Copyright © Agnieszka Lis, 2018 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018
Redaktor prowadząca: Monika Długa Redakcja: Agnieszka Czapczyk / panbook.pl Korekta: Maria Moczko / panbook.pl Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl Projekt okładki: Design Partners Fotografia na okładce: www.depositphotos.com/start08 Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Wydanie elektroniczne 2018 eISBN 978-83-7976-819-6
CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75
[email protected] www.czwartastrona.pl
N
azywam się Grzegorz. Jestem podwójny. Wielokrotny. Jak kot, tylko nie wiem, ile jeszcze zostało mi żyć. Teraz żyję drugim. Nie miej złudzeń. To nie jest historia o kimś szczególnym. To jest historia o mnie. O nastolatku, a żaden młokos nie jest szczególny. To tylko kształt, który może kiedyś wyjdzie z cienia, rozłoży skrzydła, i poleci. Chociaż prawdopodobnie to się nie uda.
Ja też urodziłem się nikim. Jak ty i twój sąsiad. W Głogowie, mieście niewartym wielkiej uwagi, jak każde miasto. Po czterech latach miałem cztery lata. Czas wszędzie płynie tak samo. Tego dnia nie padał deszcz. To ojciec płakał. Odchodził. Płakałem razem z nim. Dorośli są okrutni. Najpierw ukrywają się, swoje słowa, dobro i zło, zło przede wszystkim, grają role, a dobro tylko udają. Tak jak kochanie. Jak miłość. A potem odchodzą. Patrzyłem z balkonu trzeciego piętra, jak ojciec znikał w swoim zielonym fiacie. A może w taksówce. Zielonej. Nie pamiętam. Mój ojciec odchodził, a ja nic nie mogłem na to poradzić. Ten balkon to było dobre miejsce. Może jest ciągle. Tam było dobrze stać i patrzeć, jak słońce zachodzi, i sprawdzać, czy już zielenią się liście. Wyczuwałem na nim zapach wiosny, jeszcze zanim na parku osiadał zielony puch. Park tylko potwierdzał, że już przyszła. Nie lubiłem wiosny. To czas zdejmowania puchowych kurtek i zakładania lekkich spodni. Wyciągałem cielsko z wielkich ubrań i dalej pozostawałem wielki. Śmiali się z mnie. Wolałem sprawdzać z balkonu, czy ciągle leży śnieg na szczytach drzew w parku, czy może resztka została jeszcze na górce. Na sankach wszyscy byli niezgrabni. Gdy ojciec odjechał, matka wzięła mnie za rękę. Szliśmy przez park, była
jesień. Nie wiem, gdzie chciała dojść. Po prostu ciągnęła mnie za rękę, przeszliśmy przez most na strumieniu, dziką ścieżką zasypaną kruchymi liśćmi. Wydawały suchy dźwięk, trzeszczały. Zahaczyłem wtedy o poręcz, na kurtce zostało rozdarcie, resztki zielonej farby i trochę rdzy. Cały czas płakałem. A potem, długo potem, miałem dość. Życia, ze wszystkimi jego dobrymi i złymi, wzlotami i upadkami. I innym wszystkim. Tak bardzo miałem dość, że postanowiłem ze swojego życia wyskoczyć. Chciałem latać. Prawie mi się udało.
– Zimno jak w piekle. Senior uniósł brwi. – Piekło jest tam, gdzie jest źle – dopowiedziała. – To mamy piekło. Grześ dostaje gorączki. – Zdjął rękę z czoła dziecka. Przysunęła się na kolanach, pocałowała ciepłe czoło. – Może to tylko wrażenia. Podróż długa… – Westchnęła. – Gdzie tu szukać lekarza? – Rano poszukamy. – A jak w nocy będzie bardzo gorący? – To będziemy szukać w nocy.
– Zaczekaj, wezmę koc, dzieciak się trzęsie. W milczeniu przechodzili przez pole, matka tuliła w ramionach dziecko. Senior szedł zdecydowanym krokiem, nie mogła go dogonić. Gdy zatrzymał się przy kiosku, zbliżyła się na tyle, by usłyszeć końcówkę rozmowy. – Daleko? Ktoś zasłonięty czarno-białą prasą odpowiadał z wnętrza budy. – A potem w prawo? – Senior nasłuchiwał. – Dziękuję. – Daleko jeszcze? – Westchnęła. Spocona i zdyszana, stawała się poirytowana. Chłopiec wyczuł zdenerwowanie matki, zaczął płakać. – Daj małego. Ciężko ci. Pokręciła głową, zaciskając dłonie. – Tylko idźmy wolniej. Kiwnął głową. Dostosował krok.
Dom doktora był niewielki. Frontowy ogródek miał zielony płotek, 60 centymetrów. Budynek stał przy bocznej ulicy, ale każdy potrafił go wskazać. To był jedyny doktor w okolicy. – Zwyczajna świnka. Dziecko potrzebuje spokoju i ciepła. Powinien leżeć przez kilka dni. Proszę podawać mu dużo ciepłego picia, ewentualnie coś przeciwbólowego. Za tydzień będzie zdrów jak ryba. – Lekarz mył ręce po badaniu. – Panie doktorze… my jesteśmy na wakacjach… – Na wakacjach też się leczy dzieci, proszę pani. – … pod namiotem. Lekarz odwiesił spokojnie ręcznik i odwrócił się do rodziców. – To musicie przeprowadzić się gdzieś indziej. Jakikolwiek pensjonat, byle czysty i z ciepłą wodą.
– Musimy skrócić pobyt. – Chcesz jechać z chorym dzieciakiem? – Ten pensjonat kosztuje za dużo.
– Dzwoniłam do rodziców. Zapłacą za pensjonat. – Za kolejną wizytę u lekarza też?
Dziecko zapamiętało zielony płotek w Rewalu, u jedynego doktora w okolicy. I zapach wilgotnej wełny na swetrze matki, gdy wrócili pod namiot.
Latanie – proces, w którym obiekt przebywa drogą powietrzną pewną przestrzeń. Może być incydentalne lub cykliczne. Może unosić się, krążyć w powietrzu, fruwać. Latać nisko, wysoko. Latać nad ziemią, nad wodą, nad miastem. Ptaki, owady, samoloty latają. Ludzie?
– Dostałam szynkę! – krzyknęła w wejściu, zdejmując płaszcz. – To dobrze – odmruknął Senior, pochylony nad papierami. – Kolację jadłeś? – Jak jadłem, jak pracuję! – warknął. Stanęła w drzwiach. – Nie za dużo pracujesz? – Wyciągnęła ręce, podchodząc. Uchylił się. – Zarobić muszę. Wróciła do kuchni, talerz przyniosła bez słowa.
– Podaj portmonetkę – powiedziałem. Uśmiechnęła się, gdy przyciągnąłem ją do siebie. Mocno. Mam nadzieję, że lubisz to tak jak ja – pomyślałem. – Mam nadzieję, że zawsze będziesz to lubił – powiedziała. – Może ja pójdę? – Popatrzyła mi w oczy, siedząc na moich kolanach. Pokręciłem głową. – Dzisiaj ja. Nie zawsze jest okazja. Musiałem poczekać na windę. Przepuściłem parę staruszków, gości sąsiadki z 2C. Byli pokryci jakby pyłem. Szare letnie płaszcze, twarze szare, srebrne włosy. Przykurzeni starością. Chciałbym dożyć takiego przyprószenia – pomyślałem. – Chciałbym dożyć go z Anką. Na dole jak zawsze zamieniłem parę zdań z dozorcą. Co za facet. – Zawsze tak o nim myślałem. – Za każdym razem o coś zapyta. Pamięta chyba wszystko. I dba o wszystko. Kwiaty kwitną, a zanim przestaną, już kwitną następne. Podwórko zamiecione. Tylko żonę ma zrzędliwą. W sklepie było dobrze. Sama właścicielka wyszła do mnie, i doważyła mi. Zawsze doważała. – Panią Anię proszę pozdrowić – dodała na odchodnym.
– Szynki nie ma? – Nie rzucili dzisiaj.
– Tak? A ty w ogóle w sklepie byłaś? – Tak. Po ser stałam. A ty byłeś w jakimś sklepie? – Ja pracuję.
Chłopiec łkał na zielonej kanapie. Nic nie mówił, oddychał tylko nierówno, chrapliwie. Łzy kapały. Senior klęczał przed nim. Dziecko nie słuchało. Dołączyła do nich matka. Razem tworzyli trójcę, nic jednak nie było w nich świętego. Matka głaskała dziecko po ręce, po policzku. Nie reagowało. Nie słuchało. Senior w końcu wstał. Chciał wzruszyć ramionami, jak prawdziwy mężczyzna, nie potrafił jednak. Zaciskał rytmicznie ręce w pięści, w końcu odwrócił się do wyjścia. Dzieciak rzucił się za nim. Wisiał u kolan Seniora długą chwilę, zanim pięści przestały pulsować, a ręce podniosły dziecko i przytuliły do zielonego swetra. Senior wyszedł z mieszkania z dzieckiem na rękach, walizkę popychał nogą. Z windy wypchnął ją na zabrudzone lastriko. Zszedł po schodach, zielona taksówka czekała z włączonym silnikiem. Chłopiec wisiał na piersiach ojca jak krzyż. Taksówkarz miał brodę jak Rumcajs, a spojrzenie Ali Baby. Był niedomyty. Wykrzywił wargi, walizkę uniósł lekko, jednym ruchem wrzucił do bagażnika. Dziecko się zatrzęsło. – Spokojnie, będę przyjeżdżał, Grzesiu. – Senior dawno nie używał imienia syna. Matka stała obok, mięśnie jej drżały. Nie dlatego, że jej życie legło w gruzach. Wyłącznie dlatego, że jej syn wisiał w ramionach ojca – a nie jej. – Poczekam, aż wrócisz na górę. Pomachaj mi. Dzieciak pociągnął nosem. Z balkonu machał, nawet kiedy taksówka zniknęła mu już z oczu.
– – – – – – –
Grześ, zjesz może coś? Nie jestem głodny. A rybki karmisz? Codziennie, mamo. Wyglądasz przez to okno i wyglądasz. Zobacz, mama, ile tam ludzi. Bloki tam są, to i ludzi dużo. Kręcą się, chodzą. Normalnie, synku.
– Każdy coś robi. To dziwne, nie? – Co w tym dziwnego. – Wzruszenie ramion. – Że każdy zajęty jest. Wiesz, śpieszy się gdzieś. Tylu ludzi, ale oni nie są ze sobą. – To znaczy? Nie są ze sobą? – No… każdy się śpieszy. W swoją stronę. – Każdy musi swoje zrobić w życiu, synku. – I musi sam?
– – – – – – – – – – – – –
Idziemy, mamo? … Ładnie tu. Lubisz park? Lubię. Ładnie widać nasze okno. Niedługo drzewa podrosną i nie będzie widać. Ale jeszcze widać. Do trzeciego piętra tak szybko nie podrosną. Uważaj, nie przewróć się. Dlaczego lubisz ten park? Bo nim wychodzę na wolność. Na wolność? Do miasta. Do sklepu i do kina z tobą. Przez most. Lubię nasz zielony most. Też go lubię, mamo. Nim nie jeżdżą taksówki.
Nie, nie mam specjalnych pragnień. Chcę tylko być, zwyczajnie, po prostu. Zdarzają się radości, choć na co dzień nie jest lekko. Lubię pomagać. I lubię koleżankę, której wczoraj pomogłem. Przyniosła mi jabłko. W podziękowaniu. Wpadła wieczorem, bo pracuję w domu. Dzisiaj miałem rozmowę z szefem. Właściwie wrzask, nie rozmowę. Twierdził, że zaniedbałem obowiązki. Podobno wydał mi polecenie. Jakieś. Kiedyś. Nie pamiętam, ale ja – w odróżnieniu od niego – nie piję. Szef też nie pamięta i dlatego ja pamiętać powinienem. Chodziło o jakąś prostą sprawę. Dodatkowe kryterium w raportach. Załatwiłem w dwie godziny.
– Jest dobrze, mamo. – Grześ, dlaczego kłamiesz? Nie jest dobrze. Rozmawiałam z wychowawczynią.
