywiezioną z głębi Wielkopolski, zwiodło poczucie bezpieczeństwa. Widząc lepsze traktowanie miejscowych Polek, zaczęła stawiać się poleceniom zarządcy przybyszowskiego majątku. Ten doniósł komu trzeba i robotnica trafiła do wychowawczego obozu koncentracyjnego. Rodzina Derlizkich nie miała szansy na nocne powroty do domu, nieobecność czterech osób zbytnio rzucałaby się w oczy. Co prawda Reiner nie znał ich osobiście, mimo to czuł smutek na wieść, że po jednej tragedii spotka ich druga: wywózka do obozu. - Prowadzenie wojny z perspektywy Berlina, Wrocławia czy Głogowa na pewno jest łatwiejsze, a przynajmniej pozbawione skrupułów - zacisnął zęby, naciskając mocniej na pedały, nie zwracając uwagi na budzący się do życia upał. Im prędzej załatwi tę sprawę, tym lepiej. Derlizkich nie mógł już uratować, za to mógł pomóc rodzinie Knelke, która - tak czuł
- też znalazła się na celowniku Kriminalpolizei. Rozdział 12 Nie od dziś wiadomo, że wysiłek fizyczny sprzyja pracy umysłowej. Reiner, pedałując co sił w nogach, wpadł na pomysł, aby rozmowę z panią Knelke - męża jak zwykle nie było w obejściu - zacząć od zastraszenia: rozkaz wywózki Derlizkich zrobił swoje. Podczas gdy robotnicy zaczęli się pakować, wziął gospodynię na stronę i zagroził jej, że albo powie wszystko, co wie o Stanisławie, albo będzie musiała stawić się na przesłuchanie u asystenta kryminalnego. Kiedy ostrzegł, że nie wiadomo, jak owa rozmowa się skończy, Frau Knelke była już chętna do zwierzeń. Wracając z Cegłówki, Reiner miał jeszcze twardszy orzech do zgryzienia. Okazało się bowiem, że nie dość, iż rodzina Knelke chodziła na polskie msze, to na dodatek seniorka rodu pozwalała sobie na rzecz godną potępienia. Otóż zawsze tuż przed kościołem kupowała lody wnuczce, a przy okazji także dzieciom Derlizkich. - Gdzie dokładnie? - spytał, nadstawiając uszu. - U piekarza na rynku… - Którego? - Pod numerem 23, przy kościele… Irgang się nazywa… - Nikt mi o tym nie donosił… - Bo myśmy zawsze szli z przodu, przed Polakami… - Frau Kneike miała łzy w oczach. - Tylko piekarz wiedział… Mama zostawiała fenigów za trzy lody, córuś brała swojego, a chwilę potem do okienka podchodziły dzieci Derlizkich. Nikt się nie domyślił… - łkała. - Herr Hauptwachtmeister, czy będziemy mieli z tego powodu jakieś nieprzyjemności? Reiner już nie słuchał, dosiadał roweru w biegu, mieląc pedałami, jakby od tego zależało jego życie. *
Wbiegając po dwa stopnie naraz, Reiner słyszał podniesiony głos Habichta. Jak się dobrze domyślił, asystent kryminalny łajał żandarmów za nędzne wyniki przesłuchań pracowników przymusowych. Rozmowy z ponad czterdziestoma osobami nic nie dały. Kontakty Polaków ograniczały się bowiem do wspólnych mszy raz w miesiącu. Odkąd dwoje z nich trafiło do obozu za nieposłuszeństwo, na pozostałych padł blady strach. Kiedy Reiner, dysząc niczym pośpieszny parowóz, podzielił się wieściami z Cegłówki, Habicht momentalnie odpuścił, wysyłając żandarmów w teren. Pięć minut później obaj wchodzili już do sklepu piekarniczego. Kwadrans potem początkowy entuzjazm niemal całkowicie dogasał, a szef żandarmerii żałował brudnych nogawek spodni wkręconych w łańcuch z powodu zbyt szaleńczej jazdy. Potwierdziło się, że piekarz sprzedawał lody dzieciom Derlizkich, jednak hipoteza, że to on był mordercą, upadła tak szybko, jak się wcześniej urodziła. Miał bowiem alibi na czas zdarzenia, czterech jego pomocników - każdy przesłuchany oddzielnie potwierdziło, że całą noc pracował przy wypiekaniu chleba i bułek. Jedyną namiastką śladu - o ile w ogóle można to było tak zaklasyfikować - okazało się spostrzeżenie jednego z chłopców pomagających w piekarni, też Polaka przebywającego na robotach. Otóż 14-letnia Stasia lubiła przyglądać się kadetom Hitlerjugend maszerującym po rynku. Absorbowało ją to do tego stopnia, że potrafiła nawet spóźnić się na mszę. Wracając na posterunek, policjanci analizowali tę niby-rewelację. - Wiele osób przypatruje się chłopcom z Hitlerjugend, szczególnie dziewczęta - Reiner nie ukrywał sceptycyzmu. - Ale to nie oznacza, że zamordowana miała jakiekolwiek kontakty z którymś z kadetów.
- To nie znaczy, że ich nie było - zauważył asystent kryminalny. - Jeśli były, to przecież na pewno nie afiszowali się z nimi, tylko je ukrywali. Musi pan wziąć pod uwagę to, Herr Hauptwachtmeister, że w tutejszym ośrodku szkolenia Kriegsmarine przebywa kwiat niemieckiej młodzieży, nie tylko pod względem wychowania fizycznego, ale i lotności umysłowej. Kadet z pewnością zdawał sobie sprawę z potencjalnych konsekwencji utrzymywania bliższych kontaktów cielesnych z Polką. - Jeśli byłby taki lotny, to by się z nią nie zadawał - riposto wał. - Powiedział pan: cielesnych, Herr Kriminalassistent? wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - No chyba nie myśli pan, że kadet ryzykowałby swoją dobrze zapowiadającą się karierę dla trzymania się za ręce? parsknął śmiechem. - Chłopcy prawie cały czas przebywają w zamknięciu, więc trudno przypuszczać, żeby któryś z nich chciał szukać pani do towarzystwa. Więc znalazł sobie inne źródło intymnej rozkoszy: polską krowę rozpłodową - śmiał się jeszcze mocniej. - Kiedy miałby to zrobić? - Reiner nie dał się przekonać. - W nocy? - Zwierzęca chuć bardzo silnie motywuje - obstawał przy swoim. - Zbadamy ten wątek w odpowiednim momencie, tymczasem pan dopilnuje swoich ludzi, żeby dokończyli przesłuchania pozostałych Polaczków. - A pan, Herr Kriminalassistent? - Mam ważną sprawę do załatwienia - uciął. - Muszę przygotować raport w sprawie rodziny Knelke. - Knelke? - był pełen najgorszych przeczuć. - Złamali obowiązujące przepisy, utrzymując zbyt bliskie kontakty z Polakami. Wspólne msze, lody kupowane dzieciom… Zresztą, pani Knelke sama przyznała, że dobrze karmi
robotników. Za dobrze - rzekł z satysfakcją. - Gospodarze muszą zatem ponieść stosowną karę - zatarł ręce z radości. - Może jest pan innego zdania? Szef żandarmerii położył uszy po sobie. * Ku zaskoczeniu Habichta, na posterunku czekała na niego informacja z Instytutu Techniki Kryminalistycznej potwierdzająca, że badana substancja była mąką. Druga wiadomość, skreślona dłonią Schymury, była jeszcze lepsza: wyniki sekcji zwłok były gotowe. Podniósł słuchawkę, poprosił o połączenie z numerem zapisanym przez pomocnika żandarma. Profesor, którego nazwiska nie dosłyszał, opisał dokładnie każdą z trzynastu ran, aż osiem z nich mogło być śmiertelnych. Asystent kryminalny notował na bieżąco, kiedy jednak usłyszał, że ofiara zginęła między północą a czwartą rano, zaklął w duchu: tyle to już sam wiedział. Potem rozmówca przeszedł do wniosków. - Patrząc na rozkład ran i siłę, z jaką zadawano ciosy, skła niam się ku opinii, że za tym czynem stoi osobnik niezrównoważony - mówił uprzejmie. - Panie profesorze, proszę mnie źle nie zrozumieć, ale… - Habicht próbował wznieść się na wyżyny dyplomacji - to chyba oczywiste, że ktoś normalny nie wybebeszyłby tak drugiego człowieka? - Nie zrozumiał mnie pan - głos profesora przestał być grzeczny. - Zaciekłość, z jaką zadawano ciosy sugeruje, że sprawca w chwili czynu był absolutnie niepoczytalny. - Nie wiedział, co robi? - Dokładnie. - Czyli wariat? - asystent kryminalny spytał wprost. - Tego nie powiedziałem - zaprzeczył gwałtownie. - Owszem, mógł to być wariat, ale też mógł to być zupełnie
normalny człowiek, który z jakiegoś powodu nagle stracił zdolność panowania nad sobą, a który po ataku nic już z tego nie pamięta. Kryminalistyka zna takie przypadki. - Czyli teraz sprawca może zachowywać się już normalnie? Habicht takich przypadków nie kojarzył, więc nie kontynuował tematu. - Może tak być. - To jak ja go znajdę? - jęknął. - Panie asystencie, proszę mnie źle nie zrozumieć, ale… - profesor zrobił krótką pauzę - to już jest pański problem. Moim zadaniem było zbadanie ciała i sklasyfikowanie obrażeń. Na pocieszenie powtórzę, że statystyka przemawia za tym, iż był to zupełnie normalny wariat. - Można wytypować jakichś podejrzanych? - pytanie było oznaką bezsilności Habichta. - Tak, o ile ma pan w pobliżu jakiś zakład dla obłąkanych, z którego ktoś ostatnio uciekł. Po długotrwałym przyjmowaniu leków na choroby psychiczne ich nagłe odstawienie może doprowadzić do ataku furii. - Sprawdzę ten wątek… - Jeszcze proforma: jak pan pewnie widział, ofiara nie została zgwałcona. - Tak myślałem - rzekł, nie zamierzając zwierzać się, iż majtek dziewczynie nie ściągał. - Ale może zainteresuje pana fakt, że zmarła była w stanie odmiennym… - W ciąży? - pacnął triumfalnie otwartą dłonią w kolano. - A jednak! - Podejrzewał pan odmienny stan zamordowanej? - zainteresował się profesor. - Brzuch jeszcze nie był widoczny. - Wywnioskowałem to z dowodów w sprawie, nie z oględzin ciała - nie krył dumy. - Panie profesorze, czy fakt, iż
dziewczyna była w stanie brzemiennym, mógł mieć wpływ na miejsce zadawania ciosów i ich ilość? - Jeśli morderca wiedział o tym, że kobieta spodziewa się dziecka, to wielce prawdopodobne - odpowiedział. - Ma pan podejrzanego? - Jeszcze nie - odrzekł. - Dziękuję za pomoc, panie profesorze - odłożył słuchawkę na widełki, czując wyrzuty sumienia z powodu drobnego minięcia się z prawdą. Chociaż z drugiej strony, wcale nie skłamał. Nie znał przecież tożsamości sprawcy, jedynie podejrzewał, że jest nim ojciec nienarodzonego dziecka. Kimkolwiek był. * Godzinę później Reiner i jego ludzie zjawili się na poste runku. Ten pierwszy rzucił mimochodem, że badania odbitek linii papilarnych w Cegłówce nic nie dały. Habicht, zły, nie pozwolił szefowi żandarmów nawet na chwilę wytchnienia. Polecił mu osobiście obdzwonić wszystkie zakłady dla obłąkanych w promieniu 100 kilometrów i pytać o ucieczki pacjentów. Podejrzenie, jakie powziął po rozmowie z profesorem co do ojca nienarodzonego dziecka, zachował w tajemnicy. Sam, nie mając nic lepszego do roboty, wybrał się do apteki. Rozdział 13 Franziska von Haften otworzyła walizkę z butami, zaczęła przeglądać zawartość. Dopiero po dłuższej chwili wybrała sandały, do których założyła bawełniane skarpetki. Nieco dłużej trwało przymierzanie sukienek przed lustrem. W końcu zdecydowała się na jasnożółtą w ciemnoczerwone grochy, rozkloszowaną od bioder, idealną na spacer. Najwięcej problemów sprawiły jej jednak kapelusze, dopiero przy ósmym - słomkowym ze ściętym przodem, owiniętym sze-
rokim czarnym pasem - była usatysfakcjonowana. Wyszła na balkon, delektując się wietrzykiem wiejącym od strony jeziora. Słysząc śpiew ptaków, uśmiechnęła się szeroko, gotowa do wykonania zadania. Chwyciła okulary przeciwsłoneczne i lornetkę leżącą na stoliku przy drzwiach, zupełnie przy tym nie zwracając uwagi na folder turystyczny, taki sam, który asystentowi kryminalnemu Antonowi Habichtowi tak bardzo poprawił samopoczucie. Czytała go już tyle razy, że niemal znała na pamięć, łącznie z numerami telefonów do najważniejszych urzędów i osób oraz cenami biletów na pociąg. Hrabinę mniej interesowały kwestie medyczne podnoszone w publikacji, dużo bardziej cieszyły zachęty do wędrówek wokół brzegów jeziora. Co prawda autor folderu uczciwie ostrzegał, że było to związane z całodzienną wycieczką, ale jej to absolutnie nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, idealnie wpasowywało się w cel przyjazdu do Sławy. Otworzyła drzwi, sięgnęła po kije do nart. Zbiegła na dół, nucąc radośnie „A kto z sali chce mi towarzyszyć, temu dam w twarz i nadepnę na nogę! ”14. 14 Fragment piosenki Marleny Dietrich „Jestem wesoła Lola”. * Asystent kryminalny wyszedł z magistratu, winszując sobie pomysłu porozmawiania z aptekarzem. Miał blisko, zaledwie kilka kamienic do pokonania, szedł więc wolnym krokiem, dając upust policyjnej ciekawości. - Rozum to najlepszy kapitał - powtarzał wiecznie dziadek Habichta, potem jego ojciec, w końcu robił to on sam. Dopiero teraz zwrócił więc uwagę na jasnożółty kolor elewacji kościoła ewangelickiego i strzelistą, niemal 50metrową kwadratową wieżę z czterema zegarami i krzyżem świecącym się w promieniach słońca. Kamieniczki na rynku były zadbane, większość niedawno odmalowana, oczy cieszył
przepych wystaw sklepowych. Podobną radość odczuwał zresztą, chodząc wzdłuż domów na Seestrasse i Bahnhofstrasse, większość była nowa lub niedawno wybudowana, z białej lub czerwonej cegły, wszystkie przykryte czerwoną dachówką. Wojenna zawierucha oszczędziła bowiem Sławę, najbliższe strzały słychać było w odległej o 18 kilometrów Wschowie, którą drugiego dnia wojny ostrzelała polska artyleria. Wszędzie było czysto, schludnie, słowem w miasteczku panowała żelazna zasada Ordnung muss sein!15 I nic nie było w stanie tego zmienić. - Co prawda wojny na pewno nie przegramy, ale gdyby boskie wiatry Nibelungów jednak się od naszego ukochanego Führera odwróciły, to naród niemiecki i tak z pewnością nie zginie - ucieszył się w duchu. I od razu sam siebie obsztorcował za defetyzm. - Nie przegramy! - stuknął obcasami, zatrzymując się gwałtownie w miejscu. Stał naprzeciw apteki, zaciekawiony spojrzał na właściciela śmiesznego kapelusika, który uzupełniał właśnie paliwo w automobilu ze stojącego samotnie dystrybutora. * Kiedy aptekarz Herbert Schabe dostrzegł nowego klienta, 15 Niemieckie powiedzenie „Porządek musi być”. nie przeczuwał jeszcze, z kim ma do czynienia. Gdy na kon tuarze zaiskrzyła się owalna odznaka z wypukłym napisem „Państwowa Policja Kryminalna”, zaczął nerwowo przebierać palcami. Na prośbę o rozmowę, przygryzł wargę i zaprosił asystenta kryminalnego do mieszkania. - Nie mogę panu zdradzić przedmiotu śledztwa, obowiązuje mnie tajemnica - zaczął Habicht. - Co nie zmienia faktu, że oczekuję z pańskiej stroriy pełnej współpracy. - Oczywiście, Herr Kriminalassistent - zapewnił szybko.
- Nie mam nic do ukrycia. - Czy w ostatnim czasie ktoś kupował leki na choroby lub dolegliwości umysłowe? - Nie, tylko ziółka na nerwy. Niektóre panie źle znoszą fale upałów - mówił, drapiąc prawym kciukiem o palec wskazujący lewej dłoni. - Ale dla pewności musiałbym sprawdzić w księgach. - Długo to potrwa? - Jaki okres interesuje pana asystenta kryminalnego? - spytał usłużnie. - Powiedzmy, że miesiąc. - Kilkanaście minut powinno wystarczyć - zaczął pocierać jedną dłoń o drugą. - Może pan asystent kryminalny poczęstuje się w tym czasie ciastem? Córka dopiero co upiekła pyszny j abłecznik. - Kilka kawałków wystarczy - rzekł Habicht. - I herbata. Schabe wyszedł. Po chwili do nozdrzy asystenta kryminalnego dotarł niezwykle przyjemny zapach znany mu z czasów dzieciństwa i wakacji spędzanych u dziadków w Środzie Śląskiej, zaraz potem przed oczami wyrosło pół blachy ciasta umieszczonego piętrowo na niewielkich rozmiarów paterze oraz imbryczek z parującą herbatą. Aptekarz wrócił dopiero po dwudziestu minutach, ale ten czas wcale się gościowi nie dłużył. Na biały porcelanowy talerzyk z charakterystycznymi ciemnoniebieskimi kropami z bolesławieckiej manufaktury nakładał kawałek jabłecznika po kawałku. Zjadał cały, następnie ślinił palec i zbierał okruszki co do jednego, nie omijając tych, które zatrzymywały się na kancie idealnie wyprasowanych spodni. Dopiero, gdy porcelana lśniła czystością, przy pomocy łyżeczki zsuwał kolejną porcję pyszności. - Herr Kriminalassistent, nie licząc kilku starszych pań, nikt
nie zamawiał żadnych specyfików na choroby umysłowe - zameldował aptekarz po powrocie. - Sprawdziłem wszystkie wpisy w księdze za ostatnie dwa miesiące. - Bardzo dobrze - pochwalił. - Czy notuje pan wszystkie recepty realizowane w pańskiej aptece? - Wszystkie recepty, a także większość innych lekarstw wydawanych bez recepty - odpowiedź padła bez wahania. - Jedynie niektóre ziółka nie są zapisywane, a także na przykład aspiryna, odkąd stała się tak bardzo popularna - znów zaczął pocierać dłoń o dłoń, co nie uszło uwagi gościa. - Czy doło żyć panu asystentowi kryminalnemu ciasta? - spytał gorliwie, patrząc na pustą paterę. - Bardzo chętnie - potaknął. - Przepyszne! - Moja córka Rosemarie robi najlepsze ciasto jabłeczne w okolicy! - mówił radośnie, wracając z paterą z równie misternie ułożonymi piętrami ciasta. - I niech pan nie słucha tej hrabiny - zazgrzytał zębami. - Jej przechwałki nie mają pokrycia w faktach. - Której hrabiny? - Habicht nie byłby sobą, gdyby nie podjął tematu. - Hrabiny von Haften - wycedził. - Zdenerwował się pan - rzekł tonem pełnym udawanego współczucia. - Bo ta półkrwi arystokratka śmie twierdzić, że piecze lepiej od mojej Rosemarie! - zębom aptekarza groziły nieodwracalne uszkodzenia. - Półkrwi? - łyżeczka momentalnie zastygła w bezruchu. - To pan nie wie, Herr Kriminalassistent? - konfidencjonalnie ściszył głos, chociaż byli sami w salonie. - Nie, proszę mówić - wpakował do ust nieco za dużą porcję. - Hrabina von Haften to parweniuszka! I to polska! - Naprawdę? - niemal się zakrztusił. Popił szybko herbatą.
- Wie pan coś więcej? - spytał po chwili. - Tyle, co ludzie mówią - zaczął opowiadać. Hrabina była Polką, pochodziła ze Starej Polski, z pogranicza. Jeszcze przed wielką wojną rodzina kupiła majątek ziemski w Bonowie między Bytomiem Odrzańskim a Nowym Miasteczkiem. Już po tym, jak na dobre ucichły karabinowe strzały, rodzice dziewczyny wydali ją za Aleksandra von Häftena, syna właścicieli majątku w podkożuchowskich Bielicach. Jak mawiali złośliwi, zrobili to, aby ratować podupadające włości. Wejście w koligacje z von Häftenami było idealnym posunięciem, jako że ci byli współwłaścicielami odkrywkowej kopalni węgla brunatnego. - To wszystko, co wiem o hrabinie - rzucił na koniec Schabe. - Miał pan okazję ją spotkać? - postawił kropkę na końcu ostatniego zdania, wszystko bowiem skrupulatnie zapisywał w małym brulionie. - Aż za często - żachnął się na samo wspomnienie. - Bardzo często kupuje u mnie różne zioła na uspokojenie. Za każdym razem przychodzi w innym kapeluszu. I to w jakim! - kciukiem wykonał mały znak krzyża na wysokości serca. - Żeby tak młodzież gorszyć, Herr Kriminalassistent! - Nie ma pan zbyt wysokiego mniemania o pani hrabinie - Habicht prowokował do zwierzeń. - Wydaje mi się - zniżył głos do szeptu - że ona sprzyja sufrażystkom a może i sama nią jest. Widział pan, jak prowadzi automobil? Jak jakaś diablica! - tym razem mały znak krzyża wykonał na czole, ustach i sercu. - Zna pan jej panieńskie nazwisko? - interesowały go konkrety. - Niestety nie - Schabe rozłożył wymownie ręce. - Muszę się zbierać - kończył w pośpiechu kołejny kawałek jabłecznika. - Nie jadłem szarlotki hrabiny, ale w kontekście
tego, co usłyszałem od szanownego pana, śmiem twierdzić, że choćby była najwyższych lotów, to nie mogłaby się równać z dokonaniami pańskiej córki - wykonał głęboki ukłon. - Dziękuję w imieniu Rosemarie i swoim - aptekarz skłonił się jeszcze niżej. - Mam nadzieję, że córka wygra konkurs. Schabe na samą myśl, że mogłoby być inaczej, zaczął nerwowo pocierać dłonie. - Jeśli przygotuje konkursowe ciasto choćby w połowie tak dobre, jak to - Habicht zebrał ostatnie okruszki - to wygra w cuglach z każdym, proszę być spokojnym! Aptekarz sapnął zadowolony. - A hrabina dostanie za swoje - dodał policjant. - Zostało jeszcze kilka kawałków. Zapakować na później dla pana asystenta kryminalnego? Uśmiech na twarzy Habichta był najlepszą odpowiedzią. Rozdział 14 Asystent kryminalny położył pakunek na biurku Reinera które od jakiegoś czasu uważał za swoje - po czym rozpakował ciasto i wielkopańskim gestem ręki zaprosił żandarmów do konsumpcji. Ich szef uniósł się honorem, Schymurze i drugiemu z funkcjonariuszy to nie przeszkadzało. - Strasznie nerwowy ten wasz sławski aptekarz - Habicht tryskał humorem. - Byłem u niego na wypytaniu – dodał wyjaśniająco. - Nie, żeby kłamał, ale kłębek nerwów z niego- Był pan u Herberta Schabe? - Reiner zachowywał się, jakby był w szoku. - Aptekarza? - Przecież mówię - asystent kryminalny patrzył z przerażeniem, jak kolejne kawałki ciasta znikają w ustach żandarmów. - Ma dziwny tik - zaczął obrazowo pocierać dłonią o dłoń. - Nic pan nie powie, Herr Hauptwachtmeister?
Reiner szukał języka w gębie. - Nie ma się co dziwić nerwowości pana Schabe - Schymura zbierał okruszki z natłuszczonego papieru. - Pan jakby się zachowywał, Herr Kriminalassistent, gdyby Gestapo aresztowało pańską żonę i wywiozło ją do Auschwitz? - mówił dalej z typową dla siebie bezpośredniością. - Biedak został sam z jedyną córką. - Auschwitz? - powtórzył Habicht jak echo. - Auschwitz - Reiner odzyskał zdolność wysławiania się. - Widocznie miała coś na sumieniu, panowie - rzucił oschle Habicht. - Była Żydówką - Schymura z żalem patrzył, jak asystent kryminalny wyrzuca papier do pojemnika na śmieci. - Chciałbym porozmawiać z panem, Herr Hauptwachtmeister - rzucił nagle Habicht. - Na osobności. - Zostały wam jeszcze dwie robotnice od Knocha - Reinerowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. - Nażarliście się ciasta dzięki uprzejmości pana asystenta kryminalnego, to teraz do roboty! - Telefonował pan do zakładów dla obłąkanych? - spytał Habicht, gdy zostali już sami. - Nikt stamtąd nie uciekł i to od dawna - sięgnął po notatki. - Od lata 1942 roku szpitale są pod wzmożoną obserwacją za sprawą jakiejś operacji. - Jakiej? - To tajna informacja. Nie udzielają jej telefonicznie. I tak musiałem prosić o pośrednictwo miejscowe posterunki, bo bezpośrednio w szpitalach nikt nie chciał ze mną rozmawiać. - Tajna operacja w zakładach dla obłąkanych? - zdziwił się Habicht. Żaden z nich nie wiedział, że chodzi o operację „Eutanazja” nazywaną też „Śmiercią z łaski”. W jej ramach naziści
pozbywali się dziesiątek tysięcy osób chorych psychicznie, uznanych za bezwartościowe dla społeczeństwa. Pacjentom podawano śmiertelną dawkę mieszanki skopolaminy i morfiny bądź też masowo mordowano przy pomocy gazu w przystosowanych do tego ciężarówkach lub specjalnie uszczelnianych bunkrach. - Po to kazał pan wyjść moim ludziom? - Reiner nie ukrywał zaskoczenia. - Nie dlatego - zaoponował. - Interesuje mnie hrabina Franziska von Haften. - Hrabina? - uśmiechnął się szeroko. - Piękna hrabina von Haften, obiekt westchnień niejednego sławianina? - uśmiechał się nadal. - Miłośniczka kapeluszy i zdrowego stylu życia? - Zdrowego stylu życia? - wszedł mu w słowo. - Jej spacery z kijami od nart są już słynne na całą okolicę. Pisał o nich niedawno „Schlesische Zeitung”. - Z kijami? - Habicht zmarszczył brwi. - Idąc z apteki, widziałem jakąś kobietę z kijami… Ale od tyłu, nie wiem, czy to była hrabina. - A któż by inny mógł być? Tylko ona jest na tyle ekscentryczna, żeby się tak wystawiać na pośmiewisko zdrowych ludzi - parsknął śmiechem. - Miała kapelusz? - Miała - potwierdził. - Jakiś taki dziwny, nie widziałem takiego wcześniej. - Kapelusze to jej druga mania, zaraz po spacerach z kijami - Reiner westchnął znacząco. - Moja małżonka mówiła, że hrabina ma ich podobno pół setki. Kapeluszy, nie kijów. - Co jeszcze pan o niej wie? - Jest żoną hrabiego Aleksandra von Häftena. To znaczy: była. - Była?
- Zginął na froncie jakiś czas temu. Od tego czasu pani hrabina jest wdową. Nadzwyczaj żywotną i wesołą wdową. Ale przy takiej zasobności finansowej kto by nie był wesoły? - szefowi żandarmerii zebrało się na filozofowanie. - Niech pańscy ludzie przy okazji trochę o nią popytają. - Mają szukać czegoś konkretnego? - Reiner wiedział, kiedy nie zadawać zbędnych pytań w stylu „Dlaczego?” - Nie - odparł zamyślony. - Tak na wszelki wypadek - beknął, przyznając w duchu, że przesadził z ilością jabłecznika. - Nie lubię osób, które robią wokół tyle zamieszania. Bywa, że chcą w ten sposób odciągnąć od siebie uwagę. Rozumie pan, co mam na myśli, Herr Hauptwachtmeister? Reiner nie rozumiał, aczkolwiek nie zamierzał się do tego przyznawać. * Zaraz po wyjściu z „Zajazdu nad jeziorem” Franziska von Haften zmieniła plany i zamiast udać się w kierunku Lubogoszczy, skierowała się na rynek. Mimo popołudnia upał wciąż doskwierał, stwierdziła więc, że dobrze będzie zaopatrzyć się w zapas czegoś do picia. Przeszła obok kościoła katolickiego, minęła pałac, weszła na główny plac rynku, w oddali dostrzegła okazałą narożną kamienicę stojącą przy Fraustädterstrasse 1. Ozdobione charakterystyczną butelką drzwi wejściowe zapraszały do konsumpcji wyrabianego na miejscu napoju. Reklama odzwierciedlała stan faktyczny, bo oranżada u Tomaskego była najsmaczniejsza w mieście. W środku panował przyjemny chłód. Od samego właściciela kupiła trzy butelki zamykane na ceramiczny korek, jedną ze smakiem opróżniła na miejscu, pozostałe zapakowała do torby przewieszonej przez ramię. Wyszła na zewnątrz, obok
przechodziła akurat grupa wojskowych rekonwalescentów. Kiedy zobaczyli hrabinę, zaczęli pogwizdywać. Zignorowała zaloty, nie odwracając jednak prowokującego spojrzenia. Nie wpatrywała się tylko w twarze mężczyzn, ale także w mundury, notując w pamięci stopnie żołnierzy i formacje, w których służyli. Próbowała też dopasować oblicza do tych widywanych już w Sławie wcześniej. Zadowolona z wyników umysłowego ćwiczenia, sięgnęła po kije, przeszła w Glogauerstrasse i ruszyła w kierunku Radzynia. * Habicht doszedł do wniosku, że nadal będzie się wił w miejscu, jeśli nie sprawdzi jedynego, aczkolwiek niezwykle mizernego tropu: kadeta, któremu przypatrywała się ofiara. Lub kadetów, bo takie rozwiązanie asystent kryminalny też rozważał, chociaż, biorąc pod uwagę odmienny stan zamordowanej, stawiałby jednak na jednego. Dotarłszy na miejsce, był już zlany potem, Marine Hitlerjugend od rynku dzieliły bowiem blisko 2 kilometry. Budynek dostrzegł z daleka, chociaż był schowany między strzelistymi sosnami. Niemalże wkopany w strome zbocze, od strony drogi dojazdowej odkrywał tylko górną kondygnację z drewnianą elewacją. Za to z wody widać już było cały obiekt, włącznie z murowanym parterem i charakterystycznymi przestronnymi oknami. Budowla już na pierwszy rzut oka przypominała schronisko młodzieżowe i taką zresztą funkcję pełniła do końca 1940 roku, kiedy to zlokalizowano w niej ośrodek szkolenia morskiego Hitlerjugend. Turnusy trwały od kilku tygodni do kilku miesięcy, z reguły w jednym brało udział 50-60 chłopców. Oprócz ćwiczeń z przysposobienia wojskowego, uczyli się też nawigacji morskiej, trałowania i innych rzeczy związanych z marynarskim
rzemiosłem. Łodzie i inne potrzebne sprzęty znajdowały się w dwóch wielkich hangarach stojących prostopadle do linii brzegowej, po przeciwnych stronach trawiastego placu wykorzystywanego na ćwiczenia. Pośrodku, tuż przy wodzie, wznosił się wysoki maszt, na którym dumnie powiewała flaga Hitlerjugend. Odznaka „Państwowej Policji Kryminalnej” działała zwykle cuda, nie inaczej było i tym razem, Habicht błyskawicznie uzyskał zgodę na rozmowę z komendantem Hermannem Eckertem. Na klatce schodowej piętrowego budynku policjant zobaczył węzły żeglarskie wiszące na ścianach. Eckert przywitał asystenta kryminalnego wylewnie, proponując herbatę. Kiedy jednak przebrzmiało pierwsze pytanie, uprzejmość zniknęła bezpowrotnie. - To niemożliwe - rzekł stanowczo. - Ośrodek jest pilnowany całą dobę, w dzień i w nocy. Mysz się nie prześlizgnie. Nie ma mowy nie tylko o kontaktach z podludźmi, ale także z dziewczynami czystej rasy - zaznaczył. - Może jednak któryś z kadetów znalazł sposób na opuszczanie mariny? - Habicht nie dawał za wygraną. - Wyjdźmy na zewnątrz, coś panu pokażę, Herr Kriminalassistent - wziął go pod rękę, wyprowadził na ceglane schody wychodzące na jezioro. - Cały teren jest ogrodzony wysokim płotem, w nocy dodatkowo pilnowany przez straże opowiadał. Habicht słuchał go, przyglądając się kadetom ćwiczącym alfabet semaforowy. - Woda - rzekł w myślach asystent kryminalny, zaś na głos powiedział: - Rozumiem, ma pan komendant rację. - Czy mogę wiedzieć, skąd pańskie pytania? - rzekł uprzejmie. - Mogę powiedzieć tylko tyle, że są związane z prowadzo-
nym przeze mnie śledztwem - odpowiedział. - Niestety, jakiego śledztwo jest charakteru, tego już zdradzić nie mogę. Kadeci odłożyli chorągiewki, zaczęli wykonywać przysiady. - Rozumiem, oczywiście - komendant nie naciskał więcej. Nie musiał, całe miasto huczało już od plotek, a dziwne by było, gdyby policjant kryminalny zajmował się kradzieżami rowerów, a nie morderstwem. Jeszcze dziwniejsze byłoby poświęcanie czasu na pytanie o kwestie niezwiązane ze śledztwem. - Dziękuję za rozmowę - Habicht z zazdrością patrzył na wysokiego młodzieńca, który, wziąwszy pod uwagę to, jak dyrygował resztą grupy, bez wątpienia pełnił funkcję Scharführera HJ. Przez moment odniósł nawet wrażenie, że chłopak go dostrzegł, że zaczął się w niego bacznie wpatrywać, machając przy tym ramionami, ale szybko otrząsnął się z tej myśli. * Kiedy tylko Franziska von Haften znalazła się w parku miejskim, potem przechodzącym w las, wijącym się nad brzegiem jeziora do samego Radzynia, myśli zaczęły płynąć swobodnie. Odbijała kij za kijem, zupełnie nie przejmując się tym, że bez nart wygląda niezwykle komicznie. Zabranie ich i wykorzystywanie do wielogodzinnych spacerów było posunięciem genialnym w swej prostocie. Jeśli jeszcze dodać famę, jaka rozniosła się o hrabinie, miłośniczce przyrody i ptaków, przykrywka była doskonała! To wszystko razem wzięte nie dość, że ściągało z niej niechęć ewentualnej podejrzliwości, to jeszcze pozwalało swobodnie poruszać się po okolicy. Nietypowe hobby wymagało oczywiście odpowiedniego przeszkolenia - w razie, gdyby w Sławie natknęła się na prawdziwego ornitologa - ale o to mocodawcy Franziski von Haften zadbali jeszcze przed wybuchem wojny.
Obeszła Zatokę Radzyńską, dotarła do stacji pomiarowej opadów deszczu. Założono ją stosunkowo niedawno, bo w latach 30. jako drugą nad Śląskim Morzem. Palmę pierwszeństwa dzierżyła wciąż działająca stacja pomiarowa na podwórzu sławskiej apteki, sfinansowana przez Instytut Meteorologiczny w Berlinie i śląski Landtag w 1887 roku. Rozejrzała się uważnie, nigdzie nikogo nie dostrzegła. Minęła stację, weszła na jeden z pomostów, wyjęła lornetkę. Jednak startujące co rusz z wody ptaki nie zajmowały jej wcale, zaczęła przypatrywać się Marine Hitlerjugend. Najbardziej interesował ją wielki hangar, do którego do tej pory nie udało się zajrzeć. Ile razy wypływała „Potsdamern” w rejs, tyle razy był zamknięty na cztery spusty. Teraz jednak szczęście jej dopisało: jeden z chłopców na moment uchylił wysokie masywne drzwi. Czas, w którym mogła dostrzec wnętrze, był niezwykle krótki, dlatego nie była pewna, czy naprawdę dostrzegła to, co wydawało się jej, że widziała. Co do jednego miała jednak pewność: nie była to żadna z czterech żaglówek, na których kadeci trenowali na co dzień. Stal, którą spostrzegła w głębi hangaru, lśniła czernią, łodzie treningowe biły zaś po oczach nieskazitelną bielą. Także rozmiary się nie zgadzały, tajemniczy obiekt był dużo wyższy. Biorąc za miarę kadeta, musiał mieć prawie 2 metry. I jeszcze ten nietypowy jak na żaglówkę kształt… Nagle po plecach przebiegł jej dreszcz ekscytacji. Jeśli zobaczyła to, co wydawało jej się, że zobaczyła, byłaby to nie lada sensacja! Uspokoiła oddech, zmieniła ogniskową, skupiając wzrok na torach kolejowych biegnących z hangaru wprost do wody oraz stojącą obok wyciągarkę. Miała potężne rozmiary, o wiele większe niż potrzeba, aby wyciągnąć na brzeg zwykłą żaglówkę. Odetchnęła głęboko. Na ten dzień planowała też obserwację
pałacu, ale do tego celu musiałaby przejść brzegiem jeszcze grubo ponad kilometr. A może lepiej było wracać i jak najszybciej poprosić o kontakt, żeby zdać raport? - Nie! - zadecydowała szybko. Najważniejsza była ostrożność i trzymanie się wcześniej ustalonego harmonogramu. Z perspektywy pięciu lat wojny jeden dzień nie robił większej różnicy, zaś każda wizyta w punkcie kontaktowym pociągała za sobą niepotrzebne ryzyko. Schowała lornetkę, zaczęła zakładać opaski od kijów, dyskretnie się przy tym rozglądając na boki. Nie zauważywszy nikogo, ruszyła w dalszą drogę. Po kilku minutach serce zaczęło szybciej pompować krew, nie tyle ze względu na marsz, co emocje, które nią targały. Kiedy na początku lipca odbierała rozkaz, czuła się zawiedziona. Jej jedynym zadaniem miało być wypoczywanie nad Śląskim Morzem i zbieranie informacji o działającej tam jednostce Kriegsmarine szkolącej przyszłych marynarzy oraz o liczbie żołnierzy przybywających do Sławy na rekonwalescencję. W porównaniu do wcześniejszych zadań: infiltracji budowy Pozycji Środkowej Odry i Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, zdawała się być uczniem cofniętym do niższej klasy. Już od dawna czuła, że nad jeziorem dzieje się coś ważnego. Dzisiaj to przeczucie zaczęło się potwierdzać. Na razie jednak było to tylko wskazanie intuicji, od żelaznych dowodów dzieliła ją jeszcze przepaść. Gdyby ten kadet zostawił otwarte drzwi choć na kilka sekund dłużej… - Właśnie! - myśl pojawiła się jak błyskawica. Skoro przyszli marynarze wypływali na rejsy żaglówkami w biały dzień, na oczach setek plażowiczów, to nie widok żaglówek próbowali skrywać przed niepożądanymi spojrzeniami. - To musiało być to! - z ekscytacji straciła czujność, po-
tknęła się o wystający korzeń, prawa dłoń uderzyła w kij. Ułamek sekundy później poczuła przeszywający ból. Plusem chodzenia z kijami był kamuflaż, którego nie powstydziłby się żaden szpieg. Minusem zaś notorycznie wybijający się kciuk, efekt źle zaleczonej kontuzji sprzed lat, której nabawiła się podczas gry w tenisa. Zdjęła opaski, kije oparła o pień najbliższego drzewa. Lewą ręką delikatnie ujęła kciuk drugiej dłoni, zacisnęła zęby, nastawiając palec. Chwilę potem mogła ruszać w dalszą drogę. Tym razem jednak nie pozwoliła już na to, aby myśli błądzące wokół zawartości hangaru pozbawiały ją tak potrzebnej koncentracji. Kiedy docierała do zajazdu, jezioro zaczęły spowijać gęste chmury a wiatr stracił cały swój wcześniejszy urok. Rozdział 15 Wtorek 29 sierpnia 1944 Kiedy asystent kryminalny Anton Habicht otworzył na oścież okno hotelowego pokoju - a zwykł w ten sposób witać każdy kolejny dzień, bez względu na porę roku - najpierw uderzył w niego chłód, którego się nie spodziewał, chwilę później zaś gęsta, mokra mgła, szybko oplatająca wszystko, co napotykała na swej drodze. Otrząsnął się nerwowo, zamykając w jednej chwili oba skrzydła. Gdyby nieco bardziej interesował się meteorologią, nic a nic nie zdziwiłby się zmianą pogody. Mgła nie miała w sobie bowiem nic tajemniczego, była efektem zwykłej różnicy temperatur. Woda w jeziorze nagrzana letnimi upałami, w zetknięciu z nadciągającymi już powoli jesiennymi nocnymi chłodami, po prostu parowała. I było to zjawisko jak najbardziej normalne, jedynie jego skala zaskoczyła tego dnia nawet najstarszych mieszkańców Sławy. O ile bowiem zwykle mgła potrafiła utrzymywać się i kilka dni, to z reguły jej zasięg ograniczał się tylko do jeziora i jego najbliższej okolicy. Tego poranka zaś
szare mleko rozlało się nawet na najdalej położone uliczki. Widok stawał się upiorny ponieważ co jakiś czas przebijały się przez nie pojedyncze, zabłąkane promienie słońca. Habicht otarł dłonią twarz, ściągając z niej kropelki wody. Wciągnął powietrze, marszcząc się z obrzydzenia, smrodu nocy nie sposób przecież było zabić zaledwie uchyleniem okna na kilka sekund. Zaklął siarczyście, w tyle głowy czując narastające ćmienie. Westchnął głęboko, próbując wrócić myślami do wczorajszego wieczoru. Kolacja u Schrecka - tym razem pokusił się o kartoflane talarki mocno przysmażone, okraszone skwarkami i przypieczoną cebulką, oraz kwartę zsiadłego mleka - smakowała wyśmienicie. Potem rozsiadł się na tarasie, na którym w poniedziałki nie muzykowano, i kontemplował wyniki śledztwa. I właśnie wtedy zaczęła go boleć głowa. Mimo letniej kąpieli ból nie ustąpił i kładł się z nim spać. A teraz wstał. Jeszcze raz dokładnie przeczesał myślami zakamarki pamięci, nie, wczorajszego wieczoru nie pił piwa, o mocniejszych trunkach nie wspominając. Zsiadłe mleko było jedynym napojem. Co oznaczało, że ból głowy wynikał ze zbyt krótkiego odpoczynku - Habicht lubił pospać powyżej dziewięciu godzin oraz intensywnej pracy umysłowej, którą prowadził od niedzieli, a do jakiej też nie był przyzwyczajony. Istniał także dobry aspekt takiego stanu rzeczy: im więcej myślał, tym większe były szanse na przełom. Tak podbudowany na duchu, zszedł na śniadanie - poprosił o cztery jajka na miękko - po czym ruszył na posterunek. Kiedy za biurkiem spostrzegł ogromnie zmęczoną twarz Reinera, sam od razu poczuł się lepiej. - Herr Hauptwachtmeister, za dużo pan wczoraj wypił - nie mógł powstrzymać się od komentarza.
- Ja? - zdziwił się szef żandarmerii. - Kiepsko pan wygląda - cmoknął wymownie. - W takim stanie nie powinno się pojawiać na służbie. - Kiedy ja wczoraj nawet kropelki… - zaczął zapewniać. - Prawie całą noc oka nie zmrużyłem, tak mnie łepetyna bolała - delikatnie pociągnął dłonią po czubku głowy. - Mnie też pęka - zmrużył oczy. - Dziwny zbieg okoliczności - zaczął się zastanawiać, czy przypadłość żandarma miała taką samą przyczynę. - Żaden dziwny zbieg okoliczności - sparował momentalnie Reiner. - Wszystko przez tę diabelską mgłę - wymierzył palcem w okno, za którym wciąż wiło się szare mleko. - Jak się tak ciągnie znad jeziora, zawsze mnie łupie - z torby wyjął papierową torebkę, rozwinął ją, wysunął niepozorne metalowe pudełeczko. - Mnie pomaga - wyjął jedną tabletkę, po czym wyciągnął dłoń w kierunku policjanta. - Aspiryna - dodał wyjaśniająco. Habicht nie namyślał się wiele, głowa ćmiła bowiem coraz mocniej. - Musimy odzyskać formę, Herr Kriminalassistent - Reiner zrobił głęboki wdech, by za moment wypuścić wolno powietrze. - Za chwilę mamy apel, na którym burmistrz powie kilka słów w sprawie plotek o morderstwie. - Nasza obecność jest konieczna? - Moja bezwarunkowo - rzekł twardo. - Pana obecność wzmocniłaby oddziaływanie władzy policyjnej na obywateli i na pracowników przymusowych. - W takim razie chodźmy - twarz Habichta tryskała zadowoleniem. * Apele dla polskich robotników przymusowych odbywały się zawsze w hotelu „Orzeł Rzeszy” i były pomyślane jako jedno z
wielu obostrzeń, które miało im przypominać, w jakim charakterze przebywają w Sławie. Organizowali je burmistrz do spółki z szefem żandarmerii, przy czym ten pierwszy zwykle ograniczał się do wygłoszenia krótkiej przemowy na temat najnowszych zwycięstw niemieckich wojsk na różnych frontach, zaś drugi do przypomnienia o zasadach regulaminu i karach przewidzianych za niestosowanie się do niego. Oprócz Polaków na apele musieli się też stawiać niemieccy gospodarze, u których ci pierwsi pracowali. Oczywiście miejscowi woleliby spędzać czas przyjemniej, jednak w obliczu darmowej siły fizycznej mała niedogodność była do przyjęcia. Polscy robotnicy siedzieli cicho w jednym kącie sali, zaś ich niemieccy gospodarze w drugim, żywnie rozprawiając. Wszystkich nurtowała myśl, której nikt nie śmiał wyartykułować na głos: jakie to sukcesy miano tym razem świętować, skoro od dłuższego już czasu takowe niemieckim armiom się nie przytrafiały? Kiedy burmistrz Otto Dibelius rozpoczął apel, było już wszystko jasne. Wystarczyło, że w pierwszych pięciu zdaniach cztery razy użył określenia „plotki o morderstwie”, a wszyscy już wiedzieli, że to, o czym huczało w całym mieście, było prawdą. Nawet polscy robotnicy zaczęli się szeptem wymieniać uwagami. Burmistrz zakończył swój krótki wywód, oddając pałeczkę Reinerowi. - Ruhe! Cisza! - krzyknął szef żandarmerii, przybierając niezwykle surowy wyraz twarzy. Chwilę potem zaczął wymieniać, co grozi za rozpowszechnianie plotek o rzekomym morderstwie. - Żeby uświadomić powagę sytuacji, poprosiłem o zabranie głosu asystenta kryminalnego z Głogowa, pana Antona Habichta. - Potwierdzam słowa Hauptwachtmeistra: nie było żadnego
morderstwa - Habicht powiódł po zebranych nie mniej groźnym spojrzeniem. - O konsekwencjach za rozprzestrzenianie nieprawdziwych informacji na ten temat nie będę się wypowiadał, pan Reiner zrobił to w wystarczający sposób. Od siebie pragnę tylko dodać, że osoby łamiące ten zakaz zostaną surowo ukarane. Polacy milczeli od pierwszych słów policjanta. Niemcy cichli z czasem, żaden z nich nie odważył się zadać pytania: skąd zatem obecność policjanta kryminalnego z Głogowa, jeśli nie doszło do żadnego morderstwa? - A gdyby ktoś jednak coś wiedział, co pomogłoby w śledztwie? - burmistrz nachylił się ku asystentowi kryminalnemu. - Ale gdyby ktoś wszedł w posiadanie wiedzy na temat dziwnych zachowań innych osób, które mogłyby zainteresować policję, ma się zgłosić do obecnego tutaj szefa sławskiej żandarmerii - Habicht obdarzył Reinera spojrzeniem pełnym szacunku. - Powtarzam raz jeszcze na koniec: nie było żadnego morderstwa, a rodzina polskich robotników przymusowych o nazwisku Derlizki została odesłana z powodu rażącego niepodporządkowania się regulaminowi. - To wszystko, rozejść się do pracy! - rzekł Otto Dibelius, kończąc apel. Habicht już miał podziękować burmistrzowi za celną podpowiedź, gdy w drzwiach dostrzegł Schymurę. Ten podszedł do Reinera, szepnął mu coś na ucho. Szef żandarmerii poczekał, aż wszyscy opuszczą salę, dopiero wówczas zaczął mówić: - Mamy trupa. - To już wiemy - asystent kryminalny nie krył rosnącej irytacji. W sali panowała duchota, woda sodowa w syfonie skończyła się już wcześniej, skołowaciały język odmawiał współpracy. Jedynie wyobraźnia stała na wysokości zadania,
i to aż zbyt dobrze, przywołując bolesne wspomnienia o oszronionej szklance zsiadłego mleka. - Powiedzieliśmy tak mieszkańcom, żeby nie wzbudzać niepotrzebnej paniki. Pański człowiek jest tak głupi, że nie rozumie nawet najbardziej banalnej kwestii? Schymura spojrzał na Habichta w taki sposób, że gdyby wzrok mógł zabijać, asystent kryminalny w tej samej chwili padłby martwy. Podobnie patrzył na niego Reiner, z tym że w jego oczach czaiło się współczucie powodowane tępotą policjanta. Tylko burmistrz przypatrywał się całej tej scenie bez żadnego zabarwienia emocjonalnego, jedynie z ciekawością. - Herr Kriminalassistent, może jestem prostym człowiekiem, ale nie głupim - Schymura nie był dłużny. - Właśnie zameldowałem Hauptwachtmeistrowi, że mamy drugiego trupa. Rozdział 16 Drugą ofiarą okazała się być Ingryda Sauer, córka Hildy i Gottwina Sauerów, właścicieli sklepu tekstylnego w rynku, przyklejonego do zachodniej ściany hotelu „Złota korona”. Dziewczynę, tuż po ósmej rano, rodzice znaleźli martwą w łóżku. Na widok zakrwawionego ciała pytanie o przyczynę śmierci nabierało retorycznego charakteru. - Ale ciosów już znacznie mniej - umysł Reinera wyrabiał nadgodziny, co można było poznać po stopniu skręcenia wąsa. - Idziemy też coraz wyżej… - Co pan ma na myśli? - zainteresował się w lot Habicht. - Sprawca zmienił sposób działania - analizował intensywnie. - Jak tak dalej pójdzie, to następnym razem zabije kogoś uderzeniem w gardło, może w twarz? - Następnym razem?! - pobladł. - Co pan ma na myśli, Herr Hauptwachtmeister?
