Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Motto MORUSEK Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 JOSEPH ANDREWS
Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 KOBIETY NOCY Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 ORIKI Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 GEHENNA Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Podziękowania Przypisy
Tytuł oryginału: THE BOOK OF NIGHT WOMEN Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK Redakcja: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Korekta: KAMIL BOGUSIEWICZ, PRACOWNIA 12A, JACEK BŁACH Na okładce wykorzystano obraz Marie-Guillemine Benoist, Portret Murzynki (1799–1800). © Louvre, Paris / Bridgeman Art Images Opracowanie okładki na podstawie oryginału: MAREK PAWŁOWSKI Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ Skład i łamanie: Infomarket Copyright © 2009 by Marlon James All rights reserved Cover design© 2009 Roberto de Vicq de Cumptich © Copyright for the Polish translation by Robert Sudół © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 2017 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-06607-2 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail:
[email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.
Torowisku z kości dedykuję
Jestem kobietą, która dostaje ubrania po martwych kobietach. Christine Gelineau, Dziedzictwo
Sughon kini a le fi be eni ti ikuko pa ija re dże?
1
L
udziom się widzi, że krew czerwona, ale nie ma w niej nijakiego koloru. Nie ma, jak chlusta na podłogę, co dziewczyna na niej leży i wyje, żeby z niej kurewstwo wylazło, samotne dzieciątko roku 1785. Nie ma, jak noworodek popiskuje cały oblany szkarłatem, jakby z nieba trafił do piekła, innego jeszcze czerwonego miejsca. Nie ma, jak akuszerka widzi, że matka straciła obfitość krwi i nie dożyje czternastego roku, jak widzi, że rzuca klątwę na dzieciątko i ojca, potem zdycha jak stara chabeta. Nie ma, jak krew tryska spod skóry, bucha spod ostrza siekiery, bata, kańczuga, laski, pałki. W życiu niewolnika każdy dzień ma kolor czerwony. Ale potem czerwone szybko się staje takie samo jak białe, niebieskie, czarne albo nijakie. Rozłożone dwie czarne nogi i matczyne usta w krzyku. Kruche łono, co bierze jedno życie, żeby dać drugie. Czarne dziecko wijące się w bryzgach krwi na podłodze, ze skórą ciemniejszą od nocy, o oczach najzieleńszych, jakie kto widział. Możecie ją wołać, jak inni ją wołają. Ja będę ją zwać Lilit. Chcecie ją znać, to musicie wiedzieć dwie rzeczy. Jak tylko wyszła na ten świat, kobiety zbliżyły się do niej ze strachem i dygotem, a to przez te zielone oczęta, co rozjaśnią każdą izbę, ale inaczej jak słońce. Nikt nie chciał dziewczyneczki, nadzorca Jack Wilkins musiał nakazać, żeby jaka czarna ją wzięła, bo baby i chłopy ugadali, że porzucą maleńką w buszu, to ją ziemia na powrót przyjmie. I jeszcze jedno. Dzieciątko takie jak Lilit nie rodzi się z zielonymi oczami, bo niby Bóg łaskawy dla czarnej dziewczyny. Tyle wiadome na pewno: Lilit była jedyne dziecko, co się wychowywało w chacie z kobietą zwaną mama i mężczyzną zwanym tato, a podobna do jednego i drugiego nie była. Ta kobieta. Ta dziewczyna. Ludzie pamiętają – jak była małym bąkiem w majątku Montpelier, w tym wieku, co jeszcze czarnuch nie czarny – jak bawiła się z chłopakami. Machała kijem, biła czysto piłkę przez całe boisko i obiegała wszystkie cztery bazy, pokonując chłopaków, a nie mogła zrozumieć, czemu mama leje ją w pysk, mówiąc, że grzeczna dziewczynka
pozwala wygrać chłopakom. Lilit złorzeczyła i pytała, czy chłopaki nie potrafią wygrać, jak dziewczynka sama nie przegra, no to dostawała drugi raz na dokładkę. Niektórzy widzieli w tym znak, jak siedmioletnia Lilit powiedziała tym chłopakom, że nie potrafią biegać chyżo jak ona, bo mają robala między nogami, za co od razu dostała kopniaka od jednej przechodzącej czarnuchy, która ją upomniała, że takie zuchwalstwo to prosta droga do grobu. Lilit zaklęła pod nosem i odpysknęła tamtej, że chyba sama spod ziemi wylazła, bo cuchnie od niej jak od zdechłego kundla. A innego razu dostała zasłużone lanie, bo białemu z majątku Coulibre rzuciła, że byłaby sakramenckim głupolem, gdyby powiedziała, że niebo mokre, skoro każdy dureń wie, że suche zawsze, jak nie pada. Białe i czarne dzieciaki bawią się razem za maleńkości, jak combolo, jakby różnic między nimi nie było. Ale Lilit rogata. Mocno za rogata jak na dziewczynkę czarniejszą od smoły, z nogami za gładkimi na niewolnicę, włosami za bardzo jak wełna, wargami grubymi jak owoc, oczami skradzionymi białej damie. Los niewolnicy spisany jest przed jej urodzeniem, ale Lilit na nic nie zważała, bo dorastała u boku Kirke, jedynej z czarnuchów w majątku Montpelier, co nie pracowała. Ludzie mówią, że Montpelier tak wielką plantacją, że wiadomo, gdzie się jest, jak wiatr zadmie z zachodu. W 1785, roku mnogiej śmierci, a jednych tylko narodzin, nadzorca uznał, że Kirke brak sił do roboty w polu. Przydzielił jej nową chatę, zbitą z drewna, nie błota, jak to żyje zwykły czarnuch. Przydzielił jej chłopa, żeby z nią żył po biblijnemu. No i przydzielił jej małą Lilit, i dobrze, bo wiadome było, że Tantal nie potrafi nic wskórać z kobietą, a co dopiero spłodzić czarnuchy. Kirke spała w łóżku, a Tantal i Lilit zadowalali się podłogą. Do łóżka Tantal zbliżył się tylko raz, a pamiątką po tym blizna pod lewym okiem. Drzwi z chaty wychodziły na północ, kuchnia była od południowej strony, czerwony fotel z domu nadzorcy Jacka Wilkinsa stał na wschodzie, łóżko na zachodzie. Kirke była w barach silna i szeroka jak chłop, nogi trocha krzywe, piersi mocne i rozlane. Tyle że niewysoka. Po całej głowie siwe włosy powychodziły jak kwiatki. Nosiła słomkowy kapelusz z różową wstążką, co go nigdy nie zdejmowała, bo nawet jak szła spać, zakrywała nim twarz. Kirke nie paliła się do matkowania. Jedni mówili, że to z powodu ojca Lilit, ale czy to wiadomo... Po majątku Montpelier plotki hulały jak wiatr.
Jak Lilit szedł czternasty rok, Kirke zbrzydło życie z szalonym czarnuchem Tantalem. Jednej niedzieli wróciła z kościoła, usiadła w fotelu i poczuła mokre pod sukienką. Szczyny ani chybi, bo Tantal nie umiał z siebie wycisnąć ni kropli nasienia. Kirke złapała za rondel i przegoniła wariata z domu. Od tamtej pory nikt nie odział czarnucha, a nadzorca przywiązał go do chlebowca jak starego psa. Lilit, jak już uprała dla Kirke tą ładną niebieską sukienkę nad rzeką przy ścierniskach, wróciła i zobaczyła Tantala przymocowanego do drzewa: zawodził, sapał, dychał, skomlał i łapał się za kutasika nieprzyzwoicie. Wtedy poczuła się jak najgorsze ścierwo, że ma takiego tatula. Czarni ułożyli już wtedy o szalonym czarnuchu Tantalu piosenkę. Lilit bała się, że wnet piosence dorobią nowe słowa. O niej. Już była za wysoka i za pyskata, inne bąki mówiły, że za duża do gry, a przecież ciągle się czuła dziewczynką. Ale jak się jednego razu rozejrzała po boisku całym w pyle, to się zrobiło małe. Cycki u ciebie wielkie jak ignam, powiedział jeden chłopak, jak grali. A u ciebie jajka małe jak wisienki, ona mu na to. Tamten jej przyłożył, to skoczyła na niego jak wściekły pies, nikt jej odciągnąć nie dał rady, aż w końcu pochlastali jej rękę, to puściła mu jądra. Szło i na to – białe bąki wyrosły tak, że były białe, a czarne czarne i już się ze sobą nie bawiły. Lilit znała dobrze zwłaszcza jedną taką, z Coulibre, co łapała ją za włosy i nazywała czarna owca, zawsze chciała iść na wędrówkę za ścierniska, co było zabronione. Ją Lilit nazywała oślica, bo rżała, miast się śmiać. Niejeden raz mówiły: bądźmy razem najźlejsi piraci! A jakże, odpowiadała tamta, to Lilit prowadziła ją na manowce, żeby rabować skarby, czereśnie, śliwki, banany. Szmaty sobie wiązały na oku, były Henrym Morganem i Czarnobrodym. I mówiły tajemnicami, żeby chłopcy się nie wywiedzieli. Biała zwała Lilit chuda kura, a ją Lilit smrodliwa koza, wrzeszczały i śmiały się, biała brała ją za rękę i żadnej to nie było dziwne. A potem jednego dnia biała dziewczynka przyszła na plantację wystrojona w czepek jak jej matka i wykrzyknęła: mamusiu, na miły Bóg, jak ta czarnucha śmie się do mnie odzywać? Lilit dostała za to po buzi od czarnej chudej pokojówki, co pachniała miętą i cytronelą. Odtąd nie zbliżała się do dworu, a biała dziewczyna nie pojawiła się więcej w Montpelier. Lilit ciągle się widziała dziewczynką, ale nawet Kirke tłumaczyła jej inaczej. To było jednego wieczora niedługo po tym, jak wyrzuciła Tantala
z domu. – Popatrz na siebie – mówi Kirke, rozsiadając się w czerwonym fotelu i odganiając moskita. – Nic po tobie. Zaraz się tu będą kręcić chłopaki, chodzić krok w krok za twoją spódnicą. Na dworze świerszcze cykały, jakby chciały przytakiwać, a w środku gorąc nie odpuszczał. – Mama, ludzie mówią, że to do ciebie przychodzą. – Co ja słyszę? Kto mówi? Lilit nie odpowiedziała. – Wnet dopuścisz do siebie chłopa – rzekła Kirke. – Ja do siebie dopuszczam tylko słowo Boże. W czternastym roku Lilit dwie rzeczy się stały. Jednego dnia hasała na podwórku, a tu nagle czuje mokre, i to aż strach. Krew z niej popłynęła po nogach jak szeptane słowa. Wrzasnęła, a dwóch chłopaków w śmiech. Pobiegła do chaty, a tam Kirke odprawiała właśnie kolorowego dżentelmena, co był spoza Montpelier. Na ten widok Lilit zacisnęła usta, ledwie coś wymamrotała. – Mówże głośniej, sakramencka dziewucho. Lilit w płacz. Bała się powiedzieć, że pipka jej krwawi, bo przecież Kirke pomyśli, że coś mocno spsociła. Że nabroiła z jakim chłopcem, do czego urodzona, jak Kirke sama zawsze mówiła. Kirke chwyciła dziewczynę. – Głuchaś czy głupiaś? Czego wystawiasz moją cierpliwość na próbę, smarkata? – Chciała ją odepchnąć, ale zobaczyła krew na nodze. – Psiamać. Kobieta już z ciebie. Od tej pory Lilit nie mogła nigdzie chodzić ani z nikim rozmawiać, zwłaszcza z chłopakami. – I cobym cię nie widziała z żadnym łapserdakiem, bo ukatrupię, żebyś wiedziała – mówiła Kirke. Lilit popatrzyła w srebrną tacę, co ją wyrzucili ze dworu. Lilit popatrzyła w studnię i nieruchome wody naszej rzeki. Lilit popatrzyła na Lilit, chciała dojrzeć, w której części stała się kobietą. Zobaczyła usta, zagryzła wargi, żeby były mniejsze. Popatrzyła w oczy, próbując dostrzec w nich barwę
murzyńską. Widziała swoje za długie nogi, słyszała głos, chrapliwy jak u starej wiedźmy. Myślała, że kobiecość roztoczy uśmiech na jej twarzy, ale gdzie tam, tylko rozrastała się pod skórą wbrew jej woli. Wszystko pęczniało i nie chciało przestać, krew puszczała się z pipki podług swego widzimisię. Jedną kobietę opętał Bosi, duch, co przyjmuje ludzką postać, kazał jej robić rzeczy, co w Biblii zakazane. Bosi obmacuje kobiecie cyc i dupę, wypala jej głos ogniem, a ją samą rozrywa na pół. Lilit łapie się za ciało. Lilit widzi, że być bąkiem to jedyny sposób nie być niewolnicą, Lilit suknem owija sobie mocno piersi, żeby nie rosły. Ale własne ciało zwraca się przeciw niej. Z wieczora każde sukno ułoży się w kształt piersi podobnych garnuszkom. Niedługo potem jedna z domowej służby mówi jej, że powinna już zacząć rodzić, jak jej mama. Lilit ogłupiała, nie wie, co rodzenie ma wspólnego. Lilit chce uciec, chce brykać, skakać, rżeć jak koń. Chce tego. W końcu przechodzi obok jedynego czarnucha, co też bryka, skacze i rży. Znaczy obok szaleńca Tantala. Lilit pomyślała, że może pierwsze, co kobieta musi się nauczyć, to przestać uśmiechać. W czternastym roku życia jeszcze jedno się wydarzyło. Kirke mówi jej, żeby przestała wołać na nią mama. Lilit w słup, ale słowa Kirke nagle nabierają sensu i wtedy osłupiała jeszcze mocniej. Lilit przypomina sobie szepty kobiet piorących nad rzeką. Mówiły, że jednej czarnej się poszczęściło, bo nie musi pracować, że nigdy matką nie była, za to uwielbia się gzić, jak to niektóra baba niepłodna, niektóry chłop zwarzony przez naturę. Lilit dobrze poznała to nagłe milczenie, gdy dorośli widzieli, że słucha. Ale Kirke niczego nie kryła. Wielokroć po powrocie do domu Lilit widziała, jak z chaty wychodzi kolorowy, a jednego dnia wróciła i zobaczyła Mulata z Kingston złażącego z Kirke z zadartymi krzywymi nogami, wrzeszczącej: wynocha mi z chałupy, mała dziwko, dorośli muszą mieć chwilę dla siebie. – Co im chodzi po łbie, jak mówią, że Tantal zwarzony przez naturę? – spytała jednego wieczora Lilit, jakby zachodzące słońce miało dać odpowiedź. – Kto tak gada? – Takie jedne trzy baby. Prały nad rzeką.
– Suki jedne, nie baby. Wszystkie się raptem zajmują sprawą tego stukniętego czarnucha. – Co za sprawą? – Sama się przyjrzyj, jak znowu będziesz przechodzić obok tego gołego pomyleńca. Głupia nie jesteś, to chyba wiesz, co chłop powinien mieć. Jack Wilkins mu odkroił dawno temu. Ten szalony skurwysyn bawił się sam ze sobą, jak podpatrywał starą panią przy kąpieli. Wilkins go przydybał. – Mama... – Chybam cię przestrzegła, cobyś mie tak nie wołała. – Kirke, mie o tym nic niewiadome. – Eeee tam. Kirke wraca do jedzenia patatów z kozim mlekiem. – To nie spytasz? – Nie spytam co? – Nie będziesz o nią zagadywać? Kto twoja mama? – Nie. – Hm. Z niej była taka sama głupia dziewucha jak z ciebie. – Nieżywa? – A jak inaczej? Taka rodzi się tylko, coby umrzeć. Ty z niej zdarta skóra. Kijem by z ciebie nikt tego nie wybił. – A Tantal to nie mój tatul? – Sama go spytaj. Nie dała ja rady wbić ci do głowy przyzwoitości, nie dała. – Będę przyzwoita jak ty, mama. – Kirke. – Będę jak ty, Kirke. Przyjmować wiele chłopa za dwa pensy. Kirke skoczyła prędko, ale Lilit zbiegła na dwór. – Znajdź dla tej swojej chudej dupy inny kąt, słyszy mie? – wrzasnęła Kirke, zatrzaskując drzwi. Lilit się zlękła, serce jej się zatłukło, ale zarazem poczuła się dobrze. Cudownie dobrze. Jednego razu chciała oczyścić stary fotel, ale Kirke wrzasnęła, żeby niczego nie tykała, więc się zlękła i uciekła. Innego zerwała
winogrona dla Kirke, a ta zjadła garść, resztę wyrzuciła ze słowami: psują człowieka, mały nicponiu. Kirke gotowała dla siebie, zwyczajem swoim zapominając o gotowaniu dla Lilit. Dziewczyna czekała, aż Kirke zaśnie, i kradła ostatniego ziemniaka przywartego do dna garnka. Lilit słyszała, że biali mają guwernantki, co im pilnują bąków i opowiadają bajki, a tutaj tylko Tantal opowiadał, a przecież stracił rozum, potem odzyskał i znowu stracił. Lilit tupnęła nogą i pociągnęła mocno nosem, żeby zatamować łzy. – Pora, byś znalazła sobie chłopa i się ode mie wyniosła – powiedziała Kirke. W Montpelier, jak w każdym innym majątku na wschodnim wybrzeżu, przypadał jeden biały na trzydziestu trzech negrów. Biały nie mógłby wytrwać w pojedynkę, no to dobierał sobie czarnuchów do nadzorowania niewolników. Zwano ich batowi, służyli w liczbie od pięciu do dziesięciu, władali batem, a w niektórych majątkach nożem i bronią palną. Jak czarnuch nie wyrabiał na polu przydziału ziemi pod orkę albo trzciny pod ścięcie, batowy batożył go po plecach, bił po twarzy, kopał w jądra, każąc pracować mocniej, bo nie jest książę regent. Batowi najeżdżali nocą kwatery niewolników niby piraci, zabierali przyrządzoną wieczerzę, a jak inny jeszcze głód im doskwierał, łapali córkę, a choćby i matkę, mimo że u tej drugiej cyc już obwisły, a pipa sucha. Nocą dokazywali, jak im przyszła ochota, bo nadzorca Jack Wilkins nie dbał o nic. Na takim właśnie najeździe jeden batowy zobaczył Lilit. Krzyczeć krzyczeli i gonili za babami, ale chatę Kirke obiegli łukiem, pognali dalej. Ludzie rozumieją, że od Kirke trzeba się trzymać z dala, odkąd powiedziała jednemu czarnuchowi, co jej skradł ziemniaka, że ziemniak mu jeszcze pokaże, a nazajutrz duży kęs utkwił czarnuchowi w gardle i zadławił go na śmierć. Ale nawet z dala batowi widzieli dom Kirke i ogień pod gołym niebem, i jej dziewczynkę, co się ciągle rozrastała. To było tydzień przed tym, jak polowi mieli kosić gromadzkie grunta, bo trzcina rosła. – Niezadługo weźmiesz chłopa – rzekła Kirke, widząc za oknem tamtych w przemarszu, a jeden wystawił jęzor w stronę chaty. – Gdzie wezmę? – spytała Lilit, słysząc cichnące kroki. – Nie strugaj głupiej. Lilit mocno bała się batowych. Już małym bączkiem będąc, słyszała, co ci
wyprawiają na polach, niejeden raz, za dzieciństwa, najeżdżali boisko i bili chłopców. W niektóre noce dobiegały z kwater niewolników wrzaski i trzaski, i złorzeczenia w osadzie i myślała wtedy, czy kiedyś ośmielą się przyjść do domu Kirke, żeby ją zbić i wymiętosić jej piersi. Jednego dnia, gdy Lilit wracała z prania nad rzeką, batowy, co go już kiedyś widziała, nie wyższy jak ona, krzyknął do niej zza ścieżki, że cipa Europy już za workowata po wypluciu jednego bąka, no to on się do niej wybiera. Strach chwycił Lilit za gardło, pobiegła do chaty, a tam z wizytą do Kirke przyszedł nadzorca Jack Wilkins. Przystanęła. Mężczyzna przypatrzył się jej, ale twarzy nie widziała, bo nie zdjął kapelusza. Przełknął więcej limony z wodą i cukrem i oddał szklankę. Koszulę miał rozpiętą, włosy na piersi siwe i krzaczaste. Bryczesy kremowe, brudne i obszerne, chybotał się trocha, gdy wyminął Lilit, no chwiał się ten starzec. Odskoczyła na bok, a i tak poczuła tytuń. Wieczorem Kirke ze śmiechem wspominała, co rzekł. – Coś podobnego! Wygnanie z raju. I pomyśleć, że to akurat on cię wygna. Jutro z rana masz się stawić do pracy w polu. Żebyś mi z pianiem koguta była na nogach. Strach dopadł Lilit i zdławił słowa w gardle na całą noc. Wiadomo przecież, jaki żywot ma czarnuch polowy. Słyszała ich przed wschodem słońca – sto, dwieście, trzysta stóp depczących ziemię, dudniących jak powolny grzmot. Budzili ją, przepełniali taką zgrozą, że myślała, że to zastępy potępieńców maszerują w otchłań piekielną. Karawana niewolników. Czarnuchów, polowych. O wschodzie słońca już pracują, o wschodzie księżyca jeszcze pracują. A jak plony dojrzeją, żaden czarnuch nie schodzi z pola. Czarne plecy jeszcze czarniejsze od słońca. Mrówka, moskit, szczur, wąż, skorpion kąsają ich w buszu. Baby krzyczą. Nie, massa, dość mi batów. Chłopy wyją, jak dozorca obcina im po dwóch palców u stopy. Lilit widzi niewolników powracających wieczorem, utrudzonych, zapłakanych, kulawych, skrwawionych i takich, co wracają w workach. Inne historie też słyszała. Taką z 1785, kiedy na środku trzcinowiska spalili czarnuchę żywcem, i jak to co roku, tuż przed żniwami, jej duch tam zawodzi. I jak dozorca innemu czarnuchowi odrąbał głowę i zatknął na żerdź, aż wzięła i zgniła. I jak wysłali pięciu niewolnika do młyna, gdzie zatyrali się na śmierć. Krążyły pogłoski, że Jack Wilkins z miłą chęcią
wymachuje batem podług swego widzimisię. Dozorcom nakazał robić tak samo i odtąd nie ma miesiąca, żeby nie zabili czarnego i nie poszli do Spanish Town kupić nowego na jego miejsce. W Montpelier kufry nie mają dna, a nowy niewolnik zawsze lepszy od leniwego, tak mawiał Jack Wilkins. To właśnie na pola Jack Wilkins wysyłał Lilit. Dziewczyna boi się zasnąć, bo lada chwila jutro ją dopadnie. Myśli, że jak ze wszystkich sił będzie czuwać, to noc nie przeminie, a nowy dzień nie nastanie. Lilit nie dba, że tak myśli mała dziewuszka, a ona już kobieta. Trzyma się jawy bardzo długo, ale w końcu sen zmoże jej opór. Nazajutrz rano jest chora. Kirke marszczy czoło i tupie nogą. Dziewczyna plackiem na macie. – Że niby niedomagająca? – To ja wiem? – Nie wiesz. To jak wiesz, żeś niedomagająca? W brzuchu cię pali? – Tak. – A w głowie wiruje? – Tak. – I czujesz się gruba, jakby cię zaraz miało rozsadzić? – Tak. – Toś albo przy nadziei, albo zdechła. Może będziesz rodzić? Ja wiem, żeś dopuściła chłopa, masz już lata. – Nie! Chora chorobą jestem. Czucia we mie nie ma, słaba ja. Bardzo słaba. Kirke popatrzyła surowo na dziewczynę. – To ci zadam jedno głupie pytanie. Ci się zdaje, że backra obchodzi, czyś zdrowa, czyś chora? Odpowiedz mi zaraz. Ci się zdaje, że go to co obchodzi? Masz iść, chyba żeś chora aż po skonanie... – No to po skonanie. Kirke nie da sobie odszczekiwać. – A jakże, ani chybi skonasz, jak backra tu przyjdzie. Wychodzi z chaty. Dziewczyna czeka chwilę, nasłuchuje, czy Kirke blisko. Skrada się do drzwi. Kirke przepadła. Ogień ciągle się pali, więc Lilit się
pochyla, szyję i brodę ogrzewa, aż na skórze bucha pot. Podnosi ramię, żeby pacha się spociła. Potem lewą rękę opuści za nisko, mało się nie poparzy. Ogień osmalił włosy na skórze, cuchnie, jakby kozę piekli. Lilit złorzeczy i wciska rękę do kubła, pociera mocno, żeby zmyć smród. Słyszy ludzkie głosy, biegnie do maty. Naraz zadęto w róg. Wraca Kirke. Przyprowadziła chudą babę zwaną Homer, co jednego razu wyrżnęła Lilit w twarz. – Patrzaj, mówi, że chora. Ja nie chcę mieć zatargów z backra. Wiesz, co massa robi, jak czarnuch gada, że chory, wiesz, co robi, jak się leniwi leniwy czarnuch? Ja nie ch... – Zamilczże – powiada Homer. Kirke fuka i wychodzi z chaty. Homer się pochyla. Lilit stara się zdusić strach. Oczy tamtej małe i świdrujące, kości policzkowe wysokie. Wargi wąskie jak u białej kobiety, tyle że suche i spękane. Homer ma najdłuższą szyję, jaką Lilit widziała u człowieka. W jednej chwili pachnie miętą, zaraz cytronelą. Żaden bąk nie chodzi blisko dworca, nie dlatego, że nie wolno bawić się w bliskości pana czy pani, tylko się boją onej właśnie Homer. Lilit czuje ten sam strach i wstyd i złość ją bierze, że w duszy ciągle jest dziewuszka, którą łatwo przestraszyć. Chce być twarda i harda jak Kirke, poruszać się powolnie i ze śmiałością, jakby nic jej nie troskało. Homer długo się jej przypatruje. Dziewczyna nie wytrzymuje spojrzenia, odwraca wzrok. A potem Homer dotyka jej czoła i maca szyję. Lilit chowa lewą rękę, ale tamta marszczy nos, jakby wyczuła smród. Znowu dotyka szyi, mruczy coś, prostuje się i idzie do drzwi. – Ma zimnicę. Podawaj jej dużo przepękli, ale nie dolej melasy. Kirke zrobiła duży gar naparu z przepękli i przyniosła go Lilit do picia. Napar z przepękli to najgoryczniejsza gorycz, dziewczyna kaszle, beka, płacze, ale wypluć nie ma śmiałości. Kirke znów się jej przygląda, po czym mówi, że wyprawia się do miasta. Wdziała sukienkę z zielonego perkalu i buty, to chyba jedyny czarnuch z butami na całym świecie, i już jej nie ma. Jak tylko Lilit rozeznała się, wyszła z chaty na słońce wiszące wysoko. Zabawiła chwilę na dworze, bo ze swego miejsca chciała dostrzec pracujących negrów. Podeszła parę kroków i zobaczyła oskard i motykę
wzniesione pod niebo, opadające na ziemię. A potem zza chaty wyłonił się wóz, więc uskoczyła z drogi. Jedna czarnucha powoziła, klnąc i okładając konia. Lilit weszła na powrót do chaty, a tam batowy. – Na polu gadają, żeś chora. Zmartwiała. Bat tamtego na podłodze obok kordelasa. Co płomień zamigoce, to kordelas błyśnie. – To ja przyszet, coby ci się poprawiło. – Wnet mama wróci. – Ta twoja mama, com ją mijał, jak szła do miasta? Lilit milczy. Błyska jej w głowie, żeby umknąć przez drzwi, ale obawa, że inne batowe przyjdą, pęta nogi. Próbuje myśleć jak kobieta. – Czego... czego chcesz od takiej małej? – Kto ci gadał, żeś mała? Penelopa ma już dwa bąki, a na wygląd młodsza jak ty. Wszystko jedno, taki kawał przelazłem na fikołki, darmo nie będę wracał. Batowy zdjął koszulę i ściągnął portki. Teraz go sobie przypomniała, ten sam, co dzień wcześniej mówił, że po nią przyjdzie. Próbowała nie widzieć, że już gotowy. Niejeden wcześniej do Kirke przyłaził ze sterczącym pod spodniami, ale ściągali dopiero, jak Kirke kazała jej wyjść. Tantal ciągle pokazywał swego kutasinę, ale co z tego, dyndał mu nisko jak zdechły pies. Lilit myśli teraz o swoich krzaczkach. Nikt jej nie powiedział, że to chłop zdecyduje, co się stanie. – Jak ci na imię? – Wołają mie Parys. Ty wiesz, kto był Parys? Milczała. – Wielki, wielki bohater. Massa Jack mówi, że Parys zakończył wojnę trojancką. – Kirke mówi... – Kirke dostała zasłużone. Ją mam gdzieś. Nic, słuchaj. Z pipki nie mam uciechy, wystawiaj tą swoją czarną dupę. Lilit nie wie, co robić. Batowy już na podłodze, cuci ręką kutasa. Lilit próbuje pomyśleć, że jest Kirke, co wybiera, z kim się gzić. Próbuje myśleć,
że jest Kirke, co nie dba, że ona ją przydybie z czarnym wyzwoleńcem z miasta. Gdybyż mogła o tym pomyśleć albo o czym innym. O nietoperzu na drzewie, dużym ślicznym domu, co go właśnie pobielili, może jak skończy myśleć, on skończy już chędożyć. Robi krok do przodu. – Chyżo, krowo jedna. Patrzy na nią, jakby już ją wziął i wyruchał. Szczerzy się jak chłopy wychodzące od Kirke. Bat i kordelas na podłodze. On jeden z tych, co nie muszą bić, lać, chłostać, sam głos wystarczy. Ona czuje ten głos na sobie, głos chwyta ją za kark, drapie po piersiach. Lepiej, coby skoczył na nią jak bestia, niż ją zastraszył i zmusił, by się zbliżyła, by czuła, że to przez nią wszystko. Lepiej być rozerwana na strzępy przez pakożera albo dzika w górach niż czuć, że sama podeszła do chłopa i dała się zniewolić. Idąc do niego, sama siebie gwałci. Bat i kordelas na podłodze. Przysuwa się do mężczyzny. On sam siebie podnieca. Serce jej zaraz wybije dziurę w piersi. Bat i kordelas na podłodze. Ona podchodzi do niego, on wyciąga po nią rękę, ona przeskakuje obok w stronę ognia. Łapie garnek naparu, nie zważając, że parzy dłonie. – Co do... – zaczyna mężczyzna, ale zanim zdąży się ruszyć, ona chluśnie mu naparem w twarz. Jednego razu słyszała kwik świni z poderżniętym gardłem, słyszała wrzask kobiety, jak dozorca zabrał jej nowo narodzoną dziecinę, ale czegoś takiego nie słyszała nigdy. Zawył, aż się chata zatrzęsła. I nie przestawał wyć. Ona też wrzeszczy. On turla się po podłodze, trzyma za oczy i wyje jeszcze piekielniej, bo skóra i mięso odchodzą. Ona patrzy na purchate bąble wykwitające na jego twarzy. Nagi wije się, miota, zawodzi w pyle. Krzyczy tak głośno. Ona zatyka uszy, zaciska powieki z całej siły, ale i tak słyszy wrzaski i widzi twarz. Sama też woła, błaga, no cicho, cicho, cicho. Ktoś usłyszy. Cicho, cicho, cicho. A jak usłyszą, to przyjdą. I wtedy ją ubiją, bo żadna taka młoda istota nie może mieć w sobie tyle nikczemności. Cicho, cicho, cicho. I w tamtej chwili po raz pierwszy poczuła mrok. Prawdziwy mrok i prawdziwą kobiecość, od których mężczyźni w krzyk. Drży, boi się, czuje się dumna i zła, czuje się dobrze. Tak dobrze, że jeszcze więcej się boi. Mężczyzna miota się, jakby miał napady, i ciągle wrzeszczy. Cicho, cicho, cicho. Ktoś usłyszy. Wtedy chwycił ją za stopę i pociągnął na podłogę. Dziewczyna krzyczy
i chłopak krzyczy. Lilit odwraca się, żeby tylko nie widzieć jego twarzy. Za wielki ból dla niego, on znowu upada, tarza się, krzyczy. Ona chce uciekać, on znowu ją łapie za nogę, wbija paznokcie w piętę, a ona wyje niby przypiekana żywym ogniem. Próbuje go odtrącić kopniakiem, ale on ręce ma silne, jakby wrzaski i obłęd przydawały mu mocy. Skowyczy teraz jak stary pies albo najmroczniejsze, najniegodziwsze zwierzę. Szarpie ją za kostkę, dziewczyna łup na twarz. Przyciąga ją do siebie. Ona wrzeszczy. On ciągnie. Ona łapie za kordelas. Zaraz po zapadnięciu zmroku wróciła Kirke i zobaczyła podłogę mokrą od krwi. Ruszyła po czerwonych śladach i przystanęła przed nagą stopą batowego. Od nogi aż po uda czarna skóra posiekana na różowo. Od szyi w górę tylko czerwone. Szlak ciągnął się dalej. Krew wypłynęła z ciała, skręciła w lewo, jakby do okna. A pod oknem dziewczyna, skulona, ukryta przed światłem. Kiecka i ręce całe czerwone. Kordelas przy jej stopach, oczy szeroko otwarte jak u zdechłej sowy, oddech krótki i szybki. A potem zerknęła na Kirke. Na widok dwóch zielonych oczu Kirke aż podskoczyła. Wybiegła z chaty. Z nadejściem nocy wróciła z Homer i dwiema innymi kobietami. Ruszyła wprost do środka, a tamte dwie przystanęły na widok trupa i popatrzyły na dziewczynę. Cholera, powiedziała jedna. Lilit spojrzała na wszystkie trzy, błyskając zielonymi ślepiami jak zwierzę. – Oszalała dziewucha, niech to szlag – mówi druga. Homer ją ucisza. Tamta się krzywi. Niziołka z niej, prawie karzeł, o niesamowitym wejrzeniu. Przyjechała furmanką, żeby zabrać ciało. Homer podchodzi do batowego. Potem patrzy na dziewczynę. Baby, z wyjątkiem Kirke, zawijają zwłoki w czarne sukno. Homer wciska głowę chłopaka do worka. Kładą trupa na wóz i tamta kobieta odjeżdża. – Głupia dziwka – mówi Kirke. – Już po nas. Dziewczyna wybucha płaczem. – Daruj sobie lamenty, cipo. Zaraz będziesz beczeć krwią. – Ucichnij, Kirke – mówi Homer. – Sama ucichnij, wyschnięta krowo. Ja twój bąk czy co? Homer patrzy na Kirke. Kirke fuka. – Chodź, dziecino, trza się spieszyć – mówi Homer do dziewczyny.
Wyciąga rękę. Lilit odwraca oczy. – Rogata z niej dusza. Za rogata. Sakramenctwo – biadoli Kirke. – On chciał ją tylko napocząć. Przełamać dumę. Smarkata czarnucha. Homer przystaje. – Coś powiedziała? – Że rogata. Jej się widzi, że z niej jakaś czarna królowa. Rogata. Trzeba chłopa, żeby osadzić cholernicę. Dziewczyna szlocha. Homer podchodzi do Kirke i bije ją w prawy policzek tak mocno, że nogi się uginają. Potem w lewy. Kirke wrzeszczy. – Martwe ścierwo, słyszysz? – mówi Kirke. – Wy obie już martwe ścierwo. Krzyczy. Homer chwyta ją za policzek i ściska z całej mocy. – W tym majątku czarnuch zdycha dopiero, jak ja tak powiem, słyszysz? – odpowiada. – Albo żyje. Odpycha Kirke. Wyprowadza dziewczynę z chaty. Kirke złorzeczy. Dziewczyna nie potrafi spojrzeć na niebo ani na idącą obok Homer, wbija wzrok w ziemię pod stopami. A jednak i tak nie widzi, jak piach zmienia się w rżnięty kamień, a rżnięty kamień w drewno, dopiero jak czuje inaczej pod nogami, to wtedy. Homer otworzyła drzwi, weszły do ciemnej kuchni, w której pachniało imbirem i korzennikiem. Zapaliła lampę w ciemności. Po izbie rozlało się pomarańczowe światło, ale dziewczyna dostrzegła tylko wielki kontuar na środku. Homer wzięła ją za rękę i zaprowadziła do innych drzwi. Schody zbiegają do piwnicy. Dziewczyna widzi na jeden stopień przed sobą, a pachnie jak ta laska cynamonu, co Kirke zakazała jej tykać. Homer podnosi świecę i omiata blaskiem pomieszczenie. – Tam – mówi, wskazując dywanik na podłodze. – Tam zostaniesz. Idzie schodami z powrotem, a z każdym jej krokiem w piwnicy zapada coraz głębsza ciemność. Dochodzi na górę i wtedy staje się mrok. – Wolno ci wyjść, jak ci powiem – rzuca i zamyka drzwi.
2
J
ack Wilkins tak się rozsiadł okrakiem na Montpelier, że niejeden czarnuch zapomniał, że w majątku jest massa. Dodatkiem mało który widział massa Patricka Wilsona we własnej osobie. Prawo zaczynało się i kończyło na Jacku Wilkinsie, przekonywał się o tym każdy czarnuch, co się tu urodził albo uprowadzić dał z Afryki. Ale jak Wilkinsowi przybywało lat, jego nadzór nad majątkiem się poluzował i niejeden dozorca, a nawet batowy zaczynał robić podług swego widzimisię. Montpelier schodziło na psy, każdy chłop z batem czy muszkietem przydzielał sobie pięć okseftów i babę jako swoją dziewuchę. Batowi też poczynali sobie swobodnie, jeden chciał posiąść Lilit. Dwa razy nie popełni tego samego błędu. Lilit oprzytomniała w takiej ciemnicy, aż ją za gardło ścisnęło. Chciała krzyczeć, ale mrok odebrał głos. Zadrżała. Powietrze cuchnęło nieświeżością. Nie mogła dojrzeć własnej dłoni. To nie była czerń nocy, gdy się zaczyna widzieć, jak oczy przywykną. Mrugała i mrugała, kręciła głową, czuła powietrze gęste jak szlam. Chciała uciec, ale potknęła się i padła. Drewniana podłoga zaskrzypiała ze starości. Lilit wymachuje rękami jak w szale i natrafia dłonią na półkę, a z niej bucha woń korzennika. Nie zważa na ból w kłykciach, obmacuje półkę, dotyka flaszy i miski, worka, natrafia na ścianę. Przesuwa się z wolna, przywarta plecami do muru, i w końcu dochodzi do kąta, gdzie zapach zmienia się w wonność solonego mięsa i bezwonność mąki i cukru. Przesuwa się dalej i znowu potyka, o worek. Klnie, próbuje udawać, że się nie boi. Słyszy smyrgnięcie i wpierw myśli, że to jej spłoszony umysł w ciemnicy. Ale potem znowu słyszy, na podłodze i nad głową. Szczury. Chwyta się za ramiona, bo nic nie widzi. Ucieka przed tymi odgłosami i znów się potyka. Gdy pada na podłogę, coś wskakuje jej na plecy i zaraz zeskakuje. Jasność się rozwarła, zalała schody i poręcz. – Przestańże się wydzierać. Lilit nie wie, kto to. Ta kobieta ledwie cień, grubszy jednak od Homer.
Zamierza zamknąć drzwi, więc dziewczyna chce krzyknąć w proteście, ale tamta zostawia szparę, dość, żeby cienkie ostrze światła wdarło się w głąb aż do podłogi. Dlatego Lilit wie, gdzie tamta stoi, obok schodów, wśród beczek, jednych na sztorc, innych płasko. Sadowi się na beczce i czeka. Długo, tak jej się widzi. Tak długo, że to, co Lilit wie, że się stanie, to, co Lilit myśli, że się stanie, i to, co Lilit czuje, że się stanie, plącze się, ciągnie, strzępi, miesza na powrót, aż sama już nie wie, które jest które. Cień na podłodze, ciemny i ostry, wreszcie zaczyna sunąć po drewnie jak przelana krew. Lilit podgarnia kolana i kuli się w sobie. W ciemności czuje woń, polowy smród batowego, wilgotna pacha i mięsne krocze, przywołujące pot, drewno i krew. Słyszy jego krzyk. Słyszy jego pękającą, syczącą skórę, czuje, że zaraz się zrzyga, a tu nagle dociera do niej, że coś smażone na górze w kuchni. Drzwi znów się rozwarły szeroko i schodami idzie na dół, tyle Lilit wie na pewno. Postać stąpa ostrożnie, ostrożniutko, ale plecy trzyma wyprostowane, głowę nosi wysoko. Niesie tacę. Stawia ją na beczce obok Lilit. – Tylko nie marnuj jedzenia – mówi Homer i odwraca się do wyjścia. – Ja... – Co ty? – Ja... – Kubeł masz w kącie. Szczaj tam i sraj, jak cię najdzie. Homer wychodzi. Zostawiła drzwi szerzej uchylone, dobiegają hałasy ożywające w kuchni. Głos baby i głos chłopa, mówią, śmieją się, złorzeczą. W garnku się gotuje, wrzątek syczy, jakaś siekanina, jeden zapach za drugim spływają do piwnicy, żeby dotrzymać Lilit kompanii. Jedzenie białych. Tyle tych zapachów, że się Lilit zdało, że się nasyci. A potem poczuła zapach z tacy czekającej obok i capnęła placek kukurydziany. Jeszcze nie przełknęła pierwszego, jak wepchnęła sobie drugi. Usta ledwo nadążają, nie umieją przeżuć tego, co smakuje inaczej jak ziemniak. Na języku coś, co czuć mięsem, ale przecież mięso jadła ledwie raz w życiu, skąd więc może mieć pewność? Obfitość w tym soli, obfitość ostrych kosteczek, które trzeba wypluwać. Macza palce w tłuszczu, wylizuje miskę do czysta. I wtedy słyszy śmiechy, więcej
przekleństw, a nagle zapada cisza, bo Homer otwiera usta. Coś o podróży do Kingston po śledzie i inną rybę, żeby głowa massa Patricka się uspokoiła. – To potrzeba ze sto beczek – kwituje jakaś baba i wszyscy rechoczą. Lilit myśli, że ten massa to nie Jack Wilkins i chyba nigdy go nie widziała. – Gorgona mówi, że w zeszłym tygodniu wydał wojnę krzakowi róży. Więcej śmiechów. – Psiamać. Naprzód Tantal, potem massa. Nawet massa Jack coś zbzikował w swoich starych latach. Ten cholerny majątek przeklęty. – Ucichnij albo dozorca uciszy cię na zawsze – mówi inna baba. – Z głową massa Jacka wszystko jak należy, tylko w mocy whiskey – odzywa się męski głos. – Ale nawet od tego nie przestało mu się gotować w portkach. Jeszcze więcej śmiechów. Śmiech był w uszach Lilit dziwnym odgłosem. Czymś, co należało do czarnych ze dworu, bo w chacie Kirke śmiechu się nie słyszało. Dziewczyna nastawia ucha przez cały boży dzień. Hałasy kuchenne, gdy tamci przyrządzają śniadanie. Cisza, bo poszli do jadalni, aby podać potrawy państwu. Hałasy, kiedy wracają, potem aromaty przygotowywanego obiadu. Cisza, bo poszli podawać, pomruki, śmiechy i stłumione złorzeczenia, gdy sami jedzą swój obiad u góry. Chłop beka donośnie, baba dzięki czyni łaskawemu Jezusowi, że nie odezwał się drugą dziurą, i wtedy on pierdzi jak z armaty. Znowu śmiechy. Może żywot niewolników ze służby jest taki, jak się Lilit zdawało? Podług jej rachub przeszły już dwa dni. Do towarzystwa ma tylko gadki i żarty dochodzące z góry, zapach śniadania, inny od obiadowych i wieczornych, i snop światła zza drzwi, najpierw jasny, potem przyszarzały, wreszcie zgaszony, dzięki czemu orientuje się, jak biegnie czas. Nachodzi ją żal, że nie słyszy wszystkiego, co mówią, bo przecież też by się pośmiała. Siedzi w mroku i duma, jak brzmi prawdziwy śmiech. Chichocze pod nosem i zaraz zatyka usta, jakby ktoś czatował w bliskości. Mimo drobinki światła czuje, że mrok gęstnieje dokoła. A potem szczury. Najczęściej to Homer przynosi jej jedzenie. Kiedy indziej to jedna z tych dwóch bab, co pomogły pozbyć się trupa batowego. Nie mówią z nią, napominają tylko, żeby nie wychodziła z piwnicy. Czasem słyszy szepty i wtedy zastanawia się, czy to o niej rozmawiają.
Z nastaniem ranka rozchodzi się śmiech, co dudni i nagle cichnie. Słychać buciska maszerujące w ciszy. Ktoś zostaje pchnięty na drzwi. Z drogi, sodomitko, mówi głos. Donośny męski głos, co pobrzmiewa polami. Wszystkie czarnuchy z dworu milczą jak nieme. – Gdzie kurewska dziewucha? – Że co? – pyta Homer. – Który czarnuch takie gębisko ma plugawe, że córkę woła kurewska dziewucha? – Nie zadzieraj ze mną, kobieto, bo ci pizdę złoję. – W kuchni żaden żadnego nie łoi. Mów swoje i wynocha. Lilit słyszy głos Homer. – Parys. Gdzie się podział? Cztery dni już, jak żaden go nie widział. – Ktoś ci tu wygląda na Parysa? – Nie pyskuj mi, sucha cipo. – To myśl łbem, nie gębą. Batowy przepadł, a ty przyłazisz do dworu pytać o niego? Ci się ubzdurało, że sprzykrzyło mu się batożenie i teraz będzie pokojowcem? – Wyszczekanaś, suko. Przyszłem, bo naprzód byłem u Kirke. – Coraz ciekawiej. Będziesz łaskaw powiedzieć, po coś tam poszedł? Kirke nie za stara dla takiego chłoptasia? – Nie o Kirke idzie, tylko... Niejedno mi powiedziała. – A co takiego? – Idź spytaj tej suki Homer, tak mówi. – Ach. Przepadł chłopak, a ja ciągle nie wiem, czemuś ze wszystkich ludzi poszedł akurat do Kirke. Co to za sprawa? – Żebyś w robocie była taka obrotna jak w gębie. – A ty żebyś rozumem dostawał do wzrostu. Nie ma tu żadnego Parysa. – Krowo jedna, nie możesz jej chować w nieskończone. Uważaj, jak ją dopadniemy. Wpierw twarz jej odmienimy. Potem przeruchamy na wylot. Potem ją zabijemy. Potem znowu przeruchamy. Albo zatańczymy z nią, jak massa i maroni zatańczyli z tobą. Tatul mi mówili o tobie. Homer milczy przez długą chwilę. – To chyba diabeł będzie. Bo ja pewna, że wśród ludzi ty nie masz żadnego
tatula. A teraz precz, inaczej powiem massa, że czelność masz przywlekać do tego domu swoje śmierdzące dupsko. Wynosić mi się! Trzask drzwi. Lilit w podskok. – Jedzenie się samo nie ugotuje – mówi Homer. Po niedługim czasie Lilit straciła rachubę dni i nocy. Słyszy pomruk szeptów, to chyba za dnia, i krzyki, gdy zdaje się noc. Czasem dobiega taki głos, ruchy języka na podniebieniu jak u białej kobiety. Lilit nie wie, które jest które, jak słyszy te hałasy dochodzące z kuchni. Drzwi odchylone tylko odrobinę. Lilit spodziewa się ust Homer, skrzypienia desek pod jej stopami, ale kobieta nic nie mówi. Lilit widzi ją w szparze drzwi i wzdycha tak głośno, że ktoś to pewnikiem usłyszał. Ale Homer dalej się myje. Kieckę ściągnęła z ramion aż do bioder. Myje się przy beczce z wodą, zapatrzona w okno. Plecy wyglądają jak tara, pokarbowane bliznami, od karku przez łopatki aż do połowy zadka. Lilit się zdaje, że ogląda zwierzę. Homer nosi się taka wyprężona i dumna, aż sądziłbyś, że jest jedynym nienaznaczonym czarnuchem w Montpelier. Lilit nie znajduje w głowie, co zrobiła kobieta sprytna jak Homer, że tak ją wybatożono. Teraz Homer wyciera ramię szmatą. Podnosi rękę i chwyta liście z kontuaru, wyciera nimi pachę. Może to ta mięta i cytronela, co zawsze od niej czuć. Potem się obraca. Lilit cofa się i o mało nie traci równowagi. Teraz Homer na pewno ją dostrzegła. Dziewczyna znowu zerka, tak samo osłupiona jak za pierwszym razem. Blizny biegną z pleców na przód, aż Homer nie ma cycków, tylko dwa guzy wśród szram. Na brzuchu też ślady, ale mniejsze. Może brzemienna była, jak ją wybatożyli? Lilit zaraz pomyśli, że nigdy nie chce być jak Homer. Duma o niej i o swoich swędzących plecach. Zastanawia się, jakiej niegodziwości czy zuchwalstwa dopuściła się Homer, że tak srogo ją ukarano. Tak srogo, że odtąd jest najbardziej posłusznym czarnuchem. Homer bielsza od wielu białych, tak się Lilit zdaje. Ale u czarnucha nie ma nic czarniejszego jak blizna po bacie dozorcy. Lilit nie chce tego. Żal jej Homer, czuje wstyd i złość, że kobieta zachowuje się, jakby nikogo nad sobą nie miała. Lilit dotyka swoich piersi, gładka skóra pod palcami. Homer się myje. I wtedy jedna i druga słyszą trzecią kobietę, śpiewającą, głośniej i głośniej. Homer podskakuje. Ogarnia się, ale kiecka oporna. Szarpie i szarpie, złorzeczy, wygląda przez okno i znowu złorzeczy. Lilit chciałaby jej
pomóc, ale zostaje na miejscu. Kiecka oporna na mokrej skórze. Śpiew coraz mocniejszy. Homer naciąga ubranie do połowy i wtedy Lilit widzi spojrzenie, jakiego nigdy by się po niej nie spodziewała. Nie było prychania – jęczy i wzdycha, jakby się zlękła. Zdołała nasunąć rękaw i podgarnęła stan, gdy nagle weszła tamta, jedna z tych, co pomogły posprzątać jatkę po batowym. – Za staraś, coby się bawić cycami. – A nawet jeszcze starsza, Pallas, jeszcze starsza – mówi Homer. – Powiedz zielonookiej, żeby tu przyszła. Lilit robi krok w tył. Próbuje szybko się cofnąć, ale się boi, że drewno zaskrzypi pod nogą. Pallas nie otwiera drzwi, tylko woła przez szparę: – Właź na górę, zielonooka dziewucho. – Ta tutaj to Pallas – mówi Homer, gdy Lilit zagląda do kuchni. Ta druga potakuje skinieniem głowy. – I co my z nią poczniemy? – pyta. Jest wysoka jak Homer, ale ma mniej w latach. Włosy przedzielone na boku sięgają piersi. Pod białym fartuszkiem kryje się fioletowa sukienka, co wydaje się sprana. – Niech mie szlag, jeśli wiem. Batowe tylko czekają, a wiadomo, co za czorty. Jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa. – Może trzeba ją wydać i o reszcie niech Bóg postanowi. Lilit podnosi wzrok. Spojrzenie Pallas zawieszone na niej. – Nie. – A co będzie, jak massa Jack usłyszy? – Żeby to ja wiedziała. – Homer, kto ma wiedzieć jak nie ty? – Nie wiem! Lilit, siadaj i jedz. Ona może tutaj pracować. – A co powiesz innym? – Innym? Od kiedy ja muszę się tłumaczyć tutejszym czarnuchom? Przyprowadziłam nową dziewuchę do roboty. Więcej nikomu wiedzieć nie trzeba. – Jaka ona nowa? Wszystkim wiadome, że nie chodzisz z jedzeniem do
piwnicy szczura karmić. I przeczuli, że to na nią dybią batowe. Będziesz musiała powiedzieć massa. On sam może to rozsądzić. Musisz powiedzieć – powtarza Pallas. – Sam się dowie za niedługo. – Ale będziesz w opałach, jak się dowie ostatni. Nie każdy się boją cię tknąć, Homer. Lilit je taro z wieprzowiną. Spogląda na dwie kobiety, czuje, jakby rozmawiały o jakiejś innej Lilit. Żadna nie mówi do niej. Kirke robiła tak samo. Lilit zastanawia się, gdzie reszta niewolnic. Może to niedziela, myśli, i wszyscy poszli na targ? – Mie się zdaje, że tak czy tak trzeba zaczekać do wieczora – stwierdza Pallas i wychodzi. Lilit i Homer w kuchni, jedna je, druga pije zupę, obie milczą. Większość nocy, jak Lilit zasypia, to płoszy się ze snu przerażona, że batowi już w piwnicy i chcą ją ukatrupić. Tydzień już będzie i w tej chwili między jawą a snem słyszy szept nazywający ją najniegodziwszą kobietą. Głos przebrzmiewa w ciszy. Parys jej nie zbił ani nie próbował uśmiercić, nawet nie próbował sobie z nią dogodzić, tak właśnie baby to przedstawiają. Nie mogła uciec? Może to ona jest zło wcielone? Coś w mroku daje nową, ale znaną woń. Lilit wypatruje go w ciemności, oho, idzie po nią bez głowy na ramionach. W nocy drzwi wydają się bardzo dalekie. Lilit zaczyna się zastanawiać, czy praca w polu jest tak ciężka. Czy gdyby postąpiła podług woli batowego, po tamtym dniu nastałby kolejny, a ona by zapomniała? A teraz będzie musiała zapłacić za swoje, bo jej życie ruszyło nową ścieżką i nie ma powrotu. Duma, czy nowa ścieżka gorsza od poprzedniej. Czy pusta izba lepsza od izby z kobietą, co jej nienawidzi, i chłopem, co oszalał? Nazajutrz popołudniem Homer dała jej lampę i zadanie, żeby przemyła podłogę i ogarnęła na półkach. Drzwi zostawili otwarte i Lilit usłyszała szybkie kroki. – Massa Jack idzie! Massa Jack idzie! – zawołał głos. Lilit znała ten głos, ale nie potrafiła sobie przypomnieć twarzy. – Co ty pleciesz, Gorgona? – pyta Homer.
– Jam jechała podle pola, słyszałam, jak wrzeszczy, że dwoje przepadło. – Niech to diabli. Jakby nadzorca cztery oka miał. Wystarczy mu zerknąć na gromadę czarnuchów i od razu widzi, że jednego braknie. Posunięty w latach, ale... – Homer, on zlazł z pola i poszedł prosto do Kirke. – Psiamać. – A żebyś wiedziała. Nie chcę, coby mie tu zobaczył – mówi Gorgona. Pierwszy krok nie uciszył zamieszania w kuchni, ale po drugim wszystko zamarło. Lilit usłyszała, jak kroki krążą po izbie, raz, drugi, trzeci. – Homer, Homer, Homer, czyś ty dostała małpiego rozumu? Stara krowo, czyś się zaniedbała? – Przysięgam, panie, że pracuję rzetelnie cały dzień. – Niech mnie piekło pochłonie! Zadajesz, człecze, Homer pytanie i homerycką dostajesz odpowiedź. Czy na stare lata pamięć ci szwankuje, a może rozum, o to cię pytam. – Jeszcze nie idzie na to, panie, Bóg mi świadkiem. – To masz szczęście. Bo z jakiejś przyczyny, mi niewiadomej, wszyscy w tym majątku myślą, że mnie szwankuje. – Nie, massa... – Przestańże mi massować. Znam cię, jak jeszcze pod siebie srałaś. Rzecz w tym, że mój nowy batowy i moja nowa niewolnica przepadli bez śladu i nikt nic nie wie. Dziwne, hę? Uciekli razem, czy tak? – Ja nie wiem, panie. Może... – Niech to szlag, Homer, nie dodawaj jęczyduszy do swojej listy grzechów. Nie teraz. Ty wiesz wszystko. Śmiem rzec, że nawet Bóg się od ciebie nowin dowiaduje. Chcesz mi wmówić, że nie wiesz, gdzie się podziali? – O tym chłopaku nic mi niewiadome, panie. – A o dziewczynie? Homer, ty wiesz, co czuję, gdy mnie traktują jak głupca. – Ona, ona na dole, panie. Lilit podskakuje. Słyszy kroki dudniące mocno po kuchni, potem cisza. Plask, plask i krzyk.
– Buntujesz się, tak? Tak chcesz? Kazałem wysłać ją na pole, a ty zmieniłaś moje polecenie? Kto tu pan, do kurwy nędzy? Kto? – Ty, massa. – Coś od dawna nie czułaś bata na grzbiecie, tak mi się zdaje. Tak mi się zdaje. – Nie, massa! Nigdy nie chciałam się buntować, massa! Znowu plask. – Nie, proszę! To pani! Pani poleciła, żeby więcej było zrobione, potrzebowalimy dodatkowej pary rąk, a ja nie chciała cię trudzić, byś do miasta szedł i kupował nową niewolnicę, no to się rozglądnęłam, która nowa i najsłabowitsza, co nie zaważy na pracy w polu. Tyle, massa. Święta prawda, prawda najświętsza. – Czyżby? I nic ci nie wiadomo o tym całym Parysie? – Nic a nic. – Od Kirke usłyszałem co innego. W izbie zamarło. Cisza. – Ona od dawna z Tantalem, massa – odpowiada Homer. – W rzeczy samej, w rzeczy samej. Może uciekł, jak mówią batowi. Dziś powiadomię konstabla. Niech skrzyknie grupę pościgową i naonczas zobaczymy, jak się sprawy mają. Do czegoś zaprzęgła dziewczynę? Obejrzę ją teraz. – Tak jest, massa. Drzwi otwarły się, szerzej niż dotąd, i całą piwnicę zalało przytłumione światło dnia. Jack Wilkins ruszył na dół, mając Homer za plecami. W pierwszej chwili Lilit chciała się ukryć, ale postanowiła stać nieruchomo, przyjąć na siebie to, co nieuchronne. – Co robisz w takiej ciemnicy? – Ona sprząta ładnie i czysto, massa. Ładnie i czysto. Ona... – Zamilcz, Homer, do psiego chuja. Idę o zakład, że Bóg obdarzył ją ludzką mową. Homer cichnie i się kłania. Lilit nie wie, które z tych dwojga napełnia ją większym strachem.
– Ja pracuję, massa – mówi i też się kłania. – Pracujesz? A przy czym? – Przy wszystkim, co trzeba w piwnicy. – Przy wszystkim, co trzeba. Jakoś nie widać, żebyś miała pełne ręce roboty, moja Lilit. – Pełne ma, pełne, massa. Trzech by było za mało i... Jack Wilkins odwraca się i bije Homer mocno w twarz. Kobieta potyka się i upada na schodki. – Ani słowa więcej. Nadzorca znowu patrzy na Lilit. – A powiedz mi no, czy przypadkiem nie słyszałaś o chłopaku imieniem Parys? Wysoki, chudy, prawie twojego wzrostu, może kapkę wyższy. Nowy bat mój. – Mama mi mówiła, coby się nie zadawać z chłopcami, massa. – Zmyślnie. Bardzo zmyślnie. Otaczają mnie zmyślne czarnuchy. Lilit patrzy na niego. Wysoki, lekko zgarbiony. Włosy siwe, że prawie białe, oczy zielone, bystre. Koszulę massa Jack ma rozpiętą do pasa, bo taki jego obyczaj. Szczupły i umięśniony, może być nawet, że silny po tych wszystkich latach nadzorowania Montpelier. Lilit nie może uwierzyć, że ten człowiek czasami rozkojarzony, jak mówiła Homer. Czuje na sobie jego spojrzenie i trwa to tak długo, że zaczyna się wiercić. – Nie mogę pozwolić, żeby którykolwiek z moich czarnuchów miał się za kogoś lepszego, pojmujesz? Dlatego zostałaś wysłana na pole. Ale zapewne to miejsce dobre jak każde inne. Przyjemnie ci się żyje w piwnicy? – Dużo roboty, massa. – Ale czarnuchy nie po to są na świecie, żeby miały mało roboty, prawda? – odpowiada mężczyzna i wybucha śmiechem. Odwraca się i rusza na górę, zostawiając Homer. Homer siada na schodku, obmacując twarz, a Lilit wyciera palce. Dziewczyna nie ma śmiałości spojrzeć na kobietę. Po niedługim czasie Pallas zbiega do piwnicy i zatrzymuje się schodek wyżej. – Uciekł? Czego batowe mówią, że Parys uciekł, skoro wiedzą, co się stało? Homer! Homer, czy to ciebie nie zastanowi? Czego nie powiedzieli, że ona
go zabiła? Czemu łżą, skoro oni i my nieprzyjaciele? – Pallas, widziałaś kiedy, jak kocur złowił ptaszka? – Widziałam, ale... – Kocur ptaszka. Podumaj o tym przez chwilę – mówi Homer i rusza na górę.
3
W
szystkie negry chodzą w koło. Zakonotujcie to sobie, a resztę dopowiedzcie sami. W takie koło jak słońce, w takie jak księżyc, jak złe nowiny, co zdają się przebrzmiałe, ale zawsze wrócą. Kobiety pracują wokół słońca, a śpią wokół księżyca, czasem pracują wokół jednego i drugiego, zwłaszcza w czas żniw. Innym razem kobiety czekają na księżyc, czy pękaty będzie od krwi i wzniesie się nisko nad Górami Błękitnymi. To byłaby pora, którą rządzi Sasa, Asaase Jaa, Ogun i inni zapomniani bogowie. Tak po prawdzie wśród niewolników na Jamajce dłuższa drabina jak wśród massa. W tej materii dwie rzeczy są ważniejsze od innych: jak czarny jesteś czarnuch i gdzie biały postanowił cię umieścić. Jedno splecione z drugim. Od najwyższego do najniższego, tak właśnie się sprawy mają. Czarnuch numer jeden, który nigdy sprzedany nie będzie, stoi na czele niewolnej służby domowej. To pozycja tak wyniesiona, że w niektórych domostwach biała kobieta będzie takim czarnuchem. Najpierwszy czarnuch służby domowej ma tyle władzy, że w praktyce zawiaduje domostwem i u wszystkich ma posłuch, nawet u massa. Homer uważna jednak, żeby nie przekroczyć granicy. Bo przez takie wysokie wyniesienie negra może się zapomnieć, a bat, kańczug albo śrut zawsze na podorędziu, żeby przypomnieć, gdzie jej miejsce. Pod nią będzie służba domowa, co obrabia pokoje, posesję i ogrody. Czasem tę pracę wykonuje najpierwszy negr, Mulat, mieszaniec: pół-Mulat, ćwierć-Mulat. Potem są kucharki, którym biali ufają najwięcej, bo kucharka wie, że jak państwo zaniemogą po posiłku, to jeszcze przed zachodem słońca czeka ją bat albo nawet stryczek. Inni ze służby domowej sprzątają i odkurzają, polerują, są pokojowcami i pokojówkami i troszczą się o białe bąki. Po służbie domowej są rzemieślnicy, tacy jak ślusarz, murarz, garbarz, czarnuchy ze zwinnymi rękami, a dalej stajenni, wozaki i furmany. Potem są niewolnicy polowi, kierowani przez batowych, prawicę i lewicę dozorców.
To batowi najwięcej chłoszczą i kopią, ale jak w majątku dobrze się dzieje, nie mają dużo roboty, no to chłoszczą i kopią jeszcze więcej. Po batowych następuje Wielki Stan Niewolny, to jest najdrożsi niewolnicy kupieni do długich lat mozolnej pracy. Baby i chłopy postawni, nadobni jak pierwszorzędny koń. Większość z tych to Aszanti, co ich biali nazywają Kromanti, a że niełatwo nad nimi zapanować, często karani za rogatość. Zabity Kromanti może kosztować plantację trzysta funtów straty, więc biali pilnują się nie zabijać za dużo. Potem jest Petit Stan Niewolny, stan tuzinkowych, pospolitych czarnuchów. Tacy czasem kosztują mniej jak sto funtów i obrabiają pozostałe pola, ścierniska i tytuń, co go plantatorzy hodują na boku. Pozostałe czarnuchy patrzą na nich z góry jako na bez wartości, a na baby jako dobre do gżenia się, nie do rodzenia. W niektórych majątkach pracują nawet bąki, najczęściej w gromadach śmieciarzy, zbierają odpady albo jako nosiwody, żeby niewolnicy na polu mogli się napić, albo jeszcze zbierają chrust. To są negry. A teraz: o ile nadzorca Jack Wilkins orze swoim pługiem tyle czarnego buszu, że ludziska się zastanawiają, co tak naprawdę hoduje się w tym majątku, o tyle stary massa Patrick Wilson porzucił uciechy niewieściego ciała w dniu, kiedy wrócił z wojny, bo nie upłynęły dwa tygodnie, gdy służba musiała podawać dwa śniadania do dwóch pokojów. Wiadomo tyle, że stary massa w 1779, rok po tym, jak się ożenił i przypłynął na Jamajkę, ciągle był młody i oddał się w służbę Brytanii na morzach i oceanach. Zdawało się, że cały świat chce odebrać Anglii jej własność. W dniu, gdy usłyszał, że nawet Hiszpania przyłączyła się do Francji, żeby wspomóc trzynaście zbuntowanych kolonii w wojnie przeciw Anglii, wpadł w niezgorszy szał, jak opowiadała pani, i stwierdził, że szlachcic ma powinność odpowiedzieć na zew, bronić króla i ojczyzny. I tak oto zostawił żonę w majątku, co go dopiero odziedziczył, i wyruszył zdobywać chwałę aż na Gibraltar. Pod koniec 1779 paniny brzuch się nadął od potomstwa. Massa Patrick Edward St. Michael Wilson przepłynął pół świata, żeby walczyć na wojnie, akurat gdy Jamajka sama potrzebowała obrony, bo na początku 1782 w St. Mary, wcale to niedaleko Montpelier, próbowali powstać negrzy. Massa wrócił dopiero w czerwcu 1782. Cała Jamajka świętowała, tylko nie on. Niektórzy z jego przyjaciół plantatorów żartowali, że massa Wilson popłynął aż na Gibraltar, żeby walczyć z nieprzyjacielem, a tymczasem
nieprzyjaciel zakradł się w jego progi. Gdy wmaszerował do majątku i rozejrzał się dokoła, jakby oglądał go pierwszy raz, ludzie sobie uzmysłowili, że niecały powrócił. Coś się widać wydarzyło, znać to było w jego kulawej nodze, część massa ubyła, wpełzła na to miejsce część wojny, którą przywiózł ze sobą do Montpelier. W 1782 ciągle jest młody, ale włosy mu galopem nabierają lat, prawie całkiem już siwe. Massa Patrick był rosły mąż, lecz ciało mu się pogarbiło, zmieniło w pytajnik. Na twarzy ani jednej blizny, ale ci, co widzieli, opowiadali potem, że ma długą szramę od ramienia aż po pępek i drugą z tyłu aż do lewego uda. Oko zmącone ciemnością nawet za dnia, bo mu nieprzyjaciel kanonadą wybił światło z duszy. W niejedną noc Homer wołała dwóch silnych negrów, żeby pochwycić massa, gdy dopadały go strachy i wybiegał nago z domu przez drzwi przy poidle dla ptaków, wrzeszcząc i nadziewając palcem na bagnet onych żabojadów, Iberów i każdego, kto zaganiał go czterema piórami. Nawet napary Homerowe nie mogły naprostować tego, co się u massa pokrzywiło. Pani musiała się przenieść do osobnych pokojów po tym, jak jednej nocy pan się obudził, chwycił szablę i posiekał wszystko na kawałki, zwracając się do krzesła: niech cię zaraza, przeklęty galijski bękarcie! Pani zrobiła się bardzo melancholijna, nie miała komu opowiedzieć swej historii. Odtąd w jej domu nikomu nie było wolno wspominać o Francuzach ani Hiszpanach. Bo Montpelier stało się jej domem. Pani przejęła kierowanie majątkiem i czubienie się z Jackiem Wilkinsem, bo pan był już do niczego niezdatny. Jak tylko panicz Humphrey potrafił czytać o Babci Gąsce, pani posłała go statkiem do szkoły w Anglii. Jednej nocy, jak było trzy lata do sztygi, massa Wilson wdział wojskowy mundur, dosiadł siwka i wyprowadził szarżę na trzcinowisko. Koń dojrzał wielki puchowiec z przodu, a że massa chciał atakować, okładał wierzchowca dla tempa. Żeby nie wpaść na drzewo, koń zarył kopytem i zrzucił massa. Stary massa wyrżnął głową w konar, łamiąc sobie kark jak suchą gałązkę. Konar go przytrzymał, dyndającego jak czarnuch. Młody panicz Humphrey, pobierający nauki w Anglii, dostał polecenie powrotu bez zwłoki na plantację, żeby zająć należne mu miejsce w życiu. Gdy Humphrey Wilson dotarł na Jamajkę, był rok 1800, a on miał dwadzieścia jeden lat. Majątek Montpelier największy we wschodniej części Jamajki, więc czarnuchy spodziewały się ogromnego zgromadzenia białych na cześć
przybyłego, ale oni skąpo się stawili. Tak się więc sprawy miały, że we wtorek po południu zgromadziła się chmara niewolnika pod dozorcami na rodowych gruntach na wzniesieniu bez ani jednego drzewa w promieniu mili ode dworu i patrzyli, jak gruby kaznodziej przemawia. Wypowiedział słów parę, a wtedy pani, królewska w czarnej szacie i woalce, rozpłakała się i tak jęła biadolić, że nogi się pod nią ugięły. Jack Wilkins skinął głową na jednego z dozorców, a ten ujął panią pod rękę, żeby wesprzeć. Homer w czarnej sukni i woalce wyglądała prawie jak pani, tylko jej strój sprany do szarości. Zabrała ze sobą Lilit, choć dziewczyna nie miała odzienia poza tym białym co zawsze, do tego bosa. Lilit trzymała się blisko, wypatrując batowych. Nie zobaczyła żadnego, ale dojrzała Kirke, chmurną, w nowszej sukni niż Homerowa. Niektóre negry zachodzą w głowę, czemu pogrzeb pana takiego stanu, pochodzenia i majątku jak stary massa ściągnął tak niewielu białych. W końcu pojęli, że była to wina samej pani, bo nie chciała, aby ludzie widzieli, jak robi z siebie widowisko. Inni niejeden raz mruczeli, że nawet nie pomną, jak wyglądał stary massa. Bo jak w Montpelier czarnuch myśli o nakazach, to myśli o Jacku Wilkinsie. Jack Wilkins wykorzystał śmierć starego pana, żeby się wcisnąć do dworu. Nim jeszcze stary pan wrócił z wojny, chudzielec już poczynał sobie, jakby był massa, a teraz z żoną wpraszali się na kolację jak wielkie państwo, choć prawdziwa pani przestała wieczerzać w jadalni. Zaraz potem tamtych dwoje kazało sobie podawać śniadanie i kolację do pokojów i nawet jeden raz nie spytali, czy pani dostaje choćby kęs. Czas, kiedy umarł stary massa Wilson, a młody massa Humphrey przybył na Jamajkę, nie był okamgnienie. Nastał rok 1800 i mówi się, że najchyższe statki, jak tylko skończyły bić się z Hiszpanami i Francuzami w Indiach Zachodnich, musiały pożeglować na Złote Wybrzeże po więcej negra. Cztery miesiące przeszły od śmierci starego do przybycia młodego pana. Pani tyle razy gotowała się na przyjazd syna i tyle razy zawód ją spotykał, że wreszcie przestała. Odejścia starego pana nie przyjęła dobrze. Często widywano ją, jak mówi do niego, jakby ciągle był obok, i o nim też, że przysparza jej trosk i zmusza do zadawania pytań, na które nikt nie zna odpowiedzi. Czasem krążyła po domu i mówiła o śniegu, co jest zimny, zimny, zimny, a nawet zimniejszy. Albo o Bond Street i Regent Street,
o wiośnie i lecie, o porze, co ni wiosną, ni latem nie jest, o czasie, gdy damy i dżentelmenowie chodzą w zaloty. Pani wołała z boleścią: czemuż, ach, czemuż, porzuciłam Mayfair dla tej kolonii karnej i co to za szlachcic, co wywozi żonę do krainy bez lisów! Ona i inne żony nigdy nie były przyjaciółki. Złorzeczyła, że tamte gadają jak czarnuchy, mają złe pochodzenie i brzydko pachną. Służba kuchenna się śmiali, bo myśleli, że tylko czarnuchy pachną brzydko. W piątek 7 lutego 1800 około pierwszej godziny wielki czarny czterokołowy powóz z drzwiczkami po obu stronach ciągniony przez cztery czarne konie zatrzymał się u podwojów dworu. Dwa negry ze służby domowej czekały na zewnątrz, to cztery czarne konie wprawiły ich w przerażenie. Nikt dotąd nie widział takiego powozu, ściągnęło nawet kilku dozorców i niewolników, żeby się napatrzeć. U góry z przodu siedział z długim baciskiem w ręku negr w białej peruce, czerwonym surducie i białych bryczesach. Droga od bramy do samego dworu Montpelier ciągnęła się osiem mil z okładem, a dom stał na wzgórzu, więc Jack Wilkins w porę zoczył powóz. Nie widział jednak powodu, żeby zachować się dżentelmeńsko, siedział na tarasie i dalej się upajał limoną, wodą z cukrem i rumem. Zebrało się więcej niewolnika, w tym służby domowej, co usłyszeli rwetes. Homer wychodzi z głębi domu, mija kuchnię i widzi Lilit u okna. Nic nie mówi, tylko patrzy surowo przez długą chwilę na dziewczynę. Lilit ciągle wygląda przez okno. Jeden z dozorców podchodzi do tarasu i pyta o powóz, ale Jack Wilkins tylko kiwa głową i znowu kurzy z fajki. Z tyłu powozu zeskakuje inny czarnuch w białej peruce i otwiera drzwiczki. Najpierw wysiada mężczyzna. Skórę ma ciemną jak ćwierć-Mulat, ale włosy czarne i proste, długie tak bardzo, że sięgają ramion. Mierzy z metr osiemdziesiąt albo więcej, krzepko zbudowany, chociaż brzucho mu trochę sterczy. Nikt nie wie, kto zacz. Ma białe bryczesy i brązowe buciska, a niebieska kurta z długimi połami i kutasikami na ramionach jak u żołnierza piechoty. Na szyi ma gruby fular, który ściąga bez zwlekania. Wzdycha jak wędrowiec spragniony, który doczekał się łyka wody – o to właśnie prosi. Homer wysyła jedną z bab po dzban. Chce się zbliżyć do rozglądającego się mężczyzny, ale zza jego pleców wyłania się drugi. Na pierwszy rzut oka głowę ma w płomieniach. Ale przecież to tylko
włosy, jasne, rude, z lokami fruwającymi na wietrze. Ogniste włosy goreją mu na całej głowie prócz jednej małej łysiny, spływają bokobrodami i po tyle, podbródek i cała twarz wygolone. Człowiek ten wysoki jak drzewo. Musi nisko pochylić głowę, żeby wysiąść z powozu. Ludzie tak nawykli do niedbałego kolonialnego stroju, że gdy tylko się ukazał, każdy wie, że to przybysz z dalekich krain. Mężczyzna w długim szarym płaszczu chyba z wełny, w białej koszuli i halsztuku, czarnych bryczesach obrębionych pod kolanem i wyglansowanych czarnych butach. Spocony tak bardzo, że o mało się nie roztopi. Otarł chusteczką twarz i kark. A potem potoczył wzrokiem po majątku i się nadął. Odwrócił się do tego pierwszego, co akurat zwijał fular w dłoni. Tamten się uśmiechnął. Wysoki jeszcze mocniej się pomarszczył. Homer przecisnęła się obok dozorcy i negra aż na samo czoło. Ukłoniła się dwa razy głęboko. – Nikt nie powiadomił, że pan dziś przyjeżdża, nikt, massa Humphrey – mówi. – Zawsze lubiłem robić niespodzianki, ale zdaje się, że tym razem to ja jestem zaskoczony. A jak ty... Homer? Nie postarzałaś się nawet o dzień. – Wszystko w rękach Pana, massa. – Niech więc Bóg cię błogosławi. Widząc, że ubrany z obca przybysz rusza na schody, Jack Wilkins zrywa się i o mało nie przewraca dzbana i szklanicy. Dozorca obok też na nogach. – Wielkie nieba! Panicz Humphrey! Dobry Boże. Co za niespodzianka. Ale cudowna, rzecz jasna... cudowna niespodzianka. Jakże pan wyrósł, młodzieńcze. – Niezbyt już młodym, kimkolwiek jesteś. – Oczywiście. Jack Wilkins, drogi chłopcze. Śmiem przypomnieć, że nazywałeś mnie wujek, gdy byłeś tyci. Ale teraz jesteś dżentelmen, widać gołym okiem. – Czy na pewno, panie? Na pewno widać? – Milordzie? – Najwyraźniej spośród was wszystkich tylko Homer dojrzała we mnie dżentelmena. W poniedziałek posłałem gońca, że zawinęliśmy do Kingston. Cztery dni temu! Wielkie nieba, człowieku! Musiałem nająć powóz.
– Winienem przeprosiny, nasz dobry panie. Myśmy ostatnio zajęci byli, czas żniw. – Masz mnie za głupca, Wilkins? Żniwa będą raptem za osiem miesięcy. Dozorca obok się szczerzy, ale szybko zaciska usta, bo massa Humphrey rzuca mu chmurne spojrzenie. Wilkins patrzy, jak massa wchodzi do domu, a potem przygląda się czarnowłosemu za jego plecami. – Aha, ten dżentelmen to Robert Quinn – oznajmia massa Humphrey. – Zastąpi cię. – Zdaje się, że nie mieliśmy przyjemności, panowie – odzywa się Quinn, wchodząc do środka. Homer patrzy, jak Jack Wilkins rzuca dwa przekleństwa i rusza chwiejnym krokiem do domu, żeby powiedzieć żonie. Potem biegnie do kuchni, bo Robert Quinn i massa Humphrey dokonują przeglądu dworu. Niewiele przypada mu do smaku, ani obrazy, sprzęty, ani draperie, na dodatek ciepło wdziera się pod jego angielski płaszcz i skłania do złorzeczeń. – Niech mnie piekło pochłonie, jeśli to nie wygnanie do kolonii karnej. Lecz serce mu mięknie na widok matki. Wiotka jest jak zjawa i bierze syna za zmarłego męża sprzed trzech miesięcy. Gdy wreszcie dociera do niej, że to massa Humphrey, pada mu w ramiona, a on oczy szeroko, bo czuje, jaka ona lekka, jak piórko, i chudziutka, sama skóra i kość. Cofnął się, o mało jej nie odtrącił, bo w pokoju aż dławiło od stęchlizny i duchoty, a woń ta szła od niej. Massa Humphrey poczerwieniał, zaczął dyszeć i sapać, popędził do kuchni, uderzył Homer w twarz i pchnął ją tak mocno, że osunęła się na piec i poparzyła rękę. Skurwiele, chcecie zagłodzić moją matkę na śmierć? – pyta cały w rumieńcach, z pociemniałym wejrzeniem, dysząc, ziejąc. Homer odważnie bierze sprawę na siebie, mówi, że próbowała karmić panią tym, co zawsze lubiła, ale ona nic nie przełknęła, tylko trochę ciastek i herbaty, to Jack Wilkins kazał przestać podawać. Massa Humphrey rzuca się w głąb domu i zaraz potem słychać słowa, co ich nie pochwala Biblia. Potem huk i żona nadzorcy, pani Wilkins, błaga o zlitowanie nad swym biednym, niepoprawnym mężem. Massa Humphrey wraca zdyszany, zziajany i rusza na Homer. Homer odskakuje, ale zaraz potem postanawia przyjąć, co jej pisane. Pan podchodzi wprost do niej,
niebieskie oczy wbijają się w brązowe, i mówi: nakarm ją. Oddala się na dziesięć może kroków, odwraca do Homer i dodaje: proszę.
4
G
dzieś za morzem, ale ciągle w Indiach Zachodnich, w krainie zwanej Saint-Domingue, powstały negry. Przejmują terytorium, zabijają gubernatora i palą główne miasto. Był rok 1791. Teraz, w 1800, czarnuch imieniem L’Ouverture chce zapanować nad całą wyspą. Brytyjczycy zamierzali wziąć wyspę dla siebie, ale czarna republika przegoniła ich, Hiszpanów i Francuzów. Na Jamajce nie znalazłbyś jednego białego, który by się nie trapił, bo tutaj negra też cała masa. Z uwagi na Saint-Domingue na naszą wyspę zjechało więcej czerwonych kubraków. Raz na jaki czas ich oddział maszerował za płotem majątku, szli sztywno, jakby rigor mortis miał ich dopaść, spieczeni niczym mięso na ogniu, udający, że co tam gorąco, im za jedno. Biali czuli się bezpieczniej, jak którego takiego widzieli, w tym czerwonym kubraku jaskrawym jak świeża krew. Do tego czarny kapelusz w szpic do przodu i szeroki po bokach, długie włosy smarowane mąką i tłuszczem, związane od tyłu. Szyja przepadała w sztywnym kołnierzu, włosy kwitły ze skroni. Wszyscy klęli jak świnie i śmierdzieli aż strach. Cały taki regiment osadzono dwadzieścia mil od Montpelier. Wielki dwór Montpelier zbudowany na długo, nim jeszcze Brytyjczycy wzięli Jamajkę od Hiszpanów w 1655. Pierwszy właściciel brytyjski to był żydowski hodowca tytuniu. Wilsonowie kupili majątek w 1721, a potem ziemię przejął król cukier. Chociaż wiele lat minęło od nadejścia Wilsonów, massa Humphrey dopiero drugi z rodu, co tu mieszka. Massa wspomniał, jak to niejeden przyjaciel domyślał u niego utratę zmysłów, ale w końcu jest szlachcic i musi sobie własną drogę wytyczyć przez życie. Opowiedział tę historię negrom, co się nazajutrz zebrali go powitać, ale na nikogo nie patrzył, jakby się nie spodziewał, że jaki czarnuch zrozumie. Robert Quinn, co się okazał być Irlandczyk, przejął obowiązki nadzorcy i zamieszkał we dworze. Massa Humphrey pozwolił Wilkinsowi zostać przez wzgląd na jego lata.
Wielki dwór Montpelier ma parter zrobiony z ciosanego kamienia i dwa piętra z drewna i zaprawy. W pierwszej kolejności massa Humphrey i Robert Quinn ściągnęli wszystkie niebieskie i fioletowe kotary i poprosili o białe albo żółte, albo wcale. Promienie słońca rozchodziły się po domu razem z szantami wyśpiewywanymi przez paniczów, takimi, co je nawet gmin ma za zgorszenie. Sypialnia massa Humphreya wielka jak trzy pokoje zestawione razem, a przecież sam w niej śpi. Czasem jak Homer idzie go obudzić, on leży wyciągnięty na podłodze, ciągle snem zmorzony. Robert Quinn nie lepszy. Ci dwaj ze sobą w parze jak krzesło z zadkiem, zawsze żartują, robią psikusy albo wybierają się, jak już Quinn powiedział massa o mieście, do Spanish Town, gdzie kobiety ładniejsze i zdrowiejsze od tych w Kingston. Czasem przywożą ladacznicę do Montpelier, a wtedy w całym domu słychać dokazywanie. Zwłaszcza w pokoju Roberta Quinna. Ci dwaj tyle swawolą, że czarnuch się zastanawia, czy dopiero po przybyciu do kolonii biały się orientuje, że urodzony z kutasem. Massa Humphrey inny od swojego ojca, co się we wojnie zatracił, i od matki, co musiała się obejść smakiem. Massa Humphrey uczy się kochać Montpelier, a to trudne zadanie. Trzeba czasu, żeby przywyknąć do tej pogody. Niektórzy biali myślą w swym zarozumialstwie, że pokonają słońce Indii Zachodnich, ciągle ubrani we wełnę, bo mają takie widzimisię. Ale prędzej czy później ta kraina wypali Anglię z Anglika. Niektórzy, jak te żołnierze w czerwonych kubrakach, opierają się i opierają, nieświadomi, że przegrali pierwszego dnia, jak tylko zawinęli do zatoki Montego. To właśnie Anglię sobie chłop taki wydrapuje, jak swędzą go jajca, to Anglię z siebie wypluwa, jak tryska prymką z gęby. Dopiero po upływie wielu tygodni massa Humphrey odezwał się do kogo innego prócz Roberta Quinna, bo to ten gadał ze wszystkimi. Dozorcom niewolników wcale się to nie podobało. Prędzej Jezus będzie sodomita, niż ja przyjmę rozkazy od kartoflarza, powiedział jeden, jak z innymi oddalił się z Montpelier. Ale po dwóch i pół miesiącach gotowania przez Homer massa Humphrey zaczął pytać, jaką ucztę przyrządzi mu nazajutrz. Nie musi nawet zgiąć nogi w kolanie, jak siedzi na tarasie. Przypala fajkę o każdej porze. Puszcza wiatry, gdy go nachodzą, drapie się tam, gdzie go swędzi, i uwielbia, że upał zawsze daje mu powód, coby zdjąć odzienie. Czarne dziewuchy uczą się płonić jak białe i odwracać oczy, bo tak po prawdzie jest na co popatrzeć.
Jego niesforne kręcone włosy jeszcze bardziej niesforne i kręcone. Wyższy od ojca, ramiona na schwał, szczęka mocna. Oko massa kryje wszelkie szelmostwo w morskim błękicie, a gdy opuszcza portki, to, jak się rzekło, jest na co popatrzeć. Kolonia odmieni człowieka, jeśli taka jego wola, bo może tu robić rzeczy, których nie może gdzie indziej. Ukażcie sobie, że przybywacie do krainy, gdzie mężczyźnie wolno uwieść, zniewolić albo wydupczyć każdą czarną kobietę, chłopca czy dziewuszkę, do których zapała, i nic nikomu do tego, bo każdy inny biały czyni tak samo. Wyobraźcie sobie jedyną krainę na świecie, gdzie Bóg nie sądzi żywych i umarłych, a tym pierwszym wolno poczynać podług swego widzimisię. Niektórym białym szczęka opada ze zgorszenia, ale prędzej czy później także w ich stronę toczy się czarne jabłuszko, którego nie oprą się schrupać. Negr zaczyna pojmować, że biały człowiek w ojczyźnie spętany żyje, to jak przybędzie do Indii Zachodnich, naprzód jego kutas dostąpi wolności. Negr nosi w pamięci sprawę Williama Clarke’a, który zniewolił i udusił pięć czarnych dziewcząt, a nikt go nie aresztował, i dopiero jak zgładził najdroższego niewolnika z majątku Worthy Park, to go zatrzymali, ale za zniszczenie mienia, nie mord. To nie pohamuje białego mężczyzny. Co się tyczy białej kobiety, to tylko odwraca wzrok i popija herbaty. – Świadkiem takiego grzeszenia nie byłem od czasów Wenecji – zwrócił się pewnego ranka massa Humphrey do Roberta Quinna przy stole w jadalni, gdy we dwóch zasiedli do śniadania, a Homer podała herbatę. – I tyś wychowany w takiej Gomorze, Robby? – Tako jak ty. Przestańże łgać. – Robercie, ja wybyłem z kolonii w wieku ośmiu lat, a ty ilu, siedemnastu? Pozwolę więc sobie mieć odmienne zdanie. I jakich to bezeceństw dokonuje rozochocony siedemnastoletni wyrostek? Robert Quinn parska śmiechem, ale widzi spojrzenie Homer, to się wnet uspokaja. Po wyjściu czarnej obaj zanoszą się głośnym lubieżnym rechotem. – Przysiągłbym, że tej starej wiedźmie się zdaje, że to ona rządzi w majątku – mówi massa Humphrey. – Założę się, że tak jest. – Ty byś postawił w zakład nawet dupę swojej nieszczęsnej matki. Powiem
ci jedno. Jeszcze w czasach mojego szczenięctwa ta kobieta była już stara. Wkrótce czerwcowe upały spadły na Montpelier i matka massa Humphreya zapytała o sezon i czy nie wraca do Anglii, aby starać się o jaką żonę. On na to, że żadna dama dobrego pochodzenia nie zechciałaby takiego łotra jak on, co przemieszkał z dala od ojczyzny blisko pół roku. Matka kazała mu poprzysiąc, że nawet mu przez głowę nie przejdzie żenić się z Kreolką. Prędzej z Żydówką, dodała. Massa Humphrey niezadowolony, że jego czarne kobiety takie chude. Nie chciał, aby kto pomyślał, że majątek Montpelier nie może wykarmić swoich niewolników, to wydał polecenia, żeby podtuczyć. Wtedy to pierwszy raz mnóstwo negra posmakowało mięsa. Robert Quinn wytłumaczył naszemu massa, że dla Montpelier to nie kłopot zastąpić zmarłego niewolnika nowym, dlatego nikt nie przejmuje się ich zdrowiem. Wyjął dwie księgi i pokazał massa Humphreyowi, ile pieniędzy się zmarnowało za sprawą Wilkinsa, na dodatek dozorcy traktowali czarnuchów nikczemnie. Tak oto massa Humphrey zaordynował nowe jedzenie, żeby podtuczyć swoich negrów. Kilka miesięcy po tym, jak Lilit została ukryta przez Homer, zapomniała już, jak znalazła się we dworze, i powiedziała: – Będę inna jak ta reszta tych czarnych suk. Jestem mądrzejsza i ładniejsza. Po grdykę mi już ta sakramencka piwnica. – Ale kłapiesz jadaczką! Myślisz, że to cię ustrzeże przed batowymi? Odtąd Lilit była cicha i spokojna. Przestała wypinać pierś i strzelać okiem. Opamiętała się, nie sarkała, jak Homer kazała jej wysprzątać piwnicę i nie wychodzić bez wezwania. Homer przypomniała jej, że żadna czarna nie jest bezpieczna poza dworem, bo przez nią batowe dybią na każdą. Lilit widziała, że pozostałe czarnuchy jej nie lubią. Wyczuli, że ma coś wspólnego z przepadnięciem Parysa i że batowi czyhają. Wojna wybuchła między batowymi a domowymi nieznana innym. Gdy czarnuch ze służby domowej musiał iść dalej jak kwietniki, to szedł z towarzyszem albo dwoma, a wśród nich była Homer albo Pallas. Na ich widok batowi wszczynali rwetes, ale nie myśleli zadzierać z Homer ani Pallas, bo krążyły słuchy, że Pallas wolno
nosić muszkiet, a Homer zdolna do najgorszej podłości. Batowi też nie byli bezpieczni. Jednego dnia taki młody, że niewiele starszy jak Parys, złapał Homer za włosy, jak przechodziła pomimo. Wycelowała dwa palce w jego oczy, a z wieczora już go dopadły suchoty. Robert Quinn uznał go za nieprzydatnego i przeniósł do olearni. Batowi nie chcieli dać za wygraną, póki Homer nie wyda im Lilit, a Homer nie była z tych, by ludzie mówili jej, co ma robić. Lilit odgadła, że to wszystko nie ze względu na nią, tylko bo Homer jest taka, jaka jest. Wiedziała jednak, że reszta domowych jej nienawidzi. Bo jak inaczej? Przecież, myślała, gdyby sama nie była Lilit, też by Lilit nienawidziła. Nie wolno jej było zapuszczać się do innych części dworu, sporo więc czasu przeszło, nim wreszcie pierwszy raz ujrzała panią. Wychodziła z piwnicy tylko, gdy Homer potrzebowała dodatkowej pary rąk przy robocie w kuchni, ale musiała wracać przed kolacją. Nikt z nią nie mówił. Nie trapiło ją to, bo w chacie Kirke też nikt z nią nie gadał. Ale czasem w piwnicy zapadała ciemność najciemniejsza i ściany napierały, ściany w kuchni i wszystkie inne, a wtedy Lilit wyglądała na zewnątrz i myślała o siedmiu chłopach tropiących ją jak dziką świnię, a potem gwałcących ją siedem razy i ubijających ją siedmioma strzałami, żeby zdechła jak ścierwo. Bała się aż po chorobliwość, czuwała wtedy noc całą, zmorzona snem dopiero z pierwszym brzaskiem. Ale o świcie wychodziła dumnie z piwnicy, z głową zadartą wysoko, jakby się uczyła od Homer. – Cipo nieopierzona, jazda na dół po mąkę. – Kulasa zwichłaś czy jak? – odpowiadała Lilit. Kobieta syknie. Tę wołano Andromeda, prychała i dychała, i sapała jak byk. Zawsze jechało od niej śmierdzącą jatobą i żaden jej nie lubił. – Zgryzoto jedna, tam za ciemno dla mie, a ty sobie cipą nieopierzoną przyświecisz. – Racja, bo ty tą swoją wielką czarną dupą i słońce zagasisz. Nawet taka jedna, co w ogóle nie zwracała uwagi na Lilit, rzuciła nóż i zaniosła się śmiechem. Pallas upuściła łyżkę do zupy i chwyciła się za boki. Nawet Homer się odwróciła, zakrywając usta dłonią. Dwaj chłopa zawyli, zarechotali i zaczęli się obmacywać po zadkach, żeby sprawdzić, czy większe od Andromedowego. Andromeda się zasępiła. Zad rzeczywiście miała jak
zdjęty z dwóch bab, ale chyża była i tak wyrżnęła Lilit w gębę, że dziewczyna o mało nie spadła schodami do piwnicy. Homer krzyknęła do Andromedy, żeby darowała smarkatej. Domowi ciągle się śmieją. Andromeda odwraca się do kontuaru, ale wtedy dziewczyna skacze na nią z sykiem jak dzika kotka. Łapie ją za włosy i wyrywa, wyrywa, garść za garścią. Andromeda wrzeszczy, próbuje ją zrzucić, ale tamta się wczepiła, drapie ją pazurami po twarzy, rozrywa nos i jeszcze capnie zębami w ramię, aż krew tryśnie. Walą się obie na podłogę, dziewczyna gniecie tak mocno, że Andromeda pada na twarz i łamie ząb. Wrzeszczy, chce strzepać, ale Lilit trzyma się zaciekle i orze jej twarz. One dwa chłopy musieli ją odciągnąć, a dali radę dopiero, jak przyłożyli jej w czerep wałkiem do ciasta. Dziewczyna stoczyła się z kobiety, popatrzyła zielonymi oczami na tych dwóch i ją zmroczyło.
5
B
iały człowiek to biały człowiek po trzykroć, ale nie każdy czarnuch będzie ten sam czarnuch. Zwłaszcza jak zejdzie dopiero ze statku, to różnica większa. Jeśli negr urodził się Igbo albo jako potomek Igbo, to prędzej czy później się zabije. Jak urodził się Angola albo takie pochodzenie ma, to będzie leniuchem do grobowej deski. Jeśli pochodzi z Popo czy Ibibio albo urodził się nimi, pracować będzie ciężko, śmiać się i radować, i dziękować Bogu za massa. Jak będzie Akan, w rękach taki tak samo obrotny jak spiskowy w głowie. Ale niech Bóg ma was w opiece, jak dostaniecie Aszanti, co ich biali zwą Kromanti. Nawet bat massa takiego nie okiełzna. Krew Kromanti, co nigdy nie zna stanu niewolnego, zmieszana z białą krwią, co zawsze zna wolność, ta krew gna w żyłach Lilit jak pożar lasu. Jej cycki zmieniają się w świeże dynie, wargi robią się szersze, nogi mocne i zwarte i już cała wygląda gotowa, żeby sypnąć moruskami na świat. Piętnasty rok jej idzie, czego nie wie, ale wie Homer i paru innych. Dzień później hałas jak z piekła rodem budzi Lilit ze snu. Jedna z domowych, stara czarnucha, z której niewielki już był pożytek przez lumbago, wrzeszczy i wskazuje dziewczynę palcem, tylko że głos ma stary i zdarty, krzyki brzmią jak rzężenie konającego. Lilit podskakuje na widok staruchy, chwyta się za ramiona, przypatruje tamtej w poszukiwaniu krwi albo czegoś gorszego. Obok maty leży pęk witek związanych mocno słomą. Lilit sięga po niego, ale starucha znowu wrzeszczy i umyka. Niedługo potem przyszła Homer, z tamtą uczepioną rąbka jej sukienki. – Sasabonsam – szepcze. – Sasabonsam! – Zawrzyj paszczę, durna czarnucho. I bierz mąkę, co cię po nią posłałam. – Sasabonsam. – Bądźże cicho, bo zaraz dam ci inny powód do lamentu. Homer patrzy na Lilit i na wiązkę, jakby to było coś przeklęte i właśnie z niej wylazło. Obchodzi dokoła cicho, cichuteńko jak kot, aż Lilit myśli, że
pęczek umknie albo zaatakuje. Jest przerażona. Szepcze imię Homer tak słabiutko, że cichnie bez śladu. Jak pełno czarnuchów urodzonych w kolonii Lilit nie wiedziała o sasabonsam, ale przecież wiedziała Homer. Sasabonsam przychodzą z samej Afryki, i to nie w kajdanach, ale z własnej woli, i znajdują dom tam, gdzie najwięcej napotkają nieszczęścia. Mieszkają w puchowcu i każdemu poświęcą czas, jak ma gwineę. Ludzie idą nocą do tego ducha i plotą razem gałązki albo wyławiają z rzeki gładki kamyk, żeby sasabonsam wszedł weń z całą złą mocą. Szuman jest zwane. Szuman przy twoim łożu oznacza, że ktoś rzuca złe na ciebie, może nawet śmierć. Sasabonsam to najgorszy obeah, gorszy od trucizny. Tylko jedno może go zwalczyć, ale biali tego nie uwarzą. – Sasabonsam wzioł jej duszę! – Zamilczże, starucho. – Homer – szepcze Lilit. – Cisza! Obie milczeć. A tobie, kobieto, żebym nie musiała powtarzać. Homer zdejmuje fartuch i okrąża wiązkę. Potem rzuca fartuch na nią i chwyta jak zwierzę, co kąsa. – Homer. Homer. – Sasabonsam cię opętał, dziecino. Opętał. Była sobie jedna dziewczyna imieniem Klitajmestra, co ją zbrojmistrz spośród dozorców chędożył regularnie, jak to miał w zwyczaju. Homer wysłała ją do jego kwater, żeby skradła garść prochu strzelniczego. Potem puściła Gorgonę na wzgórze bez jednego drzewa, żeby przyniosła kubek ziemi z grobu massa Patricka Wilsona. Homer zmieszała jedno z drugim w szklanicy i dolała rumu. A wszystko to przy Lilit, odwrócona plecami. Gdy się obróciła, w ręku ściskała nóż. Wyciągnęła palce po rękę i dziewczyna się wzdrygnęła. Zrobiła krok w tył, ale Homer ją chwyciła. Chodź, dziecino, nie ma czasu do stracenia, mówi. Lilit się opiera, ale Homer łapie ją za lewy kciuk i ściska. – Nie, Homer, nie. – Inaczej we wtorek nieżywa padniesz. Lilit słyszy te słowa i od razu przepędza je z głowy. Myślała, że będzie dziewczęciem z kolonii, co się urodziło obok białych dobrego rodu, a nie
śmierdzącą babą z Afryki, co tylko zna busz. Ale nawet biali, jak wypowiadają słowo „obeah”, to szeptem. Najczarniejsza czarna magia, na którą jest tylko jedna rada. Bo skoro obeah czarny, myal biały będzie, chociaż oba czarne. Lilit próbuje wyrwać rękę i Homer wali ją w twarz. – Zachowuj się! Ręka zostaje na twarzy Lilit. Dziewczyna chce spytać Homer, czy jest kobietą myal. Krzywi się, bo stara szczypie ją w kciuk. Wciska Lilit kciuk do szklanicy, aż mikstura robi się czerwona. Rozpina dziewczynie sukienkę i wtedy wyskakują na wierzch dwa cycki. Lilit szybko się zakrywa, ale Homer odtrąca jej dłonie i rysuje X miksturą na klatce piersiowej. Odwraca dziewczynę, a Lilit podskakuje, bo zimna mikstura ścieka jej teraz po plecach. Homer podaje Lilit szklanicę. – Szybciej, dziecino, jak chcesz odzyskać. – Mam to wypić? Co odzyskać? Odzyskać co? Dziewczyna nie dokończyła, nie chciała wiedzieć. – Duszę, smarkata dziewucho. Do późnej pory nocnej nic więcej nie dało się zrobić. Wtedy to Homer przyprowadziła do piwnicy Gorgonę i Kallisto. Gorgona marszczy czoło na widok Lilit i syczy, gdy Homer podaje pęk gałązek. – Zakopcie to przy puchowcu cztery mile stąd – mówi Homer. – Jak miniesz ściernisko, skręć na wschód. Gorgona i Kallisto idą do drzwi. Tej samej nocy jedna czarnucha zasnęła i już się nie zbudziła. Cała jej krew wyciekła z cipy, zadka, uszu i nosa. Połapali się cztery dni później, gdy smród przywiódł ogary massa Humphreya przed jej chatę. Lilit myślała, że ta kobieta to jedna z domowych, co jej źle życzyli, ale na wieść, jaka prawda, padła na matę i zaczęła zawodzić. Homer przyszła ją uciszyć. – Zamilknij, dziecino. Niech backra nie wie, jak cię może doprowadzić do łez. – To była moja mama. Chowała mie jak mama. – Mama, co przysłała batowego, coby cię zgwałcił. Nie, dziecino, ty i ona nie byłyście jednej krwi, nawet nie combolo, wiesz to przecież. Ta suka nigdy cię nie lubiła, od dnia gdy cię przygarnęła do piersi jak niemowlątko. Wielki
błąd, że cię jej dali, pierwszego dnia to powiedziałam, ale nikt nie słucha starej Homer. – Ja wiem, ja wiem... wiem, że mie nigdy nie lubiła, ale to moja mama. – Kirke nikomu nie była mama. Jej łono bardziej martwe co sztacheta w płocie. Jak miała życie dać? Lilit zwija się w kłębek na macie. Homer chce do niej podejść, ale przystaje i zaraz znowu rusza. Siada na podłodze, a lamentująca Lilit kładzie jej głowę na kolanach. Homer chce pogładzić ją po włosach, ale ponownie zastyga. Lilit twarz ma wykrzywioną z rozpaczy, łapie Homer za kolano. – Cicho, dziecino, cicho. – Mówiła mi, że ze mie głupia czarna dziewucha, co na nic. Jednego dobrego słowa od niej. Co ja jej zrobiła? – Kirke to jedyna znana mi czarnucha, co starała się urodzić. Bardzo się starała. Mocno, mocno, mocno, ale jałowa była jak łacha piachu. Może boś nie z jej krwi, to tyle goryczy miała dla ciebie. A jeszcze jak poszłaś od niej, to Jack Wilkins posłał ją na pole. Wyobrażasz sobie? Po czternastu latach życia jak wolny negr i popisów przed czarnuchami skończyła pośród nich. Za to też cię obwiniła. Kto wie? Sama złapała się w swoją pułapkę. – Oby z oczu lała krew zamiast łez. – Już cicho, cicho. Za mocno się przejmujesz, dziecko. – Chciała mie zabić! To lekko to brać? – Cicho. – Nie będę cicho! Ja... – Lilit znowu zawodzi. Po długim szlochaniu, płaczu, lamentach Lilit zasypia z głową na kolanach Homer. Gdy stara wreszcie wychodzi z piwnicy, słowo już się rozeszło po domu i polach, że Kirke nasłała obeah na Lilit, ale Homer odparła napaść za pomocą myal i obróciła jej krew przeciw niej samej. Homer stanęła w drzwiach i powiedziała do całej kuchni: – Nie może być, coby ta Kirke przyszła sama do dworu i wlazła do piwnicy, więc ktoś stąd był z nią w zmowie. Kirke własny sobie wykopała grób i jeszcze gorsze rzeczy będą się dziać, jak ta druga czarnucha się nie weźmie i nie opamięta. Skończyłam gadkę. Poszła do swojego stołu i zaczęła liczyć banany na kolację.