– Mamo, raptem dwie dwóje. Westchnienie. – Nie chodzi o dwie dwóje. Opuszczasz lekcje bez usprawiedliwienia. Wszystkie oceny masz słabsze. Nie uważasz na lekcjach. Nauczyciele się skarżą. Dyrektor mnie wezwał. – Takie tylko, wiesz, mamo, wiosenne przesilenie. – I dlatego spędzasz czas w parku? – Lubię park. Ty też go przecież lubisz?
Gdy śni ci się, że lecisz samolotem – oznacza to jakąś wielką porażkę w twoim życiu. Twoje plany się nie ziszczą. Mieć skrzydła, śnić o skrzydłach – mieć zmartwienia. Latać bez skrzydeł – radość i szczęście. Wolność. Śnić o wolności. Tęsknić za wolnością.
– Drzwi zamykaj. –… – Synku, drzwi zamykaj!
– Grześ, co z twoimi rybkami? – A co? Hałas. Spadł plecak. Trzask drzwi. – Mamo! – Widziałam. Może ich nie karmiłeś? – Codziennie! – A ile?… Może za dużo? – Przekarmiłem? – Co z nimi teraz zrobisz? – Zimą nie pochowam w ziemi. – Ale musisz do sedesu?
Cieszenie się prostymi przyjemnościami jest niezwykłe. Odwrotnie proporcjonalne do pospolitości zdarzeń. Radość z odnalezienia książki na półce, schowanej w drugim rzędzie za rocznikiem statystycznym z 1975. Zapach zdziczałego szczypiorku przy ścieżce do parku. Smak lodów waniliowych w upalny dzień. Dojście do tych radości zajmuje czasami całe życie – ja jedno poświęciłem na poszukiwanie radości wielkiej, bezwzględnej, oszałamiającej i obezwładniającej. Istniejącej gdzieś. Nie potrafiłem zrozumieć, że nic takiego nie istnieje, tak jak nie potrafię teraz zrozumieć, jak mogłem nie rozumieć. Tak proste, tak skomplikowane.
– To już nie jest drobna niedyspozycja. Jesteś zagrożony. – Mamo, zaliczę poprawkę, będzie z głowy. – Grześ, przecież ty byłeś wzorowy. – Dawno. – Dla mnie jesteś cały czas. – Niech tak zostanie, mamo. Dziwne to. Mama taka mądra, a nie rozumie, że życie niewiele jest warte. Uczyć się, nie uczyć – na to samo wychodzi. I tak pójdę do roboty w jakimś zapyziałym sklepie. Z maturą czy bez.
– Synku, drzwi zamykaj.
– – – – – –
Nie chcę remontu. Nie chcę malować ścian ani drzwi. Żadnych drzwi. Synku, przecież tu już brudno. Nie drzwi. Zobacz, framuga taka brudna. Pomazana tutaj… Mama! Tutaj tata zaznaczał, jak rosłem. Dobrze, dobrze już. Nie zamaluję.
– – – – – – – – – – – –
Masz trzysta godzin nieusprawiedliwionych. Nie pisałaś usprawiedliwień. Wychowawczyni skarży się, że jesteś niegrzeczny. A ona jest grzeczna? Pyskujesz. Jej czy tobie? Jedno i drugie. Daj spokój. Przecież nie usprawiedliwisz mi trzystu godzin. Przy takiej frekwencji mogą cię nie dopuścić do poprawki. Dopuszczą. Już dopuścili. A zaliczysz? Przecież w ogóle się nie uczysz. Moja w tym głowa. Daj coś zjeść, mamo.
– Mama, co to? – Okno otworzyłam, przeciąg się zrobił. – Bajzel tu. – Nie zdążyłam sprzątnąć. Trzaskają te drzwi, jak się tylko okno w kuchni otworzy. – Mama, ta szyba, z tych drzwi, wbiła się w drzwi szafy. Ale musiało pier… walnąć, znaczy się. – Huk był straszny. Pomóż posprzątać. Pełno tu szkła. – Śpieszę się, mama. Lecieć muszę. – To pa, synku… posprzątam. Poradzę.
Dzisiaj moje życie zawiera się w fotelu, w którym siedzę przed komputerem. Włączam niezbędne aplikacje – i pomagam. Otwieram swoje życie pomaganiem. Innym – o ile mogę, sobie – zwykłym istnieniem. Codziennością.
– Dziadek, porobimy coś? – Co, wnusiu, co?
– – – –
Pograj ze mną. W warcaby może. Ja tam nie lubię w warcaby grać. A czemu ty do szkoły nie chodzisz? Co nie chodzę. Chodzę, dziadek, chodzę. Tylko dzisiaj na później mam. To na lody chodź, wnuczku.
– Zaliczyłeś? – Zaliczyłem. – Słyszałeś ten huk? – Nie. Znowu szyba poleciała? – Jaka szyba? Nie, to kamień mi z serca spadł. Czyli właściwie masz wakacje? – Na co mi wakacje? Przecież i tak nigdzie nie jedziemy. – Do ojca pojedziesz. – I to mają być wakacje? O czym będę z nim rozmawiać?
– Co robisz, mamo! – Okno myję. – Zostaw! – Mam zostawić brudną balkonową szybę? Nie będę widzieć, jak idziesz do szkoły. – Naklejkę zostaw! – To? Chcesz zostawić tego starego, wypłowiałego orła? Bez korony? – To hologram. Zabytkowy. Ojciec nakleił.
Zakupy to jedna z niewielu moich rozrywek. Kino – raczej w domu, na płycie albo z netu. Książki dostarcza mi Anka. Większe sprawy załatwiamy razem, jedziemy wtedy samochodem, na który czekałem tak długo. Od niedawna jestem zmotoryzowany. Wczoraj pojechaliśmy do marketu. Anka miała na szczęście listę zakupów, ja nigdy jej nie robię. Potem przesuwam się między regałami i kupuję za dużo, ale zapominam o rzeczach najważniejszych. Wczoraj najważniejsze było masło orzechowe, niezbędny dodatek do kurczaka po indyjsku. Tak go nazywamy. Jutro przychodzą do nas znajomi. Chcę ich uraczyć tym, co umiem zrobić najlepiej. Ależ jestem banalny.
– Dziadek, a tobie to nie jest tak smutno? – Co tam mi smutno ma być. Posiedzę, telewizor pooglądam sobie. Radia posłucham i przez okno popatrzę. Ludzie tak żyją dookoła, popatrzeć można. – Ale bez babci to nie jest ci smutno? – Babci to już i lepiej. – Chyba zimniej. – Co mówisz? – Że w trumnie zimniej! – Ale, żeby tam od razu. Sąsiedzi to psa mają. Ujada i przeszkadza. – W nocy szczeka? – W nocy to śpi, ale w dzień szczeka. – W dzień to chyba nie przeszkadza… – Jak nie przeszkadza, popatrzeć nie daje, posłuchać, co ludzie mówią. – Dziadek, a może na lody pójdziemy?
– – – – – – – – – –
Co dzisiaj będziesz zwiedzał? Nie wiem jeszcze, cokolwiek. Warto mieć jakiś plan. A jaki masz ty? Iść do pracy. A ja przed telewizor. Przyjechałeś do Warszawy, masz wolny czas… Nie chce mi się. Jutro nie idę do pracy. Do końca twojego pobytu mam wolne. Cieszysz się? Fajnie, przynajmniej coś zobaczę. Nie będę sam.
– Ulka, on w ogóle nie chce rozmawiać. Chodziliśmy po mieście i nic z tego nie wynikało. – Nie rozmawialiście? – Opowiadałem mu trochę, co oglądamy, co się tu kiedyś działo… Takie tam, różności. Nie słuchał. – I? – Milczeliśmy. Nie opowiadał o sobie. Nie słuchał o tobie. Nie chciał
rozmawiać o matce. Nic. – To chyba nie był miły dzień? – Katorga. Jutro wezmę ze sobą książkę. Posiedzimy w kawiarni, co się będę szlajał po Warszawie nadaremno.
– Tato, czemu nic nie mówisz? – A ty mówisz? – Co ja mam do powiedzenia. – Wszystko, co chcesz. – Nic nie mam. Co ja tam mam. Za głupi jestem. Bym może i chciał, ale jeszcze się czepiać będą. To nie będę gadał, spokój będę miał.
– Jak dzisiaj? –… – Czemu milczysz? – Bo nic nie mam do powiedzenia. Udzielił mi się nastrój Grześka. Mam ochotę wrócić do pracy. – To wróć. Wzruszenie ramion. – A on? Kolejne wzruszenie ramion.
Anka jest świetna. Mam szczęście, że mi się przytrafiła. Nie umiałem docenić jej w poprzednim życiu. Kilka dni temu na przykład. Bolała mnie noga, a to akurat ból nie do zniesienia. To ból poza istnieniem, nieopisywalny. Przyniosła mi ciepłą herbatę i tabletkę przeciwbólową. I odłączyła telefon, a gdy się obudziłem, położyła komputer na kolanach. Mogłem spokojnie nadgonić robotę. Trafiła mi się Anka, chociaż wcale na nią nie zasłużyłem.
– Z dziadkiem to ty się czasami spotykasz? – No. – I co wtedy robicie? – Siedzimy. Telewizję oglądamy. – A poza tym? – Na lody czasem idziemy. – Nie naciągaj dziadka, rentę ma małą. – Co mam naciągać, sam proponuje. – Pobądź z nim trochę, sam teraz jest. – Wcale on za babcią nie tęskni. – Skąd możesz to wiedzieć? – Mówił mi. Że jej teraz lepiej. – Głupoty opowiadasz. Co ma mówić, że całe życie razem, a na stare lata sam został? Odwiedź go, nie ma do kogo gęby otworzyć. – Jak takiś mądry, to sam przyjedź. Twój ojciec w końcu.
Widzieć kogoś latającego – zazdrość. Zazdrościć. Też mieć chęć do latania. Upaść podczas latania – zostaniesz wplątany w przykrą historię. Lecieć balonem – spełnienie marzeń. Sen, że się lata niezbyt wysoko nad ziemią, wróży dobrze. O ile wzniesiesz się nad ziemię, o tyle jesteś lepszy od innych. Sen, że się lata, mając skrzydła, jest dobry. Zapewnia to, czego potrzebujesz – pieniądze biednym, władzę bogatym. Groźny jest jednak sen, w którym latasz bez skrzydeł. Będziesz się bać. Latanie nad dachami i ulicami oznacza, że twoja dusza jest niespokojna. Gdy latasz z ptakami – to zapowiedź kontaktu z inną kulturą. Z obcymi. Nieznajomymi. Sen, w którym latasz na plecach, zapowiada brak pracy. Jeśli jednak sen taki śni człowiek chory – wróży to jego rychłą śmierć. Najgorzej jest jednak, gdy śniący chce latać – a nie może. Wielkie nieszczęście wtedy przed tobą!
– Synu, jeśli nie chcesz rozmawiać ani spędzać ze mną czasu, to idę jutro do pracy. – A o czym rozmawiać? – Dlaczego nawalasz w szkole na przykład.
– Ja nie nawalam. Mnie ona nie obchodzi. – A co cię obchodzi? – Nic. – No właśnie. Tak nie można. – Tak chcesz rozmawiać? To idź do pracy. Co się będziesz wysilał. Dla mnie nie warto. A w pracy zajmiesz się robotą. Ciekawiej będziesz miał.
– – – –
Piąty dzień chodzimy po Warszawie. No. Nudno. Grzesiek! Przyjechałeś z marnej dziury i tobie nudno? Do kina chodźmy. Chodźmy.
– – – – – –
Podobał ci się film? Taki sobie. A tobie się podobał, tato? Bardzo. No to mi też się podobał. A co ci się w nim podobało? Film mi się podobał.
– – – – – –
Co planujesz Grzegorzowi na resztę wakacji? Żeby został u ciebie jak najdłużej. Nie może u mnie zostać. Nie potrafię z nim gadać. Ale że co? Właśnie nic. W ogóle nie chce rozmawiać. To ty próbujesz z nim jeszcze rozmawiać?