- To już druga zbrodnia popełniona przez tego samego sprawcę… - Skąd pan wie, że tego samego? - przerwał bezceremonialnie. - Ciosy od noża się zgadzają, ale miejsce zadania i ilość już nie. - Mój nos mi podpowiada, że to ten sam sprawca, chociaż nie umiem tego panu asystentowi kryminalnemu wyłożyć językiem dowodów - przygryzł wargę. - Przynajmniej nie w tej chwili - uklęknął w nogach łóżka, po czym maksymalnie przybliżył się do ciała dziewczynki. - Co pan robi?! - Do każdej muszli zajrzeć trzeba, ale nie w każdej siedzi perła - rzucił Reiner filozoficznie. - Majtki co prawda opuszczone, ale śladów używania nie widać. - A pan znowu, Herr Hauptwachtmeister, taki ekspert od śladów gwałtu?! - Znam się co nieco na kobietach - odparł dumnie. - Lepiej niech pan spojrzy na to - pokazał na pierzynę tuż obok prawej ręki dziewczyny. - To mi wygląda na mąkę. - Zgadza się - rzekł po chwili wpatrywania się w biały proszek. - Pójdę do kuchni po jakąś tytkę. * Chwilę później śledczy siedzieli w salonie i zadawali pytania zszokowanym rodzicom. Ich 15-letnia córka była znana większości, jeśli nie wszystkim mieszkańcom Sławy i okolicznych miejscowości, jako że brała udział w prowadzeniu rodzinnego interesu. Zamożniejszym klientkom pomagała przymierzać sukienki i spódnice, dobierać odświętne stroje dla chłopców i dziewczynek, biedniejszym zaś doradzała przy wyborze sukna, z którego gospodynie szyły ubrania w zaciszu własnych kuchni. Już po kilku minutach przesłuchania
rodziców Habicht i Reiner wiedzieli, że Ingryda, jak tylko rynkowymi kamienicami wstrząsał dźwięk trąbki, wychodziła przed sklep, aby popatrzeć na maszerujących kadetów Hitlerjugend. Oczywiście, o ile nikogo wówczas nie obsługiwała. Usłyszawszy o „ślicznych chłopcach”, jak ich nazywała Hilda Sauer, asystenta kryminalnego korciło, aby spytać panią domu, czy córka ostatnio nie zaszła czasem w ciążę. Na szczęście jednak znalazł w sobie resztki przyzwoitości oraz wyczucia dla rodzicielskiej krzywdy i pytanie zachował dla siebie. Ponieważ na przyjazd lekarza policyjnego musieli poczekać, na razie jedyną wskazówką co do czasu popełnienia zbrodni były ramy czasowe podane przez Sauerów: Ingryda poszła do swojego pokoju kwadrans na dziesiątą wieczorem. - Drzwi do sklepu były zamknięte na klucz, przynajmniej, jeśli Sauerowie mówią prawdę - Habicht analizował, stojąc na rynku i wystawiając twarz ku słońcu, które wreszcie rozwiało mgłę. - Dziewczyna do późnej jesieni sypiała przy uchylonym lufciku. Morderca musiał się więc wdrapać po rynnie a potem w ekwilibrystyczny sposób przejść po gzymsie do okna i… - I w jeszcze bardziej ekwilibrystyczny sposób wejść do mieszkania przez lufcik - Reiner wszedł mu w słowo. - Coś takiego mógł zrobić tylko młody człowiek albo starszy, ale wciąż w dobrym zdrowiu - rzekł cicho. - Albo ktoś, kogo dziewczyna znała i kogo wpuściła do środka, gdy zastukał do okna - zauważył. - Ta wersja jest bardziej prawdopodobna. Nagle w drzwiach sklepu tekstylnego pojawiła się Hilda Sauer. - Pan asystent kryminalny wspominał, żeby mówić o
wszystkim, co może okazać się ważne, a co moglibyśmy uznać za niecodzienne w zachowaniu Ingrydy - wypowiadała słowa, chusteczką ocierając oczy. - Tak, pani Sauer, tak właśnie powiedziałem - Habicht przybrał uprzejmy wyraz twarzy. - Ida, nasza druga córka, młodsza… - zaczęła mówić. - Jakie to szczęście, że wczorajszą noc spędziła u wujostwa w Lubogoszczy… - Tak, to szczęście - potwierdził. - Więc Ida… - Więc kilka dni temu Ida zwierzyła mi się, iż Ingryda zadurzyła się w jednym z tych ślicznych chłopców - wypowiadając ostatnie słowa, zamknęła oczy. - Pochwaliła się siostrze po tym, jak chwilę udało się jej z nim porozmawiać. Sprzedała mu kilka guzików. - Sprzedała mu kilka guzików… - powtórzył jak echo asystent kryminalny. - Rozmawiała z nim chwilę… - Dziewczęta co rusz się w nich podkochują, panie asystencie kryminalny - Hilda Sauer ocierała łzy. - Czy Ida wie, w którym konkretnie kadecie Ingryda się zadurzyła? - Nie - zaprzeczyła ruchem głowy tak gwałtownym, że miało się wrażenie, iż starannie upięta fryzura zostanie bezpowrotnie zniszczona. - Mówiła tylko, że jest strasznie przystojny. - Jak oni wszyscy - mruknął Habicht. - Wiadomo może chociaż, o czym rozmawiali? - To było kilka zdań… - wzruszyła ramionami. - O czym mogli rozmawiać? - Córka, Ida, kiedy wraca od wujostwa? - W czwartek wieczorem, wykorzystuje ostatnie dni wakacji. - Ostatnie dni wakacji… To faktycznie są ostatnie dni moich wakacji… - asystent kryminalny powiedział to do siebie.
- Pani już dziękujemy i przypominamy, żeby nie wchodzić do pokoju, aż przyjedzie fotograf. - Oczywiście! - zapewniła. - Herr Hauptwachtmeister - rzekł do Reinera, gdy tylko Hilda Sauer zniknęła w drzwiach sklepu tekstylnego, a zanim na szybie pojawiła się kartka „Nieczynne”. - Oczywiście musimy poczekać na potwierdzenie, ale obaj stawiamy, że znaleziony proszek to mąką. Pan zatem ze swoimi ludźmi sprawdzi alibi piekarzy w mieście. Wszystkich. W szczególny magiel proszę wcisnąć tych najbardziej wysportowanych. - Cukierników i producentów pierników, których mamy w Sławie kilku, też przepytać? - Oczywiście. Młynarzy również. Każdego, kto pracuje z mąką. - A pan, Herr Kriminalassistent, co będzie robił? - Muszę wrócić w jedno miejsce - westchnął na samą myśl. * - Guziki? - komendant Marine Hitlerjugend Hermann Eckert otworzył szeroko oczy ze zdumienia. - Czyja dobrze zrozumiałem, Herr Kriminalassistent? - górne powieki zaczęły się niemal wywijać na czoło. - Zawraca mi pan dupę z powodu kupowania guzików przez moich kadetów w sklepie tekstylnym Hildy i Gottwina… Jak im tam było? - Sauerów - dopowiedział cicho Habicht. - Więc przyszedł pan do mnie w takiej sprawie? - mówił dalej, ciężko wzdychając. - Ja wiem, że jest pan członkiem naszej partii i to członkiem zasłużonym. I tak naprawdę tylko to powstrzymuje mnie przed podniesieniem słuchawki, poproszeniem o połączenie z pańskim przełożonym Adolfem Lauschern, notabene moim serdecznym przyjacielem i poinformowaniem go, co myślę o przysyłaniu do Sławy asystentów kryminalnych, którzy nie potrafią zliczyć do trzech i dla
których fakt kupowania guzików w sklepie tekstylnym jest powodem do podejrzewania kwiatu niemieckiej młodzieży… zaaferował się tak bardzo, że w kącikach ust zaczęła się zbierać piana. Habicht chciał sięgnąć po głębokie pokłady argumentów, takich jak wysportowanie potencjalnego mordercy oraz młody wiek ofiar, ale stwierdził, że na Eckercie zrobiłoby to takie wrażenie jak kilogram piasku na mieszkańcach Sahary. - Czy pan wie, co kwiat niemieckiej młodzieży robi w Sławie w mojej Marine Hitlerjugend? - spytał nagle Eckert. - Pojęcia nie mam - odparł zgodnie z prawdą. - I bardzo dobrze. To tajne informacje i panu nic do tego - skwitował. - Wracając do guzików… - Tak? - ożywił się. - Normalna rzecz - tłumaczył dalej. - Moi kadeci wkładają tyle serca w ćwiczenia fizyczne i musztrę, pracując pełną piersią ku chwale Führera i Rzeszy, że czasami guziki strzelają - stłumił szeroki uśmiech cisnący się na usta. Powiem więcej: kiedy maszerują ulicami Sławy, wzbudzając powszechny podziw i szacunek mieszkańców, to nie będą psuć szyku paradnego tylko dlatego, aby podnieść z ziemi urwany guzik! Czy wyrażam się jasno, Herr Kriminalassistent? - Oczywiście - położył uszy po sobie, postanawiając nie prosić o umożliwienie rozmowy z chłopcem, którego podczas ostatniej wizyty awansował na Scharführera HJ. * Habicht opuszczał ogrodzony teren Marine Hitlerjugend jak niepyszny. Czuł się, jakby dokonywał rejterady z tonącego statku, którym były jego urażone duma i ambicja. Nie odwrócił się za siebie, dopóki nie doszedł do „Zajazdu nad je-
ziorem”, dopiero wówczas, z bezpiecznej odległości, odważył się posłać w kierunku mariny nienawistne spojrzenie. Minąwszy zajazd, spostrzegł wysoko podniesione okna „Kolumnady”. Od razu zrobiło mu się lżej na duszy. Wszedł do środka, z satysfakcją odnotowując brak kolejki przy ba- rze. Zamówił kwartę lemoniady, wybrał miejsce przy stoliku w narożniku restauracji, zaczął się krzepić przyjemnym chłodem napoju i lekkiego przeciągu. Sączył właśnie ostatnie krople orzeźwiającego płynu, kiedy wpadł na pomysł, aby raz jeszcze przyjrzeć się pokojowi zamordowanej dziewczyny. Jak pomyślał, tak zrobił. * Hilda Sauer bez słowa, za to z nieodłączną chusteczką, wpuściła go do środka i zgodnie z życzeniem zostawiła samego. Zdążyła tylko napomknąć, że fotografa policyjnego jeszcze nie było. Habicht zaczął od przeglądania skromnej biblioteczki Ingrydy. Pośród kilku książek dla dziewcząt znalazł broszury propagandowe. Nie zdziwiła go ich obecność, ludzie kupowali je na potęgę, rzadko po to, aby czytać w skupieniu, raczej, aby inni widzieli, że mają je w swoich księgozbiorach. Fakt ich bytności w szpargałach dziewczyny nie zrobił więc na policjancie większego wrażenia. Kiedy jednak otworzył jedną z nich - poświęconą projektowi „Lebensborn” - i dostrzegł pozaznaczane fragmenty, oczy zaczęły mu się otwierać ze zdumienia. Projekt „Lebensborn” był niczym innym, jak programem stworzenia esesmańskich punktów rozpłodowych. W całych Niemczech istniało 6 ośrodków, w których dziewczęta mogły udostępnić swoje ciała w celu pomnożenia pokładów najlepszej aryjskiej krwi. Ochotniczki werbowano przede wszystkim w Związku Dziewcząt Niemieckich, żeńskiej wersji
Hitlerjugend. Od początku istnienia projektu w Lebens- born urodziło się ponad 10 tysięcy dzieci. Co prawda piętą achillesową projektu była wysoka śmiertelność noworodków - dwa razy wyższa od średniej krajowej - ale informacji o tym próżno było szukać w ulotkach. Skąd pomysł punktów rozpłodowych? Śmiało można było powiedzieć, że projekt był tylko i wyłącznie wynikiem współpracy niemieckiego zamiłowania do porządku z czystą matematyką wprzęgniętą w tryby aparatu państwowego. Najlepsze armie traciły swych żołnierzy, których trzeba było zastępować. Była to normalna kolej rzeczy, jak przez tysiąclecia. Naziści jednak postanowili proces przyśpieszyć i poddać kontroli. Ideę jasno formułował rozkaz Himlera powołujący „Lebens- born” do życia: „Śmierć najlepszych synów na wojnie nie jest jeszcze tragedią, jest nią dopiero brak ich potomstwa, spłodzonego przed lub w czasie wojny, które po ich śmierci nie może już zostać spłodzone”. Niemki miały więc rodzić esesmańskie dzieci, te zaś byłyby wychowywane przez państwowych kuratorów, chyba że ojcowie uznaliby je za swoje czy też przygarnęli razem z matkami, zawierając prawowite małżeństwa. Szczytem pragmatyki były specjalne urlopy prokreacyjne udzielane esesmanom służącym na froncie daleko od domu, które miały im ułatwić wypełnienie niezwykle ważnego zadania. Asystent kryminalny spostrzegł dopisek Ingrydy, że chciałaby zostać matką takiego dziecka, ale mieszkając w Sławie, nie ma na to szans. Teraz wiedział, że musi szukać dalej. Chwilę później znalazł pamiętnik. Zaczął kartkować, ale nie było w nim nic wartego uwagi. Mimo to zabrał go - nie informując o tym fakcie rodziców - dokładną lekturę zostawiając na później. Rozdział 17 Asystent kryminalny wiedział, że ten moment musiał prędzej czy później nastąpić i postanowił nie odwlekać go w nie-
skończoność. Z pamiętnikiem schowanym w czarnej skórzanej teczce, prosto ze sklepu tekstylnego skierował więc swe kroki do pałacu. Düchter przyjął go od razu. Habicht pokrótce zreferował wydarzenia poranka, włącznie z oględzinami miejsca zbrodni. Nie wspomniał jednak o śladach mąki ani rozmowie z Eckertem o guzikach. Düchter jakby czuł, że jego rozmówca coś ukrywa, bo zaczął zadawać pytania. Odpowiedzi musiały być niezadowalające, bo w pewnym momencie rzekł ostro: - Herr Oberscharführer, proszę pamiętać, że przede wszystkim jest pan esesmanem! Policja to tylko pańskie miejsce pracy, nie służby. Pan służy w SS! - Jawohl! Tak jest, Herr Sturmbannführer! - trzasnął służbiście obcasami. Düchter jednak nie był zadowolony. Jego zdaniem zrobił to nienaturalnie szybko, jakby pod płaszczykiem wiernopoddańczego gestu chciał ukryć coś ważnego. I nie chodziło bynajmniej o ból głowy, którego wyraźnym objawem było masowanie co chwilę skroni. Nie, Düchter był bowiem zbyt dobrym obserwatorem, aby jego uwadze mógł umknąć fakt, iż asystent kryminalny z jakiegoś powodu jest wyraźnie podminowany. Kiedy tylko za policjantem zamknęły się podwójne drzwi gabinetu Sturmbannführern, ten podniósł słuchawkę jednego z czarnych telefonów i poprosił o połączenie z Prezydium Policji we Wrocławiu. * W pierwszej chwili, kiedy goniec przyniósł kopertę z wiadomością, Franziska von Haften poczuła niepokój. Kto mógł wysłać do niej telegram? Sposób kontaktowania się z Józefem był ściśle ustalony i od przyjętych reguł nie istniały
wyjątki. W grę musiał więc wchodzić ktoś inny. Kiedy na telegramie dostrzegła nazwisko Ulrich Mocke, jednocześnie odetchnęła z ulgą i jęknęła z bólu. Jej mężczyzna fatalny, adorator od siedmiu boleści, od którego zalotów próbowała uciec… Jak się kolejny raz okazało: bezskutecznie. Mocke lakonicznie, ale za tó z wielką radością informował o krótkiej chwili wypoczynku i popołudniowym przyjeździe do Sławy. Potem zapraszał na kolację do myśliwskiego pałacyku w Tarnowie Śląskim. Najchętniej udałaby, że telegram nie został odebrany i wyjechałaby z miasta. Wiedziała jednak, że byłby to afront wobec kogoś, kto wprowadził ją w towarzystwo Sławy. Nie mogła odmówić, ale za to mogła wykorzystać wizytę komendanta do własnych celów. Ubrała się naprędce, wyszła z zajazdu, tym razem jednak bez kijów. Skierowała się w stronę Seestrasse, skręciła w bramę cmentarną. W narożniku ściany, w którą wmurowano epitafia, piął się bluszcz. Udając zadumaną, podeszła bliżej, uklęknęła, rozejrzała się badawczo. Widząc, że jest sama, rozchyliła nieco pędy rośliny, włożyła karteczkę, po czym ułożyła bluszcz w starej pozie. Wstała, ruszyła w cmentarne alejki. Jej myśli nie zaprzątały jednak sprawy zmarłych, lecz Ulrich Mocke. Musiała zrobić coś, aby jak najmniej czasu spędzić z nim sam na sam. Zaczęła intensywnie myśleć. Kiedy opuszczała nekropolię, plan był już gotowy. * Habicht zdawał sobie sprawę z braku doświadczenia i, co za tym idzie, błądzenia po omacku. Pocieszał się myślą, że niewielu jego kolegów z głogowskiej policji kryminalnej miało do czynienia z seryjnym mordercą. Tak, seryjnym, bo asystent kryminalny doszedł właśnie do wniosku, że w Sławie
grasuje nie kto inny, jak seryjny morderca. Stało się to nieco poniewczasie, ale nie to najbardziej go bolało. Najmocniej doskwierała bowiem świadomość, że taki sam wniosek - tyle że wcześniej - urodził się w głowie zwykłego wiejskiego żandarma, któremu, co najgorsze, będzie musiał za moment przyznać rację. Westchnął, stojąc w wejściu do ratusza. Zaczął wdrapywać się po schodach, jednocześnie masując skronie, co już po kilku stopniach nieomalże skończyło się upadkiem. Wszedł na posterunek, na szczęście Reinera nie było, co odsunęło moment egzekucji. Wyprosił dyżurnego żandarma, zdjął słuchawkę z widełek, poprosił o połączenie z Głogowem. Niestety, Lausch był nieobecny, przynajmniej tak twierdził sekretarz, Habicht miał pewne wątpliwości co do jego prawdomówności. Bez względu na podejrzenia, musiał odegrać rolę narzuconą mu przez komisarza kryminalnego. - Proszę przekazać szefowi, iż w Sławie popełniono drugie brutalne morderstwo. Tym razem jednak ofiara jest narodowości niemieckiej. Sprawca najprawdopodobniej jest ten sam, co przy pierwszej zbrodni - relacjonował, robiąc przerwy między zdaniami, aby sekretarz poprawnie zanotował wiadomość dla Lauscha. Niedomówienia czy przeinaczenia były ostatnimi rzeczami, których by sobie teraz życzył. - Potrzebne jest wsparcie tutaj, na miejscu. Jeden policjant kryminalny to za mało. Sugeruję zwrócenie się z prośbą o posiłki do Prezydium Policji we Wrocławiu. Tam powinni mieć specjalistów od seryjnych morderców ostatnią myśl nieświadomie zakończył westchnieniem. - Zanotował pan? - Zanotowałem - głos w słuchawce był wyraźny, jakby dobiegał zza drzwi. - Herr Kriminalassistent, zjawi się pan jutro w biurze na odprawie. Godzina 8.00. Komisarz kryminalny Lausch będzie pana oczekiwał.
- Odprawa? - Powtórzyć? - głos w słuchawce stał się głośniejszy. - Od którego momentu pan nie dosłyszał?! - Potwierdzam: odprawa, jutro, godzina 8.00 - odrzekł szybko. - Zaskoczył mnie pan tą informacją… - Właśnie miałem do pana dzwonić, żeby pana o tym poinformować, gdy pan zadzwonił tutaj - wyjaśnił. - Na którą przyjedzie automobil? - spytał Habicht. - Automobil? - Automobil po mnie… - Przyjedzie pan pociągiem, Herr Kriminalassistent. - Pociągiem? - Proszę wybaczyć, mam interesanta. Habicht właśnie odkładał słuchawkę na widełki, gdy drzwi otworzyły się z hukiem. - A więc pan też jest zdania, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą? - Reiner nawet nie próbował ukryć satysfakcji. - A pan skąd o tym wie? - W tym budynku ściany mają uszy… - Chyba drzwi… - patrzył podejrzliwie na żandarma, którego wcześniej wyprosił z pomieszczenia. - Jakieś ustalenia w sprawie piekarzy? - Alibi mają wszyscy: piekarze, pomocnicy piekarzy, cukiernicy, producenci pierników, młynarze… - wyliczał Reiner znudzonym tonem. - Wszyscy, co do jednego. - No to nie ruszyliśmy się nawet o metr - zasępił się na samą myśl szykującej się rozmowy z Lauschern. Aby nie zakończyła smutno jego dobrze zapowiadającej się kariery, musiał mieć w zanadrzu jakąś mocną kartę przetargową. Jedyną, która dawała choćby nikłe nadzieje, była ta, którą trzymał w czarnej skórzanej teczce.
Rozdział 18 Udawanie entuzjazmu na widok urodzonego mordercy, którym był Ulrich Mocke, nie było najtrudniejsze, Franziska von Haften ćwiczyła się w tym na tyle długo, że przychodziło jej to z łatwością godną aktorki pierwszego planu. Najwięcej problemów sprawiało zawsze unikanie jego łapsk, które od razu, od momentu przywitania, wędrowały ku jej krągłościom. Kiedy zrobił to pierwszy raz, zaskoczona, niemal go uderzyła i jedynie pokłady kobiecej intuicji w ostatnim momencie powstrzymały ją od tego nierozważnego kroku. Gdy później wielokrotnie widziała, jak traktował inne kobiety, zrozumiała, że był typowym psem na baby, który nie tolerował odmowy, a oporne brutalnie karał, będąc przy tym przekonanym o sile własnej męskości. Tu trzeba było uczciwie przyznać, że Ulrich Mocke był mężczyzną przystojnym, i to bardzo. To właściwie był jedyny komplement, którym można go było obdarzyć, ponieważ nie licząc wyglądu, nie miał w sobie nawet odrobiny dobra. Więcej, Mocke był człowiekiem na wskroś złym. W Bielicach i okolicy krążyły mrożące krew w żyłach opowieści o jego ulubionym zajęciu: strzelaniu do jeńców próbujących ucieczki z nadzorowanej przez niego kopalni węgla brunatnego, niegdyś należącej do von Haftenów. Otóż, kiedy uciekiniera złapano, Mocke wdrapywał się ze sztucerem na wybudowaną specjalnie w tym celu ambonę, zaś esesmani transportowali jeńca na środek pola. Więzień miał obiecaną wolność, o ile uniknąłby postrzału. Szanse były nierówne, komendant miał bowiem nadzwyczaj celne oko. Kiedy hrabina usłyszała pisk hamującego automobilu, zbiegła na dół, przybierając maskę radości. Mocke akurat wysiadał z zakurzonego horcha 951A, ważącego niemal 3 tony drogowego kolosa mogącego pomieścić 6 pasażerów i
rozpędzić się do 130 km/h. Marka ta, produkowana od lat w Niemczech, szybko zyskała sobie opinię wyjątkowej solidności wykonania, niezawodności i elegancji. Takie samo zdanie miał o sobie komendant Mocke, zaś zadaniem kobiet takich jak hrabina, było go w tym mniemaniu stale umacniać. Kiedy więc zapytał o plany na wczesny wieczór, odparła szybko, że chciałaby zobaczyć obóz znajdujący się nieopodal, oczywiście, o ile jego znajomości są na tyle wystarczające, aby zorganizować naprędce taką wycieczkę. Ulrichowi Mocke nie trzeba było dwa razy powtarzać. Z recepcji zadzwonił, gdzie trzeba i już kwadrans potem, po szybkim koktajlu na przepłukanie gardła, byli już w drodze. * Obóz koncentracyjny w folwarku Potrzebówko Dolne był filią obozu w Rogoźnicy, utworzoną kilka tygodni wcześniej. Praktycznie z zewnątrz nie byłoby można poznać, jaką pełni funkcję - mieścił się bowiem w zwyczajnym gospodarstwie rolnym - gdyby nie druty kolczaste rozwinięte dookoła zagrody i silne reflektory włączane co noc, oświetlające dziedziniec i pas dookoła folwarku. Do zabudowań prowadziły dwie bramy. Główna wiodła z drogi łączącej Przybyszów z Nowym Strączem, tylna prowadziła ku polnej bocznej drodze wiodącej do tej pierwszej wsi. Zaraz przy bramie głównej, po jej prawej stronie, stał murowany budynek mieszkalny, w którym mieszkał komendant oraz strażniczki. Duża stodoła z białej cegły, stojąca po lewej stronie od bramy, mieściła tysiąc Żydówek z Polski i Węgier. Zabudowania uzupełniały jeszcze: obora, w której zorganizowano izbę chorych, świniarnia, silos na paszę oraz studnia. Drugi, niemal bliźniaczy obóz zlokalizowano półtora kilometra dalej, w folwarku Potrzebówko Górne. Oba stały w znacznej odległości od zabudowań Przybyszowa, co idealnie
odpowiadało tym, którzy je tutaj zorganizowali. Franziska von Haften i Ulrich Mocke zajechali na dziedziniec, witani wylewnie przez komendanta. Jego nazwiska hrabina nawet nie próbowała zapamiętać. Widok wynędzniałych kobiet snujących się po dziedzińcu w czymś, co nawet nie zasługiwało na miano łachmanów, sprawił, że zwątpiła w słuszność swojego wybiegu. Jeszcze większe wyrzuty sumienia zaczęły nią targać, kiedy komendant obozu postanowił oprowadzić gości po swoich włościach. Na środku stodoły stał mały piec, który nie dałby rady ogrzać takiej kubatury w nadciągające jesienne chłody o trzaskającym mrozie zimy nie wspominając. - W tych kotłach więźniarki same gotują sobie jedzenie w ciągu dnia - komendant pokazał dwa duże naczynia stojące tuż przy oborze. - I to jest przejaw geniuszu naszego narodu podniósł wskazujący palec prawej ręki - umiejętność maksymalnego zagospodarowania. Otóż w nocy kotły są wykorzystywane do zbierania fekaliów. Stodoła jest oczywiście zamykana - wyjaśnił, prezentując biel zębów. - Załatwiają się do tych samych kotłów, z których potem jedzą? - Franziska von Haften nie dowierzała własnym uszom. - Kotły są rano opróżniane z fekaliów i myte - dodał wy jaśniająco. - Na mój gust, można by ich w ogóle nie myć, to żydowskie nasienie i tak pewnie nie docenia tego komfortu, który im się tutaj zapewnia - Mocke uznał za stosowne włączyć się do dyskusji. Hrabina nie słuchała dalej, nie była w stanie. Mimo iż ze wszystkich sił starała się powstrzymać wyobraźnię, było już za późno. Chwilę potem zwymiotowała na kamienne schody prowadzące do budynku mieszkalnego. - Ty, chodź tutaj! - komendant wrzasnął tak głośno, że hra-
bina aż się wzdrygnęła. - Wytrzyj to natychmiast! Franziska von Haften otarła usta chusteczką podaną przez Ulricha Mocke, patrzyła przy tym na kogoś, kto kiedyś chyba był kobietą, po wychudzonej do kości sylwetce było to jednak trudno rozsądzić. Więźniarka rozglądała się nerwowo, patrząc na puste ręce. - Zdejmuj te łachy! - ża Warknięcie odpowiadała dozorczyni, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Żydówka chwyciła za coś, co teoretycznie pełniło funkcję koszuli. Chciała ją ściągnąć jak najszybciej, żeby uniknąć bicia, ale efekt był taki, że rozdarła drelich na dwie części. - Aufseherki16 mają tutaj posłuch większy od esesmanek komendant zarechotał. Franziska zakasłała, udając, że wtóruje mu śmiechem. Tak naprawdę była jednak pełna przerażenia, patrząc na cień kobiety, który zawzięcie tarł strzępami materiału kamienną posadzkę. Żydówka nie miała na sobie żadnej bielizny, drelichowa koszula i spodnie wykonane z takiego samego materiału były jej jedynym odzieniem. * Kiedy godzinę później, po wypitym sznapsie, horch opuszczał folwark Potrzebówko Dolne, hrabina gniotła w sobie potworne wyrzuty sumienia, wytykając sobie, że jej ucieczka przed zalotami obleśnego chama stała się powodem cierpienia kogoś innego, cierpienia o wiele bardziej potwornego. Wizytę w obozie przeżyła tak bardzo, że nie była nawet w stanie podjąć próby zaspokojenia ciekawości. Nie spytała więc, czym zajmowały się więźniarki dwóch sławskich obozów koncentracyjnych, skoro żniwa już dawno się skończy- ły. Wstrzemięźliwości nie musiała żałować, Mocke i tak nie zaspokoiłby jej ciekawości, sam bowiem nie miał pojęcia o charakterze obozów. Operacja o kryptonimie Barthold była
rzeczą bardzo świeżą. W jej ramach od połowy 1944 roku w rejonie Nowej Soli, Bytomia Odrzańskiego i Sławy zaczęła się szeroko zakrojona budowa poi owej linii obronnej jednego z bocznych pasów wzmacniających główną oś oporu - czyli Pozycję Środkowej Odry - przed nadciągającą coraz szybciej Armią Czerwoną. Rowy przeciwczołgowe i okopy strzeleckie więźniarki wykonywały głównie przy pomocy własnych rąk i prymitywnych narzędzi: haczek, motyk, rzadziej łopat i kilofów. Dane dotyczące Pozycji Środkowej Odry hrabina znała niemal na pamięć, wryły się mocno podczas dziesiątek nocnych posiedzeń, kiedy, korzystając z ciężkiego snu męża nieprzypadkowego zresztą - mozolnie fotografowała poszczególne plany i projekty. O roli linii Bartholda nie miała 16 Dozorczynie. jednak pojęcia. Rozdział 19 Sturmbannführer SS Carl Düchter nie tylko pracował zawodowo jako bibliotekarz, ale także przesiąknął charakterem typowym dla tej profesji. O jego skrupulatności po książnicach należących do Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy krążyły zresztą legendy. Jedną z bardziej pikantnych była ta, iż nigdy nie stawiał kubka z herbatą czy innym napojem na biurku, przy którym dokonywał przeglądu zbiorów, bez względu na to, czy miał do czynienia z unikatem na skalę światową, czy zwykłą broszurą wydrukowaną w milionie egzemplarzy. Nawet jednak, biorąc pod uwagę, że Düchter był przedstawicielem narodu, dla którego drugim przykazaniem było Ordnung muss sein, jego żelazne zasady były o wiele bardziej żelazne od zasad innych esesmanów pracujących w grupie „G” Departamentu VII. Jedną z nich była ta, iż żadnych de-
cyzji nie podejmował pod wpływem impulsu, lecz po długim i skrupulatnym przemyśleniu. Nie inaczej było z telefonem, nad którego wykonaniem zastanawiał się od przedpołudniowej wizyty Habichta. Na koniec dnia, wpatrując się w zachodzące słońce skrzące się milionami refleksów w tafli Śląskiego Morza, był gotów do odbycia jednej z krótszych, ale jakże ważnych rozmów w karierze. Sięgnął po słuchawkę białego telefonu łączącego bezpośrednio z wiedeńskim biurem Obersturmbannfiihre- ra SS Waltera Hörrscha. Kiedy usłyszał sygnał, zegar wybijał właśnie trzy kwadranse na siódmą. Düchter zaczął się zastanawiać, czy o tej porze zastanie przełożonego w pracy. - Ma pan szczęście, Herr Sturmbannführer - w słuchawce zabrzmiał męski głos, mocny a zarazem przyjemny. - Właśnie miałem wychodzić. Nawet my, esesmani w służbie milionów, musimy kiedyś odpoczywać - zaśmiał się naturalnie. - Niech pan mówi. - Jesteśmy naprawdę blisko ustabilizowania sytuacji - Düchter miał wrażenie, jakby stał obok i widział siebie samego mówiącego do słuchawki. - Wyniki testu? - w głosie Hörrscha dało się słyszeć rosnącą ekscytację. - Znakomite - odpowiedział szybko. - Po prostu świetne! Dołączenie trzeciego ogniwa spowodowało… - Wystarczy, Herr Sturmbannführer! - przerwał mu gwałtownie. - Linia jest czysta, ale lepiej nie ryzykujmy. - Jawohl! Tak jest! - zapewnił błyskawicznie. - Końcowy sukces jest praktycznie na wyciągnięcie ręki. - Ile to jeszcze może potrwać? - Myślę, że góra kilka dni - odparł po krótkiej chwili namysłu. - Są pewne drobne skutki uboczne, ale absolutnie nie musimy się nimi przejmować.
- Porozmawiamy o tym, jak przyjadę - rzucił. - Proszę mnie na bieżąco informować o sytuacji. W razie potrzeby będę u pana w pół dnia. * Tego wieczoru asystent kryminalny kolację zamówił do pokoju. Trzy duże bułki posmarowane na bogato masłem i okraszone grubymi plastrami białego salcesonu błyskawicznie zniknęły w opasłym brzuchu policjanta. Dopiero, kiedy nasycił głód i kwartą kompotu z glubek ugasił pragnienie, zasiadł do lektury pamiętnika Ingrydy Sauer. Górne światło okazało się być niewystarczające, niewyraźne litery migały nieznośnie przed oczami, musiał więc skorzystać z lampki stojącej na nocnym stoliku. Wtedy czytanie poszło już łatwiej, co nie znaczy, że ból głowy, który pojawił się po kilku stronach, dał o sobie zapomnieć. Aby choć trochę polepszyć sobie nastrój, zamówił kolejną kwartę kompotu, zagłębiając się we wspomnienia nastolatki. Pamiętnik był bardzo gruby, zapisany niemal w całości. Jednakże ilość nie szła w parze z jakością, przynajmniej nie tą, na której zależało Habichtowi. Co prawda kilka razy pojawił się poetycki opis pięknego chłopca w mundurze, niestety, bez żadnych konkretów, które pomogłyby ustalić, którego konkretnie kadeta Sauerówna miała na myśli, o ile w ogóle pisała o kadecie Hitlerjugend, bo nawet tego nie dało się stwierdzić ze stuprocentową pewnością. Asystentowi kryminalnemu zostało do przeczytania zaledwie kilkanaście stron, kiedy zmorzył go sen. * Tarnów Śląski leżał zaledwie 6 kilometrów na południo- wyzachód od Sławy, ten dystans horch pokonał błyskawicznie, szczególnie wziąwszy pod uwagę wyboistą drogę. Kiedy krętą ścieżyną dojeżdżali na miejsce, Franziska von Haften
otworzyła usta ze zdumienia. Pałacyk myśliwski stał bowiem na kilkumetrowym wzniesieniu, górując nad okolicą i leżącym u podnóża jeziorem nazywanym Jeziorem Tarnowskim Dużym. Sama miejscowość niegdyś nosiła przydomek „Polskiego”, dla odróżnienia tej wsi od Tarnowa Niemieckiego leżącego pod Bytomiem Odrzańskim, ale po dojściu do władzy naziści takiej nazwy oczywiście zostawić nie mogli i przemianowali Tarnów Polski na Tarnów Śląski, zwany też niekiedy Tarnowem nad Jeziorem. Przed wiekami w tym miejscu znajdowało się grodzisko, wybudowane w XII wieku pośród mokradeł, strzegące granicy księstwa głogowskiego. Setki lat później, w roku 1624 w tym miejscu Johann Schönaich wybudował pałacyk myśliwski, który przez następne stulecia pełnił funkcję bazy wypadowej na polowania organizowane w Puszczy Karolackiej, rzadziej na grzybobrania czy zbieranie jagód. Budynek został zbudowany na bazie nieregularnego ośmioboku, zaś o jego charakterze najdobitniej świadczyła owalna sala zlokalizowana w głównej osi, ozdobiona mnóstwem myśliwskich trofeów. Jak przed wiekami, pałacyk otoczony był fosą, zaś kilkanaście metrów dalej wiła się już linia brzegowa jeziora. Ulrich Mocke zaparkował automobil tuż przy wodzie, po czym pomógł wysiąść hrabinie i wspiąć się po stromych schodach. Na miejscu czekał opiekun budynku, który za stosowną opłatą udostępniał go co majętniejszym gościom. W środku czekała już kolacja i wina do wyboru. Franziska von Haften nie zwlekała z otwieraniem butelek ani chwili dłużej, niż było to konieczne. Dzięki temu dwie godziny później, a trzy kwadranse po zachodzie słońca, murami starego pałacu wstrząsało potężne męskie chrapanie. *
Przebrała się w luźniejszy strój, który zapobiegliwie zabrała ze sobą. Wyszła z budynku, rozglądając się nerwowo na boki. Ostrożność była zbyteczna, pałacyk był położony z dala od domostw, wieś znajdowała się kilkaset metrów dalej. Zeszła na pomost, odwiązała linę, którą przycumowano starą łódź, zaczęła wiosłować. Mimo panujących ciemności nie miała problemu z nawigacją, miejsce, do którego zmierzała, było niezwykle charakterystyczne. Pół godziny później znajdowała się już u celu. Przywiązała łódź do pomostu, wyszła na brzeg, podeszła pod osobliwe drzewo, a właściwie dwa drzewa splątane pniami: sosnę i buk, nierozłączne niczym kochankowie. Jak głosiła legenda, przed wiekami miłość połączyła tu córkę kasztelana i prostego rybaka. Kiedy dowiedział się o tym wojski, który kasztelana zamierzał prosić o rękę córki, z zazdrości poprzysiągł rybakowi zemstę. Kochankowie uciekli przed goniącą ich strażą na drugi koniec jeziora, a że była to akurat noc świętojańska, poprosili o pomoc bóstwa. - Chcemy być razem już na zawsze! - mieli zakrzyknąć, a echo poniosło ich głos hen, daleko. I kiedy kasztelańskie straże były tuż, tuż… nagle oboje zamienili się w drzewa: dziewczyna w sosnę, młodzian w buk, oboje splątani w miłosnym uścisku. Gdy tylko przybrali postać drzew, spod korzeni trysnęło źródełko miłości. Podobno, kto choćby kilka łyków skosztował, kochał na zawsze… - Kochać na zawsze, tylko czy miłością szczęśliwą… - westchnęła, nabierając wodę w złączone ręce i chłodząc twarz gorącą ze zmęczenia. Stała, wsłuchując się w kojący nerwy szum wody, która tryskała ze źródełka z prędkością 10 metrów sześciennych na minutę. Buk i sosna splecione w jedno… Zrobiła kilka kroków w tył, spojrzała na osobliwy dziw natury, teraz drzewa wyglądały tak, jakby jedno walczyło o to, by oderwać się
od drugiego. Kilka kroków w bok i smutny obraz zastąpiło miłosne objęcie. Dwa drzewa, jedna poza, tyle emocji. - Jak ja i Józef… - westchnęła głęboko. Ona też tyle razy tęskniła za ukochanym, płacząc po nocach. A potem przychodził czas, kiedy szukała sił, aby uwolnić się od tej miłości. Tak byłoby rozsądniej. I znacznie bezpieczniej. Byłoby, gdyby nie to, że nie potrafiła… A teraz znów musiała na niego czekać, nie mając nawet pewności, czy odebrał wiadomość pozostawioną na cmentarzu i czy zdąży się tutaj zjawić. Zamknęła oczy, przypominając sobie, kiedy zobaczyła go pierwszy raz… * Pamiętała dzień ślubu, 6 września 1930 roku. Pamiętała wielkie wesele i jeszcze większy żal do rodziców, że dla ratowania rodzinnych włości oddają ją mężczyźnie, nie dość, że obcemu, to jeszcze Niemcowi. W dniu, w którym ślubowali sobie miłość, ta wydawała się odległa niczym najdalsza z planet, którą oglądać można jedynie przez potężną lunetę. Mijały miesiące, mijały lata, aż wreszcie między Aleksandrem i Franziską zrodziło się uczucie. Potem przyszedł dzień, w którym zapragnęła obdarować męża potomkiem. I wówczas życie, największy z szyderców, zaśmiało się raz jeszcze: mimo wielu prób nie mogła zajść w ciążę. Jeździli do lekarzy, profesorów we Wrocławiu, Berlinie, Pradze, brali leki, zioła, zażywali leczniczych kąpieli, nie przyniosło to żadnego skutku. Bez dzieci małżeńska miłość zaczęła więdnąć. I wtedy pojawił się on. Przebywała wówczas u rodziny we Wieleniu Zaobrzańskim, spacerowała wokół późnobarokowego kościoła wybudowanego przez przemęckich cystersów na planie krzyża łacińskiego, modląc się do cudownej rzeźby Maryi z Dzieciątkiem, nazwanej Matką Bożą Ucieczką Grzeszników.
