BRIAN KATE (SCOTT KIERAN)
KSIĘŻNICZKA I ŻEBRACZKA
PROLOG Nocne niebo w Los Angeles wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Rozsyłało swoje ciepło całemu światu, przetaczając się nad oceanem i sięgając krajów na drugim brzegu. Wyobraziłam sobie, że powietrze, którym właśnie oddycham, przypływa znad Vinelandii - miejsca, o którym tyle wiem, ale którego nigdy nie widziałam. Ledwo mogłam uwierzyć, że stoję na tym balkonie i patrzę na znajome niebo - jedyną znajomą rzecz wokół mnie. Zniknęły moje dżinsy (na ich miejsce pojawiła się długa do ziemi, czarna jedwabna suknia), włosy miałam rozjaśnione (z myszowatego brązu na złocisty blond), czarny plastikowy zegarek zastąpiły sznury rubinów. Mogę sobie wyobrazić, co powiedziałaby na ich widok moja mama: „Mój Boże, Julio, spójrz na siebie. Jedna taka bransoletka kosztuje więcej, niż ja zarabiam w ciągu pięciu lat". Oczywiście w tym dniu nie jestem Julią. Jestem kimś zupełnie innym. I nie chodzi nawet o suknię, włosy czy bransoletki. Zerknęłam szybko na Markusa Ingvaldssona, syna ministra kultury Vinelandii. Stał obok mnie na balkonie i patrzył na Pacyfik. Miał potargane przez wiatr włosy, które opadały mu na twarz, a rękawy jego smokingu wydawały się odrobinkę za krótkie. Spojrzałam na jego dłonie, piękne, z długimi szczupłymi palcami. Na środkowym palcu nosił złoty sygnet, który przekazywano sobie w jego rodzinie od wielu pokoleń. Od wielu pokoleń! Jedyną rzeczą o tak długiej historii, jaką kiedykolwiek miałam, były używane łyżworolki, kupione na wyprzedaży. Markus podchwycił moje spojrzenie i zaczął się uśmiechać. Na jego lewym policzku pojawił się mały uroczy dołeczek. No i znowu się rozklejam. To bardzo źle. Synowie zagranicznych dygnitarzy powinni być sztywni, nudni i pretensjonalni. Nie mogą mieć szerokich ramion ani dołeczków! No bo... bo przecież... A ja nie powinnam się w kimś podobnym zakochiwać. Według mojej mamy, że nie wspomnę o czasopismach i programach w telewizji, zakochiwanie się w facetach to właśnie to, co wszystkie szesnastolatki powinny robić. Ale kiedy chcesz utrzymać średnią i jednocześnie znaleźć sposób, żeby nie zostać eksmitowaną, nie masz za dużo wolnego czasu na durzenie się w nowym przystojniaku w szkole. Tak więc osiągnęłam mój wiek - szesnaście lat - bez chłopaka, prawdziwej miłości, a nawet bez faceta, z którym mogłabym pójść do kina.
Markus uśmiechnął się szerzej, dołeczek się pogłębił, a ja zamrugałam, a potem zrobiłam krok do tyłu, żeby móc podziwiać widok, jaki roztaczał się z balkonu. Widziałam światła Palisades i prawie mogłam dostrzec w ciemnościach fale Oceanu Spokojnego. Tyle razy brodziłam w jego wodach, biegałam po ścieżce rowerowej, która ciągnie się wzdłuż plaży, kładłam na piasku i próbowałam równo się opalić, choć nigdy nie wychodziło to tak, jak powinno. Wewnątrz, za oszklonymi drzwiami, które prowadziły do sali balowej, grał kwartet smyczkowy, a mężczyźni w smokingach od Armaniego i kobiety w obwieszonych klejnotami jedwabnych sukniach wirowali w tańcu. W powietrzu unosił się zapach świeżych kwiatów i drogich perfum. Każdy z obecnych był rozluźniony i spokojny. Każdy, oprócz mnie. Jak mogłam być spokojna? Wpadłam w niezłe tarapaty. Jeszcze chwilę temu tańczyliśmy z Markusem walca. Inni tancerze zeszli z parkietu, żeby na nas patrzeć, podziwiając wdzięk, z jakim się poruszaliśmy. Nawet to nie była prawda. W zwyczajnym życiu nie poruszam się z wdziękiem. Wpadam na szafki, potykam się o krawężniki, oblewam się kawą. Ale nie dziś wieczorem. Nagle przeszedł mnie dreszcz, chociaż bryza wiejąca od morza była ciepła i delikatna. - Zimno ci? - spytał Markus, przysuwając się do mnie. - Nie - odparłam głosem, który ćwiczyłam przed lustrem. Mój kot gapił się na mnie zdziwiony, podczas gdy ja próbowałam opanować ten subtelny akcent. - Wszystko w porządku. Mimo to Markus położył rękę na mojej dłoni opartej o balustradę. Ledwo mogłam oddychać - miałam wrażenie, jakby w moim brzuchu zalęgło się pięćdziesiąt ruchliwych motyli. Nie popsuj tego, powiedziałam sobie. Ze wszystkich sił starałam się zachować spokój i zmusić serce do wolniejszego bicia. - Tu jest... jest pięknie - wydusiłam lekko drżącym głosem. - Tak - zgodził się Markus. - Pięknie. I wtedy zrobiłam najgłupszą rzecz w moim życiu: spojrzałam mu w oczy. Wiedziałam, że to numer stary jak świat, czułam to każdą komórką ciała, ale ciemnoniebieskie oczy Markusa były bardziej niezwykłe od nieba, Oceanu Spokojnego i od wszystkich pięknych rzeczy i ludzi razem wziętych, których dziś widziałam. Ugięły się pode mną nogi. Markus odwzajemnił moje spojrzenie i znowu się uśmiechnął, a potem dotknął mojego policzka.
- A ty - dodał cicho - też jesteś naprawdę piękna. Dobra, zaraz zwymiotuję na niego i zemdleję. Ale przecież to nie byłoby w stylu księżniczki. Księżniczki nie powinny się też rumienić. Niestety, w tym momencie czułam, że nie ma na mnie nawet skrawka skóry - od czubka głowy do stóp - który nie byłby jaskrawoczerwony. Czy ten wieczór będzie najlepszy w moim życiu, czy najgorszy? - Markusie... - zaczęłam i urwałam. - Tak? - Nic. - Przygryzłam wargi. - Chcesz wrócić do sali? - Nie. - O Boże! Powiedziałam to za szybko. Czy księżniczka powinna odpowiadać tak gorliwie? - Zostańmy tu jeszcze kilka minut - dodałam, mając nadzieję, że mój ton jest bardziej swobodny. Pogłaskał mnie po twarzy i odgarnął za ucho kilka kosmyków włosów. Złapałam się mocniej balustrady. - Na pewno dobrze się czujesz? - zapytał, a po chwili zacisnął usta i zmarszczył brwi. Wiem, o co chodzi - powiedział poważnie. Do tej pory nie był tak poważny. Zaparło mi dech. - W... wiesz? - Głos mi się załamał. Skinął głową. - To przez to, że wcześniej rozmawiałem z inną kobietą, prawda? Spojrzałam na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Z jednej strony poczułam ogromną ulgę, że Markus nie ma zielonego pojęcia, o co chodzi, a z drugiej strony zupełnie nie wiedziałam, o czym on mówi. Jaka kobieta? - Zapewniam cię, że Froken Vandelkoff nic dla mnie nie znaczy - ciągnął. Jaka Froken? Skinęłam lekko głową, starając się zachować taką samą powagę jak on. I znowu się pojawił - idealny, zawadiacki uśmiech Markusa. - A poza tym ona ma sześćdziesiąt pięć lat. I podejrzewam, że jest moją daleką krewną. Nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam chichotać. I nic mnie nie obchodzi, czy księżniczki chichoczą, czy nie. Markus także się roześmiał i nim się zorientowałam, objął mnie i przyciągnął do siebie. - Jesteś taka... inna niż zwykle - wyszeptał, a jego usta były tak blisko, że czułam na twarzy jego oddech. - Yhm... - zgodziłam się, bo bałam się odezwać. - Cały ten wieczór jest taki nierealny mruknęłam wtulona w jego pierś.
- A to źle? - zapytał delikatnie Markus. Zanim zdołałam odpowiedzieć, pochylił się i mnie pocałował. To był pocałunek z gatunku tych jedynych w swoim rodzaju. Jak w filmach. (W tych dobrych, a nie tych prostackich z Freddiem Prinzem juniorem). To był taki pocałunek, po którym zapominasz o farbowanych włosach, o starych butach, o zawiadomieniach o eksmisji. Wszystko inne przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Staliśmy i patrzyliśmy na siebie. Och, Markusie, pomyślałam, gdybyś tylko wiedział, kim jestem i co ci zrobiłam, nigdy więcej byś mnie nie pocałował. Od:
[email protected] Do:
[email protected] Więc wszystko ustalone! Za tydzień przyjeżdżam do Ameryki! Czy to nie wspaniałe? Wreszcie spotkam cię osobiście i usłyszę, jak grasz. Nie mogę się doczekać. Nie mogę w to uwierzyć!: - ) Całuję. C. Od:
[email protected] Do:
[email protected] Dziewczyno - żałuję, że nie powiedziałaś mi, jak naprawdę się nazywasz... moja kapela naprawdę napaliła się na ten festiwal... to będzie pełen odlot... i to po prostu rewelacja - spotkać dziewczynę z innego kraju!!! to znaczy, że twoi rodzice pozwolili ci przyjechać na koncert??? siema słonko! rechot Od:
[email protected] Do:
[email protected] Rechot! Nie martw się. Moja przyjaciółka Ingrid przyjedzie do Ameryki razem ze mną. Ona jest bardzo sprytna i znajdzie sposób, żebyśmy dostały się na koncert. Możesz liczyć na to, że się zjawimy! Nie mogę się doczekać... Drzwi się otworzyły. Podniosłam wzrok znad laptopa. Ech! Jeden z głównych problemów księżniczek (oprócz kołtunów po tiarze, uwierzcie mi, znacznie gorsze niż po ciężkiej nocy) to królowe. Czyli matki. Moja właśnie stała w progu i wyglądała na bardzo zmęczoną w satynie w kolorze lawendy. Nie mam na myśli satynowej sukni balowej. Księżniczki i królowe nie wkładają takich rzeczy poza, rzecz jasna, balami, uroczystościami i bardzo ważnymi kolacjami. To była satynowa koszula nocna. Tak, zgadza się. Członkowie rodziny królewskiej noszą koszule nocne i piżamy jak zwykli ludzie. I czasem rano budzimy się ze śliną zaschniętą w kącikach
ust (oczywiście mamy służbę, która dba o to, żebyśmy nie pokazali się w takim stanie publicznie). Moja mama stała w progu. Nie była zaśliniona, ale miała pod oczami ciemne worki. Przez ostatnich kilka miesięcy opiekowała się moją babcią, która ma cukrzycę. Ostatnio mama praktycznie bez przerwy jest zmęczona. - Co robisz? - spytała, opierając się o framugę. - Nic. - Zmniejszyłam okienko z maiłem, zamknęłam laptop i odłożyłam na mahoniową szafkę nocną. Mama zmarszczyła brwi, weszła do pokoju i usiadła na moim łóżku. Kalifornia, mój kot, miauknął ze złością i zeskoczył na podłogę. Kalifornia to pers, potwornie rozpieszczony. Tak jak ja ma najlepszą opiekę w tym dwumilionowym kraju. I w przeciwieństwie do mnie naprawdę mu się to podoba. - Twój ojciec się spóźni. Wiesz, miał dziś wieczorem wrócić z Anglii - westchnęła mama, przygładziła kok w kolorze popielatego blondu i rozejrzała się po pokoju, jakby nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. - Spóźni się, super - przewróciłam oczami. - To prawdziwy szok. Zapadła niezręczna cisza. - Jeśli się nudzisz, mogłybyśmy posłać kogoś do wypożyczalni wideo - powiedziała w końcu. - Nie wiem, czy dosiedzę do końca filmu, ale gdyby trafiło się coś krótkiego... Kiedyś, kiedy ojciec wyjeżdżał, lubiłyśmy spędzać razem wieczory. Kucharka robiła nam czekoladowe koktajle mleczne, a my oglądałyśmy amerykańskie programy z satelity albo wysyłałyśmy służącego po amerykański film. Robiłyśmy tak tylko wtedy, gdy ojca nie było. On uważa, że amerykańskie filmy „uczą złych wartości". Ja uważam, że Ameryka jest cudowna, tak zupełnie inna od Vinelandii, pełna modelek i astronautów, i gangsterów, i ludzi próbujących porwać prezydenta. Jeszcze kilka miesięcy temu siadywałyśmy z mamą w naszym domowym kinie i oglądałyśmy razem jakiś amerykański film. Ale to się skończyło. - Jak chcesz. Nie mam ochoty na film - powiedziałam. - Miałam zamiar wcześniej się położyć. - Udałam ziewnięcie. - No dobrze, kochanie, jak chcesz. - Nie potrafiła ukryć ulgi, a ja gdzieś w środku poczułam delikatne znajome kłucie. Wyglądało na to, że z każdym dniem coraz bardziej oddalamy się od siebie. Ona jest zajęta opieką nad swoją matką, a ja pisaniem maili. I współczułam sobie, czego mama zupełnie nie rozumiała. Wyszła za tatę, gdy miała tyle lat co ja, szesnaście, i przegapiła wszystkie te niesamowite przygody, jakie powinna przeżyć każda nastolatka. Ale jej to
najwyraźniej nie przeszkadza. Uważa, że film z Joshem Hartnettem to wystarczająca przygoda dla księżniczki i zawsze, kiedy narzekałam na nudę, wyglądało, jakby czuła się winna. Więc po pewnym czasie przestałam mówić to, co myślę. No i ukrywałam mój związek z Rechotem. Właściwie to było całkiem fajne - byłam jak Buffy, która musiała ukrywać przed mamą swoje sekretne życie pogromczyni wampirów i całą historię z Aniołem (tyle że ja nie zabijam wampirów ani nic w tym stylu). Mama odchrząknęła: - Carino, tata naprawdę chciałby być teraz z nami. Mam nadzieję, że to rozumiesz. - Aha. Tak jakby chciał być tutaj przez mniej więcej całe moje życie. - Carino, to nie jego wina. Nad Anglią przechodzi front burzowy i odrzutowiec ze względów bezpieczeństwa nie mógł wystartować. Spędzi noc u królowej i poproszono go, żeby został na jej jubileuszu, więc zjawi się dopiero jutro wieczorem. - Ja chciałam jechać na jubileusz królowej! Skuli Boiler będzie tam grał! - To ten zespół z liderem czcicielem demonów? - Mamo - jęknęłam, przewracając oczami. - Błagam. W dzisiejszych czasach każdy ma tatuaż z pentagramem. Nie ośmieszaj się. Kilka miesięcy temu moja przyjaciółka Ingrid przemyciła mi w pudełkach po muzyce poważnej kilka kompaktów z gotyckimi kawałkami. To było tak mocne, że nie mogłam uwierzyć. Wyobraźcie sobie, jakie to fantastyczne być tak głośnym i mrocznym i jeszcze mówić, co się chce. Gotycka księżniczka Vinelandii. Podobałoby mi się to. Brzmi nieźle. Podniosłam z podłogi ćwiczenia z biologii i przewróciłam kilka kartek, udając, że czytam o budowie komórki, podczas gdy mama zapatrzyła się w dal. Miałam nadzieję, że zaraz sobie pójdzie i będę mogła wrócić do mailowania. Ale jakoś nie spieszyło jej się do wyjścia. - Ingvaldssonowie będą na balu w ambasadzie w Stanach - powiedziała. Spróbowała się uśmiechnąć. Wyszło to bardzo nieszczerze. - Markus też. Niewiarygodne. Jadę aż do Ameryki i nadal nie mogę pozbyć się Markusa. Rodzice Markusa i moi są dobrymi przyjaciółmi. Ojciec to hrabia Vasty i minister czegoś tam. Bawiliśmy się razem z Markusem, kiedy mieliśmy po jakieś cztery lata. On lubił drewniane klocki, a ja wolałam brokatowe kredki. Markus nie jest złym facetem, ale nasi rodzice przez całe lata próbowali nas spiknąć. Markus to taki chłopak, o jakim matki marzą dla swoich córek. Ma nienaganne maniery i zawsze śmieje się grzecznie, gdy ktoś opowie kiepski dowcip. To chłopak, którego kobiety w średnim wieku uważają za „świetną partię". Innymi słowy, absolutnie i totalnie nudny.
Zwłaszcza gdy go porównać z Rechotem. Rechot jest niesamowity, seksowny i autentyczny. Śpiewa piosenki z intrygującymi tekstami i nie przejmuje się specjalnie przestrzeganiem reguł. - Nie chcę rozmawiać o Markusie. - Kochanie, on po prostu chce cię lepiej poznać. Nie cierpię, kiedy mama mówi do mnie „kochanie". To mi tylko przypomina, jaka jest uporządkowana, jakie uporządkowane i nudne jest całe moje życie. Pokręciłam głową i zaczęłam obgryzać paznokcie. - Proszę, przestań obgryzać paznokcie. To bardzo nieelegancki nawyk. Kolejna rzecz. Mam dość bycia elegancką. Chcę nosić porwane dżinsy z agrafkami. Chcę parskać śmiechem. Chcę się garbić. Przestałam obgryzać paznokcie. - Chcę poznać nowych ludzi, kiedy będę w Stanach. Będzie mnóstwo czasu, żeby się spotkać z Markusem, gdy wrócę z L.A. - stwierdziłam. Czuję się taka wyluzowana, gdy mówię L.A. zamiast Los Angeles - zupełnie jak w telewizji. Starałam się mówić spokojnie. Gdyby mama wiedziała, jak bardzo nie mogę się doczekać wyjazdu, nabrałaby podejrzeń i kazała zostać w domu. Nigdy mi nie pozwala dobrze się bawić. - Kochanie, na pewno chcesz jechać na ten objazd dobroczynny zupełnie sama? Może jednak powinnam jechać z tobą? - Wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać mnie po włosach, ale się uchyliłam. Gdyby mama pojechała ze mną, w życiu nie udałoby mi się spotkać się z Rechotem. - Dam sobie radę - odparłam szybko. - I nie możesz zostawić babci, kiedy jest taka chora. Nie martw się, mamo. Wiesz, że zawsze robię dokładnie to, co powinnam. Nawet kiedy to, co powinnam, jest niewiarygodnie nudne - dodałam w myślach. - A poza tym przewróciłam oczami. - Killroy będzie pod ręką. - Carino, nie bądź okrutna. Froken Killroy z oddaniem służy rodzinie królewskiej od wielu, wielu lat. Naprawdę bardzo się o ciebie troszczy. Froken Killroy to „asystentka". Jest jak strażnik więzienny, tylko nosi lepsze ciuchy. Często śnią mi się koszmary, w których ja jestem papugą w klatce, a ona przez druty wsuwa mi kawałki jedzenia. Raz dziobnęłam ją w palec. - Mamo, wiesz, że będziemy z Ingrid przez cały czas z naszą delegacją. Właściwie to nawet nie wiem, do czego nam potrzebna Froken Killroy. Mama westchnęła. - Kochanie, Los Angeles to wielkie przerażające miasto. - Przerażające? - parsknęłam. - Niby dlaczego?
- Cóż... - mama zamyśliła się na chwilę, a Kalifornia gapił się na nią, jakby spodziewał się opowieści o wściekłych psach spadających z palm. - Słyszałam, że w Los Angeles są gangi, które porozumiewają się gestami. - Mama zagięła dwa palce i machnęła dłonią, żeby to zilustrować. - Słyszałam też, że samochody bardzo szybko jeżdżą, a na plaży są szaleni łyżworolkowcy. I wiem, że cały ten smog jest bardzo niezdrowy. Oddychaj płytko. - To wszystko brzmi wspaniale - wypaliłam. Mama spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami i od razu pożałowałam, że nie trzymałam buzi na kłódkę. - Masz dopiero szesnaście łat, kochanie. Nie próbuj za szybko dorosnąć. - Ja tylko... - urwałam. - Co takiego? - zapytała mama czule. Westchnęłam. - Nieważne. Zapomnij. - Kalifornia wlazł mi na kolana, więc go zrzuciłam. Posłał mi z podłogi mordercze spojrzenie. Podniosłam wzrok i zauważyłam, że mama patrzy na mnie podobnie. - Carino, nie wiem, co się z tobą ostatnio dzieje. Naprawdę nie wiem. - Westchnęła i wstała. - Nawet nie zapytałaś, co u babci. - Właśnie chciałam zapytać - odparłam szybko. Prawda jest taka, że w ciągu ostatnich paru miesięcy prawie nie widywałam babci i jeszcze nie odwiedziłam jej w szpitalu. Po prostu mam za dużo na głowie. - Jak się czuje? - Obawiam się, że nie za dobrze. Dobrze by jej zrobiło, gdybyś ją odwiedziła. - Zajrzę do niej, gdy tylko wrócę z Ameryki - obiecałam. Mama uniosła brwi. - Dotrzymaj tej obietnicy. I nie tylko dlatego, że twoim obowiązkiem jako księżniczki jest dawanie dobrego przykładu. Kiedyś znajdziesz się na jej miejscu i też będziesz chciała, żeby wnuki cię odwiedzały. - I wyszła z pokoju. Zmrużyłam oczy, patrząc na drzwi. Ostatnio po wszystkich rozmowach z mamą czuję się tak samo: okropnie wkurzona, a zarazem trochę winna. Czy zawsze musi mi przypominać o moich obowiązkach jako księżniczki? Czy musi do tego wracać? Opadłam na łóżko, sięgnęłam na parapet i wzięłam walkmana. Założyłam słuchawki i włączyłam kasetę. W uszach zabrzmiał mi głos Rechota. Dziewczyno, tylko ty rozumiesz że lubią złuszczać z rąk domowy klej, dziewczyno, jesteś taka gorąca, że kiedy cię dotykam, muszę wkładać kuchenną rękawicę muszę wypić litr twojej śliny pieczesz jak słońce bez parasola ja jestem skórką na pizzy a ty jesteś mozzarellą... Uśmiechnęłam się. No dobra, może ten kawałek o ślinie jest trochę ohydny, ale co z tego? To artysta, a artyści powinni być bardziej namiętni niż inni ludzie. I już za kilka dni wszystko, o czym marzę, może się spełnić. Wolność i piasek, surfowanie i palmy. I
Toadmuffin. Wiedziałam, że nie zasnę, jeśli będę za dużo o tym myślała, a w 1764 roku wprowadzono w Vinelandii prawo, które zabrania księżniczkom spać krócej niż osiem godzin. No dobra, to nie do końca tak, ale Killroy zawsze cmoka z dezaprobatą, gdy przysypiam w czasie lekcji. A gdyby tata zobaczył, że wyglądam na zmęczoną, zacząłby wrzeszczeć na temat mojego jedzenia, białek i ćwiczeń gimnastycznych. Gimnastyka? Kto jeszcze używa takich słów? Zdjęłam słuchawki i nacisnęłam srebrny guzik koło łóżka dzwonek do pokoju służby. Kilka minut później w drzwiach pojawiła się moja pokojówka, Asha. - Księżniczko? - Asho, będzie mi potrzebna moja jedwabna biała piżama z garderoby. I powiedz w kuchni, żeby mi przysłali kubek gorącej czekolady. - Tak, Wasza Wysokość. - Pokojówka podała mi piżamę i potruchtała w stronę w kuchni. - I powiedz im, żeby wymieszali czekoladę deserową i mleczną - krzyknęłam za nią. Bo inaczej będzie za gorzka. Wskoczyłam w piżamę i zmieniłam zdanie co do czekolady, więc powiesiłam na drzwiach napis Księżniczka śpi. Ingrid podarowała mi go dla żartu, ale okazało się, że czasem bardzo się przydaje. Gdy tylko zgasiłam światło, zadzwonił mój telefon komórkowy. Macałam po ciemku tak długo, aż go znalazłam. - Słucham? - Carina? - Kto mówi? - zażartowałam. - Tu Ingrid. Twoja najlepsza przyjaciółka. - Hm, nie przypominam sobie. - Ja jestem tą, która maskuje niewłaściwą postawę moralną nieszczerym szacunkiem dla wszelkiej władzy. No wiesz, jedyną osobą, która wnosi do twojej zimnej, smutnej egzystencji trochę światła i radości. - A, tak. Już kojarzę. Co jest? - Właśnie kryję się w ciemnościach tuż pod tylnym murem twojej posiadłości. Kilka minut temu wyjrzałam. Strażnicy gdzieś popalają papierosy. Teren jest czysty. - Ingrid, jest późno - jęknęłam. Chciałam poleżeć w łóżku i pomyśleć o Rechocie. - „Ingrid, jest późno" - powtórzyła Ingrid, perfekcyjnie mnie przedrzeźniając. - Carino, kiedy zrobiła się z ciebie taka babcia? Wyłaź.
Już miałam odpowiedzieć, ale zdałam sobie sprawę, że Ingrid się rozłączyła. Podeszłam do okna, otworzyłam je i zaczęłam schodzić po kratach. Pięła się po nich glicynia, która - co dziwne - kwitła we wrześniu, a nie na wiosnę. Ciągle zaczepiałam palcami stóp o lawendowe pączki. Nim zeszłam na ziemię, na miękkiej zielonej trawie leżał już cały stosik kwiatów. Uważając na strażników, przekradłam się boso przez tereny pałacowe do wysokiego kamiennego muru. Raz, rok temu, dorwali mnie, jak próbowałam się wymknąć i odprowadzili mnie do domu, żebym wytłumaczyła się rodzicom. Tego wieczoru ojciec był w domu niesłychane - i zdążył tylko powiedzieć mamie, że powinna bardziej pilnować córki, nim na tylnym trawniku wylądował helikopter, który zabrał go do Francji. Na dwa tygodnie miałam szlaban na wychodzenie, co było wystarczająco straszne, ale zabronili mi też korzystać z Internetu, co było już torturą. Czegoś takiego nie wymyśliliby dawni władcy barbarzyńskich królestw. Gdy doszłam do ogrodzenia na tyłach, rozgarnęłam krzaki i zaczęłam wspinać się po granitowym murze. Po chwili zeskoczyłam na drugą stronę. Była pełnia. Poczułam zapach lawendy. Ingrid, która lubiła lawendową wodę toaletową, czaiła się pewnie gdzieś w pobliżu. Ingrid jest ładna na swój sposób. Ma krótkie blond włosy, duże oczy i pełne usta. Ale jest za chuda i ma wielkie niezgrabne stopy. Jej mama też tak wygląda. I babcia. Jak można walczyć z genami? Nie można, wierzcie mi, próbowałam. Ingrid nie pochodzi z rodziny królewskiej, ale jej rodzina i moja przyjaźnią się od XVIII wieku. Tak jak ja Ingrid jest jedynaczką. Tak jak ja ma w pewnym sensie skrzywionych rodziców. Tak jak ja miała dość swojego nudnego uporządkowanego życia. Uważa też, że Markus jest nudniejszy od lekcji biologii. Sporo nas łączy. - Ingrid! - krzyknęłam w ciemnościach. Poczułam dwie dłonie zakrywające mi oczy. - Zgadnij, kto to! - szepnęła mi do ucha Ingrid. - Nie mam pojęcia. Ingrid zabrała ręce i zaczęła iść w stronę lasu, machając na mnie, żebym szła za nią. Lubię chodzić boso nocą. Czuję się wtedy taka wolna. Księżyc w pełni świecił nad nami jasno. Poruszałyśmy się prawie bezszelestnie, gdy ocierałyśmy się o paprocie i stąpałyśmy po kępach jedwabistej trawy. Szłyśmy w stronę niewielkiej polany, gdzie stały obok siebie dwie płaskie skały. Nazywałyśmy to miejsce Sanktuarium i tam właśnie wymykałyśmy się w środku nocy. Co ostatnio zdarzało nam się dość często. Tam potrafiłyśmy uwierzyć, że możemy po prostu wstać i wrócić do normalnych domów w normalnej części Vinelandii, gdzie dziewczyny nie muszą wiedzieć, jak się trzyma widelec do
sałaty, jak składa się głęboki ukłon, porusza z gracją albo odwiedza szpitale. (Nie, nie zrozumcie mnie źle - nie chodzi o to, że nie współczuję chorym ludziom. Ale nienawidzę zapachu szpitali i błyskających fleszy. Pielęgniarek podchodzących, żeby uścisnąć mi rękę. I nie cierpię czytać tych niewiarygodnie nudnych książek pacjentom, którzy zawsze kaszlą prosto na mnie). Doszłyśmy do skał i usiadłyśmy. Ingrid miała na sobie kremową tunikę i spodnie z surowego jedwabiu, których nigdy wcześniej nie widziałam. W przeciwieństwie do mnie Ingrid uwielbia te wszystkie eleganckie rzeczy prosto z pokazów mody, które ja muszę nosić. „To jest problem z tobą, Carino - powtarza często. - Nie doceniasz korzyści płynących z królewskiego pochodzenia. To ja powinnam być księżniczką zamiast ciebie". To nie złośliwość. Po prostu jest szczera. Ingrid wyciągnęła z kieszeni spodni paczkę silkcutów i przypaliła jednego złotą zapalniczką Zippo. Zaciągnęła się głęboko, a poświata z rozżarzonego końca nadała jej twarzy niesamowity wygląd. Podała mi papierosa. Zaciągnęłam się i natychmiast zaczęłam kaszleć. I kaszleć. I kaszleć. Znam korzyści płynące z palenia - bunt przeciwko autorytetom, denerwowanie rodziców i maskowanie zapachu dymu różaną wodą toaletową, którą księżniczka powinna się spryskiwać. Kłopot w tym, że nie cierpię palenia. Ale uznałam, że to dość żenujące, więc palę. Ingrid poklepała mnie po plecach. - Dobrze się czujesz? - Ach... Zabrała mi papierosa. - Och, zapominałam, jakie księżniczki są delikatne - powiedziała, śmiejąc się. Więc... - urwała, żeby znowu się zaciągnąć - masz wieści od tego faceta z Toad? - On się nazywa Rechot - wyjaśniłam. - A jego zespół to Toadmuffin. Toadmuffin. - Aha, racja - zgodziła się Ingrid. - Zaglądałam na ich stronę w Internecie. „Cały cyrk będzie szlochał, gdy zabiję wszystkich klaunów". Boskie, naprawdę. - Wiesz, to nie chodzi o zabijanie naprawdę. To taka metafora. Jak „moja dziewczyna jest tęczą noszącą obcisłe koszulki". - Aaaa, metafora - odparła Ingrid ze śmiechem. - Rozumiem. - Dziś wieczorem mailowaliśmy do siebie z Rechotem. - Niemożliwe! - wykrzyknęła Ingrid. Chociaż czasem potrafi być trochę złośliwa, teraz wyglądała na naprawdę szczęśliwą, co, moim zdaniem, było słodkie. Uważa, że Rechot jest znacznie bardziej interesujący niż Markus. Znowu się zaciągnęła, zgasiła papierosa o brzeg skały i rzuciła niedopałek na ziemię. I co pisał? - No wiesz, że nie może się doczekać, żeby mnie poznać i takie tam.
- Powiedziałaś mu już, kim jesteś? - Jasne. „Czekaj na mnie, księżniczka Vinelandii. W porównaniu ze mną nawet Rapunzel jest wolna". Oczywiście, że nie! Nadal myśli, że jestem zwyczajną dziewczyną. I taka mam właśnie zamiar być, kiedy się z nim spotkam. - Jaaasne. Zwykła dziewczyna... która podjeżdża mercedesem z szoferem, w towarzystwie przerażającej starej kobiety, dbającej, żebyście przez cały czas stali metr od siebie. - To nie będzie tak. Znajdę jakiś sposób, żeby pozbyć się Killroy... i szofera też. A ty mi w tym pomożesz. - No nie wiem - mruknęła Ingrid. - Nadal mam kłopoty z powodu tej sznurowej drabiny i fałszywego paszportu, który dałam ci na Gwiazdkę. Z jakiegoś powodu twoi rodzice źle to odebrali. - Daj spokój, Ingrid - jęknęłam najżałośniej, jak potrafiłam. - Jeżeli ktokolwiek potrafi mi pomóc w pozbyciu się Killroy, to tylko ty. To będzie jak w tym filmie Ucieczka z Alcatraz. Wypożyczyłyśmy go raz z mamą. Tamci więźniowie uciekli na tratwie. To prawdziwa historia. - Do czego zmierzasz? - Ucieczka jest możliwa. - Cóż, gdyby Killroy była strażnikiem więziennym, to tamci trzej siedzieliby teraz z powrotem w celi. I wiedzieliby, jak należy dygać. - Ingrid, ja mówię poważnie. - Dobra, już dobra. Coś wymyślę. Przecież trzeba cię uwolnić od Markusa Nudziarza. - Jego rodzina będzie na balu w ambasadzie w L.A. - rzuciłam. - Serio? - Mam nadzieję, że nie utknę przy nim na resztę wieczoru, jak ostatnim razem. - Poważna sprawa. On jest taki nudny, że rzygać się chce. - Ingrid przewróciła oczami. - Więc co powiesz, kiedy wreszcie spotkasz Rechota? - „Cześć, to ja jestem dziewczyną, z którą mailujesz". - Jakim imieniem masz zamiar się posługiwać? - Nie wiem, coś wymyślę. - Konto e - mailowe założyłam przy pomocy szefa naszej cyberochrony. Właściwie to wcale go nie przekupiłam, zadzwoniłam tylko w kilka miejsc i upewniłam się, że jego córka została przyjęta do najlepszej szkoły dla dziewcząt w Vinelandii. Czasem bycie księżniczką ma swoje zalety. Bryza chłodziła nam skórę. Gwiazdy
świeciły jasno. Patrzyłyśmy na nie z Ingrid spod półprzymkniętych powiek. Chciałam, żeby jedna z nich wyssała mnie z Vinelandii i wysłała do L.A. - To będzie takie niesamowite - szepnęłam. - Palmy, piasek pod stopami, mrożona herbata, która smakuje jak maliny, surferzy, gwiazdy filmowe, tańce przez całą noc. Podobno tam jest plaża, na której wszyscy chodzą całkiem nago. - Nago? - rzuciła Ingrid nerwowo, nie swoim głosem. - Może poproszę Killroy, żeby mi wykopała wielki dół i zakopię się w nim po szyję. Będę w ten sposób podrywała chłopaków. Wykopię się dopiero, jak się któryś we mnie zakocha. - Słuchaj, chodzi o to, że L.A. to zupełnie inne miejsce niż te, w których bywałyśmy do tej pory i nie chcę niczego przegapić z powodu nudnych przyjęć, krokietów z łososiem i słuchania niekończącego się ględzenia, jaki to zaszczyt stać obok mnie. Musisz mi pomóc, Ingrid. Musimy opracować poważny plan. - Myślę, myślę. Spojrzałam znowu na gwiazdy, a Ingrid zapaliła następnego papierosa. - Będziemy tam za siedem dni od dzisiaj - przypomniałam. - Za siedem dni znajdziemy się w zupełnie innym świecie. W pięknym, wspaniałym L.A... W pięknym, wspaniałym L.A. była siódma rano i ja, Julia Johnson, obudziłam się z powodu odgłosu kapiącej wody. To cieknący kran w łazience. Nasz dozorca Dominik obiecał to naprawić. Tak samo jak kuchenkę, piekarnik, rury biegnące w ścianach salonu, brzęczący grzejnik i lodówkę, z której sączy się brązowawa woda. Dominik najwyraźniej patrzy na naszą kuchnię jak misjonarze patrzą na Hollywood Boulevard albo pracownicy pomocy społecznej na Kalkutę - tyle jest do zrobienia, że nawet rozpoczęcie pracy wszystkich przerasta. Dominik obiecał też naprawić moje drzwi do łazienki. Mama ma swoją sypialnię po drugiej stronie, a łazienka jest wspólna. Moje drzwi zaczęły jednak gnić, a Dominik tylko pogorszył sprawę, naprawiając je połowicznie - zdjął drzwi i nigdy nie wstawił ich z powrotem. Kapiąca woda zaczęła mi więc przeszkadzać jeszcze bardziej, bo nie mogłam zatrzasnąć drzwi. Mama zawiesiła w przejściu jedno z moich starych prześcieradeł z Barbie. Kiedyś, gdy miałam pięć lat, spałam na nim. Na brzegach tańczyło mnóstwo księżniczek Barbie. Identyczne Barbie w identycznych różowych sukienkach, z przyklejonymi do twarzy wielkimi uśmiechami i pustką w oczach. Teraz przypominały mi niektóre dziewczyny z mojej szkoły. Sturlałam się z łóżka i przetarłam oczy. Potykając się, poszłam do łazienki. Woda cały czas kapała - kap, kap, kap. Odkręciłam gorącą wodę - co w dobrym dniu oznaczało ciepłą - i umyłam twarz.
To wcale nie najgorsza twarz, pomyślałam, patrząc w lustro. To dobra twarz, tylko okoliczności są złe. No dobrze, może nie wyglądam tak bardzo w stylu L.A., jak inne dziewczyny w Rosewood, ale na ich korzyść działają pasemka za trzysta dolców i firmowe błyszczyki. Ja do ust mam wazelinę, a włosy obcina mi mama. Nie żebym komuś czegoś zazdrościła. Właściwie to trochę mi żal tych dziewczyn - muszą wcześniej wstawać, żeby się wyszykować, podczas gdy ja mogę robić z moim czasem, co chcę... Na przykład słuchać, jak woda kapie z umywalki. O moją kostkę otarło się coś miękkiego. Spojrzałam w dół i zobaczyłam Desperację. Desperacja to imię mojej kotki, którą znalazłam, gdy była jeszcze kociakiem. Biegała przy kanałach między Pacific Avenue i Venice. Właściwie to tylko zastępcze imię, do czasu, aż wymyślę coś lepszego. Ale gdy ją lepiej poznałam, stwierdziłam, że Desperacja pasuje do niej, tak samo jak moje imię do mnie. Kicia chowała się zdrowo, ale jej futro rosło w zupełnie niekontrolowany sposób, stercząc we wszystkie strony. Jakby piorun w miotłę strzelił. Desperacja jest dobrą przyjaciółką. Ostrzy pazury na meblach i zjada kapelusze, które robi mama, ale zawsze sprawia wrażenie, że jest jej przykro z tego powodu i wynagradza mi to wszystko, drapiąc w prześcieradło w przejściu do łazienki, aż z Barbie na dole robią się frędzelki. - Miau - powiedziała Desperacja, co mogło oznaczać wszystko, począwszy od „Chcę jeść", skończywszy na „W kuchni jest mysz i jeszcze kilka minut temu była żywa i świetnie się czuła. Nie mogę zapanować nad moim morderczym instynktem. Ktoś musi mnie powstrzymać". - Znowu złapałaś mysz? - spytałam. - Miau - powtórzyła. Spowiedź? Niedługo się przekonamy. Po drodze do kuchni minęłam sypialnię mamy. Drzwi były uchylone, więc zerknęłam do środka. Spała głęboko; jej różowo - biały strój kelnerki wisiał na oparciu fotela. Zgodnie z regulaminem restauracji do tego falbaniastego uniformu musi nosić siedmiocentymetrowe obcasy i koński ogon - jak ożywiona wersja kelnerki z kreskówki. Pracuje w End Zone, barze dla kibiców przy Ocean Avenue. To miejsce regularnie odwiedzane przez fanów San Diego Chargers. W czasie każdego meczu tłoczą się w barze i oglądają swoich idoli na jednym z ogromnych ekranów, wrzeszcząc i krzycząc, gdy Chargers wygrywają, albo siedząc w milczeniu i zapominając o napiwkach, gdy przegrywają. Nie muszę chyba dodawać, że mama nie przepada za drużyną Chargers ani za futbolistami w ogóle. Kojarzą jej się tylko z pijanymi facetami przy barze, stęchłym piwem i przypalonymi skrzydełkami kurczaka. I ze zmarnowanym na harówce życiem. Kiedy mama miała jakieś dwadzieścia pięć lat, rozpoczęła bardzo błyskotliwą, ale
krótkotrwałą karierę jako modystka. Studiowała projektowanie mody na UCLA, a jeden z właścicieli butików zobaczył któryś z jej kapeluszy. Zamówił kilka następnych. W końcu mama rzuciła szkołę w pogoni za sławą i fortuną. Zamierzała projektować nakrycia głowy. Wszystko ułożyłoby się idealnie, gdyby nie poznała doktoranta psychologii behawioralnej, który najpierw zafundował jej ciążę, a potem ją zostawił. Nigdy go nie poznałam, ale widziałam w komputerze w szkole. Wyglądało na to, że pracuje teraz w Beverly Hills i prowadzi kwitnącą praktykę psychoterapeutyczną dla nastolatków i dorosłych. Czasem wyobrażam sobie, co by powiedział, gdybym zjawiła się u niego i zamierzała porozmawiać o „kwestii porzucenia". W każdym razie mama musiała iść do pracy, żeby mnie utrzymać, a projektowanie kapeluszy zeszło na dalszy plan. Podtrzymywała to, jak mogła - robiła kapelusze z przypadkowych skrawków, które znajdowała w koszach na odpadki przy Materiał Girl i sprzedawała je w komisie w sklepiku przy Abbot Kinney. Od czasu do czasu widuję na ulicy ludzi w kapeluszach jej roboty, i to jest naprawdę fajne uczucie. Próbuję jej wytłumaczyć, żeby podniosła cenę, bo to tak naprawdę dzięki temu projektanci odnoszą sukces. „Spójrz na Kate Spade", powtarzam. Ale mama nie chce. Może boi się, że wtedy nikt nie kupi żadnego kapelusza i odpadnie tych parę dodatkowych groszy. Nie zrozumcie mnie źle - nie jesteśmy kompletnymi nieudacznikami i z pewnością nie spędzamy czasu na użalaniu się nad sobą. Zgadza się, nie mamy kasy, żeby wydawać na prawo i lewo, ale nigdy nie głodowałyśmy, ani nic takiego. I poza tym świetnie się razem bawimy. Ja i mama. Poranne światło oświetliło twarz mamy. Chociaż żartuje, że wygląda jak „niezbyt bystra stara matka", ja uważam, że jest piękna. Ma ciemne błyszczące włosy i gładką cerę. Faceci w barze ciągle ją podrywają, a niektórzy bywają dość obleśni, kiedy trochę przesadzą z ilością piwa. Pewnego wieczoru mama wróciła z plamą po sosie w kształcie dłoni z tyłu sukienki. Zapytałam ją, co to, a ona mówi: „Jakiś pijany facet próbował mnie złapać, więc wepchnęłam mu prawe kolano prosto do bramki. Potem poprosił o dziesięć minut dla drużyny". Roześmiała się tym swoim ciepłym dźwięcznym śmiechem i ja też zaczęłam się śmiać i zanim się zorientowałyśmy, trzymałyśmy się za brzuchy, a po policzkach płynęły nam łzy. Właściwie można powiedzieć, że mama jest moją najlepszą przyjaciółką. Najlepszą przyjaciółką, która, tak się złożyło, jest o kilka lat ode mnie starsza i do mnie podobna. Zwykle wstaje dość wcześnie, żeby zjeść ze mną śniadanie, ale teraz wyglądała tak spokojnie, że nie chciałam jej budzić. Poszłam do kuchni i zrobiłam sobie śniadanie.
Desperacja przez cały czas patrzyła na mnie wzrokiem drapieżnika, chociaż miała pełną miskę jedzenia. Zawsze chce jeść to samo, co ludzie, i dlatego L.A. jest dla niej idealnym miejscem. Kiedy skończyłam śniadanie, spakowałam lunch i ruszyłam do wyjścia. Wzdrygnęłam się, gdy zobaczyłam, że przylepiono nam do drzwi kolejny list. Przynajmniej dorwałam go przed mamą. To stało się już właściwie odruchem - szybkie zrywanie i chowanie zawiadomień do kieszeni. Znalazłam mój niebieski rower, lekko zardzewiały, z dziesięcioma przerzutkami, przyczepiony łańcuchem do balustrady schodów, wrzuciłam plecak do koszyka i ruszyłam ulicą, która biegła samym środkiem Venice - małej, całkiem fajnej dzielnicy w południowo zachodnim Los Angeles. Venice kiedyś była pełna artystów i gangsterów, ale zaczęło się tu wprowadzać coraz więcej młodych wykształconych ludzi, którzy zaczęli remontować domy, przez co podskoczyły ceny nieruchomości, a co za tym idzie ceny wynajmu. Nasza ulica nie jest tak miła jak te, które biegną wzdłuż kanałów, a nawet jak teren wokół sklepów ze starociami na Abbot Kinney. Z drugiej strony nie jest taka zła, jak okolice Oakwood, gdzie wiecznie ktoś kogoś trzyma na muszce. Większość dziewcząt, które chodzą do szkoły w Rosewood, mieszka w Beverly Hills, Malibu albo Bel Air, a rodzice dają im bmw i mercedesy, żeby miały czym jeździć do szkoły. Ja nawet nie mam pinto. A ponieważ autobus szkolny kosztuje mnóstwo pieniędzy (Rosewood to prywatna szkoła - nawet oddychanie tam jest drogie), muszę dojeżdżać na rowerze, znosząc gwizdy i pokrzykiwania wzdłuż Washington Boulevard. Ale mnie to nie przeszkadza. Dzięki tej wymuszonej formie transportu mam lepszy charakter i szczuplejsze nogi niż reszta koleżanek z klasy. Od czasu do czasu, kiedy mam nie najlepszy humor, trochę mi siebie żal. Zaraz jednak wracam do rzeczywistości i wkładam całą energię w zbieranie piątek, żeby pewnego dnia dostać stypendium w dobrym college'u (tak samo dostałam się do Rosewood). Ja będę się śmiała w sypialni college'u Brown albo Duke, podczas gdy reszta dziewczyn... cóż, wyjdzie za mąż za lekarzy i będzie mieszkała w jeszcze większych domach w Beverly Hills. Ale mimo to będą miały gorsze charaktery, a ich nogi prawdopodobnie zrobią się tłuste. Kiedy dotarłam do szkoły, kilka dziewczyn kręciło się przy marmurowych schodach prowadzących do podwójnych drzwi Rosewood Academy. Trochę się ochłodziło - to dziwne jak na wrzesień - i trzy z nich miały na sobie kremowe golfy. Zastanawiałam się, czy zaplanowały to wcześniej.
Gdy przypinałam rower do poprzeczki balustrady, usłyszałam, jak jedna z dziewczyn, Bridget Walsh, piszczy nad czymś z zachwytu. - Czekaj no, serio? Nie mogę uwierzyć! Poważnie? Ojciec Bridget Walsh jest wielkim producentem w Hollywood. Kiedy miała sześć lat, obsadził ją w disneyowskim filmie. Od tego czasu marzy jej się kariera aktorska. Zawsze wygląda jakby przygotowywała się do castingu, ale jak dotąd nie dostała żadnej roli. Może dziś przygotowuje się do roli Wesołka, mało znanego ósmego krasnoludka? - To takie niesamowite - zgodziła się z nią Mary Robbins. - To zdecydowanie nowe NO. - Mary lubi nazywać różne rzeczy „nowym NO". NO to znaczy Najbardziej Odlotowe. Wcześniej tytuł NO przypadł jej ulubionym sandałom, nowym odcinkom Prawdziwego świata oraz paskom wybielającym do zębów. - To naprawdę niewiarygodne - dorzuciła Sally Phillips, kiwając głową. - Nie mogę uwierzyć! Ktoś z rodziny królewskiej przyjeżdża do Rosewood. Zwykle ich rozmowy niezbyt mnie interesowały, ale to naprawdę brzmiało ciekawie. - Rodzina królewska, typu Michael Jackson, król popu? - zapytałam z przekąsem. Bridget spojrzała na mnie bezmyślnie, zamrugała szybko i pokręciła głową. Większość dziewczyn w szkole nie rozumie mojego poczucia humoru. - Hę? Nieee. To prawdziwa rodzina królewska. - Podniosła gazetę i zamachała nią przed moim nosem. - Księżniczka Carina z Vinelandii. - Och... - To przyniesie naszej szkole niesamowity rozgłos - stwierdziła Darcy Carroll, odrzucając włosy. - Niesamowity - zgodziła się Stacy Lomax. - Niesamowity rozgłos. - Po co ona tu przyjeżdża? - zapytałam. - To znaczy, czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? - dodałam, próbując się nie roześmiać. - Słyszałam, że jej babcia chodziła do Rosewood w latach czterdziestych - wyjaśniła Bridget. - Takie zagranie pod publiczkę. No wiesz, królewska wnuczka wraca po sześćdziesięciu latach. - Ciekawe, czy to znaczy, że zafundują szkole coś odjazdowego - zastanawiała się Mary. - Oni są nadziani jak Bili Gates. - Super - rzuciła Darcy. - Może zaangażują Ann Sui do zaprojektowania nowych mundurków albo wstawią automat z wodą sodową do przebieralni. Skrzywiłam się, przypominając sobie, że sama potrzebuję poważnych dotacji. Odwróciłam się od dziewczyn, otworzyłam plecak i wyjęłam list, który znalazłam w drzwiach. Podczas gdy reszta dalej
chichotała, jęczała i nadużywała słowa „odjazd", ja wzięłam się do czytania. Droga Lokatorko! Jak wiesz, czynsz wzrósł do 200 dolarów - mam prawo do takiej decyzji. Z powodu śmierci mojej nieodżałowanej matki jestem teraz jedynym właścicielem tych mieszkań i nie podzielam jej bardzo łagodnego podejścia do opóźniających się opłat. Do tej pory nie zapłaciła Pani pełnej sumy czynszu za sierpień, a już mamy połowę września. To jest trzecie ostrzeżenie. Proszę natychmiast przekazać opłatę dozorcy budynku, Dominikowi Rocco. Jeśli nie dotrzyma Pani terminu, wyciągniemy poważne konsekwencje. Złożyłam list. Serce zabiło mi szybciej. To jeden z tych najgorszych listów. „Poważne konsekwencje" - co to znaczy? Wsunęłam list do plecaka. Możemy mieć pieniądze już niedługo, jeżeli Chargers wezmą się w garść i wygrają parę meczy. Nie chciałam, żeby do tego czasu mama się denerwowała. Jaki to ma sens, skoro i tak nic nie można zrobić? - Księżniczka Carina ma najlepsze ciuchy! - westchnęła Mary. - Ciekawa jestem, czy ma własną stylistkę, czy sama sobie wybiera rzeczy. - Wiesz Julio, jesteś trochę do niej podobna - stwierdziła Sally, obgryzając pomalowany na srebrno paznokieć. Uniosłam brwi. - Jasne - rzuciłam. - Chyba dzisiaj założyłaś nie swoje kontakty. Reszta przyjrzała mi się uważniej, zerkając to na mnie, to na zdjęcie w gazecie. - To dziwne - mruknęła Bridget - Julio, ty naprawdę wyglądasz jak ona. To znaczy, gdybyś wyregulowała brwi i zrobiła coś z włosami... Pokręciłam głową i roześmiałam się. Ja i księżniczka Vinelandii - dawno rozdzielone bliźniaczki. A to dopiero! Gdybym tylko wyregulowała brwi i obcięła włosy, stałabym się księżniczką. Miałam przeczucie, że księżniczka Carina nie musi chować przed królową matką przerażających listów od właściciela mieszkania. - Słyszałam, że pasemka księżniczce robi specjalny stylista, który przylatuje z Mediolanu - poinformowała Mary. - Posługuje się jakąś rewolucyjną metodą, którą znają jeszcze tylko dwie inne osoby na świecie. Naprawdę chcę ją zobaczyć z bliska i o to zapytać. - Nie sądzę, żebyś miała szansę - stwierdziła Bridget. - Wygłosi na akademii kilka zdań na temat tego, ile to Rosewood znaczyło dla jej babki, potem szybko oprowadzają po szkole i wyjedzie. W podskokach zbliżała się do nas Gwendolyn Jones. Jest głównym reporterem tygodnika „Rosewood", a jej specjalność to sensacyjne wiadomości, o których już wszyscy wcześniej wiedzieli. Żadna z uczennic nie chce udzielać jej wywiadów, więc Gwendolyn
polega na nauczycielach, którzy lubią ją, bo zawsze podnosi rękę i gorliwie zgadza się ze wszystkim, co mówią. Wcisnęła mi do ręki gazetę i pobiegła dalej. Zerknęłam na nagłówek: KSIĘŻNICZKA PRZYJEŻDŻA DO ROSEWOOD! POZNAJ
ZDANIE
NASZEGO
NAUCZYCIELA
EKONOMII
-
WYWIAD
NA
WYŁĄCZNOŚĆ! Wyrzuciłam gazetę i weszłam do budynku. Najwyraźniej w całym Rosewood ja najmniej przejmuję się przyjazdem księżniczki Vinelandii, ale pewnie dlatego, że jestem jedyną osobą, która ma poważniejsze zmartwienia. I nic tu nie pomoże księżniczka Carina, choćby nie wiem jak ładnie miała wyregulowane brwi.