– Musimy zrobić porządek. – Po co. – Żeby był porządek. Sterty ciuchów, szmat, rupiecie jakieś. Przynieś karton. – Zostaw to. – Co ty mówisz? Stara szmata. – Zostaw to. – To stara podarta szmata. – To kurtka, w której odprowadzałem ojca. – Nie odprowadzałeś ojca. Niósł cię na rękach, i nie miałeś na sobie kurtki. – Zostaw. – W tej kurtce chodziłeś ze mną do miasta. – Przez zielony most. – Przez zielony most. Oparłeś się o barierkę i rozdarłeś rękaw. Kurtka była już za mała, więc nawet nie cerowałam. – Most mnie zatrzymał. – Słucham? – Nic. Zostaw to. Westchnienie. – Porządki to pretekst. Chcę porozmawiać. – Rozmawiamy. – Nie. Ja mówię. A chcę usłyszeć ciebie. –… – Chciałabym się dowiedzieć, jak widzisz swoją tegoroczną naukę. – Co mam widzieć. – Chcę, żebyś podciągnął się w nauce. To ostatni rok. Musisz mieć dobre oceny. – Nic nie muszę. Nic nie muszę, mamo. Już od dawna nic nie muszę. Niczego właściwie ode mnie nie chcesz. Mam tylko być grzeczny. Uczyć się i być grzeczny. Poza tym mogę sobie być żaden, nijaki, przeźroczysty. Nic nie muszę, mamo.
– – – – –
Sztachniesz? Eeee… kiepścizna. Masz na lepsze? Może mógłbym mieć. Taaa…
– Sztachniesz? – Kolo, skąd? – Smakuje? Bierz.
– Grzesiu, nie widziałeś mojej broszki, tej po babci? – A co ja, po szufladach mamie grzebię?
– – – – – –
Grzegorz… Grzegorz! Tak? Co za głupi uśmieszek. Odpowiadaj na pytanie! Tak? Słuchałeś lekcji? Tak?
– Problemy Grzegorza zaczynają przerastać możliwości naszych pedagogów. – Przerastać? – Grzegorz nie tylko nie uważa na lekcjach i się nie uczy. Problem też nie kończy się na tym, że wagaruje. Grzegorz ma bardzo zły wpływ na kolegów. – Panie dyrektorze, chyba nie zamierza pan przenieść Grzegorza do innej szkoły w ostatniej klasie podstawówki! – Niewiele innych rozwiązań widzę, szanowna pani. – A ja akurat tego rozwiązania nie widzę. Nie zgadzam się. Ma skończyć szkołę tutaj. – Nie uczy się… – Tak, wiem. A co szkoła zrobiła, żeby pomóc? Jak pan wie, sama wychowuję Grzegorza, być może nie wszystko potrafię. To szkoła powinna mi i jemu pomóc. Kuratorium pewnie się zainteresuje działaniem pedagogów w tej sprawie. – Nie możemy promować takich zachowań, jakie przejawia Grzegorz. – Nie możecie też wykreślić go tak po prostu ze społeczności uczniów. Zresztą, to jest jego rejonowa szkoła. – Chciałem pani zaproponować inną.
– Tę dla sierot, uliczników i bandytów, tak? Nie ma mowy. Po długim milczeniu. – Nie mogę promować Grzegorza do następnej klasy. – To go zostawcie na drugi rok. Nie możecie go jednak wyrzucić. – Bez pani zgody nie mogę go przenieść, to fakt. – No to nie ma pan mojej zgody.
– Panie dyrektorze? Uniesione brwi. – Tak, pani Haniu? – Czy coś się stało? Miał pan dzisiaj wyjść z żoną jakąś sprawę załatwić. – Dzisiaj? Ach tak, dzisiaj. Już się zbieram. – Coś się stało? – Właściwie to nic nowego. Rodzina niepełna to zawsze rodzina patologiczna, pani Haniu.
– Dziadek? – Potem, wnusiu. Film oglądam.
– Jak niby miałam to zrobić? –… – Przypominasz sobie, że jesteś ojcem, tylko jak masz jakieś pretensje. –… – Tak, mógłbyś. Grzesiek dorasta, nie jestem w stanie wszystkiego mu wytłumaczyć. Zresztą, pracuję. Na siebie i na niego. –… – Tak, oczywiście. Wiesz, na co to starcza? –… – Oczywiście. Sąd cię zwolnił od odpowiedzialności. –… – Tak, przyjedzie do ciebie na kolejne wakacje. Może go zresocjalizujesz.
– Zjesz coś? – Co jest? – Chleb jest. Masło. Wędlina. I ser jest. I może być inne, jak zejdę do sklepu. – Ojciec, a mleko jest? – Jest. – Napiję się. – Porozmawiamy? – Rozmawiamy. – Uzgadniamy menu. – O czym? – Co chcesz robić w życiu. Kim być. – Nie wiem. – No to, co chcesz robić dzisiaj. – Film jakiś obejrzeć. – A do miasta nie pójdziesz? – Upał jest. – Ula ma dzisiaj wolne, poszłaby z tobą. – Co się będzie męczyć dziewczyna. – Grzegorz, może to i trudne, ale porozmawiaj z ojcem. Nie wiem już, co zrobić, żeby ci dogodzić. – Też nie wiem. – Musimy porozmawiać o twojej przyszłości! – Co krzyczysz. Nie musimy. Nie ma przyszłości. – Oblałeś klasę. Nie skończyłeś podstawówki. Kiblujesz. I nie chcesz rozmawiać? Senior wyszedł. Wyprostowany. Czerwony na twarzy.
Dzisiaj mailem dostałem wypowiedzenie. Podobno szef przemyślał wszystkie moje zaniedbania. Wszystko u niego jest podobno. – Tato? – Witaj Grzesiek. Długo czy krótko, bo nie mogę gadać? – Tato… straciłem pracę. – Poczekaj chwilę. Zadzwonię za moment. Czekam na dźwięk dzwonka. Fenomen czasu – nieznośnie długi, gdy czekasz, nieoczekiwanie skrócony, gdy się cieszysz. Bezlitośnie rozwlekły, gdy cierpisz. Po stu latach i jednym dniu, czyli po siedmiu minutach. Bez przywitania. – Jak to straciłeś? – Mailem. – A powód?
– – – – – – –
Zaniedbanie podobno. Szszszszszsz. Tato? Jestem. Co to za dźwięk? Przeklinam, tylko do środka. Coś wymyślimy. Nie musisz nic wymyślać. Po prostu chciałem, żebyś wiedział.
– – – – – – –
Nie, nie udało się. … Mówię, że się nie udało! Nie chciał gadać. … A tobie się udaje? Jesteś z nim na co dzień i też z tobą nie gada! … Odchrzań się.
– – – – –
Wyszedł dzisiaj wreszcie! Wreszcie. Co za dzieciak, cały dzień przy telewizorze. Ja… No co tam, Ula? Mów, bo do roboty muszę wracać. Nie, nic. Tak tylko.
– – – – – – –
Pachnie, głodny jestem. Daj, Ulka, jeść. Denerwuję się. A co? Grzesiek nie wrócił. Ósma dopiero. On nie zna miasta. To pozna. Jedz.
W wielu kulturach latanie uważano za symbol erotyczny. Latanie ma przypominać doznania miłosne. W opinii Freuda sny o lataniu odnoszą się do czasów dzieciństwa – huśtanie się, zjeżdżanie, kręcenie na karuzeli, zwisanie głową w dół przynoszą dzieciom przyjemne doznania. Dla Freuda – były to pierwsze, nieuświadomione jeszcze doznania o zabarwieniu seksualnym. Dlatego też Freud interpretuje sny o lataniu jako wyraz pożądania, chociaż może to także być pragnienie bycia inną osobą lub z inną osobą. Jung sny o lataniu wiązał z osiąganiem wyższej świadomości, docieraniem do lepszego ja. Latanie było także symbolem uwolnienia się od rzeczy, które do tej pory nas ograniczały. Symbolizowało zatem zrobienie porządku w swoim życiu.
– Grzesiek przyszedł. Krzesło szurnęło po linoleum. – Nareszcie. Co widziałeś? – Tak chodziłem. – Podobało ci się? – Podobało.
– Pani Ulko, ten chłopak taki, wie pani, ten blondyn z nierównymi włosami, to syn pani? – Nie, ale mieszka teraz u nas, przez wakacje tylko. A co? – Bo wczoraj cały dzień siedział na podwórku, za śmietnikiem tam. Siedział i patrzył. I nic nie mówił, dzień cały. Co mu, pani? Siedzieć to siedział, ale żeby tak nic nie mówić? Dzień cały? – On tak lubi czasem. Pomyśleć sobie. Pani się nie martwi, pani Smarzewska. On nic nie zrobi. Dobry chłopak jest. – Wszyscy oni dobrzy, wszyscy. A potem… Ech, młodzież ta dziwna dzisiaj. Kiedyś to inaczej młodzi byli. Robotni i cieszący się. Przydałoby się teraz takim głodu trochę, strachu i do pracy, od razy by głupoty wywietrzały. Młodzi. – Prychnęła i machnęła ręką.
– Grzegorz cały wczorajszy dzień przesiedział za śmietnikiem w kącie podwórka. Sąsiadka z pierwszego powiedziała… Co? Wiem, że masz spotkanie, to je przerwij. To twój syn, a tylko ja się nim przejmuję? –… – Dzisiaj też wyszedł. Idę go szukać, skoro ojca nie interesuje.
– Nie, nigdzie w okolicy go nie było. – Pyszne. A gdzie byłaś? – Za śmietnikiem znalazłam tylko górkę wypalonych petów. – Grzesiek pali? – Jesteś ślepy i głuchy. Nie czujesz od niego? – W pokoju nie czuć. – Bo za oknem pali. Sam ćmisz, to od syna nie czujesz. – Czułaś i co? – I nie sądziłam, że pali aż tak dużo. Tam było ze trzydzieści papierosów. Może więcej. – To nie mógł cały dzień tam siedzieć. – Słucham? – Musiał pójść po fajki. – Skąd na nie miał? Kiedy mu dałeś ostatnio pieniądze? Machnięcie ręką.
To było wczoraj. A dzisiaj: – Wyślij swoje CV. Szukają kogoś, kto obsłuży bazę danych sklepu internetowego. – Gdzie? – Niedaleko. U mnie w firmie. – A chcesz ze mną pracować, tato? – A ty chcesz ze mną? I tak to świat toczy się wokół mnie.
– Byłem na starówce. – Sąsiadka mówiła, że za śmietnikiem przesiadujesz.
– Zabronione? – Ale nudne. – Moja nuda.
– Grzegorz, ojciec mówił, że na starówce byłeś? Fajnie tam? Dawno nie byłam. – Ludzi dużo. Kręcą się. – A spotkałeś kogoś fajnego? Leniwe odwrócenie głowy. – Samych. – I co robiliście? – Siedzieliśmy, potem poszliśmy. Chodziliśmy, aż znowu siedliśmy. Paliliśmy. – Kim są ci nowi znajomi? – Nie wiem. Siedzieliśmy tylko. Fajnie było.
– – – –
Późno, nie ma go. Przyjdzie. Nie przejmujesz się synem, co? Nie twój.
– Grzesiek był dzisiaj bardzo zadowolony. Jeszcze nie widziałam go takiego uśmiechniętego. – No widzisz, wszystko się ułoży. Lecę do roboty. – Ale… – No? – Dziwny był. – Młody, to i dziwny. Do już zamkniętych drzwi: – Miał dziwne oczy.
Latanie to jeden z najczęściej występujących symboli sennych. Podstawowym znaczeniem tego marzenia sennego jest chęć oderwania się od rzeczywistości, przekroczenia granicy szarej codzienności, zerwania z monotonią, nudą. Jeśli śniący pragnie wyrwać się z przytłaczającej go rutyny, ma także chęć wznieść się ponad innych, korzystać ze swobody, nieograniczonej wolności, choćby, jak Ikara, miało go to wiele kosztować. Latanie może jednocześnie symbolizować wygórowane ambicje oraz oczekiwania względem innych. Stąd już tylko krok do upadku.
– Chyba kpisz sobie. Opiekowałem się gnojem jak mogłem. –… – Problemy to on ci cały czas sprawia. Nie radzisz sobie i tyle.