Tyle razy pytała się Boga, za jakie grzechy jej i rodziny karał ją brakiem nowego życia? Tyle łez wylała, tyle razy otarła do krwi kolana, krocząc za cudownym ołtarzem, prosząc o bożą łaskę. Może nie był nadzwyczaj przystojny, ale miał w oczach coś, co ujęło ją już od pierwszej z chwil. Zobaczyła go nad Jeziorem Wieleńskim, jak setki innych wystawiał swe ciało na ożywcze działanie słonecznych promieni. Tamtego dnia nie podszedł do niej, nie przedstawił się. Dopiero, kiedy po kilku tygodniach znów odwiedziła rodzinę i ponownie modliła się o poczęcie, on też tam był. Wtedy wierzyła, że to przypadek, iż zjawili się we Wieleniu w tym samym czasie. Lata później przyznał, że wszystko było z góry ukartowane, a jego jedynym celem była ona: Franziska von Haften czy raczej Franciszka Maciejków, jak nazywała się przed zamążpójściem. On nazywał się Józef Wasiak i był oficerem polskiego wywiadu, tak zwanej Dwójki. Wtedy, tamtego lata nad Jeziorem Wieleńskim, pojęcia nie miała o istnieniu czegoś takiego jak Dwójka. Tym łatwiej więc przyszło Wasiakowi opleść ją najpierw bukietami kwiatów i naręczami komplementów, aby pewnej sierpniowej nocy wyjawić prawdziwy cel. Miała szpiegować dla Polski. Dla kraju, który jej rodzice opuścili lata temu, szukając pracy, za którą mogliby wyżywić rodzinę. Miała szpiegować dla kraju, który wciąż kochała najmocniej, choć miłość tę musiała skrzętnie chować pod płaszczykiem zniemczenia. Miała szpiegować własnego męża… Aleksander von Haften był bowiem dla polskiego wywiadu kąskiem nad wyraz łakomym. Jako inżynier brał udział w pracach projektowych i nadzorowaniu budowy Środkowej Pozycji Odry, ponad 700 żelbetowych schronów mających bronić granicy na odcinku od Krosna Odrzańskiego do Wrocławia, powstałych między 1928 a 1939 rokiem. Ze
względu na swą wiedzę, był też ważnym uczestnikiem innego strategicznego projektu III Rzeszy: Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. To oczywiście też interesowało Dwójkę. Krótko się opierała, zaczęła szpiegować, skrupuły szybko spychając na daleki plan. Zanim się spostrzegła, zakochała się w Józefie, z wzajemnością. Dopóki był czas pokoju, liczne pobyty we Wieleniu nie budziły niczyich podejrzeń, od września 1939 roku sprawy znacznie się skomplikowały. A już zupełnie nieoczekiwany obrót przyjęły, kiedy Aleksander otrzymał powołanie i wkrótce potem zginął. Był lipiec 1942 roku, a ona od kwietnia spodziewała się dziecka! Pamiętała dzień, w którym przyszła wiadomość o śmierci męża. Pierwszą myślą była ulga, że nie będzie musiała mu tłumaczyć, jakim cudem zaszła w ciążę po tylu latach bezowocnych prób. Nie zdążyła się jednak tym nacieszyć, przecież inni też mogli zacząć zadawać niewygodne pytania, a czasy dla tych, w których żyłach płynęła polska krew - nawet pozornie do końca zniemczonych - były ciężkie. Wtedy wpadła na pewien pomysł. * Najpierw go usłyszała, dopiero potem dostrzegła. Uśmiechnęła się kpiąco: szpieg, który nie potrafił się skradać, był jak kocur pozbawiony wąsów i wystawiający się na łatwy strzał. Jakim cudem Józefowi tak długo udawało się uniknąć dekonspiracji? Tyle razy się nad tym zastanawiała i tyleż samo razy nie umiała sobie na to pytanie odpowiedzieć. - Jestem, ukochana! - podbiegł, biorąc ją w ramiona. - Słychać cię było z drugiej strony jeziora - parsknęła śmiechem, tuląc się do niego, wciągając zapach świeżo umytych włosów. - Odebrałeś wiadomość… - Odebrałem i oto jestem! - promieniał szczęściem. - Mamy mało czasu…
- Czy kiedyś dane nam będzie mieć go wystarczająco dużo? - szepnął smutno. - Marzę o takiej chwili… - Ja też… - Zanim powiem, pocałuj - musnęła jego wargi swoimi. Przywarł do niej ustami, niemal wpił się w nie jak wędrowiec na pustyni spragniony wody. Przyciągnął ją rękoma, chcąc być tak blisko, jak ta sosna z bukiem, stojące kilka metrów dalej. - Wczoraj w hangarze widziałam coś dziwnego - opowiedziała ze szczegółami o odbijającej się czerni stali. - Przekażę to natychmiast dalej - zapewnił, gdy tylko skończyła mówić. - Muszę już iść - poczuła łzy napływające do oczu. - Już? - Mocke śpi w pałacyku… Spiłam go, ale… Boję się, że się obudzi i zobaczy, że mnie nie ma… - Spiłaś go… - Obmacywał mnie… - wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - Obślinił mnie… - A… - myśl zawisła w powietrzu. -Tak? - Było coś więcej? - O co pytasz? - rzekła nerwowo. - Przecież wiesz - próbował położyć jej dłoń na ramieniu. - Nie wiem - strąciła ją gwałtownie. - Przecież wiesz! - Chcesz wiedzieć, czy spełniłam rozkaz i pozwoliłam mu to zrobić? Milczał. - No, powiedz, chcesz to wiedzieć? - prowokowała dalej. - Tak, chcę wiedzieć - zacisnął pięść. - Nie powiem ci - westchnęła. - Nie zasługujesz na to, aby
wiedzieć - ruszyła ku łodzi. - Nie powinieneś tego ode mnie wymagać. Ale wymagałeś. - Przekazywałem ci tylko rozkazy! - rozpaczliwie szeptał. - Jakie to wygodne - cięła słowami. - Przekazywałem tylko rozkazy… Więc wiedz, że te rozkazy nie wspominały o tym, żebym spowiadała ci się z tego, co robiłam z nim w łóżku. Zacisnął usta. - Odmeldowuję się - odwróciła się ze złością, znikając w ciemnościach. - Zobaczmy się pojutrze w Pótrzebowie! - rzucił za nią. Nie odpowiedziała, nie mogła, łzy płynące potokami nie pozwalały wycisnąć choćby słowa. Kiedy dopływała łodzią do pomostu przy pałacyku myśliwskim, przypomniała sobie o zaproszeniu od Düchtera. Zapomniała o nim powiedzieć Józefowi. Rozdział 20 Środa 30 sierpnia 1944 Pora, o której asystent kryminalny musiał zwlec obolałe ciało z łóżka, była wściekle nieprzyzwoita a on sam kompletnie do tego nieprzyzwyczajony. Gdyby nie usłużność recepcjonisty, obficie z góry opłacona, jak nic spóźniłby się na pociąg relacji Konotop - Głogów, odjeżdżający ze Sławy trzy kwadranse na szóstą rano. Hąbicht od małego lubił jazdę pociągiem, od zawsze przypominała mu podróże z ojcem i dziadkiem. Tym razem jednak eskapada nie dawała przyjemności. Może winę za to ponosiła świadomość nieuniknionej rozmowy z Lauschern, a może ból głowy, który znów zaczął rozsadzać czaszkę? Faktem było, że każde skrzypnięcie olbrzymich kół parowozu, każde szarpnięcie wagonami przy ruszaniu z kolejnych stacji wywoływało u asystenta kryminalnego jęk bólu. Podróż trwała nieco ponad godzinę i była to godzina
nieustannej męki Habichta. Niestety, opuszczenie pociągu nie poprawiło zbytnio sytuacji, a to za sprawą bruku, na którym znalazł się zaraz po wyjściu z budynku dworca. Ciągnięcie walizki na wózku własnej roboty ułatwiało znacznie sprawę, jednak hałas, jaki to powodowało, sprawił, że zaczął żałować, iż zabrał ze sobą rzeczy. Z drugiej jednak strony, przewidywał natychmiastowe odsunięcie od śledztwa i powrót do pracy na miejscu, bez sensu więc było zostawiać walizkę w hotelu. Szybko znalazł rozsądne wyjście, wsiadł do taksówki, każąc się wieźć na Langestrasse 44. Zapłacił kierowcy, doliczając niewielki napiwek, po czym zaczął taszczyć walizkę na drugie piętro. Z każdym kolejnym stopniem jej zawartość zdawała się podwajać. - Pan przywiózł brudy do prania, Herr Kriminalassistent? warknięcie bez wątpienia należało do komisarza kryminalnego Adolfa Lauscha. Kiedy Habicht uniósł głowę, zobaczył szefa głogowskiej policji kryminalnej opartego o balustradę i celującego paluchem w jego walizkę. - Pomyślałem, że zostanę odwołany ze Sławy - jedyne, co przyszło mu do głowy, to powiedzieć prawdę. - Myślenie jako czynność o zbyt wysokim stopniu zaawansowania powinien pan tymczasowo zostawić mądrzejszym od siebie - bił słowami jak pejczem. - Do mojego gabinetu! Habicht nie bez trudu doniósł walizkę do drzwi, za którymi niepodzielnie panował Lausch. - Po konsultacji z Prezydium Policji we Wrocławiu postanowiliśmy poprzeć pańskie stanowisko co do seryjnego zabójcy. Zreferuje pan postępy śledztwa na krótkiej odprawie, później wraca pan z powrotem do Sławy - uciął szef. - Skoro Wrocław zaaprobował seryjnego mordercę, to dlaczego nie przejmuje sprawy? - zdziwił się Habicht. - Przecież
to, jakby nie było, seryjny morderca… - doskonale wiedział, że o wszystkich wydarzeniach dotyczących przestępstw kryminalnych należało natychmiast informować - przy pomocy dalekopisu - samego szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Chyba że Berlin uznał sprawę morderstw w Sławie za rzecz mało istotną. - Seryjny, nie seryjny, we Wrocławiu mają widocznie większe zmartwienia niż jakaś zapyziała prowincja - Lausch jakby słyszał myśli podwładnego. - Dla nich wszystko, co mieści się za Środą Śląską, ma trzeciorzędne znaczenie - kłamał gładko, nie zająknąwszy się nawet o mało przyjemnej rozmowie z Dyrektorem Kryminalnym, który kategorycznie zażądał kontynuowania śledztwa przez Habichta. Na pytanie, dlaczego akurat taki mało doświadczony funkcjonariusz ma prowadzić tak trudną sprawę, usłyszał krótką odpowiedź: „Nie wasz zasrany interes!”. Asystent kryminalny nie wyglądał jednak na przekonanego- Zapomniał pan już, Herr Kriminalassistent, jaka to dla pana szansa? - tłumaczył dalej Lausch. - Jak się pan spisze, po powrocie na biurku będzie leżeć awans. I to niekoniecznie na nadasystenta. - Oczywiście, Herr Kriminalkommissar, że pamiętam! zapewnił ochoczo. - Zmieniłem zdanie, nie będziemy robić ogólnej odprawy, opowie mi pan wszystko tutaj - zatarł ręce, sięgając po słuchawkę telefonu. - Dwie mocne kawy, coś mocniejszego, też dwa razy. I coś na ząb. Ma pan ochotę na szneki? Habicht zawsze miał ochotę na szneki. - Zatem cztery drożdżówki - kontynuował. - I żadnych telefonów, dopóki nie powiem… Żarcie będzie za chwilę odłożył słuchawkę. - Badanie śladów daktyloskopijnych na miejscu drugiej zbrodni nic nie dało. Jedyne odbitki linii
papilarnych należą do domowników. A teraz niech pan mówi. Asystent kryminalny zaczął opowiadać, zajęło mu to pół godziny. Już miał skończyć, kiedy przypomniała mu się postać podejrzanej hrabiny, jak określił Franziskę von Haften. - Herr Kriminalassistent - Lausch miał resztki lukru na brodzie, ale Habicht nie znalazł w sobie tyle odwagi, aby zwrócić mu na to uwagę. - Cieszę się, że prezentuje pan podejście holistyczne w prowadzonym śledztwie, aczkolwiek wolałbym, aby skupił się pan na tych aspektach sprawy, które bezpośrednio wiążą się ze zgonami i z potencjalnym sprawcą. Wyraziłem się jasno? - Kiedy Franziska… - Wie pan, czyją żoną była hrabina von Haften? - przerwał gwałtownie. - Wiem. - Więc doskonale pan rozumie, iż jest ona poza wszelkimi podejrzeniami. - Oczywiście! - rzekł na głos, w myślach dodając: - Nikt nie jest poza moimi podejrzeniami. - To wszystko, wraca pan do Sławy - ton głosu Lauscha świadczył o bliskim końcu rozmowy. - I niech pan wreszcie zrobi coś, żeby wyglądać jak człowiek. Habicht spojrzał pytająco. - Mundur, Herr Kriminalassistent, mundur! - warknął. - Pański wypoczynek nad Śląskim Morzem skończył się w niedzielę, teraz jest pan tam służbowo! * Ból rozstania z Wasiakiem był tak przejmujący, że Franziska von Haften długo nie mogła zasnąć. Dopiero o świcie udało się jej przyłożyć głowę do poduszki na tyle skutecznie, iż trafiła w końcu w objęcia Morfeusza. Niestety,
pobudka wstrząsnęła nią nie mniej niż wydarzenia minionej nocy, a to za sprawą Mocke, który z właściwą sobie brutalnością postanowił upomnieć się o to, co, jego zdaniem, należało mu się jak psu zupa. Szczęście jednak nie odwróciło się od hrabiny całkowicie, bowiem amory komendanta przerwał telefon z obozu w Bielicach. Podczas transportu węgla jeden z wagoników wykoleił się i przygniótł kilku jeńców, zabijając ich na miejscu. Dwóch innych więźniów próbowało wykorzystać zamieszanie do ucieczki, na próżno. Wizja szykującego się polowania była tak nęcąca, że Mocke podjął decyzję o natychmiastowym wyjeździe z Tarnowa Śląskiego, psiocząc przy tym na konieczność nadłożenia drogi do Sławy. Kiedy więc horch 951A wzbił tumany kurzu przed „Zajazdem nad jeziorem”, Franziska von Haften odetchnęła z ulgą. Jeszcze milsza wiadomość czekała na nią w recepcji: żona listonosza pytała, czy mogłaby potowarzyszyć na spacerze z kijami. Wreszcie znalazł się ktoś, kto zamierzał pójść w jej ślady! Wiedziała jednak, że nie może przesadzić z długością trasy, Berta Wittig należała raczej do kobiet nienadużywających ruchu. Zaproponowała więc kwadrans spaceru, który ostatecznie nieco się przedłużył. Aby uczcić pierwszy raz nowej towarzyszki, hrabina zaprosiła listonoszową na wczesny obiad do „Domu na plaży”. Kiedy posilały się smażonymi dzwoneczkami z suma, pani Wittig zrobiła się niezwykle rozmowna. A że Franziska von Haften miała swoje sposoby, aby sprowadzić dyskusję na pożądane tory, wkrótce z wypiekami na twarzy słuchała plotek o kadetach Hitlerjugend szkolących się w miejscowej marinie. - To są naprawdę wyjątkowi chłopcy i nie mam na myśli
akurat urody - Berta Wittig aż spąsowiała. - Dla przykładu zdradzę pani, hrabino, że nasz lekarz, pan doktor Dehne opowiadał mi, że wezwano go niedawno do wypadku, który miał miejsce podczas ćwiczeń fizycznych. Jeden z chłopców złamał nogę i to w dwóch miejscach. Musiano go oczywiście przewieźć do szpitala w Głogowie… - opowiadała podekscytowana. - I niech pani sobie wyobrazi, że tydzień później lekarz widział tego chłopca, jak ćwiczył z innymi! Po tygodniu! Niesamowicie silne organizmy… - Ten lekarz, pan… - Franziska von Haften starała się, aby pytanie wypadło jak najbardziej naturalnie. - Dehne, Bernhard Dehne - podpowiedziała szybko. - Pan doktor Dehne jest dobry? - spytała. - Miewam migreny… - Jest najlepszy! - zapewniła. - Podać pani numer telefonu do pana doktora? - Byłabym niezwykle zobowiązana, pani listonoszowo uśmiechnęła się radośnie. * Asystent kryminalny błyskawicznie uwinął się z krótkim pobytem w domu. Słuchając udawanych lamentów małżonki, która biadoliła nad losem słomianej wdowy, pakował czyste zmiany bielizny, dwie pary spodni i - co najważniejsze - idealnie wyprasowany mundur, drugi założył na siebie. Nieco wcześniej brudy ostentacyjnie wyrzucił w łazience, wymownie przypominając lubej o domowych obowiązkach. Rozmowa z Lauschern wciąż odbijała mu się czkawką, tak więc psioczenia połowicy były niczym niewinne łaskotki. Zdążył na pociąg powrotny relacji Głogów - Świebodzin, odjeżdżający o 13.18. Dziesięć minut na trzecią po południu stawał już na peronie sławskiego dworca, obok wysokiego, czterokondygnacyjnego budynku, jedynego tak wielkiego z
kilku postawionych podczas budowy linii kolejowej Wolsztyn Sława - Głogów, rozpoczętej w 1888 roku i ukończonej równe ćwierć wieku później. Kiedy zadarł głowę, by wzrokiem oddać hołd łopoczącej na wietrze Hakenkreuzfahne, dostrzegł czarnego mercedesa stojącego za budynkiem. Wystarczyło krótkie spojrzenie, już wiedział, że automobil należał do Sturmbannführera SS Carla Düchtera. Nie zdążył nawet zacząć zastanawiać się, co esesman tu robił, gdy kierowca wysiadł, podszedł miarowym krokiem i zameldował gotowość na rozkaz Oberscharfiihrera. Habicht był tak zaskoczony, że dopiero po chwili dotarł do niego sens słów wypowiedzianych przez osobistego asystenta Düchtera. Nie namyślając się wiele, kazał jechać do hotelu „Orzeł Rzeszy”. Ruszyli, chwilę później wjechali na Bahnhofstrasse, mijając kawalkadę turystów. Co prawda kończyły się wakacje, ale nie sezon dla rekonwalescentów i amatorów ciszy oraz spokoju nad Śląskim Morzem. Habicht patrzył na młodych mężczyzn ciągnących wózki ze składanymi kajakami, na szanownych jegomościów i jeszcze bardziej szacowne jejmoście, których walizki niosły lub ciągnęły na specjalnych stelażach wyposażonych w kółka czeredy dzieci, dorabiających w ten sposób na wymarzone porcje lodów od Irganga. Dla nich były to ostatnie już dni, kiedy mogły w ten sposób uciułać kilka fenigów. Rozparł się na tylnym siedzeniu, rosnąc z każdym przejechanym metrem. Zaczął rozmyślać o szacunku, jakim cieszył się człowiek w mundurze. Nie to, co kilka kilometrów dalej, w Starej Polsce, gdzie policjanci czy żołnierze jadący pociągiem byli ścigani nienawistnymi spojrzeniami podlu- dzi. Tutaj, w Starej Rzeszy, funkcjonariusz policji oznaczał społeczny status. Dojeżdżali do skrzyżowania z Seestrasse, kierowca zwolnił
nieco, patrząc w prawo. Habichta prowadzenie automobilu nie zajmowało, mógł się skupić na czymś innym. Zerknął więc na stojący tuż za skrzyżowaniem pomnik ufundowany ofiarom wojen, głównie francusko-pruskiej z lat 1870-71. Na trzech cokołach widniały orły, ten na środkowym zrywał się do lotu z antycznej kolumny, sąsiednie – posadowione na nieco niższych postumentach - dostojnie siedziały. Gdyby mercedes się zatrzymał a Habicht dobrze by się przypatrzył, na sześciennych podstawach dostrzegłby nazwiska mieszkańców Sławy poległych w wojennych potyczkach. Po minięciu pomnika serce asystenta kryminalnego zaczęło szybciej pompować krew. Zobaczył bowiem tablicę ogłoszeniową z wywieszonym numerem „Szturmowca” 17, a przed nią grupkę kilkorga dzieci, ośmio-, może dziewięcioletnich chłopców i jednej dziewczynki. Czytali gazetę z wypiekami na twarzy, gestykulując przy tym żywo. Patrząc na nie, widział siebie przed laty, wiele razy stał, z równą ekscytacją dowiadując się o przestępstwach popełnianych przez Żydów. Nagle zasępił się, przypomniawszy sobie, że od wybuchu wojny nakład „Szturmowca” znacznie zmalał; pomyśleć, że były czasy, kiedy ukazywało się ponad pół miliona egzemplarzy! Szybko przywołał się do porządku, solennie przy tym obiecując, że przy najbliższej okazji spyta aptekarza, dlaczego poślubił Żydówkę. Kierowca jakiś czas kręcił po jednokierunkowych uliczkach na rynku, w końcu zajechał pod „Orła Rzeszy”. Chwilę później ego asystenta kryminalnego urosło do niebotycznych rozmiarów, okazało się bowiem, że w hotelu czekał na niego ten sam pokój, co wcześniej, oczywiście idealnie posprzątany. Kiedy na stoliku nocnym dostrzegł kwartę zmrożonego kompotu z glubek, wiedział już, komu zawdzięczał honory.
Radość nieco przygasła, życie bowiem nauczyło Habichta, że zaciągnięte długi prędzej czy później trzeba spłacić. Teraz jednak postanowił nasycić się chwilą. Nalał pełną szklankę kompotu, zaczął sączyć małymi łykami, ciesząc się chłodem spływającym po rozgrzanym od upału gardle. Co tam Lausch! Udowodni komisarzowi kryminalnemu, że to on, Anton Habicht, miał rację. Dopił kompot i wyszedł z hotelu, kierując się na posterunek. Tam na dzień dobry przypomniał Reinerowi o śledzeniu hrabiny. 17 Der Sturmer. Rozdział 21 Franziska von Haften nie należała do kobiet, które zasypiały gruszki w popiele. Kilka minut po pożegnaniu się z listonoszową wróciła do „Zajazdu nad jeziorem” i w recepcji poprosiła o wezwanie doktora Bernharda Dehne. Ten przyjechał pół godziny później i od razu troskliwie zajął się chorą. Ponieważ objawy migreny nietrudno symulować, hrabina miała ułatwione zadanie. Gdy medyk zaordynował odpowiednie porcje aspiryny, w ramach dodatkowego podziękowania zaprosiła go na herbatę podaną na balkonie. Poprowadzenie dyskusji w odpowiednim kierunku było już banalnie proste. - Więc zna się pani hrabina z listonoszową? doktor Dehne popijał napój małymi łyczkami, starając się odwlec chwilę pożegnania. - Chodzimy razem na spacery z kijami. - Ach, te słynne spacery! - westchnął teatralnie, siorbiąc. - Pardon. - Czemuż słynne? - udała zainteresowanie. - Dla większości żon moich kolegów jedyną formą ruchu jest zajmowanie miejsca w świątyni - parsknął śmiechem. - Pani za to świeci przykładem. Szkoda, że tak niewiele osób
idzie śladem pani hrabiny - smutek w głosie doktora był przeogromny. - Niech pan sobie wyobrazi, że dzisiaj listonoszową opowiedziała mi niezwykłą historię - przeszła do sedna. - Bo musi pan wiedzieć, doktorze, że pasjonują mnie ciekawe przypadki medyczne. - A o jakimż to przypadku opowiedziała nasza listonoszowa? - O złamaniu nogi przez jednego z tych ślicznych chłopców… - przytoczyła opowieść. - Niezmiernie mi przykro, ale muszę zgasić entuzjazm pani hrabiny - uderzył się prawą pięścią w pierś. - Nie było w tym nic niezwykłego… - Jak to? - Jak tego biednego chłopca badałem i zakładałem mu prowizoryczny opatrunek, nawet nie pisnął. Dorośli mężczyźni w takich przypadkach wyją z bólu, zanim im się nie poda mocnego środka przeciwbólowego. - A chłopcu pan podał? - Chciałem, ale akurat wszystko mi się skończyło - doktor Dehne rozłożył wymownie ręce. - Nawet wódki nie dostał, komendant się nie zgodził… - dodał szeptem. - Może chłopiec był w szoku i nic nie czuł? - spytała naiwnie. - Jedynym logicznym wyjaśnieniem jest to, iż nie doszło do złamania kości udowej ani tym bardziej złamania podwójnego… - Ale przecież zdjęcie rentgenowskie… - zaoponowała. - I tu jest pies pogrzebany! - wszedł jej w słowo. - Nie lu bię oceniać pracy kolegów po fachu, ale ktoś w szpitalu w Głogowie musiał albo źle wykonać prześwietlenia, albo błędnie je opisać. Tylko w ten sposób możemy wytłumaczyć
fakt, iż ktoś z podwójnym złamaniem kości udowej tydzień później hasa niczym kózka - gwałtownie potrząsnął głową. - Ze złamanymi palcami stopy można chodzić, biegać, niektórzy to by nawet dali radę jeździć na nartach. Ale udo? Nie ma mowy. - Ma pan rację, doktorze - uśmiechnęła się szeroko. - Jeszcze herbaty? - Z przyjemnością. - A pamięta pan, kiedy to się wydarzyło? - Bodaj z dwa miesiące temu - nie namyślał się wiele. - Widywałem nawet tego chłopca na rynku, jak maszerował z innymi. Trudno go nie poznać, to jeden z najwyższych i najprzystojniejszych. - Mówi pan? - spojrzała badawczo. - To znaczy tak mawia moja córka - zakrztusił się. - Dla mnie wszyscy oni wyglądają tak samo, jak rodzeni bracia - dodał, cały czas kaszląc. - Skończmy już z tym nudnym tematem, porozmawiajmy o urokach waszego pięknego uzdrowiska - Franziska von Haften zaprezentowała szeroki uśmiech. * Recepcjonista „Zajazdu nad jeziorem” wysoko cenił sobie sute napiwki od hrabiny, ale jeszcze wyżej święty spokój, jaki zapewniał szef sławskiej żandarmerii. Nie był też ani rolnikiem, ani tym bardziej mleczarzem, by mieć skrupuły przed dojeniem jednej krowy dwa razy pod rząd. Nie minął więc kwadrans od momentu, jak doktor Bernhard Dehne i jego nieodłączna torba opuścili zajazd, a o tym fakcie wiedzę posiadał już Josef Reiner. Minutę później raportował o tym fakcie Habichtowi. - Lekarz, pan powiada? Do migreny? - asystent kryminalny polizał opuszek wskazującego palca lewej dłoni, by po chwili
skrupulatnie zebrać okruszki ciasta drożdżowego - dzieła małżonki Schymury. - Nasza wysportowana pani hrabina, znana w szerokim świecie ze spacerów z kijami, miewa migreny? Ciekawe. - Ciekawe - potwierdził Reiner, chociaż tak naprawdę sądził coś przeciwnego. W jego mniemaniu każda białogłowa cierpiała na mniej lub bardziej częste bóle głowy. Migreny były bowiem nieodłącznym elementem mistycznej kobiecości. Wezwać doktora? - Nie - zaprzeczył gwałtownie. - Im mniej osób wie o tym, co robimy i kogo przesłuchujemy, tym lepiej - dodał wyjaśniająco. - Pana doktora odwiedzę osobiście. * Kwadrans później Bernhard Dehne poprzysięgał sobie na przyszłość trzymać język za zębami. Próby uników i zasłaniania się tajemnicą lekarską Habicht zbył śmiechem, chwilę później zaczął medykowi grozić surowymi konsekwencjami, włącznie z odebraniem prawa do wykonywania zawodu. Dehne doskonale wiedział, ile może policja kryminalna, a jeszcze bardziej nie chciał podpaść lokalnym strukturom NSDAP. Powiedział więc wszystko. Kiedy asystent kryminalny usłyszał, iż hrabinę interesował przypadek złamanej nogi kadeta Hitlerjugend, pogratulował sobie w duchu nieustępliwości. Wrócił na posterunek, wykonał telefon do wrocławskiego prosektorium, a dowiedziawszy się, że sekcji zwłok Ingrydy Sauer jeszcze nie przeprowadzono, zdecydował się poświęcić resztę dnia na prywatne śledztwo. Ponieważ zarówno automobil, jak i kierowca, wciąż byli do jego wyłącznej dyspozycji, zdecydował się poszukać informacji u źródła. *
Neogotycki, dwukondygnacyjny pałacyk w Bielicach koło Kożuchowa nie zrobił na asystencie kryminalnym żadnego wrażenia, tego dnia architektura go bowiem nie interesowała. Za to rozmowy z miejscowymi mieszkańcami rozlały po jego ciele przyjemne ognie satysfakcji. O ile obawiał się zmowy milczenia, o tyle kolejny raz przekonał się, że ludzka zawiść nie zna granic. Szybko dowiedział się o wydaniu Franciszki za Aleksandra i przemianowaniu hrabiny na Franziskę. Pozostałe wątki towarzyskie były jeszcze pikantniejsze. Okazało się, że hrabina wcale nie była łatwą kobietą, jak chciał mu wmówić aptekarz. Owszem, miała adoratora i to nawet niejednego, ale opierała im się, jak mogła. Pierwszym faktycznie był ko mendant obozu jeńców radzieckich pracujących w kopalni, drugim - kolega po fachu: komendant nowosolskiej filii obozu koncentracyjnego w Rogoźnicy działającej przy fabryce Gruschwitza, Gregor Eisenstadt. Ten właśnie zadurzył się w niej do tego stopnia, iż - tak głosiła plotka - po którejś z nocnych, pijackich awantur, wyzwał rywala na pojedynek. Czy do niego doszło, tego niestety nikt nie wiedział. Na sam koniec apetyt asystenta kryminalnego na sensacje nieco musiał zwolnić. Wyszło bowiem na jaw, że Franziska uciekła z Bielic do Sławy właśnie przed napastowaniem ze strony obu esesmanów. Podstawy do odbycia kuracji nerwowej nie mógłby więc zakwestionować nawet najbardziej podejrzliwy śledczy. A to był już powód do tego, aby asystenta kryminalnego zaczęła boleć głowa. Nic więc dziwnego, że postanowił pójść w ślady hrabiny i ewakuować się z Bielic. Kiedy mercedes wjeżdżał w wąskie kożuchowskie uliczki, Habicht już spał. * Obudził go gwizd parowozu. Spojrzał na zegarek, był kwa-
drans na dziesiątą wieczorem. Potarł powieki, próbując dojrzeć przez przednią szybę, gdzie znajduje się automobil. Dotarli właśnie do Radzynia, biorąc pierwszy z kilku ostrych zakrętów. Jeszcze raz spojrzał na zegarek, nie mylił się. Dziwne… O tej porze pociągu osobowego na tej trasie już nie było, ostatni przyjeżdżał do Sławy jakoś dwa kwadranse na ósmą wieczorem. To znaczyło, że gwizd należał do lokomotywy składu towarowego. Zadowolony ze skutków ćwiczenia umysłowego, dalej już nie analizował. Jego myśli zaczęły błądzić wokół problemu znacznie większej wagi: czy o tak późnej porze jeść kolację, czy nie, bo ostatnio wciąż chodził niewyspany, z bolącą głową… Bezwiednie pomasował skronie. A może pójść na kompromis i dzieli zakończyć posiłkiem w postaci płynnej? Oblizał spierzchnięte usta, marząc o kuflu spienionego piwa. Tak, tylko ta boląca głowa… Poranny kac z pewnością byłby zbyt wysoką ceną za chwilę przyjemności. * W czasie kulinarno-zdrowotnych rozterek asystenta kryminalnego, na odległą 2 kilometry od Radzynia stację kolejową w Lipinkach wjeżdżał pociąg. Habicht słusznie wywnioskował, iż był to skład towarowy. Ponieważ na tym zakończył proces dedukcji, nie miał już szans zabawić się w Sherlocka Holmesa niemieckich kolei państwowych. Gdyby było inaczej, zdziwiłby się niepomiernie, przyglądając się nietypowemu charakterowi pociągu. Już sam fakt, że zawiadowcę stacji dwóch esesmanów trzymało pod strażą w budynku nastawni, mówił wiele. Zawiadowca był już zbyt stary, aby zadawać pytania. Przestawiał zwrotnicę, kiedy niedomknięte okno nagły podmuch wiatru otworzył na kilka chwil. W szybie mignął refleks latarni
oświetlających stację. Nie trwało to długo, na tyle jednak wystarczająco, żeby kolejarz dostrzegł odbicie wagonu niskopodwoziowego, z cylindrycznym ładunkiem zakrytym szczelnie maskującą plandeką. Z dokumentów, które przedłożyli mu do podpisania esesmani - porządek w papierach przecież musiał być! - wynikało jasno, że stacją docelową była Sława, ładunkiem zaś mąka w workach. O ile w miejsce przeznaczenia zawiadowca gotów był uwierzyć, o tyle nie znalazłby się choćby jeden na całym świecie, który przekonałby go, iż worki przewozi się na takich właśnie odkrytych wagonach, które w każdej chwili mógł zmoczyć deszcz. Kiedy pociąg ruszył w dalszą drogę, zawiadowca nastawił uszu. Chwilę potem wiedział, że skład towarowy, który w środę 30 sierpnia 1944 roku przetoczył się przez stację kolejową Lipinki, zmontowano jedynie z dwóch wagonów. Ciekawości, co kryło się pod plandekami, pozwolił żyć jeszcze kilka chwil. Potem o wszystkim zapomniał. W czasie wojny tak było najrozsądniej. Rozdział 22 Czwartek 31 sierpnia 1944 Franziska von Haften, zmęczona wieczornym spacerem, pozwoliła sobie na dłuższe spanie. Po śniadaniu ubrała się w lekką sukienkę, później odpaliła sportowego adlera i pomknęła do Potrzebowa. Jadąc piaszczystą drogą rozpoczynającą się za rogatkami miasta, zaczęła rozpamiętywać spotkanie z Józefem. Nie tak wyobrażała sobie rozmowę po tak długiej przerwie. Była romantyczna sceneria, były drzewa spowite wieczną miłością, pod których koronami mieli przytulić się, by kochać… A skończyło się kłótnią i rozstaniem we łzach. Ale czy mogło być inaczej, skoro ukochanego zżerała zazdrość? Ścisnęła
mocniej koło kierownicy, odruchowo wcisnęła mocniej pedał gazu. Żałowała tego dnia, kiedy zobaczyła go pierwszy raz nad Jeziorem Wieleńskim. Żałowała romansu, który wkrótce zakwitł niczym krzak bujnej róży. Szkoda tylko, że tak szybko przekwitł. Wojna wiele zmieniła. Trudno pielęgnować uczucia, widząc się raz na kilka miesięcy, chyłkiem, na krótką chwilę. - Ale to nie może być wytłumaczenie… - szepnęła sama do siebie, znacznie zwalniając. - Gdyby mnie kochał, nic nie stanęłoby nam na drodze… Nawet to, że był jej oficerem prowadzącym, posłańcem przekazującym rozkazy, przypominającym co rusz, że nie ma ceny, której nie należałoby zapłacić za zdobycie informacji. A potem z zazdrością rozliczającym z każdego pocałunku skradzionego przez kolejnego esesmana branego na cel. Tak, wydawanie rozkazów przychodziło mężczyznom niezwykle łatwo. Szczególnie tych, których wykonania sami nigdy by się nie podjęli. Zła, znów dodała gazu, mijając dawną granicę ze Starą Polską, do niedawna jeszcze działającą. Kilka minut później zahamowała przed budynkiem sklepu w Potrzebowie, wzbudzając tumany kurzu. Automobil szybko obiegły dzieci, chłopcy niemal przytykali buzie do zakurzonej blachy, dziewczynki trzymały się bardziej na dystans. Jedna z nich kogoś jej przypominała. Przymknęła na moment powieki, zaczęła przeszukiwać zakamarki pamięci, szybko znalazła właściwą szufladę. - Jesteś z Cegłówki, prawda? - spytała ciepło. - Tak, proszę pani - dziewczynka dygnęła z gracją. - Jak masz na imię? - kucnęła. - Elżbieta, proszę pani. - Chyba widziałam cię, Elu, kilka razy, jak szłaś z babcią do
kościoła - mówiła ciepło. - Katolickiego, prawda? - Uhm - potaknęła. - Co robisz w Potrzebowie, Elu? - spytała. - Odwiedzasz koleżanki? - Przyszłyśmy z koleżanką z Cegłówki kupić zeszyty do szkoły. I ołówki - mówiła szybko. - Bo w Sławie rzadko są, bardzo trudno je kupić, a tutaj zawsze mają. - Lubisz szkołę? - Bardzo! - To dobrze - uśmiechnęła się szeroko. - Poczekaj chwilę otworzyła torebkę, wyjęła portmonetkę inkrustowaną kamieniami szlachetnymi. - Proszę - wręczyła dziewczynce garść drobnych. - Kup sobie kilka nowych ołówków. - A koleżance też mogę? - Oczywiście, skarbie - pogłaskała ją po głowie. - A jak coś zostanie, to będziecie miały na butelkę oranżady - mrugnęła znacząco okiem. - Bardzo pani dziękuję - dziewczynka dygnęła. Franziska pogroziła palcem chłopcu, który zbytnio zbliżył się do lusterka, po czym weszła do sklepu, kupiła dwie butelki lemoniady i wróciła do automobilu. Zapuściła silnik, ruszyła wolno z powrotem. Kiedy wjechała w aleję wierzb płaczących, dostrzegła jadący z naprzeciwka automobil. Zjechała na pobocze, drugi kierowca zrobił to samo. * Habicht od momentu, w którym otworzył oczy, a blask słońca wbił się w czaszkę z siłą wodospadu, wiedział już, że zły humor tego dnia go nie opuści. Irytację wyładował więc najpierw na kelnerze, który przyniósł zamówione śniadanie, chwilę potem oberwało się recepcjoniście. Oficjalnym powodem był brak budzenia, przez co gość zaspał, i to moc-
no. Zapewnienia, że budzenie nie było zamawiane, asystent kryminalny zignorował. Kiedy policjant, spóźniony jak nigdy, wyszedł z „Orła Rzeszy”, w jednej chwili oblał go piekący żar. Ocieranie spoconego czoła przypominało walkę Heraklesa z Hydrą lernej- ską: na miejscu jednej kropli potu wykwitało pięć kolejnych. Frustrację spotęgował jeszcze krępy jegomość chwalący się przed żoną nowym nabytkiem: okularami przeciwsłonecznymi. Asystenta kryminalnego na taki luksus nie było stać - małżonki nie przekonałyby żadne argumenty, włącznie z najnowszymi wynikami badań optyków - musiał więc cierpieć i przytykać dłoń do daszka czapki, żeby cokolwiek zobaczyć. Zanim pokonał kilkaset metrów dzielących go od ratusza, miał już serdecznie dość tego dnia. Nie wszedł od razu na posterunek, zdesperowany podszedł do pompy, by znaleźć choć trochę ochłody. Oblanie wodą twarzy poprawiło mu nastrój, ale tylko na chwilę. Kiedy, wdrapawszy się na drugie piętro, zobaczył Schymurę urządzającego sobie pogawędkę z jakimś podlotkiem, wyładował na nim całą swoją frustrację. Atak złości przerwał dopiero terkot telefonu. - Posterunek policji Sława - Schymura odebrał. - Do pana ostentacyjnie nie użył grzecznościowego tytułu. - Asystent kryminalny Habicht, słucham - warknął, niemalże wyrywając słuchawkę z rąk pomocnika żandarma. - Bardzo się cieszę - był już o wiele bardziej uprzejmy. W tym momencie do pomieszczenia wszedł Reiner. Habicht słuchał w skupieniu, niemal nic nie mówił, odpowiadał monosylabami. Tylko raz zadał dłuższe pytanie: - Jest pan pewny, profesorze? Na dźwięk tych słów szef sławskiej żandarmerii nastawił uszu. - Dziękuję… Oczywiście w razie jakichkolwiek pytań pozwolę sobie zatelefonować do pana profesora - Habicht oddał
słuchawkę Schymurze. - Jest pan niebywale dobrym znawcą kobiet - rzucił ironicznie w kierunku Reinera. Żandarm nerwowo podkręcił wąsa. - Córka właścicieli sklepu tekstylnego nie była używana, że skorzystam z pańskiego nazewnictwa - asystent kryminalny rzucił cierpko. - Wiedziałem - nawet nie próbował ukrywać satysfakcji.
- Pięć ciosów - relacjonował dalej. - Wszystkie w serce. - Zatem każdy mógł być śmiertelny. - Każdy - potwierdził. - Niezwykła celność… - W porównaniu do pierwszej ofiary, powiedziałbym, że bardzo niezwykła celność. ’ - }akby sprawca chciał nam coś powiedzieć… - Habicht zmarszczył brwi tak mocno, że zlały się w jedną. - Tylko co? - A może to jednak nieudolna próba zmylenia nas? - Reiner też się zafrasował. - Może mordercy się wydaje, że taka różnica w ilości ciosów i ich skoncentrowaniu oraz przesunięcie uderzeń w inną część ciała sprawi, że będziemy szukać dwóch różnych sprawców, a nie jednego? - Może mieć pan rację, Herr Hauptwachtmeister… - Coś jeszcze wykazała sekcja? - Ingryda Sauer nie była w ciąży - odpowiedział. - Chociaż pewnie chciałaby być - dodał pod nosem. - Słucham? - Mówiłem do siebie - Habicht machnął lekceważąco ręką. Biały proszek to oczywiście mąka. - Pierwszy raz wolałbym chyba, żeby na terenie działania mojego posterunku znaleziono kokainę. Mielibyśmy przynajmniej jakiś punkt zaczepienia… - A tak, nic - asystent kryminalny pacnął ze złością dłonią w kontuar. - Ingryda Sauer pracowała w sklepie tekstylnym, w którym nie używa się mąki. - Prawda - potwierdził krótko, nie chcąc przerywać toku myślowego policjanta. - O ile więc pierwsza ofiara mogła mieć jakiś związek z mąką, bo pracowała w kuchni, o tyle w przypadku drugiej ofiary takie powiązanie jest już mocno naciągane. - Zgadzam się. - Ale znalezienie śladów mąki przy obu ciałach to nie może
być przypadek. - Zgadzam się, Herr Kriminalassistent! - Sprawdziliśmy piekarzy, pomocników piekarzy i wszystkich innych też - Habicht mówił to takim tonem, jakby to on osobiście przepytywał każdego mieszkańca Sławy pracującego przy mące. - Sprawdziliśmy - potwierdził skrzętnie. - Więc to jest ślepy zaułek… - Na to wygląda. - I choć wiemy, że obie zbrodnie się ze sobą łączą, wciąż nie mamy punktu zaczepienia - Habicht wbił wzrok w czarną skórzaną teczkę stojącą na kontuarze. Wtem drgnął, otworzył ją, w bocznej kieszeni, wciśnięty pomiędzy mocno sfatygowany egzemplarz „Mein Kampf” i zapasową koszulę, leżał pamiętnik panny Sauerówny. - Zna pan takie powiedzenie, Herr Hauptwachtmeister: „Kto oszczędza minuty, zyskuje godziny”? - Oczywiście… - odpowiedział niepewnie. - Właśnie wymyśliłem nową wersję: „Kto chce oszczędzić zbyt wiele minut, może stracić godziny”. Jak się panu podoba? - Obawiam się, że nie do końca rozumiem… - Reiner rzucił spojrzeniem w bok, w kierunku Schymury, jakby szukając w nim wsparcia. - To proste, panowie - Habicht uśmiechnął się szeroko. - Czasami pójście na skróty może znacznie wydłużyć drogę. Innymi słowy, w policyjnej żmudnej robocie niezwykle istotna jest pewna umiejętność: doprowadzania do końca poszczególnych czynności sprawdzających. Teraz już pan rozumie, w czym rzecz? - Teraz tak - mina żandarma przeczyła jego słowom. - Muszę dokończyć pewną czynność - zamknął teczkę, wziął
ją pod pachę. - A przy okazji coś zjem. Rozdział 23 Przytulił ją, wziął mocno w ramiona, musnął usta swoimi, ale nie czuła tej radości, co zawsze. - Chłodno mnie dziś traktujesz… - rzekł po chwili. - Jestem zmęczona; - Spotkaniami przy kawie? - jeśli próbował być dowcipny, to wyszło fatalnie. - Wczorajszym wieczornym spacerem… - No tak, to zmienia postać rzeczy! - roześmiał się. - Że też chce ci się tak biegać z tymi kijami… Spojrzała na niego bez słowa. Śmiech był jedną z rzeczy, które tak ją kiedyś w nim ujmowały… A teraz? Teraz zaczynały irytować! - Przecież wiesz, dlaczego tak z nimi biegam - rzuciła. - Kiepską pamięć ma pan oficer Wasiak. - Bez nazwisk! - warknął. - Nikogo tu nie ma - zatoczyła ręką koło. - Tylko my, nasze automobile i wierzby płaczące… - Nieistotne! - był zagniewany. - Procedur bezpieczeństwa należy się trzymać w każdym wypadku. Zapomniałaś? - A ty zapomniałeś, że pod przykrywką spacerów prowadzę obserwacje interesujących cię obiektów? - odcięła się błyskawicznie, robiąc dwa kroki w tył. - Pamiętam doskonale… - próbował się bronić. - Akurat - prychnęła. - Wczoraj w nocy do Marine Hitlerjugend przywieziono jakiś tajemniczy ładunek. Kilkanaście metrów długości, dwa do trzech metrów szerokości, wysokość trudno określić, bo mógł być posadowiony na stelażu. - Podaj chociaż szacunkową wartość. - Półtora do dwóch metrów wysokości. Był przykryty jakąś plandeką, więc nie wiem, jaki miał dokładnie kształt, ale był
albo prostokątny, albo eliptyczny. Niemal godzinę trwało, zanim ładunek przetransportowano ze szczytu wzgórza do hangaru. - Przecież to zaledwie kilkadziesiąt metrów? - zdziwił się. - Kąt nachylenia jest duży, ładunek musiał ważyć kilka, może kilkanaście ton. Zmarzłam do szpiku kości. - Kształt był prostokątny albo eliptyczny… - Zapamiętałeś wszystko, czy mam powtórzyć? - cięła słowami jak dobrze naostrzoną brzytwą, wściekła, że zignorował ostatnią uwagę. - Możesz być na mnie zła, sam nie wiem za co, ale możesz się chyba powstrzymać od uszczypliwości? - Spróbuję - brzytwa ani trochę się nie stępiła. - Marinę eksplorowałaś już w znacznym stopniu. Wciąż jednak nie wiemy, co dzieje się w pałacu - zmienił temat. - Dobrze byłoby dostać się do środka, ale kompletnie nie mam pomysłu, jak to zrobić. - Ja wiem, jak - rzekła, przybierając maskę kpiącego uśmiechu. - Dostałam zaproszenie od Sturmbannführera Carla Düchtera. - Jak to zrobiłaś?! Opowiedziała krótko o spotkaniu w restauracji hotelu „Złota korona”. - I dopiero dzisiaj mi o tym mówisz? - rzucił niechętnie. - Wcześniej jakoś się nie złożyło - podeszła do drzwi adlera. - Coś jeszcze? Muszę wracać. - Wykorzystaj okazję, żeby dowiedzieć się jak najwięcej rzekł twardo. - Jak daleko mam się posunąć? - spytała, patrząc wyczekująco. Nie odpowiedział. - Zadałam ci pytanie - powtórzyła.
- Sama ocenisz - odpowiedział z ociąganiem. - Mam się z nim przespać, jeśli tego będzie wymagało dobro sprawy? - rzuciła prowokacyjnie. - Tego nie powiedziałem - rzucił podenerwowany. - Ale zrób wszystko, żeby zdobyć informacje. To twoje zadanie. - To moje zadanie, wiem - powiedziała to, nie patrząc już w stronę Wasiaka. - A twoirh zadaniem miało być dbanie o mnie i kochanie mnie - mówiła, zajmując miejsce za kierownicą. Nic nie odparł i przez moment myślała, że nie usłyszał. Kiedy jednak dostrzegła jego twarz w lusterku, wiedziała już, że wypowiedziane przed chwilą słowa trafiły do jego uszu i, co ważniejsze, serca. * Habicht siedział w sali bilardowej hotelu „Złota korona” i wpatrywał się to w kolejne kartki pamiętnika, to drugi kufel piwa, z którego tym razem wcale, a wcale nie ubywało. Kiedy składał zamówienie u barmana, był pewien sukcesu. Chwilę potem, akurat wówczas, kiedy puste naczynie zostało zastąpione przez godnego następcę, dotarło do niego, że czas poświęcony na lekturę ostatnich stron pamiętnika Ingrydy Sauer był czasem bezpowrotnie straconym. Nie dość tego, głowa rozbolała go na tyle, iż drugiego piwa nie był nawet w stanie napocząć. Wychodziło więc, że przysłowie trzeba było zostawić w starej wersji. Zły na cały świat, postanowił złapać się ostatniej deski ratunku i drążyć jedyny trop na tyle wyraźny, że można go było uznać za cokolwiek obiecujący. Zapłacił więc za piwo, zostawiając barmana ze szczęką opuszczoną ze zdziwienia - ten nie pamiętał, aby ktokolwiek nie dopił polewanego tu napoju chmielowego - i ruszył w stronę pałacu. Po kwadransie czekania zaprowadzono go do gabinetu
Düchtera. Nie chcąc tracić czasu na zbędne wstępy, od razu przeszedł do rzeczy: - Chciałbym pana prosić, Herr Sturmbannführer, o wykorzystanie swoich wpływów i umożliwienie mi porozmawiania ze strażnikami pilnującymi kadetów w Marine Hitlerjugend celowo nie użył określenia przesłuchanie. - Strażnikami? - Düchter był kompletnie zaskoczony. - Co oni mają wspólnego ze sprawą, którą pan prowadzi? - Oni najprawdopodobniej nic - odpowiedział szybko. - Próbuję ustalić, czy któryś z kadetów nie opuszcza samowolnie terenu mariny. Nocami. - Ma pan jakieś konkretne podejrzenia? - patrzył wnikliwie. - Konkretne podejrzenia?… - zrobił pauzę, widząc spojrzenie Sturmbannführera. - Herr Kriminalassistent, jakby to panu powiedzieć… Uwadze Habichta nie uszło, że Düchter użył stopnia policyjnego, a przecież do tej pory zawsze zwracał się do niego tytułem SS. Kwestia niepamięci? Przypadek? A może celowy prztyczek w nos? Nagle w głowie zadudniło: „Oberscharführer, proszę pamiętać, że przede wszystkim jest pan esesmanem. Policja to tylko pańskie miejsce pracy, nie służby Pan służy SS!”. - Mam pewien trop, jeśli chodzi o te dwa morderstwa - rzekł szybko policjant. - Na dziś jedynym, co łączy ofiary, to atencja okazywana kadetom, żeby nie powiedzieć: platoniczna miłość - opowiedział o swoich podejrzeniach, przypominając o ciąży polskiej robotnicy przymusowej. Düchter słuchał, początkowo z uśmiechem na twarzy. Kiedy Habicht skończył, mina Sturmbannführera daleka była jednak od łagodności. - Prosiłem pana, żeby mi pan raportował wszelkie ustalenia poczynione w trakcie śledztwa, to fakt i bardzo panu jestem
za to wdzięczny - Düchter położył akcent na pierwsze słowo. - Ale, verdammte Scheisse! Do jasnej cholery! Niech mi pan nie zawraca głowy takimi pierdołami! - coraz mocniej podnosił głos. - Pan sobie wyobraża, że wezwę do siebie komendanta Eckerta i rozkażę mu doprowadzić strażników na przesłuchanie tylko dlatego, że ofiary przyglądały się maszerującym kadetom?! - wrzeszczał. Habicht jęknął w duchu, modląc się, aby dzień się już skończył, a głowa wreszcie przestała ćmić bólem. - Niech mi pan powie, Herr Oberscharführer - Düchter mówił już znacznie łagodniej. - Czy będzie pan przesłuchiwał wszystkich mieszkańców tego miasta, jak też turystów, którzy przyjechali do tego pięknego uzdrowiska? Bo z tego, co zdążyłem zaobserwować, a czasami obowiązki pozwalają mi opuścić mury tego pałacu, przemarszom naszych dzielnych chłopców przyglądają się setki osób - wziął rozmówcę pod łokieć. - A co z tymi, którzy w trakcie przemarszu pozdrawiają ich Heil Hitler? Oni nie powinni być najbardziej podejrzani? A może to będą kolejne ofiary? Nie powinien pan już iść spisywać ich zeznań? - kontynuował konfidencjonalnym tonem. Habicht milczał jak zamurowany. - Herr Oberscharführer, zróbmy tak - rzekł Düchter, kiedy znaleźli się przy drzwiach. - Moja prośba o aktualne raporty wciąż obowiązuje. Ale, żeby w przyszłości uniknąć takich przykrych dla nas obu sytuacji, umówmy się, że z byle pierdołami pan do mnie biegać nie będzie? Może tak być? Jedyne, na co było stać asystenta kryminalnego, to nerwowe potaknięcie. - A teraz pan wybaczy, ale chciałbym się przygotować do uroczystej kolacji. *
Düchter nie zastanawiał się długo przy wyborze munduru, niemal od razu zdecydował się na paradny, niedawno dostarczony z centrali zaopatrzenia. Był nieco inny od używanego wcześniej, różnił się trochę krojem i jakością wykonania. Wspomniał pierwszy uniform, który otrzymał w 1936 roku, i następne, musiał z zadowoleniem stwierdzić, że każdy kolejny prezentował się bardziej okazale. Tak, malutka firma Hugo Bossa - od lat 30. szyjąca mundury zarówno dla wybranych aparatczyków NSDAP, jak również milionów esesmanów i żołnierzy Wehrmachtu oraz chłopców z Hitlerjugend przykładała wagę nie tylko do jakości wykonania, ale i samego wyglądu. Dzięki niej niemieccy żołnierze prezentowali się niczym modele na najbardziej znaczących światowych wybiegach. Mundury szyte były rękoma robotników przymusowych z krajów okupowanych, harujących po 12, a czasami i po 18 godzin dziennie. Niektórzy, ci, do których uśmiechnęło się szczęście, mieszkali w prywatnych gospodarstwach, większość w szopach obok fabryki, gdzie warunki higieniczne urągały przyzwoitości. Za pracę dostawali wynagrodzenie, akurat tyle, że wystarczało na opłacenie czynszu, wiktu i kilku kromek dodatkowego chleba dziennie. Takimi przyziemnymi sprawami Carl Düchter nie zamierzał się jednak przejmować. Bardziej absorbował go wybór miejsca na podanie’ kolacji. Najbardziej reprezentacyjnym miejscem w pałacu była Sala Balowa, ale jej ogromne rozmiary niezbyt odpowiadały wieczorowi dla dwojga. Gabinet był zbyt zwyczajny, sypialnia za bardzo nachalna, pozostało więc znaleźć inne pomieszczenie. Wybór szybko padł na starą biblioteczkę umieszczoną w jednej z komnat w skrzydle południowym. *
W tym czasie, kiedy Düchter nadzorował ustawianie stołów i foteli w biblioteczce, Franziska von Haften kończyła relaksującą kąpiel. Akurat wyszła z balii, założyła jedwabny szlafrok, gdy rozległo się stukanie do drzwi. - Pani hrabino, najmocniej przepraszam, że przeszkadzam rozległ się głos należący do dziennego recepcjonisty - ale goniec właśnie przyniósł dla pani hrabiny kosz z kwiatami. - Proszę zostawić pod drzwiami, napiwek doliczy pan do rachunku. - Dziękuję, łaskawa pani! Odczekała dwie minuty, dopiero wtedy uchyliła drzwi. Bukiet był ogromnych rozmiarów, do jednego z uszek kosza przyczepiony był bilecik wizytowy przedstawiający tańczącą parę. Zanim sięgnęła po karteczkę, aby przeczytać, co było napisane na odwrocie, już wiedziała, kim jest tajemniczy adorator. Równe, starannie wykaligrafowane litery potwierdziły to, co przypuszczała: „Przepraszam. Kocham. Tęsknię. PS Wieczorem czekam w gniazdku zakochanych”. „Gniazdko zakochanych”, tak nazywali miejsce miłosnych schadzek jeszcze przed wojną, wolsztyński „Grand Hotel”. Przyłożyła karteczkę do serca, wzdychając radośnie. * Chociaż hrabina posiadała automobil, Düchter wysłał po nią własne auto, drugie, które miał w dyspozycji. Po przyjeździe ze wszystkich sił starał się zrobić na gościu jak najlepsze wrażenie. Mając w pamięci fascynację Franziski von Haften architekturą, dwoił się i troił, aby te pomieszczenia, które mógł pokazać - a było ich niewiele - zaspokoiły apetyt hrabiny. Zaprezentował więc przestronny korytarz w zachodnim skrzydle pałacu i główną klatkę schodową zdobioną ornamentyką, głównie herbami rodów von Haugwitz i von
Rechenberg, wcześniejszych właścicieli sławskich włości. Przystawał przy niszach, w których stały przepiękne rzeźby. Potem zabrał ją do skrzydła południowego, przedstawiając kilku badaczom księgozbiorów, na koniec znaleźli się u celu podróży. Düchter zaprosił do stołu, przystawił hrabinie krzesło, następnie - ku jej radosnemu zaskoczeniu - nastawił patefon. Kiedy biblioteczka zabrzmiała głosem Marleny Dietrich, Franziska von Haften zaczęła klaskać. - Herr Sturmbannführer, pokazał mi pan pałac, domyślam się, że te pomieszczenia, które mógł mi pan pokazać… - Pozwoli pani, hrabino, że wyjaśnię… - wszedł jej w słowo. - Nie pozwalam - pogroziła palcem wskazującym. - Chociaż jestem kobietą, to zdaję sobie sprawę z męskich tajemnic i tego, że w tym pałacu dzieją się pewnie rzeczy, o których nie wszyscy muszą wiedzieć z powodu trwającej wojny - mówiła dalej, nie pozwalając dojść esesmanowi do słowa. - Chociaż patrząc na te wystawne dania, można by pomyśleć, że wojna jest wszędzie, ale nie w Sławie - zaśmiała się zalotnie. - Zaspokoił pan mój głód pięknej architektury, za co jestem panu niezmiernie wdzięczna. Wszystko wskazuje na to, że głód natury bardziej przyziemnej też zostanie pokonany. Żywię jeszcze nadzieję na przyjemną dyskusję, bo tak trudno dziś o towarzysza do rozmów na poziomie. - A ja liczę, że sprostam oczekiwaniom pani hrabiny rzadko się zdarzało, żeby Düchter pozwalał innym prowadzić rozmowę, ten przypadek był jednym z nielicznych. - Z pewnością - rzekła, poprawiając włosy. - Przepiękna biblioteczka, zgromadzone w niej woluminy muszą być wyjątkowe… - Są - zapewnił, wiercąc się na krześle. Tak bardzo mógłby
zaimponować hrabinie, mówiąc jej o prawdziwych skarbach zgromadzonych w pałacu, niestety, te księgi były dla niej niedostępne. - Opowie mi pan coś o nich? - Oczywiście, obawiam się tylko, że o książkach mógłbym opowiadać godzinami… - rzucił nieco speszony. - Godzinami? - podłapała. - To świetnie się składa, gdyż ja godzinami mogę słuchać, jak ktoś opowiada o książkach. Proszę mi tylko obiecać jedną rzecz - ściszyła nagle głos. - Tak? - odpowiedział szeptem. - Podczas kolacji nie będziemy w ogóle rozmawiać o wojnie. Chcę się cieszyć tą piękną chwilą, przyrodą, która nas tutaj otacza, pałacem, tą biblioteczką, panem, Herr Sturmbannführer… - Ma pani moje słowo - Düchter poderwał się z krzesła. - Tymczasem pozwoli pani, hrabino, że będę czynił honory gospodarza domu - chwycił za przykrywkę wazy. - Szkoda by było, aby te frykasy wystygły. Rozdział 24 Kiedy Sturmbannführer Carl Düchter przybliżał hrabinie tajniki właściwego katalogowania kart personalnych, asystent kryminalny Anton Habicht krążył po rynku, zastanawiając się, którą restaurację lub kawiarnię odwiedzić tym razem. Nagle stanął przed kamienicą numer 9, wpatrując się w szyld „Piwnicy ratuszowej”, przypominając sobie reklamę wyczytaną w dodatku lokalnym którejś z gazet. Wynikało z niej, że jest pierwszą i najbardziej ekskluzywną kawiarnią na rynku, szczególnie polecającą się rodzinom. To akurat asystentowi kryminalnemu nie było w smak, ale wziąwszy pod uwagę, że szczycono się tutaj idealnie przechowywanymi wybornymi winami, piwami i likierami, powziął decyzjęSpojrzał w prawo, kamienica obok mieściła Dom Straży
Granicznej i działającą w nim drukarnię oraz wydawnictwo książek „Straży Granicznej Niemieckich Terenów Wschodnich”. Od lat powielano tu lokalne obwieszczenia, prasę, pocztówki oraz foldery krajoznawcze. Na lekturę książek asystent kryminalny miał jednak czas, teraz świat należał do win, likierów i piw, a najbardziej do tych ostatnich, przynajmniej tak się Habichtowi wydawało. Pod wpływem barmana zmienił jednak zdanie i zdecydował się skosztować miejscowego specjału, wódki pszennej „Sławska woda morska”, pędzonej według przepisu nieżyjącego już kupca i sławnego destylatora Josefa Rothera. Ponieważ tym razem policjant nie czekał z sutym napiwkiem, szybko poznał historię zarówno samego kupca, jak i pitnego specjału. Rother do Sławy sprowadził się w 1890 roku, a przywędrował z Nowej Rudy. Przejął jedną z karczm i szybko ją rozwinął. Dziewięć lat później, na miejscu starego browaru miejskiego, postawił budynki i piwnice do składowania spirytusu. W 1907 roku stał się właścicielem najstarszego sławskiego hotelu, „Złotej korony”, który wyremontował za kwotę 60 tysięcy marek, co stanowiło wówczas roczne dochody! Interes gorzelniczy kręcił się tak dobrze, że wraz z kilkoma chłopami założył Rother spółdzielnię gorzelniczą, potem jeszcze drugą, do tego fabrykę rektyfikacji spirytusu „Rother i Spółka”… i wkrótce był już największym przedsiębiorcą w regionie. Do historii - szczególnie męskiej części miejscowej populacji przeszedł jednak przede wszystkim jako twórca „Sławskiej wody morskiej”. Po czwartej setce wódki Habichtowi zaczął się plątać język. Po piątej przestał liczyć, chwilę później ze zdumieniem spostrzegł, iż w policyjnym brulionie notuje wszystko to, co barmanowi ślina przynosiła na język. Pisał o planowanej cenie 64 fenigów
za litr spirytusu w nadciągającej kampanii, która ledwie pokryje koszty produkcji. O zarobku gorzelni, którym praktycznie będzie tylko sprzedaż wywaru, czyli produktu odpadowego. O ponad 5 tonach kartofli przerabianych dziennie. O 7000 litrów wywaru. O tysiącu sztuk bydła i ponad dwustu świniach hodowanych przy gorzelni… Aż strach pomyśleć, co byłoby, gdyby z notatkami asystenta kryminalnego chciał się zapoznać jego szef. Na szczęście Habicht był zbyt pijany, aby się nad tym teraz zastanawiać. * Franzisce von Haften tak się śpieszyło do ukochanego, że gdy kierowca Düchtera odwiózł ją pod „Zajazd nad jeziorem” - nawet się nie przebrała, zabrała tylko torbę podróżną, chwyciła kije - to dla niepoznaki - i, zarzucając tyłem sportowego adlera na zakręcie, ruszyła w drogę. Pół godziny później meldowała się już w „Grand Hotelu”, cierpliwie drepcząc za boyem hotelowym. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, odczekała chwilę, po czym wyszła na korytarz, podeszła do okna, szukając numeru pokoju wymalowanego na szybie. Znalazła bez problemu. - Czy tym razem możemy poczekać ze sprawami służbowymi na sam koniec naszego spotkania? - rzuciła zaczepnie zaraz po tym, jak zzuła buty i osunęła ramiączko sukni. - Propozycja jest warta poważnego rozważenia - odparł Wasiak, podchodząc bliżej. - Mamy w końcu całą noc - zsunięcie drugiego ramiączka spowodowało, że sukienka opadła w dół, odsłaniając nagie ciało otulone jedynie zmysłową halką i jeszcze bardziej zmysłowymi podwiązkami podtrzymującymi pończochy. - Propozycja została jednogłośnie zaaprobowana - stanął z tyłu, przyłożył twarz do szyi i delikatnie w nią dmuchnął. - Rozpoczęcie negocjacji pokojowych od takiego stanowiska
daje wielką nadzieję na pomyślny rozwój sytuacji - bawiła się dalej. - Potwierdzam - musnął szyję ustami. - Och… - westchnęła. - Jedynym problemem mogą być trudności ze skupieniem się… - Te trudności na pewno nie storpedują negocjacji - kolejny pocałunek w szyję. - Miejmy nadzieję… - sięgnęła ręką za jego plecy, chwilę później pociągnęła z całej siły, aby jak najmocniej przywarł do niej. - Czuję pewien narastający problem… - Problem? - spytał prowokacyjnie. - Myślałem, że to będzie odpowiedni asumpt do naszych dalszych rozmów… - Asumpt, powiada pan? - odwróciła się, pozwalając wziąć na ręce. Kiedy przycisnął ją do siebie, założyła mu ramiona na szyję. - Asumpt, powiada pan? - powtórzyła, zbliżając twarz do jego głowy. - Myślę, że to faktycznie jest odpowiednia zachęta… - szepnęła i delikatnie ugryzła go w ucho raz, potem drugi, trzeci. Na więcej jej nie pozwolił, rzucając na łóżko z udawaną brutalnością. * Carl Düchter znany był tak z sumienności, jak i zamiłowania do pracy do późna. Kolacja z hrabiną mocno go pobudziła i nie chodziło tu bynajmniej tylko o zwykły zwierzęcy pociąg do pięknych kobiet, ale dużo bardziej przyziemną ekscytację emocjonalną. Jedynym sposobem skanalizowania kaskady wrażeń, który znał, była praca. Zasiadł więc do sprawdzenia ostatnio skatalogowanego księgozbioru, zeszło mu nad tym do północy. Po zamknięciu katalogu jego pierwsza myśl pofrunęła w stronę smukłej postaci Franziski von Haften, która jako żywa
jawiła mu się przed oczami bez względu na to, czy opuszczał powieki, czy nie. Miał świadomość, że uroda szła w parze z inteligencją i przebiegłością, starannie skrywaną pod maską zwyczajowej próżności. Zgasił górne światło w gabinecie i gdy ten utonął w ciemnościach, umysł Sturmbannführern zajaśniał pewną intencją. Hrabina tak bardzo przypominała znane mu arystokratki, jednocześnie będąc tak bardzo od nich różną, że w tej jednej chwili zapragnął rozwiać te wątpliwości raz na zawsze. Wyszedł na korytarz, sunął po nim niczym duch, miarowo stukając obcasami. Podszedł do drzemiącego przy głównym wejściu podoficera, delikatnie trącił go w ramię. - Sturmbannführer? - żołnierz próbował stanąć na baczność. - Bewerber SS Hans Riegelmann melduje się na rozkaz! - Spocznij - mruknął Düchter. - Zasnęło się, co? - Nie wiem, jak to się mogło stać… - tłumaczył. - Ale ja wiem, mniejsza z tym, rano stawicie się u mnie do raportu. - Jawohl! Tak jest! - Nie w sprawie zaśnięcia, Riegelmann - cmoknął z niezadowolenia. - Z samego rana, jak tylko centrala Gestapo w Berlinie oraz placówka we Wrocławiu zaczną normalnie funkcjonować, poprosi pan w moim imieniu o materiały dotyczące rodziny Aleksandra i Franziski von Haftenów z Bielic koło Kożuchowa - zerkał przez ramię, patrząc, czy żołnierz poprawnie zanotował nazwisko. - Mam pytać o coś konkretnego, Herr Sturmbannführer? - spytał rzeczowo. - Nie - zaprzeczył krótko. - Chcę dowiedzieć się o hrabinie nieco więcej, niż ona sama jest skłonna zdradzić - wyjaśnił. Z czystej męskiej ciekawości - dodał niepotrzebnie.