3 Nigdy w życiu tak się nie wynudziłam. A w ustach kogoś, kto był zmuszony uczestniczyć w niezliczonych oficjalnych kolacjach i wysłuchać niezliczonych ojcowskich wykładów, to bardzo znaczące stwierdzenie. Nie wspomnę już o codziennych lekcjach historii z panem Heinrichem Sepleniącym. Słynie z tego, że urywa w pół zdania i zagapią się gdzieś w przestrzeń na bite pięć minut, aż w końcu przytomnieje i zaczyna zupełnie nową myśl. Poważnie. Mierzyłam mu czas na stoperze. Przypomina mi nauczyciela z Wolnego dnia Ferrisa Buellera - jednego z moich ulubionych amerykańskich filmów. Po obejrzeniu go wyobrażałam sobie, co bym zrobiła, gdybym miała wolny dzień od bycia księżniczką. Oczywiście najczęściej zaczynałam tak marzyć w czasie odpływów Heinricha Sepleniącego. - Racja, to prawdziwe tortury - jęknęła Ingrid, garbiąc się na plastikowym krześle obok mnie. Siedziałam tak prosto, że Ingrid wyglądała, jakby była o głowę niższa ode mnie. Ile czasu zabiera przygotowanie samolotu? - dopytywała się. - Tankujesz, uzupełniasz zapasy alkoholu i gotowe. - Och! Mają alkohol? - zapytałam głośno, żeby zdenerwować Froken Killroy. - Dziewczęta, proszę - odezwała się Froken Killroy; ręce trzymała sztywno złożone na kolanach. - Jesteśmy w miejscu publicznym. - Można by się nabrać - mruknęłam pod nosem. Tak naprawdę znajdowałyśmy się na międzynarodowym lotnisku w Vinelandii i czekałyśmy, aż zatankują nasz wyczarterowany samolot do Stanów Zjednoczonych. Ze względów bezpieczeństwa wszyscy podróżni musieli wychodzić innym wyjściem. Wyglądało to tak, jakby w promieniu kilku kilometrów nie było żywej duszy. To przypominało trochę życie w pałacu. Mój klosz przesuwał się wszędzie razem ze mną. - Chodź. - Ingrid wstała i złapała mnie za rękę. - Potrzebujemy czegoś do czytania. Ledwo oderwałam się od siedzenia, kiedy Froken Killroy także wstała. - O nie. Nie pójdziecie do tego kiosku. Ludzie z ochrony go nie przeszukali stwierdziła. - Skoro chcecie czytać, trzeba było zabrać coś z domu. - Naprawdę myśli pani, że czeka tam jakiś zamachowiec, żeby zamordować księżniczkę? - zapytała sarkastycznie Ingrid. To wcale nie pomogło. - Pięć minut, Froken - jęknęłam, unosząc błagalnie brwi. - Proszę.
- Carino, rodzice powierzyli mi twoje bezpieczeństwo - zaczęła, a skóra pod jej policzkami zadygotała jak korale u indora. To było tak ohydne, że musiałam odwrócić wzrok. - Właśnie! - wtrąciła się Ingrid. - I jeśli nie dostanie czegoś do czytania, to zaraz... zacznie tracić szare komórki! Nie chciałaby pani, żeby do tego doszło, prawda? To powiedziawszy, Ingrid zaczęła mnie ciągnąć w stronę małego kiosku z gazetami i słodyczami (nie żebym się opierała). Rzuciłam bezradne spojrzenie Killroy, która zacisnęła usta i krzyknęła: - Pięć minut! Kiosk był jasno oświetlony, a błyszczące kolorowe okładki czasopism krzyczały moim imieniem. Ale nawet widok francuskiego „Vogue'a" nie poprawił mi samopoczucia. Jeszcze nie opuściłyśmy kraju, a już mój entuzjazm zaczynał umierać powolną śmiercią. Ta podróż nie będzie ani trochę zabawna, jeśli przez cały czas będę czuła na karku oddech Froken Killroy. - Jest jeszcze gorsza niż zwykle - stwierdziłam, podczas gdy Ingrid brała całą garść batoników czekoladowych i gum do żucia. - Jakby fakt, że jest moją jedyną przyzwoitką, całkiem przewrócił jej w głowie. - Wiem. Jestem zaskoczona, że jeszcze nie trzyma cię na smyczy. - Ingrid wciskała z powrotem do puszki paczkę gumy do żucia. - Nie mów tego przy niej - ostrzegłam ją. - Tylko podsuniesz jej pomysł. - Rozchmurz się, Carino! Znajdziemy jakiś sposób, żebyś dostała się na ten koncert, albo nie nazywam się... och! Leo! Rzuciła się przez maleńki sklep i porwała z regału najnowsze wydanie „People". Pochyliłyśmy się nad najnowszymi zdjęciami Leonardo DiCaprio. Słowo daję, te lata bez Leo po Titanicu były takie smutne. To moja pierwsza oficjalna miłość i chociaż Shane West pomógł mi przetrwać tę posuchę, to jednak oglądanie Szkoły uczuć nawet milion razy nie zastąpi Leonarda. - Bogu dzięki, że wreszcie powrócił! - westchnęła Ingrid, kartkując pismo. - Ach! Patrz! Tutaj jest ze swoją brygadą modelek. - Zmarszczyła nos, przyglądając się długonogim dziewczynom, które otaczały Leo na jakimś przyjęciu w L.A. L.A. Niedługo się tam znajdziemy. Los Angeles wreszcie przestanie być mitycznym miejscem, które istnieje tylko na DVD i w „InStyle". Zamieni się w miasto, po którego ulicach będę chodziła ja! - Wiesz, powinnaś urządzić przyjęcie w pałacu i go zaprosić - zaproponowała Ingrid, strzelając gumą balonową. Żuje gumę jak maniaczka w miejscach, w których obowiązuje zakaz palenia. - Założę się, że chętnie by się zabawił z królewską rodziną.
- Daj spokój - odparłam, odrzucając włosy na plecy. - Moi rodzice uznali za dziką balangę przyjęcie z krykietem, które urządzili na siedemdziesiąte urodziny babci. Ingrid pierwszy raz oderwała wzrok od czasopisma. - Tych dwoje powinno nauczyć się korzystać z władzy, aby czynić dobro, a nie zło. Roześmiałam się i przeszłam wzdłuż ściany z czasopismami. Wybrałam „Elle", „W" oraz „Seventeen" z Avril Lavigne na okładce. Zastanawiałam się, co by zrobili moi rodzice, gdybym bez pytania rozesłała zaproszenia na imprezę. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić furii, w jaką wpadłby ojciec. Może okazałoby się, że lochy, którymi zawsze mnie straszył, istnieją naprawdę. Spojrzałam na mocno podkreślone, wyzywające oczy Avril i westchnęłam. Gdyby była księżniczką, urządziłaby balangę bez żadnych ograniczeń. Ale z drugiej strony, gdyby się urodziła jako księżniczka, pewnie uciekłaby z domu przed skończeniem szóstego roku życia. - O mój Boże! Carino! Nie uwierzysz! - wykrzyknęła Ingrid, podchodząc do mnie. Podstawiła mi pod nos „People". - Spójrz na zdjęcie po prawej. - No i? - To był kolejny niekończący się strumień ziarnistych zdjęć księcia Williama grającego w polo. Zamachnął się kijem i odrzucił głowę do tyłu, śmiejąc się i błyskając idealnym uzębieniem. Odruchowo przejechałam językiem po własnych zębach. Zaledwie parę tygodni temu zdjęto mi aparat i ja też mam idealny, wart fotografii uśmiech, ale nadal ogarnia mnie paranoiczny lęk, że zęby mogą się znowu wykrzywić. - Nie chodzi mi o Willy'ego - wyjaśniła Ingrid. - Spójrz na konia za nim. Zerknęłam i poczułam, jak zaciska mi się żołądek. Na pięknym siwym koniu nie siedział nikt inny, jak Markus Ingvaldsson. Nie mogłam w to uwierzyć. Markus grywa teraz w polo z księciem Williamem? Czy to się nigdy nie skończy? Już sobie wyobrażam te wszystkie szczegóły, o których usłyszę, gdy znowu go spotkam. „William ma dobry strzał, ale mnie nie dorównuje" zabrzmiał w mojej głowie głos Markusa. Oczywiście nigdy nie powiedziałby czegoś tak ewidentnie egocentrycznego, ale wiem, że uważa się za najwspanialszą rzecz na świecie, zaraz po kawiorze z bieługi. Niestety, mój ojciec zgadza się z tą oceną. Niech tylko się dowie, że Markus zadaje się z angielską śmietanką! Pewnie od razu do mnie zadzwoni, żeby się upewnić, że o tym wiem i że porozmawiam na ten temat z Markusem podczas balu w ambasadzie. Mój ojciec nie pofatygował się nawet, żeby do mnie zadzwonić i życzyć bezpiecznej podróży, ale w tej sprawie z pewnością zatelefonuje. - Nie mogę uwierzyć, że gra z księciem Williamem stwierdziła Ingrid.
- Cóż, jest niezły w polo - odparłam zgryźliwie. - Myślę, że urodził się z kijem do polo w ręku. - Raczej w tyłku - sprostowała Ingrid. Roześmiałam się i odepchnęłam jej ręce z czasopismem. - Ten magazyn zdecydowanie zaniża poziom. - Nie ma sprawy - odparła Ingrid. Rozłożyła „People" na stosie gazet i wyrwała kartkę ze zdjęciem Markusa i Willy'ego. Złożyła ją i wcisnęła do torby. - Teraz Leo jest nieskalany stwierdziła, skłaniając się lekko. - Dzięki, Ingrid - mruknęłam, gdy wręczyła mi czasopismo. Położyłam je na wierzchu mojej sterty i ruszyłam do kasy, mając nadzieję, że kobieta za ladą mnie nie pozna. Bo jeśli tak, to pewnie będzie nalegała, żebym wzięła to wszystko za darmo, tak jak wszyscy inni sklepikarze na całym świecie. Chociaż raz fajnie by było zapłacić jak zwykła osoba. - Ech... scusi. Czy pani jest księżniczką Vinelandii? Odwróciłam się i zobaczyłam najbardziej przystojnego faceta, jakiego w życiu widziałam. Miał kręcone ciemne włosy, ewidentnie naturalne pasemka blond i nosił zeszmaconą koszulkę oraz dżinsy. Plecak, który zwisał mu z ramienia, zdobiły najróżniejsze kolorowe łatki, cały był poszarpany i poplamiony. Już sama myśl o tym, gdzie ten plecak był, sprawiała, że nie mogła się doczekać wejścia do samolotu. Ale najpierw muszę się dowiedzieć, kim jest ten chodzący ideał. - Si - odparłam z zalotnym uśmiechem. - Come stai. Jak dobrze, że znam trochę włoski. Jego śliczna twarz rozpromieniła się. - Bene! Grazie! - Drżącymi rękami wyciągnął notes i długopis. - Przepraszam, czy mogę dostać pani autograf? Ingrid stanęła obok mnie, a oczy rozszerzyły jej się ze zdumienia. - Założę się z twoim ravioli, że może - mruknęła pod nosem, sprawiając, że parsknęłam śmiechem. Zupełnie nie w stylu księżniczki. Właśnie wyciągałam rękę po długopis i notes, gdy niczym naprowadzany na testosteron pocisk zjawiła się Froken Killroy. - Przepraszam, ale księżniczka nie ma czasu na autografy - syknęła, łapiąc mnie za ramię i odwracając od oszołomionego Włocha. Poczułam, jak policzki płoną mi z upokorzenia. Jak mogła mi to zrobić? To był niewątpliwie światowy człowiek, a mną opiekowała się niania! Odwróciłam się od niej błyskawicznie i wyrwałam długopis z dłoni chłopaka. - Bzdury, Froken - wycedziłam przez zęby. - Mój ojciec, król, zawsze mi powtarzał, abym znajdowała czas dla gości z zagranicy w naszym wspaniałym kraju. Killroy zmrużyła
oczy. Wiedziała, w co pogrywam, wyciągając kartę króla, ale i tak zadziałało. Odsunęła się o krok, podczas gdy ja składałam autograf. - Arrivederci! - krzyknęłam za podróżnym, po tym, gdy podziękował mi z kilkanaście razy. Odwróciłam się i upuściłam stos gazet na ladę. - O, nie - powiedziała Killroy, łapiąc „People". - Ten szmatławiec nie jest dla księżniczki. Co by było, gdyby ktoś zobaczył, że to czytasz? - Nie będziesz mi mówiła, co mam czytać - odparłam słabo. Po incydencie z autografem zostało we mnie niewiele woli walki. Killroy potrafiła mnie zamęczyć. Może to ten jej piskliwy głos? Wysokie częstotliwości wysysały ze mnie całą energię. - Carino, twoi rodzice powierzyli mi opiekę nad tobą - powtórzyła milion któryś raz tego dnia. - I mam zamiar się tobą zaopiekować. Już zamierzałam rzucić „People" na stojak, ale Ingrid przechwyciła pismo. - Ale nie może pani decydować, co ja mam czytać - rzuciła przemądrzałym tonem. Obydwie uśmiechnęłyśmy się szeroko, triumfując nad Killroy. Czasem dobrze jest mieć taką przyjaciółkę jak Ingrid. - Dobrze - odparła obrażona Killroy. - Macie obydwie zaraz wrócić do naszego wyjścia. - A potem odwróciła się i odmaszerowała, a jej nowiutki jedwabny kostium szeleścił przy każdym kroku. Ingrid położyła na ladzie „People", zaraz obok „Us Weekly" i „Inside" - nasze rodzime pismo z ploteczkami z Vinelandii. Publikują w nim ciągle moje nieautoryzowane zdjęcia i zawsze trafiają na dzień, kiedy włosy skręcają mi się bez sensu albo na twarzy wybucha rewolucja. Zdołali nawet zrobić mi zdjęcie, kiedy miałam jeszcze na twarzy metalową płytkę po operacji nosa. Oczywiście tej fotografii nigdy nie opublikowano. Mama i tata dowiedzieli się o niej i w jakiś sposób udało im się nie dopuścić do druku. Zawsze uważałam, że robią z igły widły. W końcu ludzie nie przegapią faktu, że jakimś cudem zniknął z mojego nosa ten potworny garb. Ale to są właśnie moi rodzice - bardziej przejmują się tym, co powiedzą ludzie niż czymkolwiek innym. Byli zbyt zajęci, żeby odebrać mnie ze szpitala po operacji, ale znaleźli czas, żeby przekupić jakiegoś dziennikarza i posłać go na wcześniejszą emeryturę. - Co zrobimy z Killroy? - zapytałam, gdy kasjerka wystukiwała cenę. - Ta kobieta potrzebuje faceta - stwierdziła Ingrid, wyjmując z rozmachem banknoty i płacąc za gazety. - Fuj! Ingrid! - powiedziałam, wysuwając język, gdy grzebałam w torbie w poszukiwaniu portfela. - Dzięki. Teraz na zawsze będę miała przed oczami obraz Killroy całującej jakiegoś faceta.
- Cóż, nie mam pojęcia, jak się jej pozbędziemy w L.A., ale pojedziesz na ten koncert, Carino, obiecuję. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, ale nie miałam szansy odpowiedzenia. Kobietę za ladą zatkało na mój widok. Stała i gapiła się na mnie. A to naprawdę bardzo rozprasza. - Carino? Carino! Jesteś naszą księżniczką Cariną! - krzyknęła. - Proszę, weź te pisma. Nie musisz płacić. Wzięłam głęboki wdech. Najwyraźniej mój portfel zostanie tam, gdzie był. Dziękuję powiedziałam i wzięłam czasopisma z lady. Wiedziałam, że nie ma sensu protestować. Przestałam się sprzeczać gdzieś około trzynastego roku życia, kiedy facet w sklepie z płaszczami tak się oburzył, gdy nalegałam, że zapłacę, iż rzucił pracę. Niedługo będę w L.A., gdzie na każdym rogu można spotkać gwiazdę filmową, powiedziałam sobie, gdy rozkoszowałyśmy się z Ingrid spacerem w stronę wyjścia. W L.A. będę tylko jeszcze jedną słynną twarzą. W L.A. spełnią się moje najpiękniejsze sny. Będę taka, jak inni. Nic nie ma - oznajmiłam. Szłam i przeglądałam gazetę. Cała strona pokryta była czerwonymi kółkami i krzyżykami przy ogłoszeniach o pracy, które rozważałam, ale z których w końcu zrezygnowałam. Albo praca zajmowała zbyt dużo czasu, albo za mało płacili, albo oczekiwali doświadczenia. Jeśli nie uda mi się kogoś przekonać, że znam się na rzeźnictwie, młotach pneumatycznych albo mikrofonach na wysięgniku, to chyba tym razem mi się nie poszczęści. - W całym Los Angeles nie ma pracy, którą mogłabym wykonywać. - To nieprawda - zaprotestowała moja przyjaciółka Elizabeth, składając swoją połówkę gazety z ogłoszeniami. Wyjęła lizaka z ust i wręczyła mi gazetę. - Patrz! Jest chyba z pięćdziesiąt ogłoszeń dla modelek, które pozują nago. Przewróciłam oczami i strzeliłam ją biodrem. Szłyśmy ścieżką na plaży w stronę molo w Santa Monica. Elizabeth jest fotografem (artystką, a nie takim paparazzi jak Gwendolyn Jones) i przez ostatnich kilka tygodni pisała pracę do szkoły pod tytułem Zwariowane L.A. Chodziła do wszystkich najbardziej popularnych miejsc w Los Angeles i robiła ukradkowe zdjęcia niczego niespodziewającym się przyjezdnym. Dzisiaj chciała sfotografować ludzi na karuzeli, kiedy mają taki wyraz twarzy, jakby za chwilę mieli zwymiotować. - Znajdziesz coś. Nie martw się - pocieszała mnie, gdy wchodziłyśmy po schodach na molo. Westchnęłam, żałując, że nie jestem optymistką. Wiedziałam, że Elizabeth stara się mi pomóc. Jednak już sam fakt, że sobie żartuje, najlepiej świadczył o tym, że nie rozumie, jak
poważna jest moja sytuacja. Jej ojciec jest jakąś grubą rybą w przemyśle filmowym. Ciągle robi interesy przez telefon komórkowy i kupuje dzieciakom nowy samochód za każdym razem, gdy jakaś komedia romantyczna dobrze się sprzeda. Elizabeth to dobra przyjaciółka, jedna z nielicznych osób w szkole, która nie jest płytka. Dopóki jednak nie wie, co to znaczy odbierać telefony od wściekłego właściciela mieszkania, żeby mama mogła się trochę przespać... Cóż, nie ma szansy, aby naprawdę mnie zrozumiała. - Och! A co powiesz na wyprowadzanie psów? - podsunęła Elizabeth, zakładając za ucho przydługą rudą grzywkę. Ma fryzurę w stylu Kelly Osborne, krótką z tyłu, długą z przodu, pasującą do ubrania w stylu gotyckiego punka. Srebrne pierścionki Elizabeth błyszczały w słonecznym świetle. Zauważyłam, że purpurowy lakier schodził jej z paznokci. Usta i język były w dość podobnym kolorze, od lizaka. - Będziesz dużo na świeżym powietrzu... poruszasz się... - Błagam. Wszystkie psy mnie nienawidzą. Wiesz dobrze - przypomniałam jej. - Jakby wyczuwały, że jestem wielbicielką kotów. Złożyłam gazetę i wepchnęłam do plecaka. Później przejrzę ogłoszenia jeszcze raz. Musi tam coś być, jakiś sposób na zarobienie pieniędzy, żeby pomóc mamie. Ale teraz przyszedł czas, aby Elizabeth zapłaciła. Przekupiła mnie, żebym przyszła tu razem z nią, obiecując, że zafunduje mi jazdę na diabelskim młynie. - Jesteś gotowa? - zapytałam, zacierając ręce i patrząc na olbrzymi młyn nad Pacyfikiem. Elizabeth przełknęła ślinę. - A mówiłam ci, że mam lęk wysokości? - Daj spokój! Założę się, że tam z góry zrobisz parę zabójczych fotek. To będzie nowe NO! - dodałam, przedrzeźniając afektowany ton Bridget. - Pójdę, jeśli mi obiecasz, że nigdy więcej nie użyjesz tego skrótu - powiedziała Elizabeth, piorunując mnie wzrokiem. - Umowa stoi. Kiedy szłam w stronę diabelskiego młyna, potknęłam się na krzywej płycie chodnikowej. Elizabeth zdążyła złapać mnie za rękę. Robiła to już odruchowo. Powiedzmy sobie jasno, nie pierwszy raz potykam się w obecności Elizabeth. Nie jest to także pierwszy raz tego dnia. Weszłyśmy do wagonika, a kiedy zaczęłyśmy wznosić się ku idealnie błękitnemu niebu, kłykcie Elizabeth zbielały - tak mocno trzymała się poręczy.
- Oddychaj głęboko - powiedziałam. - Wszystko będzie dobrze. Gdy zatrzymałyśmy się na samym szczycie, posłuchałam własnej rady: oddychałam wolno i uspokajałam się w myślach. Wszystko będzie dobrze. Gdybym tylko wygrała na loterii. - Super! Tu jest naprawdę pięknie - westchnęła Elizabeth, wyciągnęła aparat i strzeliła kilka fotek. - Co jest? - zapytała nagle, odwracając się do mnie. - O co ci chodzi? - Cały czas wdychasz. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Spojrzałam na swoje dłonie i zagryzłam usta. - Liz, czy ty kiedykolwiek chciałaś... sama nie wiem... być przez chwilę kimś innym? - Cały czas - żachnęła się Elizabeth. - Gwen Stefani. Bez dwóch zdań. W dniu, kiedy wyszła za Gavina Rossdale'a. Chociaż nie wiem, czy podeszłaby mi ta różowa sukienka. Roześmiałam się i opadłam na oparcie, patrząc na ocean. - A ja bym po prostu chciała wiedzieć, jak to jest, nie musieć martwić się o pieniądze. Chociaż przez jeden dzień. Mam już tego dość. Elizabeth pochyliła się i objęła mnie, opierając głowę na moim ramieniu. - Jakoś to rozwiążesz, Jules. Zawsze ci się udaje. I na tym właśnie polega problem, pomyślałam. Mam szesnaście lat i nie powinnam musieć niczego rozwiązywać. Było mi tak ciężko na duszy, że serce mogłoby wypaść mi do wody. Nie mogłam uwierzyć, że tak pomyślałam. Od kiedy tak się nad sobą użalam? Ale użalanie się nad sobą rozkręciło się na dobre i na razie nic nie mogłam na to poradzić. Założę się, że księżniczka Carina nigdy nie martwi się o pieniądze. Założę się, że ciuchy, które jutro włoży do szkoły, kosztują tyle, że nam by to wystarczyło na czynsz do końca roku. Może ukraść jej te ubrania? Pewnie i tak ma służbę z zapasowymi ciuchami. Wzięłam głęboki wdech, a nasz wagonik zaczął powoli opadać ku ziemi. Może mogłabym urwać się jutro ze szkoły? Nie jestem pewna, czy wytrzymam przemowę koronowanej głowy, nie rzuciwszy się na nią i nie udusiwszy tej Księżniczki - Która - Ma - Wszystko. Rano, tego dnia, kiedy księżniczka Carina miała nas zaszczycić swoją wizytą, wszyscy, których znałam, zamienili się w rozchichotaną galaretę. Na każdej lekcji wszystkie dziewczyny szeptały, podawały sobie zdjęcia Cariny ściągnięte z Internetu i chichotały nad wycinkami z jakimś chłopakiem, z którym najwyraźniej się umawia. Nim po południu dotarłyśmy do auli, miałam już tego zdecydowanie dość.
W ogóle mnie nie obchodzi ta wizyta. Przecież księżniczka nic o nas nie wie, nie dba o nas i na dobrą sprawę miała zamiar zmarnować trzydzieści minut naszego życia, żeby każdy mógł poślinić się na jej widok. - Będziesz mnie taaak kochała - powiedziała Elizabeth, podchodząc do miejsca, które dla niej zajęłam. Uniosła brwi i wyjęła zza pleców dwa wielkie kubki kawy. - Zastrzyk energii przed rozmową o pracę dziś po południu. - Jesteś boska. - Sięgnęłam ostrożnie po kubek, podczas gdy Elizabeth siadała obok mnie. Trzymałam papierowy kubek w obu dłoniach, z daleka od siebie i mojego ubrania w stylu odpowiedzialnej osoby. Jeszcze nigdy nie napiłam się kawy, nie wylewając na siebie przynajmniej kropli, ale zdecydowanie potrzebowałam kofeiny. Ostatniej nocy prawie nie zmrużyłam oka. Denerwowałam się rozmową, na którą umówiłam się dziś po południu. Wczoraj, po powrocie z molo, znalazłam w końcu pracę dla siebie - papierkowa robota w pobliskiej firmie oświetleniowej o nazwie Take Five Lighting. Kiedy do nich zadzwoniłam, powiedzieli, żebym dziś przyszła. Teraz miałam na sobie moją jedyną porządną czarną spódnicę i starą, ale nadal znośną jedwabną bluzkę mamy. Jeśli czymkolwiek ją zaplamię, jestem załatwiona. Nie ma już niczego innego, co mogłabym włożyć. - To gdzie jest, do cholery, ta cała księżniczka? - niecierpliwiła się Elizabeth, siorbiąc kawę. Kilka kropel prysnęło na jej dżinsową kurtkę. Skrzywiłam się, ale Liz nie zwróciła na to uwagi. - No bo w końcu punktualność to chyba cecha księżniczek? - Eee tam. Pewnie uważa się za tak ważną, że wszyscy mogą na nią zaczekać odparłam, szybko łykając kawę. W auli było głośniej niż przed zwykłymi zgromadzeniami, bo wszystkie dziewczyny zgadywały, w co będzie ubrana księżniczka i czy pokaże nam swoją tiarę. Gwendolyn Jones ganiała po całej sali, co chwila zatrzymując się i celując aparatem w stronę podium w poszukiwaniu idealnego ujęcia. Darcy, która siedziała kilka rzędów przed nami, cały czas kręciła głową, rozglądając się za księżniczką. Od samego patrzenia na nią bolała mnie szyja. W końcu na scenę wyszła dyrektor Weathers. Jej obcasy głośno stukały, gdy szła w stronę podium. Cała aula nagle ucichła, a powietrze było dosłownie naelektryzowane. To takie żałosne. Rosewood to naprawdę elitarna szkoła i często zjawiają się tu ważne osobistości. Ale kiedy w zeszłym roku przyjechała Maya Angelou i czytała kilka swoich nagrodzonych Pulitzerem wierszy, połowa dziewczyn siedziała rozparta i malowała sobie paznokcie.
- Drogie dziewczęta z Rosewood Academy, czy mogę prosić o uwagę? - Weathers złapała za pulpit mównicy kościstymi palcami. Elizabeth ruszała ustami, bezgłośnie wypowiadając te same słowa, co dyrektorka. Synchronizacja była idealna. Weathers zawsze mówi to samo, niezależnie od tego, czy przedstawia gościa, czy ogłasza zmianę menu w stołówce. - Jak wiecie, dziś mamy bardzo ważnego gościa. - W mętnych oczach Weathers pojawiła się iskierka. Może to duma z faktu, że odwiedzi nas tak znakomity mówca, jak wspaniała księżniczka Vinelandii? W auli rozległ się pełen podniecenia szmer. Weathers poczekała, aż zapadnie absolutna cisza i dopiero wtedy zaczęła mówić dalej: - Jestem pewna, że dzięki naszej nieustraszonej reporterce, Gwendolyn Jones, wszystkie wiecie, iż babka księżniczki Cariny uczęszczała do tej szkoły w latach czterdziestych. Weathers rzuciła pełne aprobaty spojrzenie w stronę Gwendolyn, która aż pokraśniała z dumy. - Lizus - mruknęłyśmy z Liz pod nosem. - Księżniczka Carina nie tylko uczyniła nam ten zaszczyt i włączyła wizytę w naszej szkole do programu swojego objazdu, ale co więcej, to właśnie Rosewood otwiera jej podróż po Stanach Zjednoczonych - ogłosiła pani Weathers, unosząc dumnie podbródek. Sala eksplodowała entuzjazmem. Spojrzałyśmy z Elizabeth po sobie. - Aha, bo chciała to jak najszybciej odwalić - stwierdziła Elizabeth, poprawiając się na krześle. - Naszym obowiązkiem jest zadbać, aby księżniczka Carina spotkała się z takim powitaniem w naszym kraju, na jakie zasługuje tak szlachetnie urodzona osoba - ciągnęła Weathers. - Powitanie, na jakie zasługuje wnuczka jednej z naszych najwybitniejszych absolwentek. Kiedy Weathers zaczęła nas instruować w kwestii stosownego powitania (najwyraźniej powinna to być owacja na stojąco), Gwendolyn zaczęła kroczyć dumnie po sali, robiąc dyrektorce zdjęcia pod każdym możliwym kątem. Miałam przeczucie, że następne wydanie „Rosewood Reporter" będzie bardzo grube. - A teraz, już bez dalszego przeciągania, przedstawiam wam Jej Wysokość, księżniczkę Vinelandii, Carinę. Wszystkie dziewczyny w auli skoczyły na równe nogi, aplauz był ogłuszający. Westchnęłam, spojrzałam na Elizabeth i też wstałam. Bardzo powoli, żeby nie oblać się kawą.
Zobaczyłam dziewczynę idącą przez scenę, ale nie mogłam dobrze jej się przyjrzeć, bo pierwszoklasistki przede mną zaczęły wchodzić na krzesła, żeby lepiej widzieć. Owacja na stojąco trwała co najmniej pięć minut. Widziałam, że flesz Gwendolyn co rusz rozbłyskuje. Usiadłyśmy z Liz jako jedne z pierwszych. - Dziękuję, dziękuję wam bardzo - powiedziała do mikrofonu księżniczka, gdy w końcu wszyscy się uspokoili. Dziewczyny przede mną zdusiły piski i usiadły. Wreszcie mogłam zobaczyć naszą znakomitość. Ta chwila nie zmieniła mojego życia. Księżniczka Carina była ładna, ale nie ładniejsza od dziewczyn, które chodzą do tej szkoły. Miała na sobie prostą, wąską sukienkę bez rękawów, a długie blond włosy opadały jej na plecy. Od reszty uczennic odróżniała ją tylko prezencja. Muszę przyznać, że była bardziej swobodna i opanowana, niż ja bym kiedykolwiek mogła być, stojąc przed kilkoma setkami ludzi. Ale z drugiej strony ona to pewnie robi na co dzień. Zastanawiałam się, jakby zareagowała na widok martwych myszy, które ja muszę sprzątać co drugi poranek. - Pragnę podziękować pani dyrektor Weathers za to wspaniałe powitanie powiedziała, uśmiechając się w stronę wykładowców siedzących na lewo od sceny. Kiedy zwróciła się w tamtą stronę, jej kolczyk złapał światło któregoś z reflektorów i zalśnił jasnym blaskiem. - Jasny gwint. Widzisz jakie to wielkie? - mruknęła Elizabeth, a jedna z pierwszoklasistek spojrzała na nią krzywo. Spojrzałam na moje ubranie - strój odpowiedzialnej osoby, którą trzeba zatrudnić - i powiedziałam sobie, że nie należy porównywać jabłek i pomarańczy, ale w takiej sytuacji trudno było się powstrzymać. Oto ja denerwuję się przed rozmową o pracę za siedem dolarów na godzinę, a w tej sali znajduje się osoba, która pewnie mogłaby wykupić wszystkie długi mojej mamy i nawet nie zauważyć, że wydała jakieś pieniądze. Czasem życie jest naprawdę beznadziejne. - Kiedy dorastałam w Vinelandii, moja babcia zawsze opowiadała mi niesamowite historie o Rosewood Academy - zaczęła Carina. Miałam wrażenie, że potrafi nawiązać kontakt wzrokowy z każdą osobą na sali. Nie mrugała ani nie zająknęła się, gdy Gwen strzeliła jej lampą błyskową prosto w oczy. - Pewnie nie uwierzycie, że dziewczyna, która spędziła dzieciństwo w zamku, może marzyć o życiu gdzieś indziej, ale ja marzyłam. Moja babcia tak dobrze wspominała pobyt tutaj, tak cieszyła się z przyjaciół i edukacji, jakie tu zdobyła, że po prostu nie mogłam nie śnić o przyjechaniu tu pewnego dnia. I oto jestem i
mogę wam powiedzieć, że właśnie o tym najbardziej marzyłam. Przewróciłam oczami, zerkając na Liz. - Patrząc na was, widzę, co moja babcia kochała tak bardzo - siostrzaną więź, radość nauki, obietnicę przyszłości - ciągnęła Carina z przesłodzonym uśmiechem. - Nigdy nie zapominajcie, że to wy jesteście przyszłością. Że my jesteśmy przyszłością. Nie mogę się doczekać, kiedy razem z wami zacznę tę przyszłość tworzyć. - Zaraz się porzygam - jęknęłam. - Dziękuję wam i niech was Bóg błogosławi - skończyła Carina i uniosła dłoń w pozdrowieniu. Aula wybuchła krzykami, a dziewczyna siedząca obok mnie podskoczyła, trącając mnie łokciem. Moja ręka wylądowała praktycznie nad moją głową... i kawa do ostatniej kropli wylała się na bluzkę. - Nie! - krzyknęłam, a mój krzyk utonął w ogólnym entuzjazmie. - O Boże! Nic ci nie jest? - zapytała Elizabeth, zrywając się z krzesła. Odsunęłam ręce od przemoczonego ubrania, a do oczu natychmiast napłynęły mi łzy. Czułam, jak ciepły płyn przesiąka przez bluzkę, przemacza stanik i przylepia się do skóry. Koniec ze mną. Obraz obowiązkowej pracującej dziewczyny wyfrunął przez okno. Koniec ze mną, koniec ze mną, koniec ze mną. Księżniczka Carina machała, kłaniała się i dziękowała uwielbiającym ją fankom, a ja wybuchnęłam płaczem i uciekłam z auli. - Wiesz, czasem nie mogę uwierzyć, jakie bzdury każą mi mówić autorzy przemówień - wypaliłam, gdy tylko znalazłyśmy się z Ingrid w sanktuarium toalety dla pań w Rosewood Academy. - My jesteśmy przyszłością? Kto tak mówi? - Ty - odparła Ingrid z przekornymi iskierkami w oczach. - Och, pięknie dziękuję za wsparcie. - No wiesz, wzruszyłaś mnie do łez - nabijała się Ingrid. Westchnęłam i położyłam torebkę na odrapanym drewnianym blacie. Grzebałam w niej tak długo, aż znalazłam puder w kamieniu i zaczęłam pudrować twarz. Dlaczego nie mogę sama pisać swoich przemówień i mówić tego, co naprawdę chcę powiedzieć? Mam już dość spełniania oczekiwań innych. To tylko jedno z wielu publicznych wystąpień w czasie mojego pobytu tutaj, a ja już mam ochotę wyskoczyć z własnej skóry. - Co jest? Tu jest chyba ze cztery tysiące stopni? - Pot perlił mi się pod pachami i na linii włosów. - Mogli chociaż włączyć dla nas klimatyzację.
- Carino, strasznie zrzędzisz, nawet jak na siebie - stwierdziła Ingrid, opierając się o ścianę. - W czym problem? Wzięłam głęboki wdech i znowu westchnęłam, wrzucając do torebki pędzel do pudru. - Problem polega na tym, że to pierwsze pięć sekund bez Killroy na karku, i to tylko dlatego, że ta Weathers cały czas ją zagaduje. Ten wyjazd nie będzie taki, jak się spodziewałam. A wiesz, czego się dowiedziałam dziś rano? Bal w ambasadzie będzie dokładnie tego samego wieczoru, co koncert Toadmuffin. Nie ma szansy, żebym zjawiła się na balu. - No, Killroy na pewno to zauważy - zgodziła się Ingrid. Poczułam, że zaraz się rozpłaczę, więc wzięłam głęboki wdech. Nie pojadę tam. I muszę zachować spokój. Jak zacznę się denerwować, wyskoczą mi plamy, a w połączeniu z poceniem się z pewnością nie będzie to dobrze wyglądało. - Po prostu muszę się z tym pogodzić - odparłam, czując ucisk w żołądku. - Nie ma szans, żebym pojechała na koncert. Ingrid wydmuchnęła kłąb dymu i spojrzała na moje odbicie w lustrze. To, co zobaczyłam w jej oczach, sprawiło, że jeszcze bardziej zachciało mi się płakać. Ona także nie wierzy, że to możliwe. A kiedy Ingrid zaczyna się poddawać, wiem, że jestem w poważnych kłopotach. To takie niesprawiedliwe. Moja pierwsza podróż bez matki, a i tak nie mogę robić tego, na co mam ochotę. Rechot będzie czekał na mnie całą noc i nigdy się nie dowie, jak bardzo chciałam tam być. Czasem życie jest naprawdę beznadziejne. Nagle za nami rozległ się szelest papieru. Serce podeszło mi do gardła. Spojrzałam w lustro na drzwi do kabin. Jedne z nich były zamknięte. Nigdy w życiu nie korzystałam z publicznej toalety, zanim nie sprawdziła jej ochrona. Nawet nie przyszło mi do głowy, że w łazience może być ktoś oprócz nas. Ingrid rzuciła mi spojrzenie mówiące, żebym się nie ruszała i powoli przykucnęła, żeby sprawdzić, czy widać coś w szparze pod drzwiami. - Eee... jest tu ktoś? Nie wiesz, że podsłuchiwanie królewskiej rozmowy jest przestępstwem federalnym? - powiedziała Ingrid, uśmiechając się do mnie przebiegle. Drzwi otworzyły się z impetem i wyszła zza nich najsmutniejsza istota, jaką kiedykolwiek w życiu widziałam: dziewczyna mniej więcej mojego wzrostu, o ciemnych, zlepionych w strąki włosach, z rozmazanym tuszem i wielką brązową plamą na bluzce. Przypominała mi Carrie pod koniec filmu według Stephena Kinga, po tym, gdy oblano ją świńską krwią. No dobra, może nie wyglądała aż tak źle, ale takie było moje pierwsze skojarzenie.
- Właśnie wychodziłam - rzuciła sucho, pociągając nosem. Cisnęła do kosza kulę papierowych ręczników i spiorunowała mnie wzrokiem. - Przykro mi, że temperatura nie jest taka, jaką Wasza Wysokość by sobie życzyła - rzuciła z sarkazmem i minęła mnie. Przez sekundę nie mogłam niczego wykrztusić. Bo oto po raz pierwszy ktoś inni niż Ingrid ośmielił się mnie obrazić. Nie wiedziałam, czy ją znienawidzić, czy szanować. Dziewczyna ruszyła do drzwi, ale Ingrid stanęła przed nią, zagradzając jej drogę. - Jak się nazywasz? - zapytała, obrzucając dziewczynę wzrokiem od stóp do głów. Uniosłam brwi, patrząc na Ingrid. Miała wyraz twarzy, który mówił, że właśnie ostro kombinuje, ale nie mogłam wymyślić, co jej chodzi po głowie. Chciała w ramach akcji charytatywnej popracować nad wizerunkiem tej dziewczyny? Do czegoś takiego nie wystarczyłyby chyba wszystkie kosmetyki, które mam w torebce. - Przepraszam - powiedziała sucho dziewczyna. - Oryginalne imię - zakpiła Ingrid. Strzepnęła popiół do metalowego kosza i uśmiechnęła się. - Wiesz, chyba jestem numer jeden wśród umysłów przestępczych XXI wieku. - O czym ty mówisz? - zdziwiła się dziewczyna. Odwróciła się do mnie. - Kim ona jest? Twoim błaznem? - Nazywam się Ingrid - odparła moja przyjaciółka, wyciągając rękę. - Julia - odparła ta druga, patrząc na nas, jakbyśmy właśnie uciekły ze szpitala psychiatrycznego. Zamiast podać Ingrid dłoń, cofnęła się dwa kroki. - Miło cię poznać, Julio - powiedziała Ingrid. - Już znasz Jej Wysokość, Carinę. - Cześć - skinęłam głową, a potem spojrzałam na Ingrid. Co ona kombinuje? - Wiecie, że jesteście bardzo do siebie podobne - Ingrid najpierw okrążyła Julię, potem mnie, cały czas trzymając się za podbródek. Musiałam bardzo się postarać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Tej dziewczynie naprawdę potrzebny jest stylista. Nie wspomnę już o prysznicu i kilku lekcjach dobrych manier. - Nie sądzę, Ingrid - stwierdziłam, zapinając torebkę. - Muszę stąd wyjść - odezwała się Julia. - Czekaj! - Ingrid zatrzymała dziewczynę w pół kroku. - Julio, tylko... jedną sekundę, zrób coś dla mnie. Podejdź tu i stań obok Cariny. - Ingrid, do czego zmierzasz? - spytałam, tracąc cierpliwość. - Chcę już stąd wyjść.
- Pamiętasz o tym małym problemie, o którym mówisz bez przerwy, odkąd opuściłyśmy pałac? - rzuciła Ingrid, patrząc na mnie znacząco. - Cóż, właśnie znalazłyśmy rozwiązanie. Skrzywiłam się z niedowierzaniem. W jaki sposób ta osoba miałaby mi pomóc spotkać się z miłością mojego życia? - Wcale mi się to nie podoba... - zaczęła Julia. - Daj spokój - przerwała jej Ingrid. - Chcę tylko, żebyś stanęła obok niej. Nie ma królewskich wszy. Julia spojrzała na mnie i westchnęła, a potem podeszła powoli i stanęła po mojej lewej stronie. Spojrzałyśmy na swoje odbicia w lustrze, ona rozzłoszczona, ja sceptyczna. Nasze oczy miały zbliżony kształt i kolor, byłyśmy podobnego wzrostu, ale poza tym... - Dobra, a teraz słuchajcie mnie i wyobraźcie sobie - Ingrid zaczęła krążyć wokół Julii - więcej podkładu, kilka pasemek, trochę kremu na pryszcze. Trzeba tylko podciąć te rozdwajające się końce, trochę się wyprostować, wyregulować brwi i voile. Mogłybyście być bliźniaczkami. Julia pobladła. - Jedziecie taki kawał drogi z Vinelandii tylko po to, żeby obrażać losowo wybranych Amerykanów? - warknęła. - Nie, ja... Ale Julia nie czekała. Odepchnęła Ingrid i szarpnęła drzwi od łazienki tak mocno, że trzasnęły o ścianę. Napad złości? To wygląda znajomo. - Czekaj! - krzyknęła Ingrid. - Nie chciałam cię obrazić! Uważam tylko, że przy odrobinie wysiłku... Pobiegła korytarzem za Julią, a ja spojrzałam w lustro i westchnęłam. Nadal nie miałam pojęcia, o czym myśli Ingrid, ale cokolwiek to jest, jasne się stało, że Julia nie zgodzi się łatwo na współpracę. To nawet lepiej. Jak na mój gust jest trochę za ostra. I używa za mało mydła. Och, przynajmniej mam chwilę, żeby... - Carino? - Głos Froken Killroy przerwał ciszę niczym pocisk. Zajrzała do łazienki i zaczęła węszyć. - Dziewczęta, paliłyście tu? - Otworzyła usta z przerażenia, a skóra jej szyi zakołysała się obrzydliwe. To tyle, jeśli idzie o chwilę samotności. W drodze ze szkoły do domu pedałowałam tak szybko, że myślałam, że rower całkiem się rozleci. Zdarzały mi się już gorsze dni - na przykład wtedy, gdy ziemniak eksplodował w mikrofalówce i wysadziło korki w całym budynku, a potem ludzie ze skwaśniałym mlekiem walili do moich drzwi i wrzeszczeli w najróżniejszych językach. Ten dzień był niewiele lepszy. Zamierzałam zostać po lekcjach w bibliotece i pouczyć się do zbliżającej się klasówki z biologii aż do czasu, kiedy powinnam iść na rozmowę. A teraz muszę dostać się do domu,
wziąć prysznic, znaleźć jakieś ubranie, które wyglądałoby względnie oficjalnie i dotrzeć do biura Take Five Lighting na piątą. A przy tym wszystkim, gdy już tam dotrę, wyglądać na spokojną i zrównoważoną. I pełną zapału, i szczęśliwą. Może powinnam była pogadać kilka minut dłużej z Cariną? Mogłaby mi udzielić kilku rad. Ale z drugiej strony na samą myśl o tych dwóch dziewczynach zaczynałam szybciej pedałować. Skąd one się urwały, żeby się tak mnie czepiać? Co za pozerki! Carina nawet nie wierzyła w jedno słowo z tego, co mówiła w auli, a teraz cała szkoła próbowała zapamiętać każde zdanie, bo to takie inspirujące. Jeśli nigdy więcej nie zobaczę żadnej księżniczki, umrę jako szczęśliwa dziewczyna. - Julio! Ej, Julio! Zwolniłam trochę i od tej nagłej zmiany tempa zapiekły mnie uda. Gdy zmalał pęd powietrza, poczułam gorąco na twarzy. Kto, do diabła, wybił mnie z mojego nakręconego adrenaliną pośpiechu? - Tutaj! Zerknęłam na drugą stronę ulicy i nie zobaczyłam nikogo innego, jak Ingrid we własnej osobie. Machała do mnie z szyberdachu smukłej czarnej limuzyny. Widać ją było do pasa. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Przewróciłam oczami i znowu zaczęłam pedałować. Co jest nie tak z tą dziewczyną? Zastanawiam się, czy król i królowa Vinelandii wiedzą, że ich córka zadaje się z kompletnym czubkiem. Nagle usłyszałam pisk opon i kilka gniewnych klaksonów. Wpadłam w poślizg i stanęłam, prawie się przewracając. Limuzyna, łamiąc wszelkie przepisy, zakręciła przez cztery pasma ulicy i zatrzymała się koło mnie. Drzwi się otworzyły i wychyliła się z nich Ingrid. Ze środka buchnęło zimne, klimatyzowane powietrze. - Ej, wsiadaj - rzuciła. - Czy wyście powariowały? - wypaliłam, próbując złapać oddech. - Mogłyście zginąć! Wasz kierowca się naćpał? - P.B. robi wszystko, co mu każemy, dopóki opłata jest odpowiednia - stwierdziła Ingrid, machając ręką. - P.B.? - Po prostu musiałam zapytać. - Przekupny Bili - wyjaśniła Ingrid, wzruszając ramionami. - Zastanawiałyśmy się, czy nie namówić go na wyjazd do Vegas. Chcesz pojechać? Ona zdecydowanie oszalała. - Kiedy indziej - odparłam, opierając nogę na pedale. - Julio, poważnie, mamy dla ciebie małą propozycję - nie dawała za wygraną Ingrid. Myślę, że będzie to dla ciebie naprawdę interesujące. Stałam przez chwilę, przyglądając jej
się uważnie. Muszę przyznać, że byłam ciekawa. Co księżniczka Vinelandii i jej dziwaczna przyjaciółka mogą ode mnie chcieć? - Podwieziemy cię do domu... - namawiała Ingrid. Spojrzałam na ulicę, pomyślałam o kilku kilometrach w spiekocie, i zdałam sobie sprawę, że wystarczyła bryza z samochodu, żeby moje kostki schłodziły się do przyjemnej temperatury. I właściwie nigdy w życiu nie jechałam limuzyną... - Zgoda - powiedziałam w końcu, schodząc z roweru. - Ale muszę jechać prosto do domu. - Super! - ucieszyła się Ingrid. - P.B.! Schowaj rower do bagażnika! Z samochodu wysiadł wysoki mężczyzna o kwadratowej szczęce i wziął natychmiast ode mnie rower. Włożył go do olbrzymiego bagażnika, a ja wsiadłam do limuzyny i zapadłam się w luksusowe welwetowe siedzenie. Carina siedziała naprzeciwko mnie - nogi miała skrzyżowane w kostkach, ręce trzymała na kolanach. Jej rajstopy lśniły, jakby były z prawdziwego jedwabiu. Też skrzyżowałam nogi w kostkach, żeby ukryć moje rozciągnięte rajstopy, które opadły, tworząc grube wałki. Ingrid zatrzasnęła drzwi i usiadła obok mnie. - Ja mam jej powiedzieć, czy wolisz sama? - spytała Carinę. - Ja powiem - zdecydowała księżniczka, przyglądając mi się, podczas gdy kierowca wrócił na swoje miejsce. Sposób, w jaki patrzyła, sprawił, że poczułam się o parę centymetrów wyższa. - Ale przede wszystkim jestem głodna. Zjedzmy coś. P.B.! Mam ochotę na sushi. - Znam odpowiednie miejsce, panienko - odparł P.B. i uruchomił silnik. Wziął telefon komórkowy i zaczął wybierać numer. Żołądek mi się skręcił, gdy ruszyliśmy. - Ale ja muszę jechać do domu - jęknęłam, zerkając na zegarek. - O piątej mam rozmowę w sprawie pracy. - Poważnie? Pracująca dziewczyna? - Ingrid zmarszczyła brwi w udawanym podziwie. Ta dziewczyna pewnie nigdy w życiu nie pracowała nad niczym innym niż mięśnie brzucha. Nie martw się. Zawieziemy cię tam. Zanim się zorientowałam, już pędziliśmy Wilshire Boulevard, a z głośników dudniła jakaś kapela punkowa, której nigdy wcześniej nie słyszałam. Carina i Ingrid śpiewały do wtóru i śmiały się, a ja wyglądałam przez okno i czułam się, jakby mnie porwano. Czy te dziewczyny nie słyszały, co mówiłam? Nie mam czasu! Ale z drugiej strony, dlaczego niby mają mnie słuchać? Jestem pewna, że zwyczajni ludzie są dla nich równie ważni, co cążki do królewskich paznokci.