– Znowu wypatrujesz horyzontu? – Mama, spokój daj. Co oni chcą ode mnie? Nie wadzę nikomu. Cicho w kącie se jestem, i nie wyłażę. Co mam im gadać? Książka fajna, ale co to kogo? Matka i tak pokiwa głową, nawet nie zrozumie, o czym ta książka jest. To co ja się będę.
– Wpatruje się w to okno, jakby kogoś tam widział. Co można zobaczyć z trzeciego piętra? Napij się jeszcze. – Już dziękuję. Trzecia kawa dzisiaj. Lepiej żeby patrzył w okno, niż gdzieś znikał. – No lepiej i nie lepiej. Wolałabym, żeby się pouczył. – A co to tam dzisiaj szkoła uczy. – Racja, ale chociaż podstawówkę trzeba mieć. – Mój to z kolei nic nie robi, tylko z nosem w książkach chodzi. Ojciec go wyśmiewa, że doktorem chce zostać. A on i tak ciągle czyta. – Każda przesada niedobra. – Ano każda. Lecę już. Wpadnij kiedyś, to pogadamy.
– – – – – – – – –
Patrz, do budy chyba lecą, nie? No. Ja tam olewam. Od budy w głowie brudy. No. Sztachniesz? Lepsze mam. Stary, skąd? Chcesz – pal. Nie chcesz – nie pal. Ale nie pytaj. Ooooo… Świat jest po nich lepszy…
Mam fajne mieszkanie. Wprawdzie na pierwszym piętrze, ale ma ładny widok. I trzy pokoje z szerokimi przejściami. W kuchni rządzi Anka, pomagam jak umiem, ale nie umiem. Mamy wielkie okna. Jest słonecznie. Stare budownictwo ma grube mury i trzeszczące parkiety, nie chcę ich wymieniać. Skrzypiące drewno opowiada o poprzednich pokoleniach. Pięć lat temu zamontowali tu windę. Wtedy się wprowadziliśmy. To, że Anka jest tu ze mną, jest jaśniejsze niż słońce za oknem w czerwcowy poranek.
– Grzegorz! Grzegorz? Grzegorz, gdzie jesteś? Czemu się nie odzywasz? Śpisz, synku? Źle się czujesz? Grzegorz? – Daj spokój, matka. – Nie matka, tylko mama. Co ci jest? – Spać muszę. – W nocy spałeś. – Teraz też muszę. I tak nie zrozumie. Łatwiej, kiedy człowiek odpłynie trochę. No bo gdzie sens, i w ogóle po co to wszystko? A po drugiej stronie jaśniej. Czemu starzy tego nie rozumieją?
– Grzegorz, popatrz na mnie. Skup na mnie wzrok. – No skuupiam przecież. – Piłeś? – Maatka, co ty. – Nie matka, tylko mama. Piłeś czy coś zażywałeś? – Wypaliłem tylko fajka jeednego, jak ktoś nie pali, to go tak bierze, normalnee to jest, nie? Szeptem do siebie: – Nie, nie jest.
– Czy jak był u ciebie na wakacjach, to palił? –… – Coś dziwnego się dzieje. Ma dziwny wzrok. Szerokie źrenice. Mówi powoli i niewyraźnie. –… – Nie, nie zawsze. –… – Twierdzi, że to od papierosa, który mu zaszkodził. Że normalnie nie pali i to dlatego. –… – Tak właśnie myślałam.
– Nie wiem dokładnie. Po prostu widzę, że syn jest dziwny. Nie uczy się, ale to od dawna. Mówi czasami niewyraźnie, jest zaspany. I ma szerokie źrenice. – Kiedy to pani zauważyła? – Problemy były od dawna… ale nasiliły się ostatnio. W ubiegłym tygodniu zachowywał się dziwnie, spał całe popołudnie, nie mógł skupić wzroku. Twierdził, że to od wypalonego papierosa. Że normalnie nie pali i jeden mu tak zaszkodził. Ale ja wiem, że on pali. Jak był u ojca na wakacjach, to palił bardzo dużo. – U ojca na wakacjach? Nie mieszkacie państwo razem? – Jesteśmy rozwiedzeni od ponad ośmiu lat. – Musi być pani ciężko. – Tak, jest mi ciężko, ale przyszłam tu w sprawie syna. – Proszę przyjść z synem. Zrobimy badania krwi.
– Nie pójdę na żadne badania. Ty se matka z głowy to wybij. – Nie matka, tylko mama. Masz iść ze mną. – Nigdzie nie pójdę. O co chodzi? O tego sztacha jednego? Coś matka zwęszyła, czepiać się będzie. Muszę tylko uważać, żeby nie przesolić. Coby nie trafić tam, gdzie już tylko żebry na działkę zostają. Co ja tam, bez sensu. Od kilku trawek nie zostaje się ćpunem. Nie będę przecież ćpał, to popalanie tylko. Matka nie może się dowiedzieć. Martwić się będzie. Po co jej to.
– – – – – –
Dziadek… A ty się nie uczysz znowu, wnusiu? Dziadek, ja się uczę, tylko mi nie wychodzi. Wnusiu, mama twoja mówi, że się nie uczysz. Że przesiadujesz tylko. Matka to nie wie. Mnie nie wychodzi, dziadek. Aaaa. To masz na lody, wnusiu.
Ojciec naprawdę załatwił mi pracę. Wysłałem wtedy swoje CV, i następnego dnia już pracowałem. To znaczy dostałem mailem umowę. Wszystko dziś można załatwić mailem. Dobrze, że nie da się żyć mailem. A może szkoda? Lepiej tak nie myśleć.
– Droga pani, stanowczo za rzadko się widzimy. – Myślę, że aż tak bardzo pan za mną nie tęskni. – To nie tęsknota, tylko ogrom spraw do omówienia. Pani syn w życiu naszej szkoły jest niezwykle barwną postacią. – Słucham pana. – Lista jest długa. Lista wykroczeń. Dyskusja nad nią zajęłaby nam cały dzień. Sprawę Grzegorza przedyskutowaliśmy na nadzwyczajnej radzie
pedagogicznej, powołanej wyłącznie w jego sprawie. Zdecydowaliśmy, że Grzegorz otrzyma świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Nie dlatego, że zasługuje na promocję, droga pani. Grzegorz ma fatalny wpływ na swoich rówieśników. Chcemy, aby jak najszybciej opuścił naszą szkołę. – Dziękuję panu. Do widzenia. Po zamknięciu drzwi: – Co za babsztyl. Nawet się nie zdziwiła.
– Ukończył szkołę. –… – Tak, pozytywnie. –… – Wiesz dlaczego? –… – Nie, nie dlatego. Po prostu chcą się go pozbyć. Jak najszybciej. Ma zły wpływ na innych. –… – I co z tego. On nie chce. Nie mam siły go namawiać. –… – To pogadaj.
– Nasikaj. – E tam, matka, po co. – Nie matka, tylko mama. Nasikaj. – Co tam. – Nie wychodź. Chcę ci zrobić badania. Nie chcesz iść na pobranie krwi, to zrobimy tak. – Potem siknę. Wyszedł. Po chwili wrócił. – Daj matka ten pojemnik. Potem przyniosę. Już po zamknięciu drzwi: – Nie matka, tylko mama.
– – – – – – –
Stary, czysty jesteś? Bo co? Siknij mi tu. Odjechałeś? Co ty mi tu? Matka truje, badania chce robić. Czysty jesteś? Jestem. Sikaj.
Sny o lataniu często oznaczają chęć ucieczki, najczęściej od odpowiedzialności. Artemidor z Efezu, filozof i interpretator snów z drugiego wieku naszej ery, uważał, że latanie za pomocą skrzydeł zapowiada dobrą passę w dziedzinie dla śniącego najważniejszej. Wznoszenie się we śnie bardzo wysoko oznacza awans połączony z osiągnięciem wyższej pozycji społecznej. We śnie ważny jest krajobraz, który śniący widzi podczas lotu, oraz to, w jaki sposób sen się kończy i w jaki sposób śniący ląduje ostatecznie na ziemi. Jeśli ląduje.
– Przyjedzie w przyszłym tygodniu. –… – Wyszły czysto. Grześ ciągle dziwnie wygląda, śpi dużo, mało je. Schudł i mówi niewyraźnie. Ale badania wyszły czysto. –… – Dbaj o niego.
– Ulka, jak Grzesiek wstanie, weź tam się nim zajmij jakoś. Z łazienki: – Jakoś? Co znaczy jakoś? – Wyszła z klamerkami do bielizny w ręce. – No wiesz. Jedzenie i te sprawy. Lecę, pa!
– – – –
Grzesiek, pójdziemy gdzieś? Gdzie? Na starówce mówiłeś, że ci się podobało. E tam, podobało zaraz. W ubiegłym roku to było. Ale mogę iść.
– – – – – –
Masz bułkę. Nie chcę jeść. Schudłeś ostatnio. Zimno mi. Jest dwadzieścia sześć stopni. Zimno.
– Miał dreszcze, chociaż żar lał się z nieba. – Daj mu Ibum. – Czy ty mnie słuchasz? – Na gorączkę pomaga Ibum. – On nie jest przeziębiony. – To idź z nim do lekarza. Skąd ja mogę wiedzieć, co gówniarzowi dolega? – To twój syn… Sygnał przerwanego połączenia.
– Grzesiek! Bełkot. – Grzesiek! Obudź się, Grzesiek!
– Słuchaj, nie mogę go dobudzić. Nie wiem, co się dzieje. Zarzygał przez sen łóżko i podłogę. Nie obudził się. Bełkocze tylko coś, ale nie mogę go obudzić! – Pił coś? – Czy ty zaczniesz w końcu słuchać? – No słucham. Jak się zrzygał, to pewnie się upił. – Nie, nie upił się. – To nie wiem. Zrób coś.
Jestem koordynatorem do spraw systemu sprzedażowego. Tak to brzmi. Nie mam pojęcia o sprzedaży. Zajmuję się bazą danych, sprawdzam wszystkie produkty, czy da się je kupić, czy każdy ma cenę. Sprawdzam, jakie informacje dostaje klient i czy wszystko dostaje na czas. Sprawdzam i sprawdzam, i poprawiam, i mailuję. Dobra praca. Wszystko można przez maila.
– Gdzie jesteście? Mówiłaś, że Grzesiek chory, a teraz gdzieś łazicie po mieście? Co jest? – Jesteśmy w szpitalu. Grzesiek jest na OIOM-ie. Zatrucie narkotykami. Nie mogę rozmawiać. – W którym szpitalu? Sygnał przerwania rozmowy. – W którym szpitalu, kurwa, jesteście?
– Czy w państwa szpitalu przebywa… – Czy przywieziono dzisiaj do państwa… – Czy jest u was…
– Dopiero w dziewiątym szpitalu was znalazłem! – Miło, że szukałeś.
– Nie mogłaś mi powiedzieć, gdzie pojechaliście? – Nie pojechaliśmy. Przywiozła nas karetka. Grzegorz miał zapaść. – Co za różnica? Trzeba mi było powiedzieć gdzie… – Ty naprawdę… Twój syn prawie umarł. Nawet o niego nie zapytałeś. To twój syn. Twój. Twój. Zajmij się nim.
– Twój syn bierze narkotyki. – I ty to zauważyłeś? – Musisz go leczyć! – Na razie spędza u ciebie wakacje. Tak się nim zająłeś, że prawie umarł. To teraz go wylecz. Telefon pięć minut później. – Jutro przyjeżdżam. Nie zostawię dziecka u ciebie.
– Grzesiu. Grzesiu! – Mama? Co ty tu? Jestem w niebie? – Ćpuny do nieba nie trafiają – wtrącił Senior. Matka zacisnęła pięść. – Jesteś w szpitalu. – Dlaczego? – Przedawkowałeś. – A co wziąłem? – Tego chyba nie wie nikt. – Kiedy wyjdę? – Wyjdziesz i nie wyjdziesz. Do końca wakacji będziesz w ośrodku. – Matka, po co. – Leż, i tak nie masz siły wstać. A od września idziesz do nowej szkoły. W nowym miejscu. Daleko od kolegów. – Dobra, matka. Spać mi się chce.