Odtąd nikomu nie paliło się zadzierać z Lilit, taka była ugoda między domowymi, więc nie usłyszała o tym żadna para uszu poza dworem, nawet batowi. Ze Spanish Town zjechał doktór i orzekł, że Kirke to najgorszy przypadek czerwonki, z jakim się do tej pory zetknął, jakby czart ją opętał i starał się wydostać każdym otworem ciała. Quinn nie chciał, żeby choroba się rozeszła, a Homer nie chciała, żeby biali wiedzieli o wojnie między duchami, więc oboje dostali to, na czym im zależało. Nadzorca nakazał batowym, a ci nakazali polowym zakopać Kirke pod puchowcem cztery mile od majątku. Odtąd Lilit nikomu nie ufała. Ale z nadejściem nocy takie brzemię ją przygniatało, że dumała, że przez mrok chyba jest jeszcze czarniejsza. Zapominała powoli twarz batowego. Zastanawiała się, jak Homer dźwiga tę swoją samotność, bo od własnej chciało się jej wyć. Czasem pragnęła wybiec na pole, a tam przecież mogli czyhać na nią batowi, myślała wydać się w ich ręce, żeby tylko poczuć, że ktoś chce jej dla jakiejś potrzeby. Pragnęła być czarnuchem polowym, bo tacy za dużo mają roboty, by czuć samotność. Dotarło do niej, że Homer jej jedyna obrońca, i dlatego chwilami pragnęła ją zawołać, by się upewnić, że jest na górze, ale kiedy indziej pragnęła zawołać tylko po to, żeby nikt nie odpowiedział. Nadeszła pora, gdy imię Homer radowało ją i złościło. Za każdym razem jak zerkała ukradkiem na Homer, ta chuda kobieta już na nią patrzyła. Nawet jak była odwrócona, Lilit czuła jej spojrzenie na sobie. Lilit syczy. Lilit ma już po grdykę wchodzenia tylnymi drzwiami. Łapie za wiadro i szczotę, żeby wyszorować podłogę w piwnicy, i rzuca to w kąt. Lilit rzuca precz halkę, co ją pani zawsze drze, a Homer daje do pocerowania. Nienawidzi szycia. Nienawidzi, jak Homer każe jej sprzątać piwnicę i półki, chociaż tam nigdy nie ma kurzu. Spytała Homer, kiedy zostanie porządną domową czarnuchą i będzie oporządzać na górze i dlaczego nie może podawać jedzenia jak inne czarnuchy we dworze, bo żadna nie taka ładna i paznokciów nie ma czystych jak ona. Ładna dziewczyna idzie nad rzekę i patrzy do wody, odpowiada Homer. Ładna dziewczyna tonie, jak chce siebie pocałować. Lilit syczy, gdy Homer to mówi, ale zapamięta sobie te słowa.
Nastał październik. To w majątku pora żniw i żaden z czarnuchów polowych oka nie zmruży. Nawet w piwnicy Lilit słyszy tupot dwóch setek stóp rano i wieczorem. Śpiewy dochodzą z tak daleka, że słyszy tylko uh-huh, gdy razem tną. Trzaski i hurgot ze młyna, co robi dzień i noc i budzi każdego z lekkim snem. Po raz pierwszy Lilit była rada, że służy we dworze. Tego dnia, jak Homer pojechała z massa do Kingston, jedna z kucharek powiedziała, że gdy Homer zrobiła się gotowa, to chodziła do koźlarni i smarowała się szczynami kóz, coby ją kozioł do rogu przyparł i wychędożył. Inna, że cipa Homer dziury nie ma i wszystkie swoje bąki pokupiła, a nie porodziła. Inna jeszcze, że Homer nawet od drewna twardsza. Homer mówiła, że jeszcze się taki chłop nie narodził, coby jej dał radę, więc lepiej się obyć bez chłopa, prócz wtedy, gdy Jack Wilkins napuścił na nią czarnuchów, zanim minął jej czas żyzny, i wtedy wydała na świat chłopczyka i dziewczynkę. Chłopca sprzedali do kopania soli na Bermudach, a dziewczynkę do majątku w Cockpit Country na zachodzie. Jednej nocy Homer zeszła do piwnicy i obudziła Lilit. Stanęła blisko i dziewczynie się to nie spodobało. Homer wyciągnęła coś z fartucha. – Wiesz, co to, dziecino? – Krowa mie nie wysrała. To się książka nazywa. – Co ty powiesz? A gdzieś ty książki widziała? – Tantal... Ale nie wolno dotykać. – Dotknij. Homer podaje książkę, Lilit bierze ją w palce. To jak suknia albo szkatułka, co łatwo może się rozpaść jak każda rzecz od backra. Książka twarda i miękka zarazem, a pod palcami oprawę czuć jak płótno albo osnaburg, ale też twarde i grube jak drewno. Książka czerwona niby wino albo krew. Nigdy nie dotykała, nie czuła nic takiego. Woń jak oliwa, a może pachy białego człowieka albo kurz czy coś innego, wszystkie pachnące okropnie z osobna, ale razem najcudowniej. Lilit zamyka oczy i wciąga woń jak tytuń. – Będzie jeszcze lepiej, jak otworzysz – mówi Homer. Lilit otwiera. Karty białe pośrodku, brązowiejsze ze skraju. Zamyka szybko. – Po coś to przyniosła? Durna nie jestem. Robert Quinn by nas ukatrupił,
jakby zobaczył. – Więcej w tobie rozumu, co mi się zdawało. A dlaczego tak myślisz? – Bo to rzecz białych ludzi. Czarnuchy o takie nie dbają. Homer się śmieje. – Z ciebie prawdziwy czarnuch. Coś ci powiem, a ty posłuchaj uważnie. Widzisz to? Tą książkę? Dopóki nie potrafisz tego czytać, biały człowiek będzie miał nad tobą wszystką władzę. – A jak będę potrafić, kajdany się zerwą? Z ciebie dziwny czarnuch, Homer, mówił ci ktoś? – Ze mie niczyj czarnuch. Wiedz jedno, jak nauczysz się rozumieć słowo, biały massa żadnym uczynkiem cię nie zaskoczy. Czarnuch nic niewart. Nic nie ma. Ale jak się nauczysz rozumieć słowo pisane, to już ho-ho. Wiesz, jak dawno wiedziałam, że massa Humphrey powraca? Zastanów się. Jak czarnuch umie czytać, to umie planować, choćby to była minuta do przodu. Coś jeszcze ci powiem o czytaniu. Widzisz to? Za każdym razem jak to otwierasz, jesteś wolna. Wolność jest tutaj i nikt nie będzie wiedział, żeś wolna, tylko ty. – Jak massa się dowie, to cię ukatrupi. – Jak massa zje zepsutą kolację, to też ukatrupi, co za różnica? – Mam ci odpowiedzieć? – Pytasz, miast odpowiadać, dziecino. Biały człowiek bestia tak czy owak. Nic w nim nie zmienisz. Ale w sobie możesz zmienić ogrom. Podumajże moment. Nie jesteś głupia, nie jesteś pospolita. Pomnijże. Niedługo zrozumiesz, o czym do ciebie mówię. Lilit milczała przez chwilę. Mrok nie chciał nic podpowiedzieć. – Jak się ta książka nazywa? – Joseph Andrews. Niejaki Henry Fielding ją napisał. Brytyjczyk. – To chyba nie byle co. – Sama zobaczysz. Tak oto Homer zaczęła uczyć Lilit czytania. Dlaczego akurat na nią padło, Lilit nie wiedziała, ale lubiła to nowe uczucie wzbierające w piersi, gdy litera kształtowała się w coś przed jej oczami. Kubek to coś, co mogła napełnić wodą, a teraz kubek był też k-u-b-e-k, a jeśli trzymała równo rękę, potrafiła
napisać prosto, żeby Homer mogła przeczytać. Starsza kobieta kiwała głową, a potem pokazywała jej t-a-l-e-r-z. Lilit poczęła widzieć, jak pisanie ma się do czytania, jak można coś napisać i dać czarnuchowi, i nikt się nie dowie, co zostało powiedziane, jeśli nawet to było, że k-o-t s-i-e-d-z-i n-a m-a-c-ie. Pisanie okazało się niemym mówieniem, a Lilit spodobało się, że ma coś, czego hałaśliwe czarnuchy nie mogą podsłuchać. Ale jeszcze bardziej było tak, że jak się Lilit nauczyła nowego słowa, w piwnicy nie było już tak ciemno. A może w jej duszy? Lilit nie wiedziała, czuła jednak, jakby zagłębiła się w coś albo dotarła dokądś, gdzie inne czarnuchy nie sięgną. I ten Joseph Andrews. Łajdak jeden. Wydawać się mogło, że biali tylko czekają na stosowną chwilę, trzymają się swego i gdziekolwiek pójdą, zawsze kończą między udami białych kobiet. Dla czarnej śmiech obcy, musi się chować i cicho sza być, bo biały podejrzliwy wobec czarnej wesołości. Homer czytała książkę, a Lilit chwytała się za boki, starając się śmiać bez głosu, aż dostawała kolki, coby wycisnęła z niej łzy, gdyby tylko się ciągle nie śmiała. – Obawiam się – rzekła lady Booby – że jest to całkiem dziki chłopak. – A bo jest – zgodziła się Slipslop – i zły chłopak w dodatku. O ile mi wiadomo, to gra, pije, klnie i ciągle wszczyna bójki; poza tym straszny z niego dziewkarz. – Niemożliwe – zawołała pani – nigdy tego o nim nie słyszałam. – Och, madame! – odparła Slipslop – to taki rozwiązły łajdak, że gdyby wasza wielmożność potrzymała go dłużej, nie byłoby w domu ani jednej dziewicy; oprócz mnie, oczywiście. Zresztą nie mogę zrozumieć, co te dziewuchy w nim widzą, żeby tak za nim latać; dla mnie jest tak brzydki, że podobnego stracha na wróble jeszcze nie widziałam![1]. – Ten jegomość poczyna sobie jak Robert Quinn – powiedziała Lilit. – Eiiii? A co wiesz o Robercie Quinnie? – Homer, nocą mam tak samo dobre uszy jak ty. Pośmiały się obie. – Jak się nauczyłaś ksiąg? Z ciebie przecież pospolity czarnuch.
– Nic we mie pospolitego, dziecino. Ani w tobie też nie. – Jak się nauczyłaś? – Siostra Jacka Wilkinsa mie instruowała. Boże miłościwy, dawno to było. Zawsze jak guwernantka nauczyła ją słowa, dwóch, zdybała mie przy sprzątaniu domu, odciągnęła do kąta i uczyła. Nawet biła mie tak samo, jak guwernantka ją. Ale pokazała, jak się czyta słowa i się pisze, a zaraz potem już ja sama siebie uczyła. – Massa nie wiedział? – W tamtych dniach żaden massa tu nie mieszkał. Tylko tato nadzorcy Jacka Wilkinsa. Nigdy nie dbał, co jego córka wyprawia. Właściwie można go nazwać zacny człek. Przynajmniej dla białych. Z tej dziewczyny to była mała parszywa suka. Ale nauczyła mie, jak czytać perfumy, potem jak pisać. P-e-rf-u-m-y. I jak postawisz jedną literę obok drugiej, to inaczej już będą brzmieć. – Co się z nią stało? – W piętnastym roku umarła na suchoty. Zawsze była chorowita. Massa Jack bardzo ciężko to przyjął. Potem się zrobił zły jak sam diabeł. Lilit wciąż rozmyślała, dlaczego Homer jej pomaga. Może czuła przykrość z powodu Kirke, ale to było już dawno. Homer przychodziła po ciemku uczyć ją czytać, ale coś za długo na nią patrzyła. I ciągle ścierała coś z jej twarzy, nawet pot. I dotykała, i dawała dodatkowe płótno na krew miesięczną i herbatę, jak dni stały się ciężkie. I mówiła, że dziewczyna musi o siebie zadbać, bo wyrasta piersiami z sukienki. Przemawiała jak do dziecka. Lilit zachodziła w głowę, do czego Homer prze. Jednego dnia, jeszcze przed nadejściem wieczora, Lilit mieszała zupę z dyni. Wszystkie czarnuchy domowe w kuchni, bo pani matce rozum nie wrócił, a zaczęła rozsyłać zaproszenia na bal noworoczny w Montpelier. Poprawiało się jej, jak miała coś do roboty. To w bezczynności diabeł w nią wstępował. Dwa dni wcześniej pojechała z Homer do Kingston, żeby kupić ozdoby do umajenia sali. Mnóstwo zielonej wstążki i cięciwy rozpięte u sufitu, ale tak nisko, że ocierają głowę. Na ścianach więcej zapalonych świec i pełno aniołów z papieru wywieszonych między obrazami zmarłych ludzi. Pani matka w ekscytacji. W kuchni domowi się zastanawiają, co będzie im trzeba robić, gdy
raptem wpada Homer. – Lilit na dół! – mówi. – Po co? Wszyscy tutaj, gotują. – Kazałam ci na dół. Przynieśże więcej ziemniaków. – Cały wór pełny stoi w kącie. – Nie odszczekuj mi się, czarnucho. – Będę odszczekiwać i doszczekiwać. Sama jesteś czarnucha. Za każdym razem będziesz mie wysyłać na dół? Co ja, szczur jaki? – Z twoimi ślepiami raczej kot – mówi jeden chłop. – Ty chyba combolo szukasz, cipo jedna – rzuca Lilit. – Lilit! Na dół! – Nie. – Ja tobie mów... – A ja tobie, że nie. Czego nie rozumiesz ze słowa „nie”? En, i czy e? – Jezu Chryste, czarnucho jedna! – O tym mi ciągle tłumaczysz, cipoworze jeden, co to en, i i e. – Wszyscy milczeć! – krzyczy Homer. – Lilit, nie muś mie powtarzać. Pcha dziewczynę. Lilit o mało nie spada po schodach. Stoi na trzecim schodku i wygląda. Zanim kto zdołał otworzyć usta, do kuchni weszła pani. Perukę miała krzywo. – Homer, jestem pewna, że wiesz, jaką porę roku mamy. Dlaczego ostatnio nie widuję twojej nędznej postaci? Oj, chyba trzeba skorygować to i owo, bo coś za bardzo was podkarmiłam. Homer patrzy na czarnuchy w kuchni i krzyczy: – Wstawać, wstawać, niech pani was obejrzy! Wszyscy się podnoszą i stają rzędem przed panią, żeby się przeszła od pierwszego do ostatniego i z powrotem. Chmura ani na moment nie opuszcza jej oblicza. – Nie podoba mi się wasz wygląd, tyle rzeknę. Zwłaszcza kobiety co roku mi chudną. Żegnaj, moja zacna porcelano, tak pewnie będę potem mówić. Homer, przysięgłabym, że w ostatnich miesiącach trzymasz w piwnicy nową dziewczynę.
– Nową dziewczynę, śniepani? – Tak. Wbrew powszechnemu mniemaniu wiem doskonale, co się dzieje w moim domu, a nawet, śmiem twierdzić, na całej plantacji. Już raz popełniłaś ten błąd, przypominasz sobie? – Przypominam, a jakże. – To wspaniale. Jestem pewna, że szczególnie dobrze pamięta twój grzbiet. Gdzie ta nowa? Lilit skacze do przodu bez zachęty. – No tak. Tak – mówi pani, nie patrząc na dziewczynę. – Będzie musiała się nadać. – Niezdara z niej, śniepani. Pobije porcelanę. – Ja nie niezdara. Młoda tylko. – I rogata. Może zbyt rogata. Homer, dopilnuj, żeby była czysta. Nie zniosę tych straszliwych murzyńskich odorów. Włosy wyczesać, plecy wyszorować, paznokcie wyczyścić, przypasować uniform. Pojawi się na niej pół wszy, to każę was obie wybatożyć do ostatniej kropli krwi. – Tak jest, proszę jaśnie pani, wszystko będzie zrobione. – A więc sprawa przesądzona – mówi pani matka i wychodzi. – Tak jest, proszę jaśnie pani, wszystko będzie zrobione – powtarza Lilit i dyga, i śmieje się do Homer. Homer podchodzi i trzask w gębę tak mocno, że pod dziewczyną kolana się uginają i o mało nie padnie. Lilit już chce doskoczyć do walki, ale Homer patrzy na nią wprost i mówi: – Tylko spróbuj, mała suko, tylko spróbuj. Dziewczyna idzie do piwnicy, zapłakana. Wszyscy patrzą, jak Homer wygładza fartuch, podnosi wysoko głowę i oddala się do swojej izby.
6
L
ilit nienawidzi ciemnicy, bo ciemnica już nie taka ciemna. W mroku widzi rzeczy, dyndający stryczek i głowę roztrzaskującą się jak upuszczona dynia. Lilit w piwnicy, w półśnie. Ale już nie pamięta twarzy batowego. Nie pamięta, czy w czarnym kotle gotował się niebieski napar, czy w niebieskim kotle gotował się napar czarny. Nie pamięta, czy batowy wrzasnął raz, czy wiele, czy ten wrzask inny od innych wrzasków dochodzących z plantacji trzciny. Ale widzi różne rzeczy. Biega dzika po ścierniskach. Czuje każdy krok, a cycki nie takie duże, żeby podskakiwały boleśnie. Biegnie za daleko. Ścierniska to zeszłoroczna sprzątnięta trzcina, pozostawiona, żeby odrosnąć. Lilit biegnie na sam koniec i rozgarnia dwie łodygi, żeby wyjrzeć na nowe pola. Widzi jedną czarnuchę na kolanach, co się trzęsie i bełkoce. Twarz ma spuchniętą, poranioną, zalaną krwią, aż kapie. Błaga krzykiem, bo nie ma w niej słów. Jedno oko zamknięte. Biały na rozstawionych nogach, zamachnięty batem, ramiona ściągnięte, szyja napięta. Przystawia sobie flaszkę do ust i znowu łyka, długie żółte włosy zasłaniają oczy. Ociera szkło o policzek czarnuchy i dźga ją mocno. Kobieta znowu wkłada sobie białego kutasa do ust. Biały pociąga z butelki, ona ssie. Lilit patrzy, jak biały wpycha się jej w wargi, a tamta ściąga policzki. A potem biały zaczyna jęczeć, robi wielkie zamieszanie, chwyta ją za głowę i dopiero potem ona wypluwa. Lilit czuje woń tej walki. Biały stęka ostatni raz i puszcza czarnuchę. Kobieta łapie się za gardło, pluje, pluje i pluje. Dozorca uderza ją, ona pada jak nieżywa na ziemię. A potem dobywa muszkiet. Lilit podskakuje, bo huczy strzał i proch dławi jej gardło, aż kaszle. Biały się raptem odwraca, ale pełen gorzały o mało się nie przewróci. Lilit wciska się na powrót w krzaki, patrzy na to pijaństwo, czuje słońce na policzkach i myśli o człowieku, co może pić i postępować, jak mu się zachce. Dozorca wciska kutasa z powrotem w portki. – Co tam knujesz, McClusky? – dobiega z oddali głos białego.
– Schwytałem zbiegłą. – Chybaś jej nie zastrzelił, do psiego chuja? – Nie trzeba było suce znowu uciekać. Lilit zerka na martwą czarnuchę i dygocze, ale poza tym to nic. Tamta nie ma zielonych oczu. To nie siostra, nie matka. Lilit mówi to sobie, powtarza raz po raz, aż wreszcie usta same szepczą. Widzi, jak kobieta zmienia się w czarnucha, potem w zwierzę, potem w ziemię, potem w nic. Ścierwo dla kruków. Podnosi oczy i podąża wzrokiem za rozkołysanym białym dozorcą, z rozwianym włosem, łopoczącą koszulą, głowa jej się kiwa, jak jemu kiwa się całe ciało, aż wreszcie mężczyzna niknie hen na polu. Lilit wyprostowuje palec i mierzy w ziemię. – Puf, puf. – Do czarnucha czy białego strzelasz? – pyta Homer. Lilit podskakuje. – Nie widziałam cię. – Po ciemku nie za wiele widać. Tylko czego człowiek chce albo się boi. Które to? – Czego ty chcesz? – Chodź ze mną – mówi Homer. Lilit nie słucha, odpowiada głośnym sykiem. – Szybko, dziecino. Nie mamy czasu. – Czasu na co? – bełkocze dziewczyna, rozglądając się po ciemku, choć przecież wie, gdzie stoi Homer. Stara kobieta mówi, że pora wybrać, czy mądra z niej dziewczyna, czy głupia, silna, czy słaba, żywa, czy martwa. Lilit nie pojmuje. – Którą chcesz być? Żywą czy martwą? Lilit odpowiada, że niegotowa na śmierć, bo nie wie, gdzie trafiają umarli. W to samo miejsce, co idą, jak żyją, mówi Homer. Stara kobieta rusza po schodach. Lilit czeka, jakby się zastanawiała, ale zaraz postępuje za nią. Niebo odziane na czarno.
– Przestańże się guzdrać, morusku – mówi Homer, więc Lilit podbiega, żeby ją dogonić, znikającą na trzcinowisku. Stara kobieta nie ma lampy, a porusza się po polu jak w dzień. Lilit boi się, że nadepnie na szczura albo żółtego boa. Homer mocno z przodu. Lilit biegnie cicho jak złodziej kóz, ledwo widzi Homer przed sobą, mogłaby przysiąc, że tamta nie przebiera nogami, tylko sunie nad ziemią jak zjawa. Czego się innego spodziewać od kobiety myal, a Homer tylko łypnęła, gdy Lilit spytała, czy jest oną. Czy czarna wiedźma knuje nową sztuczkę? Lilit idzie i idzie, coraz szybciej, widzi, że w końcu biegnie, żeby nadążyć. Homer i noc to przyjaciółki, Lilit wie. Już tchu brak, a Homer ciągle gna przez trzcinowisko. Jak, u licha, stara kobieta może biec tak szybko? Łodygi jakby się rozstępowały na jej drodze. Lilit się boi. Biegnie szybciej. Potem Homer znika. Lilit chciałaby krzyknąć, ale wie, że jak biały człowiek usłyszy czarnucha o tej porze, będzie batożenie przez cały dzień, chyba że wcześniej zastrzelą. A to nawet nie takie straszne jak los w rękach batowych. Lilit dygocze i klnie, dygocze i klnie, i klnie jeszcze raz. Batowi. Homer wywabiła ją na pole, żeby batowy ją dopadł. Przeklęła samą siebie, że tego nie przewidziała. Jakby sama była Homer, też wydałaby im taką dziewczynę. Złą dziką czarnuchę, co napada na domowych, co ukatrupiła batowego, a przecież chciał tylko to, czego chcą chłopy i co dostaną tędy czy owędy. To przez nią wojna między służbą domową a batowymi. A teraz Homer ją wydała i może tak lepiej dla wszystkich. Ale nie dla Lilit. Niech diabeł porwie tę sukę. Niech diabeł porwie tę cipę cytronelę do samego piekła. Lilit żałuje, że nie pamięta, jak wyglądał batowy. Kuca przy trzcinach, myśli, że jak doczeka rana, to przynajmniej będzie wiedzieć, w którą stronę umykać. Potem się rozgląda. Chyba każdy czarnuch wie, że czasem największą niedolą w żywocie polowego jest samo pole. Bo na polu szczur cię chapnie w stopę i nie miną dwa tygodnie, jak całą nogę trzeba odjąć. Nocną porą liść to ostrze, łodyga tnie po twarzy i kto wie, co za ludzie kryją się w gęstwinie? Mało tego. Jest jeszcze inny nieprzyjaciel, którego czarnuch na polu się boi, nie z krwi i kości. Rozjuszony byk z ognia piekielnego, co zabiera ludzi, leśne duchy imilozi, co gonią czarnucha dziesięć kroków z tyłu, czekając, coby pobłądził i spojrzał za siebie. Duchy, zwłaszcza tej dziewczyny spalonej w 1785. Lilit słyszy trzask i myśli o wężach
oplatających jej ciało, duszących ją jak szczura. Musi wytrwać do świtu. Biegnie, jak jej się zdaje, tam, skąd przyszła. Kieruje się w lewo i wciąga ją gąszcz. Widać tylko mrok, ale nie ciemność jak nocne niebo czy piwnica, ale mrok żądlący ją w skórę. Biegnie dalej, nie wie dokąd, ale biegnie i biegnie, aż o niczym innym nie myśli. Potem widzi światło. Małe migotanie w oddali wiedzie ją do pieczary. Z dworu to zwykła dziura w stoku, ale jak tylko wpełznąć do środka, okaże się wielka jak garderoba białej damy. Lilit myśli, że może siedzi pod tym wzniesieniem, gdzie pochowali białego massa, ale nie ma pewności. Chyba nie pobiegła tak daleko, żeby pokonać siedem mil? Oko nic nie widzi, więc kieruje się uchem i ręką. W środku zimna skała, pod stopami miękka trawa, sterczy gałąź, potem lepkie błoto, potem ostre kamienie. Wiedziona wonią inną niż wszystkie, nie stęchłą, starą, kwaśną. To mięta i cytronela. – Patrzajcie tylko – odzywa się głos. – Dziewucha sama wywąchała kryjówkę. Trzeba wam więcej dowodów? Głos dobiega z daleka, Lilit trochę się boi, ale właśnie z tamtej strony błyska światło. Stopy swędzą. Lilit strąca mrówki i złorzeczy. – Ci się zdaje, żeś na wycieczce, dziecino? – rozbrzmiewa drugi głos ze światła. – Rusz zadkiem. Homer. – Czemuś ją tu sprowadziła? – mówi jeszcze inny, chrapliwy i skrzeczący, jak skrzypienie starego drzewa. To głos kobiety, co ją Lilit kiedyś słyszała. W kuchni, przestrzegającą Homer przed Jackiem Wilkinsem, a wcześniej w chacie Kirke. Prawie jak liliput ta baba, tylko takiej wielkiej głowy nie ma. Nocą jej skóra ciemniejsza, ale źrenice płoną w ciemności. Zielone jak jej własne. Gorgona. Kobieta z wozem, co zabrała trupa batowego, co jego twarzy Lilit już nie pamięta. Lilit podchodzi do miejsca, gdzie czekają kobiety. – Nikt jej nie sprowadził. Dziewucha sama znalazła drogę – odpowiada Pallas. Lilit widzi jej uśmiech, ale szybko odwraca oczy, bo jedna z kobiet usuwa się w cień, wysoka, chuda, rozkołysana jak wierzba na wietrze. Sztywne długie włosy uplotła w pięć warkoczy, co sterczą jej z głowy jak gałęzie. – Ejże, Pallas, sam diabeł ją tu sprowadził.
– Diabeł to świat białego człowieka, Gorgona. Dziewczyna nie znalazłaby kryjówki, jakby nie miała niepospolitego oka, słusznie mówię, Homer? Wezwana wychyla się z ciemnego kąta. – Prawie. W samym oku nic niepospolitego, ale w dziewczynie a jakże. Sam zdrowy rozum. Co go większość czarnych zatraciła. Gdy Lilit widzi Homer, od razu widzi pozostałe kobiety. Pieczara dla nich jak izba, pośrodku stół, na nim świeca. Przy stole trzy krzesła, a każde inne, w tym czerwony fotel, co go Lilit pamięta z chaty Kirke. Inne kobiety siedzą na kamieniu albo stoją. Lilit nie może dostrzec światła, a to światło rozjaśnia, co chce rozjaśnić, i mroczy, co chce omroczyć, dziewczyna zastanawia się, czy to aby też nie sprawka Homer. Podnosi wzrok i widzi sześć bab w nią wpatrzonych. Gorgona, wzrostu kurczęcia, marszczy brew i drapie się po łbie; Hippolita, o włosach jak gałęzie, najchudsza i najwyższa, wciąż w ciemnym kącie; Ifigenia, co ją Lilit pamięta przeklinającą Kirke za skradzenie jej chłopa. Lilit się uśmiecha, ale nie uśmiecha się Ifigenia. Jej twarz szeroka jak u krokodyla, wargi grube jak melasa, ma chustę na szyi i czerwoną sukienkę z długim rękawem, jakby się spodziewała chłodów. Pallas w pieczarze, z odkrytą głową, włosy proste i rude jak u białej kobiety. Za nią to będzie Kallisto, z włosami zebranymi do tyłu i związanymi, z opaską na prawym oku jak pirat. W blasku i mroku, niechcąca usiąść, snuje się Homer. – Dziecina znalazła nas, bo ma mapę w duszy – mówi. – To dobija sprawę. – Zaciska wąskie wargi, jakby nic więcej miało nie wyjść z jej ust. – Gówno tam – odpowiada Gorgona. – Nic nie dobija. O diabłach wiem więcej jak o niej. Homer przystaje i patrzy na Gorgonę. Gorgona patrzy na nią, ale zaraz odwraca wzrok. Homer patrzy na Lilit. Chyba się uśmiecha, ale nie wiadomo. – Nawet ogary massa nie znajdą tego miejsca – mówi Homer. – A ona znalazła. – Pierdzisz gębą – odpowiada Gorgona. – Znam cię. Żeś ją przywiodła pół drogi. Homer spogląda na Lilit. – Olokun dał jej nowe widzenie.
W blasku świecy Homer przyobleka się w mrok, w którym wygląda inaczej niż dotąd. Lilit się zdaje, że jakby zacięła starą ostrzem, czarnej ropy by utoczyła, nie krwi. – Batowe na mie nastają. – Batowe teraz zajęte, bo biorą kobiety bez pozwolenia – odpowiada Homer. – Nie wiedzą o tym miejscu. – Wiem tyle, ile słyszę. – To wracaj i się przypatrz – mówi Gorgona. – Dobry Boże, zaklej mordę – odzywa się Kallisto. Bardziej zainteresowana nożem w swoim ręku. Przystawia czubek do palca, ostrze stoi prosto. – Sama nas znalazła. To mi wystarcza. Przestańże trwonić nasz czas. Ma twarz jakby wyciosaną z drzewa, kanciastą. Gorgona przełyka ślinę, jak Kallisto do niej mówi. Te kobiety inne jak niewolnice. Żadna przygarbiona, żadna nie patrzy w ziemię, nie bierze się za ramiona, żeby się pomniejszyć, żadna się nie chowa, tylko Hippolita. Lilit czuje, że plecy się jej prostują. Chce spojrzeć na postać naprzeciwko, ale to Kallisto, więc patrzy w bok. – Początek to będzie nie cierpieć z samotności, Lilit – mówi Homer. – Możesz samotność zostawić za sobą. Lilit rusza głębiej. Wtedy widzi coś, czego do tej pory nie widziała, co światło kryło, miast odsłonić. Wszystkie kobiety, od niskiej grubej Gorgony po tyczkowatą chudzinę Hippolitę, mają coś wspólnego, ale nie wszystkie razem. Jedna czy dwie z włosem niepokręconym, jedna czy dwie z włosem jak wełna. Dwie albo trzy o jaśniejszej skórze Mulata, jedna, dwie z tą samą szeroką wargą. Jedna, dwie wysokie jak drzewo, ale siedzą i chodzą tak samo. A zwana Hippolitą, jak w końcu wyszła z cienia, ma zielone oczy, identyczne jak Lilit i Gorgona. Lilit czuje dygot pełznący po ciele, jakby się nocną porą zanurzyła w potoku. – Te kobiety twoje siostry, dziecino – rzecze Homer. Dziewczyna patrzy długo. Potem wybucha śmiechem. – Wyście wszystkie wariaty.
Teraz Ifigenia i Gorgona się śmieją. – A co, niby Kirke? Jej się zdaje, że ta martwa cipa to jej mama? – pyta Ifigenia i rechocze tak mocno, że chwyta za chustkę i ją podciąga, bo się jej zsunęła z szyi. Ten głos i rechot jak z czarnej czeluści. A uśmiech taki szeroki, jakby szablą jej twarz rozpłatali. To napełnia Lilit lękiem, jak opaska Kallisto i twarz Hippolity ukryta w cieniu. – Ona wie o Kirke – odpowiada Homer. – I ciągle myśli, że Tantal jej tatul? He, he. Ten stuknięty czarnuch nie umie wydymać sam siebie, a co cipę dopiero – mówi Ifigenia. – Ta twoja gęba niewyparzona – rzuca Homer. – Ale to prawda, Lilit. Tantal żadnego pola by nie zaorał. Dziewczyna zaciska kłykcie. Gorgona jeszcze mocniej rechocze. – Dała ja ci żart do śmiechu, pokurczu jeden? – Kogo ty pokurczem wołasz, cipo skisła? Ja ci... – Gorgona! – grzmi Kallisto. – I ty też nie kłapaj dupą, bo ci ją zamknę raz a dobrze! Mów, Homer. Homer wciąż w głębi, z twarzą oblaną i światłem, i mrokiem. Lilit rozgląda się za świeczką dla orientacji. – Tantalowi jaja odrąbano, jak go złapali na figlowaniu ze sobą przy podglądaniu pani. Długo przed twoim narodzeniem. Ten czarnuch nijak nie mógł być twój tatul. – Kłamliwa suko, uwzięłaś się na mie od pierwszego dnia! – Ślepi nie masz? Przyjrzy się sobie. Duży szczur nie jedno plemię z małą myszą. Jak chcesz, pójdziemy zaraz tam, gdzie przywiązany, rozsuniesz mu nogi i sama zobaczysz. On stary i nic go nie wskrzesi. No? Chodź, dziecino. Mówisz, że mi nie wierzysz. Uch. Winnaś słuchać, jak przemawiam ci do rozumu. Cię nie zdziwiło, że oko u ciebie zielone? A tak ci miło patrzeć w srebrną tacę. Myślisz, że ja nie widziała, jak się sobie podobasz? Jak ci się zdaje, skąd zielone ślepka? – Ty mi powiedz. – Zobaczyłaś aż tyle, to już winnaś wiedzieć. Jack Wilkins, moje dziecko. On twój ojciec. Nadzorca Jack Wilkins.
– Gówno ci się leje z gęby. – Ja ci mówię, że Jack Wilkins twój tatul. Nie udawaj, że ci to nigdy w głowie nie błysło. Jack Wilkins wziął twoją mamę, tak jak to jest w zwyczaju, tak jak wziął mamę każdej tutaj. Wszystkie, co nas tu widzisz, z jego jesteśmy nasienia. Wszystkie, i ty. – Tak? To gdzie twoje zielone ślepia? – Ja sprzed tamtego czasu. W dodatku żaden chłop mie nie poskromi, biały też nie. – Ludzie inaczej gadają. – A ty skąd wiesz? Który z tobą mówił? Lilit milczy. Homer pragnie coś powiedzieć, ale ustępuje. – Chcecie, cobym... – Dziecino, ja nic nie chcę od ciebie. – Homer – szepcze Pallas. – Przecież... – Nic od ciebie nie chcemy. My tu po to, coby ci coś dać. Pierwsze to będzie prawda. Tantal nie twój tata, bo Tantal niczyj tata być nie może. Tylko Jack Wilkins. A ta kobieta, co cię mamczyła, też nie twoja matka. – Czego mie tak nienawidzisz? Co ja ci zrobiła? – Ci się zdaje, że żywot czarnucha taki prosty, że mam czas nienawidzić dziewuszki jak ty? Nabierz rozumu, nie mamy czasu. – Czasu na co? – Ja ci już mówiła. Czasu, coby wiedzieć, gdzie kłamstwo, gdzie prawda, coby postanowić, czy chcesz być niewolna, czy... – Wolna? A, teraz pojęłam. Lilit zaczyna krążyć wśród kobiet. Spogląda na niektóre, byle nie na Kallisto. – Wpierw mie się zdawało, że wy baby myalowe wojujące z obeah. Ale wyście wszystkie szalone wariaty, co szukają sobie młodej dziewczyny. Wszystkie wy szalone. – Odeślij ją precz, Homer – mówi Gorgona. – Ta suka Kirke jej nie urodziła, ale ona i tak z niej zdjęta skóra. – Wcale niezdjęta – odpowiada Lilit.
– Jii tam – syczy Gorgona. Czeka, żeby Homer odprawiła dziewczynę. Teraz Lilit czuje, że chciałaby zostać na złość Gorgonie, co jest za mała, by się jej bać jak Kallisto. Ale nie podoba jej się, co mówi Homer, i jeszcze to, że za jednym mrugnięciem jest ciemna, za drugim jasna. – Wolność nadejdzie przed Wielkąnocą – głosi Homer. – Co? – Słyszałaś mie. – Kobieta obeahowa ci powiedziała? – Prawda to najprawdziwsza. – Tyś albo głupia, albo kłamliwa. Massa żadnemu czarnuchowi nie wyda papierów wolności. – Kto ci co rzekł o massa? My wolnego nie dostaniemy, my wolne same weźmiemy. Pallas patrzy na Lilit. – Homer, tyś pewna, by jej mówić... – A co zrobi? Powie swojej nowej przyjaciółce pani? Pani wie, żeś zabiła batowego? Gdyby ona decydowała, kazałaby im wszystkim cię zniewolić, a twoje młode sprzedałaby na targu. – Podłość przez ciebie mówi, bo mam szesnaście lat i już ulubienica pani! – Och! Takie masz widoki? – pyta Homer. Pallas i Kallisto się śmieją, Gorgona syczy. – Toś chyba jedyna, co nie wie, że pani rozum szwankuje. Ci się zdaje, że jak ona urządza przyjęcia, to znaczy, że diabeł jej we łbie nie namieszał? – Dla mie wygląda zdrowa. – Dziewczyno, skoro ty nie wiesz, że nie wszystko takie, jak z wyglądu, toś niegotowa – mówi Pallas. – Homer, Kirke za długo truła tej małej suce myśli, nie można ufać... – U mie rozumu więcej jak u ciebie, czarnucho. Ja znalazła waszą dziurę i mogę pokazać pani, gdzie spiskujecie. Nagle jedynym odgłosem w pieczarze jest trzepot płomienia świecy. Wszystkie kobiety patrzą na Lilit. Gorgona wstaje. Kallisto trzyma nóż za
ostrze, nie spuszcza wzroku z dziewczyny. Nawet Hippolita wychodzi z cienia. Lilit wstrzymuje oddech. – Potrafię rzucić tym nożem dzikowi między ślepia z siedemdziesięciu kroków – mówi Kallisto. – Ja... ja... mogę uciec. – Ty... ty... tylko spróbuj. Lilitowy giętki język staje kołkiem. – Że my wszystkie od massa Jacka, to nie znaczy, że my combolo. – Sama się posłuchaj, głupia dziewucho – odpowiada Homer. – Ci się zdaje, że ty i biała kobieta będziecie przyjaciółki? Że zrobi herbatę i kanapki z ogórkiem i cię zaprosi, cobyś usiadła? Śni się nędznej kurze proso, widzicie ją. Nie daj mi myśleć, że się omyliłam, że brak ci rozumu. A rok masz piętnasty, nie szesnasty. Homer zbliża się do Lilit. Dziewczyna robi krok w tył. Kallisto wstaje, ciągle trzyma nóż za ostrze. Lilit łapie się za szyję i cofa powoli. – Trzeba będzie z nią zrobić jak z Kirke – mówi Kallisto. – Wszystkie cicho! – krzyczy Homer. – Odstąp, Kallisto – mówi Pallas. – Dziewczyna nie zna dnia od nocy. – Nie potrzebuję niczyjej troski – odzywa się Lilit, ciągle w wycofaniu. – Sama sobie dam radę. – Nie o ciebie się troszczymy – odpowiada Pallas. – Dość! – wyrokuje Homer. – Tracimy noc. Posłuchaj mie, dziecino, posłuchaj pilnie. Sprawy nie takie, jak ci się zdaje. Niedługo zrobią się piekielnie złe, zwłaszcza dla backra. Sprawy, o których musisz wiedzieć, sprawy, które postawią cię ponad innymi negrami, a nawet ponad backra. Już to czuć. To tutaj. Homer wyciąga rękę i dotyka sutka Lilit. Dziewczyna cofa się o krok. – Przez to jesteś taka rogata, nawet pani tak o tobie mówi. Ale jak rogata dusza nie ma rozumu... – U mie dość rozumu... – Milcz, ja przy głosie! Ta sama rogata dusza każe ci szczekać do lepszych od ciebie. Ja tu nie od wczoraj, dziecino, wierz mi, nie jesteś pierwszy czarnuch z niewyparzoną gębą. Niektórym dziewuchom się zdaje, że pipka
wchłonie wszystko głupie, co wyjdzie z ust. Ale potem dostają kulkę jak stara chabeta bez wartości. Pilnuj się. – A co ja mam się pilnować? Ty mie pilnujesz za dwie. Rano, w południe, wieczorem nos wpychasz w moje. A teraz przyłazisz do piwnicy uczyć mie czytać. Z ciebie sodomitka, to pewna. Homer patrzy surowo na dziewczynę. Wszystkie kobiety patrzą na Homer. – Nienawidzicie mie jak zarazy, bo będę ulubienica pani – mówi Lilit. – Wybrała mie, wybrała, choć ty próbowałaś zapobiec. Pani uznała, co mie lepiej pokazywać niż was, więc nie chcę być jak wy, jeśli to mi ofiarujecie. Pierdzicie gębami, aż się kurzy. Kallisto podsuwa nóż, ale Homer macha ręką. – Tak, tak, weź wściekłą sukę na sznur – mówi Lilit. – Głupia dziewucho, ci się zdaje, że to żarty? – odzywa się Homer. – Ci się zdaje, żeś nowa ulubiona lalka naszej pani, tak? Widziała ja, jak ładniejsze traciły życie, bo herbata za gorąca. Tyś taka głupia suka, że myślisz, coś z panią jedno combolo? – Nie znosicie mie, bo ja dla niej ładna. Wy wszystkie jak Kirke, a ja skończyła sprawy z takimi czarnuchami. Wyrwałam się z chaty i idę dalej. – Wyrwałaś? A nie wyrąbałaś aby drogi kordelasem? – pyta Pallas. – Pójdź wylizać własnej matce! – odszczekuje Lilit. Spódnica Pallas wzlatuje jak wielkie czarne słońce. Gdy opada z powrotem, ukazuje się negra z muszkietem wycelowanym w twarz Lilit. Dziewczyna o mało nie krzyknie. – Nie będę słuchać obrazy od czarnuchów – mówi Pallas i słychać szczęk kurka. – Pallas – upomina Homer. Lufa przytknięta do Lilitowego czoła. Dziewczyna wciska się plecami w skałę. – Potrzeba nam tylko szóstki, Homer. Samaś tak mówiła. Sześć kroć sześć kroć sześć. Siedem będzie klątwa. – Prawda, psiamać – dorzuca Ifigenia. – Samaś tak mówiła. Sześć czarnucha kroć sześć czarnucha kroć sześć czarnucha. Siedem czarnucha? To
jak sześć palców, trzy cyce albo dwa kutasy. A jeden kutas to już nadto kłopotu. Wszystkie się śmieją oprócz Pallas, której oko i muszkiet wciąż wymierzone w Lilit. – Massa Jack mie go dał. Dasz wiarę? A potem skurwiel dał mie tylko jedną kulę. Stoją twarzą w twarz. Lilit odwraca wzrok. – Pallas. – I mie się zdaje, że jedna kula znaczy, że nie wolno mi chybić do tego, co wezmę na cel. – Pallas! – Czego? Czego chcesz, Homer? Ostatnią sukę załatwiłyśmy za mniej. – Młoda, to głupia. – Ja wcale nie... – Na twoim miejscu zważałabym, co kłapiesz dziobem pod tym muszkietem. Widzicie, przez nią gadam teraz jak Ifigenia. Kobiety się śmieją. – Pallas – mówi Kallisto. – Wiesz, że jak wystrzelisz, trza będzie wytłumaczyć, co się stało. Pallas wciska broń na powrót w pończochę. Lilit ma nadzieję, że pomyślą, że to pot ścieka jej po policzkach. – Trzeba mi iść. Ifigenia się śmieje i mówi: – To Pallas gadała prawdę. Głupiaś. Idź, poćwicz bananem w czo-czo, bo cię batowi zaruchają na śmierć. – Pani mie wskazała, to na pole nie wrócę. – Pani zrobi, co ja jej powiem – mówi Homer. – Tak, ona czarnuch, a ty backra. Trzeba mi iść. – A dokąd? – Ja ci nie muszę zdawać sprawy – odpowiada Lilit. – Miejcie sobie babskie tajemnice i babskie miłowanie. A tobie nie zapomnę bicia – rzuca do Homer. – Przez niewyparzoną gębę czeka cię wiele gorsze jak bicie. A teraz precz!
Precz! Pieczara drży. Kobiety stoją, nie wyglądają już jak kobiety. Lilit cofa się do wyjścia, potyka. Potem biegnie.
7
S
zalony czarnuch Tantal zbiegł. Nikt nie wiedział, jak ten obolały w stopach, krzywy w plecach, pomieszany w głowie skurwiel uwolnił się z więzów, tym bardziej że Robert Quinn sam go ponownie przytroczył supłem, co się go wyuczył, pływając pod banderą Jego Królewskiej Mości. Włosy Tantala prawie całe siwe, a długie lata nędznego żywota wcisnęły mu garb pod skórę. Wszyscy myśleli, że znowu oszalał, ale miał w sobie to, co Robert Quinn nazwał metoda. Lilit powiedziała głośno, że ma nadzieję, że go pochwycą, bo nie pojmuje, jak można uciec od tak miłych ludzi jak pani. Ale jak tylko schodziła do piwnicy, śpiewała inaczej. Bo tak po prawdzie tylko Tantal na nią zważał ze wszystkich ludzi. Pokazywał jej swoją najcenniejszą rzecz, kartę wyrwaną z książki białej dziewczyny, ze słowem i obrazem. Na tej karcie widać było panienkę, może królewną albo księżniczką była, śpiącą w wielkim łożu, a nad nią stał biały młodzieniec, może królewiczem albo księciem był, albo innym wyniosłym białym wielmożą. Młodzian patrzył na pannę jak na najnadobniejsze, najcenniejsze coś. Prawie co wieczór Tantal pokazywał obrazek i opowiadał o nim nową historię, nową za każdym razem. A gdy Lilit wreszcie skradła mu stronicę, żeby samej opowiadać historie za dnia, nie rzekł ani słowa. W te dni Lilit powtarzała sobie, że słowo wiatr, więc Tantal dostał, na co zasłużył. Ten szalony czarnuch to nie jej tatul. Teraz Jack Wilkins jej ojciec. – Spytam się massa Wilkinsa, czy prawdę mówisz – powiedziała kilka dni później w kuchni Lilit, gdy była rankiem sama z Homer. – Wolna droga. Skoro musisz pytać niebo, czemu niebieskie, nie będę cię powstrzymywać. – Mów prostym słowem, kobieto. – Tobie się ostatnio widzi, że my obie tej samej wagi. Nie postało ci w głowie, że to dziwne, że ze wszystkich niewolników ty jedna mieszkasz z mamą i tatulem? Nawet jak baba i chłop są czuli do siebie, nie mogą razem
mieszkać, bo wiedzą, jak się sprawy mają. – Jak to? – Spojrzyj za lustro, dziecino. Tu jest Montpelier. Nieważne, kim jesteś, czarnuch to czarnuch, każdego dnia może dostać batem, być sprzedany, ukatrupiony. Jak kichnięcie. Jedyna pewna rzecz w życiu czarnucha to, że nie ma nic pewnego. Nic. Który inny bąk miał mamę i tatula pod jednym dachem? A kiedy widziałaś, że Kirke i Tantal pracują? – A czego nie? – Chciałaś gadać ze swoim tatulem, to idź sama go spytaj. Massa Humphrey przywiózł na Jamajkę biegłość łowiecką, ale woni szalonego czarnucha nie dało się uchwycić, bo Kirke spaliła wszystkie jego odzienie, a on sam nagi przez cały czas chodził. Ogary gnały po całym majątku i atakowały, byle kto śmierdział robotą przy trzcinie – wielość czarnych, a nawet dozorcę, co wyznał, że nie pamięta, kiedy się ostatni raz mył. Robert Quinn orzekł, że Tantal stary czarnuch bez wartości, więc machnąć na niego ręką należy, ale massa Humphrey odpowiedział, że w Montpelier trzeba postąpić dla przykładu. Posłał po milicję, ale kto potrzebuje milicji, jak są maroni? Każdy czarnuch wie o maronach. Zanim podpisali z królem traktat kończący wojnę z białym człowiekiem, to oni byli największym biczem bożym na backra. Pierwszymi maronami były niewolniki wypuszczone przez Hiszpana, jak Brytyjczyk odbił mu wyspę. Te czarnuchy zbiegły aż w góry i głęboki busz, a tam żaden biały nie mógł ich dosięgnąć, one zaś mogły dosięgnąć każdego backra. Pogłoska między ludźmi mówiła, że w kolonii są cztery marońskie miasta, w tym jedno dowodzone przez czarnuchę szpetną jak Stara Wiedźma. Nocą napadali na wszystkie majątki, nawet na Montpelier w dawnych czasach, jak jeszcze Homer się nie narodziła. Brali świnie, kozy, zboże i kobiety, przy czym wiele kobiet odchodziło z nimi z własnej woli, wiele chłopa też. Niedługo potem tradycja mówiła, że jak czarnuch chce być wolny, musi zaczekać do nocy i ruszyć w góry. Biali nie dali rady pokonać maronów. Walczyli, bili się, ale maron może być ziemia, powietrze, drzewo, jak chce. Zielony jak liść, czarny jak północka. W góry poszła setka milicji, wróciło mniej niż trzydziestu.
Sztuczka maronów to wciągnąć piechotę w przejście tak wąskie, że muszą iść jeden za drugim. I wtedy ich wygarną. Kto wie, czemu w 1738 Cudjoe, wielki wódz, co małym garbusem był, podpisał traktat z królem. Poszła pogłoska, że marońska wieś głoduje, bo biali spalili gromadzkie pola, ale wiedzieć to nikt nie wiedział. Każdemu czarnuchowi było jednak znane, że po podpisaniu traktatu maroni, zaprzysiężony sojusznik niewolników, stał się niewolników zaprzysiężony wróg. Backra płacili dwa funta za każdego schwytanego negra, a i tak najczęściej maroni tropili zbiega i odsyłali go za darmo. Czarnuchowi, co uciekał na wolność, trzeba się teraz było zmierzyć z nowym nieprzyjacielem, co oddycha tak samo jak on, wygląda tak samo jak on. Jeden niewolnik, co zbiegł za czasów Jacka Wilkinsa, mówił potem, jak maroni fruną pośród drzew i pełzają po ziemi, i zapięli mu kajdany na szyję, nim jeszcze dotarł do rzeki. Gadają, jakby byli ciągle w Afryce, jak czarnuch prosto ze statku. Ogłuszyli go, jak ich upraszał, błagał i zawodził, żeby go nie odsyłali. Maroni nawet sprzysięgli się z białymi, kiedy w majątku wybuchł bunt, z bronią przybyli, żeby łapać i zabijać czarnuchów. Tantal zabrnął aż do pól kokosowych siedem mil od Montpelier i tam trzech maronów go dopadło. Wszyscy w strachu i dygocie na widok tych trzech prowadzących spętanego czarnucha z dżungli, dwaj z samostrzałami, jeden z maczetą, i tak wiedli Tantala, spętanego na szyi i rękach. Jeden z włosami do ramion miał bryczesy, drugi pantalony obdarte u kolan, u trzeciego nijakiego odzienia, tylko maczeta w jednej garści, włócznia w drugiej. W całym majątku życie zamarło, jak trzej maroni przyszli z Tantalem i odejść nie chcieli, póki jeden z dozorców nie powiadomił Quinna, że czekają na swoje dwa funta. Quinn zaklął, jak zobaczył, że dwaj wyciągają rękę, każdy po pełną zapłatę. Tantal stary przecież, to z początku myśleliśmy, że okażą mu miłosierdzie. Trzej batowi związali go rzetelnie, a on jął stękać i prosić Jezusa o ratunek. Wszyscy czekają, że Robert Quinn przyjdzie z nowym batem, ale cały majątek zadrżał ze zgrozy, jak widzą, że idzie z siekierą. Robert Quinn macha ręką, a czarnuchy wyciągają miotającemu się Tantalowi prawą stopę do przodu i wapnem robią mu linię na paluchu. Dwaj trzymają rozwrzeszczanego, trzeci łapie siekierę w dwie ręce i bierze zamach. Homer widzi Lilit w kuchni.
– Gorzej jak zbiec to nie mógł zrobić. Lepiej ukatrupić drugiego czarnucha jak zbiec. Żal ci chłopa, co cię wychował? – Nie żal i jaki tam z niego chłop – odpowiada Lilit. I wtedy nastąpiło coś wielce dziwnego. Bo jak tylko odrąbali paluch Tantalowi, obłęd go opuścił. Szaleniec ciągle dychał i prychał, i zawodził w gorączce, ale teraz ludzie rozumieją, co gada, niektórzy nawet chichoczą, inni trzęsą się na jego słowa. Ale wróciło szaleństwo pani. A może to stara kobiecość, ludzie zaczynają dumać. W koloniach nikt za długo nie żyje i może to dobra rzecz. Nie wiadomo, co robić, bo do balu brakuje trzech miesięcy, a pani znowu rozmawia z mężem w sypialni. Zakonotujcie sobie: jak pani rozum odstąpi, ona się robi kimś innym. Większość czarnucha woli tego kogoś innego mimo obłędu. Bo w przystępie obłędu ona nie ma rozumu, ale nie ma też zainteresowania i robi, co się jej zamarzy. Chodzi za swoimi sprawami w czepku, co go dostała od mężczyzny nielubianego. A jej usta! Gdy jest szalona, mówi, co myśli jej niemyśląca głowa, i mnóstwo przy tym uciechy, takiej, co negry lubią. – Czemu miano by mnie widzieć w Coulibre z panem Rogetem i tym kocmołuchem jego drugą żoną? To Francuzka w każdym najgorszym sensie tego słowa – powiedziała pewnego dnia pani, gdy dostała jeszcze jedno zaproszenie na bal. – Przysięgam na największe świętości, że ta kundlica rozsiewa dokoła rybi fetor! – A do duchownego, co przyszedł się za nią modlić, rzekła: – Módl się za własną przeklętą duszę, eunuchu! Gęba u ciebie tłuściejsza niż zad mojego największego knura! Kiedy indziej pani mówiła, że ten nicpoń jej syn lepiej by się ożenił, bo jak nie, to nawet ona zacznie go zwać sodomitą. Obłęd u białej kobiety jawi się jak rozum u czarnej, więc domowym się łatwiej z taką żyje, chociaż kłopotów aż nadto. Ale bal miał coraz gorsze widoki, a massa Humphrey prychał i dychał, bo nie chciał niczego aranżować. – I co my, u licha, poczniemy? – spytał w kuchni kilka dni po tym, jak panią znowu rozum opuścił. Rano on rozmawia z Homer, a Robert Quinn pije herbatę. Homer odprawiła na czas jakiś pozostałych czarnuchów, bo nie chce, by kto słuchał o sprawach białych ludzi. Ale Lilit siedziała w piwnicy, więc nie dostała tej
przestrogi. Weszła po schodach i przystanęła, słysząc głos, co go nigdy z bliska nie słyszała. Massa Humphrey. Widziała go nieraz z daleka, ale nigdy mu się przyjrzeć nie dała rady. Patrzy na jego loki ogniste. Oblizuje dolną wargę, aż się miękka robi, poprawia włosy. Lilit patrzy, jak massa chodzi z jednego końca kuchni na drugi, a potem zdziera mu spodnie z nóg i znowu patrzy. Chłonie massa, jak nigdy wcześniej nie patrzyła na mężczyznę. Nie wie, co się zrobiło inaczej, on zyskał nowy wygląd czy ona nowe oczy? Patrzy na mężczyznę, co mógłby być książę albo król, a nie massa. Patrzy, jak on zawraca i kroczy przez kuchnię jak byk. Słucha, jak jego głos wznosi się i opada, jak śmieje się do Roberta Quinna i klnie do Homer. Patrzy i próbuje dopasować słowa do różowych ust. Dwie rzeczy biały człowiek może zrobić naraz. Biały człowiek może ją ocalić przed batowymi i postawić ponad resztą czarnuchów. Biały człowiek jak massa Humphrey może ją wziąć w delikatne dłonie, nie negrowe, może złożyć głowę na jej łonie i obudzić swoją męskość, i to byłoby inaczej, niż jak Lilit słyszała w chacie Kirke. Inaczej jak to, co Kirke robiła za dwa pensy, inaczej, jak świt różni się od zmierzchu. Biały człowiek może być księciem albo lordem, czarną kobietę może wyzwolić tak w łożu, jak i przy chlewie. Tyle ona wie, bo już z niej kobieta. Ale jest coś, czego nie wie i nigdy nie wyjawi, to jest, dlaczego pragnie, żeby na nią spojrzał, ale chce uciekać, gdy on wreszcie to robi, dlaczego pragnie, żeby coś powiedział, ale nie do niej, i jeszcze dlaczego Robert Quinn mu przerywa, skurwiel chyba nie zna należnego mu miejsca. Dlaczego jak wiatr przewiewa massa włosy, jej się robi gorąco, dlaczego gdy massa uśmiecha się do robotnej czarnuchy, ona tego ścierpieć nie może i najchętniej wydrapałaby suce ślepia. Nie pojmuje, dlaczego rozum dorosłej kobiety miesza się z nieroztropnością, a Homer o to nie może spytać. Patrzy na wyglansowane buty massa, na jego bryczesy, zielony surdut z kwietnym oblamowaniem. Odtąd Lilit zawsze stara się go zobaczyć, a to nietrudne. Widzi go w przelocie z wieczora, gdy wybrał się konno na oglądanie zachodu słońca. Czasem z Robertem Quinnem wracają do domu o świcie, jeszcze zanim nawet Homer wstanie, obaj cuchną rumem i whiskey, i tytuniem, i męskim smrodem. Lilit wbiega między obu i ignorowana, stawia czajnik na ogniu, żeby zaparzyć herbaty. – Przebóg, ostatnio pamięć mi szwankuje jak mojej matce – rzekł jednego
ranka massa Humphrey. – Ruchałem tę czy nie ruchałem? – Z przykrością wyznaję, żeś nie ruchał – odpowiedział Quinn i obaj tak się ubawili, że kaszlu dostali ze śmiechu. Massa Humphrey odsunął krzesło do tyłu, stracił równowagę i runął z hukiem na podłogę, i obaj śmiali się jeszcze mocniej. Ale jeszcze tego samego dnia powróciła jego szorstka osoba, bo zbeształ Homer z powodu balowego projektu, zastanawiając się na głos, dlaczego pozwolił czarnuchom aranżować swoje święto, a gdy to mówił, w ogóle nie spojrzał w stronę Lilit. Zagryzła dolną wargę, wysunęła biodro i przemaszerowała przez izbę, ale gdy podniosła oczy, on nie patrzył. Wtedy jej się zarazem odechciało i zachciało jeszcze mocniej. Gdybyż tylko umiała powiedzieć coś niemurzyńskiego. Niegminnego. Jak dama dobrego rodu i wychowania. Jak kobieta mająca przymioty, co to ich brudna dziwka Kirke nigdy nie miała. Homer by to potrafiła, gdyby jej łono zdatne było na coś mężczyźnie. Lilit powtarzała sobie, że z niej nie jest głupia czarnucha. Wiedziała, co w prawdziwym fakcie znaczy być faworytą massa. Wiedziała, że niepospolity czarnuch musi myśleć i knuć. Ale widziała też, jak mu włosy ogniem płoną, i pamiętała białego młodzieńca na stronicy wydartej z książki, i wszystko się zeszło, i umysł jej od tego rozgorzał. Lilit z nadzieją każdego dnia, że on rozpozna ją jako tę niewolnicę, co mu herbatę parzy po powrotach z hulanek. No i jednego razu massa Humphrey zjawił się z wizytą w kuchni, dychając, prychając. Wszystko zastygło. Za plecami miał Roberta Quinna jedzącego banana. – Niech mnie piekło pochłonie, jeśli nie zaprowadzę w tym domu odrobiny brytyjskiego obyczaju, choćby to była tylko herbata o czwartej – powiedział massa Humphrey. – To lecę parzyć – odparła Homer. – Nie, ona to zrobi. Dziewczyna z piwnicy. Jej herbaty są szczególnie krzepiące, jeśli pamięć mnie nie zawodzi. Nieprawdaż, Quinn? – Krzepiące w rzeczy samej. Lilit nie patrzy na Homer, żeby nie widzieć jej spojrzenia.
8
R
ankiem nazajutrz Lilit w piwnicy strzepnęła pajęczynę ze srebrnej tacy. W kuchni taki mrok, jakby słońce miało nie wzejść. Spojrzała na siebie i pojęła, że nigdy nie spotka innej kobiety o swoim kolorze oczów oprócz Gorgony i Hippolity, a one obie brzydule. Zaczęła wierzyć, że Jack Wilkins naprawdę jej ojciec, a droga wytyczona przed nią ciągnąć się będzie indziej niż dla większości czarnuchów. Od tego chodziła wyprostowana. Trzykroć spytała Homer o swoją prawdziwą matkę i trzykroć Homer ucichła. Zastanawiała się, czy matka taka sama, ale pewnie bez zielonych źrenic. Czy niska jest, czy wysoka, gruba może albo ją ubili, bo ducha nie chciała przygasić jak lampy. Od Homer wydobyła tylko, że matka skonała przy jej rodzeniu. Lilit aż dusiło od tego. Może mama była chere amie Jacka Wilkinsa i trzymał ją w objęciach, gdy żegnała się z tym światem? W sercu Lilit tłukło się więcej pytań, tuzin cały zaczynający się słowem „dlaczego”, ale nie zadała ich nikomu. Bała się zaczepić Jacka Wilkinsa, a ludzie gadali, że on już nie ten sam, od kiedy stracił robotę nadzorcy. Jack Wilkins wychędożył jej matkę, matka zaciążyła moruskiem i umarła, dając życie. Jack Wilkins oddał Kirke biedną sierotę, żeby matkowała, i kazał jej żyć z Tantalem, żeby ojcował. Sensu w tym nie było i Lilit złorzeczyła. Na dół do piwnicy dolatywały hałasy z góry, najpewniej z pokojów pani. Znowu rozbija porcelanę Wedgwooda? Może wszyscy w Montpelier tracą rozum w podeszłych latach? Może szaleństwo to jedyne, co dopada białych i negrów tak samo? – Lilit, ziemniaki czekają! – woła Homer z kuchni. – Harda czarnucha będzie ci zwlekać do wieczora – mówi Andromeda. Lilit nie ma odpowiedzi. A nawet Homer się odwróciła i czeka na pyskowanie. Dziewczyna poszła do swojego kąta, usiadła plecami do wszystkich i zaczęła obierać. To prawie wywołało popłoch w kuchni. Mimo zuchwałości rozszczekana Lilitowa gęba stała się częścią w rytmie poranka u domowych, a niewolnikom trzeba rytmu, żeby przejść przez dzień.
– Jezusie miłosierny, które to wiatry puszcza? – pyta Pallas, patrząc wprost na Chirona. – Ja nie umiem choćby puścić oka – mówi on. – Umiesz, umiesz. Właśnie żeś z trzeciego oka puścił niezgorszego buka! Wszyscy się śmieją, tylko nie Lilit. Wesołość w kuchni odczarowuje ranek i wyklucza dziewczynę. Lilit rogata dusza od dni, jak bawiła się z innymi bąkami i mówiła o sobie księżniczka. To wina Tantala, bo pokazywał jej stronicę z książki białych ludzi, gdy była grzeczna. Że głowę nosi wysoko, usłyszała dopiero od innych kobiet. Ale teraz głowa zwieszona nisko i jedyne, co ją może podźwignąć, to wczesna, bardzo wczesna pora, kiedy sowa frunie do domu i wszyscy jeszcze śpią. Wtedy czuwa, czeka na dwóch jeźdźców powracających do Montpelier. A gdy massa Humphrey podjeżdża do kuchni, zsiada i pada na krzesło, i razem z Robertem Quinnem żąda herbaty, Lilit już gotowa usługiwać. Jeszcze bardziej woli, gdy nie ma Roberta Quinna i massa prowadzi z nią rozmowę, choćby o sakramenckim słońcu, co za szybko wstaje, albo dlaczego Don Juan nic by nie wskórał u kurwy i o innych jeszcze sprawach, na co da się odpowiadać tylko: tak, massa, z żalem, że ma nieruchawy umysł czarnucha. Gdy on się śmieje, ona chichocze jak przymilne dziewczę, choć przecież nie wie, z jakiej przyczyny. Lilit pragnie, żeby ją przyjął do domu i uwolnił od nędznego murzyńskiego żywota. Lilit słyszała o massa i ich chere amie i wie, że ładniejsza jest od każdej z pola i ze służby domowej. Boleje, że nie ma czarnej kobiety, co mogłaby ją poduczyć w tych sprawach. Przy obieraniu ziemniaków Lilit duma, że w zasadzie czarnej dziewczynie nie wolno dumać. Naprzód wzięła na cel panią, ale pani się w głowie pomieszało i nazwała ją kupą czarnego łajna. A gdy podpity massa rozsiadał się w kuchni i śmiał sam do siebie, Lilit zaczynała na niego patrzeć nowymi oczami. Odrobinę więcej cukru, skarbie – wystarczy, że to powiedział, a czepiła się ostatniego słowa na cały ranek i nieważne, że potem nazwał ją durną czarną cipą, bo za długo się guzdrała albo herbata wyszła za gorąca. Lilit patrzy z okna w kuchni, jak massa dosiada czarnego konia (biały jest na niedzielę) i jak brudzi sobie bryczesy, gdy kładzie się pod drzewem obok kwietników, omawiając z Robertem Quinnem sprawy białych ludzi. Lilit patrzy, jak massa bez przerwy zdejmuje koszulę. Pierś mu faluje w chwilach
śmiechu, sutki otoczone pysznym różem jak u czarnucha paskudną czarnością. Lilit widzi jego uśmiech i myśli, że nic złego nie może wyjść z tych ust. Lilit nie widzi, że gdy massa rozmawia z Robertem Quinnem, w tym czasie z ich rozkazu niewolnik batoży młodą niewolnicę za to, że skradła cukier, by go sprzedać na targu w niedzielę. Dziewczyna zakneblowana, żeby nie rozdzierać ciszy wrzaskami. Lilit widzi drogę, która wywiedzie ją z ciężkiego żywota, ale nie wie, co powinna zrobić. Dawniej Kirke wyczytałaby wszystko z jej twarzy i jednym uderzeniem wybiła z głowy takie płoche dumanie, ale nie żyje. Lilit zamyka oczy, rozdziela własny mrok od mroku piwnicy, oddycha głęboko, próbuje przywołać, jak pachnie massa Humphrey. I wtedy błyska myśl. Błyska znowu, aż serce dziko kołacze, skronie dudnią w uszach. Bystry czarnuch wie, że po każdym tak musi być szybkie nie. Tego ranka nie ma wypadu do miasta i nie ma powrotu. Lilitowe myśli dzikie i ta dzikość ją przepełnia. Dziewczyna czeka chwili, aż Homer nie patrzy, i wtedy pędzi do sieni. Troje drzwi na lewo to komora bieliźniana. Za półtora miesiąca zbliżał się bal noworoczny. Lilit nie wolno być na piętrze, ale co tam, chwyta pościel z komory. Idzie całą drogę aż na piętro, gdzie sypialnia massa, a z dworu dobiega ujadanie psów jak jeszcze nigdy. Lilit idzie dalej, widzi otwarte drzwi i zagląda w sekundzie, gdy massa Humphrey wyskakuje z łóżka i pędzi do okna. Ciało ma szczupłe, chude w kończynach, alabastrowo białe na piersi, w pasie i biodrach. Odwraca się, żeby chwycić portki, i wtedy jego członek dynda, dyn-dyn, jakby chciał sam wrócić do okna. Członek massa wisi nisko, jak na poincianie, co rozkwitła płomiennie jak rude włosy na jego głowie. Wciąga portki na goły zadek. Psy ujadają głośniej. Lilit upuszcza zawiniątko, żeby chwycić buty, zapominając, że ułożyła sobie sukienkę, by cycki pchały się w oczy jak owoce na targu. Jej cycki wyszły jako pierwsze, ale czuje, że teraz innych kobiet prześcignęły ją mocno. Szkoda, że nie ma buraka, by sok wetrzeć w wargi i policzki. Massa Humphrey wyrywa jej buty i wzuwa. Psy coraz zajadlejsze. Lilit rozgląda się za koszulą massa i wtedy pochłania ją widok wielkiego łoża zajmującego środek pokoju, z czterema słupkami z ciemnego drewna sięgającymi sufitu, co wiruje i wiruje z nagim aniołkiem. Gdy w końcu opuszcza wzrok, massa Humphrey przebiega obok i znika. Lilit skamieniała. Zgarnia upuszczoną pościel, teraz o mało nie skoczy. Stoi w pokoju, czeka,
jakby chciała czegoś od łoża. Nie słyszy, że psy ucichły, słyszy nowy hałas. Odgłos, który nigdy dotąd nie rozbrzmiewał we dworze, śmiech kobiety. Ta kobieta znów się śmieje. Lilit wychodzi z sypialni massa, idzie ku schodom, stamtąd widać wejście. Przy drzwiach Homer. Na podwórcu czarny coupe mieszczący czwórkę pasażerów, z negrem na koźle ubranym w zieloną liberię i dwoma siwkami w zaprzęgu, spłoszonymi ujadaniem. Massa Humphrey zbiega po schodach i odgania psy. Potem uspokaja konie. – Bogu dzięki. Głos młodej białej kobiety. Massa mocno zdumiony, bo w Montpelier nie bywają tacy goście. – Już myślałam, że rozszarpią mnie te piekielne brytany. A przecież byłam taka grzeczna. Massa Humphrey ogłupiały. Lilit widzi tyle co nic. Homer idzie na górę do pokoju massa. Lilit patrzy na wejście, to jej nie dostrzega. I wtedy kobieta w powozie woła: – Panie Wilson! Widzi gołą rękę zaofiarowaną do pomocy. – Dalibóg, lordzie Wilson, nie powinnam się pokazywać w towarzystwie mężczyzny w tak nieprzyzwoitym dezabilu! Massa się rozgląda, bo nie wie, kogo kobieta ma na myśli. – Pani – bąka, spoglądając na swoje portki zapięte rzetelnie i wciśnięte w buty, co ledwie wczoraj błyszczały glansem. – Powtarzam, panie, dama z rodu Roget nie powinna wpaść w ręce człowieka bez koszuli, choćby był dżentelmenem albo za takiego uchodził – odpowiada kobieta, wciskając się na powrót głęboko w powóz. Lilit widzi Homer schodzącą z piętra, zdziwiona, skąd się stara wzięła na górze. Massa Humphrey prycha i dycha, i robi się czerwony. A potem się uśmiecha, bo słyszy chichot w powozie. Homer, bądź łaskawa przynieść mi koszulę i surdut, woła, ale Homer już u drzwi, z białą koszulą, halsztukiem, połyskującym zielonym surdutem wzorzystym w żółte kwiaty i jego ulubionym płaszczem, co jest granatowy i błyszczy, i opada do samej ziemi, i rozpościera się w pochodzie jak skrzydła. Massa Humphrey odziewa się
przed powozem, a kobieta wewnątrz wciąż chichocze. – Tysiąckrotne przeprosiny, pani. Ufam, że teraz prezentuję się niebo lepiej – mówi i składa głęboki ukłon, uśmiechnięty jak mały chłopiec. – Ledwie odrobinę – odpowiada kobieta i wysuwa dłoń. Dama jest wystrojona w szeroki niebieski czepek i kremową kokardę pod szyją. Niektóre kosmyki wyrywają się na świat, kręcone i żółte. Suknia dobrana pod czepek, niebieska o krótkim rękawku, z niskim dekoltem, aby ukazać łono. W stanie przewiązana kremową wstęgą i szeroka jak butelka winiaku. W Montpelier nie widziano niczego tak ślicznego, odkąd ojciec Jacka Wilkinsa wrócił zza mórz z trzema pawiami. Dama wachluje twarz. Twarz drobną jak filiżanka, okrągłą jak serce, z policzkami wyżej niż u starszej pani. Dwie czerwone wargi i oczy, i ziemista cera. Massa Humphrey już prowadzi ją ku domowi, gdy nagle wszyscy słyszą kaszel dochodzący z powozu. Do schodka kuśtyka stara kobieta ubrana całkiem na czarno. – Okrutnikiem jesteś, panie Wilson, bo nie zaszczyciłeś uwagą mej szaperon – mówi kobieta. – Szaperon? – Chyba nie spodziewałeś się, że dama samotnie przyjedzie do domu dżentelmena? To byłoby niewybaczalne. Massa każe jednej ze służby pomóc szaperon, która wygląda niezbyt szczęśliwa, że dotyka ją czarnucha. Dama, która jeszcze przed śniadaniem zjechała do Montpelier, nazywała się panna Isobel Roget. Wyraziła ubolewanie, że zjawiła się tak wczesną porą, obwiniając za to tego tłuka stangreta, bo mylnie ocenił odległość z Coulibre. Panna Isobel dodała jeszcze, że przybyła, żeby ulżyć massa w jego udręce. Okazało się, że wszyscy słyszeli o głośnym noworocznym balu u Wilsona, podobnie jak słyszeli, że starsza pani Wilson niedomaga ostatnio. Na Boga, pomóc w takiej sytuacji to powinność damy, powiedziała panna Isobel. Gadano, że nowy gubernator George Nugent spodziewa się dostać zaproszenie, a jego żonę, lady Nugent, zaiste trudno czymkolwiek ukontentować. Panna Isobel powtórzyła, że to jej powinność jako damy, sąsiadki i przyjaciółki, aby przyjść z odsieczą. Massa Humphrey w konfuzji, ale nie znalazł żadnych słów przeciw niewieściemu rozumowaniu.
– A zatem postanowione – stwierdziła panna Isobel. Lilit miała dość czasu, aby przyjrzeć się kobiecie. Ona córka pana na Coulibre. Massa Humphrey wdzięczny damie, ale długi już czas żyje po wyspiarsku i przywołanie w sobie dżentelmena z trudem mu przychodzi. Odtąd panna Isobel przyjeżdża do Montpelier każdego dnia. Bal się zbliżał, mnóstwo było więc do zrobienia. Nienawiść Lilit sięgała gorączki. Próbowała ułożyć sukienkę, żeby odsłonić więcej łona, ale od przybycia panny Isobel massa Humphrey powściągnął nocne hulanki. Niedługo potem w ogóle przestał przychodzić do kuchni, przez co Lilit zyskała sposobność poczuć, jak mocno nienawidzi swojej samotności. Jednego ranka usłyszała hałas na górze, więc pobiegła, a tu widzi Roberta Quinna siedzącego w pojedynkę za stołem, zapatrzonego w poranne niebo, może być, że w oczekiwaniu. Całą noc czesała włosy, żeby proste były, ale pozostały murzyńskie, same się kędzierzawiły. Wróciła do patrzenia na siebie w srebrnej tacy. A teraz złapała pościel, czego nie winna była robić, i pognała na piętro, weszła do pokoju massa wiele za wcześnie, jak miał się dopiero budzić po nocy. Wiedziała, że spał będzie golutki, jak go Pan Bóg stworzył. Wiedziała, że niektóre białe kobiety mają to za zgorszenie. Akurat się budził, gdy Lilit weszła z naręczem pościeli i łonem wystawionym jak na handel. Massa wyminął ją i ruszył do prewetu. Widziała, jak jej nie widzi. Patrzyła, jak się otrząsa i wraca do pokoju, wciąga portki, zastyga, ściąga i woła do Homer, by przyniosła mu świeże odzienie godne dżentelmena oczekującego gościa. Homer zjawia się i wymija Lilit, jakby też jej nie widziała. Podchodzi do garderoby, co większa od izb niewolników, i wyłania się ze spodniami w ciemnej zieleni i brązowymi butami, co sięgają po kolano. Pomaga massa wdziać białą koszulę i halsztuk. Potem czas na surdut. – Czy to przypadnie do gustu lady Isobel? Homer patrzy wprost na Lilit. – Mie się widzi, że wielce przypadnie, massa – odpowiada. Massa Humphrey pociera się po brzuchu i warczy jak zwierzę, a Homer mówi: panna Isobel rychło tu będzie, proszę się więc zachowywać, jak przystoi dżentelmenowi. Massa śmieje się z Homer i przestępuje próg, płaszcz trzepocze jak wielkie niebieskie skrzydła. Homer patrzy na Lilit.
Lilit kładzie pościel na czerwonym fotelu przy wejściu i wychodzi. Odtąd czuwa co noc, czekając na pełny księżyc. Ten niezwykły pełny księżyc, duży i złoty, i ciężki, zawieszony nisko nad Górami Błękitnymi. Gdy wreszcie się ukazuje, dziewczyna wybiega chyłkiem na trzcinowisko. Ale wtedy przypomina się jej, że czas żniw i wiele negra będzie przy pracy. No to rusza na ścierniska, ale tam jeszcze trzcina mało odrośnięta. Miejscami tylko cień daje schronienie. Lilit próbuje nie myśleć o batowych. Biała sowa hu-hu frunie w górze, tak straszna, aż dziewczyna pada na ziemię mokrą od rosy. Już ma krzyknąć, ale się wstrzymuje. Patrzy w siebie i myśli o głosach w pieczarze, której nikt za dnia nie znajdzie. Myśli o Górach Błękitnych, co się zaczynają na granicy majątku. Stara się rozumować, jak Homer by rozumowała, chce mieć jej pomyślunek. Homer biegła nocą przez dziką dżunglę jak negr niepotrzebujący oczu. Lilit duma o ciemności, duma o ślepocie. Jak patrzy ślepa kobieta. Bufu-bufu Backra jedzie przez busz. Lilit biegnie, oby we właściwym kierunku. Coraz szybciej i szybciej i zdaje się jej, że w piersi bije jej własny bęben. Ale łomot serca i ten rytm się rozchodzą w dwie strony. Tamto dwakroć szybsze i dudni łoskotem. Lilit czuje bębnienie pod stopami, dźwięk rośnie. Bębnienie i szczęk. I nagle znikąd rżenie. Lilit przyśpiesza, chce krzyczeć. Tętent głośniejszy i bliższy, choć dziewczyna biegnie najszybciej. Chce skoczyć głębiej w trzcinę, ale donośnie galopujące kopyta są już za plecami. Potem pamięta tylko cios, ostry i mocny, uderzenie w tył głowy i świat pociemniał. Bufu-bufu Backra jedzie przez busz. Ptak w zaroślach woła kwa, kwa, kwa i Lilit się budzi. Mruga i mruga, i za każdym razem coraz dziwniejsze jest to, co widzi. Cienie tańczą na ścianie, tak przerażające, że dziewczyna się zrywa i chce umykać, ale potyka się na drewnianej podłodze.
– Dokąd to, panienko? – pyta mężczyzna, a głos brzmi, jakby należał do Boga albo diabła. Oczy jeszcze się nie ocknęły. Ręce drżą, lada chwila wybuchnie płaczem. Obraca się, ale nie widzi nic znajomego. Tylko dwa czerwone fotele, jak w oranżerii, ale to nie jest dom massa Humphreya. Izba mniejsza, w każdym kącie mebel. Na widok zwierzęcego łba przebijającego ścianę Lilit krzyczy strwożona. – Ani krzty w nim życia, zapewniam. Sam go zdjąłem niedaleko Przylądka Dobrej Nadziei – mówi tamten i rzuca orzechem, który odbija się od lwiej głowy i pada na podłogę. Lilit zastyga. Słyszy chrupanie. Obraca się przy ścianie obok obrazu białego mężczyzny, kobiety i dwóch chłopców z psem. Obok drugiego obrazu mężczyzny, co wygląda jak Jack Wilkins, obok okna wysokiego jak sam pokój, okrągłego u góry jak sam księżyc świecący na dworze, obok, idąc w koło dwóch foteli, obok starego zegara ku stołowi, co za duży na tę izbę, ku stołowi, co na nim siedzi Robert Quinn z podciągniętymi nogami. – I co tak hulasz sama po nocy? O tej porze nawet diabli śpią. Lilit wie, kiedy najmądrzejsza odpowiedź gorsza od milczenia, zwłaszcza u białych ludzi. W tyle głowy tętni ból wykrzywiający usta. Robert Quinn nie spuszcza jej z oka. Inaczej jak massa, kiedy przypatruje się niewolnicy, z uniesioną lewą brwią, głową przekrzywioną jak u ciekawskiego psa. Czarne buty Roberta Quinna oblepione błotem, a jednak zagarnął nogi na stół, ręce splótłszy na kolanie, lewa ściska prawy nadgarstek, w prawej orzechy. Włosy u niego czarne jak noc i długie, ale oko jaśniejsze niż u massa, jasne tak bardzo, że czasem zdaje się gałek pozbawiony. Przez to Lilit jeszcze więcej się boi. – A jak ci na imię, miła? – pyta Robert Quinn. – Odpowiadaj. – Lilit, śniepanie. Wołają mie Lilit. – Kto cię tak nazywa? – Wszystkie. Jak się rodziłam, imię już czekało. – Osobliwe imię jak na takie miejsce. – Tak jest, massa. – Dziwne, to mam na myśli. Dziwne. Rozumiesz mnie?
– Tak, massa. – Nic nie rozumiesz. Tylko się boisz mnie rozgniewać. – Tak, ma... – Dość. Nie jestem twój massa. Robert Quinn zamieszkuje teraz w nowych kwaterach, to chata mniejsza niż Jacka Wilkinsa, nie stoi nawet dwadzieścia prętów ode dworu. Niejeden raz domowe negry słyszą, jak klną we dwóch z massa Humphreyem, rozprawiając o karaniu niewolników, jak massa Humphrey mówi, że Robert Quinn za łagodny, jak Robert Quinn odpowiada, że to iście zacne słowa w ustach kogoś, kto nie może patrzeć na chłostę z lubością przez się zaordynowaną. Ale massa Humphrey i Robert Quinn za bliscy sobie, jak złodziej ze złodziejem, żeby spór o batożenie miał ich poróżnić. Ale teraz między nimi dwoma dystans i jedna nowa okoliczność w ich wspólnych sprawach. Panna Isobel Roget. Jeden z domowych negrów słyszał, jak powiedziała do massa, że tak serdeczna komitywa dwóch kawalerów może się wydawać niewłaściwa. – Myślałem, że wszyscy tutejsi czarni mają greckie imiona – zwrócił się teraz Robert Quinn do Lilit. – Ponoć ojciec Jacka Wilkinsa miał pewną predylekcję do antycznej tragedii. – Massa? – Zapewne jesteś wyjątkowa. A może to Jack Wilkins nadał ci imię? Mamusia żyje? – Nie wiem, śniepanie. – Jak to nie wiesz? Jak można nie wiedzieć? Sprzedali ją? Mówże. – Nie wiem, śniepanie, gdzie mama. – A twój ojciec, tatul? – I tego nie wiem, massa. – Nie nazywaj mnie tak. Panie Quinn wystarczy. A nawet Quinn. Dasz radę? – Proszę, nie, massa. Robert Quinn wzdycha. Lilit myśli, że dostanie baty za bieganie po nocy. Zastanawia się, co czuć pod kańczugiem i czy jaki chłopak będzie ją chciał
z bliznami na plecach. Robert Quinn patrzy na nią, jakby pierwszy raz widział czarne ciało. – Takie oczy jak twoje to można mieć tylko po dwóch ludziach w tym majątku, czyż nie tak? – pyta. – Ja nie... – Nie wiesz. Niech mnie szlag, jak któryś z was, morusów, w ogóle na czymś się wyznaje. Prócz Homer. Bądź łaskawa mi przypomnieć, dokąd się wybrałaś o tak późnej porze, że biegłaś wśród trzcin, jakby cię sam diabeł gonił? Chyba nie zamierzałaś zbiec, hę? – Nie, massa, nie! Lilit spuszcza wzrok i widzi odrąbane palce, krew tryskającą ze stóp. Mruga i palce wnet przyrastają. – To dokąd? Nie wie, co odrzec. Wie tylko, że lepiej coś powiedzieć, niż jakby on coś zrobił. Poobcina jej palce, jak uzna ją za zbiega. Na chłostę skaże na pewno. Patrzy na niego, on patrzy na nią. Lilit to dziewczę i myśli jak dziewczę. Zastanawia się, czy powinna podeprzeć stan, żeby cycki wypadły na wierzch. Zastanawia się, czy on zaraz ją wybatoży. Może być, że zaczeka do rana i zwoła wszystkich na oglądanie. Lilit zastanawia się, dlaczego biegła polem. – Szukałam Homer – odpowiada. – Homer? Zbity z pantałyku jestem, po stokroć zbity z pantałyku. To wszystkie czarnuchy hulają po nocy? Gdybym wiedział, że z was takie łaziki nocne, to i domowych posłałbym do roboty na pole – mówi Robert Quinn, zanosząc się śmiechem. – Dlaczego myślałaś, że Homer lata wśród trzcin? Gdy ostatnio ją widziałem, wciąż służyła we dworze. – Tak, massa. – Co masz z nią za konszachty? – Massa? – Dlaczego jej szukałaś? – Ja... – Ty... – Mie... och... – Jeśli próbujesz się ratować przed chłostą, to fatalnie ci to wychodzi.
– Błagam, massa, już nie będę. – Och, tego jestem pewien jak mało czego, rzecz w tym, że niepokoi mnie, i to niepokoi wielce, to całe bieganie i schadzki morusów po nocy. Knujecie coś we dwie? – Nie, massa, błagam. Robert Quinn zeskakuje ze stołu. Lilit serce skacze do gardła. Robert Quinn rusza ku niej. Lilit się cofa, aż już się cofnąć nie może. Plecy wbite w drzwi. Robert Quinn podchodzi, twarz przy twarzy, aż czuć jego oddech. – Do czego się zmawiacie, czarnuchy domowe z Montpelier? Lilit myśli o tym, jak pali ogień. Plecy ją swędzą, jakby już wołały z bólu po chłoście. Robert Quinn podnosi rękę do jej twarzy, Lilit chce krzyknąć, ale głos grzęźnie, nim opuści usta. Robert Quinn dotyka jej czoła. – Masz krew – mówi. – Potłukłaś się chyba przy upadku. Przepraszam, ale skąd miałem wiedzieć, kto lub co biega po nocy? Oczy ma takie jasne, jasnoszare. Lilit próbuje nie okazać wstrząsu, że biały składa przeprosiny czarnej dziewczynie. – Zaiste, powinnaś dziękować Bogu. Patrzy na niego ogłupiała. W głowie wciąż ją łupie. – Tak, winnaś dziękować Bogu miłosiernemu, że ten biały, który cię dopadł, to ja. Ostatnio straciłem zapał do krzywdzenia Murzynek. Co się rozchodzi o twój sekret, może go zachowaj? Tak będzie dla mnie ciekawiej. Odejdź teraz. Lilit ogarnia się i biegnie do drzwi. – Lilit – mówi on, a ona przystaje. – Od dziś będę miał na ciebie oko. Obyśmy się dobrze zrozumieli. Biegnie do dworu. Nazajutrz rano już jest na nogach, uwija się w kuchni, tak pilnie, że zwraca uwagę Homer. Nie do pomyślenia, chyba zasnęłam czarna, a zbudziłam się biała, skoro tak próbujesz mi się przypodobać, mówi stara i chichocze. Pozostałe czarnuchy w kuchni też chichoczą przy gotowaniu śniadania. Lilit śmieje się z nimi, ale potem szybko się odwraca i pracuje dalej. Homer każe jej iść po jaja do kurnika. Gdy Lilit przechodzi przez drzwi, Homer szepcze: – Następnym razem słuchaj przestróg.
Dziewczyna patrzy na nią bez zrozumienia. Wychodzi na dwór, ale zza rogu wypada wóz, jakby pioruny biły, więc zeskakuje z drogi. Wóz pełen czerwonych, zielonych, niebieskich i fioletowych kwiatów. Zatrzymuje się, a negra z lejcami odwraca głowę i patrzy na Lilit. Gorgona. Gorgona się uśmiecha jak sam diabeł. Mówi coś bez mówienia, ale Lilit słyszy to głośno jak bicie dzwonu. Bufu-bufu Backra jedzie przez busz.
9
S
zalony czarnuch Tantal skonał. Własną nogą się ukatrupił. Nie pozwolił nikomu tknąć stopy, chociaż ropa się z niej wylewała i gdzie poszedł, zasmrodził miejsce jak trup. Dlatego w końcu zamknął się w chacie. Gorączka go pali. Taka mocna, że obłęd wraca i Tantal zaczyna mówić rzeczy, za które massa powiesiłby go bez zwłoki. W końcu nawet czarnuchy się skarżą, więc jednego wieczora Robert Quinn idzie do Tantala w długim granatowym surducie ze lśniącym lampasem, jakby gotował się na morze. Za każdym razem jak Tantal zaśnie, budzi go zgniła stopa. Otwiera teraz oczy i widzi Roberta Quinna. – Szatan! Szatan! Precz mi z oczów, szatanie! – Psiakrew, człowiekiem jestem! – krzyczy Robert Quinn, ale Tantal dalej go diabłem nazywa. Tantal mówi: biały człowieku, biały człowieku, pomiot jesteś szatana w kajdanach jego pożądliwości. Robert Quinn unosi laskę i zadaje cios. Tantal skamla z bólu i zadziera płótno. Robert Quinn o mało nie pada na ten widok. Patrzy na ruszającą się Tantalową stopę, a to ruszają się larwy. Robert Quinn ma się za twardego irlandzkiego sukinsyna, co nigdy w życiu nie dostał nic za darmo, ale łapie się za brzuch i wymiotuje, a jak już nie ma czym, zgina się wpół i charka, jakby coś jeszcze miało z niego wytrysnąć. Niedługo potem Robert Quinn chadza ze swoich kwater do kuchni jak nawiedzony. Na widok Tantalowej stopy rozchorował się na brzuch, a kilka dni później chory naprawdę. Najpierw kaszle, potem kicha, w końcu nachodzą go dreszcze, choć noce gorące jak w piekle. Idzie znękany w koszuli nocnej do kuchni, widzi światło księżyca padające przez okno na beczkę z wodą stojącą przy kontuarze. Robert Quinn wsadza do niej całą głowę. Prostuje się, woda spływa mu po twarzy, a on dostrzega cień, co mu się przypatruje. Chwyta za garnek, ale wtedy widzi, że cień ma kobiece kształty.
– Kurwa mać, czy morusy w Montpelier w ogóle nie śpią? Czego szukasz o tak nieludzkiej porze, Homer? Gdy wraca następnej nocy, Homer już czeka. Siedzi na zedlu przy stole. Wypij to, panie, mówi i przesuwa kubek w jego stronę. Robert Quinn namyśla się przez chwilę, w końcu chwyta kubek i podnosi do ust. Od razu wypluwa wszystko i wrzeszczy, że podła z niej wiedźma, że zadała mu truciznę. Chce ją pochwycić, ale ona siedzi tak nieporuszona i cicha, że biały się hamuje. Homer wstaje, podchodzi do pieca i znów napełnia kubek. Taki napar niełatwo zrobić, mówi. Jak ten łyk też pan wypluje, to więcej nie będzie. Robert Quinn patrzy na nią przez długą chwilę. – A wystygły nie pomoże – dodaje Homer. Robert Quinn pije i pociera gardło. – Niech cię szlag, jeśli... Nie kończy i idzie na kwatery. Nie wracał długi czas. Od chwili, jak zobaczył Tantalową stopę, opanowało go coś dziwnego, w oczach ma mrok i głos cichy. Massa Humphreyowi to nie w smak. Pyta go, czy przypadkiem nie za mocno interesuje się jakąś czarną dziewką, a jeśli tak się sprawy mają, to kim jest ta nieszczęsna panienka? Ale Robert Quinn nie upodobał sobie żadnej negry. Czarnuchy widziały to już u białych, jak sobie taki uzmysłowi, że nie przypada mu do serca woń krwi. W olearni dopadają chłopaka, co upycha sobie cukier do portek, ale Robert Quinn nie pozwala go batożyć, nie będzie ani jednej rózgi. Grozi mu, że następnym razem go ukatrupi, ale nie tyka palcem. Ludzie za mało mają lat, żeby pamiętać ostatni raz, co przy takiej sposobności nadzorca był pobłażliwy. Tylko Homer pamięta. Robert Quinn czasem jada z nią wspólnie w kuchni. I wszyscy prócz niego widzą to jako mocno dziwne. Potem jednego ranka Tantal skonał. Nieżyw dla wszystkich prócz jednego człowieka. Homer wie prócz kogo. Noc skrada się potajemnie jak wiedźma. Brak księżyca, coby rozjaśnił kuchnię. Ale on już zna drogę. Homer czeka na niego przy stole, z kubkiem parującego naparu z podagrycznika. Matka massa Humphreya wychodzi z pokoju, bo myśli, że wypadły jej urodziny. Homer odpowiada, że to było przed pół roku, i prowadzi ją z powrotem na górę. Panna Isobel mówi massa Humphreyowi, że są takie
zakątki, gdzie jego matka może zaznać spokoju. Nakłoniła go już do zakupu nowych dekoracji, a teraz każe krawcowej szyć liberię z błękitną lamówką dla służby. Panienka Isobel wybiera nowych spośród niewolników, co będą usługiwać na balu. Lilit nie ma wśród nich, więc Lilit ciska ziemniakami w ścianę. – Co, do diabła? – pyta Homer. – Jakże? To biała ślepa, ślepa jest? – Chyba tyś ślepa, jak ci się zdaje, że możesz się tak zachowywać w domu massa. – Pysk mój w brodawkach? Zezowata ja? Gruba krowa jestem? Nikt nie umie tak gadać z białymi jak ja. Inne czarnuchy w kuchni patrzą na Lilit. Niektórzy się śmieją. Ona to widzi. – Macie z czego rżeć, czarne śmierdziele? – Może i z nas śmierdziele, ale my wybrani, a ty nie – odpowiada Andromeda. – Lepiej poniuchaj się pod pachą – dodaje ze śmiechem. – A ty sobie cipsko skisłe poniuchaj! – Będzie tego, Lilit! Myślisz, że ci się cośkolwiek od pani należy? – Ale mi ona wielka pani. – A ty? – Ona będzie... – Mówię ci, pohamuj się, cholernico. Głupi bąk ciągle z ciebie. – Jakbyś sobie zrobiła jakiego, przestałabyś mie tak nazywać. Ale nie zrobisz, bo cipę masz suchą jak wiór. Homer milczy przez chwilę. Wreszcie otwiera powoli usta. – Myślisz, że dasz w mowie radę dorosłym, smarkata? Gotowaś na taką wyprawę? Podumaj dobrze nad odpowiedzią. Bo się niektórym pozapominało, że ja tu najpierwsza kurewska czarnucha! A teraz obieraj mi dwa kartofle i nie zadzieraj więcej ze mną. – To niesprawiedliwość. – Wszędzie i zawsze niesprawiedliwość. Czarnaś, głupia dziewucho, to będziesz tak miała – odpowiada Homer.
U Lilit podejrzenie, że Homer chciała przytrzeć jej nosa, bo nie lubi, jak który czarnuch chce się wybić nad swój stan. Mówi, że jak byłoby po myśli Homer, to od dawna cięłaby trzcinę na polu i uciekała przed polowymi, co im się sprzykrzyło chędożyć krówska. Homer milczy. Lilit odczekuje, w końcu idzie do niej i mówi, że chce przyjść na wieczorne spotkanie. – A co, my nagle combolo? – pyta Homer. – Czego ja gdzieś z tobą mam chodzić? – Chcę pójść z wami. Chcę się spotkać z innymi kobietami, chcę się uczyć – odpowiada Lilit. – Uczyć? A ja myślałam, że już wszystko wiesz. Czego chcesz się uczyć? – Chcę ja użyć tego, co mówisz, żeby stać wyżej od innych bab. – Głuchaś? Są trzy rzeczy, co ich nie cofniesz. Jedną z nich słowo wymówione. – Nie będę cię błagać, jak tego chcesz. – Ja nic od ciebie nie chcę. Wczoraj pogrzebali Tantala. Zaraz obok, gdzie Kirke leży. – I? – Nie skapniesz ani jednej łzy? Nawet nosem nie zachlipiesz? – Nie dbam o tego szalonego czarnucha. – Szkoda wielka, bo to był jedyny czarnuch tutaj, co dbał o ciebie. Homer wychodzi. Bal zbliża się milowymi krokami, a Lilit nijak nie umie zamknąć jadaczki. Kipi w niej, Homer to widzi i czeka. Dzień w dzień Lilit powtarza, że ta kaleka Andromeda nie radzi sobie z porcelaną, że Dydona nie umie nawet wody zagotować, że Pallas nie może przebywać wśród backra, bo wonie, jak wonie. Ciągle wskazuje, która niewolnica ma za dużo krostów, która za gruba, która za chuda, która chodzi po kaczemu, od której czuć, jakby pipy nie myła, i która wygląda jak najpospoliciejsza czarnucha. Lilit mówi, że lepszy z niej lokaj niż z Apolla i Chirona, choć Homer opowiada, że tych dwóch pani sama instruuje. Homer dodaje jeszcze, że skoro sprawa dla niej tak bolesna, to powinna się zwrócić do nowej pani. – Na Montpelier nie ma pani. – Widzicie ją, ty nią na pewno nie jesteś. Drugi raz ci to mówię –
odpowiada Homer i patrzy tak długo, aż dziewczyna odwróci wzrok. I zejdzie do piwnicy. Gdy Lilit stanęła przeciwko kobietom, co spotykają się w pieczarze, Homer zaniechała uczenia jej liter. Lilit syczy i mówi, że nikogo nie potrzebuje, ale samotność gorsza od nocy w chacie Kirke. Wszyscy ją znienawidzili, a skoro tak, ona ich też nienawidzi. I tak zdobędzie miłość, której chce. Wie to, odkąd zobaczyła obrazek ze śpiącą królewną. Już wtedy uwierzyła, że jednego dnia obudzi się z burzą złotych włosów. Nawet nie pamięta, jak jej oczy zrobiły się zielone, więc ma to za prawdę. Czary miały się dokonać we śnie. Ale czarne dziewczyny nie mogą spać długo. Patrzy na nowego massa w surducie, spodniach i butach i idzie spać, czekając, by ją zbudził. Nikomu o tym nie mówi, więc nikt jej nie powie, że postradała zmysły. Inaczej niż dobry czarnuch, Lilit nie przyjmuje rzeczy, jakie są. Kilka dni przed Bożym Narodzeniem obchodzi dom na tyłach, choć Homer przestrzegła ją, że batowi czyhają. Robert Quinn widzi ją, ale nie zatrzymuje. Ona czuje na sobie jego wzrok przez całą drogę aż do nagiego pagórka, a tam obchodzi stok i znika mu z oczu. Idzie dalej, do rzędu za rzędem ślicznych kwiatków i niskich drzew gotowych, by je posadzić w ogrodzie massa. Czekają pod szerokim dachem krytym strzechą i zatkniętym na czterech słupach. Kwiaty i sadzonki prawie zupełnie kryją kobietę, co podlewa wodą. – Zuchwała czarnucho, z dziupli ci czuć aż tutaj – mówi baba, nim jeszcze się odwróci, a Lilit ściska w dłoniach kraj sukienki i stara się nie okazać lęku. Teraz baba mierzy ją wzrokiem od stóp do głów i syczy: – Jak tam ulubiona negra naszej pani, dostałaś już jaką specjalną robotę? Gorgona wstaje, podchodzi do trzech kwiatów w glinianych donicach i nalewa wody. – Róża – mówi. – Moje roślinki. Piękne jak suknia, ale potrafią pokłuć, aż się posrasz z boleści. Jak niektóre baby. – Ja nie... – To po coś przyszła? Coby się zaprzyjaźnić? Ja się z nikim nie przyjaźnię. Widzisz te kwiaty? One jedne na całym świecie potrzebują dotyku delikatnej ręki, takiej, co nie umie zabić. Dlatego biali nie umią dbać o kwiaty, zabijają wszystko, czego się tkną. Nawet tatul Jack.
– Tatul Jack? Wołasz na niego tatul? Ja... – Czego ty chcesz, czarnucho? Po spotkaniu z Gorgoną Lilit wraca do piwnicy i ogląda drugą sukienkę, co trzyma w węzełku i używa jako poduszki. Znajduje dwa kolczyki, które skradła, a które Kirke dostała od Jacka Wilkinsa. Lilit idzie do kuchni, do kobiet, co już szykują obiad, bo panna Isobel dwa dni wcześniej mówiła, że przesoliły, i massa Humphrey przyłożył Pallas i kilku innym. Lilit patrzy na Andromedę, łuskającą niklę na kontuarze. Znajdź sobie coś do roboty, mówi Homer. Lilit bierze garnek z wodą i idzie tam, gdzie stoi Andromeda. Gdy już jest blisko, potyka się, garnek z wodą frunie w powietrze i spada Andromedzie na plecy. Baba krzyczy i upada, Lilit też krzyczy, przeprasza i szarpie ją, żeby pomóc wstać. – Ty łamago! Głupi cipoworze! Zniszczyłaś mi sukienkę! – Wreszcie się trochu przeprała! – woła jeden z chłopów i wszyscy w śmiech, tylko nie Homer. – Pallas, wytrzyj to, a ty, niezdaro, przynieś więcej wody. Backra nie będzie czekał na czarnuchę – mówi. Lilit wychodzi i stawia wiadro tuż za drzwiami. Rozgląda się, ale Robert Quinn przepadł. Znów okrąża dom od strony pagórka i idzie do składu kwiatów. Gorgona na nią czeka. Z lewej kieszeni Lilit wyciąga dwa kolczyki, a z prawej kępkę włosów Andromedy. Ludziom się widzi, żeś jasna jak twoje źrenice, ale ty czarniejsza jak najczarniejsza noc, śmieje się Gorgona. Lilit nie patrzy. Potem zielone oczy napotykają zielone oczy. Jutro, mówi Gorgona. Następnego dnia Lilit budzi się z gorączką, błyska jej myśl, że dała się oszukać. Idzie na górę, patrząc, jak słońce wpada przez okno i grzeje ją w twarz. Wie, jaka z tej Gorgony podła suka, żałuje, że się z nią zadała. A potem słyszy krzyk. Ten krzyk budzi wszystkich, ale Lilit pierwsza dobiega do kwater. Szybko zakrywa dłonią rozdziawione usta. Córka Andromedy patrzy na matkę, leżącą na macie, krzyczy. Usta Andromedy kaszlą krwią. Oczy Andromedy płaczą krwią. Nos Andromedy dycha krwią. Sukienka Andromedy zadarta, spomiędzy nóg tryska krew. Andromeda wypluwa
jeszcze więcej i opada całkiem na matę. Miota się jak w napadzie gorączki, potem zastyga. Skonała. Jej córka wybiega na dwór, w końcu dopada ją Homer. Homer nie wchodzi do izby. Gdy Lilit się odwraca, Homer patrzy wprost na nią.
10
R
ozeszła się wieść, że córka Andromedy biega po całym majątku, krzyczy, chrypi, przewraca się i tarza po ziemi jak zwariowana gęś. Homer próbuje ją pochwycić, ale gdy dziewczyna widzi Andromedę, rzężącą śmiertelnie, i Lilit nad nią, wyrywa się i biegnie przez wychód, budząc wszystkich wrzaskami. Od skonania Andromedy nie ma godziny, a jej ciało już poczerniałe i sine, jakby leżała od wczoraj. Homer patrzy na Lilit. Lilit czuje to spojrzenie, boi się podnieść głowę. W izbie bezruch, aż nagle trup Andromedy podskakuje raz jeszcze i Lilit w krzyk. Homer podchodzi, ale trzyma się z dala od trupa, a Lilit odwraca się i ucieka, żeby jej nie dopadło. Córka Andromedy biega w koło przed dworem, robiąc ogromny rwetes. Robert Quinn wściekły, że wyrwano go ze snu, nawet nie wcisnął koszuli nocnej w spodnie, tylko idzie z muszkietem w garści. Ona wymachuje rękami i lamentuje, na jego widok rzuca się uciekać. On w pogoń. Wali ją kolbą w tył głowy. Dziewczynka pada na twarz. Quinn łapie ją za nogę i wlecze po ziemi, a wtedy nadjeżdża konno panna Isobel i spogląda z dezaprobatą. – Widzę, że zaloty nadzorców nie zmieniły się od pół wieku – mówi, ale Robert Quinn głuchy na jej słowa. Na tarasie pojawia się massa Humphrey i pyta: – Robby, co to za infernalne hałasy, na Boga? – Jedna wasza młoda niewolnica, panie. Obawiam się, że postradała zmysły. – Naprawdę? Co może być tego przyczyną? Quinn patrzy niżej tarasu i widzi Lilit biegnącą do drzwi. – Myślę, że rychło się dowiem – odpowiada. – Psiamać, druga?