- Dobranoc. - Dobranoc, Herr Sturmbannführer! - Tylko, Riegelmann… - pogroził palcem. - Tym razem niech pan nie zaśnie. - Jawohl! Tak jest! - wyprężył się jak struna. Rozdział 25 Piątek 1 września 1944 Leżeli bez ruchu dobre dwa kwadranse. On ćmił papierosa za papierosem, ona delektowała się każdą kolejną sekundą szczęścia. - Muszę ci coś powiedzieć - przerwał błogą ciszę, starannie gasząc niedopałek w popielniczce. - Tylko nie to… - jęknęła. - A tak było przyjemnie… - Takie jest życie - rzucił beznamiętnie. - Dostałaś przydział do nowego zadania. - O! - uniosła się na łokciach. Kołdra zsunęła się, ukazując jędrny biust. - Co to za zadanie? - Nie wiem. - Jak to: nie wiesz? - usiadła. - Po prostu nie wiem - palcami musnął brodawkę. - Przestań! - uderzyła go w ramię najsilniej, jak potrafiła. - Przecież wiesz, że tego nie znoszę! - Już się nie denerwuj! - udał, że uchyla się od kolejnego ciosu. - Nie drocz się już i mów, co to za misja - okryła się szczelnie kołdrą. - Wiem tylko tyle, że dostaniesz nowe zadanie - wzruszył ramionami. - Szczegóły przekaże ci ktoś inny, kto, tak mam ci dokładnie powtórzyć: przyjdzie z polecenia. - Przyjdzie z polecenia? - spojrzała pytająco. - Co to znaczy? - Pojęcia nie mam - jego zdziwienie było równie autentyczne. - Mam ci to tylko przekazać. Nie wprowadzono mnie
w konkrety. Konspiracja, rozumiesz - wyszczerzył zęby. - Rozumiem - odpowiedziała równie szerokim uśmiechem, następnie dała mu delikatnego kuksańca w bok. - Musimy porozmawiać o jeszcze jednej rzeczy - rzekł, nerwowo odpalając kolejnego papierosa. - Jak kolacja u Sturmbannführera Düchtera? Niemal widziała, jak błogi nastrój ulatuje przez szparę między drzwiami i cyklinowaną podłogą. Miała świadomość, że ta chwila nastąpi, odwlekała jednak jej przyjście maksymalnie. - Opowiesz mi? - ponowił pytanie. Zaczęła mówić o fascynacji Düchtera książkami, o jego karierze bibliotekarza, o „pasjonującym życiu zawartym na kartach”, jak kilkakrotnie powtarzał. - Książki? Tylko tyle? - Wasiak nie dowierzał. - Książki. Tylko tyle - potwierdziła. - Według Düchtera księgozbiór zgromadzony w Sławie to istna mekka dla naukowców. A za takiego się ma. - Ale co ci naukowcy konkretnie tam robią? - pytał dalej. - Pojęcia nie mam. Nie chwalił się, a ja nie wypytywałam. - To po co przyjęłaś jego zaproszenie na kolację? - głos był coraz bardziej natarczywy. - Żeby się rozejrzeć po pałacu. - I rozejrzałaś się? - Widziałam tylko to, co Düchter mi pokazał - tłumaczyła. - Kilka komnat, Sala Balowa, główna klatka schodowa i biblioteczka, w której jedliśmy i rozmawialiśmy. - Rozmawialiście, tak? - Nie podoba mi się twój ton. - A mnie nie podoba się to, co robisz - odciął się błyskawicznie. - Ach tak - zacisnęła usta. - A kto, jak jeszcze przed wojną spotykaliśmy się we Wieleniu, powtarzał mi do znudzenia, że
moja misja wielokrotnie będzie wymagać wielkiego poświęcenia? Kto? - Wtedy nie wiedziałem, że cię pokocham - złagodniał w jednej chwili. - Tak mocno pokocham… - podczołgał się na łokciach, próbował ściągnąć kołdrę. Kiedy nie pozwoliła, zaczął ją głaskać czule po włosach. Przyłożył je do swojej twarzy, wciągnął powietrze, sycąc się zapachem. - Spałaś z nim? - wtem chwycił ją brutalnie za ramiona, potrząsnął. Milczała, tłumiąc wzbierające łzy. - Spałaś z tą świnią? - bezwiednie wzmocnił uchwyt. - To boli - szepnęła. - Puść mnie. Kiedy zwolnił uścisk, uderzyła go na odlew. - Przepraszam - rzekł po chwili, nawet nie dotknąwszy dłonią piekącego policzka. Jakby w ten sposób chciał przekazać, że zdaje sobie sprawę z tego, iż w pełni zasłużył na takie potraktowanie. - Jeśli chcesz wiedzieć, Düchter jest prawdziwym dżentelmenem - rzekła ze złością, zsuwając się z łóżka. - W przeciwieństwie do ciebie. - Przepraszam… - Nigdy więcej mnie tak nie traktuj! - krzyknęła, zbierając elementy garderoby z podłogi. - Nosiłam twoje dziecko! Tutaj - położyła ręce na brzuchu - pod sercem. - Nigdy go nawet nie widziałem - mruknął. - A w ogóle chciałbyś? - prowokowała. - Pytasz o coś tak oczywistego? - zaczął podnosić głos. - Pytam, bo nie zachowujesz się tak, jakby ci zależało. Milczał. - Ja też nie widziałam go od dawna - zaczęła płakać. - I nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze je zobaczę! - A musiałaś w ogóle je ukrywać? - spytał nerwowo.
- Czy to chłopiec, czy dziewczynka?! Nawet mnie, ojcu, tego nie powiedziałaś!!! - Zrobiłam tak dla naszego bezpieczeństwa - ripostowała. Komu jak komu, ale tobie chyba nie trzeba tłumaczyć, że mogłabym się stać łatwym celem dla tych, z którymi walczymy. Nie mówiąc o łatce ladacznicy, jaką by mi przypięto. - Ja nigdy tak o tobie nie myślałem… - Nigdy? - spojrzała krzywo. - A chwilę temu, kiedy pytałeś, czy spałam z tą świnią Düchterem? Musiała celnie trafić, bo nawet się nie odezwał. - A teraz wyjdź, bo chciałabym się ubrać. - Wychodzisz? - Wracam do Sławy, nie chcę tu być ani minuty dłużej. - Zostań… - Nie! - warknęła. - Wyjdziesz czy mam się ubierać na korytarzu? * Wyszła praktycznie bez pożegnania. Nie lubiła podróżować nocą, ale nie chciała zostawać z nim dłużej. Marzyła tylko o łóżku w zajeździe i szklance gorącego mleka. Jechała szybko, zbyt szybko. Na ostrym zakręcie w Starym Widzimiu nieomal straciła panowanie nad swoim sportowym adlerem. Oczy zalane łzami też z pewnością nie pomagały prowadzić. Gdyby nie specjalistyczne szkolenie, które przeszła jeszcze przed wojną w Automobilklubie Wielkopolskim przygotowane pod kątem brawurowych ucieczek - mogłaby skończyć na jednym z wysokich drzew rosnących tuż przy drodze. Zwolniła i do Sławy nie przekraczała już rozsądnej prędkości. Parkując przy budynku, zignorowała alarm kończącego się paliwa, odłożyła tankowanie na później. Na powitanie recepcjonisty odburknęła niegrzecznie, po czym - zrezygno-
wawszy z mleka - poszła prosto do swojego apartamentu. W ubraniu padła na łóżko i zaczęła szlochać. * Asystent kryminalny obudził się z potwornym kacem i jeszcze potężniejszym bólem głowy. Mimo to - ku swojemu zaskoczeniu - był dziwnie rześki i pobudzony, pozytywnie nastawiony do całego świata. Zamówił jajka po wiedeńsku, śledzia po cygańsku i dużą kawę. W trakcie śniadania połknął dwie aspiryny i chwilę później, gwiżdżąc radośnie, zmierzał już w kierunku ratusza, ciesząc się z zachmurzonego nieba. Na posterunku usiadł do ponownej lektury pamiętnika Ingrydy Sauer, czytając mozolnie każdy wpis raz jeszcze, robiąc przy tym szczegółowe notatki. Czuł, że to właśnie tutaj znajduje się klucz do rozwiązania zagadki, wytrych, którego za pierwszym podejściem nie udało mu się znaleźć. Reiner i Schymura co chwilę patrzyli po sobie z niedowierzaniem. Gdyby mogli, zaczęliby pewnie szczypać się nawzajem, aby sprawdzić, czy jawa nie jest jednak snem. To był przecież pierwszy raz, kiedy asystent kryminalny był dla nich obu miły. Szefowi sławskiej żandarmerii zaraz po przyjściu na posterunek zapowiedział popołudniowe zacieśnienie więzów współpracy i pójście na wspólne piwo. Potem zaś komplementował idealnie wyprasowany mundur Schymury. * W Sławie było 7 stacji benzynowych, w tym dwie zlokali zowane w samym rynku. Franziska von Haften podjechała pod dystrybutor naprzeciwko hotelu „Złota korona”, czekając, aż zjawi się ktoś do pomocy. Zaczęła mocować się z wlewem paliwa, ale, wciąż zdenerwowana nocną kłótnią, nie mogła sobie poradzić. - Pomóc pani?
- Będę wdzięczna - rzekła, podnosząc głowę. Spodziewała się kogoś z hotelu, tymczasem obok stał mężczyzna w średnim wieku, w śmiesznym kapeluszu na głowie. - Najwyraźniej się zaciął - mężczyzna zaczął mocować się z mechanizmem. - Przychodzę z polecenia pana Koziołka. Zastygła w bezruchu, lustrując uważnie otoczenie. W pobliżu nikogo nie było. - Zmiana priorytetów - udawał, że wciąż walczy z wlewem. Od dzisiaj zostawia pani wszystkie zadania i koncentruje się na jednym: interesuje nas, co dzieje się w odmętach Śląskiego Morza. Pani obserwacje hangaru potwierdza kolejarz, który widział tajemniczy ładunek kilka dni temu. Odpowiada podanej przez pani charakterystyce. Ładunek, oczywiście, nie kolejarz. - Oczywiście - udawała, że z uwagą przygląda się jego zmaganiom. - Alianci donoszą, że naziści prowadzą daleko zaawansowane prace nad skonstruowaniem jakiejś niezwykle tajnej broni, która może zmienić losy wojny. Do niedawna wiadomo było tylko tyle, że w projekt ten osobiście jest zaanga żowany Heinrich Himmler. Sławę wytypowano jako jedno z miejsc do sprawdzenia, ponieważ tutejszy pałac jest jednym z ulubionych Reichsführera. Ponadto posiadamy informacje, że to pozornie spokojne miasteczko ma kluczowe znacznie dla tych badań, choć nie mamy pojęcia na czym ta istotna rola polega. Podejrzewamy, iż na jeziorze prowadzone są testy miniaturowych łodzi podwodnych, być może uzbrojonych w inteligentne torpedy. Na razie to tylko domysły. - A ja mam je potwierdzić. - Będzie pani tankować? - w końcu się udało. - Trzeba tak ryzykować i publicznie przekazywać mi instrukcję? - odpowiedziała gniewnie. - Nie można było wy-
korzystać zwykłego kanału komunikacji? - To konieczność, madame - uśmiechnął się, uchylając kapelusza. - Im mniej osób wie o sprawie, tym lepiej. - Podejrzewacie przeciek? - To tylko standardowe zabezpieczenie - ukłonił się raz jeszcze. - Dziękuję za pomoc - ruszyła w stronę hotelu. - Moja intuicja podpowiada mi, że klucz do jeziora znajduje się nie w marinie, tylko w pałacu. Ale dostanie się do niego niepostrzeżenie jest niemożliwe. Raz tam byłam, ale widziałam tylko to, co chciano, żebym zobaczyła. - Dlatego teraz ktoś pani pomoże. - Kto? - zatrzymała się w pół kroku. - Proszę znaleźć stolarza. Nazywa się Marian Lasotzki ponownie uchylił kapelusz. - Przez jakiś czas Józef nie będzie się z panią kontaktował. Tak będzie lepiej dla wszystkich dodał z dziwnym wyrazem twarzy. Odwróciła wzrok, wpatrując się w drzwi hotelu, w których chwilę później pojawił się pracownik ubrany w gumowy fartuch. Kiedy tankował automobil, intensywnie rozmyślała. Dlaczego to nie Józef przekazał jej zmianę rozkazów? Dlaczego centrala ryzykowała, przysyłając nowego posłańca? Może Józefa odwołano w inny rejon, do innego zadania? Jeśli to była nagła decyzja, nie miałby możliwości poinformowania jej. Ale przecież ostatniej nocy jeszcze się spotkali… „Tak będzie lepiej dla wszystkich” - w głowie dudniły jej słowa mężczyzny w śmiesznym kapelusiku. I to jego spojrzenie, gdy je wypowiadał. - Płacić można w recepcji - chłopak w gumowym fartuchu skinął nieznacznie głową. - Dziękuję - ruszyła w stronę hotelu. Kiedy wróciła, zapuściła silnik, skierowała się w stronę Ra-
dzynia, mając ochotę na przejażdżkę bez celu. A może Józef po prostu przestał ją kochać i postanowił od niej uciec, tak bez pożegnania? To byłoby nawet w jego stylu… Poczuła łzy napływające do oczu. Sekundę później zacisnęła zęby, powtarzając sobie w duchu, że musi być mocna, mocna, mocna! Dla siebie i dla dziecka! Kiedy pomyślała o nim, coś w niej pękło. Zaczęła płakać, najpierw cicho, pochlipując, po kilku minutach łkanie przeszło jednak w głośny szloch. Zatrzymała się na wysokości parku. Nie była w stanie prowadzić. Rozdział 26 Schymura, korzystając z wyjścia Habichta do toalety, szepnął szefowi, że podejrzewa asystenta kryminalnego o zaordynowanie sobie jakiegoś lekarstwa na poprawienie humoru. - Podobno aptekarz, jak sif koło niego dobrze zakręci, potrafi wyjąć coś spod lady - mrugnął znacząco. - Ja tam myślę, że on po prostu w końcu, jak na porządnego chłopa przystało, podupczył - Reiner miał swoją własną koncepcję. - Ale jego małżonka została w Głogowie - zdziwił się. - Schymura, jak wy mało wiecie o życiu - rzekł melancholijnie. - Mężczyzna w potrzebie potrafi sobie poradzić. - Aaa! - w oczach pomocnika żandarma pojawił się błysk zrozumienia. - Tak jak esesmani z pałacu, do których chodzą te panie? Szef sławskiej żandarmerii potaknął z politowaniem. - Cisza - syknął, gdy w drzwiach pojawiła się postać policjanta. Kwadrans później Habicht przewrócił ostatnią stronę, sięgnął do notatek, niedługo potem jęknął zawiedziony. Żadnych tropów, które mogłyby go dokądś zaprowadzić. Pustynia szczegółów, emocji, zupełnie, jakby autorka była
pozbawiona przemyśleń i ekscytacji właściwych nastolatce. Wtem spojrzał na pomocnika żandarma i już miał z czymś wypalić, kiedy w głowie pojawił się błysk zrozumienia. Bez słowa wyszedł z posterunku, zaczął biec do sklepu tekstylnego. Poprosił Hildę Sauer na bok i spytał, czy czytała pamiętnik córki. Kobieta była wyraźnie speszona, nie wiedziała, co odpowiedzieć. - Nic pani nie grozi - zapewnił szybko. - Muszę to wiedzieć. To może być pomocne w śledztwie. - Czytałam - przyznała. - Córka o tym wiedziała? - Nie rozumiem… - Czy córka mogła się domyślać, że pani czytuje jej wpisy w pamiętniku - Habicht wznosił się na wyżyny cierpliwości. - Chowała go przede mną - zauważyła. - Gdzie? Między broszury? - wspomniał miejsce, w którym go znalazł. - Nie - zaprzeczyła. - Najlepiej będzie, jak panu asystentowi kryminalnemu pokażę. Zaprowadziła go do pokoju Ingrydy, podniosła łóżko, pokazała na dodatkową pierzynę. - Tam go trzymała, pod spodem - wyjaśniła. - To byłoby zbyt oczywiste - myślał na głos. - Mogę się rozejrzeć? Hilda Sauer nie miała nic przeciwko. Habicht zaczął myszkować, w końcu podszedł do kratki wentylacyjnej pod oknem, stuknął raz, drugi, ta wypadła z brzękiem. Włożył rękę do środka, wyjął rulon zawinięty w kawał płótna, dzierżąc go jak złoty medal zdobyty na olimpiadzie w Berlinie. - Muszę się z nim zapoznać - rzucił, odwinąwszy płótno.
- Ale… - kobieta była zaskoczona i jednocześnie przerażona faktem, że ktoś będzie czytał wpisy córki, których ona nie widziała jeszcze na oczy. A jeśli znajdowało się tam coś niewłaściwego? - Droga pani - szepnął. - Nie interesuje mnie, jakie macie państwo poglądy na politykę, rozumiemy się? - Habicht najwyraźniej umiał czytać w myślach. Potaknęła nerwowo. - Ten pamiętnik jest niezwykle ważnym dowodem w sprawie morderstwa i jako taki może być przeze mnie zarekwirowany. Wtenczas znajdzie się w aktach sprawy i będzie do niego miało dostęp wiele osób - zrobił pauzę, aby waga słów dotarła do bladej już Hildy Sauer. - Możemy też załatwić to drogą nieoficjalną: pożyczę pamiętnik, przeczytam i pani zwrócę, a jego treść pozostanie między mną, panią i nieżyją ca już Ingrydą. Co pani na to? - Zgadzam się, panie asystencie kryminalny - szepnęła nerwowo. - Zgadzam się! * Franziska von Haften spacerowała nad brzegiem jeziora ponad godzinę. Przez ten czas uspokoiła się na tyle, aby móc poprowadzić automobil. Wróciła do „Zajazdu nad jeziorem”, do bagażnika zapakowała składany kajak, nieprzemakalny worek z suchym ubraniem na zmianę i wiosło. Tym razem, wyjeżdżając na Seestrasse, skręciła w lewo, w kierunku Lubogoszczy. Przejechała tę miejscowość wypoczynkową, która w walce o turystów deptała Sławie po piętach, następnie minęła Dąb - malutką wieś o nazwie pochodzącej od ogromnego dębu, pomnika przyrody - a kilkaset metrów za Wyspą Kormoranów zaczęła bacznie przypatrywać się lewej stronie drogi. Wkrótce dostrzegła zjazd nad jezioro prowadzący do niewielkiej Zatoki Krępińskiej. Wje-
chała adlerem w zarośla najdalej jak tylko się dało, starając się przy tym nie porysować lakieru. Kajak wraz z resztą wyposażenia zaniosła nad samą wodę, starannie ukryła w stercie zeszłorocznych liści, dokładnie sprawdzając, czy jest niewidoczny dla ludzkich oczu. Zadowolona z wyników pracy, przystanęła nad zatoką, sycąc się pięknymi widokami. Od mariny dzieliło ją stąd mniej więcej 6 kilometrów wzdłuż brzegu. Miała nadzieję, że było to na tyle daleko, aby nocna eskapada nie wzbudziła czyjejś ciekawości. Tylko utrzymanie jej w absolutnej tajemnicy gwarantowało sukces i bezpieczeństwo. * Akta hrabiny, które wylądowały na biurku Sturmbannführera Düchtera - a które przesłano dalekopisem - nie były grube, ale w tym konkretnym przypadku potwierdzało się powiedzenie, że czasami nie liczy się ilość, a jakość. Esesman błyskawicznie przemknął przez podstawowe informacje o pochodzeniu Franciszki Maciejków, poświadczenia o zniemczeniu przebiegającym we wzorowy sposób, w końcu zapiski o kłopotach finansowych rodziny w czasie wielkiego kryzysu. Potem były wzmianki o wakacjach u rodziny w Starej Polsce, konkretnie we Wieleniu Zaobrzań- skim. W sumie nic godnego większej uwagi. Za to, kiedy zaczął czytać fragment poświęcony karierze jej męża, ciekawość została potężnie rozbudzona. Carl Düchter miał analityczny umysł, w wolnym czasie pasjami bawił się w składanie puzzli. Kojarzenie ze sobą pozornie oderwanych elementów było dla niego chlebem powszednim. Nic więc dziwnego, że tak bardzo uderzyły go zajęcia, którym poświęcał się hrabia Aleksander. To zmieniało postać rzeczy diametralnie. I nakładało na
niego obowiązek dostrzeżenia w Franzisce von Haften nie tylko kobiety, ale niezwykle groźnej przeciwniczki. Sturmbannführer nie miał ku temu żadnych racjonalnych powodów, ale intuicja podpowiadała mu, że coś może być na rzeczy. Zaczął stukać palcami w spięte kartki papieru. Spojrzał, do przeczytania zostały zaledwie dwie strony. Wrócił do lektury, uśmiechając się szeroko na widok kolejnej informacji: hrabina zamawiała luksusowe pantofle w tej samej włoskiej firmie Ferragamo co Ewa Braun. Przewrócił kartkę, wbił wzrok w ostatnią z nich, zamarł. Wpatrywał się w sygnaturę akt opatrzonych wielką pieczęcią Abwehry. Odręczny dopisek informował, że kopia tej części dokumentacji zostanie dostarczona w niedzielę. Düchter uśmiechnął się szeroko na myśl, że najciekawszy rozdział dossier hrabiny dopiero przed nim. Praca z książkami nauczyła go cierpliwości, ale wiedział, że tym razem czekanie będzie wiele kosztować. Rozdział 27 Asystent kryminalny wrócił do hotelu, zamówił potężną kolację, zjadł ją ze smakiem i dopiero wówczas zasiadł do lektury. Już po kilku zdaniach wiedział, że dobrze trafił. Ta wersja pamiętnika była zdecydowanie pikantniejsza! Czytał stronę po stronie i początkowy entuzjazm zaczął go jednak opuszczać. W kolejnych wpisach nie było bowiem niczego, co mogłoby naprowadzić na trop seryjnego mordercy, a na to przecież tak bardzo liczył. Owszem, Ingryda Sauer co rusz emocjonowała się, pisząc o miłości do „najprzystojniejszego z kadetów”, ale jedyne spotkanie z nim odbyło się przy okazji kupna feralnych dla Habichta guzików. Najgorsze, że ani razu nie podała imienia chłopca, jak więc miał dojść, który to z nich? Wpisy były pełne egzaltacji i miłosnych uniesień,
niezwykle barwne literacko, co trzeba było przyznać autorce, ale do sprawy seryjnego mordercy nie wnosiły nic. Policjant, wściekły, rzucił brulion na podłogę. Hilde Sauer niepotrzebnie się bała, córka słowem nie wspomniała o swoich rodzicielach. Jedyną osobą, która występowała na kartach pamiętnika, oczywiście oprócz „najprzystojniejszego z kadetów”, była jej serdeczna przyjaciółka Truda. Może ona wiedziałaby coś więcej - chwycił się nadziei. Ile nastoletnich Trud mogło mieszkać w Sławie? Co najwyżej kilka… Habicht aż klasnął, ciesząc się z zadania, jakie rankiem postawi przed żandarmami. Spojrzał na zegarek, był kwadrans na dziewiątą wieczorem. Reiner pewnie już leżał w łóżku i kręcił tego swojego wąsa. A może trzeba było przerwać mu sielankę i zerwać do roboty, każąc doprowadzić na przesłuchanie wszystkie Trudy? Wystarczył jeden telefon… Asystent kryminalny już miał ruszyć do recepcji, gdy nagle poczuł niezwykle mocne ćmienie w tyle głowy. Zaczął masować bolące miejsce, zastanawiając się, co robić. Musiałby Reinerowi tłumaczyć, w czym rzecz, potem czekać na zdanie raportu, w końcu przesłuchać doprowadzone dziewczęta. Szkoda było na to snu. Jutro też przecież był dzień, a kilka godzin zwłoki nic nie mogło zmienić. * Trzy kwadranse na dziewiątą wieczorem Franziska von Haften wyszła z apartamentu, przeszła obok recepcji, wymieniając uprzejmości z nocnym recepcjonistą, po czym odetchnęła świeżym, aczkolwiek nieco chłodnym powietrzem. Tyle razy wychodziła wieczorem z kijami, że nikogo już to nie dziwiło. Przystanęła przed głównym wejściem, patrząc na cienie rzucane przez dwie stylowe lampy wiszące przy drzwiach i
rozświetlające powoli zapadającą noc. Wymachując ramionami dla rozgrzewki, rzucała ostrożnymi spojrzeniami. Kiedy w oddali ujrzała wzmocnione patrole strażników strzegących dostępu do mariny, poczuła rosnącą ekscytację. Pierwszy raz podwojono straże, najwyraźniej tej nocy coś miało się stać… Trasę znała znakomicie. Ponieważ musiała nadłożyć nieco drogi, dojście do kajaku zajęło jej równą godzinę. Sprawdziła, czy ktoś nie manipulował przy kryjówce, uspokojona, przebrała się. Chwilę później złożony kajak sunął już po wodzie, napędzany cichymi uderzeniami wiosła. Nie śpieszyła się, miała czas. Zatrzymała się w zaroślach Wyspy Kormoranów, zaczęła bacznie lustrować wodę przed sobą. Kiedy nie dostrzegła nic podejrzanego, ruszyła dalej. Po godzinie dopłynęła do Wyspy Ptasiej, znów zrobiła postój. Tym razem nie ograniczyła się do wzrokowego sprawdzenia okolicy, dodatkowo posmarowała twarz i szyję czarnym mazidłem, aby do minimum ograniczyć ryzyko dostrzeżenia przez niepowołane oczy. Gdy skończyła, do jej uszu dobiegł dziwny dźwięk. Najpierw pomyślała, że to jakiś ptak, zamiast odpoczywać po wyczerpującym dniu, bawi się w szukanie partnerki. Jakiś czas potem jednak odgłos się powtórzył i wtedy wiedziała już, że nie został wydany przez żadne żywe stworzenie, a odpowiedzialne za niego było urządzenie stworzone ręką człowieka. Kiedy w odstępie kilkuminutowym powtórzył się jeszcze pięć razy, potrafiła go przyporządkować: przypominał syk wody wypuszczanej z syfonu. Ale, u licha, co syfon robił na powierzchni Śląskiego Morza? Wyjęła lornetkę, ale lustrowanie tafli wody za jej pomocą było pracą tak samo bezowocną jak wysiłki mitologicznego Syzyfa, ciemności spowijały jezioro dokumentnie. Co gorsza, nad wodą
zaczęła tworzyć się mgła. Sięgnęła po wiosło, zdecydowana płynąć dalej dopóty, dopóki będzie widziała mniej więcej, dokąd zmierza. Po kwadransie była pewna, że tajemniczy dźwięk pojawił się znów, co ważniejsze, niedaleko. Płynęła nadal, we mgle, nie mając pojęcia, w którym miejscu jeziora się znajduje. Była bliska paniki, wiedziała bowiem, co grozi tym, którzy na tak dużym akwenie stracą orientację. Gdyby rano ktoś dojrzał ją z brzegu, mogłaby mieć poważne kłopoty. Pocieszała się, że w sukurs przyjdzie kompas, z którym nie rozstawała się podczas spacerów z kijami. Przez moment zastanawiała się nad wycofaniem, ale ciekawość wzięła górę. Tym bardziej że świst zaczął przybierać na sile i pojawiał się z coraz większą częstotliwością. Po kilku kolejnych minutach wiosłowania i błąkania się w kółko straciła zapał. Już miała wyjąć kompas, aby wyznaczyć kierunek drogi powrotnej, gdy uszy niemal rozsadził potężny hałas sprężonego powietrza wtłoczonego w wodę. Jak na zamówienie mgła poszła w górę, odsłaniając taflę jeziora. Dostrzegła, że zboczyła mocno z kursu i znajdowała się mniej więcej półtora kilometra od Marine Hitlerjugend. Rozglądała się wokół, szukając źródła tajemniczego odgłosu, bezskutecznie. Wtem, mniej więcej trzysta metrów od niej, z wody wyskoczył potężny stalowy cylinder. Nie trzeba było być żołnierzem, nie trzeba było być fascynatem wojskowości, aby już na pierwszy rzut oka móc ocenić, z czym ma się do czynienia. Franziska von Haften wiedziała doskonale. Miniaturowej łodzi podwodnej nie sposób było pomylić z żadną inną rzeczą na całym bożym świecie. Nagle spostrzegła, że obiekt płynie prosto na nią, błyskawicznie zwiększając prędkość. Czyżby ją dostrzeżono? Ta myśl
sprawiła, że pó plecach przebiegły jej ciarki. Chwyciła za wiosło, ale zrobiła to zbyt nerwowym ruchem i ułamek sekundy później mogła już tylko patrzeć, jak znika w czeluściach Śląskiego Morza. Spojrzała przed siebie, łódź nie zmieniła kursu, dystans zmniejszył się do zaledwie stu metrów. Decyzję podjęła momentalnie. Wyrzuciła nieprzemakalny worek, wcześniej poluzowując sznur tak, aby woda wpłynęła bez przeszkód do środka. Potem odbiła się od kajaka i skoczyła do wody. W linii prostej miała do brzegu niecały kilometr, problem w tym, że wówczas dopłynęłaby zbyt blisko strażników patrolujących marinę. Musiała więc znacznie nadłożyć drogi. Dopiero po pięciu kwadransach - w tym trzech odpoczynkach, kiedy kładła się na wodzie na plecach, uspokajając oddech - dotarła do celu. Kiedy poczuła grunt pod nogami, zachłysnęła się szczęściem. Padła na ziemię bez życia i leżała tak całe pół godziny. Potem, szczękając zębami, ruszyła w miejsce, w którym zostawiła ubranie. Dotarła tam po 2 godzinach, przebrała się, a następnie zakopała w stercie liści i zasnęła. O świcie obudziła się potwornie przemarznięta. Aby nie przedłużać cierpienia, chwyciła za kije i ruszyła w stronę Sławy. Jak gdyby nigdy nic weszła do hotelu, sprawiając wrażenie powrotu z porannego spaceru. Jedynie wprawny obserwator dostrzegłby brud za paznokciami i zbyt mocno potargane włosy, przynajmniej jak na hrabinę znaną z dbałości o urodę. Na szczęście dla Franziski von Haften recepcjonista nie dość, że nie należał do zbyt spostrzegawczych, to jeszcze miał dosyć specyficzne podejście do obowiązków i najzwyczajniej w świecie spał. Rozdział 28 Sobota 2 września 1944
Asystent kryminalny stawiał ostrożnie nogi na kolejnych stopniach, wdrapując się na drugie piętro ratusza. Tempo nie było jednak spowodowane zmęczeniem policjanta, a potwornym bólem głowy, który towarzyszył mu od samego rana. Pamiętał, że kilka drewnianych schodów skrzypiało ze starości, pragnął uniknąć świdrującego zgrzytu, bojąc się, że rozsadzi mu czaszkę. Obawiał się niepotrzebnie, żaden ze stopni nie spowodował wylewu krwi do mózgu, za to niewiele brakowało, a stałoby się tak zaraz po wejściu na posterunek. Habicht nie zdążył jeszcze zarządzić poszukiwań wszystkich dziewczynek o imieniu Truda, kiedy telefon zaczął natarczywie terkotać. - Czy ktoś zareaguje? - asystent kryminalny skrzywił się, zakrywając jednocześnie uszy. Telefon odebrał Reiner, chwilę słuchał, po czym rzekł: - Do pana. Głogów. Habicht ujął słuchawkę w dłoń. Rozmawiał krótko. - Prosiłem kolegów o sprawdzenie, czy w ostatnich latach na terenie Rzeszy nie miały miejsca podobne zbrodnie - rzekł wyjaśniająco, gdy tylko skończył telefonować. - Niech zgadnę - szef sławskiej żandarmerii cmoknął wymownie - nie miały. - Zgadł pan. Wtem drzwi posterunku niemal wyleciały z zawiasów. Stanął w nich burmistrz Otto Dibelius. Już po wyrazie jego twarzy zgromadzeni w środku wiedzieli, że stało się coś złego. - Córka Martina Wernitza nie żyje - burmistrz trzęsącą się ręką otarł pot z górnej wargi. - Została zamordowana. - Wiadomo, jak? - Habicht zdawał sobie sprawę, że za kilka chwil zobaczy ciało na własne oczy, ale ciekawość była jego drugą naturą. - Znaleziono ją z nożem wbitym w oko - odpowiedział,
ponownie wycierając skórę pod nosem. Habicht i Reiner wymienili znaczące spojrzenia. - Może to nie morderstwo? - Schymura włączył się do dyskusji. - Może sama sobie wbiła nóż w oko? Może się poślizgnęła? - Akurat - uciął asystent kryminalny. - Gdzie to się stało? - W domu - odrzekł burmistrz. - Bahnhofstrasse 6. To naprzeciwko poczty. - Biedna Truda, miała dopiero czternaście lat… - szepnął Reiner. - Biedny Martin… - Co pan powiedział? - Habichtowi zadrżały kolana. - Martin, ojciec dziewczynki… - Reiner kręcił nerwowo wąsa. - Jej matka zmarła kilka lat temu. - To imię wcześniej - twarz asystenta kryminalnego wykrzywił grymas oczekiwania. - Truda - rzekł cicho Reiner. - Tak ma na imię dziewczyna… Tak miała na imię - poprawił się machinalnie. Policzki Habichta pobladły, stając się jaśniejsze od niedawno bielonych ścian posterunku. - Ile Trud mniej więcej w wieku od dziesięciu do dwudziestu lat mieszka w Sławie? - spytał asystent kryminalny po dłuższej chwili. - Truda Wernitz jest jedyną dziewczyną w tym przedziale wiekowym - odpowiedział Reiner po namyśle. - Potwierdzam - dodał Schymura. Kolor twarzy asystenta kryminalnego mógł z powodzeniem konkurować z krystaliczną bielą antarktycznego śniegu. * Düchter akurat zbijał skorupkę trzeciego jajka, kiedy w drzwiach pojawiła się postać Josefa Sabutscha. - Przepraszam, że przeszkadzam w śniadaniu, Herr Sturmbannführer, ale kazał pan meldować o wszystkich nietypo-
wych zdarzeniach mających miejsce w mieście i najbliższej okolicy. - Tak, kazałem - sprawnym ruchem odciął stożek białka, aby dostać się do niemal czerwonego żółtka. - Co takiego się stało? - Rano rybacy znaleźli dryfujący kajak. - Gdzie? - W zatoczce naprzeciwko naszego pałacu - wycelował palcem w okno wychodzące na jezioro. - To pewnie nic takiego, ale uznałem, że powinien pan o tym wiedzieć. - Bardzo dobrze pan uznał, Herr Rottenführer - pochwalił. Wiadomo, czyj to kajak? - Nie - odpowiedział szybko. - Rozesłałem ludzi do restauracji nad jeziorem, zajazdu i wypożyczalni, żeby popytali, czy ktoś nie szukał swojej zguby. Nikt taki się nie zgłosił. - Dziwny zbieg okoliczności… - szepnął Düchter pod nosem. - Coś jeszcze? - Tak - zdecydował momentalnie. - Pojedzie pan teraz do Radzynia i przywiezie pracownika tamtejszej stacji meteorologicznej. Chcę z nim zamienić kilka słów. - Oczywiście. - Tylko proszę to zrobić uprzejmie - zastrzegł. - Jawohl! Tak jest! * Pół godziny później Düchter witał już wylewnie swojego gościa. Zaproponował herbatę, a dla ukrycia prawdziwego celu wizyty, zagaił pytaniem o bioklimatyczne warunki życia nad Śląskim Morzem. Pracownika stacji pomiarowej opadów deszczu z Radzynia nie trzeba było zachęcać, znany był z tego, iż chętnie i barwnie opowiada o geografii, meteorologii i przyrodzie. - Tutejsze warunki bioklimatyczne, jak pan pewnie wie,
Herr Sturmbannführer, sprzyjają leczeniu schorzeń górnych dróg oddechowych - zaczął swą opowieść. - Malkontenci, szczególnie reprezentujący konkurencyjne kurorty, stawiają nam taki mianowicie zarzut, że duża liczba rozlewisk i bagien, w których często stoi woda, jest przyczyną gromadzenia się wilgoci, a to z kolei mogłoby być powodem schorzeń reumatycznych. Ale to są ignoranci niemający pojęcia o tematach, na które się wypowiadają. Nie wiedzą, a może nie chcą wiedzieć, że zasadniczą kwestią jest tutaj odpowiedź na pytanie, z jakiego kierunku… - Wieją wiatry? - Düchter nie mógł się powstrzymać przed próbą popisania się wiedzą. - Pan wybaczy, Herr Sturmbannführer, ale my, pracownicy służby meteorologicznej, mamy takie powiedzenie, że wiatry to wieją wtedy, kiedy je puszcza człowiek - zaśmiał się głośno. - W przypadku zjawiska atmosferycznego mówimy zawsze o wietrze w liczbie pojedynczej. Tak więc mamy do czynienia z przewagą wiatru z kierunków południowo-zachodnich, mówiąc krótko: znad Puszczy Karolackiej. Teraz trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie o rodzaj lasów w tejże puszczy. Większość to lasy sosnowe, które wydzielają lecznicze olejki eteryczne, za sprawą przeważającego kierunku wiatru trafiające nad nasze miasto i okolicę. A to jeszcze nie wszystkie fakty! - sięgnął po filiżankę, wypił kilka łyków herbaty. - Słucham, słucham - Düchter uwielbiał takie naukowe tyrady, wzbogacał dzięki nim swą i tak ogromną wiedzę. - Kolejnym krokiem naszej analizy są rzędne terenu. Śląskie Morze ma rzędne mniej więcej na poziomie 57 metrów nad poziomem morza. Wzgórza w Puszczy Karolackiej to mniej więcej 120 metrów nad poziomem morza, dodajemy do tego 20-30 metrów wysokości sosen. Wychodzi nam około 90 me-
trów różnicy poziomów. Chmury deszczowe to z reguły chmury niskiego piętra. Na wspomnianych przeze mnie wzgórzach puszczańskich zahaczają więc o wierzchołki drzew, przez co właśnie tam pozbywają się większości opadów i nad jeziorem oraz miastem zrzucają już znacznie mniej deszczu. Trzeba dodać do tego fakt, iż olejki eteryczne emitowane do atmosfery przez bory sosnowe mają działanie bakteriobójcze i grzybobójcze. Tak wzbogacone powietrze schodzące nad Sławę jest niezwykle korzystne dla płuc i górnych dróg oddechowych. - Od pierwszego dnia pobytu tutaj czułem, że zdrowieję, tylko nie wiedziałem, jak to się dzieje - Düchter uśmiechnął się szeroko. - Teraz już wiem. - Cieszę się, że mogłem pomóc! - Skoro już pana tutaj fatygowałem, to pozwolę sobie na jeszcze jedno hipotetyczne pytanie - na biurku z dębowego drewna rozłożył mapę jeziora. - Przypuśćmy, że znaleźlibyśmy w zatoczce koło pałacu małą jednostkę pływającą. Dałoby radę wyznaczyć mniej więcej rejon, z którego tutaj przydryfowała? - Jak mała byłaby to jednostka pływająca, Herr Sturmbannführer? - Powiedzmy, że wielkości składanego kajaka. - Istotna jest jeszcze pogoda, konkretnie wiatr. - Przyjmijmy, że to były takie warunki pogodowe jak minionej nocy. - Czyli niemal bezwietrznie - wodził palcem po mapie. - Oczywiście trzeba brać poprawkę, ale stawiałbym na okolice Wyspy Ptasiej. - Dziękuję panu bardzo - Düchter wyciągnął dłoń, po czym ujął rękę meteorologa w żelaznym uścisku. - Ta rozmowa była rozmową poufną, dobrze?
- Oczywiście, Herr Sturmbannführer! - Bardzo się cieszę - dopiero teraz zwolnił uścisk. Chwilę po tym, jak gość z Radzynia opuścił gabinet Düchtera, ten ostatni kazał w trybie pilnym wezwać Habichta i Reinera. Rozdział 29 - Chce się pan założyć, Herr Kriminalassistent, że dziewczyna z tego właśnie balkonu podziwiała kadetów? - spytał Reiner, gdy tylko minęli skrzyżowanie Bahnhofstrasse z Seestrasse. Habicht zadarł głowę i w tym samym momencie jęknął, czując ból rozsadzający czaszkę. - Mnie też głowa łupie od samego rana - szef żandarmów wyjął aspirynę z kieszeni. - Jakby mi ktoś wczoraj wieczorem przywalił dębową deską. - Kamienica raczej prosta, trochę zdobień, nic więcej. Ale balkon piękny - ocenił Habicht. - Mało tu u was, w Sławie, balkonów, Herr Hauptwachtmeister. - Ano mało - połknął tabletkę. - Tak wyszło. - Wchodzimy. Martin Wernitz razem z jedyną córką zajmowali obszerne mieszkanie na piętrze. Habicht złożył kondolencje, po czym przeszedł do pytań. W piątek po południu Truda była na godzinach biblijnych w sklepie kolonialnym Pfliegera przy Bahnhofstrasse 1. Godziny te odbywały się dwa razy w tygodniu. Dzieci miały do wyboru albo przyjść do sklepu, albo iść do kościoła. Większość wybierała Pfliegera, bo tutaj, zaraz po rozpoczynającym śpiewie i krótkiej modlitwie było częstowanie ciastem, a dopiero potem studiowanie zadanego fragmentu Pisma Świętego. Kiedy dziewczyna wróciła, przyrządziła kolację dla ojca i
siebie, zjedli ją razem. Po posiłku Martin Wernitz wyszedł do szewca na piątkowego skata z nim i jego małżonką. Na graniu zeszło gdzieś do północy. Gdy wrócił, nie chciał budzić córki, więc nie zaglądał już do jej pokoju, tylko poszedł spać. Rano, kiedy dziewczyna nie wstała, zaniepokoił się. Wszedłszy do pokoju, zemdlał. - Zaraz my dokonamy oględzin - rzucił Habicht, kończąc przesłuchanie. - Jeszcze jedno pytanie: czy córka wychodziła na balkon podczas marszów chłopców z Hitlerjugend? - Tak - odpowiedział. - Czy to ma jakiś związek? - Panie Wernitz, wiem, że przeżył pan wstrząs i nie chcę, aby zabrzmiało to niegrzecznie, ale od zadawania pytań jest Kriminalpolizei. Tak? - Oczywiście - zapewnił. - Córka często przypatrywała się tym marszom? - Tego to nie umiem powiedzieć, bo w ciągu dnia pracuję w drukarni… Ale co rusz mówiła o tych kadetach, więc chyba często im się przyglądała. - Zadurzyła się może w którymś? - Tego też nie wiem… O tych sprawach z córką rozmawiała zawsze żona, że mną, mężczyzną, to już nie chciała… Ale wiem, że szczególnie podobał się jej taki jeden chłopiec, strasznie przystojny i wysoki. - Dziękuję - Habicht spojrzał na Reinera, ten triumfował. Pan tu teraz poczeka, my pójdziemy zobaczyć zwło… - urwał. - Pójdziemy do pokoju córki. Asystent kryminalny jako pierwszy przestąpił próg, Reiner niecierpliwie deptał mu po piętach. - Ma pan, co chciał, Herr Hauptwachtmeister - kpił Habicht. - Chciał pan mniej ciosów, ma pan. Chciał pan uderzenia wyżej, proszę bardzo - pokazał palcem na nóż wystający z prawego oka.