Limuzyna zatrzymała się przed Asakuma, bardzo drogą restauracją z sushi, z której rodzina Elizabeth w każdy piątek zamawiała kolacje na wynos. Parę razy byłam nawet na coś takiego zaproszona i jedzenie było niesamowite, ale nigdy nie byłam w samej restauracji. Ingrid i Carina wysiadły z limuzyny, gdy tylko P.B. otworzył im drzwi, aleja się zawahałam, patrząc na moją poplamioną bluzkę. - Och! Nie możesz tak iść! - powiedziała Carina, a ja aż się zaczerwieniłam. - P.B., otwórz bagażnik. Kierowca zrobił to, co mu kazano, a ja poczułam, jak zaciskają mi się szczęki. Nawet nie mówią „proszę". Jak można tak wydawać rozkazy? - Poczekaj chwilę. Byłyśmy dziś rano na zakupach - wyjaśniła Carina i zniknęła za samochodem. Wróciła z błękitnym swetrem. - Trzymaj. Włóż to. Już chciałam zaprotestować, ale poczułam pod palcami materiał. To była najbardziej miękka rzecz, jakiej kiedykolwiek dotykałam. Kaszmir. To musi być kaszmir. - Nie mogę go wziąć... - Weź - przerwała mi Carina. - Kupiłam dwa. Drzwi limuzyny zatrzasnęły się i zostałam sama. Sprawdziłam metkę. Tak, ten sweter to w stu procentach kaszmir. I według ceny, ciągle do niego doczepionej, kosztuje pięćset dolarów. Zaparło mi dech. Za jej ciuchy naprawdę można by opłacić nasz czynsz. Drżącymi rękoma rozpięłam brudną bluzkę, złożyłam ją i wciągnęłam przez głowę miękki sweter. Jakbym otuliła się milionem kłaczków waty. Albo jeszcze lepiej. Wcisnęłam cenę za kołnierzyk i wysiadłam z samochodu. - Od razu lepiej - powiedziała Ingrid. Spiorunowałam ją wzrokiem. - Chciałam powiedzieć, że ślicznie wyglądasz - poprawiła się. Kiedy tylko wkroczyłyśmy do restauracji, na nasze spotkanie wyszedł mężczyzna w garniturze, cały w uśmiechach i ukłonach. - Księżniczko Carino, to wielki zaszczyt poznać panią! - powiedział, wyciągając rękę. Carina podała mu dłoń, a mężczyznę na chwilę zatkało. - Pani kierowca dzwonił do nas i prosił o osobną salę. Cieszę się, że możemy tu panią przyjąć. Proszę za mną. - Dziękuję - odparła Carina. Mężczyzna poprowadził nas przez restaurację pełną ludzi w garniturach i markowych dżinsach, jedzących późny lunch. Dzwoniły telefony komórkowe, pałeczki uderzały o talerze, rozmowy toczyły się półgłosem. Otworzył drzwi do małego pokoju na tyłach, ozdobionego
japońskimi rękopisami i miękkimi aksamitnymi poduszkami w kolorze bordo i purpury. Carina zdjęła buty i usiadła u szczytu niskiego stołu. Zrobiłyśmy z Ingrid to samo. - Nasza przyjaciółka trochę się spieszy, więc poprosimy od razu o menu - zwróciła się Carina do szefa kelnerów. Spojrzała na swój kieliszek i wręczyła mu go. Z tego, co widziałam, był w porządku. - Poproszę o inny kieliszek. Czysty. - Oczywiście - powiedział kelner. - Proszę mi wybaczyć. Znowu żadnej uprzejmości ze strony Cariny. Moja mama orzekłaby, że ta dziewczyna chowała się w stodole, a nie w pałacu. - A teraz nasza mała propozycja - zaczęła Carina, zwracając się do mnie. - To może być jedyny posiłek, który zjem bez pilnującego mnie psa, Froken. Na szczęście ta twoja mała szkoła zmusiła ją do zajęcia się jakimiś papierkowymi sprawami. Więc jeśli mamy zawrzeć umowę, to właśnie teraz. - No dobra - powiedziałam. O czym ona mówi, jaka umowa? I co to za pies Froken? Kelner zjawił się z menu i postawił na stoliku talerzyki z pierożkami. - Przystawka z życzeniami od szefa kuchni - wyjaśnił. Postawił też obok talerza Cariny nowy kieliszek i nim czmychnął z pokoju, ukłonił się. Carina i Ingrid nawet nie mrugnęły okiem. Po prostu zaczęły jeść. Ja tylko zastanawiałam się, dlaczego restauracja funduje jedzenie ludziom, których - delikatnie rzecz ujmując - na nie stać, podczas gdy są tacy, którzy muszą uzbierać ileś talonów, aby kupić sobie makaron z serem. - Spróbuj - zachęcała mnie Ingrid. - Nagle przestałam być głodna, dziękuję - odparłam. - Więc o co chodzi z tą umową? spytałam. - Trochę się spieszę. Carina przełknęła, popiła wodą i w końcu się odezwała: - Chcę, żebyś mnie udawała. Tylko przez jeden dzień. Żebym mogła pójść na koncert. No wiesz, jak w tym filmie Dave. Nie miałam pojęcia, o czym mówi. - To mój pomysł - stwierdziła z dumą Ingrid. Na chwilę zapadła cisza, a ja patrzyłam to na Carinę, to na Ingrid. A potem wybuchnęłam śmiechem. - Wy to jesteście dobre! - wykrzyknęłam, sięgając po wodę. - To poważna sprawa - stwierdziła oschle Carina. - Muszę iść na ten koncert. - No to idź - odparłam. - Co cię powstrzymuje? - Z tego, co widziałam, ta dziewczyna może robić, co chce. - Wszystko! Wszystko mnie powstrzymuje - wybuchnęła księżniczka tonem małego dziecka. Roześmiałabym się, gdyby nie to, że naprawdę się zdenerwowała.
- Posłuchaj, Julio - wtrąciła się Ingrid. - Koncert Toadmuffinów jest w tę sobotę, a Carina ma się tam spotkać z kimś znajomym. Jednak jej rodzice nalegają, aby tego popołudnia złożyła wizytę w szpitalu, a wieczorem poszła na bal do ambasady. Chcemy tylko, żebyś zastąpiła ją na dwadzieścia cztery godziny. - Aha, jasne - powiedziałam, śmiejąc się. - Kto was do tego namówił? - Nikt, przysięgam - odpowiedziała Ingrid. - Jesteśmy śmiertelnie poważne. No dobra. Teraz ja zgłupiałam. To, co proponowały mi te dziewczyny, było nieprawdopodobne, prawda? Może i jesteśmy z Cariną odrobinę do siebie podobne, ale w żadnym wypadku ja nie mogą być nią. Ludzie natychmiast zauważą różnicę. Poza tym straszna ze mnie fajtłapa. Nie jestem w stanie przeżyć nawet jednego dnia, nie niszcząc sobie ubrania. Nie mam nawet pojęcia, co się robi na balu w ambasadzie, nie mówiąc już o tym, co się mówi i co się wkłada. No i ja na parkiecie? Nic z tego. Rozszyfrowano by mnie w pięć sekund. - Myślę, że prosicie o to niewłaściwą osobę. - Zaczęłam wstawać od stołu. Kolana miałam jak z waty. Sama myśl o odgrywaniu księżniczki przez jeden dzień przyprawiała mnie o mdłości. Nic z tego nie wyjdzie. Wyjdę na idiotkę, jeśli spróbuję. Wstałam i złapałam plecak. To jest dziwaczny pomysł, trochę za dziwaczny jak na mój gust. - Zapłacimy ci - krzyknęła Ingrid. Zamarłam w pół kroku. - Dlaczego uważasz, że zrobię to za pieniądze? - To, że się zatrzymałaś, kiedy to powiedziałam, jest pewną podpowiedzią - odparła Ingrid. Miałam wrażenie, że eksploduję, ale odwróciłam się, żeby spojrzeć jej w twarz. - Kiedy powiedziałaś o zapłacie, ile... - Dziesięć tysięcy dolarów - odpowiedziała wprost Carina. - Amerykańskich. Opadłam na poduszkę. Nie byłam w stanie ustać. Dziesięć tysięcy dolarów? Czy one żartują? Czy one mają pojęcie, ile znaczą takie pieniądze dla mnie i mojej mamy? - Tylko pomyśl - Ingrid pochyliła się ku mnie - możesz przez jeden dzień być księżniczką. Trochę cię odmienimy i będziesz nosiła jej ubrania. Nawet ja tego nie mogę! Ledwo słyszałam, co mówi. Dziesięć tysięcy dolarów. Dziesięć tysięcy dolarów. Zaczęłam przeliczać w myślach. Mogłabym zapłacić czynsz za rok z góry, mama mogłaby mniej pracować. A ja... Zaczynałam dawać się wciągnąć Nieuprzejmej Księżniczce i jej przybocznej, Pannie Bezczelnej. Tak łatwo mnie rozgryźć? Jestem tak ewidentnie... w potrzebie, iż pomyślały, że mogą po prostu mnie kupić i zrobić ze mną, co chcą? Bądź Cariną, żeby biedna bogaczka mogła się trochę pobuntować. W końcu mam swoją dumę.
- Nie wierzę wam. Myślicie, że pieniądze pozwalają wam robić z ludźmi, co chcecie? Odwróciłam się do Cariny i spiorunowałam ją wzrokiem. - Biedna mała księżniczka - rzuciłam sarkastycznie i znowu złapałam plecak. Możesz mieć wszystko na świecie i jeszcze ci mało? Tak strasznie mi cię żal, że musisz iść na bal. Boże! Wynoszę się stąd. Zaczęłam się odwracać, ale Ingrid złapała mnie za plecak i wsunęła do kieszonki wizytówkę. - Gdybyś zmieniła zdanie... - powiedziała ze spokojnym uśmiechem. Jęknęłam i wyszłam z restauracji. Poprosiłam P.B. o wyjęcie roweru, mówiąc „proszę" i wszystkie takie tam. Gdy odjeżdżałam, miałam w oczach łzy. Nie wiem, czy to łzy upokorzenia, czy żalu. Dziesięć tysięcy dolarów. Właśnie zrezygnowałam z dziesięciu tysięcy dolarów. Ale co miałam zrobić? Ktoś musiał powiedzieć tym dziewczynom, że nie mogą tak po prostu szastać pieniędzmi i kupować ludzi. Nie mogą mieć wszystkiego, czego zapragną, a już na pewno nie mnie. Póki żyję, nigdy nie wezmę niczego od Cariny i Ingrid. Dopiero w połowie drogi do biura Take Five Lighting zdałam sobie sprawę, że nadal mam na sobie kaszmirowy sweter i że do moich spoconych pleców przykleja się metka z ceną pięciuset dolarów. Dostaniesz tę pracę, przyniesiesz do domu czek i wszystko będzie dobrze, powiedziałam sobie, gdy siedziałam w poczekalni firmy. Nie potrzebujesz tych ich kretyńskich pieniędzy. Oczywiście to, co zobaczyłam, nie zachęciło mnie do podjęcia pracy. Biurko recepcjonistki było zawalone papierami i otoczone kartonami, z których wysypywały się dokumenty. Między wieżami z pudełek biegły tak wąskie ścieżki, że ledwo można było się przecisnąć. Siedziałam na starej pomarańczowej kanapie obok lampy, zwiędłego kwiatka w doniczce i czegoś, co wyglądało jak gnijący owoc na półmisku. Nie pachniało zbyt przyjemnie. W końcu drzwi do sąsiedniego pokoju otworzyły się i mężczyzna wyglądający na wycieńczonego, uczesany „na pożyczkę", wysunął głowę, wrzeszcząc: - Julia Johnson! Zerwałam się i weszłam do jego pokoju, a on zamknął za mną drzwi. - Proszę usiąść - machnął do mnie trzymaną w ręku teczką. Rozejrzałam się, ale nie zauważyłam żadnego krzesła, tylko kolejne kartony. W końcu oparłam się o szafkę na akta, mając nadzieję, że facet nie zauważy, że stoję. Chciałam, żeby wszystko poszło jak najlepiej. Wszystko musi pójść jak najlepiej.
- Dobra - rzucił mężczyzna, siadając za biurkiem. - Potrzebujemy pomocy w przeprowadzce do większego biura, na drugim końcu miasta. Ktoś musi przeorganizować akta. To będzie kawał roboty. - Nie boję się ciężkiej pracy - odparłam z przyklejonym uśmiechem. - Dobrze. To mi się podoba w dziewczynach - stwierdził facet, obrzucając mnie wzrokiem od stóp do głów w sposób, od którego przeszły mnie ciarki. Nagle zdałam sobie sprawę, że nawet mi się nie przedstawił i nikt nie wie, gdzie jestem. Bardzo mądre, jak na dziewczynę ze średnią pięć zero. - Dobra, przez pierwszych kilka tygodni będziemy pracowali dłużej - zapowiedział, przesuwając po biurku papiery. - To jakiś problem? Z trudem przełknęłam ślinę i próbowałam utrzymać uśmiech: - O ile dłużej? - Och, będziesz musiała tu posiedzieć do dziesiątej, wpół do jedenastej - odparł, jakby nigdy nic. - Wpół do jedenastej? - Czy on mówi poważnie? Nie widzi, że jeszcze chodzę do szkoły? Kiedy mam się uczyć? I w dodatku nie mogę jechać tak późno przez centrum L.A. na rowerze. Mama dostałaby chyba zawału. - Eee... czy można by w tej sprawie... negocjować? - zapytałam z bijącym sercem. Mężczyzna trzasnął papierami i spojrzał na mnie małymi oczkami: - Chcesz tę robotę, czy nie? W tej chwili wydawało mi się, że nie. Zanim dojechałam do domu, byłam wykończona. Przypięłam rower do balustrady schodów na dole i powlokłam się na górę, tęskniąc za ulubioną piżamą. Chciałam tylko pójść do łóżka i zapomnieć o tym okropnym dniu. Otworzyłam drzwi i ruszyłam prosto do swojego pokoju, ale zatrzymałam się w korytarzu, bo usłyszałam w kuchni jakiś hałas. Serce mi zamarło, gdy zdałam sobie sprawę, co to jest. Mama płakała. Zawahałam się przez ułamek sekundy, a żołądek zacisnął mi się w supełek. Niełatwo wyprowadzić moją mamę z równowagi, ale kiedy już to się komuś uda, jest bezradna jak dziecko. Wstrzymałam oddech i weszłam do kuchni. Siedziała przy stole w stroju z pracy, obgryzała paznokieć i wpatrywała się wdał wielkimi zapłakanymi oczami. W jednym ręku trzymała pogniecioną chusteczkę, a na jej twarzy widać było ślady łez. Desperacja kręciła jej się koło nóg, drapiąc ją w rajstopy i miaucząc ze zdenerwowania, jakby zdała sobie sprawę, iż płacz oznacza, że nikt nie będzie pamiętał o nakarmieniu jej.
- Mamo? - zapytałam cicho. - Dobrze się czujesz? Spojrzała na mnie zaskoczona, pociągnęła nosem i wytarła twarz ręką. - Cześć, słoneczko. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Jak minął dzień? - Mamo, kogo to obchodzi? - usiadłam naprzeciwko niej przy stole. - Co się stało? Westchnęła i podniosła ręce, odsłaniając białą kopertę. Dotknęła jej opuszkami i pchnęła w moją stronę po drewnianym blacie. Miałam przeczucie, że wiem, co to jest. - Właściwie to sama możesz przeczytać - powiedziała. Spuściła wzrok. - Naprawdę strasznie mi przykro, kochanie. Z zaciśniętym żołądkiem otworzyłam kopertę i wyjęłam list. Zmusiłam się do przeczytania go. No tak, zawiadomienie o eksmisji. Jeśli nie zapłacimy w ciągu dwóch tygodni zaległego czynszu oraz z góry za następny miesiąc, mamy się wyprowadzić. Też w ciągu dwóch tygodni. - Mamo - wstałam i przykucnęłam przy jej krześle - tak mi przykro... Wzięła moją dłoń w swoje ręce i spojrzała na mnie zapuchniętymi oczami. - Co za człowiek wyrzuca nas tak po prostu z domu bez żadnego uprzedzenia? To nie w porządku. Poczułam wyrzuty sumienia. Chowałam te wszystkie listy, żeby mama się tak nie martwiła, ale tylko pogorszyłam sprawę. To moja wina. Desperacja znowu zamiauczała i poczułam delikatne puknięcie w kostkę. Może pod tym rozczochranym futrem czuje, że niedługo wróci na ulicę, którą, jak myślała, dawno ma już za sobą. Może zastanawiała się, dlaczego dała się uratować takim nieudacznikom. - Kupiłam nawet losy na loterię - powiedziała mama, wyjmując kilka pogniecionych papierków z kieszeni fartucha. Roześmiała się gorzko. - Co dziwne, nie wygrałyśmy. Uśmiechnęłam się i wzięłam od niej losy, zgniatając je w dłoni. - Och, skarbie, co my teraz zrobimy? - westchnęła mama. - Wiem, to ja powinnam być matką i powiedzieć ci... - Coś wymyślimy - odparłam szybko. - Będzie dobrze, obiecuję. Mama uśmiechnęła się do mnie i pochyliła, żeby mnie przytulić. - Czy mówiłam ci już, jakim świetnym jesteś dzieciakiem? - Codziennie - odparłam, na wpół się śmiejąc, na wpół szlochając. Mama odsunęła się i właśnie wstawałam, żeby pójść do pokoju na długie porządne rozmyślanie, kiedy mama zmarszczyła czoło. - Julio, skąd masz ten sweter? - zapytała. Oblał mnie zimny pot.
- Eee... ten? - spytałam głupio, wstając. - Pożyczyłam od koleżanki. - Jest piękny - powiedziała mama, gładząc mnie po ramieniu. Uśmiechnęła się do mnie melancholijnie. - Tak się cieszę, że możesz chodzić do tej szkoły i poznawać najróżniejszych ludzi. Masz takich hojnych przyjaciół. Nie miała pojęcia, jak hojna próbowała być właśnie ta przyjaciółka. Aż zamrowiła mnie skóra od mieszanki determinacji, podniecenia i zdecydowania, gdy szłam po plecak. Wyjęłam z wewnętrznej kieszonki małą białą wizytówkę i zagapiłam się na numer telefonu zapisany na odwrocie. Z trudem przełknęłam ślinę, wiedząc, co muszę zrobić. Trzymałam w ręku wygrywający los na loterii. Muszę go tylko spieniężyć.
8 Następnego wieczoru, gdy otworzyłam drzwi, zobaczyłam księżniczkę Carinę z włosami wciśniętymi pod czapkę Dodgersów, z twarzą schowaną za ogromnymi ciemnymi okularami. Miała na sobie dżinsy Diesla, cieniutką białą koszulkę, na nogach birkenstocki i wypchaną torbę na ramię. - Księżniczka - powiedziałam sucho. - Żebraczka - odparła Carina. Zacisnęłam usta i otworzyłam drzwi nieco szerzej. Weszła do saloniku i stanęła jak wryta. Poczułam, że się czerwienię. Wiedziałam, że księżniczka jest zaszokowana tym wybitnie nie pałacowym otoczeniem. Czekałam, aż powie coś nieprzyjemnego. Ale ona otrząsnęła się i zdjęła czapkę i okulary. - Ładnie tu... - bąknęła. - Gdzie jest Ingrid? - zapytałam, gapiąc się na zamknięte drzwi. W tym momencie usłyszałam na schodach głośne kroki i nagle drzwi otworzyły się z impetem. Uderzyły mnie w ramię. Zatoczyłam się w tył. - Och, przepraszam! - wysapała zadyszana Ingrid. Trzymała kurczowo paski plastikowego plecaka. - Jakiś facet na dole próbował sprzedać mi kociaka, ale moim zdaniem, to był chyba szczur. - Mówiąc to, wyglądała jednocześnie na zdegustowaną i przerażoną. - To Spocony Lukę - odparłam, zamykając za nią drzwi. - Nie dotykałaś go, prawda? - Boże, nie. - Ingrid zdjęła płócienna kurtkę. - A co? - Nie pytaj. Więc jak wam się udało uciec od... Froken? Ingrid i Carina obeszły stolik do kawy, zawalony starymi czasopismami i przysiadły na brzegu sofy. Carina kilka razy zmieniała pozycję, patrząc na drapiący materiał pokrywający poduszki, jakby chciał ją pogryźć. W końcu znalazła kawałek, w którym nie kłuła żadna sprężyna. - Dali nam trzy godziny wolnego dziś wieczorem, żeby P.B. obwiózł nas po ważnych miejscach - wyjaśniła Ingrid. - Muzeum La Brea Tar Pits, Los Angeles Symphony, Muzeum Getty'ego... - I jak go przekonałyście, żeby was tu przywiózł? - spytałam. - Nie nazywamy go Przekupny Bili bez powodu - stwierdziła Ingrid. - Racja - odparłam, starając się nie myśleć o tym, jak bardzo ja okazałam się przekupna.
Zauważyłam kątem oka Desperację wybiegającą truchcikiem z kuchni. Skoczyła nagle na oparcie sofy, a Carina zerwała się na równe nogi. - Co to jest? - wrzasnęła przeraźliwie, przyciskając dłoń do piersi. Roześmiałam się, podeszłam do sofy i wzięłam Desperację na ręce. - To mój kot - odparłam, gładząc ją czule po wyliniałym futrze. Dziś miała wyjątkowo potarganą sierść. Spojrzałam na przerażoną minę Cariny i uśmiechnęłam się krzywo. - Może powinnyśmy pójść do mojego pokoju. Drugie drzwi w korytarzu. Carina z trudem przełknęła ślinę i ruszyła za Ingrid do mojej sypialni, którą, muszę przyznać, wysprzątałam z myślą o wieczornych atrakcjach. Kiedy znalazły się poza zasięgiem głosu, podniosłam Desperację do twarzy i spojrzałam jej w oczy. - Dobry kot. Zamruczała w odpowiedzi. - Zaczynajmy - zaproponowała Ingrid, rzucając plecak na łóżko. Wysypało się z niego z sześć książek w twardych oprawach. Poczułam zapach stęchlizny, a mól książkowy we mnie zareagował dreszczykiem podniecenia. Straszne ze mnie dziwadło. - Musisz się tego nauczyć - oznajmiła Carina, układając książki w mały stosik. - Na balu będzie mnóstwo dygnitarzy i będą się spodziewali, że wiesz o Vinelandii wszystko. - Przepytują cię? - zdziwiłam się, siadając na łóżku. Sięgnęłam po najgrubszą książkę. - Nie, ale to zadziwiające, jak często w rozmowie pojawia się pytanie o średnią ilość opadów w ciągu roku. - Carina przewróciła oczami. - Ciągle otaczają mnie śmiertelnie nudni ludzie. Otworzyłam książkę na części ze zdjęciami na błyszczącym papierze, które przedstawiały królów, królowe, książąt i księżniczki Vinelandii z ostatnich kilku wieków. - Czy to twoja mama? - zapytała Carina, biorąc do ręki zdjęcie w ramce, które stało na mojej komodzie. Zrobiono je, kiedy miałam dziesięć lat, a moja mama dostała dwa zniżkowe bilety do Disneylandu. Czekałyśmy z godzinę, żeby pozować z Myszką Miki, ale to jedno z moich najprzyjemniejszych wspomnień. - Aha. Ale nie ta z wielkimi uszami. Carina uśmiechnęła się leciutko. - Jest ładna. - Wiem. - Gdzie jest dziś wieczorem? - spytała Carina. - Pracuje. W tym tygodniu pracuje co wieczór i przez całą sobotę. - To oznacza, że łatwo mi będzie odgrywać księżniczkę w weekend. Niestety, oznacza także, że nie będę jej widywała przez kilka najbliższych dni. Nie cierpię tego.
- Zupełnie jak mój ojciec - stwierdziła Carina, z ewidentną goryczą w głosie. Aha, tylko że twój tata pracuje w smokingu i podpisuje traktaty z królami. A moja mama pracuje w poliestrze i pijani faceci podszczypują ją co wieczór w tyłek, pomyślałam z nie mniejszą goryczą. - Zawsze chciałam pójść do wesołego miasteczka - westchnęła tęsknie Carina, odkładając zdjęcie i biorąc album ze zdjęciami, leżący obok. W tym czasie Ingrid bezmyślnie grzebała w stosie papierów na moim biurku: formularze dla stypendystów, wykaz prac, wyniki egzaminów. No i wiele, wiele chowanych przed mamą listów od właściciela mieszkania, w których dopominał się o pieniądze. Czytała je, jakby nie dotarło do niej, że to moje prywatne rzeczy. - Nigdy nie byłaś w wesołym miasteczku? - zdziwiłam się, wstając i wyrywając papiery z rąk Ingrid. Wyglądała na zaskoczoną, ale nie zakłopotaną. Przeszłam koło Cariny, wysunęłam szufladę i zaczęłam upychać papiery. Księżniczka otworzyła szerzej oczy ze zdumienia i złapała coś, co leżało w szufladzie. - Masz paszport? - zdumiała się, otwierając małą niebieską książeczkę i oglądając moje naprawdę potworne zdjęcie. Wyrwałam jej go. - Nie ma w nim żadnych pieczątek zauważyła. - No tak, cóż, nigdy nie wyjeżdżałam - odparłam. Wrzuciłam wszystko do szuflady i zamknęłam ją z trzaskiem. - Więc po co ci paszport? - spytała Ingrid, przysuwając się do lustra, żeby obejrzeć zdjęcia moich przyjaciół, które wsunęłam za ramę udającą złotą. Zaczynałam mieć dość tej wizyty. - Skoro musicie wiedzieć, to wyrobiłam go parę lat temu. Pokłóciłyśmy się z mamą i powiedziałam jej, że mam zamiar uciec do Meksyku. Nie uwierzyła mi, więc wydałam wszystkie moje oszczędności, żeby udowodnić jej, że mówię poważnie. - Wzięłam głęboki wdech i klapnęłam na łóżko. - Nie wiedziałam, że nie potrzeba paszportu, żeby pojechać do Meksyku i w dodatku nie miałam już pieniędzy na podróż. Zanim przyszedł pocztą, dawno zdążyłyśmy się pogodzić. Carina uśmiechnęła się krzywo do Ingrid. - To zupełnie w moim stylu. - Ma na swoim koncie sporo schrzanionych ucieczek - wyjaśniła mi Ingrid, odwracając się od lustra. Pochyliła się nad torbą Cariny, żeby ją otworzyć. W środku był pełen wybór kosmetyków. Zaczęła w nich grzebać, wykładając na biurko szminki, pudry, słoiczki z różnymi maziami i kilka dziwnych przyrządów.
- Dlaczego próbowałaś uciec? - zapytałam, przeglądając książkę. Patrzyłam na rozkładówkę z widokiem na zamek z lotu ptaka. Wyglądał jak z bajki. Carina spuściła wzrok i westchnęła. - Też byś próbowała, gdyby rodzice nie wzięli cię do wesołego miasteczka. Zamknęła mi książkę. - Albo gdziekolwiek indziej, gdzie chciałabyś pójść. Spojrzałam na Carinę i przez ułamek sekundy dostrzegłam w jej oczach coś jakby smutek. I to nie było rozczulanie się nad sobą. To był smutek kogoś, kto tkwił w pułapce. Znam to uczucie. Pojawia się za każdym razem, gdy słyszę, jak dziewczyny planują wspólny wypad na narty do Aspen albo weekend w uzdrowisku. Za każdym razem, gdy patrzą na mnie spojrzeniem, które mówi, że bardzo im przykro, że ich rodzice mogą im dać wszystko, a moja mama nie. - Dobra, jesteśmy gotowe - oznajmiła Ingrid, klaszcząc i przyjmując pozę, która niepokojąco kojarzyła się z demonicznymi naukowcami. - Ja zajmę się depilowaniem, woskowaniem, złuszczaniem, oczyszczaniem i nawilżaniem, a Carina pomoże ci się uczyć. Ingrid wzięła wielką spinkę i odgarnęła mi włosy z twarzy. - Hm - mruknęłam. - Zaufaj mi - powiedziała Ingrid. Przygryzłam wargę. - Dobra. Ingrid uśmiechnęła się szeroko, a jej oczy błyszczały łobuzersko. - Do roboty. Od:
[email protected] Do:
[email protected] Nie mogę uwierzyć, że to się stanie! Już za pięć dni się spotkamy! Odliczam godziny. A na razie zakochałam się w L.A. Znalazłam ten piasek, o którym marzyłam, a palm jest dwa razy więcej, niż sobie wyobrażałam. Jakby nagle spełniły się wszystkie moje marzenia. Od:
[email protected] Do:
[email protected] Też nie mogę się doczekać... teraz muszę iść na próbę... mamy kilka nowych piosenek - spodobają ci się... może jedną zadedykuję tobie!!!!! siema słonko!!!!! Zadzwonił telefon i wyrwał mnie z marzeń na jawie o Rechocie, który w czasie koncertu zaprasza mnie na scenę, przytula do spoconej piersi i mówi wszystkim: „To dziewczyna, która była inspiracją dla mojej nowej piosenki. Kocham ją". A Markus siedział w pierwszym rzędzie i patrzył na nas zdruzgotany, zdając sobie sprawę, co mógłby mieć, gdy nie był takim nudnym snobem. Złapałam słuchawkę i warknęłam „halo". - Czy tak powinna odbierać telefon księżniczka? - powiedziała mama, ale brzmiało to tak, jakby przekomarzała się, a nie złościła.
Przez ułamek sekundy prawie żałowałam, że nie ma jej tu ze mną. Wiem, jaką przyjemność sprawiłoby jej to dobre jedzenie i chodzenie w słońcu, w otoczeniu ludzi wyglądających jak na filmach, które tak lubimy razem oglądać. Ale oczywiście, gdyby tu była, nie spodobałyby jej się inne moje zajęcia - na przykład przygotowywanie Julii do zajęcia mojego miejsca na ważnych spotkaniach, podczas gdy ja wymknę się na koncert i spotkam z gwiazdą rocka, którą poznałam przez Internet. Szybko wróciłam na ziemię. - Cześć, mamo. - Usiadłam wygodniej na krześle. - Jak upływa ci podróż, Carino? - spytała mama. - Dawno się nie odzywałaś. - Świetnie się bawimy - odpowiedziałam, gotowa wszystko zrelacjonować. - Dzisiaj zwiedziliśmy Universal Studio i szef studia dał nam bilety na premierę jutro wieczorem w Chinese Theater. No, wiesz, tam, gdzie zawsze odbywają się premiery. Chyba będzie Ben Affleck! Och, i tak tu pięknie, są palmy, i ocean, i góry! Mamo, a dziś piłam najlepszy w moim życiu koktajl owocowy. Mam przepis, żebyśmy mogły dać go nowej kucharce. Spodoba ci się. Przerwałam, żeby złapać oddech, spodziewając się, że mama skomentuje to, co powiedziałam. W końcu to ona była jedną z tych, którzy przewidzieli, że Ben Affleck stanie się wielką gwiazdą. To po tym, gdy wypożyczyłyśmy Buntownika z wyboru (chociaż nie podobał jej się język, jakim mówiono w filmie). Ale zapadła całkowita cisza. - Co się stało? - zapytałam. - Byłaś na plaży dla nudystów? - zapytała mama poważnie. - Tu nie ma plaży dla nudystów, mamo! - Złapałam ołówek i zapisałam na papierze firmowym hotelu: „Sprawdzić plażę nudystów!" - Po prostu pamiętaj, skąd pochodzisz. Pamiętaj, kim jesteś. Zrobiło mi się gorąco i niedobrze, gdy to usłyszałam. Czy ona myśli, że ja nadal mam pięć lat? - Trudno o tym zapomnieć - odparłam. - Carino - sadząc po głosie, była bardzo zmęczona - nie rozumiem cię. Nie zdajesz sobie sprawy, jakie masz szczęście? Ilu ludzi oddałoby życie, żeby zamienić się z tobą miejscami? Nie zdajesz sobie sprawy, ile dobrych rzeczy możesz zrobić w swoim życiu? Poczucie winy. Poczucie winy poczucie winy poczucie winy. Poczucie winy. - Mamo, jestem trochę zmęczona - powiedziałam, podciągając kolana pod brodę i opierając policzek na jedwabiu piżamy. Chciałam skończyć tę rozmowę i wrócić do marzeń o Rechocie. Na dłuższą chwilę zapadła cisza. - Nawet o nią nie zapytasz? - powiedziała w końcu mama. - Jak się czuje babcia? - spytałam ze ściśniętym gardłem.
- Pogorszyło jej się - odpowiedziała mama. - Będę musiała jechać do szpitala i zostać na noc. - Och. - Nie wiedziałam, co powiedzieć. - Mogłabyś chociaż do niej zadzwonić. Jeszcze większe poczucie winy. - Zadzwonię - rzuciłam niecierpliwie. Przez nią rozbolał mnie brzuch. - Kiedy? Poczucie winy poczucie winy poczucie winy. Jestem zbyt młoda i zbyt... daleko, żeby poradzić sobie z czymś takim. - Niedługo - skłamałam. Po kilku dodatkowych ostrzeżeniach dotyczących mojego zachowania, rozłączyłyśmy się. Wstałam i podeszłam do okna. Odciągnęłam zasłonę. Widok na plażę zapierał dech. Palmy kołysały się na wietrze, a fale rozbijały się o brzeg, przetaczały i szumiały. Księżyc wisiał nisko, rzucając migoczący blask na marszczącą się wodę daleko, nad horyzontem. Gdzieś tam Rechot ćwiczy nowe piosenki i myśli o mnie. Dreszczyk podniecenia przebiegł mi po plecach. Mocniej otuliłam się różowym jedwabiem szlafroka. Żałowałam, że nie mogę zatrzymać czasu właśnie w tej chwili. Mogłabym zatrzymać to cudowne uczucie oczekiwania na spotkanie z Rechotem i marzenia o tym, jakie będzie wspaniałe. A potem mogłabym zostać w Kalifornii na zawsze i żyć jak normalna dziewczyna. (Gdybym tylko pozbyła się jakoś Killroy, rzecz jasna). Gdybym mogła zatrzymać czas, moja babcia nigdy by nie umarła, a mama nie byłaby taka smutna. No i zniknęłoby to poczucie winy. Drzwi do apartamentu otworzyły się. Weszła Ingrid i ciężko opadła na moje łóżko. - Co u człowieka - żaby? - spytała. Uśmiechnęłam się. Już samo jego imię, choć przekręcone przez Ingrid, wystarczyło, żeby wybić mnie z głębokiej zadumy. - Ingrid, chyba się zakochałam. Kiedy to powiedziałam, ogarnęło mnie ciepłe, niesprecyzowane uczucie i wiedziałam, że to prawda. Uśmiechnęłam się i skoczyłam na łóżko obok Ingrid. - Zakochałam się w facecie, którego nigdy nie widziałam! - dodałam, chichocząc. - O mój Boże, nigdy cię nie widziałam w takim stanie - stwierdziła Ingrid. Usiadła prosto i spiorunowała mnie wzrokiem pełnym udawanej powagi. - A co pomyśli Markus? - A kogo obchodzi Markus? Markus Wspaniały nie umywa się do Rechota Wspanialszego. - Położyłam na kolanach poduszkę i westchnęłam. - Ale byłoby super, gdyby jakiś dziennikarz zrobił mi zdjęcie z Rechotem. Możesz sobie wyobrazić minę Markusa? To by się nadało na okładkę „Inside".
- Zapomnij o Markusie, rodzice by cię zabili. I pewnie przywróciliby publiczne wieszanie, specjalnie dla Rechota. - Wiem. Ale po prostu... czasem chciałabym móc powiedzieć... sama nie wiem... po prostu powiedzieć... zapomnij o nich! - W tym momencie poczułam, że mogłabym zrobić coś szalonego, zbuntować się, żeby pokazać rodzicom, że jestem niezależną osobą. Ale w głębi duszy wiedziałam, że to się nigdy nie stanie. Za bardzo bałam się ich zawieść. - Szkoda, że nie możesz pojechać ze mną na koncert - powiedziałam tylko. - Byłoby o wiele fajniej. - Zaufaj mi, wolałabym jechać z tobą niż przez całą noc niańczyć Julię - odparła, obracając się na brzuch i opierając brodę na poduszce. - Ale ktoś tu musi być, żeby pilnować, czy księżniczka używa właściwego widelca. - Naprawdę doceniam to, Ingrid. Nawet nie wiesz, jak bardzo. - Poświęcę się. - Spojrzała na mnie. - Warto, żeby cię wyrwać Markusowi. Nie mogłam się z tym spierać. Biedna Julia ugrzęźnie na cały wieczór w walcu na wyciągnięcie ramion z Markusem, podczas gdy ja poznam Rechota. - Carino, myślę, że Julia i jej mama stracą mieszkanie - powiedziała nagle Ingrid. - Co? - zdziwiłam się, marszcząc czoło. - Dlaczego? - Wczoraj w jej pokoju widziałam ponaglenia w sprawie zaległego czynszu. Tam było coś o... poważnych konsekwencjach. - Co to znaczy? - Nie wiem, ale nie brzmi to za dobrze. One muszą być naprawdę biedne. Mam wrażenie, że powinnyśmy coś zrobić. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam czoła Ingrid. - Dobrze się czujesz? - spytałam. - Przez całe życie nie miałaś wrażenia, że powinnaś coś zrobić. Ingrid roześmiała się i pokręciła głową. - Masz rację. Nie wiem, co się ze mną dzieje. To chyba pobyt w L.A. zrobił ze mnie filantropa albo coś w tym stylu. Westchnęłam. Mieszkanie Julii było małe i dziwnie w nim pachniało. Pleśnią, jak w kanałach w Wenecji. W Wenecji we Włoszech, nie w L.A. Ale było tam czysto, a Julia chodziła do dobrej szkoły. Chyba nie jest aż tak biedna. - Przynajmniej pomogą jej pieniądze, której od nas dostanie - powiedziałam, skubiąc koronkę poduszki. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co to znaczy potrzebować dziesięciu tysięcy dolarów. Dwa razy więcej kosztował remont mojej łazienki w zeszłym roku. - Myślisz, że dobrze się spisze w mojej roli? - Julia? Za wcześnie, żeby powiedzieć.
- Cóż, szybko się uczy - stwierdziłam, przypominając sobie, jak błyskawicznie zapamiętała szczegóły dotyczące mojej rodziny i kraju. - Mogę sobie wyobrazić, jak przerażony byłby Heinrich Sepleniący, gdyby miał taką uczennicę. Może nawet zmusiłoby go to do kończenia myśli. Ingrid się roześmiała. Poczułam jakieś nieprzyjemne ukłucie, gdy przypomniałam sobie, jak Julia recytowała informacje na temat Vinelandii, jakby mieszkała tam całe życie, ale zdusiłam to. Co się ze mną dzieje? Powinnam się cieszyć, że trafiła nam się taka bystra dziewczyna. Kiedy uporządkujemy to szczurze gniazdo, które nazywa włosami, wszystko ułoży się idealnie. - Co mamy w planach na jutrzejszy wieczór? - spytałam. - Maniery przy stole. Walc. Inne sprawy związane z etykietą - odparła Ingrid, odginając kolejne palce. - Zapowiada się niezła zabawa. - Przewróciłam oczami. - Będę pod wrażeniem, jeśli uda nam się ją zmusić, żeby siedziała prosto. Właśnie w tym momencie wpadła bez pukania Froken Killroy, pociągając nosem, jakby chciała wyłapać zapach dymu. Na twarzy miała niebieską maseczkę złuszczającą, a włosy zakręcone na wałki. - Gaście światło, dziewczęta. - Froken Killroy! - Ingrid stanęła obok niej i przyglądała się uważnie jej twarzy. - Co to jest? Czy pani... upiększa się dla kogoś? Zdusiłam uśmiech i próbowałam wyglądać na niewinnie zaciekawioną odpowiedzią. Widziałyśmy z Ingrid, jak Killroy dziś po południu rozmawiała z amerykańskim ambasadorem w Vinelandii. Prawie umarłyśmy ze śmiechu. Ambasador to starszy, dystyngowany mężczyzna, szpakowaty, o błyszczących oczach. Całkiem niezły jak na takiego staruszka. Froken przez całą rozmowę poprawiała włosy i chichotała jak... no... jak my. - Bzdury - ucięła Froken Killroy, krzyżując ręce na piersi. - Po prostu chcę jak najlepiej wyglądać. Jesteśmy tu, żeby reprezentować nasz kraj. - Oczywiście - powiedziałam. - I na pewno ambasador Rivers doceni ten wysiłek. - Cóż... eee... ja... przepraszam... - Killroy podniosła kołnierz szlafroka i wybiegła z pokoju. Gdy tylko drzwi się zamknęły, wybuchnęłyśmy śmiechem. - Chyba się zadurzyła - orzekła Ingrid. - Mówiłam ci, że potrzebny jej facet do przytulania. - Fe! Och! O, niee! Teraz mam przed oczami Killroy całującą Riversa! - Rzuciłam poduszką w Ingrid. - O nie, wcale nie masz! - wrzasnęła Ingrid, łapiąc za inną poduszkę. Walnęła mnie nią w twarz i już po chwili, śmiejąc się i piszcząc, rozpętałyśmy prawdziwą wojnę. Gdy
skończyłyśmy, zdyszane i rozczochrane, byłam wykończona. Ingrid postanowiła zostać w moim pokoju. Wpełzłyśmy pod kołdrę, gotowe na długi smaczny sen. Kiedy zasypiałam, wróciłam do moich fantazji o Rechocie. Miałam nadzieję, że jeśli będę dość dużo o nim myślała, to mi się przyśni. I przyśnił się. We śnie byłam na jego koncercie, z lokami i w wielkim śmierdzącym kapeluszu Julii, ale to nie było ważne, bo Rechot śpiewał miłosną balladę. A na widowni nie było nikogo oprócz mnie.
10 W czwartek po południu siedziałam w szkolnej bibliotece. Obgryzałam paznokcie i czytałam kolejną książkę o Vinelandii. Nigdy nie obgryzam paznokci, to naprawdę wstrętne, ale Carina obgryza swoje niemal do krwi, więc ja też muszę. Niezła księżniczka. Można by się spodziewać, że ma osobistą manikiurzystkę, która chodzi za nią i daje jej po łapach za każdym razem, gdy palce Cariny zbliżają się do ust. Ale Ingrid zapewniła mnie, że każdy w Vinelandii spodziewa się tego, że Carina nie ma długich paznokci. To chyba jedno z najmniejszych dziwactw. W zeszłym roku w „Vinelandia dziś" wydrukowano listę dziesięciu takich dziwactw. Na liście znalazł się również fakt, że odmawia jedzenia marchewki oraz wszystkiego, co choćby koło marchewki leżało. Dziwne. Książka, którą zabrałam do szkoły, była dość interesująca. Mogłam oderwać się od myśli, jak ohydną rzecz robię ze swoimi paznokciami. W książce opisywano z najdrobniejszymi szczegółami każdy pokój pałacu w Vinelandii. Było w niej chyba z milion zdjęć. Odwróciłam stronę i aż mi dech zaparło. Na całych dwóch stronach widniało wielkie zdjęcie najpiękniejszej biblioteki, jaką w życiu widziałam. Ściany były wysokie jak w katedrze i całe, aż po sufit, pokryte książkami. Widać było kręcone schody, prowadzące do przejść między regałami, gdzie kilku mężczyzn w smokingach i szarfach patrzyło na miliony tomów. Drewniane balustrady i regały lśniły, pokryta kafelkami podłoga błyszczała w świetle ogromnego żyrandola. Wyobrażałam sobie, jakie niesamowite książki muszą się tam znajdować i jak idealne, ciche i spokojne musi być to miejsce. Odwróciłam stronę i zobaczyłam zdjęcie Cariny tańczącej walca z chłopakiem mniej więcej w jej wieku, pośrodku pięknej sali balowej. Spod ścian patrzyły na nich setki ludzi. Carina miała na sobie zwiewną różową suknię i korale, a włosy upięła pod lśniącą od brylantów tiarą. Wyglądała jak... no cóż, jak księżniczka. Ale kiedy patrzyła na tańczącego z nią chłopaka, wyglądała. .. na znudzoną. Spojrzałam na niego i natychmiast zrozumiałam dlaczego. Był wysoki, miał ciemne włosy i szlachetne rysy twarzy - tego się człowiek spodziewa po księciu. Na jego ustach igrał kpiący, arogancki uśmieszek. Lekko przechylił głowę, a wszystko w nim dosłownie krzyczało: „Mój Boże, czyż ja nie jestem przystojny? O tak, zakochałem się we własnym odbiciu".
Mężczyźni. Pewnie myśli, że jest taki niezwykły, bo tańczy z księżniczką. Już miałam zamknąć z trzaskiem książkę na tej jego małej aroganckiej buźce, kiedy mój wzrok przyciągnął podpis. „Księżniczka Carina tańczy z synem księcia Vasty, Markusem Ingvaldssonem, jej chłopakiem". Jej...jej...jej... - Co takiego? - krzyknęłam, rzucając książką. Carina ma chłopaka? Nic mi nie powiedziała! Czy ten kretyn Markus też będzie na balu? Czy będzie się spodziewał, że zatańczę z nim na oczach wszystkich? Czy spodziewa się, że go... pocałuję? Poczułam, że natychmiast muszę wyjść na świeże powietrze. Zebrałam rzeczy i ruszyłam po rower. Dobra, uspokój się, mówiłam sobie, jadąc do domu. Może Carina nie powiedziała o Markusie, bo miała ku temu powód. Może nie będzie go na balu? A może wcale nie jest jej chłopakiem? Ludzie zawsze wyolbrzymiają takie sprawy, jeśli idzie o sławne osoby, prawda? Jak mawiała moja mama? „Nie martw się, dopóki nie wiesz, czy jest czym". Oczywiście zemściło się to na niej, gdy chowałam przed nią te wszystkie kartki z ostrzeżeniami. Znowu poczułam wyrzuty sumienia, ale próbowałam je odegnać myślą, że niedługo zdobędę dziesięć tysięcy dolarów. I mama nie będzie musiała się już o nic martwić. Powinnam zacząć się zastanawiać, jak jej to wyjaśnię, pomyślałam. Skręciłam w Abbot Kinney, jak to często robię, jadąc do domu, żeby sprawdzić, czy na wystawie u Sashy są kapelusze mamy. Słońce mocno przypiekało i zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam nosić ze sobą kremu z filtrem. Carina nie byłaby chyba zadowolona, gdybym zjawiła się na balu z poparzoną twarzą. Przeskoczyłam krawężnik i ruszyłam chodnikiem aż do Sashy. Na wystawie zobaczyłam kilka dzieł mojej mamy. Uśmiechnęłam się, widząc, jak sprzedawczyni bierze jeden z nich i podaje klientowi. Kapelusze były zdecydowanie śliczne, a ceny zdecydowanie za niskie. Kapelusze z piórami, filcowe, z siatki. Białe, purpurowe, kapelusze we wszystkich kolorach tęczy. Kiedy już będę miała moje dziesięć tysięcy dolarów, wykupię co do jednego wszystkie kapelusze mamy i zapłacę potrójną cenę. To takie niesprawiedliwe, że mama nie jest słynną projektantką! Tylko dlatego, że jakiś kretyn sprawił, iż zapomniała, czego tak naprawdę chce od życia. I że zostawił ją bez pieniędzy i ze złamanym sercem. Kretyn, który jest moim ojcem.
Jaki z tego morał? Nigdy nie pozwól, aby jakiś facet stawał na drodze twoim marzeniom. Jechałam do domu dwa razy szybciej niż zwykle. Wbiegłam na górę, sadząc po dwa stopnie z postanowieniem, że zadzwonię do Cariny i wyjaśnię, jak to jest z tym Markusem. Nie byłam pewna, co właściwie jej powiem, jeśli stwierdzi, że mam go całować i szeptać mu czułe słówka albo mówić rzeczy w stylu „misiaczku", „pączuszku" czy jak to tam zwykle dziewczyny mówią do swoich chłopaków. Ale już na samą myśl o całowaniu kogoś, kogo nie znam, albo całowaniu jakiegoś egoistycznego snoba, którego nie znam, zaczęłam zastanawiać się, czy dziesięć tysięcy dolarów to nie za mało. Faceci! Czy oni zawsze sprawiają kłopoty? Otworzyłam drzwi do mieszkania i nadepnęłam na kolejną kopertę. Serce mi zamarło. Co to jest? Kolejny list w stylu „wciśniemy ci nakaz eksmisji do gardła"? Podniosłam kopertę drżącymi dłońmi, a kiedy ją otworzyłam, omal nie upuściłam jej na podłogę. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. W środku był plik banknotów! Wyciągnęłam je - były takie nowe i szeleszczące. Jeszcze się do siebie kleiły. Na podłogę poszybowała mała kartka. Złapałam ją szybko i zaczęłam czytać. J! Mój tata zawsze mówi, że jeśli płacisz połowę z góry, praca zostanie wykonana z przyjemnością. Nie wydaj wszystkiego od razu. I. (oraz C) Połowa? Z góry? Czy naprawdę trzymam w dłoni pięć tysięcy dolarów? Ktoś zapukał do drzwi, więc schowałam szybko pieniądze do tylnej kieszeni dżinsów. Otworzyłam i zobaczyłam Dominika, dozorcę, cmokającego przez zęby. - Chciałem się upewnić, czy już się pakujecie - powiedział i mlasnął językiem. - Pan Frontz, wiesz, nowy właściciel, kazał mi sprawdzić. - A wiesz, jaki z ciebie palant? - wypaliłam, zanim zdołałam się powstrzymać. Zamrugał nerwowo i w pierwszej sekundzie cofnął się, a potem wyprostował na całą, niezbyt imponującą wysokość. - Daj znać, jak zaczną wynosić wasze rzeczy. Chcę popatrzeć. Zmrużyłam oczy. - Możesz poczekać sekundę? - Odwróciłam się i popędziłam do kuchni. Drżącymi dłońmi wyjęłam pieniądze z tylnej kieszeni spodni i szybko odliczyłam kilka setek. Resztę schowałam i zamarłam. Czy powinnam? A dlaczego nie? To w końcu moje pieniądze? I po to je zarobiłam. A raczej miałam zamiar zarobić. Zanim dobrze się zastanowiłam, wróciłam do drzwi i podałam Dominikowi zwitek banknotów. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Zamarł. Złapałam więc jego brudną dłoń i wcisnęłam w nią pieniądze. - Za sierpień, wrzesień i październik. Rachunek możesz mi przynieść rano. Otworzył usta, ale nic nie powiedział. Zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem. Gdy tylko zostałam sama,
zaczęłam się śmiać. Czy naprawdę to zrobiłam? Hm. Może mimo wszystko jest we mnie coś z Cariny?
11 - Powtarzaj za mną - rozkazała Carina. - Miło mi pana poznać. W imieniu całej Vinelandii dziękuję za wsparcie ze strony pana kraju. - Miło mi pana poznać - powtórzyłam, próbując naśladować jej na wpół francuski, na wpół szwedzki akcent. - W imieniu... - Nie, nie, nie - przerwała mi Ingrid. - Bądź nieco bardziej afektowana. Pomyśl o Madonnie. - Miło mi pana... - Nie! - żachnęła się Carina. - Ja wcale tak nie mówię! I musisz siedzieć prosto, Julio! Westchnęłam i wyprostowałam się, próbując nie tracić zimnej krwi. Pomyśl tylko o wyrazie twarzy Dominika, gdy wręczyłaś mu pieniądze, powtarzałam sobie. Bez tych dziewczyn nigdy byś tego nie dokonała. - Może zróbmy sobie małą przerwę - zaproponowała Ingrid, łapiąc za telefon przy łóżku. - Obsługa hotelowa? Pokręciłam głową. - Słuchajcie, chciałam wam podziękować za te pieniądze - zaczęłam. Zmarszczyłam brwi, widząc, że Ingrid zaczyna wymachiwać jak szalona słuchawką za plecami Cariny. - To było naprawdę... - Jakie pieniądze? - zdziwiła się Carina. Odwróciła się, żeby spojrzeć na Ingrid, która natychmiast trzasnęła słuchawką i zarumieniła się. - Jakie pieniądze? - powtórzyła Carina. - Ja jakby... poszłam do Julii przedwczoraj, kiedy byłaś na konferencji prasowej i zostawiłam jej połowę sumy - wyjaśniła pośpiesznie Ingrid. - Co zrobiłaś? - Nie wiedziałaś o tym? - spytałam. - O co tyle szumu? - Wzruszyła ramionami Ingrid. - To tylko... dobry interes. Mój ojciec zawsze mówi... - Robię tyle szumu, bo powiedziałaś, że idziesz do Freda Segala - odparła Carina. Okłamałaś mnie. Mnie nikt nie okłamuje. - Carino, ludzie cię okłamują przez cały czas - stwierdziła sucho Ingrid. - Hm... może powinnam... - bąknęłam.