– Słucham, massa Quinn? Robert Quinn okrąża zwłoki jak Homer, z daleka. Czerwonka przerazi każdego. Niektórzy sądzą, że w uśmierconym ciele więcej groźnej śmierci niż w żywym. Wnet martwa puchnie od gazów i tryśnie zatrutą krwią z ucha, nosa i pipy. Słyszało się, że ciała wybuchają i pochlapią ściany krwią i ropą. Quinn podchodzi bliżej, ale po namyśle robi krok w tył. Patrzy na trupa, patrzy na Homer. Słońce powoli wstaje, pomarańczowy blask wkrada się przez okno. Wtedy Quinn zauważa, że wdepnął w krew. – By to psi chuj – syczy i szura buciorami po podłodze, złorzecząc. – Niech Bóg nas ma w opiece, czerwonka przyszła do nas. Wedle mnie to już druga. Mylę się? – Że jak? – Pierwszą chyba wołali Kirke, prawda? Jej też się krew lała otworami. Słowo daję, jak żyję, nie widziałem tak okropnego obrzydlistwa. Co Lilit ma z tym do czynienia? – Słucham? – Dajże spokój, Homer. Widziałem, jak stąd wybiegła. Chciała złapać tę dziewczynkę? To córka tej tutaj, tak? – Tak, massa. – Straszne. Oglądać śmierć własnej matki. W dodatku śmierć z powodu takiej choroby. – Albo z większej jeszcze niegodziwości. Homer i Robert Quinn rozglądają się, jakby ogłuszeni jednym ciosem. Do izby wchodzi panna Isobel, a za nią truchta massa Humphrey niby ojciec za niesfornym bąkiem. Panna Isobel odgania go wachlarzem. – Panienko, to niewłaściwe miejsce dla osoby pani stanu. – Doskonale znam swoje miejsce, panie Quinn. Racz pan nie zapominać, gdzie jest pańskie. Panna Isobel daje krok przez próg. Tak daleko jej do strachu, aż pozostali czują strach. Śmiało podchodzi do trupa, powstrzymuje gestem massa Humphreya, bo ten chciałby doskoczyć. Przesłaniając nos wachlarzem, kopie Andromedę w stopę. Lilit w korytarzu niedaleko drzwi, boi się wejść, odkąd Robert Quinn spytał, czy ona w tym. Nie cierpi, że on ją przejrzał, boi się. Ze
swego miejsca widzi Homer stojącą nieruchomo i jak Robert Quinn i massa Humphrey chcą zaprotestować za każdym razem, jak panna Isobel podchodzi i kopie trupa. – Doprawdy, moi panowie, nie sądzę, by ona miała coś przeciwko. – Pani, nalegam, byś wyszła. Z czerwonką nie ma... – Z czerwonką? – powtarza głośno panna Isobel. – Niepodobna, aby wyspiarskie obyczaje były ci aż tak bardzo obce, panie Quinn. Nie urodziłeś się aby na Barbadosie? – Potrafię się poznać na cholernej czerwonce. – Robby – upomina massa Humphrey. – Skoro pan myślisz, że to cholerna czerwonka, to jesteś cholerny głupiec. – Wolnego, pani – mówi massa Humphrey. On i Quinn z czerwonym obliczem, ale może z innej przyczyny. Quinn spąsowiał, jakby chciał zaraz tupać. – Zaiste, mało pan wiesz o wyspiarskim życiu jak na kogoś, kto urodził się nieledwie negrem. – O pani, możemy więc zostać przyjaciółmi, skoro pochodzenie nasze tak podobne. Panna Isobel zasłania usta wachlarzem. Zerka na massa Humphreya, ale on zapatrzony na trupa Andromedy. – Pewien jesteś, że to czerwonka, Robby? Lilit spogląda na Roberta Quinna, a on spogląda na massa Humphreya, jakby wiedział, że ten pojęcia nie ma o czerwonce. – A jakże. – A ja twierdzę, że nie. To nie ma związku z żadną chorobą. A już na pewno nie z żadną znaną ignorantom, co o wyspiarskim życiu wiedzą mniej niż nic. Nieczęsto widziano, jak Homer podskakuje ze strachu. Odwraca się od tamtych trojga i chrząka. Lilit patrzy na Homer, która nie chce patrzeć, bo wszyscy na nią patrzą. Lilit wie, że winna się oddalić. Prędziutko, nim ją zobaczą albo stanie się coś bardzo złego. Trup Andromedy wstanie i plunie krwią w jej stronę, by ją wskazać. Znów zaczyna dygotać. Rozkołatane serce lada chwila wyrwie się z piersi. Panna Isobel powtarza coś dwakroć, jakby
wiedziała, że Lilit nie usłyszała za pierwszym razem. – To nie czerwonka, tylko obeah. Ta Homer wygląda mi na czarnuchę, co powie wam wszystko, co chcielibyście o tym wiedzieć, i jeszcze wiele więcej, czego wolicie nie wiedzieć. Quinn każe Homer zakryć trupa płótnem, potem odsyła dwóch chłopów ze zwłokami przez tylne drzwi. Powtarza massa Humphreyowi, że to czerwonka, ale massa już widział minę Homer na wspomnienie o obeah. Lilit widzi, jak on widzi, że dwie kobiety rozmawiają bez słów. Mężczyzna nie głupiec. Wie, kiedy dwie kobiety, choćby negra i biała, idą w potajemną mowę. W kuchni lada chwila rozpęta się piekło. Żaden nie lubił Andromedy, ale języki już plotą o tym, jak skonała, i jedna baba wyrywa się z wrzaskiem na dwór, że czarne moce obeah owładły majątek Montpelier. Homer posyła za nią jednego chłopa, a babom w kuchni każe zamknąć gęby. Ale szepty narastają, cichną i znów narastają, wszystkie ludzie patrzą na Homer i Lilit i w końcu następna baba traci głowę. Chwyta nóż, kieruje go we wszystkich po kolei i wrzeszczy, że ukatrupi każdego, co spróbuje obeah przeciw niej. Pallas podchodzi, żeby odebrać nóż, ale tamta chce ją dźgnąć, mówi jej, że zawsze śmierdziała bagniskiem. Pallas uchyla się, przesuwa w bok, wali babę garnkiem w łeb, tamta pada. Inna mówi, że to nie Pallas śmierdzi bagniskiem, i raptem wszystkie patrzą w ciszy na Homer. Lilit pragnie wrócić do piwnicy, ale nie chce, żeby który ją o co podejrzewał. Myśli, że dokonała tego Gorgona w całej swej złej nikczemności. To Gorgona wzięła od niej kolczyki i zrobiła to, o co wcale nie była proszona. I jeszcze pewnie zadbała, żeby wyglądało na winę Lilit. – Chiron, przynieś duży kawał płótna – mówi Homer. Lilit nie może uciszyć gadki w głowie. Stara się być najmocniej zapracowana w kuchni, ale czuje strach, że wszyscy patrzą na nią, bo jedyna potrafi się zająć robotą, gdy ktoś dybie na domowych czarnuchów w Montpelier. Wtedy Chiron krzyczy, że to niechybnie czary polowych, bo oni zawsze nas nienawidzili, lepszych od siebie. Parę czarnuchów przytakuje, nawet Pallas. Albo to batowe próbują nas dopaść z innej strony, mówi kolejny i w kuchni znów zapada cisza. Lilit wnet rozumie, ta cisza znaczy, że wszyscy na nią patrzą. Ona patrzy na Pallas, ale Pallas patrzy w bok.
– Obiad sam się nie ugotuje – mówi Lilit do nikogo. Za oknem kuchnię mija konny dozorca jadący w stronę dworu. Zaraz przemknie z przeciwka, z powrotem na pola, a za nim podąża Robert Quinn. Homer wchodzi do kuchni i staje blisko Lilit. – A ci gdzie? – pyta dziewczyna. – Na trzcinowisko, wielki stan robi kłopoty. – Ale nie przez to? – Jam nie klikon. Lilit chce coś odpowiedzieć, ale do kuchni wpada zazipana Gorgona, a przecież przyjechała furmanką. – Homer, tyś im kazała mie kazać przewieźć Andromedę? Czego mi takie draństwo podkładasz? – Co ci poradzę, jak ty jedyny wozak? W dodatku trzeba się z tym prędko załatwić, bo się rozniesie po polach. – Iiihi. Wiadomo. Nie chcieliby my, coby się czerwonka szerzyła – mówi Gorgona, ale patrzy na Lilit. Dziewczyna stara się przetrzymać spojrzenie, ale odwraca głowę. – Ty już spóźniona. Nie widziałaś dozorcy galopem? Dwaj polowi gadali, że widzieli czarną trumnę na trzech kołach, co jedzie buszem powożona przez dwa sępniki. Któryś w kuchni traci dech. Dziewczyna młodsza jak Lilit zaczyna sapać, jęczeć i zaraz krzyczy, że obeah ich dopadnie i czemu obeahowe na nią się zawzięły, jak ona posłuszna mała czarnucha. Rzuca się w prawo, w lewo, w prawo i już widzi obeah w każdej rzeczy, w wiązce ziół na parapecie, w imbryku osmolonym od parzenia czarnej herbaty. A potem mówi, że w zeszły tydzień widziała jaszczurcze kości w szafce, i zawodzi jeszcze głośniej i głośniej. Homer podchodzi do dziewuchy i bije ją mocno w lewy policzek. – Powściągnij się, głupia! Dziewczyna osuwa się z jękiem na podłogę. – Jeszcze jaki imbecyl wymaga uciszenia? Bo miejsce durnych czarnuchów na polu, więc jak kto chce, cobym go tam wysłała, łapsko w górę. Żaden? I dobrze. To zabierać leniwe zady do roboty!
Lilit patrzy na Gorgonę. Gorgona patrzy na Lilit, rusza ustami, jakby coś mówiła. Lilit chciałaby ją obwołać krwiożerczą suką, ale Gorgona ma taką minę, jakby chciała powiedzieć to samo. Nie wiadomo. Gorgona drapie się w policzek i w tej samej chwili szybko kładzie palec na usta i znowu patrzy na dziewczynę. – Lilit! Lilit! – woła Homer. – Idź nakryć do stołu. Przy stole Lilit słyszy, jak panna Isobel i massa Humphrey rozmawiają w salonie, oczekując Roberta Quinna. – Psiakrew, wiek rozumu nastał wszędzie, tylko nie w koloniach – powiada massa Humphrey. Lilit podgląda przez drzwi i widzi, że massa Humphrey chodzi w kółko. Panna Isobel siedzi z różowym wachlarzem przy oknie. – Wiek ani rozum nie ma nic wspólnego z koloniami, panie Wilson... – Proszę mi mówić po imieniu, panno Isobel. Konwenanse mam w pogardzie niemal tak samo jak zabobon. Niech to piorun strzeli! Niech to piorun strzeli! Nie ma tu żadnych duchownych, żadnych pastorów? Czy to możliwe, że w czasach Chrystusowych tylu garnie się do... do tej ciemnoty? – To w nich krąży jak krew w żyłach, panie... Humphrey. Ośmielę się powiedzieć, że dla nich to tak naturalne, jak dla nas Pan nasz i Zbawiciel. To wszystko bezbożność, ale mądry właściciel powinien postarać się ich zrozumieć. Może nawet to wykorzystać. – Co panna mówisz, na Boga? Panna Isobel odwraca oczy. – Przepraszam, palnęłam głupstwo. To sprawa nie na głowę słabej kobiety. – Pal to licho. Mam się za światłego człowieka, pragnę wysłuchać twojej rady. Nalegam. Lilit słyszy kroki. Robert Quinn wmaszerowuje do pokoju, kapelusz trzyma w ręce. Zmienił koszulę, ale jest taka biała i obszerna, że też wygląda jak nocna, we spodnie wetknięta tylko od przodu. Mija Lilit, jakby jej nie widział. Potem się zatrzymuje i odwraca. Lilit szybko ucieka spojrzeniem w bok. – Jakie wieści, Robercie?
– Są jak bydło – odpowiada Quinn i wchodzi głębiej do salonu. – Jeden gada, że widział trumnę pędzącą ścieżką, na kołach, jak furmanka, powożoną przez trzy sępy i nagle... Boże mój! Okazuje się, że wszyscy to widzieli. Nie przemówisz mu do rozumu. Jakby samego diabła zobaczył. Z kilku prawie życie wytłukłem batami, żeby się zabrali z powrotem do roboty. – Szlag by to! A to... to obeja czy jak to nazywacie? To coś jak wudu, Robby? Coś jak te cygańskie sztuczki, co widzieliśmy w Wenecji? – Dla mnie to zabobony głupich czarnuchów, ot co. – Panie Quinn, to nie są jakieś murzyńskie zaduszki – mówi panna Isobel. – To odrobinę poważniejsza sprawa. Widziałam, jak z powodu tych zabobonów wywracało się życie w całych majątkach. Przywieźli to ze sobą z Czarnego Lądu. – Mnie wystarczy mój wierny bat, żeby im rozjaśnić w tych ciemnych łbach – odpowiada Quinn. Lilit popatruje. Massa Humphrey ciągle chodzi w kółko, nie widzi, że Robert Quinn znów poczerwieniał, a panna Isobel uśmiecha się nieznacznie, gdy żaden z nich nie patrzy. Lilit nie może znieść myśli o sobie, myśli więc o pannie Isobel, o tym, dlaczego ona się uśmiecha i to ukrywa. Robert Quinn mówi coś o stanowieniu przykładu, bo to jedyny sposób, żeby zabobon wyplenić, nim się rozprzestrzeni. Lilit podpatruje całymi oczami i podsłuchuje całymi uszami, to aż podskoczyła ze strachu, gdy chrząknął za nią. Odwraca się i wpierw widzi zielone źrenice. Upuszcza widelec. Ciągle rosły, ale teraz chudszy, niż jak go zapamiętała z piwnicy, nawet się nie trudzi, żeby zdjąć kapelusz. Głowa mu się kiwa, szyja giętka, zdaje się osłabłym człowiekiem. Ale Jack Wilkins jest jak zwierzę, co nawet jak słabowite, nie znaczy, że nie wściekłe. Pierwszy raz Lilit go widzi, odkąd usłyszała, że on jej tatul. Patrzy na nią, jakby nie wiedział. A może jej się zdaje, że tak patrzy. Może chciała coś dojrzeć w tych zielonych oczach, że ona coś więcej niż niewolnica, a on coś więcej niż chłop, co wychędożył jej matkę. Pewne, że wiedział, kto ona, nawet jakby jej nie widział w piwnicy. Ona czuje, jak on na nią patrzy. – Obeah nie sposób wyplenić, trzeba by wyplenić samych czarnuchów – mówi panna Isobel. – Ale można udawać, że nasze obeah większe.
Robert Quinn prycha. Massa Humphrey wygląda przez okno, z rękoma za plecami. – Sugerujesz, pani, żebyśmy czary czarami zwalczali? – pyta Quinn. – Jeśli taka sugestia, to panna ma rację – odzywa się Jack Wilkins, wymijając Lilit. – Nikt pana nie prosił o stawiennictwo ani opinię. – Gdy będę potrzebował pozwolenia od Irlandczyka, to bądź pan pewien, że sam o nie poproszę. – Przestańcie natychmiast – mówi massa Humphrey. – Co masz, panna, na myśli? – Wydawać by się mogło, że obeah to zaklęcia i czarna magia. W istocie to ich religia, mikstury, trucizny. Nawet jeśli ta ciemnota wierzy, że chodzi o więcej. – Skąd pani aż tyle wiesz o ich obyczajach? – pyta Quinn. – Ważniejsze, skąd pan wiesz o nich aż tak mało. – Humphrey! – woła Quinn. Podchodzi do massa i resztę szepcze mu do ucha. Massa kiwa głową po wielokroć, wreszcie mówi dostatecznie głośno dla wszystkich: – Nie! Pragnę usłyszeć do końca, co panna Isobel ma do powiedzenia – mówi massa, ale patrzy na Jacka Wilkinsa, rozglądającego się z uśmiechem po pokoju, jakby pełno tam było rzeczy znanych mu za dobrze. – Humphrey, to śmiechu warte. Jesteśmy ludźmi nauki, ludźmi rozumu. Jeśli tak ma być, równie dobrze moglibyśmy być cygany. – Nim przerzuciliśmy się na negra, tacy jak ty chodzili w naszych kajdanach – mówi Jack Wilkins. – Spróbuj mnie zakuć, sukinsynu! – Dosyć, Quinn! – krzyczy massa Humphrey. – Jak inaczej chcesz pan to zwalczać? Książkami? Nauką? – pyta panna Isobel. – Negry są na to głuche. Tu, w koloniach, równie dobrze moglibyśmy mieć ciemne wieki. Na dobre wyszłoby, gdybyście uznali, że tak właśnie jest. Quinn wygląda, jakby chciał ją spoliczkować, ale odwraca się do wyjścia. – Robercie, bądźże rozumny! – woła massa Humphrey.
– Rozumny? Wszystkich tutaj rozum już dawno opuścił. A ja? Ja ufność pokładam w tęgiej głowie i jeszcze tęższym bacie. A teraz zostawiam wielmożne towarzystwo – mówi Quinn i wychodzi. Lilit podbiega do stołu i przeciera widelec fartuchem. Quinn widzi ją i przystaje. Patrzy przez chwilę, a potem wypada na dwór. – Proszę go nie zatrzymywać – mówi Jack Wilkins. – Jak najdalszy jestem od tego, by wykonywać twoje rozkazy – odpowiada massa Humphrey. – Panno Isobel? – Wiem, wiem, nie powinniśmy się zniżać do ich poziomu. Ale być panem negra znaczy znać każdy jego ruch. Ani na chwilę nie spuszczać z oka. Zgadza się, panie... Wilkins, tak? – W rzeczy samej. W rzeczy samej, droga pani, o tak. – No dobrze. Słyszał pan kiedy o francuskim obi? – Nie wydaje mi się – przyznaje massa Humphrey. – Przyszło nam żyć w Indiach Zachodnich. Tu inaczej załatwia się sprawy. Jeszcze przed południową porą trzech czarnuchów widziało kobietę z badylem zatkniętym we włosy, krzyczącą, że idzie do domu uprawiać obeah. Łapią ją i chcą zbić, ale nagle jednemu łydkę rozrywa. Dozorcy patrzą, gardłują, krzyczą, a tu nagle Jack Wilkins idzie. Biegną do niego, jeden cmoka go w policzek i mówi: Wilkins, kozojebco! Żebym skonał, to ty! – a Wilkins na to: zaraz tak się stanie, jak nie zabierzesz łap ode mnie, McClusky, sodomito jeden! Wilkins patrzy na polowych i na tego, co stracił pół nogi i ryczy teraz jak mała dziewuszka. – Przeklęci dwulicowcy! Wszyscy boicie się obeah, jak na was skierowane, ale sami chętnie biegacie do wiedźm, żeby cholerstwa używać jeden przeciw drugiemu! – mówi Wilkins. Potem skrzyknie dozorców i powie im, co winni zrobić. Przez dwie godziny dozorcy rozstawiają po całej posiadłości świece łojowe wygarnięte ze dwora: na płocie, pniakach, stołach, na ziemi i na polach, żeby każdy niewolnik widział. W połowie świecy wbijają gwóźdź na wylot. Zapalają knoty. Choćby wszyscy pomarli, na polu większej ciszy by nie było jak w ten czas. Dozorcy próbują batem zagonić czarnuchów do pracy, ale
próżny trud. Świece palą się długą chwilę, potem topią do gwoździa. – To panna Isobel? Ona im o tym powiedziała? – pyta Homer dwakroć, a Lilit dwakroć kiwa głową. – Zapalcie świece przeciw nim, tak gadała. Zapalcie świece przeciw nim. Jedną świecę panna Isobel osobiście postawiła w kuchni. Robert Quinn widzi to i fuka. Lilit duma, czy coś jej grozi, jak duch Andromedowy powróci, rzuci może w nią świecą, sukienka się zajmie ogniem i ona cała spali się na popiół. Lilit podrywa się ze strachu, bo Pallas upuszcza kocioł. Patrzy na Homer, Homer patrzy na świeczkę. Lilit nie wyznaje się na duchach, ale wie, że Homer robi myal, co zaciekle się zwalcza z obeah. Ale to wszystko jedno, bo i w myal, i w obeah zaprzężona taka moc ciemności, że czasem nawet negry z Afryki nie rozróżnią między tymi dwoma. Lilit zastanawia się, czy złapią Gorgonę. I ile batów rozwiąże jej usta. W Lilitowej głowie błyska, że za dużo dumania o sobie, za mało o córce Andromedy. Już sama nie wie, co to znaczy. Na polu płoną świece. Polowi wzięli się na powrót do roboty, ale w wielkiej ciszy, tylko wiatr szemrze pośród nich. A potem jedna baba pada na ziemię jak rażona. Druga, pękata i gruba, rzuca się do ucieczki, bełkocząc jakieś niepojęte. Na innym polu chłop zawodzi i rzuca się zgasić świecę. Drugi łapie świecę i ciska nią precz na pole. Suchy busz zajmuje się ogniem i dozorcy muszą batami zapędzić czarnuchów do gaszenia wodą z pompy. Tamten rzuca się do ucieczki w krzaki, dozorca się nie śpieszy, celuje i oddaje strzał. Czarnuch pada na ziemię. Żadna świeca się jeszcze nie dopaliła do połowy, a już siedmiu chłopa i pięć bab przyłapano, jak próbują tędy i owędy zagasić ogień. Massa Humphrey nie szczędzi bata, ale takie sprawy oddał Jackowi Wilkinsowi, a to tym gorzej, bo czarnuchy już zapomniały, jaki ten okrutny i nikczemny. Wilkins każe dozorcom powiązać tamtych na ziemi, zamiast podwieszać do góry, i leje na nich świński tłuszcz, a potem podpala włosy na pipach i kutasach, cały czas sądząc ich słowami, co, jak sam mówi, pochodzą z mądrej Księgi Kapłańskiej. Potem każe nadzorcom wybatożyć im piersi, brzuchy, plecy i twarze, aż nawet krzyczeć już nie mają siły. W końcu strzela jednemu chłopowi w łeb dla przykładu dla reszty. Panna Isobel z tarasu ogląda wszystko do samego końca, tylko massa Humphrey dawno powiedział, że napatrzył się wystarczająco.
Wilkins prowadzi dozorców do chaty jednej baby. Batowi tylko spojrzą do środka i w nogi, nawet bat ich nie nakłoni, by wrócić. W chacie ciemno i wilgotno, i śmierdzi jak z brudnego zada. W każdej szparze i szczelinie dachu wiszą szmaty. Stare szmaty, nowe szmaty, podarte, niektóre to osnaburg, niektóre nawet z tkaniny, co noszą białe kobiety. Baba powiesiła też wiązkę piór, kości i takie, co nikt nie potrafi rozeznać. Jeden dozorca kopniakiem strąca wieko z glinianego garnca i bucha taki wstrętny smród, że któryś mówi, że niechybnie pochowane tam martwe noworodki. Się dziwić, że w tych stronach nigdy kota nie widziałem, mówi drugi, jak ze środka wyciąga takiego zgnilca. W innym garncu kule przeróżne ulepione z ziemi, niektóre utoczone z zębami, kością, piórami i gałganami. We wszystkich kątach brązowe i zielone dzbany. Wilkins trzącha jednym i widzi turlające się martwe jaszczurki. Dozorca podaje mu puzdro, co je znalazł. Pod stołem przy oknie stoi mała szafka, w niej wielość jajek, za małych, coby pochodziły od ptactwa. Wilkins każe dozorcom spalić budę na popiół. Z czarnuchą w środku. Pętają ją i kneblują, coby nikt nie słyszał wrzasków. Później Jack Wilkins maszeruje przez cały dwór do miejsca, gdzie odpoczywają panna Isobel i massa Humphrey. Mówi, że pewnie wszyscy wiedzą, którzy to obeahowi ludzie, i że to dopiero początek. Jack Wilkins zaczyna nauczać, co massa Humphrey powinien uczynić. Panna Isobel milczy. Massa Humphrey patrzy na Wilkinsa i mówi: mylisz się pan. Wolałbym duszę zaprzedać diabłu, niźli cię z powrotem przyjąć na nadzorcę. Jack Wilkins wpada do kuchni i przystaje na widok Homer. – Z największą ochotą zachowałbym to na złość sukinsynowi, ale chyba nie należy do niego, to nie wezmę, prawda? – Słucham, massa? Pokazuje puzdro. – To. Czy to aby nie własność pani? Jestem pewien. Ta przeklęta wiedźma niechybnie to ukradła. – Nie wygląda mi jak rzecz pani. Tanizna jak u kurew. – Skąd wiesz? A w środku? Widzisz? Kolczyki. Też skradzione naszej pani? – Jak polowa wlazłaby do dworu? – Pieski los, jeśli wiem. Może miała konszachty z jedną z was, Homer?
Drążyłbym tę sprawę do samego końca, znasz mnie. Prawdę wydobyłbym nawet spod ziemi, ale na twoje szczęście, na szczęście was wszystkich, w nosie mam, czy Wilsonowie będą żyć, czy zdechną. Zaraza na was wszystkich! Jack Wilkins zostawia puzdro na kontuarze. Homer otwiera wieko, wyciąga kilka pojedynczych pereł, pierścionek i dwa kolczyki. Biedna dziecina, zbierała na wolność, mówi, a Lilit chwyta się za szyję, kaszle i zbiega pędem do piwnicy. Kolczyki błyszczą, migocą, gromkim głosem zdradzając jej imię. Te same, co dała Gorgonie dwa dni wcześniej.
11
W
szystkie negry chodzą w koło. Zakonotujcie to sobie, a resztę dopowiedzcie sami. Jak wylezie ze statku albo matczynej pipy, przed każdym taka sama ciemna droga. Ciemna, szeroka i długa jak tysiąc lat. Jak negr idzie, światło mu odebrane, żeby nie wiedział, gdzie czeka go zakręt albo wybój. Gorzej jeszcze, bo nie widzi, że chodzi w koło i zawsze wróci tam, skąd wyszedł. To jest przyczyna, dlaczego negr nigdy nie będzie wolny. Nie potrafi iść jak człowiek wolny i dokądkolwiek ruszy, droga zawsze przywiedzie go w łańcuchy, pod rozżarzone żelazo, kańczug albo stryczek, a to ostatnie to dobrodziejstwo, co go żadna czarna wiedźma nie przeklnie. Budzi się, bo krew tryska na twarz. Z zapartym tchem Lilit łapie się za policzek. Krzyczy w garść, bo czuje mokrość, a nic nie widzi. Rozgląda się ślepa i skamla, wreszcie przypomina sobie ciemność. To mokre może pot. Biegnie na górę, żeby zmyć z siebie wczorajszy dzień, zmyć krew, której nie widzi, ale jakimś sposobem ją czuje na sobie, biegnie do kuchni i od razu się uspokaja. Słońce jeszcze śpi, tak samo cały dwór. Lilit wychodzi przez kuchnię na powietrze i okrąża pagórek za domem. Dociera do szopy z kwiatami, ale nie widzi Gorgony. Spogląda w lewo, spogląda przez ramię i rusza, nie patrząc. Wpada wprost na Roberta Quinna. – Jezu przenajświętszy – szepcze pod nosem. – Wielkie nieba! Podobni my, aż strach – mówi Robert Quinn. Chwyta ją za ręce, by się przypatrzeć. Spojrzenie nie twarde, ale mocne. Lilit próbuje spojrzeć, ale on oczy ma tak szeroko otwarte i takie szare, włosy za długie, nosem za bardzo na nią dycha, więc ucieka wzrokiem, a on ciągle patrzy. Trzyma ją długo. – Homer jest w kuchni, jeśli to za nią biegasz. – Tak, massa. On nie przestaje ściskać jej rąk.
– Chyba że szukasz kogoś innego. – Nie, massa! – Uśmiecha ci się robić po swojemu, co? Okazywać nieposłuszeństwo, spędzać dzień wedle swego uznania? Kto na ciebie czeka? Już drugi raz cię przyłapałem. Lilit się boi i trzęsie, bo Irlandczyk bacznie się jej przygląda. Chce zaprzeczyć, krzyknąć, że wcale nie chciała jej zabić! Chciałam tylko, coby zachorowała i nie mogła pracować! Ale nie może nic z siebie wydusić. Spogląda w górę do nieba i widzi księżyc, co lada chwila ją zdemaskuje. – Podoba ci się praca we dworze? – pyta Robert Quinn. – Tak, massa, podoba – odpowiada Lilit. – Myślisz, że praca na polu też by ci smakowała? – Nie, massa. Wtedy ją łapie. Od przodu, pod biust, palce między piersi i zaciska sukienkę w garści. Lilit piszczy. Robert Quinn rusza, ciągnie ją za sobą. Kroki sadzi takie, że dziewczyna musi truchtać, coby nadążyć. Lilit w płacz. Widzi jego rozwiane czarne włosy, koszulę opiętą pod kamizelką, widzi bat wiszący u pasa. Wleczona, zawadza stopą o kamień. Krzyczy, ale on nie przestaje. Zaciąga ją do szopy na rośliny. Gorgony nie ma. Lilit chce błagać, nie, massa! Nie, massa! Ale słowa więzną jej w gardle. On pociąga ją na środek, ona znowu się potyka. – Przestrzegałem cię, jak bardzo nie cierpię czarnuchów hulających po nocy na swobodzie. Winienem cię więc posłać na pole? Może robota w olearni? Quinn zdejmuje bat z pasa. Jest długi i czarny jak zdechły chudy wąż. – Wyczuwam coś w tobie, wyczuwam zuchwalstwo, prawdziwe zuchwalstwo, niech to diabli, nie ścierpię tego. Nie ścierpię tego. Ściągaj sukienkę. Lilit wbija wzrok w ziemię. – Ściągaj tę pierdoloną sukienkę, bo ją z ciebie zedrę! I klnę się na Boga, że nowej nie dostaniesz! Lilit zsuwa sukienkę, piersi wyskakują na wierzch. Sukienka opada na biodra, zimny powiew wieczoru smaga plecy. Lilit zasłania ręką piersi, nie
podnosi oczu. Robert Quinn patrzy na nią. Lilit milczy. Robert Quinn patrzy, jakby na coś czekał, ale ona ma spojrzenie wbite w ziemię i mokre policzki. Łzy płyną w cichości, bez szlochu, zawodzenia. – Tyś jeszcze dziecko – mówi Robert Quinn. W kuchni wszystkie ciche przy robocie. Tego dnia massa Humphrey i panna Isobel jedzą później, więc nikomu nieśpieszno. Lilit ucieka do piwnicy, żeby nie natknąć się na Homer, ale gdy staje na ostatnim schodku, czuje miętę i cytronelę. – Nigdy nie mogę niczego znaleźć w tej ciemnicy – mówi Homer. Odwrócona plecami, przeszukuje półkę. – Na górze słój na cukier pusty. – Wór w komórce – mówi Lilit. – Mrówki włażą, jak się na półce kładzie. – Dobrze, że czasem użyjesz łepetyny. Jedna mrówka w herbacie panny Isobel i baty pewne. – Homer idzie po cukier. – Do czego jeszcze używasz pomyślunku? – Ja nie wie... – Nie wiesz? Nie wiesz, co ci chodzi po głowie? Może głowa twoja wyrwała się na wolność, a ty zostałaś niewolnica? Dość, idź znajdź mie brązowy cukier dla panny Isobel. Dziwisz się, he? Myślałabyś, że najbardziej lubi biały? Ona biała kobieta, to wszystko będzie po jej myśli. Inaczej jak u czarnej. Lilit milczy. Sprawdza, czy policzek mokry. – Żeś półbiała, to nie rozumiesz czarnego gadania? A może ci się zdaje, że jak półbiała, to dostaniesz wszystkiego, czego zapragniesz? Homer wchodzi do komórki. Mówi dalej, ale Lilit nie słyszy. – Co? Homer wraca z cukrem. – Gadam ci, że z czarnymi kobietami to tak, że nigdy nie dostaniemy, czego chcemy, nigdy nie dostaniemy, czego nam trzeba, ale każdy czarnuch, zapamiętaj moje słowa, każdy czarnuch dostanie swoje zasłużone. Homer zostawia Lilit. – Ziemniaki same się nie obiorą – mówi. Lilit patrzy pod nogi i widzi kałużę krwi. Mruga, żeby przegonić
widziadło. Słyszy krzyk Andromedowej córki, odwraca się i wypatruje. Nic, sama ciemność. Idzie na matę, chyli się z głową ciężką i w kawałkach. Śmierć niewolnika to chleb powszedni, silny czarnuch przejdzie obok niej niewzruszony, ale Lilit ciągle widzi krew na swoich dłoniach. Pragnie, błaga, coby przywołać swoją białą połowę, dla której zabić czarnuchę to bagatela. Ciągle cuci swoją nadzieję, że biała połowa, zielone źrenice ocalą ją od własnego zwierciadła, co nie wisi na żadnej ścianie. Zabić czarnucha to jak zabić konia, myśli. Wzywa swoją białą skórę, żeby wyszła spod spodu i przykryła czarną. Mozoli się w kuchni cały dzień, nawet nie widzi, że wszystkie czarnuchy rozpłomienione. Ma się wigilia Bożego Narodzenia. Tyle zachodu z balem noworocznym, że prawie zapomnieli o Bożym Narodzeniu. Ale polowym nikt nie odbierze Bożego Narodzenia. Massa i panna Isobel, i jej przyjaciółka jedzą przy stole, a polowi powciągali najlepsze portki i sukienki, co w użytku ledwie kilka razy do roku. Przyrządzają banany, ignam i wieprzowinę, co jest darem od massa. Gotują kaszę kukurydzianą w liściach bananowca, aż gęsta się zrobi jak pudding, duszą siekanego kokosa z mnogością cukru i melasy, aż ciemne się zrobi, gęste i słodziutkie. Wszystko to wykładają na stół niedaleko dworu, bo to jedyny dzień w roku, gdy polowi mogą przebywać w bliskości domostw backra. Czarnuchy jedzą, gadają, dokazują, hulają, bo tą porą negr na chwilę może zapomnieć, że negr. Słychać brzdęki banjo, kobiety podchwytują: Księżyc na niebie Myśmy wszyscy w weselu i śpiewie Księżyc na niebie Myśmy wszyscy w weselu i śpiewie Ja tu w tan, ty tu w tan Pod drzewem figowym Ja tu w tan, ty tu w tan Pod drzewem figowym
Potem baby i chłopy biorą się do tańca jak biali na balu. Chłopy w jednym rzędzie, baby w drugim rzędzie. Chłopy się bujają, baby się bujają. Chłopy się obrócą, baby się obrócą. Chłopy tupią nogą, baby tupią nogą. Baby dają rękę, chłopy biorą rękę. Obracają się razem. Baba i chłop na końcu rzędu łapią się za ręce i przeskakują na przód. Panie robią dygu-dyg Panowie w ukłonach Panie robią dygu-dyg Panowie w ukłonach Ja tu w tan, ty tu w tan Pod drzewem figowym Ja tu w pląs, ty tu w pląs Pod drzewem figowym Następna para przechodzi na początek i tak dalej. Massa Humphreyowi nastrój się udziela, zbiega z werandy, dołącza do czarnych kobiet i tańczy. Potem dostrzega pannę Isobel z wachlarzem w ruchu i wraca na werandę. Nowy Rok to czas białych, Boże Narodzenie należy do negrów. Nagle dudnią bębny. Idzie John Canoe. Dzieci skaczą z uciechy. Bębny grzmocą coraz mocniej, chłop i trzy baby w śpiew, mam chętkę, że ho-ho! Mam chętkę, że ho-ho! Negry idą w tany, ale tym razem to nie będzie taniec białych. Kobiety robią ustami ule-lele i klik-klak. Chłop łapie babę stojącą z tyłu i porywa ją w obroty. John Canoe przybywa. Ma na sobie czerwonobiały surdut z połami do ziemi, białe spodnie i różowe pończochy, a twarz wymalowana na biało jak lalka białej dziewczynki. Na głowie nosi dom tak duży, że musi go podpierać jedną ręką. Ale nogi ma swobodne. John Canoe tańczy i wiruje, śpiewa, mam chętkę, że ho-ho, mam chętkę, że ho-ho, czarnuchy mu wtórują, bębniarz tłucze w bęben, grajek rzępoli na banjo. Za plecami Johna Canoe idą ludzie w przeróżnych przebraniach. Dwa łby końskie z ciałami obleczonymi w halki niby tęcza. Dwa chłopy przebrane za baby ciężarne, w białych maskach i różowych sukienkach bez halek pod spodem. Jeden od stóp do głów pokryty zszytymi gałganami wygląda, jakby
się obudził z włosami porosłymi do ziemi. Za nimi nadchodzi król, mały chłopiec w wielkiej koronie i z mieczem, którym ukatrupi tańczących. Panna Isobel, massa Humphrey, Robert Quinn i szaperon doklaskują w dłonie. Homer podśpiewuje pod nosem. Lilit za nimi, bezczynna. Czasem zerka na massa Humphreya. Czasem podnosi oczy i widzi, że Robert Quinn w nią wpatrzony. Odwraca się, żeby wrócić do kuchni, i dostrzega Gorgonę okrążającą dom. Na widok Lilit baba ucieka. – Gorgona! Próbuje umknąć, ale nogi ma krótkie, nie ubiegnie daleko. – Puszczaj mie włosy, dziwko ty durna! – Ale z ciebie podła suka! Nie gadałam ja ci, coby skonała, tylko przepadła! Gorgona w śmiech. – Co miałam kazać obeahowej? Że co ma zrobić? Co ty sobie bzdurasz? Że to moja sprawka? Ochlałaś się kocich szczyn czy jak? – Powiedziałaś cholernicy, coby Andromeda umarła! – Słowa jej nie powiedziałam. Ona nie wie, kto ty czy kto Andromeda. Ona tylko wzywa Omolu, i już. Omolu słucha twego serca, ani mie, ani jej. – Co pleciesz, suko? – Suka ci plecie, że jakbyś naprawdę nie pragnęła śmierci Andromedy, toby Andromeda żyła! Omolu spełni, co masz w sercu, a nie, co powiesz do ludzi – mówi Gorgona. – Ja nie chciałam jej śmierci! – Powtarzaj to w kółko, to się z tego prawda jaka zrobi sakramentalna i w końcu uwierzysz. A teraz puszczaj mie włosy, bo jak nie, to ci tak zrobię, że z własnej pipy będziesz wiadrem krew zbierała! Lilit puszcza i patrzy, jak Gorgona biegnie dróżką na tyłach dworu, jak znika w świątecznych kolorach. Próbuje nie dumać. Przyszła z winą zmieszaną gęsto jak melasa, coby wylać na głowę Gorgony, ale ta wylała ją na jej głowę. Lilit odwraca się, żeby odejść, a tu wszędzie dokoła batowi już na nią czekają. Lilit chce uciekać, ale w którą stronę skoczy, tam wpada na goły tors, wezbrany krzykiem i obelgą. Gdzie się obróci, tam nowa ręka łapie ją za włosy, za szyję, za cycki. Krzyczą i złorzeczą. Lilit za mocno przerażona, coby patrzeć na twarze. Chce uciec od gołych torsów i paskudnych łapsk.
Złorzeczą. Morderczyni, wołają, wiedźma, cipowór. Krąg torsów i rąk się zacieśnia, wreszcie cap ją za kark. Lilit słyszy babski rechot, ale bab wśród nich nie ma. – Krowo, myślałaś, że ci ujdzie, żeś mi brata ukatrupiła? Jest niższy i grubszy od reszty. Włosy ma podzielone na dwa i zakręcone za uszami jak baranie rogi. Rwetes świętujących czarnuchów wypełnia całe powietrze, nie zostaje miejsca na wołania o ratunek. Lilit myśli, że jak sobie wyobrazi, że jest Kirke, i nie zleją jej za mocno, to będzie jęczeć, jak jęczała Kirke, i robić to, co było słychać, że Kirke robiła. Może pierwsza pięść ją ogłuszy i nic nie będzie czuć, obudzi się po wszystkim albo jak ostatni już wyciągnie swojego. Albo obudzi się, a ich już dawno nie będzie, Homer ją obmyje i powie, co teraz trzeba robić z pipą, jak chłopy na siłę zrobili z niej kobietę. Może się uwiną i potem zostawią ją w spokoju, da radę iść, nie oglądając się za siebie, i może Homer więcej nie będzie trzymać jej w piwnicy, a wtedy massa ją zauważy i przyjdzie czas, że negra posmakuje wolności. Może droga od tego dnia do jutrzejszego nie wiedzie naokoło, wstecz, w górę, w dół, tylko na wprost. Na drugą stronę. Lilit zamyka oczy i czeka, co Bóg jej ześle. Ręka ciągle na jej karku, batowi ciągle rechoczą. Lilit myśli, że jak będzie uległą czarnuchą, lepiej się to dla niej skończy. Myśli, że tak myśli dorosła kobieta. Dorosła kobieta, co już wie, za czym gonią chłopy. Nie patrząc na nich, zsuwa sukienkę, aż piersi wylatują na wierzch. Czarnuch z baranimi rogami bije ją w twarz. – A ty co? My nie przyszli cię ruchać. My cię przyszli zabić. Czarnuch baroniorogi chwyta ją za przegub i odciąga od święta. Lilit potyka się i upada, on dalej ją wlecze. Czuć, jak ziemia zdziera jej skórę, kamyki tną sukienkę. Krzyki toną w hałasie świąt. Drapie tamtego pazurem, on odwraca się i wali ją w twarz. Lilit zawodzi. Nogami wzbija kurz. Jak już są za drzewem, on staje i szarpie ją do góry, ten czarnuch baraniorogi. Wyciąga sztylet. – Oderżnę ci cyce i wsadzę do gęby, a jęzor w dupę – mówi, skrobiąc ją ostrzem po piersiach. Reszta czarnuchów podchodzi, ale nagle baraniorogi przestaje. Zgina się wpół, pociągając Lilit za sobą, wierzga i kaszle. Puszcza dziewczynę, ona płacze, nie może się ruszyć. Tamten łapie się za brzuch, a z ust rzygowina mu tryska jak wodospad. Potyka się, pada, tarza na ziemi.
– Zostaw mie! Zo... zo... zo... zostaw mie! Lilit patrzy przerażona, jak tamten się miota, jakby szatan w niego wlazł. – Zostaw mie! Zostaw mie – woła czarnuch baraniorogi. Batowi powoli się wycofują, a jak są już dość daleko, puszczają się biegiem. Baraniorogi cichnie, wstaje. Patrzy na Lilit, spluwa, odkasłuje raz jeszcze i odchodzi na chwiejnych nogach, dwa razy jeszcze się potknie, potem umknie. Lilit rozgląda się wokół, ale jest sama. Biegnie do domu i chowa się w piwnicy. Do balu zostało sześć dni. Robert Quinn nie zamierza jechać do miasta, żeby wydębić od handlarza nową niewolnicę, a pannie Isobel brakuje czasu na szkolenie kolejnej negry, jak należy usługiwać gościom tak wysokiego urodzenia jak gubernator czy lady Nugent. Jednego ranka Lilit budzi się i widzi niebieski uniform obok maty. Homer tylko czeka, aż dziewczyna otworzy oczy. – Andromeda większa od ciebie, to lepiej ubłagaj Pallas, coby ci zwęziła w talii i obrębiła u dołu – mówi i wychodzi. Lilit rozgląda się po piwnicy, po czym chwyta sukienkę w ramiona jak własną dziecinę. Zrywa się na nogi, przytula sukienkę do piersi, trzyma wyciągnięty przed sobą rękaw, jakby do walca. Dopiero za trzecim obrotem natyka się na spojrzenie Roberta Quinna, obserwującego ją ze szczytu schodów. – Miło, że sukienka przypadła ci do gustu – mówi i się odwraca, by odejść.
12
P
anna Isobel co dzień dogląda przygotowań do balu, więc Lilit nieczęsto widzi massa Humphreya. Wstanie o pierwszym brzasku, zaparzy herbatę, usiądzie i będzie czekać na jego kroki dudniące w kuchni. Homer i Pallas ciągle jej powtarzają, że ona teraz kobieta, no to z całych sił próbuje zrozumieć kobiece sprawy. Kiedyś Pallas opowiadała o polowym negrze imieniem Bellerofont, że na jego widok robi się jej gorąco i serce kołacze mocno, i wystarczy tylko spojrzeć na tych dwoje, i wiadomo, że słodycz między nimi. Na niektórych wystarczy spojrzeć, powtarza. Od razu widać, jak dwa ciała mają jedną głowę, duszę może nawet. Jak chłop ma słodycz do baby, a baba ma słodycz do tego chłopa, to i niewola już nie taka straszna. Lilit wypatruje słodyczy za każdym razem, jak massa Humphrey i panna Isobel są razem. I nastał taki ranek, kiedy to massa Humphrey wmaszerował przez drzwi do kuchni. Koń rżący, drzwi się rozwierają, ale to krzyki ją budzą. Zrywa się i słyszy kroki dudniące i wołanie o tę zaczarowaną herbatę i czarnuchę, co ją robi. Lilit biegnie na górę i widzi go chwiejącego się, uczepionego kontuaru dla równowagi. – Niech mnie diabli, alem nieudacznik! – krzyczy massa. – Człowiek ze wszech miar bezużyteczny! – Chwyta się stołu, opada na krzesło. – Quinn! Gdzie do lich... gdzie Quinn? Tylko Quinn wie... tylko Quinn wie, co robić. Zadaje pytanie jeszcze dwa razy i dopiero wtedy Lilit pojmuje, że słowa do niej skierowane. – Dobry Boże, ledwo trzymam się na nogach... Która godzina? Homer! Gdzie Homer? Ona nie może mnie zobaczyć w tym... Homer! Lilit skacze w robotę. Rozpala ogień, a massa stara się nie spaść z krzesła. Lilit słucha gadania, że nie powinien się szlajać bez Quinna. Że Quinn to jego sumienie, człek lepszy od niego i Boży posłaniec, co ma chronić massa przed nim samym.
– Niech go diabli! Lilit stawia czajnik na piecu i zagląda do Homerowej szafki, co tam nikomu nie wolno zaglądać, chwyta brązowy mieszek, myśląc, że w nim Homer trzyma ziele z żywokostu. Ale nie wie. Lilit się waha. Baba taka jak Homer może trzymać wszelkie zioła. Co sprawią, że człowiek zrobi się wesoły albo smutny, chory albo zdrów. Lilit nie wie. Może brązowy to dobry kolor, może złych ziół nie trzymałaby na wierzchu? Albo może położyła na wierzch na szkodę tego, który spróbowałby jej co skraść? Może dla massa trzeba zamieszać zwykłą zieloną herbatę? Ale on oklapnięty na krześle, nie wie, co ma począć ze sobą i z towarzystwem, co się zjawi na śniadanie. Może jak mu Lilit przyjdzie z pomocą, jak go wybawi z kłopotu, to on inaczej na nią spojrzy? Nie wyjątkowo, ale inaczej. Lilit myśli, że powinna jasno myśleć. – Postawię pana na nogi, massa – mówi cicho i to wcale nie do niego. W głowie jej nawet nie błyśnie, żeby mogła słowa skierować wprost do niego, chyba że najpierw on jej każe, a nawet wtedy głos wychodzi z ust ledwie westchnieniem. Massa ma włosy za mocno ogniste, oczy za mocno niebieskie, ramiona za mocno krzepkie, a obcisłe portki niczego nie kryją. Lilit odwraca spojrzenie, słyszy jego powolny oddech. Odkłada brązowy mieszek na miejsce i sięga po worek jutowy. Pachnie cytronelą, co jest dobra na schorowaną głowę i brzuch. Albo imbirem. Oby. Odkłada worek. Massa Humphrey kiwa głową. Lilit znajduje herbatę w fioletowym woreczku obok butelki pełnej białego cukru. Czajnik gwiżdże. Nagle w głowę Lilit wchodzi duch, nie wiadomo, skąd się wziął. Duch tańczy w rytm bębna jak z Afryki. A może to coś, co zapamiętała? Albo to coś, co Homer powiedziała do Pallas albo Pallas do Gorgony, albo jakiś inny domowy do innego domowego. Wystarczy, że na babę padnie podejrzenie o obeah, a czekają ją baty, nawet śmierć. Ale ten głos to rytm, co bije wespół z jej sercem. Zbierz, zbierz szybko. Jak nadejdzie ta pora w miesiącu, ten dzień kobiecy. Zbierz do dzbanka, a jak nikt nie patrzy, domieszaj mu do czarnej herbaty albo zupy grochowej. Jak wypije, serce jego należeć będzie do ciebie, zapomni o innych kobietach. Będzie cię miłował po utratę zmysłów. – Proszę wypić, massa – mówi Lilit, ale on już wstał i wychodzi. Lilit chciałaby się spoliczkować za myśli, których nie wolno jej mieć, ale on się zatacza i łapie się drzwi, żeby nie upaść. Lilit podbiega, zarzuca sobie jego rękę na ramię. Jest cięższy, jak się jej zdawało, oboje o mało nie polecą na
podłogę. Ona zapiera się mocno nogami, podtrzymuje go i kuśtykają na piętro. W połowie drogi prawie wypadną przez poręcz. On depcze jej po palcach, ona zaciska zęby, żeby zdławić krzyk. Na następnym stopniu już lecą w dół, ale Lilit w porę chwyta się poręczy. On bełkocze cały czas. Idą, jeden niepewny krok po drugim, Lilit modli się w duchu, żeby Homer się nie obudziła. On uwieszony na niej, ona czuje jego zapach, czuje tak, jak żadnemu czarnuchowi nigdy nie będzie dane. Czuje woń starego potu i perfumów, i chyba słodycz trunków już przemienioną w kwasotę. W sypialni massa Humphrey pada na łoże, ciągnąc Lilit za sobą. Ona zapada się w pościel i w massa. Chce zostać, ale wstaje, bo on znów bełkocze. Ręka zsuwa się z ramienia. – Odzienie mam przednie, ale samo się nie zde... – mówi massa. Lilit w wahaniu. Podchodzi, ale niepewnie. – No, dalejże – mówi głośniej massa, unosząc prawą nogę. Lilit nienawykła do zzuwania butów, więc mozoli się, żeby zeszły przez kostki. Massa Humphrey przeklina, przekręć w drugą, drugą s... stronę, mówi, zaczyna machać rękami, aż oczy mu wirują, opada z powrotem na łoże. Lilit sadza mu się na nodze, jakby chciała jechać na koźle. Jak wreszcie zzuwa mu buty, on znów siada i zdejmuje surdut. Wskazuje fular, ona pociąga za węzeł, rozwiązuje, stara się nie patrzeć na niego, bo pewna, że on patrzy na nią, i nagle on się pochyla i kładzie głowę na jej brzuchu. Lilit jak nieżywa. Czuje jego ciepły oddech przez sukienkę. Massa spoczął czołem tuż pod jej piersią. Ona patrzy na jego dzikie włosy, co pragną, błagają, rozkazują, aby ich dotknęła. On osuwa się na łóżko, ona chwyta go za kołnierz. Ściąga mu koszulę przez głowę, stara się nie patrzeć na tors. Lilit duma, co kobieta winna zrobić z takim mężczyzną w swoich rękach. On opada na łoże i sam ściąga spodnie. Jak wielu białych młodzieńców urobionych w koloniach massa Humphrey nie zaprząta sobie myśli bielizną. Massa Humphrey drapie się wyżej na łóżko i pada w górę poduszek. – Dobranoc... Lilit. Lilit, tak? – mówi spod poduszki. – Tttt... tak, massa, wołają mie Lilit. – Lilit. Liiiilit. Liiiiiiiiiilit. Dobra... – Dobranoc, massa – odpowiada Lilit i wychodzi. Próbuje pohamować szybkie myśli, za szybkie na murzyńską głowę. Lilit,
Lilit, Lilit, tak powiedział. Przygarnął jej imię, ułożył z niego piosnkę. Teraz już zna Lilit. Wymawia jej imię pod poduszką. Szept przed zaśnięciem, jakby jej imię poprzedzało upragniony spokój. Trzy razy wymówił jej imię. Już w kuchni wiedział, kto ona, wołał ją. Teraz patrzy na nią inaczej, jak na pięknego ptaka. Patrzy długo, tak długo, że ona musi uciec spojrzeniem. I mówi do niej niepodobnie jak do innych czarnuchów za dnia, ale może to tylko jego poranny głos? Zna jej imię. Lilit cicho skrada się po schodach do kuchni, upojona czym innym. Opapala, bogini głodu, widzę ją w tobie, słyszy głos i rozgląda się za Homer. Dokoła ani żywego ducha. Tego dnia matka massa Humphreya odzyskuje zmysły. Rozgniewana jak Bóg na Sodomę! Trzy dni do balu, Lilit ma nadzieję, że lada chwila panna Isobel się pojawi i weźmie trochę tego gniewu na siebie. Panna Isobel z szaperon przychodzą późną porą na śniadanie, a massa Humphrey, położony przez Lilit do snu ledwie kilka godzin wcześniej, ciągle śpi. Pani matka na nogach, biega po całym dworze, zapytuje, kto obwiesił jej dom tymi zielonymi karykaturami. Głos kipi przytomnym oburzeniem, ale włos rozczochrany, suknia zatęchła, bo niezdejmowana od tygodni. Pani krzyczy na Homer, jak niewolnicy śmieli bez pozwolenia i że wybije im ze łba taką samowolę, choćby to Homer była winna. Homer wachluje się od smrodu i odrzeka, że to panna Isobel Roget z Coulibre zjechała i wszystko pozmieniała z tego względu, że pani matka choruje. – Ta poczwara Laeticia Roget przysłała mi tu córkę? Żeby się szarogęsiła pod moim dachem? W moim domu? – pyta pani. Teraz już we furii. – To się jeszcze zobaczy! To się jeszcze zobaczy! – krzyczy. Idzie do pokoju massa, nawet nie raczy zapukać. – Humphrey! Humphrey! Wstawaj mi zaraz! Kilku negra pode drzwiami, żeby podsłuchać rwetes. – Humphrey! Humphrey! – Mama? Wielkie nieba, mamo, wszystko dobrze? – Nic nie dobrze, jeśli to wciąż mój dom! – Zlituj się. Upraszam, nie tak głośno. – Będę wrzeszczeć jak harpia, jeśli mi się spodoba! Jak córka tej latawicy, tej Francuzeczki, śmie przyjść do mojego domu i wszystko mi
poprzestawiać? Teraz ona tu pani? Tak ci się zdaje? – Na Boga, skąd! Jak możesz pytać własnego syna o coś takiego? Byłaś chora, niedysponowana. Nie chciałem odwoływać balu i... – Sprowadziłeś ją tu i pozwoliłeś zmienić wszystko wedle jej zachcianek! – Nie wszystko zmienione, droga matko. – W takim razie wyjaśnij mi z łaski swojej, dlaczego cała sala balowa pełna jest tej mdłej zieleni? Massa Humphrey wzdycha. – Wybacz, mamo, zaniedbałem obowiązki. Ale z zaufanego źródła wiemy, że żona gubernatora nie cierpi błękitów. Mieliśmy to zignorować? Przecież nie chciałabyś urazić jaśniepani. Matka massa przestaje prychać i dychać. – Nie zniosę żadnych francuskich tonów na moim przyjęciu. Co będzie dalej? Pożenisz się z Kreolką? – Mamo, błagam cię – mówi massa Humphrey, wygrzebując się z łóżka. – Wielkie nieba! Widzę, że już nawet sypiasz na modłę francuską! Biedna twoja matka! Pani się odwraca, ale trochę zerka. – Mamo, pozwolę sobie zauważyć, że nie opuściłem twojego łona ubrany w surduty czy bryczesy – odpowiada massa. Pani milczy, patrzy za synem idącym do prewetu. – A teraz wybacz, muszę pójść za głosem potrzeby. Dołączysz do nas na śniadanie, mamo? – Ależ tak, dziękuję. Jakiegoż wspaniałego mam syna, nawet zaprosił mnie na śniadanie w moim własnym domu. Niedługo pewnie otrzymam też zaproszenie na herbatę. Wypada mi dołożyć starań, żeby się pojawić, czy nie tak? – Właśnie o to prosi cię, mamo, twój roznegliżowany kochający syn – odpowiada massa Humphrey i zamyka za sobą drzwi prewetu. Pani prycha i dycha przez całą drogę do kuchni. – Niedługo się okaże, że żenisz się z Kreolką – mówi takim szeptem, co wszyscy mają usłyszeć.
Lilit i Homer biorą noże i widelce na stół pod śniadanie. Lilit kładzie widelec u szczytu stołu i patrzy na Homer. – Tyś napuściła obeah na batowych? – Jak niby? – Pytam ja, czy tyś napuściła obeah na batowych? – Słuchaj, dziecino, ja nie praktykuję czarnej magii na tych gruntach, a jak kto gada inaczej, będzie mieć ze mną do czynienia. – Zapomniałaś już, co zrobiłaś Kirke? Ja ci nie wierzę. – Nie dbam, w coś wierzyła wczoraj ani w co wierzysz dziś, ale kto wie, o co będę dbać jutro? Andromeda nieżywa i Lilit zajmuje jej miejsce w jadalni, gdzie się posila rodzina massa Humphreya. W te dni panna Isobel obecna na każdym śniadaniu, bo najlepsza praca robiona z rana, tak mówi. Raz na jakiś czas massa gubi „panno” i woła tylko „Isobel”, czego nie dostrzega nikt oprócz Lilit. U białych ludzi wszystko kręci się wokół sypialni, sali balowej i stołu w jadalni. Stół długi jak dwa powozy, z drewna ciemnego jak noc. Krawędź się zagina jak u koła, porzeźbiona liśćmi i kwieciem w drewnie. Będzie dwanaście krzeseł ze wszystkich stron, czternaście, jak z wizytą zjawi się dodatkowe towarzystwo. Homer mówi, że filiżanki, talerze i spodeczki przywiezione z Anglii. Ostatnim razem porcelanę rozbiła niewolnica w 1784 i takie baty dostała, że potem by nawet masła nie udźwignęła. Homer stoi za krzesłem u końca stołu. Lilit i reszta kuchennych czarnuchów za innymi krzesłami po lewej i prawej stronie. Kolacja czasem ciągnie się przez dziesięć dań, będzie jeszcze kawa, ciasta i orzechy, ale śniadanie to zwykle prostsza sprawa, jedno danie ze wszystkiego podawanego naraz. Gdy massa z rodziną wchodzą, negry odsuwają dla nich krzesła i kładą im serwety na kolanach. Zaczynają podawać do stołu. Lilit stoi po lewej, blisko szczytu, a tam siedzi massa. Ale to jeden chłop odsuwa dla niego krzesło. Szaperon stęka. Lilit ją pamięta. Przy śniadaniu pani bardzo dużo mówi, za to niewiele skubnie jedzenia. – Zdaje się, że nie mieliśmy dotąd przyjemności, panie Quinn, a mój syn chyba do reszty stracił maniery albo zmysły. – Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiada Robert Quinn i całuje
dłoń, jakby widział panią pierwszy raz w życiu. – Zawsze miałam słabość do Irlandczyków, nawet po tej pożałowania godnej, niedorzecznej rebelii, gdy połączyliście siły z paskudnymi Francuzami. Robert Quinn wygląda, jakby się zadławił. Panna Isobel zasłania usta wachlarzem. – Niewielu moich krajanów z hrabstwa Mayo brało w tym udział, droga pani. I dostali za swoje. – Rada jestem to słyszeć. Młoda Isobel, powiedz mi, panna, co u szanownej matki Ludmilli? – Mojej matce zmarło się dawno, proszę pani. A moja macocha Laeticia ma się całkiem dobrze. – Laeticia, Ludmilla, phi! W moim wieku człowiek traci rozeznanie w wesołych żonkach paninego ojca. W następnej kolejności matka pyta massa, czemu na sezon nie wybrał się do Londynu. – Droga mamo, w dzisiejszych czasach sezon traktuje się serio dopiero od marca. Poza tym tyle jest tutaj do zrobienia, że dalibóg zbrakłoby mi czasu. – Katastrofalnie więc dla ciebie, boś ciągle młody. Młody duchem, w każdym razie. Ach, sezon, za stara jestem, by miewać takie myśli, ale gdy byłam w wieku zdatnym do zamążpójścia, to pozwolę sobie zauważyć, że znalazłam męża już po pierwszym sezonie. Ach, co za czasy, bale, kolacje i te wszystkie zawistne kobiety! Plantator z Indii Zachodnich, mówiła matka. Humphrey, nalegam, byś bez zwłoki wyruszył do Londynu! – Mamo, miejsce me jest tutaj, przy tobie. – Młody mężczyzna nie powinien przebywać u boku zachodnioindyjskiej kobiety. Obawiam się, że kimś takim bez reszty się stałam. – Nigdy cię nie opuszczę. – Proszę. Być kobietą w Indiach Zachodnich to być kobietą samotną. Nieprawdaż, Elizabeth? – Isobel, proszę pani. – Za stara jestem, aby spamiętać imiona albo dbać o to. Niestety. Tak czy inaczej, Humphrey, sezon to jedyna sposobność, byś znalazł idealną żonę
zacnego pochodzenia. Nalegam, byś w tej chwili się zaokrętował. Panie Quinn, pan żonaty? – Dotąd żadna nie oddała mi swej ręki. – Doprawdy? Czyżby mój dom stał się schronieniem dla młodych kawalerów? Niechybnie znalazłaby się jakaś pokojówka albo służąca, która marzyłaby, żeby zrobić z niej przyzwoitą kobietę. Robert Quinn milczy, patrzy na massa Humphreya, a ten wzdycha i kiwa głową. Wszyscy w konfuzji. Pani doskonale pamięta, która kobieta w 1779 wywołała skandal sukienką wykończoną różową koronką, ale nie pamięta, że męża jej nie ma wśród żywych. Cały czas do niego mówi. Pani wie dużo o takich męskich sprawach jak wojny czy ceny niewolników, ale zapomina pójść się wysikać do wychodka. Homer myślała, że ona w swoich pokojach pisze jakie listy, ale jednego dnia bierze stronicę do ręki, a tam spisany inwentarz. Lista nazwisk, lista zwierząt, lista liczb, lista ksiąg biblijnych, lista list. I jeszcze więcej list. Pani pomyślunek się pogubił. Po chwili wszyscy rozmawiają o Saint-Domingue. Panna Isobel mówi, że to ogromna tragedia, zwłaszcza że mieszkają tam jej krewni. – Wiecie, państwo, moja rodzina to przynajmniej w połowie Francuzi. – A to, panna, czyni cię naszym wrogiem – odpowiada massa Humphrey. – Mówże prawdę, jesteś szpiegiem? Śmieją się jak dwie psotne dzieciny. Szaperon chrząka jak zniecierpliwiona matka. Robert Quinn milczący. – I dobrze tak tym cholernym Francuzom – rzecze pani. – Nazbyt łagodny ten Code Noir. Za bardzo pobłażają negrom. Powiadam, dasz czarnemu wolną rękę, to cię nią chwyci za gardło. Massa Humphrey patrzy twardo na matkę. – A co ty wiesz o Code Noir? – Na pewno więcej, niż ty wiesz o stosunkach francusko-brytyjskich – odpowiada pani i spogląda na pannę Isobel. – W każdym razie skutki są katastrofalne – wtrąca Robert Quinn. – Musimy mieć się na baczności, inaczej pójdziemy tą samą drogą. – Jak to rozumieć, Robercie? – Nie żartuj, Humphrey – odpowiada Robert Quinn, ale widzi spojrzenia
pani matki i panny Isobel. – Panie Wilson. Mam na myśli, że na Jamajce jest bezpiecznie jak w kuchni z beczką prochu. – Quinn, nie pozwolę ci straszyć dam bez potrzeby. Z całą pewnością nie jest aż tak źle. – Nie jest aż tak źle? Tyś ślepy czy głupi? – Panie Quinn! – woła panna Isobel. – Byłabym wdzięczna, gdyby pan się nie zapominał. – Ależ ja się nie zapominam. Tym bardziej że ciągle mi się przypomina o niezapominaniu. – Dosyć, Quinn – rzecze massa Humphrey. – Jak już mówiłem, nie pozwolę straszyć dam. – Ja nie taka strachliwa – odpowiada panna Isobel. – Drogi panie Humphrey, otóż w tej kolonii w ciągu ostatnich pięciu lat co roku wybuchał duży bunt. Zatoka Montego wciąż w ruinie, odkąd spalona przed pięcioma laty. Twierdzę, że co miesiąc mamy nowy spisek, taki czy inny. – Być może, ale regiment zawsze staje na wysokości zadania. Ledwie dwa tygodnie temu rozprawili się z tymi żałosnymi negrami w Trelawney. – Ale mi regiment. Większość z nich to mimozy. – Panowie! Dalibóg, to nieodpowiednie miejsce na takie konwersacje – mówi panna Isobel, wskazując negrów głową. – Panie Quinn, mógłby pan okazać odrobinę ogłady. Robert Quinn czerwienieje. – Montpelier to obiekt zazdrości w koloniach – rzecze massa Humphrey. – Ponadto pan Quinn nie przemieszkał nawet roku na Jamajce, za mało obyty, aby wyrażać opinię w tych sprawach – dodaje panna Isobel. – Trelawney cholernie... – Quinn – upomina massa Humphrey. – Proszę wybaczyć. W tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym ósmym Trelawney o mało nie stało się afrykańską kolonią. – Co cię ugryzło? To jakaś irlandzka skłonność do wyolbrzymiania? – Jeśli tak, idzie ona w parze z waszym, Brytoli, zamiłowaniem do
zaprzeczania rzeczom oczywistym. – Brytoli? – odpowiada massa Humphrey. – Widzę, że przy tym stole ludzie się dzielą na Brytoli i brutali. Quinn zaciska usta, czerwony na twarzy. Wszyscy patrzą na tych dwóch. Lilit też patrzy, widzi, jak obu mężczyznom płonie skóra. Widzi, jak mocniej ściskają noże i widelce i mówią grubiej przez zaciśnięte zęby. Lilit patrzy, jak zachowują się mężczyźni, gdy nie mają łańcucha na szyi ani blizn na grzbiecie. Lilit myśli, że lada chwila jeden skoczy na drugiego i zaczną walczyć na podłodze jak dzikie zwierzęta. Lilit wyczuwa oczekiwanie, co ma woń potu. Lilit patrzy na to, na co nie wolno jej patrzeć, Lilit patrzy tak, jak nie wolno jej patrzeć. Homer fuka, szarpie ją. Szaperon, nieprzejęta sporem mężczyzn, chce jeszcze ciasta czekoladowego. To już będzie trzeci kawałek. Lilit z trudem trafia w talerz, bo massa Humphrey grzmoci pięścią w stół. Szaperon chwyta talerz. Robert Quinn wyrzuca obie ręce do góry. – Takie są fakty, ot co. Jasne jak słońce. Tutejszy stosunek liczby białych do czarnych jest taki sam jak na Saint-Domingue. – Ale mamy nad nimi większy nadzór niż ci na Saint-Domingue – mówi massa Humphrey. – Słyszałam, że ulice spływają tam krwią – dodaje panna Isobel. – I to krwią francuską – dorzuca Robert Quinn, a ona patrzy na niego wzrokiem, co wysuszyłby fontannę. – Skoro tak bardzo nie życzy pan sobie mieć nic wspólnego z Francuzami, to zapewne wyrzekł się pan też francuskich pocałunków – mówi panna Isobel. Massa Humphrey pąsowieje. Potem wybucha śmiechem. Robert Quinn lekko uśmiechnięty. Szaperon mówi, moja droga, taką wulgarność niechybnie odziedziczyłaś po mamce. Wszyscy się śmieją. Śmieją się tak bardzo, że nikt nie widzi, jak mocno pani zapadła się w siebie. Dopiero, jak krzyknie: – Sto funtów, nie pięćdziesiąt! Sto funtów, nie pięćdziesiąt! Sto funtów, nie pięćdziesiąt! Homer i Lilit słyszą pierwsze. Reszta cały czas kula się ze śmiechu po słowach szaperon, co wcale żartem nie były.
– Ile razy trzeba ci powtarzać!? – mówi pani. Tym razem cichną. – Co się stało, mamo? – pyta massa Humphrey. – Sto funtów, nie pięćdziesiąt, sto funtów, a nie przeklęte pięćdziesiąt – powtarza pani i rzuca widelec. – Jakie sto funtów, ma... – Och, do diabła z tym wszystkim, nie jesteś stworzony do posiadania niewolników, sprzedać zdrowego młodzika za pięćdziesiąt funtów... Czasem chciałabym, byś zachowywał się jak mężczyzna, Patrick! Naprawdę bym chciała! Massa Humphrey przymyka oczy i zaciska palce na brzegu stołu. Robert Quinn i panna Isobel patrzą w bok. Tylko szaperon niezorientowana. – Kim jest Patrick? – pyta. – A co cię obchodzi mój małżonek!? – krzyczy pani. Szaperon kuli się. Massa Humphrey zerka na Homer. – Patrick! Złaź tu natychmiast! Patrick! Massa kryje twarz w dłoniach. Pani cichnie na chwilę, cichnie tak mocno, że słychać szmer wiatru za oknem. I nagle zaczyna krzyczeć. Krzyczy i krzyczy. Robert Quinn zrywa się z krzesła, massa Humphrey wciąż ma twarz schowaną w dłoniach. Pani macha rękoma jak skrzydłami, co nie pofruną, i opada do tyłu z krzesłem. Lilit doskakuje pierwsza, chwyta za krzesło, ale pani już pada z taką siłą, że obie lecą na podłogę. Homer podbiega, żeby pomóc pani wstać, ale ta w histerii, wrzeszczy, żeby wypatroszyć tego konia, co zabił jej męża. Panna Isobel z dłońmi na kolanach i spojrzeniem wbitym w obrus. Szaperon tak samo. Robert Quinn rzuca serwetkę i podchodzi do pani matki, Homer i Lilit. Wyciąga rękę, żeby pomóc pani wstać, ale Homer woła, żeby nie zabierać jej powietrza, odciąga go na bok. Pani kładzie głowę na kolanach Lilit i zastyga trupem. – Zabierzcie ją – mówi massa Humphrey. W pokojach pani nawet w południe jest ciemno jak w wieczór. Lilit chce odsłonić okno, ale Homer kręci głową. Homer i Robert Quinn kładą panią do łóżka, lecz ona się budzi, jak tylko czuje pościel. Jest słaba. Mówi słowa niepodobne do słów. Rozgląda się, widzi Lilit. – Kto ty, jedna z bękartów Jacka Wilkinsa? – pyta.
Lilit nie wie, co odrzec. Podnosi wzrok, a tu Robert Quinn patrzy na nią. Pani przysypia, ale po chwili znów otwiera oczy. – Nie będę spokojnie patrzeć, jak mój syn żeni się z tą kreolską półfrancuską córką przekupy – mówi. – Nie za mojego żywota, choć marny... Patrick! Czy to ty, Patrick? Skończ z tą dziecinadą, wyłaź z szafy, Patrick! Patrick! Homer każe odejść Lilit i Robertowi Quinnowi, bo sama sobie poradzi, a pani nie powinna być widziana w takim stanie. Robert Quinn otwiera drzwi dla Lilit, ona wychodzi, dziwacznie, trzymając się za ramiona. Za progiem czeka massa Humphrey. Robert Quinn chce wyjaśnić, że Homer zajęła się niedomagającą panią, ale massa Humphrey ucisza go uniesioną ręką. – Nie życzę sobie, byś się źle wyrażał o Francuzach w przytomności panny Isobel. – Czyś zapomniał, panie, że toczymy z nimi wojnę? – odpowiada Robert Quinn. Massa Humphrey oddala się, Lilit goni go wzrokiem. Chłonie skrzypnięcia nowych butów, kolor nowych spodni, połysk kamizelki, włosy. Odwraca się i widzi, że Robert Quinn w nią wpatrzony.
13
N
adszedł bal. Lilit gotowa. W samotności obrębia sukienkę, bo Andromeda była wyższa, zwęża talię, bo Andromeda była grubsza. Igłę i nici podkradła Homer. Lilit choć kilka razy cerowała panine halki, niewprawna w szyciu, więc rąbek zrobiła nierówny, a w talii wyszło za wąsko. Homer obserwuje Lilit, nic nie mówi. Czasem Lilit zauważy, jak Homer patrzy na nią przymkniętym okiem. Lilit boi się tego, co Homer chce powiedzieć, ale Homer ani słowa nie mówi. Córka Andromedy taka szalona po śmierci matki, że massa Humphrey sprzedał ją białemu z Kingston, co najpierw oceni, czy pipka pulchna, a dopiero potem spojrzy na lico. Dwie noce jedna za drugą Lilit budzi się i widzi kobietę w nią wpatrzoną. Za pierwszym razem chce krzyczeć, ale w porę zatyka sobie usta ręką. Wpierw myśli, że to Andromeda w mroku się czai, ale ta kobieta chuda. Włos rozczochrany i kędzierzawy, spódnica rozpostarta jak skrzydła nietoperza. Lilit nie widzi twarzy. Nie widzi oczu, tylko najczarniejszą czarność. Jak ta odstępuje, coś włazi Lilit do głowy i nie chce odejść przez cały dzień. Sześć kroć sześć kroć sześć, pamięta pieczarę i słowa jak pieśń. – Przestań mi przychodzić po nocy – mówi do Homer następnego dnia. Homer fuka. – Twoja suknia żałobna też mi niestraszna – dodaje Lilit. – Po co by mie przychodzić po nocy do rozbielonej czarnuchy, dziecino? Lilit też syczy, jakby nie wierzyła, ale wie, że Homer za dumna, coby kłamać czarnuchom stojącym niżej od niej. Następnej nocy Lilit nie śpi, bo myśli, że ta kobieta to mara senna, co nie przyjdzie w czas czuwania. Lilit chodzi w koło po piwnicy, liczy butelki wina, wydeptuje kurz z maty, krąży ze świecą łojową, wypatruje szczurów. Słucha, jak dom zapada w sen. Próbuje wytrzymać, ale powieki mrugają coraz wolniej i ciężej. Idzie do kuchni obmyć twarz, rozgląda się. Unosi sukienkę, żeby otrzeć policzki, ale nogi jej drżą na nocnym wietrze. Lilit zakrywa się,
chce wracać, a tu w drzwiach stoi ta czarna kobieta. Lilit odskakuje, głową uderza w garnek zawieszony nad blatem, garnek wali w drugi, ten w trzeci i się rozdzwaniają jak dzwony kościelne w niedzielę. Lilit chwyta garnki, serce jej tłucze, jak nasłuchuje, czy nikt się nie zbudził. Czuje i strach, i nadzieję, że ktoś wstanie. Nikt. Baba zniknęła w drzwiach do piwnicy. Lilit kładzie się na podłodze, patrzy we drzwi. Utrudzenie i strach walczą w niej od tak dawna, że jak tylko zamknie oczy, podskakuje, zlękniona samej siebie. Zmęczenie zaraz bierze górę. Lilit zasypia na podłodze w kuchni. Jak nastaje poranek, Lilit czuje, że pragnęłaby mieć do kogo usta otworzyć. Ale nie do tych sześciu bab, co chciały, by do nich przystała. Niektórych nie widziała od tamtej nocy, a inne na jej widok się zachowują, jakby jej nie znały, także Gorgona, co tylko kiwa głową, jak nikt nie patrzy. Nawet Pallas, co pracuje koło niej w kuchni i czasem rzucała dobre słowo, już nie mówi nic. Jednego dnia Lilit idzie wylać wodę i widzi Ifigenię w pochodzie rzemieślników, co ich massa Humphrey wynajmuje do majątku Worthy Park. Nawet w drodze w stronę gorącego słońca Ifigenia w sukience z długim rękawem, w chuście na szyi. Patrzy na wskroś Lilit, jakby dziewczyna była z wiatru. Lilit wmawia sobie, że nie dba o to, że serce swoje zamieni w kamień. Ale jest w konfuzji. To ciężka robota dla czarnuchy wziąć zatwardzić serce, a potem go wziąć zmiękczyć za każdym razem, jak massa Humphrey przechodzi obok. Od wczesnego ranka zaczęło się szykowanie. Trzeba upiec baraninę i wieprzowinę, szynkę oparzyć, udusić wołowinę i rybę, usmażyć kurę, kaczkę i gęś, zamarynować kraby. Trzeba opalić chleb ignamowy, ugotować banany, rozrobić sos z papai, oparzyć ziemniaki, posiekać marchew i kapustę. Jest masa czekoladowa na ciasto, mąka i kukurydza na pudding, ser do pokrojenia, butelka wina do obmycia z piwnicznego kurzu, whiskey i rum trzeba odebrać od kupca. Pallas gotuje zupę. Wszystkie negry milkną jeden po drugim, tylko ostatni został, co w głos gębę piłuje. Homer wali go w ramię, on podnosi wzrok i cichnie. Bo panna Isobel w kuchni. Lilit zerka za jej plecy, wypatruje massa Humphreya, ale panna sama. Robi obchód, patrzy, co przyrządzane. Kiwa głową i uśmiecha się na widok stygnących ciast, ale jak patrzy na skubanego kurczaka, to usta zasłania wachlarzem. – Dzień dobry pani – mówi jeden chłop i kłania się do samej ziemi. Ona skinie mu głową.
Ogląda łopatki jagnięce, schab, zieleninę, dotyka wszystkiego delikatnie, wyciera dłoń w chusteczkę. Prosi o łyżkę i podchodzi do Pallas. Zanurza łyżkę, chucha, dmucha i siorbie. Pallas dygocze ze strachu. Panna Isobel krzywi się i spluwa w kocioł. – Ohyda! Absolutna ohyda! Soli więcej niż w Morzu Martwym! Musisz zacząć od początku, zdecydowanie od początku, dodaje panna i wychodzi. Pallas nie wie, co robić. Trzy lata już będzie, jak gotuje tę zupę tak samo dwa razy w tygodniu. Homer unosi brew. – Rób, co twoja... znaczy, co pani każe – mówi Homer. Pallas chce zdjąć kocioł z ognia, ale Homer kręci głową. – Wrzuć trzy ziemniaki, coby wyciągły sól, potem dosyp cukru dwie łyżki. Wszystkie patrzą na Homer, ale ona dalej kręci się przy swoich sprawach. Lilit podoba się, jak sukienka dopasowana, choć oddychać ciężko. Boże Narodzenie dla negrów, a Nowy Rok dla backra, ale Lilit na to nie zważa. Po tym, co było ostatniej nocy, teraz drzemie w kuchni. Obiera ziemniaki i o mało nie odetnie sobie palca, bo jej myśli gdzie indziej. Chce iść na bal, ale bale dla białych, ona nie biała, tylko Mulatka, a w Montpelier Mulaty równe czarnuchom. Lilit chce iść na bal i oczarować massa Humphreya, choć nie do końca wie, co to znaczy. Może jest za młoda i jeszcze nie dorosła do kobiecych spraw, a massa Humphrey nieczuły na za młode ciała? Lilit chciałaby zobaczyć, co włożą białe kobiety, jak białe kobiety będą wyglądać, jak białe kobiety śmieją się w koloniach. Myśli o białym ciele i czarnym ciele, co tak naprawdę jest brązowe z pochodzenia, o dwóch ciałach zmieszanych w jedno, co nie ma koloru. Lilit duma, czy nie zaczęła aby marzyć, bo na marzenia Bóg nie pozwala negrowi. Ma za złe Kirke, że dała jej żyć jak wolnemu czarnuchowi tylko po to, żeby batowi jej to odebrali. Ma za złe Kirke, że obudziła w niej oczekiwania białej kobiety i nienawiść do murzyńskiego żywota. Obwinianie Kirke pomaga jej lepiej znieść myśli o massa Humphreyu. Przypomina sobie, co Pallas mówiła o słodyczy do mężczyzny. Do tego została stworzona. Przed wieczornym balem będzie poranne nabożeństwo. Negry zbierają się niedaleko przesieki na polu. Kaznodziej boi się podejść, bo niedawno dopiero przypłynął z Liverpoolu (na statku serce mu się krajało na widok grzesznych negrów), a massa powiedział mu, że w buszu żyje wąż i lampart.
Kaznodziej opasły i czerwony jak przyduszana świnia, kieszeń jeszcze bardziej opasła u niego od gwinei i szylingów, co dostał od massa Humphreya. Ma czarny kapelusz z szerokim rondem, skrywającym twarz, póki nie spojrzy w górę. Zezuje małymi oczkami, usta ściąga w dziób jak wybredna dama. Płaszcz u niego czarny, spodnie szare, za wąskie, krocze płata mu figle. Praży się w słońcu tak mocno, że dostał woni jednodniowego wieprzka, co ją tylko biali dostają z gorąca. Negry słuchają kazań dziesięć razy do roku. Ostatnio będzie na Wszystkich Świętych. Choć w Boże Narodzenie i na Nowy Rok słuchają o tym samym, to nie rozumieją, co może zdziałać dziecina na pustkowiu. Dziecina zostawiona w żłobie byłaby podrapana, pokąsana, nieżywa na trzeci dzień. Ale biali uważają, że to coś najwspanialszego. Dzieciak nabiera lat, potem go zabijają, a dla białych to jeszcze wspanialsze. Nie dziwne, że mają z tego tyle radości i wesela, bo nikt tak nie lubi zabijania dla uciechy jak backra. Kaznodziej mówi negrom, że Bóg jest dzieciątko i mężczyzna. Potem powiada, że Bóg jest dzieciątko w grudniu, a mężczyzna cztery miesiące później. Ale potem mówi jeszcze, że Bóg jest ojciec i syn i duch. Jakby urodził siebie, coby dopaść siebie, coby zabić siebie. Bóg białych przecudaczny jak sami biali. Potem na Wielkanoc mówi, że ludzie go zabili, a on powstał z martwych i teraz siedzi w niebie. A my nie pojmujemy, co to ma wspólnego z Bogiem. Bóg ma być Bogiem wszystkiego, czego ludzie mogą używać albo się bać, jak Asaase Jaa albo przerażający Ogun, albo leśne duchy imilozi. Kaznodziej mówi, że Bóg jest jeden jedyny, choć chwilę wcześniej mówił, że ich trzech, patrzy w niebo, jak to mówi. Niektórzy się dziwią, co Bóg tam w ogóle robi tak długo i że jeszcze nie spadł. Inni zadowoleni z Boga białych jak koty. Nie wiercą się, nie drapią w słońcu. Nie fukają, nie przestępują z lewej nogi na prawą. Kaznodziej mówi, że czeka ich nagroda w niebie, a oni zawodzą, szlochają, padają na kolana, wołają, dzięki ci, Jezu! Kaznodziej mówi, coby wytrwali w cierpieniu swoim, bo taka dola przeklętych synów Noego. Że Jezus wejrzy nie na niewolę, ale w serce niewolnika. Że Jezus nagrodzi ich w niebie za to, że są posłuszne czarnuchy. Kaznodziej patrzy, jak massa Humphrey przejeżdża w pobliżu, i wtedy zaczyna śpiewać Na wysokościach Bogu cześć, i zbiera swoje rzeczy. Jak odstępuje, negry się rozchodzą, niektórzy ciągle śpiewają. Lilit wyczekuje odejścia kaznodzieja. Wszystkie muszą wrócić do
gotowania, sprzątania, szykowania, bo bal o siódmej. Lilit idzie do kuchni, a tam pusto, tylko Homer. Lilit chce ją wyminąć, coby zejść do piwnicy. – Niezwykłe, e? Niektóre zadowolone jak kocury. Lilit milczy. – Niektóre się weselą, radują, a trząść się powinni z bojaźni. – To jakaś gadka dla staruchów, ja nie rozumiem – mówi Lilit. – Tak to jest, ten, co nie słucha, poczuje na własnej skórze. Bóg jeden wie, co się stanie z czarnuchą, co niezadowolona ze swojej doli – odpowiada Homer i wychodzi. Lilit bez ruchu. Potem syczy i idzie na dół. Lilit ma się za dorosłą kobietę, ale jak wkłada sukienkę, czuje się bardzo dziewczęco. Nie ma lustra, a i tak pięknie wygląda w srebrnej tacy. Piąta godzina. Wszystkie negry mają się zebrać, z wyjątkiem kucharzy, bo potrawy muszą być ciepłe i gotowe. Homer przy zupie, do której napluła panna Isobel. Ustawiła czarnuchów w rząd, aby panna mogła ich obejrzeć. Stoją cztery grube negry, potem Pallas, jeszcze jedna baba, Lilit i trzech chłopa. Kobiety w białych sukienkach i czarnych spódnicach, co się szeroko układają, bo pierwszy raz halki włożyły pod spód. Każda ma włosy pod czepkiem, co go panna Isobel narysowała. Tylko u Lilit sukienka odsłania biust i niektóry aż spojrzy dwa razy. Panna wchodzi do kuchni i ogląda negrów. Nic nie mówi, tylko głową skinie do Homer, potem wyjdzie. Zaraz słyszą rżenie konia. Panna Isobel wraca do Coulibre, by się wystroić odświętnie, mówi Homer. Coś koło godziny później massa Humphrey i Robert Quinn przybywają z przejażdżki. Homer czeka w drzwiach, mówi, że jak są tak późno, to chyba na inny bal się wybierają. Massa Humphrey przypomina jej, że taka gadka grozi batem. Homer milczy. Jak massa Humphrey odchodzi dość daleko, by nie słyszeć, Robert Quinn szepcze: przepraszam, do Homer. – Przyślij kogoś, żeby mi przygotować kąpiel! – krzyczy massa. – Tym razem kobietę, Homer! Lilit robi mały krok naprzód. – Nie ty – mówi Homer. Wskazuje Pallas, a ta się chmurzy. Lilit pamięta, że Pallas jej siostra, że
nigdy jej nic złego nie wyrządziła, ale to nie pohamuje jej niechęci. – Niektórym się zdaje, że tysiąc osiemset pierwszy będzie inny jak tysiąc osiemsetny – mówi Homer do nikogo. Panna Isobel wraca, a wygląda, jakby zstąpiła z niebios. Płynie w swoim coupe całym ustrojonym w biel. Ściąga czepiec, a jej żółte włosy opadają na boki i do tyłu, oprócz dwóch loków, co wiją się po policzku. Nikt w koloniach nie nosi takiej sukni, to rzecz pewna. Jest biała, ale jak mleko, tak mocno biała, ażby ją pić. Biust okryła tkaniną, co naraz wszystko zasłania i odsłania. Patrzysz z jednej strony, biała, patrzysz z innej, przezroczysta. Tkanina ciągnie się wokół ramion i przez plecy. Tuż pod biustem zielona szarfa, lśniąca jak srebro. Rękawy duże i takie bufiaste, skrywają wszystko wyżej łokcia. Rękawiczki od łokcia kończą się na dłoniach, odkrywają piękne palce. Massa Humphrey aż się prostuje, jak widzi pannę w drzwiach. Negry aż się prostują, jak widzą massa. Ostatni raz był tak dżentelmeńsko odziany, jak przybył z Anglii. Massa ma czarny płaszcz, poły omiatają mu kolana od tyłu, a biały fular zasłania szyję aż po uszy. Spodnie i pończochy białe i połyskliwe, ale nie tak połyskliwe jak czarne buty, co to u niego pierwszyzna. – Dobry wieczór pani – kieruje się massa Humphrey do panny Isobel. – Owszem, dobry, ale już omówiliśmy ten temat, panie Wilson. Pani to zwrot do mojej matki. Oczekiwane trzysta gości najprzedniejszego stanu i urodzenia. Przybycie potwierdził hrabia Warwick, lord Cheltenham i wdowa baronowa Essex. Massa Humphrey i panna Isobel witają w sieni każdego, co zostanie zapowiedziany przez negrów z giętkim językiem. Niektórym wydaje się to osobliwe, ale mówią, że są wdzięczni, jako że plantator potrafi nadać czarnuchowi odrobinę ogłady. Przybyli ojciec i matka panny Isobel. Długie lata, odkąd ostatni raz zjawili się w Montpelier. Ojciec panny cały w czerni, jak przystało na sędziego pokoju, na ramiona opadają mu długie siwe kręcone włosy jak kobiecie wyszykowanej do spania. Pani jest cała w bieli, prawie jak córka. Gubernator Nugent i jaśniepani są spóźnieni. Robert Quinn zaprezentował się w starym marynarskim mundurze. Złote guziki lśnią przy granatowym suknie, na ramionach złote epolety. Spodnie
jasnoszare, buty czarne. Quinn przybył sam. Andromeda była zawczasu poinstruowana, to Lilit ciężko teraz nadążyć. Za wolno się rusza z talerzami, z prawej idzie na lewą miast z lewej na prawą, wpadła już na dwie inne czarnuchy. Uważaj, jak leziesz, głupia! – mówi jedna, kiedy wracają do kuchni. Sala już zapełniona gośćmi. Przybył gubernator i lady Nugent, wszyscy biali chcą się przywitać, pobratać. Gubernator wygląda, jakby dopiero przypłynął na wyspę, znaczy jest więcej biały od reszty i zarazem więcej czerwony, to od ukąszeń owadów i słońca. Oczy ma niebieskie jak z wody. Gubernator ubrany niczym massa Humphrey, tylko spodnie ma błękitne, pończochy białe i lśniące buciki, jak damskie pantofelki. Włosy krócej obcięte, loki sypią się przy twarzy, taka ostatnio moda. Gubernator śle wszystkim uśmiechy, a lady Nugent rozgląda się, głównie po czarnych twarzach. Patrzy na negrów przez cały wieczór, zwłaszcza na chłopów, jak tylko usta otworzą. Kobiety gromadzą się wokół niej, chcą wiedzieć, co herbowa dama nosi w ten sezon w Londynie. Jej suknia biała jak panny Isobel, ale szarfa i rękawy błękitne. U lady Nugent nos tak prosty, że jak zadrze głowę, by spojrzeć na człowieka z góry, widać tylko dwie dziurki. Odzywa się tylko raz, jak pyta tłoczące się kobiety, co to jest chere amie. Jedna odkasłuje, dwie się rumienią. Panna Isobel mówi, że to chyba po prostu oblubienica, w biblijnym rozumieniu, rzecz jasna. – Czyli metresa? – pyta lady Nugent. – Widzę, że brytyjskie umiłowanie prawa zwyczajowego dochodzi wyraźnie do głosu w koloniach. Pozwolę sobie powiedzieć, że jestem tu ledwie parę miesięcy, a widziałam już tylu bękartów i innych, którzy uważają to za rzecz naturalną, że zaczęłam powątpiewać, czy moje dzieci pochodzą z prawego łoża! Lady Nugent się śmieje, ale wtóruje jej tylko panna Isobel. Massa Humphrey pyta gubernatora Nugenta, jak minęły mu pierwsze święta na Jamajce. Gubernator robi minę, jakby właśnie powąchał świeżo wysrane gówno. – Mam nadzieję, że prędzej czy później zapomnę o tej diabelnej wyspie. Tyle panu rzeknę. To były moje pierwsze święta bez dzwonków sań. A skoro o tym mowa, pozwolę sobie zapytać, czy to prawda, że rychło rozdzwonią się dzwony weselne? Z pewnością nie zostanę pominięty w uroczystościach z tego powodu?
Massa Humphrey robi się purpurowy, odpowiada, że Spanish Town miał za miasto tak ekscytujące, że nikomu nie chciałoby się rozpuszczać kłamliwych plotek. – Ekscytujące? Drogi chłopcze, jeśli wiem cokolwiek o koloniach, to tyle, że człowiek zajmuje się tutaj wyłącznie czekaniem. Dalej gubernator powiada, że dorastając, nasłuchał się historii o ekscytujących wyczynach dokonywanych na Jamajce i jest wielce zawiedziony, że dotąd nie natknął się na żadnego korsarza. Massa Humphrey w śmiech, mówi, że miał nadzieję zobaczyć syrenę, gdy tu przypłynął. Gubernator też w śmiech. Lilit patrzy na nich przez szparę w drzwiach kuchennych. Rozmyśla, co zrobić, by massa zwrócił na nią uwagę. – Z drogi, dziewucho – szepcze jej do ucha Pallas i ją popycha. Lilit o mało nie wpada przez próg. Pallas łapie tacę i znika za drzwiami. Lilit pragnęłaby dać nogom odpocząć. – Podoba ci się bal? Aż podskakuje. Homer. Stoi przy stole, nalewa zupę do małych czarek na srebrnej tacy. – Ci, co spóźnieni, i tak żądają wszystkie dziewięć dań – mówi. – Jakie to piękne. Ja nigdy nic takiego nie widziałam na oczy – odpowiada Lilit. – Tak, tak, czarnuchy polowe niewiele w życiu widziały. A czasem za dużo. – Ja nie polowa. – Tom się pomyliła. Zapomniałam, że ty przy akuszerce urodzona, nie w buszu. Taka twoja matka. – Co ty knujesz? Dlaczego tak gadasz? Dość ja się nasłuchałam prawdy o mamie i tatulu, coby mie to miało obchodzić. – Nic nie knuję. Gadam ci tylko, że niektóre się rodzą przeklęte. Przesądzone, że będą robić jak ci, co byli przed nimi. Lilit się wierci. Patrzy na swój biust, myśli, coby się zakryć. – Massa już z tobą gadał? – pyta Homer. Lilit podnosi głowę, zdziwiona.
– Czemu... czemu by ze mną gadał? – Wyglądasz, jakbyś czekała, coby ktoś z tobą gadał. – Labbaba ty Bóg wie o czym – odpowiada Lilit. – Oho, nagle gadasz jak niewolnica na statku. Taka kolej rzeczy, wszystkie coraz mocniej mielą językiem, coraz mniej używają uszów – mówi Homer. Znowu zapada cisza. Homer nalewa zupę do czarek. – Zbieramy się dzisiaj. W ważnych, bardzo ważnych sprawach. Możesz przyjść, jak chcesz. Backra będą utrudzeni, możemy przesiedzieć do rana. Pomożemy ci z czytaniem. Pamiętasz jeszcze, jak się czyta? Pamiętasz, czego cię uczyłam? Pamiętasz Josepha Andrewsa? Strasznie mu się życie poplątało, taka prawda. Jak skończymy, to nawet będziesz umiała naskrobać swoje imię. – Ja już miała dwie mamy i dwóch tatów. I tak żadnego z tego nie było pożytku. – Czy ja chcę ci robić za matkę, dziecino? – Wolę mieć w cipie kostropaty kołek jak twoje paluchy. Zdumiona Homer wybałusza oczy, rozdziawia usta. Chyba pierwszy raz Lilit widzi, że baba się trzęsie. – A... a może zamiast wbiję ci pięść do gęby? – pyta, ale w źrenicach nie ma tych słów. Lilit spuszcza głowę jak we wstydzie. Ale potem unosi jak biała kobieta. – Zanieś to na duży stół – mówi Homer, wskazując tacę. Lilit stoi, jakby wcale nie chciała usłuchać. – I upewnij się, żeby gubernator dostał zupę dyniową, nie paprykę – dodaje Homer. Lilit podchodzi i łapie za tacę. – Bądź uważna, bo nie szkolili cię jak Andromedę. – Ja nie przygłup, umię ponieść talerze – odpowiada Lilit. Dźwiga, taca chybocze się jej w rękach, w końcu trzyma prosto. Lilit rusza, jeden z chłopów otwiera drzwi. – Proszę bardzo – mówi, marszcząc czoło. Lilit wychodzi z kuchni. – Pamiętaj, pani i panna Roget mają być obsłużone pierwsze! – woła
jeszcze Homer. Lilit zerka przez ramię i fuka. Znów się odwraca. Za późno. Za późno dostrzega szaperon panny Isobel, co tuż obok oblizuje się na dodatkową porcję zupy. Za późno. Zderza się z nią i po całej sali idzie łoskot. Taca naciera na szaperon jak wściekłe bydlę. Czarki tłuką się, porcelana tnie suknię. Wrząca zupa chlusta. Wrząca zupa leje się na szyję, biust, brzuch, gorąca jak żywy ogień. Szaperon wrzeszczy. Wrzeszczy, wrzeszczy i wrzeszczy jak zwierzę, jakby się w piekle smażyła. Z krzykiem pada na plecy. Pięciu białych doskakuje do niej. Jeden ma dzbanek wody. Białe kobiety krzyczą, białe kobiety odwracają głowy. Mężczyźni chcą chwycić szaperon, ale ona wrzeszczy i zawodzi, zupa i porcelana na podłodze. Nadbiega massa Humphrey, panna Isobel gna do szaperon, miotającej się jak obłąkana. Massa Humphrey ma oblicze pociemniałe niby Bóg na Sądzie Ostatecznym. Lilit nie może się ruszyć. Lilit tylko drży, nie może się ruszyć. Nadbiega Homer. – Do oranżerii! Szybko! Szybko! – woła do białych. Lilit nie może się ruszyć. Patrzy, nie widzi. Słucha, nie słyszy, wszystkie odgłosy jak jeden, nie słychać nic. Nawet nie widzi, jak massa Humphrey w całym swym wielkopańskim gniewie bierze zamach i bije ją pięścią w twarz. Lilit zachwieje się, ale nie upadnie. Nim zdąży pomyśleć, drugi cios w piersi, potem prosto w usta i w końcu runie na podłogę i bluzgnie krwią. Massa Humphrey rzuca się na nią jak dzika bestia. Robert Quinn dopada do niego, chce go powstrzymać. Massa Humphrey silny tak bardzo, że prawie ciska nim o podłogę. – Humphrey! Na miłość boską, nie przy gościach! Głowa się kiwa, krew cieknie z nosa. Lilit zawodzi, kaszle. Próbuje wstać z podłogi. Massa Humphrey patrzy po twarzach, co patrzą na boki. Pianista przestaje grać. Gubernator szepcze coś do jaśniepani, ona kryje twarz za wachlarzem. Massa Humphrey rozgląda się znowu, wychodzi z sali i rusza na górę. Robert Quinn patrzy na dziewczynę. Zajmijcie się nią! – mówi do
wyelegantowanego dozorcy, a ten kiwa na trzech towarzyszy. Dziewczyna chce uciekać, ale jest słaba i zmożona bólem. Ledwie widzi na oczy. Dozorca chwyta ją za włosy i ciągnie na dwór za dom. Quinn pokazuje pianiście i skrzypkowi, żeby grali dalej. Goście rozmawiają, szepczą, mruczą między sobą, ale nikt nie wychodzi. Quinn idzie do Homer w oranżerii. Na dworze dziewczyna obraca się dwa razy, a głośny rechot wpada jednym uchem, wypada drugim. Mrok nie pokazuje niczego. Nie widać sylwetek. Lewe oko napuchło, policzki mokre potem albo krwią. Dozorca, co go zwą McClusky, łapie dziewczynę w pół obrotu. Zatrzymuje ją w miejscu. Ona stoi, chwieje się. Nie zdąży zobaczyć, jak McClusky uderzy ją prosto w twarz, między oczy. Pada na ziemię, prawie nieprzytomna. Przygryzła sobie język. – Jezusmaria, Charlie! Miałeś złapać ptaszynę w locie! – woła McClusky. Dozorcy się śmieją. Dziewczyna widzi tylko rozmazane białe ręce i twarze bez oczu, nosa, bez ust. Ręka chwyta ją za stopę i wlecze. Ziemia wbija się pod skórę, kamyki tną nogi. Ręka zaciska się na nadgarstku i znów szarpie do góry. – Przerobimy czarną wronę w białego łabędzia!? – woła McClusky. – Pobaraszkujmy. Co ty na to, ptaszyno? – Tyś zawsze do figli chętny, McClusky. – Okazja dobra, to co śledzia w portkach marynować. Śmiech znów wpada jednym uchem, wypada drugim. Ręce łapią ją za nogi, krzyk przedziera się przez krew w gardle. Więcej śmiechów i śpiewy, hej ho, witaj nam, Sally z portowej tawerny, cały nasz statek pozostał ci wierny, zza mórz w podarunku wieziemy ci trypra, dostaniesz od majtka, bosmana i szypra, hej ho, witaj nam, Sally. Ręce wloką ją chyba do stajni. Stawiają na nogi, pchają w jedne ramiona i drugie, i trzecie, tu, tam, aż ziemia ucieka spod stóp i Lilit znowu upada. Ręce ją łapią. Więcej śmiechów. Dziewczyna czuje, że zrywają z niej sukienkę, chłodne powietrze liże jej sińce. Więcej śmiechów. McClusky mówi coś o pierwszeństwie, inny głos odpowiada ostro. Słychać szamotaninę i krzyk. – Zmielcie mi ją. Ręka łapie za lewą nogę, ręka łapie za prawą nogę, odsuwają obie daleko jak słońce z księżycem. Dziewczyna czuje wpełzające powietrze. Więcej
śmiechów. Mężczyzna ściąga portki i klepie śledzia do stanu gotowości. Rzuca się na dziewczynę, więcej śmiechów i krzyków. Lilit czuje jego ciężar i napór między nogami. Mężczyzna o żółtych włosach, prostych i kwaśnych. Ściska ją za szyję, aż robi jej się czarno przed oczami. Bal trwa, ludzie jedzą, piją, świętują. Robert Quinn pozostawia Homer nadzór nad zabawą, ale panna Isobel szybko przejmuje obowiązki, potrafi nawet wprawić lady Nugent w wesołość żartem o chere amie. Quinn z szaperon w drodze do lekarza w Spanish Town. Massa Humphrey zamknął się w sypialni, nie wychodzi. Dziewczyna leży bez ruchu w stajni, wzbity kurz robi więcej hałasu.
14
H
omer wyciska krew z gałgana i zanurza rękę w wiadrze. Wyciska trochę ciepłej wody i ostrożnie obmywa Lilit twarz. Dotyka szyi, potem czoła. Wyciera z ust ziemię i zaschniętą krew. Lilit między snem a jawą. Bełkocze, kaszle. Homer podnosi głowę i rozgląda się po izbie. Pali się jedna świeczka, dająca pomarańczowe światło. W blasku skaczą cienie. Lilit na łóżku Homer, co kiedyś należało do massa Humphreya, jak był mały, ale wtedy nie przyszedł ani razu, by w nim spać. Lilit na łóżku, Homer ją obmywa. Lilit ma rozwarte oko. Prawe. Lewe zapuchłe i zaciśnięte. Zaczyna zawodzić. – Cichaj, dziecino – mówi Homer. – Bo przyjdą i dadzą ci nowe powody do płaczu. Lilit widzi cienie skaczące po ścianie. W izbie więcej kobiet. Jedna coś gmera przy stopie, ale Lilit za słaba, żeby się ruszyć. Suka ciężka, mówi Gorgona. Lilit czuje jej dotyk, szarpie się. – Na ciele ma siedem, osiem sińców, ale nic niezłamane. Wygląda, jakby szyję jej chcieli oskórować – mówi Gorgona. Homer rozcina łodygę aloesu, wygrzebuje ze środka czysty kleik. Jest zimny, mrowi jak mięta. Homer rozciera go trochę po Lilitowej twarzy i szyi. Gorgona smaruje piersi, Lilit się wzdryga. Gorgona wygrzebuje więcej kleiku z łodygi i smaruje jej brzuch. Przekręcają ją na bok, krzyczy. Homer i Gorgona nacierają. Pallas i Ifigenia na czatach. Panna Isobel ostatnia wychodzi z balu. Quinn wraca z przekleństwem na ustach, bo w hotelu w Spanish Town nie patrzą łaskawym okiem na Irlandczyków. – Można by sądzić, że ze mnie jaki sakramencki Żyd – mówi do nikogo, choć to Homer jest razem z nim w kwaterach. – Jak zdrowie milady, massa?