- Powiem więcej, Herr Kriminalassistent - Reiner kucnął w nogach łóżka. - Majtki w dole, ślady używania są. Wszystko w jak najlepszym porządku - cmoknął z uznaniem. - Podręcznikowym, rzecz jasna - dopowiedział szybko. - To obrzydliwe! - skrzywił się, jakby połknął sok z cytryny. - A może pana to podnieca? - spytał podejrzliwie. - Herr Kriminalassistent! - obruszył się. - Dokonuję tylko rzeczowego oglądu miejsca zbrodni. Ale na przyszłość, jakbyśmy, nie daj Panie Boże, znaleźli jeszcze jakiegoś trupa, już nie będę się tak ekscytował opuszczonymi gaciami. - Jest gdzieś mąka? - klęczał, zaglądając pod łóżko. - Bo ja nie widzę. - Ja też nie - potwierdził. - Dziwne. Przy poprzednich dwóch ciałach była. - Kimkolwiek jest nasz seryjny morderca, chyba słyszy, co pan mówi, bo stosuje się do wszystkich pańskich uwag. Reiner nie skomentował, kręcił tylko wąsa. - Normalnie, jakby stał z boku i nas słyszał za każdym razem - Habicht otworzył okno i wyglądał na zewnątrz. - Tędy nikt nie dałby rady wejść - zajrzał na korytarz. - Musiał dostać się do środka dołem albo przez balkon. - Dół na noc jest zamykany, wczoraj sam przekręcałem klucz - wtrącił Martin Wernitz, czekając potulnie pod drzwiami. - A co jest tutaj? - policjant stuknął palcem w drzwi tuż obok pokoju dziewczynki. - To tylko składzik - odparł nerwowo Wernitz. - Jaki składzik? - zainteresował się, ciągnąc za klamkę. - Składzik… Po prostu składzik… - Wernitz zaczął się jąkać. - Otworzyć. - Kiedy nie ma potrzeby, Herr Kriminalassistent. Tam tylko szczotki, wiadra, pasta do butów…
- Powiedziałem otworzyć! - Kiedy ja zgubiłem klucz - jęknął mężczyzna. - Nagle klucz się zgubił? - Habicht tracił cierpliwość. - Albo pan te drzwi otworzy, albo Hauptwachtmeister Reiner wyjmie je razem z zawiasami. To jak ma być? Wernitz sięgnął do kieszeni, wyjął pęk kluczy, nie od razu znalazł właściwy. - Po prostu składzik, tak? - rzekł Habicht, sięgnąwszy na półkę i zdjąwszy z niej plik czasopism. Fotografie skąpo ubranych kobiet nie pozostawiały wątpliwości co do charakteru broszur. - Ładnie to tak? Wernitz milczał. - Jakie cycate anioły! - zaaferował się Reiner, otworzywszy klaser z jeszcze pikantniejszymi zdjęciami. - Kto by pomyślał, że można w ten sposób - zmrużył oczy. - Wystarczy, Herr Hauptwachtmeister - wyrwał klaser z rąk żandarma, zatrzasnął go z hukiem i odłożył na półkę. - Wstydziłby się pan, panie Wernitz. Żeby w pańskim wieku? Mężczyzna otarł pot z czoła. - Przyśle pan po te fanty któregoś ze swoich ludzi - polecił Habicht żandarmowi. - Spisać i zniszczyć - zamknął drzwi, przekręcił klucz i wsunął go do kieszeni. - Pan poczeka na przyjazd fotografa policyjnego. Do pokoju córki wchodzić nie wolno, jasne? - Oczywiście - dopiero teraz Wernitz przemówił. - Idziemy - rzucił do Reinera. Zeszli wąskimi schodami na parter, wyszli przed dom akurat w tym momencie, gdy przed budynkiem zatrzymywał się czarny mercedes. Z automobilu wysiadł esesman, którego Habicht już znał. - Sturmbannführer Düchter prosi panów do siebie - rzucił
esesman. - Sprawa ma charakter natychmiastowy. - W pałacu już wiedzą o morderstwie? - lamentował Habicht. - Za chwilę będzie wiedzieć całe miasto - w głosie szefa sławskiej żandarmerii słychać było autentyczne zatroskanie. - Teraz nie pomogą nam już żadne apele. * Franziska von Haften odwiedzała nie tylko najbardziej ekskluzywne restauracje i kawiarnie Sławy oraz okolicznych miejscowości. Bywała też w tych, które nie cieszyły się tak wielką renomą i które dawały schronienie ludziom pochodzącym z niższych warstw społecznych. Za każdym razem starała się dopasować ubranie do prestiżu danego lokalu, żeby pod żadnym pozorem nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji. Małe było przy tym prawdopodobieństwo, że rozpozna ją ktoś o równym statusie, bo w takie miejsca hrabiowie czy inteligenci starali się nie zapuszczać. A nawet, gdyby spotkała kogoś znajomego, zawsze mogła wytłumaczyć się nudą albo zbieraniem przepisów do książki kulinarnej. Gra warta była świeczki, bo w podrzędniejszych lokalach ludzie mówili chętniej, głośniej i wylewniej. Drzwi „Zajazdu i rzeźnictwa Waltera Steltera” - dawnego „Zajazdu Beckera” - znajdującego się w kamienicy numer 16 na rynku, miała przekroczyć pierwszy raz. O wystroju wnętrza zdążyła się nasłuchać wcześniej, teraz chciała te głosy zweryfikować i zobaczyć wszystko na własne oczy. Już po wejściu do środka zorientowała się, że w opisie nie było nic przesadzonego. Niemal każdy wolny kawałek ścian został wykorzystany na trofea myśliwskie oraz zdjęcia myśliwych chwalących się upolowanymi zwierzętami: zającami, dzikami, jeleniami czy nawet wilkami, bo i takie można było spotkać w Puszczy Karolackiej.
Na końcu lokalu, przy toalecie - co z daleka można było poczuć - wisiało jedno zdjęcie oprawione w prostą ramę. Na nim widniał niczym niewyróżniający się mężczyzna, z lichym zającem trzymanym za nogi i wielkim uśmiechem wymalowanym na nieco pucułowatej twarzy, zupełnie, jakby dopiero co ustrzelił okazałego jelenia. Gdyby zajazd był odwiedzany przez kogoś z wyżej postawionych funkcjonariuszy partyjnych czy wojskowych - jak burmistrz, miejscy urzędnicy czy ostatnimi laty esesmani - właściciel lokalu miałby spore kłopoty. Ale że przeciętni bywalcy nie interesowali się zbytnio polityką, a ci lepiej sytuowani omijali lokal z daleka, właścicielowi uszedł na sucho fakt, iż marszałka Rzeszy Hermanna Göringa - sfotografowanego podczas jednego z bardziej udanych polowań w Puszczy Karolackiej - ośmielił się umieścić w najmniej reprezentacyjnym miejscu, jakby tego było mało, tuż przy wejściu do toalety, co sprawiało, że postać dygnitarza notorycznie owiana była nimbem kloacznego smrodu. Franziska von Haften z toalety korzystać nie zamierzała, tak więc smutny los marszałka Göringa szczęśliwie nie zaprzątał jej myśli. Zajęła miejsce przy stoliku, naprędce oczyszczonym przez kelnera kilkoma machnięciami ręcznika, który pierwszą młodość miał dawno za sobą. Zaczęła się bacznie rozglądać i wówczas dostrzegła, że główne miejsce na ścianie od strony Gartenstrasse zajmował ogromny szkic Puszczy Karolackiej poprzecinanej skąpą nitką dróg. Oprócz lasów autor mapy naniósł też Bytom Odrzański, Siedlisko i oczywiście Sławę wraz ze Śląskim Morzem oraz grupą jezior tarnowskich. Hrabina podeszła do grafiki, próbując odszyfrować znaczenie poszczególnych symboli. Z większością nie miała żadnych problemów, ale jeden sprawił jej kłopot.
- To Czerwona Małpa - za plecami usłyszała nagle przyjemny męski głos. Odwróciła się, momentalnie rozpoznała smutną twarz mężczyzny, który mignął jej wówczas, gdy Düchter oprowadzał ją po mniejszym skrzydle pałacu. Po iskrach w oczach wiedziała, że ona też została rozpoznana. - Czerwona Małpa? - spytała. - Wielki głaz narzutowy na rozstaju dróg prowadzących z Siedliska do Dąbrówna i Chełmka - wyjaśnił. - Według jednej z legend, w tym miejscu pewna pracownica leśna szpilkami do włosów zadźgała leśniczego. - Straszne! - zadrżała. - Jest też inna legenda: o chłopcu ubranym w czerwony surdut, który wybawił z opresji zagubioną w leśnych ostępach księżniczkę. - Wolę tę drugą wersję - rzekła twardo. - Jest o wiele romantyczniejsza. - Zgadzam się - ukłonił się nisko. - Friedrich Norfolk przedstawił się. - Poeta, pisarz, romantyk… - Franziska von Haften - podała dłoń. - Hrabina, miłośniczka spacerów z kijami i domorosła przyrodniczka - zaśmiała się zalotnie. - I również romantyczka, gdy tylko okoliczności pozwalają… - Niezmiernie mi miło, pani hrabino - cmoknął dłoń z niezwykłą gracją. - Czy pani na kogoś czeka? - Nie - zaprzeczyła. - Pewnie zastanawia się pan, co kobieta o takiej pozycji jak ja, robi w takim lokalu? - W jakim lokalu? - zmarszczył brwi. - To przecież jeden .z lepszych zajazdów w tym mieście. A kaszankę dają tu najlepszą w okolicy! Opowiadają o niej legendy, o wiele barwniejsze od tych o Czerwonej Małpie - zaśmiał się. - Podejrzewam, że jakość bierze się stąd, iż właściciel zajaz -
du prowadzi też rzeźnictwo, więc na brak świeżych dostaw nie musi narzekać. - Miałam na myśli to, że jest to lokal bardziej dla mężczyzn - wyjaśniła. - Ja lubię odwiedzać takie miejsca, podpatrywać ludzi w ich naturalnym środowisku. - Skoro zatem na nikogo pani nie czeka, to czy nie będzie zbytnią śmiałością z mojej strony, zaprosić panią hrabinę na skromny poczęstunek? - ukłonił się nisko. - O ile oczywiście moje towarzystwo będzie dla pani hrabiny odpowiednie. - Jest pan pierwszym pisarzem i poetą, którego spotkałam w tym mieście, a kuruję się tutaj już od kilku ładnych tygodni - rzekła. - A i romantyków tu niewielu… Z przyjemnością więc przyjmę pańskie zaproszenie. Pod jednym warunkiem. - Tak? - nadstawił uszu. - Skosztujemy tej słynnej kaszanki, o której pan wspomniał. Rozdział 30 - Wszystkie ofiary mieszkają na trasie, z której można obserwować maszerujących kadetów - Reiner dedukował na głos, nie przejmując się obecnością kierowcy. - A może ofiary się znały? - Habicht włączył się do analizy. - Na pewno się znały - odparł kwaśno. - W Sławie mieszka nas coś koło tysiąca siedmiuset osób i wszyscy znają się ze wszystkimi. Co do jednego. Chce pan wiedzieć, co Adolf Kliche jadł wczoraj na obiad? Albo z kim Gustav Schirmer rozmawiał w drodze do pracy w gorzelni? Habicht milczał, wiedząc, że akurat tym razem nie błysnął intelektem. Wjechali na dziedziniec pałacu, objeżdżając figurę Świętego Nepomucena, za którego stoickim spokojem tak bardzo zatęsknił asystent kryminalny. Kiedy, idąc przed Reinerem, zmierzał do gabinetu Düchtera, przygotowywał się na ostrą reprymendę. Przyjemnie się zatem zawiódł, kiedy okazało się,
że esesman wezwał ich w zupełnie innym celu i zlecił szukanie właściciela zaginionego kajaka. Zdumionym wyjaśnił, że sprawa jest poufna, a jedyne, co muszą wiedzieć, to fakt, iż komuś z wypoczywających w Sławie lub okolicy zginął kajak i trzeba się dowiedzieć, komu. Habicht już miał się odwrócić na pięcie, ale po krótkim namyśle stwierdził, że nie ma sensu trzymać w tajemnicy morderstwa Trudy Wernitz. - Jeszcze jedna ofiara? - zaskoczenie na twarzy Düchtera wyglądało na autentyczne. - Niech pan raportuje, Herr Kriminalassistent… * Kiedy tylko za policjantem i żandarmem zamknęły się drzwi, Düchter chwycił za słuchawkę białego telefonu. Chwilę potem referował najnowszy przebieg wydarzeń. Zakończył stwierdzeniem, że obecność Hörrscha jest już jak najbardziej pożądana. Usłyszawszy zapewnienie o rychłym przyj eździe przełożonego, odłożył słuchawkę z westchnieniem ulgi. Podszedł do okna wychodzącego na północ, w którym majaczyła sylwetka kościoła katolickiego. Ku swojemu zdziwieniu w parze zmierzającej alejką w głąb parku rozpoznał hrabinę i Norfolka. - A to gnida - warknął na widok pisarza, podchodząc do biurka, w którym przechowywał lornetkę. * Chociaż kaszankę do potraw z gatunku romantycznych trudno by było zaliczyć, Franziska von Haften czas spędzony w zaj eździe z Friedrichem Norfolkiem uznała za bardzo udany. Wreszcie mogła porozmawiać z kimś naprawdę na poziomie, a na dodatek nie o dolegliwościach płucnych, skórnych czy jeszcze cięższego kalibru, nie o kartoflanych żniwach i problemach z niską ceną spirytusu, w końcu nie o wojennych
zmaganiach, lecz o poezji, niespełnionej miłości i sławskiej przyrodzie, która na obojgu robiła wielkie wrażenie. W pewnym momencie Norfolk, wyraźnie zaintrygowany, zaczął opowiadać o tym, jak duże pieniądze Haugwitzowie zainwestowali w stworzenie malowniczego ogrodu z niezwykle egzotycznymi roślinami, fontannami i stawami rybnymi. Hrabina natychmiast wykorzystała okazję i napomknęła, że od dawna marzyła o spacerze w tym miejscu, niestety, ze względu na zamknięty charakter obiektu, marzenie owo pozostało niespełnione. Norfolk od razu chwycił przynętę i kwadrans później wkraczali już między strzeliste drzewa, a pisarz opowiadał o platanach, tulipanowcach, o białych i żółtych zawilcach kwiecących się w stawach, rozpoznawał - albo tylko udawał, że rozpoznaje - śpiew poszczególnych gatunków ptaków. Potem zaczął mówić o swojej twórczości, a ona z wypiekami na twarzy słuchała o powieściach, w których główną rolę odgrywały czarownice palone na stosach całej Europy. Spacerowała tak i czuła się, jakby ktoś przeniósł ją w inny, lepszy świat. Ciepły wiatr znad jeziora łaskotał liście bluszczu, szumiąc nastrojowo. Słuchała, słuchała, słuchała… * - Półtorej godziny ich nie było - Düchter stał przy oknie z lornetką w ręku. - Coś ta nasza pani hrabina ciekawska, chociaż sprawia wrażenie znudzonej wdówki, która zadaje pytania tylko dlatego, że nie ma co z czasem zrobić skierował uwagę do Josefa Sabutscha, którego wezwał chwilę wcześniej. - Interesująca z niej partia. I jaka apetyczna - zaśmiał się. - Schrupałoby się ją… - Pan się jeszcze musi dużo uczyć, jak postępować z kobietami - podniósł palec wskazujący prawej ręki. - To nie jest
zwykły wurst, który wcina się łapczywie, na jednej nodze, łykając kolejne kęsy bez dokładnego pogryzienia. Nasza hrabina to danie, którym trzeba się delektować. To taka goloneczka, co ją trzeba podgotowywać na wolnym ogniu, powolutku i długo. Wtedy jest najbardziej krucha - westchnął. - Aż zgłodniałem, jak pan, Herr Sturmbannführer, mówił o tej goloneczce - wtrącił, przełykając wymownie ślinę. - Może da się pan namówić na mały wypad do gospody „Pod koleją żelazną”? Goloneczkę mają tam palce lizać! I jeszcze ten sos chrzanowy! - westchnął jeszcze głębiej. - Jak pan chce, niech pan idzie, Herr Rottenführer - machnął ręką. - Ja mam coś ważnego do załatwienia. Krocząc korytarzem do głównego wejścia, Düchter rozmyślał o Norfolku, pisarzu, którego już jakiś czas temu skaptował do współpracy przy projekcie związanym z propagandowym wykorzystaniem informacji o procesach czarownic. Norfolk płodził powieść za powieścią, z każdą kolejną wyciskając coraz więcej łez współczucia dla biednych Niemek palonych na stosach, zazwyczaj niesprawiedliwie posądzonych przez Kościół o konszachty z Szatanem. Pisarz był mocno zaangażowany i Düchter doceniał jego wkład. Co nie oznaczało jednak zgody na stawanie w szranki o względy hrabiny! - O czym rozmawialiście? - spytał, stając w drzwiach wejściowych. - Z kim? - Norfolk miał taki wyraz twarzy, jakby właśnie wrócił z dalekiej i niezwykle przyjemnej podróży. - Z Franziską von Haften. - Z hrabiną! - Z hrabiną - potwierdził Düchter. - Skąd się znacie? - Poznałem ją dzisiaj, w zajeździe u rzeźnika… - U Steltera? - zdziwił się. - Była tam?
- Tam ją spotkałem. - Ciekawe - zanotował w pamięci kolejny fakt godny uwagi. - To o czym rozmawialiście podczas spaceru po parku? - O życiu, drogi Carlu… O życiu… - Pieprzysz, jak każdy poeta - burknął Düchter. - Pytała o coś? O naszą pracę? - spojrzał badawczo. - Wstyd przyznać, ale zachowałem się jak ostatni cham i nie pozwoliłem mojej interlokutorce dojść do słowa - Norfolk czuł się autentycznie winny - Gadałem jak najęty, a hrabina dzielnie słuchała, bez słowa skargi. Aż mi jest teraz głupio… westchnął teatralnie. - Czy pytała o naszą pracę tutaj? Nie, to jej absolutnie nie interesowało. Rozdział 31 Całą drogę z pałacu do posterunku Habicht ocierał pot z czoła, zaś Reiner na głos podsumowywał tropy, które do tej pory udało się zebrać w trzech morderstwach. Nie było tego zbyt wiele, za to notorycznie przewijało się słowo: kadeci. - To jedyny wspólny mianownik łączący morderstwa - szef sławskiej żandarmerii stanął w drzwiach ratusza, aby odsapnąć. - Oczywiście oprócz młodego wieku ofiar. Który, tak na marginesie, z grubsza odpowiada wiekowi chłopców z Hitlerjugend… - Truda Wernitz, lat 14… Ingryda Sauer, lat 15… Czternaście lat liczyła też sobie Polka, jak ona miała na nazwisko…? asystent kryminalny zaczął się zastanawiać. - Stanisława Derlizka - podpowiedział. - Kadeci zaś są mniej więcej w wieku od 14 do 18 lat. - I wszystkie trzy ofiary przypatrywały się marszom przystojnych chłopców, były w nich zadurzone, a jedna nawet, co można przyjąć z dużą dozą prawdopodobieństwa, spodziewała się dziecka któregoś z przyszłych marynarzy. - Wszystkie trzy były niezwykle urodziwe i cycate, nie za-
pominajmy o tym. Habicht rzucił w kierunku Reinera srogim wzrokiem. - Chłopcy w tym wieku wolą dziewczęta z większymi piersiami - żandarm wytrzymał spojrzenie. - Takie są fakty naukowe. Musimy to brać pod uwagę, tym bardziej że uzupełnia nam to obraz całości, który jednoznacznie wskazuje na związek ze zbrodniami któregoś z kadetów. - W takim razie, Herr Hauptwachtmeister, jednemu ze swoich ludzi zleci pan szukanie właściciela zaginionego kajaka. Może to być Schymura, nada się idealnie - mówił, nerwowo oblizując spierzchnięte usta. - Ten drugi… - Woitschemski - podpowiedział. - Razem z Woitschemskim proszę zająć się zbieraniem informacji o Marine Hitlerjugend i przebywających tam kadetach. Niech pan uruchomi wszelkie kontakty, niech pan zażąda spłaty starych długów, niech pan prosi, grozi, straszy, szantażuje. Byle dokopać się do wszystkiego o tych chłopcach. Rozumiemy się? Reiner zatarł ręce. - Ja udam się do jaskini lwa - mówił dalej Habicht. - Ale tym razem muszę to jakoś sprytniej rozegrać - rzucił pod nosem. * Kiedy Hermann Eckert zobaczył asystenta kryminalnego w drzwiach wejściowych, zaklął w duchu, dziwiąc się uporowi policjanta. Postanowił dać mu nauczkę raz na zawsze. Nie zdążył jednak wdrożyć tych planów w życie, zaskoczony propozycją gościa. Ten rzucił pomysł, aby - w ramach przeprosin za wcześniejsze podejrzenia - przeprowadzić dla kadetów pogadankę. Prelegentem miałby być on sam, zaś jako temat przewodni poddał pod rozwagę współpracę organów policji kryminalnej z
ludnością tubylczą na terenach okupowanych. Eckert ofertę przyjął z radością. Ponieważ przez najbliższe pół godziny chłopcy mieli jeszcze czyścić łodzie, oprowadził gościa po marinie. Na parterze mieściło się pomieszczenie gospodarcze, kotłownia - budynek posiadał bowiem centralne ogrzewanie parowe - pralnia i trzy sypialnie: duża na 32 osoby, średnia na 12 i mała na 8. Wszędzie panował idealny porządek, co oczywiście mile połechtało Habichta, zupełnie, jakby to on sam odpowiadał za jego utrzymanie. Szeroka klatka schodowa prowadziła na piętro. Tam znajdowała się jeszcze jedna sypialnia dla 16 osób, duża kuchnia, prywatne pokoje komendanta i strażników oraz dwa przestronne pomieszczenia: jadalnia i świetlica. Na ścianie tej pierwszej widniał wielki napis „Wy jesteście krwią z naszej krwi, duszą z naszej własnej duszy”, dopisek pod spodem wyjaśniał, że cytat pochodził z przemówienia Adolfa Hitlera zaadresowanego do młodzieży a wygłoszonego na stadionie w Norymberdze w 1933 roku. Ściany świetlicy obite były czarnym płótnem, poprzecinanym srebrzystymi błyskawicami runicznymi Siegrune - godłem Hitlerjugend. Każdy wchodzący do pomieszczenia widział nad drzwiami słowa „Urodziliśmy się po to, by umrzeć dla Niemiec”. Wewnątrz asystent kryminalny dostrzegł wielkie makiety dwóch rzek wpływających do portów. Ponieważ nie były podpisane, nie wiedział, które to rzeki. Ale nawet gdyby był wilkiem morskim, też by ich nie rozpoznał, tajemnicę znały tylko trzy osoby: wykonawca z Berlina i zleceniodawcy, których dane również były utajnione. Tuż obok makiet stały trzy skafandry nurkowe. Ponieważ do rozpoczęcia pogadanki zostało jeszcze kilka minut, Eckert zaczął opowiadać o historii Hitlerjugend. Or-
ganizacja powstała w 1926 roku jako młodzieżowa przybudówka NSDAP. Początkowo przynależność była dobrowolna, mimo to zaledwie w osiem lat później zrzeszała ponad 3,5 miliona chłopców. Od 1941 roku członkostwo w Hitlerjugend było już obowiązkowe. Trafiający tu chłopcy po krótkim czasie byli przekonani o wyższości rasy germańskiej, ślepo wierzyli autorytetom i pielęgnowali w sobie mistyczną gotowość śmierci za ojczyznę. Oprócz wychowania ideologicznego przechodzili też intensywne szkolenia paramilitarne, jak też trzytygodniowe treningi wojskowe. Po takim kursie każdy 18-letni chłopak umiał strzelać, rzucać granatem i doskonale czytać mapy. Przygotowanie ułatwiało w przyszłości dalsze szkolenia w Wehrmachcie czy Waffen-SS. Dodatkowo powstały też specjalne ośrodki szkoleniowe, przygotowujące chłopców bezpośrednio do działań wojennych, między innymi szkoły pilotażu i przysposobienia morskiego. Marine Hitlerjugend w Sławie należała do grona tych drugich, przy czym była jednostką wybitnie elitarną. Chwilę później Eckert przedstawił asystenta kryminalnego grupie około 60 chłopców. Następnie odśpiewali oni pieśń „Powstaje młody naród”, zaś Habicht z czarnej skórzanej teczki wyciągnął odznakę, podkreślając, że reprezentuje policję kryminalną i zajmuje się między innymi najcięższym gatunkiem przestępstw, czyli morderstwami. Kroczył pomiędzy stolikami, prezentując dumnie dowód przynależności do Kriminalpolizei, patrząc po kolei na każdego z kadetów. Liczył, że na widok umundurowanego funkcjonariusza któremuś z nich puszczą nerwy i zdradzi się swoim zachowaniem. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Niezrażony, rozpoczął pogadankę. Po dziesięciu minutach zaczął co j akiś czas masować skronie, po dwóch kwadransach miał wrażenie, że lada moment głowa eksploduje na milion
kawałków, zaś po godzinie musiał co rusz przymykać delikatnie powieki, tak rozbolały go oczy. Mimo to cały czas bacznie obserwował kadetów, szczególną uwagę poświęcając temu najwyższemu, który - jak przypuszczał - był obiektem westchnień zamordowanych dziewcząt. Chociaż zdawał sobie sprawę, że mówi o rzeczach nudnych i to w sposób, który uśpiłby siedzącego na rozżarzonych węglach, chłopcy słuchali go w pełnym skupieniu, niesamowicie zdyscyplinowani. Kiedy skończył, raz jeszcze obdarzył spojrzeniem tego, którego wytypował na mordercę. Siedział on karnie jak pozostali, a jedynym odstępstwem od normy były dłonie, którymi masował skronie. Habicht uśmiechnął się w duchu z małą satysfakcją: przynajmniej nie tylko jego bolała głowa. Rozdział 32 Marian Lasotzki był chyba ewenementem na skalę całej III Rzeszy. Przed wybuchem wojny mieszkał na tak zwanych świętych ziemiach, jak nazywano wsie położone w pobłiżu Wielenia Zaobrzańskiego i Wijewa. Po agresji Niemiec na Polskę, trafił na roboty przymusowe w Krakowskie. Wkrótce napisał prośbę do władz niemieckich o zgodę na powrót do domu i… otrzymał zgodę na wyjazd do Sławy, został skierowany do pracy w miejscowej fabryce mebli. Co ciekawe, mimo polskiego obywatelstwa, nie był robotnikiem przymusowym, zachował status wolnego człowieka. Oprócz pracy w fabryce, wykonywał też usługi dla ludności, między innymi budował szafy. Jak to się stało, że zatrudniono go do wykonania regałów na pałacowe księgi, nikt już nie pamiętał. Mało tego, materiał przycinał w fabryce, ale jego skręcanie odbywało się już na miejscu. Dziwiło to, tym bardziej że ludzie Düchtera byli
ostrożni do przesady i, dla przykładu, transporty kolejnych księgozbiorów rozładowywali z ciężarówek wyłącznie niemieccy żołnierze, podczas gdy w tego typu przypadkach powszechne było wykorzystywanie taniej siły roboczej w postaci robotników przymusowych. W sławskim pałacu tego rozwiązania nie stosowano. Przyczyna zatrudnienia polskiego stolarza mogła więc być tylko jedna: był dużo tańszy od niemieckich. Jakby tego było mało, po kilku tygodniach składania regałów, Lasotzkiego przestano nawet bacznie pilnować i zostawiano samego na długie godziny. Nic więc dziwnego, że z nudów zaczął myszkować wśród książek. Jako że był zapalonym górołazem - przed wojną schodził niemal całe Tatry - najbardziej interesowały go książki geograficzne. Ponieważ czytanie na miejscu nie wchodziło w grę - regały musiały jednak powstawać - co ciekawiej wyglądające pozycje chował w torbie z narzędziami i wynosił z pałacu. Gdyby wiedział, co w razie wpadki zrobiłby z nim Sturmbannführer Düchter, w życiu by tak nie ryzykował. Kiedy Franziska von Haften - szukając go pod pozorem wyceny nowej komody - znalazła Lasotzkiego w fabryce mebli, rozejrzał się badawczo dookoła i dopiero, gdy stwierdził, że nikogo nie ma w pobliżu, zaczął mówić. - Znam rozkład całego mniejszego skrzydła i większości pomieszczeń na parterze głównej części. - A piętro? - Tam nie miałem wstępu - odparł. - Zaprowadzi mnie pan tam? - Gdzie? - Do pałacu. - Nie da się do niego wejść, ot tak - pstryknął palcami, udając, że dokonuje pomiarów „na sucho”. - Za to mogę pa-
nią zaprowadzić w miejsce, w którym słychać dziwne rzeczy dziejące się w pokoju owalnym na piętrze. - Pokoju owalnym? - Na parterze południowego narożnika głównego skrzydła jest przestronny pokój owalny, który zawsze jest zamknięty. Podobno to specjalny apartament jakiejś ważnej persony. - Ważnej persony? - podekscytowała się. - Ciszej - skarcił ją, rozglądając się bacznie na boki. - Po dobno przyjeżdża tu co jakiś czas - szepnął. - Dokładnie nad tym pokojem, tyle że na piętrze, jest drugi taki owal. Dzieją się tam dziwne rzeczy - przeżegnał się ze strachem. - Dziwne rzeczy? - zmarszczyła brwi. - Kiedyś kazano mi naprawić dużą szafę w piwnicy, dokładnie pod tymi owalnymi komnatami. W pewnym momencie zacząłem słyszeć dziwne postękiwania, jakby kogoś normalnie obdzierali ze skóry - wzdrygnął się na samo wspomnienie. - Jak mógł pan usłyszeć z poziomu piwnicy to, co działo się dwie kondygnacje wyżej? - nie kryła sceptycyzmu. - W całym pałacu rozmieszczone są kominy wentylacyjne, biegnące od piwnicy, przez parter i pierwsze piętro, aż po dach. Latem dostarczają świeżego powietrza, zimą odpowiadają też za ogrzewanie - tłumaczył cierpliwie, wciąż mierząc. - Powietrze do poszczególnych kominów jest doprowadzane systemem kanałów biegnących w posadzce piwnicy. - Można podsłuchać inne pomieszczenia? - Tak, gabinety, w których pracują esesmani. - Jak można się tam dostać? - pytała dalej. - Wiem, gdzie ten kanał łączy się z tunelem prowadzącym do kościoła - jego głos był prawie niesłyszalny. - Na ołtarzu głównym jest ukryte wejście.
- Skąd pan to wie? - spytała podejrzliwie. - Widziałem dokładne plany pałacu. - Jak pan się do nich dostał? - Były wtej szafie, co ją naprawiałem - Lasotzki uśmiechnął się szeroko. - Jedynym problemem jest krata zabezpieczająca wylot kanału w piwnicy, zamknięta na kłódkę. Ale poradzę sobie z nią - rzekł hardo. - Jak wejdziemy do kościoła? - pytała dalej. - Poprosimy księdza o pomoc? Słyszałam, że nienawidzi nazistów… - W razie wpadki miałby przez nas kłopoty - zaprzeczył gwałtownie. - Poza tym, ja tam jego pewny nie jestem. Po co ryzykować? - A mnie jest pan pewny? - Za panią hrabinę poręczyli ludzie, dzięki którym tutaj jestem - odpowiedział. - Musimy kończyć, za długo rozmawiamy. - Więc jak wejdziemy do kościoła? Może jednak ksiądz?… Wystarczyłoby, żeby zostawił otwarte drzwi do kościoła, a w razie wpadki wyprze się wszystkiego… - Nie ma takiej konieczności, żeby księdza proboszcza zmuszać do kłamstwa - nie dał się przekonać. - Niedawno naprawiałem ławki w kościele i wiem, gdzie jest schowany zapasowy klucz do bocznego wejścia. Dzisiaj po pracy umówiłem się z kolegami w „Domu niemieckim”. Mają tam najlepszy wyszynk piwa, polecam Göttesberger. Albo lody śmietankowe, również godne uwagi. Miała pani okazję spróbować? - Niestety nie. - Wymknę się kwadrans na jedenastą, będę czekał za dużą bramą - zaczął składać miarę. - Pani da radę przeskoczyć? - zaniepokoił się. - O to proszę się nie martwić - zaprezentowała biel zębów. *
Habicht wyszedł z Marine Hitlerjugend zmęczony, jakby właśnie przekopał cały ogródek teściów w podgłogowskich Żukowicach. Chcąc odpocząć, skierował się w lewo, obszedł frontowe ogrodzenie i skręcił na strome i długie schody wiodące na pomost. Znad wody przyjemnie wiało. Zatrzymał się, wystawiając twarz na relaksujący masaż. Po kilku minutach, gdy bryza ustała, ponownie ruszył schodami w dół. Pokonał może kilkanaście stopni, gdy jego uwagę zwróciły głośne okrzyki. Spojrzał w lewo, kadeci zbiegali ku przyrządom do ćwiczeń. Już miał skupić się z powrotem na schodzeniu kamienne stopnie były bardzo nierówne - kiedy kątem oka dostrzegł coś, co sprawiło, że zamarł. Kadet, którego podejrzewał o tak niecne czyny, stał pod najwyższym z przyrządów, który służył do podnoszenia się. Chłopak wyciągnął ręce, przymierzając się do ćwiczenia, po czym lewą dłoń wsunął na moment do kieszeni munduru. Następnie pacnął nią w prawą rękę, jakby klaszcząc, potem pocierał chwilę jedną dłoń o drugą, na koniec chwycił się drążka nad głową. Habicht nie widział już tego, jak kadet podnosił się raz za razem. Kiedy dostrzegł pył unoszący się nad rękoma młodzieńca tuż po zaklaskaniu, olśniło go. Mąka! Kadeci Hitlerjugend używali jej do posypywania dłoni, aby zwiększyć pewność chwytu. To stąd pojawiła się w dwóch miejscach zbrodni: musiała wysypać się w trakcie zadawania śmiertelnych ciosów! Asystent kryminalny odruchowo zatrzymał się w miejscu, aby żadna czynność fizyczna nie przeszkadzała w analizie. Kiedy puzzle zostały już ułożone, głowa wysłała sygnał do nóg. Niestety, zapomniała o potrzebnej na schodach ostrożności. Efekt był taki, że Habicht potknął się i runął w dół, tocząc
się po nierównych kamiennych stopniach, coraz głośniej przy tym jęcząc. * Pierwszej pomocy udzielili mu kadeci. Obmyli poobijaną twarz i założyli opatrunek na potłuczony lewy łokieć. Habicht podziękował wylewnie i chwilę później wolno ruszył w stronę rynku, z bólu klnąc co kilka kroków. - Pan asystent kryminalny bił się z jakąś dziwką? - Reiner nie owijał w bawełnę. Policjant spojrzał groźnie. - Mnie tam nic do tego - żandarm wzruszył wymownie ramionami. - Każdy pieprzy, jak chce. Ale szczerze mówiąc, ja bym się babie lać nie pozwolił. I żeby to jeszcze za pieniądze? - Ruhe, Herr Hauptwachtmeister! Cisza!!! - ryczał Habicht. - Spadłem ze schodów - dodał po chwili wyjaśniająco. - To musiały być długie i twarde - skomentował. - Były - uciął. - Dowiedział się pan czegoś ciekawego o kadetach? - I to bardzo - odpowiedział z ekscytacją. - Niektórzy chłopcy z mariny chodzą do pałacu na dodatkowe zajęcia z języka angielskiego. Ilu? Dwóch, może trzech, na pewno niewielka grupa. Uczą się u esesmana, który przed wojną wykładał literaturę europejską w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Podobno ci kadeci, którzy mają te dodatkowe zajęcia, nie są zbyt łubiani przez resztę kolegów. - Dlaczego? - Pozostali traktują to jako niczym nieuzasadnione wyróżnienie. A nasza sławska społeczność przyszłych marynarzy tego nie toleruje - Reiner nie dodał już od siebie, że czego można było spodziewać się po dzieciach, którym od maleńkości prano mózgi w narodowosocjalistycznym duchu? - Ciekawe…
- To nie wszystko - dozował napięcie. - Kilku chłopców na pewno jest już drugi turnus w Sławie. Ilu, tego nie wiem. Dziewczynka, z którą rozmawiał Schymura, mówiła o dwóch. Przynajmniej tylu zapamiętała. - Jaka dziewczynka? - Moje długi, moje źródła, Herr Kriminalassistent. - Rozumiem, proszę się nie gniewać, zadałem pytanie z automatu. - Kolejna interesująca rzecz: ze składu obecnego turnusu zniknęło nagle dwóch jego uczestników. - Jak to: zniknęło? - Mniej więcej dwa tygodnie temu jeszcze widywano ich podczas marszów, od tamtej pory nie. - Ile lat ma ta dziewczynka? To chyba nie jest tajne? - Dwanaście. - Niezbyt wiarygodne źródło… - Innego nie mamy - rozłożył ręce. - Źle mnie pan zrozumiał, Herr Hauptwachtmeister - pośpieszył z zapewnieniem. - To bardzo cenne informacje, a przy ich ubogości wiek źródła nie ma takiego znaczenia - w myślach zaczął analizować rewelacje przedstawione przez żandarma. Jeśli kadeci zniknęli, to mogli ukrywać się gdzieś w okolicznych lasach i w nocy dopuszczać się mordów. Ale wówczas Hermann Eckert nie powinien tego faktu ukrywać, powinien w pełni współpracować. Chyba że bał się konsekwencji i chciał zamieść sprawę pod dywan. A może… A może to on stał za wszystkim? Może kadeci na jego polecenie zawracali dziewczynkom w głowach, a potem wystawiali je swojemu komendantowi? Ale jak to udowodnić? - A panu udało się coś ustalić? - Reiner przerwał rozwa-
żania. - Mnie? - był rozkojarzony. - Nie, nic - postanowił nie wspominać o mące na rękach najprzystojniejszego z młodzieńców. To wciąż mogło być za mało, aby przekonać Düchtera co do winy chłopców z Hitlerjugend czy też samego Eckerta. - Mnie się wydaje, że morduje któryś z nich - żandarm opatrznie zrozumiał milczenie Habichta. - Stawiam na tych dwóch, którzy chodzą do pałacu na lekcje angielskiego. Może faktycznie mają siebie za wyjątkowych? Dodać do tego odseparowanie od dziewczyn i urodziwość ofiar… - To tylko poszlaki, Herr Hauptwachtmeister, tylko poszlaki - westchnął głęboko. - A my potrzebujemy twardych dowodów. Reiner patrzył zawiedziony. - Dobrze się pan dzisiaj spisał, proszę odpocząć - mówił dalej asystent kryminalny. - Ja też wracam już do hotelu. To był ciężki dzień - jęknął, uraziwszy łokieć. Rozdział 33 „Dom niemiecki” prowadzony przez Bruno Adolpha mieścił się w kamienicy numer 29 na rynku, w siedzibie dawnej restauracji „Pod Gambrinusem”. Spotykali się tutaj robotnicy chcący spłukać gardła po wyczerpującym dniu pracy. Gawędzili o tym i owym, starając się przy tym kontrolować czas, aby nie podpaść za bardzo swoim połowicom. Co prawda nad głową Mariana Lasotzkiego nikt ciężkiego drewniaka nie trzymał, tego dnia jednak wyjątkowo często zerkał na zegar zawieszony nad kontuarem. Równo dziesięć minut na jedenastą wieczorem dopił drugi i zarazem ostatni kufel piwa - na większy zbytek jego skromne finanse nie mogły sobie pozwolić, poza tym chciał zachować trzeźwość umysłu - i pożegnał się z kolegami. Zaraz po wyjściu z kamienicy, chwiejąc się mocno na nogach,
skręcił w lewo, w wąską uliczkę wciśniętą pomiędzy szczyty budynków, prowadzącą prosto do kościoła. Chwilę później zaklął cicho, wdepnąwszy w coś miękkiego. Zaraz jednak doszedł do wniosku, że był to zwiastun szczęścia, przestał więc psioczyć. Dotarłszy do drewnianego płotu ogradzającego kościół, plebanię i salkę katechetyczną, rozpiął rozporek, udając, że znalazł się w tym miejscu wiedziony pilną potrzebą fizjologiczną. Jednak jak na pijanego miał niezwykle badawcze spojrzenie, którym uważnie lustrował otoczenie. Widząc, że jest sam, jednym susem przeskoczył ogrodzenie, schował się pod niewysokim świerkiem i dopiero wówczas zapiął rozporek. - A już się bałam, że zaraz zobaczę pańskie przyrodzenie - w gęstwinie rozległ się kobiecy szept. - Boże! - syknął. - Ale mnie pani przestraszyła! - Nie widział mnie pan? - Franziska von Haften była zaskoczona. - Absolutnie! - To wołowa dupa z pana, a nie żaden konspirator - żachnęła się. - Ktoś szedł za panem? - Nikt - zaprzeczył. - I żadna dupa ze mnie, wypraszam sobie. Chociaż konspirator też nie, ja się na tę wojnę nie prosiłem. - Kończmy te pogaduszki, zanim ktoś zacznie się nami interesować - strofowała. - Niech pan otwiera kościół. * Dziesięć minut później zamykali za sobą wejście ukryte w głównym ołtarzu świątyni. Gdyby nie panujące ciemności, widok wnętrza budynku zaparłby jej dech w piersiach. Korpus pochodził z roku 1600, co ciekawe, oba skrzydła powstały dużo wcześniej i pochodziły z fary przejętej przez protestantów w 1524 roku. Całości dopełniały dodane na począt-
ku XVIII stulecia figury Świętej Barbary i Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej. Jeszcze większe wrażenie robiła ambona, arcydzieło sztuki kamieniarskiej, ufundowana w 1619 roku przez Annę von Niebelschütz, córkę Melchiora von Rechenberga, członka potężnej rodziny magnackiej. Baldachim w kształcie gwiazdy usłany był słońcem, księżycem i malutkimi gwiazdami, pośród których lśniła kometa Halleya. Pojawiła się ona w 1607 roku i dla wielu mieszkańców ówczesnej Sławy była zwiastunem nadchodzącego końca świata. O tym, jak wielką wagę przywiązywali do pojawienia się na nieboskłonie gwiaździstego warkocza, świadczył zapis uwieczniony na zapiecku ambony: „Ukazała się kometa, zwiastująca klęskę i nieszczęścia. Na podziękowanie Bogu za szczęśliwe oddalenie klęsk została ufundowana przez Hr. Rechenberg ze Sławy Śląskiej jako votum dziękczynne”. Tunel był tak wąski, że ledwie można się było przez niego przecisnąć. Sama w życiu nie odważyłaby się tu wejść, bez towarzystwa spanikowałaby natychmiast. Nawet teraz, w obecności rosłego mężczyzny, z lampką oliwną rozświetlającą ciemności, oddychała szybko, próbując nie myśleć, co by się stało, gdyby nagle utknęli. Ze zdziwieniem stwierdziła, że w tunelu było sucho. Spodziewała się kałuż, tymczasem gdzieniegdzie tylko było czuć wilgoć. Za to przeciąg targał włosami niemiłosiernie! Po kwadransie mozolnego czołgania poczuła zmianę powietrza. Wcześniejszą woń wilgoci zastąpił zapach cementu albo wapna. Po chwili nad głową dostrzegła kamienny strop. Po kolejnych dziesięciu minutach Lasotzki zatrzymał się i ostrzegawczo syknął. Następnie usłyszała zgrzyt metalu o metal i cichy pisk, najwidoczniej krata nie była oliwiona. - Jesteśmy - stolarz podał hrabinie dłoń, pomagając wyjść. - Nic nie widzę - mrużyła oczy, próbując dostrzec jak naj-
więcej szczegółów, ale zobaczyła jedynie wielką kolumnę podpierającą strop. - Nie będę zwiększał płomienia, lepiej nie ryzykować - powiedział. - Komin wentylacyjny jest tutaj - złapał ją za rękę i zaprowadził pod jedną ze ścian. - Niech pani przyłoży ucho w tym miejscu - położył jej dłoń na metalowej kratce umiejscowionej w murze kilkadziesiąt centymetrów nad posadzką. Uklęknęła, przystawiła głowę do ściany, zaczęła się wsłuchiwać. - … kto to jest ten Patin? - głos należał do młodego mężczyzny. - Wilhelm August Patin, kuzyn Reichsführera, profesor prawa kanonicznego - drugi mężczyzna był wyraźnie starszy. - To on wpadł na dane Margareth Himbler, żony ślusarza z Markelsheim spalonej na stosie w 1629 roku za uprawianie czarów, obcowanie z diabłem i szkodzenie zwierzętom. Margareth Himbler była jedną z pierwszych niemieckich czarownic. I prababką Himmlera… Usłyszawszy nazwisko Reichsführera, Franziska von Haften zamarła. - To dlatego musimy od lat siedzieć w procesach czarownic z całego świata, żeby nasz szef mógł się chwalić, że jego prababka spłonęła za czary? - w głosie młodszego z mężczyzn słychać było irytację. - Głupi jesteś - uciął starszy. - To, czym my się zajmujemy, to tylko wycinek większej całości. Tylko w tym pałacu działa sześć grup naukowców, z których żadna nie wie, co robi druga. My też nie chwalimy się naszymi odkryciami, prawda? Pytanie musiało być retoryczne, bo odpowiedź nie padła. - Na twoim miejscu - kontynuował starszy - robiłbym swoje i nie zadawałbym za dużo pytań. To dobra robota, daleko od frontu, źle ci tutaj?
- Tego nie mówiłem - bronił się. - A kobiety na plaży, po marzyć można! - Widzisz! - Ale tak sobie myślę o tych zarzutach, przez które spalono tę kobietę na stosie… Himmler to przecież istny diabeł wcielony… - Zamknij się, głupku! Po chwili dało się jeszcze słyszeć trzask zamykanych z rozmachem drzwi i głosy zamilkły. - Wracajmy - szepnęła do Mariana Lasotzkiego, który drzemał, siedząc w kucki oparty o kolumnę. - Dobry pomysł - odparł, unosząc po chwili kratę. Rozdział 34 Niedziela 3 września 1944 Kiedy z samego rana rozległo się łomotanie do drzwi, Franziska von Haften zamarła w łóżku. W pierwszej chwili chciała wybiec na balkon, zeskoczyć na piasek i ruszyć biegiem ku jezioru. Na szczęście nie zdążyła poważnie zastanowić się nad takim rozwiązaniem, ponieważ z korytarza dobiegł zniecierpliwiony znajomy głos. - To ja, Margarete, otwórz, do licha! Podbiegła do drzwi, wpuściła przyjaciółkę do środka. - Ty jeszcze w negliżu? Szkoda tracić taki piękny dzień! - Margarete von Hellmich szczebiotała jak najęta. - Późno położyłam się spać - ziewnęła. - A co robiłaś? Z kim byłaś? - błyskawicznie rzucała pytaniami. - Spacerowałam. Z kijamiodpowiadała równie szybko. - Faceta byś sobie znalazła jakiegoś porządnego! - dała jej udawanego kuksańca w bok. - Zbieraj się, bo nam najlepszy towar zwiną sprzed nosa. - Towar? - spojrzała pytająco. - Jaki towar? Zapomniałam o
czymś? - W Zielonej Górze jest dzisiaj dostawa francuskich kapeluszy - rzekła, ściszywszy konfidencjonalnie głos. - Dostawa francuskich kapeluszy? - otworzyła szeroko oczy. - W niedzielę? Przecież jest zamknięte. - Jest zamknięte, lecz nie dla nas - klaskała drobnymi rękoma, ciesząc się jak dziecko. - Otworzą specjalnie, ale musimy kupić co najmniej osiem kapeluszy. Cztery na każdą, niewiele. Ja myślę, że kupię co najmniej pięć! - To jeśli tylko dla nas się pofatygują, to chyba mogłaś mnie obudzić o ludzkiej porze, a nie o świcie? - zmarszczyła nos. - Są dwa kwadranse na dziewiątą, moja droga. Na dziewiątą! O jedenastej musimy być w Zielonej Górze! - Od tego twojego gadania zaraz dostanę ataku migreny - udała, że zasłania dłońmi uszy. - Od przybytku głowa nie boli, moja Cisiu - Margarete von Hellmich zaśmiała się głośno. - Skoro o tym mowa, słyszałam, że w Sławie jest epidemia bólu głowy. - Epidemia? Coś ty znowu wymyśliła? - wstała z łóżka. - Idę się umyć. - Nic nie wymyśliłam - oburzyła się. - Moja fryzjerka rozmawiała wczoraj z aptekarzem: ten niski oficer kryminalny kupuje u niego aspirynę na potęgę. Szef żandarmów to samo. Mnóstwo sił musi ich kosztować prowadzenie tego śledztwa, a efektów nie widać. Przepraszam, widać, bo co rusz mordują jakąś biedną dziewczynkę. Słyszałaś o tym ostatnim zabójstwie? - Wszyscy słyszeli - rzekła cicho. - A co do aspiryny, muszę sprawdzić, czy mi jakieś zostały… - Jak się skończyły, to skoczymy do mariny. - Chciałaś powiedzieć: do apteki - Franziska von Haften poprawiła przyjaciółkę.