- Ile jej dałaś? - dopytywała się Carina, ignorując mnie. - Ona jeszcze niczego nie zrobiła. Nagle poczułam się, jakby ktoś dał mi w twarz. - Czekaj no chwilkę, jak to nic nie zrobiłam? Spędzam z wami każdą wolną chwilę po szkole i zamiast odrabiać lekcje, uczę się tych wszystkich głupot o waszym małym kraiku. Dałam się skubać, szczypać i obgryzam paznokcie! - Machnęłam dłonią, żeby pokazać poszarpane skórki i paznokcie obgryzione do krwi. - Jak możesz mówić, że niczego nie zrobiłam? Carina wzięła głęboki wdech i usiadła na brzegu łóżka. - Powtarzaj za mną - powiedziała, próbując zapanować nad sobą. - Miło mi pana poznać. W imieniu całej Vinelandii dziękuję... - Miło mi pana poznać. W imieniu całego Los Angeles mówię ci, że jesteś wredną jędzą - stwierdziłam sucho, krzyżując ręce na piersi. Ingrid parsknęła śmiechem, ale szybko zakryła usta dłonią. Przez kilka minut trwałyśmy w milczeniu, a potem, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, Carina zaczęła się śmiać. Zaraz potem dołączyła do niej Ingrid i po dłuższej chwili poczułam, że mnie też zbiera się na śmiech. Całe napięcie natychmiast opadło. Carina zgięła się wpół, trzymając za brzuch. - Ja... nie wierzę, że to powiedziałaś - wykrztusiła z siebie, łapiąc oddech. Otarła łzy w kącikach oczu i spojrzała na Ingrid. - Wiesz, myślę, że ona naprawdę świetnie sobie poradzi. Kilka godzin później odpoczywałyśmy nad basenem hotelowym, z ludźmi z ochrony Cariny rozstawionymi wzdłuż patio. Basen zamykano o ósmej, ale najwyraźniej dla księżniczki nadal był otwarty. Sączyłyśmy pina coladę bez rumu i rozkoszowałyśmy się ciepłą nocą. Ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, to wsiadać na rower i jechać do domu, ale musiałam niedługo się zbierać, jeśli miałam być przytomna na drugi dzień w szkole. Odstawiłam szklankę na stolik obok i usiadłam prosto. Muszę dowiedzieć się jeszcze jednej rzeczy, zanim spędzę następną noc na denerwowaniu się. - Carino, kto to jest Markus? - spytałam. - Chciałam zapytać o niego wcześniej, ale najpierw się kłóciłyśmy, potem były te niekończące się lekcje etykiety i nie miałam kiedy. Carina wzięła głęboki wdech. - Markus to facet, za którego, zdaniem rodziców, powinnam wyjść - odpowiedziała, patrząc na lśniącą taflę wody. - Jaki on jest? - Jest... miły... - Carina wzruszyła ramionami. - Przystojny, uprzejmy... wszystkie matki go uwielbiają. - I jest boski w polo - dorzuciła z ironią Ingrid. - Brzmi naprawdę dobrze - stwierdziłam, unosząc brwi. O Boże, czy będę musiała go całować?
- O ile podobają ci się mdli, nijacy faceci, którzy nie wiedzą, jak prowadzić interesującą rozmowę i którzy nie zrobią niczego, czego nie przewidziano dla nich już w dniu urodzenia. Wtedy tak, jest świetny - stwierdziła Carina. Nigdy nie słyszałam z jej ust tylu słów naraz. Zwykle zachowuje taki... dystans. Ale z drugiej strony pewnie dłużej niż ja zastanawia się, zanim coś powie. - Więc co zrobisz? To znaczy, czy wyjdziesz za niego? - Nie, jeśli będę miała coś w tej sprawie do powiedzenia. Brzmiała w tym jednocześnie determinacja i rezygnacja - jakby dobrze widziała, że nie chce tego faceta, ale była pewna, że i tak skończy u jego boku. - I on będzie na balu? - Tak mi powiedziano. - Nie martw się tym - odezwała się Ingrid. - Po prostu unikaj go, jak tylko się da. Carina zawsze tak robi. - Serio? - Ujmę to tak - zaczęła Carina. Wyprostowała się, żeby dobrze mnie widzieć, z wdziękiem oparła łokcie na kolanach i spojrzała mi prosto w oczy. - Im bardziej zniechęcisz do mnie Markusa, tym lepiej na tym wszyscy wyjdziemy. - Chętnie ci w tym pomogę - dorzuciła Ingrid, uśmiechając się za plecami Cariny. - Więc nie muszę z nim tańczyć ani go całować, ani z nim flirtować? Nic takiego? - upewniłam się. - Julio, nawet nie musisz z nim rozmawiać - pocieszyła mnie Carina. - Nie będzie w pobliżu moich rodziców, więc nikt cię do tego nie zmusi. Uśmiechnęłam się. Ten bal nie wygląda już tak źle. Lista rzeczy, o których ma pamiętać Julia w czasie balu w ambasadzie. Księżniczka musi wyglądać na szczęśliwą, nawet gdy nie jest. Księżniczka nigdy nie ma szminki na zębach. Szminka nigdy nie powinna wykroczyć poza linię ust, w przeciwnym razie zostanie ukarana. Księżniczka nigdy nie przeklina, a przynajmniej nie publicznie. Księżniczka nigdy nie odsłania więcej ciała niż to niezbędne, a przynajmniej nie publicznie. Księżniczka nigdy nie odsuwa sama swojego krzesła. Księżniczka zawsze macha prawą dłonią, trzymając ją równolegle do ramienia, i poruszając nią w przód i w tył pod kątem trzydziestu ośmiu stopni. Księżniczka zawsze sprawia wrażenie zaskoczonej, gdy ktoś prosi ją o autograf. Księżniczka zawsze kroi jedzenie na bardzo małe kawałeczki. Zapobiega w ten sposób udławieniu się i dzięki temu nie wyląduje na okładce „Inside" z dziwnym wyrazem twarzy. Księżniczka sunie. Nigdy się nie wlecze.
Księżniczka musi wyglądać na zafascynowaną przez cały czas, nawet jeśli rozmowa dotyczy polo albo cen ropy. Tiara księżniczki jest jej parasolem.
12 Tej nocy odpuściłam sobie próby zaśnięcia i poszłam do kuchni po mleko. Nie dość, że przez głowę przelatywało mi milion faktów o Vinelandii, to jeszcze fantazjowałam, jak na różne sposoby spławiam księcia - niezupełnie - z - bajki. Czy powinnam tańczyć na jego oczach z każdym innym facetem na sali? (Nie. To by wymagało tańczenia). Mam go publicznie zbesztać? (Nie. Mam wrażenie, że wtedy jeszcze szybciej trafię na okładkę „Inside" niż po udławieniu się). A może powinnam pozostać wyniosła i ignorować go, patrząc prosto w tę jego przystojną, zadowoloną z siebie, nijaką buźkę? Aha! To jest pomysł. Kiedy usiadłam ze szklanką mleka w kuchni, usłyszałam szczęk zamka przy frontowych drzwiach i weszła mama. Dowlokła się do kuchni i nawet nie zdążyła się zdziwić, że siedzę przy stole. - Cześć, skarbie - rzuciła zmęczona. Cały przód stroju kelnerki miała ubrudzony sosem do skrzydełek i wyglądała, jakby przebiegła z pięćdziesiąt kilometrów. Włosy przykleiły jej się do czoła, a makijaż zupełnie spłynął. - Kiepska noc - westchnęła. - Wygląda na to, że Dodgersi postanowili nie awansować do finałów. Wyrzuciła napiwki na stół, a ja poczułam, jak w gardle rośnie mi gula. Mama urabia sobie ręce po łokcie, próbując ocalić nasze mieszkanie i nie zdaje sobie sprawy, że już nie musi. Pod poduszką trzymałam, razem z resztą pieniędzy od Ingrid, rachunek, zgodnie z którym mieszkanie miałyśmy opłacone do października. Szeleszczące czyste studolarówki nie przypominały tych jedno - i pięciodolarówek, które wylądowały przede mną na stole. - Jak ci minął dzień? - spytała mama, ocierając dłonią czoło. Podeszła do zlewozmywaka, włożyła szklankę pod kran i nalała sobie wody. Muszę jej powiedzieć. Muszę jej powiedzieć o pieniądzach, żeby przestała się zamęczać. Ale co jej powiem? Nie mam zielonego pojęcia, jak jej to wyjaśnić. Nawet gdybym powiedziała jej prawdę, nigdy by mi na to nie pozwoliła. Udawanie przez córkę kogoś innego wśród bandy obcych ludzi to nie jest pomysł na wieczór, który zaakceptuje troskliwa matka. - W porządku - powiedziałam, sięgając po kilka banknotów i rozprostowując je na stole. Śmierdziały piwem. - Miałyśmy niezapowiedzianą klasówkę z francuskiego i myślę, że chyba naprawdę dobrze mi poszło. Woda nagle przestała się lać. - Dlaczego tak mówisz? - zdziwiła się mama.
- Jak? - zapytałam i poczułam, jak moje serce zaczyna przyspieszać. W powietrzu ciągle wisiały słowa dźwięczące vinelandzkim akcentem: „I myślę, że chyba naprawdę dobrze mi poszło". - Jak mówię? - dodałam, starając się mówić jak zwykle. Obeszła stół i spojrzała na mnie zmieszana: - Nie wiem, mogłabym przysiąc, że powiedziałaś to ze śmiesznym akcentem. Milczałam. Nawet nie drgnęłam. Uśmiechnęła się krzywo i pokręciła głową. - Chyba naprawdę jestem zmęczona. - Znów otarła czoło. - Idę do łóżka, skarbie. - Pocałowała mnie w czubek głowy, a potem powlokła się do swojego pokoju. Poczekam, aż to wszystko się skończy, pomyślałam. To jeszcze tylko dwa dni. Potem będę miała wszystkie pieniądze i powiem jej, co zrobiłam. A ona da mi szlaban na wychodzenie na resztę życia, ale przynajmniej nie przeszkodzi mi w skończeniu tego, co zaczęłam. Zebrałam napiwki i policzyłam je uważnie. Osiemdziesiąt dwa dolary. Jeśli kalifornijskie drużyny nie wezmą się do roboty, to pieniądze księżniczki naprawdę będą nam potrzebne. A słyszałam, że Lakersom też w tym roku nie idzie najlepiej. Od:
[email protected] Do:
[email protected] Rechot! Dziękuję bardzo za propozycję, że ktoś z twojej ekipy zabierze mnie w sobotę spod ambasady. Odliczam godziny! Poszłam dziś do Tower Records przy Sunset i kupiłam wszystkie twoje płyty, tak żebym przed koncertem znała na pamięć wszystkie piosenki. Muszę powiedzieć, że jesteś muzycznym geniuszem! A twoje teksty są takie... inspirujące. Zwłaszcza te romantyczne kawałki, jak Twoja miłość to koń trojański i Zła miłość pogorszyła się. Musisz być najwrażliwszym mężczyzną na świecie. Wybacz mi, że tak się rozczulam; mam wrażenie, że dzieje się coś magicznego. Nie mogę doczekać się koncertu, kiedy pierwszy raz cię zobaczę. Od:
[email protected] Do:
[email protected] jestem pijany Opadłam na oparcie chwiejnego krzesła w kuchni Julii i gapiłam się na odpowiedź Rechota na moim laptopie. Miałam wrażenie, jakby dźgnięto mnie w serce. Ja tu wszystko z siebie wywlekam i otwieram przed nim serce, a on... on nie. Ale on jest gwiazdą rocka. Wiadomo, że imprezuje podczas trasy. Ludzie pewnie to samo myślą na mój temat - że kiedy
przyjadę do L.A., to będę hulała w najpopularniejszych klubach, a potem odpoczywała w salach dla VIP - ów, popijając kubańskie piwo. Wyobraźcie sobie, co by ci ludzie pomyśleli, gdyby wiedzieli, że właśnie siedzę w ruderze z wyleniała kotką, która ociera się matowym futrem o moją kostkę. A co więcej, Ben Affleck nie mógł przybyć dziś po południu na premierę filmu. Największa gwiazda, jaką zobaczyłam, to ten dzieciak ze Zwariowanego świata Malcolma. Zupełna klapa. Chociaż naprawdę podobał mi się w filmie Mój przyjaciel Skip. - Jesteście już gotowe? - krzyknęłam, a kotka aż podskoczyła. - Daj nam jeszcze minutę - odkrzyknęła Ingrid z sypialni, gdzie dokonywała ostatnich poprawek swojego „mistrzowskiego dzieła", czyli Julii. - Carino, ona wygląda zupełnie jak ty! Przewróciłam oczami, chociaż policzki mi się zaczerwieniły. Ingrid przez cały dzień przechwalała się przemianą, jakiej miała zamiar dokonać, a ja jej przez cały dzień powtarzałam, że prawdziwy z niej czubek. Chociaż bardzo chcę, żeby to wypaliło, w głębi duszy wiem, że nikt nie uwierzy, że Julia Johnson to ja. To absolutnie niemożliwe. Tylko ja mogę być mną? Mam rację? Zamknęłam okienko z e - mailem i oparłam brodę na dłoni - mama i Killroy nie pozwalały mi tak siedzieć. Kto pojawi się jutro wieczorem na balu w ambasadzie? Najprawdopodobniej ludzie, których spotkałam raz albo dwa razy w życiu. Dadzą się nabrać na przebranie Julii, dopóki nie zapomni o akcencie albo nie zacznie siorbać zupy. Ale jest jeszcze Markus. Pewnie będzie zbyt zajęty całowaniem w tyłek starych bab i dygnitarzy, żeby cokolwiek zauważyć. Mogłabym ufarbować włosy na fioletowo, a on i tak by powiedział: „Carino, wyglądasz dziś wieczorem prześlicznie. Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zatańczysz ze mną?" Poważnie. On naprawdę tak mówi. To takie denerwujące. Przynajmniej nie będzie moich rodziców. Bo moja mama z pewnością zorientowałaby się, że Julia to nie ja. Mój ojciec to inna historia. Nie widziałam go już tak dawno, że nie jestem pewna, czy poznałby mnie, gdybym nadepnęła mu na nogę. Hm. Może Julia będzie mną? Przynajmniej na tę jedną noc. Przełknęłam z trudem ślinę, próbując opanować lekkie mdłości. Jak to jest, że potrafię wymienić tylko dwie osoby, które tak naprawdę byłyby w stanie odróżnić mnie od oszustki? Usłyszałam, że drzwi do sypialni otwierają się i do salonu, który łączy się z kuchnią, weszła Ingrid. Promieniała. Wstałam i z jakiegoś powodu nogi miałam jak z waty. Zebrałam się w sobie i obeszłam stół kuchenny, żeby stanąć w progu salonu.
- Księżniczko Carino - zaczęła z emfazą Ingrid - chciałabym ci przedstawić... księżniczkę Carinę. Przewróciłam oczami, chociaż policzki mi się zaczerwieniły. Ingrid przez cały dzień przechwalała się przemianą, jakiej miała zamiar dokonać, a ja jej przez cały dzień powtarzałam, że prawdziwy z niej czubek. Chociaż bardzo chcę, żeby to wypaliło, w głębi duszy wiem, że nikt nie uwierzy, że Julia Johnson to ja. To absolutnie niemożliwe. Tylko ja mogę być mną? Mam rację? Zamknęłam okienko z e - mailem i oparłam brodę na dłoni - mama i Killroy nie pozwalały mi tak siedzieć. Kto pojawi się jutro wieczorem na balu w ambasadzie? Najprawdopodobniej ludzie, których spotkałam raz albo dwa razy w życiu. Dadzą się nabrać na przebranie Julii, dopóki nie zapomni o akcencie albo nie zacznie siorbać zupy. Ale jest jeszcze Markus. Pewnie będzie zbyt zajęty całowaniem w tyłek starych bab i dygnitarzy, żeby cokolwiek zauważyć. Mogłabym ufarbować włosy na fioletowo, a on i tak by powiedział: „Carino, wyglądasz dziś wieczorem prześlicznie. Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zatańczysz ze mną?" Poważnie. On naprawdę tak mówi. To takie denerwujące. Przynajmniej nie będzie moich rodziców. Bo moja mama z pewnością zorientowałaby się, że Julia to nie ja. Mój ojciec to inna historia. Nie widziałam go już tak dawno, że nie jestem pewna, czy poznałby mnie, gdybym nadepnęła mu na nogę. Hm. Może Julia będzie mną? Przynajmniej na tę jedną noc. Przełknęłam z trudem ślinę, próbując opanować lekkie mdłości. Jak to jest, że potrafię wymienić tylko dwie osoby, które tak naprawdę byłyby w stanie odróżnić mnie od oszustki? Usłyszałam, że drzwi do sypialni otwierają się i do salonu, który łączy się z kuchnią, weszła Ingrid. Promieniała. Wstałam i z jakiegoś powodu nogi miałam jak z waty. Zebrałam się w sobie i obeszłam stół kuchenny, żeby stanąć w progu salonu. - Księżniczko Carino - zaczęła z emfazą Ingrid - chciałabym ci przedstawić... księżniczkę Carinę. A potem machnęła dłonią i zrobiła krok w bok, a ja weszłam i zobaczyłam... lustro. Przysięgam, że uszło ze mnie całe powietrze, gdy spojrzałam na Julię. Jaśniała pośrodku pokoju, poruszając się z wdziękiem na niskich obcasach i w jednej z moich ulubionych sukni balowych. Jej włosy, nadal brązowe, upięte były w kok, a twarz okalały pojedyncze kosmyki. Makijaż miała dokładnie w moim stylu - delikatnie podkreślone oczy i ciemne dramatyczne usta. Zaschło mi w gardle, gdy spróbowałam coś powiedzieć. Obie patrzyły na mnie wyczekująco. To wszystko było zbyt dziwne. Otworzyłam usta i wtedy...
- W imieniu Vinelandii mówię, iż to dla mnie prawdziwy zaszczyt być tutaj. To nie ja powiedziałam. To Julia. Ale równie dobrze mogłam to być ja. Perfekcyjnie naśladowała mój głos. - Niesamowite, nie? - odezwała się Ingrid, podchodząc do mnie, żeby spojrzeć na Julię z pewnej odległości. - Dobrze, że zrobiłaś tę operację nosa, Carino. Inaczej by nam się nie udało. Musiałam złapać się krzesła, które stało obok. Nagle oblał mnie zimny pot. To przecież tak, jakby Julia była mną, zanim ja stałam się sobą. Ona nawet urodziła się z nosem, o który ja musiałam poprosić. Można mnie zastąpić, pomyślałam nagle i aż ścisnęło mnie w żołądku. Nie tylko od chwili urodzenia żyłam pod dyktando, ale jeszcze okazuje się, że nie jestem... niezastąpiona. - Nic nie powiesz? - dopytywała się Ingrid. Julia zagryzła usta i rzuciła mi nerwowe spojrzenie. - Och! Wiem! Do pełnego efektu potrzebna jest tiara. - Ingrid sięgnęła po moją koronę, która leżała pośrodku stolika koło kanapy. Nim zdążyła dotknąć brylantów, krzyknęłam: - Nie! Ingrid zamarła. - Nie dotykaj tego! - O co chodzi? - zdziwiła się Ingrid, odsuwając rękę od tiary. - Ja... ja... Byłam na skraju łez. - To się nigdy nie uda - wypaliłam z bijącym sercem. - Każdy zauważy, że to podróbka. Każdy. Ona nie może być mną. Znowu spojrzałam na twarz Julii. To zły pomysł. Ona jest mną, zawodził cieniutki głosik w mojej głowie. Ona jest mną! Nie mogłam dłużej tego znieść. Złapałam tiarę i wybiegłam z mieszkania. Po policzkach płynęły mi łzy. Ostatni raz płakałam publicznie, gdy zmarł mój dziadek. Ledwo go znałam, ale powiedziano mi, że to mój obowiązek uronić kilka łez. Nawet moje uczucia nie należą do mnie. - Carino! Zaczekaj! - krzyknęła za mną Ingrid, podczas gdy ja zbiegałam po schodach. Nie zatrzymałam się. Nie mogłam. Wściekłam się na Ingrid, bo była taka dumna z tego, że zrobiła z tej dziewczyny sobowtóra Cariny. Byłam zakłopotana tym, że załamałam się przy nich. I zupełnie zagubiona. W końcu tego chciałam, prawda? Wszystko po to, żeby spotkać Rechota. Więc dlaczego nie mogę przestać płakać?
- Carino! Jeszcze jeden krok, a zrobię ci zdjęcie w tej kusej bluzce i wyślę prosto na komputer twojej matki! - wrzasnęła Ingrid. Zamarłam. - Dlaczego za mną biegniesz? - spytałam. Nim się do niej odwróciłam, szybko otarłam łzy. - Może wolisz się trzymać z tym twoim eksperymentem na górze? - Wiesz, w ogóle cię nie rozumiem - stwierdziła Ingrid, stając przede mną. Trzymała w rękach aparat cyfrowy. Pewnie wzięła go, żeby udokumentować historyczną przemianę Julii. - Przez cały czas próbuję ci pomóc. Naprawdę myślisz, że chcę spędzić połowę mojego czasu w L.A. z tą małą żebraczką? - To ty jej dałaś pięć tysięcy dolarów - przypomniałam. - Myślałam, że ją lubisz. Ingrid wzięła głęboki wdech i spuściła wzrok. - Dobra, właściwie to tak, ale nie o to chodzi - przyznała. Jej spojrzenie złagodniało. W tej chwili zrozumiałam, że wie, o czym myślę. Ingrid może się wydawać gruboskórna, i trzeba przyznać, że rzeczywiście bywa ostra, ale mimo wszystko to moja najlepsza przyjaciółka. - Ona tylko gra ciebie - powiedziała zdecydowanie. - Nie może cię zastąpić. - Ja... wiem - bąknęłam bez przekonania. - Nikt nigdy cię nie zastąpi - ciągnęła Ingrid. A potem objęła mnie, opierając brodę na moim ramieniu. - Słuchaj, czeka cię najbardziej niesamowita noc życia, a potem wrócisz do hotelu i wszystko będzie jak zawsze. Julia znowu będzie Julią, a ty znowu staniesz się Cariną. Odsunęłam się od niej z uśmiechem. - Naprawdę myślisz, że to będzie najbardziej niesamowita noc mojego życia? - No wiesz, byłoby lepiej, gdybym też tam pojechała, ale założę się, że i tak będzie w porządku. Roześmiałyśmy się. Ingrid ma rację. Muszę pamiętać, po co to robię. Wybieram się na spotkanie z Rechotem. Wybieram się na prawdziwy koncert. Przez jedną noc będę zwykłą dziewczyną. Czy nie tego właśnie chciałam? - No chodź - powiedziała Ingrid. - Idziemy na górę. Zaczęłyśmy iść chodnikiem, ale zanim zrobiłam drugi krok. Ingrid uścisnęła moją rękę, żebym się zatrzymała, jak to zawsze robi, gdy zbliża się ktoś niemile widziany. - Czy to nie matka Julii? - mruknęła. Do domu Julii, grzebiąc w torebce, zbliżała się kobieta w trampkach i wstrętnym różowo - białym stroju. Przypominała trochę tę ładną kobietę ze zdjęcia w pokoju Julii. - Myślałam, że nie wróci do domu o tej porze! - szepnęłam, gdy kobieta weszła do budynku.
- Wsiadaj do samochodu! - Ingrid otworzyła drzwi i wepchnęła mnie do limuzyny. - P.B.! Zatrąb! - rozkazała. P.B. zrobił, co mu kazano. Po chwili w oknie pokazała się Julia. - Twoja mama idzie! - Ingrid na wpół wrzasnęła, na wpół szepnęła. - Co? - krzyknęła Julia. - Twoja mama idzie! Julia zerknęła przez ramię w głąb mieszkania i zniknęła. - Jeśli ją przyłapie w tej sukience... - zaczęłam, patrząc w okno Julii, podczas gdy P.B. wyjeżdżał na ulicę. - Jeśli ją przyłapie w tej sukience - dokończyła ponuro Ingrid - to jesteśmy załatwione.
14 Usłyszałam na schodach znajome ciężkie kroki mamy i przez sekundę nie mogłam się ruszyć. Powinna dziś pracować na nocną zmianę. Co robi w domu? Spojrzałam na moją suknię i serce zabiło mi w panice. Kiedy klucz zazgrzytał w zamku, poczułam się, jakby ktoś dał mi kopa. Popędziłam do mojego pokoju tak szybko, jak pozwalały mi na to obcasy. - Julia? - krzyknęła mama, wchodząc do mieszkania. - Cześć mamo! - wrzasnęłam. Zatrzasnęłam drzwi do sypialni i zaczęłam walczyć z haftką na plecach. - Co robisz w domu? - Ruch był tak marny, że pozwolili paru osobom wyjść wcześniej - odparła mama. Sądząc po głosie, zbliżała się do mojego pokoju. Haftka w końcu puściła i udało mi się odpiąć suwak. - Jadłaś już? - Eee... tak - odpowiedziałam, starając się nie podrzeć delikatnych ramiączek, gdy się z nich wyplątywałam. Suknia spadła na podłogę, a ja złapałam za dużą koszulkę z krzesła przy biurku i naciągnęłam ją błyskawicznie w chwili, gdy drzwi właśnie zaczęły się otwierać. Wyszarpnęłam szpilki z włosów i skrzywiłam się, bo razem z nimi wyrwałam sobie trochę włosów. O Boże! Suknia! Zrobiłam jedyną rzecz, którą mogłam - wkopałam sukienkę pod łóżko. - A co zrobiłaś? - zapytała mama, wychylając się zza framugi. - Umieram z głodu. - Eee... nic nie zostało - powiedziałam. Carina i Ingrid przyniosły chińskie żarcie na wynos i opakowania po nim piętrzyły się w moim koszu na śmieci pod biurkiem. - Ale mogę ci zrobić jakąś zupę albo coś takiego. - Wypchnęłam ją z pokoju, zanim zauważyła stos markowych kosmetyków i opakowanie farby rozjaśniającej do włosów, której miałyśmy użyć jutro rano. No i tego zapachu kurczaka z Kung Pao. - Brzmi super - mruknęła mama, gdy szłyśmy do kuchni. - A, i posłuchaj słonko, musimy porozmawiać. Pracuję jutro całą noc, ale pomyślałam, że mogłybyśmy w niedzielę zacząć się pakować. Rita powiedziała, że możemy wprowadzić się do niej na kilka tygodni, póki nie znajdziemy czegoś nowego. - Super - odpowiedziałam, krzywiąc się. Rita to koleżanka mamy z pracy. Śmierdzi papierosami na pół metra i ma nieznośnego trzynastoletniego syna, Sheldona, który durzy się we mnie i okazuje to, dając mi przy każdym spotkaniu karty z Gwiezdnych Wojen.
- Słuchaj, wiem, że nie przepadasz za bardzo za Ritą, ale nie mamy innego wyjścia powiedziała mama, a w jej głosie wyczuwało się zdenerwowanie. Nalała do dwóch kubków wody i wstawiła je do mikrofalówki, a potem odwróciła się do mnie. Pierwszy raz zobaczyłam pod jej oczami sine worki. - Nie wiem, co innego można zrobić. To nie ma sensu. Muszę jej powiedzieć, co jest grane. Musi wiedzieć, że już rozwiązałam nasze problemy. Ale ona ci na to nie pozwoli, upomniałam się. A jeśli tego nie skończysz, będziesz musiała oddać pieniądze. Pieniądze, których już nie masz. Lecz nie miałam zamiaru pozwolić, żeby moja mama nie zmrużyła jutro w nocy oka, martwiąc się o pakowanie, pieniądze i to, że skazuje mnie na torturę mieszkania w zadymionym, nawiedzonym plagą Sheldona domu. Problem polega jednak na tym, że nie mam pojęcia, co zrobić. - Jestem zaskoczona, że nie pojawiły się żadne nowe listy od Dominika, ponaglające do wyprowadzki - stwierdziła mama, gdy mikrofalówka zadzwoniła. - Myślisz, że nagle odezwało się w nim sumienie? List! Przyszło mi nagle na myśl. To jest to! Idealne rozwiązanie! Jutro, nim wyjdę, zostawię mamie list, w którym wszystko wyjaśnię, i dołączę do niego rachunek za mieszkanie i resztę pieniędzy. Zanim mama wróci z pracy i go znajdzie, będzie już po balu i nie zdąży mnie powstrzymać. I tak poniosę srogą karę, ale przynajmniej mama jutro porządnie się wyśpi. - Wiesz co, mamo? - powiedziałam, gdy wręczyła mi kubek gotującej się wody i herbatę ekspresową. Uśmiechnęłam się i usiadłam naprzeciwko niej przy stole. - Mam przeczucie, że wszystko będzie dobrze. Kochana Mamo! Nigdy w to nie uwierzysz, ale znalazłam sposób, żeby zdobyć trochę pieniędzy i zapłacić za czynsz. Wiem, że Ci się to nie spodoba, ale przysięgam, że to nic niezgodnego z prawem ani niebezpiecznego. Dobrze wiesz, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. W tym tygodniu księżniczka Vinelandii, Carina, odwiedziła naszą szkołę. Tak jakoś wyszło, że poznałam ją osobiście i ona poprosiła mnie, żebym jej w czymś pomogła. Chce, żeby spędziła z nią całą sobotę i poszła tego wieczoru na bal, a potem została na noc. Wiem, że to brzmi strasznie dziwnie, ale płaci mi za to dziesięć tysięcy dolarów. Dobra, uspokój się i weź głęboki wdech. Wyjaśnię Ci wszystko, kiedy wrócę w niedzielę, to znaczy około dziesiątej trzydzieści rano. Zapłaciłam już czynsz za trzy miesiące sama zobacz na rachunku od Dominika. I zostawiam Ci trochę pieniędzy. Nie chcę, żebyś się dłużej martwiła o przeprowadzkę i tego typu rzeczy. W każdym razie wiem, że dostanę szlaban za to, że nic Ci nie powiedziałam, ale bałam się, że nie pozwolisz mi, a ja naprawdę
chciałam jakoś pomóc. Zobaczymy się w niedzielę rano i proszę, nie martw się. Kocham Cię. Całuję. Julia
15 - Gdzie ona jest? - dopytywałam się, zerkając na zegarek po <_x raz trzeci w ciągu trzydziestu sekund. Nadal było pięć po dwunastej, tak jak za ostatnimi dwoma razami, gdy patrzyłam na wskazówki. - Jak może się spóźniać? - Carino, uspokój się - powiedziała Ingrid, zaciągając się papierosem. - Tylko dlatego, że jeszcze na nikogo w życiu nie musiałaś czekać... - Błagam! To nie o to chodzi - jęknęłam, chociaż pewnie było w tym trochę racji. Nikt jeszcze nie ośmielił się spóźnić na spotkanie ze mną lub moją rodziną. - Ja tylko... - Denerwujesz się spotkaniem z Rechotem - podsunęła Ingrid. Wstrzymałam oddech. - Tak, właściwie tak. - Nie martw się. - Ingrid zgasiła papierosa w popielniczce na biurku, wzięła szczotkę do włosów i podeszła do mnie. - Miejmy nadzieję, że podobają mu się brunetki - dorzuciła z błyskiem w oku, gdy rozczesywała moje świeżo ufarbowane włosy. - Dobrze wyglądają? - spytałam z niepokojem. Od godziny nawet nie zerknęłam w lustro. To zbyt dziwne zobaczyć zamiast siebie patrzącą na mnie Julię. - Mogłabyś ufarbować włosy na fioletowo i nadal byś pięknie wyglądała - stwierdziła Ingrid. - Zazdroszczę ci. Uśmiechnęłam się lekko, przypominając sobie, co myślałam o Markusie zeszłego wieczoru. Szkoda, że nie mogę mu powiedzieć, iż porzucam go dla brudnego piosenkarza punkowego. Po prostu chciałabym zobaczyć wyraz tej jego zdecydowanie zbyt przystojnej twarzy. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Złapałam torbę i wstałam z bijącym sercem. Stało się. - Kto tam? - spytała Ingrid. - Bili - rozległ się zadyszany szept. - Wchodź! - odparłam łamiącym się od emocji głosem. - Ona jest na klatce schodowej - poinformował P.B. - Musiałem przekupić ochroniarzy i jednego z gońców hotelowych. Wyrównacie mi to, prawda? - Dostaniesz swoje pieniądze - parsknęłam niecierpliwie. - Przyprowadź ją.
P.B. zniknął, a ja zerknęłam na Ingrid, żeby dodała mi spojrzeniem otuchy. Czego nie omieszkała zrobić. Chwilę potem w drzwiach stanęła Julia. Jej włosy miały dokładnie mój odcień blondu. Natychmiast powróciły do mnie wszystkie uczucia z poprzedniego wieczoru. Z nowymi włosami, podobieństwo do mnie było idealne. Gdyby dokładnie w tym momencie Ingrid zrobiła jej zdjęcie, nie jestem pewna, czy sama potrafiłabym dostrzec różnicę. Nie mogłam uwierzyć, że ta dziewczyna była zdolna tak się przeobrazić. Gdy zobaczyłam ją pierwszy raz, wyglądała przeciętnie aż do bólu. A teraz... stała się mną. Odwróciłam się od niej i w końcu spojrzałam w lustro. Kiedy się zobaczyłam, poczułam gulę w gardle. Ona była mną, a ja stałam się nią. - Cześć... - powiedziała Julia, wchodząc niepewnie do pokoju. Chyba przypomniała sobie moje wczorajsze załamanie i zastanawiała się, czy zaraz przejdę kolejne. - Wyglądasz... zupełnie inaczej. Położyła pudło z moją suknią na łóżku i podeszła do mnie. Spojrzałyśmy na nasze odbicia w lustrze. Serce waliło mi jak oszalałe. Może to nie jest jednak dobry pomysł? Nagle zaczęłam żałować, że nie ma tu mojej mamy. Weszłaby do pokoju, podeszła do mnie i przytuliła mocno. Chciałam, żeby ktoś udowodnił, że Julia i ja nadal jesteśmy... Julią i mną. - Carino - odezwała się Ingrid, wyrywając mnie z zadumy. - Za piętnaście minut ktoś z muzyków z Toadmuffin przyjedzie po ciebie na tyły ambasady. Lepiej rusz cztery litery, bo się rozminiecie. Wyznaczyłyśmy na spotkanie takie właśnie miejsce, bo koło hotelu przez cały czas kręcili się reporterzy i mogliby zauważyć, że czekam na kogoś, a to wyglądałoby podejrzanie. Ambasada to jedyne miejsce w promieniu najbliższych kilku przecznic, które znałyśmy. Spojrzałam na odbicie Julii, a ona uśmiechnęła się do mnie. - Nie martw się - powiedziała. - Wiem, co robię. Dlaczego nie poczułam się po tym lepiej? - Carino! Chodź - ponaglała mnie Ingrid. Dobra, nie ma odwrotu. Zarzuciłam torbę na ramię i ruszyłam do drzwi. Niedługo spotkam Rechota i wszystko będzie idealnie. Nie mam się czym martwić. - Powodzenia! - krzyknęła Julia. Z jakiegoś powodu nie mogłam odwzajemnić tego życzenia.
- Zejdź kilka pięter schodami, a potem wsiądź do windy - poinstruował mnie P.B, gdy wyszłam na korytarz. - Na dole są reporterzy i zauważą, jeśli winda zjedzie z apartamentu na dachu. Zawsze mogę liczyć na rady P.B., jeśli idzie o przekradanie się. - Dzięki. Pchnęłam ciężkie drzwi na klatkę schodową i zeszłam na dziesiąte piętro, a potem zjechałam windą. Na piątym piętrze wsiadła para z dwiema córkami. Zamarłam na chwilę, czekając, aż ktoś mnie rozpozna, ale nawet na mnie nie spojrzeli. Nie wszyscy Amerykanie cię znają, upomniałam się w myślach. Oczywiście, teraz wyglądam tak, że nawet mieszkaniec Vinelandii mógłby mnie nie rozpoznać. I bardzo dobrze. Wysiedliśmy wszyscy z windy w hotelowym holu. Minęłam grupę reporterów i fotografów. Znowu nikt nawet na mnie nie spojrzał. Hm. To było... jak wyzwolenie. Wyszłam z hotelu i skręciłam w lewo, w kierunku ambasady, kilka przecznic dalej. Słońce świeciło mi w twarz, samochody pędziły obok, a ja zdałam sobie sprawę, że jestem całkiem sama. Bez Ingrid. Bez Killroy. Bez ochroniarzy. Całkowicie i zupełnie sama. I niezależna. Gdy zatrzymałam się na przejściu dla pieszych razem z grupką turystów, zaczęłam się uśmiechać. Jestem po prostu jedną z nich. Zwyczajną dziewczyną. Nagle usłyszałam klakson. Podniosłam wzrok i zobaczyłam dżipa pełnego chłopaków. Chłopaków bez koszulek. - Ej, laluniu! - wrzasnął jeden z nich. - Niezła z ciebie sztuka! Zrobiłam się czerwona, ale mimo to roześmiałam się. W Vinelandii nikt nie ośmieliłby się odezwać do mnie w ten sposób. Przez całe życie mówiono mi, że jestem piękna, ale nigdy żaden chłopak w moim wieku nie powiedział o mnie „niezła sztuka". Czy tak właśnie jest, kiedy jest się zwykłą nastolatką? Zapaliło się zielone światło i przemknęłam przez ulicę razem z resztą tłumu. Przez całą drogę do ambasady trzymałam głowę wysoko podniesioną i patrzyłam ludziom w twarze. Nikt mnie nie poznał. Moje marzenie się spełniło. Kiedy dotarłam do ambasady, spojrzałam w górę na powiewającą na wietrze flagę Vinelandii. Ile razy w tym tygodniu wchodziłam do tego budynku w otoczeniu reporterów i ochroniarzy? Jeśli weszłabym tam teraz, to faceci przy drzwiach pewnie kazaliby mi przejść przez wykrywacz metali! Zachichotałam i zaczęłam obchodzić ambasadę. Na tyłach znajdowała się mała uliczka. Parkowało przy niej kilka samochodów, parę palm rzucało cień na chodnik. Kiedy stałam i czekałam na muzyka od Rechota, ledwo potrafiłam ukryć podniecenie. Praktycznie podskakiwałam w nowych skechersach i chichotałam. Gdyby ktoś mnie zobaczył, pomyślałby pewnie, że uciekałam ze szpitala psychiatrycznego.
Nagle zatrzymała się przede mną wielka, poobijana furgonetka. Silnik rzęził. Drzwi po stronie pasażera otworzyły się z impetem i zgrzytem. Przez ułamek sekundy zaświtała mi w głowie porażająca myśl, że zaraz zostanę porwana. I wtedy zza kierownicy wychylił się zwalisty facet o długich, kręconych blond włosach wystających spod bandanki. - Julia? - wrzasnął, przekrzykując muzykę dobiegającą z wnętrza furgonetki. - Eee... tak? - odparłam zdziwiona. - Wskakuj, dzieciaku! - rzucił. Na koszulce miał napis Hamuję DLA CYCKÓW. To nie mógł być mój kierowca. - Czy ty... pracujesz dla Rechota? - spytałam. Roześmiał się głośno i wzruszył ramionami. - W tym tygodniu tak. W zeszłym pracowałem dla Dave'a Navarro, tydzień wcześniej dla Sum 41. - Wyciągnął szorstką dłoń z tatuażem przedstawiającym pająka. - Jestem Szalony Dave. Czy naprawdę myśli, że uścisnę jego rękę? Bóg jeden wie, gdzie ją trzymał. - Chyba żartujesz - odparłam, patrząc na wgniecenia w furgonetce. Moi rodzice padliby na samą myśl o tym, że jeżdżę takim. .. złomem. - Nie, Szalony Dave to moje imię odparł ze śmiechem. Przynajmniej cofnął rękę. - Przyczepiło się do mnie po tym, kiedy wsadziłem głowę w okno barowe po koncercie Alice in Chains. - Nie... miałam na myśli... że chyba żartujesz sobie z tą furgonetką - wyjaśniłam. Jazda tym nie może być chyba bezpieczna. - Bezpieczna jak kociak. - Cokolwiek to znaczy. - Daj spokój. Nawet Kopciuszek jechał w pomidorze. - W dyni. - Serio? - Zapomnij. - Zaczęłam odchodzić. - Jak sobie chcesz. Sięgnął ręką, żeby zamknąć drzwi i wtedy się zatrzymałam. Dokąd ja, do licha, pójdę? Z powrotem do hotelu? Gdzie już jest Carina? Nie można przesadzać z nadmiarem księżniczek. Szalony Dave włączył silnik; słyszałam, jak rzęzi za moimi plecami. Odwróciłam się i spojrzałam na Dave'a przez brudną przednią szybę. Uśmiechał się. Zdeterminowana zacisnęłam zęby. - Zmieniłaś zdanie? - spytał, wychylając się przez okno. Westchnęłam.
- Chyba nie mam wyboru. - Tak powiedziała moja mama, gdy policja przywiozła mnie z powrotem do domu powiedział Szalony Dave. - Wskakuj. - Znowu otworzył drzwi po stronie pasażera. Zawsze zastanawiałam się, jak to jest jeździć na przednim siedzeniu, ale myślałam, że to będzie kabriolet porsche albo jakiś fajny mercedes. No wiecie... coś ze skórzanymi siedzeniami. To siedzenie było z winylu, a pośrodku miało pęknięcie, które krwawiło pianką, chociaż ktoś próbował je skleić taśmą izolacyjną. Kolejny niepokojący szczegół. W filmach zawsze używają takiej taśmy do zaklejania ust porwanym ludziom. Przestań być takim rozpuszczonym bachorem, upomniałam siebie. Powinnaś się cieszyć, że masz kogoś, kto cię podwiezie na koncert. Chciałaś być zwyczajna, nie? Zamknęłam oczy, wzięłam się w garść i wsiadłam do furgonetki. Szalony Dave tak energicznie nadepnął pedał gazu, że drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a mnie rozpłaszczyło na oparciu fotela. - Gdzie są pasy? - dopytywałam się. Szalony Dave wzruszył ramionami. - To długa historia. Pewnego dnia, chyba ostatniego lata, jechałem autostradą nad Pacyfikiem, słuchając słusznych ideologicznie kawałków White Stripes i wtedy... Odpłynął gdzieś na chwilę, co przedziwnie przypominało mi Heinricha Sepleniącego. - Właściwie - dokończył zamyślony - .. .chyba od nowości nie było tu pasów. - A co, jak będziemy mieli wypadek? Włączył się do ruchu przy akompaniamencie klaksonów. - Gadasz bez sensu. Nie miałem żadnego wypadku przynajmniej od trzech tygodni. Złapałam się oparcia i zaczęłam modlić w duchu, podczas gdy Szalony Dave znowu wdepnął gaz. Może bycie zwykłą dziewczyną nie jest do końca tym, o czym marzyłam.
16 To popołudnie to był wir przyprawiający o mdłości. Carina i Ingrid powiedziały mi, że przed balem odwiedzę szpital, ale do harmonogramu dnia księżniczki dodano jeszcze kilka pozycji. Wylądowałam w końcu na lunchu z burmistrzem Los Angeles i zrobiłam wycieczkę do Bel Aire, odwiedzając m.in. klub, do którego należała połowa dziewczyn z mojej szkoły. Przez cały ten czas Froken Killroy warczała na mnie, żebym trzymała się prosto, mówiła z większą pewnością i przestała bawić się włosami. Odgrywanie Cariny sporo mnie kosztowało nawet i bez Froken, obserwującej każdy mój ruch. Jakby tego było mało, przez cały czas towarzyszył nam oficjalny reporter z Vinelandii i łaziło za nami przynajmniej dziesięciu amerykańskich dziennikarzy i fotografów. Gdziekolwiek poszłam, ludzie zadawali mi pytania i robili zdjęcia. Nawet ochroniarze Cariny - Daryl i Theodore - nie byli w stanie ich odpędzić. Nim dotarliśmy do ostatniego przystanku przed szpitalem, miałam już w oczach mroczki od lamp błyskowych, w gardle zaschło mi od mówienia, a plecy bolały potwornie od stania prosto jak struna. - Gdzie teraz jesteśmy? - spytałam Ingrid, mrużąc oczy, żeby lepiej widzieć, gdy wchodziłyśmy po schodach do ciemnego, wyglądającego bardzo poważnie budynku. - To jakaś stara misja - odparła. - Chyba spotkasz się z mnichem buddyjskim. - No, dobrze - mruknęłam i weszłam do chłodnego cichego budynku. A co powiedziałaby księżniczka Vinelandii mnichowi buddyjskiemu? To brzmiało jak początek kiepskiego żartu. Okazało się, że mnich buddyjski przyjechał do L.A., żeby starać się o pomoc dla dzieci z Bangladeszu. Odwróciłam oczy, gdy uścisnął moją dłoń. Wydawał się takim mądrym świętym człowiekiem. Czy może spojrzeć na mnie i zauważyć, że jestem oszustką? - Doceniam wszelką pomoc, jakiej Vinelandia udziela biednym dzieciom na całym świecie - powiedział z pięknym akcentem. - Wasz kraj poprawił los setek tysięcy dzieci. Nie mam słów, żeby wyrazić wdzięczność. Delikatnie uścisnął moją dłoń i nagle zdałam sobie sprawę, że teraz ja powinnam coś powiedzieć. - Mówię w imieniu mojego kraju... - zaczęłam zaskoczona głosem, który wydobył się z moich ust. Głosem księżniczki. - .. .że wasze wysiłki w niesieniu pomocy dzieciom całego świata są dla nas inspiracją. Dzieci to nasza przyszłość i musimy dalej współpracować, aby poprawić warunki ich życia. Ze wszystkich kierunków błysnęło z milion fleszy i ponownie
mnie oślepiło. Pożegnałam się z mnichem i sekundę później szliśmy do czekającej już limuzyny. - Czy nie można ogłosić oficjalnego, królewskiego zakazu fotografowania, albo czegoś takiego? - spytałam. Zamknęłam oczy, bo widziałam tylko czerwone i fioletowe plamy. - Byłaś rewelacyjna! - powiedziała Ingrid, uśmiechając się szeroko. - Taka naturalna! Spiorunowałam ją wzrokiem. - Nie mogę uwierzyć, że właśnie okłamałam mnicha buddyjskiego. Na pewno pójdę za to do piekła. Ingrid przewróciła oczami. - Nie histeryzuj. P.B. wyjechał limuzyną na ulicę, a po drodze do szpitala Ingrid tłumaczyła mi, jak mam się zachować, kiedy już dotrę na miejsce. Mam słuchać wszystkiego, co powiedzą lekarze z zatroskaną twarzą i kiwać głową tak często, jak to możliwe. - Carina całkiem dobrze radzi sobie z chorymi dzieciakami, ale ty nie musisz żadnego dotykać, jeśli nie chcesz - dorzuciła jakby nigdy nic Ingrid, kiedy zatrzymałyśmy się przed szpitalem. - Co ty jesteś, Blaszany Drwal? - spytałam. Ingrid spojrzała na mnie, nie rozumiejąc. - No wiesz, ten z Czarnoksiężnika z krainy Oz. Ten, co nie miał serca? - Wielkie dzięki - rzuciła lekko Ingrid. Należała do tego gatunku ludzi, których nie dotykają obraźliwe słowa. - Nie jestem tak na bieżąco ze starymi filmami jak Carina. Drzwi limuzyny otworzyły się i Killroy wsadziła do środka głowę. - Dziewczęta! - warknęła, sprawiając, że serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Ta kobieta jednym słowem potrafi zdenerwować mnie bardziej niż jakikolwiek nauczyciel, szef czy właściciel mieszkania. Razem wzięci. - Idziemy. Już jesteśmy spóźnieni. - Przepraszam, Froken Killroy - powiedziałam, biorąc torebkę Cariny i wychodząc z samochodu. Kobieta wyprostowała się, a oczy rozszerzyły jej się z wściekłości. - Jak mnie nazwałaś? O Boże. Co ja narobiłam? - Eee... - zawahałam się. - Froken. Kill... Ingrid wyskoczyła z samochodu i szturchnęła mnie w ramię. Natychmiast zamknęłam usta. Kobieta zmrużyła oczy, odwróciła się i odmaszerowała w stronę szpitala. Stawiała kroki jak niemieccy żołnierze na starych filmach. - Ona się tak nie nazywa? - szepnęłam do Ingrid. - Nie. Nazywa się Killroy.
- Dzięki, że mi powiedziałyście - odparłam, biorąc głębszy wdech. To będzie naprawdę długa noc. Weszłyśmy do holu szpitalnego, gdzie powitał nas wysoki łysiejący mężczyzna w białym kitlu, pod którym miał koszulę i krawat. - Księżniczko Carino, jestem doktor Fielding, szef rezydentów na oddziale dziecięcym - powiedział, wyciągając dłoń. - To zaszczyt poznać panią. Już chciałam uścisnąć jego rękę, tak jak to robię normalnie, kiedy przypomniałam sobie, czego uczyła mnie Carina i wyciągnęłam dłoń grzbietem do góry. Zawahał się, po czym złapał mnie za palce, a ja poczułam się jak pozerka. Już sam sposób podawania ręki wprawił w zakłopotanie mężczyznę, który każdy dzień poświęca na pomaganie chorym dzieciom. Chciałam zniknąć z powierzchni ziemi, tu i teraz. - Nie, to zaszczyt dla mnie - powiedziałam najszczerzej, jak umiałam. Uśmiechnął się i wiedziałam, że poczuł się pewniej. Doktor Fielding zabrał nas na oddział dziecięcy, gdzie przedstawił mnie dzieciom w świetlicy. Kilkoro z nich chorowało na choroby nowotworowe i tylko niektóre opuszczą kiedyś szpital. Już samo patrzenie na ich zmęczone buzie rozdzierało mi serce. - Czy Carina często odwiedza szpitale? - mruknęłam pod nosem do Ingrid. - Mniej więcej co drugi dzień. Nieźle. Może bycie księżniczką to nie same imprezy, zakupy i wakacje przyprawiające o zawrót głowy. Zauważyłam małą dziewczynkę dąsającą się w kącie. Bawiła się bez przekonania lalką Barbie. Podeszłam do niej. - Cześć - powiedziałam. - Jak się nazywasz? - Lea - odparła szybko dziewczynka. Na łysej główce miała czapkę San Francisco Giants. - To ładne imię. - Nic lepszego nie mogłam wymyślić. - Lea jest w szpitalu na chemioterapii - powiedział doktor Fielding, podchodząc do nas. - Lubi męczyć pielęgniarki. Ciągle przyciska przycisk przy łóżku i je wzywa. - No bo po to jest ten guzik! - powiedział Lea, podnosząc brodę. Doktor Fielding roześmiał się. - Trafiony zatopiony. - Naprawdę jesteś księżniczką? - spytała Lea, mrużąc sceptycznie oczy. - Tak, jestem - powiedziałam, kucając koło niej. - To gdzie masz koronę? - zapytała i dotknęła opuszkami paluszków mojego czoła. - Nie wzięłam jej ze sobą, ale mam ją na dole, w samochodzie - powiedziałam i wtedy przyszło mi do głowy, że nie wiem, czy dam radę to ciągnąć. To by wymagało wydania
rozkazu, a sama myśl o tym sprawiała, że aż się kuliłam. Z drugiej strony miałam wrażenie, że zdołam rozweselić nieco tę dziewczynkę. - Darylu? - zwróciłam się do jednego z ochroniarzy, który towarzyszył nam w szpitalu. - Mógłbyś zejść na dół do samochodu i przynieść moją koronę? Chciałabym udowodnić tej dziewczynce, że jestem prawdziwą księżniczką. - Tak, panienko - odparł Daryl z lekkim ukłonem. A potem zniknął. To było zbyt łatwe. Kilka minut później Daryl wrócił z czarnym pudełkiem, w którym przewożono tiarę Cariny. Położył je na plastikowym stoliku, na którym walały się kredki i rysunki. Odblokowałam zasuwki i naszym oczom ukazała się korona leżąca na fioletowym aksamicie. Twarz Lei rozświetliła się. - Och! - Chcesz przymierzyć? - spytałam. - Serio? - Włóż moją tiarę, a ja włożę twoją czapkę - zaproponowałam. Zdjęła bejsbolówkę i rzuciła nią we mnie, jakby to była szmata. Wszyscy się roześmiali. Włożyłam ją na moje nowe blond włosy, a potem wzięłam tiarę i umieściłam na głowie Lei. Przewróciła oczami, próbując ją zobaczyć. - O proszę - powiedział doktor Fielding, zdejmując ze ściany małe lusterko w kształcie serca. Lea spojrzała na swoje odbicie i uśmiechnęła się szeroko. Kręciła głową i dotykała błyszczących kamieni. - Wyglądasz lepiej ode mnie - powiedziałam, gdy rozbłysły flesze. Wstałam i wszyscy patrzyliśmy, jak Lea po kolei wkłada koronę pozostałym dziewczynkom w sali. Nie byłam pewna, czy Carina zrobiłaby to samo, ale miałam wrażenie, że postąpiłam właściwie. - Nie przeglądała się w lustrze, odkąd zaczęły jej się przerzedzać włosy - powiedział mi po cichu doktor Fielding. - Mówiono mi, że ma pani świetne podejście do dzieci. Wygląda na to, że to prawda. - Dziękuję - odpowiedziałam, podczas gdy Lea zakręciła się, popisując się przed widownią. Zaczęłam myśleć, że nawet wizyty w szpitalu nie są najgorszą częścią życia księżniczki. Właściwie to było równie niesamowite jak ciuchy, makijaż, biżuteria i fryzura. To było coś zupełnie nowego. Po drodze do domu nie mogłam przestać myśleć o tych dzieciach. Jak mam teraz beztrosko iść na bal? Siedziałam na tylnym siedzeniu limuzyny z tiarą na kolanach i gapiłam
się w okno. Jechałam z powrotem do luksusowego hotelu w Beverly Hills, gdzie zatrzymały się Carina i Ingrid. - Jesteś taka podobna do niej, że to aż przerażające - odezwała się nagle Ingrid. - Co masz na myśli? - Zawsze po wizycie w szpitalu ona jest tak samo cicha i zamyślona - stwierdziła Ingrid, wzruszając ramionami. - Poważnie? A myślałam, że mówi P.B., żeby zawiózł ją prosto na rodeo. - To chyba nie było zbyt uprzejme. - Myślisz, że to totalna snobka, nie? - Nie! - zaprzeczyłam odruchowo. Ingrid spuściła głowę i posłała mi pytające spojrzenie. - To znaczy... hm... ona chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, co ma, rozumiesz? Gorączkowo szukałam sposobu, żeby wyrazić to, co chciałam powiedzieć, nie obrażając jej najlepszej przyjaciółki. - A jak rzuciła te ubrania, które przysłali jej przedwczoraj projektanci? Jedna taka sukienka jest więcej warta niż moje czesne. Poważnie. - Ale tak zawsze wyglądał jej świat - zauważyła Ingrid. - Wiesz, że pierwszą parę dżinsów musiała do pałacu przemycić? A rodzice nie pozwolili jej ich nosić poza sypialnią, na wypadek, gdyby w domu pojawił się jakiś reporter. - I co z tego? Kogo obchodzą dżinsy, skoro poza tym możesz nosić, co tylko zechcesz? - Zaufaj mi. Jeśli nie możesz nosić dżinsów, to zaczynasz za nimi tęsknić. - Dobra, w porządku, ale czy musi wszystkim wokół rozkazywać? - spytałam. - Nawet nie mówi „proszę". - Ty też nie powiedziałaś „proszę", gdy kazałaś Darylowi przynieść tiarę - odgryzła się Ingrid. Zaczerwieniłam się. Przecież powiedziałam, nie? - A widzisz? To przychodzi samo. Wystarczy jeden dzień z ludźmi, którzy idą za tobą krok w krok i spełniają każde życzenie. Ale musisz zrozumieć, jak ona żyje. Ciebie reporterzy i ich głupie aparaty męczyli przez godzinę. Wyobraź sobie, że taka paczka chodzi za tobą cały czas. Za każdym razem, gdy opuszcza pałac, coraz więcej reporterów chowa się po krzakach. Nie może nigdzie pójść ani nic zrobić bez ich asysty. Opadłam na oparcie i wzięłam głęboki wdech. No dobra. Fakt, że każdy twój krok jest obserwowany, jest raczej średnio przyjemny. No i przy Froken Killroy, Darylu i Theodorze oraz przy dziennikarzach, tak - i nawet przy Ingrid - przez ostatnie cztery godziny nie miałam chwili dla siebie. W głowie mi się nie mieści, że tak może wyglądać każdy dzień.