– Niestety nic nie wiem o tym. Zapewne doktor Willhew zatrzyma ją na noc i jutro przewiezie do Kingston. – Niech Bóg ma ją w opiece. – Jak dziewczyna? – Będzie z nią, jak Bóg pozwoli. – To chyba wcale nie tak dobrze, jak ci się zdaje. – Słucham pana? – Widziałem go już kiedyś w takim stanie, naszego Humphreya Wilsona. Nieraz, a widok to wielce nieprzyjemny. Dość, i tak powiedziałem za dużo. – Słodki Jezu. – Paskudna sprawa, ten jego temperament. Doprawdy podły. Niejeden w Europie się o tym przekonał, nawet ludzie wyższego... Był taki czas... Dobry Boże! Zapominam się. Idź już, nie będę o tym rozmawiał z takimi jak ty. – Zasłużyła sobie, massa – mówi Homer. – Nie zamierzam się spierać. W niektórych majątkach w tej kolonii zastrzeliliby ją od razu. Mam nadzieję, że dziewczyna uszyta z wytrzymałej materii. – Pozwolę spytać, massa Quinn, wytrzymałej na co? – Kobieto... Ten incydent... Ona obudziła w Humphreyu prawdziwego diabła. Nigdy jej nie wybaczy, że zdradził się z tym na oczach towarzystwa. Niestety. Ale już. Dozorcy wybatożyli ją i przywołali do porządku, to powinno być wystarczającą karą. – Wybatożyli, massa? – A czegoś się spodziewała, że klapsa dadzą na goły zad? Należało się piętnaście słusznych batów na początek, może dwadzieścia. – Nie, massa. Oni... – Co oni? – Massa... – Mówże, kobieto, języka w gębie nie masz? Cisza pomiędzy nimi. Quinn otwiera szeroko usta. – Dobry Boże, nie może być...
– Zrobili, co robią chłopy, massa. Robert Quinn zrywa się z miejsca i rusza do izby Homer. Homer za nim, prawie susami, coby nadążyć. Quinn wali wprost do izby, pcha drzwi na oścież. Gorgona podrywa się, Kallisto wyskakuje przez okno. Na łóżku bełkocząca Lilit. – Jezu Chryste – mówi Robert Quinn. Słońce wstaje, budzi Lilit. Jedno oko całkiem otwarte, drugie tylko na szparkę. Lilit nie wie, gdzie jest, znów w płacz. Obok nie ma żywego ducha, to daje się utulić wiatrowi. Lilit słyszy krzyki, ale nie dostrzega nikogo w izbie. Znów słyszy krzyki i wtedy widzi siebie widzącą szaperon. Prostuje się na łóżku i skamla, bo ramię ją pali. Płacze i nagle w kącie widzi czarną babę. Homer? – mamrocze, ale czarna baba się nie rusza. Lilit zaciska i otwiera powieki. Czarna baba znikła. Lilit widzi blask księżyca, myśli, że to dzień srebrny nastał. Widzi blask słońca, myśli, że to noc żółta. Czasem o poranku widzi, jak Homer dotyka jej twarzy, czasem Gorgona, Pallas albo Ifigenia, i wzdryga się wtedy. Zamykają izbę i w nocy jej się zdaje, że widzi czarną babę, ale to tylko Kallisto patrzy w sufit albo struga coś nożem. Lilit znowu zamyka oczy, budzi się, widzi Pallas. – Jest jak, rano jest? – Jeszcze noc – odpowiada Pallas. Lilit milczy. – Ja cię znalazła – mówi Pallas. – Szczęście przy tobie, bo ich nasienie miałaś na całym ciele. Obmyłam cię, pipę też ci wypłukałam, dopiero potem zawołałam Homer. Pamiętaj o tym. – Spod fartucha wyciąga zieloną papaję i tnie nożem cztery plasterki. – Zjedz. Lilit nie chce jeść ani mówić, nie chce nic robić ustami. – Żryj! Lilit przegryza jeden plasterek i chce wypluć, odsuwa od siebie resztę. – Posłuchaj mie. Kilku chłopa cię dziś zgwałciło. Nasienie któregoś na pewno masz w sobie. Trzeba ci żreć zieloną papaję, aż łono wyczyści, rozumiesz? Coby nie urodzić brudnego białego śmierdziela.
Lilit zjada wszystko. – Jedz, jedz. I tak przez kilka dni. Albo tydzień, albo miesiąc, jak będzie trzeba. A jak ci coś wypadnie z czo-czo, zbierz w szmatkę, zawiąż, schowaj. Nawet na to nie spójrz, tak ci mówię. Nawet nie spójrz, rozumiesz? Nawet nie spójrz. Lilit milczy. Pallas otwiera usta, jakby chciała coś rzec, ale nic nie mówi. Odwraca się plecami. – Pierdolone backra skurwysyny. Czasem myślę, że mi ten muszkiet z jedną kulą dali, bo tylu zasługuje na śmierć, że nie będę mogła wybrać którego. Lilit próbuje na nią spojrzeć. – Miara rychło będzie przebrana – mówi Pallas i wychodzi, nim Lilit się połapie, że gadka skończona. Homer stoi pod drzwiami do pokojów massa Humphreya, słyszy, jak Robert Quinn mówi, że większość porcelanowych odłamków wbiła się w suknię, nie poraniła szaperon. Ale zupa wypaliła jej skórę do żywego mięsa, szyja i biust istna makabra. – Dałeś popis jak na dżentelmena przystało, panie Humphrey. Wylazło z ciebie dzikie monstrum na oczach wszystkich gości. – Daruj sobie brytyjskie kazania – odpowiada massa Humphrey. – Obawiam się, żeś ich wszystkich wypłoszył. U mnie Brytyjczyka nie więcej, jak w tobie zostało. – Dobry Boże, myślałem, że choroba ustąpiła. Mógłbym przysiąc, że to przez to cuchnące europejskie powietrze. Robercie, przecież przez kilka lat moje zachowanie było bez zarzutu, prawda? Czy nie? – pyta massa Humphrey. Quinn kiwa głową. – Do diabła! – Humphrey. – Robercie, jesteś tu, aby mnie chronić przede mną samym. Pamiętam Wenecję i tę kobietę. Dlatego nigdy nie batożę niewolników. Bóg mi świadkiem, że nie wiem, co to za malkontenctwo bierze we mnie górę. – Ani ja – mówi Quinn. – Myślisz, że pogrzebałem swoją reputację?
– Proszę cię, panie. Łotr z ciebie nie gorszy ode mnie, zawsze już nim będziesz. Tak jak dla przykładu książę regent, ni mniej, ni więcej. Śmiem stwierdzić, że od początku reputację miałeś niegodną pozazdroszczenia. Przez dłuższą chwilę massa Humphrey patrzy srogo na Roberta Quinna, potem pozwala sobie na lekki śmiech. – Do diabła, Robercie. Ten cierń już na zawsze będę nosił w boku. – Cóż, dzięki Bogu za cnotliwe kobiety, które możesz tym cierniem ukłuć. Jak się ma panna Isobel? – Isobel! Isobel! Droga Isobel! Jest wściekła, doprawdy. Na niewolnicę i na mnie. Co dziwniejsze, chce, bym przeprosił za swój... wybuch. Zarazem uważa, że niewolnica zasługuje na większe zdyscyplinowanie. Postaram się ją zadowolić, jak tylko będzie w mojej mocy. – Wynikła pewna sprawa, Humphrey – mówi Quinn. – A w tej sprawie ma udział twój człowiek, McClusky. Udział bardzo niechlubny. Zdaje się, że razem z innymi zabawił się niezgorzej z tą dziewczyną. Z tego, co mi wiadomo, życie ledwo w niej kołacze. Massa Humphrey milczy przez długi czas. Potem patrzy Quinnowi w oczy. – Fortuna przy niej w takim razie – mówi. Quinn osłupiały milczy. Homer podsłuchuje. – Bo gdybym to ja ją dopadł, modliłaby się o śmierć. – Wielkie nieba, człowieku, czy ona... Łaska boska, że nie jesteśmy w Wenecji. – Radzę ci nie zapominać, kto tu rozdaje pieniądze, Quinn – odpowiada massa Humphrey. Homer wpada przez drzwi, a za nią światło wlewa się do izby. Ból wciska się do głowy, Lilit zamyka mocno powieki. Panie, zlituj się, Panie, zlituj się, mówi Homer. Biegnie na drugi koniec i otwiera skrzynię. Wyciąga czerwone szmaciane zawiniątko, mocno zakutane. Rozdziera, monety się wysypują. – Lilit, ocknij się! – mówi. Lilit na jawie, ale we śnie.
– Słuchaj, co do ciebie mówię, dziecino. Wstawaj, diabeł czyha. Lilit! Homer podchodzi do łóżka i szarpie dziewczynę. Lilit popłakuje, ale się dźwiga. Nogi niepewne. Homer pomaga jej ustać przy drzwiach. Zawija monety w czerwoną szmatkę i wciska Lilit między piersi. – Słuchaj mie, dziecino – mówi. Dziewczyna zaczyna beczeć i Homer bije ją w twarz. Znów w płacz. – Cichaj i słuchaj! Za młynem jest dróżka, co nie wygląda na przejazd, bo żaden powóz tamtędy dawno nie jeździ, ale ciągle ją widać, to zobaczysz. Idź i skręć do rzeki, musisz wbiec do rzeki, żeby zgubić zapach, bo psy, słuchaj mie! Coby psy za tobą nie szły. Potem zawróć, ale nie przechodź już przez rzekę, zawróć i idź na południe. Idź na południe, a zobaczysz chatę. Skryj się tam na noc, czekaj, póki po ciebie nie poślę. Słyszysz mie? Zostań tam! Zostań tam, aż znajdziemy... Drzwi otwierają się tak mocno, że odbijają od ściany. Do środka wchodzi Robert Quinn. Homer milknie i robi krok w tył. – Zdejmuj. Lilit nie rozumie. – Zdejmuj natychmiast! – powtarza Robert Quinn. Lilit i Homer pierwszy raz słyszą ten głos. Robert Quinn nie czeka. Podchodzi do Lilit, łapie ją za sukienkę na piersi i szarpie. Sukienka się rozdziera, cycki wyskakują i deszcz monet sypie się po podłodze. – Panie, massa, massa Quinn, ulituj się nad dziewuchą. Ulituj się – mówi Homer. Podbiega, dotyka jego ramienia. Cios taki mocny, że Homer leci do tyłu. – Nie spoufalaj się, babo – mówi Robert Quinn. Homer maca się po szczęce, oczy ma szeroko otwarte. Lilit ściąga resztę sukienki. Biodra opasane białym płótnem. Szyja w takich sińcach, że podobna pstrokaciźnie. Z Lilit zrobiła się prawdziwa kobieta, a nikt tego nie zauważył. Ciało ma obite i oko zapuchłe, ale piersi twarde i sterczące. Teraz one robią za oczy. Robert Quinn widzi. Robert Quinn dostrzega, że ciało negra znajdzie co bądź, żeby się dźwignąć. Niechby zgniłą uciachaną stopę obżartą przez larwy. Robert Quinn chwyta Lilit za rękę i wypycha ją za drzwi. Sam przechodzi przez próg, ale szybko się odwraca.
– Nie wolno ci iść za nami – mówi. – Znam swoje miejsce, massa – odpowiada Homer. – Ja od herbaty. Robert Quinn ociąga się przez chwilę, potem wychodzi. Na zewnątrz trzech batowych doskakuje do Lilit. Jeden łapie za ramiona, drugi sięga po nogę. Trzeci czarnuch, niski, gruby, przysadzisty, omija nogę, chwyta od razu za pipkę. Lilit kopie go wolną stopą. Gruby czarnuch chce uderzyć, ale bat na plecach go powstrzymuje. – Ilu morusów mam dzisiaj wychłostać? – pyta Robert Quinn. Negry zbierają się pod puchowcem, to na prawo od domu. Jest trzy dni po Nowym Roku, biali i czarni każde czekają na co innego. Massa Humphrey siedzi na tarasie z panną Isobel. Dwa negry niosą Lilit pod puchowiec. Dziewczyna szarpie się, beczy, krzyczy. Robota staje, wszystkie negry gromadzą się popatrzeć. Niektóre baby odwracają oczy. Batowi mocno związują Lilit ręce długą liną. Jeden przerzuca drugi koniec przez gałąź, dwóch innych podciąga do góry. Lilit znowu krzyczy. Homer siedzi w swojej izbie. Lilit mamle, paple. Niektóre negry już patrzą na nią, jakby pamiętały, że mają o niej zapomnieć. Robert Quinn kiwa głową. – Taki koniec czeka każdego zuchwałego negra, któremu się zdaje, że może krzywdzić massa i jego ludzi – mówi gruby czarnuch. – To będzie należna dyscyplina. Robert Quinn znów kiwa głową. Wysoki czarnuch wyciąga bat, co wygląda jak długi zwierzęcy jęzor. Bykowiec. Negry wolałyby sczeznąć w ogniu piekielnym niż go poczuć na grzbiecie. Panna Isobel patrzy. Jeden, dwa negry się uśmiechają, bo widzą, że Lilit ostatni raz ma gładką skórę na plecach. Wysoki czarnuch bierze zamach i bat tnie Lilit przez grzbiet. Lilit krzyczy tak głośno, aż się krztusi. Czarnuch smaga ją drugi raz. Lilit szarpie się na linie, nogi dyndają jak u wisielca. Jedni patrzą na twarz, jedni na cycki, jedni na zad i pipę. Czarnuch uderza znowu, oczy włażą jej do głowy. Nowy ból przywołuje stary ból, co zgotował jej massa. Beczy jak mała dziewczynka, nie kobieta, beczy i krzyczy. Czarnuch zamachuje batem szeroko, aż koniec się owija dokoła pleców i smaga piersi. Wtedy Robert Quinn podchodzi do niego i wali go grubym końcem bata w łeb. – Tylko po plecach, durny morusie. Niektórzy się śmieją, bo czarnuch dziękuje Quinnowi za pouczenie. Lilit
zamyka oczy. Siedem uderzeń później jej krzyk cichnie. Lilit dynda, lina skrzypi. Po trzydziestu razach ją odcinają. Od razu runie na ziemię i nasączy ją krwią. Lilit dostaje dziesięć batów każdego dnia, gdy z wizytą zjawia się panna Isobel, a to będzie dwa razy w tygodniu. Już po balu, więc damie nie przystoi nazbyt często odwiedzać dom dżentelmena, nawet damie w kolonii. Ale jak to z wieloma sprawami w koloniach bywa, bez zasad ojczystej Anglii obyć się można jak bez krynoliny. Dodatkowo panna uwolniona od bacznego oka szaperon, bo ta leży w łóżku, choć rany zagojone. Ciągle jęczy, że z powodu obrażeń musi pozostać w sypialni, a panna Isobel zwierzyła się massa Humphreyowi, że bynajmniej nie boleje nad utratą towarzyszki. Lilit wie, że każdy kolejny dzień będzie dla niej czarniejszy. Po tygodniu negry przestają przychodzić na jej biczowanie, nawet te zadowolone, że ma, na co zasłużyła. Wszyscy tylko słuchają krzyków. Krzyków przerażonego dzikiego zwierzęcia, co się niosą po majątku i polach, po olearni i kuchni, dwa razy w tygodniu około drugiej godziny. Negrowych krzyków, co biali ich nie słyszą, bo nigdy im nie przeszkadzają w spóźnionym obiedzie lub wczesnym podwieczorku. Krzyk czarnucha to jak kwik świni. Krzyk czarnucha to jak ujadanie psa. Krzyk czarnucha jak wiatr. Niedługo potem Lilit przestaje krzyczeć. Jak nadchodzi pora biczowania, nawet nie muszą jej łapać. Sama idzie wcześniej pod drzewo i podnosi ręce. Już nie płacze, tylko krzywi się, jak bat za ciężko smagnie. Wcześniej patrzyła w niebo, ale po trzecim tygodniu patrzy wprost na Roberta Quinna, widzi jego odwrócone spojrzenie. Gdy odcinają linę, upada na ziemię, ale się podnosi. Stoi, trochę się chwieje, ale stoi. Zadziera dumnie głowę i podchodzi do splątanego odzienia. Ubiera się, Robert Quinn widzi świeżą krew, co się przesącza przez starą zaschniętą. Lilit w milczeniu wraca do piwnicy. Co trzy, cztery kroki kuśtyknie, raz o mało się nie przewróci, ale głowę trzyma wysoko. Dwie noce w tygodniu w izbie Homer zjawia się sześć bab, mieszają wodę morską z żywokostem i aloesem i wcierają w Lilitowe plecy. Nawet Kallisto. Homer i Pallas śpiewają pieśń w języku, co tylko im znany. A potem śpiewają po czarnemu. Bo miłoś ma ma serce lwa
Bo miłoś ma ma serce lwa Bo miłoś ma ma serce lwa Dla ciebie tylko Inne baby przyłączają się do śpiewów. Bo miłoś nasza śmierci nie zna Bo miłoś nasza śmierci nie zna Bo miłoś nasza śmierci nie zna Dla ciebie tylko Lilit słyszy pieśń, czuje, jak robią bęben językami i dają ulgę jej plecom. Baby rozpalają tajemny ogień i duchy tańczą po ścianach. Olukun, władca mórz i pan wód niosących uzdrowienie, nawet Anansi, bóg-pająk i przechera. Baby wzywają Oję, boginię rzeki Niger i żonę Szango. Wzywają matkę-rzekę, by ubłagała boga gromów i błyskawic, coby zesłał grzmoty na pola i dał im moc. Baby idą nad rzekę, gdzie czeka Oszun. Jest nocna pora, ale księżyc taki wielki i jasny i stroi rzekę i drzewa w srebro. Baby z Homer nad rzeką, wszystkie córy niewolnic, co się z nimi zadał Jack Wilkins. Baby, co we krwi mają i białe, i czarne, i moc obu. Potem Homer czyta babom i uczy baby czytania. Homer ma książkę, którą wykradła z biblioteki massa Humphreya, Joseph Andrews. Akurat lady Booby pierwszy raz chciała pokazać swoją dziuplę, ale Joseph ślepy na jej zaloty albo tak się zdaje. Każdej nocy nadchodzi taka pora przed świtaniem, gdy słowa gubią się dla Lilit. Jest z babami, ale jej z nimi nie ma. Sześć kroć sześć kroć sześć. To wtedy, jak ich gadki wypełnią każdą babę, ona i one mówią o ważnych sprawach. Słucha i nie słyszy. To głównie Homer gada, pozostałe kiwają głowami albo przytakną, ale to nie szkoła ani kościół. Sześć kroć sześć kroć sześć. Czasem słowo albo garść słów wpełźnie jak nocny wąż i zniknie tak szybko, jak się pojawiło. – Jakieś nowiny z Worthy Park? – Słuchy chodzą, że szykują się powstać, ale musiały wygadać się paru chłopom.
– Chłopom? Szlag by to. Nie po drodze babie z chłopem. Nie podoba mi się. – Tam nie ma takich bab jak my. Większość durne od urodzenia. – Chłopowi nie można ufać. – Homer, troskasz się o Worthy Park? Jackson Land troskają się o nas. – Tak gadają? – Tak słyszałam. Od śmierci Kirke. – Powiedz Jacksonom, żeby się troskały o Jackson i pilnowały własnej cipy. Lilit pogubiona. Wie, że widzi Homer, ale nie wie, czy to głos Homer słyszy. Homer oczy ma czerwone jak żar i usta tak samo. Homer nie złorzeczy. Homer właśnie dlatego Homer, że nie złorzeczy jak byle każdy czarnuch. Rozmawiają o innych majątkach, Lilit nie rozumie. Jednego poranka piecze skóra, to Lilit się budzi. Krzyczy. Czterech, pięciu białych dokoła, z biczami na szyjach, ona bez odzienia, wgryzają się w jej skórę. Bicze przemieniają się w węże. Wszyscy mają proste włosy, jeden brązowe, jeden żółte, jeden rude, ale żaden nie ma oczu, nosa nie ma ani ust. Dwaj rozsuwają jej nogi i rzucają się do środka. Zimna skóra i łuski, węże spełzają z szyi. Już chcą ukąsić i Lilit budzi się naprawdę. Ludzie zaczynają mówić o Lilit: ta z pstrokacizną na grzbiecie. Jednego dnia niedługo przed porą biczowania Lilit wygląda przez okno w kuchni i widzi dwie osoby idące do domu, aż kurz się za nimi ciągnie. Wilkinsa nie wzywali od czasu sprawy z obeah, więc niektóre oglądają się na jego widok. Homer rusza na dwór popatrzeć, Lilit za nią. Lilit patrzy, jak tamci mijają kuchnię, Jack Wilkins ma szeroki słomkowy kapelusz, pani Wilkins drepcze za nim, mówi, że w taką pogodę nie powinien wychodzić z domu ani mieszać się w sprawy massa. Jack Wilkins kuleje. Czerwony jak burak, wychudły się zdaje i niedokarmiony. Nie patrzy na Lilit. Ale jego żona, jak już spojrzy na dziewczynę, to oczu oderwać nie może, aż wpada na męża, bo przystanął. Lilit nie wie, co mówią oczy pani Wilkins. Może to coś między kobietami, może wstyd albo gniew, albo zazdrość, albo coś, do czego jeszcze sama nie dorosła. Tamci idą na schody prowadzące do domu. Jack Wilkins domaga się, coby massa Humphrey go przyjął. – W jakiej sprawie? – Robert Quinn czeka na tarasie.
– W żadnej, coby miał się nią zajmować Irlandczyk – odpowiada Jack Wilkins. Lilit i Homer nie widzą miny Roberta Quinna na te słowa. Pan i pani Wilkins idą dalej, wchodzą do domu. Nikt nie wie, co zaszło potem między Jackiem Wilkinsem a massa Humphreyem, ale wszyscy wiedzą jedno. Po ich spotkaniu nikt już nie chłostał Lilit. Wkrótce Lilit zaczyna nosić ubrania, co wyglądają jak po Homer odziedziczone. Lilit patrzy na massa Humphreya i Roberta Quinna i widzi u nich to samo. Robert Quinn wie, że dziewczyna patrzy na niego inaczej, i już nic do niej nie mówi. Pewnego dnia Lilit wynosi śmieci z kuchni i ten sam batowy, co ją chłostał, dopada ją z drwiną. I wtedy Lilit mówi do nikogo w szczególności, że od blizn skóra tylko twardsza się robi i że na całym świecie nie znajdzie się już żaden bat, ani w łapsku, ani w portkach, co by ją jeszcze raz złamał. Gruby, przysadzisty czarnuch nie rozumie, ale nie w smak mu, że dziewucha zadziera nosa, jakby była lepsza. Pyta ją: myślisz, krowo, żeś lepsza ode mie? – Skąd u ciebie gadka o myśleniu? – mówi Lilit. – Takie kundle jak ty w ogóle nie myślą. Chłop zrywa się z pniaczka, inni przestają się śmiać. Gruby, perkaty czarnuch sadzi ciężkie susy w pogoni, ale jak ma dopaść Lilit, staje nagle i się cofa. Oko mu bieleje. Trzęsie się na całym ciele. Skamla jak chory pies, rzuca się do ucieczki i wywraca się dwa razy, ciągle skamląc. Nogi u Lilit prędsze od pomyślunku. Jest wczesna pora, ale słońce już z całej mocy pali czarne plecy. Ze wszystkich sił Lilit próbuje nie dumać o tym, co wie, co powiedziała jej Homer i inne baby. Ale już dawno, jeszcze nim biali winą naznaczyli jej plecy, czuła, że czegoś brak, czegoś, co nawet nie wiadomo, gdzie szukać. Może chłopa. Docieka, czy tatula, czy massa, czy kochanka. Może po prostu chce białego chłopa u boku? Może chce czegoś, w czym ujrzy sens. Nie wiedziała, że będzie jeszcze myśleć o ważnych sprawach. Jej życie sprowadzone do dwóch rzeczy, do roboty i do bata. Ale tamtego dnia Jack Wilkins wyskoczył jak spod ziemi i batożenie ustało. Wiadomo, mówi Lilit do siebie, wiadomo, że w czynach białych ludzi nie
wolno się niczego dopatrywać. Wiadomo. Ale jej nogi prędsze od pomyślunku, same zdecydowały. Stopy się zatrzymują. Lilit mówi sobie, że sama z siebie nigdy by tu nie przyszła, w to miejsce, gdzie każdy biały z największą ochotą wychłostałby jej plecy, a patrzcie, jednak tu stoi. Przed domem Jacka Wilkinsa. – Jakoś ci cię nie śpieszyło, czarnucho. Ni batem, ni kańczugiem nie wbije się wam pośpiechu do głowy i to wasze przekleństwo. Siedzi na werandzie, jakby cały czas na nią czekał. Ale taki jego zwyczaj od dnia, gdy skończyło się jego urzędowanie w majątku. Lilit patrzy na niego, on patrzy na nią. Jack Wilkins nie ma już władzy w Montpelier, a i tak każdego ranka siada na werandzie, wyglądając na pola i czekając na dzban lemoniady z rumem, klnąc pod nosem, bo żona nie robi tak dobrej jak Homer. Wilkins jest bez kapelusza, głowę ma łysą na czubku. Koszula rozpięta aż do pasa, blada pierś porośnięta takim gąszczem, jakby pod spodem miał drugą koszulę. Siedzi odchylony w fotelu, z nogami na poręczy. Wygląda, jakby ze wszystkich ludzi tylko on jeden nie wiedział, że stary. Lilit zastyga. Stoi u dołu schodów, czuje ziemię pod stopami. Cień schodów daje chłód. Stoi tylko, bo nie ma żadnych słów w głowie. Zmusza się, żeby podnieść oczy, ale Wilkins na nią nie patrzy. – Jeden Bóg Wszechmogący wie, czemu mnie złączył z kobietą jałową jak pustynia – mówi. – A w zamian obdarzył całym miotem morusów. Chyba moja wina, bo nie umiem utrzymać śledzia w porciętach, e? Lilit milcząca. – Pamiętam twoją matkę. O, pamiętam. Lilit patrzy na niego. On się nie uśmiecha. – Była... jak cholerna pierwsza plaga egipska. Nigdy nie myślałem, że nie zdzierżę widoku krwi. Aż dziw, że nie jesteś cała czerwona. Po coś przyszła? – Ja... ja... nie wiem, massa. – Chyba nie czekasz, żeby ci tatul nakupował podarków i wydał cię za dżentelmena? Bo jak tak, to masz ciemniej w tym czarnym łbie, niż się zdaje. Lilit milczy. On patrzy na nią długo. Ona nie wie, bo wzrok ma spuszczony, ale czuje na sobie spojrzenie. On patrzy. Ale nie jak tatul. Tylko
Tantal patrzył na nią jak tatul, trochę. Wilkins gapi się jak chłop i Lilit czuje się naga. Czuje, jak on sprawdza jej skórę, rozsuwa zad, sięga zobaczyć, jak pulchna u niej pipa. Czuje, że on się jej przygląda jak massa. – Słyszałaś kiedy o moim ojcu? Zauroczony byłby taką jak ty, zaręczam. Z tego, co pamiętam, nie palił się maltretować czarnuchów. O nie. Był szlachetnym człowiekiem, co czarnuchów zwał Afrykańczykami, o ile mnie pamięć nie myli. Dla twojej wiadomości, ostatnimi czasy pamięć ciągle mnie zawodzi. Słaby był. Sukinsyn był słaby. Lilit milczy. Głowa czeka, choć sama nie wie na co. W głowie kurz jak wtedy, gdy pierwszy raz pomyślała o massa Humphreyu. – Lilit. Sam ci dałem to imię. Wiesz, że Adam miał inną żonę przed Ewą? Mówił na nią Lilit, ale suka była harda, to się jej pozbył, pozbył się jej. Harda to inne słowo na zuchwała. Jesteś zuchwała, co? Lilit milczy. – Mówże! Niech cię diabli. – Nie. Nie, massa. – To dlaczego, kurwa, przychodzisz niewzywana do mojego domu? Myślisz, że coś ci się ode mnie należy, tak myślisz? – Nie, massa. – Na sądzie Bóg uzna mnie za nikczemnego sukinsyna, ot co. Nawet sam diabeł nie miał do czynienia z takimi jak ja, ręczę ci. Ale Bóg? Z niego też niezgorszy sukinsyn. Objuczył mnie niepłodną suką i czarnuchami, co mnie zwą tatulem. Twoja matka najbardziej na świecie pragnęła, żeby tacy jak ja zostawili ją w spokoju. A ja... nie mogłem zmyć krwi. Żebym nie wiem, co robił, nie mogłem zmyć jej krwi. Nie mogłem... Lilit znów podnosi oczy i patrzy na niego, jakby po raz pierwszy. On ściąga nogi z poręczy, chce wstać, ale sił mu brak albo upity, albo jedno i drugie. Wygląda jak człowiek potrzebujący pomocy. Lilit nie wie, co robić. Jej głowa ciągle czegoś od niego chce, ale czego? – Precz mi z oczu! – mówi Jack Wilkins. Lilit nie mówi nikomu, gdzie była. Nawet Homer. Z nadejściem ranka Homer wbiega do środka z przekleństwem na ustach.
Lilit ledwo wstała, idzie do kuchni, nie wie, czego Homer tak się zachowuje. Homer zwykle nosi głowę wysoko, brodę ma zadartą i głos stanowczy. Ale teraz już drugi raz się miota jak dziewczynka, co nic nie wie o kobiecych zwyczajach. Jakby przerażona. – Co tu robić? – pyta. – Co wypada robić? Lilit nie lubi, jak Homer mówi w ten sposób. Jak marudna biała. – Musi to przez tą twoją siłę – dodaje Homer. – Jak mie wychłoszczą, to mi stare blizny otworzą, tyle tylko – odpowiada Lilit. – Nie będą cię chłostać, dziecino. – Ach, to mie ani chybi ubiją na śmierć. I tak jakbym już nieżywa była. Wiedziałam, że długo nie podycham na tym świecie. Zobaczysz, jak przeklnę każdego backra sukinsyna po kolei za... – Uciszże się, dziecino. Nie wychłoszczą cię ani nie sprzedadzą. Wysyłają cię do Coulibre.
15
Ś
wiadom, co by było, gdyby oddał Lilit z powrotem w ręce nadzorców, Robert Quinn sam powoził basketem. Konie popędzał, jakby sto diabłów z samego piekła ich goniło, on na koźle, Lilit w koszu powozu. Musiała uchwycić się drzwiczek, by się przytrzymać. Koła wpadały na wybój za wybojem i tak mocno podrzucało, że Lilit plecy rozbolały. Robert Quinn smagał konie batem bez litości, byle szybciej. Wpadli w zakręt przy urwisku i Lilit wstrzymała oddech na widok przepaści hen w dole. Coulibre wydawało się daleko, bardzo daleko jak na miejsce, skąd panna Isobel przyjeżdżała co dzień do Montpelier. Wyruszyli późnym rankiem, a piekące słońce już zapowiadało skwarne południe. O tym właśnie Lilit myślała, gdy dawała sobie przyzwolenie, coby myśleć. Większość czasu jej myśli były podobne jej słowom, a to nic. Popatrywała na Roberta Quinna na przedzie, koszula naprężona na szerokich plecach, długie włosy łopoczące na wietrze jak czarny płomień. Robert Quinn milczy, chyba że tylko stęknie, jak chlasta konia batem. Basket toczy się pod górę i Lilit znów chwyta się drzwi, żeby nie wypaść. Patrzy na dziki busz, stara się być jak Homer, nasłuchuje, bo może busz chce wyznać jaką tajemnicę. Ani słowa. Wzgórze ciągnie się przez pięć minut czy jakoś tak. Jak Lilit wiązała tobołek przed wyruszeniem, w izbie Homer zjawiła się panna Isobel, jakby wefrunęła do środka. Homer tak zaskoczona, że jej się plecy same wyprostowały. Wyrachowana czarnucha, tak panna Isobel ją nazwała. – Masz spakować manatki bez zwlekania i ruszać do Coulibre, gdzie każdy czarnuch rychło się uczy odpowiedniego postępowania – zwróciła się panna do Lilit, ale wciąż patrząc na Homer. – Tam nie będzie nadzorcy, który się za tobą wstawi. Łaska boska, że jestem tutaj i pomagam panu Wilsonowi, bo w tym nieszczęśniku wciąż za dużo Anglika. Nic nie wie o czarnym ludzie.
Potem usiadła na łóżku Homer. – Za bardzo was wszystkich rozpaskudził – rzekła. – W Coulibre żaden czarnuch nie dopuściłby się takiej nikczemności, a gdyby nawet, nie dożyłby, by móc dopuścić się drugiej. Tyś Igbo? Lilit i Homer milczą. – Gadajże, głupia czarnucho, krew Igbo masz w żyłach? – Ja znała jej matulę, jaśniepani – odpowiada Homer. – Ona była z Akan. – Pysznie. Nie jestem zachwycona czarnuchami, którzy odbierają sobie życie. Nieprzyjemna to sprawa, wielce pogańska. Poza tym ci Kromanti sprawiają więcej kłopotów, niż są warci. Akan, powiadasz? Macie ją wysłać wprost do Coulibre, a tam moja mama już ją nauczy moresu. Wciąż może się na coś przydać pomimo jej przerażających postępków. A już na pewno przyda się w niedalekiej przyszłości. Homer i Lilit w konfuzji. – Zrobię z ciebie małą damę. Nie raduje cię to, Lilit? Dziewczyna milczy. Homer próbuje trącić ją łokciem poza oczami panny Isobel. Lilit wyprostowana, ze spojrzeniem wbitym w podłogę. Nic nie mówi. – Tak, proszę pani. Ona szczęśliwa – powiedziała Homer. – Pysznie! Wprost pysznie! Przyglądałam ci się, Lilit. Przyglądałam pilnie. – Jaśniepani – bąka Homer. – A tak. Niczego nie zauważyłaś, rzecz jasna, pochłonięta będąc obserwowaniem kogoś innego. Lilit nic nie mówi, Homer mówi: – Ja nie wie... – Taki los wszystkich czarnuchów. Mało wiedzy, jeszcze mniej rozumu. Niektórym z was się zdaje, że możecie aspirować do lepszego losu, niźli wam przypadł w udziale. Wiesz, co znaczy aspirować, dziecko? Lilit nie odpowiada. – Od urodzenia rogata z niej koza, jaśniepani – powiedziała Homer. – No i dobrze. Ufam, że ona nie pojmuje swego zachowania, niemniej teraz zapamięta doskonale, gdzie jej miejsce. Pojmie, co dla niej najlepsze.
– Jaśniepani, ja... – I jeszcze jedno, Homer, bo ta głupia nie umie się wypowiedzieć. Ta... ta sukienka, łono z niej wypadało na wierzch, zawstydzając oczy każdego przyzwoitego człowieka. Pozbądź się jej. Dziewczyna dla mnie tak czysta, że równie dobrze mogłaby być ze szkła. Nikt nie zna lepiej serca kobiety niż druga kobieta, czy nie tak? No cóż, Lilit, sprawiłaś nam zawód, a moim zadaniem jest przypominać ci o tym. I o przynależnym ci miejscu. Rychło będziesz moim cieniem. Postanowiłam dopuścić cię do siebie bliżej niźli własnego brata. Istotnie, bardzo, bardzo blisko. Wzgórze robi się płaskie, powóz przystaje. Lilit dygocze na wietrze zimnym jak deszcz. Rozgląda się i widzi pierwszy raz. Coulibre. Lilit zdawało się, że Coulibre będzie wyglądać tak czy inaczej podobnie jak panna Isobel. Dwór patrzył na nią szesnastoma czarnymi oknami i murem niepobielonym od dawna. Coulibre nie jak Montpelier, co ma parter wycięty z kamienia i dwa piętra z drewna. Coulibre całe z kamienia. Parter cały zawarty oprócz szerokich schodów biegnących od ziemi na piętro, gdzie droga się kończy u wielkich podwójnych czarnych drzwi. Cztery okna na lewo, cztery okna na prawo, wszystkie ciemne. Wyższe piętro ma same okna, ale one jaśniejsze. Dach od ciemnobrązowego po czarny wskazuje niebo jak kościół. Robert Quinn czeka. Lilit chwyta tobołek i wyskakuje z powozu. – Bądź dobrą negrą dla swej nowej pani, a ominie cię niedola – mówi Robert Quinn. Lilit patrzy w ziemię. Gdy podnosi wzrok, on szybko odwraca się plecami. Lilit rusza ku drzwiom. – Dzieweczko, radzę wejść od tyłu, chyba że żywot w Coulibre chcesz zacząć od spotkania z kańczugiem. Lilit schodzi ze stopnia. Robert Quinn pociera dłonie. Żadne nie patrzy na żadne. Udanego dnia, mówi on, zawraca powóz i odjeżdża. Lilit rusza, żeby obejść domostwo, ale słyszy, że powóz przystaje. On patrzy, ona wie, że on patrzy. Lilit obchodzi dom z dala, nic nie słyszy. I wtedy z bocznych drzwi po schodkach wypada czarna dziewczyna, włosy gładko uczesane, biała
sukienka podarta. Noga jej się powinie, upada. Podnosi się, ciągle zapłakana. Przepycha się obok Lilit, bo ta podeszła do schodków, by pomóc. Lilit patrzy, jak dziewczyna znika w pobliskiej szopie. W domu słychać hałasy. Lilit wchodzi ostrożnie do środka. – Chodźże, mały śmierdzielu. Dwie niedziele żeś się nie kąpał, najwyższa pora na wodę! Dobry Boże, tylko powąchaj te brudne ręce i nogi! Wstrętne! Po prostu wstrętne! – mówi biała kobieta. Mały chłopiec, do którego skierowane są te słowa, ma żółte włosy jak panna Isobel. Podskakuje nagi, chociaż mocno większy od dzieciątka. Kropki ma na całej buzi, co biali nazywają piegi. Zawodzi i krzyczy, bo biała kobieta złapała go za ucho i wykręca. – Święte słowa! Masz własną matkę za głupią czarnuchę? Chłopiec ciągle krzyczy. – Mówże, jak się do ciebie mówi, odpowiadaj, kiedyś wezwany do odpowiedzi. Masz matkę za imbecyla? Chłopiec kręci głową. – Uff, z ulgą to przyjmuję. A teraz jazda na górę, masz się umyć porządnie, bo w ruch pójdzie rózga! Kobieta puszcza ucho. Malec chwyta się za nie i pociąga nosem. – Nienawidzę cię! – krzyczy. – I dobrze, bo ja tobą też nie jestem zachwycona, ale Bóg nas związał, więc razem pozostaniemy. A teraz już cię nie ma, mały gnoju, bo wytarmoszę cię za drugie ucho. Chłopiec biegnie, a za nim rusza stara negra, podtrzymując sobie biust podskakujący mocno pod fartuchem. – Wielkie nieba! Więc to ty jesteś tą nieułożoną czarnuchą, którą moja córka włożyła mi na barki? Z Montpelier? O cały dzień za wcześnie! Na miły Bóg, co ja mam począć? – pyta kobieta. Lilit nie wie, co odrzec. Pamięta, że ktoś mówił, co ta pani Roget druga żona, ale nie pamięta, że wygląda tak wiele młodziej niż matka massa Humphreya. – Ty, dziewczyno, która właśnie wstąpiłaś w moje progi – mówi kobieta, wskazując Lilit palcem.
Pozostali czarni w pokoju patrzą. Lilit widzi ubranych tak porządnie, że tylko za sprawą czarnej skóry nie wyglądają na białych. Dwa negry przy oknie wieszają nową draperię. Jedna tęgawa negra na podłodze ucisza dzieciątko. Jedna stara negra przy wielkim stole pośrodku izby wyjmuje więcej draperii z komody. – Ty, ty, czarnucha przy drzwiach. Tak, ty. Głucha na dodatek jesteś? Czy nie mają końca perypetie, na które skazuje mnie moja przybrana córka? Nie wie, ile już się nacierpiałam? – Jaśniepani – bąka Lilit. – Wielkie nieba! To coś potrafi mówić! Przynajmniej tego nie będę musiała wybić z ciebie batem. Bo nie miej złudzeń, każę cię wybatożyć, jak tylko twój pan mnie o to poprosi! Wiesz, dlaczego tu jesteś, dziewczyno? – Tak, jaśniepani. – Przynajmniej myślisz, że wiesz, jeśli wy, czarni, w ogóle potraficie myśleć. W Montpelier zgryzot przez ciebie mieli bez liku. Tyś przyczyna zmartwień i upokorzeń, nie wspominając już o dotkliwych ranach zadanych szaperon mojej Isobel, pannie Holliflower, a incydent ten przecież widziałam na własne oczy. Zasłużyłaś na niezłe cięgi i zakonotuj sobie, że poznasz najsurowszą dyscyplinę, jeśli jeszcze raz wyczuję nieposłuszeństwo. Co za zuchwała czarnucha. Pomyśleć, żeś urodzona w majątku, a ciągle nieułożona. Powiem ci, że nigdy o niczym takim nie słyszałam. Ale ułożona zostaniesz, i to prędzej niż później. Rozumiemy się? – Tak, jaśniepani. – Akurat. Twój czarny łeb nigdy nie widział chrześcijańskiej szkoły. I... och, szybko, Bessy, szybko! Stara negra odkłada zwiniętą draperię i wybiega z izby. – A teraz znowu ty. Pracuj, i to pracuj tęgo, tężej niż inni, a okażę ci łaskę. Postąpisz inaczej, a będę najbardziej niełaskawa i... Do kroćset, Matraka, uciszże tego małego czorta! Tęga negra z dzieciątkiem na podłodze podnosi wzrok. Oczy wybałuszone, usta drżą. – Booże, śniepani, on nie chce cicho być. – Na rany Chrystusa! – Kobieta podchodzi do negry z dzieckiem. Bierze
małego na ramię, po czym bije negrę w twarz. – Imbecyl z ciebie. Negra łapie się za policzek i łka w cichości. Zerka dwa razy, czy pani patrzy, potem krzywi się, widząc tylko oczy Lilit. Negry wieszają draperie na oknie, stara wraca z naręczem nowych. Pani podchodzi do Lilit i wciska jej dzieciątko. Lilit chwyta maleństwo, coby nie upadło i dzień nie zaczął się chłostą. Tuli je czule do piersi, tamto popłakuje trochę i zaraz cichnie. A jak cichnie, w całej izbie cichnie. – Może będzie z ciebie jakiś pożytek – mówi pani. – A teraz jazda do kuchni – dodaje, wskazując drzwi za plecami. Kuchnia połowa wielkości tej w Montpelier i nie wygląda, coby się tam dużo gotowało. U sufitu wisi wszelki kocioł i patelnia, a kontuar z tego samego kamienia co reszta domu. W izbie gorąco od pieca z cegły. Lilit w jednym ręku trzyma tobołek, na drugim dzieciątko. – Połóż gdzie bądź, pani się nie troska – mówi ktoś. Lilit rozgląda się, nie widzi nikogo. Drzwi się rozwierają i wchodzi. Wyższa jest od Lilit i tęższa, prawie jak młodzieniec, pleczysta, ale z wąską talią. Włosy sterczą dziko na wszystkie strony i przyciągają oczy, żeby ujrzały najpiękniejszą twarz, jaką Lilit widziała u negry. Lilit nie myślała nigdy, że Bóg obdziela czarnuchów taką ładną urodą. Jest w małej konfuzji, bo wargi dziewczyny grube i ciemne, nos płaski, aż niknie między okiem a okiem. Nie ma dobrych włosów, a skóra za ciemna. A jednak najpiękniejsza dziewczyna, jaką Lilit widziała. Lilit w konfuzji z tej przyczyny, bo myślała, że strzałka pomiędzy brzydkim a ładnym biegnie od czarnych do białych. Tamta nosi się inaczej niż negry w Montpelier. I jeszcze ubrała się w mocno niebieską sukienkę, do kompletu z halką i lamówką. – Odłóż rzeczy i łap to wiadro tutaj – mówi. – A dzieciątko? – Nie widzi się chyba protestować. Lilit odkłada maluszka na stół i odbiera od dziewczyny jedno z wiader. Ciężkie tak, że o mało nie upuści sobie na stopę. – W Montpelier nie mogą nawet obuć czarnucha? – pyta dziewczyna. Lilit zdziwiona, że tamta nosi takie paradne odzienie, jak chodzi po wodę.
Lilit ściska wiadro i stawia je na kontuarze. – Ludzie mie wołają Dulcymena, ale tutaj wszyscy mówią Dulcey. – Ja Lilit. Dulcymena nalewa mleka do garnka i stawia do zagotowania. – Coby zabić paskudę. Biali piją prosto od krowy, paskudne skurwiele – mówi. Po odstawieniu mleka na piec odwraca się do Lilit. – Matkujesz? Lilit nie rozumie. – Ja pyta, czyś rodziła niedawno. – Nie, ja nie z tych. Dulcymena zerka na Lilit, a potem w śmiech, aż odrzuca głowę do tyłu. Lilit ulżyło. Ta kobieta za długo na nią patrzy, gdy chce zapytać o coś, tak długo, że czuć zimny pot. – Że jak, za przeproszeniem? Taki cud, jak tylu backra i paskudnych czarnuchów dokoła? Zafastrygowałaś? Lilit nie odpowiada. – Nawet nadzorca cię nie wyruchał? – Dulcymena łapie się za biodra. – Dozorca żaden też nie? Chcesz mi rzec, że tylu chłopa patrzyło na taką śliczną dziewuszkę i nie próbowało zasmakować pipki? Chorobę masz? – Nie! – To mi niedobrze wygląda. Ehe, mocno dziwne. Wszystko jedno, Bóg wie, jak jest. Albo Bóg nie wie nic a nic. Dulcymena znowu się śmieje. Śmiech ma hardy i głośny, cała kuchnia od niego się trzęsie. Lilit też się śmieje, tylko że z ust wychodzi cichy głos. Dulcymena tak długo na nią patrzy, że Lilit odwraca spojrzenie. Lilit się zastanawia, dlaczego w tej chwili myśli o białym mężczyźnie o kwaśnej woni, z żółtymi włosami, zimnym potem i marynarską mową. Dulcymena nazwała ją ładną dziewczyną. Chwyciła dzieciątko ze stołu i wyciągnęła cycek na widok. Przysunęła białe dzieciątko do czarnego sutka, a małe chwyciło szybko i chciwie i zaczęło cmokać tak głośno, jakby całą kuchnię chciało wyssać. Lilit aż zacisnęła usta. – Jezu Chryste! Każą ci tak robić?
– Te ludzie dałyby mu mleko od osła, jakby było. Nie dbają o to, a on? Dziesięć, piętnaście lat później nie będzie pamiętać, może nawet zabatoży mie na śmierć. – Skąd u ciebie mleko? Masz swoje dzieciątko? – Miałam dwa. Bliźniaki. Massa Roget sprzedał dwa tygodnie temu. Albo zabił, nie wiem. Dulcymena chichocze do Lilit, ale śmiech jest cichszy niż przedtem, szybko odwraca wzrok, spogląda, znów ucieka gdzieś oczami. Potem zanosi się głośnym śmiechem, ale kuchnia już się nie trzęsie. – Żywot czarnucha! A tyś co nabroiła? Dulcymena gotuje mleko, potem stawia pataty na piecu. Wychodzi na dwór nakarmić kury w klatce i odwiązuje dwie kozy. Dulcymena rozciera i karmi pysznego karego konia massa Rogeta, rzuca świniom otręby, a potem idzie na piętro przygotować łoże dla massa Henri Rogeta, synka, któremu niedawno porządnie wykręcono uszy. Potem wraca do kuchni, gdy słońce już opadło, i daje Lilit garniec z patatami i dzban krowiego mleka. Jedz, mówi. Spać będziesz tam, wskazuje podłogę przy drzwiach. Lilit patrzy na nią, jakby oszalała. Dulcymena się śmieje. – Za przeproszeniem, spodziewałaś się łóżka? Pani lubi, jak jej czarnuchy śpią, gdzie robotają, bo wtedy robotają od razu. Jest noc, w wielkim domu cisza. Homer mówiła, że Coulibre to majątek, ale to żaden majątek. Nie rośnie tu trzcina ani tytuń, bawełna też nie. Massa Northbert Roget pracuje w Kingston jako sędzia pokoju na służbie korony. Zarobek ma z tego plus, jak mówi Dulcymena, jeden tysiąc rocznie po tatulu, co umarł dawno, i osiemset rocznie, co dostaje, bo pożenił się z drugą żoną prawie dziesięć lat temu. Isobel była małą dziewczynką, gdy na Coulibre nastała nowa pani, rok po śmierci starej, a Dulcymena nie chce powiedzieć, skąd aż tyle wie o sprawach massa, tylko że białemu na zwierzenia się zbiera za każdym razem, jak ona mu rzetelnie ssie. W Coulibre siedem niewolników. Sakko i Grzmot, co obrabiają ziemię; Habakuk, co sprząta i woźnicą jest barouche. Bessy, stara czarnucha z garbem na plecach, robi drobne roboty, a przeważnie to nic. Matraka, co opiekuje się młodym massa i jego malutkim braciszkiem. Francine, która usługuje pani. I jeszcze jest Dulcymena, która robi wszystko inne, w tym
kuchenne zajęcia, gotowanie i to, o czym zapomną inne czarnuchy. Lilit na podłodze przy schodach do pani. Boi się, ale nie ciemnej baby, co przychodzi do niej nocą. Lilit się boi, bo nie wie, czego się bać. Homer ją przestrzegła, że pani Roget bardzo francuska w swoich zwyczajach, ale Lilit nie wie, co to znaczy, a Homer nie miała czasu tłumaczyć. Noc się skrada, Lilit słucha ciszy. Z piętra dochodzi jeden, dwa hałasy, kobiece wiercenie. Pani nie śpi. Czas jakiś potem Lilit słyszy męski głos. To pewnikiem massa, myśli. Rozmawiają głośno, jakby sprawa była wszystkich. – Dulcymena! Dulcymena! Gdzie ten matoł? Dulcymena szybko wstaje. – Tak, jaśniepani! Ja w kuchni. Lilit patrzy, jak kobieta pociera strasznie ramiona. – Powiązałaś krowy? Wiesz, że pan Roget woli, byś ty to robiła, nie te durne chłopaki. – Ja... ja... wnet wezmę i zrobię. – Weźmiesz? – pyta męski głos tak głośno, że spada na kuchnię jak grzmot. – Dulcymena, w tej chwili do mnie! – Ale mie trzeba do... – Biegiem! Dulcymena zastyga bez życia. Lilit patrzy, jak baba znowu rusza wolno. Za wolno. Massa Roget już schodzi w koszuli nocnej z piętra i daje krok nad Lilit. Niski i gruby w pasie, włosy ma długie i siwe, kręcą się u ramion, a twarz taka nalana, że podbródek skacze w rytm kroku. W ręku ściska palcat. Dulcymena chce zbiec, ale w kuchni nie ma dokąd. On zapędza ją do kąta. – Prośby więc, nie rozkazy, tak? Ty teraz nade mną stanem, tak? – Nie, massa, już biegnę zrobić, massa. Panie Boże, massa, błagam, massa, bła... – mówi Dulcymena, ale słowa przerywa uderzenie bata w ramię. Wrzask. On wdziera się w nią, ona hyc w prawo, w lewo, ale on ją leje z każdej strony. Chłoszcze plecy, ramiona, szyję, dwa razy bije w twarz. Dulcymena pada na podłogę między kontuarem a stołem, znika Lilit z oczu, ale widać massa Rogeta, chłoszcze i chłoszcze, ona krzyczy i krzyczy. Już życia we mie nie ma, massa, nie ma życia, massa zabił biedną Dulcey.
Massa Roget bije, aż ręka odmawia posłuszeństwa i bić więcej nie może. Dulcymena płacze. Massa czerwony jak dławiony wieprz. Robi krok nad Lilit i wraca na piętro. Lilit tak przerażona, że palcem nie dałaby rady ruszyć. Leży na podłodze, oczy ma wybałuszone na wierzch, wreszcie Dulcymena się podnosi i wychodzi przez drzwi, żeby powiązać krowy. Dobrą chwilę później wraca, wciąż popłakując. Lilit patrzy, jak kobieta wyjmuje brązową flaszkę z szafki, nalewa czegoś na dłoń i ociera twarz, piersi i plecy, jak ręką da sięgnąć. Rozściela matę na podłodze w kuchni i układa się do snu. Luty wtedy był i nagle zdało się, że ten najkrótszy w kalendarzu miesiąc trwać będzie po wsze czasy. Lilit zasnęła dopiero o świtaniu.
16
L
ilit grzebie po wszystkich zakamarkach w głowie, żeby znaleźć słowo mocniejsze jak zadziwienie. Szok? Obrabia to słowo na języku, ale zaraz wypluwa, bo przypomina sobie, że pierwszy raz usłyszała to od Roberta Quinna. Od tego Roberta Quinna, co najpierw powiedział, że stracił ochotę do batożenia negr, a potem wydał ją w łapy dozorców, wreszcie kazał ją chłostać co tydzień. Niech szok diabli wezmą, Quinna razem z tym słowem też. Niech zostanie zadziwienie, decyduje Lilit. Zadziwienie. Lilit zadziwiona, bo obudzona przez Dulcymenę. – Wstawaj, niebożę, robota w kuchni i oborze – mówi Dulcymena, trącając Lilit. Lilit przekręca się na bok, rozciera powieki, a Dulcymena skacze, bryka, hasa po kuchni, śpiewa i pląsa, jakby tańczyła kadryla. Od okna do okna fruwa jak motylek, wpuszcza świeże światło i powietrze. Śpiewa piosnkę podobną do tej, co ją Robert Quinn nuci w zamyśleniu. Obraca się dwa razy i przystaje, i dopiero wtedy Lilit widzi ciemną plamę pod okiem i ślad na ramieniu. A przez moment myślała, że zeszły wieczór był sen. – Dulcymena, ty słabujesz? – Wyglądam ja ci na słabującą? – Nie, ale... – Wołaj mie Dulcey. Słabuję? Zdążę wyjść prędzej, jak ty staniesz na kulasy. Lilit myśli, co lepiej nic nie mówić. Dulcymena idzie do wiadra z wodą na kontuarze, zanurza obie ręce i obmywa twarz. Zadziera sukienkę, żeby wytrzeć policzki, ale drga, jak dotyka się pod okiem. Ostrożnie obmacuje dokoła, uśmiecha się na spojrzenie Lilit. Lilit patrzy na jej twarz. I na mały brzuch, i grube nogi błyszczące od porannego potu, i włosy na pipce mocno krzaczaste. Dulcymena uśmiecha się szeroko i zaraz się krzywi, to potem uśmiecha się już wąsko.
– Chodź, bąku, państwo zaraz się zbudzą, a jak śniadanie będzie nieśpiesznie, to dostaniesz za swoje. Dulcymena z Lilit w stodole, niedaleko domu. Posadziła Lilit na zedelku u krowy. Wsunęła wiadro pod wymiona, wyprostowała się i popatrzyła na Lilit. Lilit widzi, jak niebo się robi z różowego pomarańczowe, widzi budzące się kwiaty i krainę, co inaczej jak w Montpelier kończy się płotem. Na wszystko, byle nie na krowę. – Boże przenajświętszy, bydlątko się samo nie wydoi. Lilit nie wie, co robić. Próbuje sobie przypomnieć, czy w Montpelier widziała kogoś dojącego krowę. Fuka. Przecież krów w piwnicy nie trzymają, tak? Lilit cap mocno za wymię, a krowa bryk. Lilit tak przerażona, że szarpie się do tyłu i spada z zedelka na plecy. Dulcymena aż się trzyma za brzuch ze śmiechu, a Lilit znowu fuka. – Pośpiesz się, bąku, pan się zaraz obudzi, a trzeba jeszcze jaja zebrać. – Ja nie umiem tej roboty! – Że jak za przeproszeniem? Ty czarna, a nie umiesz czarnej roboty? Patrz no tutaj, bąku jeden. – Ja nie żaden bąk dla ciebie. Na imię mi Lilit. – Ehe, za przeproszeniem, jak ci na imię, to mie za równo. Potem Dulcymena trzyma się cicho. Lilit siada z powrotem na zedelku i krowę łapie za wymię. Ściska i mleko tryska, prosto w lewe oko. – Ażeby pizda skisła! – Uważaj na jęzor! – Dulcymena znowu trzyma się za brzuch ze śmiechu. – Jak tak dalej będziesz, skonam od czkawki. Zobacz – dodaje i siada obok. – O, tak się robi. Bierze wymię w dłoń i przesuwa palcami w dół, ściskając. Mleko tryska do wiadra. – Powoooli, powoooli, ale mocno, jakbyś ciągnęła pana za dyszel. – J-jak? – Za przeproszeniem! Zapomniałam ja, że ty w kościele chowana, Panno Niepokalana Dziewico. Co za historia. Massa Roget wykopyrta się ze śmiechu, jak usłyszy, że nikt ci krzaczków nie przeorał. Nie patrz na mie, jakbyś się wczoraj narodziła. Widać w zamian ciebie jakaś inna obrabiała
śledzia massa Humphreyowi. – To nie moje sprawy. – Ehe. A mie się widzi, że twoje. I że z tej przyczyny wzięli cię przysłali do Coulibre. Sprawy się wymknęły. To powiedz mi, święta panno Montpelier, dużego ma jak banan czy małego jak fasola? Lilit gębę znowu rozdziawia, a Dulcymena o mało nie spadnie ze śmiechu z zedla. – Coś ty taka ważna-ważna? Montpelier widać inne, i w dodatku nic dobrego. Lilit patrzy na Dulcymenę. Dulcymena myśli, że Lilit poruszona tym, co mówi, ale ona poruszona tym, jak mówi. Dulcymena tak przepełniona radością i śmiechem, że Lilit znowu duma, czy jej się nie śniły wypadki z poprzedniego wieczora. – Łap się za krowiego siurka! – mówi Dulcymena i zaczyna śpiewać, chce mi się, że ho-ho, ho-hoooo. Lilit nic nie poradzi. Chwyta za wymię. Zaraz potem podśpiewuje, że ma chętkę, że ho-ho. Dulcymena mówi jeszcze, że śliczna. Massa Roget zszedł przed wszystkimi, a Dulcymena śniadania nagotowała. Ubrany w czarny surdut, czarną kamizelę, czarne portki, białą perukę, białe pończochy i małe wyglansowane czarne buciki jakby dla kobiety. Massa Roget łysy, a białe włosy trzyma w ręku. Lilit się ulękła, ale tylko trochę. Biali mężczyźni w latach mają więcej peruki jak kobiety. Dulcymena mija go z prawej strony, żeby wygarnąć jaja na talerz, a wtedy on klep ją w zad. Ona podskakuje i piszczy, zaraz chichocze. – Z massa psotnik, oj, psotnik. Uśmiecha się szeroko i kiwa na Lilit, żeby podeszła z imbrykiem. Lilit stawia imbryk na stole, nie patrząc na massa Rogeta. – A kogo my tu mamy? Nie odpowiada. – Wołają ją Lilit, massa – mówi Dulcymena. – Przysłana z Montpelier. – Ach tak... Moje dziecko, twoja sława dotarła tu przed tobą. Lub też niesława, powinienem rzec.
Lilit milcząca. Obie kobiety stoją w poczekaniu, a massa zjada śniadanie. Przez cały czas prawą ręką wpycha sobie jadło do ust, a lewą zadziera Dulcymenie spódnicę, żeby głaskać po zadzie. Dulcymena wbija wzrok w swoje palce, jakby chciała odgryźć sobie paznokcie. Lilit odsuwa się do kamiennego kontuaru, co go ma za plecami. Do kuchni zagląda nowe słońce, ale kontuar ciągle zimny. Zaraz potem massa Roget skończył śniadanie, a jak się już namacał Dulcymenowego zada, to Lilit widzi, że jej sukienka porusza się z przodu. Z ust Dulcymeny wychodzą odgłosy, jakby podobało jej się to obmacywanie, ale twarzą jest za oknem. Massa Roget wlewa w siebie filiżankę kawy, po czym wychodzi. Każe woźnicy Habakukowi zajechać barouche, stwierdzając, że to on wciąż jest panem na Coulibre, więc córka będzie się dziś musiała obejść bez powozu. Sadza perukę krzywo na głowę, a Dulcymena go zatrzymuje, żeby ją poprawić. Po jego odjeździe układa na tacy chleb, jaja, kawę, biały ignam, plastry gęsiny, truskawki, banany i gruszki i podaje tacę Lilit. – Pani śniada w łóżku – mówi, wskazując na piętro. Lilit na górę. Balustrada drewno, ale schody zrobione z kamienia. Ściany też z kamienia. Lilit nigdy nie widziała domu, co wygląda i go czuć jak piwnicę w Montpelier. Idzie za hałasem, co pani Roget wyprawia za drzwiami. – Wejść! Lilit otwiera drzwi i od razu znika spokój. Francine przy garderobie trzymająca halkę jak dzieciątko. Do tej pory Lilit nie zważała na nią za wiele od tego pierwszego razu, jak ją minęła zapłakaną po przyjeździe do Coulibre. Francine chuda jak patyk, z włosami zgarniętymi do tyłu w kok, jakby czarna kobieta chciała zmusić włosy, żeby były włosy białej. Ubrana w brązową sukienkę, co sięga podłogi. Lilit pamięta jej zawodzenie, ale nie pamięta głosu. Dulcymena powiedziała, że Francine będzie podawała pani, ale Lilit nie wie, co to znaczy, bo robota wydaje się za łatwa, coby ją dawać negrom. Pani Roget siedzi w łóżku jak kaleka, chociaż wcale nie chora. Ma jasnoniebieską koszulę i związane włosy. Choć pora wczesna, wargi u niej ciągle czerwone, a wczorajszy pieprzyk na lewym policzku przesunął się na brodę. Słońce wpada przez szklane okno, co od środka wydaje się większe niż z dworu. Pośrodku pokoju łóżko, z sekretarzykiem z ciemnego drewna pod ścianą z prawej i drugim z lewej. Przed łóżkiem stoją cztery fotele
z fioletowymi poduszkami zestawione do siebie w krzyż. Całą podłogę pokrywa biały dywan z aniołkami. Po prawej wisi na ścianie obraz kobiety wyglądającej kropka w kropkę jak panna Isobel, tylko w odzieniu nie najbardziej modnym. Żółtowłosy chłopiec z tamtego dnia biega rozkrzyczany po całym pokoju. – Jestem jastrząb, mamo, jestem jastrząb! – A czy jastrzębie strzępią rodzicom nerwy, Henri? – Szszszszsz! Szszszszsz! – Henri, Henri. Jazda na dół na śniadanie. I spróbuj, mój drogi, nie obudzić braciszka. Idź z... Jak cię wołają? – Lilit, jaśniepani. – A tak, idź z Lilit. Już was nie ma. Lilit stawia tacę na łóżku i rusza do wyjścia. – Trzeba ci będzie nową sukienkę wyrychtować. Pan Roget dostałby szału, jakby cię ujrzał w tych łachach. Widział cię już? – Tak. – Doprawdy? Hmm. Tak czy owak, niech ci Dulcymena pożyczy jedną ze swoich. Coulibre szczyci się najlepiej odzianymi negrami na całej Jamajce. Co do mnie, prędzej skonam, niżbym miała widzieć nieodzianego negra. Czy to cię napawa dumą, dziewczyno? – Słucham, jaśniepani? – Czy dumą napawa, pytam? Och, jak ja nie cierpię się powtarzać. Rodzi się obawa, że nie jestem słuchana. – Nie, nie, jaśniepani. – To dobrze. A teraz odejdź. Aha, jeszcze jedno. Dziecko będzie pod twoją pieczą, więc zabierz je od tej ulicznicy Matraki, bo słyszę, że płacze. Bóg mi świadkiem! Tyle już razy oberwała ode mnie za ten nieziemski smród! Lilit idzie korytarzem do pokoju bąka. Dziwi ją, że ten dom cały z kamienia, a we wszystkich pokojach hałas i światło na ścianach. Montpelier prawie całe z drewna, ale z domu nie rozchodzą się hałasy oprócz tych wczesnych dni, kiedy Robert Quinn sprowadzał sobie kobiety dla towarzystwa. Czasem Lilit duma, czy nienawidzi Roberta Quinna, bo przecież massa Humphrey przynajmniej nic jej nigdy nie obiecywał. Ale
Robert Quinn też niczego nie obiecał, żeby tak naprawdę, a cokolwiek biały człowiek powie, jest na tyle odwrotny, że i tak cofnie dane słowo. Może to była jedna z tych nauk Homer, co ich Lilit nie słuchała? Lilit głowi się, czego zamierzają nauczyć ją w Coulibre. Dulcymena z pomocą Lilit szykuje śniadanie. Przez prawie cały dzień Lilit nosi dziecko, a oddaje je Dulcymenie tylko, jak trzeba karmić. – Francine umie gadać? – Kto? Ta mała suka? Zaśpiewa, jak jest gotowa. Matraka jej nienawidzi, bo ona pierwsza dostała odzienie po pani, Matraka druga. – Schodzi kiedy na dół? – Ona? To jedyna czarnucha, co ją wysyłają z majątku, żeby sprawy pani załatwiała. Sama powozi paninym powozem. Z raz albo dwa pojechała nawet do Montpelier, tyś jej nie widziała? – Nie. – Ta czarnucha odstępuje panią tylko wtedy, jak massa dla odmiany ma chętkę wychędożyć swoją żonę. Eee, małe walnęło kloca – dodaje Dulcymena i podaje Lilit dziecko. Lilit marszczy nos. – I co mie robić? – Twoje zmartwienie, bąku jeden. Najlepiej, jakbyś poszła do jego pokoju po dwie szmaty. A w umywalni na dole będzie woda. Albo oddaj go Matrace. Ona uwielbia dziecine gówno. Małe uśmiecha się do Lilit, jakby mu było wszystko jedno. Lilit z całej siły próbuje się nie uśmiechać. Pani ciągle w łóżku, ale Dulcymena mówi, że to nic niecodziennego w paninych obyczajach. Chyba że gość przybędzie z wizytą albo ona z wizytą się wybierze, albo do miasta, żeby odwiedzić dobre składy. – Panna Isobel nie jada tutaj obiadów? – pyta Lilit. – Za przeproszeniem, ona rzadko zje nawet śniadanie. Ty powinnaś to wiedzieć lepiej ode mie. – Do czego pijesz, Dulcey?
– Do czego? Nie żartuj, bąku. Czy nie do Montpelier rusza, jak tylko kur zapieje? Albo do miasta, albo nad zatokę, albo Bóg jeden wie gdzie. W kolonii biała kobieta robi podług swego widzimisię. Panna Isobel siada do kolacji w swoim pokoju, prosząc, aby to Lilit jej podawała. Żadna nic nie mówi. Gotując się do snu, panna Isobel odprawia toaletę, a potem spoczywa przed lustrem i chce, żeby wyczesać jej włosy. – Oho! Nowa sukienka? Lilit myśli, że niedobrze usłyszała. – Pytam, dziewczyno, czy to od maman? – Nie, jaśniepanno, Dulcymena mie pożyczyła. – Serio? Nie sądziłam, że maman w ogóle taką miała. Da ci nową sukienkę jeszcze przed końcem tygodnia. Czarnuchy z Coulibre najlepiej ubrane na całej Jamajce. Lilit zaczyna czesać włosy pannie Isobel. Podnosi głowę i widzi w lustrze baczne spojrzenie jej oczu. – Wiesz, co podziwiam w was, czarnuchach? Lilit milcząca. – Chyba zadałam ci pytanie. – Tak, jaśniepani. – Więc odpowiadaj, jak się do ciebie zwracam, do diaska. – Tak, jaśniepani. – Powiedziałam, że w was, czarnych kobietach, jedno podziwiam. – Tak, jaśniepani. – To jest ta dobra, godna zaufania murzyńska wytrzymałość. Śmiem twierdzić, że wy, morusy, przetrwałybyście Armagedon bez utraty życia czy choćby paznokcia. Mądrość Boga w tym się przejawia, że każda żywa istota dostaje to, co jej potrzebne. Tylko się sobie przyjrzyj. Dlaczego tu jesteś? Próbowałaś zrobić użytek z głowy, z mózgu, ale jesteś głupia dziewucha, bo takie przymioty jak inteligencja obce są negrom. Masz natomiast grzbiet, który ci się nie złamie, skórę, która nie pęknie, nogi godne wołu i zęby jak u konia. Ależ fortuna ci dopisała, Lilit. Że my dwie się dobrałyśmy!
– Tak jest, jaśniepanno. – Ach, wy, czarnuchy z Montpelier, rozpasane jak kozy. To oczywiście wina Humphreya. A właściwie nie jego, tylko tego potwora, którego rad słucha. Co myślisz o tym człowieku, o Robercie Quinnie? – Słucham? – O Robercie Quinnie. Co o nim myślisz? – Jaśniepanno, ja o tym człowieku nijak nic nie myślę. – Osobiście wyznam ci, że jest mi wstrętny, ze wszech miar wstrętny. Ale czego spodziewać się po Irlandczyku, jeśli nie najgorszego? I jeszcze miłośnik czarnuchów z niego, czyż nie? Lilit, pewna jestem, żeś obeznana z czarną magią, więc powiedz, jakie czary wobec Humphreya stosuje ta kpina z ludzkiej istoty? – Jaśniepanna? – Dalibóg, nużysz mnie. Wystarczy spojrzeć na te jego ramiona jak u wołu, wielkie łapska i jeszcze jak się próbuje wcisnąć w szaty dżentelmena. I ten jego idiotyczny surdut marynarski, pewnie kupił go na targu rybnym w Port Royal. Atena mówiła mi, że ten zwierzak nawet nie nosi bielizny. Dasz wiarę? Pan Quinn z tym swoim irlandzkim przyrodzeniem dyndającym w tych pożałowania godnych porciętach. Lilit myśli, że massa Humphrey też na ogół nie nosi, ale woli zmilczeć. – Tak, jaśniepanna. – Skąd mie wie... Dalibóg, nie wiem, co się stanie z tym majątkiem, jeśli nie wniesie się tutaj trochę rozsądku. Niewiele się różni od byle stajni. Jedyny promyk nadziei to Homer. Oczywiście, jest jasne, że ona praktykuje obeah. – Tak. – Sama jestem Kreolką. Znam niektóre ciemne aspekty życia w koloniach. – Tak, jaśniepanna. – Owszem, Montpelier potrzebuje uporządkowania, a jakże. Niedługo sprawy potoczą się tam równie gładko jak w Coulibre. Ale najpierw trzeba się zająć tą jego przerażającą maman. Klnę się na Boga, że ledwie dziś zbiegła na obiad cała śmierdząca moczem i wołała lady Nugent! Małżonkę gubernatora! Oczywiście czuję się paskudnie ze względu na Humphreya.
Powiedziałam mu, że znam w Spanish Town miejsca odpowiednie dla kobiety w jej stanie, ale on nie chce się rozstać ze swoją maman, a ja to odbieram jako dobry znak. Czy to mądre z mojej strony, Lilit? Czy jestem rozważna? – Tak, jaśniepanna. – Tak, jaśniepanna. Aleś ty diabelnie głupia. A jednak w tobie coś jest. Prawda? Chodzi chyba o te twoje przerażające oczy, dalibóg, jakby mnie sowa obserwowała. Przestań już, bo mi wszystkie włosy wyczeszesz. Odejdź. – Tak, jaśniepanna. W drodze Lilit słyszy brata panny Isobel w jego pokoju. Nie śpi, choć Matraka błaga, by zasnął. Co jakieś pięć kroków na ścianie pali się lampa dająca duży krąg pomarańczowej jasności, a jednak w przejściu i na schodach ciemno. Lilit u dołu schodów patrzy na kamienne ściany. Idzie do kuchni. Przechodzi przez drzwi i widzi Dulcymenę wciągniętą na kontuar, z nogami rozłożonymi na wschód i zachód, w kiecce zadartej nad cycki. W środku massa Roget w zsuniętej peruce, bo Dulcymena drapie go po głowie. Massa ma portki ściągnięte do kostek, spomiędzy pół surduta wygląda zadek. Lilit słyszy, jak spocone białe ciało plaska o spocone czarne ciało, słyszy stęki i jęki. Zaraz potem widzi, że Dulcymena na nią patrzy. Jej usta ułożone w syk, jęk, zawodzenie, do łapania oddechu, ale oczy prawie zaśnięte. I wtedy massa Roget odpycha się od niej i całkiem się zatraca. Dulcymena wpatrzona w Lilit. Lilit myśli, że tamta się uśmiecha, ale nie wie. Drgawki massa Rogeta coraz wolniejsze. W końcu podciąga portki i łapie Dulcymenę za szyję. Ona nic nie mówi. On zabiera rękę i wychodzi, mijając Lilit, nie patrząc na nią. Dulcymena ciągle z rozłożonymi nogami wyciera się sukienką po massa Rogecie. Zeskakuje z kontuaru, układa się na macie i idzie spać. Innego dnia Sakko, młody czarnuch, co zostawia kwiaty w kuchni, jak widzi Lilit, przynosi wiązkę różowego hibiskusa do paninych pokojów. Jednego zostawia na kontuarze obok dziewczyny. Ona kryje uśmiech. Sakko bierze całą gałąź i idzie do paninych pokojów. Pani do niektórych kwiatów nie bardzo stworzona, kicha, kaszle mocno okropnie. I teraz zipie rozkichana i biegnie na dół do salonu z wrzaskiem, że Sakko chce ją zabić. Pozostałe dwa negry zapędzają Sakko na parter, zdzierają z niego odzienie, wiążą go i wieszają przy stodole w palącym słońcu, żeby od razu go zobaczył
massa Roget, jak wróci. Ale dla pani to nie dość. Chłopy idą do kuchni, biorą słój miodu od Dulcymeny. Dulcymena siada i kryje głowę w dłoniach. Lilit chce iść zobaczyć, co będzie, ale Dulcymena łapie ją za rękę i kręci głową, coby nie. Lilit wyrywa się i rusza na dwór, a Dulcymena dalej się trzyma za głowę. Lilit już słyszy krzyki. Biegnie pod stodołę i widzi nagiego Sakko w miodzie od stóp po czubek głowy. Sakko tak zawodzi i wrzeszczy, że inne czarnuchy biorą gałgany i wpychają mu do ust. Popołudniowe słońce ciągle gorące. Lilit o mało nie rzygnie. Biegnie z powrotem do kuchni. Inne chłopy wracają do swoich robót. Niedługo potem zakneblowane krzyki Sakko robią się takie głośne jak niezakneblowane. Po blisko godzinie krojenia marchwi i ziemniaków, zastygania przy każdym krzyku spod gałgana Lilit znowu wychodzi, nie słuchając nawoływania Dulcymeny, coby nie. Pod stajnią Lilit zastyga i ruszyć się nie może. Bo tam Sakko wije się, miota, wrzeszczy pod kneblem, stóp, pleców, piersi i kutasa u niego nie widać, bo kryją to czarne mrówki. Łażą po całym ciele, gryzą każde miejsce. Lilit chce uciekać, ale tylko stoi. Potem biegnie do koryta, łapie wiadro, nabiera i obmywa Sakko od głowy po stopy. Biegnie do koryta po więcej wody i znowu go obmywa, trze skórę, czuje już krosty od ukąszeń. Przeklina swoją głowę, że tak dużo potrafi zauważyć, że dotyka nagiego chłopa, ociera mu miejsca, coby ich inna Lilit nie tknęła. Mrówki zeskakują na nią, gryzą. Otrzepuje się i patrzy na Sakko. Słyszała o tym wcześniej. Miód na skórę, to za dnia mrówki, nocą moskity. Jak wreszcie Sakko cały umyty, nadbiegają inne chłopy. Patrzą na nią z takim samym strachem w wybałuszonych ślepiach jak na massa. Dwaj uciekają. Lilit w furii. – Taka mała pipa jak ja ma większego kutasa jak tacy dwaj – mówi. Wyciąga Sakko gałgana z ust. – I co teraz będzie, panienko? My dwa już nieżywe. W godzinach nocnych Lilit niby w kuchni, a gdzie indziej. Byłaś cała w ichnim nasieniu, mówi głos i Lilit aż podskakuje. Odwraca się, ale prócz niej nikogo nie ma. Z szafki bierze świecę i zapala ją szczapą z pieca. Jak stawia świecę na stole, popatruje na pomarańczowe ściany i taniec czarnych cieni. Jeden oddziela się od innych i idzie do ciemnego kąta. Lilit zlękniona, ale zatyka sobie usta. Znowu ta baba. Ta, co przynależy ciemności. Lilit chce zbiec, ale czuje słabość, co ją ostatnio nachodzi. Próbuje pomyśleć, co by Homer powiedziała albo te baby nad rzeką. Baba się nie rusza. Lilit cofa się
prosto na stół i łapie za nóż. – Co tobie? – pyta Dulcymena w progu. – Mie nic, nic nie robię. – A ten nóż to na kogo? – Nikogo. – Jak sobie chcesz. Zaraz będziesz gadać jak te szalone czarnuchy. Dopiero po dwóch dniach Lilit widzi, że Sakko nie ma, a po całym tygodniu, że już nie wróci.
17
L
ilit w Coulibre już półtora miesiąca. Kiedy nie pracuje w kuchni, nie pierze, nie piecze, nie karmi małego inwentarza, to usługuje pannie Isobel każdego wieczoru po jej powrocie do domu. – Pobierzemy się, twój pan i ja – powiedziała panna Isobel jednego dnia, gdy Lilit przy toaletce czesała jej włosy. Mówiąc to, popatruje na Lilit w lustrze. – Tak, jaśniepanna. Nic więcej. Panna Isobel się skrzywi. – Słyszysz, co mówię? Twój pan poprosił o moją rękę. – Tak, jaśniepanna. – I co, rada jesteś? – Rada, jaśniepanna? – Tak. Pytam, czy jesteś szczęśliwa z tego powodu. – Wszystko to przecież wola Boga. – Ani chybi. Nie ciągaj mie tak mocno za włosy, skisła cipo. Czy nic nie umiesz robić rzetelnie? – Bardzo przepraszam. – Dobry Boże, tylko mnie posłuchać. To ja powinnam przeprosić. Niech to szlag, co się stało z moją mową? Za dużo czasu spędzam pośród czarnuchów. O dużo za dużo. Doprowadziliście mnie prawie do zatraty tymi swoimi murzyńskimi obyczajami. W każdym razie ja jestem wielce rada. Doszły mnie słuchy, że stałaś się całkiem posłuszną małą czarnuchą. Maman dobrze się o tobie wyraża, a ją przecież trudno zadowolić. I dalibóg, jak świetnie przejęłaś obowiązki Dulcymeny. Można by sądzić, że ta nieszczęsna czarnucha ciągle u nas służy. Lilit duma o tym wytrwale. Dwa tygodnie wcześniej pani i massa zabili
Dulcymenę. Zaczęło się od rwetesu, co dobiegł z sypialni państwa. Jak śmiesz tu przychodzić, śmierdząc potem tej czarnuchy!? – krzyczy pani. Lilit patrzy, żeby zobaczyć, czy Dulcymena usłyszała, ale ta tylko przekręca się na bok. Drzwi się otwarły, zatrzasły, i tyle tej nocy. Ale nadszedł ranek i okazało się, że wieczorem Dulcymena zapomniała zamknąć koźlarnię. Kozy rozbiegły się po ogrodzie pani Roget i zeżarły prawie wszystkie kwiaty w zasięgu oka. Jak pani wyjrzała przez okno, to taki się wrzask z jej gardła dobył, jakby skonanie na nią przyszło. Wybiegła w nocnej koszuli i wrzeszczy. Próbuje odpędzić kozy od kwiatów, ale te tylko podbiegają do innych. – Dulcymena! – wyje pani wniebogłosy. – Dulcymena! Dulcymena wybiega z kuchni i widzi dwa chłopa odganiające kozy do zagrody. Pani woła, coby łapali Dulcymenę, kozom dali spokój. Zrywają z niej kieckę na miejscu, baba zaczyna zawodzić. Ciągną ją do pierwszego drzewa, krępują jej ręce i wieszają. Dyndająca Dulcymena błaga massa o ratunek, ale on tylko przejeżdża obok w drodze do Kingston. Pani Roget bierze bat. Lilit zawsze słyszała, że pani sama wymierza kary, ale dotąd nigdy nie widziała. Chłoszcze Dulcymenę, jak najmocniej chłostać potrafi, zamachując się wysoko, razy zadając, aż spod skóry wyszło mięso, spod mięsa krew. Pani Roget się utrudziła, to chwilę odpoczywa. Nikt nie błaga o zmiłowanie dla Dulcymeny. Za każdym razem jak pani zmęczona, siada na czas jakiś, a wtedy kolejny czarnuch batoży, aż ona odzipnie, żeby znowu. Tego dnia Dulcymena dostała sto sześćdziesiąt sześć batów, a pani powiedziała, że dołożyłaby jej jeszcze derby-dose, gdyby któremu czarnuchowi zebrało się na kupę. Jak odcięli Dulcymenę, padła i już się nie ruszyła. Potem krzyczała całą noc, a żeby ją opatrzyć, Lilit miała tylko wodę. Trzeba ją było zakneblować, bo massa krzyknął z góry, że zejdzie zaraz z muszkietem, jak się sama nie uciszy. Dulcymena już się nie podźwignęła, nawet jak massa przyszedł, kopnął ją dwa razy w bok i raz w cipę, nazywając leniwą krową, co się wyleguje. Lilit próbowała pomóc, ale Dulcymena już nie chciała dla siebie pomocy. W kolejne dni puchła i puchła od takiego mnóstwo ropy i wody, że pękła i skonała. Jak tylko Dulcey umarła, wszystkie jej obowiązki spadły na Lilit. Wtedy to Lilit spostrzegła, że jak się boi, to strach wylewa się jak morska fala i coś innego przychodzi. Coś, przez co posiłki gotuje jakby z diabłem
w sercu. Ciągle ma w sobie rogatość, ale teraz jest cicha i niechaj jej rogata dusza żyje w tajemności. Lilit zaczyna sobie wyobrażać, jak białe plecy wyglądałyby po chłoście. Jak wyglądałaby po stryczku biała szyja, jakie rany pozostawiłaby na białym ciele czarna kara. Myśli o małym chłopcu Rogetów, o massa Henri, o tym, żeby go związać i powiesić za te jego małe jajutka, odrąbać mu głowę. Myśli o białej krwi doprowadzają ją do gorączki. Aż musi sama się ocknąć, inaczej odkroiłaby sobie palce nożem przy siekaniu. Myśli o czarnuchach z Coulibre, co są wierni massa i występują przeciw sobie, choć massa zabija ich jeden za drugim, myśli o massa Humphreyu i o krwi, i o tym, jaki dźwięk się rozlegnie, jak białe ciało spadnie z piętnastu metrów. Lilit nie wie, co począć ze swoją głową. Odciąć ją, coby myśli jej nie nawiedzały? Dulcymena, cokolwiek się jej przytrafiło, potrafiła się śmiać, jakby Bóg zamyślił szczęście dla czarnuchów. Teraz zdaje się, że jak Dulcymena umarła, razem z nią przepadł hałas w domu, a na korytarzach czuć zimniej. Lilit szybko gotuje jedzenie, to ma czas dużo dumać o tym, jak to nie ma nikogo. Jednego dnia tak uprzykrzona sama sobą, że idzie od pokoju do pokoju na parterze i szuka czego bądź, żeby zająć myśli, choćby to było więcej roboty. Otwiera drzwi, co ich jeszcze nigdy nie otwierała, i czuje zapach, co dawno już wyleciał jej z pamięci. Zamyka oczy i wciąga nosem długo i głęboko. Potem wydycha długo i powoli i znowu wciąga. Ta woń, jak tytuń albo stary pakunek przypraw. Książki. Całe ściany, ściany i ściany książek. Biblioteka massa Rogeta. Czarnuchy nie mają prawa gmerać przy książkach, nawet żeby czyścić. Lilit wyciąga niebieską, otwiera ją i zaraz zatrzaskuje. W tym odgłosie jest coś takiego, że chichocze. Wyciąga drugą, zdmuchuje kurz z wierzchu i czuje, jakby właśnie wyzbyła się wielce sekretnej tajemnicy. Książki. Chwyta jedną, bo czerwona jak wiśnie, drugą, bo czerwona jak krew. Przeciąga palcem po grzbiecie brązowej, co ją czuć jak zelówka buta. Skóra. Wyciąga jedną, a tam na przedzie wystrugany statek, a z tyłu w połowie kobieta, w połowie ryba. Czegoś takiego Lilit nigdy nie widziała. W środku pismo odręczne, ale takie ciasne, że nie może wyśledzić żadnego słowa. Wcześniej więcej ćwiczyła literki, niż czytała, to teraz trudno jej poskładać słowa. Niektóre zna bez myślenia, inne musi wywoływać od litery, aż kształt
się uformuje w jej ustach i wtedy już będzie wiedziała. Na końcu tej samej półki z książką w skórze wyjmuje ostatnią. I za nią widzi jeszcze jedną. Lilit idzie do drzwi i spogląda na wschód i na zachód. Pani śpi, a Matraka nie wyszłaby z pokoju na piętrze. Massa dobre cztery godziny od domu. Lilit idzie do półki i wyciąga cztery książki, żeby zobaczyć, co kryją za sobą. Jedna mówi Fanny Hill, druga Moll Flanders, a trzecia takie coś, jakby sam diabeł napisał. Następna bucha takim kurzem, że Lilit w kaszel. Odkłada je wszystkie i ociera palcem o inną, w szorstkiej skórze, jakby sukno. Patrzy na zachód słońca na dworze, wyciąga książkę i wstrzymuje dech, jak już widzi. Joseph Andrews. Po zmroku massa Humphrey zjechał na kolację do Coulibre. Lilit patrzy, jak najpierw sadza pannę Isobel, a potem się dosiada. Francine sadza panią Roget i staje za jej plecami. Stół do wieczerzy nie dłuższy niż w Montpelier, ale ustrojony bajeczniej, z koronkowymi matami, błyszczącym świecznikiem ze srebra na środku i biało-niebieskimi talerzami, co Dulcymena mówiła, że warte więcej niż nowiuteńki negr prosto ze statku. Panna Isobel i massa Humphrey po jednej stronie, massa Roget u szczytu, pani Roget naprzeciw. Jeszcze zanim przystąpią do jedzenia, panna Isobel mówi ojcu, że czarnuchom z Montpelier zabijanie tak bardzo uchodzi na sucho, że już nikt się nie dziwi, jak popełniają tę zbrodnię. – Negr nie będzie, nie jest, znaczy się, jak człowiek, Humphrey. Tata powiada, że obyczajem bardziej przypomina kakadu. Czy nie tak mówiłeś, papo, nie tak właśnie? Że potrafią nas naśladować, ale oprócz tego to zwierzęta, co zabijają swoje potomstwo? – ciągnie panna Isobel przy pieczonej gęsi i nadziewanym drobiu. – Córka przywołuje moje własne słowa, młody panie. To zwierzęta, co zabijają swoje potomstwo. Miałem taką niewolnicę w kuchni, ukatrupiła swoje bliźnięta, kilka miesięcy temu to było. Zadbałem, żeby biedne skurwiele miały chrześcijański pochówek. Drapieżniki one wszystkie, te czarnuchy. – W takim razie bardziej nam podobni, niżbyśmy mieli ochotę przyznać – mówi massa Humphrey. – Na miłość boską! Czy musimy przy stole rozprawiać o krwawych
sprawach? – protestuje pani, ale nikt jej nie słucha. – Mój mąż i córka są wprost nieznośni. – O nie, w ogóle nam niepodobni, młody panie – odpowiada massa Roget. – Nie zajmują się sztuką piękną, wiedzą, literaturą ani naukami, niczym, co człowiek stworzył celem swego uszlachetnienia. Niepodobni. – Większość z nas też się nie zajmuje. Z całą pewnością nie w koloniach. Z wyjątkiem obecnego tutaj towarzystwa, rzecz jasna. – Zacny panie, pochlebca z ciebie. Z całą pewnością nie można mi odmówić inteligencji, ale rozprawiamy przecież o tych nieszczęsnych negrach. – Papo, niektórzy jego niewolnicy sami decydują, kiedy jedzą – skarży panna Isobel. – Co? Dobry Boże, moja córka z pewnością mija się z prawdą! – Uważam, że negr sam potrafi się zorientować, kiedy czuje głód. Dalibóg, niezbyt mnie to obchodzi. Produkcja rośnie, a Montpelier wciąż jest obiektem zazdrości wielu ludzi. – Być może, panie Wilson, ale skąd pewność, że nie grozi ci bunt? O nie, milordzie, przyjmij parę przykrych słów od człowieka, który ścierpiał o wiele więcej od ciebie. Nie było cię tutaj w siedemset sześćdziesiątym. Co to był za rok. Sześćdziesięciu zacnych ludzi zamordowanych tylko dlatego, że ci buszmeni chcieli ustanowić u nas afrykańskie państwo! Szlag by to! – Tacky? – A więc słyszałeś pan o Tackym i jego powstaniu? – Słyszałem o nim i o roku sześćdziesiątym. – Wielce to mroczny czas w dziejach tej wyspy. Twój ojciec, panie, brał w tym udział, z pewnością ci mówił. Sam walczyłem u jego boku! – Ojciec nigdy mi się nie zwierzał. – Pojmuję. Siedzimy w obecności wytwornych dam, nie będę zatem wspominał tych krwawych, tragicznych wydarzeń. – Błagam cię, drogi mężu, abyś się przed tym powstrzymał – mówi pani Roget – bo tylko pogorszysz stan moich nerwów. – Śmiem rzec, że twoim nerwom nic nie dolega mimo tej miny – odpowiada massa Roget i odwraca się do massa Humphreya. – Nie, panie,
nie wolno sądzić, że niewolnicy mogą sami cokolwiek robić. – Choćby jeść? – Co teraz robimy, Humphrey? Mów śmiało, chłopcze. – Nie życzę sobie, by się do mnie zwracano takimi słowami, drogi panie. – Och, moje niedopatrzenie. Proszę przyjąć najszczersze przeprosiny – rzecze massa Roget, spoglądając na pannę Isobel. – Jeśli wzrok mnie nie myli, to rzekłbym, że jemy posiłek. – Czy coś jeszcze? – Zaiste, panie, pragnąłbym, abyś przeszedł do... – Jemy i toczymy rozmowę, panie, toczymy rozmowę. Prowadzimy konwersację. A kto nam zaręczy, że pańscy Murzyni nie robią tego samego? Sposobność rozmowy w wiele dusz to sposobność do plotki, zmowy i spisku. W większości majątków mamy jednego dżentelmena lub damę na trzydziestu, trzydziestu trzech negrów, Humphrey. Trzydziestu trzech zawziętych, leniwych, buntowniczych negrów, wielu z nich nieułożonych. Byłeś, panie, na Czarnym Lądzie? – O nie. Obawiam się, że Wenecja była najczarniejszym celem moich podróży. – A ja byłem, niech mnie licho. Każdy smoluch ma tak okrutne skłonności, że wielu gotuje i zjada własnych wrogów! Serce szczególnie im przypada do smaku. – Panie mężu... – mówi pani Roget. – Pani żono. Prawda zawsze będzie mile widzianym gościem przy mym stole. Zawsze. Jak już rzekłem, oni, to jest negry, mają w sobie taką gwałtowność, że trzeba ją poskromić. O każdej porze dnia i nocy winni się ciebie lękać, panie Humphrey, muszą się lękać. Jako że zdolni są do myślenia, przynajmniej niektórzy, to, gdy pozwoli im pan wyjść myślą poza strach przed bykowcem, zaczną rosnąć w siłę. – Moi negrzy to potulne baranki. – Pańscy negrzy spiskują. Musi pan poskromić te zwierzęta, młody panie, nie wolno nigdy, przenigdy pozwolić, aby niewolnik zapomniał, że ma pana nad sobą. Przynajmniej ci maroni zaczęli postępować właściwie, no cóż, na tyle właściwie, na ile mogą dzikie bestie w rui. Dawniej ciągle na nas
napadali. Kto mógłby ich za to winić? Po co hodować kury, skoro można je skraść? Nawet z nich był pożytek w sześćdziesiątym. – W siedemset sześćdziesiątym, mówi pan? Proszę wybaczyć, właśnie do mnie dotarło. Mój ojciec zobaczył Jamajkę dopiero w latach siedemdziesiątych. – Doprawdy? Gotów byłbym przysiąc... W każdym razie tamtego roku nigdy nie zapomnę, choć sam byłem dość młody, gdy to się działo. Zabiorę te wspomnienia do grobu. Ten tam Tacky to był demon. Ten... ten... Massa Roget nie dokończył wypowiedzi. Zaczął lekko kasłać, potem mocniej, wpadł w dygot i złapał się prawą ręką za lewe ramię. Osuwa się na oparcie krzesła, a oblicze ma czerwone jak burak. Oczy znikają. – Dobry Boże! – woła massa Humphrey, zrywając się z miejsca. Podbiegają pani i panna Isobel. – Najdroższy papo, co tobie? – Wody, wody! – krzyczy pani Roget. – Podajcie mu wody! Massa kaszle, źrenice coraz bardziej u niego czerwone. Ściska się za lewe ramię i cały dygocze. Mówić próbuje, ale wychodzi tylko kaszel i świsty. – Chce wody! – woła pani Roget. Twarz już buraczana. Kaszel jakiś straszliwy. Panna Isobel prawie odpycha matkę na bok, chwyta ojca. Wszystko ucichło, tylko to rzężenie słychać, co mu wyciska oddech z piersi. Francine nalewa wody z dzbana do szklanki, podaje ją pannie Isobel. Panna przysuwa szklankę ojcu do ust. Massa bierze łyk, kaszle, dopiero po długiej chwili przestaje tak dziwacznie oddychać. – Na miłość boską, panie, może potrzeba medyka? – pyta massa Humphrey. – Już poznałem wybitnego medyka – odpowiada massa Roget i chce się zaśmiać, ale tylko kaszle. – Zapewne dech mnie opuścił na moment, nie pierwszy to raz. Nie... nie troskaj się, młody panie, to też minie. Massa Humphrey patrzy na niego długo. Lilit stanęła przy drzwiach, obserwuje massa Rogeta. Nie spojrzała nawet na massa Humphreya. Pani Roget, sama czerwona od konieczności milczenia, mówi wreszcie, że Lilit wprawdzie sporo już przeszła, ale wciąż ma rogatość, którą trzeba
poskromić. Tak oto rodzina Rogetów dostaje pozwolenie, by chłostać dziewczynę. Lilit chłoszczą tak dużo i często, że po dźwięku wie, jakim batem karana. Lilit zna śpiew bykowca na młodym ciele i że jest inny na ciele starym. Lilit zna różnicę w bólach od sznura, rzemienia, bata, bykowca, uderzenia opierścienioną dłonią, ręką, pięścią, od gorącej herbaty wylanej na sukienkę. Większość chłosty, szczypania, grzmocenia, drapania, ciachania, deptania i bicia pani Roget wykonuje sama, chociaż podobno prawie nie rusza się z łoża, a to z przyczyny katuszy, jakimi było wydawanie potomstwa na świat, a przynajmniej tak twierdzi wobec każdego, kto chciałby słuchać, choćby to był negr. Lilit bicie przyjmuje w milczeniu. Ale w jej głowie płonie ogień. Krew tryska, skóra pęka. Lilit nie może zasnąć, ale nie bo rany po chłoście ją pieką, ale bo piecze ją w sercu jakiś mrok. W jej żyłach krew Aszanti, to nie może przestać myśleć o rozlewie krwi białych. Nawet tych dwojga dzieci. Lilit liczy, ile razów dostaje każdego dnia i od kogo, i to sobie zapamięta. Myśli, żeby pani Roget przywiązana była do drzewa i wychłostana, aż z niej skóra zejdzie. Myśli o sypaniu soli na pręgi, aż pani wonieje jak peklowana wieprzowina. Myśli o łodydze grubej jak kutas negra wbijającej się massa Rogetowi w zad tak mocno, że szczałby krwią w kąpieli. Lilit ma mroczne myśli i czuje, że diabeł nią zawładnął. I nie ma żadnej Homer, co by wiedziała bez słów i co by pomogła bez prośby o pomoc. Jest tylko Joseph Andrews. Jest tylko jeden człowiek, jedna dusza, co umie ją rozśmieszyć, a ten to przecież ani czarny, ani prawdziwy: Był wzrostu najwyższego ze średnich, o kształtach pełnych jednocześnie gracji i siły. Jego nogi i biodra miały doskonałe proporcje, ramiona były szerokie i muskularne, a ręce zwieszały się lekko, czyniąc wrażenie siły, a nie robiąc go niezgrabą. Orzechowobrązowe włosy spadały mu swawolnymi kędziorami na plecy. Czoło miał wysokie, oczy czarne, pełne ognia i słodyczy. Nos rzymski, z lekka zgarbiony, zęby równe i białe, usta pełne, miękkie i koralowe. Podbródek i górna warga zaczynały już być szurpate, a zarumienione policzki pokrywał gęsty puszek. Wyraz twarzy łączył delikatność z niewysłowioną wrażliwością. Dodajmy jeszcze, że chodził zawsze zgrabnie i schludnie ubrany, z miną, która u tych, co nie obracali się między arystokracją, mogłaby wywołać wrażenie, że był szlachcicem[2].
Był taki czas, gdy w podobny sposób patrzyła na pewnego białego mężczyznę i nie widziała w tym nic dziwnego. Myślała o idealnych nogach, krzepkich i silnych jak u wspaniałego konia, nogach, co tylko w portkach zachowują się, jak powinny, choć nie ukryją, co tam upakowane w miejscu spotkania dwóch ud. Potrzebuje go co noc. Po przedarciu się przez całą stronę ociera łzy z cichutkiego śmiechu i obmacuje sobie twarz. Dziwi ją miękka skóra. Coś w tych nowych dniach każe jej myśleć, że niedługo, bardzo niedługo jej twarz zrobi się twarda jak skała. Twarda od mrocznych myśli. Książkę wyjmuje nocą, jak wszyscy już posnęli, i próbuje czytać przy ogarku. Z czasem czytanie robi się łatwiejsze i wreszcie pojmuje Josepha Andrewsa w sposób, co ją wprawia w konfuzję, gdy myśli o innych białych. Joseph Andrews nigdy nie zrobił nic okrutnego, ale też nie znał murzyńskiego ciała. Niekiedy Lilit duma, czy ten Joseph Andrews, taki jak jest, był prawdziwym człowiekiem. Bo niepodobny do żadnego, co Lilit spotkała. Nawet do Roberta Quinna i gniew czuje na myśl o Irlandczyku, jego sakramenckich niesfornych puklach sięgających pleców, jego „a jakże”, „dzieweczkach” i hulankach. Czyta to raz po raz, a im więcej czyta, tym w większej konfuzji. Od chwili przybycia Josepha Betty powzięła doń niezwykłą sympatię, która rozwijała się coraz bardziej w miarę jego powrotu do zdrowia. Aż nadszedł ów fatalny wieczór, kiedy wygrzewając mu łóżko, uległa do tego stopnia namiętności, która całkowicie wzięła górę nad rozsądkiem i wstydem, że po wielu bezowocnych napomknieniach i przebiegłych aluzjach, upuściła w końcu szkandelę i namiętnie chwyciła Josepha w objęcia, zaklinając się, że jest on najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziała. Joseph odskoczył od niej ogromnie skonfundowany i powiedział, że przykro mu jest widzieć młodą kobietę wyzutą z wszelkiej skromności; ona jednak posunąwszy się zbyt daleko, by się cofnąć, zachowywała się coraz nieprzystojniej i Joseph był zmuszony, wbrew swym obyczajom, użyć wobec niej siły; wziął ją na ręce, wyrzucił za drzwi, a potem zamknął się na klucz. Jakże mężczyzna powinien się cieszyć, że cnota jego od niego zależy; jeśli bowiem ma dość silną wolę, ma zawsze dostateczną siłę fizyczną, by się
obronić, i nie może zostać zgwałcony wbrew woli jak biedna słaba kobieta. Betty po tej porażce była nieprawdopodobnie wzburzona. Wściekłość i żądza jak dwa postronki szarpały jej serce w dwie przeciwne strony; w pierwszej chwili myślała, by pchnąć Josepha nożem; potem, by wziąć go... [3]
Rzuca książkę, bo nigdy nie słyszała o mężczyźnie, coby odtrącił kobietę takiej urody, pragnącą, żeby mężczyzna sprawił się jak mężczyzna. Nawet pastor ani sędzia. Z całą pewnością nie żaden massa Roget ani Wilson, ani Quinn. Ani ten o kwaśnych żółtych włosach, który pojawia się tylko we śnie i od którego jej pipka robi się wilgotna. Rzuca książkę, bo przestała wierzyć w Josepha. Nie chce. Mężczyzna dla Lilit stał się rzeczą, mroczną, czarną rzeczą, a tu się pojawił taki, co nawet nie zipnie ku szarości. Jednej nocy przy czytaniu, gdy właśnie dumała w głębokiej konfuzji nad słowem „herezje”, którym zwrócił się pastor Barnabas do pana Adamsa, podskoczyła na skrzypnięcie schodów. Wcisnęła książkę pod kieckę. Ale to tylko massa Henri proszący o mleko. Lilit sięgnęła po dzban mleka zagotowanego wieczorem i nalała trochę do szklanki dla chłopczyka. Jak podawała mu szklankę, książka wypadła spod sukienki. Lilit patrzy na książkę, patrzy na massa Henri. Nic nie widać na jego buzi. – Ojej, urodziłaś książkę! Wyleciał z ciebie ptaszek, wyleciał! Tak samo jak Kość Słoniowa, mój koń, urodziła małego konika! – Ćśś, massa, ćśśś. Twoja mama się przelęknie, jak usłyszy, żeś na nogach i dokazujesz. – Są tam obrazki koni i tęczy? – Nie, massa. – Oj, to okropne. To książka dla czarnuchów? – Ćśś, massa. Nie wolno ci nikomu o tym mówić. – Tajemnica? Uwielbiam tajemnice. – To najsekretniejsza tajemnica. Jak się pani dowie, znowu ci uszy wykręci. Nie będzie ci się podobało. – Nie. – To bądź grzeczny mały chłopczyk.
– Nie jestem mały! – Ćśś. Bądź grzeczny. Zmykajże. – Chcę kawałek ciasta. Lilit spogląda na niego. Nie uśmiechnięty ani zły jest, patrzy tylko wprost. Lilit próbuje dojrzeć w nim massa, ale widzi pannę Isobel. Pozwolili mu zapuścić włosy do ramion. Kroi kawałek babki, potem on biegnie na piętro. Lilit rozumie nagle, że panna Isobel kłamie. Massa Humphrey jeszcze nie poprosił o niczyją rękę. Lilit to wie, bo zna obyczaj białych nakazujący prosić ojca o rękę córki, a massa Roget na razie nie wyje z radości. Ale w powietrzu czai się coś innego. Lilit nie wie, co to jest, aż jednego dnia z wizytą zjawia się Homer. Homer zjechała wozem z Francine, bo stan nerwów nieszczęsnej pani Roget znów się pogorszył. Homer wchodzi do kuchni, od stóp do głów ubrana w granat marynarski, sukienka i niebieski czepek z dawnych czasów, kiedy matka massa Humphreya była młoda belle. Jak przechodzi przez próg, Lilit rzuca się ku niej. I zaraz staje. Rozwiera ramiona do powitania, ale coś czuje, że to może za dużo. No to wyciąga rękę do uściśnięcia, ale coś czuje, że to za mało. Chodź, dziecino, mówi Homer i chwyta ją jak kocię. Lilit aż słabo się robi w jej objęciach. – Lekkaś jak piórko. Jadasz? – pyta Homer. Pani Roget woła z piętra, że kilku gości zjedzie na kolację, więc Lilit musi pogotować więcej niż zwykle. Lilit zagniata ciasto z mąki, a Homer gotuje w garnku przepęklę i liście żywokostu. Gorąco z pieca ogrzewa kuchnię, to zdejmuje czepek. Włosów siwych u niej więcej teraz, jak Lilit pamięta, choć przecież w Coulibre tylko dwa miesiące dopiero albo coś tak. Homer podchodzi do kontuaru, gdzie Lilit zagniata ciasto, i pisze palcem w mące. AM cum Isobel. Lilit patrzy, co Homer napisała. – Dalejże, dziecino, przecież nauczyłaś się tyle, że umiesz przeczytać. – Przeczytać umiem. Ale to nie są słowa. – Ale mówią więcej jak słowa – odpowiada Homer. – Mówią tylko do ciebie, bo ja nic nie słyszę. – Massa Humphrey to napisał w swoim dzienniku. – Co znaczy AM?