– Gdzie Ula? – Co się wtrącasz. – Zostanę tu kilka dni, czy ci się to podoba, czy nie. Muszę gdzieś mieszkać,
a nie zostawię Grześka samego. – Ma mnie. Wzruszenie ramion. – Do hotelu byś mogła pójść. Ponowne wzruszenie ramion. – Pójdę się umyć.
– – – – – – – – – – – – – – – –
Matka, coś ty wymyśliła. Nie matka, tylko mama. Musisz iść na odwyk. Raz zaćpałem i od razu na odwyk? To nie było raz. Matka, ja nie potrzebuję! Mama, nie matka. A ta szkoła. Co za syf? Wyjeżdżasz z Głogowa. Do Stargardu. I co ja tam będę robił? Uczył się. Zamieszkasz w internacie. Ta, i co, potem mądry może będę, co? Tak, i potem mądry będziesz. Na tyle, na ile się nauczysz. No ale matka, dlaczego do Stargardu? Bo tam nie będzie twoich kolesiów. I mów do mnie mama, nie matka. Ja tam nikogo nie znam! I o to chodzi.
– Nie chcę już pić. Ani jeść nie chcę. Ojciec przyjdzie kiedyś? – Zapracowany jest. Na pewno się postara. – A ta szkoła to jaka jest? – Normalna. Nic szczególnego. Poziom raczej średni, ale nie mają problemów z narkotykami. – Do dobrego liceum bym się nie dostał, nie? – Synku… – Dobra, matka, dobra. Pójdę. Tylko nie wiem, po co. – Mów do mnie mama, nie matka.
– Zabierz mnie stąd, matka! – Mama. Nie, nie zabiorę. Będziesz tam do końca sierpnia. Przyjadę po ciebie na początku września i pojedziemy prosto do Stargardu. – Ja chcę do domu! – Synku, wytrzymaj. – Nie wytrzymam! Tu jest katownia! Mamo, oni każą nam wstawać o szóstej. I musimy sprzątać. I myć kible. I pracować w kuchni. I nie ma tu czasu wolnego, i żadnych rozrywek nie ma. Zabierz mnie stąd! – Ale nie robią ci krzywdy, prawda? – Matka, zabierz mnie stąd!
– – – –
Byłeś u niego w ośrodku? A tam wpuszczają? Nie zadzwoniłeś nawet? Co będę do ćpunów jeździł. Jak go wyleczą, to się spotkamy.
– – – – – – – –
Zabierz mnie stąd, zabierz mnie stąd, zabierz mnie stąd. Synku, nie mam dokąd cię zabrać. Remont w domu. Matka, zabierz mnie stąd! Mama, nie matka. Remont? Naklejki mi nie zedrzyj z balkonu. Pamiętam, synku. Nie zedrę. Mama, zabierz mnie stąd! Za półtora tygodnia, synku.
– Panie doktorze, czy na pewno wszystko w porządku? Syn strasznie cierpi. – Pani syn cierpi na odstawienie. Poza tym nic mu nie jest. – Skarży się, że panuje u państwa okrutny rygor. – Proszę pani, panuje u nas dyscyplina. To podstawa organizacji tutejszego życia. Mamy niewielkie finansowanie i pacjenci muszą wykonywać wszelkie
możliwe prace. Poza tym, bez względu na pieniądze, właśnie praca, systematyczność i obowiązek są podstawą terapii. Skarży się być może dlatego, że dotychczas wszystko w życiu przychodziło mu zbyt łatwo. – Ale jemu jest tak ciężko… – Proszę pani, musi przetrwać to „ciężko”. Poza tym powtarzam pani, że nie powinna go pani zabierać na początku września. Powinien tu zostać do listopada. – Panie doktorze, on musi iść do szkoły! – Niech się pani zastanowi. Nie wyniesie ze szkoły żadnej nauki, kiedy będzie naćpany. – Przecież po to u was jest, żeby przestał brać. – Przez miesiąc ma przestać? – Panie doktorze, we wrześniu idzie do szkoły. – Pani wola. Na wypisie zaznaczę: „do zobaczenia”.
– – – – – –
Mamo, nareszcie. Schudłeś, synku. Tu nie karmią. I ciężko każą pracować. Dokarmię cię dzisiaj i będę przysyłać paczki. Kiedy przyjadę do domu? Przyjadę po ciebie za tydzień.
– Ponura ta szkoła. – Nie tak bardzo. Zobacz, hol ma dużo okien, jasno będzie. I sala jasna. – Kolor sraczkowaty na ścianach. Stare tu wszystko. – I zobacz, młodzież uśmiechnięta. – Bo jeszcze w gałę grają. Szkoła od jutra. – A twój pokój. Przytulny taki. I koledzy mili. – Ciasny, szafa mała. Czterech nas tu. Łazienka na korytarzu. Matka, co za szajs, gdzieś ty mnie przywiozła! – Do szkoły z internatem. – Tu też będę miał taki rygor? – Chciałabym. Obawiam się, że nie.
– Pani kierownik, dzwonię w sprawie Grzegorza… – Na razie nie mamy żadnych zastrzeżeń. Jest spokojny, może trochę mało towarzyski, ale przecież wszystko tu dla niego nowe. Na razie wszystko dobrze, szanowna pani. – W piątek wieczorem go zabiorę do domu. – Proszę bardzo. Chcę tylko uprzedzić, że w niedzielę wieczorem powinien być z powrotem w internacie. – Będziemy. Będzie na pewno.
– Cieszysz się, że jedziesz do domu? – Pewno. Nareszcie. – Muszę… – Co matka musisz? – Mama, nie matka. Muszę cię o czymś uprzedzić. – Że co? Remont zrobiłaś, mówiłaś. – Tak, remont też. – A u mnie w pokoju? – Odmalowałam tylko. Meble masz te same i dywan ten sam. – To spoko. – Mieszkam z kimś. – No ze mną. – Nie. Z mężczyzną. Mam mężczyznę. – Ale jaja! Faceta masz? – Tak! Lepiej chyba niż babę, co? Wreszcie matka się trochę wyluzuje. Przyda jej się. Wszystko zawsze dla mnie i o mnie. A tera też kto inny. Będzie mi matkę zabierał? No, pewnie będzie. Co ma nie zabierać, jak jej gach. Luzu mi pewnie matka da tera trochę. A może nie da? A jak zapomni i paczki przestanie przysyłać?
– – – –
Cześć, Grzegorz. Cześć. Krzysztof jestem. A… To do zo…
– Grzegorz! Gdzie on poszedł? – Daj młodemu spokój. Niech się przyzwyczai do nowej sytuacji. – I pomyśleć, że to mój syn.
– Matka, wychodzę! – Mama, nie matka. Nie, nie wychodzisz. – A co to, nie mogę się ze znajomymi spotkać? – Nie, nie możesz. – Matka, no co ty? – Mama, nie matka. Już raz znajomi wysłali cię na OIOM. – A tam, to nie ci. To ci w Warszawce. Tutaj spoko jest, mama. – Nie. – To co, mam siedzieć przed telewizorem? – Możesz poczytać. – Matka, co ty? – Mama, nie matka. Lekcji do odrabiania nie masz? – Początek roku, nie zadają jeszcze. – To pooglądaj telewizję. Wieczorem wyjdziemy z Krzysztofem gdzieś. Na pizzę może.
– Nie musisz. Spoko, radzę sobie. Zostanę na weekend. Nawet wolę. W Głogowie nawet mi nie pozwalasz wyjść na chwilę, tu posiedzę. – Nie będzie ci smutno? – Daj spokój, matka. Odkładając słuchawkę: – Mama, nie matka.
Anka dzisiaj zaproponowała spacer. Nikt wcześniej nie proponował mi spacerów. Ojciec nie zdążył. Matka była zapracowana. Z innymi chodziłem na wagary. Chodziłem też się sztachnąć. I na panienki. Nigdy na spacer. Anka jest jedyna. Może nawet pojedziemy znowu nad morze. To byłoby coś.
– Pani kierownik, dzwonię w sprawie Grzegorza. – Spokojny jest. Nic się nie dzieje. Uczy się trochę słabo, ale nie rozrabia, na lekcjach cichy, nie gada i nie przeszkadza. Lubią go nawet nauczyciele. – A rówieśnicy? Czy rówieśnicy też go lubią? – A tego, droga pani, to ja nie wiem.
– – – – – – – –
Grzegorz, przyjadę po ciebie w ten piątek. Matka, może jednak… Mama, nie matka. Mama, może lepiej nie. Co se będziesz kłopot robić. Synku, jaki kłopot? Stęskniłam się za tobą! Mama, to może w przyszłym tygodniu? Bo teraz pouczyć się chcę. Dobrze, synku. Skoro tak wolisz… To pa, matka!
– – – – – –
Pani kierownik, syn mówił, że się uczył cały weekend. Oceny na to nie wskazują, szanowna pani. Nawet prosił mnie, żebym nie zabierała go na weekend – bo musi się uczyć. Musieć musi, ale się nie uczy. To może jakieś zajęcia dodatkowe? Wyrównawcze? Pomyślimy.
– Znajdziesz dziś czas?
– Cześć, Grzegorz! Pomóc ci w czymś? – Nie, tylko… tak pytam. – A, to jak tak pytasz, to znajdę. – Ale się uśmiechasz ładnie, Anka. – Zapukaj do mnie o piątej. Nikt się tak nie uśmiecha. Żadna inna.
– Cześć. – Wyglądasz, jakby ci mowę odebrało. – No… Idziemy? – A gdzie idziemy? Gdzie zapraszasz? – Gdzie chcesz? – Po prostu. Spacer? Śnieg pierwszy, ładnie jest. – Jakbyśmy go kaleczyli. Taki gładki. Lubisz tak, Anka? Chodzić po świeżym śniegu? – Zostawiam swój ślad. To dobrze. Lepiej, niż jak się go nie zostawia. Jakby się nie było. – Wolisz być? – Lubię.
– Pani syn nie sprawia kłopotów wychowawczych, jednak jego postępy w nauce pozostawiają wiele do życzenia. –… – Tak. –… – Musi zacząć się uczyć. Możliwości nauczycieli do motywowania go powoli się wyczerpują. Potrzebujemy wsparcia rodziny i wspólnego działania. –… – Rozumiem panią. Trudno jest wychowywać dziecko na odległość. Musi pani w takim razie zmniejszyć odległość. –… – Nie. Po prostu proszę bywać u nas częściej. Nie tylko Grzegorz w domu, także pani w Stargardzie. –… – W weekend znajdzie się dla pani miejsce do spania w internacie. –…
– Dobrze. W następny weekend.
– – – – –
Po co? … Nigdy nie przyjeżdżałaś. … Dobra. – Wzruszenie ramion.
– – – – – – – –
Matka do mnie przyjeżdża. Cieszysz się? Anka, no co ty. Ja bym chciała, żeby do mnie przyjechała moja. Ja tak sobie. Nie jest zła… To o co chodzi? Czepia się. Czasami. Lepiej, żeby się czepiała, ale była.
– Do tej drugiej chodź. – Ale kierownica mówiła, że tam próchno same. – Próchno może i tak, ale nikt ci po tych schodach biegać nie każe. Siądziemy se i dalej wrażeń nie będziemy szukać. – Ty, Adrian, lubisz budę? – Co tam lubienie. Jest ok. Kierownica się czepia czasem, ale nigdzie łatwo nie jest. Wolę tutaj niż w chacie. – Kiepsko masz? – Do dupy kompletnie. –… – Patrz, sznurek z kartką powiesili. Że niby nikt nie wejdzie wtedy. – No wiesz, kierownica na apelu mówiła, żeby tą klatką schodową nie chodzić. – A tam mówiła. No mówiła, ale kto tam jej słucha. – Ja nie idę. – Strachasz się?
– Nie stracham, tylko spać idę. Idziesz, Adrian? – Siadaj jeszcze. Co ci tak śpieszno. Nie chcesz – nie idziemy w to próchno. Ty, a jakbyśmy tak kiedyś poszli do dziewczyn, w nocy? – No fajnie. Kierownica tylko nie może namierzyć. – Co ty. Ten grubas nie nadąży za nami. – To co, w przyszłym tygodniu? – Yhm.