Nic dziwnego, że Carina marzyła, żeby choć przez jedno popołudnie poudawać zwyczajną, chodzącą w dżinsach, wolną istotę ludzką. - No dobra, bycie księżniczką jest beznadziejne - powiedziałam na poły z rezygnacją, na poły z przekąsem. - Ale i tak nie mogę się doczekać chwili, kiedy włożę dziś wieczorem suknię balową. Ingrid pochyliła się ku mnie i położyła dłoń na moim kolanie. - To nie czyni cię złym człowiekiem - powiedziała z udawaną powagą, a ja się roześmiałam. Gdy samochód zatrzymał się przed hotelem, poczułam lekki dreszczyk emocji. Zostało mi już tylko przygotowanie się do balu. I muszę przyznać, że chociaż bardzo martwiłam się, że coś tego wieczoru popsuję, byłam naprawdę podekscytowana. Odgrywanie roli Kopciuszka to będzie przeżycie jedyne w swoim rodzaju.
17 Wejście do ambasady przypominało wejście do krainy baśni. Ale nie do takiej strasznej, w której na przykład zjada kogoś wilk. Wszystko i wszyscy w tym budynku wydawali się jaśnieć. Ściany pokryto gęstą draperią z aksamitu w kolorze wina, a każda rzecz ze złota lub brązu lśniła w migoczącym świetle ogromnych żyrandoli. Kobiety były obwieszone biżuterią, a ich suknie zawstydziłyby gwiazdy z czerwonego oscarowego dywanu. Goście sączyli szampana z kryształowych kieliszków, a pięcioosobowa orkiestra grała muzykę poważną na tyle głośno, że wzbijała się ponad ściszone rozmowy. Zmiana wyrazu twarzy z totalnego oszołomienia do spokojnej obojętności zajęła mi dobrą chwilę. Miałam nadzieję, że nikt nie zauważył, jak opadła mi szczęka, nim zdołałam w końcu zamknąć usta. - Och! Idzie księżna Tamizy - mruknęła pod nosem Ingrid, gdy nagle podeszła do nas ogromna kobieta, której suknia składała się głównie z rozcięć. - Zapytaj ją, jak się ma kochany słodki Muffy. Serce zabiło mi mocniej, przeczuwając pierwszy poważny sprawdzian. - Księżniczko Carino! - wykrzyknęła kobieta, a zapach jej mocnych perfum prawie zatkał mi nos. - Co za przyjemność znowu cię zobaczyć. - Skłoniła się lekko, a potem ujęła moje ręce w swoje dłonie. - Mam nadzieję, że twoi rodzice dobrze się miewają. - Tak, dziękuję - odpowiedziałam, zerkając na Ingrid. - A jak się miewa kochany... słodki... Muffy? - Przechyliłam lekko głowę tak, jak to robi Carina, gdy zadaje pytanie. Księżna aż się zarumieniła z zadowolenia. - Och, jaka jesteś kochana, że pamiętasz o mojej biednej małej psince! Obawiam się, że cierpi nieco na artretyzm, ale poza tym wszystko dobrze. - Uśmiechnęła się. Chyba naprawdę wzruszyło ją moje pytanie. - Cóż, nie zatrzymuję cię. Na pewno czekają na ciebie setki ludzi. Setki? Przełknęłam ślinę, mając nadzieję, że nagła fala gorąca, która mnie zalała, nie jest widoczna w postaci rumieńców. Muszę przeprowadzić setki rozmów? - Dziękuję. Miło mi było spotkać panią ponownie. Ingrid wzięła mnie pod ramię i poprowadziła przez salę. - Wyszło idealnie. Może jednak wcale mnie nie potrzebujesz. - Jeśli mnie zostawisz, zabiję cię - syknęłam. Ingrid roześmiała się i klepnęła mnie w plecy. Całkiem mocno. - Ugrzęzłaś ze mną na resztę wieczoru. Nie martw się.
Froken Killroy stała na drugim końcu sali i rozmawiała z jakimś dystyngowanym mężczyzną w smokingu. Roześmiała się i przycisnęła dłoń do piersi. Nagle zdałam sobie sprawę, że ona z nim flirtuje. To dobrze. Może to zajmie ją na resztę wieczoru. Mniej martwiłam się, że palnę coś w obecności przypadkowego dygnitarza, niż tym, że nabroję przy niej. Kilka osób podeszło do mnie i Ingrid i przedstawiło się. Kelner zaproponował nam szampana. Ingrid szybko złapała kieliszek, a ja odmówiłam. Muszę zachować trzeźwą głowę. W końcu otworzyły się podwójne drzwi i kelner w białym smokingu oznajmił: - Panie i panowie! Podano do stołu! - Doskonale - stwierdziła Ingrid, gdy tłum zaczął się przesuwać w stronę drzwi. - Teraz przez jakiś czas będziesz musiała tylko zagadywać ludzi przy naszym stoliku. - I pamiętać, którego widelca użyć, pamiętać, żeby nie trzymać łokci na stole, i pamiętać, żeby siedzieć prosto i bla, bla, bla... Ingrid uśmiechnęła się krzywo. - Księżniczka nigdy nie mówi „bla". Jakoś udało mi się przeżyć kolację bez większych wpadek. Pewnie dlatego prawie niczego nie tknęłam. Na przystawkę podano jakąś wymyślną sałatkę z kraba i awokado, której nie mogłam jeść, bo mam uczulenie na awokado. Ale cieszyłam się, bo ułożono ją w tak wyrafinowaną wieżę, że nie miałam pojęcia, jak elegancko się do niej dobrać. Potem podano móżdżek, którego nie ruszyłabym, nawet gdyby mi dopłacano. Co za ironia losu - właśnie za to mi płacono, ale co mi tam. Przełknęłam odrobinę polędwicy, ale trafił mi się kawałek tłuszczu i strasznie długo zbierałam się na odwagę, żeby dyskretnie wypluć go do serwetki. Potem już za bardzo się denerwowałam, żeby cokolwiek zjeść. Na szczęście z ludźmi przy naszym stoliku rozmawiało się bardzo przyjemnie. Siedziałyśmy z księciem i księżną Neandaru oraz ich dziećmi - Vivian i Victorem. Vivian studiowała w Yale, a Victor chodził do szkoły z internatem w Massachusetts. Byli właściwie takimi samymi Amerykanami jak ja. - Co sądzisz o L.A.? - spytała mnie Vivian, kiedy z całych sił starałam się jeść sernik jak księżniczka i nie połknąć połowy za jednym zamachem. Umierałam z głodu. - Och, bardzo mi się podoba - odparłam automatycznie. - Ale chciałabym wyjechać do szkoły na wschód, tak jak ty. Ingrid kopnęła mnie pod stołem i musiałam bardzo się skupić, żeby się nie skrzywić.
- Naprawdę? - odparła Vivian, patrząc ze zdziwieniem na rodziców. - Myślałam, że król i królowa są zdecydowanie przeciwni amerykańskiemu systemowi edukacji. Spojrzałam na Ingrid zdenerwowana. To stąd ten kopniak. - Och... cóż... nadal... to rozważamy - stwierdziłam. Ojciec Vivian roześmiał się, aż zadrżały mu wąsy. - Nie szczędź wysiłków, młoda damo - powiedział. - Znam twojego ojca od urodzenia. Umie rozpętać niezłą awanturę, ale tak naprawdę w środku jest całkiem miękki. Pozostałe osoby przy stoliku roześmiały się uprzejmie, a ja westchnęłam z ulgą i oparłam się wygodniej. Jednak Ingrid wsunęła rękę między moje oparcie a kręgosłup, zmuszając mnie, bym siedziała prosto. Natychmiast się wyprostowałam i uśmiechnęłam do niej z wdzięcznością. A ona sączyła wodę jakby nigdy nic. Nagle oczy jej się rozszerzyły, odstawiła szklankę, uderzając głośno o brzeg talerza i o mało nie rozlewając wody. Podążyłam za jej spojrzeniem, ciekawa, co ją tak przestraszyło. To, co zobaczyłam, sprawiło, że zamarło mi serce. Do sali wszedł Markus Ingvaldsson. W całym moim życiu nie widziałam nikogo, kto... wyglądałby tak idealnie. Dobra, powinnaś unikać tego faceta. Powinnaś go odtrącić. Nie powinnaś z jego powodu robić maślanych oczu, upomniałam się. - Oto on, Narcyz we własnej osobie - mruknęła Ingrid. Podniosła serwetkę z kolan, złożyła ją i rozłożyła z powrotem, rzucając ukradkowe spojrzenia na Markusa, który szedł przez salę, od stolika do stolika, witając się z gośćmi. - Spóźnił się, bo pewnie jego osobisty fryzjer nie mógł dobrze ułożyć mu włosów. - Serio? - bąknęłam. - Spójrz na tamtego faceta. Markus zatrzymał się, żeby porozmawiać ze starszym mężczyzną. Słuchał go z brodą podpartą na dłoni i zmarszczonymi brwiami. Ewidentny pozer, sama sztuczność. A kiedy chwilę później wybuchnął śmiechem, był to głośny śmiech, z odrzuceniem głowy do tyłu. Tak śmieje się człowiek, który nie usłyszał słowa z tego, co mówiła druga osoba, bo zerkał cały czas na swoje odbicie w oknie. - On jest taki zakochany w sobie - przytaknęła Ingrid. - O, idzie. - Wyprostowała się i zaczęła bawić srebrnymi sztućcami, a potem położyła dłonie na kolanach. - Ingrid, Carino! - powiedział Markus, podchodząc do nas. - Jak dobrze zobaczyć znajome twarze. I zapadła strasznie dłuuuuuuuuga cisza. Wszystkie oczy na sali wydawały się patrzeć na mnie. Nie mogłam nie zauważyć, że Markus pachniał naprawdę, ale to naprawdę wspaniale.
- Cześć, Markus - powiedziałam w końcu. Okrążył moje krzesło i nagle zdałam sobie sprawę, że czeka, aż wstanę i podam mu dłoń albo go pocałuję, albo coś takiego. Może sobie czekać ile chce. Carina chciała, żebym była zimna i taka będę. - Carino... wszyscy udają się do sali balowej - powiedział Markus. - Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zatańczysz ze mną pierwszy taniec? Ingrid spojrzała na mnie. Książę i księżna patrzyli na mnie. Vivian i Victor patrzyli na mnie. Nie mogłam tego znieść. Czułam się tak niezręcznie! Robiłam z siebie idiotkę. Niemożliwe, żeby Carina odmówiła na oczach tylu ludzi, prawda? - Hm... to znaczy, oczywiście - odpowiedziałam, wstając. Usłyszałam westchnienie Ingrid. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, po tym wszystkim, co mi powiedziała o Carinie dbającej o wizerunek, że mogłaby przy wszystkich odmówić Markusowi. Księżniczki nie robią takich rzeczy. Markus popatrzył na mnie niepewnie, a potem uśmiechnął się i podał mi ramię. Poprowadził mnie do sali balowej, a ja patrzyłam wszędzie, tylko nie na niego. Starałam się z całych sił być zimna jak lód. Może i z nim zatańczę, ale to nie będzie dla niego przyjemne.
18 Przy tylnych drzwiach klubu, w którym grał Toadmuffin, przynajmniej ze dwadzieścia dziewczyn błagało zwalistego gościa z wytatuowanymi na łysej głowie diabelskimi rogami, żeby je wpuścił. Przecisnęliśmy się z Szalonym Dave'em przez ten tłum, a pan Wielki otworzył nam drzwi. Uśmiechnęłam się, słysząc jęki dziewczyn, gdy drzwi zamknęły się za nami. Miały pecha. - Rechot powiedział, żebym cię zaprowadził prosto do garderoby - oznajmił Szalony Dave. - Chodź za mną. Ściany klubu wibrowały od basów, które dudniły gdzieś przed nami. Szalony Dave poprowadził mnie wąziutką klatką schodową, w której było ciemno, że oko wykol. Powietrze wypełniał kwaśny zapach. Jedną dłonią zasłoniłam usta, drugą macałam ścianę, żeby w tych ciemnościach nie polecieć na łeb na szyję. Trafiłam ręką na coś oślizłego. Strzepnęłam dłonią z obrzydzeniem. - I proszę - powiedział Szalony Dave, wskazując na drzwi pokryte jaskrawymi naklejkami z nazwami zespołów, takimi jak Hazy Daze, Bong Babes, Woofie i Chew Toys. Na podłodze przy drzwiach leżała potłuczona butelka po piwie, a koło mojej stopy rosła jeszcze kałuża. Szalony Dave odwrócił się w stronę schodów. - Chyba mnie tu nie zostawisz samej, prawda? Zachichotał. - Po prostu zapukaj. Wzięłam głęboki wdech, skrzywiłam się znowu, gdy poczułam kwaśny odór i przeszłam nad kałużą. Kiedy doszłam do drzwi, ze środka dobiegł mnie śmiech, brzdąkanie na gitarze i rozmowa. Uśmiechnęłam się niepewnie. To było to. Zaraz spotkam moją gwiazdę rocka. Zapukałam. - Otwarte! - wrzasnął ktoś. Dotknęłam brudnej klamki opuszkami palców, nacisnęłam ją i weszłam. Pokój był tak wypełniony błękitnym dymem, że prawie nic nie widziałam. Na kanapie, przysypiając z papierosem w kąciku ust, siedział facet o różowych włosach. Dwaj inni patrzyli znad gitar. Kiedy mnie zauważyli, zaczęli się po prostu gapić. - Kim ty, do cholery, jesteś? - spytał jeden z nich. Zjeżyły mi się wszystkie włoski na karku. Nikt nigdy tak się do mnie nie zwracał! Ale przypomniałam sobie, że dziś wieczorem nie jestem sobą. Do Julii ludzie pewnie mówili w ten sposób. - Szukam Rechota - wybąkałam. - Spodziewa się mnie.
I wtedy usłyszałam odgłos spuszczanej wody i na drugim końcu pokoju otworzyły się drzwi. I oto patrzyłam w zdumione zielone oczy Rechota i nic więcej się nie liczyło. Ani dym, ani smród, ani dziwna plama na moich palcach po dotknięciu ściany. Rechot spojrzał na mnie i uśmiechnął się. - Julia? To nawet nie było moje prawdziwe imię. Miłość mojego życia nawet nie znała mojego prawdziwego imienia! Nieważne, powiedziałam sobie. Jesteś tutaj! - Aha. To ja. - Po prostu super! - powiedział, uśmiechając się szeroko i mierząc mnie spojrzeniem od stóp do głów. Przemierzył pokój dwoma wielkimi krokami i objął mnie. Miał na sobie znoszoną czarną koszulkę, a kręcone ciemne włosy spiął w niezbyt porządny kucyk. Pachniał potem, papierosami i czymś słodkawym - dokładnie tak, jak powinna pachnieć gwiazda rocka. Nagle poczułam się, jakbym wróciła do domu. To jest życie, które powinnam prowadzić superdziewczyny znanej gwiazdy rocka, a nie rozpieszczonej księżniczki Vinelandii. Odsunął się, spojrzał mi w oczy i znowu się uśmiechnął. - Chodź - powiedział. - Zaraz zacznie nasz zespół. - Zerknął przez ramię na kumpli i podciągnął workowate dżinsy. - Ludzie, ktoś musi obudzić Frodo. - Ja to załatwię - odparł jeden z nich. Potem Rechot wziął mnie za rękę i poprowadził z powrotem w stronę schodów. - Super, że tu jesteś! - wrzasnął, przekrzykując muzykę, gdy szliśmy wąskim korytarzem. - Moja międzynarodowa e - mailowa dziewczyna! Pchnął mnie przez drzwi i zdałam sobie sprawę, że jestem na skraju sceny. Widziałam kawałek widowni w dole - ludzie pili z butelek i kiwali głowami w rytm muzyki. Paru facetów bez koszulek oblewało się wzajemnie piwem i warczało w stronę sufitu, a potem zderzali się głowami. Kilka dziewczyn obok nich próbowało schować się przed prysznicem z piwa. - Będę oglądała występ stąd. - Nagle straciłam pewność, że poradzę sobie ze wszystkimi niuansami bycia zwykłą dziewczyną. - Jasne, kotku! - powiedział Rechot. Włosy okalały jego idealną twarz, gdy uśmiechał się do mnie nieśmiało. - Jeśli pozwolisz mi się pocałować. Zaparło mi dech. Przez cały ten czas, który spędziłam z Markusem, pocałował mnie tylko raz. I to był szybki, krótki pocałunek w usta. Markus to taki mięczak. Prośba Rechota - przecież znaliśmy się raptem pięć sekund - kompletnie mnie zaskoczyła.
- No, daj spokój, kotku. - Rechot przeplótł swoje palce z moimi. - To ja! Rechot! Roześmiałam się. I kto tu teraz jest mięczakiem? - Dobra - powiedziałam z bijącym sercem. Rechot pochylił się ku mnie i pocałował mnie w usta. To był powolny, długi, przeciągający się pocałunek. Jego usta smakowały słodko. Zamknęłam oczy. Nie wyobraziłabym sobie bardziej idealnego pierwszego pocałunku, nawet gdybym wyobrażała go sobie codziennie przez rok - co zresztą robiłam. Kiedy się odsunął, nie wiedziałam, co powiedzieć. W końcu zapamiętamy tę chwilę do końca życia, nie? - Dzięki, słodkie usta! - roześmiał się Rechot. A potem strzelił mnie w tyłek. I wtedy nagle, nie wiadomo skąd, poczułam przemożną potrzebę, żeby mu oddać, prosto w twarz. Ale zanim zdołałam się poruszyć, wybiegł na scenę, a tłum oszalał. Pozostali trzej członkowie zespołu już tam byli i zaczęli grać pierwszą piosenkę, Pokonaj ich. W życiu nie słyszałam takiego jazgotu. Dobra, uspokój się, pomyślałam, próbując złapać oddech. On jest gwiazdą rocka. Pewne rzeczy robi zupełnie inaczej. Przynajmniej nie jest taki nudny i zahamowany jak Markus. Nagle wszystkie dziewczyny, które wcześniej kręciły się przy tylnych drzwiach, otoczyły mnie, zaczęły krzyczeć i tańczyć w rytm muzyki. Podniosłam wzrok i zobaczyłam Szalonego Dave'a, jak wprowadza ostatnie z nich. Zanim się zastanowiłam, wyciągnęłam rękę i złapałam go za rękaw. - Och! Cześć, podróżniczko - rzucił z uśmiechem. - Co to za dziewczyny? - To reszta panienek Rechota. Natychmiast zrzedła mi mina. Inne panienki Rechota? Ale ta noc miała być ukoronowaniem roku romantycznych e - maili. Czy jestem tylko jeszcze jedną dziewczyną ze świty Rechota? Czy każda z tych dziewczyn pocałowała go, żeby mieć prawo stać w kulisach? - Och, nie przejmuj się - rzucił Szalony Dave. Przysunął się i powiedział mi do ucha: Tylko ty widziałaś garderobę. - Uśmiechnął się szeroko i mrugnął, a potem powlókł się dalej. Odwróciłam się i popatrzyłam na Rechota skaczącego po scenie. Widziałam garderobę, pomyślałam. Ale ze mnie szczęściara.
19 Nie jesteś dziś wieczorem sobą. Nawet mi o tym nie mów, pomyślałam, zerkając Markusowi w oczy. W chwili, gdy moje spojrzenie napotkało jego, musiałam odwrócić wzrok. Cały czas powtarzałam sobie, że to egoistyczny, snobistyczny głupek, ale pojawił się pewien problem: odkąd zaczęliśmy tańczyć tego głupiego walca, Markus zapytał tylko, jak się bawię w L.A. Zapytał też o moją rodzinę (no dobra, o rodzinę Cariny). Zadawał mi szczegółowe pytania i uważnie słuchał odpowiedzi. Jaki egoistyczny snobistyczny głupek robi coś takiego? - Chyba jestem trochę zmęczona - odparłam. - Ja też - zgodził się z uśmiechem Markus. - Mój ojciec ciągał mnie dziś po całym mieście w poszukiwaniu posiadłości godnej klanu Ingvaldssonów. Dobra, teraz to zabrzmiało trochę tak, jak powinien mówić, pomyślałam. Ale w sposobie, w jaki to powiedział, brzmiała nutka kpiny. - Kupujesz tutaj dom? - zapytałam, gdy wirowaliśmy na parkiecie. Musiałam z całych sił skupić się, żeby nie patrzeć pod nogi. Na szczęście Markus odwalał kawał dobrej roboty, prowadząc mnie. Tylko dwa razy nadepnęłam mu na palce. - Mój ojciec - sprostował. - I sądząc po wielkości oglądanych posiadłości, będzie to raczej małe państwo niż dom. Co się stało z powiedzeniem „chodzi o jakość, a nie o ilość"? To zdecydowanie nie brzmi snobistycznie. - Wiem, co masz na myśli - powiedziałam. - Ta sukienka po południu wyglądała na idealną, ale teraz zaczynają boleć mnie plecy od noszenia kilometrów tego materiału. Markus roześmiał się, a ja się zaczerwieniłam. O Boże. To było zupełnie nie w stylu Cariny. I wtedy, żeby jeszcze pogorszyć sprawę, znowu nadepnęłam mu na stopę. - Ups! Przepraszam! - mruknęłam zakłopotana. - Nic się nie stało - odparł Markus. Złapał mnie mocno za łokieć. - Może powinniśmy zejść z parkietu. Chyba nam obydwojgu przyda się chwila przerwy. Dobra myśl. - Zgadzam się. Poprowadził mnie pod ścianę, a ja zauważyłam, że Froken nie spuszcza nas z oka. Jezu! Czy przez cały czas muszę być pod tym mikroskopem? - Masz ochotę wyjść na taras? - zaproponował Markus. Dla mnie to idealne rozwiązanie. Trochę świeżego powietrza, trochę czasu poza zasięgiem Killroy. Ale wtedy odwróciła się do mnie Ingrid, tańcząca z Victorem i
spiorunowała mnie wzrokiem. Miałam nie cierpieć tego faceta, a nie wychodzić z nim na taras. - Sama nie wiem... - zawahałam się. - Daj spokój, Carino - powiedział Markus, a jego błękitne oczy zabłysły. - Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Wątpię, czy Froken Killroy uzna to za niestosowne. Nieźle. Nigdy nie pomyślałam, że to mogłoby być niestosowne. W jakim świecie żyje Carina? W takim, w którym nie można w miejscu publicznym porozmawiać z chłopakiem? - Możemy? - zapytał, unosząc brew i podsuwając mi ramię. Serce zabiło mi szybciej, kiedy spojrzał na mnie w ten sposób. Tak zabawnie, ciepło i z przekorą. Właściwie robił to przez całą noc. Nie tylko coraz trudniej było mi znaleźć w nim coś złego, ale coraz trudniej mi było go nie polubić. - Możemy - odparłam z leciutkim śmiechem, biorąc go pod ramię. Taras wychodził na piękną część Beverly Hills - z krętymi podjazdami, ozdobnymi dachami i drzewkami pomarańczowymi. Widzieliśmy mknące autostradami samochody i lśniący nisko nad horyzontem księżyc. Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze, ciesząc się chwilą ciszy, z dala od uważnych spojrzeń, wbitych we mnie na sali balowej. - To piękne miasto, prawda? - odezwał się Markus, opierając się łokciami o balustradę. - Niektóre jego części są piękne. - A które nie są? - Część, w której... - Już miałam powiedzieć „w której ja mieszkam", ale w porę ugryzłam się w język. - Część, którą odwiedzałam dziś po południu - powiedziałam. - Była bardzo zniszczona. Cała w graffiti, brudna, a domy... popadają w ruinę. - Każde miasto ma takie dzielnice - zauważył Markus, patrząc na mnie. - Jedyne, co możemy zrobić, to szukać sposobu, żeby to naprawić. Uśmiechnęłam się. Dla niego to takie proste. - To masz zamiar robić, gdy zostaniesz ministrem? - spytałam. - Jeśli zostanę - odparł. Znowu zapatrzył się na miasto. Zacisnął szczęki. - Co masz na myśli, mówiąc ,jeśli"? - zapytałam zaciekawiona. Odsunął się od barierki i spojrzał na mnie, jakby zastanawiał się, czy może mi zaufać. Zaskoczona odwzajemniłam spojrzenie. Znają się z Cariną całe życie. Nie ufa jej? - Możesz mi powiedzieć - odezwałam się. - Wyglądasz jakbyś. .. potrzebował rozmowy. Markus westchnął, rozejrzał się i parę razy zastukał butem o kafelki.
- To takie oczywiste? - spytał. Kiedy podniósł twarz, była pełna lęku, jakby za chwilę miał pierwszy raz skoczyć na bungee. - Nie chcę być żadnym ministrem - powiedział szybko. - Chcę studiować architekturę. - Naprawdę? - Zacisnęłam usta, zakłopotana własnym zaskoczeniem. Ale nic nie mogłam na to poradzić. Rozmawiam z facetem, o którym myślałam, że żyje z nazwiska rodziny i to uwielbia. Zaskoczyło mnie, że ma jakieś własne zainteresowania. Markus się roześmiał. - Naprawdę nie jesteś dziś sobą - stwierdził. Ja też się roześmiałam. - Potraktuję to jak komplement - odparłam. Patrzył na mnie przez chwilę, a ja poczułam, że zaczynam się czerwienić. Muzyka narastała i opadała, kobiety w barwnych sukniach wirowały, śmiały się i flirtowały. Gdzieś tam Froken Killroy pewnie odmierza nam czas na stoperze. - Ej - odezwał się nagle Markus. - Chcesz stąd uciec? - Bardzo - odpowiedziałam odruchowo. - Ale nie będziemy mieli kłopotów? - Nawet nie zauważą, że nas nie ma. Bardzo w to wątpiłam, ale chciałam mu wierzyć, więc zaryzykowałam. Poza tym miał tę szelmowską iskierkę w oku, której nie potrafiłam się oprzeć. Serce zaczęło mi bić szybciej. - Dokąd chcesz iść? - zapytałam. - Do jakiegoś miejsca, za które ojciec pewnie by mnie zabił - odpowiedział Markus. Słyszałem o takiej restauracji... bardzo turystyczne miejsce - Roscoe's Chicken and Waffles? Zaburczało mi w pustym żołądku. - Och! Z przyjemnością... Cholera! - To znaczy, brzmi ciekawie... - odparłam z szerokim uśmiechem. Markus wziął mnie za rękę. Serce waliło mi jak młotem. - Chodźmy. Pół godziny później siedzieliśmy z Markusem na przednim siedzeniu wspaniałego zielonego cadillaca, którego wypożyczył na czas wyjazdu, chrupiąc pieczonego kurczaka i zużywając chyba z tysiąc serwetek. Starałam się trzymać dłonie tak daleko od sukienki Cariny, jak to możliwe. - Nieźle. Głodna? - spytał Markus, gdy wrzuciłam kolejną kość z udka do torebki, w której zbieraliśmy śmieci. - Prawie nic nie zjadłam na kolację - wyjaśniłam. - Dobrze. Dzięki temu zostało ci więcej miejsca na najlepszego kurczaka na świecie odparł nonszalancko Markus.
- Zgadza się. - Oblizałam palce z tłuszczu, jeden po drugim. - Księżniczko Carino! - Markus udawał, że jest zaszokowany. - Co by powiedziała królowa? Chociaż żartował, serce mi zamarło. Odkąd opuściliśmy ambasadę, kilka razy dałam się zaskoczyć. W końcu oprowadzałam Markusa po moim rodzinnym mieście. Ale muszę ciągnąć tę grę pozorów, bo Markus, jak do tej pory, mnie nie rozszyfrował. Świetnie się bawimy... choć on bawi się z kimś innym, niż sądzi. - Masz rację - powiedziałam, poprawiając się na siedzeniu. - Powinnam użyć serwetki. Gdy wycierałam ręce, w samochodzie zapadła niezręczna cisza. Nagle zaczęłam siebie nienawidzić. Nienawidziłam tej nocy. Nienawidziłam wszystkiego, co robię. Bo wszystko robię nie tak. Miałam zrazić Markusa, a zamiast tego uciekam z nim, siedzę w zaparkowanym samochodzie... i dostaję palpitacji za każdym razem, gdy na mnie spojrzy. Carina mnie zabije, pomyślałam. O ile Ingrid albo Killroy nie zrobią tego wcześniej. - Carino, żartowałem. Nie chciałem cię zdenerwować. - Wiem... Ja tylko... - Tęsknisz za mamą? - spytał ostrożnie Markus. - Wiem, że twoja babcia jest chora i... - Możemy porozmawiać o czymś innym? - przerwałam mu. Im więcej mówił o „mojej" rodzinie, tym bardziej czułam się przyparta do muru. Zaczęło denerwować mnie to ciągłe przypominanie, kim jestem. Siedzenie z Markusem sam na sam było największym kłamstwem tego dnia. To, co działo się wcześniej, było tylko występem, a to, co działo się teraz, stawało się coraz bardziej... osobiste. - Dobrze, to o czym chcesz rozmawiać? - zapytał Markus. Co będzie bezpieczne? zastanawiałam się, próbując coś wymyślić. Nie mogę mu powiedzieć niczego o sobie, więc... - Opowiedz mi więcej o architekturze - powiedziałam, odwracając się do niego. Gdzie chcesz studiować? Markus zgniótł serwetkę i wrzucił ją do torby na śmieci, którą schował za siedzeniem. Odwrócił się i oparł o drzwi. - Dobrze, ale niech to zostanie między nami. - Słowo harcerza. - Co? Zacisnął mi się żołądek. - To takie powiedzonko, którego się tu nauczyłam. - Ach, w każdym razie zawsze kochałem architekturę, od dziecka. Pamiętasz, jak zawsze bawiłem się klockami lego? - Aha... - skłamałam. - Potem przerzuciłem się na fortyfikacje, a później na każdą Gwiazdkę chciałem dostawać książki o architekturze - opowiadał z rosnącym ożywieniem. - Mój ojciec zachęcał
mnie, bo myślał, że to tylko hobby, ale kiedy powiedziałem mu, że chcę studiować architekturę, wybuchła awantura. - Poważnie? Dlaczego? - zdziwiłam się. - Architekt to dobry zawód. - Ale to nie dla mnie - odpowiedział Markus, a jego spojrzenie stało się surowe. Owinął sobie sznurówkę wokół palca. - Trochę wiesz o oczekiwaniach, Carino. Wiesz, jak to jest. W jego głosie wyczułam poczucie porażki. Nie wiem, jak to jest, tak dokładnie, ale zaczynałam rozumieć. Jego ton sprawił, że poczułam się tak samo, jak czułam się za każdym razem, gdy przychodziły zawiadomienia o zaległościach w czynszu. Jakbym zupełnie nic nie mogła zrobić. - Próbowałeś jeszcze raz z nim porozmawiać? - Jeszcze nie, ale mam taki zamiar. Tak myślę... Roześmiał się i zerknął na mnie kątem oka. Odpowiedziałam uśmiechem. Wiedziałam, że ponowna rozmowa z ojcem będzie wymagała od niego sporo odwagi, ale z jakiegoś powodu wierzyłam, że da sobie radę. Markus nie sprawiał wrażenia kogoś, kogo łatwo przestraszyć. Markus zgniótł serwetkę i wrzucił ją do torby na śmieci, którą schował za siedzeniem. Odwrócił się i oparł o drzwi. - Dobrze, ale niech to zostanie między nami. - Słowo harcerza. - Co? Zacisnął mi się żołądek. - To takie powiedzonko, którego się tu nauczyłam. - Ach, w każdym razie zawsze kochałem architekturę, od dziecka. Pamiętasz, jak zawsze bawiłem się klockami lego? - Aha... - skłamałam. - Potem przerzuciłem się na fortyfikacje, a później na każdą Gwiazdkę chciałem dostawać książki o architekturze - opowiadał z rosnącym ożywieniem. - Mój ojciec zachęcał mnie, bo myślał, że to tylko hobby, ale kiedy powiedziałem mu, że chcę studiować architekturę, wybuchła awantura. - Poważnie? Dlaczego? - zdziwiłam się. - Architekt to dobry zawód. - Ale to nie dla mnie - odpowiedział Markus, a jego spojrzenie stało się surowe. Owinął sobie sznurówkę wokół palca. - Trochę wiesz o oczekiwaniach, Carino. Wiesz, jak to jest. W jego głosie wyczułam poczucie porażki. Nie wiem, jak to jest, tak dokładnie, ale zaczynałam rozumieć. Jego ton sprawił, że poczułam się tak samo, jak czułam się za każdym
razem, gdy przychodziły zawiadomienia o zaległościach w czynszu. Jakbym zupełnie nic nie mogła zrobić. - Próbowałeś jeszcze raz z nim porozmawiać? - Jeszcze nie, ale mam taki zamiar. Tak myślę... Roześmiał się i zerknął na mnie kątem oka. Odpowiedziałam uśmiechem. Wiedziałam, że ponowna rozmowa z ojcem będzie wymagała od niego sporo odwagi, ale z jakiegoś powodu wierzyłam, że da sobie radę. Markus nie sprawiał wrażenia kogoś, kogo łatwo przestraszyć. - Chyba powinniśmy wracać na bal - powiedział, wziął kluczyki i zapalił silnik. Odpuściłabym sobie cały ten bal, suknię i wszystko inne, żeby tylko spędzić z nimi jeszcze jeden kwadrans w samochodzie, ale nie zaprotestowałam. Wiedziałam, że kiedyś ten wieczór się skończy. I byłam pewna, że Froken Killroy już czeka, żeby nawrzeszczeć na mnie tak, że mi uszy odpadną. Markus zaparkował na tyłach ambasady i zakradliśmy się do sali balowej tylnymi drzwiami, przez kuchnię i jadalnię. Wstrzymałam oddech, gdy przeciskaliśmy się przez tłum, zbliżając się do Froken i jej dystyngowanego towarzysza. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się z aprobatą. Chyba naprawdę jej partner ją oczarował. Po chwili znów znaleźliśmy się z Markusem na tarasie, gdzie zaczął się nasz wieczór. - Widzisz? Nie wpakowaliśmy się w żadne kłopoty - powiedział, kładąc swoją dłoń na mojej, opartej na balustradzie. Gdy tylko mnie dotknął, przeniknął mnie ciepły dreszcz. Właściwie, pomyślałam, to wcale nie jestem tego taka pewna.
20 - Przepraszam! - wrzasnęłam, próbując przecisnąć się przez «_X zatłoczony klub. Desperacko starałam się znaleźć w tym chaosie Rechota. - Przepraszam! Ej! Przepraszam! Dziewczyna przede mną rzuciła mi spojrzenie, które mogłoby uśmiercić małego gryzonia, a potem przesunęła się ze dwa centymetry w lewo. W odpowiedzi spiorunowałam ją wzrokiem i strzeliłam łokciem w plecy, przeciskając się między nią a wielkim gościem po prawej. Gdyby tylko wiedziała, kim jestem... odezwał się z oburzeniem cichutki głos w mojej głowie, ale szybko go uciszyłam. Gdyby wiedziała, kim jestem, pewnie nie zrobiłoby to na niej najmniejszego wrażenia. Większości ludzi zgromadzonych w tym miejscu chyba nie można niczym zbić z tropu, nieważne, czy mowa o tych trzech gościach ze szpikulcami na twarzy, którzy zaczęli walczyć na pięści o ostatnie piwo, czy o dziwaku, który wymiotował im na buty. Muszę się stąd wydostać, pomyślałam, zaczynając coraz szybciej oddychać w tym zadymionym, wirującym, śmierdzącym potem tłumie. Zaczynałam tęsknić za moją ochroną. Gdyby tu byli, przez cały czas miałabym wokół siebie barierę, oddzielającą mnie od tego zamieszania. Stanęłam na palcach i wyciągnęłam szyję, szukając drzwi. Kiedy je wreszcie zobaczyłam, dostrzegłam Rechota we własnej osobie, wychodzącego z trzema kumplami z zespołu. - Rechot! - wrzasnęłam, przepychając się przez tłum. Już nie myślałam o mówieniu „przepraszam". Tego dnia weszłam w kontakt z ciałami większej liczby ludzi niż w całym moim życiu. - Rechot! Poczekaj! W końcu udało mi się wydostać na świeże powietrze. Wzięłam głęboki wdech. Zaczęłam doceniać, jakim luksusem jest tlen. I wtedy zobaczyłam, że Rechot z kumplami wsiadają do autobusu na parkingu. - Rechot! Zaczekaj! - krzyknęłam i popędziłam po ziarnistym, pełnym dziur asfalcie. Rechot zamarł w pół kroku. - Ej! - wykrzyknął, odpychając kilka pijanych dziewczyn, które próbowały dostać się do autobusu. - Gdzie byłaś? Wszędzie cię szukałem! Naprawdę? A gdzie dokładnie? pomyślałam, ale powiedziałam tylko: - Serio?
- No! Pomyślałem, że poimprezujemy, ale po naszym numerze zniknęłaś - tłumaczył Rechot, obejmując mnie za szyję i prowadząc w stronę autobusu. - To pewnie wtedy, kiedy stałam w piętnastokilometrowej kolejce do toalety powiedziałam. Użyłam określenia „toaleta" zdecydowanie na wyrost. - Potrzebowałam chyba ze trzech ton papieru toaletowego, żeby przykryć deskę. - Bycie dziewczyną to beznadzieja - zachichotał Rechot. - My, faceci, możemy iść, gdzie chcemy. Nie? Kumple Rechota, którzy włazili powoli do autobusu, roześmiali się głośno. Kilku z nich uniosło nawet pięści i paru klasnęło. - No, chodź. - Rechot odwrócił się na schodkach. Trzymał mnie za obie ręce i próbował wciągnąć. - Eee... a dokąd jedzie ten autobus? - spytałam. Dochodziła prawie trzecia nad ranem. Niedługo powinnam wracać do hotelu, żeby uwolnić Julię od obowiązków księżniczki. - Na razie nigdzie - wyjaśnił Rechot. - Zostajemy na parkingu i urządzamy prywatne przyjęcie. - Rzucił mi seksowny uśmieszek i poczułam, że serce mocniej mi zabiło. Wreszcie będę miała Rechota tylko dla siebie. Cóż, w autobusie pełnym ludzi, ale mimo wszystko... Uśmiechnęłam się i pozwoliłam wciągnąć do autobusu. Było tam kilkanaście osób, które paliły, piły, grały coś i pstrykały kapslami od butelek do pustego pojemnika po chińskim jedzeniu. Rechot przybił piątkę z kumplami z zespołu, gdy przechodził koło nich. Z milion razy widziałam, jak robi to na wideo. Potem pociągnął mnie na tył autobusu, walnął się na długą winylową kanapę i spojrzał na mnie wyczekująco. - Może byś zamknęła drzwi - zaproponował, unosząc podbródek. - Tam jest dość głośno. Odwróciłam się i zobaczyłam, że ze ściany wystaje coś w rodzaju rączki. Szarpnęłam za nią, pomęczyłam się chwilę i w końcu udało mi się zaciągnąć cieniutką brązową przegrodę, która zrobiona była z czegoś niewiele grubszego od papieru. - Niezbyt to szykowne - rzuciłam sceptycznie. Hałasy nadal były tak samo głośne, jak do tej pory. - No, ale teraz mamy odrobinę prywatności. - Złapał mnie za rękę i pociągnął na siebie. Serce miałam w gardle. - Co robisz? - Całuję moją korespondentkę. A potem przytulił mnie, obejmując za kark. W pierwszym odruchu chciałam go odepchnąć i odzyskać panowanie nad sytuacją, ale Rechot naprawdę świetnie całował. I im
więcej mnie całował, tym bardziej chciałam, żeby nie przestawał. Smakował piwem i wiedziałam, że dużo wypił, ale to mnie nie martwiło. Właściwie to był bardzo seksowny posmak - czegoś zakazanego. Gdyby moi rodzice wiedzieli, co teraz robię, dostaliby zawału, pomyślałam. Coś kłuło mnie w bok i zorientowałam się, że cały czas mam przewieszoną przez ramię torbę. Odepchnęłam Rechota i usiadłam prosto. - Poczekaj - powiedziałam. - Muszę się z tego wyplątać. Zdjęłam torbę przez głowę i upuściłam ją na podłogę. Kiedy się odwróciłam, cała w uśmiechach i ze świeżo wycałowanymi ustami, on już chrapał. - Rechot? - Nie mogłam uwierzyć, że zasnął. Nie tak szybko! - Rechot? - Pstryknęłam mu palcami przed nosem. Zachrapał tylko głośniej. Wzięłam głęboki wdech i zerknęłam na zegarek. Nadal mam kilka godzin do powrotu. Może Rechot obudzi się i utniemy sobie miłą, długą, serdeczną pogawędkę, na którą tak czekałam? Może będziemy mieli jeszcze chwilę, żeby popatrzeć sobie w oczy i zrozumieć, że jesteśmy sobie przeznaczeni? Po prostu uspokój się, powiedziałam sobie, opierając się na kanapie i słuchając śmiechów i krzyków z przodu autobusu. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech, tak jak uczyła mnie instruktorka jogi, Kirin. Po prostu rozluźnij się, a wszystko będzie dobrze. Noc jeszcze się nie skończyła.
21 - Carino! Carino! Obudź się! To ja, Markus! Usiadłam na łóżku. W końcu dotarło do mnie uporczywe pukanie do drzwi. Przez okno wlewało się światło słoneczne. Zamrugałam, kompletnie zdezorientowana. Gdzie ja, do cholery, jestem? I kto próbuje wyważyć drzwi? - Carino! Proszę! Twoje straże nie wpuszczą mnie, jeśli im nie każesz! O Boże! To Markus! A ja jestem Cariną. I jestem... w piżamie! Wyskoczyłam z łóżka, przebiegłam przez pokój i przejrzałam się w lustrze. Miałam podpuchnięte od snu oczy, byłam zarumieniona, a włosy sterczały mi na wszystkie możliwe strony. Czy bez makijażu też wyglądam jak Carina? - Carino, proszę. Wiem, że jesteś wściekła, ale wszystko będzie dobrze - powiedział Markus. Odwróciłam się i spojrzałam na zamknięte drzwi. Wściekła? O czym on mówi? Aha, nie byłam zachwycona, kiedy w nieziemskim pocałunku przeszkodziła nam rozwścieczona Ingrid, która upierała się, żebym wróciła na salę i dopytywała się, gdzie zniknęłam na tak długo. Ale to nie wina Markusa. Całowanie się z nim było takie przyjemne, że nie potrafiłam wymyślić żadnej innej rzeczy, którą chciałabym jeszcze w życiu robić. Może myśli, że się wściekłam, bo od momentu, kiedy Ingrid mnie odciągnęła, w ogóle już ze sobą nie rozmawialiśmy... I nie powiedział mi dobranoc przed wyjściem z balu. Ale przecież nie wiedział, że już nigdy więcej mnie nie zobaczy... - Carino? Proszę, wpuść mnie. - Minutę! - krzyknęłam z akcentem Cariny. Popędziłam do łazienki, owinęłam niesforne włosy w ręcznik, wypłukałam usta i popędziłam do drzwi. - Carino, ja... Markus spojrzał na mnie i się zaczerwienił. Miał na sobie wyprasowane spodnie khaki, niebieską koszulę, a jego włosy nadal były wilgotne po prysznicu. Wyglądał idealnie i sądząc po jego oszołomionej minie, ja musiałam wyglądać strasznie. - Przepraszam - wybąkał, patrząc w podłogę. - Nie wiedziałem, że nie jesteś ubrana. Najwyraźniej księżniczki nigdy nie otwierają drzwi w piżamie. Ale właściwie to miałam na sobie więcej rzeczy niż wczoraj na balu, więc mnie to nie ruszało. - Nie przejmuj się - rzuciłam, chowając się za drzwiami. - Wejdź. Co się stało? Markus wszedł do pokoju, a potem odwrócił się i spojrzał na mnie zaskoczony. - To znaczy, że jeszcze nie widziałaś? - spytał.
- Czego nie widziałam? Markus przetarł twarz dłonią, a potem złapał pilota i włączył telewizor. Na ekranie pojawiły się lokalne wiadomości. Za prezenterem widać było napis: KSIĘŻNICZKA SIĘ BAWI! Poczułam, że żołądek próbuje wyskoczyć mi uszami. - ...najwyraźniej królewskie bale nie bawią zbytnio księżniczki - mówił prezenter. Zdobyliśmy te unikatowe zdjęcia księżniczki Cariny z Vinelandii wczoraj wieczorem, w mieście, gdzie przebywała z mężczyzną, którego uważa się za jej przyjaciela, Markusem Ingvaldssonem... Gdy mówił, na ekranie migała seria zdjęć. Ja w sukni balowej, wychodząca z Roscoe, machająca torbą z pieczonym kurczakiem. Ja, podnosząca gazetę, po tym, jak jakiś facet upuścił ją na chodnik. Ja, oblizująca palce na przednim siedzeniu w samochodzie Markusa. Z obrzydliwą miną: oczy półprzymknięte, usta wykrzywione. - Chyba zwymiotuję - jęknęłam, siadając na brzegu łóżka. - Carino, to moja wina. - Markus przyklęknął przede mną. - Już wziąłem na siebie całą odpowiedzialność przed swoim ojcem, i zrobię to samo przed twoim, kiedy wrócimy do Vinelandii. Ja... - Carino! Serce mi zamarło, gdy do pokoju wparowały Froken Killroy i Ingrid, też jeszcze w piżamach. Killroy była tak czerwona, jak tylko może być czerwony człowiek i się nie rozpuścić. Twarz Ingrid była nieruchoma jak wyrzeźbiona w kamieniu. Pobladła mocniej, gdy zobaczyła Markusa klęczącego przede mną. Wtedy zrozumiałam, że jestem załatwiona. Jeśli Ingrid nie będzie po mojej stronie, nie mam szans. - Ty! - wykrzyknęła Killroy, wskazując na Markusa. - Natychmiast wynoś się z jej pokoju! Markus wstał powoli. - Froken Killroy, proszę pozwolić mi wyjaśnić... - Nie chcę tego słuchać - rzuciła Killroy. - Wyprowadziłeś księżniczkę z ambasady i pozwoliłeś jej szwendać się bez opieki po tym niebezpiecznym mieście. Ty, Markusie Ingvaldssonie, powinieneś być mądrzejszy. Markus spuścił głowę. - Jestem odpowiedzialna za tę dziewczynę, a ty zrobiłeś ze mnie idiotkę - ciągnęła Froken Killroy, a głos jej drżał. - A teraz zejdź mi z oczu. Markus rzucił mi jedno przepraszające spojrzenie i wyszedł z pokoju. I wtedy poczułam się kompletnie i całkowicie osamotniona. Nie miał pojęcia, że nigdy w życiu go już nie zobaczę. Na tę myśl żołądek zacisnął mi się jeszcze bardziej niż na myśl o gniewie Killroy.