– Nie samo AM, tylko AM cum Isobel. Ocknij się, dziecino, powąchaj smród prześcieradła. Chędożą się. Massa Humphrey ocipiały jak pies za suką w rui. Najczęściej, jak pisze takie w swojej książce, to po hulance, pisze cum i dodaje imię kobiety. W tej chwili wbiegł massa Henri, wołając o słodkości, słodkości! Jakby słowo to było hasłem, że jego portki stoją w ogniu. Podbiegł do Lilit i objął ją rękami. Ruszyli do szafki, małe stopy chłopca spoczęły na dużych stopach Lilit. Wyjęła wielki słój melasy i zanurzyła w nim dużą drewnianą łyżkę, a mały wyciągnął rączkę. Nalała mu jedną strugą na dłoń, robiąc znak krzyża. Massa Henri chichocze i wybiega. Lilit i Homer patrzą na siebie bardzo długo. A potem wybuchają śmiechem. Homer śmieje się szeptem, co brzmi, jakby oddech miała trudny, Lilit zakrywa usta, drugą ręką klepie ciasto. – Suka ma traktowanie jak czarnucha. – Jak to? – pyta Homer. – Jak to jak to? Gadałaś, że ją chędoży. To znaczy, łapie ją i bierze. Nie to samo robi z czarnuchą? – Ucisz się, dziecino. Backra inaczej używa pługa na białe krzaczki. – Ejże? Ja tam wiem, że biały chwyta babę, wpycha się w nią i tryka, aż ona rzęzi jak kobyła. – Tak poczyna z czarnuchą. Z białą inna sprawa. Chyba że nawet szylinga niewarta. Poza tym z tego, co mi Pallas gadała, to ona uwodzi. – A tak. Mie by się to zdawało niewłaściwe, jakby sama panna Isobel powiedziała. – Rozeznaj się, skąd wiatr wieje, dziecino. Ona znalazła sposób, coby wleźć do jego sypialni, powiedziała, że chce wzór wziąć z jego łóżka z baldachimem, coby takie dla swojej maman obstalować. Pallas gada, że wyszli po półgodzinie, on w nieuporządkowanym odzieniu. Pallas gada, co nie wiedziała, że dwa białe takie smród potrafią po sobie zostawić, jak wtedy, gdy po nich tam wlazła. Lilit w śmiech. – Cichaj – mówi Homer. – A jeszcze ja ich widziałam. – Łżesz, suko. – A ktoś ty, coby ja ci łgać musiała?
– Dobra, dobra, gadaj, co masz do gadania. – Posłuchaj mie. Jednego razu się rozgorączkowali jak młode króliki, aż zapomnieli drzwi zamknąć. Szłam wtedy ze świeżą pościelą i oho, proszę bardzo, słyszę, jakby pies z kotem się darli. To myślę sobie, że psy massa się urwały i dokazują po domu. Pchnęłam drzwi ociupkę, skrzypły. – I? – Jak drzwi skrzypną, a nikt nie słyszy, to wiadomo, że mocno zajęci. – Bym myślała. – Lepiej nie myśl. Ja drzwi otwarłam szerzej i patrzę na zad massa. Na widoku, portki ściągnięte do kolana, surdut rzucony, koszula pognieciona. A panny Isobel to tylko zobaczyłam jedną nogę wyciągniętą w lewo, drugą w prawo, a massa ora środek. – Żeby gnój żarła! – A tak, dziecię. On jęczy, ona dycha gorąco, chociaż oboje chcą po cichości. Napisał o tym w swojej książce, Sed non bene. – Co to znaczy? – Skąd mie wiedzieć? – Biała dama winna pipkę mieć zamkniętą, póki obrączka jej nie otworzy. – Nie wiesz jednak, skąd wiatr wieje. Te białe bardziej bez wstydu niż czarne. Miej uważanie na pannę Isobel, zważ moje słowa. Więcej wie o naszych obyczajach, niż ci się zdaje. Czasem nawet się łapie, że gada po murzyńsku. – Żaden chłop już mie nie dosiądzie, przysięgam. – Lilit chce powtórzyć, ale głowa dogania usta. – Pierwej go zabiję – dodaje. – Proszę, proszę. A jak żeś do tego doszła? – Jak to jak? Ja tyle widzę, że wiem, że biały chłop i czarnuch użyją wszystkiego, coby wleźć na babę. Dość mi tego. Po grdykę mam. – Słyszę. Słyszę cię. Ale czasem ruchanie miłe. – Co ty, Homer? – A ty coś myślała, że co ja tam mam, pajęczynę? Kiedyś ja byłam kobieta, wiesz? Wiem, co ci się zdaje, co wam się wszystkim zdaje, ale był taki czas, że ja byłam kobieta.
– I chłop się z tobą kładł? – Trzy. – Massa? – Nie. – Kto? – Pierwszego wołali Bendżi. Jak Bendżi podchodził i otwierał ramiona, to jakby drzewo szeroko konary rozesłało. – Tyś go kochała? – Nie gadaj mi po białemu. – I potem co? – Potem nic. Jak chłop cię ręką otoczy, to czujesz się bezpieczna, choćby był taki sam niewolnik. – I dałaś się wychędożyć? – To nie było chędożenie. I nie tylko ja dałam. On dał mie tak samo. Oboje. To się nazywa miłowanie. On postępował sobie powoli i mówił słodko, jakby mi piosenkę śpiewał. Tobie pierwszej to mówię. – I jak czułaś to miłowanie? – Miłowanie? Jak najdłuższe, najsłodsze łaskotki. Potem zrobiło się jeszcze inaczej i jakby guz wszedł pod skórę i fala od stóp idzie po tobie do głowy, czasem raz, dwa, trzy razy. Nie myślałabyś, że dwa ludzie mogą zrobić takie jedno uczucie. Z Bendżim to się ja trzęsła i dygotała tak bardzo, bo on umiał. A cipka? Tak jej wtedy cudnie, jakby została pobłogosławiona. Miłowanie jest dobre, Lilit. – A gadałaś, że się taki chłop nie narodził, co cię dosiadł. – On prawie, ale w końcu był czarnuch. Potem Homer cicha przez chwilę. Lilit patrzy na garnek na ogniu. – Nie żyje? – Skąd mie wiedzieć? Nadszedł czas, że mi brzucho spuchło, a jak tylko massa Jack się połapał, że dzieciątko będzie Akan albo Kromanti, sprzedał je, jak jeszcze nosiłam w sobie. On... nie chcę o tym gadać. Potem Jack Wilkins gwałtem innych chłopów dwa mi więcej bąki zrobił. – Nie rozumiem. Po tym wszystkim mówisz mi, że chędożenie dobre?
A ta cała boleść? – Może dobre, może nie. Mie po grdykę ludzkiej niedoli. Tyś przynajmniej chyba zmądrzała. Jak cię tu traktują? – Homer, tu nawet czarnuch traktuje cię jak czarnucha. A jak zabili Dulcymenę, kucharkę, jej robota na mojej głowie. Inne tutejsze czarnuchy nic niewarte i głupie, wygadają twoje sprawy pani. Ja gotuję, piorę, doję krowy i pilnuję tego małego śmierdziela, braciszka panny Isobel, a nawet dzieciątko. – Dobry Boże. Batożą cię? – Jak tylko ją najdzie ochota. Pani najczęściej sama. Czasem bez żadnej przyczyny, od kiedy massa Humphrey dał jej przyzwolenie, rzemień to jej trzecia ręka. U mie na grzbiecie nie widać starych blizn pod nowymi. – Boże miłosierny. – Bóg żadnego miłosierdzia nie ma. Homer, niech on się ode mie odpieprzy. Chyba stąd zbiegnę. – Boże przenajświętszy, nie rób tego, dziecino. Będzie jeszcze gorzej. – Jak do skisłej... – Lilit grzmoci ręką w kontuar. Głęboki dech bierze, coby się uspokoić, i pyta: – Jak może być gorzej? – Coulibre mniej jak dwanaście mil od Accompong. Dwanaście. – Accompong? – To miasto maronów. Tamte czarnuchy cię wywąchają, jak tylko nogę stąd ruszysz. Ich osada niecałe dwanaście mil od tych stron. Lepiej w niewoli u białych niż w pętach u maronów. – Co ci te marony zrobiły? Homer jakby miała runąć martwa. Przyciąga zedel od drzwi i siada. – Spytaj lepiej, co mi nie zrobiły. Nie znalazłoby się nic. – Odpowiadasz jak to ty. Ja twój grzbiet widziałam jednego dnia przy myciu. Teraz już nie szkodzi. Ja taka sama na grzbiecie jak ty. – A owszem, a owszem. – Co ci te marony zrobiły? – To samo, co Bendżi. To samo, co Bendżi, jak ci mówiłam. Już ci mówiłam, że ja i Bendżi mieliśmy słodycz dla siebie, ale skłamałam. Bo tak,
kochałam go. Kochałam go, jak w książkach mówią, co kochają białe kobiety. Może być, że nawet więcej. Jak mie zobaczył przy nadziei, to mie ciągle po brzuchu głaskał bez jednej przerwy. Potem massa Jack się wywiedział. Gadał, jak to pieniądze są w takim hodowaniu czarnuchów, a za moje dzieciątko z naturą Akan i grzbietem Kromanti weźmie dobrą cenę, chociaż to dziewucha. Ja nie wiem, coś we mie wtedy pękło. Może każdy czarnuch prędzej czy później dojdzie do tego miejsca, co powie, że to już dość się nawyprawiało. Powiedziałam Bendżiemu, że zbiegnę, że on ze mną pójdzie. Powiedział, że trzeba nam iść na zachód, do maronów. Wiemy, że mają ten traktat, ale ciągle przyjmowali czarnuchów, zwłaszcza takich pysznych jak Bendżi. Pamiętam ja tą noc, a jakże. Sakramencka ziemia taka gorąca, że czarnuch może tylko usiąść i złorzeczyć. Massa Jack właśnie kupił świeżą pipkę na targu niewolników w Spanish Town, to się zajął, żeby ją ułożyć. Każdy robi, co ma swojego, a pani pojechała do Kingston. Nic my nie wzięli, tylko co na grzbiecie. Przeszliśmy przez ściernisko i pola gromadzkie, dobry Boże, w życiu się tyle szczura nie naoglądałam. Wężów też moc. Ale nic mie nie mogło powstrzymać, cobym urodziła wolne dziecko. Nic na świecie. A Bendżi. Za każdym razem jak dotknie mi brzucha, jakby rósł wyższy. Żywemu ducha ja nie powiedziałam o ucieczce, nawet Pallas. No i doszliśmy na zachód w góry, gdzie maroni. Znaleźli nas, zanim myśmy ich znaleźli. Pamiętaj, to było po podpisaniu traktatu. – Jak to? – Tak to, że nas złapali i skopali jak czarnuchów. Bendżi im powiedział, że ja w błogosławionym stanie, ale im to nic. Biały człowiek umie cię sponiewierać, ale ja nie wiedziałam, że czarny czarnego umie sponiewierać jeszcze więcej. Nazwali mie cycata oślica. I że massa nawet chybaby mie nie chciał odzyskać. Jeden podkasał mi kieckę i wcisnął łapę w pipę, żeby zobaczyć, jak ciasna i czy wytrzyma. Suczesyny. Suczesyny. Miała ja rację. Chcieli mieć pysznego czarnucha, to Bendżiego zatrzymali, a mie zaciągnęli z powrotem po te swoje dwa funty. A najpierw dali mi lanie. Takie lanie, że mój bąk pierwszy wyzionął ducha i wypadł ze mie. Dziewuszka. Rozumiesz, co ci mówię, dziecino? – T-tak. – Nie, nie rozumiesz. To nie strata bączka mie dobiła. Ja straciłam samą siebie. Bo te marony tak ze mną postąpiły, jakby żaden czarnuch nie
zasługiwał na wolność. Jakby żaden czarnuch nie mógł być człowiek, chłop czy baba. Im się zdaje, że są wolne, ale to podłe nikczemniki i ruchają kozy, to nawet kobiety nie znają. Ja myślałam, że kobieta musi być wolna, żeby być kobieta, a oni mi to odebrali. Odebrali mi kobiecość. Lepiej by było, jakby mie zgwałcili, niż odesłali. Bendżi, ten sam Bendżi, co mówił, że moje znamię jak wyspa, a cała skóra jak ocean, ten suczysyn słowa nie powiedział, patrzył tylko w inną stronę. Nawet mie się go żal zrobiło, bo jaka jest murzyńska miłość w porównaniu z wolnością? A Jack Wilkins postąpił ze mną dla przykładu. Całe życie na to czekał. Całe życie. Myślisz, że zaznałaś chłosty? Urządzili mi najgorszą chłostę, jaka była kiedykolwiek w Montpelier. Najgorszą najgorszą. Bili mie batami i konarami i piętnowali żelazem po plecach za każdy dzień ucieczki. To był pomysł pani. Wielce się tym zainteresowała. Jak Wilkinsowi skończył się mój grzbiet, kazała mie piętnować z przodu. Słyszałam ja, jak moje cycki skwierczą jak gęsina na patelni. W nosie czułam swąd własnego palonego mięsa. Potem znałam ja tylko jej pięść i nogę. A i to, Lilit, nie było najgorsze. Najgorsze było, jak napuścił na mie sześciu chłopa, żeby mie wyruchali i żebym znowu była brzemienna. Dwa razy tak zrobił. Wiesz, jak się czujesz, jak wyjmujesz tą miazgę zamiast cyca, żeby nakarmić swoje dziecko? Za każdym razem jak spojrzę po sobie, myślę, że moje dzieciątko ssa jakiegoś zwierzęcia. – Jezu Chryste, Homer. – Lilit ściska się za ramiona. – Jezu Chryste. – Jezus niech własny biały zad wychędoży. – Złorzeczysz. – Tylko usta mie zostawili. I od wtedy byłam posłuszny czarnuch. Najbardziej posłuszny. Taki, że prawie wszystkie pozapominały, co się mie wydarzyło, oprócz białych. Ale i dobrze. Cudnie, wspaniale. Lata już całe bełtam w głowie naszej pani moimi herbatami. Niedługo będzie oszalała jak dupa w sraczce. I ta tutaj też. Jej się zdaje, że herbata koi jej nerwy, ale robi co inne. Lilit w szoku patrzy długo na Homer. Patrzy na włosy, na sukienkę i duma, dlaczego dopiero po tak długim czasie widzi kobietę. Homer, mówi Lilit. – Homer. – Ee?
– Ja też mam sposoby. – O, proszę, nono. Homer wstaje i bierze się pod boki. Wyprostowuje się, czeka, żeby wróciła dawna Homer. – Jakie sposoby? Lilit zdejmuje z pieca garnek z Homerową herbatą. – A takie – odpowiada i zadziera sukienkę. Kucnie nad garncem, ale wysoko, żeby się nie poparzyć. I szczy. Homer w śmiech. Jak Lilit już próżna, odstawia garnek na piec. Homer pluje na dobrą dokładkę. – Czasem, jak skład wymaga melasy, to dorzucam psiego gówna – mówi Lilit. – Krowie. Ja bym wzięła krowie. – Z białych będą silne suczesyny, jak się tak nażrą łajna – dodaje Lilit. Obie w śmiech. – Innaś teraz – mówi Homer. – Jest w tobie więcej ciemnego. Kobieta się z ciebie robi. – Coś się ze mie robi – odpowiada Lilit.
18
W
szystkie negry chodzą w koło. Zakonotujcie to sobie, a resztę dopowiedzcie sami. Ale czasem to koło się ścieśnia w sobie, robi się mniejsze i mniejsze, i coraz mniejsze jak znak albo głowa. Głowa taka mała, że negr ma szansę ją nadepnąć, i to nadepnąć rzetelnie. Lilit wie. Lilit się uczy, i to dobrze uczy. Mnóstwo rzeczy będzie grzechem, ale z grzechem przychodzi pokusa i szansa. Jednej nocy na podłodze w kuchni chce zasnąć. Posłanie ma teraz miękkie, bo wzięła matę Dulcymeny na swoją. Duma, jak to ciągle jest sama, żeby nie wiadomo, ilu ludzi przeszło przez jej życie. Czasem samotność jest Lilit w smak, czasem jej nie cierpi jak zarazy. Lilit kładzie się na posłanie i patrzy w ciemność i w księżyc, co wpada przez okno. W plamę srebra w otoczeniu ciemności. W domu cicho, ale czeka i nasłuchuje długą chwilę. Hałasują tylko świerszcze. Lilit czuje, jak coś ją nachodzi, to diabelskie uczucie. Sięga po Josepha Andrewsa na dnie kredensu w najciemniejszym kącie kuchni, ale nie otwiera. Joseph chce, żeby Lilit była taka kobieta, jak ona nie chce, teraz już tego pewna. Albo się jej zdaje, że pewna. Nie pojmuje i nie lubi, że ten mężczyzna, co nie chce zrobić użytku z kutasa, jak przystało każdemu mężczyźnie, każe jej zaglądać w siebie. Lilit wdycha noc, bo wie, co nadchodzi. Potem otwiera oczy z westchnieniem. Wstaje i patrzy w okno, przez które zagląda księżyc. Wie, że kobieta nocy tam będzie, stać będzie i patrzeć na nią. Czarna w czarnym stroju, jakby z chrześcijańskiego wracała pogrzebu. Lilit bez ruchu. Dawno jej nie widziała, w ogóle w Coulibre. Przez chwilę się jej zdaje, że to któraś z pięciu sióstr. Pallas, Ifigenia, Kallisto, Gorgona, Andromeda... nie, przecież ona nie była... Hippolita. – Kallisto? – pyta. Tamta nic nie mówi. Lilit czuje zimno. I wtedy tamta podnosi prawą rękę i palec wyprostowuje. Palec wskazuje serce i puka siedem razy. Lilit patrzy po sobie, tam, gdzie serce winno być. Podnosi oczy, ale baba już znikła.
Jednego razu, jak była małą dziewczynką, Kirke opowiedziała jej o abarra. Wielu twierdzi, że takiego widział. Abarra to podstępny duch. Taki, co biały nazywa demon. Jak abarra zaweźmie się na człowieka, przybiera postać jakiegoś znajomka, ale mówić nie umie, bo nie ma języka. Lilit duma, czy takiego ducha widuje, ale ten duch na nikogo znajomego nie wygląda. Duma, czy to ktoś, kogo znać powinna. Albo kto ją zna. Lilit myśli, że nie może dłużej spać w kuchni, ale jak pani zawoła, a jej nie będzie, skończy się chłostą. Nawet abarra nie może nikogo wychłostać. Lilit się kładzie w dygocie. Karaluch pędzi po podłodze i ona podskakuje. Podciąga kolana i kuli się jak dzieciątko, aż wreszcie zasypia. Panna Isobel przestępuje nad nią i bije palcatem po czole. – Już szósta, leniwa suko. Masz szczęście, bo mój koń to jedyne zwierzę, co dziś posmakuje bata. Wracam popołudniem. Powiedz mojej macosze, jak zapyta. – Tak jest, jaśniepanna. Zaraz się biorę za śniadanie – odpowiada Lilit, ale panna już znikła w drzwiach. Koń rży i galopuje w dal. Lilit rozciera powieki i wstaje. Robi krok i pod stopą czuje Josepha Andrewsa. W dygot. Gdyby panna Isobel dostrzegła książkę, Lilit już by dyndała na drzewie, czekając na baty. Łapie książkę i chowa ją w kredensie. Joseph chce, żeby na niego spojrzała, żeby roześmiała się jak biała kobieta, co ma prawo do śmiechu. Ale ona nie biała kobieta. Nie lady Booby ani nawet Betty, służąca. To nie Anglia. I w całej kolonii nie ma mężczyzny jak Joseph Andrews ani jego bliski przyjaciel pan Adams. A nawet jak są biali mężczyźni o takich przymiotach, to tylko dla białych kobiet. Nie ma miłości dla czarnuchy. Lilit nabiera trochę wody i chlapie sobie na twarz. Zimno ją cuci. Sprawdza piec, czy od jakiejś niedogasłej szczapy rozbucha się ogień. Jak tylko płomień skacze, Lilit wychodzi, żeby wydoić krowy, potem puszcza z postronka, żeby się popasły. Kury późno się budzą. Tego ranka nawet słońce dźwiga się powoli, jakby nie chciało do roboty. Za dwie godziny obudzi się pani, a bąk zacznie hałasować na wszystkie sposoby. Tamtego razu Homer zostawiła Lilit trochę liścia żywokostu, a w tych dniach tylko napitek z tego pozwala się nie zatracić. Ale ciągle widzi krew. A im więcej ją chłoszczą albo widzi innego pod batem, tym więcej krwi widzi. Joseph już nie potrafi jej rozśmieszyć. Lilit szuka po głowie czegoś z książki, od czego dzień zrobiłby
się lekki. Ale Joseph Andrews to kłamca, budzi w niej pragnienie miejsca i czasu, które nigdy nie nadejdą. Na czarnuchę nie czeka żaden pan Adams. Niczego w tej książce, co czarnucha mogłaby użyć. Lilit tak dużo czasu spędza na szukania światła pod stopami mężczyzny, że w szoku jest, jak kobieta do niej przemówi. Kobieta z książki zwana Tow-Wouse. Dobra kobieta z kamieniem w swym łonie w miejsce serca. Postawiła trzy garnki z wodą na piecu do zagotowania. Pora na kąpiel dla massa. Massa zawsze wcześniej wstaje i się myje. Wcześniej jak małżonka, bo mówi, że śpieszno mu do sądu w Kingston. Jak woda się już zagotowała, Lilit bierze trochę do łazienki i wlewa do wanny, czekając na massa. Massa wchodzi i ściąga z siebie nocną koszulę. Bez peruki głowa prawie łysa jak u noworodka. Lilit patrzy. Patrzy na obwisłe brzucho jak brzemienne i ramiona pokropione plamkami. Patrzy na członka i jądra dyndające razem. Dobre dwa tygodnie będzie, od kiedy miał powód, żeby ją wychłostać. – Szlag by to, kobieto, ile razy mam pytać, czy woda ciepła? – Tak, massa, ciepła jak należy – odpowiada Lilit. – Nie przypominam sobie, byś sprawdziła. – Tak, massa, ja już sprawdzam. Lilit zanurza rękę w białej wannie, ale massa wchodzi w tej samej chwili i bryzga wodą na jej sukienkę. Lilit podnosi się i idzie po wiadro z ciepłą wodą. Wylewa ją massa na głowę, słyszy stęki. Patrzy, jak woda zmywa małe kosmyki włosa na lewo i pokazuje biały punkt na środku głowy. Massa nachyla się do przodu, a Lilit bierze bawełnianą ścierkę i szoruje mu plecy. To jeden jedyny raz, kiedy nie myśli o nim jako o diable, jedyny, co nie widzi jego oblicza, tylko słyszy jego gruchanie jak u dzieciątka. Massa Roget chwyta Lilit za sukienkę i obraca ją do siebie. Uśmiecha się, a ona nagle myśli o Robercie Quinnie. Od dawna twarz ta nie pojawiała się w jej głowie, więc się dziwi, że sobie o nim przypomniała. Lilit ocknie się z myślenia w samą porę, żeby uchylić się przed ciosem. Massa Roget zamyka oczy i rozsiada się, aż mu kutas wystaje nad wodę. Czasem twardy, czasem miękki, czasem znowu twardy, ale zawsze wini Lilit – głupia czarna kozo, nie łuskasz przecież kukurydzy, mówi. Lilit duma, co ugotować w tym krótkim czasie, co po tym jej zostanie. Tarmosi go powoli. Massa Roget
oddycha ciężko. Twarz mokra. Lilit nie wie, czy to woda, czy pot. – Na miłość boską, szybciej, moja żona wstaje z kurami. – To sam sobie go targaj – mówi Lilit prawie szeptem, cicho cichutko, ale jak podnosi oczy, to widzi, że usłyszał. Oczy obojga robią się wielkie. Nie zdąży odskoczyć, jak on chwyta ją za rękę i ściska, wbija paznokcie w skórę. Lilit walczy. On woła, że jest zuchwała, zdradliwa wywłoka. W sobie Lilit krzyczy, że musi przestać przestać przestać z nieposłuszeństwem i przyjąć, co ten mężczyzna jej zgotuje. Ta Lilit wskazuje skutki rogatości, już widzi swoje ciało dyndające na stryczku. Potem palone ogniem. Potem wrzucone do rzeki, żeby utonąć. Woda bryzga. Ona się odsuwa, on ją trzyma. Ta Lilit ze środka przejmuje władzę, drży i dygocze, gdy bierze nad nią górę białe ciało. Wszystko w środku mówi jej, żeby się po prostu położyła, od razu położyła na podłodze, to może bat nie będzie tym razem tak palił skóry. Może po kopniaku w głowę będzie bolało dwa, nie trzy dni. Może jak będzie błagać jak dziewczynka, a nie kobieta, jak będzie jęczeć i płakać, to massa się zlituje nad najgłupiejszą Lilit, może tylko ją spoliczkuje dłonią z pierścieniem, a ona nazajutrz zapomni. Lilit patrzy na niego, uśmiechniętego, jak jej zaciska skórę na ramieniu, i wtedy Lilit zabija w sobie tę kobietę. A potem plunie mu w oczy. Massa puszcza rękę i bije z pięści w twarz. W tej sekundzie ona czuje pięści dwóch innych białych mężczyzn, jednego rudzielca, jednego z kwaśnymi żółtymi włosami. Lilit drapie massa po policzku, zdziera skórę. On wrzeszczy i łapie ją za włosy, ciągnie do wanny. Ona chce chwycić byle co, pantofla, but, wiadro, obluzowaną cegłę. On się podnosi, żeby wstać, ale zastyga. Lilit próbuje się mu wyrwać i nagle wypada mu z rąk. Oczy massa Rogeta obracają się w głowie. Całe ciało dygocze, lewą ręką chwyta się za prawą. Traci dech. – Hhhhh... eeee... Nogi się uginają, massa pada w wannę, wali głową w krawędź. Osuwa się pod wodę. Próbuje się wyciągnąć, ślizga, znowu zanurza. Kaszle. – Ra... ratunku – stęka. Lilit daje powoli krok do wanny, jakby zlękniona. Massa dźwiga się z wody, prycha i dygocze. Lilit sięga do jego piersi. Massa oczy ma czerwone, ona nigdy nie widziała białego w takim strachu. Kładzie mu obie ręce na
piersi, czuje włosy między palcami, i pcha go z powrotem pod wodę. Massa walczy, ale ona mocno przygina. Teraz na nogach, ciężaru całego ciała używa, żeby go przygwoździć. Massa Roget wcale nie słabszy, tylko się trzęsie i ślizga w wodzie. Lilit patrzy mu w oczy, co szeroko otwarte, czerwone i zlęknione jak u bąka. Jak u czarnucha. Chce złapać ją za rękę, nie trafia, łapie za pierś. Lilit krzyczy. On znowu się dźwiga z kąpieli. Lilit nie wie, czy oczy ma czerwone od wody, czy od łez. Stęka, jakby coś chciał powiedzieć, ale tylko się trzęsie. Ona próbuje go wepchnąć pod wodę, czując w sobie pod skórą gęstniejącą ciemność. Massa Roget chce wstać, ale płuca mu pękają. Lilit odsuwa się i grzmoci go ręką w pierś. I znowu. I znowu. I znowu. I jeszcze trzy razy. Siedem, ta liczba, co ją baba wystukuje w mroku. Massa Roget stęka i osuwa się do wanny. Lilit znowu go przygniata, wciska pod wodę, czuje chrupnięcie kości i z nosa wypływa ostatni pęcherz powietrza. Massa Roget nieruchomy. Woda się uspokaja, Lilit patrzy, jak on na nią patrzy ze strachem czarnucha na twarzy. Lilit czuje coś nowe pod skórą, coś łaskoczące, gdy serce jej skacze w piersi. Nigdy jeszcze nie biło tak szybko i głośno. Prawdziwy mrok i prawdziwa kobiecość, od których mężczyźni w krzyk. A potem naprawdę słyszy krzyk. W drzwiach stoi pani. Znowu chce krzyknąć, ale z gardła wychodzi kaszel. Odbiega od drzwi. Lilit już nie myśli. Lilit się nie boi, słyszy tylko bicie swojego serca, dudniącego w uszach jak bęben. Bum-bum-bum. Słyszy bicie bębna. Siedem uderzeń. Siedem puknięć palcem od abarra. Prawdziwy mrok i prawdziwa kobiecość, od których mężczyźni w krzyk. Teraz Lilit już wie, czego chce baba w ciemności. Krwi. Baba chce krwi. Lilit rzuca się za wrzeszczącą, zawodzącą panią Roget, Lilit prawie ją dopędza. Krew gorąca w niej buzuje, skronie tętnią, jakby miały pęknąć. Lilit dogania panią przy schodach na balkon i popycha ją mocno. Matraka idzie schodami, widzi i wrzeszczy. Dwie wrzeszczą, ale wrzask pani Roget przerwany, bo wypada za balkon i leci na marmurową posadzkę, aż jej kark chrupnie. Krew się rozlewa spod pleców jak dwa czerwone skrzydła. Lilit skręca do pokoju dziecka.
– Boże, słodki Jezu, wybaw mie, tylko nie bąk! Tylko nie bąk! – woła Matraka. – Boże, zmiłowania! Boże, zmiłowania! Przebiegnie obok Lilit, prześcignie ją do drzwi. Lilit słyszy szczęk, Lilit klnie, ale teraz sobie przypomina o pannie Isobel. Serce tak jej tłucze, że się zaraz wyrwie z piersi. Lilit skończyła z myśleniem. Lilit teraz bestia, co backra mówili, że taka od urodzenia. Teraz ani chybi ją zgładzą. Niedługo wróci panna Isobel i zastanie swoją rodzinę wybitą, w zemście będą powoli piec Lilit na żywym ogniu. Od dwóch martwych ciał – białych ciał – Lilit robi się czarniejsza jak nigdy i jeszcze bardziej przerażona. Chce żyć i chce umrzeć, i w konfuzji, bo znowu w jej głowie zawitał Robert Quinn. Lilit beczy i skamla jak pies. Zaczyna się kiwać jak Tantal, jak mu w głowie szalało. Po powrocie panny Isobel będą Lilit piec powoli na ogniu, aż będzie wrzeszczeć przez cały tydzień bez jednej przerwy. Gorące węgle wsadzą jej do pipy, żeby poczuła własne spalone ciało. Wychłoszczą ją tak, że palce jej poodpadają. Prawdziwy mrok i prawdziwa kobiecość to pragnienie, żeby żyć, żeby pomyśleć, psiamać, ta czarnucha będzie żyć dłużej, niż chcą tego biali. Niż Bóg tego chce. Lilit daje się prowadzić duchowi z powrotem do kuchni. Musi się ukryć, a jedyna kryjówka, co przychodzi jej do głowy, to ogień. Nie myśli. Zawodzenie w głowie. Lilit chwyta szczapę z pieca. Patrzy przez okno i znowu idzie na górę. W pokoju pani moc zasłon, draperii, pościeli, dywanów, papieru. Lilit dotyka wszystkiego szczapą, ogień się rodzi. Najpierw trzaska, rozchodzi się, pnie po jednej storze, przeskakuje na drugą, biegnie po dywanie, wije się i kręci po papierze. Zaraz potem ogień ryczy. Lilit słyszy ten ryk i rozumie. Opapala, bogini głodu, w tobie. Lilit wychodzi z pokoju. Przez próg, a za nią podąża chmura dymu jak regiment duchów. Mija pokój bąka i rzuca szczapę pod drzwi. Ale jak rusza schodami na dół, ten sam ogień ją dopada. Lilit podskakuje. Ogień trzaska, drwi, skacze jej do sukienki. Lilit w krzyk, a ogień syczy. Zbiega z reszty schodów, potknie się i przewróci, wstanie i zobaczy, że ramiona i piersi ma mokre od krwi swojej pani. Ogień ją goni, skacząc po stopniach jak urwis. Lilit ucieka.
19
P
anna Isobel pada na ziemię i nie wstanie, dopóki nie przybędzie massa Humphrey. Wyje głośno: o Boże! o! – jak mała czarnucha. Dwa chłopa ją widziało, jak jedzie wierzchem do Coulibre, i jeden mówi, że krzyczała tak całą drogę aż do majątku. Prawie spada z konia i chce biec do drzwi, ale jeden ją łapie. Ona krzyczy i się wyrywa, i rzuca wszelkie przekleństwo na czarnuchów, co jej zawadzają. – Precz! Nie waż się mnie tknąć! – mówi i wykrzykuje zawodząco imię swojego małego braciszka, i krzyczy. – Maman, maman! Boże! Boże! Chce wbiec do domu z drugiej strony, ale chłop znów ją powstrzyma. – Nie, jaśniepanna, za późno, ogień zabije! – Ja zabiję ciebie! Zabiję was wszystkich! – wyje panna Isobel. Wycie i wycie, i lament, i lament, i w końcu upada. Chłopy patrzą na nią, ale strach tknąć białą kobietę. Jeden czarnuch wskakuje na jej konia i prawie spada z drugiej strony. Poprawia się trochę i wyjeżdża przez bramę. Coulibre płonie. Ogień szaleje i syczy, i złorzeczy, i wije się, i wspina, i sunie od okna do okna jak żółtoczerwonożółty wąż. Podchodzi do sufitu i rozlewa się po nim kałużą, potem zbiega ścianą z drugiej strony, pożera jeden obraz i kolejne. Okno wybucha i następne, a potem następne. Z okien czarny dym ulatuje jak dusza. Ogień dudni jak pioruny i pusty śmiech. W domach białych jest tak wiele do pożarcia. Dywany i zasłony, i książki, i listy, krzesła i stoły, i ludzka skóra. Ogień hopsa przez okno, wspina się na dach. Chmury czarnego dymu przemieniają południe w noc. Dwie godziny później niewolnik wraca, a z nim Robert Quinn powożący furmanką. Massa Humphrey przyjechał chwilę wcześniej na koniu. Rzeka za daleko, a w Coulibre za mało negrów, żeby wiadra podawać z rąk do rąk. Massa Humphrey biegnie w stronę domu, ale Robert Quinn łapie go w czas. Szarpią się, ale Irlandczyk silniejszy.
– Niech mnie szlag, Humphrey, jeśli dam ci zginąć! – mówi. Massa widzi pannę Isobel na ziemi i odpycha Roberta Quinna. Podnosi kobietę i wsadza ją na furmankę, i patrzy gniewnie na czarnuchów, co stoją i się gapią. Lilit widzi ich. Nie wie, czy oni zobaczyli ją pierwsi. Strach ją opada na widok ognia pożerającego dom i jakkolwiek daleko by uciekła, i tak gorąc ją dopadnie. Płomienie dotykają jej pleców i część odzienia się pali. Patrzy, jak massa Humphrey czuły do panny Isobel, jak jej ociera twarz chusteczką. Lilit ogląda się i widzi, że Robert Quinn na nią patrzy. Robert Quinn unosi lewą brew, śle pytanie. Ale wtedy panna Isobel się ocknie i zakrzyknie, i Robert Quinn pobiegnie do furmanki. Panna woła za matką. Znowu omdlewa, massa Humphrey trzyma ją jak dzieciątko. Robert Quinn coś szepcze i wtedy massa Humphrey podnosi oczy wprost na Lilit. – Chodź no tu – mówi. Lilit przełyka ślinę. Idzie do nich wolnym krokiem, czuje, jak trawa tnie jej stopy. Robert Quinn patrzy na Lilit i znowu coś szepcze do massa Humphreya. – Lilit? – pyta massa. – Tak. – Z Montpelier. – Tak, massa. – W tej chwili gadaj, co tu się stało, dziewucho! Lilit nic nie mówi. – Mówże, zarazo! – Ja... Skąd mie wiedzieć, mie... – Nie wiesz? Nie wiesz, do diabła? To z ciebie najdurniejsza czarnucha, jaką Bóg zesłał dla mojej udręki! Pozwól, że cię oświecę, Lilit. Widziałaś ten mały ogień za swoimi plecami czy jesteś równie ślepa, co głupia? – Tak, massa. – Jak to się stało? – Ja... doiłam krowę, massa. Nie wiedziałam, że dom się pali, massa, dopiero jak wróciłam. – Nawet nie wiedziałaś.
– Humphrey, to możliwe, że... – Potrafię sam zadawać pytania, Quinn. Zatem, panno Lilit... – Chciałam biec po dzieci, massa. – Nie przerywaj mi, ty... Czy ktoś... nie mogliście... Czy żadne z was nie ma serca, by... Jezu. Chcieliście, żebyśmy się spalili. Chcieliście śmierci nas wszystkich! – Humphrey – mówi Robert Quinn i dotyka massa w ramię. Massa Humphrey odtrąca jego rękę. Quinn patrzy na niego, ale potem patrzy na Lilit. Lilit całym sercem żałuje teraz, że nie skoczyła. Wie, że usta ma rozdziawione. Wie i wie, że on widzi. – Co tam masz na rękawie? Ranna jesteś? – Ja chciała... próbowała... bąki... chciałam ja ratować bąki, ale belka na mie spadła, panie. Quinn rusza do Lilit, ale massa Humphrey go zatrzymuje. – Na litość boską, Robercie. Ważniejsze sprawy mamy na głowie niż jakaś przeklęta czarnucha. Quinn odwraca się, ale patrzy jeszcze raz na dziewczynę. Lilit ma uczucie, jakby chciał zedrzeć z niej odzienie i wrzucić ją do ognia, taki u niego wzrok niewidzący. Lilit cofa się i potyka. Potem wstaje i ucieka. Do wieczora prawie każdy plantator, adwokat, wojskowy, pastor i urzędnik z hrabstwa złożył wizytę w majątku Coulibre. Potworna sprawa, mówią niektórzy. Kaznodziej odprawia modły. Massa Humphrey odsyła pannę Isobel do Montpelier i przekazuje chłopom polecenia dla Homer. – Ty zostajesz – mówi do Lilit, jak widzi ją idącą do furmanki. Ściany są z kamienia i stoją mocno, choć całe czarne od sadzy. Wszystko inne spłonęło do szczętu, nawet dach. W paru miejscach tli się jeszcze, ale reszta to tylko popiół i gruz. Syczy mały ogień, co dogasa po kątach i pod parkietem. Gdzie kiedyś był salon, czerwony szezlong spalony w połowie odznacza się wśród czerni i szarości. Rzeczy, co we wczorajszym świecie miały kształty, pozamieniały się w kupy popiołu. Wanna zleciała z piętra na parter. Robert Quinn pierwszy ją zauważa i idzie przez rumowisko, żeby się przyjrzeć. Szybko zasłania usta. Massa Humphrey podchodzi do niego, ale
Quinn zagradza mu drogę. – Humphrey, są rzeczy, których nie można zapomnieć, jak się raz zobaczy! – mówi Quinn. Massa go wymija. Quinn łapie go za rękę, ale zostaje odepchnięty. – Nie jestem młokosem, Robby – mówi. Ale jak widzi, co zostało z massa Rogeta, nogi się pod nim uginają i o mało nie upadnie. Trzymany mocno przez Roberta Quinna, póki nie zwymiotuje wszystkiego. Matraka nigdy nie zostawiłaby dzieciąt, więc też nieżywa. Bessy za stara, to jak się obudziła i poczuła ogień, już spaliła się na śmierć. Francine, służki pani, nie było na miejscu, ale nie ujechała daleko. Jeden żołnierz zobaczył ją w momencie, jak zawracała furmanką do odjazdu. Doganiają ją i chcą wiedzieć, gdzie się wybiera paninym wozem. Potem ją tłuką, chociaż krzyczy, że się wracała, wcale nie odjeżdżała. Tamci otaczają Habakuka i innych czarnuchów i mówią, że negry chciały zgwałcić pannę Isobel. Parę godzin potem słyszą od dowódcy milicji, że podejrzewa Francine o udział w spisku i próbę ucieczki. Ludzie zachodzą w głowę, jak to możliwe, że ani massa, ani pani się nie uratowali. Zachodzą w głowę, że nikt nie próbował się ocalić oraz co trup massa Rogeta robi w wannie. Przez następne dwa dni rozbierają czarnuchów po kolei, wilżą im skórę i chłoszczą bykowcem. Francine najpierw biją po nogach, ona krzyczy i wyje, potem po plecach i brzuchu. Powalają na ziemię i przydeptują butami. Ona wyje, że nie zrobiła nic złego. Dowódca na to, żeby nie przynosiła wstydu całej murzyńskiej rasie i przestała być kłamliwą czarną pipą. Każe wojskowym podpalić łupiny kukurydzy i zeskrobuje płonące kawałki, aż ogień jej pokapuje na brzuch, twarz i cyce. Francine ciągle krzyczy, że to nie ona! Nie ona! To oni rozgrzewają pogrzebacz i piętnują całe jej ciało. A jak nadal nie chce mówić, rozciągają jej nogi w dwie strony i znaczą cipę. Jej krzyki słychać po drugiej stronie Spanish Town. Jak wreszcie może z powrotem mówić, to błaga o przebaczenie za wszystkie swoje przewiny. Potem robią to samo chłopom, piętnują im jądra albo odbyt. Każdy czarnuch się przyznaje. Dowódca zamyka ich do aresztu i czekają na sąd. Przyjaciele massa Rogeta biorą areszt szturmem, wywlekają ich i tłuką jeszcze więcej, a dziewczynie prawe oko wybijają kijem. Drze się tak, że
w końcu już nie może się drzeć i zostaje tak z rozdziawioną gębą. Dwie białe spluwają na nią, ale ich żołądki nie wytrzymają tego, co się dzieje potem. Kiedy zmierzch szarzeje, mężczyźni ciągną ich wszystkich na rynek Spanish Town. Podciągają ich na linach i czarnuchy wiszą na puchowcu. Potem kamieniami w nich, aż dyndają we wszystkie strony. Jak podpalą dziewczynę, ona już nieżywa. Ale chłopy wciąż dychają, chociaż za słabi na krzyki. Kwaśny smród palonego negra włazi przez każde okno i każde drzwi w Spanish Town. Lilit wraca do Montpelier. Jedzie tą samą drogą co poprzednio, w powozie z Robertem Quinnem na koźle. – Cieszysz się z powrotu, dziewczyno? – Tak, massa. – Zadziwia mnie wasz dar do znajdowania powodów do zadowolenia w tak potwornej sytuacji. Zarazem w czarnuchach niewiele, co mnie nie zadziwia. – Tak, massa. Robert Quinn wzdycha. Potworna, potworna historia, mówi. Jasna sprawa, że panna Isobel długo nie dojdzie do siebie. Szkoda ci jej, Lilit? – Tak, massa. Okropnie mi jej szkoda. Jej i nieszczęsnych bąków. – Nie wątpię. Szczęściara z ciebie, że akurat doiłaś krowę i nie spałaś. – Tak, massa. Szczęściara. Z powrotem w majątku, Homer i Pallas czekające w kuchni. – Patrzajcie, kto wrócił – mówi Pallas, ale Lilit nic nie odpowiada. – Jak się czujesz, dziecino? – pyta Homer. – Dobrze – szepta Lilit i patrzy w podłogę. – Wygląda, że na wieczór trzeba ci ze dwie herbaty. – Jedna na spanie i jedna na zapomnienie – mówi Pallas. – Nie mam co zapominać. – Oczywista rzecz – powiada Homer. – Masz tobołek? Dobrze, żeś go uratowała. Lilit milcząca.
– Słyszałaś, Homer? – pyta Pallas. – Zabili czarnuchów z Coulibre, co to zrobili. Spalili ich na popiół. Znałaś ją, Lilit? Tę dziewuchę, co podpaliła dom? – My nie były przyjaciółki. – Ale wrogi na pewno też nie. Tak czy siak, Homer, złapali ją na ucieczce, potem gadają, że się przyznała, że podsypała ogień. Tak, kochaniutka, zamkli ją, a ty wiesz, co się z czarnuchami dzieje, jak ich zamkną do aresztu. – Linczują. – Linczują, a owszem. Żadnego sądu dla takiej suki. Takiej, co dzieci morduje. To nie ona się bąkami zajmowała, prawda, Lilit? – Ona nie. Matraka. – Co z nią? – Nie żyje. Gdzie śpię? – Zapomniałaś już? Tam, co zawsze. Twoje miejsce na ciebie czeka – mówi Homer. Lilit przechodzi obok i idzie schodami do piwnicy. – Witaj w domu – mówi Homer. Wstaje ranek, panna Isobel budzi się w szale. Szybko ściska się po całym ciele, jakby sprawdzała, czy odziana. Wyskakuje z łóżka i zbiega po schodach. Rwetes robi w korytarzu i budzi massa Humphreya, śpiącego na szezlongu w salonie. – Isobel? Isobel, to ty? – Bezduszny z ciebie człowiek, Humphreyu Wilsonie, tyle mam ci do powiedzenia. Bezduszny, bezduszny człowiek! – Co proszę? – Jak mogłeś? Jak mogłeś pozwolić, bym całą noc spędziła w twoich pokojach? Wiesz, co by było, gdyby to wyszło na jaw? Damy muszą zachowywać się godnie, reputacja ich rodzin od tego zależy. – Ależ Isobel... – Chyba postradałam rozum, zadając się z tobą. Pozwalając ci... Pewnie myślisz o mnie nie lepiej niż o byle czarnusze. I jak się nad tym zastanowić,
to może i nie jestem lepsza. Grzeszymy, Humphreyu Wilsonie. – Isobel, błagam cię. – Nie, zapomnieliśmy się, panie Wilson. Pohańbiłeś mnie o jeden raz za dużo. Za daleko się posunąłeś. – Isobel... – Daj mi odejść. Poprawia dekolt sukni i idzie do drzwi, ale przystaje. Nieruchoma jak żona Lota, co się spojrzała za siebie. – Isobel – mówi massa Humphrey. Dobiega w ostatniej chwili, bo panna Isobel omdlewa. Panna znów zaczyna krzyczeć. Lilit w piwnicy słyszy ten krzyk, krzyk, co go już słyszała u matki massa Humphreya. Dobrze tak suce, szepta Lilit do siebie raz za razem, raz za razem, aż sama w to wierzy. Lilit przez cały dzień nosi w sobie gniew, zgrzyta zębami. – Obieram ja szybko, jak umiem, głupia pipo – mówi, kiedy Pallas pyta o ziemniaki do zupy. Homer nie mówi nic, a Lilit pilnuje się na nią nie patrzeć. Pallas układa jedzenie na tacy i każe Lilit zanieść pannie Isobel. Lilit na to, że ma inne zajęcia. – Kręcenie paluchem to żadne zajęcie – mówi Homer i sprawa przesądzona. Lilit otwiera drzwi do sypialni massa Humphreya. Nie widzi panny Isobel. Zostawia tacę z zupą i już chce wracać. Wtedy panna Isobel wychodzi z prewetu. – Co tam przyniosłaś? – Zupę, jaśniepanna. – Zupę? Kto ci powiedział, że chcę zupy? Przekaż panu Wilsonowi, że nie mam apetytu, na pewno nie teraz. – Dobrze, śniepanna. – Może już nigdy nie będę miała. – Dobrze, śniepanna. – Ty ich zabiłaś, prawda?
Lilit podskakuje. – Ty i cała reszta was. Zabiłaś ich. Patrzyłaś, jak moi konają. Jak się palą na... na... och! Nie słyszałaś krzyków? Nie słyszałaś ani jednego krzyku? – Słucham, śniepani? – Żadnych wrzasków? Nawet łkania? Nie słyszałaś wołania o ratunek? Nie było cię wtedy w kuchni? – Ja... ja wyszłam doić krowy. – Mówisz, że z ciebie jedyna czarnucha na tym padole, co nie wie, jak brzmi ludzkie wołanie? Może mam cię tego nauczyć batem na twojej suchej pipie? – Nie, pani, błagam! Chciałam ja ratować... chciałam ratować. Drzwi mie na głowę spadły... Ja... Panna Isobel zwleka się z łóżka. – Jakim trzeba być potworem, żeby zabić dziecko? Jakim trzeba być czortem, żeby pozwolić mu skonać? Odpowiedz mi na to! Odpowiedz... Kolana się uginają i panna siada na łóżku. Wygląda jak opętana. Lilit rusza tyłem do drzwi. – Przyjaźniłaś się z Francine? Wy, czarnuchy, razem snujecie fantazje. Też byś ich zabiła? Odpowiadaj! Inni słyszą. Za drzwiami słychać kroki. – Byłaś tam! Byłaś... Boże! Lilit stoi bez ruchu, patrzy w podłogę, a panna Isobel znowu w płacz. – Pewnie nawet ci nie żal. Lilit czuje, jakby sama miała się zalać łzami. – Mocno mi żal, jaśniepanna. Mocno mi żal. – Wiesz, czego pragnę? Pewnie nie wiesz. Pewnie myślisz, że w tej chwili błagam Boga, aby zwrócił mi rodzinę. Tak myślisz? To się mylisz. Piekielnie się mylisz. Panna Isobel jeszcze raz się podnosi i rusza, ale chwieje się na nogach. Idzie niepewnie do Lilit, a Lilit się cofa i cofa. – Zgadnij, czego pragnę. Mówię: zgaduj, suko, a nie: uciekaj! Panna Isobel dopada Lilit, zanim dziewczyna wymknie się drzwiami. Jest
tak blisko, że czuć od niej woń starości, kwaśną pleśń wymieszaną z perfumą. Oczy czerwone, policzki zapadłe i ciemne. Z ust śmierdzi. – Wiesz, czego pragnę? Pragnę siły, która pozwoli mi unieść siekierę. Pragnę wziąć siekierę i porąbać każdego czarnucha na swojej drodze. Siekać was, zaczynając od stóp, żebyście wyli bez końca. Siekać na kawałeczki i nakarmić wami psy Humphreya. Tego pragnę. – Bardzo mi przykro, jaśniepanna. – Przykro ci? Z jakiego powodu? Przecież tego chcą wszystkie negry, czy nie tak? Myślisz, że nie wiem o tobie? Założę się, że sama podpaliłaś. – Nie, upraszam, ja nie mam z tym nic. – Przez cały czas. Słyszę ich przez cały czas. Nawet teraz ich słyszę. – Chciałabym ja móc im wrócić życie, jaśniepanna. – Nie chcę tego. Chcę cię zadusić gołymi rękami albo nożem wyciąć ci ten parszywy jęzor. Nie chcę być damą, kobietą, chcę być czarnuchą jak ty. Wyobrażasz sobie? Wyobrażasz sobie, że zazdroszczę losu takiej nędznej czarnej suce? Do pokoju wpada massa Humphrey. – Isobel, coś się stało? Panna osuwa się w jego ramiona. Massa w krzyk, łapie ją i zanosi do łóżka. Lilit nie może się ruszyć. Nawet nie wie, kiedy massa stanął przed nią. – Co żeś jej zrobiła? – pyta. Lilit chce coś odrzec, ale uciszona uderzeniem w twarz. – Precz. Lilit kryje się w piwnicznych ciemnościach. Dokoła niej dzieciątka palą się ogniem i kwilą. Lilit chce pamiętać o pstrokaciźnie na plecach, o przyczynach swoich czynów. Chce myśleć o przyczynach, co są głębsze, pełne gniewu. Lilit myśli oko za oko, ząb za ząb. Lilit myśli, żeby to sobie powiedzieć tyle razy, może dziesięć, może dwadzieścia, może tyle, ile trzeba, żeby został znak w głowie jak tatuaż na knykciach Roberta Quinna. Oko za oko, ząb za ząb. Lilit myśli o gniewie, co zagotował w niej krew, i dlaczego teraz ją opuszcza. Dlaczego ogień rozpala się w jej oczach, a potem sam gaśnie, zostawiając ciężar po sobie. Ogień, co jej szepta, że taka jest, że tak ma czynić. Ogień, co nie jest czerwony, tylko czarny jak skóra.
Prawdziwy mrok, prawdziwa kobiecość, od których mężczyzna w krzyk. Ale jak to jest prawdziwa kobiecość, to ona już jej nie pragnie. Może prawdziwa kobiecość znaczy, że ma się prawo być tak nikczemna, jak się chce. Jak białe. Może prawdziwa kobiecość znaczy, że się to nikczemne uwalnia, aż wylewa jak rzeka. Prawdziwa kobiecość to ziarno zniszczenia, jak u wielu kurew w Biblii. Może baba rzeczywiście jak potwór, może to, co biali mężczyźni mówią o czarnej, coby ją zostawić samej sobie, to prawda. Lilit już nie chce być kobietą. Chce wrócić i biec przez ścierniska, choćby i do Kirke, bo jej nikczemność nie była tak nikczemna jak Rogetów. Nikt tak nie zasługiwał na śmierć jak massa Roget, a teraz massa Roget nieżywy. I dwa bąki, i Matraka. Krew nie ma smaku wina, Lilit już to wie. Homer w kuchni. Lilit idzie korytarzem i mija lustro na ścianie, wielkie jak portrety umarłych Wilsonów. Nie służyło dobrze, to pani kazała je powiesić z dala od ludzi. Lilit patrzy, a zwierciadło patrzy na nią. Zwierciadłowa Lilit ma płaską głowę na czubku, szczękę wyciągniętą aż do ziemi i ogromne oczyska, w których widać jeszcze jedną Lilit. Patrzy na swoje zwierciadłowe oczy, co kryją w sobie sekret, i myśli, czy inni też go mogą zobaczyć, jak się rzetelnie przyjrzą. – Zaklinam cię, Isobel, musisz jeść – mówi massa Humphrey. Stoi pod drzwiami swej sypialni, co teraz jest sypialnią panny Isobel. Od pożaru minęły dwa tygodnie. Massa Humphrey sypia w jednym z pokojów gościnnych. Dzień wcześniej poszedł do matki i powiedział, co się stało, ale chyba nie słuchała. Cały czas pytała syna, dokąd jego ojciec wybywa na przejażdżki, bo nikt w mieście go nie widuje. W jej sypialni pachnie umarłymi kwiatami i szczynami. Pani jest chuda, usta ma spierzchnięte. Massa Humphrey już chce wyjść, ale wtedy pani mówi, biedna, biedna Ludmilla, a potem jej głowa wraca tam, gdzie zazwyczaj przebywa. Homer ociera jej pot z twarzy. Teraz massa Humphrey stoi pod innymi drzwiami i próbuje rozmowy z inną kobietą, co się zamknęła w środku. Massa jak obdartus, błękitną koszulę ma w spodnie niewpuszczoną, nogi bez butów. Włosy potargane. Obie kobiety dają mu się we znaki. – Isobel, naprawdę, bo sam zaraz wejdę.
– Rób, co uważasz – mówi panna. Massa Humphrey otwiera drzwi. Homer za nim. A za nimi Lilit z tacą, co wciąż paruje i strzela rozgrzanym olejem. W środku pachnie inaczej. Lilit czuje nie tylko perfumę, co kobiety używają między kąpielami, ale też lżejszy, babski pot. Massa Humphrey odsuwa kotary i światło rzuca się na pannę Isobel. Panna wygląda, jakby ją łóżko z wolna pożerało. – Niech was wszystkich zaraza! Oczy ma napuchłe od łez i spania, ale wciąż wystrojona do wyjścia w jasnofioletową suknię z halką i buciki. – Isobel... – Widzę, panie, że włazisz do sypialni damy jak do buduaru jakiej kurwy! – To karygodne z mojej strony, proszę przyjąć najszczersze przeprosiny. Po prostu martwiłem się... – Nie potrzebuję twojej troski i nie przyjmuję przeprosin. – Panno Isobel. Wygrzebuje się z łóżka, ubrana od stóp do głów, jakby dopiero zjechała z wyprawy. – Wiesz, jestem taka jak oni. Wiedziałeś, że nic się od nich nie różnię? – Proszę wybaczyć, chyba nie rozumiem. – Nie jestem lepsza od negrów, ani urodzeniem, ani wychowaniem, ani wykształceniem, jakby przystało prawdziwej damie. Nie słyszałeś, co powiedział o nas Edward Long? Nawet takie zacofane Kreolki jak ja słyszały. Dla niego jesteśmy przygłupie czerniawe kochanice, nad którymi trzeba się ulitować. Litujesz się nade mną, Humphrey? – Isobel, wydarzyła się tragedia, prawdziwa... – Proszę cię. Myślisz, że oni to uważają za tragedię? Wyjrzyj przez okno, popatrz, jacy są pełni udawanego żalu. Nie znasz ich tak jak ja, Humphrey, bo niby skąd? Skąd masz wiedzieć, co siedzi w głowie negra? Wynoście się. – Isobel. – One! Nie chcę śmierdzących czar... Nie życzę sobie przeklętych czarnuchów, co śmieją się za moimi plecami. Wynoście się. Wynoście! Precz!
– Doprawdy, Isobel, nie ma potrzeby... – Masz mnie za czarownicę, prawda? Myślisz, że ze mnie diabeł wcielony. Ale z pewnością tak nie myślałeś, kiedy... – Isobel! Siada z powrotem na łóżku, plecami do wszystkich. – Po prostu je stąd wyprowadź, Humphrey, niedobrze mi się robi na widok czarnuchów. I nie chcę żadnego murzyńskiego jedzenia. Massa Humphrey każe Lilit postawić tacę na kredensie. – Z pewnością to Bóg karze mnie za grzechy, wiedz o tym, Humphrey. – Jesteś chora z rozpaczy. To tylko napad... – Daruj sobie ten protekcjonalny ton! Może nie jesteś świadom, że reputacja rodzin wiąże się z cnotliwością córek, ale ja tak. Dzięki Bogu papa umarł, zanim zdążył się dowiedzieć, jaka jestem zepsuta. To by go zabiło. – Nie myślę, że... – Pozwolę sobie zapytać, czy ty w ogóle myślisz? Czy byłeś świadom swoich czynów, kiedy tak śmiało poczynałeś sobie z biedną... – Ja sobie poczynałem? Ja? Do stu diabłów! Nie pamiętam, żebym zakuł cię w łańcuchy i zaciągał do sypialni, w której teraz śpisz co dzień, pozwolę sobie przypomnieć. I to nie pierwszy raz, pozwolę sobie przypomnieć. A jeśli naprawdę chcesz blu... Możesz już postawić tę sakramencką tacę i się wynieść? Lilit odstawia tacę tak szybko, że filiżanki się wywracają. Razem z Homer wycofują się w pośpiechu, bo massa Humphrey jeszcze szybciej czerwienieje na twarzy. – Pohańbiłeś mnie, panie Wilson. Bez cienia wątpliwości. To ostatnie słowa, jakie słyszą Lilit i Homer, bo massa Humphrey trzasnął drzwiami. Lilit znów patrzy w koślawe zwierciadło. Nie jest wcale pewna, czy jej szalona postać nie wyskoczy na świat, nie stanie obok. Lilit nie wie, czy to od ciężkich myśli w głowie ma takie wyciągnięte policzki, że wygląda jak mizerota. Idzie do schodów, żeby wrócić na dół, ale Homer pociąga ją za rękę do drzwi. Massa Humphrey i panna Isobel jeszcze nie skończyli. – Nie, Isobel, nie jesteś sobą. Nie zrobię tego! Nie zrobię! – Więc precz! – krzyczy panna.
Drzwi otwierają się z hukiem i jeszcze jedno „precz” wylatuje na korytarz, a razem z nim massa Humphrey tak spłoszony, że nawet nie zauważa Lilit ani Homer, co się obie przewróciły na podłogę. Lilit zagląda do środka i widzi, że panna Isobel poprawia suknię. Massa Humphrey wreszcie przekonał pannę Isobel, że powinna uporać się z pogrzebem, bo od pożaru minął już prawie miesiąc. Homer słyszy rozmowę massa z Robertem Quinnem, o tym, że ciało starego tak się na sztywno w wannie spaliło, aż musieli go przełamać wpół, żeby się w trumnie zmieścił. Robert Quinn mówi, że znaleźli coś i to chyba będzie matka, więc powinni wziąć teraz wszystko inne, co znajdą, podzielić na dwie trumienki i uznać to za bąki. Lilit słyszy, jak Homer mówi to do Pallas i Kallisto. Lilit wybiega z kuchni za dom i wymiotuje. Na pogrzebie wszyscy czekają, że panna Isobel zerwie się z ławy jak oszalała koza i rzuci do trumien. Lilit czeka, że będzie wyć i zawodzić, i lamentować, aż się kościół zatrzęsie w posadach. Spodziewa się ryku, co zagłuszy dzwony. Głośnego tak, że aż Bóg zstąpi na ziemię i wskaże Lilit jako zło czyniącą, i wrzuci ją prosto do jeziora ognia, w którym smażą się podłe czarnuchy. Ale panna Isobel jest jak kij. Ludzie się spodziewali, że przyjdzie cała w czerni, ale ona ma na sobie tę samą fioletową suknię, choć massa Humphrey chciał jej kupić mnóstwo nowej garderoby albo kazać Homer coś uszyć. – Wolę spłonąć w piekle niż się oblekać w rzeczy po czarnuchach – mówi panna Isobel. Oprócz niej chyba każda kobieta skrywa włosy pod czarnym welonem. Od pożaru Lilit źle się czuje przy jedzeniu i w ogóle nie ma ochoty. Zjada gotowane ziemniaki z mlekiem i zwraca za każdym razem, jak pomyśli o dwóch dzieciątkach palących się pospołu z czarnuchą, co próbowała je sobą zasłonić. Lilit sobie myśli, że mogła je najpierw zabić bez bólu, żeby nie poczuły ognia. Znowu nie wie, co za zły duch nawiedza ją szaleństwem, a potem odchodzi, aby mogła zobaczyć, co takie szaleństwo zostawia po sobie. Posłanie nasiąka jej łzami, a jak myśli, że nie powinna płakać, bo każdy biały diabeł dostanie to, na co zasłużył, to posłanie mokrzejsze jeszcze bardziej. Jedno Lilit wie, a to, że panna Isobel już wszystkie łzy wypłakała.
Niedługo potem spopielone dzieci zaczynają biegać za Lilit. Stos popiołu, co próbuje wołać ze środka wszystkiego, co ogień połączył. Stos podąża za nią. Za nim drugi, co trzaska ciągle płomieniami i strzępy z niego lecą. Za nimi trzeci stos, większy jak te dwa, z wystającym brzuchem i peruką na głowie. Wszystkie krzyczą i biegną za Lilit. Lilit się budzi. Homer wstaje wcześnie i widzi w kuchni Lilit gotującą śniadanie. – Jak taka u ciebie chętka, to idź robić na pole – mówi. Lilit milcząca. Lilit stoi w kącie, obiera pataty, kroi owoce, gotuje warzywa, na klęczkach szoruje podłogę, czyści nocnik matki massa Humphreya. Lilit ciężko haruje w paninej sypialni i jak się kończy robota, to robi od nowa. Wraca na dół do kuchni i jest tak zmęczona, że ledwo widzi, jak dwie czy trzy czarnuchy ustępują jej z drogi. Sięga po wiaderko i widzi, że baby szybko odwracają oczy. Jeden chłop przychodzi z kiścią bananów i zostawia dla Lilit daleko w kącie, żeby sobie sama wzięła. Lilit patrzy, czy Homer patrzy. Idzie do paninej sypialni i zostaje tam długo, bo w całym Montpelier tylko pusta twarz pani nie pokazuje wyroków. Lilit tyra jak muł, aż jest tak złachana, że nie może się ruszać. Lilit śpi na podłodze w kuchni i Homer zaciąga ją na posłanie. Ciemną nocą Lilit się budzi. Widzi ją i czuje wściekłość narastającą w głowie. Chwyta pierwszą rzecz z brzegu, srebrny talerz, co porysowany i zardzewiały, i chce nim rzucić w czarną babę w kącie. Zamachnęła się, ale baby już nie ma. Lilit płacze, aż ją kaszel dopada. Potem nagle przestaje i sprawdza, czy nikt jej nie usłyszał w ciemnościach. Słychać łkanie, ale wie, że to nie ona. Potem krzyk. I zapach palonej skóry, kwaśny jak niemyte włosy, śmierdzący jak koza na ruszcie. Lilit pot spływa po twarzy albo to łzy bez jej przyzwolenia. Zamiast niej zabili Francine, i to najokrutniej. I trzech chłopa, ale ona tylko tę dziewuchę widzi. Jaki czarnuch umiałby wziąć taką karę na siebie? Lilit nie Homer, co wygląda na taką, że godność zachowa, nawet jak śmierć po nią przyjdzie. Lilit nienawidzi siebie, bo przerażona jest jak każda inna czarnucha. Chce zapomnieć swoje imię. Popioły Francine przebywają całą drogę z Kingston i osiadają na niej. Lilit je czuje. Chce przywołać prawdziwą kobiecość i mrok, ale one z samego myślenia nie przychodzą. Dziewucha zabita
w najokrutniejszy sposób. I dwa dzieciątka. Dwa dzieciątka, co i tak wyrosłyby na podlęta. Dwa dzieciątka. Wychodzi na dwór. Tej nocy księżyc świeci nieśmiało, ukazuje tylko połowę jej twarzy. Lilit idzie tam, gdzie jej się zdaje pieczara z sześcioma babami, ale się krzywi na myśl o Kallisto, Gorgonie i Pallas. Ale może mają mikstury, może znają zaklęcia na zapominanie. Coś mocniejszego od najsekretniejszych naparów. Rusza do nich, lecz przystaje. Będą chciały wiedzieć, o czym pragnie zapomnieć. Homer najbardziej. Lilit chodzi po majątku i patrzy na pola. Wkrótce żniwa, negry będą robić dzień i noc. Lilit boi się i zarazem wygląda batowych. Może powinna zostać ukarana, może rozprawią się z jej ciałem tak, jak nikt nie potrafi rozprawić się z jej głową. Patrzy na pole i właśnie wtedy widzi, jak coś podskakuje w górę, w dół, wyłania się nad gęstwiną i w niej niknie, znów się wyłania. Lilit biegnie skryć się za starą furmanką. Najpierw słyszy, dopiero potem widzi. Kopyta dudnią po ziemi. Koń. Czarny koń i taki sam jeździec. Lilit już ma krzyknąć, ale zasłania sobie usta. Wszystkie czarnuchy wiedzą o istocie rodem z mroku, co noc konno przemierza. Jeździec pohukuje na konia i teraz czarny kapelusz, czarny płaszcz i czarne buty przestają skrywać postać, choć spod cienia kapelusza nie widać twarzy. Wyjeżdża galopem przez bramę i znika. Panna Isobel.
20
Z
łe uczucia to kraina, do której żadnej kobiecie nieśpieszno. Chwytają więc każde dobre, z którejkolwiek strony by nadeszły. Czasem dobre uczucia przychodzą, jak człowiek się mierzy ze złymi. Będzie już prawie trzy miesiące, z początku dzień w dzień, potem dwa, trzy razy w tygodniu, a potem już jak jej się widzi, jak panna Isobel wyjeżdża z plantacji konno, w porządnym siodle jak mężczyzna. Zazwyczaj Lilit budzi się w nocy, wychodzi na dwór i kryje się w chaszczach, chociaż czasem to parę nocy mija i panna się nie pojawia. Był taki czas, prawie cztery tygodnie przerwy, już się wydawało że przestała, ale potem znów się pojawiła, pewnego wieczora we wrześniu, i zaczęła jeździć jeszcze częściej. Czasem księżyc ma jasną barwę i Lilit widzi, że panna w męskim odzieniu. Pewnie massa Humphreya. Później Lilit idzie do kuchni i czeka na powrót panny Isobel. Czasem zasypia, ale tylko po to, żeby zaraz zerwać się czujnie ze snu. Najczęściej panna wraca dopiero, jak słońce zaczyna się podnosić na niebie. Tego dnia Lilit ma dużo na barkach, więc się zabiera do roboty. Pracuje tak ciężko, że Homer mówi, że chyba tęskno jej za Coulibre. Czasem wczesną porą Lilit widzi Roberta Quinna. Czasem Robert Quinn widzi ją, zanim ona go zobaczy. Wtedy ona odsuwa się od okna i patrzy na jego twarz. Robert Quinn przestał dbać o włosy i brzucho mu sterczy do przodu, ale szczęka wciąż u niego mocna, źrenice bystre jak u kota. Przez chwilę zagląda do kuchni przez okno, potem się odwraca i odchodzi, koń już na niego czeka, a niewolnicy idą gęsiego drogą. Lilit wie, dokąd maszerują. Jest pierwszy października, już pora zbiorów, skończą za pięć miesięcy i do tego czasu przynajmniej piąta część czarnuchów sczeźnie. Nawet biali przybywają na żniwa cali w strachu i dygocie. Nadzorca pohukuje głośniej, dozorcy poganiają mocniej, batowi batują dłużej i niewolnicy spracowują palce do kości. Massa się zamartwia aż do zgłupienia i nie sypia tak jak polowe czarnuchy. Polowi harują całe noce, ścinają trzcinę, wyrzucają liście, uskakują przed szczurami i wężami,
układają plony w stosy przed wysyłką do młyna. Żniwa to czas, kiedy negry gromadzą trzcinę, a massa gromadzi pieniądze. Nadzorca też, z prowizją ponad sto dwadzieścia za każdy okseft. Od żniw zależy cały byt majątku Montpelier. Oprócz pogłosek o buncie żniwa to jedyne, co spędza białym sen z powiek. – Ile robali żeś dziś rano nałapała? Lilit podskakuje. Homer wchodzi do kuchni, w błękitnej sukience, co ją zakłada na wyjścia. Lilit ściska się kurczowo za piersi, żeby się zebrać w sobie. – Wybierasz się gdzieś? – Do miasta, z massa Quinnem. Chce kupić zasłony i parę rzeczy do uładnienia domu, a że nie ma białej żony, to ja najlepsza w drugiej kolejności. – Co ze śniadaniem i obiadem? – W Coulibre gotowałaś i jakoś nikt nie skonał. Przynajmniej od jedzenia. – Co ty gadasz? – Nic nie gadam, dziecino, tyle tylko, że umiesz gotować i prowadzić kuchnię, więc się tym zajmij, jak się baba zająć powinna. – Nie będą mie słuchać. Sama wiesz, obchodzą się ze mną jak z trędowatą. Przecież widzisz. – Wprost przeciwnie. – Co to znaczy? – To znaczy wprost przeciwnie. Nie spodziewam się dla ciebie żadnych kłopotów. – Ale... – Kozioł mleka nie daje wcale. Nie można kazać backra czekać, jak jest w gorączce. – Homer wkłada błękitny czepek i wychodzi. Stoi przez długi czas na zewnątrz, czeka. Lilit patrzy się na nią. – Będziesz robić czy mie się gapić na zadek? – pyta Homer, chociaż ani razu za siebie nie spojrzała. Lilit odsuwa się od okna. Blisko godzinę później Lilit wchodzi ze strachem do sypialni massa Humphreya, panna Isobel śpi głęboko. Lilit stawia tacę z jedzeniem na stoliku i odciąga zasłony.
– Co jest, skisła cipo!? Co jest, skisła cipo!? Zgaś! Zgaś! – mówi panna Isobel, trochę w poduszkę, trochę w powietrze. – Story, story! Niech cię szlag! Lilit zaciąga zasłony i w sypialni znów zapadają ciemności. Lilit widzi męskie odzienie rozrzucone po podłodze, biała koszula, białe spodnie i czarne buty utytłane błotem i trawą. Wystają spod białego prześcieradła, co też w błocie. Lilit podnosi spodnie, śmierdzą pijanym chłopem, alkohol i tytuń, i coś, czego nie odgadnie. Podnosi prześcieradło, pachnie tak samo i wszędzie ślady jakby dłoni. Panna Isobel leży w łóżku, plecami do Lilit. Ale pukanie do drzwi budzi ją na dobre. – Isobel. Isobel, to ja – mówi massa Humphrey. Panna podskakuje ze strachu. Przekręca się szybko na łóżku, rozgląda po podłodze i wstrzymuje dech. Podnosi oczy na Lilit, trzymającą ubrania w rękach. – Isobel – powtarza massa Humphrey. Panna i Lilit patrzą na siebie długą chwilę, włosy nieupięte spływają po ramionach. Lilit ściąga fartuch i zawija w niego zapite odzienie. Panienka nie odrywa od niej wzroku. – Isobel, mogę wejść? – pyta massa Humphrey. – Chwileczkę, jeśli łaska, chwileczkę. Obie zerkają na buty. Lilit kopie je pod łóżko. Panna siada i się prostuje. – Proszę do środka. Massa Humphrey wchodzi do sypialni, bosy, z koszulą wywleczoną. Wmaszerowuje śmiałym krokiem, ale na widok Lilit przystaje, potem rusza wolno. – Doprawdy, panie Wilson, mogłabym cię wziąć za zwykłego kmiota. – Proszę wybaczyć, panno Isobel. Troska o twoje samopoczucie... cóż, bierze górę nad manierami. Zostaw nas – zwraca się massa Humphrey do Lilit. – Zostań. Właśnie miała mi podać tacę ze śniadaniem – mówi panna Isobel. Lilit zostawia tobołek na podłodze, bierze tacę i kładzie ją pannie na kolanach.
– Cieplej mi się robi na sercu, gdy widzę, że panna jesz. – Wiwat zatem. Teraz możesz iść – rzuca panna Isobel do Lilit. Lilit trochę mitręży na korytarzu, na tyle, żeby usłyszeć, jak massa Humphrey mówi: nie, panna, nie zrobię tego. Potem idzie do schodów, ale zakrada się do pokoju obok. – W takim razie jestem tylko twoją igraszką, kreolską kurtyzaną – rzecze panna Isobel. – Usilnie nalegam... – Och, Humphrey, dałbyś pokój z tym nadęciem, bo niedługo ci głowa od tego spuchnie. – Z nadęciem? Z nadęciem! Moja damo, zdajesz sobie sprawę, że gdy mówisz... – To co? Pobrzmiewa we mnie kolonia? Tak, Humphrey, tak, jeśli pragniesz wiedzieć, moja krew jest kolonią skażona. – Nie zamierzam wykorzystywać twojej żałoby... – Mnie nie trzeba pocieszać, panie Wilson, mnie trzeba wymłócić. Wychędożyć jak zwykłe krówsko. Wstrząśnięty? Przerażony? Uważasz moje zachowanie za naganne? Niby dlaczego? To przez ciebie taka się stałam, a teraz traktujesz mnie jak trędowatą. To pragniesz słyszeć? Naprawdę chcesz się dowiedzieć, jak niegodziwa potrafię być? Czuję się jak sierota i mam już tego dosyć, nawet dola dziwki lepsza jest od mojej. Zgładziłabym własną rodzinę jeszcze raz, żeby tylko przyjemność zastąpiła smutek. – Isobel, mówisz nieskładnie... – To ty mówisz nieskładnie, dwulicowcu. – Ja... Wrócę, kiedy oprzytomniejesz. – Wróć, jak ci stanie, bo nic mi po pustych uprzejmościach. Massa Humphrey wypada z sypialni, zostawiając otwarte drzwi. Lilit przechodzi obok, widzi, jak panna Isobel dolewa sobie czegoś z metalowej flaszki do herbaty, potem wypija jednym haustem jak spragniona czarnucha. Po północy znów gdzieś odjeżdża, tym razem bez chmur i księżyca, co wskazywałby drogę. Ma na sobie męskie odzienie, co Lilit wyprała i wysuszyła, a później zaniosła do sypialni, jak panna udawała uśpioną.
Następnego ranka Homer wstaje wcześniej jak Lilit. – Trzy ćwierci do śmierci, alem zmęczona! – mówi Homer, jak Lilit wchodzi do kuchni. – Co cię tak zmęczyło? – pyta Lilit i próbuje udać, że w ogóle niezdziwiona. – Uczciwe bytowanie. Massa Quinn przeciągnął mie wczoraj przez całe Kingston, skład za składem, skład za składem. Jakby się jeszcze znał na tkaninach, tobym ja pomyślała, że z panią pojechałam na sprawunki. Dwa razy wziął płótno do ręki i pyta mie, czy da się z tego zasłony zrobić. Musiałam mu przypomnieć, że płótno tylko czarnuchy noszą. Teraz razem z babami muszę zasłony szyć. W Coulibre cię uczyli, jak się zasłony szyje? – Nie. – Niedobrze. Przydałyby się ręce do pomocy. Massa Quinn takie wrażenie sprawia, jakby mu było śpieszno. – Do czego? – To już jego własna sprawa. Ale powiedzieć ci mogę jedno, jak nadzorca uładza swój mały domek, można by pomyśleć, że się szykuje na przyjęcie żony. Jednej nocy Lilit ciągle nie śpi, bo w robocie, ale robota inna niż zwykle. W majątku już ciemno, tylko lampa w ręku Lilit świeci niewyraźnie i barwi ściany pomarańczowo. Lilit stawia lampę na stoliku przed drzwiami sypialni i wchodzi do środka. Panna Isobel w łóżku, w ciemnościach tylko jej oddech słychać. Lilit odstawia buty, co je sama wypucowała, wyglansowała, i wychodzi. Następnego ranka idzie wcześnie do sypialni, zabiera te same buty, teraz całe ubłocone, i męskie odzienie, co znów w całym pokoju nimi czuć. Panna Isobel śpi twardym snem, tyle że na podłodze, a spod łóżka wystaje metalowa flasza. Lilit podnosi ją powoli, ostrożnie i odkręca dekielek. Wącha i się krzywi, i szybko zakręca. To ten zapach, ten, co na śmierdzących ubraniach, on też we flaszy. Cokolwiek to jest, cokolwiek robi panna Isobel, zadaniem Lilit teraz się nią opiekować. Sprawy sobie nie zdawała, ile czarnuchę czeka pracy, żeby mogła zapomnieć. Jak długo czarnucha musi harować, coby czuć, że dług spłaciła albo że już dość się ukarała.
Massa Humphrey przywykł traktować sypialnię panny Isobel, jakby to był inny dom. Już się tam zbyt często nie pojawia, a jeśli, to długo nie zabawi. Raz pyta Homer, gdzie jest Robert Quinn, i Homer musi mu przypomnieć, że przecież pora żniw. A, tak, mówi massa Humphrey i dotyka ust. Jakiś czas później na koniu galopuje w stronę trzcinowisk. Homer patrzy przez okno, jak obaj wracają razem, konie kłusują nieśpieszno. Massa Humphrey wybucha śmiechem i klepie Roberta Quinna po ramieniu. Robert Quinn też w śmiech. Jak massa Humphrey wraca i przechodzi przez kuchnię, to długo się przypatruje Lilit, z jedną brwią uniesioną. Podchodzi do niej, ale się zatrzymuje, zawraca i idzie się zająć swoimi sprawami. Paru negrów zauważyło. Lilit nie patrzy na nich, tylko wygląda przez okno, aż jest pewna, że oni też przestali patrzeć. Czuje, że dłonie jej się spociły. Przychodzi noc, Lilit siedzi w piwnicy cała w nerwach. Myśli, co zrobić, jak jej sekret się wyda. Lilit duma, kiedy on znowu ją uderzy. Massa Humphrey. Duma, jak się o niej dowiedział i dlaczego tak zwleka, żeby ją zbić. Lilit cała spocona od tych myśli, przypomina sobie, co Homer mówiła o kocie, co złowił ptaszka. Massa tak dziwacznie się jej przyglądał, dlaczego nie przyjdzie od razu, żeby wytłuc z niej całej kłamstwo? Przecież to biały. A biali najbardziej lubią się nie śpieszyć, powoli się wezmą za zabijanie. Lilit sobie mówi, że nic o to nie dba, że jest martwa od dnia narodzin. Rozgląda się po kuchni. W ciemnościach nie widzi, ale wie, gdzie co jest. Wie, gdzie trzyma się noże. Wie, gdzie Homer trzyma brzytwę, co nią goli massa Humphreya, najczęściej w niedziele. Jedna domowa czarnucha tak ze sobą skończyła. Homer mówi, że jak się dobrze przetnie na przegubach, to nawet bólu nie czuć, tylko całe wszystko zwalnia jak po zapaleniu wiadomo jakiego ziela. W piwnicy Lilit myśli o krwi i krew pani Roget się po podłodze rozlewa jak skrzydła. Oczy pani Roget szeroko otwarte, krzyk piekielny. Lilit wytrząsa to sobie z głowy. Bóg białych mówi: pomsta jest moja, i zawsze gotów sądzić żywych i umarłych. Nocna baba już się nie pojawia. Może to nie Anansi ani abarra, tylko Ogun, co Homer gada, że czarnuchom o nim rozmawiać nie wolno. Homer mówi o Ogunie jak o chłopie, ale może Ogun jest piękna i straszna, i szybka jak wiatr, baba, nie chłop, co zawsze inna i nigdy taka sama. Lilit widzi krew na swoich dłoniach i podskakuje ze strachu. Wbiega po
schodach i obija sobie paluch o stopień. Lilit wpada do kuchni, wyczuwa drogę przez przestrzeń, którą zna na pamięć. Na blacie pod oknem, tam, gdzie zawsze, stoi beczka z wodą. Szoruje w niej ręce. Potem nabiera trochę wody w dłonie i zanurza twarz. Chłód chlasta ją po plecach. Woda chlupie głośno i Lilit nie słyszy pierwszego kroku. Ale drugi już tak. I trzeci. Lilit przebiega na drugi koniec kuchni, omija garnki i patelnie, co zwisają z góry, kiście bananów na podłodze. Czwarty i piąty krok. Za późno, żeby uciec po schodach do piwnicy. Kryje się w najciemniejszym kącie i przemienia w cień. Szósty krok. Gdzieś w kuchni. Panna Isobel złote włosy wepchnięte ma pod kapelusz. Męski surdut i spodnie za szerokie w pasie, i męskie buty. Lilit patrzy na twarz i widzi maskę, lśniącą jak z maskarady. Panna Isobel przystaje. Lilit bez ruchu. Lilit się wciska w kąt, chce być malutka. Pośrodku kuchni, pomiędzy Lilit a panną, jest kontuar. Panienka idzie do drzwi i wychodzi. Rankiem Lilit wstaje i rusza do kuchni. Słońce jeszcze się nie wytoczyło, nawet kogut nie zapiał. Jak Lilit wchodzi na górę, to się zatrzymuje. Przy stole siedzi Homer i Robert Quinn, hałaśliwie siorbiący herbatę. – O wilku mowa, massa – mówi Homer. – A, jest dziewucha, na którą czekam. Lilit nie wie, co robić. Robert Quinn przepłukuje gardło herbatą. – Massa Quinn ma dla ciebie dobre wieści, dziecino. Dobre, bardzo dobre wieści – powiada Homer, ale uśmiech pojawia się za późno i za szybko znika. Lilit wcale się to nie podoba. – Massa Quinn przyszedł po twoje rzeczy. Od teraz będziesz z nim żyć.
21
N
awet najparszywszy, najsmrodliwszy, najuboższy, najbezbożniejszy, czarnozębny i bezecny skurwiel londyński wie, że w białej skórze Boża moc. Zwykle plantator albo inny bogacz mówi o swoich białych pobratymcach, co są biedniejsi, że przybywają na Jamajkę, aby w zetknięciu z czarnuchami nabrać rychło przekonania, że są wyniesionego statusu. Duże pieniądze można stawiać, że to inaczej się układa w Londynie, Liverpoolu, Birmingham albo innym ham czy miejscu piekielnym, z którego biali się wywodzą. Ale nawet najgłupszy biały wie, że jak tylko nogę postawi w Indiach Zachodnich, to już jest wielki pan. Prawda jest taka: boją się negrów. Boją się silnego ramienia, co łapie w garść trzy łodygi trzciny naraz i jednym cięciem przekrawa na pół. Boją się palców, co do zupy prószą czymś, co to raz może być pieprz, innym razem trucizna. Boją się, że dłoń, co skręci kark kurczakowi, może skręcić kark i białej damie. Boją się, że to, co między udami negra, rozpruje białą kobietę i zostawi ją z moruskiem, a to dla niej rujnacja. Boją się, że czarna cipa urzekająca bardziej od opium. Na jednego białego na Jamajce jest trzydziestu trzech negrów. A że większość to Aszanti, w koloniach wrze bardziej niż w samym piekle. 1702: bunt w hrabstwie na wschodzie, niedaleko Montpelier. 1717: dwanaście buntów na wschodzie i zachodzie, aż król musiał wysłać do kolonii więcej oddziałów milicji i tak już zostały. 1722: bunt niewolników w zatoce Montego tak wielki, że gubernator posłał po Indian Miskito, aby zwalczyli czarnuchów. Negry uciekają w góry i dołączają do maronów. Maroni się osiedlają i leją Brytyjczyków aż do zgłupienia. 1734: bunt. Backra łupią Nanny Town. 1738: bunt. 1739: bunt. 1740: bunt. 1745: spisek, żeby wybić wszystkich białych. 1746: bunt. 1758: bunt. 1760: najgorszy zryw pod komendą Tacky’ego, nie żyje sześćdziesięciu białych i czterystu negrów. 1765: bunt. 1766: bunt. 1771: wojsko odkrywa nowy spisek niewolników, pięciuset negrów bierze udział. 1777: bunt. 1782: bunt.
Biali wiedzą, że żadnego dnia w koloniach nie są bezpieczni. Więc nas batem. Sto, dwieście, trzysta razów i każda inna liczba, co po nich następuje. Rozgrzanym żelazem wypalają piętna, na torsie, na piersiach albo na półdupkach. Jak zbiegniesz, to ci odkroją stopę, rękę, jak myślą, żeś złodziej, jądra odrąbią, jak chcą dać nauczkę. Zrobią ci derby-dose, to jest napchają ci w usta murzyńskiego gówna i zadrutują, aż połkniesz. Zbiją cię w chorobie, zbiją cię w zdrowiu. Zdrowego w chorobę wpędzą. Strzelą ci w łeb, jak trzcina źle pocięta, strzelą ci we dupę, jak się bez pośpiechu ruszasz. Podepczą cię po batowaniu i natrą kiszonymi ogórkami, sokiem z limony i papryką jagodową, aż ci krwawe łzy popłyną z oczu. Każą jednemu negrowi naszczać drugiemu do oczu albo do ust. Natrą gołego negra melasą, że go muchy obsiądą za dnia, a moskity się nim zajmą w nocy. Zabiorą matce dziecinę i zabiją na jej oczach. Zabiorą matce dziecinę i oddadzą innej czarnej, żeby piersią karmiła. Zabiorą matce dziecinę i sprzedadzą, zanim sześć lat skończy. Mówią, że cyce czarnuchy cienkie jak u kozy, a głowa negra nisko jak u koguta. Mówią, że leń, kłamca, złodziej, rozpustnik, dzikus, podlec, bezbożnik, śmierdziel, cham, brudas, ohydnik, przygłup, bęcwał, cherlak, nieudacznik i bydlę. Mówią, że chędoży się z własnym ojcem, matką, braćmi i siostrami. Patrzą na piersi, a potem zerkają, jak im rośnie w kroku. Zaganiają do roboty, nim słońce wzejdzie, i dalej, aż słońce zajdzie, a w czas żniw to i przez noc. Zwożą negra z Afryki. Niektórzy się urodzili w majątku, ale w 1800 ciągle wielu czarnuchów przypływa stamtąd. Wciskają ich po sześciuset na statek, ścieśnionych obok siebie i jednego na drugim, i tak leżą w kajdanach przez trzy miesiące. Wyciągają ich i mówią do nich w języku, co czarnuch nie rozumie. Obmywają ich z gówna i smrodu morską wodą i chłoszczą ze dwóch czy trzech dla uciechy. Myśleć można, że czarnuchy Igbo głupie, ale Igbo akurat wyczuwa, żeby poczekać, aż resztę negrów zabiorą na pokład na mycie i batowanie, wtedy się wychylają przez burtę i topią, nieraz dzieciątko ze sobą zabierając. Z Afryki wypływa sześciuset negrów, dopływa czterystu żywych. Lilit ma pstrokaty grzbiet, ale będzie większa pstrokacizna, wzór cały ułożony z murzyńskich kości, co się ciągną z Afryki. Czasem negr, zmęczony już tym deptaniem, złapie białego za stopę, wykręci i złamie kość. Czasem negr powie: będzie już tego, dosyć.
Rok Pański 1784, grudzień. Jack Wilkins dostaje powiadomienie, że czarnuch Kromanti, co go zwą Bachus, uciekł na bagniska. Gniew się rozlewa po twarzy Jacka Wilkinsa, robi się czerwona jak annato. Jack Wilkins wpada do jadalni, gdzie massa i pani Wilson piją herbatę, mówi, że jeden parszywy czarnuch zniknął, że wziął nogi za pas i tak się dzieje, kiedy czarnuchy widzą tylko słabość u białych. Massa patrzy w podłogę, ale pani mówi, że jak Jack Wilkins taki mocny, to niech się bierze i łapie czarnucha, bo nie płacą nadzorcy dwieście funtów rocznie, żeby stał i udowadniał, jakim arogantem może być człowiek jego niskiego urodzenia. Jack Wilkins wypada z domu, a twarz ma jeszcze więcej czerwoną. Jack Wilkins dostaje kolejne powiadomienie od kogoś z czarnuchów domowych, że Bachusa widzieli, jak na zachodnim brzegu bagnisk czeka na zachód słońca. Jack Wilkins idzie w busz i widzi Bachusa, jak stoi w bagnie wśród traw wysokich jak drzewa, a obok drzewo się ugina od zielonych pnączy, pnącza się moczą w bagiennej wodzie, co chichota i bulgocze. Słońce pali, czasem jakiś promyk przemknie między gałęziami i oślepi Jacka Wilkinsa. Jack Wilkins się zbliża, ale Bachus nie ucieka, wcale nie. Jack Wilkins wyklina, jak to mu zaraz śledzia oberżnie, ale Bachus stoi bez ruchu po łydki w wodzie. Jackowi Wilkinsowi zostało już dziesięć czy dwanaście kroków i rozwija bat. Bachus się uśmiecha. Jack Wilkins strzela z bata, ale drzewo bagienne zbyt gęste i co się zamachnie, to bat się plącze w gałęziach. Jack Wilkins szarpie, robi mnóstwo hałasu w wodzie. Bachus jest cichutko jak mysz. A Kronos jeszcze ciszej. Jack Wilkins widzi Kronosa dopiero, jak wielka czarna łapa oplata mu szyję i dusi. Szarpie się do tyłu i obaj wpadają do wody. Wilkins próbuje odepchnąć rękę, ale Kronos zbyt silny. Kronos zaciska mu palce na gardle, jakby miał zmiażdżyć, zanim jeszcze go udusi. Po całym bagnisku słychać, jak Wilkins rzuca się w wodzie i jak charcha, bo tchu nie może złapać. Tłucze i tłucze rękami, aż w końcu udaje mu się sięgnąć po pistolet, co go trzyma za pazuchą. Pistolet mokry, ale nie zamókł. Wilkinsowi udaje się przystawić lufę do Kronosowej szczęki i pociągnąć za spust. Trzask i nic. Kronos się śmieje, to do backra podobne, żeby mieć broń, co nie wypali, mówi. Kronos dusi Wilkinsa, wymachuje nim jak laleczką. Wilkins wygląda, jakby mu całą krew wtłoczyli do głowy, aż zaraz pęknie. Próbuje znowu, dwa, trzy razy, tak
się stara, że dopiero jak mu krew zaczyna ciec po białej twarzy, to widzi, że Kronos już nieżywy. Martwe ramię Kronosa zaciśnięte jeszcze mocniej jak wcześniej, Wilkins musi się natrudzić, żeby się od czarnucha uwolnić. W pistolecie tylko jedna kula siedzi i Bachus o tym wie. Teraz mnóstwo czarnuchów zbiera się wokół bagnisk i patrzą. Tylko patrzą. Żaden nie wchodzi na bagno, tylko stoją, tylko patrzą. Wilkins się potyka, chce uciec, ale woda zdradliwa i muł mętny, i drzewa gęste. Próbuje biec na zachód, ale Bachus goni za nim. – Zabiję cię, piździelcu jeden! Oberżnę ci ja flaka i wykroję świeżą cipę – woła Bachus. Wilkins odpycha go i ucieka. Bachus zamierza się maczetą, ale trafia w drzewo. Wilkins biegnie tam, gdzie chowa się słońce, ale po zachodniej stronie woda głębsza. – Wracaj, backra! Wracaj pod sąd – mówi Bachus. Wilkins biegnie i się potyka. Wilkins woła o pomoc, ale żaden czarnuch się nie rusza. Patrzą. Wilkins znowu woła o pomoc, obiecuje podwójną rację niewolnikowi, co mu przyjdzie na ratunek. Czarnuchy patrzą. Wilkins nie widzi twarzy. Odwraca się i wtedy Bachus go dopada. Wiją się i tarzają, i szarpią, i nurzają jak dwa krokodyle. Bachus tnie maczetą, tnie Wilkinsa nad kolanem. Wilkins próbuje go capnąć za szyję, ale skóra śliska. Bachus puszcza maczetę i sięga Wilkinsowi do gardła. Bachus wciska Wilkinsa pod wodę tak głęboko, że tamtemu tylko nogi wierzgają i rozbryzgują bagnisko. Wilkins wierzga, Bachus ciągle go pod wodą trzyma. Wilkins kopie ostatni raz i trafia Bachusa prosto w jądra i Bachus krzyczy i wpada do wody. Bachus jęczy, ściska się za brzuch, a Wilkins odnajduje maczetę. Młode krokodyle się budzą na zapach ludzkiej krwi. Walka trwała coś koło dwudziestu minut. Z bagniska wraca tylko jeden. Jack Wilkins trzyma w ręku oberżniętą głowę Bachusa, idzie prosto do jadalni i rzuca ją massa w talerz. Pani omdlewa, massa wymiotuje. – W tropikach takie prawo i porządek – mówi Jack Wilkins. Później zatyka głowę Bachusa na pal, a pal stawia przed kwaterami niewolników i Bachus tak sterczy aż do zgnicia. Wilkins wie, że Bachus miał siostrę, domową niewolnicę, co jeszcze czternastu lat nie dożyła, wyciąga ją więc z majątku do stajni, gwałci i zostawia swoje nasienie w jej łonie. Osiem
miesięcy później, w śmiertelnym dla matki porodzie, na świat przychodzi dziewczynka czarna jak smoła o najpiękniejszych zielonych oczach, jakie ludzie widzieli. Chodzą słuchy, że Wilkins zobaczył krew dziewuchy na ziemi, ciągnącą się szlakiem od olearni do chaty akuszerki, i żal w nim taki wezbrał na wieść, że umarła, że oddał Lilit pod opiekę Kirke i szalonego czarnucha Tantala, i to pod paroma warunkami, co czynią z Kirke prawie wyzwoloną czarnuchę. To był ostatni dobry uczynek w życiu Jacka Wilkinsa. Od wyprawy na bagnisko Jack Wilkins nosi przy sobie dwa pistolety. Wielu negrów ma się na baczności, ale niektórych śmiałość nie opuszcza. Mały chłopiec, co go massa uczył jeździć konno, wyciąga nóż i zacina nadzorcę w policzek. Jack Wilkins wiesza go za napaść na chrześcijanina. Dwóch niewolników ucieka, żeby zamieszkać wśród maronów, ale jak Jack Wilkins puszcza za nimi psy, to tylko parę kawałeczków mięsa sobie zostawiają na później. Nawet baby mają odwagę pyskować. Odszczekują się, przedrzeźniają panią. Wiele z nich dostaje baty, dwie czy trzy posiekane na kawałki, jedną wieszają, a innej wypalają żelazem piętno na cipie, to skonała w jeden dzień. Wilkins mówi massa, że pokazuje słabość i jak tak dalej będzie czynił, to czarnuchy gotowe się zbuntować jak na wschodzie i wybić wszystkich białych w promieniu trzystu mil. Wilkins mówi, że trzeba dać negrom nauczkę. Czas po temu przychodzi w sobotę. Rankiem, jak kobiety się myją przed pójściem na pole, Wilkins nadjeżdża i porywa Leto, dziewczynę, co jeszcze szesnastu lat nie ma. Leto krzyczy. Jakoś po godzinie Wilkins zapędza niewolników na ugór. – Tak się dzieje, gdy sprzeciwiacie się swojemu panu! – mówi Jack Wilkins. Pośrodku pola leży stos badyli i chwastów. Pośrodku stosu jest pniak, a do pniaka przywiązana Leto. Krzyczy, błaga i płacze. Jack Wilkins daje znak ręką i batowy podchodzi z płonącą żagwią. Za plecami negrów słychać szczęk. Biali dozorcy i czarni dozorcy mierzą do negrów, żeby się nawet nie ważyli odwrócić. Mogą tylko oczy zamknąć i słuchać krzyków, jakich nikt nigdy nie słyszał i już nie usłyszy. Mogą tylko słuchać krzyków i modlić się, że dziewucha szybko ogniem się zajmie, omdleje i tak dotrwa, aż ziemia przesiąknie smrodem palonej czarnuchy. Po takim negry z Montpelier już się pilnują. Majątek słynie
z najpotulniejszych niewolników i nawet Kromanti uczą się posłuszeństwa. Pilnują się nawet, jak massa umiera i Jack Wilkins idzie w odstawkę, pilnują się teraz pod massa Humphreyem i Robertem Quinnem. Ale są takie płomienie, co nie zagasną, tylko drzemią pod popiołami i czekają na jeden suchy badyl, by się nasycić. Dlatego biali śpią z jednym okiem otwartym, czekają, kiedy ogień znów buchnie. Aż w końcu wybucha.
22
L
ilit odkłada swoje rzeczy i patrzy, jak ranek wstaje po zasłonach i maluje pokój na czerwono. Dom Roberta Quinna bardzo się zmienił, odkąd była w nim ostatni raz, chociaż była tam w nocy i właściwie sama nie jest pewna. Pamięta, że wyglądała przez okno i widziała niebo, więc czerwone zasłony muszą być nowe. Podłoga czysta i chyba jest jedno, a może dwa nowe krzesła. Ściany podniszczone ze starości wyglądają szaro. Na ścianach te same dwa obrazy i mapa i na niej napisane Jamajka. Lilit patrzy na stół i myśli, jak na nim siedział z brwią uniesioną i próbował dojść do sedna, co ona tu w ogóle robi. – Jako że nie mam chęci jadać z Wilsonami, oczekuję solidnego posiłku po powrocie – rzuca do niej przed wyjściem. Lilit słyszy, jak koń odjeżdża. W środku tylko ona i wiatr. Lilit stoi w miejscu i długi czas się nie rusza. Dom jest większy, niż zapamiętała. Idzie korytarzem i znajduje coś na podobieństwo sypialni, ale zasłony zaciągnięte i w izbie ciemno i gorąc jak w sierpniową noc. Podchodzi do okna, po drodze się prawie wywraca dwa razy. Lilit odciąga zasłonę i światło wpada do środka nieproszone. Lilit widzi cały majątek, góry, nawet morze daleko na wschodzie. Odwraca się i patrzy po pokoju. Łóżko tak wielkie, że niewiele już miejsca na inne rzeczy, po podłodze ubrania się walają. Lilit zbiera wszystkie buty, a więcej ich, niż ma massa, dobiera w pary i chowa do szafy. Rzuca brudne odzienie przed drzwi i ścieli łóżko nową pościelą, co ją wyciągnęła z komody po drugiej stronie. Pościel pachnie jak zasłony, perfumą i świeżością. Starym prześcieradłem ściera kurze w sypialni, a potem rozkłada na łóżku nowe w ciemnym kolorze czerwonego wina. Słupki się błyszczą, a komoda z czarnej zrobiła się brązowa. Lilit wychodzi z sypialni. Po drugiej stronie jest inny pokój, nie większy od paninej szafy. Zostawia tam swoje rzeczy. W trzeciej izbie w głębi kufer i stare ubrania, i podkowy, i inne przedmioty, co je chłop znosi do domu, jak nie ma baby, by się mogła sprzeciwić. Znajduje kubeł. Mija połowa dnia i cały
dom lśni. Lilit kładzie swoje maty na podłodze w kuchni i bierze się do gotowania, zabija kurczaka z zagrody, gotuje go z solą, pieprzem, tymiankiem, imbirem i zieloną papają, tej sztuczki się od Homer nauczyła. Robert Quinn wraca dopiero po zmroku. Parę razy się rozgląda po domu, zjada posiłek ze smakiem, ale nic nie mówi. Lilit stoi przy ścianie w milczeniu. Robert Quinn wykopuje krzesło spod stołu i pokazuje jej, żeby usiadła. Lilit się nie rusza, dopóki nie pokaże jej drugi raz. Podchodzi do krzesła. – Talerz ci się przyda – mówi Robert Quinn. Noc zapada ciemna i Lilit myje naczynia w cebrze z wodą. Wygląda przez okno i zdaje się jej, że widzi gwiazdę mknącą po niebie. Patrzy jeszcze raz i czuje zimną dłoń na ramieniu. Dłoń się przesuwa po ręce i łapie ją za nadgarstek. Robert Quinn zabiera Lilit do sypialni. Lilit się opiera przez chwilę, ale on ją ciągnie za sobą. Na dworze noc czarna jak smoła, miejsce tylko na małe światełka z chat niewolników, co przypominają nieruchome robaczki świętojańskie. Robert Quinn stoi za jej plecami. Pociąga za sznurowanie z przodu sukienki i łapie ją za cycki, najpierw mocno, ale potem delikatniej, pociera i ściska. Lilit w strachu, ale czuje, że kobieta nie powinna okazywać bojaźni. Lilit czuje zimne powietrze na skórze. Kobieta musi oddawać się mężczyźnie, jakby sama chciała. Robert Quinn najpierw ściąga jej sukienkę, ale potem z powrotem ją ubiera. Teraz zadziera sukienkę aż do pach, Lilit czuje chłodny powiew idący od nóg aż do pleców. Nie rusza się. Słyszy za plecami, jak on się rozdziewa. Zrzuca but ze stopy, a ona podskakuje. Powoli pcha ją na łóżko, łapie za biodra i unosi jej zad do góry. Zimne powietrze smaga uda. Ani chybi zaraz się zacznie. Lilit nieruchoma jak prawdziwa kobieta, jakby wcale serce nie wyrywało się z piersi. Robert Quinn ściska ją za tył i wpycha się w jej cipę. Lilit skamla. Lilit z głową na łóżku, sama nie wie, co czuje. W kroku Robert Quinn twardy i potężny jak w ramionach i Lilit nie wie, czy nie powinno jej trochę boleć. Próbuje sobie wyobrazić twarz, co wydaje te stęki, które słyszy. On ściska ją mocniej za biodra. Lilit wygląda przez okno na światła, ale wtedy czuje coś, co Homer nazywa wiekuiste. Lilit jęczy, a nie wie, skąd ten jęk się wziął. Czuje trochę wstyd, czuje trochę ból, co podłej kobiecie nie może sprawiać przyjemności. Ale czuje, że łaskotanie w niej narasta. Oboje wydają odgłosy, jakby żadne nie
mogło w to uwierzyć, raz po raz, jakby najniegodziwszą rzeczą byłoby teraz przestać. Robert Quinn przylgnął do jej pleców, sukienka nasiąka jego potem. Obejmuje Lilit w talii, zaczyna ruchać szybciej. Mówi jakieś słowa brzmiące jak irlandzka mowa. Ruszają się jak dwa koła młyńskie, a Lilit nigdy nie słyszała takiego tonu w głosie białego mężczyzny. Jakby płakał albo się cichutko śmiał. To jej sprawia największą przyjemność, większą nawet od miłowania, i czuje wstyd, i czuje błogość, i stara się pamiętać o nienawiści do Roberta Quinna. Pot jej płynie po skórze i sukienka się od niego robi chłodna i wiotka. Lilit drży trochę, ale nie tak jak on, on poczyna sobie coraz głośniej i głośniej, łapie ją za ramiona i tryka raz, drugi, trzeci, czwarty, a potem wyciąga. Jęczy jeszcze głośniej, chociaż już z niej wyszedł. Nie rusza się, dyszy gorącym tchnieniem w jej plecy. Trzyma ją tak długo. To przeraża bardziej od samego ruchania. Spodziewała się czegoś innego, spodziewała się bólu, wielkiego bólu, co będzie karą za jej podłości. Ale on wcale nie zadał jej bólu, tylko troszkę, a choć ona chce pamiętać, to już przeminął. On odrywa się od niej i wpełza do łóżka. Lilit patrzy na to, co przed chwilą w niej było, dynda grube i jędrne, jakby miało własne sprawy i nie troszczyło się o nikogo. Wygląda jak on. Robert Quinn się odwraca, leży plecami do niej. Lilit stoi długi czas, stara się pamiętać o nienawiści do Roberta Quinna. Wraca do swojej izby. Lilit wstaje wcześnie, wybiega z domu Roberta Quinna do majątku, gna przez kuchnię i leci na górę do sypialni panny Isobel. Zbiera męskie odzienie z podłogi i wynosi, zanim panna Isobel się obudzi. Przygląda się panience jeszcze chwilę i myśli, czy ona tak samo się czuje, jak w sekrecie leży u boku massa, czy liczyła na coś więcej. Chce porozmawiać z Homer, ale w Robercie Quinnie jest coś, o czym nie powinno się mówić ani z tego dworować. Poza tym spodobało się jej to, co poczuła, a Homer i wszystkie inne czarnuchy sprawiają wrażenie, że ruchanie to jakby Boga zagadać i doczekać się odpowiedzi. Lilit budzi się i wyczekuje uczucia, że teraz jest prawdziwą kobietą, ale nic takiego nie przychodzi. Przychodzi myśl, że już wcześniej była kobietą, ta myśl przychodzi razem z kwaśnym odorem żółtych włosów białego mężczyzny. Lilit idzie nad brzeg strumienia i pierze ubrania panny Isobel. Rozwiesza koszulę i spodnie i wchodzi do kuchni, ale zaczyna dumać nad tym, co robi. Mieszka teraz w innym domu, u innego pana. Zajmuje się innym
mężczyzną. Zajmuje się innym mężczyzną. Jakże podły musi być mężczyzna, żeby brać kobietę jak byle złodziej i grabić ją z kobiecości. Wie, żeby pamiętać o nienawiści do Roberta Quinna. Tylko najmarniejsze czarnuchy dają się ogłupić ruchaniem. Wiele się daje ogłupić, nawet Homer się dała raz. Lilit myśli o swoich plecach, myśli o nim i o tym, jak zeszłej nocy nie mógł nawet patrzeć na blizny, które są jego dziełem. Inna rzecz, że wielu chłopów, białych i czarnych, zrobiło jej gorsze rzeczy niż Robert Quinn. Jak czuje jego dłoń na swojej cipie, to myśli o nim jak o swoim jedynym panu na zawsze, nawet jak to jest tylko wtedy, kiedy się chędożą. Nie, ruchają. Nie, chędożą jak zwierzęta, jak zwierzęta, za które biali mężczyźni mają wszystkie czarnuchy. Ale on coś mówi, jak kończy, i trzyma się jej tak słabowicie, jakby to ona była jego panią, jakby tylko to mógł zrobić, trzymać się jej. Nazywa ją miła. Miła moja. Lilit biegnie na powrót do domu nadzorcy. Wbija parę jajek na patelnię i je smaży. Wyciąga z beczki peklowaną wieprzowinę i obmywa z soli. Wrzuca ją do garnka. W drugim garnku parzy herbatę z żywokostu, bo wie od Homer, że on lubi. Robert Quinn, pojękując, wchodzi do kuchni. Widzi Lilit i stoi oszołomiony przez chwilę, jakby nie wiedział, co ona tam robi. Potem patrzy po sobie i widzi, że jest goły. Zawraca szybko do sypialni, ale przystaje, odwraca się i unosi głowę wysoko, ale nie patrzy na Lilit. Lilit patrzy na niego. – Herbaty – mówi Robert Quinn i Lilit podaje mu kubek napełniony naparem z żywokostu, dodała dwie czubate łyżki melasy. – Skąd wie... – Od Homer. – Przecie – mówi Robert Quinn. Robert Quinn staje przy oknie. Lilit patrzy na mężczyznę, co był w niej zeszłej nocy. Niższy jest od massa Humphreya, ale tęższy i bardziej włochaty. W barach mocny i na golasa jeszcze szerszy, a na plecach ma czarne włosy. Uda też obrośnięte włosami, a zad, co się po nim drapie, tak ściśnięty, jakby ciężko harował. Irlandczycy nie przypominają Anglików, nawet massa Humphreya, co bardziej krzepki, niż się po Angliku spodziewała. Nie zdjął z niej ubrania, chociaż sam goły. Lilit pamięta o swoich plecach i o wielkich bliznach po batach. Współczuje mu, ale tak samo go nienawidzi,
bo to jego sprawka. To on ją zaciągał na batowanie i stał obok, jak dozorcy i batowi ją chłostali, to on liczył razy, aż było już dość. Ale ta nienawiść zawsze groziła przeminięciem, szybszym, jak by chciała. On się odwraca, a jego irlandczyk dynda, jakby miał własne zamysły. Ona w śmiech. Może Homer ma rację, myśli, może kutas to taki drugi chłop, co go chłop trzyma w spodniach. Kutas Roberta Quinna jak Robert Quinn. Mocny i zwalisty, i chyba potężny, sądząc po tym, jakie wrzaski szynkarki i polowej niewolnicy dochodziły zza jego drzwi. A Lilit nie wrzeszczała ani nie ryczała, tylko trochę pojęczała, a potem bardzo i na tę myśl plecy aż ją swędzą. Dalej patrzy, jak ten drugi irlandczyk skacze i dynda po całym salonie, chichocze tak, że musi sobie przypomnieć, że go nienawidzi. Robert Quinn opada na fotel i Lilit patrzy, jak mu dzyndzel fajta w górę i w dół po brzuchu, jak pies, co się na panu położył. Podnosi oczy i widzi, że on się do niej uśmiecha. Przypomina sobie, że miała go nienawidzić. Chciałaby teraz obejrzeć swoje plecy w zwierciadle. Zobaczyć cokolwiek. Lilit nie wiedziała, że chłopy tak często chcą. Nie wiedziała też, że nadchodzi taka pora, że i ona tego chce. Dziwi ją to tak, że nie potrafiłaby powiedzieć Homer i Homer sama musi to z niej wyciągnąć. – Jak ci się widzą kobiece sprawy? – pyta parę dni później, gdy Lilit pomaga jej przyrządzić obiad w kuchni. – O czym gadasz, już wcześniej ja byłam kobieta – mówi Lilit. – Nie. Ciemnego w tobie było dużo, ale nie kobiety. I całe to ciemne masz w sobie. – Żadne ciemne we mie, dość mam ludzi, co myślą, żem podła istota. – Uderz w stół – mówi Homer. – Nie będę bić w stół. Ani słuchać twoich podstępnych gadek. – Ciemne w podwójności, potrójności. Dobrze cię Robert Quinn wychędożył? – Homer! – Święty Laurenty, skąd nagle wstydliwość u ciebie? – Nic nie mam ja do gadania o Robercie Quinnie. – Dupa tam! Czyli błogo cię wyruchał. – Wolałam, jakżeś myślała łbem, a nie cipą.