- Wiem, co chciałam powiedzieć - uniosła brodę. - Apteka w niedzielę jest zamknięta, za to kadeci podobno też kupują ostatnio ogromne ilości aspiryny. Szczególnie ten wysoki, najprzystojniejszy z nich wszystkich. Och, schrupałabym go… - rozmarzyła się. - Przestań, ohydo! - strofowała. - Mogłabyś być matką tego chłopca! - zamachnęła się ręką. - Mogłabym go wiele nauczyć! - uciekła przed udawanym uderzeniem. - Idź się wykąp - patrzyła, jak Franziska von Haften znika w drzwiach łazienki. - On wygląda j ak najwięk sza słodycz… - szepnęła, jedną rękę kładąc na piersi, drugą wolno sunąc po brzuchu. * Asystent kryminalny obudził się - jak zwykle w ciągu ostatnich kilku dni - z potwornym bólem głowy, który nie przeszedł nawet wówczas, gdy otworzył okno na oścież i stanął w nim, czując poranny chłód. W przewietrzonym pokoju było o wiele lepiej, na dolegliwość to jednak nie pomogło, podobnie jak kolejna tabletka aspiryny. Machnął ręką na irytujące ćmienie, próbując uznać je za nieodłącznego towarzysza intelektualnego wysiłku, który wkładał w wyjaśnienie tajemniczej serii morderstw. A że najlepiej zawsze myślało mu się podczas posiłków, zszedł na śniadanie. Zamówił dwa weisswursty, chleb ze smalcem i ostry chrzan. Kiedy poczuł w ustach palący ból łamany smakiem cielęciny, od razu zrobiło mu się lepiej. Spojrzał w okno, powiększający się siniak pod lewym okiem przypominał o bolesnym staczaniu się po schodach wiodących na pomost. Wszystko przez kadetów, mąkę i trzy podlotki, które ktoś postanowił zaszlachtować jak świnie. Zaklął siarczyście na wspomnienie „najprzystojniejszego z najprzystojniejszych”, jak pisała ostatnia ofiara, Truda Wernitz.
Kadeci z Marine Hitlerjugend. To musiał być któryś z nich, a może dwóch, może nawet trzech? Musiał! Ze złością wbił widelec w kawałek kończący soczystego weisswursta, postanowił, że zrobi wszystko, aby znaleźć dowód winy jednego z chłopców, choćby to miała być ostatnia czynność, którą wykona jako policjant kryminalny. * Kwadrans później Habicht słuchał najnowszego meldunku szefa żandarmów. Ktoś zaufany doniósł Reinerowi o długiej rozmowie Franziski von Haften ze stolarzem Marianem Lasotzkim i kiedy ten przybliżył charakter, w jakim Polak przebywał w Sławie, policjant nakazał natychmiast doprowadzić go na posterunek. Po półgodzinie zadawał już pierwsze pytania. - Z kim spotkał się pan wczoraj późnym popołudniem? - Nie rozumiem… - Lasotzki próbował grać głupka, patrząc to na asystenta kryminalnego, to na szefa żandarmów. - Pracowałem w stolarni jak co dzień. - Spytam więc inaczej: z kim spotkał się pan wczoraj późnym popołudniem na terenie stolarni? - Z nikim. - Z nikim? - Habicht udał zdziwienie. - Ciekawe, Herr Hauptwachtmeister - patrzył na Reinera - jak hrabina zareagowałaby, słysząc, że nazywa się ją nikim. - Pan asystent kryminalny miał na myśli tę kobietę! - wypalił Lasotzki. - Więc jednak spotkałeś się wczoraj z kimś w stolarni? podszedł tak blisko, że w każdej chwili mógł policzyć pory na twarzy stolarza. - A przed chwilą mówiłeś, że z nikim się nie spotkałeś. - Bo myślałem, że pan asystent kryminalny pytał o spotkanie mające charakter towarzyski - miętosił czapkę. - A ta ko -
bieta przyszła służbowo. - Służbowo? - pokręcił z niedowierzaniem głową. - A co takiego służbowego hrabina miała do prostego polskiego stolarza? - Pytała o koszt wykonania nowej komody. - A o czym rozmawialiście? - Habicht błyskawicznie zadał kolejne pytanie. - Nie rozmawialiśmy… - zawahał się. - To znaczy, rozmawialiśmy o komodzie. - Przecież hrabina nie mieszka w Sławie, miałbyś jej wykonać komodę do apartamentu, który wynajmuje? - Nie wiem, panie asystencie kryminalny, do czego pani hrabinie potrzebna komoda - odparł szybko Lasotzki. - Przyszła klientka, to z nią rozmawiałem. Zarabiam mało, każdy fenig się liczy… - Każdy fenig się liczy… - powtórzył cicho, chodząc dookoła krzesła, na którym siedział stolarz. - Każdy fenig się liczy… Herr Hauptwachtmeister, słyszał pan? - Słyszałem - potwierdził Reiner, wpatrując się pytająco w policjanta. - Pan szef-wachmistrz może poświadczyć, że zarabiam bardzo skromnie. Niedawno robiłem dla pana cztery ryczki, 18 tanio wziąłem, prawda, panie wachmistrzu? - stolarz zrobił się nagle wylewny. - Zamknij się, Lasotzki! - warknął Reiner. - Tak pan odpowiada, panie Lasotzki - Habicht wciąż krążył wokół przesłuchiwanego mężczyzny - że praktycznie nic panu nie można zarzucić. Ale ja wiem swoje… - Kiedy ja naprawdę nic… - stolarz znów miętosił czapkę. - Panu się wydaje, że jest sprytny? - Habicht mówił dalej. - Że ja nie wiem, co pana łączy z postacią hrabiny Franziski von Haften?! - podniósł mocno głos. - Że będzie pan robił ze
mnie idiotę?! Ze mnie, funkcjonariusza kryminalnej policji państwowej?! - wrzeszczałr - Przez myśl mi nie przeszło, żeby robić z pana asystenta kryminalnego idiotę… - Lasotzki zaczął się pocić. - Pytam po raz ostatni - Habicht znów miał spokojny ton głosu. - Co łączy cię z hrabiną? - stanął naprzeciwko stolarza. - Pani hrabina pytała o koszt wykonania… Habicht wziął zamach i uderzył stolarza z całej siły pięścią w twarz. Ten, mimo że od dłuższej chwili spodziewał się bicia, nie zdążył się zasłonić. Siła ciosu była tak duża, że półprzytomny spadł z krzesła na podłogę. - Kłamie - rzucił krótko w kierunku Reinera. - Macie tu jakąś piwnicę, w której mógłbym dokończyć przesłuchanie? - Mamy - szef sławskiej żandarmerii nie zamierzał pytać, jakiego charakteru będzie to przesłuchanie, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. 18 Ryczka: stołek. - Niech pańscy ludzie go tam zaprowadzą - polecił. - A potem niech przyniosą ze dwa wiadra wody. A my - podszedł do leżącego na podłodze stolarza, chwycił go za włosy, by unieść nieco głowę - za chwilę utniemy sobie pogawędkę. * Habicht bił powoli, systematycznie, tak, jak uczono go na szkoleniach. Ponieważ Lasoztki upierał się przy swojej wersji, bił coraz mocniej, aż w pewnym momencie sam stracił dech. Zrobił wtedy kwadrans przerwy, później wrócił do bicia. Kiedy stolarz tracił przytomność, chlustał na niego wodą z wiadra, czekając aż oprzytomnieje, po czym metodycznie uderzał raz za razem. W pewnym momencie, kiedy Lasotzki zaczął seplenić - któryś z ciosów w szczękę pozbawił go przednich zębów - Habicht wpadł w szał. Gdyby mógł wtedy stanąć na chwilę
i spojrzeć na to z boku, nie poznałby siebie. Był jak w amoku, bił na przemian lewą i prawą pięścią, nie zważając na krew tryskającą mu na koszulę, nie czując bólu w kontuzjowanym łokciu. Kiedy Lasotzki przewrócił się razem z krzesłem, do którego był przywiązany, zaczął kopać. Dopiero, gdy zasapał się tak, że nie mógł złapać oddechu, przestał bić. Zastanawiał się, skąd ten szał i po chwili już wiedział. Seplenienie Lasotzkiego przypomniało mu lata dzieciństwa. Pewnego dnia, kiedy biegał z innymi dziećmi na dziedzińcu rodzinnej kamienicy, przewrócił się na skorupę zbitego talerza. Rozciął sobie wówczas górną wargę, na tyle poważnie, że później długo jeszcze miał problemy z wymową, wysławiał się bardzo niewyraźnie, a im bardziej się denerwował, tym mocniej wrzeszczał na niego ojciec, wyzywając od debili i półgłówków. Wspomniał na postać matki, która w takich chwilach pojawiała się w drzwiach kuchni, trzymając w dłoni brudną ścierkę. Zamiast stawać w obronie jedynego syna, milczała, bojąc się męża jeszcze bardziej, niż dziecko bało się ojca. Kopnął puste wiadro, chwytając za drugie, wypełnione do połowy. Chlusnął na leżącego na posadzce Lasotzkiego, ale ten ani drgnął. Wylał resztę, efekt był żaden. Podszedł do stolarza, kopnął go w żebra raz, drugi, trzeci, mężczyzna nie zareagował. Uklęknął. Najpierw rozpiął mężczyźnie koszulę, rozchylił ją, położył dłoń na piersi, na wysokości serca. Kiedy niczego nie poczuł, pochylił się nad głową i przytknął ucho do ust. Po dłuższej chwili wiedział już wszystko. Lasotzki zmarł. Habicht wstał, otrzepał kolana, kopnął ze złością drugie puste wiadro, w połowie wysokości mocno je wgniatając. Był wściekły! Zdawał sobie sprawę, że popełnił niewybaczalny błąd. I nie chodziło tu bynajmniej o śmierć stolarza, co o fakt, że zatłukł go za szybko, zanim ten zaczął
mówić. Żeby tak spieprzyć przesłuchanie!? Rozdział 35 Droga do Zielonej Góry minęła hrabinom na plotkowaniu o najnowszych trendach w modzie i jeszcze nowszych podbojach miłosnych Margarete. Kiedy w pewnym momencie Franziska von Haften pokusiła się o uwagę, że przyjaciółka jest dziwnie pobudzona, ta tylko tajemniczo się uśmiechnęła. W Zielonej Górze od razu skierowały się do domu handlowego Wilhelma Grau „Modewar”. Jako że Margarete von Hellmich nie mogła żyć bez mówienia, jej towarzyszka szybko poznała historię lokalu. „Modewar” powstał w 1852 roku i był pierwszym domem handlowym, który w Zielonej Górze oferował konfekcję męską, damską i dziecięcą. Od tego czasu w Winnym Grodzie wybudowano co prawda mnóstwo kolejnych domów towarowych, ten jednak cieszył się niemalejącym powodzeniem wśród najzamożniejszej klienteli. Oczywiście Margarete von Hellmich musiała podzielić się informacją o kontaktach, jakie nawiązała z kierownictwem „Modewara”. W końcu nie każdej hrabinie otwierano podwoje w niedzielne południe, oddając przy tym do dyspozycji całą najnowszą kolekcję paryskich kapeluszy, w tym kilka niezwykle stylowych od samej Chanel. Po zakupach, które trwały prawie 3 godziny przyjaciółki udały się na obiad do restauracji w Dolinie Luizy. Następnie Franziska von Haften samotnie ruszyła w drogę powrotną, Margarete von Hellmich postanowiła bowiem zostać u rodziny. * Zaraz po wyjściu z piwnicy Habicht kazał Reinerowi zająć się ciałem stolarza, sam zaś poszedł urżnąć się do „Piwnicy ratuszowej”. Przy pierwszym piwie zaczął myśleć i szybko
zrezygnował z dalszego picia. Na kartce z policyjnego brulionu zapisywał krótkie słowa i łączył je strzałkami. Po kwadransie spostrzegł, że niemal w każdym ważnym wydarzeniu czy odkryciu brał udział szef sławskiej żandarmerii. Niby była to rzecz naturalna, ale, jeśli dobrze się temu przyjrzeć, udział Reinera w tym wszystkim zaczynał mocno śmierdzieć. Raz jeszcze przeanalizował
zachowanie żandarma, jego przyglądanie się majtkom i obleśne sformułowania. Aż by się chciało te cyce pomiętosić… Majtki miała podciągnięte… Do każdej muszli zajrzeć trzeba, ale nie w każdej siedzi perła… Majtki co prawda opuszczone, ale śladów używania nie widać… Majtki w dole, ślady używania są. Wszystko w jak najlepszym porządku… A mąka? Mąka w tym wszystkim się nie zgadzała… Zacisnął pięść na uchu kufla, aż palce zaczęły boleć. Chyba… Chyba że… Przecież Reiner pracował w Sławie od lat, niejeden raz musiał być w pobliżu Marine Hitlerjugend. Równie dobrze, tak jak on sam wczoraj, mógł dostrzec, że mąka służyła chłopcom do lepszego trzymania drążków. To był świetny sposób, aby zwrócić uwagę na Bogu ducha winnych kadetów! Mógł ją podrzucić na miejsce zbrodni… W Cegłówce to przecież Reiner zwrócił uwagę na biały proszek. Mąkę na pierzynie Ingrydy Sauer też znalazł żandarm. A Truda Wernitz?… Habicht przeszukał zakamarki pamięci, jęknął, uświadomiwszy sobie, że przy ciele ostatniej ofiary mąki nie było. Chociaż chwileczkę… Wszedł do pokoju razem z Reinerem, może ten po prostu nie miał okazji, aby włożyć rękę do kieszeni i podrzucić spreparowany dowód?! Przy pierwszych ofiarach narzędzia zbrodni nie znaleźli, zaś zebrane odbitki linii papilarnych niczego nie dały. W przypadku Trudy Wernitz morderca zostawił co prawda nóż, ale już na miejscu laborant stwierdził, że zarówno rękojeść, jak i ostrze przed użyciem zostały dokładnie wyczyszczone. Kto mógł znać policyjne procedury i możliwości kryminalistyki na tyle, by tak dokładnie zabezpieczyć się przed wpadką? No kto? Odpowiedziawszy sobie na to pytanie, Habicht podszedł do
kontuaru, pokazał odznakę, po czym zażądał udostępnienia telefonu. Podniósł słuchawkę i poprosił Kriminalpolizei Głogów. * Dwie godziny później Habicht schodził razem z Reinerem do piwnicy, w której leżało ciało stolarza, zawinięte w płócienny worek od kartofli. Żandarm aż podskoczył ze strachu, kiedy w kącie dostrzegł tajemniczą postać. - Hauptwachtmeister Josef Reiner - Habicht pełnił honory pana domu. - Hauptsturmführer SS Albrecht Jodke, szef Gestapo w Głogowie. Pierwsze, co Reiner pomyślał, to że Lasotzki był jednak jakąś ważną personą. Oby tylko nie okazało się, że należał do ruchu oporu, bo wtedy on, jako komendant sławskiego posterunku, miałby nie lada kłopoty. - Szef głogowskiego Gestapo, zgadza się - Jodke rozjaśnił piwniczne ciemności bielą zębów. - I jednocześnie pański szef, Herr Oberscharführer, niech pan się pochwali koledze po fachu - protekcjonalnie poklepał Habichta po ramieniu. Twarz Reinera nie kryła zaskoczenia. - Tak, tak, Herr Hauptwachtmeister - perorował dalej Jodke. - Owszem, Oberscharführer Anton Habicht jest funkcjonariuszem Kriminalpolizei, ale to nie przeszkadza mu w oddanej pracy dla Gestapo. - To dlatego nikt w czarnym płaszczu nie kręcił się wokół tych morderstw. Gestapo miało już swojego człowieka na miejscu - pomyślał Reiner, a na głos powiedział: - Rozumiem, Herr Hauptsturmführer, że sprowadził pana do Sławy ten przykry incydent? - pokazał palcem na worek. - Nie - odparł krótko Jodke, ściągając prawą rękawiczkę. - Cyce.
Habicht przesunął się dwa kroki w tył, stając tak, aby Reiner znalazł się między nim a Jodkem. - Cyce? - Reiner wybałuszył oczy ze zdziwienia. - Jakie cyce? - Jakie cyce, to pan mi zaraz wyjaśni - odpiął kaburę. - Wszystko po kolei - wyjął pistolet, w ciemności trudno było rozpoznać typ broni. - Żadnych gwałtownych ruchów, inaczej pana zastrzelę. - Co pan zrobi?! - krzyknął Reiner. - Zamknij się! - wrzasnął Jodke. - Stój i się nie ruszaj. Herr Oberscharführer… Habicht podszedł do żandarma od tyłu, odpiął pas z bronią, odrzucił w kąt. - Siadaj! - warknął Jodke. Reiner zajął miejsce na krześle, Habicht zablokował mu ręce, przywiązując do oparcia. - Co panowie robicie, na litość boską?! - żandarm był bliski płaczu. - Dlaczego tu jestem? - próbował się szarpać, ale wysiłki były z góry skazane na porażkę. - On pyta, Herr Oberscharführer, dlaczego tu jest - śmiech Jodkego zaczął odbijać się od sklepienia i ścian. - Rozbawia mnie pan, Reiner. Potężne uderzenie rękawiczką w twarz było tak niespodziewane, że żandarm nie podjął żadnej próby uniku. - Co ja takiego zrobiłem? - zapytał, czując smak krwi sączącej się z policzka rozciętego przez zęby. - Jest takie stare powiedzenie: „Co z musu, to z przykrością” - Jodke zakładał rękawiczkę. - Nie lubię bić ludzi, ale czasami jest to nieuniknione, aby dojść prawdy. Oczywiście wolę rozmawiać z ludźmi po dobroci - skłamał bez mrugnięcia okiem. - Tylko od pana zależy, która wersja zostanie za chwilę wykorzystana. - Ale kiedy ja naprawdę nie wiem, o co chodzi! - Reiner
płakał. - Nie wie pan, no tak - rzekł smutno Jodke. Ledwo skończył mówić, pięść zmierzała już w stronę głowy żandarma, chwilę później ta odbiła się jak piłka od ściany. Reiner wrzasnął z bólu. - Skoro Hauptwachtmeister nie wie, o co chodzi, to może pan mu pomoże? - Jodke spojrzał na Habichta. - W końcu przez kilka ostatnich dni pracowaliście razem. Asystent kryminalny zaczął mówić. W miarę, jak przedstawiał kolejne dowody na poparcie swojej tezy, twarz Reinera tężała. Początkowo podawał kontrargumenty, ale ciosy w głowę skutecznie go zamroczyły i zaczął się jąkać. - Przecież nie byłbym na tyle głupi, żeby tak się wystawiać! - Reiner wykorzystał pauzę w monologu Habichta i podjął rozpaczliwą próbę obrony, kuląc się ze strachu przed kolejnymi uderzeniami. - Pańską linię obrony już znamy, panie Reiner - rzekł Jodke. - Skądinąd muszę przyznać, że pierwszorzędnie zagrał pan wiejskiego głupka, takiego, co to do trzech zliczyć nie potrafi. Robił się pan na durnia, a tak naprawdę kontrolował śledztwo. Gdyby nie błyskotliwy intelekt obecnego tutaj Oberscharführera, pewnie dalej ginęłyby te biedne dziewczynki. Na szczęście został pan przejrzany na wskroś! - Ja?… Na wskroś?… Mordercą?… - żandarm szlochał. - Pewnie masz taki sam schowek jak Martin Wernitz, co? - Jodke powiedział to tak cicho, że chwilę trwało, zanim sens słów dotarł do adresata. - Z cycatymi aniołami! wrzasnął. - Cyce tu, cyce tam, lubisz sobie popatrzeć na dziewczęce piersi, co?! Polizać?! Pomiętosić?! Possać?! Przyznaj się!!! krzyczał, co sił w płucach. - W końcu kawał chłopa z ciebie, a dla mężczyzny to nic zdrożnego, że lubi sobie popieprzyć -
znów mówił spokojnie. - Były młode, ale szwarne, co? Reiner w milczeniu wpatrywał się w niego podbitymi oczami. - Przyślę po niego ludzi - Jodke przebierał palcami. - A na razie niech pan go zaknebluje i zamknie piwnicę na klucz. - Jawohl! Tak jest! - Proszę absolutnie nikomu nie wspominać, że złapaliśmy seryjnego mordercę - ocierał kurz z bluzy munduru. - Sam zajmę się poinformowaniem mediów, zrozumiano? - Jawohl! Tak jest! - Oczywiście pański owocny udział w tym śledztwie nie zostanie pominięty - dodał uspokajającym tonem. - Może pan się spodziewać awansu. Dużego awansu… - Dziękuję, Herr Hauptsturmführer! - regulaminowe trzaśnięcie obcasami na nierównej posadzce piwnicy było zadaniem nie najłatwiejszym, ale Habicht sobie poradził. - Tymczasowo zostaje pan w Sławie, będzie pan miał baczenie na pozostałych żandarmów. - Jawohl! Tak jest! - rzucił. - Czy mam poinformować Sturmbannführera Düchtera o wynikach śledztwa? - Nie trzeba, zrobię to osobiście. Rozdział 36 Walter Hörrsch był jednym z najbardziej zaufanych ludzi Obergruppenführera SS Ernsta Kaltenbrunnera, szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy od 30 stycznia 1943 roku. Kiedy, po ukończeniu powszechnej szkoły średniej, ze względu na wielki kryzys nie mógł znaleźć za trudnienia, w 1932 roku wstąpił do SS. Najpierw służył w Sicherheitsdienst w Kolonii, potem został przeniesiony do Monachium, gdzie nadzorował „oddział śmierci” działający na terenie Czechosłowacji. Jego zadaniem było wyeliminowanie antynazistowskiego „Czarnego frontu”, a jedną z
najbardziej spektakularnych akcji zamordowanie Rudolfa Formisa, znanego spikera radiowego. Pomagał też zorganizować wywiad na Bałkanach, w Bułgarii i na Węgrzech. Jak opisywali Hörrscha przełożeni, był człowiekiem skrajnie religijnym, wierzącym w mistycyzm, cuda i przewidywanie przyszłości, a przy tym niezwykle skutecznym w działaniu. W 1940 roku świetnie zapowiadającą się karierę przerwała gruźlica. Wtedy to Hörrsch poprosił Kaltenbrunnera o przeniesienie do Departamentu VII. Tam mógł odpocząć przy książkach, szczególnie tych dotyczących telepatii, temat ten bowiem niezwykłe mocno go interesował. Niedługo potem Hörrsch pierwszy raz zjawił się na leczeniu w Sławie. Spodobał mu się urokliwy pałac położony tuż nad Śląskim Morzem, jednocześnie zwrócił uwagę na strategiczne położenie miasteczka: leżało na uboczu, poza zainteresowaniem obcych wywiadów, a tym bardziej alianckich samolotów. Wkrótce o swoich spostrzeżeniach opowiedział Kaltenbrunnerowi, sugerując, aby to właśnie tutaj ulokować siedzibę tajnej grupy „G”. Teraz, po kilku miesiącach pobytu w Wiedniu, wracał do Sławy. Kiedy kierowca zatrzymał automobil przy głównych schodach i otworzył drzwi, wysiadł, odpowiedział na Heil Hitler! Carla Düchtera, po czym odetchnął pełną piersią, chłonąc świeże powietrze. - Witam, Herr Obersturmbannführer! To dla nas wszystkich wielki dzień! - Düchter zachowywał się jak dziecko, które właśnie rozpakowało długo oczekiwany prezent. - Bardzo się cieszę, że pan przyjechał! Mam panu tyle do opowiedzenia! - Spokojnie, Herr Sturmbannführer! - uśmiechnął się szeroko. - Ordnung muss sein! Najpierw kąpiel, później żarcie, a potem może mi pan pokazywać, co pan chce. *
Reinera wniesiono do karetki Gestapo zawiniętego w worek podobny do tego, w którym ostatnią drogę rozpoczął Marian Lasotzki. Obu wrzucono do automobilu niczym kartofle, chociaż żandarm i tak nie powinien narzekać, ponieważ fakt, iż odczuwał z tego powodu ból, był najlepszym dowodem na to, że wciąż żył. Transport worków z piwnicy do karetki odbywał się w takiej konfidencji, że żaden z pozostałych żandarmów nie zorientował się, w czym rzecz. Co prawda znalazło się kilku świadków w postaci przechodzących mieszkańców Sławy, ale oni nauczeni doświadczeniem odwracali głowy, demonstrując brak zainteresowania. Nic więc dziwnego, że kiedy chwilę później Habicht informował żandarmów i burmistrza o niezwykle pilnym wyjeździć służbowym Reinera, ci nie widzieli powodów, aby mu nie wierzyć. Co prawda Schymura uparcie próbował podpytywać, co to za niebywale ważna sprawa, ale asystent kryminalny milczał jak zaklęty. Resztę popołudnia Habicht spędził na wypoczywaniu. Najpierw zjadł syty obiad w „Domu na plaży”, następnie wybrał się w rejs statkiem wycieczkowym. Wracając, zaszedł jeszcze do „Piwnicy ratuszowej” na dwa piwa, w hotelu zjadł lekką kolację i kwadrans na jedenastą wieczorem, zadowolony z mijającego dnia, miał zamiar położyć się spać. Godzinę później, kiedy nie pomogło picie wody i liczenie owiec, wstał z łóżka, ubrał się i wyszedł z hotelu, licząc, że wieczorny spacer pozwoli” ukoić skołatane nerwy na tyle, aby mógł zasnąć zaraz po przyłożeniu głowy do poduszki. Dochodząc do rynku, stwierdził z zaskoczeniem, że było całkowicie bezwietrznie i przyjemnie ciepło. Na ciemnym niebie brakowało chmur, dlatego gwiazdy skrzyły się bezczelnie. Habicht doszedł do przystani miejskiej, poczuł
chłodniejsze powietrze. Promenadą ruszył wzdłuż brzegu, minął „Dom na plaży”, chwilę później „Zajazd nad jeziorem”. Już miał zawrócić, kiedy tknięty nagłym przeczuciem, skierował się w stronę Marine Hitlerjugend. Zajął pozycję w znacznej odległości, chowając się za pniem grubej sosny. Wytężył wzrok i kilka minut później - ku swojemu ogromnemu zdziwieniu - dostrzegł strażnika, który nagle zatrzymał się w pół kroku. Najpierw pomyślał, że przystanął, aby odpalić papierosa, ale mężczyzna miał rozstawione nogi i ręce wygięte tak, jakby za chwilę miał ruszyć na narciarską trasę biegową. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapalał papierosa ani nie robił sobie krótkiej przerwy w patrolu w takiej pozie! Jeszcze większego szoku Habicht doznał po kolejnych dwóch minutach, kiedy zobaczył ciemną postać ześlizgującą się z balkonu dawnego schroniska młodzieżowego, podbiegającą do jednej z sosen rosnących tuż przy ogrodzeniu, wdrapującą się na nią sprawniej od małpy i zeskakującą na drugą stronę. Asystent kryminalny przykleił się do swojego drzewa, modląc się, aby pozostać niezauważonym. Prośby najwyraźniej zostały wysłuchane, bo ciemna postać minęła go w odległości kilku metrów. Choć było ciemno, bez problemu rozpoznał w niej najprzystojniejszego z najprzystojniejszych. Zanim odczekał, aż kadet oddali się na bezpieczny do śledzenia dystans, zerknął na strażnika: niczym słup soli stał w tym samym miejscu i tej samej pozie! Ruszył śladem ciemnej postaci, klucząc - jak ona - między drzewami, mijając z daleka plażowe budynki i wchodząc w nieprzeniknioną czerń parku, tuż przy ogrodzeniu. Gdyby nie świetny słuch, tutaj Habicht zgubiłby śledzonego człowieka. Dzięki wrażliwym uszom misja mogła trwać nadal. Gdy ciemna postać minęła kościół katolicki i weszła w wąską
uliczkę prowadzącą do rynku, asystent kryminalny miał krótką chwilę na decyzję: czy kontynuować pościg, narażając się na dekonspirację, czy odpuścić. Sekundę później szedł dalej. Młodzieniec zatrzymał się pod wieżą kościoła ewangelickiego, delikatnie zadarł głowę, po czym znieruchomiał. Habicht ostrożnie przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął przed szybą wystawową sklepu tekstylnego Sauerów, analizując odbicie ciemnej postaci. Widząc, że ta ani drgnie, obrócił się, zakasłał raz, drugi, trzeci, kadet stał jak zamurowany. Asystent kryminalny zmrużył oczy, próbując określić kąt nieco zadartej brody chłopaka. Z wykonanych naprędce obliczeń wyszło mu, że wpatruje się on w okna na pierwszym piętrze kamienicy nr 24 lub 25. Rozdział 37 Połowa pierwszego piętra głównego skrzydła pałacu Haugwitza - ta bliżej skrzydła południowego - była zamknięta dla osób postronnych. Dostęp do niej miało zaledwie dziesięć osób: Carl Düchter i trzy trzyosobowe zespoły naukowców, które pracowały w trybie ośmiogodzinnych zmian. Dzisiaj jedenastym człowiekiem, który miał zobaczyć to jedno z najbardziej tajnych miejsc III Rzeszy, był Walter Hörrsch. Düchter otworzył kute z żelaza drzwi prowadzące do korytarza z balkonu w Sali Balowej, zapraszając Obersturmbannführera gestem ręki. Zaczęli iść. Panował tu nieprzyjemny półmrok, ciężkie zasłóhy*z brokatu szczelnie zasłaniały wszystkie okna, jedynie dzięki kilku migoczącym kinkietom wiadomo było, dokąd kierować kroki. W ścianie po prawej stronie Hörrsch dostrzegł hemisferyczne nisze. Kiedy spojrzał na posąg stojący w pierwszej z nich, poczuł dreszcz grozy przebiegający po plecach. Figura była dużo niższa od wnęki, niewykonana pod wymiar, z pewnością znalazła się tutaj stosunkowo niedawno.
- To Mantus, etruski bóg piekła - szepnął Düchter wyjaśniająco. - Następny jest Damballa, bóg-wąż czczony wśród wyznawców voodoo. - Skąd są figury? - Przywiezione ze świętych miejsc kultu - odpowiedział. - Tylko takie dają gwarancję posiadania pełnej mocy… - A to kto? - Hörrsch wbił wzrok w nagą kobietę oplecioną przez węża, stojącą na dwóch lwach, obok których widniały dwie sowy. - To Lilith, kobieta demon, biblijna Ewa… Ale w tej wersji nie jest gotową na wszystko żoną Adama, tylko wyuzdaną awanturnicą, kochanką najwyższego Szatana - opowiadał. - Tam dalej mamy Tan-mo, chińskiego boga żądzy i zawiści. Ostatnia jest Naamah, kobieta demon wodząca mężczyzn na pokuszenie. - Miłe towarzystwo - nieświadomie wstrząsnął ramionami. - To tutaj - rzekł Düchter, kiedy stanęli pod drzwiami sali owalnej. Hörrsch przypatrywał się świeżym malowidłom dekorującym ścianę po obu stronach futryny i nad nią. W ciemności nie mógł dostrzec wielu szczegółów, ale to, co zobaczył - powyginane ludzkie ciała, niektóre bez kończyn, inne mające ich aż nadto, wijące się w ekstazie, bólu i cierpieniu, jedne głaszczące się po policzkach, drugie wbijające nóż prosto w serce, spółkujące na każdy możliwy sposób - wystarczyło, aby żółć brutalnie wdarła się do przełyku. - To, co ujrzy pan w środku, Herr Obersturmbannführer… - Düchter szukał odpowiednich słów. - Wymaga stalowych nerwów. - Wiem - otrząsnął się. - Nazywamy ją Salą Bogów. - Piękne…
- Otwierać? - Chwileczkę - wbił spojrzenie w bogato zdobione drzwi, na których ktoś po włosku zapisał krótką sentencję. Zaczął czytać, ćwicząc dawno nieużywany język. Lasciate ogni speranza, voi chentrate. Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie. To samo wieszczył napis na bramie piekielnej w „Boskiej komedii” Dantego. Düchter chwycił za klamkę, nacisnął ją niezwykle ostrożnie. Kiedy uchylił drzwi, Hörrsch poczuł uderzenie lodowatego powietrza. * Habicht po raz setny w ciągu ostatniego kwadransa spoglądał na zegarek i po raz setny pytał sam siebie, po co mu to wszystko: ganianie nocą po sławskim rynku za kadetem Hitlerjugend, który stał w bezruchu, wpatrując się w ciemne okna starej kamienicy? Po raz setny obiecał sobie solennie złożyć wniosek o okolicznościowy urlop. Co prawda niedawny rozkaz Himmlera nakazywał wstrzymanie policjantom jakichkolwiek wypoczynków, ale po cichu liczył, że spektakularny sukces rozwiązania zagadki seryjnego mordercy otworzy drogę do zrobienia wyjątku. Szczęknął zębami z zimna, czując podmuch chłodu omiatający nogi. Chuchnął w dłonie, w myślach układając artykuł na pierwszą stronę „Das Reich”. - Cierpliwości, Herr Kriminalsekretär - szepnął. - Cierpliwości… * Wewnątrz było jeszcze ciemniej niż na korytarzu, tak więc przez kilka chwil po wejściu do środka Hörrsch musiał przyzwyczaić oczy. Potem zobaczył. Pokój owalny posiadał cztery hemisferyczne nisze roz-
mieszczone symetrycznie. Trzy z nich były zajęte przez wezgłowia ogromnych kadzi wykonanych z dębowego drewna i obleczonych arkuszami z jakiegoś bliżej nieokreślonego metalu. Zbiorniki miały wysokość nieco ponad metr, pozostałe wymiary odpowiadały wielkościom znajdujących się w nich chłopców, przy czym rozszerzały się znacznie od głowy w kierunku nóg. Unosili się oni na wodzie, w czym pomagały im specjalne rzemienne pasy przytrzymujące za ręce, nogi i tułów. Głowy z dołu i po bokach podpierały specjalne gumowe poduszki wybalastowane tak, aby uszy wystawały ponad poziom wody. Oczy były zamknięte, jedynie po delikatnych ruchach mimicznych twarzy można było poznać, że kadeci żyją. Na ścianie nad każdą z trzech nisz wymalowane były po trzy runy Opfer - wyglądające jak litera „Z” odwrócona lustrzanie i ułożona poziomo - oznaczające samopoświęce- nie i jednocześnie przypominające nazistów zabitych podczas puczu monachijskiego w 1923 roku. Liczba run – trzy uosabiała trzech chłopców zespolonych w jedną całość. Na suficie nad każdą z kadzi wisiał ekran, na którym naprzemiennie wyświetlane były filmy propagandowe, każdy z wkomponowanymi przekazami podprogowymi, typu „Bezwarunkowo popieram Führera”. Niezależnie od nich z ukrytych głośników płynęły głosy w różnych językach. W czasie przerw między projekcjami filmowymi włączano specjalną lampę błyskową, która utrzymywała pływaków w hipnozie. Natężenie światła, częstotliwość i długość ekspozycji obliczał aparat, od niedawna używany w rakietach V2, oczywiście po modyfikacji programu. Za dużym stołem ustawionym na wysokości czwartej niszy siedział mężczyzna nadzorujący pracę wszystkich urządzeń, o czym świadczyły dziesiątki wskaźników, lamp i przełączni-
ków ustawionych w równych rzędach na blacie. Po obu stronach biurka stało kilka cylindrycznych zbiorników z kurkami i przewodami biegnącymi do każdej kadzi. - Co on ma na twarzy? - Hörrsch nie dowierzał własnym oczom. - Okulary spawalnicze - odpowiedział Düchter. - Zaraz zacznie się seans hipnotyczny. Światła są tak ustawiane, aby jednocześnie wprawiały media w trans i pobudzały je. Ponieważ czynności życiowe muszą być nieustannie monitorowane przez wykwalifikowanego lekarza, cały czas znajduje się on wewnątrz. Gdyby nie miał okularów, oszalałby. Nawet z nimi jest w stanie wytrzymać maksymalnie kwadrans. Potem następuje zmiana. Wtem obaj esesmani zasłonili oczy, sufit bowiem rozszalał się feerią błysków. Już kilka sekund później czaszkę Hörrscha zaczął rozsadzać ból, ale mimo to całym sobą chłonął każdy wystrzał wściekle białego światła. Po minucie poczuł palce Düchter a wpijające się w ramię i odciągające go w stronę drzwi. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, zakręciło mu się w głowie. Dobrą chwilę trwało, zanim odzyskał równowagę i wzrok. - To było niesamowite - szeptał w ekstazie. - Na zakończenie zjazdu partii w 1937 roku byłem świadkiem spektaklu światła przygotowanego przez Alberta Speera. Powiem tak: główny architekt führera poczułby wielką zazdrość. Ego mógłby mu uratować tylko fakt, że tamte wiece gromadziły dziesiątki tysięcy ludzi, tu zaś mamy tylko trzech widzów. - Ale za to jakich, Herr Obersturmbannführer! - Düchter uśmiechał się szeroko, trąc zamknięte powieki. - Ale za to jakich… - Co teraz? - Teraz zapraszam do najbardziej nierealnego kina na świe-
cie - rzekł radośnie. - Za kilka minut się zacznie. - Co się zacznie? - oblizał bezwiednie usta. - Ostatni test sprawności mediów - odrzekł. * Obudził ją brzęk szkła. Przestraszona, zwróciła głowę w stronę okna, otwarte skrzydło uderzało o naroże. - Przecież na pewno je zamknęłam - szepnęła, sięgając po szlafrok. Trzęsąc się z zimna, podeszła do okna. Zamknęła je, cały czas szczękając zębami. Wróciła do łóżka, owinęła się kołdrą. Próbowała zasnąć, ale nie mogła, zaczęła myśleć o wizycie w stolarni tuż przed kolacją. Kiedy poprosiła o rozmowę z Marianem Lasotzkim, kierownik poinformował ją, że zabrano go kilka godzin temu i jeszcze nie wrócił. Na pytanie, kto go zabrał, odpowiedział nerwowo, że nie ma pojęcia. Wiedziała, że skłamał. A jeśli Lasotzki został zdekonspirowany? Jeżeli wpadł? Jeśli podczas tortur powiedział o wyprawie tunelem? Zdradził? - Wtedy po mnie też już by przyszli… - westchnęła. Tak uspokojona, zasnęła szybko. Rozdział 38 Cofnęli się kilka kroków korytarzem. Düchter otworzył podwójne drzwi prowadzące do pomieszczenia sąsiadującego z Salą Bogów. Hörrsch spojrzał przed siebie, tylko po ciężkich zasłonach można było poznać, że komnata miała dwa okna. Zerknął na ścianę po prawej stronie, dostrzegł wielkie tablice zapisane drobnym maczkiem wykresów, wzorów i liczb, które układały się w sens tylko dla ich autorów. - Tutaj - szepnął Düchter, pokazując na lewo. W ścianie oddzielającej ich od Sali Bogów, mniej więcej na wysokości wzroku, zionęła wielka pozioma dziura o wymiarach, według oceny Hörrscha, pół metra na metr. Podszedł bliżej,
dopiero teraz dostrzegł grubą szybę szczelnie wypełniającą przestrzeń, z nałożoną od strony komnaty metalową siatką z drobno plecionymi oczkami. Nagle sąsiednim pomieszczeniem przestały targać świetlne rozbłyski. Mężczyzna zdjął okulary spawalnicze, po czym na głowę założył coś, co wyglądem przypominało ni to wojskowy hełm, ni czapkę używaną przez pszczelarzy. Sprawdził umocowanie nakrycia, następnie rozwinął metalową miniaturową kolczugę ściśle oplatającą całą głowę. Ciasno zawiązał osłonę pod brodą, aby nie pozostawić wolnego miejsca. Tak zabezpieczony podszedł do dziwnych cylindrycznych zbiorników, po kolei zaczął odkręcać kurki w trzech z nich, wpatrując się przy tym badawczo w umieszczone wyżej wskaźniki. - Dawkuje mieszankę - wyjaśnił Düchter. - Katalizator znacznie przyśpiesza rozpoczęcie procesu. - Więc to nie jest zwykła woda, to, w czym pływają? - Nie. To starannie dobrana mieszanina różnych chemikaliów - obrócił głowę za siebie, pokazując na tablice. Oczywiście wody w tej miksturze jest najwięcej, ale nie ona pełni najważniejszą rolę. Mówimy na to galareta. - Galareta? - zdziwił się. - Któryś z profesorów nazwał ją tak ze względu na gęstość i się przyjęło. - Co się dzieje? - zaniepokoił się Hörrsch, widząc, jak kończynami mediów wstrząsają drgawki, wzbijając galaretowatą fontannę. - Katalizator zaczyna działać. * Asystent kryminalny wiedział, że coraz mocniejszy wiatr wiejący od jeziora może oznaczać nadciągającą burzę. Spojrzał na najprzystojniejszego z najprzystojniejszych, ten wciąż
stał, nawet nie drgnąwszy. Wtem w oknie na pierwszym piętrze kamienicy nr 24 pojawiło się nikłe światło, jakby lampy naftowej. Minutę później czerń nieba gdzieś nad Śląskim Morzem przecięła potężna błyskawica, a po chwili ciszę rozdarł grzmot. Habicht nie zdążył jeszcze ochłonąć, przestraszony, kiedy huknęło kolejny raz i jeszcze jeden. Wkrótce niebo nad jeziorem pokryło się ognistymi błyskami. Wciąż jednak nie spadła choćby kropla deszczu. Niespodziewanie - w przerwie między coraz częściej bijącymi piorunami - Habicht odniósł wrażenie, że zza okna, w które wpatrywał się kadet, dobiegł przeraźliwy krzyk. Niestety, wiatr coraz szybciej mknący wąskimi uliczkami zbyt mocno hałasował, aby asystent kryminalny dał sobie odciąć rękę za to, że dobrze usłyszał. Raptem niebo nad jeziorem rozświetliła kolejna błyskawica, a policjant dostrzegł ciemnego cumulonimbusa w kształcie wielkiego kowadła. Kilka sekund później nastąpiło oberwanie chmury, a wiatr jeszcze bardziej przybrał na sile. Ulewa była tak potężna, że nie minęło pół minuty a Habicht był kompletnie przemoczony Zacisnął zęby, żeby nimi nie szczękać. Słyszał o takich burzach nad Śląskim Morzem zdarzających się raz na kilka, kilkanaście lat. Owo kowadło rozdzielało się wówczas nad jeziorem - naturalną przeszkodą - na dwie części. Jedna burza z piorunami docierała wtedy nad Sławę, druga nad Kuźnicę Głogowską, podczas gdy samo Śląskie Morze stawało się oazą ciszy i spokoju. Bywało jednak, że kowadło nie dzieliło się na części, a burza na jeziorze przeradzała się w biały szkwał. Ale dlaczego, u licha, musiało się to stać akurat teraz? Habicht jedną dłoń przyłożył do czoła, robiąc prowizoryczny daszek, drugą próbował otrzeć twarz. Przyniosło to efekt, te-
raz mógł zobaczyć postać chłopaka. Kadet stał nieruchomo, wpatrując się w okno na piętrze kamienicy. Nie poruszył się nawet o milimetr, ręce trzymał wzdłuż boków, podczas gdy strumienie wody zalewały jego twarz. * W tym samym momencie, w którym Hörrsch zza zasłoniętych okien usłyszał dudnienie grzmotów, dostrzegł iskry wylatujące z kadzi, mniej więcej z tych miejsc, w których zanurzone były głowy. Po chwili iskry przeistoczyły się w potężne łuki, a wkrótce potem zaczęły łączyć kadzie jedna z drugą. Spojrzał niepewnie na Düchtera. - Nie ma się czego obawiać - Sturmbannführer wyglądał na całkowicie spokojnego. - To normalne. Nagle do elektrycznych łuków dołączyły drgawki wstrząsające już nie tylko kończynami, ale głowami i całymi korpusami. Chłopcy wili się w galarecie, chcąc uwolnić z krępujących więzów. Znienacka ich twarze zaczęły orać potężne skurcze mimiczne, widać było ogrom emocji targających ciałami i duszami kadetów, jakby w ułamku sekundy przeżywali wszystko, co do tej pory wydarzyło się w ich życiu. - Teraz to się dzieje… - szepnął Düchter. - Przepiękne, prawda? Hörrsch nic nie odpowiedział, patrzył jak zahipnotyzowany. Machinalnie sięgnął do głębokich pokładów pamięci, przypominając sobie słowa Friedricha Nietzschego, który w jednej z książek pisał o jasnowłosych bestiach krążących w poszukiwaniu zdobyczy i zwycięstwa… - Tak, triumf jest coraz bliżej - uśmiechnął się sam do siebie. - Coraz bliżej… Bez żadnego ostrzeżenia ciała chłopców zwiotczały, łuki elektrycznych wyładowań zniknęły, jedynym świadkiem wy-
darzeń ostatnich minut był ostry zapach ozonu. - To wszystko, Herr Obersturmbannführer - rzekł Düchter. - Teraz będą odpoczywać. * Asystent kryminalny ocierał twarz raz za razem, mimo to niewiele brakowało, a przegapiłby moment, w którym chłopak niemal niedostrzegalnie drgnął a chwilę potem ruszył, maszerując szybko. Wracał dokładnie tą samą drogą, Habicht miał więc ułatwione zadanie. Przystanął ponownie za grubą sosną, patrząc, jak kadet wdrapuje się na inne drzewo, przeskakuje przez ogrodzenie, następnie po drewnianym słupie dostaje się na balkon. Kiedy jego postać zniknęła w drzwiach budynku, policjant kątem oka dostrzegł ruch niedaleko siebie. Strażnik, który do tej pory stał w bezruchu, wrócił do życia, masując zdrętwiałe członki. Rozdział 39 Poniedziałek 4 września 1944 Zmysłowy sen asystenta kryminalnego - w którym pływał w zacisznej zatoczce Śląskiego Morza wraz z hrabiną ubraną jedynie w czepek kąpielowy - przerwało brutalne łomotanie do drzwi pokoju hotelowego. Kiedy otworzył i na korytarzu zobaczył Schymurę stojącego obok recepcjonisty, wiedział już, że stało się coś złego. Kwadrans później, gdy minęli kościół ewangelicki i pomocnik żandarma pokazał brudnym palcem na kamienicę nr 24, Habicht zamarł. Próbując nie dać nic po sobie poznać, pozwolił zaprowadzić się na pierwsze piętro, gotując się w duchu na to, co miał zobaczyć. Mimo że wydarzenia ostatnich dni mocno go zahartowały, widok miejsca zbrodni sprawił, że momentalnie zwrócił naprędce zjedzoną bułkę z wątrobianką. Dramatyzmu dodawał fakt, że w mieszkaniu
panował idealny porządek, tylko wszechobecne rozbryzgi krwi świadczyły o niedawnym koszmarze. Ślady, które znalazł na miejscu zbrodni, pozwalały przyjąć tylko jeden bieg wydarzeń. Anzelm Ruppert, szanowana głowa rodziny, najpierw nożem do filetowania mięsa zaszlachtował swoją 12-letnią wnuczkę Mildredę, następnie siekierą zarąbał żonę Gryzeldę i poćwiartował jej ciało. Na koniec sam poderżnął sobie gardło brzytwą. Fotograf i laborant policyjny w jednej osobie miał się dopiero zjawić, ale Habicht zdobył już na tyle dużo doświadczenia, żeby móc stwierdzić, iż te potworności popełniono minionej nocy. Asystent kryminalny zaczął chodzić bez celu od pokoju, w którym skończyła swój żywot dziewczynka, do sypialni, skąd w ostatnią drogę wybrali się małżonkowie. W pewnym momencie zorientował się, że sprawdza majtki dwunastolatki. Na szczęście były założone, gdyby dziadek zgwałcił jeszcze swoją wnuczkę, prawdopodobnie tego by już nie zniósł. Nagle umysł przecięła myśl. Zaczął sprawdzać pościel, okolice łóżka, podłogi. Nigdzie nie było jednak niczego, co przypominałoby wyglądem biały proszek. Mąki więc na miejscu zbrodni nie znalazł. Chyba że… Ruszył do kuchni, stanął przed stołem, czując wzbierające na czole krople potu. Na podłodze leżała pusta tytka, zaś blat wypełniała swastyka idealnie równo usypana z mąki. - Ale jak? - Habicht klapnął z hukiem na podłogę, opierając się plecami o futrynę. - Jak on to zrobił?… Przecież nie wszedł do środka nawet na minutę, na sekundę!… Stał przed kościołem jak zamurowany!… Cały czas miałem go na widoku, nie spuściłem z niego oka nawet na chwilę!… - analizował. - Więc jak on to zrobił?! Możliwość była tylko jedna. Kiedy asystent kryminalny o niej pomyślał, poczuł, że kręci mu się w głowie.