Spojrzałam znowu na Ingrid, mając nadzieję, że znajdę w niej sprzymierzeńca, ale ona skrzyżowała ręce i odwróciła wzrok. Jak mogę ją winić? Wpakowałam jej najlepszą przyjaciółkę w poważne kłopoty, robiąc jedyną rzecz, której Carina wyraźnie mi zabroniła kręciłam z Markusem. Że nie wspomnę o całowaniu. - A ty, młoda damo, pakuj natychmiast swoje rzeczy - powiedziała Froken Killroy. Poczułam, jak kurczę się pod jej granitowym spojrzeniem. - Wracamy lotem o trzeciej. Opowiem rodzicom o twoim zachowaniu. - Wyprostowała się i wygładziła szlafrok. - Jestem pewna, że gdy tylko o tym usłyszą, będą natychmiast chcieli cię zobaczyć. I pewnie zażądają mojej głowy. Odwróciła się i wyszła z pokoju. Moje serce tłukło o żebra, cała dygotałam. - Ingrid, ja... - Nie wierzę, że to zrobiłaś Carinie - wycedziła. - Miałaś tylko stosować się do prostych instrukcji. Nie. Jednej prostej instrukcji. Trzymać się z daleka od Markusa! Czy to takie trudne? Potwornie, pomyślałam. Ingrid miała zaczerwienioną twarz, całą w plamach, a oczy pełne łez. Nagle poczułam się, jakby ktoś zdzielił mnie przez łeb. Ingrid, którą znałam od kilku dni, uznałaby całą tę sytuację za przezabawną. To nie są łzy współczucia dla przyjaciółki. Płacze, bo czuje się zdradzona. Płacze, bo... czekajcie, czy to możliwe? Ona jest zazdrosna. - O mój Boże, tobie też podoba się Markus... - Co?! - Jej twarz wykrzywiła się w niedowierzaniu. Teraz miałam już pewność. - Tak! Taka byłaś szczęśliwa, że Carina kazała mi z nim nie rozmawiać stwierdziłam. - I cały czas wbijałaś mi do głowy, żebym trzymała się od niego z daleka. A... a kiedy wszedł do sali, zarumieniłaś się. Myślałam, że to z powodu tego, co robimy, ale to nie to. Ty go lubisz. Ingrid spiorunowała mnie spojrzeniem załzawionych oczu, wzięła głęboki wdech i pokręciła głową. - Wiesz, chciałam ci pomóc w pakowaniu klamotów Cariny, ale zapomnij - warknęła. - Sama się spakuj. Wypadła z pokoju, trzaskając drzwiami. Klapnęłam na łóżko, zastanawiając się, jak w tak krótkim czasie zdołałam tak wszystko zagmatwać. Wpakowałam w kłopoty Carinę, wpakowałam w kłopoty Markusa, zraniłam uczucia Ingrid i być może przyczyniłam się do tego, że Froken Killroy zostanie wylana. Z całą pewnością rola księżniczki w moim wykonaniu okazała się całkowitą klęską.
22 Obudziłam się gwałtownie. Do oczu natychmiast napłynęły mi łzy z powodu ostrego słonecznego światła. Zacisnęłam powieki i zasłoniłam oczy dłonią, a potem podniosłam głowę. Coś strzeliło mi w szyi. - Auć! - krzyknęłam, siadając. Pomasowałam kark, ale ból nie mijał. W jakiej ja pozycji spałam? I wtedy to poczułam. Coś dudniącego i grzechoczącego pode mną. Odległe wrażenie bycia w ruchu. Otworzyłam oczy i zdałam sobie sprawę, gdzie się znajduję. Byłam na tyle autobusu Rechota. I zasnęłam z twarzą na jego piersi! A autobus... jechał! Krew uderzyła mi do głowy, wpadłam w panikę. Zrobiło się już całkiem jasno. A za oknem widziałam tylko ziemię. Ciągnęła się kilometrami. Dokąd ci ludzie mnie zabierają? - Rechot! Rechot! Obudź się! - krzyknęłam, potrząsając nim z całej siły. Zamrugał kilka razy, nie otwierając porządnie oczu i zasłonił rękami twarz. - Autobus jedzie! wrzasnęłam. - Czasem tak ma - odparł zaspany. A potem obrócił się na drugi bok i znowu zaczął chrapać. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam tak wściekła. Nawet wtedy, kiedy Ingrid ukradła parę moich ulubionych szpilek od Jimmy'ego Choo i wrzuciła je do jeziora na tyłach pałacu, kiedy próbowała tańczyć jak w Moulin Rouge. Zerknęłam na zegarek i krew ścięła mi się w żyłach. Była dziesiąta rano. Zgodnie z naszą umową o tej porze Julia powinna wrócić do domu. Czy już to zrobiła? Zdekonspirowała mnie? O Boże. Przez resztę życie będą mnie obserwowali dwadzieścia cztery godziny na dobę, pomyślałam. Wstałam i walnęłam głową w szafkę tak mocno, że na pewno zostanie mi po tym wgniecenie. Krzywiąc się z bólu i zataczając, podeszłam do cienkiej przegrody i odsunęłam ją mocnym szarpnięciem. Wszyscy w autobusie spali. Mężczyźni pokotem na kobietach. Kobiety oparte na ramionach facetów, ze śliną w kącikach ust. Jeden gość zasnął z nosem wsuniętym między struny w dziurze w pudle gitary. Potykając się, doszłam na przód autobusu. Za kierownicą siedział Szalony Dave. - Dave! Musisz zatrzymać autobus! Spojrzał na mnie zaskoczony i skręcił gwałtownie na przeciwny pas. Jakiś facet w niebieskim samochodzie zatrąbił i ledwo zdążył zjechać nam z drogi.
- Przestraszyłaś mnie, panienko - powiedział. - A niełatwo tego dokonać. - Proszę, Dave - starałam się ze wszystkich sił, żeby nie stracić cierpliwości. - Musisz mnie stąd wypuścić. - Nie sądzę, Jules - odparł, kręcąc głową. - Jeśli cię tu wysadzę, stanie się jedna z trzech rzeczy: albo umrzesz od porażenia słonecznego, albo zjedzą cię kojoty, albo zabierze cię banda facetów o jeszcze o mniej należytych manierach niż ta zgraja. - Należytych manierach? - Ej. Potrafię czytać. Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze. - Dobra, to zawróć. Muszę wrócić do Los Angeles. Zaczął śmiać się tak głośno, że facet z nosem w gitarze wzdrygnął się i rozległo się brzdąknięcie, gdy próbował wyszarpnąć nos spomiędzy strun. - W żadnym wypadku - powiedział Szalony Dave. - Musimy być dziś wieczorem w El Paso. Mamy koncert. - El Paso? A gdzie jest El Paso? - W Teksasie, panienko - odparł Dave, naśladując akcent z westernów. - Teksas? - wysapałam i opadłam na najbliższe siedzenie. Jako osoba związana z dyplomacją muszę dobrze znać geografię świata. A Teksas kojarzyłam doskonale, ponieważ z tego stanu pochodził obecny prezydent Stanów Zjednoczonych. I aż za dobrze wiedziałam, że Teksas leży bardzo daleko od Los Angeles. Dobra, nie wpadaj w panikę, powiedziałam sobie. Musisz zadzwonić do Ingrid. Będzie wiedziała, co zrobić. Otworzyłam torbę i grzebałam w niej tak długo, aż znalazłam komórkę. Ingrid pewnie próbowała dzwonić do mnie przez cały ranek i gdybym miała włączony telefon, usłyszałabym, obudziłabym się i nie byłoby całego tego zamieszania. Włączyłam telefon. Miałam dziesięć nowych wiadomości. Nawet nie próbowałam ich odsłuchać. Szybko wybrałam numer apartamentu Ingrid w hotelu. Odebrała po pierwszym dzwonku. - Carina? - krzyknęła. - Ingrid, wpadłam w straszne kłopoty. - Gdzie, do cholery, jesteś? - Zasnęłam w autobusie Rechota i teraz jestem w połowie drogi do Teksasu odpowiedziałam, zaciskając oczy. - Teksasu? Gdzie jest Teksas?! - Nie w pobliżu Los Angeles - odpowiedziałam z westchnieniem. - To zbieraj tyłek z powrotem do L.A.
- Jakbym sama tego nie wiedziała. Jestem pośrodku pustyni. Nie mam gdzie wysiąść. Niemal słyszałam, jak pracują trybiki w mózgu Ingrid. - Dobra, powiedz kierowcy, żeby cię wysadził w najbliższym mieście, a potem zapłać, żeby ktoś cię odwiózł z powrotem. - Świetny plan, ale już prawie nie mam kasy - odparłam. - Froken Killroy dała mi mało forsy, a vinelandzkiej waluty nigdzie tu nie wymienię. Nigdy nie musiałam za siebie płacić. Po drugiej stronie zapadła głucha cisza. Nawet Ingrid nie miała pomysłu. O Boże, co ja narobiłam? Zdradziłam rodziców, oszukałam Froken Killroy, wymknęłam się ochronie i wylądowałam na pustyni. I po co? Dla kilku ckliwych pocałunków faceta, który przy mnie zasnął? Nagle zaczęłam żałować, że nie ma tu Markusa. Gdyby był tu ze mną, wszystkim by się zajął. Czułabym się bezpiecznie. Jeśli przemawia za nim choć jedna rzecz, to fakt, że jest arystokratą z prawdziwego zdarzenia. I to bystrym. Rozsądnym. No dobra, to już trzy rzeczy, które przemawiają na jego korzyść. I nigdy by przy mnie nie zasnął. - No dobra, to jak sprowadzić cię z powrotem? - spytała Ingrid. - Wylatujesz o trzeciej. - Poczekaj sekundę. - Zasłoniłam mikrofon dłonią. - Dave, jak daleko od Los Angeles jesteśmy? - Parę godzin - odparł. - Z pięć. Przełknęłam z trudem ślinę. Nie mam szans zdążyć na czas. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. - Ingrid... musisz zabrać Julię do Vinelandii.
23 - Eee... Ingrid? Czy Julia nie powinna już się zjawić? - spytałam, czując, jak pocę się z nerwów, a sukienka z lnu przykleja mi się do pleców. Siedziałam z tyłu limuzyny z Froken Killroy, której oczy prawie wwiercały się w moją twarz. Siedziałyśmy w samochodzie od dwudziestu minut, a ona nawet nie mrugnęła. Nawet raz. - Nie martw się, zadzwoni - uspokajała mnie Ingrid, zerkając na swój telefon komórkowy. Przycisnęła kilka guzików i zorientowałam się, że pisze SMS. Starając się wyglądać jak najbardziej naturalnie, wyciągnęłam szyję, żeby odczytać wiadomość, JEST W DRODZE! BĘDZIE NA MIEJSCU! Lepiej, żeby była, pomyślałam, kiedy Killroy zmrużyła oczy. Opadłam z powrotem na siedzenie i wyjrzałam przez okno na znajome ulice L.A. Była prawie trzecia po południu, a ja nadal grałam księżniczkę. Bardzo nerwową, zżeraną poczuciem winy księżniczkę, której groził lot samolotem. Za każdym razem, gdy P.B. stawał na czerwonym świetle, zastanawiałam się, czy nie wyskoczyć i nie ratować życia. Ale zważywszy na to, że za nami jedzie samochód z ochroną Cariny, to chyba nie jest najlepszy pomysł. Tylko pojedź na lotnisko, powiedziała w hotelu Ingrid. Ona spotka się tam z nami. Po prostu... zaspała. Powinnam odmówić. To nie było częścią naszej umowy. Powinnam była opuścić hotel punkt dziesiąta rano. Ale czy mogłam teraz odmówić Ingrid i Carinie? Po tych wszystkich kłopotach, które spowodowałam? Zgodziłam się więc jak głupia i teraz jechałam na lotnisko w L.A., gdzie czekał na nas wyczarterowany samolot, który miał zabrać Carinę na całkiem inny kontynent. Czynnik ryzyka po prostu za bardzo wzrósł. Jeśli nie zgramy się w czasie, to Froken Killroy będzie oczekiwała, że wsiądę do samolotu. Jeśli będę stawiała opór, pewnie wykręci mi rękę i zaciągnie do środka. - Carino - warknęła - siedź prosto. Wyprostowałam się i wygładziłam rondo czarnego filcowego kapelusza, do którego włożenia zmusiła mnie Ingrid. Schowałam pod nim włosy, żeby Carina - gdy spotkamy się na lotnisku - mogła go włożyć i ukryć fryzurę w kolorze brąz. Oczywiście, gdy dotknęłam kapelusza, od razu pomyślałam o mamie, która pewnie teraz potwornie się denerwuje. Na pewno już znalazła list, czekała do wpół do jedenastej, kiedy - jak powiedziałam - miałam się zjawić, a teraz wpadła w panikę. Pewnie już jest przed ambasadą Vinelandii i wrzeszczy na ochronę. Już nie żyję.
Limuzyna skręciła w zjazd na lotnisko. Zaczęły mi się pocić dłonie. Cały czas zerkałam na Ingrid, ale ona mnie ignorowała. Podjechałyśmy pod terminal. Cały czas rozglądałam się za Cariną - za dziewczyną w ciemnych okularach i czapce z daszkiem. Ale nigdzie jej nie widziałam. P.B. otworzył mi drzwi. Wysiadłam z samochodu, potknęłam się ze zdenerwowania i wpadłam prosto w jego ramiona. Dałabym wszystko, żeby teraz być z powrotem w domu, w Venice, cała i zdrowa, w naszym obskurnym mieszkaniu, z tym workiem pcheł, moją kotką, i spanikowaną mamą. Kiedy Froken Killroy wydawała polecenia bagażowym, Ingrid podeszła do mnie i wcisnęła mi coś w dłoń. Gdy zobaczyłam vinelandzki paszport, zaschło mi w ustach. Otworzyłam i ze zdjęcia uśmiechnęła się do mnie Carina. - Co ja mam z tym zrobić? - syknęłam. - Daj to pani za kontuarem, a ona da ci bilet. Oddasz wszystko Carinie, gdy się tu zjawi - szepnęła. Rozejrzałam się znowu z nadzieją, że może za pierwszym razem jej nie zauważyłam. Proszę, niech ona tu będzie. Proszę! Modliłam się w myślach. Przysięgam, że już nigdy w życiu nie zrobię niczego nieuczciwego. - Księżniczko! Proszę się nie ociągać! - Froken Killroy przytrzymała mi otwarte drzwi. Odetchnęłam głęboko i weszłam do klimatyzowanego wnętrza terminalu. Kobieta za kontuarem ledwo mogła wydusić z siebie słowo, gdy wręczała mi bilet. Spojrzałam na pasek papieru i przysięgam, poczułam się, jakbym usłyszała wyrok śmierci. W chwili gdy Ingrid odeszła od kontuaru, złapałam ją za rękę i odciągnęłam na bok. - Gdzie ona jest? - zapytałam ostro. Ingrid wyrwała rękę. - Słuchaj, gdy tylko się zjawi, P.B. zatrąbi. Wtedy powiesz, że zostawiłaś coś w samochodzie, spotkacie się tam i zamienicie ubraniami. - Dobrze, ale kiedy? - Serce biło mi jak szalone. - Samolot odlatuje za piętnaście minut. - Uspokój się - rzuciła Ingrid szorstko. - Jeśli nie zapanujesz nad sobą, zorientują się, że coś kręcimy. Spróbowałam się opanować. Naprawdę. Ale reszta grupy już przekraczała linię wyjścia. Czas uciekał.
- Pobiegnę do łazienki - powiedziała nagle Ingrid, zerkając przez ramię. - Zaraz wracam. Zanim zdążyłam otworzyć usta, zniknęła. I wtedy poczułam na ramieniu czyjąś rękę. Serce prawie wyskoczyło mi z piersi. - Czas iść, Carino - powiedziała Froken Killroy. - Nie! Ja... Ingrid jest w toalecie! - Nie, nieprawda! Jest tam! - stwierdziła Killroy, wskazując na wyjście. Odwróciłam się. Zobaczyłam Ingrid, jak mija ochronę lotniska, żeby wsiąść do samolotu. Rzuciła mi przepraszające spojrzenie. O mój Boże, pomyślałam. Wzrok mi się zamglił. Carina nie przyjdzie, a Ingrid o tym wie. Wystawiły mnie! Froken Killroy ciągnęła mnie w stronę wyjścia, a ja prawie się nie opierałam. Jakbym nagle nie mogła zapanować nad mięśniami. Milion myśli przelatywało mi przez głowę. Porwano mnie. Zostałam wrobiona. Czy zmuszą mnie do życia cudzym życiem, udawania kogoś innego? Czy od początku tak wyglądał plan? - Carino! Co ty robisz? Idź jak człowiek! - zbeształa mnie Killroy. - To... to jest pomyłka! - Usłyszałam własny głos. - Ja nie należę do tego świata! - I dlatego zabieramy panią z powrotem do domu, Wasza Wysokość - powiedział jakiś przypadkowy pracownik lotniska, z szerokim uśmiechem biorąc mój bilet. - Nie! Nie mogę wsiąść do samolotu! - W końcu zebrałam się w sobie i spróbowałam odepchnąć Killroy. - Daryl, Theodore, Carina znowu ma jeden ze swoich napadów - oznajmiła znudzonym głosem Froken Killroy. Nagle znalazłam się między dwoma niewiarygodnie silnymi mężczyznami, którzy praktycznie wnieśli mnie do samolotu. - Ludzie, wy nie rozumiecie - jęczałam, próbując mówić rozsądnie, ale zabrzmiało to, jakbym przechodziła załamanie nerwowe. - Nie jestem księżniczką Cariną. Nazywam się Julia Johnson. Mieszkam w L.A. - Jasne. Jak wtedy, gdy kupiłaś bilet do Australii i próbowałaś nam wmówić, że Nicole Kidman jest twoją prawdziwą matką i chce, żebyś do niej wróciła? - rzucił z ironią Daryl. - Albo jak wtedy, gdy dorwaliśmy cię przy wykradaniu się przez mur? Gdy udawałaś, że masz delirium po zepsutych ostrygach? - dodał rozbawiony Theodore. Nieźle. Carina była naprawdę zdesperowana.
Ochroniarze posadzili mnie na siedzeniu obok Ingrid, która ze znudzoną miną przeglądała pisma. Daryl pochylił się i zapiął mi pasy. - Miłego lotu, Wasza Wysokość - powiedział, uśmiechając się cierpko. Samolot zaczął odjeżdżać od rękawa. Daryl zostawił mnie samą z Ingrid. - To przez Markusa, prawda? - mruknęłam pod nosem. - Robisz mi to z powodu Markusa. - Nie dramatyzuj - powiedziała Ingrid. - Spodoba ci się w Vinelandii.
24 Siedziałam na przednim siedzeniu autobusu, obserwując ekran komórki. Czekałam na najświeższe wieści od Ingrid. Jeśli jakimś cudem udało jej się nabrać Julię i zwabić ją do samolotu, to załatwiła mi trochę czasu na obmyślenie planu. Gdyby Julia odmówiła współpracy i powiedziała o zamianie, pewnie już jacyś agenci ruszyliby moim tropem. W końcu telefon zabrzęczał i na ekranie pojawiła się wiadomość: MISJA WYKONANA! WŁAŚNIE ODLATUJEMY! JESTEM NAPRAWDĘ DOBRA! Westchnęłam z ulgą, ale wcale nie poczułam się lepiej. Może dlatego, że wokół mnie nadal rozciągała się pustynia. Może dlatego, że nadal nie miałam pomysłu, jak wrócić do L.A. Może dlatego, że przez ostatnie pół godziny Szalony Dave śpiewał na całe gardło piosenki Red Hot Chili Peppers i strasznie fałszował. No i jeszcze musiałam koniecznie... skorzystać z toalety. I nie miałam zamiaru iść do tego cuchnącego czegoś na końcu autobusu. Gdzieś muszę postawić granicę. Dobra, powiem im, kim jestem, pomyślałam spokojnie. Nie mam pojęcia, jak im to udowodnię, ale jeśli mi uwierzą, zrozumieją, że muszę wracać do L.A. To był kruchy plan, niestety jedyny, jaki miałam. Wstałam, łapiąc się oparcia, gdy autobus zarzucił na zakręcie i spojrzałam na siedzenia. Zauważyłam Rechota siedzącego w tyle z jednym ze swoich gitarzystów. Pracował nad nowym tekstem. Miał na sobie niebieską koszulkę. Włosy związał w kucyk. Gdy skupiał się na bazgroleniu czegoś w notatniku, pod nosem robiły mu się śmieszne zmarszczki. Dwa dni temu na widok Rechota w szale pracy twórczej rozpłynęłabym się i wzruszyła. Teraz chciałam tylko potrząsnąć nim i nawrzeszczeć za to, że wpakował mnie w takie kłopoty. Przeszłam między siedzeniami i zatrzymałam się przy Rechocie. Nie podniósł wzroku. Nawet gdy odchrząknęłam. - Rechot, muszę ci coś powiedzieć... - zaczęłam pewnym głosem. - Sekundę, skarbie - powiedział, unosząc ołówek. Zapisał coś o płonących ustach i gaśnicach. Och, jakie to głębokie. - Rechot, każ Dave'owi zawrócić autobus i zawieźć mnie z powrotem do L.A. Wzięłam głęboki wdech. - Nie jestem Julią Johnson. Tak naprawdę jestem księżniczką Cariną z Vinelandii i jeśli szybko nie wrócę do swojego kraju, zaczną się poważne kłopoty.
Rechot i jego gitarzysta spojrzeli na mnie i przez cudowną sekundę myślałam, że mi uwierzyli. Ich oczy rozszerzyły się ze zdumienia, gdy docierały do nich moje słowa. A potem wybuchnęli śmiechem. Śmiali się ze mnie. Poczułam, jak twarz mi płonie z oburzenia. Miałam dość traktowania mnie, jakbym była... zwykłą dziewczyną. To znaczy, jeśli zwykli ludzie tak traktują innych zwykłych ludzi, to po co w ogóle wychodzą z domów? - Proszę - powiedział w końcu Rechot. - Jeśli jesteś księżniczką, to co tu robisz z bandą takich frajerów jak my? - Też bym chciała wiedzieć - warknęłam. - Nazywasz nas frajerami? - powiedział drugi gitarzysta, poprawiając się na siedzeniu. - On to powiedział pierwszy! - sprostowałam. Rechot wrócił do pisania, więc przykucnęłam, żeby znaleźć się na poziomie jego oczu. - Rechot, daj spokój, pomyśl. Wiesz, że jestem z Vinelandii i wiesz, że prawie niemożliwe było dla mnie dostanie się na koncert. I... i... podpisywałam moje e - maile „C", nie? C jak Carina? - Nigdy się tak naprawdę nad tym nie zastanawiałem. - Rechot nawet nie oderwał oczu od notatnika. Jęknęłam sfrustrowana i wstałam. Widać było, że nic z tego. I nie mam w swojej torbie niczego, co mogłoby posłużyć za dowód, kim jestem. Mój paszport ma Julia. Znalazłam w torbie plik vinelandzkich pieniędzy, ale to dowodzi jedynie, że jestem z Vinelandii. Rozejrzałam się po obskurnym autobusie i zdałam sobie sprawę z mojego położenia. Jadę z tymi ludźmi aż do El Paso. I co tam zrobię? Zostanę kowbojem? - Postój, ludzie! Ale streszczać się! - wrzasnął nagle Szalony Dave. Autobus zakręcił gwałtownie i zwolnił. Wszyscy zaczęli wstawać, przeciągać się, ziewać i jęczeć. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam ogromny budynek majaczący na pustyni niczym fatamorgana. Stało przed nim kilkanaście ciężarówek, autobusów i samochodów, a wielka tablica informowała po prostu: Jedzenie. Nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że dopóki nie dojedziemy do Teksasu, niczego po drodze nie będzie. Ale jeśli to jest restauracja, to znaczy, że mają też toalety. A jeśli mają toalety, to znaczy, że rozwiążę przynajmniej jeden z moich problemów. Popędziłam na przód autobusu, złapałam torbę i wybiegłam, zanim ktokolwiek na dobre wstał z siedzenia. Weszłam do budynku i przynajmniej dwudziestu wielkich zwalistych facetów w najohydniejszej palecie kraciastych koszul i postrzępionych czapek podniosło na mnie wzrok. Sądząc po wyrazie ich twarzy, można by pomyśleć, że nigdy nie widzieli kobiety. Uniosłam
wysoko głowę i podeszłam do lady, za którą kobieta o nastroszonych włosach i bardzo różowych ustach przyjmowała od kogoś zamówienie. - Gdzie jest toaleta? - spytałam. Obrzuciła mnie zimnym wzrokiem i strzeliła z gumy. - Nie słyszałam magicznego słowa, kochanie - powiedziała. Magicznego słowa? O czym, do licha, mówi ta kobieta? Czy mam powiedzieć „abrakadabra", żeby magicznie otworzyć drzwi do toalety? - Hm... ona chyba miała na myśli „proszę" - wyjaśnił chłopak stojący obok mnie przy ladzie. Spiorunowałam go wzrokiem, a potem załapałam. Był mniej więcej w moim wieku, może ciut starszy, miał jasne włosy i oczy tak niebieskie, jak chronione jeziora w Vinelandii. Już samo patrzenia na niego sprawiało, że tęskniłam za domem. Odchrząknęłam i przełknęłam dumę. Naprawdę musiałam iść do łazienki. - Przepraszam, gdzie jest łazienka? - spytałam. Kobieta mlasnęła gumą. - Za budynkiem, na lewo. - A potem wyjęła ze stojaka na ladzie garść brązowych serwetek. - Przydadzą ci się. Papier się skończył. Skrzywiłam się, biorąc szorstkie serwetki. I pomyśleć, że zanim przyjechałam do L.A., myślałam, że Stany Zjednoczone to najbardziej nowoczesny i cywilizowany kraj na świecie. Pchnęłam szklane drzwi i obeszłam budynek tak szybko, jak mogłam, zaglądając do toalety w chwili, gdy perkusista Toadmuffin wychodził z męskiej. Najwyraźniej oni wiedzieli, gdzie są toalety. Omal nie zemdlałam z powodu smrodu, który uderzył mnie jak obuch, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi. Nic dziwnego, że skończył im się papier. Cała podłoga była nim zasłana. A także błotem, kilkoma opakowaniami po chusteczkach i brązową torbą z jakąś plamą. Toaleta wyglądała, jakby nie sprzątali jej od dziesięciu lat. Ja chcę do domu, jęknął cichutki głos w mojej głowie. Ale wiedziałam, że to nie spełni się zbyt szybko. Zawsze wszystkim powtarzałam, że sama mogę się sobą zająć. Czas to udowodnić. Na szczęście nad umywalką był pojemnik z mydłem w płynie. Oddychając przez usta, żeby odciąć się od powalającego odoru, wycisnęłam trochę mydła na serwetkę i zaczęłam czyścić deskę, chociaż moje ciało krzyczało, żebym zapomniała o zarazkach i załatwiła, co trzeba. Co by pomyśleli rodzice, gdyby mnie teraz zobaczyli, pomyślałam i mimo woli się uśmiechnęłam. Księżniczka Carina czyści kible!
Kiedy w końcu wyniki pracy mnie zadowoliły, złapałam się za nos i zrobiłam, co trzeba. Potem z pięć minut myłam ręce, nim wreszcie, za pomocą serwetki, otworzyłam drzwi. Gdy wyszłam z tej obrzydliwej łazienki, poczułam się jakieś pięćset razy lepiej. Jakbym czegoś dokonała. Nawet, jeśli to było tylko wyczyszczenie deski klozetowej. Odrzuciłam włosy, obeszłam restaurację, gotowa spróbować ostatni raz z Rechotem. Jeśli to nie podziała, będę musiała pojechać do El Paso. Może to spore miasto, w którym uda mi się wymienić pieniądze i wynająć samochód do L.A. A może nawet mają lotnisko i będę mogła polecieć! Nagle poczułam, że mam jakiś wybór. Że może wszystko się ułoży. I kiedy wyszłam zza rogu, zobaczyłam autobus Toadmuffin wyjeżdżający z parkingu. Zdecydowanie wszystko układało się jak najgorzej.
25 - W którym roku zbudowano Szpital Królowej Arianny? - warknęła Froken Killroy, opierając bat o moje biurko. Spojrzałam na nią, serce biło mi jak szalone i zobaczyłam, że skóra na jej szyi coraz bardziej obwisa i obwisa, zamieniając ją w pół kobietę, pół indyka. Spiorunowała mnie wzrokiem. Oczy zabłysły jej na czerwono. Zagulgotała na mnie gniewnie. - Eee... w 1898? - wyjąkałam, kuląc się na krześle. - Usiądź prosto! - wrzasnęła, znowu strzelając batem. - Jesteś księżniczką! Znikąd zjawili się Daryl i Theodore i złapali mnie pod ręce, ciągnąc mnie, aż moje plecy były proste jak przystało na koronowaną głowę. - Wymień wszystkich książąt i księżne Vinelandii oraz prowincje, w których rezydują. Od wschodu do zachodu. Według wzrostu! - zażądała Froken Killroy. - Dobra... eee... książę Charles i księżna Marielle z Glockenshire... eee... książę Michel i księżna Corinne z... z... Wszystko mi uciekało. Nie mogłam sobie przypomnieć żadnej prowincji ani nazw jezior, ani roku, w którym wybudowano uniwersytet. Nie mogłam przypomnieć sobie niczego o moim kraju. Bo to nie jest twój kraj, szepnął mi do ucha jakiś głos. Ty nie jesteś stąd, oni to odkryją i wtedy... Podniosłam wzrok i zobaczyłam Ingrid, stojącą obok z krzywym uśmieszkiem na twarzy. Powoli przeciągnęła palcem po szyi. - Musicie pozwolić mi wrócić do domu! - krzyknęłam. - Chcę się stąd wydostać! Milion królewskich służących zaczęło krążyć wokół mojego biurka; oczy mieli puste jak zombi. Już miałam zacząć krzyczeć, gdy w oddali usłyszałam ryk. Ryk potężnego silnika. Nagle tłum ochroniarzy rozpierzchł się i pojawiły się dwa reflektory. Tuż przy moim biurku z piskiem opon zatrzymał się samochód. Kabriolet. - Zostawcie ją w spokoju! - krzyknął znajomy głos. Z samochodu wysiadł Markus i zaczął przedzierać się w moją stronę. Wyciągnął rękę nad biurkiem i uśmiechnął się, patrząc mi w oczy. - Nie martw się - powiedział. - Jesteś w domu. Uśmiechnęłam się i ujęłam jego dłoń. Nagle znaleźliśmy się w samochodzie, pędząc autostradą nad Pacyfikiem. Słońce świeciło nam w twarze. I wszystko było... dokładnie jak trzeba.
- Jesteś w domu! Carino! Księżniczko Carino! Jesteśmy na miejscu! Nagle ktoś mnie obudził. Mojego ramienia dotykała stewardesa. Zamrugałam, zdezorientowana. Chciałam, żeby zostawiono mnie w spokoju i żebym mogła wrócić do snu. - Witamy w domu, księżniczko Carino! - powiedziała, prostując się i krzyżując ramiona. - Miłe sny? Odwróciłam się i spojrzałam przez okno nad pustym już siedzeniem Ingrid. Był dzień, a za pasem startowym zobaczyłam zieloną trawę i ośnieżone góry. Nie mogłam w to uwierzyć. Naprawdę byłam w Vinelandii. - Carino? - rzuciła nad ramieniem stewardesy Ingrid. - Idziesz? Wstałam powoli, przygładziłam włosy. Czego Ingrid po mnie się spodziewa? Czy naprawdę oczekuje, że pójdę do zamku i spróbuję przekonać rodziców Cariny, że jestem ich córką? To szaleństwo! - Czy mogłaby pani zostawić mnie i moją przyjaciółkę na chwilę same? - zapytałam stewardesę. - Oczywiście, Wasza Wysokość - odparła, skłaniając głowę. Zniknęła w rękawie prowadzącym do terminalu. Wzięłam głęboki wdech i spojrzałam Ingrid w oczy. Skrzyżowała ręce i oparła się o ścianę. Stałyśmy tak przez chwilę, patrząc na siebie. - Ingrid, musisz mi powiedzieć... - Julio, nie chciałam... Obie urwałyśmy. - Ty pierwsza - powiedziałam. - Dobra - zgodziła się Ingrid, stając prosto. - Przepraszam, że cię oszukałam, ale Carina zgubiła się gdzieś w twoim kraju, a musiałyśmy przecież kogoś przywieźć do Vinelandii. Nawet nie wiesz, ile miałaby kłopotów, gdyby jej rodzice dowiedzieli się, co zrobiłyśmy. - A wiesz, jakie ja będę miała problemy, kiedy moja mama dowie się, że jestem w innym kraju? - Twoja mama się wścieknie. Wielkie rzeczy. - Ingrid wzruszyła ramionami. - Rodzice Cariny zabronią jej opuszczać pałac przez resztę życia. Poważnie. Nie mogłam w to uwierzyć. Ona nadal zupełnie nie przejmowała się mną i tym, jak ta intryga wpłynie na moją rodzinę. Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, w jakim stanie jest teraz mama. - Słuchaj, Carina wróci tu, kiedy tylko złapie lot z Los Angeles - dodała Ingrid. Właśnie się dowiedziałam, że jej rodzice musieli pojechać na jakiś pogrzeb do Szwecji, więc nie wrócą do jutra rana. Carina pewnie do tego czasu się zjawi, więc... graj dalej, dobrze?
Prawie jej powiedziałam, gdzie może sobie wsadzić ten plan. Zmuszę ich, żeby zbadali mi krew, porównali odciski palców, zrobili badania DNA - cokolwiek. Chcę tylko udowodnić, że nie jestem Carina, i wrócić wreszcie do domu. I natychmiast poczułam wyrzuty sumienia. Ingrid ma rację. Carina wpakowała się w większe tarapaty, i to moja wina. Może dam radę poudawać jeszcze jeden dzień. A potem będzie już po wszystkim. W końcu zawsze chciałam przyjechać do Europy... - Carino, samochód czeka - oznajmiła Froken Killroy, stając w drzwiach samolotu. - Idę - powiedziałam, odrzucając włosy na plecy i zaciskając stanowczo usta. Nadszedł czas, by wziąć odpowiedzialność za to, co zrobiłam. Mogłam mieć tylko nadzieję, że Carina mówiła prawdę o swoich rodzicach; że naprawdę bywają w domu tak rzadko, jak twierdziła. Nie było przecież szansy, żeby uwierzyli, że jestem ich córką. Może mogę oszukać świat, ale rodzice to zupełnie inna historia. Teraz, gdy wróciłyśmy do „domu", Froken Killroy pozwoliła, żebyśmy pojechały z Ingrid limuzyną tylko we dwie. Siedziałyśmy w milczeniu, a samochód pędził autostradą pośród pól z pasącymi się krowami. W dali ku niebu wznosiły się góry, a powietrze było tak czyste, że zdałam sobie sprawę, iż przez całe życie oddychałam smogiem. I chociaż widoki były naprawdę piękne, nie poprawiały mi humoru. Nigdy nie czułam się tak samotna. Tak bardzo chciałam porozmawiać z mamą i dać jej znać, że jestem cała i zdrowa. Chciałam, żeby mnie przytuliła i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. - Carino, posłuchaj - odezwała się nagle Ingrid, rzucając spojrzenie w stronę kierowcy. - Nie mów Julii o... eee... tym, czego się dowiedziałaś dziś rano w hotelu, dobra? Odwróciłam się i spojrzałam na nią pierwszy raz, odkąd opuściłyśmy lotnisko. Wyglądała tak bezradnie. Nie spodziewałabym się tego po Ingrid. - Masz na myśli siebie i... - Marrr... cellusa. Marcellusa - dokończyła Ingrid, znowu zerkając nerwowo na kierowcę. - Wściekłaby się, gdyby się dowiedziała, że mi się podoba. Zerknęłam na kierowcę i zauważyłam, że obserwuje mnie we wstecznym lusterku. Najwyraźniej zawsze ktoś słucha, co mówi Carina. - Ale Julia nie lubi Marcellusa, prawda? - spytałam, unosząc brwi. Ingrid westchnęła i wyciągnęła z torby telefon komórkowy. Napisała coś i pokazała mi. NIE. ALE ON NALEŻY DO NIEJ. Powoli pokiwałam głową. Co ja sobie wyobrażałam, gdy całowałam się z Markusem? Jest tak całkowicie, absolutnie nieosiągalny, że praktycznie nierzeczywisty. Cała ja; pierwszy raz się zadurzyłam, i to od razu w chłopaku z innego kraju, który już należy do innej. A w
dodatku nawet nie wie, kim jestem. Wzięłam głęboki wdech, a potem powoli wypuściłam powietrze. Nadszedł czas, żeby przestać marzyć o Markusie i skupić się na zadaniu, które mnie czeka - przetrwanie reszty dnia i wieczoru. Niedługo zjawi się Carina i wreszcie będę mogła wrócić do normalnego życia. Jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło. Jechaliśmy od kilku minut wzdłuż wysokiego kamiennego muru i nagle kierowca skręcił na podjazd. Dojechaliśmy do ogromnej kutej bramy, która natychmiast się otworzyła. Ruszyliśmy szeroką wijącą się drogą, obsadzoną pięknymi jodłami. Za zakrętem moim oczom ukazał się zamek. Na jego widok dosłownie mnie zatkało. Pałac wydawał się ciągnąć kilometrami w każdym kierunku, a jego wieże strzelały wysoko w niebo. Biały kamień ścian lśnił w słońcu, a pośrodku tworzącego rondo podjazdu tryskała fontanna. Widziałam ciężkie zasłony wiszące w każdym oknie i czerwone kwiaty buchające ze skrzynek na parapetach. Jeszcze więcej czerwonych kwiatów rosło wzdłuż podjazdu. Do słupka w pobliżu frontowych drzwi stała uwiązana para koni, co sprawiało, że czułam się, jakbym cofnęła się do XIX wieku. - Czyje to konie? - spytałam. - Twoje - odparła Ingrid, rzucając mi znaczące spojrzenie, a potem znowu zerkając na kierowcę. - Masz sześć koni, nie pamiętasz? Jezu, Carino, jak długo byłaś w Ameryce? Pewnie stajenni ćwiczyli z nimi na wypadek, gdybyś chciała po południu pojeździć. Aha, na pewno. Najbliżej jeżdżenia konno byłam, gdy przez pięć minut siedziałam na kucyku w zoo. Chodziłam wtedy do przedszkola. Płakałam i mama musiała zabrać mnie z zajęć. Kierowca zaparkował samochód, otworzył drzwi i podał mi rękę. Wstając, gapiłam się oszołomiona na zamek. Pierwszy raz w życiu poczułam, co znaczy powiedzenie „zapiera dech w piersiach". Jeśli mnie porwano, to było doskonałe miejsce do trzymania zakładników. - Muszę zadzwonić do mamy - powiedziałam do Ingrid, gdy stanęła obok mnie. - Królowa jest teraz w Szwecji, Wasza Wysokość - wyjaśnił mi kierowca. Zatrzymała się w ambasadzie. - A... tak... dziękuję - wyjąkałam. - Zadzwonię tam. Ingrid wzięła mnie pod ramię i poprowadziła do zamku. Hol wejściowy miał przynajmniej trzy piętra wysokości i zmieściłoby się w nim całe moje mieszkanie. Środek podłogi zdobiła misterna mozaika z herbem Vinelandii. Przy podwójnych drzwiach po drugiej stronie stały trzy kobiety w strojach pokojówek. - To są twoje służące. Ta po lewej to twoja osobista pokojówka, Asha - szepnęła Ingrid. - Zaprowadzi cię do pokoju i pomoże ci się rozpakować. - Czekaj! Zostawiasz mnie? - zapytałam desperacko, gdy zaczęła się wycofywać.
- Muszę iść. Rodzice na mnie czekają. - Ale... co mam robić? - syknęłam, łapiąc ją za rękę. - Po prostu... siedź w swoim pokoju, korzystaj z komputera Cariny... obijaj się odparła Ingrid. - Albo Carina zadzwoni, albo ja. A jeśli będziesz mnie potrzebowała, powiedz operatorowi, żeby wybrał mój numer. - Ingrid! Nie idź! - błagałam, a serce biło mi jak szalone. Pokojówki patrzyły na mnie jak na ohydną ewidentną podróbkę. - Przepraszam, Carino, muszę - odpowiedziała, a w jej oczach pojawił się prawdziwy żal. - Zadzwoń. I wyszła. Trzęsąc się, odwróciłam się do moich służących i spróbowałam się uśmiechnąć. - Cześć... - powiedziałam, podchodząc do nich niepewnie. - Wasza Wysokość - powiedziały wszystkie trzy, dokładnie w tej samej chwili, dokładnie w ten sam sposób. A potem Asha zrobiła krok naprzód. - Jak minęła podróż, panienko? Pewnie chciałaby się panienka odświeżyć. Przygotowałam kąpiel - powiedziała z uśmieszkiem. - Eee... dziękuję - odpowiedziałam. I wtedy zauważyłam, że dwie dziewczyny wymieniły znaczące spojrzenia i przypomniałam sobie, w jaki sposób Carina traktuje ludzi, którzy dla niej pracują. Cóż, to jedyna rzecz, której ta aktorka nie zagra dobrze. - Chciałabym po prostu pójść do swojego pokoju i... najpierw odpocząć. Muszę znaleźć telefon, pomyślałam. Gdzie jest telefon! - Oczywiście, panienko - powiedziała Asha. Druga pokojówka otworzyła przed nami podwójne drzwi i Asha poprowadziła mnie wielką, wyłożoną wspaniałym dywanem klatką schodową. Ruszyłam za nią schodami, a potem długim korytarzem, mijając kolejne drzwi. Wreszcie otworzyła ostatnie z nich, na samym końcu korytarza i odsunęła się na bok. Uśmiechnęłam się do niej i weszłam do sypialni Cariny. Była niewiarygodnie ogromna i absolutnie wspaniała. To znaczy było w niej jak na mój gust za dużo kwiatów i falbanek, i koronek, i frędzelków, ale i tak była piękna. Stało w niej łóżko z czterema kolumnami, ociekające różowym aksamitem i puchatymi poduszkami, a między nim a biurkiem chyba na kilometr ciągnął się dywan. Na biurku zaś stał nowiutki Macintosh z płaskim ekranem. I telefon. - Coś jeszcze, panienko? - spytała Asha. - Nie, dziękuję - odparłam. - Dam sobie radę. Mam nadzieję, dodałam w myślach.
- Proszę dzwonić, gdyby panienka czegoś potrzebowała. Asha zamknęła drzwi i zostałam sama. Rzuciłam się do telefonu. Nie było sygnału. Już miałam wybuchnąć płaczem, gdy jakiś głos zapytał: - Do kogo Wasza Wysokość chce zadzwonić? Zamrugałam zaskoczona. - Eee... pod numer w Stanach Zjednoczonych? W Kalifornii - zaryzykowałam. Jaki to numer? Wyrecytowałam swój domowy numer i wstrzymałam oddech. - Słucham? - To moja mama. W jej głosie słuchać było napięcie. - Mama? - powiedziałam i gorące łzy napłynęły mi do oczu. To pewnie przeze mnie ma taki głos. - Julio! Gdzie jesteś!? Wszystko w porządku? - Tak, nic mi nie jest - odpowiedziałam. Opadłam ciężko na krzesło przy biurku i kurczowo ścisnęłam słuchawkę. - Bogu dzięki, że dzwonisz. O co chodzi w tym liście? Co to za pieniądze? Gdzie jesteś? - Mówiła z taką desperacją i lękiem, że ledwo poznawałam jej głos. Spojrzałam na staromodną, kremowo - złotą tapetę, na lustro w złoconej ramie, na wiszący nad łóżkiem portret Cariny, na którym wyglądała jak bohaterka z książki Jane Austen. - Ja... eee... nie mogę ci teraz powiedzieć - rzuciłam, zamykając oczy. - Ale wrócę do domu tak szybko, jak tylko zdołam. I nic mi nie jest. Przysięgam. - Julio Lynn Johnson, masz mi powiedzieć, gdzie jesteś, albo dostaniesz szlaban na wyjście na tak długo, że będziesz potrzebowała chodzika, żeby zejść po schodach. Dobrze, znowu mówi jak moja mama. - Mamo, musisz mi po prostu zaufać - powiedziałam szybko. - Jestem cała i zdrowa, kocham cię i niedługo wrócę do domu. A potem zrobiłam najtrudniejszą i prawdopodobnie najgłupszą rzecz na świecie rozłączyłam się.
26 Potrzebowałam jakichś piętnastu minut, nim zrozumiałam, że Rechot i Szalony Dave po mnie nie wrócą. Pewnie nawet nie zauważyli, że zniknęłam. Dave jest... cóż szalony, żyje w swoim świecie. Jeśli zdałby sobie sprawę, że mnie nie ma, pewnie doszedłby do wniosku, że mnie sobie wymyślił. A Rechot? On jest tak skupiony na sobie. Rano nawet się do mnie nie odezwał, dopóki do niego nie podeszłam. Jeżeli w ogóle by sobie o mnie przypomniał, to pewnie zastanowiłby się, co się stało z tą wariatką, która twierdziła, że jest księżniczką. Nigdy nie czułam się tak przybita. Właśnie gdy zaczęłam przyzwyczajać się do myśli o jeździe do El Paso i zastanawiałam się, co zrobię na miejscu, wylądowałam pośrodku niczego. Co mam teraz zrobić? Zmusiłam się do powrotu do restauracji. Uderzył mnie zapach świeżej kawy i smażącego się jedzenia. Nagle poczułam pustkę w żołądku. Nie jadłam nic od wczoraj, kiedy zatrzymaliśmy się z Szalonym Dave'em na hamburgera. Nawet wtedy nie zjadłam za dużo, bo nie byłam pewna, czy to, co tam dawali, to rzeczywiście jedzenie. Ciekawe, co mogę zjeść za te trochę amerykańskich pieniędzy, które mi jeszcze zostały. Znalazłam wolny stolik przy oknie i usiadłam. Plastikowa podkładka okazała się jednocześnie pełnić funkcję menu. Przejrzałam proponowane śniadania i z radością stwierdziłam, że mogę dostać jajka z tostem za jedyne dwa dolary. Przekopałam torbę i sprawdziłam portfel - miałam dwudziestodolarowy banknot i trochę vinelandzkich pieniędzy. Super. Mogę najpierw zjeść, odzyskać siły, a potem wymyślić, co dalej. Niestety, miałam wrażenie, że jedyne, co mogę zrobić, to zadzwonić do mamy, wypłakać oczy i błagać ją o przebaczenie. A to było coś, o czym naprawdę nie chciałam myśleć. Przynajmniej nie przed jedzeniem. - Co mogę podać? - zapytała kobieta od magicznego słowa, podchodząc z notatnikiem i ołówkiem. - Chciałabym dwa jajka na miękko, tost pszenny... i kawę - powiedziałam. Spojrzała na mnie wyczekująco. - Och! Poproszę! - dodałam. - Zaczynasz być w tym dobra - rzuciła z ironią. Zaczerwieniłam się po czubki uszu. Ile bym dała, żeby być teraz w Vinelandii. Wsunęła ołówek za ucho i zaczęła odchodzić. - Niech pani poczeka! - krzyknęłam. - Coś jeszcze? - spytała, odwracając się. - Tak... wie może pani, jak można stąd wrócić do L.A.?
- zapytałam. - Masz szczęście - rzuciła kelnerka z kpiącym uśmieszkiem. - Praktycznie każdy facet tutaj jedzie do albo z Los Angeles. Rozejrzałam się zdumiona po restauracji. Czy naprawdę spodziewa się, że poproszę kogoś obcego o podwiezienie mnie do Los Angeles? Jednego z tych facetów z wielkimi brzuchami i żółtymi zębami, od których tak jedzie potem? Kto wie, co mi zrobią, gdy już wylądujemy pośrodku pustyni? Czy ona nie oglądała Zniknięcia? Albo Czasu zabijania? Czy chociaż Ostrej jazdy? - Hm. Może oglądam za dużo filmów. - Ja... - Ej! Czy któryś z was nie podrzuciłby tej dziewczyny do Los Angeles? - krzyknęła na całe gardło kelnerka. Knajpa wybuchła krzykami i ofertami, kilku nawet zagwizdało. Mężczyźni wstali z miejsc, żeby zerknąć nad stolikami i mnie zobaczyć. Kilku spojrzało na mnie w taki sposób, że poczułam się brudniejsza od tamtej łazienki. Równie dobrze mogłabym być koniem na aukcji. - Dlaczego pani... - Ej! Myślałam, że ci pomogę. - Kobieta próbowała się nie roześmiać. - Zaraz wrócę z jajkami. Gdy odeszła, zauważyłam, że kilka stolików ode mnie wstaje wysoki mężczyzna z brodą. Podciągnął dżinsy, podwinął rękawy i powoli podszedł do mnie. Odwróciłam twarz i wyjrzałam przez okno, mając nadzieję, że mnie minie. Nie minął. - Podrzucić cię? - spytał, wciskając dłonie do tylnych kieszeni dżinsów. Na wysokości moich oczu sterczała akurat sprzączka od jego paska - zmatowiałe, mosiężne ohydztwo, przedstawiające jakąś flagę. Miała wielkie X z gwiazdkami w środku. Ten facet nie jest ze Stanów Zjednoczonych? Po co nosiłby wizerunek flagi nie swojego państwa? - Zadałem ci pytanie - powiedział mężczyzna, opierając kłykcie na stole i pochylając się nade mną. - Podrzucić cię czy nie? - Jego oddech był gorący i nieświeży. - Nie, nie podrzucić - powiedziałam z sercem bijącym ze strachu. - Dziękuję. - To po co się pytałaś? - zdziwił się facet i uśmiechnął złośliwie. Otworzyłam usta, ale nie wydałam żadnego dźwięku. Jestem księżniczką Vinelandii, pomyślałam. Ten człowiek nie może mnie skrzywdzić. Tyle że już nią nie jestem. Nie teraz. I właściwie ten facet może zrobić, co mu się żywnie podoba i nie wygląda na to, że ktokolwiek zwróci na to uwagę. - Ja... - Ona jest ze mną.
Naprzeciwko mnie usiadł chłopak, którego spotkałam przy ladzie, ten z niesamowicie błękitnymi oczami. Rzucił na stół ogromny plecak i złożył na nim dłonie. Był o połowę niższy od tamtego faceta, ale rzucił mu pewne siebie - a nawet odrobinę drwiące - spojrzenie. - Od kiedy? - spytał mężczyzna, prostując się. - Od teraz - odparł pewnie chłopak. - Ja ją wiozę do L.A. Zmierzyli się wzrokiem i miałam wrażenie, że trwało to wieczność. Dłonie zaczęły mi się pocić, więc przycisnęłam je do dżinsów. Miałam cichą nadzieję, że wygra chłopak z plecakiem. Nie bardzo podobał mi się pomysł wsiadania do samochodu z kimś, kogo nie znam, ale jeśli muszę wybierać między nimi dwoma, wiem, kto powinien wygrać. W końcu wielki przerażający facet zamrugał. - Ech, szkoda zachodu - mruknął. Odszedł niespiesznie i z trzaskiem otworzył drzwi restauracji. - Bardzo dziękuję. - Odetchnęłam, gdy tamten zniknął. Pierwszy raz, odkąd przybyłam do Ameryki, ktoś zrobił dla mnie coś tak wspaniałego. - Nie ma problemu - odparł chłopak. - Jestem Glenn. - A ja Carina - odpowiedziałam odruchowo. I wtedy serce mi zamarło. Nie powinnam podawać prawdziwego imienia. A jeśli ktoś mnie pozna? Co z moją reputacją? A jeśli postanowi wykorzystać to, że... - Carina? Ładne imię - stwierdził Glenn, zdejmując plecak ze stołu. No tak. Amerykanie nie dorastają z twoim zdjęciem w klasie i na okładce każdej gazety, idiotko, pomyślałam. Zaczynałam się do tego przyzwyczajać. Na szczęście zjawiło się moje jedzenie. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam niczego tak apetycznego. Nawet jeśli jajka były trochę rozgotowane, a tost odrobinę przypalony. - Więc naprawdę chcesz się dostać do L.A.? - zapytał, opadając na oparcie. - Tak - przyznałam, sypiąc trochę pieprzu na jajka. - Naprawdę tam jedziesz? - Pewnie - odpowiedział. - Mam robotę przy filmie. - Serio? - zapytałam, widząc oczami wyobraźni krzesełko reżyserskie, wielkie reflektory i ogromne dekoracje. - A co robisz? - No wiesz... parzę kawę, załatwiam różne sprawy, i takie tam - przyznał, wzruszając ramionami. - Ale od czegoś trzeba zacząć. - Pewnie tak... - mruknęłam zawiedziona. Właściwie to było mi go trochę żal. Miał pracować w najwspanialszym przemyśle na świecie tylko jako czyjś służący. - Co ma znaczyć to „pewnie tak"? - spytał, a jego piękne oczy rozbłysły.