– Ja nigdy się własnej cipy nie wyrzekłam. Ja i głupie baby, co myślą, że cipa ma władzę. Nad kutasem. Co wtedy jest władza. – Ty nie musiałaś tego robić. – Świat się zmienia, ale chłopy nie. Musisz o tym pamiętać, jak teraz Robert Quinn tam, gdzie chcesz. – O czym ta gadanina? On jest prawa ręka massa. Poza tym go nienawidzę, to przez niego mie batowali. Niech na nich wszystkich zaraza. – Ho, ho. Dziś pełno w tobie ognia z samego rana. A nienawiść i miłość to bliższe sobie siostry jak lubienie i nielubienie. – Chyba za dużo książek czytasz. – Chyba już powinnaś się nauczyć, jak władać chłopami. Zbieramy się dziś w nocy. Dwa miesiące, jak cię nie było, a wydaje się, że dwa lata. – Zbieracie się cały czas. To musi być gruba księga. – Przestań strugać głupią, dobrze wiesz, po co się zbierałyśmy, jak leczyłyśmy ci plecy. – Nie wiem. – Drugi raz nie powtórzę. Lilit idzie korytarzem z piersią wypiętą, jakby miała się za ważną, myśli o tym, co Homer mówi o władzy, ale jak widzi pannę Isobel, to się z powrotem zapada w sobie. Lilit wchodzi do oranżerii i patrzy na nią przechodzącą obok. Panna Isobel wygląda, jakby się rozpadała na kawałki i w tym samym czasie brała jednak w garść. Lilit myśli o swoich dłoniach, na których krew paninej rodziny. Mijają dni, mijają miesiące, a Lilit nie wie, czy jest lepiej, czy gorzej ani jak lepiej albo gorzej w ogóle wygląda. Panna Isobel wchodzi do salonu i tak się chwieje, że musi przystanąć dwa razy, żeby trzymać się prosto. Prawie wpadnie na wazon, zanim ją massa Humphrey złapie. Massa próbuje jej wyciągnąć flaszę z dłoni, ale ona ściska mocno i krzyczy, i nie chce puścić. On szarpie, a ona klnie i chce go zdzielić drugą ręką. Massa wyrywa flaszę, ale mu się wysmykuje i upada na podłogę. Panna rzuca się po nią i zagarnia jak nowo narodzone dzieciątko. – Co cię opętało, do czorta? – pyta massa Humphrey. – Sąd – odpowiada panna Isobel. Massa Humphrey znów sięga po flaszę, ale panna go policzkuje i ucieka
po schodach. W połowie się potyka i pada twardo na stopnie. Massa Humphrey podchodzi, żeby ją podnieść, ale ona go odpycha. Massa przytrzymuje jej ręce, ona się szarpie. Pluje na niego i bije go w twarz. – Niech cię diabli! – mówi massa i wstaje. – Niech mnie diabli, w rzeczy samej – odpowiada panna Isobel, podnosi się i chwiejnym krokiem idzie dalej. Potem się zatrzymuje. Massa Humphrey patrzy na nią. – Potrzebuję opieki, Humphreyu Wilsonie. Nie mam żadnej przyszłości. Ty i Pan Bóg o to zadbaliście. Nocna pora ciąży jak kobieta gotowa wypluć na świat dzieciątko. Lilit patrzy na księżyc przez okno sypialni Roberta Quinna. Patrzy, jak sunie ze wschodu na zachód. Zachód wtedy, jak trzeba ruszyć. Homer uczy ją o kobiecości, a ona uczy Irlandczyka. Robert Quinn wchodzi na nią i rucha, a ona mówi, jak bardzo jej dobrze, i rozumie, że naprawdę bardzo jej dobrze, a potem przekręca go na plecy jak dzieciątko do przewijania. On mówi to, co chłopy mówią, robi to, co chłopy robią, jakby nie cierpiał wyuzdania i lubieżności, i dekadencji, i innych mądrych słów, co ich Lilit nawet nie ma ochoty rozumieć. Ale poznaje, co mężczyznom się zdaje, że wiedzą, i kiedy nie znaczy tak. Chłop nawet nie widzi, kiedy nim kutas kieruje, ale baba widzi. Baba wie, kiedy chłopskie nie znaczy nie albo nie teraz, albo nie w ten sposób, albo nie, jak jestem trzeźwy, albo nie, dopóki się tak nie zmęczę, że będzie mi wszystko jedno. Dlatego nieeeeeeee Roberta Quinna przemienia się w oooooooch, kiedy tylko Lilit bierze do ust. – Wtedy będzie twój – obiecała Homer. – Znienawidzi cię, bo weźmiesz go we władanie, ale pokocha, bo oddanie władzy nigdy dla chłopa nie jest słodsze. Pod nią jakby się w babę zamieniał. Jęczy i jęczy, i nogi rozkłada, i plecy w pałąk wygina. Zazwyczaj głowę tak daleko odchyla, że Lilit widzi tylko jabłko Adama i szczękę. Innym razem patrzy na nią, Lilit nie wie, czy on zawodzi, czy się śmieje, czy jeszcze co innego. Parę razy łapie ją za włosy, ale puszcza i ściska przykrycie albo się chwyta za głowę. Lilit sięga do jaj i pociąga, a on wrzeszczy nieludzko. Lilit myśli o sobie, że jest jak młyn, co w kółko musi robić to samo, żeby się nie zatrzymać, bo zachowanie Quinna
zadziwia ją niepojęcie. Dlatego chłonie go ustami całego i jego smak. On głosuje jak massa Roget, kiedy mu się lało strumień ciepłej wody po plecach. Ale Quinn nie tylko ocha. Ocha i acha, i kurwi Jezu Chryste, jakby go diabeł obdarowywał czymś, czego nie powinien mieć. Lilit czuje, że trzyma Roberta Quinna w garści, że wystarczy tylko mocno zacisnąć. Ale nie. Chłop dyszy i sapie, i jęczy, i skamla, i włada kobietą, bo daje jej myśleć, że ona włada nim. Miłośnicowanie tak Irlandczyka miękczy, że zaczyna tulić Lilit w łóżku jak białą kobietę. Leży na nim, on obejmuje jej plecy. Ale wtedy jego skóra dotyka jej blizn i oboje wiedzą, co to takiego. On się wzdryga i ona się wzdryga. Przemieniają się na powrót w niewolnicę i pana i oboje o tym wiedzą. On odwraca wzrok. Może jak Lilit będzie pamiętać o chłoście, co jej zgotował, to zapomni o krzywdzie, co ją białym wyrządziła. Może krzywda zrówna się z krzywdą i oczyści jej głowę. Twarz mu na chwilę zamiera, jak przesuwa ręce w dół i kładzie na jej zadku. Lilit patrzy na jego usta zaciśnięte i duma, czy tak będą rozmawiać, bez ani jednego słowa wypowiedzianego w ciemności, i może wcale słów nie trzeba? Leży na jego torsie. On zsuwa ręce z jej zadka. Księżyc czeka na zachodzie. Tym razem Lilit wie, gdzie szukać pieczary. Pieczara ta sama, ale księżyc maluje wnętrze na szaro. Czeka, aż pieczara pokaże magię, ale ta uparta, twarda. – Wejdź – mówi Homer. Lilit stoi na zewnątrz. W środku są kobiety. Płomiennowłosa Pallas, Ifigenia w chuście na szyi, wysoka i koścista Hippolita, jednooka Kallisto i szalona karlica Gorgona. – A kto to do nas swoją szprotę przytargał? – pyta Gorgona, ale Lilit patrzy na nią, aż się Gorgona chowa na powrót w cień. Lilit ją mija i podskakuje ze strachu, bo coś przelatuje obok. Nóż wbija się w korzeń drzewa i drży. – Pardon. Myślałam, że to kto inny – mówi Kallisto. Ciało Lilit drży, ale usta nie. – Celuj niżej, to może następny raz upolujesz karlicę. Lilit czeka, że Gorgona rzuci się na nią jak wściekła lwica. Ale Gorgona nawet na nią nie patrzy. Za to Kallisto bardzo jej się przygląda. Lilit się to
nie podoba, więc rozgląda się po pieczarze. Jest mniejsza, niż pamięta, ale pośrodku wciąż ten sam wielki stół, jakby z jakiegoś bogatego domu wyciągnięty. Homer przesuwa się do wyjścia i wygląda na dwór. Inne baby siedzą przy stole. Są tylko trzy krzesła, Pallas, Ifigenia i Gorgona zajęły. Pallas nosi na głowie szmatę, odkąd panna Isobel oświadczyła, że niedobrze jej na widok siwych włosów u baby. Ifigenia okutana od stóp do głów w czerwoną suknię, na szyi ma chustę. Lilit duma, jak straszny smród musi ta baba wydzielać, kiedy się potem obleje. Hippolita przechodzi do drugiego okna, Lilit o mało nie podskoczy ze strachu. Wtedy widzi, że Hippolita cała odziana w czerń, ma nawet czarny czepek. Hippolita stoi przy oknie i jej oczy znikają w ciemności. Lilit aż chce przetrzeć powieki. Ale Hippolita ani razu na nią nie spojrzała. Jeśli jest abarra, to nikt o tym nie wie, duma Lilit. – We wszystkich majątkach chyże jak jastrzębie, tylko nie u nas – mówi Homer. – Co ona tu robi? – pyta Pallas. Gorgona syka. – Gorgono, oddasz dziewusze swoje miejsce? – powiada Kallisto. – Nie widzisz, że zmęczona? Gorgona zdumiona jak Lilit, obie usta mają rozdziawione. Baby się nie odzywają, Lilit zajmuje miejsce Gorgony, a Kallisto kuca obok. – Słońce wstaje – mówi Homer. – Pallas. – Pokazuje ją palcem. Wezwana podnosi obie ręce do góry i zapada cisza. Kallisto prawie styka się ramieniem z kolanami Lilit. Lilit zaciska nogi, ale i tak dotykają Kallisto. Spodziewa się, że baba łypnie okiem jak nożem, ale nic się nie dzieje. – Znowu Jackson Lands. Słyszeli, że jedną przyjęłyśmy, że jest siedem zamiast sześć. – Ażeby to krew miesięczna! Czarnuchy nam będą mówić, ile ma być? Jest nas sześć i jeszcze jedna, znaczy tyle, że więcej gotowych na przelanie krwi, jak przyjdzie pora. Przekaż im, żeby lepiej belkę z własnego oka najpierw wyciągnęli. – Ja nie jedna z was – mówi Lilit, prawie szepta. – Już tak, morderczyni backra jesteś – odpowiada Kallisto, nie złowrogo, o nie, łagodnie, prawie wesoło.
Lilit to nie w smak. Pallas zaczyna pieśń. Kobiety pohukują językami i tupią w ziemię. Huk się niesie od ziemi po sklepienie, od ściany do ściany, ulatuje jednym korytarzem i wraca drugim. Zaraz Gorgona i Kallisto, i Pallas skaczą i śpiewają. Lilit wie, co śpiewają, ale i nie wie. Widzi cień skaczący od płomienia świecy i inny w drugą stronę. Wygląda, że wszystkie śpiewają oprócz Hippolity. Głosy cichną, baby siadają, tylko nie Homer, idąca do ognia w kącie, gdzie dwa razy miesza w pyrkającym kociołku. – Pora się przygotować – mówi. – Pora sądzić żywych i umarłych. Lilit, nic, co usłyszysz, nie może wyjść poza to miejsce. Jak będziesz próbowała powiedzieć, duchy się z tobą uporają, nim gębę otworzysz. Homer zdejmuje kociołek z ognia i stawia na stole. Hippolita stawia miskę, co ją Lilit widzi pierwszy raz. Czarna miska, jakby z drewna i z wieczkiem sterczącym ku górze. Wieczko rzeźbione we wzór, którego Lilit nie rozpoznaje. Homer nalewa trochę mikstury z kociołka do miski, Lilit patrzy, jak para ulatuje. Jaskinia wypełnia się goryczą, co ją Lilit czuje na języku. – Tefa – mówi Homer. – Tefa – odpowiadają baby. – Wzywamy siedemnaście odu, wzywamy Osetura. – Wzywamy, wzywamy. – Osetura jedno z medżi odu – rzecze Homer. – Omu odu, świadectwo stworzenia. Przywołaj omu odu, dwanaście ich setek. – To misa do ifa – mówi Homer, patrząc na Lilit. – Z niej dwanaście setek duchów powstanie. – Po co powstaną? – pyta Lilit. Homer patrzy na nią z powagą. Baby jeszcze trochę gadają, a potem wychodzą jedna po drugiej. Gorgona sobie prawie skórę z pleców zdrapała, tak do ściany przywiera, żeby tylko Lilit nie dotknąć. Kallisto wstaje i mierzy ją wzrokiem z góry na dół. I znowu od góry do dołu. Lilit bardzo chce się odwrócić. Kallisto patrzy jej w oczy, ani się nie uśmiecha, ani się nie chmurzy. Na dworze słońce zapowiada się ze
wstaniem. Pallas wychodzi, ciągle patrząc na Lilit, Hippolita wychodzi, Lilit patrzy na nią. Wysoka, chuda, w czarnej sukni i czarnym czepku. W pieczarze robi się cicho, Lilit i Homer same. – Co wy knujecie? Wszystkie sześć coś chcecie paskudnego. Nawet jak ja była... jak massa Humphrey... nieważne, wszystkie sześć coś zamierzacie. – Hmm. Wy, czarnuchy, co nie przypłynęły statkiem, pojęcia o niczym nie macie – mówi Homer. – To po twojemu jest odpowiedź? – Z tobą zawsze za dużo pyskówki. Za dużo, wiele za dużo. – W co ty grasz, Homer? – Ciągle nosisz blizny na grzbiecie, Lilit? – A jak ci się wydaje? – Wiesz, z ciebie już kobieta myśląca, to myślisz, że już nigdy cię chłostać nie będą? Myślisz, że nie zatłuką cię na śmierć, ciebie albo kogo innego? Myślisz, że nie natrą ci pleców solą i limoną? Jak ci się widzi, ile jeszcze uciągniesz, zanim powieszą cię za jaką głupotę? – Homer! Skąd mie wiedzieć... – Nie bądź durna. Wiesz doskonale, psiamać. Jak długo białe chłopy żyją, żadna czarna nie jest bezpieczna. Wiele lat tu jestem i to jedyna rzecz, co się nie zmienia. Tak było na długo, zanim się pojawiłaś w majątku, i tak było nawet, jak wyniosłaś się do Coulibre. Usiądź, dziecino, pozwól, że ci coś opowiem. Lilit nieśpieszno w drodze do kwater Roberta Quinna, ale ziaje, jakby biegła długo i szybko. Wchodzi do sypialni i patrzy na chłopa leżącego w łóżku. Przygląda się jego głowie i długim czarnym włosom prawie zakrywającym oblicze. Ogląda ciało nadzorcy, zwłaszcza dłonie, co ją teraz delikatniej dotykają. Widzi, jak Quinn się wierci, czarne włosy opadają z twarzy. Przez chwilę jej się zdaje, że zobaczyła uśmiech. Cokolwiek to jest, Lilit myśli o delikatności, o jego mocnych ramionach, co tamtego razu powstrzymały massa Humphreya przed zabiciem jej. Robert Quinn otwiera oczy i się uśmiecha. Bierze jej dłoń, ciągnie do łóżka. Lilit kładzie się na boku, plecami do niego, a on zwija się za nią jak łyżeczka i idzie dalej spać, chuchając
ciepłym chuchem w jej kark, z dłonią między jej udami. Lilit wsłuchuje się w jego ciężki oddech. Czuje, jak jego pierś unosi się i opada, a jej nogi przy jego nogach, jakby mu siedziała na kolanach. Coś mamrota, ale ona nie słyszy. Lilitowe oczy otwarte szeroko, z nadzieją, że on szybko zaśnie. Takie rzeczy pozwalają jej zapomnieć, że biały chłop to potwór. A Homer tego nie chce. Lilit pamięta słowa, co Homer wypowiedziała chwilę wcześniej, i ciężar ją przygniata taki, jakby zaraz miała zapaść się w dół przez łóżko. – Coś knujecie. Słyszę tylko tyle, ile pozwolicie usłyszeć. Nie wiem, jak ty i tamte czarnuchy chcą działać. Sześć kroć sześć kroć sześć, gówno prawda. We łbie ci się miesza od tego rachowania. – Dziecino, czy tobie padło na uszy od soków z irlandzkiego fiuta? Słuchasz, co się gada do ciebie? – Homer, twoja gadka... – Moja gadka taka, jak na prawdziwą czarnuchę przystało. Czego innego patrz. Patrz, co się dzieje wokół. Spiskowanie trzy lata było. Teraz się zaczyna czynienie. Wzywamy duchy, dwanaście ich setek. Wzywamy dwanaście ich setek, by pomogły nam w wędrówce. – Dokąd? – W wędrówce, z której się nie wraca. Jak słowo wypowiedziane i jak wiatr. – Gadasz jeszcze głupiej jak zwykle. Nie mam czasu na czarnuchy, co się nie mogą zdecydować. Bo jak chcesz mie w... – Każdy czarnuch w tym jest, w takim czy innym rozumieniu. Nawet jakżeś biegała jak ogłupiała za massa, też już w tym tkwiłaś. – Nie biegałam za... – Starczy. Zrozum jedno, przyjmij jako najświętszą prawdę. Wybijemy ich, dziecino, każdego białego sukinsyna na sto mil stąd. Wybijemy ich wszystkich.
23
L
ilit duma, czy powiedzieć Robertowi Quinnowi o nocnych wypadach panny Isobel. Nie wie. Czasem czuje, że chciałaby mu wszystko powiedzieć. Nawet coś z tego, co mówi Homer. Ale pod czarną skórą skrywane są czarne sekrety, więc się milczy, jak się jest czarnuch. Robert Quinn czasem delikatny. Jednego razu pyta, jak jej zszedł dzień, a Lilit nie wie, co odrzec, tylko się uśmiecha do niego, a on do niej. Dwa dni po spotkaniu bab w jaskini nazwał ją dzieweczką. Dzień później jedzenie było takie gorące, że poparzył sobie gardło i na nią nakrzyczał. A w nocy jej nie wyruchał, tylko pociągnął na łóżko i zasnął z rękami wokół jej bioder. Lilit czuwała przez całą noc. Poczyna wątpić w swoją prawdziwą kobiecość. Duma, jakim czarnuchem jest i czego nie robi się jej niedobrze w brzuchu, jak on zrzuca galoty i ssa jej cycki. Duma, co z niej za negra, że daje się ogłupić za każdym razem, jak Quinn w niej zagości. Nie lepsza od tych starych czarnuch, co ręczą za Jacka Wilkinsa. Lilit nienawidzi Quinna, wie, że go nienawidzi, nie wiedziała tylko, że nienawiść jest mocno taka, co Homer opowiadała o miłości. Że będzie musiała jej strzec, zamykać w zagrodzie jak nieposkromione zwierzę, bo inaczej przy pierwszej sposobności nienawiść czmychnie. Coraz więcej musi sobie mówić, że go nienawidzi, nienawidzi, nienawidzi, psiamać. Przez sen dotknął jej pleców. Lilit przeklina siebie. To ona dostała baty i to jej go szkoda. Ani chybi jest najbardziej zbłąkanym, zbałamuconym negrem, jakiego ziemia nosiła. Ale to diabelska sprawka, gdy biały okazuje dobroć. Nawet jak jest podły przez dni siedem i zacny przez jeden. Lilit próbuje trzymać się tego Quinna, co kazał ją batożyć dwa razy w tygodniu. Ale jak myśli o bacie, to myśli o krwi, a jak myśli o krwi, to widzi krew białej kobiety, białego bąka i czarnej kobiety, co jej twarzy nie pamięta. Jej ręce zakrwawione jak każdego białego, co zna. Ale żaden niewolnik nie winiłby jej za to, co zrobiła. A Rogety to były diabły wcielone, co wróciły tam, gdzie ich miejsce. Ona już dokonała tego, co baby dopiero spiskują. Chyba dlatego
takie z tego rade, a nie wiedzą, jak chory się człowiek robi od woni krwi. Krwi i spalonego ciała, takie to kwaśne i duszące, że brzuchem targa. Jednego razu piekła kozi łeb na zupę i zrzygała się od smrodu spalonej sierści. Niech ich szlag, niech szlag trafi nawet to dzieciątko, co miało wyrosnąć na mordercę takich czarnuchów jak Lilit. Niech szlag trafi pannę Isobel, co chłosta ją po twarzy. Niech szlag ich wszystkich do ostatniego. Lilit czuje się dobrze i wedle racji. Mówi sobie, że czuje się dobrze i wedle racji. Ale jak Quinn dotknie jej włosów albo jęknie, albo szepnie: miła moja, wszystko rozbite. Lilit od nowa musi zbierać w sobie nienawiść. Coś wzlatuje jej w głowie i mówi: zabij go, nie jesteś kobietą, jak tego nie zrobisz. Nadszedł ranek, potem południe. Tydzień minął, odkąd baby się spotkały, nikt z nikim nie gada. Za kwaterami Quinna Lilit znowu wpada na Kallisto, niosącą pięć maczet. Kallisto ma minę, jakby chciała coś rzec, ale milczy i znika w trzcinach. Panna Isobel ciągle wychodzi na jazdy. Lilit duma, w co się wdała. Ale zachowuje sekret panny, sprzysiężonych czarnych bab i swój. Wyprostowuje plecy, myśli, że temu poradzi. Ale wtedy Robert Quinn wcześnie wraca do domu. – Kolacja gotowa, miła moja? – pyta, wchodząc przez drzwi. Lilit zlękniona. Niebywałe u niego, że zjechał do domu przed nocą. Lilit myśli, że właśnie nazwała domem jego kwaterę, jakby była u siebie. Nie usłyszała za pierwszym razem. – Czort ci skradł język czy diabeł uszy? – Massa? – Za wcześnie się zjawiam? – Nie, massa, to znaczy tak... massa. Lilit się wierci. – Możesz mi coś naprędce przygotować? Będę musiał jeszcze ruszyć. Obawiam się, że dziś nie wrócę. – Na całą noc? – pyta Lilit i odwraca oczy. – To właśnie mówię. Lilit bierze się za ramiona i pociera. – Czas żniw, to wszystkich nas wykończy, zważ na moje słowa. Ze mnie
też zrobi niewolnika, niech to szlag. Nie ociągaj się, dzieweczko, przyrządź nam coś. Lilit ma chleb, co upieczony z rana, dwa małe bochenki. Dla siebie gotowała zupę z papryki, ale wie przecież, że on bardzo ją lubi. Nalewa trochę do miski, patrzy, jak amarant i kapusta osiadają na dnie, a papryka sterczy. Stawia zupę z chlebem i łyżką na stole. Quinn bierze duży haust i dopada go mocny kaszel. – Kurwa Jezu Chryste! – woła i znowu kaszle. – Chyba sam diabeł to ugotował, klnę się na Boga. Dobry popis, Lilit, dobry popis. Rozczula ją, wołając po imieniu. – Słodki Jezu, ty beczysz? – Nie, massa, nie. – To może twoje oczy żyją własnym życiem, bo założyłbym się, że widzę łzy. O co chodzi, skąd ten smutek? Bo nakrzyczałem na ciebie? – Nie, massa. Coś mie wefrunęło do oka. Lilit biegnie do swojej izby. Zerka przez ramię, bo myśli, że on za nią. Odwraca się, czeka. Quinn nie nadchodzi. Mija długa chwila. Jej się zdaje, że on wyszedł. Wstaje i idzie do kuchni. – Ochłonęłaś tyle, żeby mi powiedzieć? Nie mam w zwyczaju pytać kobiety więcej jak raz. Lilit patrzy na niego. Od kiedy wziął ją do swojego łoża, ona nie wie, co mówić i jak mówić. Chwilami on do niej głosem, co go biali nie używają do czarnych, a czasem nawet nie do białych. Byłoby łatwiej, jakby była kurwa albo narzędzie, co się używa, a potem odkłada do skrzynki. Ale on chce ją trzymać w łóżku, nawet jak się nie miłują, chce rozmawiać, mówi do niej głosem białych ludzi. Czasem jak ona go słucha, to myśli o lejącym się mleku. Jego uśmiech. Negry nie kłopoczą się tym, co myślą biali. Negry by nie pomyślały, że w białych jest co więcej jak pies albo papuga. – Lilit. Znowu woła ją po imieniu. Chciałaby, żeby jej jaka kobieta powiedziała o męskich sprawach. Czego mężczyzna chce i czy ona ma go pragnąć, pragnąć, jak mówi Biblia. Ale głowa u niej ciężka. Ma trzy ciężary i chociaż jeden musi zrzucić.
– Świetnie. Więc zachowaj to dla siebie – rzecze Quinn i wstaje. – Kolację miej gotową, jak wrócę. Jeśli wrócę, bo przy tych zbiorach na to nie wygląda – dodaje i wychodzi. Lilit idzie do swojej izby i szuka lusterka w rzeczach. Ten jeden raz, co pojechała do Coulibre po pożarze, z Robertem Quinnem pojechała, to znalazła lusterko wystające z popiołów, gotowe przekroić jej stopę, gdyby szła bez patrzenia. Lilit wyciąga lusterko w słabym świetle. Patrzy na siebie, na to jedno, od czego nie jest czarna. Nie jest czarnucha, tylko Mulatka. Mulatka, Mulatka, Mulatka. Może jest jedna krew z oboma i ma ranić białych tak mocno, jak rani się czarnych? Lilit duma, czy zielone źrenice to jedyne, w czym widzi jakie dobro. Może powinna tym lustrem wyłupać własne oczy, żeby siebie nie widzieć? Może jak zacznie myśleć, że ani z niej czarna, ani biała kobieta, to nie będzie musiała się troskać o sprawy chłopów żadnego koloru. Może jak przestanie się troskać, co inni myślą o niej, i zacznie myśleć, co sama myśli o sobie, to będzie potrafiła stanąć ponad sprawami backra i negrów, bo żadni nigdy nie życzyli jej dobrze. Skoro krew w jej żyłach i czarna, i biała, to może będzie sama sobie. Ale kim wtedy będzie? Czasem nawet Robert Quinn patrzy na nią dziwnie jakby, bo nie umie spojrzeć niżej oczu. Lilit myślała wcześniej, że zielone źrenice stawiają ją stopień wyżej od negrów, że sadzają ją na grzędzie, a wtedy massa Humphrey łatwiej ją dostrzeże. Ale potem kazał ją skatować prawie na śmierć, a od tego czasu on dla niej potwór. Odtąd na wszystko związane z miłowaniem czuła wstręt i gniew, ale potem Robert Quinn ją wziął do siebie. Najczęściej jedzą razem, w sobotnie poranki ona kąpie go jak chłopca, a nic w jej uszach nie brzmi tak słodko jak jego aaaach, kiedy mu wylewa wodę na głowę. Pierwszego razu to pomyślała wtedy o massa Rogecie, ale jak zrozumiała, że Quinn w kąpieli chce tylko wody, już go nie myliła z tym grubym skurwysynem. Lilit wstaje od stołu po zjedzeniu, a Robert Quinn ją przytrzymuje i delikatnie jakby pociąga na powrót, bo nie chce jeść sam. Lilit próbuje nie liczyć, nie dodawać. Tego samego dnia, co spotkała się z babami, podszedł do niej w kuchni bez koszuli i poklepał się po dużym brzuchu dwa razy, mówiąc, że to jej wina, jej i tych ciężkich potraw, co gotuje. A to backra tak prędko robią się grube, odpowiedziała i zaraz zacisnęła usta, że się odszczekuje.
– Przeciwnie, niczego nie robię wolniej lub szybciej, niż potrzeba – odrzekł i uśmiechnął się w drodze do sypialni. – Jeździłaś kiedy konno? – spytał, jak wrócił, a ona pokręciła głową. Obiecał, że nauczy ją jednego wieczoru, jak będzie w domu. Dom. Lilit potrzebuje nowego sposobu. Strudzona jest już myśleniem, że musi nienawidzić Roberta Quinna. Że powinna go nienawidzić. Strudzona tym, że wie, co powinna robić, a nie robi. Strudzona pilnowaniem swojej nienawiści, zmuszaniem się do nienawiści, myśleniem, że jak powie nienawiści, coby przyszła i została, to przyjdzie i zostanie. Może za mocno nienawidzi? Nienawiść ciągle jak miłość, silniejsza, gdy to, czego się nienawidzi, ma się przed nosem. Pamięta, że między panią a massa Rogetem była potworna nienawiść, ale nie było nic wielkiego do nienawidzenia. Gardzili małymi rzeczami, takimi, że on pierdzi, ona głupia, a te małe się dodają, szerzą jak zaraza. Może taki to sposób? Warto spróbować. Pod pachą mu cuchnie jak z psa. W wychodku zostaje po nim najbezbożniejszy smród. Wrzeszczy na nią, jak jedzenie niedobre. A jak siknie do nocnika, wszędzie będą szczyny, tylko nie w nocniku. – Co ja tu sobie myślę? Myślę, że chyba ci znowu ten tam twój szew rozpruję. Miło by było, ee? W smak ci, mysza, już się oliwimy? Lilit patrzy na siebie w lusterku tak długo, że nie usłyszała, jak wszedł i stanął w drzwiach. Wieczoru jeszcze nie ma, a on wygląda jak cień. Wysoki i chudy jak strach na wróble. Żółte włosy ma potargane, sterczą spod kapelusza jak siano. Dwóch zębów mu brak, a reszta żółte, widać, jak się uśmiecha. A uśmiecha dużo. Koszula u niego brudna, buty oblepione błotem, portki brązowe. Chwyta się za krocze. Lilit wie, kto to. – Quinn to tu nam uwił miłosne gniazdko, mysza, oj, uwił. Dżentelmen z tego Quinna, najpierwszy dżentelmen, nie zapomni o bliźnich. Ostatnim funtem w kieszeni ręczyłbym za jego charakter, ostatnim. Lilit się rozgląda, ale nie ma dokąd uciec. – Buzia w ciup, moja śliczna, buzia w ciup, a nikomu nic nie będzie złego. My tylko robimy, jak Biblia nakazuje, nie jest tak? Wchodzi. – Święta Księga mówi, że chłop, taki chwat jak ja, nie może płonąć
z namiętności na darmo. Tak napisane w Świętej Księdze, napisane. Jak w chłopie namiętność, upust winno się dać, wiesz? To teraz pora. I uciszże się, cudo, zaraz się z tobą uwinę, w minutę, dwie... Mężczyzna przesuwa się w bok i opuszcza trochę portki. Zza jego pleców zagląda światło. Lilit chce przebiec obok, przecisnąć się do drzwi, ale ręce ją łapią. – A dokąd to? E? Dokąd to? Próbuje go odepchnąć, ale on chwyta ją za ramiona, ciągnie z powrotem i bije w twarz. Ona go pazurami po policzkach, ale wywołuje tylko uśmiech, a w ciemności widać pośrodku żółte zęby. – Jezuuusie Chrystuuusie, zachowuj się, mysza. I wtedy rzuca się na nią jak kot na mysz właśnie. Ona krzyczy, ale on znowu ją bije. – Będzie tego! – mówi. Jedną ręką wgniata Lilit w pościel, drugą dalej ściąga spodnie. Potem zadziera sukienkę i wpycha się między nogi. Lilit próbuje się ścisnąć, ale on znowu bije, mówiąc, rozkładaj się, rozkładaj, czarna suko. Lilit zawodzi i walczy, ale on silny i już twardy. I wtedy ona słyszy muzykę. Muzyka brzmi i cichnie, znowu brzmi i cichnie. Płynie z wewnątrz, jak Lilit na zewnątrz siebie czuje kamień. W nosie kwaśność, kwaśność od białego i kwaśność od muzyki. Muzyka była wewnątrz. Na zewnątrz. Na zewnątrz były żółte włosy, proste i kwaśne. Kwaśne i żółte, jak ten chłop, co ją dosiadł, zanim ją zmroczyło. Kwaśne i żółte, jak chłop, co ją teraz dogniata. Lilit krzyczy, krzyczy, krzyczy. On ją policzkuje. Lilit czuje, że za pierwszym razem on chybił cipki, to teraz łapie się ręką, żeby trafić do celu. – Kończymy, miła, cośmy w Nowy Rok zaczęli, nie jest tak? – mówi biały. Nagle wrzeszczy, ale wrzask zagłuszony hukiem jak grzmot. Wrzeszczy głośno jak dziewczyna, głośniej i głośniej. – Do diabła! Do diabła! Szlag by to, prawie żeś mie ukatrupił, o Boże, o Boże. Zeskakuje z Lilit i łapie się za dupsko, co teraz pełne śrutu. – Ledwo cię poskrobałem, McClusky – mówi Quinn. – Dopiero teraz cię zabiję. – Podnosi muszkiet.
– O Boże, o Boże! – Bóg nie dopomaga takim jak ty. Tak wygląda przepracowany dzień, za który massa Humphrey płaci jak za przepracowany dzień? I jakoś nie pamiętam, żebym cię zapraszał do swojego domu. – Niech to szlag! Przyjmij przeprosiny, panie. Boże przenajświętszy, ale boli. Ale boli! – Szykuj się na więcej, skurwysynu. – Wybacz, panie, wybacz. Myślałem tylko, że najem się tu posiłku za darmo. – Doprawdy, McClusky? Kto, do psiego chuja, takich bajań ci naopowiadał? – Nie zamierzałem obrazy, panie, nic z tych rzeczy. – Ty może nie, ale twój dyszel miał inne widoki. Może winienem odstrzelić małego skurwiela? – Och, nie, błagam, panie, przecież drugiego u mnie nie ma. – Słusznie gadasz. Ale skoro pali cię żądza, żeby zanurzyć dyszel, to coś ci rzeknę. Wystrzelę ci nowe dupsko, żebyś sam siebie wyruchał. Jak ci się to podoba? Tamten wygląda, jakby miał się zalać łzami. Lilit obciąga sukienkę i wybiega z izby. – Wstawaj – mówi Robert Quinn. Lilit w kuchni, tamten przebiega obok, kuśtykając, gubiąc krew na podłogę. Na dworze skręca na wschód i przepada. – Sakramencki szubrawiec z East Endu! Zuchwalec, żeby w moim domu! Zaklinam się na wszystkie świętości, zakuję go w kajdany. Może winienem sobie sprawić psa? Co myślisz, Lilit? Ona na podłodze z wiadrem wody i szczotą. Ściera krew, przesuwa się z jednego miejsca na drugie. – Dość – mówi Quinn i dotyka jej ramienia. Lilit odskakuje z wrzaskiem. Odsuwa się jak krab, co bokiem pomyka. – Jezu, dzieweczko. Przecież ja nie chcę cię skrzywdzić. Lilit wciska się do kąta. Dygocze, jakby dopiero wróciła z zimy u białych
ludzi. Quinn podchodzi powoli, ale ona wpycha się głębiej między ściany, aż dalej się już nie da. Quinn stoi przed nią. Jego twarz przy jej twarzy. Ona się odwraca, powieki zaciska mocno, twarz zacięta, jakby się spodziewała uderzenia pięści. – Na rany boskie, dzieweczko, nie masz się czego bać ode mnie – mówi Quinn. Dotyka jej policzka, a ona znowu w krzyk, gramoli się na nogi i biegnie do swojej izby. Mrok zapada, Quinn ciągle w domu. Winien ruszać, bo przecież pora żniw, ale Lilit tak zawodziła, że obiecał zostać. Quinn po prawej stronie łóżka, czyta książkę od massa Humphreya. Jak się uśmiecha, lampion rzuca światło na jego nos i policzek. Lilit nie wiedziała, że nosi okulary. Patrzy na niego dobrą chwilę, patrzy na to, jak on się starzeje wcześniej od niej. Zastanawia się, czy on teraz duma głęboko. Quinn podnosi oczy i widzi. – Chcesz mi coś rzec, dzieweczko? – pyta, odkłada książkę i patrzy na Lilit. – Ten skurwiel McClusky został odprawiony. Nie musisz się niczego obawiać od takich jak on. Ale idę o zakład, że coś cię gnębiło, zanim ten łotr cię tu naszedł. Proszę, nie patrz tak na mnie, kochanie. – Massa? – Nie patrz tak, o tak. Patrzysz, jakbyś jego widziała. McClusky’ego. Jezusie, dzieweczko moja. Nigdy bym cię nie skrzywdził. Wcześniej nie było to w mojej mocy, ale teraz jest, to mi dopomóż. Gdybym to ja decydował, nikt by cię palcem nie tknął, nigdy, nawet wtedy, gdy ta suka z Coulibre zażądała, żeby cię chłostać tydzień w tydzień. Pewnie ci się zdaje, że zapomniałem, ale nie zapomniałem. Więc w czym rzecz? Czego nie chcesz mi powiedzieć, miła? Lilit się nagina do mówienia. – Niczego, massa, niczego. – Chodź tutaj. Lilit bierze się do zdejmowania sukienki. – Dobre nieba, Lilit! Ja jestem chłop z dyszlem, a nie odwrotnie. Chodź ze mną do łóżka. Widziałaś kiedy książkę? – Tak, massa.
– Ach tak? I otwarłaś jaką? Umiesz czytać? Lilit patrzy na książkę twardo i długo, ale przecież wie, co mówi okładka. Królowa wieszczek. – Czarnuchy się nie wyznają na takich sprawach, massa. Przez czas jakiś massa Quinn uczy Lilit słów. Ona jakby nic nie wiedziała. Jednego razu czyta jej zdanie, co idzie potokiem brudnej jadowitej wody[4], i Lilit aż marszczy czoło, bo nigdy nie widziała, żeby jaka woda była jadowita. – To nieprawda – mówi, ale zaraz cichnie, bo Robert Quinn patrzy na nią dziwnie jakby. – Co nieprawda? To nieprawda? – Że... eee... że ta kobieta taka paskuda. I że cała paskudność z ust się bierze. – A tak, żebyś wiedziała, a tak. Niezła z niej maszkara, oj, niezła. Lilit ciągle w konfuzji, bo te słowa nie brzmią jak żaden, kogo w życiu słyszała. One mocno wydumane. I kolejność słów jakaś dziwna. Nawet najgłupszy czarnuch wie, w jakiej kolejności mówi się słowa. Quinn nie musi nawet czytać tej książki, gada o niej, mówi, że Spenser w Królowej wieszczek wyraził wszystko, co ludzkość potrzebowałaby wyrazić. Przysypia, a ona myśli, że on myśli, że ona nie rozumie. Już chce mu powiedzieć, że rozumie, o co mu chodzi, bez mówienia, że zna jedną taką królewnę, co ciągle śpi, póki mężczyzna jej nie zbudzi, ale odpowiedzią jest chrapanie. Lilit wymyka się na dwór. Biegnie do połamanego wozu i w nim się chowa. Zdaje się jej, że słyszy galop, ale nic się nie pojawia. Może panna Isobel dzisiaj śpi? W większość nocy wyrusza, ale w niektóre zostaje, a Lilit nie może w tym znaleźć zasady. Czeka. Niebo bez księżyca. Mocna ręka łapie ją za kark. Lilit podskakuje. Robert Quinn. Nawet we mroku widzi, że on wściekły. – Wiedziałem, że coś cię nawiedza – mówi. – A jeśli wyglądasz wolności, to chyba skłonny byłbym posłać cię w tej chwili do nieba, jak ci się taka wolność podoba? U Lilit usta rozdziawione, ale nic z nich nie wychodzi. Wie, że on na nią patrzy. A potem dobiega hałas. Ją pierwszą. Jego też. Quinn widzi, że ją pierwszą.
– Kto to? – pyta. – Twój kochanek? Jakiś sakramencki czarnuch? Knujecie zbiec, he? A może chcesz ze mnie zrobić rogacza? Trzeba mi było dać wolną rękę McClusky’emu, trzeba było! Palce się zaciskają na karku. To nie ten sam, co woła ją miła i mówi do niej z Królowej wieszczek. Galop coraz głośniejszy. – Kurwa... czekasz na jeźdźca wierzchem? Żaden niewolnik nie umie dosiadać... Co, do czorta... Lilit garbi się, łapie rękę trzymającą za kark i ciągnie go w dół. On klnie, chce ją postawić z powrotem na nogi, ale galop bardzo głośny, to sam też się pochyla. Dłoń ciągle na karku. Tętent kopyt od stajni. Quinn zabiera rękę i wygląda z wozu. Panna Isobel przejeżdża obok, jej żółte włosy rozwiane, koń wzbija kurz. Robert Quinn patrzy na Lilit, gęba rozdziawiona jak u ogłuszonego kozła. Patrzy tak długo, aż ona odwróci głowę, pragnąc, by coś powiedział i by milczał, bo cokolwiek padnie z jego ust, miodem nie będzie. On odchodzi, biegnie do stajni. Lilit kroku zrobić nie może. Ciągle przy wozie, gdy on galopuje obok. Lilit czuwa przez całą noc aż do rana, jak kogut zapieje. Lilit duma, że jej głowa już nie taka ciężka jak wcześniej, ale ciągle nosi w sobie takie sprawy, że jakby łańcuch na szyi. Rada, że on już wie. Lilit mówi sobie, że i tak nic nie winna żadnej białej kobiecie. Panna Isobel przejeżdża u okna. Niedługo potem Robert Quinn wraca do domu z drugiej strony, bo doglądał zluzowania nocnej zmiany niewolników przez dzienną. Wchodzi przez drzwi, a Lilit ziewa. – Nie spałaś, miła moja? – Nie, massa Robert. – To zrób mi coś podle śniadania, najlepiej coś dobrego i sutego, bo ciągle jestem na ciebie zły, Lilit. – Tak, massa. Ona wnet do garnków. – Lilit. – Tak, massa? – Rozmawiałaś z kimkolwiek o pannie Isobel? – Nie.
– Dobrze. I niech tak zostanie. Rozumiesz? – Tak, massa. Robert Quinn siada za stołem i zzuwa buty. Ona słucha, jak buty bębnią w podłogę, a palce stukają w blat. Nie patrzy. On gwiżdże. Ona się obraca i widzi, jak on kiwa głową i kiwa. – Żeby to szlag. Kurwa Jezu Chryste.
24
R
obert Quinn nie raczy dać żadnej odpowiedzi. Za żadne skarby świata, po tym jak Lilit próbowała zataić przed nim nocne sprawy panny Isobel. Spytał, od kiedy wie o pannie. Nie pamiętała, czy będzie dwa tygodnie, czy miesiąc, ale przed październikiem to było. Cisza między nimi zapada i Lilit się zdaje, że milczenie ją uszczęśliwi, ale nie. Nawet jak mu myje głowę, palcami ugniata skórę pod włosami, to on jęczy i oddycha głęboko, ale nic nie powie. Nawet jednego miłego słówka. Czasem, jak przyjeżdża wcześnie do domu, a ona ciągle gotuje, spojrzy na niego i widzi, że on na nią patrzy. Nocną porą leży z nim w łóżku, czuje jego spojrzenie na swoich plecach. Patrzy, może czeka, żeby ona znowu coś zrobiła. Ale nigdy jej nie uderzy, a ona najbardziej ze wszystkiego czeka na bicie. Lilit nie wie. Zdawało się jej, że tego właśnie chce. Łatwiej go teraz nienawidzić. Łatwiej czuć jego woń z pola i myśleć o niej jak o smrodzie brudzącym pościel, zasłony, pokój, ściany, wszystko. Łatwiej myśleć jak Homer albo Gorgona, albo Pallas. Nie troska się najmniej o jego sakramenckie irlandzkie ciało i nie myśli już więcej, jak on się na nią kładzie, ale pragnie, coby nie zapominał, że obiecał nauczyć ją jeździć konno. Chciałaby, żeby mówił jak królowa wieszczek albo nauczył słów, co ona już umie. Lilit nie wie, że nadejdzie taki dzień, kiedy bardziej woleć będzie słuchać miłych słówek niż własnego imienia, dzień, kiedy będzie zadziwiającą czarnuchą. Czyści jego buty, podaje mu ubranie i patrzy jego wyjścia. Pragnie, żeby pogłaskał ją po głowie jak psa, i wie, że jest najbardziej bezwartościowa czarnucha, że tak myśli. Gorgona przejeżdża wozem obok domu Roberta Quinna i woła do Lilit w kuchni, mówi, że Homer mówi, że mają się spotkać wieczorem, żeby omówić menu bankietowe. – Nie zanosi się na żaden bankiet – mówi Lilit. – Się zanosi – odpowiada Gorgona i odjeżdża.
Ani razu nie spojrzy na Lilit. Zeszłego tygodnia, to był październik, kufer przyjechał z Kingston dla panny Isobel. Zbiegła schodami we własnej osobie, chwyciła kufer i rozpłakała się, jakby nad trumną. – Szybko z tym do mojego pokoju! Trzeba było dwóch krzepkich negrów, żeby wtaszczyć kufer do pokoju massa Humphreya, co teraz jej pokojem. Lilit weszła do kuchni, gotując się do rozmowy z Homer. – Lilit, w tej chwili do mojego pokoju! – woła panna Isobel. Dziewczyna idzie na górę i widzi kufer rozwarty i wypadające wszelkie odzienie. Panna Isobel w stroju do jazdy, ciemnoczerwonym. Mówi, że wreszcie czuje się jak kobieta. Lilit myśli, że przynajmniej przestanie nosić ubrania massa, więc nie trzeba będzie przychodzić z rana prać. – Lilit, czy ty masz pojęcie, jaka jestem szczęśliwa? Jakże wykorzeniona czuje się kobieta, gdy nie ma nic własnego! Panna Isobel wpatrzona w siebie w lustrze. – Lilit, byłaś taka kochana, musisz mi się pomóc rozpakować. Trochę później, pod godzinę, Lilit wraca do kuchni z tobołkiem pod pachą. – Czarne święta znowu idą, ale heca – mówi Homer. Lilit nie ma nic do powiedzenia. – Zrobię śniadanie massa Rob... massa Quinnowi – odpowiada. – Racja, idź z tym swoim zawiniątkiem i zrób jedzenie massa Robertowi. Massa Quinnowi. – Ej, co ja ci zrobiłam? – Mie? Ty mie nic nie możesz zrobić. Co robisz sama sobie, tak się spytaj – odpowiada Homer. Są inne baby w kuchni, to Lilit nie chce gadać o swoich sprawach w ich przytomności, zwłaszcza że jedna, dwie patrzą na nią dziwnie. – Idę. – Trochę późno, dziecino.
Noc nadchodzi. Ciągle czas żniw, to Robert Quinn może nie wrócić do domu. Lilit okropnie mocno chciałaby go zobaczyć. W ciemności sześć bab będzie czekać. Lilit spytała, czy to nie ryzyko spotykać się w czas żniw, a Homer na to, że ryzyko dla kogo? I wraca do swoich spraw. Lilit wyobraża sobie, że siedzą pod samym oknem Roberta Quinna i spiskują. Robert Quinn wraca do domu, klnąc coś w irlandzkiej mowie. Ona podbiega i skacze na niego, obejmuje rękami za szyję, nogami w pasie. Wciska mu dłoń w portki. Quinn niesie Lilit do sypialni. Ale Quinn zmęczony. Prawie burczy na nią, żeby zostawiła go samego. Lilit miała nadzieję, że on będzie ten sam Irlandczyk co zawsze i miłośnić się z nią przez prawie całą noc. Chciała z nim porozmawiać, ale nie był w nastroju do gadki. Nie z nią. Ciągle nosi w sobie złość na nią, nie złość massa na niewolnika, ona to teraz widzi, ale mężczyzny na kobietę. – Opowiedz mi o Irlandii – mówi Lilit, patrząc na jego plecy, jak zapatrzony w okno. – Idź spać. – Robert Quinn milczący przez chwilę, a potem się odwraca do niej twarzą. – Myślałem, że ja i ty mamy porozumienie. W tym domu, w tym miejscu, zdawało mi się, że mnie rozumiesz. – Massa. – Nie masz powodu widzieć we mnie wroga, Lilit. Ona do niego mówi: – Massa, ja nic nie wiem. Ale myśli co innego. – Ależ wiesz. W tym rzecz, prawda, miła moja? Jak mogłaś to przede mną zataić? Ciągle o tym myślę, jak się z tym kryłaś, a teraz nic już po mnie w polu, nic po mnie tutaj, a wszystko dlatego, że moruska, która stała się moją faworytą, ma przede mną sekrety. – Nie, massa. – Co jeszcze ukrywasz? – Ja nic nie ukrywam przed tobą, massa. – Pamiętam te twoje wypady i powroty po nocy. Myślałaś, że zapomniałem, hę? – Panna Isobel robi coś nikczemnego, nikczemnego.
– Wypady panny Isobel to moja sprawa, nie twoja, wielkie dzięki. – Tak jest, massa – odpowiada Lilit i wstaje odejść. – Dokąd to? – Ja wiem, że nie chcesz mie oglądać, massa. Oddalić się to teraz jedyne, coby cię zadowolić. – Dlaczego, do kurwy nędzy, miałbym woleć zimne łoże od ciepłego? Lilit wraca w pościel, ale nie dotyka Roberta Quinna. – Wcale nie jestem inny niż ty, wiesz? Nie, Lilit nie wie, o czym on mówi, zdaje się jej, że źle usłyszała. – W koloniach Irlandczycy szanowani mniej od morusów. – Co? Co to za głupstwa! Quinn patrzy na Lilit. – Lepiej zastanów się dwa razy, nim nazwiesz swego pana głupcem, nawet jeśli to Irlandczyk. – Ja przepraszam, massa. – Och, nie idzie o mnie, nie dbam o to, jak mnie nazwiesz. Nie rozumiesz, dzieweczko. Niewolnik przynajmniej ma jakąś wartość w oczach pana. Irlandczyk nie ma żadnej. Oni nienawidzą nas wszystkich, wiesz? Mówią: ej, kim jest Irlandczyk? To czarnuch wywrócony na nice. Boli mnie, że ukrywasz sprawy przede mną, oj, boli. – Ja przepraszam cię, massa. – I, na miłość boską, przestań mnie nazywać massa. Dla nich nie jestem żaden massa, tylko kartoflarz. Każdy ma Irlandczyka za gorszego, nawet ta kreolska suka, która właściwie nie ma powodu do złości na nikogo. – Panna Isobel? – Nie kto inny. Chciałabyś wiedzieć, dokąd mnie zaprowadziło śledzenie? Założę się, u licha, że chciałabyś. Lilit gada i gada, aż jego odpowiedzi coraz krótsze i po długiej chwili widać, że zasnął. Lilit pamięta, co Quinn mówił o Irlandczykach jako takich samych jak czarnuchy, i sykiem to przepędza. Słowem nie wspomniał, dokąd panna Isobel jeździ. Od kiedy Quinn nauczył Lilit czytać zegar, ona ma nowy sposób, coby się
zorientować, jaka pora. Kwadrans po drugiej. Blisko godziny, co się baby zbiorą. Lilit kuli się obok Roberta Quinna, przypasowując się do jego kształtu, biorąc ciepło od jego owłosienia na ciele. Jak się znowu ocknie, zegar uderzy na szóstą rano. Lilit nie wie, czego się spodziewać po nowym dniu. W łóżku śpi Robert Quinn, a mężczyzna śpiący do dziecka podobny albo szczenięcia, albo czegoś, co by zła żadnego nie zrodziło, obraca się i kręci, i stęka, i w tych rankach i w nim coś takiego, i w zapachu czystych rąk bez krwi, że zdaje się dobre. Quinn wyrusza wczesną porą, mówiąc, że wciąż zatroskany plonami. Lilit w domu, czeka. Quinn zostawił jej zegarek, więc od czasu do czasu dziewczyna zerka na wskazówki i nasłuchuje tykania. Tykanie nadchodzi, ale nie z zegarka. Potem czuć miętę i cytronelę. Homer. Za plecami Lilit, w kuchni, nic nie mówi. Lilit duma, gdzie ona dokładnie stoi, czy bliżej korytarza do sypialni Quinna, czy zaraz za nią, prawie chuchając jej na kark. Podskakuje, bo wiatr dmie jej chyżo koło prawego ucha. Nóż trafia w kredens i drży. Lilit wstrzymuje dech. Obraca się, a tu Kallisto trzymająca drugi nóż za ostrze, gotowa rzucić. Lilit wyprostowuje grzbiet, chociaż taka zlękniona, że mało by się posikała. – A twój buldog gdzie? Kallisto się uśmiecha. – Nóż głębiej wejdzie jak psie kły. – Obu wam Bóg oczy dał, to widzicie, że ja zajęta gotowaniem. – Dla kogo? Dozorca już wziął poszedł batożyć czarnucha – odpowiada Kallisto. – Może zapomniałaś, że on taką ma robotę? Może myślisz, że bat przy pasie nosi, coby mu portki nie opadły? Może... – Kallisto. – Nie kallistuj mie, Homer. Ja myślałam... nadzieję miałam... – A jak cię wołają? – Miałam ja nadzieję, że Coulibre cię odmieniło. Żeś wreszcie prawdziwa kobieta. – Kallisto – upomina Homer. – Koniec, babo, z sakramenckimi podwójnymi gadkami! Wróciła tu
cichcem, jakby my nie wiedziały o jej sprawkach. Jakby my nie umiały wywąchać. – Nie wiem, co ty gadasz. Massa Robert nie... – Sram ci w gębę, wiesz, co massa Robert robi? Cały dzień ty przy nim i nie wiesz? Widziałaś ty może, jak w zeszły tydzień wybatożył biedną matkę Herę, co za stara do roboty? – Łżesz, suko. – Co, już ci się zmyły blizny z grzbietu? – odpowiada Kallisto. – A on każdego dnia wypisuje nowe na innych czarnych plecach. Tego dnia jak ja cię widziałam po powrocie, pomyślałam sobie, że ta czarnucha wreszcie będzie wiedzieć, co jest co. Nagle masz to, czego Gorgona mieć nie może, chociaż się starała i starała. A potem jeden knur cię wychędożył i... – Homer, każ jej się wynosić z mojego... – Dobrze mówi – odpowiada Homer. – Łgarstwa same. – Dziecino, nie bądźże głupia. Jużeś wcześniej była. – Pallas mówi, że jak backra się z tobą uśmiecha, toś zadowolona jak kocur. – Macie mie się stąd obie wynosić. Jazda. – Bo inaczej? Taka mie ochota wzięła, żeby cię tu na paski pokroić... Kallisto rzuca się na Lilit jak dzikie zwierzę. Ale Lilit stawia jej czoło. W końcu Kallisto ma rację, jak się zabije pięciu ludzi albo więcej, to nawet diabeł już niestraszny. Zamachnie się, ale Lilit chwyta jej rękę i wygina za plecy. Kallisto fuka, potem w śmiech. – Jakbym ja wiedziała, że ona taka, dawno byśmy były przyjaciółki – mówi. – Będzie tego! – rozkazuje Homer. Lilit puszcza, Kallisto ciągle uśmiechnięta. Lilit biegiem pod drugą ścianę. Homer za nią, dotyka jej czoła. Lilit splunie jej w twarz. – Psia cipa – mówi. Kallisto drugi raz w śmiech. Homer podnosi rękę, żeby powstrzymać Kallisto, bo ta łapie nóż i chce cisnąć Lilit w plecy. Ociera charchę. A potem
prask Lilit w lewy policzek. Prask w prawy. Chwyta dziewczynę za ramiona i pcha mocno. – Ty! – woła Lilit. – Ty czarci pomiocie nieodrodny! Diablico jedna! Czekaj, jak massa Quinn przyjdzie. Wtedy... Jak to zobaczy, będzie wiedział i... – Przyjrzyj się mie, a przyjrzyj dobrze, głupia czarnucho. Ja ci wyglądam, jakbym się bała Roberta Quinna? Troskasz się, że zobaczy sińca? A może ja zaraz tak zrobię, że zobaczy trupa, jak wróci? Zapominasz, kto tu jest naczelny czarnuch w tym piździelskim miejscu. To ja. Ja! A teraz słuchaj, dziecino. Jak chcesz się dalej ogłupiać, żeby chłop cię pognębił, to będzie twój wybór, ale jak następny raz zawołam ja cię na spotkanie, masz zabrać to swoje suche dupsko, inaczej się z tobą policzę. – Ja... ja się ciebie nie boję. – To sakramencko durna z ciebie baba. Chcesz, cobym ci coś dała do bojenia? Zdaje ci się, że jak przez ciebie jedno babsko się wykrwawiło na śmierć, to ty zła? Zdaje ci się, że Kirke zabiłam w twojej obronie? – Co ty gadasz? Wszystkie wiedzą, że ta suka chciała mie ukatrupić! – Ciebie, ciebie, ciebie. Kirke pchły by nie ukatrupiła! To był właśnie jej sakramencki problem od pierwszego dnia. Mocna tylko w gębie. Kirke wcale nie próbowała cię zabić, nie mogła nawet zostać w chacie, boś przelała krew batowego. Ale ty to inna sprawa. Ja wiem, jakem tylko tam wtedy weszła i zobaczyła cię z kordelasem. Lilit w szoku. – Jak wtedy zobaczyłam, coś ty zrobiła temu chłopakowi, spojrzałam ja na Kirke i już wiedziałam, że zasadziłam się ja na nie tą czarnuchę. W dodatku ta suka chciała zdradzić czarnych, samaś ją słyszała. Nie, lepiej, że poszła na tamten świat. – Kirke nie chciała mie zabić? – Kirke by zepsuła naszą walkę tą swoją jadaczką. Wiesz, jak długo przyszło nam czekać? Jak długo spiskujemy? Spiskujemy od dziewięćdziesiątego szóstego, pięć lat po tym, jak Saint-Domingue się uwolniło. Nawet wcześniej! – Kirke nie chciała mie zabić? – Weźże zmądrzej, kobieto! Kirke chciała powiedzieć massa o tobie i o nas
wszystkich. Mie wystarczyło spojrzeć na twoją twarz całą we krwi, coby wiedzieć, która baba mi potrzebna. – Ale zrobiłaś, że wyglądało... – Tym lepiej dla naszej walki. U Kallisto usta zaryglowane, ale oczy szeroko otwarte. – Podła z ciebie suka! – mówi Lilit. – Podła, podła suka. Kirke była moja mama! Nigdy nie wypuściła na mie sasabonsam. To ty. Zawsze to byłaś ty! – Musisz wiedzieć, po której stronie ci... – Po żadnej stronie! Twoja strona pójdzie prosto do piekła! Jesteś gorsza, jak ona mogłaby najgorsza, parszywa, śmierdząca suko! Ja cię nienawidzę. – Dobrze mie się przyjrzyj. Nie ma takiej nienawiści u ciebie, cobym ja sobie z nią nie dała rady. Zdaje ci się, żeś zła? Wiesz, z kim zadarłaś, skisła cipo? – Nie wiesz o... – Wierz mi, głupia, ja o tobie wiem wszystko. Wiesz, czemu ja pozwoliłam, żeby powiesili tą Francine, chociaż wiedziałam ja dobrze, żeś to ty ogień podłożyła? – pyta Homer. – Ja... ja nie... – Dość tych głupstw, kretynko! Dziewczyna biegała ze sprawami dla pani. Pani sama mie o tym powiedziała, że chciałaby jedną niewolnicę taką rozgarniętą jak Homer, bo ta kretynka Francine nie odróżnia psiego gówna od banana. Powiedziała, że w niektóre ranki słała Francine na dwór, ale ta tylko potrafi owoce zerwać, a o buszu nic nie wie. Biedaczka, zdawało się jej, że jest ktoś, bo powoziła jak Gorgona. Pani do mie ją przysłała, cobym ja ją nauczyła, co zrywać i jak parzyć. W godzinę pożaru właśnie wyjeżdżała z Montpelier z herbatą ziołową na panine nerwy, to ja stąd wiem, że nie ona podpaliła. Ja sama jej herbatę dałam! Co ci się zdaje, że mie krowa wysrała? Słuchaj, dziewczyno, albo zaraz zmądrzejesz, albo tu padniesz nieżywa, zanim ja choćby cię dotknę. – Trzeba było o mie powiedzieć. Czego... czego dałaś zabić tą dziewczynę, jak wiedziałaś, że to ja? – Bo tak najlepiej przysłużyła się walce. Do niczego innego nie była stworzona. A ty, ty inna sprawa. Ja zawsze wiedziałam, a teraz pewna
jestem, boś zabiła czterech białych ot tak. – Jezu Chryste, ja nie... myślisz, że ja chciałam? – To jeszcze lepiej. Nie przychodź gadać ze mną o Kirke, skoro ty w środku czarniejsza jak smoła. Nie możesz tego powstrzymać. Dlatego zrobimy z tego użytek. Słyszałaś o Saint-Domingue, Lilit? To rzeczpospolita samych negrów. Czarnuch chce wolności i ją bierze. Czarnuch chce ziemi i ją bierze. Czarnuch chce krwi i ją też bierze. – Nigdy takiej nazwy nie słyszałam. – Nauczyłam cię ja czytania, to czytaj, głupia! Czarnuch z Saint-Domingue nie gorszy ani lepszy jak my. Nie, nie. Lepszy, bo złapali za bat i wychłostali backra. Przez całe życie ja czułam but białego na plecach. Teraz już tego będzie dość. Nie... – Ty nie wiesz, co gadasz... – Gadam, że więcej mi grzbietu but białego nie będzie przyginał do ziemi, słyszysz? Mówiłam ci ja o swoich bąkach? Chcesz wiedzieć, co się z nimi stało? – Nie. – Chłopca zesłali na Bermudy, potem na Turks i Caicos, żeby kopał sól. Chucherko zawsze było, to go zabili. Zatyrali go na śmierć. Chcesz usłyszeć, co czarnuch z Clarendon opowiadał o mojej córeczce? Nie miała jeszcze szesnastego roku, jak zrobiła mie babcią. A dwa sakramenckie tygodnie później własne dzieciątko zrobiła sierotą. Bo kto by myślał, że dziewczyna może przeżyć dwieście pięćdziesiąt batów, e? Cały tydzień jeszcze dychała, moja dziewuszka. Cały ty... Ale nawet jej sił zabrakło, żeby przetrwać chłostę tydzień po urodzeniu. Tamten czarnuch mówił, że już nie miała krwi, coby krwawić. – Homer. – Jak głęboko, Lilit? Jak głęboko backra musi ci wbić dyszel w cipę, cobyś pojęła, że cię rucha? – Powiedz jej, Homer. Powiedz. – Zawrzyj gębę, Kallisto. Kto teraz będzie uśmiercony, e? Kto nieżywy? Ja? Ty? Dość, słyszysz mie? Doooooość. Czarnuch z Saint-Domingue lepszy jak my, ich baby mają rozum, ich chłopy mają jaja. Już nic nie biorą od diabła.
Teraz na nas pora. – Tobie się zdaje, że coś zrobisz? To murzyński żywot jest. Co ty jedna możesz? – Dziecino, ja nie jedna. Wcale nie jedna. Ale moja gadka skończona. Niech ci się nie zdaje, że ty z daleka od tego, bo ja cię znam. A jak, kobieto, nie chcesz, cobym znowu zaczęła gadać o pożarze, to bierz swój czarny zad do pieczary, jak następnym razem zwołam spotkanie. – Do czego ja ci potrzebna? Sama mówisz, że spiskujecie już pięć lat. – Ty ciągle nie wiesz, co w tobie siedzi. Ale ja wiem. Kallisto wie, Gorgona nawet. Dlatego się teraz ciebie boi. Nie udawaj, że nie widzisz. Homer obraca się do wyjścia, ale jeszcze raz do Lilit. – Robert Quinn ciągle w polu katuje i zabija czarnuchów. Ledwie wczoraj pojechał do Spanish Town, żeby kupić dwóch nowych. Pamiętaj o tym. Zostawiają ją. Lilit bierze się za gotowanie obiadu. Powtarza sobie, że massa Robert wróci na posiłek i po uśmiech. Bierze trochę wołowiny, ziemniaków, robi zupę, co ją Irlandczyk lubi. Garnek postawiony do zagotowania, a wtedy do kuchni powraca głos Homer. Robert Quinn w polu katuje i zabija czarnuchów, mówi. Lilit próbuje przepędzić słowa z głowy. Łapie ziemniaki z worka i klnie, bo ręka jej grzęźnie. Im mocniej ciągnie, tym mocniej palce grzęzną, aż wreszcie w krzyk. Jasny czort, żeby to krew miesięczna zalała! Szarpie tak mocno, że worek się rwie, ziemniaki sypią się na podłogę. Jeden toczy się w ciemny kąt. W to miejsce, gdzie stopa baby. Najpierw Lilit nieruchoma. Bo to pierwszy raz widzi wysoką ciemną babę za dnia, a wie na pewno, że to nie Hippolita. Lilit zlękniona trochę, ale bardziej zła. – Chcesz, żebym ja kogo teraz ukatrupiła? Suko, chcesz, żebym kogo ja teraz ukatrupiła? Może samą siebie? To by ci się spodobało? E? E? Lilit łapie talerz z kontuaru i rzuca w ciemną babę w kącie. Tamta znika, nim porcelana trzaśnie w ścianę i rozfrunie się na kawałki. Lilit chce krzyknąć, ale strach i wściekłość w niej wzbierają, dygocze tak mocno, jakby miała napad gorączki. Zmiata okruchy talerza na kawałek papieru. Siada na podłodze i czuje, jak ciężkość ją nachodzi. Może więcej duchów ją nawiedzi przed końcem dnia? Może płonący bąk i płonące dzieciątko, i płonąca Matraka, i we troje spopielą
się w jedno czekające na sępnika? W jakim nastroju Robert Quinn, Lilit potrafi teraz poznać po kroku i stąpaniu, jak wraca do domu. Może nie powinna być taka rozradowana na jego widok, może powinna walić się w miejsce, gdzie ma serce, żeby przestało skakać za każdym razem, jak on wmaszeruje do salonu. Jak ściąga koszulę i pociera się po alabastrowym brzuchu. Może on biały chłop najpierw, a Robert Quinn w drugiej kolejności? Kim może być biały w kolonii, jak nie największym wrogiem czarnego ludu? Bo to oni nas uprowadzają z Afryki, kogo nie ukatrupią robotą, ukatrupią batem. Jak możliwe, że uśmiech białego oznaczać by mógł jakie dobro? Co myśleć, jak przekręca się w pościeli, żeby twarz z twarzą się spotkały? Jak chce zobaczyć twoją rozkosz, twoje miłowanie, twoje łzy albo że nie może zdzierżyć widoku blizn na twoim grzbiecie, co jego są sprawką? Co oznacza, jak trzyma cię delikatniutko i szepcze słowa, co nie są słowami, i nie może jeść, póki ty nie zjesz, i obiecuje cię nauczyć jazdy wierzchem? Co znaczy, jak dzieweczka zmienia się w miłą, potem miłą moją i w Lilit? Robert Quinn wchodzi do kuchni i w całym domu słychać chrzęst. – Co do... – mówi i podnosi kawałek talerza, taki kawałek ze wzorem. – Co to, do diaska? Lilit podrywa się szybko z podłogi. Pociera ręce i zaczyna się cofać, jak on zaczyna podchodzić. – Co to jest, Lilit? – Ja nie chciałam, nie rozmyślnie, panie, ja nie chciałam. Lilit się cofa, Robert Quinn podchodzi. – Przestań... Gadaj natychmiast. Natychmiast! – O Boże, massa, ja zbiłam talerz, zbiłam, panie. – Co zrobiłaś? Lilit podskakuje. Robert Quinn dociska ją do ściany. – Ty... pierdolona... Masz kłody w miejsce rąk!? – Nie, massa, przepraszam, massa. Nie zabijaj, massa! Nie zabijaj mie i nie kupuj mie nowej w Spanish Town! Robert Quinn przystaje. Na jego oblicze wyłazi nowy Quinn, jakiego nigdy wcześniej Lilit nie widziała. Patrzy w bok.
– Brązowy czy niebieski? Brązowy czy niebieski, niech cię szlag! – Brązowy, massa – odpowiada Lilit. Quinn wzdycha. – To dobrze, to dobrze. – Kładzie dłonie na jej ramionach. – Nie chciałem cię tak przerazić, dzieweczko. Ale te talerze Wedgwooda to ostatnie, co mi zostało po matce. Serce by mi pękło, jakbym który stracił. – Robert Quinn całuje Lilit w czoło. – Przyrządź nam coś na kolację, miła moja. Rozeszły się słuchy, że panna Isobel grzmi na to, że Lilit złączyła się z Robertem Quinnem. Grzmi od dłuższego czasu. Wcale a wcale jej się to nie podoba. I to właśnie powiedziała, gdy dwa dni później wezwała Lilit do swoich pokojów. – Wcale mi się to nie podoba. Domyślam się, że jesteś teraz jego chere amie? – Jaśniepanna? – Przestań zgrywać głupią kozę. Zapominasz, że ja też się tutaj wychowałam. Dobrze ja wiem, jakie przewrotności wy, czarnuchy, wyprawiacie. Lilit ciągle słyszy, że panna Isobel gada po murzyńsku, ale dotąd nigdy z rozmysłu. – Nie ma takiej rzeczy pod słońcem, w której wy, smoluchy, mogłybyście mnie nabrać. Nie dasz rady ucapić chłopa, ucap go chociaż za portki, hę? Lilit w konfuzji patrzy na pannę Isobel. – A może raczej powinnam rzec „massa” zamiast „chłopa”? – Jaśniepanna? – Błagam cię, Lilit. Może to lepiej, że mamy takie czasy, jakie mamy. Śmiem twierdzić, żeśmy prawie siostry w naszych intencjach. Ty teraz kobieta Quinna. Widzisz, co się dzieje, jak czarnucha przypomni sobie, gdzie jej miejsce? Widzisz, jak cnota zostaje nagrodzona? Powiedz mi, skoro tylko kapryśnym wyrokiem losu nie jesteśmy siostrami, czy on cię wypełnia? – Jaśniepanna, z przeproszeniem, ja nic nie rozu... – Przestań. Wy, czarne kobiety, macie wielkie szczęście, bo możecie posmakować le petit mort bez uprzedniego zamążpójścia.
Lilit w ciągłej konfuzji. – Och, na miłość boską, ty imbecylu w kiecce, czy Quinn sprawia ci rozkosz swoim miłowaniem? Czy ma bestię między nogami? Czy zwijają ci się od tego palce u nóg? Bierzesz go w usta? – Jaśniepanna! – Oszczędź mi swojego oburzenia, Lilit. Ty i ja jesteśmy dziećmi kolonii, choć zaiste mocno różnimy się od siebie. Do twojej wiadomości powiem ci, że w odróżnieniu od innych kobiet nie oszukuję sama siebie. Co się tyczy mnie i ciebie, to jesteśmy skrojone z bardziej zgrzebnego sukna. A teraz nalegam, abyś mi powiedziała. Nie pójdę za pana Wilsona bez porządnej próbki męskiego miłowania. Od tego Lilit w jeszcze większej konfuzji. Homer nigdy nie łże, a przecież gadała, że panna Isobel i massa Humphrey chędożyli się dzień przed tym, jak pożar spalił Coulibre. Może to jeszcze jedna gra białych kobiet? Mówić jedno, myśleć inne. U czarnych kobiet też taka gra. – Wystarczy ci go? Chodzi mi o to, że wy, czarnuchy, macie bezdenne pipy. Musiałby, hm, być szczodrze obdarzony, żebyś go nie wchłonęła. – Jak mi się zdaje, czo-czo czarnej wcale nie większa od czo-czo białej. – A kto tu mówi o wielkości? Wy, czarnuszki, macie sposoby, żeby naszym mężczyznom zamącić w głowie. Pogodzona jestem, że gdy wyjdę za mąż, będę się musiała dzielić tym, co mu wisi między udami. Jak dama może konkurować z waszą zwierzęcością? – Skąd mie wie... – Oszczędź sobie trudu, Lilit, choć radam, że jestem Kreolką. Otarłam się trochę o tę waszą czarną magię. Mie na nim obeah użyć, wiesz. Do tej pory Lilit nie wiedziała, że jeden zbiór słów może ją oszołomić dwa razy. Przez moment zdało się jej, że w pokoju jest trzecia kobieta, inna, co zwraca się do niej czarną mową. Ale to była panna Isobel, bo to z jej otwartych różowych ust popłynął czarny głos. A potem jeszcze to, co powiedziała, sprawy, o których czarnuch nawet w swojej najgłębszej czarności nie gada za dnia. – Mówię, że mie na nim obeah użyć – powtarza panna. – Od tych rzeczy lepiej chodzić z daleka.
– A czemuż to? Przecież u was, negrów, świetnie się to sprawdza. Wprost pysznie. Mówiłam ci, Lilit. Dlatego możesz wystrychnąć na dudka takich ludzi jak massa, ale nie takich jak ja. O waszych sprawkach wiem wszystko. – To jaśniepanna pójdzie do obeahowych? – Nie, ja już obeznana. Powinnam zebrać do słoja, kiedy przychodzi na nas miesięczna pora, i wmieszać mu do zupy. Nie żebym gotowa była zrobić coś takiego. I żeby poskutkowało. Ktoś... – Kto, jaśniepanna? – Nie wydaje mi się, aby powinno cię to obchodzić. Ktoś. Ktoś podsunął mi pomysł, aby go zmiękczyć swoim potem. Dasz wiarę? Oczywiście już o tym słyszałam, więc tylko udałam, że jestem wstrząśnięta, ale przecież nie będę nosić jedzenia w... w... moich zakamarkach, a potem kazać je przyrządzić. Tyle pożytku z tego obeah. Wielka mi czarna magia. W każdym razie nalegam, abyś przyszła i mi towarzyszyła. – Tak, śniepani. – Dzisiaj to zaaranżuję. – Tak, śniepani. Dwa wieczory nawet nie minęły, jak Robert Quinn wpadł w szał. Stało się to nazajutrz rano. Lilit nie usłyszała ani nie zobaczyła, ale Homer tak. Homer w śmiech, jak Lilit wpadła do kuchni. Lilit ciągle mocno się jej bała, ale nie chciała tego pokazać. Przeszła tuż obok. – Kto by pomyślał, że biali wezmą się za łby o czarną czo-czo? – O czym ty gadasz? – Nie o tobie, panna Ważna? Wzięli się trykać jak młody byczek grożący staremu. Massa Humphrey i massa Quinn, Lilit. Zdaje się, co massa Humphrey chciał cię z powrotem mieć w domu, byś usługiwała pannie Isobel. Humph! Robert Quinn w tej sprawie zrobił się wielki Irlandczyk, tyle ci powiem. – Czyli jak? – Ja o cudzych sprawach gadać nie lubię, ale jedno ci powiem. Zawsze jak biały chłop zacznie się wadzić o czarną babę, znaczy, że za bardzo ją lubi, a to niedobre dla nikogo, a najgorsze dla ciebie. – Robert Quinn chce tylko pełny brzuch i zagrzane łóżko.
– Może być, ale ja nigdy nie widziałam chłopa w takim szale jak Robert Quinn. Wpadł tam, gdzie teraz śpi massa Humphrey. Powiedz tej kreolskiej suce, żeby się trzymała z dala od mego domu, rzecze do massa, prosto mu w twarz. Massa się tak zląkł, że nawet nie bronił honoru panny Isobel. Oczywiście, Robby, oczywiście, tak tylko powtarzał. I tyle. Robert Quinn wypadł z pokoju, tak jak wpadł. – To jego własne są sprawy – odpowiada Lilit. – I twoje. – Mie nie obchodzi, o co biali się biją. – A czyżby? Skoro tak, to zadbaj, coby twoje serce bardziej się zagrzało do tego, o co biją się negry – mówi Homer. Lilit milcząca. Nie chce stać blisko niej. Lilit nie mówi nic Robertowi Quinnowi, Robert Quinn nie mówi nic Lilit. Wieczór nadszedł i przeszedł, a on ciągle w polu. Noc nadeszła i przeszła, a jej za całe towarzystwo tylko ten duch. Lilit duma, czemu ta chuda czarna baba ciągle się pojawia. Może nie chce, żeby zabić, tylko ostrzec, że będzie zabijanie? Może ta baba po stronie Lilit, strzeże jej jak duszek domowy, co przybył z Afryki, albo takie, co w kościele nazywają się anioły. Za jedno, myśli Lilit, człowiek tylko jeszcze bardziej poparzy się od słońca. Może baba to anioł ostrzegający Lilit, żeby nie grzeszyła nikczemnością. A może diabeł. A może ta baba to duch boga i ognia zemsty, może ona to, nie Lilit, dokonuje mordów, i ona to, nie Lilit, zasługuje na winę? Lilit duma, czy ciążące jej brzemię będzie lżejsze, jeśli ból w tym ma udział. Nawet Homer w coś wierzy, chociaż Lilit nie wie, co to mogłoby być. Ona jedyne, co pamięta ze swego wierzenia, to stronica z książki i śpiące dziewczę, które się od niej różni wszystkim prócz źrenicy. Ale teraz Lilit na powrót w konfuzji. Skoro dziewczę śpi, to skąd wiadomo o barwie oczu? Obrazek pojawia się w jej głowie, ale niewyraźnie. Długi czas minął, od kiedy Lilit musiała myśleć, jak obrazek naprawdę wygląda, co na skraju papieru, jakie słowo tam, co umiałaby teraz przeczytać, a wtedy nie. Myśli o białym mężczyźnie odzianym w czarny kaftan, który, teraz jej się objawia, wcale nie wygląda jak massa Humphrey. Co wtedy o tym myślała? Że w tym mężczyźnie jest coś, przez co wszyscy mężczyźni są sobie podobni, a to nie będzie ich wygląd. Może to, jak stoją, jak chodzą, jak mówią? Robert
Quinn ciągle w polu, katuje i zabija czarnuchów, tak Homer powiedziała. Dwa dni później, tuż przed świtaniem, trzej konni wjeżdżają złowrogo do Montpelier. U drzwi słychać pukanie, jakby kto chciał wyważyć, aż Quinn podskakuje, łapie muszkiet spod łóżka. Lilit zlękniona, ale Quinn pyta, kto to, i idzie do drzwi. Potem wraca, portki wciąga, łapie buciska i wychodzi. Jeszcze przed wschodem słońca Lilit pędzi do dworu i słyszy, jak Homer mówi Pallas, że massa Humphrey też odjechał z innymi chłopami. Odjechał do Kingston. Bladym świtem ktoś podłożył ogień w porcie. Połowa nabrzeża spłonęła i runęła do morza. Żaden statek nie może przybić ani wypłynąć w rejs. Są powody podejrzewać, że to robota czarnuchów. Homer nuci pieśń. Na uradowaną nie wygląda, ale na stroskaną równo nie.
25
W
szystkie negry chodzą w koło. Zakonotujcie to sobie, a resztę dopowiedzcie sami. Inna sprawa, że czasem to koło do białego należy, nie do negra, a w tym białym kole są i góry, i doliny, i rzeczy, co biały mówi, a znaczą co innego. Czarny otwiera oczy, żeby znaleźć swoje koło, a ono się zaczyna kajdanami u jego szyi. Biały zatacza koło takie, jakie sobie wybierze. Wielu może sobie iść przed siebie, odejść, ale wielu też wraca tam, skąd wyszli. Inni w ogóle się nie ruszą. A jak negr wciągnięty w życie białego, to to samo koło zatacza. Po pożarze portu w Kingston niesie się wśród backra, żeby nie ustawali w czujności. Piechota otacza siedemnastu negrów. Większość wybatożona, skopana, skatowana derby-dose, obita kijem, podpalona, powieszona albo zerżnięta w zad rozgrzanym żelazem. Resztę odstrzeliwują, więc żaden niewolnik nie dożywa sądu. Mimo to panna Isobel ciągle wyrusza na nocne przejażdżki. Lilit już nie chodzi za nią patrzeć, ale Robert Quinn wybywa z domu, a jak wraca, to się tak śmieje, że sam się w czkawkę wpędza. Idzie spać na trochę, ale potem wstaje wcześnie na trzcinowiska. Lilit nic nie spała. Wieczorem Robert Quinn wraca, w czas, bo Lilit własne myśli znów zaczęły nawiedzać. – Kurwa Jezu Chryste! – mówi i rzuca dwie trzcinowe łodygi, co je wziął do oczyszczenia i żucia. – Kurwa Jezu Chryste mać! On już do reszty rozum postradał. Kingston prawie do szczętu płonie, a on tylko o ślubie z tą suką! – Massa. – Nie ma gdzie wysłać milicji, nie mają gdzie statki przybijać, nie ma gdzie składować jego własnego, uwaga, drogocennego cukru, a ten gada tylko o znalezieniu pierdolonego pierścionka! – Po co pierścionek, massa? – Lilit, nadejdzie kiedy taki dzień, że powiesz do mnie Robert? – N... nie, massa.
Robert Quinn wzdycha. – To chyba ostrzeżenie dla mnie. Koniec końców to własne serce winienem chronić. – Massa? – Hę? Oj, ja tylko... – Kto się żeni, massa? – Twój pan, niech go szlag trafi. Wreszcie go omotała. Omamiła, co gorsza, całkiem, okrutnie go omamiła. Powiadam ci, jemu nie wolno, po prostu nie wolno poślubić tej kobiety. – Dlaczego, ma... – Nazwij mnie tak jeszcze raz, a popamiętasz! – Dlaczego, ma... Ro... – Lilit nie wie, co rzec. – Dlatego, że... żałuję, ale nie mogę ci wyjawić. Dobry Boże, czy powinienem jemu powiedzieć? Nawet mi to do głowy nie przyszło. Robert Quinn siada na stole i podciąga nogi do góry. Obejmuje się za kolana. Patrzy na sufit, patrzy na kolana i patrzy na Lilit. – Niech to szlag, co robić? Ciebie pytam, co mam zrobić? Lilit wzrusza ramionami. – Dochowywanie sekretów to najbardziej diabelska sprawa. Najbardziej. Jakby Bóg czy inny cholernik wybrał mnie na strażnika tego... tej... prawdy, co ją każdy inny umie zakłamać. Diabelska sprawa, dalibóg. – Skoro tak mówisz, massa. Robert Quinn znowu wzdycha. – Założę się, że czarnuchy, a zwłaszcza domowe, aż się uginają pod ciężarem sekretów. – U mie nie ma sekretów, panie. – A jakże, pewnie, a moja matka nazwała mnie Święty Patryk, dlatego czeka mnie ożenek z katoliczką. Lilit chyli głowę. – Chyba taka nasza dola – dodaje Robert Quinn i uśmiecha się półgębkiem. Lilit długo patrzy w podłogę. Potem rozpina sukienkę, daje jej opaść.
Uśmiecha się trochę, ale krótko. Robert Quinn patrzy na nią, unosi lewą brew. – Nie za zbliżeniem mi tęskno – mówi, wstaje, idzie do sypialni i zamyka drzwi. Lilit zostaje w kuchni, czuje nieprzyjemny wiatr na plecach. Wciąga sukienkę i idzie do sypialni. Quinn siedzi na łóżku, zzuwa buty. Lilit otwiera usta, żeby coś rzec, ale milczy. On ją widzi. – Chciałaś zapytać, ale się rozmyśliłaś. O co chodzi? – Nic, massa... Quinn. – A więc ziewałaś tylko? – Tak, ma... – Wejdź, Lilit. Zamknij drzwi. Lilit robi, jak jej kazano. Widzi, że on ściąga prawy but. Lilit łapie za lewy. On wierci paluchami i stopy mu śmierdzą mocno okropnie. – Trzeba wymyć nogi, massa. – Masz ochotę to zrobić, miła moja? – Trzeba wyczyścić albo łóżko będzie nimi śmierdzieć. – Nie o to cię pytałem. – Massa. – Masz ochotę? Masz pragnienie, żeby dotknąć moich śmierdzących stóp? Masz ochotę czy się mnie boisz i myślisz, że musisz? – Ja... Quinn wciąga Lilit na łóżko obok siebie. Patrzy na nią. – Powiedz mi wszystko, co chciałaś powiedzieć, nim się rozmyśliłaś. – Massa. – Lilit. Żądam, byś mi powiedziała. Milcząca. Lewą dłoń pociera prawą. – Nie, wcale nie. Nie żądam. Jak chcesz mi powiedzieć, to powiedz, proszę. Jak nie chcesz, też dobrze. Ale chciałbym wiedzieć, jeśli łaska. – Massa. Massa... ja... Musisz, musisz... Nie mogę... kiedy ty... nie możemy zapominać. Nie możemy zapominać. – Czego zapominać?
– Kto pan, kto czarnucha. Lilit obejmuje sobie ramiona i chyli głowę. Quinn milczy chwilę. – A jakże, a jakże. A jakbym cię spytał, kto nas widzi w tej izbie oprócz Boga? – Nikt, panie. – Nikt. Zgadza się. Zgadza się. Zawrę z tobą układ, umowę, jeśli chcesz. – Massa? Quinn dotyka jej kolan. – Ta izba, te ściany, widzisz, miła? Lilit mówi, że widzi. – Jak jesteśmy w tej izbie, w środku, to może będziesz mi mówić, co masz na języku? Możesz mnie zwać, jak chcesz. Wołaj mnie Robert, ja będę ci mówił Lilit. Dasz radę? Na dworze jakby wiatr zbierał się do odpowiedzi. – Nie, massa. – Będę błagał, jak trzeba. – Backra o nic nie powinni błagać czarnuchów, panie. – A tu proszę, błagalnika ze mnie zrobiłaś. Ale dobrze. Skoro inaczej nie rozumiesz, to wydaję ci nakaz. – Nakazujesz niewolnicy, coby była wolna? – Tak, nakazuję. Jak jesteś w tych murach, masz używać imienia, które mi matka nadała. Ja pospolity chłop, a ty pospolita dziewucha. Masz mówić wszystko, co chcesz, albo nic, jak nie chcesz. Zawsze kiedy jesteśmy w tej izbie i drzwi są zamknięte. Rozumiesz mnie, miła moja? – Tak, massa. – Nie rozumiesz. Wcale a wcale. Drzwi zamknięte, Lilit. Jestem Robert. Robert, Robert, Robert. Lilit wie, że potrafi nienawidzić massa, massa Quinna albo nawet massa Roberta. Ale nie umie nienawidzić Roberta ani Humphreya, ani Isobel. On nią kręci i jej się podoba i nie podoba to, co robi. Po co biały chce być miły czarnuchom, jak potem i tak jeszcze podlejszy? Po co biały miłość daje jak
rzecz, skoro ma ją potem odebrać? Lilit wstaje szybko i chce wyjść, ale Quinn łapie ją za rękę i pociąga na powrót. – Rozejrzyj się. Same tylko ściany i mrok. – A co tam dalej? – Dbam o to tyle, co o szczurze gówno na polu. Jestem tu z tobą, miła, nie wyjdziesz, dopóki nie powiesz mi Robert. – Robert. – Nie jak do konia, szlag by to! – Te jazdy, co... – Co... że jak? Najdroższa moja, mogłabyś chociaż jedno zdanie wypowiedzieć do końca? Myślisz, że cię wybatożę, jak powiesz, co masz na języku? Zdaje ci się, że ja łgarz, Lilit? – Nie, mas... nie, Robercie. – Dobrze. Dobrze wiedzieć choć tyle. – Robert. – Takie noszę imię. Z największą przyjemnością zawieram z tobą znajomość. Mimo wszystko ona wie. Wie, odkąd zaczął się bawić z jej imieniem, najpierw Lilit i Lilia, i znowu Lilit. Odkąd dotyka jej twarzy i leży na plecach w pełnym odzieniu, i wciąga ją na siebie. Odkąd ją łapie i zaczyna się śmiać, nie rozbiera jej, chociaż ona czuje, że urósł. Odkąd gada, jakby dopiero wrócił z miejsca, gdzie królowa wieszczek ukryła ich na długie tygodnie. Lilit wie, że jej usta ciągle umieją wypowiedzieć to, czego nie przysięgłoby serce. Wie, że to właśnie rozpuszczony jęzor, choć bardziej wróg jak przyjaciel, dał jej ratunek. To serce, co powinno pragnąć dać wszystko Robertowi Quinnowi, mówi: nie, a może tylko nie potrafi powiedzieć: tak? Dlatego Lilit płacze. Płacze długo i głośno i Quinn też pobekuje, bo może myśli, że takim zawodzeniem to się kobiety oczyszczają. Że tym płaczem uwolniła się od tego, co ją pętało, że kobiecie łzy potrzebne, żeby wszystko zmyć. Ale Lilit płacze, bo jej serce nie umie się oczyścić, nie może zmyć niczego, nie może dać Quinnowi tego, czego on chce. Nie wie, dlaczego tak jest. Może tak ją massa Humphrey nauczył, co z jego rozkazu chłopy ją
prawie ukatrupiły. Chciała mu dać wszystko, teraz sama potrafi to dostrzec. Ale nie może tego zrobić wtóry raz, bo Quinn biały, bo on nadzorca i włada batem, i biały, i Irlandczyk, i zaraz się nią zmęczy, i biały, i nadzorca, i niektóre rzeczy nie mają się stać, i on biały. Czarna dziewucha nie może ufać postępowaniu białego, bo ono jak wschód i zachód słońca, każdego dnia inne. Jakby teraz się oddała jak wtedy, to może już nigdy by się nie odzyskała. Nie. Nie. Nie. Ryczy, a Quinn bierze to za łzy radości. I są takie na swój sposób. Bo dzięki mężczyźnie kobieta może poznać prawdę o sobie, a jaka ona, to nic z tego nie należy do Quinna. Teraz Lilit to wie. Dlatego płacze. Nazajutrz rano wzywają Lilit do sypialni panny Isobel. – Och, Lilit, gdyby wszystkie kobiety mogły dzielić moją radość! Gdyby tylko... – Cichnie na całą minutę, potem wybucha śmiechem sprośnym jak u kurwy. – Dzielić, zaiste. Zaraza by wzięła je wszystkie, śmierdzące, zdradzieckie, rozgogolone. Panna Isobel jedzie do Kingston powozem z Lilit u boku. Lilit tak przerażona, że nie pamięta, kiedy tak przerażona była ostatnio. Massa Humphrey mówi, że droga do Kingston niebezpieczna dla dwóch kobiet bez eskorty mężczyzny, bo prowadzi aż do portu, a tam wszelki autorament pijaków i jeszcze gorszych indywiduów: nikczemników, rozwiązłych kobiet, zdegenerowanych żeglarzy, co baby od miesięcy nie widzieli. W rzeczy samej, to najbardziej odrażające miasto w całym imperium. Panna Isobel na to, że jedzie do Kingston, a nie do Port Royal, i się nie boi, a piratów to od wieków już nikt nie widział. Panna Isobel uparta, mówi, że umie się obchodzić z muszkietem i kordelasem lepiej od niejednego chłopa, a by ją złapać, to wpierw musieliby ją doścignąć. Massa Humphrey wygląda, że chce się sprzeciwić, ale panna nie zamierza słuchać. Massa patrzy na Lilit, jakby mu było przykro, że się w kłopoty pakuje. Robert Quinn mówi Lilit, żeby się w porcie z dala od Greenwich trzymała, bo całe w ruinie i najbardziej bezecne męty tam żyją. Jakby to ona miała powozić. Jak ruszają z panną Isobel, Lilit widzi, że Robert Quinn dotyka massa Humphreya w ramię i coś mu szepta. Robert Quinn patrzy chwilę na Lilit, a potem znika. Panna Isobel bierze zakręt i odjeżdżają. Kingston. Panna Isobel jedzie wprost do portu, przed którym przestrzegał massa Humphrey. Na oko Lilit ujechały jakie dwadzieścia mil
i do Kingston docierają w południe. Lilit nigdy nie widziała miasta. Najpierw hałas ją smerga po uszach, hałas jednego miesza się z hałasem drugiego i ściera z jeszcze innym. Głosy czarnych i brązowych bąków, co mają na sobie koszule albo spodnie, ale nigdy jedno z drugim, krzyczą i śmieją się, jak uskakują przed powozami i furmankami, przekupy, niektóre czarnuchy, niektóre pół-Mulatki i ćwiercie, wszystkie handlują przy drodze, sprzedają z koszów pomarańcze, ignamy, maniok i banany. Panna Isobel i Lilit skręcają w Orange Street, tam jeszcze tłoczniej od ludzi, co chodzą wte i wewte jak oszalałe mrówki. Większość to białe chłopy, ale sporo też kolorowych, niektórzy w powiewnych koszulach, znoszonych spodniach albo pantalonach i brudnych butach, nawet pantoflach. Paru w pysznych surdutach z długimi połami. Jedni noszą trzcinę, inni książki, inni papier albo chusteczki, co sobie nimi nos zakrywają, jak mijają cuchnące zaułki. Czasem ludzie w takim ścisku, że panna Isobel zatrzymuje powóz i złorzeczy. Skręcają w lewo, przecinają dwie ulice i ruszają King Street w stronę wybrzeża. Lilit widzi dwa statki w porcie. Przy King Street domy się robią wyższe, mają po trzy, cztery piętra, nawet pięć. W niektórych większy przepych niż we dworach, okna też w dachu, a kolumny wysokie jak wieże i szersze od powozu. Domy koloru nieba albo owoców, albo skóry białych kobiet, a okna balkonowe większe nawet od drzwi. Budynki ustawione ciasno. Inaczej jak przy Orange Street, na King Street same baby, przede wszystkim białe. Ubrane jak panna Isobel, ale na biało, żółto albo błękitno, albo w szkocką kratę. Niektóre halek nie mają pod spodem i suknie prosto się układają. Niektóre chodzą po ulicy we dwie, zatrzymują się porozmawiać i szeptają na widok innych. Lilit pojęcia nie miała, że są takie białe, co po prostu chodzą. Panna Isobel przejeżdża niewielki kanał i o mało nie ochlapie baby w czerwone grochy, co złorzeczy za nią potem jak pierwsza lepsza czarnucha. Inne w dorożkach lub powozach, jak u panny Isobel. Jednymi powożą czarne chłopy, innymi białe kobiety, a czarne służące z tyłu siedzą. Wszystkie zakrywają nosy chusteczką, jak mijają cuchnące zaułki. U wylotu King Street, bliżej portu, są składy. Mniejsze, stoją jeszcze ciaśniej, większość ma po dwa piętra, kramy na dole, na górze kwatery z zasłonami w oknach. Z nich to wychodzą piękne zapachy, perfumy i pudry z Anglii i Francji, co pani Isobel mówi, że z nią cały czas wojujemy. Mijają wysoki
dom, co ma bańkę bożonarodzeniową zamiast dachu, z nazwą: magazyn towarów Batty’ego. Lilit już chce przeczytać na głos, ale powściąga język. Lilit duma, czy się wcześniej przed panną Isobel nie zdradziła z czytaniem. Zawsze może powiedzieć, że Robert Quinn ją nauczył, i to by nie było kłamstwo. Trzyma gębę zawartą przez całą drogę. Mijają jeszcze dwa kramy i jeden, co też się nazywa magazyn. Mijają sklep pomalowany na zielono i beżowo i wtedy woń tytuniu wybiega im na spotkanie. Z wielu domów balkony sterczą nad ulicę, a na nich białe chłopy, kilku w czerwonych mundurach, jakby straż trzymali. Lilit patrzy na czarnuchy przy drodze sprzedające, niedaleko od ścieku, duma, czy to wyzwolone, czy niewolnice, bo przecież nie niedziela, żeby niewolnicom pozwalać na handel. Mijają kolejny budynek i Lilit czyta cichcem: NIEWOLNICY. KUPNO, SPRZEDAŻ Boi się, że tym razem panna Isobel zobaczyła, ale ona zajęta przeklinaniem ludzi, żeby jej z drogi ustąpili. Taki tłum, że powóz ledwo sunie do przodu. Lilit nawet nie zauważyła, kiedy zaczęły płynąć w tym morzu. Chłopy, chłopy i więcej chłopów, jedni w kapeluszach, frakach i wyglansowanych butach, inni w surdutach i pantalonach, jeszcze inni brudni jak zwykłe czarnuchy, chociaż biali. Gromadzą się po dwóch, trzech, gadają, szepczą, śmieją się, krzyczą, ale głównie patrzą na podest z czarnuchami. – Dorodnego młodego byczka tu mamy, szacowni panowie, dorodnego byczka – woła licytator, rozpinając ciasny kołnierzyk, żeby uwolnić gruby kark. Na podeście stoją negr i negra. Oboje nadzy, nie licząc kajdanów na szyi i przegubach. Lśnią olejem palmowym, co się jego zapach niesie po całej ulicy. Licytator łapie dziewuchę za małe cycki i ściska. Ona skamla, chce uciec, on łapie ją za włosy. Jeden biały szepcze coś drugiemu, kobieta obok filuternie przez twarz rękawiczką go chlasta. – Dojrzała dziewucha, chociaż jeszcze piętnastu lat nie dożyła, jak myślę. A tam, pewien jestem. Dzika księżniczka z Czarnego Lądu, ozdoba każdego gospodarstwa. Wy, zacni panowie, umiecie się poznać na towarze wysokiej
wartości, zatem zacznijmy od stu. Słyszałem sto dwadzieścia? Jeden po drugim podnoszą ręce, Lilit słucha, żeby wiedzieć, za ile dziewucha pójdzie. W Montpelier już trzecie czy czwarte pokolenie, Lilit nawet nie pamięta, kiedy ostatnio przyjechał negr prosto z Afryki. Wielu by się znalazło, ale oni najgorszą robotę na polu wykonują, żeby ich szybko ułożyć, żadnemu nie wolno w domu pracować, bo za dzicy są i mowa u nich okropna. Patrzy na ciała, zapomina o oleju palmowym, duma, czy oni prosto z Afryki tacy błyszczący przybywają, aż się cali świecą. Potem widzi w czarnuchu coś, co myślała, że tylko negry z kolonii mają. Zgarbione ramiona, zapadła szyja. Afrykanie przybierają postawę czarnucha, jak tylko ze statku zlezą. Ten już się ugina pod batem backra. Afrykanie cudacznie mówią i cudacznie wonieją, Lilit zawsze sobie wyobrażała, że ich plecy proste, nogi silne, oko duże i bystre. Ale ten chłop z babą stoją tam i już są wygięci w znak zapytania, jaki massa Humphrey zawsze pisze. – Sto dziewięćdziesiąt pięć, sprzedana! – woła licytator. Opowiada, jak ciężko czarnuchy będą pracować, ale ciągle pokazuje cyce tamtej i zad i wciska jej palec w usta, żeby odsłonić białe zęby. Potem każe się chłopu okręcić parę razy, ościeniem go tyka po jądrach, unosi mu śledzia i nim potrząsa. – Bezlik morusków z tego nasienia wykiełkuje, prześwietni panowie, można go wręcz wziąć za ogiera. Już nigdy nie będziecie musieli czarnucha kupować! Dalibóg, sam się z interesu wykoleguję! Zaczniemy od dwustu? Znowu ręce strzelają ku niebu, jedna po drugiej. Lilit patrzy na białych, co kupują, i na czarnych, co się świecą, i nawet ich oczu nie dostrzega. Zobaczy dopiero, jak dziewucha patrzy wprost na nią. Widziała już kiedyś to spojrzenie. U córki Andromedy, jak się jej matka na śmierć wykrwawiała. Ale i u massa Rogeta, jak przyciśnięty do dna wanny pojął, że już nie wypłynie. Lilit się zdawało, że zna strach, ale dopiero w twarzy dziewuchy naprawdę go widzi. Jest coś jeszcze oprócz strachu, coś w oczach czy pode brwiami, sama nie wie. Coś, co głowa podpowiada, nim jeszcze padnie pytanie. Lilit zna odpowiedź. Nikogo nie może wyzwolić spod mocy białych, nawet siebie. W oczach dziewuchy ciągle to samo pytanie. Lilit nie wie, jakie zrobić spojrzenie, żeby powiedzieć nie, więc patrzy na chłopa, ale on ma na twarzy wypisane to samo.