Sen o lataniu samolotem symbolizuje różne nieprzewidziane zdarzenia i zmiany. Być może podróże. Śniący może poznać nowych ludzi, uczestniczyć w nowym projekcie. Możliwe, że z obcymi dotychczas ludźmi zaczną go łączyć wspólne sprawy. Gdy we śnie masz skrzydła – możliwe, że dopadną cię zmartwienia i kłopoty. Będziesz musiał działać niekonwencjonalnie. Upaść podczas latania – bądź ostrożny. Nie pozwól uwikłać się w nieczystą sprawę.
– Dziękuję, że pani została dłużej w pracy. – Właściwie to specjalnie dla pani przyjechałam. Chcę pokazać pokój przygotowany dla pani i porozmawiać. Wreszcie na spokojnie, nie tylko przez telefon.
– Nic specjalnego, warunki są internatowe. – Pani kierownik, dziękuję. Jest łazienka i jest czysto. Nie potrzebuję wiele więcej. – Nie byłabym w stanie więcej dostarczyć. Przejdźmy do mojego gabinetu. Proszę się ubrać. Musimy przejść do drugiego budynku.
– Co za pogoda. – Krzyk przez wiatr. – Jesień! – Zima już raczej! Kiwnięcie głową.
– Nie ma sekretarki, kawę musimy zrobić sobie same. Wśród siorbania: – Przygotowałam arkusze ocen Grzegorza. Nie wyglądają najlepiej. Pochylone głowy. Niespokojne ruchy źrenic. – Pani kierownik, w porównaniu z poprzednią szkołą i tak nie wygląda to źle. Tam były głównie jedynki, kilka dwój. Trója na horyzoncie jawiła się jak biały żagiel. – Obrazowe porównanie. Jednak w naszej szkole przeważająca ilość dwójek i trochę trójek to nie jest osiągnięcie. – Rozumiem, że Grzegorz obniża średnią. Jednak… zna pani jego historię. Z punktu widzenia jego osobowości, rozwoju to niebywałe osiągnięcie. Grzegorz nie ćpa, nie pije i nie pali. Dla mnie to jest sukces. – Tak… Uczciwie przedstawiła mi pani sprawę, zanim przyjęliśmy Grzegorza do szkoły. – I dokonała pani swoistego cudu. Przez trzy miesiące. – Proszę pani. W przypadku uzależnień trzy miesiące to tylko trzy miesiące. To nie jest stan stały. Na razie powstrzymaliśmy tylko dalsze zażywanie trucizn. Nic więcej. Grzegorz nie odbywa tutaj regularnej terapii. Musi pani zdawać sobie sprawę, że każde silne emocjonalne przeżycie może spowodować u niego nawrót uzależnienia. – Dlatego też liczę na dalszy spokój i poczucie bezpieczeństwa, jakiego zaczął u państwa nabierać. I dlatego też… – …? – …nie jestem pewna, czy powinnam zbyt często do niego przyjeżdżać. Mój syn… cóż… – uniesienie głowy – …mój syn zaczął zażywać narkotyki, kiedy mieszkał w domu. Był pod moją opieką. Nic nie zauważyłam. Nie pomogłam mu na czas. Liczę, że zmiana środowiska pomoże mu trwale wyleczyć się z nałogu. – Proszę nie mieć wyrzutów. Nic nie zmienią. Na ogół rodzice dowiadują się ostatni. A sama zmiana środowiska nie pomoże. Może tylko wspomóc. – Liczę na panią. Na państwa. – Na razie nic nie przesądzam. Pracujemy nad Grzegorzem. Mamy tu dość zwartą kadrę pedagogiczną. Nauczyciele współpracują ze sobą, syn jest otoczony ścisłą opieką i kontrolą, większą, niż sobie wyobraża. Ale… będzie musiał poprawić oceny. Po prostu będzie musiał.
– Porozmawiam z synem. Chociaż sądzę, że już teraz pani ma na niego większy wpływ niż ja.
– Grzegorz, co chciałbyś dziś porobić? – W soboty na ogół się uczę i spotykam ze znajomymi. Ale większość wyjechała. – To może my też wyjedziemy? Coś pozwiedzamy? – Matka, pogoda kiepska. – Mama, nie matka. Zostajemy w internacie? – No. – Dobrze ci tu? – Co ma być. W porzo. – Niewiele mówisz. – Nie ma co. – Zawsze jest. Mnie interesuje wszystko. Jak się czujesz, z kim rozmawiasz. Kim są twoi znajomi i jak spędzacie czas. Ile czasu się uczysz, czy się dobrze wysypiasz. Z kim lubisz przebywać, czy z kimś się kłócisz. Jacy są twoi nauczyciele. Które przedmioty przychodzą ci łatwo. Czy masz jakieś trudności i mogłabym ci pomóc… – Z Anką. – Słucham? – Lubię przebywać z Anką. – Przedstawisz mi ją? – Wyjechała. – Może kiedy indziej? – Może. – O czym rozmawiacie? – Co? – Nie co, tylko proszę. Pytam, o czym rozmawiacie z Anką. – A o czym ma być. O wszystkim. O życiu. – I jakie jest wasze życie? – Jakie ma być? Szkoła. Nauka. Oceny i stres. – A jak Anka się uczy? – Książkę, matka, piszesz? – Nie matka, tylko mama. Nie, nie piszę. Interesuję się. Wzruszenie ramion. – Dobrze się uczy. Fajna jest. – Mieszka w internacie? – Ta. Wyjechała teraz. – Mówiłeś już.
– – – – –
… Synku, może jednak gdzieś wyjdziemy? Matka, tu nie ma gdzie. Zawsze się znajdzie. Nooo…
– – – – – – – – – – – – – – – – – –
Nie za ładny ten Stargard. Sama chciałaś wyjść. Chodzisz gdzieś? Z Anką na przykład? A gdzie mam chodzić? Do kina na przykład. Kasy nie mam. Masz stypendium. Na jeden wypad starcza. Ale starcza. … To gdzie wtedy chodzicie? Tam. Tu? No tu, mówię. To dziś ja cię zaproszę. Matka, no co ty. Mama, nie matka. Wstydzisz się? Eeee.
– Kawę poproszę. I może ciasto jakieś. Co byś chciał? – Zjeść coś może. – Jasne. Poprosimy kartę obiadową.
– Nie najadasz się w stołówce? – Parszywie gotują. – Jesteś głodny?
– – – – –
Głodny to nie. Ale dobrego mi brakuje. Może ci będę więcej przysyłać? Słoiki jakieś dodatkowo? Zimne tylko, bo ciepłego nie ma jak odgrzać. Synku, czemu ty mi nie mówisz takich rzeczy? Co mam mówić.
Dzisiaj Anka pokazała mi portal o zdrowiu. Mocny cios. Na co mi takie zdrowie. Kolejne szpitale. – Nawet nie chcę tego czytać. – Co ci szkodzi? Przecież to nic takiego. – Nic takiego? Skąd możesz to wiedzieć? Godziny maltretowania na rehabilitacjach to nic takiego? – Grzegorz, nie mówię o ćwiczeniach. Czytanie jednak nic nie kosztuje. – Nie chcę nawet o tym czytać. Pokłóciliśmy się. Nie wiem po co.
– A co robisz tak na co dzień? – Miksuję trochę. – Miksujesz? Co to znaczy? – No matka, muzę miksuję. Takie tam robię w komputerze, że masz melodię, potem drugą, szmoncesy czasem, i ja z tego robię fajną muzę. Do słuchania taką. – Nie wiedziałam. Gdzieś ty się tego nauczył, Grzesiu? – Ojciec mi pokazał w wakacje. Ale tu komputer mam kiepski, więc mogę tylko czasami, w bibliotece. A to i na słuchawkach, i w ogóle kiepawo. – Puścisz mi? – Kiedyś może. A może puszczę? Mama, naprawdę cię to interesuje?
– – – – – –
A gdzie jeszcze z Anką chodzicie? Trochę tu, trochę tam. Tak się szwendamy trochę. Pójdziesz ze mną? Matka, no co ty? Wyjechali wszyscy, nie musisz się wstydzić. Do parku chodzimy. Tam gęsto jest, można się schować.
– Czemu chcecie się chować? – Posiedzieć tak.
– Ładnie tu chyba. – Nie widać teraz.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Pogoda kiepska. Ale w ładny dzień to pewnie tu ładnie. Ta. Synku, dlaczego ty się nie uczysz? Niezbyt ładnie. Ławki gniją, ścieżki zarastają. Nikt nie dba. Aha. Synku, dlaczego ty się nie uczysz? Co się nie uczę? Ja? Matka, daj spokój. Mama, nie matka. Pani kierownik mówi, że słabo się uczysz. Czepiają się. Bo ja nie stąd. Tu większość nie stąd. Ale mnie się czepiają. Synku, musisz się uczyć. Wiem, matka wiem. Mama, nie matka. … Może korepetycji jakichś potrzebujesz? Jak masz kasy za dużo, to mi ją daj. To nie kwestia kasy, tylko wiedzy. Bez szkoły trudno będziesz w życiu miał. Matka, uczę się, jak mogę. Możesz więcej na pewno. Nie wydaje mi się. Jest jak jest. Nie mnie się mądrzyć. Ale mądrym być możesz. Nie udaje się. Wracajmy, matka. Zimno.
– Rozmawiałam z synem. Powiedział mi, że nauczyciele się go czepiają. – Droga pani, specjalnie dla pani przerwałam niedzielny odpoczynek, w dość paskudną pogodę wychodząc z domu. Mamy rozmawiać w ten sposób? – Szukam sposobu, jak pomóc synowi. – Mam wrażenie, że nie jest pani w stanie mu pomóc. On potrzebuje twardej ręki. Pieszczoty nie zrobią z niego porządnego człowieka. On już dużo widział i dużo przeszedł, nie zrobią na nim wrażenia prośby i głaskanie. A w domu to on chyba nie ma wiele stanowczości, prawda? Niech więc pani zostawi go nam. Jak długo się da, zajmiemy się nim. Jak uznam, że się nie da już nic więcej, albo że ma zły wpływ na resztę młodzieży, będzie musiał zrezygnować ze szkoły. Poziom u nas będę trzymać, dopóki tu będę. – Pani kierownik, kiedy znowu przyjechać? – Nieprędko, droga pani, nieprędko. Jemu potrzebne twarde życie, nie kraina łagodności.
– – – – – – – – –
Moja matka była w weekend. To dobrze, miała przecież być? No. I jak było? Czepiała się. Dlaczego? Że niby się nie uczę. A uczysz się? Oj, Anka, przestań.
– – – – – – – – – – – – – – –
Dziewczyny, no klawo. … Co się mamy bać. Nic tu złego nie robimy, nie? Aż tak szeptać nie trzeba. Nie wolno przecież. Kierownica będzie wściekła. Ona jest zawsze wściekła. Ciszej chłopaki, bo nas tu przydybie i będzie jatka normalnie! No normalnie to jest teraz, jak se możemy pogadać po ludzku! Se gadajcie ciszej. Tu spać niektórzy chcą! To niech się obudzą. Ty, bez macanek, no weź się. No trochę tylko. Łapy zabieraj. Ty, Adrian, masz picie? Napijmy się. Świętujemy wolność! Kierownica! Spadamy!
– O, ja cię. Ale nam dała wycisk. – No. Dawno się tak nie spociłem. – Ja cię kręcę. Mokrą koszulkę mam. – No weźcie, nie sądziłem, że takie duże to nasze podwórko. – E, jak idziesz normalnie, to się tak nie męczysz. – Normalnie to my nie biegamy wzdłuż obu skrzydeł, tylko chodzimy po jednym. – Normalnie to my o pierwszej w nocy śpimy, a nie zapierdalamy po
podwórku. – A tam, śledzie jesteście. I co, pięć okrążeń. No i normalnie to chłopaki muszą się z dziewczynami spotykać, nie? – Ale muszą w nocy? – Stary, w nocy też.
– Wiesz, Adrian, chciałem dzisiaj spierdzielić przez tę bramkę. – No… Fajowo by było. – No byłoby. – Kierownica by się wściekła jeszcze bardziej. – Pal kierownicę. Chciałem po prostu uciec. Na wolność. – Na wolność? Do parku? – Co złego jest w parku? – W parku nic. A za parkiem jest nasza buda. A za budą jest główna do Szczecina. A za nią jeszcze coś. Daleko byś szedł do tej wolności? – Do końca. – To następnym razem idź.