* Franziska von Haften źle spała tej nocy, o ile snem można było nazwać koszmary, w których głównymi bohaterami byli Marian Lasotzki, bliżej niezidentyfikowany gestapowiec oraz ona sama. Na wspomnienie poranionej głowy stolarza - którą zdobił najnowszy model kapelusza od Chanel - poczuła dreszcze przebiegające od szyi do stóp. Była tak zdenerwowana, że nie zjadła śniadania, tylko od razu pojechała do stolarni. Kiedy tam usłyszała, że Lasotzki zapadł się jak kamień w wodę, pojechała na cmentarz, zostawiając wiadomość z prośbą o natychmiastowy kontakt. Potem zajęła się pieczeniem ciasta, chociaż wiedziała, że przy takich nerwach nie ma szans na wygraną. * Asystent kryminalny nakazał Schymurze pozostać na miejscu zbrodni, sam skierował się do pałacu. Düchter był na jakiejś ważnej naradzie i prosił o kwadrans zwłoki. Ten czas Habicht spędził, chodząc nerwowo korytarzem tam i z powrotem i układając w głowie przemowę. Kiedy Josef Sabutsch zaprosił go do gabinetu, cały misternie ułożony plan spalił na panewce i asystent kryminalny zaczął chaotyczną opowieść. Mówił o zadurzonych dziewczynkach, o śladach mąki na miejscach zbrodni, majtkach raz opuszczonych, innym razem podciągniętych, o guzikach, o wszystkim tym, co w nieunikniony sposób prowadziło do Marine Hitlerjugend. Na koniec zostawił najważniejsze, czyli opis śledzenia kadeta i poranne znalezisko w kamienicy nr 24. - On nie wchodził do środka, Sturmbannführer, mogę za to ręczyć głową! Musiał to zrobić siłą woli!!! - opowiadał z ekscytacją i przerażeniem wymalowanym w oczach. - Wiem, że to brzmi fantastycznie i niewiarygodnie, ale tak
musiało być. Dowody nie kłamią! Kiedy to się wszystko działo a deszcz lał strumieniami, on nawet nie ocierał twarzy rękoma!!! Düchter zacisnął usta, powstrzymując uśmiech, jednocześnie karcąc się za niedocenienie przeciwnika. Asystent kryminalny co prawda nie wszystkie elementy układanki wstawił na właściwe miejsca - dla przykładu nie wiedział, kto tak naprawdę prowadził siejącą śmierć rękę Anzelma Rupperta ale trzeba było przyznać, że w swoich dociekaniach zaszedł niezwykle daleko. Niebezpiecznie daleko. - Proszę się uspokoić, Herr Oberscharführer - rzekł Düchter kojącym głosem. - Zanim wszystko panu wyjaśnię, musi pan złapać oddech. Proszę się częstować kawą i sznekami. Habicht dopadł do tacki, jakby nie jadł od tygodnia. Tak bardzo był zajęty wpychaniem kawałków drożdżówki do ust, że nie słyszał nawet, jak Düchter rozmawiał krótko przez telefon. Zareagował dopiero, gdy drzwi do gabinetu się otworzyły. - Przedstawiam panu Obersturmbannführera SS Waltera Hörrscha, mojego szefa - Düchter przestawił gościa. - To Oberscharführer SS Anton Habicht z policji kryminalnej w Głogowie. Obaj esesmani uścisnęli sobie dłonie. - Dzisiaj w nocy popełniono kolejną ohydną zbrodnię mówił dalej Düchter. - Jako że od początku tej nieszczęsnej serii ściśle współpracujemy ze sobą, Herr Oberscharführer prosto z miejsca tragedii pofatygował się do mnie. Przed chwilą przedstawił mi pewną fantastyczną hipotezę. - Fantastyczną? - Hörrsch uniósł lewą brew. - Cóż w niej takiego fantastycznego? - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pan, Herr Oberscharführer, jeszcze raz przedstawi swoje przemyślenia.
Habicht zaczął mówić, tym razem jednak składnie i precyzyjnie punktował kolejne elementy kryminalnych puzzli. - Herr Oberscharführer, czy pan wie, czym my się tutaj tak naprawdę zajmujemy? - Hörrsch zadał pytanie, kiedy asystent kryminalny skończył opowiadać. - To nie mój interes, Herr Obersturmbannführer! - policjant trzasnął obcasami. - Wiemy - wtrącił łagodnie Düchter. - Ale mimo tego, że to nie pański interes i że nie wścibiał pan nosa tam, gdzie nie trzeba, co ogromnie doceniamy, to mógł pan gdzieś coś usłyszeć - nawet nie zająknął się na temat tego, iż doskonale wiedział, że Habicht kazał policjantom węszyć wokół mariny i kadetów, a tym samym mógł dojść do ich powiązań z pałacem. - Albo wydedukować. - Wiem tylko, że przywożone są tutaj jakieś dokumenty. Chyba ważne, bo do ich przenoszenia nie dopuszcza się polskich robotników przymusowych - odpowiedział Habicht. - To wszystko. - Dobrze - dodał Hörrsch. - Bardzo dobrze… Więc obstaje pan przy hipotezie, że chłopak zrobił to siłą woli? - Jawohl! Tak jest! - A gdybym powiedział panu, że bezpieczeństwo Rzeszy wymaga, aby zapomniał pan o tej rozmowie? - Hörrsch wbił spojrzenie w policjanta. - Gdybym powiedział panu, że bezpieczeństwo Rzeszy wymaga, aby zachował pan swoją hipotezę dla siebie, zaś jako wersję oficjalną przyjął winę Hauptwachtmeistra Josefa Reinera? Mówimy oczywiście o pierwszych trzech morderstwach, winnym okropnej zbrodni popełnionej dzisiejszej nocy byłby oczywiście Anzelm Ruppert. Habicht milczał. - Skąd wiemy o zatrzymaniu Reinera i przewiezieniu go do
głogowskiego Gestapo? - Hörrsch oparł się o wielkie drewniane biurko. - My wiemy wszystko, Herr Oberscharführer - dodał. - Więc jak? Przystałby pan na moją propozycję? Oczywiście Rzesza doceniłaby pański udział w tej sprawie odpowiednim awansem. Habicht oblizał mimowolnie usta. - Mam spytać jeszcze raz? - rzucił gniewnie Hörrsch. - Nie ma takiej potrzeby, Herr Obersturmbannführer! - zapewnił szybko policjant. - Chętnie spełnię pańską prośbę. - Bardzo mnie to cieszy, Herr Oberscharführer, bardzo uśmiechnął się przyjaźnie. - Muszę wiedzieć jeszcze jedną rzecz. Ale odpowiedź na moje pytanie, która padnie z pańskich ust, musi być szczera, nawet gdyby miała być niepomyślna. Mogę liczyć na pańską szczerość? - Oczywiście! - Mówił pan komuś o swoich podejrzeniach, Herr Oberscharführer? - Hörrsch cichym głosem zawiesił pytanie w gęstniejącej atmosferze. - Nikomu - policjant odpowiedział bez zastanowienia. - Chciałem o tym najpierw poinformować Sturmbannführern - spojrzał w kierunku Düchtera. - Świetnie - Hörrsch błyskawicznie odpiął kaburę, wyjął Walthera P38, po czym strzelił Habichtowi prosto w serce. Kiedy ciało policjanta bezwładnie zwaliło się na podłogę, podszedł i oddał jeszcze jeden strzał, tym razem w głowę. Następnie kilka razy kopnął w plecy. W tym czasie Düchter stał już w otwartych drzwiach i uspokajał zaalarmowanego strzałami Sabutscha. - Herr Obersturmbannführer, czy to było konieczne? - spytał Düchter, zamknąwszy z powrotem drzwi. - To jednak był tajny funkcjonariusz Gestapo…
Hörrsch nie odpowiedział od razu. Podszedł do okna, otworzył je na oścież, wdychając świeże, wilgotne powietrze. Wbił spojrzenie w dal, gdzie majaczyła ciemna nitka dymu z komina „Potsdamu”. - Jestem tutaj już piąty raz, a jeszcze nie odbyłem rejsu stat kiem wycieczkowym - rzekł Hörrsch, wyciągając papierośnicę. Otworzył ją wystudiowanym ruchem, wyjął papierosa marki Trommler, postukał nim delikatnie w wieczko. - Nie możemy ryzykować, Herr Sturmbannführer włożył papierosa do ust. - Nie teraz, gdy jesteśmy tak blisko sukcesu - czekał wymownie. Düchter podszedł, wyjmując z kieszeni zapalniczkę Sturm. Zapłonęła ogniem dopiero za drugim razem. - Czy to jest jasne? - rzekł Hörrsch, wypuściwszy kłęby dymu. - Jawohl! Tak jest! - Wspominał pan, że Habicht interesował się tą hrabiną - zaciągnął się głęboko. - Z powodów, że tak powiem, czysto towarzyskich, czy może zawodowych? - Jedno i drugie. Przy czym w mojej opinii ten drugi jest ważniejszy, bo hrabina coś ukrywa. Wciąż czekam na akta Abwehry, może tam coś będzie. - Wydeleguje pan ludzi do jej śledzenia dwadzieścia cztery godziny na dobę - polecił. - Dobrze byłoby też zorganizować obecność hrabiny na jutrzejszej kolacji. Chciałbym się jej przyjrzeć osobiście - wysunął język. - Ale trzeba to zrobić w taki sposób, żeby wyglądało niezwykle naturalnie, nie może niczego podejrzewać. Ma pan jakiś pomysł? - Wymyślę coś. - Niech się pan uśmiechnie, Sturmbannführer - Hörrsch poklepał go przyjaźnie po ramieniu. - Jesteśmy gotowi!
- oczy błyszczały podekscytowaniem. - Nasi chłopcy działają!!! - potrząsnął zaciśniętą lewą pięścią. - Jesteśmy gotowi! - potwierdził Düchter, wykonując podobny gest. - Powiadomię Reichsführera - rzekł rozmarzonym głosem. Oczywiście nie omieszkam podkreślić pańskiej roli w naszym sukcesie. A teraz niech pan idzie zająć się hrabiną. Rozdział 40 Düchter nie wyszedł od razu z gabinetu, najpierw zatelefonował do magistratu. Kiedy dowiedział się, że burmistrz jest na posiedzeniu komisji konkursowej, uśmiechnął się szeroko. Dziesięć minut później witał się już z członkami kulinarnego jury, prosząc Dibeliusa na stronę. - Czy komisja podjęła już decyzję? - spytał esesman. - Tak, właśnie przygotowujemy protokół do podpisania - odpowiedział burmistrz. - Kto wygrał? - Rosemarie Schabe. - Kto to jest? - zmarszczył brwi. - Córka aptekarza - odpowiedział burmistrz. - Córka aptekarza nie może wygrać tego konkursu - rzekł Düchter twardo. - Ależ, Herr Sturmbannführer, jej ciasto jest bezkonkurencyjne! - A jadł, pan, panie burmistrzu, szarlotkę przyrządzoną przez Franziskę von Haften? - Jadłem - potaknął niepewnie głową. - Chwilę temu… - I jak wrażenia smakowe? - Dobra, ale ciasto aptekarzówny zdecydowanie lepsze - Dibelius jeszcze nie rozumiał, w czym rzecz. - A ja myślę, panie burmistrzu, że jabłecznik hrabiny jest równie smaczny - wziął go pod łokieć. - Co ja mówię: znacz-
nie smaczniejszy! Dibelius spojrzał na niego pytającym wzrokiem. - Czuję, że pan burmistrz ma podobne odczucia kulinarne, co ja i Obersturmbannführer Walter Hörrsch, który też miał okazję spróbować szarlotki hrabiny. - Herr Sturmbannführer… - po twarzy burmistrza było widać, że nie jest ani o jotę mądrzejszy niż chwilę wcześniej. - Proszę pomyśleć o skutkach dla rozwoju sławskiej turystyki: zwyciężczynią konkursu kulinarnego zostaje kobieta, która żmudną pracą przygotowała książkę o kuchni regionu Śląskiego Morza! - perswadował dalej Düchter. - Oczywiście! - już był przekonany. - Że też ja o tym wcześniej nie pomyślałem, Herr Sturmbannführer! Hrabina została zwyciężczynią naszego konkursu kulinarnego! - krzyknął gromko w stronę komisji. * Hörrsch odczekał, aż zostanie sam w gabinecie. Gdy tak się stało, wyjął kartkę z nadrukiem jednostki i zaczął pisać tekst wiadomości. Był krótki, niezwykle enigmatyczny. Skreśliwszy ostatnie słowo, sięgnął po słuchawkę wściekle czerwonego telefonu. Kiedy po drugiej stronie odebrano połączenie, przedstawił się, a następnie zaczął dyktować: „Drogi Reichsführerze, przygotowanie dokumentacji projektu G zostało zakończone pełnym sukcesem. Materiał jest gotowy do wykorzystania. Czekam na dalsze dyspozycje.” Odłożywszy słuchawkę, podarł kartkę na drobne kawałki, wrzucił do popielniczki, przyłożył zapalniczkę. Chwilę później z satysfakcją patrzył na migocące płomienie. Jako ostatni spłonął fragment z pieczęcią tajnej grupy „G” Departamentu VII. Westchnął, od momentu, w którym zaczął jej szefować, jego kariera nabrała niesamowitego rozpędu… Nagle nabrał ochoty na spacer w samotności. Zbliżał się już
ku głównemu wejściu, gdy obok zjawił się Rottenführer SS Josef Sabutsch. - Depesza z Berlina - wręczył karteczkę. Tekst był jednoznaczny: „Przyjeżdżam bezzwłocznie, H.” - Gdzie jest Sturmbannführer Düchter? - Hörrsch nie był w stanie ukryć ekscytacji. - Wyszedł do magistratu. - Gdy wróci, przekaże mu pan depeszę oraz wiadomość ode mnie: jeszcze dzisiaj pokój owalny na parterze ma być przyszykowany na przyjazd gościa. - Pokój Reichsführera? - szepnął Sabutsch. - Ruhe! Cisza! - warknął. - Ma pan przekazać rozkazy i od razu o nich zapomnieć, to wszystko! - Jawohl! ‘lak jest! * Hörrsch wyszedł z pałacu, boczną furtką skierował się od razu do parku. Spojrzał na ogrodzenie kościoła, odnotowując ze zdziwieniem, że nawet ono obrośnięte było bluszczem. Wszedł między drzewa równie mocno okręcone pędami, sycąc się szumem liści. Pojawiły się wspomnienia… Zaczęło się niewinnie, od założonego w 1935 roku Instytutu Ahnenerbe: Stowarzyszenia Badawczo-Dydaktycznego Dziedzictwo Przodków, czegoś na kształt naukowej akademii SS. Pracujący tam specjaliści zajmowali się szerokim zakresem badań: od historii, przez filozofię, biologię, aż do antropologii. Ich uwagę zaprzątały także wszelkie nauki tajemne, studiowali również język runiczny i starogermańskie sagi. Dwa lata później zajęli się też procesami czarownic. Wtedy to nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji, a na scenę wkroczył sam Reichsführer Heinrich Himmler, najważniejszy człowiek III Rzeszy zaraz po Adolfie Hitlerze. W
1938 roku Waltherowi Wüstowi, szefowi Ahnenerbe, nakazał, aby wszystko, co do tej pory zgromadzono w sprawie procesów czarownic, odsyłać do nowo utworzonego w strukturach Siódemki H-Sonderkommanda. Litera „H” była wielce wymowna, pochodziła bowiem od słowa Hexe: czarownica, wiedźma. Nic więc dziwnego, że tajną komórkę szybko ochrzczono mianem „Komanda Czarownic”. Wkrótce potem wyodrębniono z niego jeszcze bardziej tajną grupę „G”. Skąd wzięło się owo „G”? Od „Götterdämmerung”, czyli „Zmierzchu bogów”, dramatu muzycznego Ryszarda Wagnera. O istnieniu tej formacji wiedziało zaledwie kilka osób, jej działania otaczał tajemniczy półmrok. Przed pracującymi w niej esesmanami postawiono niezwykle trudny do osiągnięcia cel: znalezienie broni psychologicznej mogącej odmienić losy wojny. I pewnie nie zostałby osiągnięty, gdyby nie przypadek. Kiedy alianci rozpoczęli naloty na Berlin, całą bibliotekę Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy postanowiono wywieźć w Sudety. Wtedy to Hörrsch przekonał Kaltenbrunnera do tego, aby materiały dotyczące procesów czarownic umieścić w Sławie. W ten sposób miasteczko położone w zaciszu Śląskiego Morza stało się jedyną składnicą, w której cenne książki nie tylko przechowywano, ale też nadal prowadzono nad nimi naukowe badania. - Naukowe badania - Hörrsch zaśmiał się kpiąco. - Poruszaliśmy się po omacku, niczym ślepi we mgle - jęknął. Dopiero, kiedy podczas jednej z wizyt w Berlinie najpierw poznał Carla Düchtera, a potem ściągnął go do sławskiego zespołu, sprawy potoczyły się już we właściwym kierunku. I to był właśnie ten przypadek. Uśmiechnął się na wspomnienie momentu, w którym pierwszy raz zobaczył Düchtera w bibliotecznym archiwum,
obłożonego dziesiątkami ksiąg, świata poza nimi niewidzącego. Chwilami sprawiał wrażenie zagubionego, jakby nie potrafił odnaleźć się pośród ludzi. Za to doskonale czuł się tam, gdzie inni gubili się bezpowrotnie. To właśnie on, analizując dokumenty z tysięcy procesów czarownic, znalazł pewien trop: mianowicie niektóre wiedźmy i magowie byli posądzani nie tylko o kontakty z samym diabłem, ale i wpływanie na ludzkie umysły. Jako że Hörrscha z kolei mocno pasjonowała telepatia, uznał, że temat warto drążyć dalej. Co by to było, gdyby faktycznie istnieli ludzie mogący czytać innym w myślach albo jeszcze lepiej: umiejący kierować postępowaniem innych ludzi, najlepiej niepostrzeżenie dla tych, którzy stawali się marionetkami? Perspektywa była niesamowicie kusząca… Razem z Düchterem następne tygodnie spędzili więc między regałami na żmudnych badaniach. Wtedy to wpadli na kolejną niezwykle intrygującą rzecz: z ponad trzydziestu pięciu tysięcy ludzi spalonych na stosie zaledwie ułamek procenta stanowiły osoby przed 18. rokiem życia. Jakby tego było mało, jeśli takie ginęły w płomieniach, to zwykle trafiało ich się kilka w bliskich odstępach czasu. I kiedy już wydawało się, że nastąpił przełom w badaniach, grupa „G” utknęła. Był 5 stycznia 1944 roku, a Heinrich Himmler wezwał Hörrscha do Berlina. Ten przedstawił wyniki dotychczasowych ustaleń, nie kryjąc, że nie wie, w którym kierunku poprowadzić dalsze działania. O dziwo, Reichsführer wydawał się nie być zbytnio zasmucony, za to polecił kontakt z niejakim Wilhelmem Wulffem. Hörrsch słyszał o nim pierwszy raz, niedługo potem znał dokładną historię jego życia. Wulff trafił do obozu koncentracyjnego w Fuhlsbüttel, wtrącony tam w ramach „Akcji Hess”, jako były członek berlińskiej grupy jasnowidzów „Krąg swastyki”. W obozie
przebywał w zbieraninie wróżbitów, chiromantów i samozwańczych proroków. Już wtedy słynął z nieprawdopodobnie dokładnych prognoz astrologicznych. Zwolniony z obozu w marcu 1942 roku, został skierowany do supertajnego instytutu działającego przy sztabie marynarki wojennej w Berlinie. Pracujący tam jasnowidze zajmowali się między innymi ustalaniem pozycji alianckich okrętów za pomocą wahadełka i map Oceanu Atlantyckiego. Myliłby się jednak ten, kto pomyślał, że pomysł był wart funta kłaków. Niedowiarków na ziemię szybko sprowadził 60-letni emerytowany architekt Ludwig Straniak, który - w ramach testu - tylko na podstawie fotografii wskazał dokładną lokację dwóch statków od miesięcy poszukiwanych przez brytyjską marynarkę: pancernika Bismarcka i ciężkiego krążownika Prinz Eugen. Architekt z powodzeniem zdał też kolejne sprawdziany umiejętności. Mimo to Wulff wciąż był sceptycznie nastawiony do projektu „Wahadełko”. Z ulgą więc przyjął propozycję opracowania specjalnego programu „prania mózgów”, który z członków Waffen-SS przygotowujących się do inwazji na Związek Radziecki miał zrobić fanatycznie oddanych żołnierzy. Samobójcze ataki, które jesienią 1942 roku przeprowadzali niektórzy esesmani, potwierdziły jego skuteczność. Sukces programu sprawił, że osobą Wulffa zainteresował się osobisty lekarz Heinricha Himmlera, Felix Kersten. Profesjonalizm i wiedza astrologa zrobiły na nim takie wrażenie, że poczuł się zagrożony i postanowił nie dopuścić Wulffa do Reichsführera. Los jednak chciał inaczej i we wrześniu 1943 roku wywiad SS zaangażował astrologa do misji uwolnienia Benito Mussoliniego. Wulff w zaledwie kilka godzin określił dokładne miejsce przetrzymywania duce. W nagrodę otrzymał zaproszenie na obiad z Gruppenführerem SS
Arturem Nebe, szefem Kriminalpolizei, a stąd był już tylko krok do spotkania z Himmlerem w prywatnym zamku Reichsführera w Aigen pod Salzburgiem… Niedługo potem Himmler polecił usługi Wulffa Hórr- schowi. Wystarczyły zaledwie trzy dni przebywania w Sławie pośród dziesiątek tysięcy kart poświęconych procesom czarownic, a astrolog Reichsführera zaproponował porównanie dat urodzin spalonych na stosie z całkowitymi zaćmieniami Księżyca. Ponieważ w większości przypadków zebrane materiały nie zawierały tak dokładnych danych, musieli rozesłać setki szpiegów na cały świat. Szukali informacji nie tylko w Europie, ale też w obu Amerykach, Indiach a nawet Australii. Robili to w głębokiej tajemnicy, najczęściej udając osoby cywilne badające historie rodzinne, historyków Uniwersytetu w Lipsku, czasami studentów. Najstarszą badaną sprawą było stracenie wyznawców herezji Pryscyliana w Trierze w 385 roku, najnowszą stos w Indiach z 1936 roku. Tam, gdzie nie udało się dotrzeć do daty urodzin, szacowano wiek innymi metodami. Tytaniczna praca przyniosła efekt: znaleziono system jasno wskazujący na tajemnicze zdolności osób urodzonych w czasie, kiedy Ziemia stawała między Słońcem a Księżycem. Był koniec maja, wkrótce potem namierzono dwóch chłopców urodzonych 15 czerwca oraz 8 grudnia 1927 roku, w czasie całkowitych zaćmień Księżyca. Pierwszy był Niemcem, drugi Czechem, obaj pochodzili z Sudetów i mieli opinię ogromnych dziwaków odstających od rówieśników zarówno pod względem zdrowia psychicznego, jak i tężyzny fizycznej, chociaż w tym drugim przypadku charakteryzowali się niezwykłą wytrzymałością na zwiększony wysiłek i ból. Obu umieszczono w sławskiej Marine Hitlerjugend, gdzie dla niepoznaki brali udział w niektórych zajęciach, zaś resztę czasu spędzali w pałacu.
Niestety, testy jakie pod okiem Wulffa opracował zespół najlepszych specjalistów od psychologii i psychomanipula- cji, nie przyniosły spodziewanego rezultatu. Chłopcy, mimo iż wykazywali pewną zdolność czytania w ludzkich umysłach, nie potrafili wniknąć w nie na tyle głęboko, aby można to było uznać za obiecujące. Mało tego, bardziej zwalczali nawzajem siebie i swoją moc, niż współpracowali, by móc skierować ją na inne osoby. Projekt stanął więc w miejscu drugi raz. I wtedy kolejnego przełomu dokonał Düchter, z typowym dla siebie zacięciem każdą wolną godzinę spędzający między kartami czarownic. W końcu, jak na rasowego bibliotekarza przystało, znalazł brakujące ogniwo: trzecie medium, którego obecność była konieczna do uzyskania pełnej zdolności pozostałej dwójki. Do skompletowania Trójcy Bogów - jak ją szybko ochrzcili brakowało trzeciego elementu. Znaleźli go zaledwie w kilka dni, w 12 Dywizji Pancernej SS Hitlerjugend, utworzonej w lipcu 1943 roku, złożonej głównie z 17- i 18-letnich chłopców, która mimo młodego wieku żołnierzy - głównie za sprawą ich fanatyzmu i świetnego wyposażenia - była jedną z najlepszych niemieckich dywizji pancernych, dała się poznać między innymi podczas walk w Normandii miesiąc wcześniej. Düchter uznał to za cud, bo potyczki w północnej Francji przeżyło niespełna 40 procent chłopców żołnierzy. Następnym cudem było to, że według relacji przełożonych chłopak dwukrotnie, w niezwykle tajemniczych okolicznościach, wyprowadził z okrążenia swój oddział. Był Górnoślązakiem i, jak się miało szybko okazać, najsilniejszym z wszystkich trzech mediów. Tym razem jednak nie bawiono się w żadne przykrywki i chłopak nie trafił do Marine Hitlerjugend, a razem z pozostałymi dwoma mediami od razu do Sali Bogów.
Był 18 lipca 1944 roku. Miesiąc później pojawiły się pierwsze obiecujące efekty. Rozdział 41 Uroczyste ogłoszenie wyników konkursu kulinarnego rozpoczęto punktualnie o piątej po południu w restauracji hotelu „Złota korona”. Dla licznie zgromadzonej publiczności za darmo dostępne były jedynie woda sodowa i płatki kartoflane o różnych smakach, największym wzięciem cieszyły się solone, z kminkiem oraz chrzanowe. Kiedy burmistrz Otto Dibelius ogłosił wygraną hrabiny Franziski von Haften, dało się słyszeć pomruki niezadowolenia tych, którzy uważali się za lokalnych patriotów, jak też głośny aplauz innych, zadowolonych z utarcia nosa nie tyle aptekarzównie, ile samemu aptekarzowi. Zaraz po ogłoszeniu wyników i wręczeniu nagrody zwyciężczyni, burmistrz poprosił o głos gościa specjalnego: Sturmbannführera Carla Düchtera. Ten pogratulował hrabinie i zaproponował nagrodę dodatkową: nadzorowanie przygotowania potraw na jutrzejszą uroczystą kolację w pałacu. Przyznał, że ze względu na krótki czas, jest to nie lada wyzwanie, wyraził jednak nadzieję, iż zwyciężczyni konkursu podejmie rękawicę. Hrabina wyczuwała podstęp, ale nie miała wyjścia. Odmowa raz na zawsze przekreśliłaby jej pozycję w Sławie osiągniętą z takim trudem. W drodze powrotnej odwiedziła cmentarz. Niestety, pędy bluszczu wskazywały, że wiadomość nie została odczytana. * Restauracja hotelu „Złota korona” zaraz po ogłoszeniu wyników niemal opustoszała. Mało kogo ze zwykłych mieszkańców było stać na drogie jedzenie, jeszcze mniej osób zrezygnowałoby z kartek żywnościowych dla chwili krótkiej
przyjemności. Nic więc dziwnego, że dyskusje z przyjemnego wnętrza przeniosły się na bruk sąsiednich uliczek, na rynku potworzyły się grupy ludzi głośno komentujących zwycięstwo hrabiny i sromotną porażkę aptekarzówny. Jedno z takich towarzystw - w większości zadeklarowani lokalni patrioci gestykulowało, stojąc naprzeciw piekarni Oskara Schillera mieszczącej się w kamienicy numer 17. Tak bardzo byli zacietrzewieni w przekonywaniu zwolenników Franziski von Haften, że nie zauważyli nawet dwóch eleganckich automobili, które zatrzymały się na początku Schützenstrasse wychodzącej z rynku. Widząc ludzi blokujących przejazd, kierowca pierwszego - był nim adler - zatrąbił natarczywie. Kłócący się wciąż o wynik konkursu ciast, niechętnie przesunęli się w stronę kościoła. Zajęci dyskusją, nie zauważyli wyjątkowości drugiego z automobili. Był to czarny mercedes-benz W150/770K, niezwykle luksusowa i rzadka limuzyna. W latach 1939-1944 wyprodukowano zaledwie 88 egzemplarzy tego modelu. Wożono nimi najwyższych rangą nazistów, w tym samego Adolfa Hitlera czy Hermanna Góringa. Jednym z takich automobili poruszał się też Reichsführer Heinrich Himmler. I to właśnie on siedział w limuzynie. Chwilę później skromna kawalkada przejechała przez rynek, pałacową bramę i zatrzymała się na wprost głównego wejścia. * Apartament Himmlera znajdował się na parterze i składał z pokoju dziennego, sypialni oraz malutkiego przedpokoju prowadzącego do łazienki. Pokój dzienny był pomieszczeniem na rzucie owalu, z hemisferycznymi wnękami w narożach, dokładną kopią Sali Bogów znajdującej się piętro wyżej, z tym że w niszach, zamiast kadzi, stały posągi przywiezione z Grecji. Tuż obok apartamentu, z głównego korytarza wiodły drzwi na
prywatny taras. Podczas pobytów Reichsfiihre- ra w Sławie - a do tej pory odnotowano ich już kilka - był on jedyną osobą, która jnogła korzystać z tegoż tarasu, kontemplując widok Śląskiego Morza. Tym razem jednak Himmler nie zjawił się sam, postanowił bowiem wykorzystać okazję i zabrał ze sobą sekretarkę Hedwig Potthast, która od ładnych kilku lat była jego towarzyszką życia, z którą zresztą doczekał się już dwojga nieślub nych dzieci po tym, jak oficjalne małżeństwo Reichsführera uległo faktycznemu rozpadowi. Dla zachowania pozorów, sekretarka otrzymała do dyspozycji komnatę w drugim skrzydle pałacu, bardzo blisko apartamentu Himmlera. Zwykle spędzali razem czas do późna, tego dnia jednak kładli się spać oddzielnie. Reichsführer musiał bowiem bez przeszkód odbyć krótką rozmowę z Henrykiem Ptasznikiem, księciem Saksonii i królem Niemiec żyjącym na przełomie IX i X wieku, za którego reinkarnację się uważał i do którego grobu pielgrzymował co roku, szukając natchnienia. Tym razem nie mógł czekać do rocznicy śmierci Ptasznika, potrzebował jego rady natychmiast. Rozdział 42 Wtorek 5 września 1944 Był kwadrans na ósmą rano, gdy przed wejście do hotelu „Orzeł Rzeszy” podjechał czarny mercedes będący do dyspozycji esesmanów pracujących w pałacu. Chwilę później zaczęto do niego pakować kosze przykryte białymi wykrochmalonymi obrusami, wielkie gary i małe garnki oraz skrzynki z butelkami najprzedniejszych win i piw. Było tego tyle, że bagażnik okazał się zbyt mały, resztę wciśnięto więc na tylne siedzenia i automobil powoli ruszył, zwalniając miejsce dla sportowego adlera. - To mercedes, którym wozi się Sturmbannführer Düchter -
rzekła Franziska von Haften, gasząc silnik. - W pałacu musiał się więc pojawić jakiś ważny gość, skoro ściągają śniadanie ze Schrecka. - A może, moja Cisiu, jest inny powód? - odkąd Margarete von Hellmich wróciła z Zielonej Góry, była w wybitnie melancholijnym nastroju. - Niby jaki? - wysiadła, przytrzymując dłonią fikuśny kapelusz, najnowszy nabytek od Chanel. - Ale obiecujesz, że się nie obrazisz? - spojrzała wyczekująco, poprawiając nakrycie głowy tylko trochę mniej cudaczne, również sygnowane przez znaną paryżankę. - Mów - rzuciła. - Obiecuję - dodała. - Może Sturmbannführer Düchter nie wierzy w twoje zdolności kulinarne i na wszelki wypadek zamówił kilka dań na wieczór? - Jeśli tak zrobił, to go zatłukę moimi kijami - wycedziła. - A potem to samo zrobię z tobą! - udała, że zamierza gonić przyjaciółkę. - Mnie? Za co! - krzyknęła, podbiegając do drzwi. Gdy hrabiny weszły do kuchni, dobry nastrój opuścił je obie. W końcu restauracja Hermanna Schrecka cieszyła się mianem najlepszej w całym mieście i kiedy Franziska von Haften została przedstawiona przez właściciela kucharzom i pomocnicom, w ich oczach dostrzegła wyzywające ogniki, jakby już na samym starcie chcieli wykrzyczeć, że nikomu nie pozwolą panoszyć się w swoim królestwie, nawet komuś z tytułem hrabiowskim, namaszczonemu przez samego mocodawcę. Franziska von Haften zerknęła na przyjaciółkę, ta odwzajemniła spojrzenie. Rozumiały się bez słów. - Panu, Herr Schreck, dziękujemy za plenipotencję - Margarete von Hellmich postanowiła przejąć pałeczkę inicjaty-
wy, wiedząc, że przyjaciółka ma zbyt miękkie serce, aby zrobić to, co konieczne. - Cieszymy się, że panu zależy równie mocno jak nam, aby dzisiejsza kolacja przygotowywana dla niezwykle ważnych gości, okazała się sukcesem zarówno kulinarnym jak i towarzyskim. Aby tak się stało, musimy przeprowadzić w tej kuchni małą rewolucję - zakasłała. - Może lepiej będzie, jeśli zostawi nas pan sam na sam ze swoimi pracownikami - uśmiechnęła się promiennie do właściciela. Ten potaknął dostojnie głową, złożył delikatne pocałunki na dłoniach obu hrabin, po czym wycofał się z kuchni. - Żarty się skończyły - Margarete von Hellmich już nie miała przyjemnego wyrazu twarzy. - Nie widzę w waszych oczach euforii, ale nie jest to dla mnie żaden kłopot. Problem mam tylko jeden - powiodła palcem po blacie największego stołu, zbliżyła go do oczu, następnie obróciła, aby wszyscy kucharze i pomocnice mogli dostrzec zgromadzony na nim tłuszcz - z wami. - A jaki to problem ma z nami pani hrabina? - odezwał się zaczepnie szef kuchni. - Taki, że w przypadku braku absolutnej współpracy, ktoś z was jeszcze dzisiaj straci pracę, o co zadba Sturmbannführer SS Carl Düchter. To on osobiście wyznaczył moją przyjaciółkę na organizatorkę uroczystej kolacji - tym samym brudnym palcem pokazała na Franziskę von Haften. - A tak się składa, że tę osobę, która wyleci z roboty, wskażę ja - po deszła do szefa kuchni i bezceremonialnie pociągnęła palcem po fartuchu, pozbawiając go krystalicznej bieli. - A pani zna się w ogóle na gotowaniu? - szef kuchni nie zamierzał się poddać. - Ja? - Margarete von Hellmich uśmiechnęła się szeroko, po czym z dłoni mężczyzny wyciągnęła czysty ręcznik. Następnie podchodziła do kolejnych blatów i szaf, znajdując kolejne
ogniska brudu. Potem stanęła przy chłodziarce, otworzyła drzwi, zaczęła wyciągać z niej garnki i misy, ustawiając na stole. - Sos, surówka, sos, surówka, cielęcina, schabowe… wyliczyła. - Z kiedy to wszystko jest? - Część została z wczoraj - odpowiedział gniewnie. - Przygotowujecie jedzenie z wyprzedzeniem?! Nie na bieżąco?! - zadawała pytania z takim wyrzutem, jakby szef kuchni zabił jej jedyne dziecko. - Nawet talarki kartoflane robicie na zapas?! - Zostały z wczoraj, miałem je wyrzucić? - wycedził. - Z was są świńskie dupy, a nie kucharze! - grzmiała. - Paniusia z dużego miasta przyjechała i gwiazdorzy - rzekła cicho jedna kuchenna do drugiej. - Musi pokazać, jaka ona mądra, jaka lepsza. A pewnie zacierki by zrobić nie potrafiła. - Gotujemy najlepiej w mieście, co jej nie pasuje? Chyba chce się popisać przed esesmanami z pałacu - zżymała się szeptem druga. - Margarete, uspokój się - Franziska von Haften uznała za stosowne interweniować. - Jest wojna, jedzenia brakuje, musisz to wziąć pod uwagę, moja droga. - Właśnie, musi to pani hrabina wziąć pod uwagę - poparł ją szef kuchni. - To też jest do niczego - Margarete von Hellmich sięgnęła po misę z bliżej nieokreśloną pulpą i zrzuciła ją ze stołu. - Tu wszystko jest do niczego! - krzyknęła. - Jak tak można pracować? - zaczęła się wachlować dłonią. - Nie wytrzymam tu chwili dłużej… - Może odwiozę cię do zajazdu? - spytała Franziska von Haften. - Odpoczniesz sobie, a ja zajmę się przygotowaniem kolacji. - To bardzo dobry pomysł - zauważył szef kuchni. - Chodź - Franziska von Haften ujęła przyjaciółkę pod ło-
kieć. - Świetnie to rozegrałaś, Margarete - rzekła, gdy były już na dworze. - Prawda? I jak genialnie stopniowałam napięcie! Zwroty akcji jak w filmie „Lokator”! - szczebiotała. - Wsiadaj, nie mam całego dnia - poganiała. - Wracaj do kuchni, moja Cisiu, pójdę na piechotę. Może po drodze natknę się na jakiegoś przystojnego rekonwalescenta? - Tylko, żeby nie był jak ten ostatni, przez którego płakałaś trzy noce z rzędu - Franziska von Haften parsknęła śmiechem. - Tamten to była pomyłka - odcięła się momentalnie. - Dzisiaj czuję, że fortuna mi sprzyja! - To trochę tego szczęścia sceduj na mnie, moja droga rzekła poważnie. - Będzie mi niezwykle potrzebne. * Zaraz po lekkim śniadaniu - Himmler od jakiegoś czasu cierpiał na dolegliwości trawienne - sekretarka Reichsfiihrera wybrała się na rejs statkiem wycieczkowym, ten mógł więc poświęcić się całkowicie pracy. Hörrsch i Düchter pokazali gościowi Salę Bogów, potem Obersturmbannführer zaczął mówić o poszczególnych fazach projektu. - Nie mamy stuprocentowej pewności co do zasady, jak działają media - rzekł Hörrsch, skończywszy opowiadać. - Podejrzewamy, że chodzi o jakąś nadzwyczajną zdolność telepatyczną, która nie ogranicza się jedynie do czytania w myślach wyznaczonego obiektu, ale i sterowania nim. - Wszystkich trzech cechuje również niezwykła siła fizyczna - wtrącił Düchter. - Jeden z nich złamał nogę, która zrosła się po dwóch dniach. Ponieważ rozgłos nie jest nam potrzebny, przekonaliśmy lekarza ze szpitala w Głogowie, że prze-
świetlenie wyszło niewyraźnie i że tak naprawdę to było tylko mocne stłuczenie. - A psychika? - zainteresował się Himmler. - Ten aspekt jest bardzo ciekawy, Herr Reichsführer. Pierwsi dwaj chłopcy, których znaleźliśmy, są bardzo słabi psychicznie, potrafią płakać z byle powodu - Düchter wyjaśniał z namaszczeniem. - Ale od kiedy dołączyło do nich trzecie medium, nie sposób ich złamać. Są jak skała - przygryzł wargę. - Jest tylko jeden warunek: muszą przebywać blisko siebie, najlepiej w jednym pomieszczeniu. Podejrzewamy, że do właściwego funkcjonowania muszą czuć swoją fizyczną obecność. - Podjęliśmy też środki ostrożności - Hörrsch opowiedział o drucianej siatce oplatającej Salę Bogów niemal całą, z wyłączeniem sufitu. - Powstało w ten sposób coś na kształt otwartej klatki Faradaya, dzięki czemu emitowana przez media energia omija pracowników pałacu. - Czy to daje gwarancję? - spytał Himmler. - Nie wiemy, Herr Reichsführer - Hörrsch oblizał spierzchnięte usta. - Nikt tego nie wie, bo nikt wcześniej nie przeprowadzał takich eksperymentów - dodał. - Ale z pewnością nie zaszkodzi. - Skąd wiadomo, że media osiągnęły skuteczność? - pytał dalej Reichsführer. - Przeprowadziliśmy test… - Düchter się zawahał. - Jaki konkretnie? Sturmbannführer zastanawiał się, czy pytanie zostało zadane, aby zaspokoić ciekawość, czy też było z gatunku tych podchwytliwych. Zerknął kątem oka na twarz Himmlera. Cienka linia ust nie odbiegała niczym od normy, słowem, jak zawsze nic nie można z niej było wyczytać. Nie miał więc wyjścia, musiał zaryzykować. Zaczął opowiadać o wyborze
najmocniejszego psychicznie i najsilniejszego fizycznie kadeta z Marine Hitlerjugend, który był dla mediów nie lada wyzwaniem. Dużym sprawdzianem było także zmuszenie go do wielokrotnego mordowania, ale z drugiej strony, jeśli media miały sobie poradzić z planowanym zadaniem, nie mogły ćwiczyć obierania kartofli. Düchter słowem się jednak nie zająknął, że tak naprawdę to dwaj pierwsi chłopcy sami wybrali na testera najbardziej przystojnego i niekwestionowanego przywódcę kadetów. Podejrzewał, że stało się tak, ponieważ on sam wykluczył ich z grupy rówieśniczej i nękał psychicznie. Sturmbannführer postanowił ten wybór zaakceptować, bo pasował do jego koncepcji. Nie widział powodu, aby wtajemniczać w to ani wcześniej Hörrscha, ani tym bardziej teraz Himmlera. - Dodatkowym wyzwaniem był fakt, że kadet utrzymywał potajemne kontakty z polską robotnicą przymusową, którą zresztą zapłodnił - kontynuował opowieść. - Postanowiliśmy to wykorzystać, żeby sprawdzić, jaką moc mają media. Jeśli udało im się zmusić do morderstwa kochanka i ojca dziecka… - A jak wygląda kwestia przeszkolenia podwodnego? - Himmler patrzył badawczo na obu esesmanów. - Dwaj chłopcyprzeszlipełnycyklnaliliputach, Herr Reichsführer - wyjaśnił Düchter. - Ponieważ musieli dzielić czas na marinę i pałac, odbyli dwa pełne turnusy. Trzeci nie przeszedł szkolenia, ale służył w 12 Dywizji Pancernej SS Hitlerjugend. Przy wsparciu pozostałej dwójki sobie poradzi. - Kilka dni temu zaczęli szkolenia na najnowszym modelu „Foki” - Hörrsch włączył się z powrotem do rozmowy. - Podstawowa wersja jest przeznaczona dla dwóch osób załogi. W miejsce pary standardowych torped zamontowaliśmy dodatkowe zbiorniki tlenu, dzięki czemu zmieścimy trzeciego
załoganta. Chociaż trochę będzie ciasno… - przygryzł wargę. - To nie rejs wycieczkowy - uciął krótko Himmler. - Jaki zasięg ma „Foka”? - Nominalnie sześćdziesiąt trzy mile w zanurzeniu przy prędkości trzech węzłów. Zasięg nawodny 270 mil, a przy zamontowaniu dodatkowych bocznych zbiorników paliwa wzrasta do 500 mil. Wystarczy w zupełności, tym bardziej że pod samo wybrzeże „Fokę” dostarczy któryś z normalnych UBootów. - I to jest najsłabszy punkt naszej operacji - westchnął Himmler. - Nie będzie łatwo podpłynąć tak blisko… Grossadmiral Dónitz musi się z tym problemem uporać. - Proszę pamiętać, Herr Reichsführer, że model „Foki” wdrożony do produkcji ma zdolność do błyskawicznego zanurzania się - zauważył Hörrsch. - Na pięć metrów schodzi zaledwie w sześć sekund, może przy tym przez jakiś czas płynąć w zanurzeniu na pracującym motorze spalinowym, pobierając powietrze z przedziału silnikowego. - Testy wykazały niezwykłą skuteczność: Trójca Bogów może kontrolować kilka osób jednocześnie. Na razie trzy, ale myślę, że to nie koniec ich możliwości - wtrącił Düchter. - Jaki jest zasięg? - spytał rzeczowo Himmler. - Obecnie maksymalna odległość, na jaką uzyskaliśmy skuteczne działanie to dwa kilometry. Ale możliwe, że to dopiero początek - wyjaśnił Düchter. - Najważniejsze, że dwaj chłopcy znają każde zakole Tamizy i Potomaku, każdą płyciznę, wiedzą nawet, gdzie zwykle kotwiczą statki wycieczkowe i towarowe. - Z wybrzeża Potomaku do Białego Domu jest półtora kilometra, świetnie! - Himmler nie krył satysfakcji. - W Londynie będzie jeszcze łatwiej, brzeg Tamizy dzieli od Downing Street zaledwie trzysta metrów - zamyślił się. -
Zaczniemy od Stanów Zjednoczonych - rzekł twardo po krótkiej chwili. - Odcięcie amerykańskich dostaw od Europy pozwoli naszym dzielnym chłopcom złapać oddech. Potem zajmiemy się Churchillem - promieniał szczęściem. - A co z testerem? - zmienił nagle temat. - Herr Reichsführer, z prawnego punktu widzenia ów kadet w trakcie popełniania czynów nie miał świadomości ich wykonywania… - Hörrsch zaczął tłumaczyć. - Nie pytałem w kontekście odpowiedzialności prawnej - przerwał mu gwałtownie Himmler. - Rozumiem, Herr Reichsführer! - zapewnił błyskawicznie. Chłopak nic nie wie, nie ma pojęcia praktycznie o niczym. I to właśnie w naszym projekcie jest najważniejsze: sterowany przez media obiekt nie zdaje sobie z tego sprawy! - ekscytował się. - Nie ma absolutnie żadnych śladów ingerencji z zewnątrz w wolicjonalność obiektu. No, może poza jednym symptomem, ale jest całkowicie nieistotny. - Na wojnie wszystko jest istotne, Herr Obersturmbannführer! - strofował Himmler. - Jedynym objawem są bóle głowy - wyjaśnił szybko. Podejrzewamy, że jest to wynik ingerencji mediów w proces podejmowania decyzji, wywołujący w podświadomości poważny konflikt. Bóle nie są jednak na tyle mocne, żeby mogły rodzić jakieś podejrzenia. Sterowany obiekt weźmie je po prostu za atak migreny i co najwyżej zażyje aspirynę. - Co ciekawe, media wchodzą też w głowy innych osób, które nie są celem, ale które z kolei dużo myślą o mediach dopowiedział Düchter, zastanawiając się, czy tłumaczyć przypadek Habichta, postanowił jednak nie rozwijać tego wątku. - Panowie… - Himmler spojrzał na nich przeciągle. Obaj esesmani bezwiednie wstrzymali oddech.
- Jestem ukontentowany. Führer też będzie - poklepał Hórrscha jowialnie po ramieniu, potem to samo uczynił z Düchterem. - Ci chłopcy wkrótce zmienią przebieg wojny i w dużym stopniu to będzie właśnie wasza zasługa. Zaraz po tej rozmowie osobiście powiadomię Führera o naszej gotowości - kąciki ust nieznacznie drgnęły, po czym Himmler sięgnął myślami do dalszego etapu projektu: gdy tylko skuteczność mediów zostanie potwierdzona w działaniu, do akcji wkroczy „Lebensborn”, którego zadaniem będzie takie skoordynowanie kojarzonych par, żeby począć jak najwięcej dzieci mogących urodzić się w okresie zaćmień Księżyca. Na myśl, że Rzesza miałaby do dyspozycji więcej takich Trójc, poczuł nadciągającą ekstazę. - Herr Reichsführer, nastąpiła też pewna mała komplikacja… - rzekł cicho Düchter. - Jest pewna kobieta, której postać wydaje mi się cokolwiek podejrzana… - Herr Sturmbannführer, ma pan na myśli hrabinę von Haften? - przerwał Himmler. Esesmani stali jak wryci. - Chyba panowie nie przypuszczaliście, że tak ważne miejsce jak Sława zostawimy bez opieki kontrwywiadowczej? - kąciki ust Reichsführera znów uniosły się nieznacznie. - Osoba hrabiny jest nam znana od dawna. Nie ma powodów do obaw, jest pod stałą kontrolą - mówił dalej. - Swoją drogą, nieźle wam tutaj narozrabiała. - Zaprosiliśmy ją na dzisiejszą kolację… - pierwszy przemówił Hörrsch. - Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że pan przyjedzie, Herr Reichsführer… - Nic nie szkodzi - kąciki wróciły na miejsce. - Chętnie porozmawiam z nią osobiście. Rozdział 43 Tak, jak ostro i nieprzyjemnie zaczęła się współpraca Fran-
ziski von Haften z kucharzami i kuchennymi, tak szybko obie strony zaczęły się darzyć szacunkiem. W pewnym momencie, kiedy hrabina oceniła, że losy kolacji są niezagrożone, zaproponowała, iż wybierze się do składu po świeże owoce do przyozdobienia stołu. Propozycja spotkała się z powszechną aprobatą i pół godziny później hrabina przebierała już w jabłkach, gruszkach, śliwkach i brzoskwiniach. Wracając Seestrasse, na wysokości cmentarza dostrzegła wolno spacerującego mężczyznę w śmiesznym kapeluszu. Ten kurtuazyjnie uchylił nakrycia głowy, pokazując przy tym dyskretnie na nekropolię. Zatrzymała automobil przy głównej bramie, w kwiaciarni tuż obok kupiła skromny wieniec i tak wyposażona weszła na cmentarz. Mężczyzna wpatrywał się w obelisk poświęcony żołnierzom zmarłym podczas wielkiej wojny. Jego uwagę przyciągnął fakt, iż rok 1918 zapisano cyframi stylizowanymi na gotyckie, dzięki czemu bardziej przypominały datę 1513. Franziska von Haften stanęła obok, poczekała, aż starszy jegomość w czarnym płaszczu, który wszedł za nią, oddali się na bezpieczną odległość, dopiero wtedy zaczęła mówić, szybko i nieskładnie. - Lasotzki nie żyje - przerwał jej w pewnym momencie. - Zamordowało go Gestapo. Nie wiemy, ile powiedział. - Gdyby zdradził cokolwiek, już by po mnie przyszli - słuchała samej siebie, nie wierząc w to, co mówi. - Może czekają, co pani zrobi? - odbił piłeczkę. - Musi pani natychmiast wyjechać ze Sławy. - Słucham? - Natychmiast - powtórzył cicho, ale stanowczo. - Do Bielic też nie powinna pani na razie wracać. - Ale na dzisiejszy wieczór mam zaproszenie do pałacu na
kolację, której przygotowanie będę nadzorować jako zwyciężczyni konkursu kulinarnego! - oburzyła się Franziska von Haften. - Spodziewam się tam wielu wysokiej rangi oficerów. Mogłabym dowiedzieć się czegoś naprawdę ważnego! - To kuszące, ale zbyt niebezpieczne - nie dał się przekonać. - SD się panią interesuje - szepnął. - Sicherheitsdienst? - rzekła cicho, niemal niedosłyszalnie. - To faktycznie poważna sprawa… - Cieszę się, że się zrozumieliśmy - wszedł jej w słowo. - W takim razie… - To faktycznie poważna sprawa, ale jestem zbyt blisko celu, żeby teraz się wycofać - nie była dłużna, przerwała mu równie bezceremonialnie. - Poza tym, dostałam zaproszenie od samego Düchtera. Gdyby mnie podejrzewał, nie zapraszałby mnie chyba do siebie? - Józef Wasiak zniknął - mężczyzna w śmiesznym kapeluszu sięgnął po ostatni argument. - Zniknął? - spytała po dłuższej chwili. - Nie zgłosił się na miejsce ostatniego kontaktu. Nie przekazał też raportu inną drogą - wyjaśnił, lustrując otoczenie. - Podejrzewamy, że mógł wpaść. - Kiedy miał być ten ostatni kontakt? - zaczęła myśleć gorączkowo. - Wczoraj. - Jeden dzień opóźnienia to chyba nie jest powód, żeby od razu zakładać najgorsze? - Mamy wojnę, hrabino, i za każdym razem zakładamy najgorsze - skwitował kwaśno. - Przynajmniej ja tak robię i dlatego jeszcze żyję. Pani też doradzam taki sposób działania. - Dlaczego poprzednich rozkazów nie przekazał mi Wasiak, tylko pan? - zapytała nerwowo.