Negr i negra rozglądają się w koło, zlęknieni ujadaniem psów, rżeniem koni, chrzęstem kół, meczeniem kóz, rykiem osłów, bluzgami bab i krzykami chłopów, dziecięcą zabawą, susami kotów, strzelającym batem, wytykającymi paluchami, kobiecymi rumieńcami, łopotaniem flag i światłem słońca. Lilit widzi, jak się w ich oku bojaźń pojawia, piętno wszystkich negrów. – Dwieście dziewięćdziesiąt funtów! – woła licytator i dziewucha aż podskakuje. Lilit też. Dzwon kościelny dźwięczy tym krzykiem, Lilit jeszcze raz patrzy na negrów. Lilit rozmyśla, jak to jest biec przez busz bez łańcuchów u nóg i ogarów zaraz za plecami. I jak to jest to znać, a potem zapomnieć. Czy zapomnieć to inaczej jak nigdy nie znać? Czy czarnuch złowiony to inny czarnuch? Z konfuzji Lilit w melancholię. Nagle się dziwi, że nigdy nie rozmawiała z afrykańskim chłopem ani babą. Tylko z Homer. A nawet Homer, co ma bardziej afrykańską mowę niż wszystkie, nie za wiele o Afryce opowiada. Panna Isobel wrzeszczy, że jak jej nie przepuszczą, to pogoni konie i zobaczymy, co się stanie. Chłopy się rozstępują. Licytator krzyczy: sprzedane! – dwóch białych idzie po czarnucha. On skacze, żeby uciekać. Białe kobiety całe sztywne, krzyczą. Nagi negr w ich pobliżu sieje przerażenie. Jedne omdlewają, inne chcą uchodzić, jeszcze inne chowają się za chłopami. Ale negr ubiegnie tylko na długość łańcucha, co go za kark szarpnie i wywróci na plecy. Licytator idzie go zbić, powstrzymuje się zaraz, bo pewnie sobie przypomniał, ile niewolnik warty. Białe baby ciągle kryją się za chłopami. Afrykańczyk wydaje odgłosy i biali się śmieją, że małpa i zwierz. Lilit zna to zawodzenie, choć wcześniej go nie słyszała. Wie, dlaczego negr zawodzi, i z całej siły nie chce mu spojrzeć w oczy, bo wie, że on patrzy na nią. Powóz niesie ją dalej. Lilit patrzy na pannę Isobel. Panna Isobel spocona, choć powietrze w Kingston chłodne, z trudem dech łapie, choć to koń całą robotę odwala. Dwaj biali mężczyźni wychodzą na drogę i panna Isobel szybko zakrywa twarz dłonią, nawet nie patrzy, dokąd jedzie, byle mężczyźni przebiegli na drugą stronę. Wyższy i starszy rzuca przekleństwo, ale młody milczy. Pannie Isobel trochę włosów wystaje spod czepca, prawie puszcza luźno
lejce, bo łapie kosmyki prawą ręką i wciska je na powrót pod spód. Patrzy przed siebie, Lilit się ogląda. Młodszy mężczyzna spogląda za powozem i Lilit wie, że już go widziała. Nigdy nie była w Kingston, a massa Humphrey nie ma przyjaciół, więc musiała widzieć tego człowieka na pogrzebie massa Rogeta. Wielu tam było mężczyzn, ale teraz go pamięta. Panna Isobel też mu wtedy chwilę uwagi poświęciła, a on uchylił przed nią kapelusza. Lilit zdziwiona, że pamięta, a panna Isobel nie, przecież człowiek ma ten sam purpurowy płaszcz – jedyny taki na całej ulicy – i brązowy kapelusz przekrzywiony na bok, odsłaniający czarne włosy. Powóz się oddala, mężczyzna robi się coraz mniejszy i mniejszy, ale cały czas za nimi patrzy. Lilit i panna Isobel wracają do Montpelier koło pierwszej. Robert Quinn czeka na schodach, panna Isobel odprawia Lilit. Robert Quinn i panna Isobel nie patrzą na siebie. Panna odjeżdża, a cały tył powozu wypchany pakunkami. – To na sukienkę ślubną, miła moja? – Tak, massa. – Chyba nie będziesz pomagać tej krowie? – Ja nie umiem szyć, massa. – Dobrze. Dobrze. Masz się trzymać z dala od tej arlekinady – mówi Quinn. – Rozumiesz, Lilit? – Tak, massa. – Może byś nam zrobiła dobry obiad? Nazajutrz rano Lilit wcześnie idzie do kuchni we dworze. Robert Quinn wyjechał przed świtem. W kuchni nikogo prócz Homer. – Przejeżdżałam koło miejsca, gdzie handlują negrami – mówi Lilit. Homer odkłada nóż i obieranego ziemniaka. Długi czas milcząca. – Kiedy? – pyta. – Wczoraj, w drodze do pasmanterii. Sprzedawali negrów na licytacji. – Opowiedz. Słyszałam, że we wtorek przybył statek z niewolnikami. Jak wyglądali? – Kto wyglądał? – Niewolnicy, baby i chłopy z Afryki.
– Tylko jedną babę i jednego chłopa ja widziałam. Baba poszła za sto dziewięćdziesiąt pięć funtów, a chłop za dwieście dziewięćdziesiąt. – Negry drożeją jak wszystko na tym świecie. Jak wyglądali? – Cali w strachu. – W strachu. Biedne sukinsyny, jeszcze nie wiedzą, co to słowo znaczy. Homer bierze się na powrót do obierania ziemniaka. – I bardzo dobrze. Już niedługo, bardzo niedługo biali poznają jego znaczenie. – I zaczyna śpiewać: – Rychło, już rychło wyjdziemy na spotkanie Króla. Rychło, już rychło wyjdziemy... – Ja już widziałam, jak biały ze skóry wyłazi ze strachu. – Co? O czym ty gadasz? – Widziałam, jak biały przerażony. Jakby go sam Bóg przyłapał na grzechu. W Coulibre. Homer nóż wypada z ręki. – Jezu Chryste. Wiedziałam ja, że to ty. Homer kładzie palec na ustach i mówi: cicho sza. Rozgląda się, wyziera na dwór przez drzwi i przez okno. – Ty żeś spaliła Coulibre – szepta. – Gadasz, jakbyś nie wiedziała. – Gadasz, jakbym cię kiedy wypytywała. Ja tylko mówie, jak jest. Nie postaje mi tylko w głowie, jakżeś ich paliła, że nawet o ratunek nie wołali. – Najpierw ich zabiłam. Homer podnosi nóż, ale się wstrzymuje. Na długo. Patrzy w okno. Patrzy w podłogę. A potem twardo na Lilit. – Wiedziałam, że nosisz w sobie ciemność, ale że taką czarną? – Jak przychodzi co do czego, czarniejsza od nocy. – Jak zabiłaś massa Rogeta? Lilit staje przy oknie i wygląda na pochód niewolników z polową pieśnią na ustach. – Nie było cię w Coulibre, jak massa Roget pierwszy raz zaniemógł na serce. – Nie. Ale słyszało się.
– Potem zaniemógł drugi raz. Akurat jak mu robiłam kąpiel i chciał, żeby mu kutasa wytrzepać. Już miał wyjść z wody i serce go zabolało. Wpadł do wanny i się poślizgnął. – Mów. – Wygramolił się i sapał, i błagał, coby mu pomóc. To ja mu pomogłam, a tak. Pomogłam mu z powrotem wejść pod wodę. Trzymałam ja go, on mi próbował cycki wykręcać, ale go trzymałam. I potem spojrzałam mu w oczy. Homer milcząca. – Parę razy mi się wyślizgnął, parę razy chciał złapać za włosy, ale serce sukinsyna mi sprzyjało. Jego własne serce. Trzymałam go, aż nosem zaczął wodę wciągać i puścił bańki. Trzymałam go, aż mu kutas stwardniał. Taki pyszny stojak, że sam diabeł by lepszego nie miał. W kuchni cisza. Homer patrzy na swoje dłonie, a Lilit za okno. – Jak długo zdychał? – Za długo. – Jakie to uczucie, dziecino? – Jakie uczucie? Jakie uczucie, pytasz. Ja nie wiem. – Zabijać ludzi to niełatwa rzecz. Daje się we znaki. – Nie, nie rozumiesz. Zabijać łatwo. Mówię ci. I to mie dręczy najmocniej. Pani weszła do nas, musiałam pobiec za nią, krzyczała i krzyczała, aż spadła z balkonu. – Jezu Chryste. – Tego ja nie chciałam. – Nie chciałaś jej zabić? – Zdaje mi się, że nie tak. Skąd mie wiedzieć? Jak sama widzisz, co gołe ręce mogą uczynić, to pragniesz więcej. Jakby namaszczenie ci dali. Potem wiedziałam, że panna Isobel rychło się zjawi, chciałam zatrzeć trop, co do mie prowadzi. Ogień to jedyne, co wymyśliłam, że wszystko ukryje. Spalić jak na Sądzie Ostatecznym. Albo i nie myślałam w ogóle, skąd mie wiedzieć, Homer? – W diabły natrudzić się trzeba, coby białego zabić. – Co ty tam wiesz.
– Na pewno wiem, co śmierć. – Wiedzieć a sprawić to nie jedno. Jak dzień i noc, sama tak gadasz. Dlatego ja już nie będę zabijać. – Bo za bardzo ci w smak? – Bobym nie przestała. – Dobrze. Dobrze. Pysznie. Czas dać nauczkę tym obesranym sukinsynom. Saint-Domingue drogę wytycza, a my musimy przestać czas mitrężyć. – Tak po prawdzie to pojęcia nie masz o zabijaniu, co? Myślisz, że jak robisz obeah... – Myal. Nie robię obeah. – Myślisz, że jak umiesz zaklęcia i ktoś od tego zachoruje albo umrze, to to samo? To nie jak zabijać swoimi rękami, Homer, przysięgam ja ci na własną cipę. Chcesz wiedzieć, co za uczucie? Chcesz wiedzieć? Nic się na świecie nie równa zabiciu człowieka. Twoja skóra przy jego skórze, włosy z torsu mu wyrywasz. Raz zabijesz i wiesz, dlaczego Bóg zabijanie dla siebie zachował. Podłe, podłe, podłe. I dobre, dobre, dobre. Mocno za dobre. Rozumiesz mie? Lepsze niż pełny brzuch albo jak cię chłop rzetelnie wychędoży. Zrobisz to raz i już wiesz, dlaczego biali nasze pany. Bo biały może wziąć czarnuchę i ją ukatrupić, jakby mrugnął. I tylko biały umie żyć z tym okropieństwem. – Ty żyjesz. – Ja morderczyni. Chcesz takiego życia, to proszę uprzejmie. Każdy czarny znajdzie powód, żeby biały miał skonać. Zwłaszcza ja. Możesz gadać, co ci się podoba, ale przelałam prawdziwą krew i już więcej nie przeleję. Nie zabiję ja już człowieka. – To nie ludzie. Nie wiem, co są, ale z nich wszelkie człowieczeństwo odpłynęło, pewnie dlatego skórę mają wybieloną. Lilit... – Czuję ich woń. Dzieciąt. Przez cały czas czuję płonące dziecięta. I widzę. Widzę. – Mam ja napar, co pomoże zapomnieć. – Nie chcę zapomnieć! Chcę pamiętać. Nie rozumiesz. Chcę wiedzieć, dlaczego już nigdy nie można tak zrobić. Zresztą jak chcemy zrobić cokolwiek? Mają broń i są nasze pany.
– Parę lat temu. Jesteś jeszcze u Kirke. – W głowie ci się znowu miesza, babo? O czym pleciesz? – W siedemset dziewięćdziesiątym piątym. Dowiedziałam się, że moje dwa bąki nieżywe. Jack Wilkins mi powiedział tylko dlatego, że człowiek, co kupił mojego syna, przyszedł po zwrot pieniędzy. Jak ja się dowiedziałam, pomyślałam, że coś we mie umarło. A potem zrozumiałam, że to coś martwe od dawna. Następnej niedzieli pojechałam ja na targ i widziałam dwóch chłopów i babę, co ich znałam z Jackson Lands. Dopiero jak rok minął, powiedzieli mi o swoim spisku. Zawsze jak spisek czarnucha zostaje odkryty, to inny przejmuje i się uczy. Jak mi powiedzieli, to już czarnuchy w siedmiu majątkach spiskowały, żeby ubić każdego backra na sto mil od nich. – Ja cały czas myślałam, że to od ciebie wyszło. – Nic ode mie. Ja zawsze tylko chciałam rozlewu krwi. Pallas była pierwsza, co ją wciągnęłam. Potem Ifigenia, potem Kallisto, a ona Gorgonę. Potem Hippolitę. Sześć kroć sześć kroć sześć. Wieść o wolności rozniosła się jak ogień po lesie. Rozejrzyj się, dziecino. W tym majątku jest trzydzieści dwa negra na jednego białego. W innych nawet trzydzieści i pięć na jednego. Wiesz, nad czym powinnaś dumać? Czego oni tak długo nam panują. – Mają broń. – W której tylko jeden strzał. Piętnastu białych, piętnaście strzałów, nawet jak trafią cel, to piętnastu negrów padnie, zostaje jeszcze dwie setki. – O wszystkim pomyślałaś. – Urodzona ja z pomyślunkiem. Wystarczy na ciebie spojrzeć. Jedna czarnucha, a cały majątek obaliłaś! Widzi ci się, że oni lepsi jak my? – Nie, już dawno mi się tak nie widzi. Ale i my nie lepsze jak oni. – Nie bądź głupia, dziecino. Czarnuch może być podły jak sam diabeł, a i tak gorszego białego znajdziesz. Oni nawet nie umią cukru uprawiać. Negry by ich nauczyły, coby trzcina dwa razy większa rosła, gdyby tylko dobre traktowanie dostały, ale nie. Wolność teraz weźmie muszkiety w garść, ale za dużo już mego gadania, ściany mają uszy. Listopad odchodzi, jutro więcej porozmawiamy. – Homer...
– Jutro, Lilit. – Bo będziemy matką i ojcem, niech cię szlag, Robercie! Przestań na mnie napierać – mówi massa Humphrey i wali ręką w stół. Robert Quinn maszeruje między ścianami kuchni. Przystaje przy stole i dotyka massa w ramię. – Humphrey, zaklinam cię. – Nie. Dość tego, niech cię diabli porwą! Więcej nie będę o tym mówił. – A jakże, będziesz! Nie zamierzam stać spokojnie i patrzeć, jak ty... – W takim razie odejdź! Nikt cię siłą tutaj nie będzie trzymał! – W rzeczy samej, nikt! A więc tak się sprawy mają? Po tym, jak... po Wenecji? – Będziesz mi to wypominał do śmierci. – To ty sam założyłeś sobie kajdany, Humphrey. Nie żeń się z tą kobietą. Nic nie wiesz. – Do diaska, wiem wszystko, co należy... – Mylisz się. Usłuchaj głosu przyjaciela. Nie w... Robert Quinn urywa, bo widzi Lilit w drzwiach. Jego czerwona skóra jeszcze czerwieńsza. – Kurwa Jezu Chryste, od jak dawna tu stoisz? Lilit patrzy w bok. – Od jak dawna, pytam? – Właśnie wróciłam, panie, ja... Robert Quinn maszeruje na Lilit, ona cofa się o krok na ścianę za plecami. Potem Quinn ją policzkuje. – Nie pozwolę, żeby jakaś sakramencka niewolnica skradała się za mną! – mówi. Lilit łapie się za twarz, usta rozdziawione. Patrzy mu w oczy i nie widzi Roberta Quinna. – Precz do swojej izby! Lilit biegiem. W izbie łza spłynie na policzek. Ale Lilit nie płacze, nie łka, nie duma, czy ten mężczyzna to też Robert Quinn. Czuje coś, czego nie czuła
długi czas. Czuje się czarna. Drzwi ciągle otwarte. – Nie wychodź mi teraz, panie Wilson. Nie skończyłem jeszcze z tobą. – Zrobię, jak będę chciał, Quinn, do stu diabłów! Nie zapominaj, kto jest na czyjej służbie. Będę ci wdzięczny, jeśli będziesz pamiętał, gdzie twoje miejsce, i ważył słowa, gdy mówisz o osobie, która ma zostać moją żoną. – Ale... – Inaczej znajdź sobie inną służbę. Jak na Irlandczyka masz spore talenty. Sposobności zaciągnięcia się ci nie zabraknie, ręczę. – Humphrey, na miłość boską! – Żegnam, Quinn. Lilit słucha butów dudniących po podłodze i za progiem, i po czterech schodkach. Słyszy kroki na ziemi, słyszy rżenie konia i galop. Potem słyszy inne buty w ruchu, powoli kierujące się do jej izby. Słyszy, że coraz wolniej i bliżej idą. Jak Robert Quinn dotyka jej ramienia, ona się kuli. Nie patrzy na jego twarz. Robert Quinn fuka i wychodzi z izby. Lilit wstaje przed świtem i idzie do kuchni we dworze. Pcha drzwi, ale zawarte. Pcha jeszcze raz, bo przecież Homer zawsze na nogach przed wschodem słońca. Puka i drzwi się otwierają. Homer nachmurzona, ale wpuszcza Lilit do środka. Tam Pallas i Kallisto. Pallas wciska coś za dekolt. – Jednej zapomniałaś – mówi Pallas i Kallisto zgarnia kulę z kontuaru. – Trzeba się śpieszyć – rzecze Homer. Kallisto rozpościera kawałek płótna i odsłania muszkiet. Pallas zawija go w liście bananowca i wkłada do koszyka. Lilit chce pytać, ale milczy. Przemyka się przez drzwi i wychodzi głównym wejściem. Zbiega po czterech schodkach i patrzy na słońce, ciągle próbujące wyrwać się zza gór. W kuchni zaparzy herbaty i zagotuje puddingu. Robert Quinn wchodzi zziajany, zdyszany. Lewe oko ma ciemne od sińca, coraz ciemniejsze. Siada za stołem, cichy. Lilit też cicha, ale nie wie, czego się spodziewać. – Już niedługo przestaniesz mi robić herbatę, miła – mówi. – Wygląda, że mnie odprawiono.
26
G
rudzień. Jak prawie cała milicja w porcie i głębiej na wyspie, to niewielu było w koszarach tamtej nocy, gdy w kantynie wybuchł ogień i przeskoczył od jednego baraku do dwóch. Piechota w dwóch barakach spaliła się na popiół – widać oba zamknięto od zewnątrz łańcuchem. Poszła pogłoska, że to sprawka maronów, co ich pili do nowej wojny, ale oni szybko zaprzeczyli. Siedemnastu nowych negrów kupiono w Kingston, żeby zastąpić siedemnastu starych, rozstrzelanych przez pluton egzekucyjny nazajutrz rano. Robert Quinn duma, co zabrać ze swego mienia. Chodzi po domu, zerka na draperie, mówi, że zabierze. – Nie ma takich widoków, obawiam się – odpowiada, jak Lilit pyta, czy on i massa nie mogą puścić zatargu w niepamięć. Bierze się dłonią za podbródek i puka w policzek palcem, ale zaraz skrzywiony, bo za blisko podbitego oka. – Ja zgrzeszyłem niewybaczalnym słowem, on niewybaczalnym czynem. Powiedziałby więcej, ale usłyszeli marsz karawany niewolników. Podszedł do okna, żeby popatrzeć, jak idą. Lilit rusza do swojej izby. Mija kilka minut, jak słyszy gadaninę. Głos Quinna coraz głośniejszy. – To ciągle mój dom, wypierdalaj! – A mnie się zdaje, że mogę, jak mi się chce. Teraz będzie mój, zapamiętaj. Będzie mój. – Ale na razie nie jest twój nawet na pół cala, McClusky. – Będzie, będzie, za pół miesiąca będzie, mówię ci. I coś mi się widzi, że tą śliczną czarną wywłokę też zatrzymamy, tak mi się widzi. Ja już tego dopilnuję. Jak tam jej zad? Bo ostatni raz ledwo napocząłem tą jej skisłą pipę. – Och ty... – Wolnego, panie nadzorco, nie chcemy przecież, żebyś wyjechał stąd
w trumnie, tak? Koniecznie chcesz posmakować ostrza mego kordelasa? – Albo wyjdziesz z własnej woli, albo, klnę się na Boga, McClusky, ty sam zaraz wyjdziesz w drewnianej szkatule. – A kto mi niby to zrobi? Lilit wchodzi do pokoju i widzi Roberta Quinna z rękami położonymi na oparciu krzesła. McClusky, ten sam, co wlazł na nią raz i próbował dwa razy, trzyma go na ostrzu kordelasa. McClusky słyszy szczęk. Spogląda na Lilit i aż podskoczy. Lilit z muszkietem podchodzi do Roberta Quinna. – Ejże, pohamuj się, śliczna, przecież twój pan zna się na żartach. – Wiesz, jak to bywa z muszkietami, McClusky? Zawsze się zatną, zatkają, buchną strzelcowi w twarz albo po prostu chybią celu? – A jakże, panie Quinn... – Ten do takich nie należy. Niezawodny. A teraz powiadam ostatni raz. Wypierdalaj. McClusky patrzy na Roberta Quinna, ciągle ściskającego oparcie krzesła, i na Lilit obok z bronią. Śmieje się cicho, ale kuśtyka zaraz na dwór. Lilit chce podać muszkiet, ale Quinn go nie bierze. – Skurwysyn. Pierwsze, co zrobił, to najął człowieka, którego odprawiłem. Może trzeba było pozwolić ci zabić tę cipę. Lilit czuje ciężar w dłoniach. Wie, że w muszkiecie siedzi kula, bo widziała, jak Robert Quinn go załadował. Myśli teraz, że sama umiałaby załadować, gdyby spróbowała. Ktoś gadał, że Robert Quinn w polu katuje i zabija czarnuchów. Nie pamięta, kto powiedział, że zabija, a kto powiedział, że katuje. Te dwa mówią przecież jedno i to samo i teraz Lilit patrzy na plecy, bo Quinn się odwrócił, ona niewolnica z naładowanym muszkietem. – Masz zamiar mnie też zastrzelić, miła? – N-nie, massa. – Dobrze wiedzieć. Bóg mi świadkiem, jesteś jedyną dobrą rzeczą, co mi została w tym przeklętym kraju. – Ciągle plecami do niej. – Zrób nam obiad. Coś smakowitego. Robert Quinn w domu cały dzień. Dwa razy wychodzi, żeby z tarasu widzieć niewolników przy robocie. Patrzy na dym bijący z olearni. Dwa,
może trzy razy spojrzy w lewo w stronę dworu i Lilit myśli, że u niego od razu serce ciężkie się od tego robi. – No i pysznie – mówi Robert Quinn, wchodząc z powrotem. Po lunchu siedzi długo przy stole. Sięga po almanach, co go Lilit czasem czyta pod jego nieobecność, żeby się lepiej oswajać ze słowami. Słyszy bam! i widzi jego rękę ciągle wyciągniętą po rzuceniu książki. Myje, patroszy i przecina kurę na dwa, potem przyprawia pieprzem, tymiankiem, solą morską i takim proszkiem, co Quinn dostał od zaprzyjaźnionego żeglarza i co nazywają curry. Od tego kura złota i pikantna, jak on lubi właśnie. Lilit gotuje jam i ziemniaki, i kolokazję, podsmaża chlebowiec. Lilit gotuje dużo i wie, że Robert Quinn się jej przypatruje. On przy stole, ale ona go czuje całego na sobie. Idzie do beczki po wodę, a on na niej, łapie za zasłony, coby je wynieść, a on na niej, zmiata mały kurz ze schodków, a on na niej. Lilit pragnęłaby, żeby go nie było, a to mocno ją dziwi. Jak go kiedy indziej nie ma, to wyczekuje jego powrotu, a to też ją dziwi. A teraz, z nim w domu przez cały dzień, nie czuje się wolna. Nie wolna jak niewolnica, ale wolna jak kobieta. On mija ją w kuchni i bierze rum. Pociąga łyk i kaszle mocno. Zgina się wpół i kaszle tak bardzo, że Lilit myśli, że mu zaraz język wypadnie. Twarz mu szybko, szybciutko płonie na czerwono. – Kurwa Jezu Chryste – mówi, waląc się w pierś. Lilit w śmiech. – Drwisz sobie ze mnie, miła moja? – Nie, massa, gdzieby, nie. Ma... Teraz Lilit złamana wpół ze śmiechu. Robert Quinn patrzy na nią zdziwiony jakby, z uniesioną brwią, i nagle w śmiech tak samo. – Tak to będzie? Jestem dla ciebie pośmiewisko? – pyta, ale ciągle rozradowany. Odstawia butelkę rumu i obejmuje Lilit. Lilit widzi nadchodzący pocałunek i się odsuwa. On patrzy na nią. Biały ma prawo legnąć z czarnuchą, wychędożyć ją, a nawet wypieścić. Czasem nawet taki kocha. Ale żaden biały nie może całować czarnuchy. Całowanie to rzecz miłosna, zastrzeżona dla białych kobiet i tylko tych porządnych. Robert Quinn mocno trzyma Lilit, zamyka oczy i znowu chce pocałunku. Jego oczy zamknięte, jej
szeroko rozwarte. Lilit nie pamięta, jak czuć usta białego, więc myśli, że nigdy nie miała ich na swoich. Jego wargi miękkie, tak myśli, różowe, miękkie, ale nie tak znowu bardzo. On ssie jej dolną wargę, potem górną, no to Lilit robi to samo. On przyciska ją do siebie, już się całują, dziobią, liżą, ssą. Oczy Lilit szeroko otwarte. On odjedzie. Już rychło odjedzie. Czy ona nie może...? Wtedy Quinn wciska język do jej ust i ona czuje, jakby wtóry raz straciła dziewictwo. Czuć go szorstko i miękko zarazem. Czuć rum i pot rumowy, i rumowe pieczenie, i wszystko to najprzecudowniejsze. Jej oczy otwarte, jego zamknięte. Delikatnie bierze jej twarz w dłonie, jakby pióro ujmował. Przechyla głowę w lewo i wciska się wargami i językiem w Lilit, a potem w prawo i znów się wciska. Odsuwa się, cmoka ją w usta i znowu wpychanie do środka. Ona też go szuka językiem. Ona w jego objęciach, on w jej objęciach. Wreszcie Lilit zamyka oczy. Piątek, będzie długo po północy. Sobota. Lilit patrzy na śpiącego Robert Quinna. On katuje i zabija czarnuchów, gada baba. Może tak nie gadała? Może Lilit ucho omamiło? Może w babach zło, może chcą jej zabrać to dziewczęce szczęście. Szczęście. Lilit w głębokiej zadumie. Co czarna dziewucha wie o szczęściu? Jaką szczęście ma postać, kiedy skóra czarna jak smoła, a śmierć w zasięgu bata, siekiery, płomieni, stryczka? Lilit bardziej jak skonfundowana, Lilit czuje, jak szczęście i smutek mocują się w jej piersi i strach wpełza, jakby nigdy nie wypełzł. Robert Quinn przewraca się na bok jak śpiący olbrzym. Chłop ma czary nad babą, nawet jak się nie stara. Lilit patrzy, jak unosi się i opada kosmata klatka piersiowa, jak włosy się przylepiły do spoconego czoła. Baby gotowe. Lilit wróciła dwie godziny temu ze spotkania w pieczarze, ale głosy krążą po głowie, jakby ciągle tam była. Wolno ruszyć, dopiero jak róg zadmie. Za tydzień wypadnie pora. Bunt. Biały odczuje to jako sam dopust boży, powiedziała jedna z bab, ale Lilit nie pamięta, która to była. Dość, że wzburzona tym, jak dalekie i jak zimne myślenie Homer. Ruszyć wolno, dopiero jak róg zadmie. Potem piekło się rozpęta. Lilit patrzy, jak Robert Quinn znowu się przekręca na bok. Lubi patrzeć, jak najpierw obraca twarz, potem ramię, potem grube nogi, i chichocze, jak on przez sen drapie się po brzuchu. Robert Quinn ją całuje. Znaki i cuda są dla białych kobiet, czarnuchy muszą się zadowolić tym, co jest, nie mogą
szukać głębiej. Ale teraz znowu włosy mu się osuwają z twarzy i Lilit widzi coś nie tak ładnego jak Humphrey Wilson, ale jednak bardziej piękniejszego. Lilit przeklina siebie, jakby słowa klątwy były stworzone dla czarnych ust. Czuje, że wraca do tych dni, jaka była, jak starała się ze wszystkich sił go nienawidzić. Ale on odjeżdża. Już się nie zobaczą, nigdy. Ona aż radość czuje, że smutno mu będzie po odjeździe. Może teraz mogłaby... Wieści z Worthy Park, McIntyre Pen, Ascot i Jackson Lands. Wszystkie gotowe, a my co? Gorgona jedną z tych wyróżnionych czarnuchów, niewolników, co im wolno podróżować od majątku do majątku i to tacy przekazują nowiny. Furmanką wozi kwiaty i meldunki, i wszystko, co ludzie z jednego majątku chcą przekazać ludziom z innego. Homer ufa jej tak mocno, że jest jej ustami w tamtych majątkach. Gorgona daleko roznosi wieści, spotyka się z tymi, co w różnych stronach tak samo spiskują. Na targu w niedzielę Homer i Kallisto widzą się z czarnuchami, bo wtedy niewolnikom wolno robić sprawunki i rozmawiać. A w tygodniu to Gorgona roznosi meldunki. Tam w Ascot jednego judaszowego czarnucha trzy konie podeptały. Oberwał po łbie kopytem albo żelastwem, nikt nie umiałby rozróżnić. Tamtego wieczoru, kiedy Robert Quinn pocałował Lilit, to posadził ją potem na kontuarze w kuchni i całował jeszcze więcej. Ona też go całowała. Potem się odsunął, zaczął się kręcić i garbić, a Lilit w śmiech na jego słowa, że tańcuje. – Najnowszy z najnowszych, uwierz mi – mówi Robert Quinn. Przyciąga ją do siebie i pokazuje kroki, nie, nie tak, mówi, potem ją obraca i wdzięczy się, i nie, tak, o tak, miła, właśnie tak. Znowu ją chwyta i podnosi, i mówi, że powinien ją zabrać na następny bal w Montpelier, żeby zobaczyć miny wszystkich. Lilit nie może znieść więcej, to mówi, że gotowanie się zaraz przypali. Robert Quinn stawia ją na podłodze. – Racja, racja. Tego wieczora kolacja tak mu przypadła do smaku, że zaczął śpiewać, jak to z Irlandczykami bywa, kiedy są szczęśliwi. Śpiewa piosnkę o kobiecie, która tak długo czeka na powrót swojego żeglarza, że nawet jak pomarła, jej duch wypatruje go z brzegu. Lilit pyta, czemu śpiewa smutną piosnkę, skoro
mu wesoło. – Jedno zawsze obok drugiego – odpowiada Quinn. McIntyre Pen, dwadzieścia dwa białych, trzysta czarnych, pięćdziesiątka niepewnych. Maczety ostrzone, baby gotowe. O godzinie drugiej wypada pora. Zaraz jak dzwonek wybije na obiad. Z czarnuchów z pełnym brzuchem nijaki pożytek. O godzinie drugiej. Tuż przed tym, jak zabrzmi dzwonek na obiad. Głodny to zły, to pewna, a Homer chce, żeby byli najmocniej wściekli. O drugiej dozorca niewolników także najbardziej utrudzony od długich godzin w słońcu, to nie ma się na baczności albo nawet idzie spocząć, choć mu nie wolno. – Jak ty się spodziewasz, że polowi przyjmą rozkazy od domowych? – pyta Lilit i widzi, że Gorgona szczerzy zęby jak pies. – Nienawidzą tylko tych czarnuchów, co zapomnieli, skąd przyszli. Nienawidzą tych tylko, co im się zdaje, że są białe. – A powiedziałaś im, siostro, żeś w połowie biała? – Jedyny biały to cały biały, głupia. Mulat, pół i ćwierć to wszystko czarnuch. Niektóre zapominają, że tak jest – mówi Gorgona. – Jakim sposobem, skoro ty ciągle przypominasz? A tobie kto przypomina? Tatul Jack? Gorgona rzuca Lilit twarde spojrzenie, ale Lilit spogląda na Kallisto, żeby zobaczyć, czy ona patrzy. – To mie nic. Ja z nim nie gadam, chyba że on gada ze mną – zwraca się Gorgona do spuszczonej głowy Kallisto. Kallisto bawi się nożem, czeka, aż Homer dojdzie do głosu. – O godzinie drugiej róg zadmie. Wtedy wszystkie rzucą robotę, ale motykę, siekierę, oskard i pałkę będą mieć w gotowości. – Czemu w biały dzień? – pyta Lilit. – Czemu nie w nocy, jak się pośpią? – Nocą się zdaje chytre, ale właśnie przez to padło powstanie w sześćdziesiątym roku. Noc sprzyja walce, ale potem nastaje dzień i milicja ma całe szesnaście godzin, coby wyłapać czarnuchów. Nie, nasze dzieło zaczniemy popołudniem i z nastaniem nocy zbiegniemy. Jak milicja tu dotrze, cały kraj już spali się na popiół. Teraz mówmy konkretami. Niektóre czarnuchy oberwą z muszkietów, co je dozorcy noszą. Ale większość
strzałów chybi, więc jak jeden, dwóch padnie, taki los. Potrzebujemy polowych, coby wybili dozorców na trzcinowisku. My zajmiemy się tymi, co zejdą na spoczynek. Powiedz im, żeby dopadli wszystkich, oskardem, motyką, ani jednemu backra nie wolno zbiec. Tak samo batowych. Jak zagrzmi róg, zaniechamy roboty. Czarnuchy z Jackson Lands mówią, że najpierw najlepiej podłożyć ogień w dworze. Cały z drewna, spłonie prędko. Trucizna przygotowana dla massa, pani i czarnuchów, co jedzą z jednego kotła. Panną Isobel zajmie się Kallisto. Ja obrobię sobie panią. Potem podpali się dwór w Montpelier, polowi spalą trzcinę na polach i wybiją dozorców. Atlas i Hyperion zajmą się massa. – Ale te dwa to chłopy – mówi Lilit. – Zrobią, do czego się nadają. Dowiedzą się, jak będzie pora. – Twój chere amie fortunny – mówi Homer. – Ma odjechać z majątku dwa dni wcześniej. Tylko nie zasiądź z nim w powozie. – Co ja mam do tego? Widać wszystko u was obmyślone. – Ty idziesz ze mną – mówi Kallisto. – Czasem trzeba dwóch par rąk, coby zabić jedne. Zwłaszcza pannę Isobel. – Na pewno dasz radę ukatrupić sama. – Nie ja, ale ty. – Daj jej nóż, Kallisto. Kallisto zadziera kieckę. Cipa u niej tak krzaczasta, że wygląda jak czarne galoty. Na obu udach pas, na każdym pasie pochwa na nóż. Kallisto zdejmuje pas ze wszystkim i podaje Lilit. – Do zwrotu – mówi. Robert Quinn znowu mruczy, Lilit patrzy, jak jego pierś wznosi się i opada. Może jakby mu poduszkę nacisnęła na głowę, nie zdążyłby? Ale na pewno by się ocknął, a mocno silny z niego chłop. Odjedzie dwa dni przed, myśli Lilit, powtarza te słowa, aż duch w niej się uspokoi. Mówi sobie, że po Coulibre nie przeleje już krwi żadnego białego. Homer tak przedstawia sprawy, że jak ktoś zasługuje, żeby mu utoczyć krwi, to właśnie backra. Wiele zła z ich rąk, ale Homer jeszcze żadnego nie zabiła. Jak zegar wybije drugą, zabijemy wszystkich w domu. Potem pójdziemy do składziku broni. Wilkins zapomniał, że klucz trzyma pod jedną z szuflad. Wymacać
wosk. To piekielna sprawa zabić człowieka, byle człowieka, nie tylko białego. Ludziom się zdaje, że mieć władzę nad czyimś życiem to być jak Bóg, i słusznie im się zdaje. Ale Bóg ma stos pacierzowy, żeby wytrzymać swoją straszliwość, a mała czarnucha to nie. Może biały też ma, skoro tyle czarnuchów potrafi zabić. Lilit pragnęłaby, coby wrócił jej gniew, toby przestała tyle dumać. Czuwa, czeka, żeby wysoka czarna baba znowu pojawiła się w kącie, baba, co może być ostrzeżeniem albo obietnicą. Ostrzeżeniem, że Lilit znowu popełni ten sam błąd. Lilit myśli o białym, co ją będzie traktował jak białą i uwolni od losu czarnuchy. Robert Quinn znów się przewraca na bok. Ja nie głupia, mówi sobie Lilit. Nie jestem śpiąca księżniczka, a Robert Quinn ani król, ani książę. To tylko chłop mocny w barach i czarnowłosy, co zwie ją miła, a jej się to podoba bardziej niż własne imię. Nie pragnie od niego wybawienia, pragnie tylko wleźć do łóżka i żeby ją przygarnął. Szepta coś, co trudno jej wypowiedzieć za dnia. Robert, tak mówi Lilit. Robert. Judaszowego czarnucha w Worthy Park zgniotła na deskę prasa do wyciskania soku. Nikogo nie było obok, żeby mu obciąć ręce, jak się dostały pod wałek. Atena i Chiron, trzeba się będzie nimi zająć. Atena i Chiron. Atena najczęściej sprząta, a Chiron jednym z lokajów. Cały czas oddani zaspokajaniu massa, robią więcej niż wymagane i wołają go, aby pokazać swoje starania. Chiron donosi na innych lokajów, co są leniwi albo zbierają zioła z bagien do palenia. Jak jednego razu czarnuch dostał osiem batów za spalenie kawałka paninego jedwabiu, to dlatego, że Atena doniosła o tym pannie Isobel. Lilit w końcu pojęła, że choć panna woła po nią ciągle, to Atena ostatnio faworytą u jej boku. Atena czyści nocnik w pokoju, Atena kąpie, Atena czesze włosy i wszystkim w kuchni mówi, jaka to panna przeurodziwa. To najczęściej Atena idzie na dół, by powiedzieć massa Humphreyowi, że panna pragnie go widzieć, to Atena trzyma straż u drzwi, aż panna gotowa przyjąć wizytę dżentelmena. Ostatnimi czasy Atena uważa na każdy krok Homer, jak ta idzie gdziekolwiek albo z kim gada, a jednego razu Homer widzi skrawek kiecki Ateny za drzwiami, jak gadała z Kallisto. Te dwa negry to mocniej miłują niewolę jak wolność, a jakby dostali swobodę, nie wiedzieliby, co z nią począć. Lilit duma, że jeśli rychło nie zaczną działać, Atena powie pannie Isobel, że czarnuchy coś uknuły, albo
nawet już wygadała. Gorgona, powiesz Atlasowi. Coby rozprawił się z Ateną. Ja zajmę się Chironem. Rozprawić się z Ateną. Lilit zamyka oczy i widzi Atenę w drgawkach, chcącą krzyczeć, ale z ust tylko krew wychodzi, kaszel i charkot. Krew płynie z nosa, tryska z głowy. Myśli Lilit idą wstecz do początku, wschodzący księżyc na powrót niknie w morzu, rozlaną krew wciągają, siorbią usta Ateny, złamana za plecami prawa noga prostuje się, rozbita czaszka jako jedna, całe ciało powstaje ze skały i krzyk wciska się na powrót w usta, upadek z urwiska, co złamał jej plecy, odczyniony, Atena wskakuje prosto w ręce Atlasa, co ją zakneblował i zrzucił w przepaść. Lilit patrzy po swoim ciele i widzi krew tryskającą z brzucha. Patrzy na swoje czarne piersi i brzuch i czuje nieme ciepło nocy. Co będzie, jak milicja w końcu przybędzie, co wtedy poczniemy? – Co poczniemy z tysiącem zbuntowanych czarnuchów? Każdy zdrowy musi ruszać do krainy maronów. Założymy tam własne miasto. Uważajcie, będzie tak wielkie, tak rozległe, tak pełne czarnuchów, że nic nie dadzą rady zrobić, coby nas powstrzymać. Myślicie, że piechota ruszy w busz tropić zbiegów? A jakby, i tak niestworzeni do życia w buszu. Będziemy gotowi. Tak gada Homer. – Głód nas czeka – mówi Lilit pod nosem, ale Kallisto zerka na nią, jakby słyszała. – Chcecie pędzić krowy, kury i kozy? Wszystkie patrzą. – Pozostanie nam sadzenie, polowanie, złodziejowanie, jak będzie trzeba – odpowiada Homer. – Nie jesteś z Afryki, to nie wiesz. Ale wrócimy tam. – Teraz ja już wiem, że masz pomieszane we łbie. – Ani wcale, ty głupia. Ta twoja tępota bierze się chyba z twojej białej połowy. My poukładamy sprawy jak w Afryce. Sześć wiosek w kole, jedna obok drugiej, obok trzeciej. – A co z maronami? Te czarnuchy w przymierzu z backra, od czasu traktatu. Zawsze wydadzą zbiegłego niewolnika. Sama dobrze wiesz. Lilit świadoma, że to jedyne, o co Homer się potknie. I potyka. Homer milczy, nie tak długo, coby inne zauważyły, ale tyle, że Lilit widzi. – Maronów niech diabeł porwie. Oni okrutniki, jak innych jest jeden, dwa,
ale tchórze wobec mnogości. Co ci się zdaje, że trzech, czterech czarnuchów ucieknie? Stąd będzie dwie setki, trzy setki stamtąd, kolejne trzysta z czterech albo pięciu majątków. Jak im nas zatrzymać? A jak spróbują, sama ich ukatrupię! Phi! Czarnuch z Saint-Domingue dał radę, a to taki sam czarnuch jak my, nawet jak ty. Trzeba tylko chytrego pomyślunku. Dlatego to baby wzięły sobie planowanie i spiskowanie, tak jak ułożone w Afryce. Wy wiecie, że w Afryce baby obierają króla? Królem zawsze mały morusek najstarszej siostry. Kobieta, co porodziła chłopa Aszanti, większa jak sam chłop. – Ja nie chowana w Afryce. – Szkoda wielka. Bo znaczy, ciągle nie wiesz, co to wolność, choćbym ci najprostszymi słowami przedstawiła. Ale prędko się dowiesz, a jak nie, niech nas wszystkie Bóg ma w opiece. Robert Quinn przewraca się na plecy. Lilit lubi zaczekać, aż głęboki sen go chwyci, a wtedy włazi do łóżka i układa mu się na piersi, a jego włosy wtedy jak poduszka. Quinn twardy ma sen, ale wyciąga się po pieszczoty, jak tylko Lilit go dotknie. To taki jedyny czas, jak Lilit zrzuca z siebie czarnuchostwo, a on bycie backra. Jedyny taki czas, jak on dotknie jej pleców, a ona się nie wzdrygnie. Czułością wypędzi z niej pamięć o tamtym. Jak śpi na plecach, to jest nową krainą do odkrywania. Ona dłoń wysuwa mu nad nos i czuje jego dech, pociera palcami pierś, zatacza kręgi dokoła pępka. Może nawet go pocałować w szyję, czasem w usta, ale boi się wyrwać go ze snu. Ale teraz Lilit nie może wleźć do łóżka. Teraz tylko patrzy. Za każdym razem jak on się przekręci, ona myśli, co zrobił albo powiedział. Lilit nie wie, czy jest rozmiłowana, czy tylko rozwdzięczona. Albo może wie, ale czarnej dziewusze nie wolno nigdy powiedzieć. Jaki to czarnuch woli być niewolnikiem jak wolnym? Dlaczego głowa jej ciąży od takich pytań? Tylko się pilnuj, coby backra nie miał powodu zostać. W drodze z pieczary Lilit idzie z Homer. Tamten raz w kuchni widzi się jak dawny czas i obie trzymają się z dala od siebie. Lilit krok z przodu, próbuje złożyć wszystkie Homery w jedno. Ale może to za późno. Była taka pora, jak Homer w połowie matka, w połowie siostra, z takim wesołym szczypiącym gadaniem, co przyjaciółka do przyjaciółki kieruje, jak Dulcymena. Ale ta nowa Homer prawie kazała Kallisto podciąć Lilit gardło. W tej nowej Homer nic lekkiego już, nawet jakby żartowała, to nic. Ta nowa
Homer cały czas liczy i knuje, i za dużo gada afrykańską mową. Ta nowa Homer pyta, czy Robert Quinn lubi kolokazję, bo wtedy powinna przyjść z rana, wziąć trochę. Lilit korci spytać, czy Homer zamierza go podtuczyć, nim go ukatrupi, ale bierze język na wodze. – Bądź podła, jak chcesz, dobra, jak pragniesz, ale nie naraz – mówi Lilit, lecz nie do Homer. Przychodzi jej do głowy, że to słowa, co by je sama Homer powiedziała. Jakaś tam Homer w każdym razie. – A jak wybijecie backra i spalicie majątki, to co dalej? – pyta Lilit. – Wtedy my wolne – odpowiada Homer. – Wolne? To takie proste? – Mamy pochodnie. Trzeba nam tylko jednej iskry. – A jakże. – Teraz czas czarnuchów. Czas, by my własne życie wytyczyli. – A jak milicja nadejdzie? Co jutro? Potem? Homer przystaje. – Pytania już poodpowiadane – mówi. – Ty, ty zawsze znasz odpowiedzi na wszystko? Co będzie, jak się muszkiety pokończą, a milicja nadciągnie? Co z maronami? Homer nieruchoma. – Zajmiemy się, jak się stanie. Rzeczy po kolei. – Powiedz to tym czarnuchom, co o tobie nie wiedzą. Posyłasz ich wszystkich w ręce maronów i milicji. A ty wiesz najlepiej, jaki to los. I co? Homer nie patrzy na Lilit. – Ty naprawdę nie wiesz. Jezu, ty nie wiesz. – Lilit. – Wszystkie rozgorączkowane do rozlewania krwi, a żadna nie widzi prawdy. Ci się zdaje, że twoje bąki wrócą? – Zawrzyj paszczę! – Tobie za jedno jakakolwiek wolność czy kraina czarnuchów, chcesz tylko krwi za swoje bąki. – Mówiłam ci ja: cicho! Bo inaczej tak ci zrobię, że ci z każdej dziury krew
tryśnie jeszcze przed wschodem słońca, słyszysz? – Po grdykę mi już twoje gadki. – Ty nie wiesz, z kim mówisz. – To będzie nas cztery, bo ty też nie wiesz, z kim mówisz. Obie ciągle idą, Lilit z przodu. Ścieżką idą wśród trzcinowiska. – Ty mie masz za głupią? Lilit staje, odwraca się. – Ja cię mam za nie ciebie – odpowiada. – Ja nie wiem, czego wszystkie w tym spisku, ale wiem, czemu ty. Nie o wolność tutaj idzie gra. I wszystkie będą wyłapane albo ukatrupione. – Tobie się zdaje, że to tylko o mie chodzi? Może jakby cię Irlandczyk nie dosiadał, tobyś kogo spytała. Może Ifigenię, he? Spytaj, czego się zawsze zakrywa, jakby zimno było? Spytaj, co było, jak dozorcy widzą ją przy płocie i mówią, że uciekała? Jak ją związali, rozgorzeli węgle płonące i ją nimi obsypali? Dziewucha w takich bliznach, że może teraz tylko palce wystawiać na świat. Jak ci się zdaje, czemu tak podle ciągle gada o ruchaniu? Bo wie, że nawet najślepszy czarnuch nie będzie jej chciał. A Kallisto o jedno oko już pytałaś? Hippolitę pytałaś? Z największą ochotą ci powie. Czarnusze wszystko powie. – To czego nie... – Podobno ty cwana, to zrób użytek z pomyślunku. Jaka czarnucha z ciebie, he? Jeden chłop ci krzaki zaorał i już nie ta sama? A ładnie było, jak ci znaki zostawił na grzbiecie? – On mie nie chłostał. – Dziecino, jak tak myślisz, coby chędożenie słodziejsze było, to rób tak dalej. – To nie o mie idzie, Homer, żebyś nie wiem co gadała. – O mie też nie, przeklęta ty głupia. Ty jedyna czarna, co nie czarna. Poza tym za późno teraz. Wszystkie majątki na wschodzie powstaną. Wolność idzie, czy ty gotowa, czy nie. – Wolność albo śmierć. – Czasem w kolonii to jedno i to samo. Wszystko lepsze od tego. Krew negrów woła. Ty ze wszystkich najpierwsza winnaś słyszeć, jak krew woła.
– Tyle czasu trzeba było, cobym zobaczyła, że u ciebie tylko dobra gadka i dwie obeahowe sztuczki. – Myalowe. – Ja o to dbam jak o szczurze gówno na polu. – Ale na biało teraz gadasz. Bardziej na biało jak alaba... – Zawrzyj paszczę, Homer. O tej krwi, co woła, nic nie mów. Co ty wiesz o krwi? Krew to nic, tylko czerwone. Ja to ich wąchałam. Wąchałam. Zabiłaś kogo kiedy? Ja ich wąchałam. – To głowa tak ci gada. – To i racja, że ty gadasz o głowie. Bo tobie się zdaje, a ja ich wąchałam. Co ja chciałam dostać od białego, to wzięłam, i jeszcze więcej. Ty tego nie dasz rady zrozumieć. Ty ciągle chcesz krwi. Ja swoją krew dostałam i spójrz na mie. Nijak inna. Nijak lepsza. Zemsta nie dała mi nic, tylko smród spalonej skóry, co go nie mogę wydmuchać z nosa ani wymyć. – Jak przejmiemy majątek, ciała się będą smażyć jak gęsi. – Ty mie słuchasz? – Zacznę słuchać, jak zaczniesz gadać rozumnie. – Tak właśnie, Homer. Bo to ciebie wszystkie słuchają. Wszystkie tak mocno chcą być wolne, że nie widzą, że gadasz bez składu. W tym buncie nie ma jednej składnej rzeczy... – Jakiej jednej, przeklęta zaprzedana czarnucho? Jak tak bardzo kochasz niewolę, to zostań. – One nieżywe, Homer. Za późno, cobyś była ich matka. Homer chce uderzyć, ale Lilit łapie jej rękę. Patrzą na siebie długo, potem Lilit puszcza. – Myślisz, że ty kobieta? – Myślę, że ja Lilit. – Rozeznaj się, po której stronie stoisz. – Ja nie o siebie się troskam. Homer rusza do dworu, Lilit rusza do domu Roberta Quinna. Lilit zastaje Roberta Quinna śpiącego i idzie do swojej izby. Nazajutrz kawa ją cuci. Lilit wciąga sukienkę i idzie do kuchni, a tam Robert Quinn
nalewa sobie do filiżanki. – Witaj, miła. Lilit kiwnie głową i dygnie lekko, ale zaraz jak tylko to zrobi, poczuje się jak głupia. Quinn odziany w niebieską koszulę i czarne spodnie. Buty śpią na podłodze całe oblepione wczorajszym błotem. Kładzie słomiany kapelusz na stole. – Coś się czuję ociupinkę jak paw – mówi. Siada. Lilit podchodzi do kontuaru, żeby zabrać się za śniadanie. – Myślałem, że mamy porozumienie. – Massa? – Myślałem, miła, że rozumiemy się, że od teraz moje łoże ma być twoim. – Nie, massa, ja tego nie rozumiałam. – Ale teraz zapewne wreszcie to pojęłaś? – Tak, massa. – Postaraj się wyglądać na trochę bardziej zadowoloną, dzieweczko, bo pomyślę, że nieprzyjemnie ci ze mną leżeć. – Nie, nie, massa, mi mocno przyjemnie. – Zatem nie skazuj mnie więcej na puste łoże. Lilit w smak jego słowa. Brzmią jak od wierszoklety albo śpiewaka, w smak to, co mówi i jak mówi. Chce się uśmiechnąć, ale chmura na czole jej wyszła. – Tylko ty niedługo odjedziesz, massa. – A jakże, i wielce mnie to przygnębia, miła moja. Wielce przygnębia. Na początku była tutaj tylko jedna osoba, dla której miałem duży afekt, teraz są dwie. Od dwóch odjadę. Chyba że... Chyba że... diabeł we mnie wstąpi. Wrócę przed śniadaniem, mówi, całuje ją w policzek i wybiega przed drzwi. Lilit czeka na niego, tupie nogą. W mgnieniu oka on wchodzi znów, złorzecząc po irlandzku. Siada na stole, wciąga buty, błyska uśmiechem do Lilit i znowu biegnie na dwór. Śniadanie nie zdążyło się ugotować, jak wrócił. Otwiera drzwi tak mocno, że grzmoci w ścianę. Wmaszerowuje czerwońszy niż kiedykolwiek. – Pierdolony mazgajowaty z parszywej kurwy syn! Tylko złość ma w sercu,
skurwiel. Nic, tylko złość! Mściwy skurwysyn. W życiu nie spotkałem kogoś z taką żółcią jak ten pomiot kurewski. Robert Quinn siada na stole, skopuje jeden but z nogi, potem drugi. – Wybacz, miła, zbytnio jestem rozgniewany, żeby coś jeść. Lilit i tak stawia talerz. On patrzy przez chwilę na talerz, potem na nią. Bierze placek, macza w sosie i zagryza. – Chciałem cię kupić – mówi Robert Quinn. Lilit mało nie upuści swojego talerza. – Chciałem cię kupić, ale skurwiel odmówił. Odmówił. Nie, powiedział. Co za nikczemnik, tak samo jak ta jego przyszła kurwiąca się żona! – Massa Robert! – Nie będę powściągał języka w moim własnym pierdolonym domu! Uczciwie, sumiennie na niego zapracowałem. Jak on myśli, że ze mną skończył, to myli się srodze. Jak się rozniesie, co jego przyszła żona wyprawia w Kingston, to skurwiel pożałuje, że zadarł z kimś takim jak Robert Quinn, możesz być tego pewna, dzieweczko. Możesz własne życie postawić w zakład!
27
P
anna Isobel pędzi do Kingston, jakby ją sam diabeł gonił. Robert Quinn jeździ często, ale z niego mniej wprawny jeździec jak z niej. Galopuje Half Way Tree Road, a za przewodnika ma tylko kurz, co ona wzbija za sobą, i własną pamięć z czasów, jak jeździł na kurwy, gdy z massa Humphreyem przybyli do miasta. Jedzie Orange Street, co pusta nocą, i musi zawrócić, bo chyba panienkę zgubił. Ale o tej godzinie niewielu ludzi na nogach, a jeszcze mniej konnych. Widzi ją. Przeszła w kłus, ma czarny płaszcz massa Humphreya, spodnie i lśniące buty. Orange Street to miejsce, gdzie się handluje owocami, trunkiem, tucznikami i drobiem, ale po trzeciej godzinie zostają tylko odpadki i szczury. I żebracy. Jeden biały się dźwiga z ziemi i błaga Quinna o funta albo i pensa, kamracie, a Quinn wyciąga nogę ze strzemienia i wymierza mu kopniaka. Tamten ląduje na zadzie i syka, i prosi już pustą drogę o półpensówkę, kamracie. Panna Isobel skręca w zaułek. Quinn nie zna nazwy, ale zaułek prowadzi na zachód. Tylko jedna, dwie latarenki nad zajazdem czy gospodą, ciemno bardziej jak w najczarniejszym piekle. Więcej śmieci się wala i więcej piszczących szczurów przemyka, choć ich w mroku nie widać. Quinn duma, czy nie zeskoczyć z konia, ale za nic nie zostawi go w tym miejscu. Jedzie powoli za panną Isobel, kłusującą jakie osiemdziesiąt albo sto jardów z przodu. Panna Isobel staje na krzyżówce i przywiązuje konia przy budynku na rogu. Wmyka się do środka, a Robert Quinn podgania galopem. Zajazd i Tawerna pod Świńskim Chuchem, mówią litery pod prawdziwym łbem dzika. Quinn u zbiegu zaułka i Oxford Street, gdzie zaczyna się zachodnia dzielnica. Greenwich, szmuglerski port, jest niedaleko. Zajazd pod Świńskim Chuchem góruje nad zaułkiem jak latarnia morska. Quinn chce zapukać do drzwi, ale otwierają się na oścież i smród go dopada, jakby się cztery portowe kurwy na niego rzuciły. Lewą ręką zatyka nos, prawą wyciąga chustkę. Na wszystkich ścianach lampy, a i tak w izbie ciemność i woń alkoholu, rozpusty i gówna. Trocin, starego jedzenia
i pleśni. Czterech czy pięciu chłopa rozwalonych przy barze, dwóch śpi na szynkwasie. Szynkarka siedzi i patrzy w mrok, jakby widziała wszystko i nic nie widziała. Wielki gruby chłop w starym mundurze piechoty zatacza się za kurwą, ciągnącą go za portki na kroczu. Idą na górę, a Quinn patrzy za nimi. Patrzy dokoła. Daleko w kącie czarnuch gra na skrzypkach muzykę jak dla umarłych. On jeden z niewielu, co się w ciemności nie obłapiają, nie ruchają, nie chrapią. Lampy na stołach i lampy na podłodze odsłaniają chłopom zęby i dłonie, i uszy, ale skrywają oczy. Światło pada na kobiece nogi, co je chłopy pieszczą, na halki, co je chłopy zadzierają, i piersi, co chłopy ściskają, ale nie na głowy. Quinn zna to miejsce. Podchodzi do niego biała kurwa ze sczerniałymi zębami i policzkami upstrzonymi ospą, obłapia go, nim zdąży ją powstrzymać. Quinn odpycha, ona się odbija od dwóch chłopów, co stają zaraz do walki, ale padają z przepicia. Quinn patrzy za panną Isobel, ale nigdzie jej nie ma. Zapewne poszła na piętro. W izbie tyle smrodu się rozpycha, aż nos zgłupiały mógłby pomyśleć, że niczym wcale nie woni. Na piętrze jeszcze więcej, ludzki odór, nie alkohol, jak na dole. Plotka głosi, że w Kingston opium melinują. Robert Quinn nigdy by się nie domyślił, że właśnie tutaj. Otwiera drzwi do izby i widzi białych mężczyzn, starych, mniej starych i jednego niskiego grubasa rozebranego do samych pończoch, co pyta, gdzie jego peruka, choć ciągle osadzona na głowie. Czterech czy pięciu chłopa na pryczach, trzech, czterech na podłodze, Quinn by nie przysiągł, ale wygląda, że wszyscy oprócz szukającego peruki palą opium. Słyszy głos, chichot albo drwinę, tego nie wie, ale wie, że to nie głos od mężczyzny, nawet nie od mężczyzn, co się czasem gromadzą w tych stronach. Głos dochodzi zza jego pleców. Quinn stara się iść wolno, ale buty ma grube i ciężkie, to każdy krok dudni. Otwiera drzwi i mało nie wejdzie wprost na ostrze szabli. – Mówiła, że ją śledzą, ale myślałem, że znowu wzięła ją chętka na fantazjowanie. Wygląda jednak, że dziwka miała rację. Quinn słowa nie może wydusić. Izba jawi się niebieska od lampy olejnej, co z kąta poświatę rzuca, knot już prawie dogasł. Mężczyzna skrobie ostrzem Robertowi Quinnowi po gardle. – Ktoś ty?
– Robert Quinn. Robert Quinn, panie. Dżentelmen. – Dżentelmen, mówisz pan? – A jakże. Co żeście jej zrobili? – Irlandzki dżentelmen? Coś jak cnotliwa kurwa, nie mam racji? – Mężczyzna w śmiech, ale ostrze ciągle sztywno na gardle Roberta Quinna. – Panie. Ze mnie kłamca, morderca, złodziej i kurwiarz. Bez skrupułów mogę ci łeb odrąbać. – W takim razie i tchórz z ciebie. Powinienem... – Niech ci to nawet w głowie nie postanie. Inaczej ja... – Ale głośnooooo. Czemu tak głośnoooo? Quinn spogląda na łóżko. Leży tam panna Isobel, jej żółte włosy rozsypane po łóżku jak rozlane wino. Nogi rozchylone w jednej sekundzie jak nożyce, zaraz zaciśnięte. Ręce rozrzucone na łóżku, piersi obnażone. Panna Isobel patrzy w ich stronę, ale nie widzi Quinna. Quinn myśli, że to wzrok ślepca, co się zwraca tam, gdzie słyszy hałas, panine oczy wilgotne i puste, jakby nic nie widziała. Nożyce nóg znów się rozchylają i tak już zostaną. Włosy na cipie czerwieńsze od płonącego knota. Unosi rękę, żeby przyłożyć do czoła, ale ręka sama opada, jakby omdlała od strudzenia. Quinn ani słowa nie mówi. Myśli o milionach rzeczy, ale żadnej powiedzieć nie może. – Masz gościa. Przybył twój przyjaciel. – Co za głupie głupoty. Jedyny, co mi przyjaciel, to w... na dnie tej but... gdzie moja butelka? Gdzie butelka, piździelski sukinsynu? – Ty wszarzu z Greenwich! Pohańbiłeś ją! – Pohańbiłem, mówisz? Mężczyzna zabiera ostrze z gardła Quinna. Quinn sięga po pistolet, ale zaraz sobie przypomni, że go nie zabrał, tak mu było śpieszno za panną Isobel. Tamten w śmiech. – Co poradzę, jak milady tęskno do słodkości? Każdy w tej izbie powodowany tą samą tęsknotą prócz ciebie. Wtedy Quinn pojmuje, że zna tego człowieka. Niełatwo dostrzec w ciemności, ale cały czas ma na głowie wysoki kapelusz przekrzywiony na bok. Jego płaszcz leży na ziemi. Z początku wyglądał na niebieski, teraz Quinn widzi purpurę. Kapelusz to jedyne, co mężczyzna ma na sobie,
i jeszcze sztywny wzwód. – Na miłość boską, człowieku! Ta kobieta jest w żałobie. – Nie tej nocy. Tej nocy odchodzi od zmysłów ze szczęścia, a jutro będzie odchodzić jeszcze bardziej. – Zabieram ją. Natychmiast! – Z własnej woli tu przyjechała – mówi mężczyzna i unosi szablę. – I z własnej woli odjedzie. Możesz dołączyć do zabawy, do tego też jej tęskno. Albo się wynoś. Panna Isobel wyje o więcej. Quinn nie wie, co począć. Nosi w sobie potworną nienawiść do tej kobiety, ale przecież nie wolno jej tak zostawić. Może łzy u niej już wypłakane i teraz wzięła się do takich rozrywek? Coś nie pozwala mu podejść. Przecież to dama. Albo i nie, sam już nie wie. Mężczyzna w śmiech, gramoli się na łóżko. Wymachuje kubkiem nad jej głową, a ona sięga jak zachłanne dziecię. Zaklina go, żeby jej dał. Zaraz. Quinn nigdy nie słyszał, żeby gadała jak pospolita czarnucha. Ona i ten człowiek, co może jest biały albo ćwierć-Mulat. – Twój irlandzki chłoptaś wreszcie pozna obyczaj w koloniach – mówi mężczyzna i znów w śmiech. – Tego chciałaś, cipoworze? Isobel dalej wyciąga się po kubek. Mężczyzna siada na niej okrakiem. Rozlewa sobie odrobinę na palce, a ona chwyta go i chłepce tak chciwie, że on aż musi wyrwać rękę. Uroni trochę na stuloną dłoń, a ona znów łapie go za rękę i pije. Potem mężczyzna patrzy na Quinna. Łapie się za jaja i kutasa i wszystko oblewa miksturą. Quinn chwieje się do tyłu i wypada z izby. Ale zostaje w zajeździe. Nie wie, co kazało mu zostać. Nie wie, co kazało mu zająć krzesło przy stole w kącie, gdzie dwóch chrapie, a przy oknie jakaś baba ujeżdża chłopa jak konia. Siedzi tak długo, aż mało sen go zmorzy, ale jeden z chrapiących spada ze stołka i wali się z hukiem na podłogę. Quinn patrzy dokoła, chciałby mieć choćby sztylet. Duma, czy panna Isobel ciągle w izbie na piętrze. Duma, skąd panna Isobel zna człowieka w kapeluszu na bakier, zapamiętanego z pogrzebu massa Rogeta. Wtedy ona zbiega po schodach. Próbuje upchnąć włosy pod kapelusz i koszulę w męskie spodnie. Chyba by upadła, ale chwyta się poręczy. Rozgląda się i wrzeszczy. Biegnie dalej i dwa razy prawie się przewraca. Przeciska się przez drzwi gospody i znika.
Robert Quinn opowiada Lilit o wszystkim, patrząc na nią, jakby czekał na złorzeczenia albo śmiech, albo klątwę, by kobietę więcej zła dopadło. Ale Lilit nic nie robi. Nic a nic. Na to Robert Quinn zwiesza nos na kwintę, a dla niej to dziwne, że on tak dba o to, co ona myśli. Siedzieli w kuchni, Quinn na stole, jak zwykle, patrzył na jej gotowanie. Lilit czuje, że przy opowiadaniu on się uśmiecha za jej plecami. – Pomyśleć by można, że żal ci tej dziwki – mówi Robert Quinn. – Tak, tak, massa. To bardzo smutne. – Jaki jest powód tej melancholijności, z jaką o niej mówisz? Dziwka robi, co jej się podoba, jak to baby w koloniach. Smutne zaiste jest to, że są po słowie z Humphreyem. Kurewsko niewesołe, rzekłbym. – Skoro tak mówisz, massa. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak mi obrzydło to miano. Przywodzi mi na myśl Humphreya. – Niewiele słów, co się nimi niewolnik może zwracać do białych, massa. To jedyne słowo, które daliście nam poznać. – Lilit, miła moja, przecież w tej kuchni nie ma żywego ducha prócz ciebie i mnie. Robert Quinn wstaje i podchodzi. Obejmuje ją w talii i mocno przygarnia do siebie. – Na imię mi Robert. Niektórzy nawet mówią mi Robby. Lilit nie może oddychać. Między białymi a negrami porozumienie. Pakt, co go żadna strona zerwać nie może, bo zaraz piekielnie wysoką cenę trzeba by płacić. Biały go nie łamie, jak obcuje z czarnuchą, ale złamałby, gdyby usta z ustami się zeszły albo dusza z duszą. – Robert – szepta Lilit. – Robert. Zaczyna drżeć. Zamyka oczy, czuje jego dłonie wędrujące w górę i w dół po brzuchu, jakby szukały dostępu, coby wedrzeć się do środka i schwycić za serce. Całuje ją w szyję i po uszach, Lilit cała w odrętwieniu. Mocno zaciska nóż w dłoni. Nie może kroić rzepy ani marchewki. Wymyka mu się i idzie do swojej izby. Słyszy, jak on nadchodzi. – Miła, ja też przygnębiony rychłym odjazdem.
Robert Quinn otwiera usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie mówi. Robert Quinn wygląda, jakby chciał wejść do izby, ale nie wchodzi. Odwraca się i oddala. Lilit czuje dreszcz biegnący po ciele jak fala. Duma o Robercie Quinnie, co chce, żeby do niego mówiła jak do chłopa, nie jak do massa. Jakby byli combolo. Ciągle ma to uczucie, że jakiś duch, choćby ta chuda czarna baba, widzi w tym złe i dotknie jej piersi siedem razy. Wie, że ten duch będzie miał rację, że biały może się do niej zbliżyć, jak mu się podoba, bo jest biały. Ale już nie tak prosto mówić, że on biały, a ona czarna, i tyle, po kłopocie. Głowa jej umęczona od powtarzania w koło tego samego. To powinno coś znaczyć, że on biały, a ona czarna, że on massa, ona niewolnica, nie może myśleć, że on mężczyzna, ona kobieta, i na tym poprzestać. Tyle że Quinn to jedyna dusza, co patrzy na nią jak na kobietę. Nawet czarnuchy tak nie patrzą, nawet Homer, bo ona widzi w niej anioła, co wybił dzieciątka w Księdze Wyjścia w Biblii. Głowę ma umęczoną dumaniem o Robercie Quinnie, więc myśli o tym, co panna Isobel wyrabia w Kingston. Teraz pamięta zapach męskiego odzienia u panny po powrotach z nocnych wypadów. Wśród tytuniu i rumu jeszcze jedna woń, co ją wprawiała w konfuzję, ale teraz już wiadomo, co to jest. Coś, czym może się raczyć tylko szaleniec albo rozpustnik opętany przez diabła. Lilit duma, że panna Isobel próbuje odzyskać, co Lilit jej zabrała. Ale ludzie własne łoże ścielą i ich wina, jak się nie wyśpią. Myśli o sobie czy o pannie Isobel? Sama nie wie. Może i o niej, i o sobie, może ani o niej, ani o sobie. Lilit chce wierzyć w to, co biali mówią o negrach, to jest, że u negra myślenie tak proste i durne, że właściwie niemyślenie. Ale przecież jej myśli wcale nieproste. Pragnie, aby biali mieli rację. Tak bardzo pragnie. Słyszy ciężkie kroki w domu. – Robby? Robercie? Lilit zna ten głos. Ociera twarz i dochodzi do siebie. Chce iść, ale się zatrzymuje, bo może powinna dać mu wołać i wołać, aż sobie pójdzie? Rusza z izby i idzie do kuchni. – Nie ma go, massa – mówi. Massa Humphrey kiwa głową, ale nic nie mówi. Ubrany jest w nowy ciemnobłękitny surdut i fular ma ciasno zawiązany. Nigdy wcześniej nie widziała go w kremowych spodniach, a buty są pięknie wyglansowane. Zakłada kapelusz i odwraca się do wyjścia. Nagle odwraca się z powrotem
i Lilit aż podskakuje. Chyba pisnęła, ale nie wie. Na moment w jego oczach błyska to spojrzenie, to coś, to widmo, co-go-ona-nie-zna, a już widziała, gdy ją uderzył i był gotów na więcej. On w drzwiach, ona w izbie, piętnaście, osiemnaście kroków od siebie, ale Lilit czuje dłonie massa na szyi. Dotyka szyi i patrzy w bok. – A więc to ty opętałaś mego nadzorcę – mówi massa. Lilit milcząca. – Powiadom pana Quinna, że go poszukuję – dodaje i wychodzi. Lilit czuje jego kroki dudniące po podłodze. Koń zarżał i odjechał, a ona ciągle szyję rozciera. Słońce w porze zbiorów spieka i negrów, i białych. To Robert Quinn człowiekiem, co winien utrzymywać porządek, ale go tam nie ma i utrzymywanie porządku spada na innych dozorców, co w większej mierze pojęcia nie mają o nadzorowaniu i zajęci są wypatrywaniem, którą czarnuchę do łóżka na noc wezmą. Jedna czarnucha odkłada snop, coby zawiązać następny, a biały dozorca do niej, że chyba się próżniaczy. Ona, że nie, massa, że tu miejsce na snop, a on, coby go upuściła, bo z niej leniucha. Dozorca odstawia flaszę rumu i idzie do baby, i tak ją chlasta bykowcem, aż na jej krzyki zatrzyma się cała karawana niewolników po tej stronie trzcinowisk. Trzech innych dozorców stoi przy drzewie i na widok chłosty w śmiech, gadają, że jak ją teraz za mocno wymłóci batem, to jej w nocy już nie wymłóci kutasem. Potem widzą, że reszta negrów zaniechała roboty i się gapi. Jak negr w gromadzie pracuje, to jest jeden. Ale jak negr w gromadzie ustanie, to już sześćdziesiąt. Sześćdziesiąt rosłych chłopów i bab. Chłopów trzydziestu siedmiu, pleczystych jak pniaki drzew, dwadzieścia trzy baby o nogach mocnych, coby krowę kopniakiem powaliły. Sześćdziesiąt murzyńskich oczu po dwakroć. Sześćdziesiąt motyk, sześćdziesiąt oskardów, sześćdziesiąt maczet, sześćdziesiąt dróg do przelania krwi, a backra tylko cztery. Dwa z czterech przy drzewie biegną w trzciny i batem zaganiają czarnucha do roboty, wołając tych leni batowych. Jeden nawołuje tego chłostającego babę, coby już przestał. Leją czterech czarnuchów, biegają szybko po polu, od jednego do drugiego, chlastają na oślep, rzadko trafiając. Dołączają batowi. Niektórzy niewolnicy stoją bez ruchu. Biali krzyczą, wołają innych białych, że są potrzebni na tym polu. Chłoszczą dalej, kilku negrów wraca do roboty, ale reszta stoi wyprostowana, nieruchomo. Biali zaczynają
się cofać. Baby podchodzą do chłopów, coś szepczą i wreszcie wracają do roboty. Kallisto i Ifigenia robią na polu. – Gadałam ja babie, coby szepnęła chłopu i puścili dalej w pole – mówi Kallisto do Homer, jak opowiadała potem, co zaszło. Homer za kuchnią czerpie wodę ze studni. Lilit też przy studni, z wiadrem w rękach. Obie patrzą na popołudniową porę. Homer klnie. – Dlatego nie mogę zdzierżyć chłopa, powiadam wam, żadnego z nich pożytku – mówi. – Jak mamy powstać bez chłopów? – pyta Lilit. – To oni silni. – Tak, silni w barach i silni w nogach, ale głowy słabe. Nie wytrzymają planowania, myślenia, czekania, zwłaszcza czekania. To babska rzecz. Jakbyś... – Jakbym ja przypłynęła z Afryki, tobym wiedziała. Słyszałam ja to już dziesięć razy, jak mi mówiłaś. Tu nie Afryka, Homer. – Dobrze to wiem. Tu piekło dla czarnuchów, ale zaraz je przemienimy w murzyński raj. Jak na Saint-Domingue. Od samego massa słyszałam. Dostał pismo z Barbadosu, że czarnuchy z Saint-Domingue chcą zjednoczyć wyspę. Słyszysz? Chcą tam zrobić rzeczpospolitą. Jak się dowiedziałam, byłam bliska łez. – Ty? Tyś taka wyschła, że nawet splunąć nie możesz. – Zważaj, co gadasz. Chociaż masz rację. Już wszystkie łzy ja wypłakałam, żadna we mie nie została. Strasznie szczekasz do czarnuchów. A przy białych gówno gadasz, chyba że to takie, co irlandzkie szanty śpiewają. Kallisto w śmiech. – W majątku massa Humphreya niespokojnie, jak odprawił Roberta Quinna – mówi Homer. – Czarnuchy zmartwione, że w tym roku nie będzie Bożego Narodzenia – odpowiada Kallisto. – Czarnuchy mają ważniejsze rzeczy do martwienia jak przeklęte święta backra. Owoc dojrzewa, w trzy dni zostanie zerwany. Kallisto znów w śmiech, a potem mówi, że musi się przekraść na powrót na pole. – Te białe tak durne i nieuważne, wczoraj przysnęłam sobie ze sto razy –
dodaje i biegnie. – A co z chłopami? – pyta Lilit. – Ogara spuszczasz ze smyczy, dopiero jak chcesz polowania. – Massa Humphrey szuka Roberta. – Szuka? – Tak. Nie wiem ja dlaczego. – Może sprawdza, czy spakowany i gotowy do drogi. Nie było Quinna w domu? – Nie, Robert przepadł. – Och. Homer milczy długo, długo. – Lilit, nie daj się znowu białemu ulepić. Nie jesteś jak oni, oni nie jak ty i nie ma znaczenia, co cię tak delikatnie ostatnimi czasy obłapia. – Żaden chłop mie nie ulepi. – Przestań łgać, dziecino. Chłop cię najpierw ulepi przez łoże, a teraz się do twojej głowy dobiera. – Gadam ci ja, że... – O przeklętym chłopie mówisz Robert! Już dwa razy, ty głupia! Dwa razy! Dobrze ja słyszałam. – Ja... ja... – Ja niewolnica od dziesiątego roku. Nigdy się o to nie prosiłam i żaden chłop nie miał prawa mi tego zrobić. Jak biały chce cię ruchać, to nic nie poradzisz, ale twoja w tym głowa, coby się nie dać ogłupić. – On inny jak inni. – Bóg świadkiem, twój chłop wyjątkowy. Tak wyjątkowy, że zaraz cię weźmie za żonę. Tak będzie, weźmie za żonę czarnuchę, pardon, mulatę, i spłodzi mnóstwo półmulatków. Będziesz mieć piękny dom i dostaniesz własnego czarnucha do batowania. Bo on dalej będzie czarnuchów katował i zabijał. – Przestań. – Ty sama przestań. Zajrzyj w studnię, dziewczyno, zajrzyj w to wiadro, wiesz, co zobaczysz? Czarnuchę, co nie stanie się kobietą, jak sama sobie
kobiecości nie da. Musisz przelać krew, coby to się stało. W tym majątku cztery czarnuchy, co nie można im ufać. Cztery ludzie, co dzisiejszej nocy ich sprawa będzie załatwiona. Pilnuj się, coby nie było pięć. – Nie boję się ciebie. Ani nie boję się śmierci. – Tak myślisz? – To ty cały czas gadasz, że mrok we mie. Homer milczy. – Posłuchaj, między nami nie ma powodu do niezgody – mówi potem. Lilit bierze wiadro i chce odejść. – Słyszałaś, żeby kiedy gadali o Wenecji? Przystaje. – Raz, może dwa – odpowiada. – Właśnie. Tak gadali, jakby o tym gadać nie powinni? – Tak. – Chodź za mną. Homer zabiera Lilit do dworu, przez kuchnię i skręca w korytarz. Najpierw mijają salon, potem oranżerię. Dalej, u końca, jest biblioteka, gdzie massa Humphrey przesiaduje większość czasu, jak nie śpi. Lilit o tym zapomniała. Wchodzi i widzi ciemnawe przykurzone miejsce, gdzie półki i jeszcze więcej półek z książkami ciągną się tak wysoko, jakby zaraz miały dotknąć dachu. Półki zakręcają dokoła i kończą się przy rozległym parapecie pod oknem, co wygląda na Góry Błękitne. Tam massa Humphrey ustawił biurko. Homer patrzy przez okno. Potem wraca do drzwi, wygląda w lewo, potem w prawo. – Panna Isobel na górze – mówi. – Razem z krawcową biedzą się, jak pod suknią ślubną brzuszek ukryć. Homer wchodzi za biurko i przegląda książki na półkach po prawej stronie. Przeciąga po nich palcem i przystaje. Potem znowu przeciąga. Wyjmuje jedną i rzuca przekleństwo, a potem bierze drugą po sąsiedzku. – A! – mówi i przysuwa usta do oprawy, jakby chciała złożyć całus. Dmucha mocno i kurz unosi się jak dym. Przewraca parę kart i przesuwa palcem po stronicy. – To ta książka, właśnie ta – dodaje i kładzie ją na biurku.
Lilit podchodzi. – Nie umiem czytać odręcznego słowa – mówi. Homer fuka, syka i podnosi książkę. Wpis, dnia... Straciłem rachubę w dniach i datach i czas wydaje mi się potworem. Wenecja! Quinn próbował mi objaśnić, że te pantalony to powszednia rzecz, że po spodniach do kolan znać prawdziwego dżentelmena. Zapytałem, skąd niby może to wiedzieć, i wydaje się, że ta uwaga dotknęła go do żywego. Przeprosiłem go; on ma tak dobrą i wesołą naturę, że puścił to w niepamięć. Sprawia, że myślę o Indiach Zachodnich i o tym, jak by to było. Może Irlandczycy większy ogień noszą w sercach? Ach, Wenecja, Madonna pośród kurew, kurwa pośród Madonn. Piazzetta z najbardziej gminnego kmiecia zrobi Wergiliusza i Blake’a. Niestety, trwa karnawał, a ja wychodzę śmiało naprzeciw mojemu przeznaczeniu. Oby jej łono było słodkie, a mowa sprośna, skoro znalazłem się w Sodomie. Do dzieła! Wpis, dnia... Drugi dzień w Wenecji. Sodoma i Gomora. Wpis, dnia... Ostatniej nocy miałem styczność z kilkoma reprezentantkami płci pięknej. Płci piękniejszej niż kochanka naszego księcia regenta, ośmielam się stwierdzić. Ale dlaczego zaraz płeć piękna? Były dojrzałe do zerwania jak owoce, zwłaszcza dla kandydatów z zasobną sakiewką. Na jedną szczególną zwróciłem uwagę, ale cóż z tego, skoro nie jestem tak śmiały jak Quinn. – Wystarczy tego pierdolenia – mówi Homer i przewraca pięć kart, a potem idzie wstecz o dwie. – O, tutaj patrz – mówi i stuka w książkę dwa razy. Wpis, dnia... Największy nikczemnik wśród niegodziwców lepszy jest ode mnie. Od
chimeryka, co zamieszkuje to liche, liche ciało. Żałuję, że smutek każe mi chwycić za pióro i ze słowa pisanego czyni drwinę. Niczego takiego nie chciałem, ale pewnego dnia Bóg mnie osądzi. Noc była młoda, a już przepełniona młodzieńcami z demonem w sercu i czarną duszą. Postaram się streścić pokrótce. Udaliśmy się do cór nocy, do kobiet o najstarszej profesji świata i powierzchownej znajomości angielszczyzny. Jedna wzbudziła moje zainteresowanie, z wzajemnością, pozwolę sobie stwierdzić. Wachlarzem trzymanym w prawej dłoni zakrywała twarz, spoglądając znad niego, a ja przecież wiem, jakie w Wenecji obyczaje. Przeczułem już, że zawiąże się między nami porozumienie. Przełożyła wachlarz do lewej dłoni i rozpostarła go. Zaiste, tym tylko potwierdziła swoje zamiary! Poprowadziła mnie do buduaru. Quinn, w całej swej wspaniałomyślności, wziął jej towarzyszkę, choć wyglądała na niedożywioną i mniej urodziwą. Sięgnęła po moją szpadę, tak była śmiała, i nie przytoczę tutaj słów, które padły, bo takie lepiej przemilczeć. Była złodziejką i wzięła mnie za głupca. Sądząc, że śpię, szperała w moich rzeczach, aż ją spłoszyłem hałasem. Rzuciła się do drzwi, lecz byłem szybszy, więc ją dopadłem. Miała mały sztylet. Nie poczułem nic więcej jak drobne ukłucie, ale ostrze weszło głęboko w moje ramię. Być może to na widok własnej krwi szatan mnie opętał. Zapomniałem o wszystkim, co racjonalne, przyzwoite i dżentelmeńskie. Chwyciła mnie za twarz, podrapała. To wprawiło mnie w jeszcze większą furię i jeszcze bardziej odjęło rozum. Moje dłonie były już dłońmi diabła i chętnie się nią zajęły. Quinn wpadł do środka i musiał użyć całej swojej irlandzkiej krzepy, by mnie odciągnąć. Nie dałbym się powstrzymać. Z nim też rozpocząłem walkę, ale mnie obezwładnił. Kobieta klęła i klęła, mówiła, że uda się do sędziego pokoju, bo wie, żeśmy Brytyjczycy. Idź zatem, plugawa kurwo, mówi Quinn i ją odpycha. Nie jestem kurwą, mówi kobieta po angielsku i prycha, dobrze to pamiętam. Wtedy i ja, i Quinn pojęliśmy, że mamy do czynienia z damą, jeśli można ją tak nazwać, która zajmuje się sprawkami daleko wykraczającymi poza jej pozycję. Była kobietą poszukującą rozkoszy, nie inną niż my, młodzi mężczyźni, którzy przybyli na karnawał w Wenecji, być może mając w żyłach nadmiar wzburzonej krwi. Nie ulegało kwestii, że dano by wiarę słowu tej kobiety przeciw dwóm Brytyjczykom. Och, groziła, jak to opowie, że wywleczona została ze swej kwatery i zniewolona, nieszczęsna młoda mieszczka. Że uczynili to przybysze z Wysp Brytyjskich,
będący w stanie wojny z ich francuskimi kuzynami. Quinn chwycił ją za rękę i wyciągnął za drzwi. Nie spodziewałem się, że to usłyszę, więc pierwsze łupnięcie wystraszyło mnie śmiertelnie. Potem to samo rozległo się jeszcze dwukrotnie. Spojrzałem w stronę drzwi, a tam Quinn swoją laskę czyści i powiada, że jeszcze dziś w nocy musimy opuścić Wenecję. Że o wszystko zadba. Staram się o tym nie myśleć. Demon we mnie tkwi. Tak rozjuszony, tak pozbawiony rozsądku nie byłem, odkąd wytłukłem Thomasowi Thistlewoodowi przednie zęby i na zawsze zamknąłem mu pięścią oko w gospodzie na East Endzie. Wtedy też Quinn mnie powstrzymał od dalszych wypadków. Pamiętam, że tak się poznaliśmy. Teraz znów przyszedł mi z pomocą, wybawiając mnie od mojego własnego szaleństwa, pozwolę sobie rzec. Noszę w sobie nadzieję, że to nigdy się nie wyda, oraz strach, że pewnego dnia jednak wyjdzie na jaw. – Tak postępują ci dwaj. Massa Humphrey narobi kłopotu, a massa Quinn po nim posprząta. Ostatnim kłopotem ty byłaś, chyba że pamięć mi szwankuje – mówi Homer. – Ciągle widzisz w nim anioła? Cóż, anioł zaraz zacznie się swojego naparu dopominać, bierz wiadro i leć. – Co massa Robert zrobił tej kobiecie? – Z tobą coś nie tak? Najpierw czytać nie umiesz, a teraz ogłuchłaś? – Co zrobił? – Jak myślisz, dziecino? Głupiaś od urodzenia? Uciszył ją. – Co to znaczy? – Nie nadwerężaj mojej cierpliwości. W jednej chwili przekleństwo za przekleństwem, a w drugiej Robert Quinn ją wywleka, trzy razy łup i złorzeczeń nie słychać. Ją uciszyli z tej samej przyczyny, z jakiej ciebie o mało nie uciszyli. Ci sami dwaj. – To nie... – Co nie? Chyba z ciebie kobyła, co ma ciasno klapki na ślepiach. Wymyśl sobie historię, jaką chcesz, coby móc mu ciągle napary robić i dawać się cudnie rżnąć, twoja rzecz. Ale nie mów, że się na własne oczy nie przekonałaś. Lilit odchodzi.
– Gdzie żeś była? Lilit podskakuje. Robert Quinn czeka na nią w kuchni. Powieki ma ciężkie. Lilit duma, czy on wciąż trzyma tę laskę gdzieś w ukryciu. Wchodzi tak powoli, że jedną stopą nadepnie drugą. Wie, że on na nią patrzy, ona tymczasem nie może spojrzeć na niego. Między tym, co usłyszała o Quinnie, a tym, co widzi, jest jeszcze to, co sama wie, chociaż nie wie, co to takiego. On zrywa się z zedla i go przewraca. Doskakuje, a Lilit w pisk. On nie słyszy. Łapie ją w pasie i obejmuje ramieniem. Przyciska ją mocno, a potem dźwiga w górę, potem chowa twarz w jej łono i kręci głową na boki, i śmieje się w głos. – Na Boga! Miła moja, wygląda na to, że Humphrey odzyskał rozum! Poprosił, bym został!
28
I
tak się stało, że Atena przepadła. Lilit wie, co zaszło. A przynajmniej wie, co Homer wie. Lilit duma, czy Atena naprawdę winna, bo ostatnio Homer wygląda na taką, co byłaby gotowa zrobić straszne komuś za to, że mógłby zrobić coś inne. Czasem Homer gada ze swoimi nieżywymi bąkami, mówi im, że wrócą do baba-pla, jak tylko będą mogły spocząć w spokoju. Dalej gada afrykamową i Lilit nawet nie stara się zrozumieć. Najczęściej Homer gada tak do siebie wcześnie rano, gdy jest sama w kuchni, a Lilit nasłuchuje pod drzwiami. Czasem podśpiewuje, innym razem jest zupełnie cicho, stęknie tylko albo pociągnie nosem. Lilit próbuje sobie wyobrazić, jak wyglądały te jej dzieciny, czy były chude i siwe jak sama Homer. Lilit wstaje wcześnie rano, bo znowu ciąży jej głowa. Homer i panna Isobel. Wygląda, że śmierć obdziera, obdziera kobietę, aż ostanie się jej tylko zdrowy rozsądek. A potem śmierć zabiera i to. Jedna będzie piła laudanum, druga krew. Lilit nie chce wchodzić do kuchni i gadać z Homer, to wraca do kwater Roberta Quinna. Mija kwietniki. O tak wczesnej porze nie powinno tam nikogo być, ale słychać głos. Gorgona, duma Lilit, albo gada przez sen, albo daje się chędożyć jakiemuś brudnemu czarnemu pokurczowi. Lilit się natęża, ale nie przychodzi jej do głowy żaden chłop, coby chciał wychędożyć taką karlicę. To jej się coraz bardziej ciekawość zaostrzy. Znowu słyszy głos. Szorstki, chropawy, godny jakiegoś pokurcza akuratnego dla Gorgony, ale jest jeszcze jeden, ostry szept, zarazem głośny i cichy. Kallisto. I trzeci głos, którego Lilit nie potrafi nikomu przypasować. Ale wie, że go zna. Zna na tyle, coby był jej nie w smak. Podciąga się do okna i zagląda do środka. Tam za rzędami róż, tulipanów, hibiskusów i bugenwilli w doniczkach rozmawiają szeptem Gorgona, Kallisto i Ifigenia. Gorgona krewka jak zwykle, wymachuje rękami w górę, w dół, dźga paluchem, jakby ubijała krowę nożem. Kallisto kręci głową i kładzie rękę na ramieniu Gorgony. Ta ją odpycha. Na to Kallisto pac Gorgonę po ramieniu.
Gorgona zawyje. Zrywa się pogonić Kallisto, ale Ifigenia zaskakuje jej drogę i coś mówi, ale Lilit nie słyszy. Potem Ifigenia gada, patrząc to na Gorgonę, to na Kallisto. Obie zwieszają głowy i siedzą tak, póki Ifigenia nie skończy. Potem cisza. Potem odzywa się Kallisto, a Gorgona kiwa głową. Ifigenia uśmiechnie się i już ma coś powiedzieć, gdy nagle podnosi wzrok. Lilit szybko schyla głowę, duma, czy ją złapią. Gorgonę przegoni, Kallisto tak samo, ale Ifigenii nie. Znowu zaczynają pytlować, to Lilit zagląda. Mówi Ifigenia. Kallisto kładzie palec na usta i potakuje skinieniem głowy. Usta Gorgony wypowiadają coś jak „teraz”, Lilit jest tego pewna. Szykują się, by wyjść. Lilit zeskakuje. Patrzy w lewo, w prawo, ale nie ma dokąd uciec. Drzwi się otwierają. Lilit odskakuje pod ścianę, przesuwa się w tył, ale tamte się zbliżają, krok w krok. Chowa się za drugą ścianą, gdy odchodzą. – Suka się doprosiła – mówi Gorgona. Lilit czeka, aż znajdą się poza zasięgiem głosu. Jest tylko jedna czarnucha, co ją w majątku wszystkie nienawidzą, Gorgona, Kallisto i Ifigenia. Pędem do kwater Roberta Quinna. Spocona i rozdygotana, kładzie dłoń na piersiach, coby się uspokoić. Gorgona, Ifigenia i Kallisto knują przeciw niej. Ale jak się dowiedzieć co? Negry nie cierpią Lilit, choć nie dała żadnego powodu, coby się z nią rozprawić. Nie ma pojęcia, co robić. Zaczyna dumać, że doszukuje się dwóch znaczeń w jednym słowie, że robi się jak Homer. Potem jej się przypomni, że większość z nich zła była, jak Homer rozbiła sześć i zrobiła znowu siedem, zwłaszcza że ostatnią siódemką była ta suka Kirke. Ale Kirke nie była zaprzedaniec, po prostu nie była potwór, jakim Homer ją chciała. Lilit rozgląda się po kuchni za najbardziej większym i ostrzejszym nożem. Nagle wrzaśnie, bo czyjaś ręka chwyta ją w talii. Robert Quinn z rechotem ją podnosi. – Dzieweczko, to tylko ja. Nie chciałem cię trudzić, ale skoro jesteś już na nogach, uszykuj jakie śniadanie, miła moja – mówi. Robert Quinn poszedł na pole i Lilit rozmyśla, że skoro Kallisto i Ifigenia pracują na polu, to tych dwóch nie musi się obawiać. Zostaje Gorgona. Lilit myśli o Kallisto i Gorgonie i coraz bardziej ich nienawidzi, a zwłaszcza Gorgony, bo ta dorzuciła jeszcze do tego, od czego Lilit głowa ciąży. Może to taka właśnie ciężkość każe Homer gadać do swoich nieżywych bąków,
gruchać jak do niemowląt, śpiewać jak do duchów z Afryki. Ale z Gorgony to tchórz, Lilit zdążyła się już o tym przekonać, baba nie odważy się działać w pojedynkę. Taką przynajmniej Lilit ma nadzieję. Zaczyna dumać, czy w ogóle gdziekolwiek zazna odrobiny spokoju. Jedyny człowiek, co potrafił wywołać uśmiech na jej twarzy, to ten biały czort, co ją kiedyś biczował. Chciałaby go znienawidzić za to, że zabrał ją do krainy białych kobiet, bo wie, że prędzej czy później coś lub ktoś przypomni jej, że jest czarnucha. Może Kallisto. Może Quinn. Teraz, gdy został, Lilit ma jeszcze jeden ciężar na grzbiecie i nie może tego ścierpieć. Czasem chciałaby, żeby Bóg najwyższy przyszedł i znowu wszystkich potopił. Pola, majątek, całe hrabstwo. I kraj, i świat szeroki. Może wszyscy zaczęliby od początku i niewolny byłby wolny, a wolny niewolny. Lilit chichota. Lilit w kuchni, szukając Homer na osobności. Ateny nigdzie ani śladu. Panna Isobel schodzi i pyta o nią, a Homer na to, że baba się pochorowała i nie wychodzi z chaty. Panna Isobel uparła się ją widzieć. Homer na to, że Atena za bardzo zaniemogła od rozwolnienia, co taką pannę może o śmierć przyprawić. Najpierw panna Isobel krzywi lico. Lilit pamięta, że ona obeznana ze zwyczajami negrów, to nie da się ogłupić żadnym rozwolnieniem. Lilit czuje, jak serce wali jej w piersi, ale Homer stoi niewzruszona jakby drzewo. Panna Isobel odwraca się i idzie na górę, a flasza wystaje jej spod kiecki jak trzeci cycek. – Świńska suka. Cuchnie tym od niej na milę – szepta Homer. – Świnią cuchnie? – Paregorykiem. Jesteś chyba jedyna negra, co nie czuje. – Nie paregorykiem, tylko laudanum – rzuca Lilit, ale nie do Homer. Homer rozrabia w misie ciasto na wypieki. – Niedługo urodziny panny – mówi. – Dzisiaj będzie ciasto, podarek jutro. Lilit duma, czy Homer gada jak Homer. – Trzeba nam meldunków – szepta Lilit. – Trzeba nam meldunków, e? Mie się nie widzi, cobyś miała, czego mi trzeba. – Pewna jesteś? A bym trzymała gębę zawartą, to ci już nie trzeba? Homer podnosi spojrzenie na Lilit, nie przestając mieszać ciasta. Oczy ma
czerwone, ale wyblakłe. Lilit patrzy na brwi Homer, widzi, że posiwiały. – Ki diabeł cię opętał? – prycha Homer. – Powiedziałabym ci, ale ściany mają uszy, a podłogi pytlują – warknie Lilit, zerkając na Pallas. – Didi. – Dido mie zwą. Raz powiedz, jak trzeba – syczy dziewczynka. – Dido, dodo czy dudu, mieszaj dalej, aż nie będzie grud – mówi Homer i podaje ciasto tej małej, co jej Lilit chyba wcześniej nie widziała. Wychodzą, ale ledwie na kilka kroków, coby jaki dozorca nie spytał, jaki to interes mają do załatwienia poza domem. – Co się stało ze starą? Homer w śmiech. – Za długo się wylegiwałaś w łóżku massa Quinna – mówi. – A ty za długo... Wiesz co? Mie wszystko jedno. – Stara dziewczyna już nie dziewczyna. Zaszły dziwne rzeczy, odzienie panny Isobel uwalane błotem, cuchniało gorzałą i czym tam jeszcze. Panna mówi, że to ta dziewczyna je ukradła, coby w nich paradować i wyprawiać bezeceństwa, a potem, jak próbowała je podłożyć w pokoju, panna ją przyłapała. – I co dalej? – To, co trzeba. W tym majątku złodziejowanie to duże przestępstwo. Batowi uwinęli się z nią rach-ciach. – I mie nic o tym nie wiadomo? – Tak to z tobą ostatnio. Nic to. Mam ciasto do upieczenia, ty gadaj swoje. – Gdzie Atena? – Tam, gdzie najlepiej przysłuży się naszej walce. I po to mi głowę zawracasz, kobieto? – Coś jej zrobiła? – Rozglądnij się w koło. Myślisz, że jak to się skończy? Nic to. Widzę, że na próżno zajmujesz mi czas. Idę... – Kallisto i Gorgona coś knują. – Ale nowina.
– Kallisto, Gorgona i Ifigenia. – No pewna. – Sama ja widziałam. Dziś rano przy kwiatach. – Widziałaś, jak knują? – No przecież. Homer długo milcząca. Potem odwraca się i idzie. Lilit za nią. – I to wszystko? Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Gadam ja ci, że coś knują. – Mam uszy. – Skąd wiesz, że nie knują czego własnego? Przeciw tobie? – Ha – mówi Homer. – Niedługo wszystkie będą wiedzieć, co i my wiemy. Homer szykuje się, by wyjść, ale Lilit chwyta ją za rękę. – Pohamuj to, Homer. Wszystko się rozlazło. – A tobie co? Ty dbasz tylko o pana Irlandczyka. – A ty tylko o swoje nieżywe bąki. Jak usłyszałaś, że nieżywe, sama umarłaś. – Puszczaj mi rękę, skisła cipo, bo pożałujesz. Lilit cofa się, Homer idzie. Ale po chwili się zatrzyma. – Poza tym ten statek już wziął odpłynął. Nic nie da się zrobić – mówi. – Chcesz powiedzieć majątkom, chcesz powiedzieć negrom, coby zapomnieli o wolności? Ci się zdaje, że oprócz ciebie jest jaki negr, co chce mieć nad sobą białego? Lilit patrzy, jak Homer idzie z powrotem do kuchni. Pamięta dawną Homer, co łaziła tak szybko, że mało nie dotykała stopami ziemi, plecy mając proste, jakby była ściana. Nie ta Homer co teraz. Lilit rusza do domu. Pod drzwiami słyszy, że ktoś myszkuje w kredensie. Uśmiecha się. – Massa nienasycony ma apetyt. Jak nie na jedno, to na drugie... Gorgona podskakuje. Nóż wypada jej z ręki. Homer gadała wcześniej, ale Lilit tego nie zauważała: Gorgona się jej boi od powrotu z Coulibre. – Czego chcesz? – Od ciebie niczego. Jadę do Worthy Park, bo tam nie wiedzą, jak
hodować kwiaty. Homer kazała ci powiedzieć... – Dopiero my gadały. – Homer mówiła... – Ogłuchłaś, karlico? Właśnie ją spotkałam. Jakby coś chciała powiedzieć, toby powiedziała sama. – I nie chcesz wiedzieć, kiedy się znowu spotykamy? – Za dwa dni od dziś. – Nie. Dziś w nocy. Noc idzie, Lilit w strachu. Nawet zachody Roberta Quinna, coby nauczyć ją czytać tego tam Johna Donne’a, nie mogą odwrócić jej myśli od bojaźni. Może Quinn coś przeczuwa, a może nie, nic nie mówi. Zasypia, mając Lilit ułożoną na piersi. Lilit wyczekuje chrapania. Bierze nóż z kuchni. Wymachuje nim, tnie i dźga w ciemności. Potem wyobraża sobie, że skacze na babę, chwyta ją za włosy i podrzyna jej gardło. Ale rozumie, że sześciu nie poradzi. Zresztą kto wie, może zawzięły się na kogoś innego? Może na Homer? A jak nawet na nią, to zabiła już dość ludzi, żeby tamte się miały na baczności. Zło prowadzi Lilit na dwór, ale strach spowalnia jej krok. Stawia na trawie jedną stopę, potem drugą. Przelatuje sowa z wielkim szczurem w pazurach. Lilit wsuwa nóż do fartucha i rusza do pieczary. Wedle swoich rachunków ukatrupiła już siedem ludzi. Osiem, jak liczyć tę biedną czarnuszkę zlinczowaną za to, co ona zrobiła. Może chora od morderczego obłędu, tak duma. Przeklina własną głowę, że pcha ją w ten obłęd, a potem nie pozwala żyć jako morderczyni. Na myśl o tych liczbach aż przystaje. Patrzy na swoją rękę, ale nie widzi potwora. Czy nie każda negra ma krew na rękach? Może taki już negrów los. Ta kolonia zawsze o krok od rozlewu krwi, a ona sama może nie inna, ani lepsza, ani gorsza jak każda inna dusza. Potem druga Lilit bierze głos, Lilit, co przez większość czasu siedzi cicho, coby powiedzieć, że nieżywe białe to podłe ludzie, sukinsyn jak massa Roget i skończona suka jak pani Roget, a martwy biały nikogo nie skrzywdzi. I te dwa chłopcy wyrośliby na potwory, co gwałcą i zabijają negrów, jak tego pragnie każdy biały w kolonii. Ale druga Lilit mówi, ty głupia negro, pamięć ci płata figle. Nie siedem ni
osiem, a dziewięć. Lilit przypomina sobie, jak najpierw z oka, potem z nosa i ust, a na końcu z cipy i z zada leciała ciurkiem krew na córeczkę. Andromeda, co skonała za nic, jak tylko z przyczyny sukienki, co ją Lilit zapragnęła i co skończyło się batożeniem i gwałtem. Może nie jest dzieckiem Jacka Wilkinsa, ale samego Szatana? Siedem dusz, tak myśli. Dziewięć dusz. Jaka kobieta może sobie chodzić po zabiciu siedmiu dusz? Dziewięciu dusz? A Bessy, ta stara negra z Coulibre? Była dziewiąta czy dziesiąta? A batowy za pierwszym razem? Grom liczb dudni jej w koło po głowie w ciemności i już nie pamięta, czy podłożyła ogień, bo McClusky wepchnął jej do cipy swój dyszel, czy bo massa Roget palec, i czy wychłostała ją pani, czy panna Isobel. Homer gadała to o dziewczynie, co w ich mniemaniu spaliła dom: nie można ukatrupić tylu ludzi i nie ukatrupić przy tym siebie w części. Homer to kiedyś gadała, ale nie do Lilit. W wejściu do pieczary wymacała nóż w fartuchu. W środku migocze słabe światło, blask z jednej świeczki. Lilit nie słyszy głosów. Może w pieczarze zasadzka? Znowu dotyka nóż, myśli, czyby go nie wyjąć, albo przynajmniej ścisnąć rękojeść. – Rusz się – mówi głos. – Chyba że chcesz zguby – dołącza inny. Gorgona. Gorgona za Kallisto, więc może kłapać dziobem. Lilit chwyta mocniej rękojeść noża, wchodzi do jaskini i zbliża się do światła. Czuje, że ludzie jacyś są z tyłu, chciałaby móc uciec. Duma, czy nie wyciągnąć noża, ale ostrze może błysnąć nawet w słabym świetle, zdradzić ją przedwcześnie. Lilit duma, czy to sprawiedliwość, czy Bóg w końcu postanowił się z nią rozprawić. Czy martwa negra i biała ze złamanym karkiem, i tonący biały, i płonące dzieciny, wszyscy chichoczą i czekają, aż Lilit przyjdzie i zapuka do bram piekła? Przystaje i wtedy ktoś popycha ją na ziemię. – Patrzcie, kto w końcu postanowił dołączyć – mówi Homer. Lilit przesuwa się w bok i obraca plecami do skalnej ściany. – Negr z Worthy Park wygadał o spisku w zatoce Montego. Prawie cała milicja ruszyła na zachód – mówi Kallisto. – I dobrze. – Nie tak dobrze. Rozeszła się plotka o Montpelier, że możemy wszystko zepsuć.