– Powtórzymy kiedyś? – Spadaj, Adrian.
– Pewnie, że powtórzymy.
– Na pocztę idę. Matka paczkę przysłała. – Adrian, idź z Grzegorzem. Nie opuszczacie internatu w pojedynkę.
– To teraz mi mówisz? – A kiedy ci miałam powiedzieć? – Od razu. – To jest od razu. – Nie wiedziałaś, że twój syn jest zagrożony z pięciu przedmiotów? – To jest też twój syn. Nie wiedziałeś? – Ty sprawujesz nad nim opiekę. – I dlatego cię nie obchodzi? Długie milczenie. – W tygodniu zaraz po świętach będę we Wrocławiu. Spotkajmy się. – Nie będę dla ciebie jechać do Wrocławia. – Nie musisz. Przyjadę do Głogowa. Dam znać dokładnie, kiedy.
– – – – –
Matka, na Sylwka wracam do Stargardu. Co tu się będę w ścianę lampił. Mama, nie matka. Zostajesz z nami. No daj spokój, matka! Mama, nie matka. Mama, ja tam mam kolegów, fajniej mi tam.
– – – – – – – –
Pani kierownik, czy on ma szansę wyprowadzić swoje oceny na prostą? Szansę to każdy ma. Nie wiemy tylko, czy Grzegorz z niej skorzysta. Pani kierownik, co mogę zrobić? Nic, droga pani, nic. To Grzegorz musi zrobić. Proszę nie przyjeżdżać. Ale trzeba mu jakoś pomóc… Droga pani, Grzegorz musi wziąć odpowiedzialność w swoje ręce. A jeśli się nie uda? To będziemy mieli wspólny kłopot.
– – – – – – – – – – – –
Daj może młodemu wrócić do Stargardu na Sylwestra. A ja wiem, co on tam będzie wyprawiał? Co ma wyprawiać. To samo, co zawsze. A trochę wolnego będziemy mieli… Wolnego ? No Krzysztof! O ty… … Miłe to było. Zarezerwowałem stolik na Sylwestra. Zapraszasz mnie na bibę? Na najbardziej szaleńczą karnawałową noc, jaką przeżyłaś. Kusisz. Kuszę. Skusiłeś.
– Po świętach będziesz mógł wrócić do internatu. Przed samym Sylwestrem. – Matka, super! – Mama, nie matka.
– Stary, zajebiście było. – No gadaj. – Co, nie widziałeś niby? – Jak miałem widzieć, Elką byłem zajęty. – A tę lalunię z wielkimi widziałeś? – Stary, tę to widziałem. Każdy się ślinił. – Ja się, stary, z nią śliniłem. – Pierdzielisz. – Adrian, nic nie pierdzielę. Jak w łóżku obok ciebie leżę. Lalunia jak marzenie. – Macałeś? – Stary! Wszystko było! Mokra była laseczka, słodziutka. – Ty, wsadziłeś? – No, Adrian, za kogo ty mnie masz? Panienka chętna, kończyny rozkłada, co miałem się bronić? – Stary, to ja przejebałem. Z Elką to tylko macanki. Lekkie. Ledwo buzi. – Bo te panienki od nas z internatu to świętoszki jakieś. Normalne to i wybzykają, i laskę zrobią. – Stary, do buzi wzięła?
– – – – – – – – – – –
No jak. I tak, i śmak… No fajna laska była. To długo będziesz pamiętał stary, nie? Długo, Adrian, długo. … Grzesiek, zazdroszczę ci. Fajnie miałeś. No fajnie. … Grzesiek, ale ty przecież z nami cały czas byłeś. To jak ty ją wybzykałeś? Czepiasz się, stary. No czepiam się. No to masz rację.
– – – – –
Pouczymy się może? Anka, na spacer chodź. Ładnie jest. Sprawdzian ma być jutro. Ja mam zagrożenie i się nie martwię, to co ty się strachasz? No właśnie, Grzegorz, no właśnie. Masz zagrożenie. Spacer pojutrze.
– I co, pogody dzisiaj na spacer nie ma. – Ale zaliczyłeś semestralny sprawdzian. – Anka, od kiedy jesteś kujonem? – Kujonem? Grzegorz, ja tylko chcę skończyć szkołę. U mnie w domu będę pierwsza ze średnią szkołą. – I co, może na studia chcesz iść? – A i owszem, chciałabym. Ale przy takim uczeniu się to raczej się nie dostanę. – Anka, wracaj… Może ona rację ma. Może i ma. Ale nie musi od razu w takie obrażanie się uderzać. Co ona. Nie jedna przecież. I nie jedyna. Fajna jest. Ale nie dam się babie żadnej. Niech nie myśli. Ona tylko nauka i nauka. A ja żyć bym chciał. Nie wyglądać przez szczeble barierki, nie patrzeć przez balkon, tylko w życie wejść i być. A jak mam być – nad książką?
– Nie mogę interesować się Grzegorzem, bo mi nie dajesz. – Nie zwalaj na mnie. Telefon do szkoły jest ogólnodostępny. – Ale ty nie lubisz, kiedy się wtrącam. – Bo mnie zawsze krytykujesz! – Nigdy cię nie krytykuję! – Zawsze! I zawsze mówisz, że to moja wina, i mój obowiązek, i moja sprawa. Jakbym to ja wyprowadziła się z domu. – Rozgrzebujesz stare historie. – Stare, ale jare. Pojechałeś do łatwiejszego życia, a nas miałeś w nosie. Cały czas masz. – Wyprowadziłem się od ciebie, a nie do czegoś. Ani kogoś. Nie mogłem znieść ciągłych pretensji. – A ja awantur. – No to chyba dobrze, że się wyprowadziłem, skoro nie mogłaś mnie znieść. – To po co przyjechałeś? Żeby dowiedzieć się, dlaczego znowu nie dopilnowałam Grzegorza? – Żeby dowiedzieć się, co u niego. I co mogę dla niego zrobić. – Jak był w Warszawie, to niewiele dla niego zrobiłeś. – To prawda. Jest nieznośnym gówniarzem. – No właśnie. – Pojadę już.
Latać z ptakami – to sen symbolizujący niespodziewane zmiany w życiu. Możliwa zmiana miejsca pracy lub zamieszkania. Prawdopodobne kontakty z innymi kulturami. Ogólnie sny o lataniu ostrzegają przed niebezpieczeństwem. Freud i jego uczniowie tłumaczyli takie sny jako erotyczne wyobrażenia pragnień. Przecież latanie rzeczywiście przenosi ludzi w stan odurzenia, które już w starożytności traktowano jako szał miłosny. Sen o lataniu mówi nam o zmianie, która wkrótce zamanifestuje się w realnym życiu. Ważny w interpretacji jest sposób startu, samego lotu oraz lądowania. Otoczenie i sytuacja, w jakich dochodzi do startu, mówią o tym, czego dotyczy zmiana. Prędkość, wysokość i odczucia podczas lotu symbolizują to, czy zmiana będzie przebiegać łagodnie, szybko, całościowo, czy szczątkowo. Lądowanie mówi o efekcie zmiany. Brak lądowania oznacza wiele możliwości zakończenia i doświadczenia efektów zmiany. Masz jeszcze czas na zastanowienie się, co można zrobić, żeby zmiana była pozytywna.
– Dzień dobry się mówi, wchodząc. – …ń…bry. – Żujesz gumę? – Nie. – To co tak bełkoczesz? – Nic. – To przywitaj się jeszcze raz. – DZIEŃ DOBRY. – Teraz lepiej, chociaż nie musisz krzyczeć. Grzegorzu, twoja roczna kwalifikacja jest niezadowalająca. Z pięciu przedmiotów, z których byłeś zagrożony, cztery obroniłeś. Końcoworoczne sprawdziany napisałeś w większości na trójki, w jednym przypadku nawet z plusem. Obroniłeś się także w odpowiedziach ustnych. Nie udało ci się jednak poprawić oceny z geografii. –… – Nic nie masz do powiedzenia? – Że nie chciałbym opuszczać szkoły. – To miłe, że cenisz naszą placówkę. Decyzją rady pedagogicznej zostałeś promowany do klasy drugiej. Skupione spojrzenie. – Rozumiem, że w ten milczący sposób się cieszysz. Jest to jednak promocja warunkowa. Wspólnie zdecydowaliśmy, że twoje zdolności dają nadzieję na dobre oceny w przyszłości. Zależą one wyłącznie od twoich chęci i twojej woli. Przeszedłeś trudną drogę i trudna historia za tobą. Dostałeś dodatkową szansę. Jeśli jednak twoja praca w pierwszym semestrze przyszłego roku nie będzie satysfakcjonująca, szczególnie z geografii, zostaniesz relegowany ze szkoły już po pierwszym semestrze. Czy zrozumiałeś? – Tak, pani kierownik. – I jakie jest twoje postanowienie? Podejmujesz się owej systematycznej pracy w przyszłym półroczu? – Tak, pani kierownik. – Życzę ci miłych wakacji.
– – – –
I jak, Grzegorz, i jak? Spoko, Anka. Wszystko ok. Zdałem. Szczęście. No, szczęście.
– Wolałabym, żebyś nie miał w przyszłym semestrze tylu dwój. – Anka, o co chodzi? Przecież zdałem, nie? – Tak. Zdałeś.
– – – – – – – – – – – –
Ale bym się sztachnął. Grzegorz, nie żartuj. Co mam żartować. Ciągnie mnie. Nie wracaj do tego. Tutaj nie ma nawet jak. Nikt nie ma proszka żadnego. Pomiksuj trochę. Dobrze ci to robi. Nie chce mi się. Grzegorz, przerażasz mnie. Anka, tu nie ma co robić. Chociaż dymka bym puścił. Marazm tutaj totalny. A ja? Ja to też marazm? No Anka, wyluzuj. Przecież wiesz, o co chodzi. Nie, Grzegorz, nie wiem.
– W wakacje się spotkamy? – Ja nie mogę. W domu nie ma kasy na podróże. – Kasa to się znajdzie… – Nie, Grzegorz, kasa się nie znajdzie. Spotkamy się po wakacjach. – No, jak chcesz, Anka. Odchodząc: – Grzegorz, i mam do ciebie prośbę. Nie wywracaj tak oczami, możesz spełnić albo nie. – No mów. – W przyszłym semestrze musisz się lepiej uczyć. – Coś ty, Anka, w starych się zamieniasz? – Może i w starych, a może w jarych. Nie będziesz miał dobrych ocen – nie będę ci zabierać czasu, który musisz przeznaczyć na naukę. – Nudna jesteś. – Tak.
– – – – –
Synku, wstań już może, co? A która godzina? Po jedenastej. Daj jeszcze trochę poleżeć, matka. Mama, nie matka.
Zza ściany. – Niech pośpi dzieciak, cały rok ciężko pracuje. – Nie za ciężko, ledwo tróje na świadectwie. – Wiesz, jakie miał ciężkie przeżycia. – Wiem, wiem. Dlatego nie ma cię ciągle w domu, dorabiasz, żeby zapłacić za jego internat i dać mu kieszonkowe. Żeby się chociaż odwdzięczył. – Dziecko nie musi się matce odwdzięczać. – Nie, nie musi. Nie musi się też uczyć? Siedzi teraz w domu, podniósłby dupę i chociaż posprzątał trochę. – Przestań, odpocząć musi. – Ja nie muszę.
– Matka, co jest do jedzenia? –… – Matka? Znowu polazła gdzieś? Lodówka pusta prawie. Przeciąga się, ziewa. – Pizza mrożona, może być.
– – – –
Co za bajzel. Grzesiek, mógłbyś sprzątnąć po sobie! Co? Nie słyszę! Posprzątać mógłbyś. Bajzel zostawiłeś w kuchni. Aaaa… Nie mogę, wychodzę.