- Już pani mówiłem… - Pamiętam - przerwała ostro. - Standardowe zabezpieczenie - wbiła w niego spojrzenie. - Bzdura. Nie wytrzymał, uciekł oczami. - Podejrzewacie, że przeszedł na drugą stronę? - nie wiedzieć czemu, nie potrafiła użyć słowa „zdradził”. - Podejrzewamy, że coś jest nie tak. Stąd te kroki ostrożności - wyjaśnił niechętnie. - Niech pani natychmiast wyjedzie. Dla własnego bezpieczeństwa! - Trwa wojna, jak pan był łaskaw zauważyć - podjęła już decyzję. - Moje bezpieczeństwo nie jest najważniejsze - dodała cicho. - Proszę wybaczyć, ale muszę już wracać. Mam do przygotowania wystawną kolację. - Żegnam panią, hrabino - ujął jej dłoń, schylił się nieco, podnosząc ją delikatnie, po czym cmoknął, nie dotykając rękawiczki ustami. - Wyjeżdżam zaraz po naszej rozmowie. Zostanie pani sama, bez wsparcia. Cofnęła dłoń. Na twarzy pojawił się grymas, który tylko przy dużej dozie wyobraźni można by nazwać uśmiechem. Zmusiła się do niego na użytek starszego jegomościa, który właśnie wychodził z cmentarza, uchylając grzecznie kapelusza. * Obersturmbannführer Hörrsch zmierzał właśnie szybkim krokiem do Sali Balowej, gdy na parterze usłyszał podniesione głosy. Zszedł na dół, w głównych drzwiach wejściowych dostrzegł Düchtera rozmawiającego z mężczyzną w czarnym płaszczu. - Równie dobrze mógłby sobie wymalować na czole napis: „Jestem szpiegiem” - jęknął, zeskakując po dwa stopnie naraz. - Co się stało? - spytał. - Hrabina spotkała się na cmentarzu z jakimś starszym
jegomościem - relacjonował Düchter. - Rozmawiali przez jakiś czas przy pomniku żołnierzy poległych na wielkiej wojnie. - Co to za facet? - pytał dalej Hörrsch. - Nie udało nam się go zidentyfikować - rzekł cicho mężczyzna w czarnym płaszczu. - Nie udało się go zidentyfikować… - powtórzył jak echo Düchter. - Dlaczego do tej pory nie został zatrzymany i przesłuchany? - warknął Hörrsch. . - Herr Obersturmbannführer… - mężczyzna w czarnym płaszczu się zawahał. - Podczas próby zatrzymania mężczyzna rozgryzł cyjanek, który miał w ustach. Znaleziono przy nim dokumenty na nazwisko Helmut Bósel, radcy handlowego z Wrocławia. We Wrocławiu nie ma takiego radcy, już to sprawdziliśmy. - Co z hrabiną? - Düchter spytał cicho. - Po spotkaniu na cmentarzu udała się do restauracji hotelu „Orzeł Rzeszy”, jest tam nadal - odrzekł mężczyzna w czarnym płaszczu. - Wiemy, że umówiła wizytę u fryzjera na 14.00, a na 15.30 kąpiel w „Zajeździe nad jeziorem”. - To może być tylko zmyłka - zauważył Hörrsch. - Hotel jest pod stałą obserwacją, nie ma takiej możliwości, żeby hrabina się wyślizgnęła - zapewnił mężczyzna w czarnym płaszczu. - Fryzjer jest obstawiony, tak samo jak zajazd. W tej chwili w mieście mamy dziesięciu ludzi, w tym dwie agentki. - Dziesięciu ludzi, a nie potrafiliście skutecznie zatrzymać jednego człowieka - żachnął się Hörrsch. * Kiedy mężczyzna w czarnym płaszczu skończył zdawać raport, Hörrsch mógł wrócić do nadzorowania strojenia Sali
Balowej. To pomieszczenie, najbardziej reprezentacyjne w pałacu, zawsze robiło na nim ogromne wrażenie. Znajdowało się na piętrze, nad sienią, miało wymiary mniej więcej 10 na 15 metrów, ciągnęło się przez całą szerokość głównego skrzydła. Było wysokie na dwie kondygnacje, w połowie biegł balkon, który zwykle pełnił funkcję korytarza łączącego dwie części tego skrzydła; jednak odkąd pałacem zawładnęli esesmani, wiodące na niego drzwi zamykano na klucz. Hörrsch zadarł głowę, patrząc na dwa bogato zdobione żyrandole, niezwykle długie, opuszczone do połowy wysokości pomieszczenia. Dodatkowym źródłem światła były kinkiety umieszczone na ścianach. Nie licząc oczywiście okien, po trzy na każdej kondygnacji. Całości wystroju dopełniał fortepian. Obersturmbannführer rozejrzał się raz jeszcze. Tak, wysokie ściany idealnie nadawały się do tego, aby zawisły na nich długie Hakenkreuzfahne. Godzinę później ostatnia flaga ze swastyką znalazła się już na swoim miejscu. Następnym krokiem było rozstawienie stołów, na których wkrótce miały się pojawić wyszukane dania z gęsi, kaczek i wieprzków oraz - specjalnie dla Reichsführera - cały szereg dań bezmięsnych. Do tego mnóstwo ryb: wędzonych, gotowanych i pieczonych, oraz owoców starannie wybranych ręką hrabiny. Przepych aż bił po oczach. Gorące potrawy miały przyjechać w ostatniej chwili, ale już teraz w Sali Balowej rozszalały się zapachy szynek, salcesonów, wątrobianek i różnego rodzaju wurstów. Hörrsch patrzył na ogrom jedzenia, zastanawiając się, kto to wszystko zje? Rozdział 44 Gdyby ktoś mógł teraz spacerować brzegiem jeziora naprzeciwko pałacu Haugwitza, dostrzegłby z pewnością, jak zapadający zmrok rozświetlają uchylone okna Sali Balowej, zza których dobiega przyjemna muzyka. Zwykle przy takich
okazjach dźwięki instrumentów przekrzykiwane były głosami bawiącej się arystokracji. Tym razem jednak próżno było nadstawiać uszu, aby dosłyszeć chichoty hrabin, których delikatne twarze łaskotane był nieustannymi komplementami mniej lub bardziej podchmielonych adoratorów, nie zawsze własnych mężów. Nawet muzyka dobiegająca z wnętrza fortepianu nie porywała tak serc, ale trudno się było temu dziwić, skoro w klawisze, nieco nieudolnie, stukał palcami jeden z pracujących w pałacu oficerów. Przy takim gościu nie można było bowiem ryzykować zaproszenia jakiegoś lokalnego wirtuoza. Kiedy Sturmbannführer Düchter wprowadził Franziskę von Haften do środka - w eleganckiej, mocno wydekoltowanej, białej sukni - i przedstawił ją zgromadzonym esesmanom, w pierwszym odruchu poczuła zawód. Większość kojarzyła z pracy w pałacu, nie spodziewała się po nich żadnych rewelacji. Nie dość tego, liczba obecnych znacznie różniła się od tej, o której poinformowano ją wczoraj. Wychodziło więc, że spędziła tyle czasu w kuchni niepotrzebnie, bo z przygotowaniem kameralnej kolacji można było poradzić sobie w trzy godziny, nie musiałaby też wałczyć w kąpieli z zapachami smażonych kartofli, cebuli i czosnku. Z drugiej jednak strony mniej ludzi dawało nadzieję na dłuższe i tym samym owocniejsze rozmowy. Hrabina postanowiła więc nie grymasić i pierwotny zawód skrzętnie skryła pod jednym z najpiękniejszych uśmiechów. Promieniał także Düchter, który, mimo niższego stopnia, odgrywał rolę gospodarza. Jedyne, co ją dziwiło, to fakt, że mimo obecności wszystkich, kolacja wciąż oficjalnie się nie rozpoczęła. Już zaczęła się martwić, że wykwintne dania zaczną stygnąć, kiedy otworzyły się boczne drzwi. Franziska von Haften odrucho-
wo podążyła za wzrokiem esesmanów. Kiedy zobaczyła postać niewysokiego mężczyzny, to - chociaż nigdy wcześniej nie widziała go na własne oczy - poznała go od razu. Był bohaterem tylu niezliczonych filmów propagandowych, że nawet niemowlę wzięłoby go za członka bliskiej rodziny. Heinrich Himmler wszedł pod rękę z kobietą, która, mimo przepięknej sukni, nie mogła skryć swojego zawodu. Kiedy para została przedstawiona, miała już pewność, była to bowiem sekretarka Reichsführera. * Sturmbannführer zaprosił gości do stołu, sadzając hrabinę między Hörrschem a Himmlerem, następnie tego drugiego poprosił o toast. Potem zaczęła się żywa dyskusja, która przez ponad godzinę kręciła się wokół astrologii, psychologii i zjawisk nadprzyrodzonych. Franziska von Haften szybko zanotowała w myślach, że zarówno Düchter, jak i Hörrsch niezwykle rzadko zabierali głos, a jeśli już zdecydowali się to zrobić, to mówili krótko i enigmatycznie, jakby się bali, że mogą powiedzieć jedno słowo za dużo. Nie umknęło jej też, że obaj co jakiś czas ukradkiem na nią zerkali. Czego esesmani się bali? A raczej, kogo? Jedynym, który przychodził na myśl, był sam Reichsführer. Ten jednak tryskał humorem, przytaczając kolejne anegdoty związane z przepowiedniami swojego astrologa. - Czy pani ma dzieci, hrabino? Pytanie, które padło z ust Himmlera, było tak zaskakujące, że dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, kto jest adresatem. - Niestety, Herr Reichsführer, razem z mężem nie doczekaliśmy się potomstwa - odpowiedziała. - Mój małżonek zginął na froncie wschodnim wlipcu dwa lata temu - dodała cicho. - Proszę przyjąć moje spóźnione kondolencje - Himmler
ukłonił się nieznacznie. - Proszę mnie też czasem źle nie zrozumieć… Nie chciałbym, żeby to, co za chwilę powiem, panią dotknęło osobiście… - zrobił pauzę. - Niektórym się wydaje, że ich życie seksualne to prywatna sprawa. A tak nie jest, albowiem dotyczy to przeżycia całego narodu! - ekscytował się. - Tylko naród, który ma wielką ilość dzieci, może zawładnąć światem. Naród zaś, który byłby najczystszy rasowo, ale za to byłby narodem z niewielką ilością dzieci, stałby jedną nogą w grobie, a za kilka dziesiątek lat, może za lat sto, już by nie istniał. Dlatego Niemki powinny rodzić jak najwięcej dzieci, oczywiście czystej krwi. Najlepiej esesmańskiej - roześmiał się głośno. Wszyscy oficerowie zgromadzeni w Sali Balowej zawtórowali mu, nawet Hedwig Potthast się śmiała. Franziska von Haften nie miała wyjścia, musiała udawać. - Tak, panowie, tylko nasza esesmańska krew może być gwarantem ciągłości Rzeszy - wstał, sięgnął po kieliszek, poczekał, aż Hörrsch go uzupełni. - Moi drodzy, od was, uczciwych, przyzwoitych, wiernych, posłusznych, odważnych, odpowiedzialnych i pilnych esesmanów zależy przyszłość naszego narodu! Heil Hitler! Chociaż w Sali Balowej było zaledwie ośmiu mężczyzn, to kiedy odpowiedzieli głośnym Heil Hitler!, komnata niemal zatrzęsła się w posadach. - Ale my tu cały czas o śmiertelnie poważnych sprawach, a nasze panie się pewnie nudzą - rzekł Reichsführer, siadając. Powinniśmy pilniej wsłuchiwać się w to, czego pragną nasze kobiety. Szczególnie, jeśli zależy nam na ciągłości pokoleń zaśmiał się cicho. - Hrabino - odwrócił głowę w kierunku Franziski von Haften - gratuluję pomysłu na książkę turystyczno-kulinarną! Z Berlina do Sławy są trzy godziny jazdy, czuję, że wkrótce ta miejscowość stanie się jednym z
ulubionych miejsc berlińczyków. Bo moim już jest! - Jestem zaskoczona… - Franziska von Haften szukała odpowiednich słów. - Moją wiedzą, że to pani pomysł i wykonanie? - kąciki ust Himmlera nieznacznie drgnęły. - Ja należę do najlepiej poinformowanych. - Czyż mogłoby być inaczej? - próbowała ratować sytuację, jednak była pełna złych przeczuć. - Szef policji musi wiedzieć wszystko - zanim zdała sobie sprawę z dwuznaczności swych słów, było już za późno, aby ugryźć się w język. - Piękne słowa, dziękuję za komplement - skinął głową w delikatnym ukłonie. - Tym większa to pochwała dla szefa niemieckiej policji, że padła z ust Polki. W Sali Balowej zapadła głucha cisza. Franziska von Haften czuła łzy szukające drogi do oczu. Zacisnęła powieki, próbując je powstrzymać, ale skutek był żaden. - Nie wszyscy panowie chyba wiecie - Himmler zwrócił się do esesmanów - że tak naprawdę hrabina von Haften jest polską przybłędą? - z cienkiej linii ust nie znikał kpiący uśmieszek. - Bo raczej tak to należałoby nazwać, nieprawdaż? Franciszka Maciejków - z premedytacją kaleczył polską wymowę - urodzona w 1911 roku w Kościanie. W wieku dziewiętnastu lat wydana za Aleksandra von Häftena. Powodem ożenku była chęć ratowania upadającej rodzinnej fortuny… - zrobił pauzę. - Coś pominąłem? Franziska von Haften nic nie odpowiedziała. Nie była w stanie, kręciło się jej w głowie tak mocno, że miała wra żenie, iż dwa długie żyrandole za chwilę splączą się niczym sznurki od huśtawki. - Z drugiej jednak strony - Himmler machnął lekceważąco ręką - sam fakt urodzenia się Polakiem nie dyskwalifikuje jeszcze urodzonego. Znam- wiele przypadków doskonałego
zniemczenia. Równie dobrze może przecież być i w tym przypadku, prawda? - wciąż wpatrywał się w kobietę. - Zapomniałbym dodać, że babka hrabiny była Niemką czystej krwi, co również zmienia postać rzeczy. Odetchnęła głęboko. - Moje słowa panią dotknęły, hrabino? - mówił dalej Himmler. - Proszę wybaczyć grubiańskie zachowanie. To z nerwów - kąciki ust powędrowały niebotycznie wysoko. - W ramach przeprosin, proszę panią do tańca - wstał. Gołąbeczko, wybacz - skierował swe słowa do Hedwig Potthast. Kiedy z fortepianu zaczęły dolatywać dźwięki walca cis-moll opus 64 Fryderyka Chopina, Himmler przymknął oczy, zaś Franziska von Haften przygryzła wargę. Znała ten niezwykle dźwięczny, ale zarazem ogromnie melancholijny utwór, który wybitny muzyk zadedykował baronowej Char- lotcie Rotschild, królowej paryskich salonów, żonie słynnego bankiera i mecenasa sztuki, Nathaniela. Przejmujący smutek, tego jeszcze jej brakowało! Na szczęście walc szybko się skończył. Reichsführer odprowadził tancerkę na szezlong stojący pod ścianą. - Jakiś czas temu byłem w Paryżu - Himmler nie mówił głośno, było go jednak słychać w całej Sali Balowej. - Nie mogłem sobie oczywiście odmówić przyjemności odwiedzenia opery narodowej. Śpiewała tam… nie mogę sobie przypomnieć nazwiska, ale pamiętam, że to była największa grecka primadonna. Franziska von Haften poczuła taki ścisk w gardle, jakby ktoś włożył jej szyję w imadło i zaczął dokręcać do maksimum. „Grecka primadonna” to był kryptonim jej misji w Sławie! Wiedziały o tym zaledwie trzy osoby: ona, Józef Wasiak i jego przełożony Może jeszcze mężczyzna w śmiesznym
kapelusiku… - Mężczyzna w śmiesznym kapelusiku! - myśl przeszyła głowę hrabiny. - A jeśli Józef wpadł w ręce wroga, zaś człowiek od Koziołka był tak naprawdę podstawionym agentem Gestapo lub Abwehry? To by znaczyło, że dała się nabrać jak dziecko! - poczuła nagłą falę gorąca zalewającą całe ciało. - Źle się pani czuje, hrabino? - głos Reichsführera był pełen troski. - Podać wodę? - Nic mi nie jest - rzekła na głos, próbując się uśmiechnąć, w głowie jednak miała mętlik: - A może to tylko nieprawdopodobny zbieg okoliczności? Może Himmler nic nie wie? - Tańczyła pani z równą gracją, jak tamta grecka primadonna - podszedł do stołu, nalał do szklanki wody z karafki, podał hrabinie. Na sali zapanowała absolutna cisza, esesmani gorączkowo analizowali pomyłkę Reichsführera, żaden jednak nie odważył się odezwać choćby słowem. - Primadonna, primabalerina… Kto by się w tym wszystkim połapał… - Himmler usiadł obok hrabiny na szezlon- gu. Z kieszeni munduru wyciągnął metalowe pudełeczko. Otworzył je, już miał wyjąć miętową landrynkę, gdy zerwał się na równe nogi. - Gdzie moje maniery! - stuknął obcasami, pochylił się, wyciągając pudełeczko w stronę Franziski von Haften. - Tylko najpierw proszę wypić wodę do końca, jeszcze nam się pani, hrabino, udławi - zacisnął wargi w substytucie uśmiechu. Widząc drganie prawego kącika ust Reichsführera, Franziska von Haften poczuła arktyczne zimno wdzierające się do samych trzewi. Ułamek sekundy później nozdrza wciągnęły przyjemną woń wody toaletowej, aż dziwne, że nie poczuła jej podczas walca. Dysonans doznań był ogromny. - Gołąbeczko - Himmler odwrócił się w stronę sekretarki.
- Idź się połóż. - Ale dlaczego? - zdziwiła się Hedwig Potthast. - Bawię się przednio… - Herr Obersturmbannführer? - Himmler wyciągnął pudełeczko w stronę Hörrscha. Ten podszedł bliżej, poczęstował się landrynką, następnie odwrócił się na pięcie, niby w zamiarze powrotu na miejsce, niespodziewanie jednak wziął zamach, uderzając Franziskę na odlew lewą ręką. - Kochanie, przecież ty nie znosisz widoku krwi - Himmler zmarszczył nerwowo czoło. Hedwig Potthast wstała bez słowa. Düchter podał jej rękę, ruszyli w stronę bocznych drzwi. - Za chwilę przyjdę - głos Himmlera był pełen czułości. Sięgnął do kieszeni spodni, wyjął z niej chusteczkę z wyhaftowaną dedykacją od samego Führern - prezent na 40. urodziny - po czym otarł nią spocone czoło. Franziska von Haften, oszołomiona uderzeniem, wodziła nieprzytomnym spojrzeniem to na rękę Reichsführera, to na Hörrscha. - Grecka primadonna… Primabalerina… Jeden pies! Polski pies. A właściwie: suka - rzucił Himmler przez zaciśnięte zęby, patrząc na Obersturmbannführera. - Będziesz mówić!? - warknął Hörrsch, biorąc zamach prawą ręką. - Ale ja… To jest… Nie rozumiem… - Franziska von Haften zaczęła się jąkać. Hörrsch wykonał szybki półobrót. Chwilę później jego ręka przecięła powietrze. Ułamek sekundy po tym, jak Franziskę von Haften rozdarł ból policzka rozcinanego zębami, straciła przytomność. - Do piwnicy z nią! - Himmler złożył chusteczkę na czworo,
wsunął ją ostrożnie do kieszeni. - Idę ucałować moją gołąbeczkę na dobranoc. Za kwadrans będę na dole. Ta polska szmata ma być gotowa na dalsze przesłuchanie! - Jawohl! Tak jest, Herr Reichsführer! - stuknięcie obcasami odbiło się echem od ścian. * Himmler nie zdążył dojść do swojego apartamentu, powstrzymał go przed tym skutecznie telefon z Berlina. Rozkaz brzmiał krótko: natychmiast wracać razem z mediami. Reichsführer od razu wezwał Hörrscha, kazał mu zorganizować trzy w pełni wyposażone ambulanse oraz mocną obstawę. - Ambulanse z Głogowa ściągnę za godzinę, góra półtorej oznajmił Hörrsch. - Świetnie i tak wcześniej nie wyszukujemy się z Hedwisią - Himmler ziewnął szeroko. - Jak już przyjadą, to zajmie się pan przesłuchaniem tej polskiej suki - cedził wolno słowa. - Ma wyśpiewać wszystko! Rozdział 45 Środa 6 września 1944 Kiedy Franziska von Haften się ocknęła, pierwsze, co poczuła, to chłód owiewający nogi. Zaraz potem odniosła wrażenie, że ktoś pozbawił ją rąk. Bliska paniki obróciła nerwowo głowę w lewo, następnie w prawo, były na swoim miejscu, nienaturalnie wygięte do tyłu. Próbowała nimi szarpnąć, ale jedyne, co uzyskała, to przeszywający ból. Była przywiązana do czegoś okrągłego i zarazem zimnego, czuła szorstkość betonu albo podobnego materiału. Próbowała spojrzeć obok nóg, ale niewiele mogła dostrzec, skutecznie uniemożliwiała to lampa z niezwykle silną żarówką, wycelowana w nią na wysokości oczu. Zgadywała, że przywiązano ją do jakiejś kolumny, których w pałacowych piwnicach pewnie nie bra-
kowało. - Obudziła się pani, świetnie! - Hörrsch cmoknął z zadowoleniem. - Dlaczego zostałam związana? - Franziska von Haften chwyciła się ostatniej deski ratunku. - To jakaś horrendalna pomyłka… - wydawało jej się, że Obersturmbannführer stoi oparty o jakieś biurko, może stół. - Pomyłka? - mówił tonem nauczyciela strofującego ucznia przyłapanego na kłamstwie. - Wiem, Sława to takie urocze uzdrowisko… Do tego położone z dala od wojennej zawieruchy - wstrzymał głos. - Chyba nie była pani jednak tak naiwna, żeby przypuszczać, iż tylu przebywających tu wysokich oficerów zostanie pozostawionych bez osłony kontrwywiadowczej? - Ale ja wciąż nie rozumiem, o co chodzi - mrużyła oczy przed ostrym światłem. - Nazywam się Franziska von Haften, jestem żoną zmarłego hrabiego Aleksandra von… - Patrzcie, Herr Sturmbannführer, jaka jest twarda - Hörrsch obdarzył ją uśmiechem, po czym nagle uderzył otwartą dłonią w blat. - Wiemy, że jest pani agentką polskiego wywiadu! - wyjął papierosa marki Trommler. - To jakaś pomyłka - jeszcze próbowała grać. - Wiemy o tobie wszystko, suko - Hörrsch zaśmiał się, przypalając papierosa. - To naprawdę jakaś pomyłka… - Milcz, polska Świnio! - wystarczyły dwa kroki, by znalazł się przy hrabinie. Zadał jej cios, aż tyłem głowy uderzyła w kolumnę. - Reichsführera tutaj nie ma, a mnie widok krwi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - wysyczał jej wprost do ucha. - Ależ Herr Obersturmbannführer - Düchter podbiegł z chusteczką w dłoni, otarł krew z kącika ust. - Myślę, że nie
będzie już potrzeby używania przemocy fizycznej wobec tej damy - poprawił jej włosy. - Hrabino, niech się pani przyzna i powie wszystko, co wie - dodał czule. - To psychopatyczny wariat, zabije panią - szepnął. - Wam, z Dwójki, wydaje się, że jesteście najlepsi na świecie - Hörrsch wypuścił leniwie kółko dymu. - Tak, wiem, że Dwójka wodziła za nos nasze służby wywiadowcze, jak też Francji i Rosji. Że to przez was Führer w 1934 roku podpisał z Polską pakt o nieagresji, a Francja udzieliła wam znacznych pożyczek na zbrojenia - odłożył papierosa na blat. - Ale to wszystko nie ma już żadnego znaczenia. - Nie wiem, o jakiej Dwójce pan mówi, Herr Obersturmbannführer… - łkała. - Nie wie pani? - sięgnął z powrotem po papierosa. - A może Józef Wasiak pani powie? Franziską von Haften wstrząsnął cichy szloch. - Skopolamina działa cuda - Hörrsch rzucił niedopałek na posadzkę, zadeptał go butem. - Wiemy o pani wszystko. Zwerbowanie we Wieleniu Zaobrzańskim jeszcze na długo przed wybuchem wojny… Przekazywanie materiałów dotyczących Pozycji Środkowej Odry… Liczne urlopy u rodziny w Polsce, podczas gdy tak naprawdę odbywała pani szkolenia w Organizacji Przysposobienia Wojskowego Kobiet… Nauka brawurowej jazdy automobilem… W końcu skierowanie do Sławy w ramach operacji „Grecka primadonna”… - wyliczał. Coś pani doda? Franziska von Haften już nie szlochała, nawet nie płakała. Zesztywniała z przerażenia. * Trzy wojskowe ambulanse z Głogowa z obstawą dotarły do Sławy trzy kwadranse na drugą w nocy. Pół godziny później kawalkada powiększona o czarny mercedes-benz W150/770K
ruszała spod pałacu w drogę do Berlina. Himmler siedział na tylnym siedzeniu, głaszcząc po głowie Hedwig Potthast, która zdążyła już zasnąć. Odwrócił się, aby pożegnać jeden ze swoich ulubionych pałaców. Westchnął, patrząc przed siebie, a widząc tył trzeciego ambulansu, uśmiechnął się z satysfakcją. Zadowolenie przyniosła myśl o własnej genialności i operacji, której nadał kryptonim: „Zmierzch bogów” - „Götterdämmerung”, na cześć dramatu muzycznego Ryszarda Wagnera, jak też Wodza, Wagner bowiem był jednym z dwóch ludzi - obok filozofa Fridricha Nietzschego - którzy wywarli na führera największy wpływ. Jeszcze mocniej ścisnął kąciki ust, patrząc na blade światła ambulansu i myśląc o przewrotności wybranego kryptonimu. Właściwszy bowiem byłby „Świt bogów”. Świt przyszłych bogów świata, którzy mieli nastać już wkrótce, raz na zawsze zmieniając rzeczywistość. * Zanim kawalkada ruszyła sprzed pałacu, Himmler zdążył wydać Hörrschowi rozkaz pozbycia się wszelkich materiałów dotyczących Trójcy Bogów. Ryzyko przejęcia ich przez wroga było zbyt duże, a stawka za wysoka. Dopóki nie było wiadomo, jak szeroko rozbudowana była siatka szpiegowska w Sławie, dopóty trzeba było dmuchać na zimne. Obersturmbannführer odczekał, aż limuzyna zniknie w głębi rynku, dopiero wówczas odważył się spojrzeć na zegarek. Widząc, że dochodzi wpół do trzeciej, zaklął cicho. Nigdy nie chodził spać później niż o drugiej… Zważył wszystkie „za” i „przeciw” i ostatni rozkaz Himmlera postanowił scedować na Düchtera, zaś przesłuchanie hrabiny odłożyć do rana. Przekazał dyżurnemu dyspozycje, po czym ruszył w kierunku swojej komnaty. *
- To nie kwestia skopolaminy, prawda? - Franziska von Haften odzyskała zdolność trzeźwego myślenia. - Wasiak działał dla was, a serum prawdy to była tylko bajeczka dla mnie, naiwnej polskiej świni? - rzekła hardo. - Chyba nie ma już potrzeby utrzymywania pani w nieświadomości, hrabino - powiedział Düchter, przyglądając się własnym paznokciom. - To stąd nagłe pojawienie się mężczyzny w śmiesznym kapeluszu - analizowała w ciszy. - Centrala musiała podejrzewać Józefa. Szkoda, że nie podzieliła się swoimi wątpliwościami znacznie wcześniej, tylko pozwoliła, aby zwodził mnie tak długo… - na myśl, że zdradził ją człowiek, którego kochała najmocniej na świecie, ojciec jej dziecka, największego szczęścia w życiu, poczuła łzy napływające do oczu. - Pani pozwoli, hrabino - Düchter otarł jej policzki chusteczką. - Dziękuję - szepnęła. - Co ze mną teraz będzie? - Szubienica albo kulka w łeb - rzekł to takim tonem, jakby mówił o wyborze szneki. - Szkoda… Zabrakło niewiele… - Pani jest pewnie przekonana, hrabino, że wojna ma się ku końcowi, a upadek III Rzeszy jest tylko kwestią czasu? spojrzał na nią z błyskiem w oku. - A nie jest tak? - odparowała momentalnie. Przestała się bać tego, co może nastąpić, bo to właśnie się stało. - Żołnierze Wehrmachtu czują na karkach zimny oddech czerwonoarmistów… - Już niedługo - oblizał nieświadomie wargę. - Już niedługo… - Co pan ma na myśli? Düchter chwilę analizował, w końcu uznał, że niczym nie ryzykuje.
- Słyszała pani kiedyś o badaniach nad tak zwanym żołnierzem doskonałym? Zaprzeczyła gwałtownym ruchem głowy. - Wojny przyszłości będą toczyć nie armie, nie dywizje, nawet nie brygady czy pułki, ale pojedynczy żołnierze! Żołnie rze o nadzwyczajnych zdolnościach! - z każdym kolejnym słowem rosła ekscytacja Sturmbannführera. - I pomyśleć, że stworzyliśmy ich tutaj, między książkami! - Złamana noga… - Franziska von Haften rzuciła to bardziej sama do siebie. - Słucham? - Düchter był zbity z tropu. - Nie czuł bólu… -Co? - Chłopiec z Marine Hitlerjugend, który złamał nogę w dwóch miejscach, a który po tygodniu hasał już jak kozica - odparła. - Pański żołnierz o nadzwyczajnych zdolnościach. Ilu ich tu wyhodowaliście? - Tajemnica - Düchter uśmiechnął się szeroko, postanowił nie wyprowadzać hrabiny z błędu. - Obersturmbannführer za chwilę wróci, aby dokończyć przesłuchanie - wzdrygnął się teatralnie. - Radzę mu się więcej nie opierać. To nic nie da, on potrafi wyciągnąć z ludzi to, co chce. Jakby na zamówienie skrzypnęły drzwi. Pojawił się w nich dyżurny, szepnął coś Düchterowi do ucha. Kiedy posłaniec zniknął, Sturmbannführer podszedł do Franziski von Haften. - Żegnam panią, hrabino - uśmiechnął się smutno. - Jest jedna rzecz, którą chciałem zrobić od pierwszego momentu, kiedy panią zobaczyłem - nachylił się, zbliżając do niej swoje usta. Gdy odwróciła głowę, złapał ją brutalnie za szczękę i przywarł do jej warg. Kiedy próbował wsunąć język, ze wszystkich sił zacisnęła zęby. Zgniótł jej pierś tak mocno, że aż jęknęła z bólu. Jej szczęka
nie drgnęła, więc uderzył ją w twarz. Poczekał, aż kąciki ust zaczerwienią się krwią, tym razem jednak nie podał chusteczki, a uderzył ponownie. Po chwili wyszedł bez słowa. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, zaczęła się modlić przez łzy. Rozdział 46 Modliła się, myśląc o córce, której nie widziała od tylu miesięcy, jej jedynej bliskiej osobie. Westchnęła, przypominając sobie mordęgę porodu i radość, kiedy dziecię zakwiliło pierwszy raz, gdy chwilę później, przyłożone do matczynej piersi, szukało jej różowymi usteczkami. To był najtrudniejszy dzień w życiu, ale i najszczęśliwszy. Narodziny córki, której już nigdy nie spotka. Zapłakała rzewnie, nawet nie nad swoim smętnym losem, bo z tego, że tak może skończyć się służba Ojczyźnie, zdawała sobie sprawę od pierwszego dnia, w którym została zwerbowana do pracy w wywiadzie. Nie, prawdziwy smutek targał nią - niczym wicher budzący biały szkwał w odmętach Śląskiego Morza - na myśl, że jej córka miała już nigdy nie zobaczyć swej prawdziwej matki. Zrezygnowana, zamknęła powieki, pozwalając przyjść snu, jedynej rzeczy, która była w stanie choć na chwilę ukraść ją wszechmocnej beznadziei. Zaczęła przypominać sobie niemowlęce kwilenie, specyficzny zapach małego dziecka, pokasływanie, pierwszy uśmiech… Chwilę potem zasnęła, zmęczona do granic możliwości. Nie przeszkodziły w tym nawet więzy wpijające się w przeguby dłoni i odrętwiałe z bólu ramiona. * Poczuła ciepło. Na początku mile łaskoczące w stopy, chwilę potem jednak coraz bardziej natarczywe, oplatające nogi aż za kolana. Kilka sekund później piekący ból rwał już plastry skóry odpadające niczym stara farba ze ściany. Próbowała krzyczeć,
wołać o pomoc, ale zachłysnęła się powietrzem tak gorącym, że paliło usta i przełyk, wdzierając się do najdalszych zakamarków płuc. Zmusiła się, aby otworzyć oczy. Wszędzie dookoła buchały języki ognia. Spojrzała w dół, zobaczyła resztki skwierczącego drewna i to, co kiedyś było jej nogami. Wtem do nozdrzy dobiegł smród palonego ciała. Momentalnie skręciło jej wnętrzności, w głowie zawirowało, zaś strużki potu zaczęły spadać z czoła na piersi. Chwilę później wyła już z bólu. Wtedy się obudziła i zaczęła śmiać, najpierw cicho, potem głośniej, aż zabrakło jej tchu. Za kilka chwil miała przekroczyć granicę życia i śmierci, a umysł płatał jej figle, wspominając czytany kiedyś artykuł o stosach czarownic w niedalekim Kolsku. W malutkiej wsi w ciągu zaledwie pięciu lat skazano na śmierć 39 osób, domniemanych czcicieli czarnej magii. Miała zaśmiać się kolejny raz, kiedy wydało jej się, że ze ściany dobiegł jakiś dźwięk. Wytężyła słuch, już chciała się zganić za kolejne przywidzenie, gdy usłyszała wyraźne: - Rottenführer, stos należy przesunąć dalej od sosny… Tak, od tej czarnej sosny… - mogła się założyć, że właścicielem głosu był Düchter. Franziska von Haften rozglądała się, szukając wzrokiem źródła dźwięku. Lampa, wciąż świecąca wprost w oczy, nie pomagała. - To jest najgrubsza czarna sosna w tej części Europy! - głos nadal krzyczał. - Ja wiem, Rottenführer, że dla pana to nic nieznaczący fakt, ale z łaski swojej proszę palić dokumenty w dalszej części ogrodu. To rozkaz! Zmrużyła oczy, nigdzie nie dostrzegła piwnicznych okienek. Skąd więc dobiegał głos Düchtera? - Ma pan dwie godziny na spalenie wszystkich materiałów dopiero teraz dotarło do niej, że krzyk miał nienaturalny
pogłos. Gorąco, jakie poczuła, zrozumiawszy, w czym rzecz, oblało całe jej ciało niemalże tak realistycznie jak niedawny sen. Zdrętwiałymi palcami zaczęła macać kolumnę, do której była przywiązana, po chwili miała już pewność. Znajdowała się w piwnicy, tej samej, w której podsłuchiwała esesmanów! Tym razem dźwięk dobiegał z przeciwnej strony, co mogło oznaczać, że kominy wentylacyjne sięgały też do apartamentu Düchtera, z którego ten łajał esesmana. Szarpnęła ramionami, bezskutecznie. Przygryzła wargę, myśląc intensywnie. Po chwili zaczęła trzeć sznurem o porowatą strukturę kolumny. Pięć minut później straciła resztki czucia w rękach. Jedyny efekt, który udało się osiągnąć, to nieznaczne rozluźnienie więzów. Nie poddawała się jednak, była tak blisko… To mogło się udać! Odrętwiałe ramiona zmusiła do kolejnego wysiłku. Prawą dłoń przycisnęła do kolumny, po czym zaczęła ją skręcać w przegubie. Ból, który wstrząsnął ręką, sprawił, że przegryzła język aż do krwi. Była jednak tak podekscytowana, że nie zwróciła uwagi na słony posmak zalewający usta. Zdobyła się na jeszcze jedną próbę, delikatny trzask był dowodem sukcesu. Kiedy wybiła kciuk, dalej poszło już łatwo. Nastawiła palec, po czym w absolutnym milczeniu cierpiała przez kolejny kwadrans, rozmasowując ramiona i palce, najwięcej czasu poświęcając tym ostatnim. Od nich zależało bowiem jej życie. Gdy była już pewna odzyskanej sprawności, z resztek fryzury, za którą zapłaciła majątek, wyciągnęła spinkę. Otworzyła nią kłódkę. Błyskawicznie uniosła kratę i wsunęła się do tunelu, uważając, by nie narobić hałasu przy jej opuszczaniu. Czołgała się w absolutnej ciemności. Mimo braku oświetlenia droga zajęła jej zaledwie dwa razy więcej czasu niż podczas
eskapady z Lasolzkim. Jednak każda minuta dłużyła się w nieskończoność. Kiedy stawała na nogach obok ołtarza, przez szyby dostrzegła, że na dworze wciąż panują ciemności. Podsunęła ławkę pod jedno z okien, ostrożnie uchyliła dolne skrzydło, nasłuchując. W tym momencie z pałacowego dziedzińca dobiegły krzyki. Nie potrafiła rozróżnić poszczególnych słów, ale mimo to wiedziała, że wszczęto alarm. * Pierwotnie Düchter miał zamiar odwiedzić hrabinę przed śniadaniem, kiedy jednak hałas palonych dokumentów go obudził, a potem jeszcze głupota Sabutscha podniosła ciśnienie, zmienił plany. Ubrał się, ochlapał twarz wodą z miednicy, przylizał włosy i zszedł do piwnicy. Najpierw zrugał strażnika, który zasnął na posterunku, potem kazał otworzyć drzwi. Kiedy zobaczył puste wnętrze, z całych sił kopnął pilnującego hrabiny żołnierza, następnie ruszył do sypialni Hörrscha. Krótko zreferował sytuację, chwilę później biegli już obaj - Obersturmbannführer w samych spodniach, zapinając po drodze pas - do piwnicy. - Strażnik zapewnia, że drzwi cały czas były zamknięte relacjonował Düchter. - Ale jak tu przyszedłem chwilę temu, to spał, nie wiem, czy można mu wierzyć. - Musiała uciec tędy - Hörrsch klęczał już przy kracie, unosząc ją w górę. - Otwarta! - Otwarta… - jęknął. - Co to jest? - Kanał doprowadzający do zamku ciepłe powietrze zimą i chłodne latem - odparł machinalnie Düchter. - Dokąd prowadzi? - Nie wiem - zasępił się.
- Pracuje tu ktoś z dawnych mieszkańców pałacu? - umysł Hörrscha wznosił się na wyżyny. - Tak, w oficynie. - Ty wchodzisz do środka i idziesz do samego końca - Hörrsch polecił przestraszonemu strażnikowi. Ten natychmiast zanurzył się w ciemności. - Do oficyny! - Hörrsch był już w drzwiach. Chwilę potem wiedzieli, że tunel może prowadzić do kościoła. Obersturmbannführer - wciąż bez koszuli - biegnąc co sił w stronę świątyni, kierował esesmanów do przetrząsania parku oraz okolic kościoła. * Wiedziała, że to tylko kwestia czasu, gdy się tutaj zjawią. Do tunelu nie mogła wrócić, droga ucieczki była więc tylko jedna. Nie zważając na skrzypienie zawiasów, otworzyła okienko do końca, przecisnęła się przez nie, spadła na ziemię, dotkliwie tłukąc kolana. Podczołgała się pod płot i sprawnie go pokonała. Kiedy od strony pałacu dobiegły ją krzyki mężczyzn, nie namyślając się wiele, wcisnęła się w pędy bluszczu, okrywając nim niczym najdelikatniejszą z kołder. * - Tędy wyszła - Düchter pokazał palcem na otwarte okienko. - To może być zmyłka! - zauważył Hörrsch. - Ja się rozejrzę tutaj, pan będzie pilnował okienka, na wypadek, gdyby się okazało, że jest w środku. Obersturmbannführer podbiegł do płotu, oparł się o niego rękoma, wychylił maksymalnie, wbijając wzrok w dal. Kiedy spojrzał w lewo, w stronę pałacu, zaklął głośno, bo wysokie jęzory ognia - dokumenty płonęły w najlepsze - sprawiły, że przestał cokolwiek dostrzegać w ciemności drzew. Zaklął raz jeszcze, uświadomiwszy sobie, że ten sam problem muszą mieć
żołnierze wysłani do parku. Gdyby w tej chwili spój rżał‘w dół i przystosował wzrok, pobrudzona biel sukni Franziski von Haften rzuciłaby mu się prosto w oczy. Hörrsch jednak był już w tym momencie pod okienkiem, w którym widać było nieszczęśliwą twarz strażnika. Obersturmbannführer kazał mu przeszukać świątynię, do pomocy wysłał też Düchtera. Sam pognał w stronę parku. * Kiedy 2 metry nad sobą ujrzała biel oczu Hörrscha, była pewna, że przegrała. Gdy ten odwrócił się i oddalił, zdecydowała, że musi zaryzykować. Wystawiła głowę ponad pędy bluszczu, uważnie lustrując okolicę, wcześniej lewą dłoń przystawiła do policzka, tworząc prowizoryczną osłonę przed blaskiem ognia. Po chwili rozpoznała postacie trzech esesmanów. Jeden był niebezpiecznie blisko, ale nie mogła czekać, lada chwila mógł tu wrócić Hörrsch albo inny żołnierz. Zaczęła czołgać się w stronę rzeczki Czernicy, cały czas wykorzystując bluszcz jako osłonę. Kiedy znalazła się w wodzie, niemal zachłysnęła się zimnem. Wzięła się w karb, wyrównała oddech, zaczęła płynąć na plecach, wystawiwszy na powierzchnię tylko twarz. Poruszała się wolno, nie chcąc wzbudzać fal. Modliła się, aby żadnemu z pokrzykujących esesmanów nie przyszło do głowy spojrzeć na powierzchnię rzeczki. Dopłynęła do mostka łączącego oba brzegi Czernicy, wiedziała, że do jeziora pozostało tylko kilkadziesiąt metrów. Właśnie wtedy dostrzegła blask przedświtu. Powstrzymała panikę, zmuszając się do tego, aby wrócić do poprzedniego tempa. Po kwadransie wyczuła rękoma szorstkość szuwarów. Ob-
róciła się na brzuch, zaczęła miarowo płynąć, chwilę później dostrzegła sieci rozstawione obok chat należących do gospodarstwa rybackiego. Ukradła starą łódkę, zaczęła wiosłować, kierując się ku brzegowi za Radzyniem, na wysokości Ptasiej Wyspy. Pracowała bez ustanku, wiedziała bowiem, że w każdej chwili Hörrsch, Düchter albo któryś z esesmanów może wpaść na pomysł, aby wysłać kogoś na wodę. Wtedy byłaby zgubiona. Na tę myśl przyśpieszyła. Była przemoczona i zmarznięta tak bardzo - wiosłowanie jeszcze nie zdążyło jej rozgrzać - że aż szczękała zębami. Ból z rozciętego policzka promieniował na całą głowę, nadwyrężone ramiona targały skurczami przy każdym ruchu, mimo to wiedziała, że nie może sobie pozwolić nawet na chwilę odpoczynku. Wiosłowała bez wytchnienia, nie zważając na ból, na pęcherze tworzące się na palcach, na prawy kciuk, który podczas godzinnego wysiłku wybił się cztery razy. W pewnym momencie pozwoliła sobie na odwrócenie głowy, brzeg zamajaczył może pół kilometra dalej. Jeszcze bardziej przyśpieszyła. Wtem nad horyzontem pojawiło się słońce. Kilka minut później zaczęło się skrzyć w wodzie milionami promyków. Widok wręcz zapierał dech w piersiach. Nie cieszyła się nim. Nie potrafiła. Właśnie straciła wszystko, co miała. Jakby tego było mało, do końca wojny będzie musiała uciekać, żyjąc w strachu o córkę. - Maria… - westchnęła, patrząc na promienie, które nieustannie bawiły się z falami, nie zważając na to, co dzieje się tuż obok: na wojny, nieszczęścia, kataklizmy. - Moja Marysia… - szepnęła, przyśpieszając wiosłowanie. Chwilę później pozwoliła sobie na delikatny uśmiech. Nowa Sól, 3 lutego 2015
Podziękowania Kryminał retro to taka literacka bestia, w której intryga z morderstwem w tle nie jest samotnym głównym bohaterem i chcąc nie chcąc - musi współpracować z czymś, co nazywam umownie scenografią, a co można zbudować wyłącznie w jeden sposób: kopiąc w kilogramach dokumentów historycznych, zdjęć, pocztówek, relacji świadków dawnych dni. Godziny spędzone w bibliotekach i inter- necie jednak nie wystarczą. Ta powieść nie miałaby więc szansy powstać, gdyby nie pomoc kilkunastu osób, którym jestem niezmiernie wdzięczny. Celnymi podpowiedziami, gdzie szukać informacji, strzelali: Blanka Bobryk, Tomasz Andrzejewski i Łukasz Ziarko. Alfredowi Röslerowi dziękuję za wprowadzenie w tajniki sławskiej flory i niezwykle dokładne opisy zjawisk meteorologicznych zachodzących nad Śląskim Morzem. Karolinie Odryjan jestem wdzięczny za odkrycie zakamarków pałacu Haugwitza. Jerzy Dymytryszyn wykopał dla mnie księgi adresowe Głogowa i okolic (wbrew pozorom, w tym przypadku wcale nie chodziło o numery telefonów). Andrzejowi Malinowskiemu dziękuję za pokazanie swoich zbiorów bogatych w opisy pełne detali. Bernd Ratajczak udostępnił mi pokaźny zbiór pocztówek dawnej Sławy, wróć: Schlawy i Schlesiersee, dostarczył też wartościowych szczegółów. Specjalne podziękowania kieruję w stronę: Izabeli Jaworskiej (za podesłanie kilku cennych źródeł), Elżbiety Kus (za dokładną relację z pierwszej ręki, jak wyglądało życie w Schlesiersee podczas wojny), Małgorzaty Sobczak (za dużo więcej niż tylko wątek klusek śląskich) oraz Artura Pacygi (za to, że podzielił się ze mną bogactwem wiedzy o Sławie i okolicy). Nad pierwszą wersją powieści tradycyjnie pochylili się: mój
Tata, brat Łukasz i Danuta Urbańczyk, za co im dziękuję. Na koniec dziękuję mojej żonie Bognie. Jej entuzjazm po lekturze pierwszej wersji powieści uświadomił mi, że zmierzam w dobrym kierunku. Indeks nazw topograficznych
Ulice Bahnhofstrasse - Dworcowa (obecnie Waryńskiego) Gartenstrasse - Ogrodowa (obecnie Powstańców Śląskich) Glogauerstrasse - Głogowska Fraustädterstrasse Wschowska Landrat-Neumann-Strasse - Starosty [kożuchowskiego] Neumanna (obecnie Henryka Pobożnego) Mittelstrasse - Środkowa (obecnie Chopina) Pürschkauerstrasse - Przybyszowska (obecnie dalszy ciąg Powstańców Śląskich) Seestrasse - Jeziorna (obecnie Odrodzonego Wojska Polskiego) Schützenstrasse - Strzelecka (obecnie Reja) Miejscowości Cegłówka/Cegłówko - Ziegelvorwerk Czarne (później: Potrzebowo) - Scharne Lipinki - Linden Lubogoszcz - Laubegast Łupice - Ostweide Nowe Strącze - Neu Strunz Potrzebowo (wcześniej: Czarne) - Scharne Potrzebówko Dolne - Neuvorwerk Potrzebówko Górne - Bänischvorwerk/Vorwerk Bänisch Przybyszów - Pürschkau Radzyń - Rädchen Sława - Schlesiersee (do 1 lutego 1937 roku: Schlawa) Śmieszkowo - Lache Tarnów Jezierny (wcześniej: Tarnów Polski, Tarnów Śląski)
- Tarnau am See (Polnisch Tarnau, Tarnau Schlesisch)
Lokale „Dom niemiecki” (dawniej restauracja „Pod Gambrinusem”) - „Deutsch Haus” („Zur Gambrinus”) Gospoda „Pod koleją żelazną” (dawniej gospoda „Pod błękitnym szczupakiem”) - „Zur Eisenbahn” („Zum blauen Hecht”) ” w Hotel „Orzeł Rzeszy” - „Reichsadler” Hotel „Złota korona” - „Goldene krone” Marina Hitlerjugend - Marine Hitlerjugend Piekarnia i ciastkarnia Paula Klinkego - Bäckerei und Konditorei Paul Klinke „Piwnica ratuszowa” - „Café Ratskeller” Restauracja „Dom na plaży” - „Strandhaus” Restauracja „Kolumnada” - „Kollonade” „Zajazd i rzeźnictwo Waltera Steltera” (dawny „Zajazd Beckera”) - „Gasthof und Fleischerei Walter Stelter” („Beckers Gasthof”) „Zajazd nad jeziorem” - „Logierhaus Seehof”
Inne Jezioro Sławskie - Schlesier See Śląskie Morze - Schlesische Meer