- No, spójrz na siebie - powiedziałam. - Hollywood uwielbia ten typ urody... Heath Ledger, Brad Pitt, Leonardo DiCaprio... Powinieneś być aktorem, a nie jakimś... gońcem. Glenn roześmiał się i upił łyk mojej kawy. - Dzięki... chyba - stwierdził. Wzruszyłam ramionami i zaczęłam jeść. - Masz kasę na benzynę? - zapytał Glenn. Zamarłam z widelcem w połowie drogi do ust. Kasa na benzynę? A właściwie ile kosztuje benzyna? I ile jej trzeba, żeby dojechać do L.A.? Nieważne, powiedział cichutki głosik w mojej głowie. Musisz jechać z tym facetem albo tu utkniesz. - Jasne - odparłam, wkładając jedzenie do ust. - Super - odparł Glenn z szerokim uśmiechem. Serce zabiło mi mocniej. Ten uśmiech był jeszcze bardziej olśniewający niż oczy. - Wygląda na to, że mam towarzysza podróży. Powinniśmy wylądować w L.A. przed wieczorem. To najpiękniejsze słowa, jakie w życiu usłyszałam.
27 Pomyślałam, że dziś rano może panienka wolałaby zjeść śniadanie w swoim pokoju powiedziała Asha, wnosząc tacę do sypialni. Mogłabym ją za to ucałować. Była dziesiąta rano czasu vinelandzkiego i umierałam z głodu. Nie spałam od kilku godzin, ale nie miałam pojęcia, gdzie jest kuchnia, a nie chciałam, żeby ktoś mnie przyłapał, jak w środku nocy myszkuję po pałacu. To byłoby podejrzane, gdyby okazało się, że księżniczka Carina nie zna własnego domu. - Dziękuję ci bardzo, Asho - powiedziałam, gdy ustawiała na małym stoliku przy oknie talerze i szklanki. Podniosła małą srebrną przykrywkę. Taką jak na filmach. Zobaczyłam gofry, świeże owoce i bitą śmietanę. Natychmiast zabrałam się do jedzenia. - Twoja matka prosiła, żeby ci powiedzieć, że ona i król spotkają się z tobą dzisiaj, ale trochę później - oznajmiła Asha, podchodząc do łóżka. - Prosto z lotniska jedzie do szpitala. Zamarłam z kęsem gofra w ustach. - Eee... skąd ona wie? - O czym, panienko? - spytała Asha, wygładzając prześcieradło i strzepując poduszki. - O tym, co stało się... w Stanach? Asha wyprostowała się i wbiła wzrok w podłogę. - Czy mogę być całkiem szczera, Wasza Wysokość? - spytała. Zachowywała się tak, jakby bała się na mnie spojrzeć. - Aha - przytaknęłam, próbując przełknąć. - Wszyscy o tym wiedzą, panienko. Pisali o tym we wszystkich gazetach. Panienki ojciec zamierzał zostać w Szwecji jeszcze kilka dni, ale skrócił podróż, żeby wrócić i... porozmawiać z panienką. To znaczy zabić mnie, pomyślałam. O Boże. Nie dość, że będę musiała spotkać się z rodzicami Cariny, to jeszcze przez cały czas będą na mnie krzyczeli. O ile mnie nie rozpoznają i od razu nie ześlą do lochów. Co na pewno zrobią. To znaczy, rozpoznają. Mam nadzieję, że nie mają tutaj lochów. - Pomyślałam, że przyda się panience to ostrzeżenie - powiedziała Asha i zaryzykowała spojrzenie w moją stronę. - Dziękuję. Doceniam to. - Proszę - odparła Asha z nieśmiałym uśmiechem. Skończyła ścielić łóżko, a ja próbowałam jeść. Niestety, nagle mój apetyty poważnie zmalał. Gdy tylko Asha wyszła z pokoju, złapałam za telefon.
- Numer Ingrid - powiedziałam tajemniczemu mężczyźnie. - Słucham? - Ingrid odebrała już po pierwszym dzwonku. - Kiedy, do cholery, wraca Carina? - wypaliłam. - A, dzień dobry - odparła. - Ingrid, ja mówię poważnie. Król przyjeżdża, żeby przeświecić ją za to, co zrobiła z Markusem. - Chciałaś powiedzieć, za to, co ty zrobiłaś z Markusem. Zacisnęłam oczy. - Oczywiście, ale kogo to obchodzi? Kiedy tu przyleci, spojrzy na mnie raz i zorientuje się, że nie jestem jego córką. Jeśli Carina szybko nie wróci, mam przerąbane. - Tak naprawdę, to masz spore szansę, że się nie zorientuje - odparła Ingrid. - Co?! To jej ojciec! - Aha, ale przez ostatnie dwa lata Carina nie widziała go dłużej niż pięć minut. Mogłabyś być piętnaście centymetrów wyższa, a on by tylko pomyślał, że przegapił okres, kiedy rosłaś. - Poważnie? - zdziwiłam się. - To nie może być prawda. - Cóż, niedługo się przekonamy. Minęło kilka godzin i nie mogłam już dłużej znieść zamknięcia w pokoju i czekania, aż zjawi się ojciec Cariny i wręczy mi moją własną głowę. Postanowiłam wyjść i trochę się rozejrzeć. Cały czas myślałam o bibliotece, którą widziałam w książce i doszłam do wniosku, że to dobre miejsce na zabicie czasu. Może znajdę książkę o prawie vinelandzkim i sprawdzę, czy mają jakieś specjalne przepisy dotyczące królewskich dublerów albo kary za podszywanie się pod księżniczkę. W zamku panowała głucha cisza i przez jakiś czas nie spotkałam żywej duszy. Większość pokojów w skrzydle Cariny to sypialnie, które wyglądały na nieużywane od lat. Wszystkie miały ten sam klasyczny wystrój, co pokój Cariny i wszystkie były idealnie czyste. Nie mogłam sobie wyobrazić dorastania w miejscu, w którym nie ma ani jednego kłaczka kurzu i żadnej zabawki porzuconej na podłodze. Zeszłam na dół, idąc na palcach za każdym razem, gdy usłyszałam jakiś głos albo ruch. Zmierzałam na tyły zamku, mgliście kojarząc, że biblioteka powinna być w południowym skrzydle. Ale za każdymi drzwiami, które otwierałam, znajdował się kolejny pokój gościnny albo zupełnie nieużyteczny pokój z dziełami sztuki i małymi sofami. W końcu trafiłam na wielkie, onieśmielające, drewniane drzwi. Zawahałam się, bojąc się, że gdy je otworzę, zobaczę tłum vinelandzkich dygnitarzy piszących ustawy albo coś takiego. Jesteś księżniczką, uspokajałam sama siebie. Możesz wchodzić, gdzie ci się podoba.
Odetchnęłam głęboko i szarpnęłam drzwi. Pośrodku ogromnego pokoju ciągnął się długi stół, na którym przynajmniej dziesięciu służących ustawiało porcelanę i błyszczące srebra. Wszyscy zamarli w chwili, gdy mnie zobaczyli. - Och... przepraszam - powiedziałam odruchowo. Podszedł do mnie mężczyzna w smokingu, skłonił się i zapytał: - W czym mogę pomóc, panienko Carino? Dobra, uspokój się, powiedziałam sobie z bijącym sercem. To ty tu rządzisz. - Właściwie to szukam biblioteki - powiedziałam, przygryzając usta. - Wiem, że to brzmi dziwnie, ale zapomniałam, gdzie jest. Mężczyzna uśmiechnął się. - To wcale nie brzmi dziwnie - powiedział, sprawiając, że reszta służby odwróciła wzrok, także uśmiechając się pod nosem. Carina chyba nie jest wielbicielką książek. - Proszę iść za mną. Westchnęłam z ulgą. Ruszyłam za mężczyzną. Przeszliśmy przez kilka kolejnych bezużytecznych pokojów, aż w końcu otworzył mi drzwi do biblioteki. Szczęka mi opadła, gdy zobaczyłam półki pełne książek w barwnych okładkach. Służący skłonił się, gdy mijając go, weszłam do środka. Stanęłam przed regałami i odchyliłam głowę do tyłu, żeby wszystko dokładnie widzieć. - Niesamowite - szepnęłam. - Dobrej zabawy, panienko. Wbiegłam na górę po schodach, oglądając różne działy. Cała jedna ściana poświęcona była historii świata, a kolejna historii Vinelandii. Znalazłam regał z beletrystyką, gdzie znajdowały się pierwsze wydania wszystkich możliwych książek: począwszy od Hemingwaya, skończywszy na Hawthornie, Alice Walker i Sandrze Cisneros. Boże, tu można spędzić długie godziny, a nawet dni! Szłam wzdłuż rzędów książek, wyciągając to tę, to znów inną. Gdy skręciłam za róg do działu Sztuka i architektura, zamarłam. Jakieś półtora metra ode mnie stał Markus z nosem w książce. Pomyślałabym, że mam halucynacje, gdyby nie podniósł wzroku i natychmiast nie upuścił olbrzymiej książki na podłogę, robiąc prawdopodobnie największy hałas, jaki kiedykolwiek zabrzmiał w tym pomieszczeniu. - Carina! - wykrzyknął głośno. - Markus - szepnęłam. - Co tu robisz? - zapytaliśmy jednocześnie. I oboje się roześmialiśmy. - Mój ojciec pomyślał, że powinienem wrócić i osobiście przeprosić twojego ojca wyjaśnił Markus, podnosząc książkę i odkładając ją na półkę. - Jeździ konno po posiadłości z księciem Charlesem, ale pomyślałem, ze poczekam tutaj. To moje ulubione miejsce.
- Och - powiedziałam. - Moje też. - Chciałam mu tyle powiedzieć, że nie byłam w stanie się skupić. Myślałam, że już nigdy nie zobaczę Markusa, a teraz tu jest, podchodzi do mnie... - Ja... Wiesz, kiedy wraca mój ojciec? - Niedługo - odparł Markus. Wziął mnie za rękę, splótł palce z moimi, cały czas patrząc mi w oczy. - Carino, tak mi przykro. Nie pomyślałem, że ktoś nas może zobaczyć... - Wiem. To nie twoja wina. Ja też tam byłam, pamiętasz? - No tak, ale wiemy, co pomyślą twoi rodzice - stwierdził. - To ja mam być mężczyzną. To ja mam być odpowiedzialny. - To głupie - ucięłam. Markus roześmiał się, puścił moją rękę i oparł się o jedną z ogromnych półek. Moja dłoń wydała mi się niesamowicie zimna w chwili, gdy się odsunął. - Żałuję tylko, że nie zauważyliśmy tego reportera - powiedział, kręcąc głową. Wyrwałbym mu film z aparatu. - A kto to właściwie był? - Jakiś paparazzi, który kręcił się pod ambasadą w nadziei, że zrobi ci zdjęcia. Pewnie teraz tarza się w pieniądzach. - Niezły sposób na życie - powiedziałam, opierając się obok. Markus odetchnął głęboko i spojrzał na mnie. - Słuchaj, jeżeli twoi rodzice pozwolą nam jeszcze kiedyś się spotkać... to myślisz, że moglibyśmy czasem... umówić się na kolację, albo coś takiego? Miałam wrażenie, jakby mi serce zamarło. W głosie Markusa było tyle bezradności i tyle nadziei. I jedyne, co chciałam powiedzieć, to „tak". Ale nie mogłam. On nie mówił do mnie, on prosił Carinę. A ona nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Co z nią nie tak? Dlaczego nie dostrzega, jaki jest idealny? Odwróciłam się do niego. Wyczekiwanie w jego oczach sprawiło, że miałam ochotę uciec. - Markusie, ja... Nagle drzwi do biblioteki otworzyły się z hukiem. Odskoczyliśmy od siebie. Chociaż nie widzieliśmy drzwi z miejsca, w którym staliśmy, miałam przeczucie, kto to może być. - Carino! - rozległ się czyjś głos. - Carino! Wiem, że gdzieś tu jesteś! Zejdź tu natychmiast! O Boże, chciałabym po prostu zniknąć! - pomyślałam z rozpaczą. - Pozwól, ja to wyjaśnię - powiedział Markus, ściskając moją dłoń i wyszedł spomiędzy półek. - Wasza Wysokość... - zaczai pewnym głosem.
- Markusie - usłyszałam króla - gdzie jest moja córka? Trzęsąc się od czubków palców u rąk po palce u stóp, ze spuszczoną głową wyszłam za Markusem. Nie mogę pozwolić, żeby ten mężczyzna zobaczył moją twarz. Co zrobi, gdy zda sobie sprawę, że nie jestem jego córką? - Carino, Carino, myślę, że mogłabyś okazać mi chociaż tyle szacunku, by spojrzeć mi w oczy - powiedział ojciec Cariny, próbując panować nad głosem. No dobra, niech się dzieje, co chce. Podniosłam głowę i czekałam na kolejny wybuch. Król stał piętro niżej - my staliśmy nieco ponad głównym poziomem biblioteki. Miał na sobie trzyczęściowy garnitur; jasne włosy zaczesał do tyłu. Był wysokim mężczyzną, może nieco zbyt zwalistym, ale zdecydowanie silnym. Twarz miał czerwoną z gniewu. Ale nie pojawiła się żadna iskierka zaskoczenia ani rozpoznania. - Jak wy dwoje mogliście być tak nieodpowiedzialni? - rzucił zimno. O mój Boże. Ingrid miała rację. Ojciec Cariny nie zna jej nawet na tyle, żeby zorientować się, że to nie ona! - Wasza Wysokość, proszę pozwolić mi wyjaśnić... - Wolałbym najpierw wysłuchać mojej córki. - Król podniósł dłoń, by uciszyć Markusa. - Zejdź na dół, Carino. Nogi miałam jak z waty. Kiedy podejdę trochę bliżej i spojrzę mu w oczy, wtedy się zorientuje. Nagle złapałam się na tym, że mam nadzieję, że tak będzie. Jeśli nie zauważy, że nie jestem jego córką... Ta myśl była zbyt smutna. Podeszłam do niego i spojrzałam mu w twarz. Serce biło mi tak głośno, że dziwiłam się, że ani on, ani Markus tego nie słyszą. - Ile razy ci mówiłem, że twój wizerunek odbija się na reszcie rodziny? - powiedział. Na całym kraju. Czy w ogóle zdajesz sobie sprawę z konsekwencji tego, co zrobiłaś? - Ja tylko... - urwałam, głos mi się załamał. Odchrząknęłam i ciągnęłam dalej: - Ja tylko wyszłam z chłopakiem, z którym próbowaliście mnie wyswatać od dnia urodzenia powiedziałam z lekko chwiejnym vinelandzkim akcentem. - Nie mów do mnie takim tonem - odparł król. - Oboje wiemy, że księżniczka nie powinna biegać z młodym mężczyzną bez opieki. Nieważne, kim ten mężczyzna jest. - Zerknął na Markusa, który zszedł i stanął obok mnie. - Wasza Wysokość, mogę zapewnić, że nie zaszło nic niestosownego - wtrącił. Carina przez cały czas zachowywała się jak dama... - A Markus był prawdziwym dżentelmenem - dodałam. - Nie rozumiecie, że to nie ma znaczenia? - powiedział król, odsuwając się od nas. - Nieważne, co mówicie. Liczy się tylko
to, w co wierzą ludzie. Czy wam się to podoba, czy nie, nasz świat sprowadza się do wizerunku, Carino. Nie wierzę, że moja córka mogła zrobić coś takiego. W tym momencie łzy, które kręciły mi się w oczach, łzy frustracji, strachu, zakłopotania i smutku z powodu Cariny, popłynęły po moich policzkach. Coś we mnie pękło. Byłam wykończona. Przez ostatnie dni żyłam w zbyt dużym napięciu. - Nie mogę tego dłużej słuchać! - krzyknęłam, a król obrócił się do mnie gwałtownie. - Carino! - wrzasnął. - Nie chcę słuchać o szacunku, który jestem ci winna ani jak mam się zachowywać! krzyczałam przez łzy. - Nic ci nie jestem winna! Nawet mnie nie znasz! Nawet nie znasz własnej córki! - Carino, uspokój się. - Markus wyciągnął do mnie rękę. Odepchnęłam wyciągniętą dłoń i jego twarz posmutniała. W tym momencie chciałam im powiedzieć. Chciałam powiedzieć im obu, wszystko wyjaśnić i niech się dzieje, co chce. Ale nie mogłam. Byłam pewna, że nawet gdybym spróbowała, nic by z tego nie wyszło. A poza tym to nie moje miejsce. Muszę pozwolić Carinie zdecydować, co chce zrobić ze swoim życiem. Ci ludzie nie mają ze mną nic wspólnego. Ani król, ani Markus. Więc po prostu odwróciłam się i wybiegłam z biblioteki, zostawiając ich kompletnie oszołomionych. Miałam tylko nadzieję, że znajdę drogę do pokoju Cariny. I że żaden z nich nie pobiegnie za mną.
28 - Poczekaj no, czekaj - powiedział Glenn, zatrzymując samochód na stacji benzynowej. - Naprawdę uważasz, że Julia Roberts to największa amerykańska aktorka naszych czasów? - Tak - powiedziałam, unosząc brwi. - A ty nie? - Daj spokój! A co z Juliannę Moore... Holly Hunter... Meryl Streep... Mówiąc, wysiadł z samochodu. Ja też wysiadłam. Przez ostatnie dwie godziny dyskutowaliśmy o filmach. Glenn w wielu kwestiach się ze mną nie zgadzał. Uważał na przykład, że Steven Spielberg jest przeceniany i wszystkie filmy dla nastolatków nakręcone w ciągu ostatnich dziesięciu lat powinno się zniszczyć. I że Gwyneth Paltrow nie jest nawet ładna. Może podróżuję z wariatem? A poza tym ludzie zawsze mówili, że wyglądam jak Gwyneth, więc jeśli ona nie jest ładna... - Więc uważasz, że nie powinna dostać Oscara za Erin Brockovich? - spytałam, zatrzaskując za sobą drzwi. Miałam ponaciągane mięśnie nóg, a plecy bolały mnie w milionie miejsc. Przeciągnęłam się i ziewnęłam, a potem oprzytomniałam. Nie mogę się tak zachowywać w publicznym miejscu. A właśnie, że możesz, przypomniał mi cichy głosik w mojej głowie. Uśmiechnęłam się i znowu się przeciągnęłam. Przez cały dzień odkrywałam mnóstwo takich drobiazgów. Na przykład zdałam sobie sprawę, że nie muszę siedzieć z nogami skrzyżowanymi w kostkach. A kiedy podawałam Glennowi mapę ze schowka na rękawiczki, przycięłam sobie mały palec klapką i zaklęłam cicho. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie oczy podziać, czekając, aż Froken Killroy zaskrzeczy mi do ucha. Potem przypomniałam sobie, że ona jest teraz tysiące kilometrów ode mnie. Więc znowu zaklęłam. To naprawdę miłe uczucie. - Żartujesz sobie? Okradziono Joan Allen - stwierdził Glenn, tankując. - Była niewiarygodna w Ukrytej prawdzie. Zmarszczyłam brwi. - Czy ty masz słabość do starszych kobiet? - Nie. Do dobrych aktorek - odparł Glenn, czerwieniąc się. Uśmiechnęłam się i oparłam o samochód, wystawiając twarz do słońca. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz naprawdę rozmawiałam z chłopakiem. Pewnie nigdy. Markus chciał tylko gadać o szkole, o grze w polo albo moich wyjazdach dobroczynnych. Nie potrafił mnie tak rozśmieszyć jak Glenn dziś rano. I pewnie byłby zaszokowany, gdybym przy nim zaklęła.
Ale z drugiej strony Glenn pod pewnymi względami przypominał mi Markusa. Dobrymi. Na przykład kiedy zatrzymaliśmy się przy informacji turystycznej, żeby skorzystać z toalety, otworzył mi drzwi. Markus zawsze tak robił. Dobra, większość ludzi w Vinelandii robi to dla mnie. Gdy szłam z Rechotem, on zawsze kroczył przede mną i pierwszy wchodził - do garderoby, do klubu, do autobusu. No i Glenn ciągle pytał, czy nie jest mi za gorąco albo za zimno, czy chcę, żeby muzyka była włączona czy wyłączona. Dbał, żeby mi było wygodnie, co było w stylu Markusa. I kiedy rozmawialiśmy, naprawdę mnie słuchał. Markus też zawsze słuchał. Nawet gdy opowiadałam tylko o Heinrichu Sepleniącym albo najnowszych sensacjach Ingrid. Westchnęłam i spojrzałam na moje zdarte sandały i zrobiło mi się ciężko na sercu. Najwyraźniej Rechot okazał się zwykłą żabą, a teraz spotkałam księcia. Który sprawił, że pomyślałam o księciu czekającym na mnie w domu. Ejże. Czyja tęsknię za Markusem? - Dobrze się czujesz? - spytał Glenn, kończąc tankowanie. - Hm... tak - odpowiedziałam, kręcąc głową, żeby odpędzić myśli o Markusie. Są zupełnie nie w moim stylu. Od kiedy to chcę spędzać czas w jego towarzystwie? - To dobrze - odparł Glenn. - Bo potrzebuje pieniędzy na benzynę. - A! Racja! - Wyciągnęłam torbę z samochodu i zaczęłam szukać resztki amerykańskich pieniędzy. Dziesięcio - i pięciodolarówki. Wyjęłam pogniecione banknoty i wręczyłam je Glennowi. - Super - stwierdził. - Powinno wystarczyć. Przełknęłam z trudem, patrząc, jak odchodzi z moimi ostatnimi pieniędzmi. Tylko za tyle mogłam zapłacić? Za jedno tankowanie? A co mam zrobić z resztą dnia? Otworzyłam drzwi samochodu i usiadłam bokiem na siedzeniu, opierając głowę na dłoniach. Będzie dobrze, powiedziałam sobie. To tylko jeden dzień. A zajechałaś już tak daleko. Glenn wrócił ze sklepu, niosąc torbę precli i dwie butelki wody. - Pomyślałem, że może coś przegryziesz. Uśmiechnęłam się z ulgą. Po prostu będę musiała wytrzymać na preclach tych parę ostatnich godzin. Glenn jest prawdziwym dżentelmenem. Zupełnie zmienił mój sposób myślenia o zwykłych ludziach. Najwyraźniej nie wszyscy są nieuprzejmi. - Więc... założę się, że Toma Cruise'a też uważasz za dobrego aktora - powiedział Glenn z wyzywającym uśmiechem, wsiadając do samochodu. Trzasnęłam drzwiami i spojrzałam na niego. - Zdradzasz własne społeczeństwo.
Glenn roześmiał się, zapalił silnik i wyjechał na autostradę. Nadszedł wieczór. Siedziałam naprzeciwko Glenna w restauracji, która nazywała się International House of Pancakes. Jak w restauracji, w której byliśmy rano, i tutaj zapachy sprawiły, że zaburczało mi w brzuchu, ale tym razem było gorzej, bo nie miałam pieniędzy na jedzenie. - Nie wierzę, że nigdy nie byłaś w naleśnikarni - stwierdził Glenn, podsuwając mi olbrzymie menu. - Ich mleczno - maślane naleśniki są jak heroina. Żołądek mi się zacisnął. - Bierzesz heroinę?! - szepnęłam zaszokowana. Glenn się roześmiał. - Nie. To tylko takie powiedzenie. Więc co wybierasz? - Nic - rzuciłam od niechcenia, zamykając menu, żeby odciąć się od apetycznych zdjęć naleśników, gofrów i owoców. - Nie mogę jeść śniadania na obiad. To zbyt dziwne. - Mają też rzeczy obiadowe - stwierdził Glenn, otwierając ponownie menu na stronie ze stekami, makaronami i sałatkami. - Nie jestem głodna. - Znowu z trzaskiem zamknęłam menu. - Chyba żartujesz. Nie jadłaś od rana nic oprócz precli. - Wystarczy mi - odparłam pewnie, chcąc zakończyć temat. Podeszła kelnerka i postawiła na stoliku dwie szklanki wody z lodem. - Co zamawiacie? - spytała. - Wielki zestaw śniadaniowy i colę - powiedział Glenn. - A ty? - zwróciła się do mnie kelnerka, zabierając menu Glenna. Poproszę wszystko, pomyślałam. Naleśniki i kiełbaski, i bekon, i owoce, i... - Dla mnie nic. Kiedy odeszła, zadzwonił telefon komórkowy. Glenn pogrzebał w plecaku i wyciągnął mały czarny aparat. Zerknął na numer dzwoniącego i twarz mu stężała. Wyłączył komórkę bez odbierania. - Kto to był? - spytałam. - Moja siostra - odparł, wrzucając telefon do plecaka. Odwrócił wzrok. Upił łyk wody i zaczął chrupać kostkę lodu. - Nie układa wam się? - zapytałam, sącząc swoją wodę. Czułam, jak spływa do pustego żołądka. - To długa historia - mruknął Glenn, rozglądając się po restauracji. - W skróconej wersji, mój ojciec dopiero co umarł i bardzo chciał ją zobaczyć, no wiesz, przed... - Wziął głęboki wdech i zaczął obracać w dłoniach szklankę. - W każdym razie pochowaliśmy go kilka tygodni temu, a ona nie przyszła nawet na pogrzeb.
- Och... - powiedziałam, nagle zapominając o swoim pustym żołądku. - Przykro mi z powodu twojego taty. - Miałam ochotę objąć Glenna. Nigdy nie nachodziły mnie takie pomysły. - Czy on i twoja siostra... kłócili się? - Już nie - powiedział Glenn, zerkając na mnie przez ułamek sekundy, a potem znowu odwracając wzrok. - Nie rozmawiali ze sobą od dawna. Moi rodzice przeszli naprawdę ciężki rozwód i Giną, moja siostra, obwiniała tatę. Uważam... że ma się tylko jedną rodzinę. Wiem, że będzie żałowała, że mu nie przebaczyła, nim... Urwał, a ja poczułam gulę w gardle. W Vinelandii moja mama siedzi przy babci, patrząc, jak ta coraz bardziej słabnie. I pewnie nienawidzi mnie za to, że jej nie odwiedzam, tak jak Glenn teraz nie cierpi swojej siostry. Masz tylko jedną rodzinę... Właściwie to nie pamiętam, dlaczego nie chciałam odwiedzać babci. A, myślałam, że mam ważniejsze rzeczy na głowie. - W każdym razie Giną mieszka w L.A. i zobaczę się z nią, kiedy tam dojadę. Jeszcze nie jestem gotowy na rozmowę z nią. - Glenn odetchnął i westchnął ciężko. - Pogadajmy o czymś innym. - Jasne - rzuciłam, przyciskając spocone dłonie do winylowej kanapy. - A może opowiesz mi, jak to możliwe, że nie jesteś teraz głodna? - podsunął Glenn. Ja bym zjadł konia z kopytami. Oblałam się rumieńcem i znowu napiłam się wody. Ostatnia rzecz, do której chciałam się przyznawać, to to, że nie mam ani grosza. A jeśli się wścieknie i zostawi mnie, bo nie mogę płacić za benzynę? A co, jeśli zatrzyma się, żeby znowu zatankować i poprosi o pieniądze, których nie masz? - zapytał cichutki głos w mojej głowie. Wzięłam głęboki wdech i spojrzałam na Glenna. Właśnie otworzył przede mną swoją duszę. Nie wygląda na kogoś, kto zostawia dziewczynę na pustkowiu. Już raz mnie przed tym ocalił. - No, dobra, powiem, o co chodzi - powiedziałam. Zamknęłam oczy i wypaliłam: - Nie mam już pieniędzy. - Co? Otworzyłam oczy, czując, że robi mi się niedobrze. - Te pieniądze, które dałam ci na benzynę, to były moje ostatnie. - Dlaczego nic nie powiedziałaś? - Bałam się, że... - Myślałaś, że cię nie podwiozę? - Glenn oparł łokcie na stole. - Prosiłem o pieniądze na benzynę, bo ostatnio krucho u mnie z kasą, ale jeśli masz jakieś kłopoty...
- Nawet nie masz pojęcia - odpowiedziałam, zaskoczona łzami, które napłynęły mi do oczu. Kelnerka postawiła przed Glennem talerz pełen jedzenia, a ja złapałam serwetkę i przycisnęłam ją do oczu, żeby powstrzymać płacz. - Przepraszam? - odezwał się Glenn, zanim kelnerka zdążyła odejść. - Ona zmieniła zdanie. Zamówi coś. Kelnerka uśmiechnęła się do mnie współczująco. - Co weźmiesz? - Glenn, nie mogę przyjąć twoich pieniędzy - stwierdziłam, prawie nie wierząc, że to powiedziałam. - Dość już dla mnie zrobiłeś. - Carino, zamów coś - powiedział Glenn. - Albo cię tu zostawię. Roześmiałam się przez łzy i spojrzałam na kelnerkę. - Poproszę kurczaka z grilla i sałatkę. - Jasne - odpowiedziała kelnerka, mrugając do mnie. Glenn przyglądał mi się z ciekawością. - To co? Powiesz mi? - To długa historia - zaczęłam, powtarzając jego słowa. - W skrócie: zasnęłam wczoraj wieczorem w autobusie zespołu rockowego i wylądowałam na środku pustyni bez pieniędzy. - Ach, ciężkie jest życie fanki. - Uśmiechnął się szeroko Glenn. - Ale wszystko ci zwrócę - zapewniłam go. - Przyślę ci pieniądze, przysięgam. Glenn zaśmiał się i rozparł wygodnie na krześle. - Daj spokój. Będę następnym Heathem Ledgerem albo Bradem Pittem, nie? Nie będę potrzebował twoich pieniędzy. Uśmiechnęłam się i spojrzałam na jego nietknięte jedzenie. - Nie masz zamiaru tego jeść? - Poczekam, aż i ty dostaniesz - powiedział, wzruszając ramionami. - Jesteś prawdziwym dżentelmenem. - Cóż, ojciec dobrze mnie wychował. - Glenn spoważniał. - To prawda - przyznałam. - Wygląda na to, że musiał być dobrym człowiekiem. - Dzięki. Był. Siedzieliśmy i milczeliśmy - to była wygodna, pełna zamyślenia cisza. Kiedy wrócę do domu, pierwszą rzeczą, którą zrobię, to odwiedzę babcię. A potem znajdę sposób, żeby odesłać pieniądze, które jestem winna Glennowi. Pierwszy raz w życiu ktoś robi coś dla mnie, ponieważ chce, a nie dlatego, że musi. I to jest bardzo... miłe... Mam przeczucie, że nigdy nie zapomnę tej chwili.
ego wieczoru, gdy próbowałam znaleźć dom Julii, błądziliśmy z Glennem po Los Angeles co najmniej godzinę. Za każdym razem, gdy u niej byłam, zawoził nas P.B., a ja w ogóle nie zwracałam uwagi na drogę. W końcu zobaczyłam znajomą nazwę ulicy. - Skręć tutaj! - krzyknęłam, łapiąc Glenna z rękę. - Jak dobrze znasz osobę, u której się zatrzymujesz? - zapytał Glenn, ostro skręcając. Wygląda, jakbyś nawet nie wiedziała, gdzie mieszka. - Kolejna długa historia - powiedziałam cicho. - Ale to jest ta ulica. Tamten dom. Z czerwonymi drzwiami. Glenn podjechał do krawężnika i zatrzymał samochód. Spojrzałam na niego, nagle nie wiedząc, co powiedzieć. Nawet nie ma pojęcia, ile dla mnie zrobił. Właściwie okazał się prawdziwym bohaterem. Gdybyśmy byli w Vinelandii, urządziliby na jego cześć paradę. Chłopak, który uratował księżniczkę na pustyni... - Więc... - zaczął Glenn. - Więc... - powtórzyłam, patrząc na swoje dłonie. - Glenn, muszę ci podziękować za... to wszystko. - Nie ma sprawy - odparł. - Miałem miłe towarzystwo. - Dasz mi swój adres? Chciałabym ci przesłać pieniądze za obiad i w ogóle. - Nie ma sprawy. Serio. - Dobrze, daj mi adres, to przyślę ci pocztówkę albo coś w tym rodzaju - skłamałam. Pokręcił głową, ale ustąpił. - No, dobra. Otworzył schowek na rękawiczki, pogrzebał w nim i w końcu znalazł długopis i kawałek papieru. Zapisał w rogu swoje nazwisko i adres, oderwał i podał mi. - Dzięki - powiedziałam. Gdy wyciągnęłam portfel, żeby schować adres, wyleciało z niego kilka vinelandzkich banknotów i wylądowało między mną a Glennem. Podniósł je, a mnie skręcił się żołądek. - Co to jest? - spytał Glenn. - Och... nic takiego - odparłam, próbując zabrać pieniądze. Cofnął dłoń i obrócił banknot. - Vinelandia? - przeczytał, zerkając na mnie. - Skąd to masz? - Eee... z Vinelandii - odparłam, biorąc pieniądze i chowając je do portfela. - A kiedy byłaś w Vinelandii? - spytał. - I dlaczego masz takie pieniądze, a nie amerykańskie? Opadłam na siedzenie i spojrzałam w sufit. A już prawie udało mi się uniknąć wyjaśnień.
- To kolejna długa historia. Właściwie to... jestem z Vinelandii. - Daj spokój. - Glenn błysnął niebieskimi oczami. - Nie masz akcentu. - Właśnie, że mam - odparłam w normalny dla siebie sposób. Co za ulga znów mówić normalnie. - Tak naprawdę mówię. Glenn wytrzeszczył oczy. - Super! Naprawdę masz o czym opowiadać. - Mam. I chętnie bym ci opowiedziała, ale naprawdę muszę iść. - Otworzyłam drzwi, ale Glenn złapał mnie za rękę. - Czekaj no - powiedział. - Obiecaj mi coś. - Co? - zapytałam, patrząc na jego dłoń leżącą na mojej. - Musisz napisać do mnie i wszystko mi wyjaśnić. - Glenn... - Ej, wiozłem cię z Arizony aż do Los Angeles - stwierdził. - Przynajmniej mogłabyś mi powiedzieć, kim jesteś. Uśmiechnęłam się powoli, patrząc w te jego niesamowite oczy. - Dobra - zgodziłam się. - Umowa stoi. A potem uścisnęłam jego dłoń i wysiadłam z samochodu. Glenn poczekał, aż bezpiecznie wejdę do budynku i odjechał. Jak zawsze dżentelmen. Wzięłam głęboki wdech i spojrzałam na klatkę schodową. Właśnie miałam za sobą niesamowicie ciężką część podróży, ale to będzie jeszcze gorsze. Jak mam wejść do mieszkania Julii i zdobyć jej paszport? A jeśli jej mama będzie w domu? Ale nie mam wyjścia. Inaczej nie wydostanę się z kraju. Pozostawała mi tylko nadzieja, że mama Julii pracuje jak przez ostatni tydzień. Spojrzałam na schody, myśląc o tych wszystkich filmach, w których widziałam, jak ludzie włamują się do domów za pomocą karty kredytowej. Niestety, ja żadnej nie miałam. Kolejna wada układu, w którym nigdy nie muszę za siebie płacić. Może Julia i jej mama chowają klucz gdzieś w pobliżu drzwi, jak w Wolnym dniu pana Ferrisa Buelleral Byłoby super. I pewnie znalazłabym w budynku kogoś, kto otworzyłby mi mieszkanie. W końcu jestem Julią. Mogę powiedzieć, że zgubiłam klucze. Kiedy dotarłam do mieszkania Julii i nacisnęłam klamkę, okazało się, że drzwi są zamknięte. Już miałam zerknąć pod wycieraczkę, kiedy drzwi się otworzyły, a w progu stała mama Julii. Ciemne nieumyte włosy zebrane miała w koński ogon. W ręku trzymała pogniecioną chusteczkę. Wyprostowałam się, a serce podeszło mi do gardła. Popatrzyła na mnie przez chwilę. Wyglądała na kompletnie zagubioną. - Gdzie jest moja córka? - spytała. - Wyglądasz zupełnie jak... - Mogę to wszystko wyjaśnić - powiedziałam.
Cofnęła się o krok, patrząc na mnie z osłupieniem, gdy ją mijałam. Ruszyłam do kuchni i usiadłam. Na stole leżało mnóstwo kartek z numerami telefonów i nazwiskami. Na jednej było napisane Ambasada Vinelandii i jeszcze numer do FBI. Przełknęłam gulę, którą poczułam w gardle. Matka Julii naprawdę się martwi. Nagle kot Julii wskoczył mi na kolana i mrucząc, zwinął się w kłębek. Kiedy matka Julii weszła do kuchni, stanęła przy stole, nie spuszczając mnie z oczu. - Może pani usiądzie? - Wolę stać - odparła. Wzięłam głęboki wdech i opowiedziałam jej całą historię. Wszystko. Od restauracji z sushi do treningu, przeróbek i jak wylądowałam w autobusie. Gdy usłyszała, że Julia jest w Vinelandii, stwierdziła, że pomysł z siadaniem nie jest taki głupi. Wyjaśniłam, że przyszłam po paszport Julii, żebym mogła wrócić do domu, a ona do L.A. - Naprawdę bardzo mi przykro - powiedziałam na zakończenie. - Gdybym wiedziała, że ten pomysł przysporzy nam tylu kłopotów... - urwałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że chciałam powiedzieć, że nigdy bym się na to nie zdecydowała. Ale wiedziałam, że to nieprawda. Dwa dni temu liczyło się dla mnie tylko spotkanie z Rechotem i ucieczka choć na chwilę od życia księżniczki. Zrobiłabym wszystko, żeby mieć tę szansę. Teraz już tylko chciałam wrócić do domu. - Więc... jesteś księżniczką... - A moja córka odgrywa teraz ciebie w Vinelandii? - Tak. Mama Julii wstała, rysując podłogę krzesłem i ruszyła do swojego pokoju. Siedziałam przy stole, zbyt przestraszona, żeby drgnąć i słuchałam, jak kręci się przez kilka minut, trzaskając szufladami i mrucząc coś pod nosem. Gdy chwilę potem znowu zjawiła się w kuchni, miała na sobie dżinsy i sweter, a brudne włosy schowała pod naprawdę ślicznym czerwonym kapeluszem. W ręku trzymała walizkę. - Lepiej łap paszport Julii - powiedziała, zbierając potężną garść pieniędzy z blatu kuchennego. - Jedziemy do Vinelandii.
30 Siedziałam przy biurku Cariny z jej puszystym białym kotem na kolanach, surfując po sieci i czekając, aż ktoś przyjdzie i mnie aresztuje. Od mojej rozmowy z królem minęło kilka godzin, ale byłam pewna, że zorientuje się, że Carina nigdy by się do niego w ten sposób nie odezwała. Przynajmniej tak myślałam. Czy ktoś wrzeszczy na króla? Zresztą nieważne, musiał zorientować się, że nie jestem jego córką. Po prostu musiał. A jeśli tak, to będę miała poważne kłopoty. Nagle ktoś zapukał w okno i prawie wyskoczyłam ze skóry. Odwróciłam się błyskawicznie i zobaczyłam Ingrid za szklanymi drzwiami prowadzącymi na taras. Machała do mnie histerycznie. Skoczyłam, żeby jej otworzyć i kot zleciał z moich kolan. Miauknął obrażony i zniknął pod łóżkiem. - Dzięki! - wysapała Ingrid, ledwo łapiąc oddech i wpadając do pokoju. - Przekupiłam strażnika, żeby mnie wpuścił, ale gdybym stała tam dłużej, ktoś by mnie na pewno złapał. - Jak się tu dostałaś? - zapytałam, gdy usiadła na łóżku. - Wspięłam się po kratkach. Zawsze tak robię. Carinie łatwiej się wyślizgnąć, ale kiedy trzeba, ja zakradam się do środka. - Nie wpuszczają cię frontowymi drzwiami? - Nie tak późno. I nie dziś wieczorem - odparła Ingrid, odzyskując wreszcie kontrolę nad oddechem. - Dlaczego nie dzisiaj? - Dzisiaj jest jakaś kolacja dla dygnitarzy. Ludzi stojących wyżej niż moi rodzice. Król i królowa pewnie sprawdzają, ile szkód wyrządziła sprawa z tobą i Markusem. - Obejrzała mnie uważnie i zmarszczyła brwi. - Dlaczego nie jesteś ubrana? - Nie... nie wiem - powiedziałam, wstając. - Mówisz, że muszę tam iść? - Carina jeszcze nie wróciła, więc... - Ale czy tam nie będzie królowej? - zapytałam z przerażeniem. Miałam wrażenie, że zaraz eksploduję ze strachu, zdenerwowania i poczucia winy. Dłużej już nie mogłam tego znosić. Prawie marzyłam, żeby vinelandzka policja ruszyła tu swoje tyłki i mnie aresztowała. - Masz rację - powiedziała Ingrid. Wyjęła z kieszeni telefon i sprawdziła wiadomości. - Gdzie ona jest? - Też bym chciała wiedzieć. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Serce mi zamarło. - Eee... kto tam? - krzyknęłam.
- Asha, panienko. Przyszłam pomóc panience się przygotować. Ingrid rzuciła mi ponure spojrzenie. - Lepiej ją wpuść. - Proszę - krzyknęłam, opadając z powrotem na krzesło. Asha weszła z naręczem sukien i zaczęła ostrożnie układać je na łóżku. Wyłożyła wąską purpurową suknię, nieco szerszą różową, błękitną, która wyglądała dokładnie jak ta, którą miała na rozdaniu nagród Jennifer Garner. Ingrid wstała i obydwie patrzyłyśmy, jak Asha pracuje. W pokoju zaległa złowroga cisza i wiedziałam, że obydwie z Ingrid to czujemy. - Asho, o której będzie podana kolacja? - spytała Ingrid. - O siódmej, panienko Ingrid - odpowiedziała służąca, wygładzając suknię, w kolorze głębokiej czerwieni bez ramiączek, z jednym połyskującym asymetrycznym paskiem biegnącym po lewej stronie. - Księżniczko, którą księżniczka chce włożyć? Żadnej, pomyślałam. Chcę dżinsy i własne trampki. I chcę do domu. Ingrid szturchnęła mnie w ramię. Westchnęłam. - Chyba tę czerwoną - powiedziałam, wstając. - Doskonały wybór - pochwaliła Asha, podnosząc suknię i przykładając ją do mnie. Przyniosę czerwone pantofle i tiarę. Czy będzie potrzebne coś jeszcze? - Może sznurowa drabina? - mruknęłam. Asha uśmiechnęła się. - Zobaczę, co da się zrobić - zażartowała, nim wybiegła z pokoju. - Właściwie to podarowałam taką Carinie, ale ją zabrali - powiedziała Ingrid. Spojrzałam na nią, sukienka zwisała mi bezwładnie z ramion. - Co teraz zrobimy? Ingrid podniosła ręce. - Lepiej się ubieraj i miej nadzieję, że stanie się cud. Stałam przed lustrem w najpiękniejszej sukni, jaką kiedykolwiek widziałam, i ze sznurem prawdziwych rubinów na szyi. Powinnam być podekscytowana, ale byłam śmiertelnie przerażona. - Już prawie siódma - powiedziałam do Ingrid, która stała przy oknie i jak szalona wybierała raz za razem numer na telefonie. Musiała włożyć jedną z sukien Cariny, na wypadek, gdyby miała zejść na dół i... zrobić coś, żeby powstrzymać to, co miało się stać. - Wiem - rzuciła, trzymając telefon przy uchu. - Ach! Cały czas powtarza, że Carina jest poza zasięgiem, ale obydwie jesteśmy w ogólnoświatowej sieci! Nawet jeśli nadal jest w L.A., powinnam móc ją złapać. - Nie mów tak! Nie może ciągle jeszcze być w L.A.! - Byłam półprzytomna ze zdenerwowania. Rozległo się pospieszne pukanie do drzwi i do pokoju wsunęła głowę Asha. - Czekają na panienkę na dole. - I zniknęła.
- Nie pójdę - powiedziałam Ingrid. - Nie zmuszą mnie do tego. - Zmuszą. Raz król przysłał straże, żeby zaciągnęli Carinę na świąteczne śniadanie. Oczywiście tego dnia zachowywała się jak zepsuty bachor. Narzekała, że nie cierpi nowego szefa kuchni. - O Boże, zaraz naprawdę zrobi mi się niedobrze - jęknęłam, łapiąc się za żołądek. Nagle poczułam, że tiara waży tysiące kilogramów i ściska mi głowę. Wibrowało mi w skroniach, wzrok mi się zamglił. Ingrid podeszła i złapała mnie pod ramię, na wpół podtrzymując. - Dobra, zejdziemy na dół razem i powiem królowej... coś - pocieszyła mnie. - To wszystko to mój pomysł. Ja... ja jej powiem. Przełknęłam gulę, która rosła mi w gardle i spojrzałam na Ingrid. - Poważnie? Jeśli znowu mnie okłamujesz... - Przysięgam, nie kłamię - powiedziała Ingrid, puszczając moją rękę. - Julio, naprawdę strasznie mi przykro z powodu tego wszystkiego. Naprawdę. Wzięłam głęboki wdech, żeby się uspokoić. - W porządku. - Uniosłam podbródek. - To nie jest tylko twoja wina. W końcu zgodziłam się zająć miejsce Cariny. Flirtowałam z Markusem, zraniłam uczucia Ingrid. Mogłam... sama nie wiem... mogłam udać atak albo coś takiego przed odlotem do Vinelandii. Obie siedziałyśmy w tym po uszy. Odwróciłyśmy się i spojrzałyśmy na otwarte drzwi, jakby to były wrota piekieł. Ingrid złapała mnie za rękę. Ścisnęłam jej dłoń. - Gotowa? - spytałam. - Idziemy - odpowiedziała Ingrid. Ruszyłyśmy korytarzem, ręka w rękę i jakoś udało mi się zejść długą klatką schodową, nie potykając się ani razu. Gdy doszłyśmy do frontowego holu, zobaczyłam królową wprowadzającą kilku gości do sali w głębi. Nie mogłam złapać oddechu. - Co ma być, to będzie - szepnęła Ingrid. Królowa obejrzała się i nas dostrzegła. Przechyliła głowę z typowym matczynym niezadowoleniem uśmiechnęła się i pokręciła głową. Jakby zdenerwowała ją historia z Markusem, ale bynajmniej nie zaskoczyła. Ruszyła ku nam z drugiego końca sali i przez chwilę myślałam, że nastąpi powtórka sceny z królem, że mnie nie pozna. Ale kiedy znalazła się jakieś dziesięć metrów od nas, jej twarz pobladła. Mocniej ścisnęłam dłoń Ingrid, a ona odwzajemniła uścisk tak mocno, że
omal nie połamała mi palców. Królowa położyła dłoń na piersi i spojrzała mi prosto w oczy. A potem wypowiedziała słowa, na które czekałam, odkąd zaczęła się ta maskarada: - Kim ty jesteś?
31 Taksówka zatrzymała się przed główną bramą pałacu. Byłam tak spięta, że kusiło mnie, żeby kazać kierowcy, aby po prostu staranował bramę. Od chwili, gdy wysiadłam na lotnisku w Vinelandii, bombardowały mnie zewsząd obrazy Julii i Markusa - w telewizji na lotnisku, na okładkach wszystkich pism. Wszędzie widziałam nagłówki: KSIĘŻNICZKA - RENEGATKA oraz CARINA OBLIZUJE PALCE! Próbowałam dodzwonić się do Ingrid z mojej komórki, żeby dowiedzieć się, co jest grane, ale siadły baterie. Nie miałam pojęcia, co Julia i Markus zrobili, ale o ile znałam moich rodziców, albo Julia siedzi zamknięta w pokoju i czeka, aż na nią nakrzyczą, albo już ją objechali i teraz obydwie mamy kupę kłopotów. Dlaczego porzuciłam swoje obowiązki księżniczki? Jak mogłam pomyśleć, że Julia sobie poradzi? Mnie uczono tego przez całe życie. Najwyraźniej przyspieszony kurs nie wystarcza. Joshua, jeden z młodszych strażników, podszedł do samochodu i wskazał gestem kierowcy, żeby opuścił szybę. - Przykro mi, ale dziś w pałacu odbywa się uroczystość i wycieczki kończą się przed siedemnastą... - Uroczystość? Jaka uroczystość? - wypaliłam, wychylając się nad ramieniem kierowcy. - Uroczysta kolacja, panienko. Zaczyna się o siódmej. Podskoczyłam na tylnym siedzeniu. Znałam Josha aż zbyt dobrze. Płaciłyśmy mu z Ingrid tyle razy, żeby wejść i wyjść z posiadłości, że zaoszczędził dość, aby kupić ostatniej wiosny bmw. - Josh! Musisz nas wpuścić! - powiedziałam, wieszając się na drzwiach samochodu. - Panienko, powinna panienka wrócić do samochodu - powiedział z obojętną miną, która mówi ,ja tu rządzę". - Joshua! To ja! Księżniczka Carina! - krzyknęłam, patrząc na niego z desperacją. Niezależnie od tego, z jakiej okazji była ta kolacja, zacznie się za pięć minut. Jeśli nie dotrę tam odpowiednio wcześnie, Julia będzie miała poważne kłopoty. Jeśli już jej nie zdemaskowano. - Księżniczka Carina jest w pałacu - odparł Joshua z krzywym uśmieszkiem. - Josh! Musisz mi uwierzyć! Spójrz na mnie! Zamieszanie przyciągnęło uwagę innych strażników. Marshall, Ricardo i Morris wyszli ze swoich budek i podeszli do Joshui.
- Jakiś problem? - zapytał Morris, unosząc brew. Myśli, że to wygląda szczególnie przerażająco. - Słuchajcie, chłopcy, jak mnie nie wpuścicie, każę was wszystkich co do jednego zwolnić - zagroziłam, a oni wybuchnęli śmiechem. - Panienko, jeśli zaraz nie wsiądzie panienka do samochodu, będziemy musieli usunąć was siłą - powiedział Joshua, próbując złapać mnie za ramię. Oczy mi rozbłysły. - Dotknij mnie, a powiem ojcu, ile razy wypuszczałeś mnie i Ingrid. Powiem mu o tych setkach razy, gdy wpuszczałeś Ingrid. Powiem mu nawet, że twój samochód jest opłacony z mojego funduszu powierniczego. Joshua zamarł. Spojrzał na pozostałych strażników, którzy przyglądali mu się czujnie. Patrzyłam mu prosto w oczy z całą pewnością siebie, jaką w sobie znalazłam i w końcu Josh dał za wygraną. Pochylił się do mnie. Jego twarz była kilka centymetrów od mojej twarzy. - Księżniczka Carina? - Wpuścisz mnie teraz do mojego własnego pałacu? - spytałam, przechylając głowę. Oszołomiony Josh cofnął się o krok od samochodu, a ja wróciłam na tylne siedzenie i zatrzasnęłam drzwi. Machnął do Morissa, żeby otworzył bramę i taksówka ruszyła. Kiedy kilka minut później pojawił się przed nami pałac, prawie popłakałam się z ulgi. - Ten pałac jest niewiarygodny - powiedziała mama Julii. - To mój dom - powiedziałam. Ledwo mogłam usiedzieć, gdy taksówkarz podjechał do frontowych drzwi i zatrzymał się koło odźwiernych. Cała się trzęsłam. Muszę dostać się do środka i zobaczyć z rodzicami. Muszę ratować Julię. Ronald otworzył mi drzwi, jakbym była jednym z dygnitarzy, którzy przybyli na kolację. Wyskoczyłam i rzuciłam taksówkarzowi garść banknotów, a potem podskakiwałam niecierpliwie, czekając, aż Ronald pomoże mamie Julii wnieść walizkę. Już po chwili pędziłyśmy frontowymi schodami do pałacu. Nie wiedziałam, jaką scenę ujrzę za drzwiami, ale chociaż raz nie martwiłam się tym, co mi się przytrafi. Chciałam tylko, żeby Julia i jej mama były znowu razem i chciałam wreszcie skończyć z tym zamieszaniem. Nie miałam też nic przeciwko temu, żeby przy okazji zobaczyć moją mamę.