– Co za cipa tak gada? – Nikt nie musi nic gadać – odpowiada Kallisto. – Do tej pory nie usłyszałam ja od ciebie ani jednego planu innego, coby robić to, co wszystkie inne. Potem cisza następuje. – Kogo zabijemy najpierw? Massa czy panią? Gdzie podłożyć ogień, na wschodzie czy zachodzie? Na trzcinowiskach czy ścierniskach? Co zrobimy z resztą zaprzańców w Montpelier? Gdzie wszystkie ruszą, jak będą wolne? Przez rzekę czy do Gór Błękitnych? Powiesz coś oprócz murzyńskiego bajania? Homer długo patrzy na Kallisto. Lilit próbuje czytać z jej twarzy, ale rysy przepadają w mroku. Pallas wbija wzrok w ziemię, a Gorgona zerka w górę, w dół i na boki. – Powiedz tym w Worthy Park... – Sama weź im powiedz. – Och, takie to porządki. Jakie wszystkie dzisiaj bystre i zuchwałe. Tyś obmyśliła całą tą piździelską sprawę czy ja? Tyś tu wszystkich sprowadziła czy ja? Tyś spragniona wolności czy ja? – Ochłoń, Homer. My nie... – Nie mów mi, cobym ochłonęła! Ja wódz negrów! Ja! Wszystkie milkną i patrzą po sobie. Lilit przygląda się z boku, wyglądając Homer w nikłym świetle. Homer ustaje w marszu po jaskini. – Czarnuchy z Worthy Park nie mają powodu gadać o mie, ani jednego sakramenckiego powodu! Te same głupcy wygadali zamiary białym zeszłego roku. Białym! Trzeba dwóch czarnych, żeby rozprawić się z backra, i trzeciego, żeby to wyglądało jako nieszczęście. Homer w śmiech. – Backra nic nie będą wiedzieć, jak zegar porę wybije i poderżniemy im gardła – mówi. – Eee? – odpowiada Kallisto. – A może backra już z nas chichota? – Dość od ciebie. – Pallas, niektóre tutaj takie skumane z backra, że mielą jęzorem. Mielą, jakby ich gęba w młyn się zamieniła – mówi Kallisto.
Pallas milcząca. Lilit maca nóż w fartuszku, ściska rękojeść. Wciska się mocniej w skałę. Pallas się wierci, Ifigenia chichota, Hippolita stoi ode światła. Lilit czuje, że jej serce zaraz wyrwie się z piersi. – Jedna taka tutaj tak umiłowała życie niewolnicy, że nic nie wejdzie między nią a ukochanego backra. – Kallisto, gadaj swoją gadkę i nie udawaj Homer – mówi Pallas. – Ej! Zdaje się, że Homerowe wybory nie takie wcale celne. Judaszowa czarnucha pośród nas. Tutaj, w naszej gromadzie. Homer nic nie odpowie. – Kto taki? – pyta Pallas. – Ona – mówi Gorgona i pokazuje palcem. Lilit aż podskoczy. Wrzeszczy. Kallisto pojawia się z mroku za plecami Ifigenii, łapie ją za włosy i ciągnie, potem ciach po gardle. Krew bluźnie na Pallas. Kallisto puszcza, Ifigenia chwyta się za szyję, zatacza się na skałę i pada na ziemię. Homer też aż podskoczy. – Jezu Chryste! Co robisz, skisła cipo? Co robisz? – Głupia jedna, ona zaprzaniec – odpowiada Kallisto. – Jak mie wołasz? – Wołam cię głupia. Ty sama nie wiesz, kiedy zegar bije. Wiesz, jak długo ta suka nas zdradzała? Od pierwszej chwili, jak ją sprowadziłaś. Co tydzień słała słowo do jednej judaszowej czarnuchy w Jackson Lands, coby podała dalej do massa. Myślała, że massa ją wynagrodzi za jej zdradę. Tyle że judaszowa czarnucha nie była judaszowa. Udawała, cobyśmy wiedziały o zaprzańcach pośród nas. Popatrz na nią. Ifigenia. Głupia baba. Zeszłej nocy powiedziały my jej, że przychodzimy rozprawić się z Hippolitą. Teraz Hippolita podskoczy. – Coby myślała, że nikt na jej tropie. Potem suka pobiegła do płota, coby wszystko wyświergotać czarnusze z Jackson Lands. Gorgona pojechała tam dzisiaj i usłyszała od tamtej wszystko, co Ifigenia gadała. Ifigenia ciągle w drgawkach na ziemi, gulga krwią, ściska się za gardło, ale krew bije spomiędzy palców jak powódź. W tym słabym świetle jej krew
czarna. Głowa wali o ziemię. Homer sztywna jak mur. Nagle idzie prosto do Gorgony i policzkuje ją. Gorgona rzuca się jak dziki pies, ale Pallas skoczy w środek. Gorgona odpycha ją i dopada nieruchomą Homer. – Hamuj się, skisła cipo – mówi Kallisto. Gorgona staje. Lilit mocno ściska nóż. – Rzeka. Rzeka na końcu ścieżki. Włóżcie kamień do halki, powiążcie końce. Potem wrzućcie ją do wody. Tak mówi Homer. Stara się być spokojna, ale jej głos falą. Homer siada na krześle i już nic nie mówi. Patrzy w mrok i raz zerknie na Lilit. – Ja od ciebie rozkazów nie biorę – mówi Kallisto. Gorgona warczy jak pies, ale kąsanie pozostawia tamtej. Lilit duma, że to składne. Jak ktoś zasłużył na śmierć, to Kallisto będzie uśmiercać. Patrzy w półmroku na jednooką i przychodzi jej do głowy, że może to z nią są najbliższe siostry. Lilit pamięta strach, jaki czuła, kiedy zabijała massa Rogeta. I jeszcze coś. Coś, co wyżej stoi, niż jak wtedy, jak Robert Quinn ją kocha. Coś wyższego jak wiatr, co smaga jej kark, kiedy myśli o Ogunie niewypowiedzianie. Coś wyższego niż czuć, że się jest biały. Coś, czego nie potrafi nazwać ani wezwać. Homer ciągle milcząca. – Ci się zdaje, że ktoś czeka na komendę od ciebie? Czarnuchy w pięciu majątkach wiedzą, że twoja dusza martwa. I że z ciebie nijaki pożytek. Lepiej dla ciebie, jak pójdziesz teraz żyć ze swoimi nieżywymi bąkami. Czo! Jakby ludzie się ciągle ciebie nie bali, sama bym to zrobiła. Chodź, Gorgona. Kallisto i Gorgona chwytają Ifigenię, pierwsza za nogi, druga za ręce. Niosą trupa korytarzem, co go Homer wskazała. – Dopilnujcie – mówi Homer słabym głosem. – Dopilnujcie kamienia w kiecce, coby... Sześć kroć sześć kroć sześć... Słowa przerywa plusk. Hippolita fuka i w bieg. Głowę trzyma nisko, patrzy na swoje ręce. Lilit ciągle przy ścianie, ciągle z dłonią na nożu. Lilit nie wie, czy Homer szepta, skamla czy liczy. Potem nagle widzi, że Pallas w płaczu. Pallas wstaje i odchodzi, najpierw idzie, potem pędzi. Lilit i Homer same w jaskini ze światłem świecy i cieniem tańczącym dokoła.
– Mój synek ani razu mie nie ołgał – mówi Homer.
29
R
obert Quinn pierwszy podskoczy. Szybko wstanie, aż przestraszy Lilit. Jak tylko usłyszała kroki w kuchni, Quinn złapał za muszkiet. Kroki maszerują do sypialni, wcale nie chcąc być cicho. – Robert. – Ćśśś, skarbie. Kroki dudnią ciężkim butem. – Quinn – mówi męski głos. – Quinn. Drzwi się rozwierają, a Robert Quinn odciąga kurek i bierze cel. – Wielkie nieba, człowieku. Przecież mogłem cię ustrzelić! Massa Humphrey w portkach i butach, ale też w nocnej koszuli w połowie tylko wepchanej za pas. – Quinn, chodź ze mną – mówi. – Już. – Gołemu mi chyba nie wypada iść, co? – odpowiada Quinn, ale massa Humphrey śmiertelnie poważny. – Czekamy na ciebie na dworze. Nie ma czasu do stracenia – mówi massa Humphrey, ale patrzy na Lilit. Lilit wyskakuje z łóżka, przynosi świeże spodnie i białą koszulę. Buty Quinna w kuchni. Robert Quinn wciąga buty i wychodzi. Massa Humphrey nie czeka. Jak tylko widzi Quinna na dworze, odjeżdża, za sobą mając dozorcę. Zostawili konia dla Quinna. Lilit patrzy, jak Quinn sadowi się w siodle i rusza, krzycząc do massa Humphreya, coby nie był taki niecierpliwy. Lilit biegnie do dworu. Homer przy oknie w kuchni patrzy na słońce wstające nad Górami Błękitnymi. Sama. Lilit bez tchu, myśli, że jej głośne sapanie przyciągnie uwagę, ale Homer ciągle przy oknie, a w kuchni cisza. – Mass... massa Humphrey. Dopiero co przyjechał po Roberta Quinna,
drzwi mało nie wywalił, zabrał go, odjechali. – Nie nazywaj przy mie żadnego białego imieniem z chrztu – mówi Homer. – Gdzie pojechali? – Bóg jeden wie. – Coś się stało, na pewno. Massa Humphrey bardzo przejęty, bardzo, bardzo. – Wiesz, Bóg białych to głupiec, ale ma... – Homer, ty słyszysz, co ja ci gadam? – Ale ma jedno, co mi bardzo w smak. Jedno. Wiesz, co to? – Skąd mie wiedzieć? Homer dotyka okna i się przysuwa, jakby widziała coś, czego Lilit nie widzi. – Jedno ja kocham w tym Bogu białych, a to to, że u niego to, co się wydarzyło, co się teraz dzieje i potem będzie się dziać, to jedno i to samo. U niego nie ma wczoraja ani jutra. Wszystko teraz. Nie myślę jednak, coby pospolity czarnuch to pojął. – Ja wiele rozumiem, Homer. – I moje myślenie tak idzie, co jakbym mogła być jak Bóg, wtedy przeszłe i to, co teraz, i co nadejdzie, nic by nie znaczyło. I choć moje bąki nieżywe, ja ciągle mam jego, ciągle mam ją w objęciach, patrzę ja, jak rosną. Mogę dotknąć ich w pierś, poczuć, jak się unosi... Homer odsuwa się od okna i ociera łzy. – Jaka to straszliwa klątwa dla tego świata, że biały człowiek w ogóle się wziął. Co za podła, straszna, okrutna istota, nic innego nie będzie tak samo nikczemne. Tylko tego my się od nich nauczyć możemy. Uważaj dzisiaj, jak zobaczą, ileśmy się od nich nauczyli. – Oni pojechali nie bez powodu, Homer. Mie się to nie podoba. – Ty w ogóle nie dbasz o swój lud, co zaraz będzie wolny. – Tak samo jak ty. Ja wiem, co tobą porusza i że ty nic nie zbudujesz. – Zabili we mie matkę. – Więcej zabili.
– Gadałam ci ja kiedy o twojej matce? – Nie, nie, nie. Kobieto, nie próbuj ze mną dzisiaj tych sztuczek. Nie dasz rady... – Trzynasty rok miała, jak massa Jack wyruchał ją po złości, a to z powodu jej brata Bachusa. Tak naprawdę to zgwałcił. Śliczna była z niej dziewczyna. Śliczna, oj, śliczna. Wiesz, jak ją wołali? – Mie czas z powrotem do kuchni. – Demeter. Demeter zwana. Najprzepiękniejsza istota, jaka żyła w tym majątku, tak wśród białych, i negrów. – Suko, wiem ja, czego próbujesz. Oj, wiem. – Jak już Jack Wilkins zabił Bachusa, to najpierw zadbał, żeby Demeter straciła piękne lico. Była z niej rogata, oj, rogata dziewuszka. Taka jak ty, ale nie zasłużyła na taki los. Wiesz ty, jak bardzo Jack Wilkins się na nią zawziął? Tak bardzo, że nawet jemu się potem zrobiło żal. – Przestań, Homer. – Nie chcesz wiedzieć o matce? – Ja nie mam matki. Homer cicha. Znowu idzie do okna. – A ja nie mam bąków. Kiedy czarnuchy będą coś mieć, e? Lilit chce odejść, ale Pallas wbiega do środka. – Dziś wzięli broń! – woła. – Wszyscy dozorcy, wzięli broń! – Co? – Głuchaś? Mają broń. Ktoś im musiał wygadać. Ktoś musiał coś zrobić. Skąd mie wiedzieć? Massa na piętrze? – Nie. Dozorca go zerwał ze snu, wyjechali nad ranem z Robertem Quinnem. – Psiamać, psiamać, Homer! Co knują? – Wyglądam ja ci na powiernika Humphreya Wilsona? Skąd mie wiedzieć? – Ale... Słowa umierają w ustach Pallas. Patrzy na Lilit, ale od niej też żadnej odpowiedzi.
– Jadą – mówi Homer. Tamci trzej w ostrym galopie. Dozorca na czele, potem massa Humphrey, potem Robert Quinn. Jak docierają do dworu, massa każe dwóm sługom przywiązać konie do drzewa, nie zaprowadzać do stajni. Lilit nie potrafi nic wyczytać z żadnej twarzy. Lilit, Homer i Pallas wychodzą na dwór, jakby przywołane, zbiegając do ostatniego schodka. Lilit zakrywa oczy przed słońcem, jak ci trzej nadchodzą. Robert Quinn na nią nie patrzy. Massa Humphrey wymija baby, koszula nocna ciągle sterczy z portek. – Każ dziewczynie podać nam herbatę, Homer, skoro teraz umiejętność serwowania herbaty przez Lilit zastrzeżona jest wyłącznie dla pana Quinna. Tej, którą upodobała sobie panna Isobel. Atena ma na imię? Atalanta, Minerwa, nieważne, jak Jack Wilkins nazwał tę dziewuchę. – Atena? Atena słabuje, panie. Rozwolnienie. – Dobry Boże. Powiedziałaś: rozwolnienie? – Tak, massa. Ja nie wiem, co te okropne dziewuchy ze sobą wyprawiają. Kazałam ją zamknąć w kwaterze. Nic z niej dla nikogo dobrego, tak śmierdzi. Massa Humphrey kiwa głową. – Rozwolnienie, czy tak? – Tak. – Ktoś jeszcze tak zaniemógł? – Do tej godziny nikt. – Tak czy inaczej, każ ją przenieść jeszcze dziś. – Massa? – Jeszcze dziś, Homer. Nie mam zamiaru pozwolić, żeby zaraziła choć jednego człowieka w tym majątku. – Nie zarazi, panie. Ja u niej byłam, sprawdziłam, niczego nie roznosi. – Naprawdę? Wiesz, Homer, z ciebie naprawdę zadziwiająca istota. Dalibóg, zadziwiająca. Wyjaśnij mi w takim razie, jeśli łaska, jak udało ci się sprawdzić jej stan, skoro leży martwa na dnie urwiska niedaleko od miejsca, w którym teraz stoimy? Homer krok w tył i ach. Pallas odsuwa się na bok. Lilit nie może się ruszyć. Nagle massa Humphrey skacze na Homer. Robert Quinn nie próbuje
go powstrzymać. – Morderczynię mamy wśród nas, czy tak? – pyta massa i popycha Homer. – Morderczyni? Homer w skowyt. Podnosi ręce, żeby ochronić twarz, ale za późno, bo massa Humphrey wali ją pięścią prosto w nos. Homer zatacza się do tyłu, ale massa łapie ją za kieckę przy łonie i bije na odlew w lewy policzek, w prawy, znowu w lewy. Pallas chce skoczyć na pomoc, ale dozorca i Quinn podnoszą muszkiety. Massa Humphrey łapie Homer za gardło. U niej oczy wielkie, krew płynie z kącika ust. – Nigdy bym cię nie podejrzewał o coś takiego. Nawet za sto lat, dwieście. Raczysz łaskawie wyjaśnić, co moja niewolnica robi nieżywa i pogruchotana na dnie urwiska? I dlaczego ty stoisz tutaj i łżesz nam prosto w oczy? Niewolnica, w której Richardson rozpoznał Atenę. A ja pomyślałem, że to ta sama, o której nasza Homer mówi, że ma rozwolnienie. Jedna i ta sama. Ledwie cztery dni temu powiedziałaś pannie Isobel, że Atena mocno zaniemogła, zaprzeczasz? Homer ani słowa. – Za-prze-czasz? – Ma... mass... – Zabierzcie ją sprzed moich oczu! – mówi massa Humphrey i przewraca Homer na ziemię. Idzie do drzwi i przystaje. – Richardson, chcę mieć od niej odpowiedź na moje pytanie. Jeszcze dziś. Zrób wszystko, co będzie trzeba. Aha, Richardson, ustal też, czyje imię odpowiada numerowi na koszuli, i powieś tego człowieka. Richardson rosły chłop. Taki wielki, że aż dziw, że koń go dźwignie. Z tęgimi nogami, dużymi pękatymi łydami, szerokimi barami, grubą szyją, łysą głową i czerwonym okiem to chyba jedyny biały, co może przestraszyć negra samym wyglądem. Drapie się po trzydniowej szczecinie i uśmiecha. Chodzą słuchy, że jak jaka negra chce mu się oprzeć, to on łapie ją za szyję i daje do zrozumienia, że wyruchać martwą to dla niego taka sama rozkosz. Richardson podchodzi do Homer, ściska muszkiet i bije kolbą w twarz. Homer nieprzytomna. Richardson łapie ją za lewą nogę i wlecze po schodach. Pallas i Lilit patrzą, jak głowa Homer obija się raz, dwa, trzy,
cztery, lewa łydka w garści dozorcy, kiecka zadarta obnaża resztę. Quinn chwyta Lilit za rękę i ją odciąga. Pallas w płacz. Urwisko to zakręt na drodze prowadzącej do Kingston. Niewielki szklak wije się dokoła wzgórza, a niżej tylko kamień i morze. Ktoś widać chciał zabić Atenę po nocy. Walczyła, szarpała, ściągnęła z niego koszulę. Zakrwawiony kamień przy drodze mówi, od czego zginęła. Nieżywa dopiero potem została zrzucona, bo szlak krwi ciągnął się ze środka drogi nad krawędź, a we krwi ślad dużej stopy, jakby chłop uciekał. Wszystko to Robert Quinn powiedział Lilit po powrocie na kwaterę, choć nawet na nią nie spojrzał. – Ja nie mogę uwierzyć w to jako prawdę, massa. – Ja też nie. To zapewne nie sprawka Homer, ale czy można jej ufać w tych czasach? Komu można... – Massa... Milczenie przygniata ciężarem Lilitowe plecy. Zanim zdąży się odwrócić, Robert Quinn łapie ją za rękę, wykręca do tyłu. Lilit skamla. – Ty cały czas z nią! Cały czas! Jesteś z nią w konszachtach? Jesteś, niech cię diabli!? – Nie, massa, ja z nikim w żadnych ko... Lilit skowyta, bo on mocniej jej rękę wykręca. Nogi się pod nią uginają, pada na kolana. – Chyba nie dam ci wiary. Wy dwie szczególnie bliskie. Knujecie coś we dwie? Dalibóg, mów, bo przypłacisz złamaniem ręki! – Boże jedyny, massa Robert! Boże! – Lilit skamla coraz głośniej. – Skąd mie wiedzieć. Ja nic nie wiem o Homer, przysięgam na Syna Bożego jedynego! – Pamięć mam lepszą, niżbyś chciała, Lilit. Przypominam sobie, jak kilka razy szłaś na spotkanie z tą babą. I to nocą. O bardzo późnej porze. Przysiągłbym, że coś knujecie, czarnuchy sakramenckie, choć tyle dobroci wam okazałem! Wykręca jeszcze mocniej. Lilit w głośny skowyt. – Ja z nikim bliska, panie! – Chcesz, abym uwierzył, że te czarnuchy i ty nie pokładacie w sobie
ufności? Chcesz, abym uwierzył, że Homer i co najmniej jeszcze jedna poważyły się na zabójstwo, a ty nie masz o tym pojęcia? Żadnego? – Ja nic nie wiedziałam, panie! O Boże! – Jak to możliwe? – Ze mną nikt nie gada! Ze mną nikt nie gada! – Od kiedy to? Od kiedy, kurwa? Nie podsycaj mojego gniewu, Lilit. Kurwa, nie... – Od kiedy wchodzę do łóżka białego chłopa, massa! Od kiedy ja z tobą śpię! Robert Quinn zastyga i puszcza Lilit. Maszeruje przez chwilę po izbie, potem się zatrzymuje i patrzy na dziewczynę. – A co ja jestem, kurewska zaraza? Jakiś trędowaty? – pyta, ale Lilit nie odpowie. Ściska się za rękę, ciągle we łzach. – Ze mną nikt nie ma do czynienia. Od wtedy, jak ja wróciłam z Coulibre, jak tu z tobą mieszkam. Quinn idzie do stołu i siada na krześle. Wzdycha donośnie i drapie się po głowie. – Niech to szlag. Jakbyś łgała, czułbym się podle, ale najpewniej mówisz prawdę i przez to czuję się o wiele, wiele gorzej. Na koszuli był numer sto sześćdziesiąt cztery. Na kawałku koszuli, co go oddarła Atena czarnemu mordercy, gdy walczyła o życie. Kto wie, gdzie teraz jej duch, ale zrobiła ostatnią rzecz, żeby jej śmierć doczekała się pomsty. Sto sześćdziesiąt cztery. Robert Quinn wprowadził numery w majątku, żeby było prościej. Tak oto niewolnik numer sto sześćdziesiąt cztery ma koszulę numer sto sześćdziesiąt cztery i portki numer sto sześćdziesiąt cztery. Sto sześćdziesiąt cztery oznaczony, gdy dostaje dwa posiłki na dzień, sto sześćdziesiąt cztery oznaczony, gdy spędza zadane godziny na robocie w polu. To do Atlasa przypisane jest sto sześćdziesiąt cztery. Richardson idzie w pole po Atlasa. Atlas widzi jego i podchody McClusky’ego, to ucieka. Biegnie prosto ścieżką przez trzcinowisko, ale inny dozorca go dopada. Richardson pyta go, z kim się sprzysiągł i czemu zabił
Atenę. I czy mydli go zabijanie młodych bab. Atlas na to, że nie wie, o czym gadka, to Richardson odstrzeli mu dwa palce od lewej stopy. Atlas wrzeszczy po całym polu. Wszyscy dozorcy podnoszą muszkiety i celują, wołając, żeby czarnuchy wracały do roboty, a batowi leją, kogo popadnie. Atlas zawodzi, że nic nie wie, że nie miał nic wspólnego z zabiciem tej biednej dziewczyny, że kocha wszystkie dziewczyny i nigdy nie ukatrupiłby takiej ślicznej jak Atena, co przecież muchy by nie skrzywdziła. Richardson każe dwóm dozorcom go obezwładnić. Stawia stopę na przegubie i odstrzela kciuk. Atlas wrzeszczy, wyje, ryczy i jęczy. Ciągle mówi, że nic nie wie o młodej dziewczynie. Richardson na to, że sam znalazł trupa, jak wracał z tawerny Pod Czerwonym Koniem w Kingston. Krwią upaprana droga, wskazująca urwisko. To zlazł na samo dno i zobaczył Atenę śmierdzącą na skałach, prawie połową ciała w morzu. W ręku ciągle miała kawał koszuli. To teraz Richardson pyta Atlasa, jaką ktoś ma nad nim władzę, że gotów był postradać trzy paluchy. Atlas zawodzi. Richardson mówi dozorcom, aby go przewrócili na brzuch. Dozorca stojący dalej strzela w powietrze i mówi: jazda wszystkie do roboty! I patrzące czarnuchy wracają do roboty. Atlas ciągle wrzeszczy i zawodzi, jak Richardson zdziera mu portki i wciska lufę mocno, ostro, aż cała w zadzie siedzi. – Nafaszeruję ci oczy twoim własnym gównem, klnę się na Boga – mówi. Wtedy Atlas wreszcie krzyczy: – To ona mie zaczarowała! Ona na mie obeah użyła. Obeah na mie, panie massa! Ona mi kazała! – Kto ona? – pyta Richardson. – Homer! Homer! Kallisto opowiedziała to Pallas. Przed wybiciem południowej godziny wszyscy nakazani przyjść pod puchowiec. Lilit dobrze pamięta to drzewo. Idzie trzy kroki za Robertem Quinnem i od rana żadne się nie odezwało do drugiego. Południowa pora pali do białości. Większość czarnuchów zgromadzona dokoła puchowca, za ich plecami dozorcy z odbezpieczonym i załadowanym muszkietem i drugim na ramieniu. Massa Humphrey patrzy z tarasu. Lilit rozgląda się i z przodu po skosie widzi Kallisto, z tyłu Hippolitę, skradającą się na palcach po lepszy widok. Gorgony nie widać. Wieszają Atlasa. On wrzeszczy pod kneblem. Potem stawiają czarnucha
na małej beczce, z rękami zawiązanymi za plecy. Pętla już na szyi. Dozorca woła do czarnuchów o zdegenerowanym Atlasie i Homer, co dla swojej uciechy mordują młode dziewczęta. Atlas zamordował, a Homer ukryła czyn. – Niech Bóg się nad tobą zlituje i pewnego dnia wypuści cię z piekła – mówi dozorca i kopie w beczkę. Pętla już wpina się w szyję. Atlas dynda, wierzga, obraca się, ale od tego tylko pętla ciaśniej się zaciska. Lata całe minęły, od kiedy powieszono kogo w Montpelier. Ciało dyga, buja się, szczyny tryskają z kutasa i moczą ziemię. Potem przyprowadzają Homer. Baba się potyka, pchnięta przez Richardsona. Homer naga, skóra napięta na kościach, biodra sterczące, żebra wystające na boki. Niewielu w majątku wie, jak wygląda jej ciało, to teraz prawie wszystkie wstrzymują dech, kilku odwraca oczy, żeby nie widzieć, że wygląda jak zwierzę. Grzbiet, zad i uda w bliznach wielkich jak pasy na bydlęciu, cycki odrąbane i zarosłe, że tylko sutek świadczy, że urodziła się, by karmić dzieciny. Ale w mięśniach cała od rąk po nogi, od ud po stopy. Homer chce iść wyprostowana, ale Richardson wali ją kolbą za zuchwalstwo. Wiążą ją w przegubach i podciągają, aż zawiśnie na równi z nieżywym Atlasem. Homer stęka i krzywi się, ale nic nie mówi. Twarz spuszcza, jakby zasnęła. Włosy na cipie u niej białe jak głowa. Dozorca opowiada, jak to ona, akurat ona jedna ze wszystkich negrów, co miała być przykładem, za którym wszystkie winny iść, okazała się takim zepsutym degeneratem i morderczynią. I jak to niewolnicę pod jej pieczą spotkała przedwczesna śmierć, a ani Homer, ani Atlas nie chcą zdradzić przyczyny. I jak to nie ma sposobu, aby pojąć taką nikczemność, można tylko to wypędzić bólem od twardego bata. Głowa Homer kiwa się i kręci, jakby przytakiwała. Tym Richardson zajmie się sam. Homer trochę się obraca, więc bat chlasta, gdzie popadnie. Pierwszy raz idzie na plecy i Homer stęka. Drugi raz trafia w plecy i zawija się na brzuch. Homer zaczyna się szarpać, jakby dostała napadu gorączki. Nie krzyczy, tylko stęka. Ciało Homer twarde od wielości blizn, a skóra mocna, nawet pręgi nie ma na niej. Richardson widzi, to czwarte i piąte uderzenie wali mocniej. Homer obraca się więcej i piąty bat chlasta ją w piersi. Homer we wrzask. Bat tnie czarną skórę na biało, a białe cięcie zaraz robi się czerwone od krwi i różowe, jak krew spływa po
ciele. Ciało teraz mokre, a od tego inaczej razy brzmią i każde uderzenie hałasuje, jakby ogień strzelał. Robert Quinn odwraca się i odchodzi. Lilit przeciera oczy i widzi Kallisto. Kallisto patrzy na nią i kiwa głową. Lilit kręci głową, niezdolna wycierać łez szybciej, niż płyną. Kallisto znowu kiwa, zaciskając powieki i zwierając usta, jakby to było ostatnie słowo. Tak, kiwa. Lilit wraca do kwatery Quinna i widzi go znikającego w sypialni. Lilit ściąga trochę bananów i kroi dużego słodkiego ziemniaka na pół. – Och, nie mam dziś nastroju na obiad – mówi Quinn. – Zadowolę się herbatą, dziękuję. Na dworze Homer ciągle pod chłostą. Lilit duma, co pierwsze ją złamie, nagość na oczach wszystkich, co jej nienawidzą, czy bat. Z dworu słychać, jakby Richardson zrobił przerwę, bo Homer już nie krzyczy. Lilit słucha z wytężeniem i wreszcie ciszę znowu przerywa trzask bicza. – Gotowa, Lilit? – Tak, m... Dodałam ja trochę melasy. – W takim razie nie pozostaje mi nic innego jak wypić. Niech to szlag, miła moja, ale kurewsko gorzka. – Gorzkie wszystko, co dla ciebie dobre – odpowiada Lilit. – Doprawdy? Mimo to dzięki Bogu za wszelką słodycz na świecie. Idzie do stołu i siada. – Straszna sprawa z Homer. Zaiste, straszna – mówi Robert Quinn i rusza do swojego pokoju. Wraca dopiero po czasie, ziewa i się przeciąga. – Jezusie, alem strudzony. Widziałaś mój kapelusz, Lilit, ten brązowy skórzany? Nie mogę... – Ja wiem, gdzie leży – odpowiada Lilit i idzie do pokoju. W garderobie za starymi portkami błyszczą do Lilit guziki marynarskiego surduta. – Znalazłaś, miła? – Tak, massa. – Ach, więc wróciliśmy do massa? Przynieś go. Przy... Lilit słyszy trzask. Biegnie do kuchni i staje w progu. Quinn patrzy na filiżankę, co mu się właśnie wyślizgła z ręki. Pochyla się, żeby zebrać skorupy, i mało nie upadnie. Łapie się kontuaru, kolana się pod nim
uginają. Próbuje iść do stołu i znowu mało nie upadnie. W porę chwyta się krzesła i łapie pewność. Chce się wyprostować. Lilit patrzy mu w oczy i widzi strach, nie taki ot strach, ale strach jak u czarnucha. Quinn patrzy na strzaskaną filiżankę i na herbatę parującą na kuchni. – O mój Bo... o mój Bo... – mówi. Prostuje się, ale potyka, łapie się obrusa i ściąga wszystko na podłogę. Talerze w kawałki, garnek się wywraca, wylewa się wołowina. Wołowina śliska, to jedzie po podłodze aż do stóp Lilit. Lilit patrzy za nią wstecz po podłodze aż do Quinna. Quinn dycha, oko czerwone. Patrzy na Lilit, wpierw czerwony z wściekłości, potem biały od smutku. Próbuje złapać oddech, próbuje się podciągnąć. – Ty... ty... Lilit? Ty... hhh... Chce się do niej dobrać. Ona ociera pierwszą łzę z twarzy, kolejnym pozwala płynąć. Oczy u Quinna czerwone, jakby też płakał. Dotacza się do Lilit i skacze na nią jak dzik trafiony z muszkietu. Łapie ją za szyję. Przygniata ciałem do ściany, Lilit w krzyk. Oddech u Roberta Quinna ciężki. – L... L... Lilit – charcze. Ściska mocno szyję, Lilit się dusi. Wali jej głową w ścianę, ale zaraz ręce mu się zsuwają. Kolana się uginają i Quinn pada. Po drodze łapie ją za łono i rozdziera sukienkę. Lilit zawodzi głośno. Patrzy na Roberta Quinna na podłodze i znowu zawodzi, ale potem opanowuje się, łapie go za obute nogi i ciągnie do sypialni. Rozbitą filiżankę zgarnia do worka, mając nadzieję, że wypił dosyć dużo. Homer wzięła już pięćdziesiąt sześć razów i ciągle wrzeszczy. Niejeden czarnuch udawałby nieprzytomnego, żeby batujący się zlitował i może przestał. Ale Richardson jawi się, jakby dopiero zaczął. Krew kapie na ziemię. Massa Humphrey ogląda z tarasu, z kamienną twarzą. Panna Isobel pokazała się na chwilę, ale potem wróciła pod dach. A potem ogromne stado głośnych ptaków przelatuje nade dworem, wszczynając rwetes, i massa Humphrey podnosi oczy. – Richardson! Richardson, zaniechaj – mówi jeden dozorca. – Przestań, słyszysz? – Niech mnie diabli wyruchają, dopiero się rozgrzałem. – Pan Wilson cię wzywa.
Dozorcy rozpędzają czarnuchów z powrotem na pola, a Homer dynda pozostawiona sobie. Richardson biegnie pod taras, ale massa Humphrey już zbiega ze schodów. Massa doskakuje do swojego konia, a Richardson z zatkanym oddechem patrzy w niebo, aż massa krzyknie do niego, żeby zad wsadził na konia. Richardson znów patrzy w niebo. Hen wysoko frunie czarny dym, gęsty jak chmura. Czarny dym idzie ze wschodu. Z plantacji Worthy Park. Lilit patrzy na Roberta Quinna w łóżku. Zwykle jak śpi, to ciężki ma oddech, ale teraz leży spokojny. Lilit wie, że nie usłyszy już „miła moja” z jego ust. Już nie zobaczy jego twarzy, chyba że na końcu kolby muszkietu. Lilit duma, o czym nie powinna dumać. O innym Montpelier, gdzie Robert Quinn z nią żyje, a ona w bieli idzie za mąż i mają trzy bąki każde innego koloru. Albo o innym Montpelier, gdzie jest po prostu babą domową i przyjmuje taki żywot, choć w każdym innym względzie prócz miana jest mu żoną. Marzenia są dla durnych czarnuchów, mówi sobie. Następnego roku o tej porze będzie się uganiał za inną cipą w Spanish Town, zapomni o zielonookiej negrze, która go zdradziła. Lilit to sobie powtarza, żeby móc choć trochę go nienawidzić. Na próżno, to mówi sobie więcej. Homer zamyka oczy. Godzina druga. Domowe czarnuchy z sześciu majątków znajdują tajemne miejsce otwarte na niebo, sięgają po róg i dmą. Dmą, a to wołanie mocne i długie. Białe chłopy i czarne chłopy słyszą, ale baby pierwsze przystępują do czynu. Jak tylko róg zadmie, stają, przy boku z maczetą, motyką, grabiami. Chłopy w konfuzji najpierw, dalej ścinają. – Co to za słowik śpiewa? – pyta jeden z dozorców. – Jazda do roboty, bo wam na skórze całą Biblię wygarbuję. Ruszać się, jazda! Baby nieruchome. Chłopy patrzą. Patrzą, jak baby kręcą głowami. Jedna, potem dwie, potem pięć, dziesięć. I ciągle więcej. Chłopy teraz kiwają głowami, rozumieją. Jeden z drugim chłopy opuszczają ręce z maczetą do boku. Trzy białe chłopy na nogach, jeden ciągle śpi. – Budź swój obsrany zad, McClusky! Mamy ruchawkę, skurwielu! – mówi dozorca i kopie śpiącego w nogę.
– Kurwa żeż! – woła McClusky, pocierając powieki. Siada pod drzewem, gdzie ułożył się do snu. – So es, Jerry? Chcesz pójść na drugi raz? – Patrz lepiej, skurwysynu jeden. – Co, u licha? – McClusky podskakuje i rozwija bat. – Dobra, dobra, wszyscy łyknęli odpoczynku, a teraz wszyscy jazda do roboty! Nuże! Baby i chłopy nieruchome. – Och, tak chcecie? Zdaje się wam, że będzie po waszemu? To się zaraz rozeznamy. McClusky bierze zamach i chlasta babę po brzuchu. Ona wrzeszczy, ale się nie ruszy. On chlasta dalej. – Mówię, jazda do roboty! Inni dozorcy popatrują na negrów i negry stojących bez ruchu, patrzących. McClusky coraz czerwońszy. – Batem duszę z ciebie wytłukę, jak już skończę, przeklęta czarna suko. McClusky bierze zamach, ale chłop doskakuje przed niego. – A, Posejdon, ty też chcesz posmakować dyscyplinki? To masz, nie musisz mnie prosić, ty niewydarzony tłuku! McClusky unosi bat, ale Posejdon łapie go w garść. McClusky próbuje pociągnąć, ale Posejdon trzyma. Posejdon szarpie, o mało nie przewróci dozorcy. McClusky w gardle się dławi. Patrzy w lewo, w prawo, w lewo i wszędzie widzi czarne. – Mówię wam, mówię, jazda do pracy, wszyscy. Mówię wam. Prędko. Posejdon wyrywa mu bat i owija go sobie na ręku. Chłopy i baby zwracają się do McClusky’ego i trzech dozorców za jego plecami. – McClusky – szepta jeden z trójki. – Zamknij się, Charters! Na mojej służbie nie będzie zuchwalstwa wśród negrów, jak długo mam coś do powiedzenia! Łapie za muszkiet i mierzy. Dwaj inni też mierzą ze swojej broni. Chłopy i baby nieruchome. – I co, już nie takie zuchwałe? – mówi McClusky. – Jazda do roboty, czarne skurwiele! Ale z tyłu dochodzi głos.
– Wszyscy macie jeden strzał, to padnie czterech – mówi Kallisto. – To ty! – woła McClusky i strzela. Chybił. Wszystkie chłopy i baby idą w rozsypkę. Charters wypalił ze strzelby, jedna z bab wrzeszczy i pada. Trzeci dozorca strzela i trafia któregoś w głowę, a ten się obraca i spryskuje ziemię krwią. Czwarty też strzela, ale jego muszkiet zacięty. McClusky odwraca się, coby zbiec, ale Kallisto za blisko. Baba doskakuje do niego i zamachuje się maczetą. Tnie mu po szyi i krew bucha. Oczy u McClusky’ego o mało nie wyskoczą z głowy. Łapie się za szyję, krew płynie spomiędzy palców. Kallisto i dwie baby rąbią, rąbią, rąbią, aż całe we krwi. Trzej dozorcy próbują zbiec. Wołają po batowych, ale te czarnuchy już umykają. Czarnuchy na tym polu otaczają ich jak powódź, wchłaniają. Krzyki tamtych cichną. Czarnuchy ciągle depczą i rąbią. Pallas wchodzi do biblioteki. Idzie za biurko massa Humphreya i wysuwa dolną szufladę. W samą porę zabiera stopę, coby szuflada nie strzaskała jej palców. Pallas wciska głęboko rękę w wolne miejsce i klnie. Wyciąga rękę i znowu wpycha. Wchodzi dziewiątka innych bab, wśród nich Gorgona. Pallas klnie. Znowu wciska głęboko rękę i tym razem się uśmiechnie. Wyjmuje klucz i biegnie do dużej drewnianej szafy, która ma dwa wyrzeźbione anioły na podwójnych drzwiach. Baby ustawiają się w szereg, a Pallas daje każdej po dwa muszkiety i pudełko nabojów. Wyciąga jeden i pokazuje ładowanie. – Jak dojdziecie do rzeki, ruszajcie na wschód – mówi. – Uważajcie na tych czarnuchów maronów, ciągle dostają funt za martwego negra. Zabijcie każdego na swojej drodze. – A co, jak massa wróci? – pyta jedna baba. – Wrócą, a jakże – odpowiada Pallas. – Ale wtedy już będzie za późno. Niektóre z was tu zostaną, będziecie czekać na nasz sygnał. Reszta biegnijcie na pole, dajcie chłopom broń. Trzeba też ogień na polach podłożyć. I pamiętajcie, jak który czarnuch zacznie szumieć, zabijcie. Jeden chłop łapie łopatę i wali McClusky’ego w szyję, żeby odrąbać głowę. Kopią trupy, ściągają z nich odzienie. Chłopy zabierają łachy dla siebie,
chociaż porwane całe i we krwi, że nie nosić. A potem słyszą nadjeżdżający wóz. Chcą umykać, ale widzą, że to Gorgona. – Domowa! Domowe gorsze od białych! – woła jeden. – Gorsze, e? Jak ja taka zła, to po co wam to przywiozłam? – odpowiada Gorgona i rzuca Posejdonowi strzelbę. – Na wozie jeszcze dwadzieścia. Domowe czarnuchy gorsze? Tam patrzcie, prawdziwe judaszowe czarnuchy, chwytajcie ich! Dwaj nowi batowi, zwani Nestor i Polluks, próbują zbiec do buszu. Polowe ruszyły za nimi. Siedmiu chłopa złapało Nestora, odrąbało wszystko, co mu sterczało. – Ja taki czarnuch jak wy! – mówi Polluks. – Mie przymusili tak jak was – mówi Polluks. – Oni mie nigdy nie chłostali po brzuchu biczyskiem – odpowiada jedna baba. – Tylko ty chłostałeś. Morze czarnuchów go pochłania. Polluks krzyczy cztery razy, a potem już nic. Jak tamte się cofają, w ziemi leży porąbany czarnuch z kutasem wepchniętym do gęby. Hippolita biegnie do wozu i bierze ceber od Gorgony. Do węgli dorzuca suche liście trzcinowe, aż łapią ogień. Inne chłopy i baby idą za przykładem. Rozrzucają płomienie pod łodygi. Ogień się niesie, ryczy, pochłania pole jak wielka plaga, co pisze w Biblii. Woń palącej się trzciny cukrowej gorzka i słodka. Niewolnikom trzeba szybko uciekać przed płomieniami. Dwie baby biegną za wolno, ogień je doścignie. Wrzeszczą, ale nikt nie wróci nikomu na ratunek. Kallisto zostawia Gorgonę w polu, biegnie pod puchowiec. Wsuwa beczkę pod stopy Homer i włazi. Kallisto piłuje nożem i piłuje, aż wreszcie sznur pęka i Homer opada jej w ramiona. Obie mało nie zlecą z beczki. Kallisto obejmuje Homer w talii i pomaga jej iść do dworu. – Ja mogę sama, niech to diabli, mogę sama – mówi Homer. Ale jak zrobi trzy kroki, to mało nie upadnie. Kallisto łapie ją w porę i prowadzi do domu. Zewsząd dokoła słychać trzaski i huk ognia, a z nieba pada deszcz popiołu ze spalonej trzciny. Kallisto zostawia Homer w kuchni i idzie po kieckę dla niej. Sama musi ubrać ją w kieckę, a zaraz potem krew przesącza się spod tkaniny i cała we wzór czerwonych pasków, co biegną do
podłogi. Tylko jeden dozorca konno i to on uciekł. Na innym polu najpierw wybili batowych, odrąbali głowy, zatknęli na łodygi. Potem biegną przez trzcinę, wypędzając więcej czarnuchów zaprzańców. Czarnuch, co nie lubi czarnuchy, co się z nimi parzyć nie chciała i mówiła, że śmierdzi, woła, że ona zaprzaniec, to ją dopadają, depczą i tłuką na śmierć, nim zdąży krzyknąć, że nieprawdę mówi. Przeczesują pole za dozorcami i batowymi i zostawiają trzcinę w ogniu. Wielu chłopa widzi rozkazujące baby i to im wcale nie w smak. Robią po swojemu, włamują się do stajni, żeby chwycić konie. Pełno koni umknie. Jeden kopytem prawie strącił negrowi głowę z szyi. Czarnuch stoi, a głowa mu zwisa jak złamany konar. Na dworze inni odpędzają baby i próbują nakazać pozostałym, gdzie winni iść. Jedni już ruszyli w góry, inni jeszcze ogień podkładają na ścierniskach, w uprawach, polach kokosowych i pastwiskach, przez co krowy i kozy w popłoch. Zaraz czarny dym wstaje z Montpelier jak wieża, tak samo jak dym z Worthy Park na wschodzie i z Ascot na południu. Niedługo potem niebo takie czarne od dymu, że popołudnie robi się nocą. Kallisto dostaje meldunek, że czarnuchy, zwłaszcza chłopy, niepohamowane. Klnie głośno. Ciągle w kuchni z Homer i strzelbą na kolanach. – Czarnuch własny dom podpali – mówi Homer. – Szlag by tych chłopów! – woła Kallisto. – Nic nie zrobią, jak trzeba! Homer bije ręką w kontuar. Kallisto patrzy na nią. Tamtej głowa ciągle się buja, kiwa. – Chodź, pora iść – mówi Kallisto. – Ty idź. Ja tu mam sprawy niedokończone – odpowiada Homer. Z pokoju panny Isobel dochodzi hałas ryglowania i szczęk obracanego klucza. A potem huk, huk, huk, jak przesuwa sprzęty pod drzwi, żeby się zabarykadować przed wtargnięciem. Massa Humphrey i Richardson dojeżdżają do bramy. Massa ciągnie wąską
górską drogą, co prowadzi do dworu, ale jego uwagę przykuwa wielki obłok dymu i własne płonące pola. Niektóre czarnuchy ich widzą, nadbiegają z motyką, oskardem i łopatą. Massa Humphrey rozjeżdża ich, strzela z muszkietu, trafia jednego w szyję, tratuje babę wymachującą kijem. A potem massa Humphrey słyszy trzask na zachodzie i echo na wschodzie. Koń jego się potyka i jak nie runie na ziemię. Massa wystrzela z siodła w powietrze, pada i toczy się po stoku, aż uderzy głową o głaz, co zatrzymał jego upadek. Richardson patrzy chwilę i cwałuje dalej. Lilit w sypialni patrzy na śpiącego Roberta Quinna. Biegnie do okna i widzi jakichś czarnuchów idących do chaty. Niektórzy niosą kije, inni niosą ogień. Lilit wyskakuje na dwór z dwoma muszkietami Roberta Quinna. – My tu po nadzorcę – mówi jeden chłop. – To po całym polu ganialiście i wam zbiegł? – pyta Lilit. – Bo on tu z tobą. – Żaden chłop nie ze mną. Znajdźcie sobie batowych do zabicia. – Wszystkie zabite. Na niego pora. – Żaden przeklęty czarnuch nie wejdzie do tego domu. – Czarna krowo, wszystkich nas nie poradzisz zabić. – Ale jednego ukatrupię. Który chce paść pierwszy, wystąp. Dostanie za swoje. Patrzą na nią. Ona patrzy na nich. Wszyscy nieruchome. – Jeszcze wrócimy – mówi chłop i cały oddział rusza dalej. Lilit biegnie z powrotem do sypialni. Robert Quinn ciągle we śnie. Lilit patrzy na dwór i myśli o pannie Isobel. Patrzy na zachód, patrzy na wschód i wszędzie widzi ogień tańczący pod obłokiem czarnego dymu. Słyszy wiwaty, wycie, krzyki, wrzaski. Przebiega stado krów, tratując wszystkie słupy i beczki na swojej drodze. Jeszcze inne czarnuchy przebiegają obok domu, to ona ściska muszkiet i wymacuje śrucinę w fartuchu. Doskakuje do drugiego okna i widzi gromadę chłopów wbiegających po schodach do dworu. Pani i panna Isobel. Płonąca trzcina budzi matkę massa Humphreya. Pani pamięta, że tego dnia
ma jechać na przejażdżkę. – Patrick! Patrick, co to za smród? Nawet nie myśl, byś wszedł do moich pokojów i wpuścił tu taki fetor! Drzwi rozwierają się i wchodzi Homer. Ciągle się chwieje, a oczy bardziej u niej zamknięte jak otwarte. – Kto zacz? Kto zacz, pytam? I co to za przeklęty smród? Gdzie Patrick? Pytam, gdzie Pa... – Patrick nież... Patrick zdechł, dwa lata już będzie, ty głupia pokurczona cipo. – O mój Boże... – W piekle się smaży, a ty zaraz się z nim spotkasz. – Homer! Co to wszystko znaczy? Co to wszystko znaczy? Homer odciąga kurek. – Nie wiesz, co znaczy? – O Boże miłosierny, o Boże. Czego chcesz ode mnie? Zawsze dobrze traktowałam was, czarnuchów. Zawsze dobrze! – To ty kazałaś Jackowi Wilkinsowi wybatożyć mie i sprzedać moje bąki. Homer już bez tchu. – Bąki? A co ty byś robiła z bąkami? Przecież wy wszyscy bestialskie zwierzęta, bestialskie! Po co by wam dzieci były? Przysługę ci oddałam. To ja... – Nieżywe. Oba. Bąki, co Jack Wilkins kazał czarnuchom gwałtem ze mie zrodzić. Bą... bąki, co ty... ty... ty... kazałaś sprzedać, cobym nic nie miała dla troski i kochania oprócz ciebie. Homer zatacza się jak pijana. Odwraca strzelbę, trzyma za lufę. – Za to inaczej się z tobą rozprawię. Kallisto przecina ścieżkę. Lilit widzi ją z okna. Kule lecą w powietrzu i rozbijają głowę Kallisto. Gorgona z wrzaskiem podbiega do trupa. Cała wielość negrów ucieka, ale inni zostają, żeby popatrzeć na pożar plantacji. Dwór ciągle stoi, stoi dom Wilkinsa i chata, w której Lilit czeka z Robertem Quinnem. Lilit wygląda z okna, patrzy na płonące pola i na negrów
przebiegających mimo domu. Prędzej czy później jakie przystaną, będą próbować spalić dom. Prędzej czy później przyjdą. – Kurwa Jezu Chryste. Miałem najdziwniejszy sen w życiu. Przepraszam, miła, myślałem, że ty... Lilit odwraca się. Robert Quinn, ocknięty, patrzy na nią. Wstaje szybko i idzie do kuchni, widzi piec i imbryk. Potem ją. Doskakuje tak szybko, że nie zdążyła się ruszyć, palce już na gardle. – Gadaj. Lilit się dusi. Łapie go za rękę, ale on tylko mocniej ściska. – Kazałem ci gadać. Ona się dławi. – Nie... nie umiem... – krztusi się i wskazuje swoją szyję. Robert Quinn zabiera rękę. – Zabiją cię! Zabiją, jak tylko wyjdziesz. Nie wychodź! Nie idź, Robercie. On patrzy na nią z takim gniewem w oczach, że ona robi krok w tył. Brwi wysoko uniesione, twarz coraz czerwońsza. Wpatrzony w Lilit, Robert Quinn bierze muszkiet ze stołu. Idzie do swoich pokojów i po minucie wraca z jeszcze jednym muszkietem i strzelbą, i kulami, co je upycha w swoim wojskowym surducie z błyszczącymi guzikami. Ona chce go złapać, ale ją odpycha. Chce ją uderzyć, ale oko spotyka się z okiem i nagle bezruch. – Niech cię diabli, Lilit, niech cię diabli – mówi i wychodzi. Ona wygląda za nim i widzi odjeżdżającego w stronę dworu. W oddali płoną pola. Negry z czterech majątków ruszają w góry. Setki. Niektórych pewnie wyłapią maroni, ale za duża ich liczba, aby wyłapać wszystkich. I tak jeszcze moc w Montpelier została. Mnóstwo we dworze. Pallas gna na piętro i widzi otwarty pokój panny Isobel. Wchodzi i patrzy na jasnego czarnucha ruchającego pannę siarczyście, a taki o barwie czekolady trzyma ją mocno i mówi, że tamtemu zejdzie się spuścić aż do dnia Sądu Ostatecznego. Panna Isobel wygląda jak nieżywa. Trzymają ją za ręce, a ten czekoladowy ma jej nogi zarzucone na ramiona, portki zsunięte do kolan. Pallas oddaje wystrzał i te dwa puszczają pannę. – Czarnuchy śmierdziele jedne – mówi Pallas i łapie drugą strzelbę. – My
bijemy się o wolność, a wy chcecie tylko uwolnić siury z portek? Wynocha, bo oba ubiję. – Ale pyskata. Może i z tobą zatańczymy? – A jak byś mie wyruchał z odstrzelonym kutasem, e? Chłopy cicho. – Wynocha – mówi Pallas. Wymijają ją w drzwiach, zerkając na lufę strzelby. Pallas mierzy w pannę Isobel. Panna charkota. – Oj, panna, ja znam twoje imię. Ty znasz moje? Panna Isobel ciągle charkota, ale kiwa głową. Pallas się pochyla. – Znasz mie? Wołają mie Pallas, ja ta czarnucha, co ty jej w zupę tak lubisz pluć. – Pallas ściąga chustę z głowy i opadają rude włosy. – Ta sama, co ty widoku jej głowy nie mogła znieść, bo ci przypomina, że twoi ruchają czarnuchy. Ja chciałam cię ubić. W tej chwili. Ale wiesz co, panna? Ja ci życie daruję. Ja ci daruję, cobyś do końca swych dni pamiętała, że dwa czarnuchy wzięły od ciebie, co wziąć im nie wolno było, tak ty kochasz brać, co nie twoje. Mam nadzieje, że cipę ci rozsadziło i też porodzisz dwa czarne bliźniaki. Pallas zbiera się i wychodzi. Panna Isobel charkota. Pallas mija pokoje pani, widzi uchylone drzwi. – Homer? Co robisz? Pora iść. – Będę gotowa, jak będę gotowa. W tej chwili ja i pani prowadzimy konwersację – odpowiada Homer. Pallas patrzy na babę, ledwo stojącą, w kiecce w pasy z krwi. Patrzy w dół i widzi kolana pani na podłodze, ale Homer trzyma jej kark za koszulę nocną. Twarz panina napuchła i zakrwawiona. Homer kiwa się gwałtownie i przez moment obie wyglądają, jakby się podpierały. – Zbieramy się w górach? – pyta Pallas. – Zbieramy się w górach – odpowiada Homer. Pallas zamyka drzwi. Lilit przy oknie, Montpelier się wali. Potem okno po drugiej stronie domu wybucha i Lilit w krzyk. Kamienie sypią się na podłogę, za nimi płonący kij.
Dywan tak szybko się zajmuje, że Lilit się zdaje, że płomienie już ją gonią. Podłoga trzaska ogniem. Lilit biegnie do drzwi na tyłach, ale zawarte. Odwraca się i widzi ogień pożerający krzesło, stół i zasłony, co Quinn dopiero kupił. Dym zaczernił wszystko, Lilit nie widzi. Lilit w kaszel. Nigdzie, tylko w tył. Drzwi nie drgną, ale okno się otwiera. Lilit gramoli się, ale z okna wysoko. Lilit duma, co bardzo głupie i co bardzo potrzebne. Myśli, że to nie więcej jak dwa jardy od okna do ziemi. Teraz już siedzi na parapecie, a dym kotłuje się za plecami. Lilit aż wstrząśnięta, że ogień goni tak szybko. Ciekawe, co robi Robert Quinn. I Homer. Lilit skacze. Duma jeszcze, co jej grozi, jak niektóre negry wezmą ją za kobietę Roberta Quinna. Nie wie, dokąd uciekać. Co nie pełne dymu i ognia, pełne negrów rozbieganych jak stado ptaków z odrąbanym łbem. Z tyłu czarnuchy, co podpaliły chatę, czarnuchy, co wzięły ją na cel zabić. Z przodu widzi coś, co nią wstrząsa, stojące nieruchomo jak wymarłe. Jakby wszyscy, co tam żyją, zostali zapomniani. Jakby tam nie było nikogo. I nawet jakby, to teraz i czarnuchy zaprzańce podpalą ze złości. Dom Jacka Wilkinsa. Dom Wilkinsa ma schody na tyłach. Lilit biegnie do drzwi ze szkła i drewna, ale zawarte. Biegnie z powrotem po jaki kamień i słyszy nadciągające czarnuchy. Pada plackiem na ziemię, wstrzymuje dech. Jak tylko już ich nie słyszy, gna z powrotem pode drzwi i wybija dziurę w szybie. W głąb korytarza, widzi uchylone drzwi. Wsparty na łóżku jest Jack Wilkins, z rozwianym białym włosem, z podbródkiem spoczywającym na piersi jak u zmarłego. Wielki wybuch targa pokojem, budzi Wilkinsa. Jack Wilkins patrzy długo na Lilit, potem fuka. – Za mało dla ciebie zrobiłem? Czego jeszcze chcesz? Lilit patrzy na Jacka Wilkinsa, próbując zobaczyć w nim byle co, byle nie diabła. Myśli, coby go zostawić na pastwę ognia albo negrów, ale potem on znowu na nią patrzy i wtedy widać słabego starca w łóżku. Ot, słabego starca w łóżku, co nie może skrzywdzić nikogo ani nic obiecać. Patrzy mu w oczy, próbuje dojrzeć siebie. – Możesz iść? – pyta. Jack Wilkins lżejszy jak piórko. Ona trzyma go w pasie, on rękę kładzie na jej ramieniu, ale jej się widzi, że bez trudu by go uniosła. Duma, czy zapach
od niego to zapach ojcowy. On nie słaby, tylko pijany, nawet z ręki mu śmierdzi gorzałą. Kiedyś Lilit szukała z nim więzów, ale teraz duma, co więzy znaczą, wyrywa się myślą z powrotem do obecnej pory, bo od okna czuć swąd. Duma o własnym domu w płomieniach, domu, co go ułożyła z Robertem Quinnem. Jack Wilkins ledwo przebiera nogami. Jak dochodzą na ostatni schodek, Lilit wchodzi wprost na paszczę lufy. – A ty dokąd z moim mężem? – Ogień na dworze. Dym idzie w okna. – Rzecz jasna. Wy, czarnuchy, chcecie teraz wszystko spalić, nie tak? Dla was nic niedobre. Na końcu strzelby widać niską kobietę ciągle w koszuli nocnej, o włosach białych jak Wilkinsowe. – Ja mówię, że dym wchodzi do pokoju. Patrz, pani, on umrze, nim zdąży się pomodlić. – Prędzej mnie piekło pochłonie, jak uwierzę słowu czarnucha. – Piekło już wszędzie dokoła – odpowiada Lilit. Biała kobieta wstrząśnięta. Lilit mija ją, podpierając Jacka Wilkinsa, i sadza go w fotel. Jedyny w sieni. Wszystko inne, od krzeseł po stół, zegar i książki, usypane w stos pod drzwiami. Na podłodze przy fotelu leży więcej strzelb, muszkietów, jak Lilit w życiu widziała, dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto? – On, skurwiel jeden, zawsze wiedział, że nadejdzie taki dzień – mówi kobieta. – Dzień taki jak ten on sam wywołał – odpowiada Lilit. – Naładowane, wszystkie co do jednego. Sama naładowałam. Z niego nigdy nie było żadnego pożytku prócz płodzenia czarnuchów. Niech szlag... – To się nada pode drzwi, ale co z ok... Kamień leci, szyba bucha. Pani Wilkins w krzyk. Lilit skacze za fotel z Jackiem Wilkinsem. Wilkins oklapnięty, jakby spał, ale podrywa się na każdy odgłos. Lilit w następnej chwili spodziewa się kija albo butelki z ogniem, ale zza okna hałasy bab i chłopów z mordem na ustach. Pierwszy chłop przełazi. Taki rosły, że prawie głową dotknie sufitu. Patrzy w stronę Jacka Wilkinsa i wrzeszczy. Jego maczeta cała mokra od krwi, że już wcale
nie błyszczy. Naciera, a pani Wilkins podnosi karabin i ciągnie za spust. Kobieta upada od odrzutu, a tamtemu chłopu pierś rozrywa, aż moc kuli podnosi go do góry. Pada na podłogę, pokój w dygot od wystrzału. W oknie znowu ruch, tym razem baba. Pani Wilkins znowu wypali, ale strzał chybny. Baba skacze z wrzaskiem na panią i wbiega prosto na bagnet. Jak z krzykiem upada, Lilit łapie za karabin dla siebie. Druga baba przelazła, niewidoczna dla pani Wilkins ani Lilit. Pani odwraca się do Lilit, przeklina wszystkie parszywe czarnuchy, kiedy znowu bum i krew tryska jej z ust. Krztusi się i charkota, wstrząśnięta na widok własnej krwi zalewającej łono. Pani Wilkins podnosi oczy na Lilit. Pada, odsłaniając za plecami Hippolitę mierzącą wprost w Lilit. Hippolita fuka i strzela. Szczęk i nic. Znowu ciągnie za cyngiel, znowu nic. Zamek zacięty i Hippolita fuka. Odziana nie w swoją długą czarną suknię, ale w podartą białą, nogi i tors ma kościste. Gruba blizna ciągnie się od szyi do lewego ucha. Hippolita syczy, ale jej zielone oczy aż grzmią. Odrzuca precz karabin, chwyta maczetę pierwszego chłopa, co padł, i naciera, wydając odgłosy jak żółty boa. Lilit strzela i głowa Hippolity leci w kawałki. Następny czarnuch wciska się i Lilit znowu strzela bez myślenia ani patrzenia. Chłop we wrzask i spada. Lilit patrzy na fotel, nie wie, czy Jack Wilkins przytomny, czy śpi. Włosy u niego długie, ale na górze głowy niewiele ich. Z Lilitowego miejsca on się jawi starym kaznodziejem. Pada strzał od jednego czarnucha w pobliżu i Wilkins i Lilit podskakują. Lilit spogląda tam, gdzie jego żona i Hippolita, obie trafione w głowę, i na innych ukatrupionych w tym pokoju i myśli, że nikt nie powinien żyć. Nikt, ani ona sama, ani Jack Wilkins. No to mierzy z broni w jego łysiejącą głowę. Ale strzelić nie umie. Nie chce nawet i nawet nie wie, dlaczego nie chce. Przecież ze wszystkich białych, co ukatrupieni, on najpierwszy zasługuje na śmierć. Ten, co zgwałcił jej matkę. Ale ona matki nie znała. Nigdy jej nie dotknęła, nie powąchała, nie wie nawet, czy matka ją chciała na świecie. Nikczemny ze mnie sukinsyn, powiedział jednego razu Jack Wilkins. Nawet diabeł nie miał do czynienia z takimi jak ja. Ale uratował ją od pola i kazał przestać chłostać – tego nawet Quinn nie zrobił. I on jej tatul. Ona w ogóle nie wie, co to znaczy. Może nic, zwłaszcza tego dnia. Ale już dość przelała krwi, w tym Hippolity, co krew z jej krwi. Więcej przelewać nie będzie. Pochyla się przed nim, celuje w okno i tak
czeka na każdego, kto nadejdzie. Ziemia drży od kopyt najpyszniejszych koni. Czerwone kubraki. Przybywa regiment Jego Królewskiej Mości ze Spanish Town. Pięćdziesięciu ich, sześćdziesięciu, sama jazda, wszczynają odgłosy jak grzmot, wzbijają kurz. W czerwonych surdutach, z błyszczącą szablą i brązowym muszkietem, na rosłych czarnych koniach, wyglądają jak piechota, co właśnie wyszła z piekła. Słońce się chyli i błyska purpurą na niebie. We dworze wielki pożar buzuje. Pallas jak wychodziła, podłożyła ogień w kuchni. Montpelier to dworzyszcze z mocą książek, oleju, drewna i papieru. Ogień szerzy się, pędzi jak pogłoska. Massa Humphrey woła, gdy czerwone kubraki przejeżdżają obok i jeden się zatrzymuje, aby go podciągnąć na grzbiet swojego konia. Czerwone kubraki kłusują prosto do drzwi i patrzą, jak jedna trzecia część domu płonie. Massa Humphrey zeskakuje z konia, za nim czerwony kubrak, chce wbiec do środka, gdy rozlega się łoskot. Massa Humphrey podnosi oczy na okna w pokoju swojej matki i słyszy wybuch szyb, a przez okno wylatuje postać i z dwóch pięter leci na ziemię. Massa Humphrey biegiem do ciała. Homer podchodzi do okna i podnosi rękę. Pada na nią światło zachodzącego słońca, Homer nagle czarna. Wymachuje karabinem w powietrzu. Czerwone kubraki strzelają, szatkują kulami jej ciało. Homer tańczy od trafień, ciało bucha krwią. Wyje i pada, zwisa połową ciała z balkonu. Massa Humphrey kwili jak dziecię. Jak mała dzieweczka. Rzuca się na klęczki i przygarnia matczynego trupa, porywa w ramiona. Kwili i nie może ucichnąć. Niektóre czerwone kubraki wbiegają do dworu, inni odjeżdżają zabezpieczyć majątek. Teraz już setki negra zbiegły. Wieczór idzie w noc, ale płomienie rozświetlają hrabstwo jak słońce w dzień. Ogień na ziemi, czarny dym na niebie, w powietrzu popiół spalonej trzciny i ludzi. W domu Jacka Wilkinsa Lilit daje wiarę w to, co wydarzenia wieczorem powiedziały jej o Robercie Quinnie. Wie to w chwili, gdy wysoka czarna baba pojawia się w pokoju, niedostrzeżona przez Jacka. Chuda czarna baba oddala się, wychodzi frontowymi drzwiami. Lilit trwa przy fotelu, pilnuje ojca.
30
W
roku 1801 żadna kobieta nie może dać sobie pozwolenia, aby czuć coś do mężczyzny. To przyczyna wiecznej udręki. Lilit rozważa te wszystkie sprawy, gdy dopadają ją w drodze do bramy, biją tak, że traci przytomność, i wrzucają na wóz z innymi zbiegłymi czarnuchami. Czerwone kubraki zastają pannę Isobel ciągle ogłuszoną i w nieładzie, z suknią zadartą na głowę i cipą otwartą jak wrota. Panna w krzyk, jak rwetes ją budzi. Chwyta suknię i obciąga, i kwili, że z niej dama o dobrych manierach i wysokim urodzeniu. Komendantowi Fosterowi z regimentu Jego Królewskiej Mości wojna nieobca. Za każdym razem jak chce gadać, zaczyna w ten sam sposób. Gdyby wszyscy mieli na względzie barbadoski kodeks z 1688 roku, nic takiego wydarzyć by się nie mogło. Gdyby każdy sobie zakarbował, że negr takim barbarzyńcą i okrutnikiem, że prawo starej dobrej Anglii okazało się dla niego niewłaściwe, to żaden biały człowiek nie dałby się wziąć przez zaskoczenie. Zwraca się tymi słowami do pozostałych czerwonych kubraków, gdy patrzą, jak pola trzciny w Montpelier palą się na popiół. Cztery dni później, kiedy to mówi, z pól ciągle dymi, a niebo ciągle szare i cuchnie spalonym cukrem i mięsem ludzkim. Jeden z kubraków mówi, że to tylko dlatego, że tak wielu czarnuchów zbiegło, a niewielu zostało, żeby stanąć do walki, dlatego nie przemogli białych i nie przejęli kraju. Czerwone kubraki skrobią się po łbach, bo nie mogą pojąć, że taka moc negra uplanowała coś tak wielkiego i zdołała w sekrecie to zachować. Jak w końcu odrąbali czarnej babie czwarty palec od stopy, powiedziała, że zamiar był wygubić wszystkich backra i założyć wiejskie stany po całym hrabstwie, jak to jest w Afryce. Jak Tacky chciał zrobić w 1760. Biali myślą, że baba szalona. Idzie pogłoska, że to ta baba wszystko obmyśliła, a od tego biały chłop i czarna baba, niewolny i wolny w konfuzji, bo takie przebiegłe i nikczemne myślenie przecież poza możnością płci pięknej, a tym bardziej poza możnością bandy chędożonych
przez kozły prymitywnych Murzynek. Piątym białym, którego odnaleźli, był Richardson, bez portek, z kutasem wepchniętym w usta, trzonkiem od bykowca w zadzie. Szóstym, którego odnaleźli, był Robert Quinn. Nieżywy obok konia, też padłego. Koszula przemoczona krwią. Massa Humphrey między jednym płaczem a drugim mówi, że Quinn poległ, próbując bronić majątku, majątku, co nawet do niego nie należał, a on tego człowieka kochał bardziej niż tych ze swojej krwi. W buncie w całym hrabstwie padło dziewięćdziesięciu czterech białych, a po siedemnastu słuch zaginął. Niektórzy biali mężczyźni zostali zastrzeleni, niektóre białe kobiety zostały zgwałcone, ale moc innych ukatrupiono na różne nikczemne sposoby. Massa i pani Newforth z Worthy Park zastani byli w łóżku, to im odrąbano głowy i zamieniono z ciałami. Widać niektóre niewolniki pamiętały, że przed dwudziestu laty massa Newforth kazał rozerwać i poćwiartować zbiegłego negra i wywiesić kawałki ciała na każdym krańcu gruntów gromadzkich, żeby przestrzec zuchwałych negrów przed poważeniem się. Żadnego białego ciała nie zostawiono w spokoju. Nawet ci zastrzeleni zostali porąbani, spaleni, powieszeni, niektórych wrzucono żywcem do wrzącej kadzi. Nawet białe bąki. Nikt nie wie, ilu czarnych nieżywych. Mnóstwo negra chciało dojść na piechotę w góry, ale większość nie zaszła daleko. Czerwone kubraki dościgają tuzin za tuzinem, w tym Gorgonę ciągnącą trupa Kallisto. Inne negry zbiegły pod osłoną czarnej nocy, ale zaraz pochwycili ich maroni, co na nich spadli, jakby czekali. Z muszkietem, karabinem, włócznią i maczetą zagonili ponad setkę niewolników za mocno utrudzonych, by walczyć albo gdzie uciekać. Maroni odstawiają zbiegów, niektóre baby zatrzymają dla siebie. Pochwycone niewolniki znają czekający ich los. Z zapadnięciem nocy całe hrabstwo Middlesex cuchnie ludzkim mięsem. Krwawiącym mięsem, palącym się mięsem, głodującym mięsem, gnijącym mięsem. W Worthy Park większość negrów dostaje strzał w głowę, potem na stryczek i wiszą, aż zgniją do kości. W Ascot Pen większość dostaje chłostę, potem są wywieszeni do spalenia na ogniu tak wolnym, że czarnuch smaży się dwa dni, a ani nie omdleje, ani nie skona za prędko. Ale negrów z Montpelier czeka inne. Pan na Montpelier stracił w jeden dzień dwoje ludzi, co ich najbardziej ukochał, a po przepłakaniu trzech dni jak matka, co utraciła
bąka, w sercu jego nic nie zostało, tylko mrok. Pochwyconych negrów trzymają w klatce, ciasno upchanych. Niektóre jęczą, że nic nie zrobiły, że to omyłka. Inne wołają, że uradowane za to, jak smakuje zabicie białego. Lilit cicha. Dzień, noc, żywa, nieżywa, dla niej już bez różnicy. Znalazła sobie kąt i przykucnęła, i tam siedzi, kryjąc twarz. Mija ranek, południe i wieczór, a ona próbuje nie myśleć o Robercie Quinnie. Słyszy „miła”, „miła moja” albo tylko „Lilit” wymawiane po irlandzku i trzęsie się, i trzęsie, i krzyczy, aż gardło ma zdarte. Z tego powodu żaden czarnuch nie chce być blisko niej. Widzi dwór, spalony w połowie, z ramą w tej części ostałą, i myśli o Coulibre. Mijają dni i klatka pełna potu, gówna i nieżywego czarnucha. Lilit wygląda za kraty i widzi białego idącego przez popioły, a dym dmie i raz go kryje, to w mgnieniu oka odsłania. Serce jej skacze na widok czarnej czupryny, ale zaraz potem rozumie, że to ruda poczerniona od popiołu. Massa Humphrey chodzi po pogorzelisku jak duch. Ona go widzi. On patrzy na nią. Nazajutrz massa Humphrey macha ręką i jeden z czerwonych kubraków otwiera klatkę od tyłu. – Lilit! Kto odpowie na to wezwanie? Lilit nie odpowie. – No dalejże, durne czarnuchy, nie mam czasu na przekomarzanki. Kto odpowie na imię Lilit? Lilit nie odpowie, ale wszystkie negry odsuwają się od niej. – Mniemam, że to ty. Do mnie! Lilit ani drgnie. Czerwony kubrak chwyta ją za stopę i wyciąga z klatki. Lilit upada, uderza głową i plecami o ziemię. – Staw się prędko przed swoim panem – mówi kubrak. Nie zdąży zamknąć klatki, jak ze środka wybiega czarnucha i pędzi rozwrzeszczana drogą. Zrobiła może z pięćdziesiąt kroków, gdy czerwony kubrak podnosi karabin, celuje jakby na polowaniu i strzela w tył głowy. Kubrak patrzy na Lilit i wskazuje dwór. Lilit we dworze patrzy na sień. Po lewej czerwony dywan ciągle na podłodze, obrazy ciągle na ścianie i lustro, i wazon, i śliczne rzeczy. Ale jak idzie po dywanie obok ściany, to się nagle kończą i dalej nie ma nic, tylko popiół. Nic, tylko popiół, drewno i spalone sukno, i wpadające słońce, bo
spłonął dach. Massa Humphreya zastaje przy fortepianie pośrodku salonu, gdzie każdy mebel, krzesło, stół, szafa i biblioteczka wywrócone. Żyrandol zerwany z sufitu i cała podłoga w okruchach szkła. Lilit uważnie stawia kroki. – Jack Wilkins mi mówi, że go ochroniłaś. Lilit milcząca. – Dopilnuj panny Isobel – mówi massa Humphrey. Patrzy na fortepian. Ciągle w niebieskiej koszuli i szarych spodniach, co je miał w dniu buntu, ale jedno i drugie powalane zakrzepłą krwią jak plamami po winie. Włosy potargane i skołtunione, na prawym policzku długie rozcięcie. – Jazda! Lilit gna na piętro. Część poręczy odpadła, na schodach najróżniejsze śmieci. I karabiny, i kule. I odzienie, i buty, i jedzenie, i obrazy, co pokrojone i podarte na kawałki. Lilit czuje woń ludzkiego mięsa, szczyn i kurzu, co się podnosi. Drzwi do panny Isobel niezawarte na klucz, ale Lilit i tak nie może otworzyć. Pcha i pcha, ale uchylą się tylko odrobinę. Pchnie jeszcze raz na dość dużą szparę, coby się przecisnąć. Po drugiej stronie drzwi podstawiona komoda z dwoma krzesłami i nocnikiem. Lilit nawet dobrze jeszcze nie spojrzała, jak słyszy trzask. Odwraca się i widzi wielką miotłę w ataku, a dalej wrzeszczącą kupę włosów. Odskakuje w bok i miotła wbija się w ścianę. Panna Isobel nadziewa się piersiami na koniec kija i pada na podłogę. Lilit pomaga jej wstać i prowadzi do łóżka. Panna Isobel wonieje pleśnią i negrem. Lilit zostawia ją siedzącą na łóżku, zgarbioną. Panna zaczyna dygotać. Lilit idzie na dół do tego, co zostało z kuchni. Prawie wszystkie ściany przepadły, szafki spalone, ale piec stoi, do użytku zdatny. Lilit bierze trochę wody ze studni, próbując nie słyszeć wołających, krzyczących negrów. Wraca na piętro, a panna Isobel ciągle zgarbiona na łóżku, wpatrzona w swoje trzęsące się dłonie. – Pójdźmy, jaśniepanna – mówi Lilit i dotyka jej ramienia. Panna Isobel odskakuje. – Nie podchodź! Nie podchodź do mnie! – woła i zeskakuje z łóżka. W tej samej chwili w jej głowie wiatr się zrobił i mało nie zemdleje. Lilit
łapie ją w porę i prowadzi do wanny. Rozdziewa pannę, a ona opiera się o toaletę. Lewe oko spuchnięte i sine. Lilit ściąga suknię pannie przez głowę i widzi jej piersi, pobite i pokąsane. Suknia opada na ziemię. Tam między nogami i cipa też tak pobite, że sine. Lilit pomaga jej wsiąść do wanny i oblewa ciepłą wodą. Panna Isobel podskakuje z krzykiem, że jest damą, jest damą, jest damą. Lilit przytrzymuje ją i nagle przypomina jej się biały mężczyzna, którego wepchnęła pod wodę. Lilit leje pannie Isobel wodę na głowę, a panna płacze. Lilit stara się nie myśleć o tamtym. Tego wieczora wszystko wyraźne na Sister Jack Hill, najwyższym punkcie w majątku Montpelier. Massa Humphrey i Robert Quinn zwykli byli tam popalać pod drzewem, spierać się o książki i opowiadać sobie o kurwach. Teraz massa grzebie tam swojego największego przyjaciela i ukochaną matkę. Pastor kaznodziej ten sam, co przybył na Boże Narodzenie, żeby mówić niewolnikom o wdzięczności za niewolę i za massa. Teraz mówi, że z prochu powstałeś, to w proch się obrócisz, a massa Humphrey patrzy na dwie skrzynie, jakby sam w nich leżał. Panna Isobel ociąga się z tyłu, a Lilit ociąga się jeszcze dalej. Obie kobiety odziane w czerń. Lilit znalazła dla siebie suknię w pokoju pani matki. Pamięta, że wyglądała ze strzaskanego okna i dumała, gdzie może być ciało Homer. Massa Humphrey znowu zaczyna płakać, tak głośno, że echo idzie po górach. Panna Isobel dotyka jego ramienia, ale on odpycha ją tak mocno, że ona mało nie upadnie. Kaznodziej krzyczy, że massa winien ją traktować i pamiętać, że jest dżentelmenem, wtedy massa łapie kamień i rzuca za kaznodziejem. Kamień trafia w rozstęp między pośladkami i kaznodziej we wrzask. Na miejscu domaga się pieniędzy i wtedy massa zaczyna zbierać nowe kamienie. Kaznodziej umyka ze wzgórza tak szybko, że się potyka, przewraca i turla do połowy stoku. Massa Humphrey zostawia dwie kobiety na wzgórzu. Czwartego dnia z ziemi dobywa się wielki smród. Ale większość odoru bierze się od negrów. Upakowani ciasno w klatce przez cztery dni, niektóre padają od chorób, niektóre padają nieżywe albo dostają pomieszania zmysłów i błagają szypra, żeby ich nie wyrzucał do morza. Murzyński strach niesie się z wiatrem i zagraża całemu hrabstwu. Panna Isobel wreszcie woła do massa Humphreya, że musi nająć pomoc w Spanish Town, żeby uporać się ze sprawą. Massa najmuje kilku białych, ale przybywają w innej sprawie.
Dwa dni wcześniej jedzie do miasta z czymś, co narysował atramentem na papierze pergaminowym. Przy dojeździe do dworu są drzewa, co je zasadzono po obu stronach drogi. Konary tak nisko się zwieszają, że nawet południową porą cienie tam głębokie jak pod księżycem. Moc konarów, trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt. Nadszedł czas, aby policzyć krzepkie konary. Takie, co wytrzymają duży ciężar. Siódmego dnia, jak smród i ciasnota w klatce zaczynają doprowadzać negrów do obłędu, ze Spanish Town przybywa kowal na wozie. Kowal mówi massa Humphreyowi, że dwóch kuzynów stracił w tej awanturze, w Wielkim Powstaniu Atlasa. Nazwali powstaniem Atlasa, bo Atlas był pierwszym imieniem, co je zapamiętali. Jak massa Humphrey widzi kowala, to ani się nie uśmiechnie, ani nachmurzy, tylko ma pustą twarz, co kryje czarne serce. – Podług moich instrukcji? – pyta. – Do ostatniego gwoździa, Wasza Łaskawość – odpowiada kowal i uśmiecha się dwoma brązowymi zębami. – Pan raczysz żartować ze mnie? – Ja nic nie raczę, Wasza Łaskawość, poza zapewnieniem, że pańskie instrukcje zostały wypełnione. Massa Humphrey zwołuje nowych białych ze Spanish Town, Ferry i Portsmouth. Sąd, co potem następuje, w pierwszej kolejności oskarża Achillesa. Czterech białych wyciąga go z klatki i bije, aż ledwo może stać. Potem zdzierają z niego odzienie, przewracają go i kopią, aż wygląda jak popiół. Kowal odsuwa sukno z wozu, odsłaniając coś, czego ani biały, ani negr od dziesięciu lat nie widział w majątku Montpelier. Klatki błazna. A nie były to takie sobie klatki. Wykute z zapiekłego gniewu massa Humphreya. Achilles widzi, jak stawiają jedną na ziemi, to wrzeszczy i próbuje zbiec, ale pada na kolano. Lewą stopę ma złamaną jeszcze przedtem. Czterech podciąga czarnucha do góry. Klatka błazna z żelazną obręczą u góry na sznur, dwoma żelaznymi sztabami, co biegną po bokach i jedną z przodu, przez co wszystko ma ludzką postać. Dokoła przyspawali pręty, żeby w ciasnocie trzymały negra. Biali wrzucają Achillesa do otwartej klatki. Od środka sterczą gwoździe i jak klatka się zamyka, wbijają się
w ciało. Czarnuch znowu we wrzask, ale wciskają mu do ust knebel z żelaza, to tylko mruczy jak jaki potwór. Achilles ledwo mieści się w szubienicznej klatce. Oto, jak uczynili. Zamykają klatkę i podciągają. Achilles zamknięty ciasno od głowy po krocze. Żelastwo więzi go w środku, dyndają tylko wolne nogi. Podciągają go na konar pierwszego drzewa. Achilles buja się i płynie krew. Usta zakneblowane, to krzyczy oczami, aż oczy już są wykrzyczane do cna. Drugą klatkę otwierają dla baby. W dwa dni się uporali. Massa Humphrey patrzy z okna, a nie jest ani rad, ani zły, ani melancholny. Na widok byle dużego negra panna Isobel ucieka do swojej sypialni. Lilit, zamknięta w domu Jacka Wilkinsa, zawija się w niebieską koszulę Roberta Quinna, próbując zapachami przywrócić go do życia. Nie wygląda przez okno, bo na dworze piekło. Trzydziestu siedmiu negra, tak baba, jak chłop, wiszą w trzydziestu siedmiu klatkach błazna, po jednej, dwie na drzewie. Wszystkie wrzeszczą pod kneblem, to słychać zdławione zawodzenie jak z piekła. Kapiąca krew ściąga muchę i moskita. Przy całej drodze wiszą czarnuchy jak szatańskie owoce. W ciągu tygodnia większość skona, a wiatr przewieje to na wskroś, niosąc śmiertelne rzężenie po okolicy. Co nie skonali, dogasają dalej w męczarni, bo krukom przestało się chcieć czekać. Wieść się rozniosła po Spanish Town, że każdy wyruszający do Montpelier gotowy być musi na widok, do oglądania jakiego oczy żadnego dżentelmena niestworzone. Wykształceni panowie nazwali to Jamajska Droga Appijska. Najdłużej w klatce wytrwała Gorgona. Pallas nie doczekała się sądu. Biali w Spanish Town żądni krwi, wdarli się więc do więzienia, wyciągnęli ją i dziewięćdziesięciu innych negra, przywiązali do pala i spalili na wolnym ogniu. Trzy dni czarnuchy konały, żaden nie omdlał ani nie wyzionął ducha za prędko. Potem pięćset negra wywieziono statkiem do Hondurasu, a innych wrócono jakoby gdzieś w Afryce. Zanim Pallas skonała, wypowiedziała klątwę na rodzinę Wilsonów i jeszcze ułożyła pieśń, jak panna Isobel zepsuta, bo dwa czarnuchy ją zgwałciły. Pieśń podchwyciły inne czarne języki i poniosła się hen, poniosła aż do Montpelier. Panna Isobel zażądała, aby massa Humphrey wyruszył do Spanish Town honoru jej bronić, a on jej na to, że jak tylko w niej jaki honor zagości, to on z największą ochotą pojedzie go bronić. Panna zamknęła się z laudanum w swojej sypialni i już nie wyszła.
Dzień w tydzień przeszedł, tydzień w miesiąc. Panna Isobel wreszcie rozumie, że massa Humphrey zapomniał całkiem o ożenku i nie zamierza pamiętać. Ściska się za brzuch i ma takie napady furii, że Lilit musi jej podawać herbatę na sen. Massa Humphrey nabrał zwyczaju wieczornych jazd na Sister Jack Hill, gdzie podobno rozmowy prowadzi z Robertem Quinnem. Lilit patrzy, jak on stamtąd patrzy na swoje włości. Jedno tylko trzcinowisko nietknięte. Siedem pól popiołem. Stoi ocalała połowa dworu. Nikt nie wie, czy massa chce odbudowywać. Jedzie na pagórek, klęka między dwoma mogiłami i żałobie tak niemęskiej się oddaje, jaka tylko u niego potrzeba. I tak się stało, że jednego wieczora Lilit gromadzi mienie po Robercie Quinnie, co się nie spaliło, a światło księżyca cień w drzwiach wywołuje. Męska postać. Lilit ucieka do sypialni Roberta Quinna, ale massa Humphrey doskakuje do niej i oboje padają na łóżko. On ją przygniata, ona krzyczy i płacze, a massa zdziera z niej odzienie. Massa warczy i ryczy, Lilit płacze, nie wie, co on mówi. Bije ją z pięści i każe być cicho, cicho, przez Boga przeklęta, ty niegodziwa czarna suko, ale ona nie usłucha. On przyciska jej głowę i ściąga portki. Tryka, tryka, tryka, dycha ciężko, wreszcie ustaje. Lilit chce się obrócić, ale on trzyma ją i złorzeczy. Złorzeczy i złorzeczy, coraz głośniej, wreszcie ją puszcza. Lilit obraca się, on łapie ją za piersi i tryka, tryka, ale znowu ustaje i wali się na nią. Lilit nie wie, czy to skarga, czy płacz. Massa nie patrzy na nią. Tyle tego jego trykania, a wcale w nią nie wszedł. Dycha ciężko, chuch ma smrodliwy. Lilit leży nieruchomo pod massa, nie śmiąc drgnąć i zarazem nie chcąc. Tak trwają, a ona czuje łzy płynące po policzku i nie wie, czy to swoje, czy nie swoje. Massa znowu próbuje ją bóść. Ona patrzy za jego rude włosy, na sufit, słucha skrzypienia łóżka. Obejmuje mu plecy, wie, że nie wszedł w nią, ale poczyna, jakby tak. Zaciska mocno powieki i myśli, że te włosy są czarne i długie, oczy radosne i jasne, że słyszy „miła moja”. Potem oboje leżą bez ruchu i świerszczom dają dalej hałasować po nocy.
31
W
szystkie negry chodzą w koło. Zakonotujcie to sobie, a resztę dopowiedzcie sami. Czasem jak negr skona i inny zajmie jego miejsce, to nawet jak nie z tej samej krwi, ciągle jego śladami po tym samym kręgu kroczy. To krąg życia, co go negr nie wybiera, i śmierci, co może przyjść lada chwila. Być może negry przyjmują rzeczy takie, jakie są, bo zawsze takie będą, jakie zawsze były. Może dla backra i negra lepiej, jak rzeczy wracają na miejsce, co ludzie uważają za najlepsze, dopóki kolejny raz ogień nie wybuchnie. Biały śpi z jednym okiem otwartym, ale czarny to spać w ogóle nie może. Czas opowiedzieć o sprzysiężeniu kobiet. Ślepa czarnucha w buszu, ona wszystko mi wyjawiła. To nie tę historię zamierzałam snuć. Massa Humphrey pojmuje, że nie przestanie wylewać łez, jak pozostanie w Montpelier, więc płynie na powrót do Anglii. Może odzyska tam męskość, mówi panna Isobel, gdy on nie może już usłyszeć. Panny Isobel nie zabrał. Pieczę nad posiadłością powierzył kauzyperdzie, a pannie Isobel zezwolił mieszkać w odbudowanym majątku. Poza pierwszym razem nigdy już Lilit do łóżka nie wziął, a od jego wyjazdu dwie kobiety z dużym brzuchem po majątku chodzą. Panna Isobel chce z nim wracać w dniu jego wyjazdu, żąda, aby okazał się mężczyzną i ojcem. Massa Humphrey na to, że to, czy jest, czy nie jest mężczyzną, to jego sprawa, a ona w sprawie swojej i swojego dziecka niechaj do Kingston kieruje petycje, bo tam każdy do bękarta przyznać się może. A jednak pozostawił ją w majątku i niektórzy przez to widzą, jakby przyznał, że dzieciątko może od niego pochodzić. Panna Isobel klnie się, że całą złość i nienawiść do ojca przeleje na chłopca, a massa Humphrey na to, że wtedy całe hrabstwo spali do szczętu. Kto wie, może to morusek będzie, dodaje jeszcze. Panna Isobel policzkuje go, a on nie pozostaje jej dłużny. Ona poprzysięga, że nigdy nie ruszy się z Montpelier, a on na to, że to nawet dobrze, bo nigdy wracać nie zamierza. Lilit nie myśli o massa Humphreyu. Adwokat pozwala jej mieszkać
w domu nadzorcy u boku Jacka Wilkinsa aż do jego śmierci. Zatrudnił nowego nadzorcę, który zajął dom wybudowany po buncie. Kauzyperdzie raz się wymsknęło, że było to specjalne życzenie massa Humphreya, bo sam nigdy nie pałał uczuciem do murzyńskiej gromady. Pierwszym zadaniem nadzorcy był zakup nowych negrów, lecz albo ułożonych, albo urodzonych w koloniach, żadnych czarnuchów z Afryki, a to niełatwa sprawa. Mówiło się, że to szaleństwo, bo Indie Zachodnie wzbudzają coraz mniejsze zainteresowanie, a niewolnictwo wkrótce może się skończyć. Lilit nie dostała żadnego patentu wyzwoleńczego, ale żyje jak wolna czarnucha. Pracuje w kuchni i sprząta, i gotuje Jackowi Wilkinsowi, i zajmuje się tym, na co ma ochotę. Wciąż jest jedyna czarna, co może się zbliżyć do panny Isobel. Jak Lilit jest sam na sam ze sobą, gładzi swój duży brzuch i mówi: miła moja. Pora opowiedzieć o sprzysiężeniu kobiet. Hippolicie nic z twarzy nie zostało, kiedy ze strzelby trafiona. Padła w domu Jacka Wilkinsa i pieśń się niesie o ojcu, co własną córkę zabił. Za życia nikt jej dobrze nie znał, a po śmierci znają ją jeszcze mniej, gdy jej dusza pojękuje w ciemności i po kątach się chowa w czarnej sukni z wysokim kołnierzem, co skrywa, jak dozorca przeciął jej gardło i odebrał mowę. Pieśń o Hippolicie żwawa i twarda. Pieśń wznosi się przeciwko niej, aby trzymać jej ducha z dala od żywych i zapewnić jej spokój. Kallisto w pojedynkę zdjęła czterech białych, tak Gorgona wyliczyła, dyndając w klatce błazna. Gorgona mówi, że Kallisto całe życie się śmiała, ale ani razu się nie uśmiechnęła. Od dnia, jak Jack Wilkins odstrzelił jej oko za kopnięcie białego nadzorcy w jądra, nigdy rozumu nie odzyskała, a śmierć w huku strzelb była dla niej najlepsza. Reszta krótkiego żywota upłynęła Gorgonie na udręce, bo nie słyszała ostatnich słów Kallisto. Ale Kallisto zdjęła czterech, a na polach i w buszu z ciszy rodzi się o niej pieśń, pieśń o Kallisto, Kallisto, co backra z jej ręki padają tak-tak. Gorgona kona w klatce, ale przedtem zrobiła to i tamto. Gorgona głośna i wulgarna, zachowuje się, jakby już przed buntem była zła, ale jak bunt się wzmógł, to skryła się za plecami Kallisto jak małpa. Przez to Kallisto wolniejsza się zrobiła i dostała kulę za swoje starania. Niska jak karzeł, Gorgona wykręciła się od ciężkiej roboty, bo Jack Wilkins był jej tatul i wiedział, że się do mozołu na polu nie nadaje. Ona go kocha, bo ją ocalił od
trudów polowych, ale nienawidzi go za uczucie, że mu coś winna. Ona jedyna, co Jack Wilkins przyznał się, że z jego krwi. Nazywa go papa Jack, a on jej nigdy nie uderzy. Dziwnym zrządzeniem to do szału ją przywodzi, bo wie, że nigdy nie będzie prawdziwą Kromanti, co nią chce być w głębi ducha. Przez to dziksza od dziczy i źlejsza od złego, ale chowa się za Kallisto, gdy w strachu. Gorgona była jedyna z czarnuchów, co nie krzyczała na stryczku, tylko gadała. Ułożyła pieśń z imion kobiet, ale nie z Lilit. Gorgona śpiewa głośno, Gorgona śpiewa cicho, Gorgona śpiewa, póki jej głosu starczy. Po ośmiu dniach skonała. Pieśń o Gorgonie krótka i bez słów, bo wszystko, co było do wyśpiewania, sama wyśpiewała. Pallas dociera w góry, ale gubi drogę. Z winy całego tego pośpiechu nie widzi, że idzie złą ścieżką, po złej stronie złego wzgórza. O tym właśnie opowiada pieśń o Pallas, ale nikt już nie pamięta, czy to prawda, czy łgarstwo. Noc zapadała, Pallas ukryła się w gęstwinie i nagle słyszy hałas w buszu. Ucieka głębiej w las i widzi pierwszego marona, nim on ją zobaczy. Jest nagi i niesie karabin na plecach. Pallas w ukryciu patrzy, jak nadchodzi. Pallas nieruchoma odciąga kurek strzelby. Drugi maron podkrada się od tyłu bezszelestnie. Bierze zamach, coby ją zdzielić pałką, ale ona odwraca się szybko i wypala mu w twarz. Umyka po ziemi, a pierwszy maron ściga ją po drzewach. Skacze na jedną gałąź, potem na drugą, potem chwyta trzecią i buja się, i znika w gęstym buszu. Pallas umyka po ziemi, to nie spojrzy w górę, jak on nad nią przefrunie. Ale jak chce zeskoczyć prosto na jej głowę, ona owija się razem ze strzelbą i odstrzeli mu jądra. Potem bierze strzelbę i tak długo tłucze go po głowie, że już nie wie, czy to głowa, czy goła ziemia. Trzeci maron strzela. Kula leci przez busz z takim świst-świst-świst. To świst-świst-świst tak szybkie i ciche, że dużo czasu mija, nim Pallas zobaczy, że z lewego ramienia krew idzie. Zwija się jak ślimak i turla po gołym zboczu, aż prawie do rzeki. Kryje się za skałą. Przeładowuje. Czeka na tamtego, coby zszedł z góry. Zadziera głowę, a w dole rzeki woda szumi na kamieniach. Marona widzi dopiero, jak jej zza pleców wyskoczy. Przewracają się, tarzają, wpadają do rzeki. On u góry, wpycha jej głowę pod wodę. Dłoń marona mocno na jej szyi zaciśnięta, ona młóci na oślep. Wreszcie łapie kamień i wali go w skroń. Maron pada w tył do wody i teraz to Pallas na niego wskakuje. Łapie inny kamień i grzmoci w łeb. A potem jeszcze i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, aż w rzece druga rzeka krwi. Wkłada
jego odzienie i wraca do buszu. Kilku maronów ją mija, ona nawet macha do nich ręką, że zbieg głębiej w gęstwinie. Maroni z Nanny Town pozwalają babom nosić broń. Maroni z Accompong to nie. To było Accompong. Zanim się obejrzy, dopadną ją i ogłuszą kolbą. Potem maroni oddają ją czerwonym kubrakom, a sędzia pokoju oskarża ją i innych o insurekcję i masowy mord i wtrąca do aresztu. Gniew białego większy niż jego sprawiedliwość. Wdzierają się do więzienia, wyciągają Pallas. Najpierw tłuką ją mocno, potem przywiązują do pala i smażą z wolna, żeby nie omdlała, tylko czuła, jak popieli się na śmierć. Jej pieśń długa i żałobna, ale gdy dobiega do kresu, przeradza się w taniec, a duchy pląsają. Homer nie skonała od strzałów w okno paninego pokoju. Homer skonała w dniu, gdy dowiedziała się o swoich dzieciątkach. Dzieciątkach, co wstrętne czarnuchy gwałtem w niej porodziły, ale dzieciątkach, co mimo to umiłowała. Homer była osobistą niewolnicą pani, a moc tego zła, co przeżyła, przeżyła dlatego, że pani była tak nieszczęśliwa, że pragnęła, by wszyscy wkoło byli nieszczęśliwi tak samo. A już na pewno czarnucha, co dla swojej pani ma samą litość. W uśmiechu negra jest coś, co panią wpędza w zmieszanie, bo czarnuchy nie mają żadnego powodu się uśmiechać. Pani zaczyna nienawidzić męża, ale Homer to ona nienawidzi od dnia, gdy jej została przydzielona. Potem jej potrzebuje, to nienawidzi jej jeszcze mocniej. Na grzbiecie Homer też pstrokacizna z blizn, a niektóre spod paninej ręki. Ale Homer doczeka swego czasu. Homer patrzy, Homer czeka, Homer spiskuje. I znajduje gromadę bab, co mają dość powodów, żeby do niej dołączyć. Bab, co mają prawo do wolności z urodzenia, ale są z tego prawa ograbione. Bab, co głęboko w sobie noszą łajdactwo Jacka Wilkinsa. Bab, co umieją patrzeć na księżyc i wiedzą, kiedy czas na rozlew krwi. Homer zabija Homer i odradza się jako walka. Jej ciała nigdy nie znaleźli. Pieśń Homer to cichy szept, jak duch nocny, co daje susa z gałęzi. Jej pieśń zamknięta w ciemnym zakamarku oka, gdzie wszystkie sekrety. Zaprzedaniec Ifigenia pokryta cała węglowymi oparzelinami. Ale nie to najgorsze. Każda oparzelina zostawia bliznę, co wielka i pulchna, aż trzeba się zakrywać cała od stóp do głów. Żaden chłop nigdy by jej nie zechciał, więc Ifigenia zaczyna dumać, czego by sama chciała. Zapomina czarnych, zapomina negrów, zapomina wszystkich, co jej nie ratowali, jak deszcz węgli spadał na jej skórę. Ifigenii została do pomocy tylko Ifigenia. Myśli, że jak
powie massa o spisku, otrzyma zapewne i funta, i wolność. Dla zaprzańca Ifigenii żadnej pieśni nie ma. Ślepa czarnucha w buszu. Ona mi wszystko opowiedziała. Co czarna baba może prócz wytrwania? Co mogę ja prócz opowieści? Kogo widzimy, jak wspominamy wielkie kobiety? Moje imię krwią pisane, a ja niechętnie na nie odpowiadam. Miałam dziewięć lat, jak matka uczyła mnie czytać. Książka, co mnie na niej uczyła, to był Joseph Andrews, znalazła ją pod stertą płótna służącego za przykrycie na łóżku Homer. Jak tylko ją przeczytałam, to sięgnęłam po drugą, bo już nikt nie dba, kto i co do biblioteki włazi. Czytam Johna Donne’a i Żywoty poetów, i Dzieje Jamajki Edwarda Longa, i Rozważną i romantyczną, a to nowa książka, co ją adwokat zostawił po sobie. Uczyła mnie też, jak pisać. To była najgorsza zakazana rzecz i ciągle taka jest, ale teraz nie ma człowieka, białego ani czarnego, co mógłby matkę powstrzymać. Nie uczyła mnie dla mnie, tylko dla siebie, żeby kiedy czas przyjdzie na spisanie jej pieśni, mieć kogoś do poświadczenia prawdy. Kogoś, kto wie, że nie wolno osądzać czynów czarnej kobiety, co tylko chciała być wszystkim i niczym. Może lęka się, że czas będzie jej sędzią. A może nie dba o to, bo mówi mi wszystko jak obcej, jakbym nie była z jej krwi. Niewolnik Atlas wziął imię od kogoś, o kim czytałam w książce Thomasa Bulfincha. Był człowiekiem albo półbogiem, co za karę musiał brzemię całego świata dźwigać na plecach. Ja nie Herakles, ale wiem, po co ona wszystko mi mówi. Wiem, co Atlas chce mi zrobić, co chce zrzucić na mój grzbiet. Ktoś musi opowiedzieć o kobietach z Montpelier. O niewolnictwie, o niedoli czarnej baby i czarnego chłopa. Będę śpiewać pieśń i moja matka też będzie ją śpiewać, nawet ślepa czarnucha, co mieszka w buszu i chuda jest jak patyk, włosy ma białe jak obłok i pachnie miętą i cytronelą, ona też będzie śpiewać. Zaśpiewamy raz, a potem już nigdy więcej. Kobiety. Ta kobieta. Patrzę na tę kobietę. Od urodzenia matka zwie mnie moją miłą Quinn. Nienawidziłam tego miana. Nienawidziłam, kiedy zaczęłam pisać, ale teraz już się umiem pogodzić. Każda czarnucha może w tajemnicy stać się czarną kobietą. Dlatego mamy ciemną skórę, coby w nocy znikać i przemieniać się w duchy. Kiedy skóra znika, jesteśmy tym, kim chcemy być. Stajemy się tym, kim jesteśmy. W ciemności nie ma mojej skóry i wtedy mogę pisać. A to, co pisane w ciemności, jest wolne, jak tylko
coś może być wolne, nawet jeśli nigdy światła nie ujrzy, coby wyzwolić się naprawdę. Jak zaczęłam pisać pierwszy raz, chciałam wysnuć inną opowieść, opowieść o sobie, nie o niej, ale tak już jest, że historia każdego czarnucha to w końcu historia jego matki, nawet w tych częściach, co ich sama nie opowiedziała. Pierwsze słowa o matce napisałam 27 grudnia roku Pańskiego 1819. To było pierwsze napisane, co wyszło spod mojej ręki. Możecie ją wołać, jak inni ją wołają. Ja będę ją zwać Lilit.
PODZIĘKOWANIA Dla wspaniałego, wielkodusznego i utalentowanego Boba Mooneya, który pierwszy przeczytał tę książkę i wiedział, dokąd zmierzam, na długo, zanim sam się zorientowałem. Dla cudownej, szczodrej i ostrej Ellen Levine oraz błyskotliwego, inspirującego, obłędnego Seana McDonalda. Dziękuję także wszystkim w Hallin Bank, gdzie napisałem dotąd już dwie powieści; Billowi Landauerowi, Kaylie Jones, Bonnie Culver, Mike’owi Lennonowi i Rashidah Ismaili AbuBakr, która podczas jednej rozmowy zmieniła ducha mojej powieści, mojemu ulubionemu irlandzkiemu pisarzowi Columowi McCannowi, Robertowi McLeanowi, któremu powinienem był podziękować w pierwszej książce, Johnny’emu Temple i Akashic Books, mojej rodzinie Jamesów i Dillonów oraz Ingrid Riley. Dziękuję historii, której się nauczyłem, i historii, której musiałem się oduczyć. Aha, mojej matce wolno już przeczytać tę książkę.
PRZYPISY [1] Henry Fielding, Dzieje przygód Józefa Andrewsa i jego przyjaciela pana Abrahama Adamsa, przeł. Maria Korniłowicz, Wrocław 1987, s. 39–40. [2] Tamże, s. 44. [3] Tamże, s. 104. [4] Przekład Jana Kasprowicza.