32 - Zadałam ci pytanie - powtórzyła królowa, robiąc kilka kroków w moją stronę. W tym momencie wszedł Markus i jego ojciec, znowu w smokingach. Twarz Markusa rozświetliła się, gdy mnie zobaczył. - Kim jesteś i co robisz w ubraniach mojej córki? I w jej koronie? - spytała królowa drżącym głosem. - Wasza Wysokość, o czym Wasza Wysokość mówi? - zdziwił się Markus, podchodząc do nas. - Dobrze się Wasza Wysokość czuje? To jest córka Waszej Wysokości. Dotknął mojego ramienia, a ja pomyślałam, że zwymiotuję prosto na bardzo drogie buty królowej. - Właściwie... - zaczęłam. I wtedy drzwi frontowego holu otworzyły się z hukiem i do środka wpadła Carina. Nadal miała ciemne włosy i ubrana była w te same ubrania, co w dniu koncertu. Gdy nas zobaczyła, zamarła. Wiedziałam, że próbuje ocenić sytuację i zorientować się, co już powiedziano. Gdyby przybyła pięć minut wcześniej, oszczędziłoby nam to bardzo wielu kłopotów. - Cześć... mamo - wyjąkała Carina, podnosząc dłoń. - Carina?! - krzyknęła królowa. - Julia?! To moja mama! Gdy usłyszałam jej głos, pomyślałam, że zwariowałam. Ale gdy tylko mnie zobaczyła, upuściła walizkę i rzuciła się w moją stronę. Zaczęłam płakać, nim zdążyła do mnie dojść. - Julio! Wszystko w porządku? - spytała, obejmując mnie tak mocno, że ledwo mogłam oddychać. - Tak, mamo - wykrzyknęłam. - Przepraszam. Spojrzała na mnie, a ja wiedziałam, że nie jest zła. Ulżyło jej, że wreszcie mnie widzi. Naprawdę wścieknie się później, gdy będziemy same. - Carina? - usłyszałam głos Markusa. Odsunął się od nas i spojrzał na mnie, a potem na prawdziwą Carinę. - Markusie, ja... - Ja jestem Carina - powiedziała księżniczka. - To jest Julia Johnson. Z L.A. W oczach Markusa zobaczyłam ból i pomyślałam, że moje serce zwiędnie i umrze tu, zaraz, na miejscu. Chociaż mama trzymała mnie w ramionach, chociaż wszystko wracało na swoje miejsce, nigdy w życiu nie czułam się równie paskudnie. - Nie chciałam...
Markus obrócił się na pięcie i wyszedł, mijając ojca, który wołał za nim, mijając Carinę, która próbowała złapać go za rękę. Przez sekundę chciałam go dogonić, ale wtedy do pokoju wkroczył król. - Co tu się dzieje? W jadalni mamy gości, a cała rodzina królewska marudzi w holu! wrzasnął. - Reginaldzie, wydaje się, że mamy mały problem - powiedziała królowa, podchodząc do niego i kładąc mu dłoń na ramieniu. Spojrzała na Carinę, potem na mnie, a król podążał za jej wzrokiem. Otworzył usta, a po sekundzie szybko je zamknął. - Co... co to wszystko znaczy? - zapytał. - To moja wina, Wasza Wysokość - odezwała się nagle Ingrid. Stanęła przed królem i królową i złożyła ukłon. - Ingrid, nie - przerwała jej Carina, stając koło przyjaciółki. - Nie możesz brać za to odpowiedzialności. To moja wina. Widziałam, że Carina trzęsie się ze strachu, ale zrobiła wszystko, żeby to ukryć. Uniosła podbródek i stawiła im czoło jak... prawdziwa księżniczka. - Mamo... Tato... Poznajcie Julię Johnson - powiedziała, patrząc na mnie. - Zapłaciłam jej, żeby mnie udawała ostatniej nocy w Stanach. Dzięki temu mogłam pójść na koncert rockowy. Na twarzy królowej malował się szok, a twarz króla błyskawicznie przybrała kolor niepokojącej purpury. Carina cofnęła się o krok, przewidując wybuch. - Czy próbujesz mi powiedzieć, że ta... ta... osoba mieszka od dwóch dni w naszym domu, udając ciebie?! - krzyknął król, patrząc na mnie z takim obrzydzeniem, że miałam ochotę go walnąć. Nieważne, król czy nie król. - Aha! - krzyknęłam, odsuwając się od mamy z szumem sukni. - I nawet nie zauważył pan różnicy! - rzuciłam mu prosto w twarz. Carina spojrzała na mnie, otworzyła usta, a jej oczy wypełniły się łzami. - Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób! - krzyknął król. - Poczekaj, naprawdę nie zorientowałeś się, że ona to nie ja? - spytała Carina, płacząc. Odsunęła się od rodziców, jakby byli kosmitami. - A ty, mamo? Ty wiedziałaś? - Carino, oczywiście, że wiedziałam - powiedziała królowa, podchodząc do córki i obejmując ją. - Ale tata nie wiedział - załkała Carina, patrząc na ojca, który w końcu zrozumiał, co zrobił. Odwrócił wzrok, zawstydzony. Carino...
- Wiem, mam iść do swojego pokoju? - Carina rozpłakała się na dobre. - Chcecie tylko, żebym wam zeszła z oczu. Jak zawsze! Odepchnęła matkę, przemknęła obok mnie i wbiegła po schodach. Ingrid odwróciła się, żeby ruszyć za nią, ale królowa położyła jej rękę na ramieniu. - Myślę, że jej ojciec powinien tam pójść - powiedziała delikatnie, rzucając mężowi znaczące spojrzenie i odwróciła się do ojca Markusa. Stał niespokojnie przy frontowych drzwiach i widać było, że ma ochotę zniknąć. - Maurice, czy mógłbyś pójść i przeprosić naszych gości? - poprosiła królowa. Wszyscy są mile widziani na kolacji, ale chyba się do nich nie przyłączymy. - Oczywiście, Wasza Wysokość - skłonił się ojciec Markusa. - Jestem Victoria, królowa Vinelandii - powiedziała królowa, wyciągając do mnie rękę. Uścisnęłam jej dłoń i dygnęłam, jak mnie uczyła Carina. - Julia Johnson. Pozwoli Wasza Wysokość, że przedstawię jej moją mamę, Sharon Johnson. Mama uścisnęła dłoń królowi i królowej. - Przykro mi, że spotykamy się w takich... niesprzyjających okolicznościach. Królowa uśmiechnęła się do mamy. - Wie pani, jak to jest, wychowywać nastolatkę... - Wiem doskonale - stwierdziła moja mama. - Miło mi panią poznać. Królowa nadal się uśmiechała, a potem jej wzrok powędrował nieco w górę i spoczął na czerwonym kapeluszu mamy. Zapadła niezręczna cisza, a mama rzuciła mi spojrzenie mówiące: „Co jest z tą kobietą?" Wtedy królowa znowu się odezwała. - Przepraszam, pani Johnson, ma pani piękny kapelusz. Gdzie go pani kupiła? Mama podniosła rękę, dotknęła filcu i zaczerwieniła się. - Och... sama go zrobiłam. - Naprawdę? - zdziwiła się królowa. Była wyraźnie pod wrażeniem. - Jest piękny. Czy zostanie pani z Julią kilka dni, żebyśmy wszystko uporządkowali? - Z przyjemnością - powiedziała moja matka, zerkając na mnie. Uśmiechnęłam się do niej szeroko. - Panno Goedecker - zwrócił się król do Ingrid - czy możesz zadbać, aby nasi goście zajęli swoje pokoje we wschodnim skrzydle? My pójdziemy porozmawiać z naszą córką. - Tak, Wasza Wysokość - odpowiedziała Ingrid, dygając. A potem rodzice Cariny poszli na górę, ramię w ramie, rozmawiając przyciszonym głosem. Spojrzałam na mamę, która nadal się czerwieniła. Ale potem przypomniała sobie, dlaczego tak naprawdę znajdujemy się w zamku, w obcym kraju i zacisnęła usta. Przełknęłam ślinę.
- Więc... - zaczęłam - zabijesz mnie teraz czy trochę później?
33 Leżałam na brzuchu, wypłakując zmęczone oczy, kiedy usłyszałam, że korytarzem idą moi rodzice. Ostatnia rzecz, jakiej chciałam, to żeby znaleźli mnie w trakcie, jak to nazywali, mojego „napadu". Mogli oglądać moje załamanie na dole, ale teraz muszę wziąć się w garść. Mam dość bycia w ich oczach dużym dzieckiem. Podniosłam się, wytarłam oczy i usiadłam na brzegu łóżka. Kiedy drzwi się otworzyły, wstałam, żeby spojrzeć im w twarz. Mama weszła pierwsza. Przeszła przez pokój i mnie przytuliła. Odwzajemniłam uścisk i wstrzymałam oddech, żeby znowu się nie rozpłakać. Kiedy zobaczyłam ojca, odwróciłam się odruchowo. Nie mogłam na niego patrzeć. - Carino, nie wiem, od czego zacząć... - Mama usiadła na łóżku i przyciągnęła mnie do siebie. Poczułam zapach jej perfum. Ten aromat w przedziwny sposób mnie uspokaja. - Nic ci nie jest? Na samą myśl, że spędziłaś ostatnich kilka dni sama w tym mieście... - Nic mi nie jest, mamo - odpowiedziałam zmęczonym głosem. - Zadbałam o siebie. Zerknęłam na ojca, który kręcił się koło nas, składając i rozkładając ręce. Zacisnął usta i odwracał wzrok za każdym razem, gdy podchwycił moje spojrzenie. Nigdy w życiu nie widziałam go tak zmieszanego. - Co tam się stało? - zapytała mama. - Dlaczego uciekłaś? Oczywiście tylko o tym chcieli rozmawiać. Chcieli się dowiedzieć, jak mogłam być tak egoistyczna, głupia i nieodpowiedzialna. Ale mama wiedziała, co sądzę o moim zaplanowanym z góry życiu. Nie mogę jej aż tak szokować. Na pewno zawiodła się na mnie, ale nie jest tak całkiem zaskoczona. To dlaczego nie rozmawiamy o ojcu i o tym, że nie zorientował się, że Julia to nie ja? Spojrzałam na niego. Nawet na mnie nie patrzył. Serce bolało mnie tak, jak zwykle bolą nogi po długiej jeździe na rowerze albo treningu do maratonu. Jakby było zmęczone i nie mogło dalej bić. Jakby chciało pęknąć. - Mamo, wiem, że jesteś wściekła i wszystko ci wyjaśnię. Ale jestem taka zmęczona... Możemy porozmawiać o tym rano? Chciałam, żeby sobie poszli. Chciałam, żeby ojciec sobie poszedł i żebym przestała się tak czuć. Mama spojrzała na tatę pytająco i przez moment myślałam, że sobie odpuszczą. Byłam pewna, że ojciec nie chce czekać, aż przypomnę mu, co zrobił.
- Myślę, że powinniśmy porozmawiać teraz - powiedział jednak. Nagły błysk gniewu sprawił, że całe zmęczenie zniknęło. - Dobrze! - rzuciłam, wstając. - Jeśli chcesz rozmawiać, to porozmawiajmy o tym, że nie zorientowałeś się, że stoi przed tobą ktoś obcy! Jak mam się z tym czuć, ojcze? Znowu poczułam w oczach łzy, ale nie pozwoliłam im wypłynąć. - Właśnie o tym powinniśmy porozmawiać. - Tata w końcu spojrzał mi w twarz. Tak mnie to zaskoczyło, że z powrotem usiadłam. - Carino - zaczął - przepraszam. Ja... ja nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak bardzo cię zraniłem. Naprawdę strasznie mi przykro. Szczęka opadła mi do samej podłogi. - Twoja matka zawsze mi powtarzała, jak wpływają na ciebie moje podróże. Jak wpływa na ciebie moja nieobecność. Ale zawsze jej mówiłem... i tobie... że tak być musi ciągnął, chodząc po pokoju. Podszedł do drzwi i odwrócił się, żeby spojrzeć mi w twarz. Kolejna niezwykła rzecz. Kontakt wzrokowy w trakcie rozmowy zawsze był dla taty trudny. Nigdy nie widywałem mojego ojca. On nie widywał swojego. Takie jest życie królewskich synów i córek. Zawsze takie było. - Ale to nie znaczy, że tak jest dobrze - wyrwało mi się. - Ale to nie znaczy, że tak jest dobrze - powtórzył ojciec. Nie wierzyłam w to, co usłyszałam. Czy mój ojciec naprawdę bierze na siebie winę? Przyznaje się do błędu? - Miałem wyjechać na kilka dni do Afryki, ale chyba to odwołam. Nasza trójka ma sporo do obgadania. Och, super, pomyślałam natychmiast. Sporo do obgadania. Ale wtedy zdałam sobie sprawę, że to naprawdę super. Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby nie dotrzymał jakiegoś zobowiązania. Nigdy. Rodzice uśmiechnęli się do siebie, a ja pozwoliłam sobie na maleńką łezkę. - Carino, nie będę udawała, że to co zrobiłaś, nie było złe - powiedziała mama, biorąc mnie za rękę. - Nie myśl sobie, że nie zostaniesz surowo ukarana - dodała. Uścisnęła moją rękę i spojrzała na ojca. - Ale może z tego zamieszania wyniknie coś dobrego. Wstała i uścisnęła mnie, a potem dotknęła mojej twarzy w sposób, który sprawił, że poczułam się, jakbym miała pięć lat. Ale po raz pierwszy nie było to niemiłe uczucie. Odwróciłam się do ojca, a on nagle mnie przytulił. Przycisnęłam twarz do jego orderów, które zakładał na ważne okazje, ale mi to nie przeszkadzało. Mój ojciec mnie obejmował. Nawet Ingrid by w to nie uwierzyła. Może z tego zamieszania wyniknęło już coś dobrego, pomyślałam, uśmiechając się do mamy. I sądząc po mgiełce w jej oczach, ona pomyślała to samo.
34 Rozmowa z moją mamą była krótsza i było w niej mniej krwawych scen w stylu prysznica z Psychozy, niż się spodziewałam. Zmusiła mnie do wyjaśnienia wszystkiego. Dała mi szlaban na wychodzenie na sześć tygodni, a potem powiedziała, że porozmawiamy jeszcze rano. Lot bardzo ją zmęczył i chciała się położyć. Ingrid zabrała ją więc od pokoju we wschodnim skrzydle, a ja wyszłam, żeby poszukać Markusa. (Doszłam do wniosku, że szlaban zacznie obowiązywać, dopiero gdy wylądujemy na ziemi ojczystej). Pałac był ogromny, a mnie przychodziło do głowy tylko jedno miejsce. Jeżeli Markusa tam nie ma, wiem, że nie będę w stanie go znaleźć. Nie wiem też, co będzie lepsze znalezienie go, czy niespotkanie nigdy więcej. Ale muszę przynajmniej spróbować go przeprosić. Tyle jestem mu winna. Po kilku złych zakrętach wreszcie znalazłam drogę do biblioteki. Otworzyłam bezszelestnie drzwi i weszłam do ciemnego cichego pomieszczenia. Powietrze było chłodne. Dreszcz przebiegł mi po plecach, dostałam gęsiej skórki. Objęłam się rękami i na palcach weszłam do środka. - Markus? - szepnęłam. Kilka kroków ode mnie przy jednym ze stołów usłyszałam gwałtowny ruch. Serce podeszło mi do gardła i wtedy zapaliła się mała lampka. Markus siedział przy stole, patrzył na mnie. Jego twarz była na wpół w cieniu, na wpół w świetle. - Kim jesteś? - zapytał ostro. Podeszłam do niego. Nie spuszczał mnie z oczu, gdy podwinęłam sukienkę i usiadłam. Zdjęłam tiarę i położyłam na stole między nami. Spojrzenie Markusa było całkiem pozbawione wyrazu. - Nazywam się Julia Johnson. Mam szesnaście lat... mieszkam w L.A. i chodzę do szkoły, która nazywa się Rosewood Academy. Nie jestem księżniczką. Nie jestem nawet bogata. Przy ostatnim zdaniu jego oczy zwęziły się, jakby pieniądze to była ostatnia rzecz, o której myślał. Co w pełni mogę sobie wyobrazić. Odchrząknęłam i usiadłam prosto. - Przepraszam, że cię okłamałam - ciągnęłam drżącym głosem. - Przepraszam, że udawałam Carinę. Ja... - Dlaczego to zrobiłaś? - Ona... ona chciała na chwilę uciec... zobaczyć, jak to jest nie być księżniczką odpowiedziałam, wzruszając ramionami.
- A ty? Co ty z tego miałaś? Naprawdę nie chciałam odpowiadać na to pytanie. Patrzyłam na niego przez chwilę, mając nadzieję, że ustąpi, ale wyraz jego twarzy się nie zmienił. Wyglądał jak skamieniała wersja dawnego żywego Markusa. - Ja... Ona... ona mi zapłaciła - przyznałam, spuszczając wzrok. - Zrobiłaś to dla pieniędzy? - krzyknął Markus, zrywając się na równe nogi i przewracając krzesło. - Prawie nas wyrzucili z naszego mieszkania! - Także wstałam. - Nie wszyscy żyją tak jak ty, Markusie. Nie każdy lata po świecie, wynajmuje niesamowite samochody i kupuje posiadłości wielkości małego państwa! Markus schował ręce w kieszeniach i wbił wzrok w podłogę. Zacisnął zęby i wiedziałam, że przytarłam mu nosa. Kiedy jego spojrzenie napotkało moje, w jego oczach pojawiło się pytanie. - Czy coś z tego, co mówiłaś tamtego wieczoru... - westchnął i odwrócił wzrok. - Czy coś tamtego wieczoru było prawdą? Czy może Carina kazała ci zrobić ze mnie idiotę? - Nie! - wykrzyknęłam, robiąc krok w jego stronę. Ulżyło mi, gdy się nie odsunął. Carina nie kazała mi robić z ciebie idioty. I nie próbowałam zrobić z ciebie idioty. Spojrzał na mnie z nadzieją. Naprawdę chciałam go objąć, ale nie byłam pewna, czy on tego chce. Stojąc tak, w niepewności, o krok od niego, a mimo to nie mogąc go dotknąć, czułam się bardzo, bardzo samotna. - Ja tylko... nie spodziewałam się, że... tak cię polubię - wyszeptałam, patrząc mu w oczy. Serce biło mi tak mocno, że ledwo słyszałam własne myśli. - Nie spodziewałam się, że... - Co? - spytał Markus, biorąc mnie za rękę. - Nie spodziewałaś się, że co? Spojrzałam na nasze ręce, zupełnie tym wszystkim przytłoczona. Nim, tą chwilą, otoczeniem i tym, że niezależnie od tego, co dziś powiem, nie zobaczę go już nigdy więcej. On zostanie jakimś ministrem w Vinelandii, a ja będę kolejną stypendystką w Rosewood. - Zaryzykuj, powiedziałam sobie. Nie masz nic do stracenia. - Nie spodziewałam się, że się w tobie zakocham - powiedziałam prawie przez łzy. - Miałem nadzieję, że to powiesz - roześmiał się Markus. Spojrzałam na niego, wstrzymując oddech. - Ja też cię kocham, Julio Johnson z L.A. - powiedział z powalającym uśmiechem. - Zakochałem się w tobie w ciągu jednej głupiej nocy.
Roześmiałam się, a on objął mnie i uniósł. Tak mi ulżyło, że poczułam się słaba, bezwładna i zakręciło mi się w głowie. Kiedy postawił mnie na ziemi, musiałam się go przytrzymać, żeby nie stracić równowagi. A potem Markus dotknął mojej twarzy, uśmiechnął się słodko i pochylił się, żeby mnie pocałować. To był pocałunek nad pocałunkami. Chociaż wiedziałam, że nie może trwać wiecznie, że ten wieczór się skończy i będę musiała wyjechać, postanowiłam żyć tym snem. Przez chwilę naprawdę byłam księżniczką. A Markus był moim księciem.
35 Następnego dnia poszłam sama do szpitala, żeby odwiedzić babcię. Gdy mnie zobaczyła, oczy jej rozbłysły. Wyciągnęła dłoń, żeby uścisnąć moją. Siedziałam przy jej łóżku przez godzinę i opowiadałam wszystko o moim wyjeździe do Kalifornii, o Rechocie, autobusie i o Glennie, moim rycerzu w bawełnianej koszulce. Babcia śmiała się z całej tej historii, a potem opowiedziała mi, jak uciekła z domu, gdy miała szesnaście lat, żeby pojeździć na nartach z chłopakiem, który nazywał się Gustav. Myślałam, że spadnę z krzesła. No pięknie, babciu! W końcu lekarze powiedzieli mi, że babcia potrzebuje chwili odpoczynku, więc obiecałam, że przyjdę jutro. Szpital to właściwie jedyne miejsce, do którego wolno mi chodzić przez najbliższych kilka tygodni, więc babcia jest doskonałym pretekstem, żeby wyrwać się z domu. Poza tym mam zamiar wypytać ją o inne szalone historie z młodości! Może da mi kilka wskazówek? Nie żebym planowała w najbliższym czasie następną ucieczkę. Tego ranka zjadłam śniadanie z obojgiem rodziców (oraz z Julią i jej mamą). Ojciec naprawdę uśmiał się z kilku historii Julii, gdy opowiadała, jak to jest być mną. Myślę, że rzeczywiście zaczął sobie przypominać, jak się czuł, gdy był nastoletnim księciem. Naprawdę fajnie było tak razem siedzieć. W drodze do domu obgryzłam paznokcie tak, że praktycznie nic z nich nie zostało. Poprosiłam Markusa, żeby spotkał się ze mną w pałacu o drugiej i nadal nie wymyśliłam, co mu powiem. Wiedziałam, że chcę go przeprosić za porzucenie go w Stanach i zostawienie z Julią. W którymś momencie miały paść słowa w stylu „Nie spotkałbyś się ze mną, gdy już skończy mi się areszt domowy?", ale nie bardzo wiedziałam, jak to ująć. Żołądek zwijał mi się w supełek, bo nie miałam pojęcia, jak Markus zareaguje. Poprzedniego wieczoru przezwyciężyłam zmęczenie i przez kilka godzin gadałam przez telefon z Ingrid. Najpierw złożyłam jej szczegółowy raport ze spotkania z Rechotem i Glennem, a potem ona przez godzinę opowiadała mi o wszystkim, co przydarzyło się Julii i Markusowi. Nim skończyła, byłam chyba bardziej czerwona niż wtedy, gdy przypaliłam się na słońcu nad Morzem Śródziemnym. Według Ingrid to było całkiem oczywiste, że Julia jest zakochana w Markusie. W moim Markusie! A przecież kazałam jej z nim nie rozmawiać, nie? Jakim cudem zamieniła to sobie na „Zabierz mojego chłopaka z ambasady na sekretną randkę i zakochaj się w nim?"
No dobra, wiem, że kiedy rozmawiałam z Julią, powiedziałam jej, że nie chcę Markusa. Ale po tym wieczorze w L.A. zaczęłam zdawać sobie sprawę, co stracę, odrzucając go. To przystojny, rycerski, bystry, wysportowany, miły i opiekuńczy facet. I najwyraźniej nie są to cechy powszechne u facetów! Markus był zakochany we mnie od małego. Nie ma siły, żebym oddała go Julii, niezależnie od tego, jak dobrą przyjaciółką się okazała. (Mimo wszystko muszę przyznać, że chybabym nie wsiadła do samolotu lecącego do obcego kraju tylko po to, żeby ratować jej tyłek. Czyjkolwiek tyłek). Z drugiej strony w miłości i na wojnie wszystko wolno, nie? P.B. zatrzymał samochód przed pałacem, a ja nawet nie poczekałam, aż otworzy mi drzwi. Zignorowałam zaskoczenie malujące się na jego twarzy i ruszyłam do domu. Markus czekał na mnie w południowym salonie. Gdy weszłam, wstał. - Carino - powiedział z uśmiechem - miło cię widzieć. - Markusie - odparłam, podchodząc i całując go w oba policzki. - Przepraszam za wszystko, co stało się w Ameryce. - To ja przepraszam - powiedział Markus. - To przeze mnie twoja twarz pojawiła się we wszystkich brukowcach na świecie. Właściwie... to nie twoja twarz, ale... Usiadłam na sofie i spojrzałam na niego spod rzęs. - Wiem. Czuję się jak idiotka z powodu tego numeru, który wykręciłyśmy z Julią. Mam nadzieję, że nie wyprowadziła cię całkiem z równowagi. Obserwowałam jego twarz, badając najdrobniejsze reakcje na dźwięk imienia Julii i serce mi zamarło. Uśmiechał się do siebie, jakby się... zadurzył. Czyżby Ingrid miała rację? - Nie. Wcale nie - odparł, opierając się wygodnie. - Julia jest... - urwał i zapatrzył się w przestrzeń z wyrazem twarzy zakochanego psiaka. - Super - powiedziałam, siadając ciężko obok niego. - Ona jest super. - Aha, jest - zgodził się Markus. - I wiesz, powinienem był się domyślić, że to nie ty. Zwykle unikasz mnie przy takich okazjach, jakbym śmierdział cebulą, a Julia... słuchała mnie, śmiała się z moim żartów i dawała mi rady. - Ja cię słucham! - zaprotestowałam słabo. - Carino, daj spokój. Zwykle zanudzam cię do łez. - To nieprawda! - rzuciłam oburzona i usiadłam prosto. Spojrzał na mnie, a je zaczerwieniłam się z zakłopotania. Spojrzałam na swoje dłonie i zaczęłam bawić się pierścionkiem z szafirem. - No dobra, skoro jestem taka okropna, to dlaczego ciągle prosisz mnie do tańca na wszystkich tych przyjęciach? - zapytałam żałośnie. - Po co się wysilasz?
- Bo jesteśmy starymi przyjaciółmi - odpowiedział Markus, biorąc mnie za rękę. - I gdybym cię nie poprosił, obydwoje oberwalibyśmy od rodziców. Roześmiałam się gorzko. - Wiesz - rzuciłam, zerkając na niego kątem oka. - Przyszłam tu, żeby zaprosić cię na randkę. - Poważnie? - Uniósł brwi. - Wiem, to szaleństwo, nie? - Carino, bądźmy szczerzy - zaczął Markus z uśmiechem. - Nie chcesz takiego faceta jak ja. Tobie marzy się ktoś, kto będzie się zakradał do pałacu jak Ingrid, kto pod wpływem impulsu zabierze cię do Paryża i... sam nie wiem... facet, który nosi skóry, ma tatuaże i jeździ czarnym motocyklem albo czymś takim. Roześmiałam się i znowu zaczerwieniłam. Jego ocena była bezbłędna. - Jestem dla ciebie zbyt przewidywalny - dokończył. Wzięłam głęboki wdech i zapadłam się głębiej w sofę. Gdyby teraz do pokoju weszła moja mama albo Froken Killroy, zostałabym karnie wysłana do pokoju z książką na głowie. Ale mam to gdzieś. Mam ochotę się pogarbić. - Cóż, nigdy bym nie przewidziała, że zakochasz się w mojej amerykańskiej dublerce. Zaczerwienił się i westchnął. - Aha. Ja też. Znowu się roześmialiśmy i teraz on opadł ciężko na oparcie. Siedzieliśmy tak przez chwilę, patrząc na portret mojej babki wiszący nad kominkiem. Ciekawe, jaki był jej przyjaciel Gustav. I czy miał wnuka? - Wiesz, słyszałem, że Gerald z Vistany wrócił na dwa tygodnie z imprez w Londynie. Jego rodzice nie wiedzą, gdzie był. Może powinnaś do niego zadzwonić - powiedział nagle Markus. - Nie mogłabym się spotykać z kimś, kto ma na imię Gerald - odparłam śmiertelnie poważnie, przeczesując włosy palcami. Gerald z Vistany to przystojniak o ciemnych włosach i melancholijnych oczach, który zdecydowanie zasługuje na ładniejsze imię. - Ma własny samolot, wiesz? - dorzucił Markus. - Ciekawe... Podaj mi jego adres e - mailowy. Markus uśmiechnął się, pochylił i pocałował w policzek. Żadnego dreszczyku ani palpitacji serca. Markus to świetny chłopak, ale nie dla mnie. Mój książę czeka na mnie gdzieś w świecie. I wiem, że szukanie go będzie bardzo zabawne.
36 - Czekaj no, czekaj chwilę - powiedziałam, patrząc, jak mama pakuje torbę. - Będziesz oficjalną projektantką kapeluszy dla rodziny królewskiej?! - No - potwierdziła mama z szerokim uśmiechem. - Już nigdy nie będziemy musiały martwić się o pieniądze. - Mamo! To niesamowite! - krzyknęłam, a serce biło mi jak szalone i ledwo stałam na nogach. Podbiegłam do niej i uścisnęłam ją. Mama wypuściła dżinsy, które właśnie składała, żeby odwzajemnić uścisk. - Wiesz, ile kapeluszy sprzedasz, kiedy ludzie się o tym dowiedzą? Zmarszczyła czoło i odsunęła się ode mnie. - Może będę musiała zatrudnić kilka osób - mruknęła, przygryzając usta. - Możesz założyć firmę! - podsunęłam. Mama uśmiechnęła się, wkładając kilka kolejnych rzeczy do walizki. Chyba nigdy wcześniej nie widziałam jej tak rozluźnionej i szczęśliwej. Z pewnością nigdy też nie uśmiechała się tak długo. Być może przyjazd do Vinelandii to najlepsza rzecz, jaką zrobiłam w życiu. - Możesz mi pomóc z biznesplanem. Będziesz miała dużo wolnego czasu, gdy wrócimy do domu - stwierdziła, zamykając z trzaskiem walizkę. Mina mi zrzedła. - Nie skrócisz mi szlabanu za to, że ułatwiłam ci sukces? - Sprytne zagranie. Ktoś zapukał do drzwi. Mama klepnęła mnie lekko w pośladki, żebym poszła otworzyć. - Auć! - zażartowałam i popędziłam do drzwi, nim zdążyła przyłożyć mi ręcznikiem, którym rano owinęła włosy. Otworzyłam drzwi, wciąż jeszcze się śmiejąc. - Markus! - Poczułam, że na jego widok czerwienię się po czubki uszu. - Słyszałem, że dzisiaj wyjeżdżacie - powiedział, zerkając nad moim ramieniem na mamę, która przyglądała nam się ciekawie. - Pomyślałem, że moglibyśmy pójść na spacer. - Och! Tak! - rzuciłam z bijącym sercem. Zerknęłam przez ramię. - Mamo, to Markus. Mogę się z nim przejść? Na chwilę? Nie mów, że mam szlaban, błagałam w myślach. Umrę, jeśli powiesz, że mam szlaban. - Cześć, Markusie - rzuciła mama, podchodząc do nas. - Jestem Sharon Johnson.
- Miło mi panią poznać, pani Johnson - powiedział Markus, wyciągając dłoń. Moja mama się zarumieniła. Poważnie. Chybabym parsknęła, gdybym nie miała nadziei, że zapomni o szlabanie. - No i co, mamo? Mogę? - Pół godziny - powiedziała ostro. - Musisz się jeszcze pożegnać z Cariną, królem i królową. - Zamrugała i zmarszczyła czoło. - Nadal nie wierzę, że żyję w świecie, w którym mówi się takie rzeczy. - Przyzwyczajaj się - rzuciłam z uśmiechem. Przez pierwsze kilka minut spaceru oboje z Markusem milczeliśmy. To był piękny dzień. Świeciło słońce, a powietrze było ciepłe i delikatne, o wiele świeższe od tego zadymionego w Los Angeles. Patrzyłam na nieskazitelne trawniki otaczające zamek, na wpół starając sieje zapamiętać, na wpół starając się uspokoić. Wolałam, żeby Markus odezwał się pierwszy. Chciałam powiedzieć tyle rzeczy, że nie byłam w stanie się skoncentrować. - O czym myślisz? - zapytał nagle Markus. - Zastanawiałam się, o czym ty myślisz - odparłam, próbując się uśmiechnąć. Markus roześmiał się i poprowadził mnie ku brukowanej ścieżce, która biegła w stronę gęstego lasu za zamkiem. Doszliśmy aż do fontanny, którą otaczały marmurowe ławeczki stojące w cieniu drzew. Lekka bryza poruszała gałęziami, pozwalając przebić się słońcu i sprawiając, że na wodę padały cienie liści. Było naprawdę pięknie. Wiedziałam, że na zawsze zapamiętam to miejsce. - Usiądźmy - zaproponował Markus. Coś w jego głosie sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz. Ukłuło mnie złe przeczucie. Przysiadłam na ławce obok Markusa, bojąc się poruszyć. Jakbym czekała w przychodni na zastrzyk. Miało stać się coś, co zdecydowanie nie będzie przyjemne. - Julio, chcę, żebyś wiedziała, że wszystko, co powiedziałem w bibliotece, to prawda zaczął Markus, pochylając się do przodu i opierając przedramiona na udach. Splótł dłonie i westchnął. - Ale...? - odezwałam się, obserwując go uważnie. - Ale... nie ma co się oszukiwać. To... co mamy... donikąd nas nie zaprowadzi. Chociaż wiedziałam, że ma rację, poczułam się, jakby ktoś mi powiedział, że nigdy nie skończę szkoły i nie pójdę do college'u. Że nie mam wpływu na własną przyszłość. - Naprawdę nigdy więcej cię nie zobaczę, tak? - zapytałam, próbując zapanować nad skurczami żołądka. Markus spojrzał na mnie i wiedziałam, że ból w jego oczach odzwierciedla mój ból.
- Chciałbym, żeby było inaczej, Julio, ale ty wracasz do Kalifornii, tak jak powinnaś. A ja... ja zostaję tutaj, żeby przejąć stanowisko po ojcu. Jak powinienem. - A co z architekturą? - wypaliłam, nagle zapominając o moim złamanym sercu. Myślałam, że porozmawiasz z ojcem... Markus wstał i schował dłonie w kieszeniach. - To były tylko marzenia - powiedział, patrząc na drzewa nad moją głową. - Po tym wszystkim... odbyliśmy z ojcem długą rozmowę i... wiem, co muszę zrobić. Chyba zawsze wiedziałem. Odebrało mi mowę. Jak można tak się poddawać. Przecież chodzi o życie, którego pragnął! Jak może tak po prostu sobie odpuszczać? - Wiem, co sobie myślisz, ale nie znasz mojego ojca - powiedział Markus, czerwieniąc się. - To mistrz retoryki. - Więc przegadał cię tak, że porzuciłeś swoje marzenia? - zapytałam, a w moim głosie było odrobinę za dużo sarkazmu. - Niezupełnie. Przypomniał mi o moich obowiązkach - Markus zacisnął zęby. - I nadal mogę studiować architekturę... jako hobby. - I to ci wystarczy? - Będzie musiało. - Odchylił głowę i odetchnął. Miałam wrażenie, że nie mówi mi o wszystkim. Że tak jak ja, ma w głowie tysiąc myśli i że próbuje je wszystkie poukładać. Wiesz, co jest śmieszne? - odezwał się w końcu. - Wszyscy myślą, że ludzie tacy jak ja są uprzywilejowani. Że możemy robić wszystko, co nam się zamarzy. Ale prawda jest taka, że to ludzie tacy jak ty są wolni. Sama możesz decydować o swoim życiu. - Ty też, Markusie - powiedziałam, wstając, żeby musiał na mnie spojrzeć. - Musisz postawić się ojcu. Markus przełknął ślinę i spojrzał mi w oczy. - Nie mogę. Tak musi być. Mam obowiązki do spełnienia, a ty... a ty masz swoje życie. - Markusie... - Julio, nie mówmy już o tym. Mamy tylko... - Podniósł rękę, żeby zerknąć na zegarek. - Został nam tylko kwadrans. Nie chcę go zmarnować na rozmowę o moim ojcu. Westchnęłam i objęłam go. Kiedy mnie dotknął, miałam ochotę zwinąć się w kłębek w jego ramionach i tak zostać. Zapomniałam o L.A., o szkole i swojej przyszłości. To była jedyna przyszłość, jakiej pragnęłam - z Markusem. Ale w chwili, gdy mnie puścił, powróciła rzeczywistość. Życie Markusa to Vinelandia. Musi zrobić to, co czuje, że musi. Ja muszę wrócić do domu i zacząć pracować nad spełnieniem moich marzeń. College, kariera... Zawsze obiecywałam sobie, że nigdy nie pozwolę, abym przez faceta zapomniała o moich pragnieniach. Nawet jeśli Markus nie jest pierwszym lepszym facetem, muszę pozwolić mu odejść.
- Naprawdę będę za tobą tęskniła - szepnęłam, patrząc w jego niesamowite oczy. - Ja za tobą też - odpowiedział Markus, odgarniając mi włosy za ucho. - Nie ma na świecie drugiej takiej jak ty, Julio Johnson, niezależnie od tego, ile osób oszukałyście ty i Carina. Uśmiechnęłam się i objęłam go. - Dzięki, że zauważyłeś. Wtedy Markus przycisnął swoje usta do moich i pocałowaliśmy się na pożegnanie. Ten pocałunek był słodki, gorzki, bolesny i zapierający dech w piersiach. Był taki, jaki powinien być pożegnalny pocałunek. - Kocham cię, Julio - powiedział Markus, gdy odsunęliśmy się od siebie. - Zawsze będę. A potem odprowadził mnie do pokoju mamy i pożegnaliśmy się. Na zawsze.
37 - No więc... - zaczęła Julia, siadając naprzeciwko mnie na łóżku i krzyżując nogi. Miała na sobie dżinsy, które wyglądały na wygodne, i koszulkę z kapturem. Włosy ufarbowała na naturalny kolor, tak jak ja. Wreszcie każda z nas stała się sobą. - Więc... Stałyśmy się sobą, ale byłyśmy trochę mniej wygadane niż zwykle. Spojrzałyśmy na siebie i roześmiałyśmy się. Pierwszy raz w życiu żałowałam, że ktoś nie napisał mi przemówienia. Za kilka minut Julia wyjedzie do L.A. i powinnyśmy się pożegnać. Problem polega na tym, że jest jeszcze z tysiąc innych rzeczy, które chcę jej powiedzieć i które wydają się równie ważne. A nie mam dość czasu na powiedzenie wszystkiego. - Cóż... mam resztę pieniędzy - powiedziałam, sięgając do nocnego stolika i wyciągając z szuflady kopertę. Rzuciłam ją na narzutę. - Nie musisz mi płacić. Nie do końca wykonałam swoje zadanie. Dzięki mnie nie jesteś już księżniczką Cariną. Stałaś się Oblizującą Palce Laską - odrzekła Julia. Roześmiałam się i wzruszyłam ramionami. - To minie. Poza tym porywanie cię do Vinelandii nie było częścią naszej umowy. Z pewnością zapracowałaś na nie. Julia uśmiechnęła się, otworzyła kopertę i ułożyła w wachlarz plik banknotów. - Zabawne. Wygląda na to, że już nie będę ich potrzebowała. Dzięki twojej mamie i jej olbrzymiemu zamówieniu na kapelusze. - Więc wydaj to na naprawdę świetne buty. Julia pobladła. - Są buty za pięć tysięcy dolarów? - Pewnie tak - odparłam. - Nawet nie wiem. - Jasne, że są - przerwał nam głos Ingrid. - Nawet takie przymierzałam. Odwróciłam się i zobaczyłam, że stoi w drzwiach balkonu. - Jak się tu dostałaś? - Powiedzmy, że Josh kupi sobie nowe felgi do bmw - rzuciła, wskakując na łóżko. Usiadła po mojej lewej stronie, między mną a Julią, jakby chciała przewodniczyć naszej rozmowie. Właściwie to było całkiem na miejscu, bo przez cały czas robiła za naszą pośredniczkę. - Nie mogłam odpuścić sobie pożegnania księżniczki numer dwa - dodała, uśmiechając się do Julii. - Więc, Julio, musisz wiedzieć, że zaprosiłam Markusa na randkę - wyznałam. Julia wyglądała, jakbym właśnie powiedziała, że straciła swojego okropnego kociaka.
- Odstrzelił mnie - dodałam. - Naprawdę? - wyrwało jej się, po czym zacisnęła usta zakłopotana. - Mnie też - dodała Ingrid. Serce mi zamarło. Niemożliwe, chyba się przesłyszałam. - Co? - wychrypiałam. - O czym ty mówisz? - Też go poprosiłaś? - dorzuciła Julia. - Dziewczyna musi zrobić to, co musi - wyjaśniła Ingrid, wzruszając ramionami, jakby mówiła o czymś równie ważnym jak kolor nowego lakieru do paznokci. - Ingrid! Uważałaś, że Markus jest nudniejszy od przemówień! - wykrzyknęłam, niczego nie rozumiejąc. - Carino, droga przyjaciółko - powiedziała, klepiąc mnie w kolano. - Ty jesteś naprawdę, naprawdę ślepa. Zamrugałam. - Nawet nie wiem, co zrobić z tą nowiną. - Nie masz co się martwić. Jego serce należy do Julii - odparła Ingrid. - Niezupełnie - westchnęła Julia. - Właściwie postanowiliśmy się rozstać. Spojrzałyśmy zaskoczone na Julię. Zwykle zaczęłabym się dopytywać - nie ma nic lepszego od soczystych ploteczek. Tym razem jednak sposób, w jaki unikała naszego wzroku, powstrzymał mnie. Tak. Naprawdę potrafiłam się powstrzymać. - No, no - mruknęłam. - Markus miał pracowity tydzień. - Chyba wszyscy mieliśmy - stwierdziła Julia, unosząc brwi. - Więc co masz zamiar zrobić, gdy już wrócisz do L.A.? - spytała Ingrid, opierając się na poduszkach i wyciągając nogi tak, że jej za duże stopy znalazły się dokładnie między mną a Julią. - Nie wiem... Odwiedzę mnicha buddyjskiego... pójdę na kilka premier filmowych... może kupię coś z kaszmiru... - powiedziała Julia, marszcząc zabawnie czoło. - Jak zwykle. - Spojrzała na mnie, uśmiechając się szeroko. - Zazdrościsz? - Eee, tam. Spróbuję nosić dżinsy poza sypialnią. To mi dostarczy rozrywki na kilka lat. Roześmiałyśmy się i wtedy do pokoju zajrzała Asha. - Panienko Julio? Samochód na lotnisko już czeka. Julia spojrzała na mnie, a ja poczułam się nieswojo. W ciągu tego ostatniego dnia zbliżyłam się do niej bardziej niż przez wszystkie te wieczory, gdy szkoliłam ją w Stanach. Właściwie to nie chcę, żeby wyjeżdżała. - Cóż, masz mój adres e - mailowy - powiedziała Julia, zsuwając się z łóżka. Poszłam za jej przykładem i też wstałam. - A ty mój.
- Carino, chciałam powiedzieć... że naprawdę przykro mi z powodu tych wszystkich kłopotów i że... - Ukradłaś jej chłopaka? - dokończyła Ingrid. - Ingrid! - krzyknęłyśmy jednocześnie z Julią. - Przepraszam za to, że przeze mnie twoja mama tak się martwiła - ciągnęła, kołysząc się na piętach. - I wiesz, za to, że... - W L.A. okazałaś się taką wiedźmą? - podsunęła Ingrid. - Ingrid! - Przepraszam, ale samochód czeka - wyjaśniła z szerokim uśmiechem Ingrid. Uśmiechnęłyśmy się do siebie z Julią i zanim się zorientowałam, objęła mnie mocno. Odwzajemniłam uścisk i zamknęłam oczy, zaskoczona tym, że nagle zachciało mi się płakać. Ale gdyby nie Julia, nigdy by mi się nie udało przez chwilę pożyć własnym życiem. Nigdy bym się nie dowiedziała, że gwiazdy rocka bywają żabami, a zwykli chłopcy książętami. Albo ile siły może dodać czyszczenie toalety. Albo, że jazda z facetem o ksywie Szalony Dave nie jest dobrym pomysłem. Ingrid pociągnęła nosem i zakwiliła. - Jestem tak wzruszona, że chyba się poryczę. Odsunęłam się od Julii i rzuciłam Ingrid ostre spojrzenie. - Wiesz, nadal mamy w posiadłości karcer. Widziałam. Ingrid podniosła ręce i przewróciła oczami. Opadła z powrotem na poduszki. - To co? Gotowa znowu być księżniczką? - spytała Julia. Uśmiechnęłam się i wsunęłam dłonie do tylnych kieszeni dżinsów. - Wiesz, myślę, że chyba sobie poradzę - powiedziałam. - A co z tobą? Gotowa znowu być zwykłą dziewczyną? - Och, Carino - westchnęła Julia, kręcąc głową z udawaną powagą - to jest jedyna rzecz, której do tej pory nie zrozumiałaś. Ja nigdy nie byłam zwykłą dziewczyną. Mrugnęła do mnie, odwróciła się, pomachała do Ingrid i wymaszerowała z pokoju, parodiując mój sposób chodzenia. - Wariatka! - krzyknęłam za nią. - Księżniczka! - odkrzyknęła z połowy schodów. Roześmiałam się i spojrzałam na Ingrid. - Ona jest szurnięta - stwierdziła Ingrid, bawiąc się falbanką poduszki. - Jesteś kompletnie zadurzona w Markusie - orzekłam. - Troszkę. - Skrzywiła się Ingrid.
- Zamorduję cię! - wrzasnęłam. Rzuciłam się na łóżko i strzeliłam ją w głowę wyszywaną poduszką. - Auć! - krzyknęła, oddając mi. Walczyłyśmy, piszczałyśmy, krzyczałyśmy, aż do pokoju weszła moja mama i zatrzymała się przy drzwiach. Zamarłyśmy. Po całym pokoju latało pierze z rozerwanej poduszki, a ja byłam okropnie potargana. - Dziewczęta, nie tak powinnyście się zachowywać - powiedziała surowo. Serce zabiło mi mocniej, gdy czekałam na wydłużenie szlabanu. I wtedy mama złapała za klamkę i powiedziała: - A przynajmniej nie przy otwartych drzwiach - dodała z szelmowskim uśmiechem. Odwzajemniłam uśmiech, a gdy drzwi się zamknęły, Ingrid znowu się na mnie rzuciła. Śmiałyśmy się i ganiałyśmy po pokoju, robiąc uniki i rzucając poduszkami, aż zabrakło mi tchu i wcale już nie czułam się księżniczką. I nie czułam się też zwykłą dziewczyną. Czułam się sobą.
EPILOG - Julio! Idziesz na lunch? - krzyknęła moja współlokatorka, Anna, łapiąc kurtkę i torbę z książkami. Walnęłam się na łóżko i wyciągnęłam z torby najnowszy numer „People". - Nie. Mam do nadrobienia trochę zaległości w czytaniu - powiedziałam, uśmiechając się szeroko. Anna roześmiała się, a jej radosny uśmiech rozświetlił maleńki powylepiany plakatami pokoik. - Ale z ciebie kujon - zażartowała. - Zobaczymy się wieczorem w czytelni. Gdy wyszła, oparłam się na poduszce na moim wąskim łóżku i otworzyłam pismo na rozkładówce. Uśmiechnęłam się, widząc szeroko uśmiechniętą Carinę, patrzącą spod bejsbolówki Yankees. KSIĘŻNICZKA W KAMPUSIE - tak brzmiał nagłówek. Przewróciłam kartkę i wytrzeszczyłam oczy na widok skupionej i „nowojorskiej" Cariny, pochylającej się nad zeszytem w sali wykładowej. Na nosie miała okulary w czarnej oprawce, które, byłam pewna, miały zwykłe szkła i włosy upięte w kok. Ubrana była w ciuchy od J. Crew - wełniany golf i dżinsy. Mogę sobie wyobrazić, jaką masę ciuchów przywiozła ze sobą do pokoju w Columbii. Odłożyłam pismo i obróciłam się na łóżku, żeby wziąć oprawione zdjęcie moje i Cariny, które zrobiłyśmy sobie latem w Disneylandzie. Pozowałyśmy, stojąc po bokach Kopciuszka i nie potrafiłyśmy przestać chichotać. Strasznie się wydurniałyśmy. Z westchnieniem wyjęłam z torby kilka zeszytów i zmusiłam się, żeby usiąść przy biurku. Kiedy w zeszłym roku złożyłam papiery do Cornella, wszyscy mówili, że najtrudniej jest się dostać, ale kiedy już mnie przyjmą, będzie łatwo. Kłamali. Ale cieszę się, że się tu uczę. I cieszę się, że nie musiałam brać studenckiej pożyczki, żeby mnie przyjęto. Firma mamy rozkwita i nie mamy problemu z opłatą czesnego, którego nie pokrywa moje stypendium. Nie pozwalam jednak mamie płacić za wszystko. Żeby mieć na życie, pracuję w bibliotece. Mam godzinę na zakuwanie, zanim będę musiała tam pójść. Usiadłam przy biurku i otworzyłam książkę z wiedzy o świecie. Z uśmiechem przekartkowałam strony poświęcone Vinelandi. Już miałam zacząć czytać o wojnach peloponeskich, gdy ktoś zapukał. - W samą porę - mruknęłam. Wstałam i otworzyłam drzwi. Spodziewałam się, że zobaczę mojego szefa redakcji, Jaspera, który nawrzeszczy na mnie za to, że nie skończyłam dekorowania tablicy biuletynu,
jak obiecałam. Patrzyłam jednak w twarz, o której myślałam, że już nigdy jej nie zobaczę. Serce mi zmarło. Złapałam się klamki, żeby nie upaść. - Markus? Uśmiechnął się tym swoim niesamowitym uśmiechem. Zanim zdążyłam się nad tym zastanowić, już go obejmowałam. - Co tu robisz? - spytałam, wciągając go do pokoju. - Oglądam szkołę - powiedział. Wyjął z kieszeni kremową kartkę, rozłożył ją i pokazał mi. - Dostałem się na architekturę. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wymienialiśmy się raz na jakiś czas e - mailami, ale nigdy nie wspomniał o tym, że tu zdaje. Usiadłam na brzegu łóżka i prawie z niego spadłam. - Będziesz... będziesz się tu uczył? - Od wiosny. - Markus usiadł naprzeciwko mnie, na łóżku Anny. Zatarł dłonie i się uśmiechnął. - Zaskoczona? - Pewnie, że zaskoczona - odpowiedziałam z bijącym sercem. - Jak nigdy. - Nie chcę, żebyś się denerwowała. Nie łażę za tobą, ani nic takiego. To po prostu jedna z najlepszych szkół architektury na świecie. - Aha, wiem - powiedziałam z szerokim uśmiechem. Złożyłam list i oddałam go Markusowi. - Moje gratulacje. Jak zdołałeś... to znaczy... myślę o twoim ojcu... Żołądek już zupełnie mi wariował i zaczęło mi się kręcić w głowie. Markus siedzi w moim pokoju! Ma krótsze włosy. Włożył dżinsy i ciemny sweter. Wygląda jeszcze lepiej, niż to zapamiętałam. - Pamiętasz, jak zacząłem praktyki w ministerstwie? Przez kilka miesięcy chodziłem znudzony i nieszczęśliwy. Najwyraźniej nie umiałem tego ukryć, nawet mój ojciec to zauważył - wyjaśnił Markus. - Powiedział w końcu, że nie chce ponosić odpowiedzialności za moje nieuchronne samobójstwo i pozwolił mi rozesłać podania. Nie mówiłem ci wcześniej, bo nie chciałem zapeszyć. - Roześmiał się i pokręcił głową. - Dostałem się na kilka uczelni, ale... - Postanowiłeś przyjechać tutaj - dokończyłam, czerwieniąc się. - Aha - przytaknął i popatrzył mi w oczy. - A... właściwie dlaczego tutaj? - zapytałam, drocząc się. - No... jak już powiedziałem... nie ma to nic wspólnego z tobą... - wybąkał Markus, nadal uśmiechając się od ucha do ucha. Wstał i usiadł obok mnie. Wziął mnie za rękę. - No, chyba że chciałabyś tego... Spletliśmy dłonie.
- Markusie, nigdy nie powinieneś podporządkowywać życia miłości - powiedziałam surowo, starając się zachować powagę. - Jeśli w coś wierzę, to w to, że uczucia nie mogą kolidować z marzeniami. Markus dotknął mojego policzka. - A co, jeśli ma się dwa marzenia i one akurat są w tym samym miejscu, w tym samym czasie? Serce zabiło mi mocniej, gdy spojrzałam w te pełne nadziei błękitne oczy. - To powiedziałabym, że z ciebie prawdziwy szczęściarz. - Bez wątpienia. Markus pochylił się i pocałował mnie, cały czas dotykając mojej twarzy. Zanim nasze usta
się
zetknęły,
uśmiechnęliśmy
się.
Wiedziałam,
że
jesteśmy
z
Markusem
najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Wszystkie nasze marzenia się spełniły. A to przecież dopiero początek.