– On tu się czuje jak w hotelu. Robisz za niego wszystko. Kalekę wychowujesz. – Krzysztof, to nie twój syn, więc inaczej na niego patrzysz. A ja wiem, jak trudny miał rok i jak wiele przeszedł. – Dziecko nie moje, ale z tobą żyję. Rozpieszczasz starego byka, nie stawiasz mu żadnych granic. To będzie jakaś katastrofa, on się do niczego nie poczuwa. – On ma się poczuwać do niećpania. Reszta się ułoży. – Nie ma powodu stronić od ćpania, skoro nie ma żadnych obowiązków. Nic go nie obchodzi, nic go nie zajmuje. Całymi dniami siedzi w pokoju i zbija bąki. Czasem trochę przy komputerze posiedzi, tę swoją muzę pomiksuje. Nic więcej. A jak wychodzi, to nic nie mówi – nie wiemy gdzie, z kim i po co? Nie boisz się? – Boję. Ale dziecku trzeba ufać. – Już mu ufałaś. – I dalej będę.
– – – – – – – – –
Do ojca pojedziesz w przyszłym tygodniu. Po co? Żebyś nie siedział i tak bąków nie zbijał. Zobaczysz coś w tej Warszawie. A co tam jest niby? No więcej chyba niż w Głogowie. Podwórka takie same. Jedziesz do ojca. Ok, matka, ok. Mama, nie matka.
– – – – – – – –
Co ty, śpisz jeszcze? Co, nie można? No można, tylko ja już z roboty wróciłem. To w sam raz na wstawanie. Grzegorz, ty może chcesz czegoś od życia? Ojciec, jakie chcę? Chodzi o coś? Tak, synku. Martwię się… Się martw o siebie. Ulka odeszła, sam jak palec siedzisz.
– Ty nie lepiej. – W genach wziąłem. – Pyskujesz strasznie. Wzruszenie ramion. – Synu, bo oceny nie najlepsze… – Ojciec, zdałem, nie? – No zdałeś, ale matka się tak denerwuje. – Ona się o wszystko denerwuje. – A rób se, synku, co chcesz. – Tak se zrobię.
– Droga pani, czy Grzegorz przez całe wakacje był pod pani opieką? – Pod moją lub swojego ojca. – Podejrzewamy, że ponownie zaczął zażywać narkotyki. – Pani kierownik! Absolutnie nic nie zauważyłam! To jest niemożliwe. – Jak wiadomo fakt, że rodzice niczego nie zauważyli, nie oznacza nic więcej poza tym właśnie, że rodzice nie zauważyli. – Pani kierownik, on przecież przeszedł w ubiegłym roku leczenie. Nie ma powodu, aby znów zaczął coś zażywać. – Pani chyba nie słyszy, co mówi. – No przecież pani wie o jego leczeniu. – Nie ma co dyskutować. Jeśli złapiemy go na zażywaniu lub, co gorsza, rozprowadzaniu narkotyków – zostanie relegowany ze szkoły. I w tym semestrze nie będzie już taryfy ulgowej. Oceny zostaną wystawione zgodnie ze stanem wiedzy ucznia. Grzegorz jest tego świadom.
– Przeczytałem. – Super. – Nie chcę. – Nie musisz. – Powinienem. – Tak. – Zadzwoniłem tam. –? – Mam zarezerwowany turnus za trzy miesiące. Anka aż podskoczyła z emocji. – Teraz muszę pozałatwiać mnóstwo papierologii. – Pomogę ci. Kocham ją, tylko czasami tak trudno to powiedzieć.
– – – – – – – – – – – – – – – –
Grześ, pouczmy się, sprawdzian jutro. Anka, co ty. Leżeć mi się chce. Ale my się musimy uczyć. Ale po co? Żeby było lepiej. W co ty wierzysz, dziewczyno. W pracę wierzę. Zapalisz? Grzesiek, co ty. No masz. Zabierz to. Śmierdzi. Grześ, to nie są papierosy, prawda? No co ty. Kto tam by faje palił. Trawa zwykła. Wiesz, że nie wolno. No wiem. Seksu przed ślubem też nie wolno. Grzegorz, ja nie chcę. To nie.
– Anka, posłuchaj. Dzisiaj zmiksowałem. – Grzegorz, to jest świetne! Powinieneś się kształcić w tym zakresie. Coś zrobić. Robisz świetną muzę, trzeba by teraz wyjść z nią gdzieś. – A gdzie tam wyjść. Dla siebie robię. – Podziel się. Dobre to jest. – A tam.
– – – – – – –
Śmierdzi tu u ciebie, Grzegorzu. Niewietrzone, pani kierownik. Dziwny ten zapach. Przepraszam, pani kierownik. Krążą po szkole pogłoski, że przechowujesz u siebie narkotyki. Gdzieżby, pani kierownik. Rozumiem, że to nieprawda. Musimy się jednak przekonać. Dokonamy
przeszukania. – Tak, pani kierownik.
– Cieszę się, Grzegorzu, że przeszukanie udowodniło nieprawdę krążących po szkole pogłosek. Zostanie to wpisane do odpowiedniego protokołu i wpięte do twoich akt. – Tak, pani kierownik.
SMS – Dzięki, Anka. – Chciałabym wierzyć, że nie musiałeś niczego wyrzucać. – Zdążyłem.
– – – – –
Śródsemestralne oceny pani syna nie napawają optymizmem. Kiedy będą wystawiane semestralne? Za półtora miesiąca. Porozmawiam z nim. Tak.
– – – – – – – –
Matka dzisiaj dzwoniła. I co? Truje strasznie, że mam się uczyć. Bo powinieneś. Anka, daj żyć, no jak cię. Co tam po ocenach? A co dla ciebie jest ważne? Ty jesteś ważna. A dlaczego ja?
– – – – – – – – – – –
Bo kochana jesteś. Grzegorz, wywalą cię ze szkoły. E tam, zaraz wywalą. Udało się raz, to i kolejny się uda. Albo i nie. Anka, o co biega? O wszystko. Ja cię interesuję? Chcesz tylko pomacać i szlugi jarać. Anka… Zostaw. Czy ty się zastanowiłeś, dlaczego z tobą jestem? Bo tak. Nic więcej? Co ma być. Fajny chłopak jestem.
– Anka, co beczysz? –… – No weź się uspokój. Co jest? – Zawiesili mnie. – A za co? – Znaleźli u mnie w komórce tego SMS-a, co ci wtedy wysłałam. – Jakiego? – Najarany jesteś czy jak? Tego przed przeszukaniem. – A. I co? – I mnie zawiesili. ZAWIESILI, rozumiesz? – No i co? – Nie mogę wrócić do domu bez świadectwa. W ogóle nie chcę tam wracać. Do tej pieprzonej biedy i wódy. Jak tam wrócę, za rok będę z brzuchem, a za dziesięć będę wyglądać jak sześćdziesiątka. Jestem pusta i głupia i chcę mieszkać z ciepłą wodą, i mieć perfumy na półce. I chodzić do pracy w czystych butach. – Się nie denerwuj, Anka. Wszystko się uda.
– Grzesiu, i co my teraz zrobimy? – Tu też są szkoły, matka, nie? – Mama, nie matka.
– Masz, stary. – No co ty. Weź, no… – Płakać nie będę. Bierz. – Dzięki stary. A co to… – Sam zrobiłem. – Łyżka? – Wygięta. Specjalnie dla ciebie. Z napisem. Na warsztatach zrobiłem. – Adrian… dzięki. Dla ciebie. – Grzesiek, te ostatnie miksy? – Te ostatnie. Podobały ci się. – Klawo, stary. Klawo. Super. Dobre one są. Na słuchawki se wrzucę i będę słuchać nocami. Klawo, stary. Dzięki. – A ja łyżką nie będę jeść. – Nie da się. – Da się pamiętać. – Pamiętaj. – Będę pamiętał.
– Może to i lepiej. Przypilnujesz go lepiej na miejscu. – A jak ty to zniesiesz? – To twój syn, ale razem mieszkamy. To i razem będziemy go pilnować.
CZAT – Anka, tu nudno strasznie bez ciebie. – Tutaj tak samo. Dużo się uczę, żeby nie myśleć o tym, że ciebie nie ma. – Mnie tam się uczyć nie chce. – Powinieneś się cieszyć, że cię przyjęli w środku roku i pozwolili nadrobić poprzedni semestr. – Matka załatwiła, ma tu jakichś znajomków. – Ona by wszystko dla ciebie. Doceń to. – Docenić mam, że każą mi wkuwać? – Ja wkuwam. – To będziesz kujonem. – Tak, wzorową uczennicą. Będę. Mam nadzieję.
– Anka, przyjedziesz może? – Nie mam za co. – Ja też nie. – Muszę kończyć. Zamykają bibliotekę. Komputer muszę wyłączyć. – Idź się uczyć, Anka… Po wyłączeniu komputera: – A żebyś wiedział, że pójdę. Po rozłączeniu się: – Kujonie.
– – – – – – – – – – – –
Co, nie dopilnowałaś syna? Na lepszy komentarz się wysil. W Głogowie też są szkoły. Już załatwiłam, że go przyjmą. A on skończył semestr? Zaliczy trzy przedmioty już tutaj. Ile zapłaciłaś? Odwal się. Mógłbyś się dołożyć. Co miesiąc się dokładam. Jesteś pijany czy jak? Upiłem się z radości, że mojego syna z liceum wywalili. Idź, swojego życia pilnuj.
– – – – – –
Grzesiu, co ty tak do szkoły nie chodzisz? Matka, wszystko zaliczone. Mama, nie matka. Ale nieobecności masz. Nie liczą się. Oceny są ważne. A i oceny nie najlepsze. Ale zaliczone, nie? Daj spać, matka.
– On nie może tyle spać. Powinien chodzić do szkoły. – Mówi, że wszystko ma na bieżąco pozaliczane.
– – – –
Jesteś pewna? Jak tyle opuszcza? Tak mi mówił. A w szkole byłaś? Sprawdzałaś? Nie miałam kiedy.
– Panie dyrektorze, Grzegorz nie wrócił wczoraj do domu. Mogłabym dostać jakiś kontakt do jego kolegów? Do rodziców… – Do których? – Nie wiem. Grzegorz nie mówi wiele. Nie wiem, z którymi on najbardziej… – Proszę poczekać. –… – Tu są telefony do rodziców dwóch uczennic, które dzisiaj są nieobecne. Wszystkich pozostałych uczniów pytaliśmy – nikt nie wie, gdzie jest Grzegorz. Twierdzą też, że nie wiedzą, gdzie mógłby być. – Dziękuję bardzo. Dziękuję. – Nie liczyłabym na wiele… Obydwie nie utrzymywały kontaktów z Grzegorzem. – I tak dziękuję.
– W internacie też nikt nie słyszał. – A ta jego dziewczyna? – Nawet udało mi się z nią porozmawiać. Musiałam wprawdzie trzy razy dzwonić, ale nic nie wie. Nie kontaktował się z nią. – Policja? – Zawiadomiłam. – Można jeszcze poszukać w Głogowie. – Gdzie? Na ulicy? – Na ulicy. W bramach. I w innych nieszczególnych miejscach. Będziesz udawać świętą czy chcesz znaleźć dziecko?
– Świetnie! Gdzie? –…
– Fantastycznie! Dziękuję ci. Jadę do niego. –… – Co? Co ty mówisz? Jak śmiesz? –… – Nie rozumiem. Nie zrozumiem! Ja… – Przerwała połączenie, wyobrażasz sobie? – Krzyczałaś na nią. – Powiedziała, że mam nie jechać do Grzesia. – A skąd wie, gdzie on jest? – Odebrał od niej telefon. – I gdzie jest? – Gdzieś nad morzem. W Rewalu chyba, bo powiedziała, że to miejsce, o którym kiedyś wspominał. Nigdzie indziej nad morzem nie był. – I powiedziała ci też, że masz nie jechać? – No właśnie. Rozumiesz coś? – A ty nie?
– Anka, skąd ty tu? – Martwiłam się. – O mnie? Ty kochana jesteś. – Wygłupiasz się. –… – Co tu robisz? – Siedzę, myślę sobie. – Nocujesz gdzieś? – Na plaży, gdzie by. – Zimno. – Pod schodami się chowam, tutaj. Jak się przykryję kurtką, plecak pod głowę przyłożę, to da się wytrzymać. – Ja tutaj spać nie będę. – Pewnie. –… – Pozwolili ci przyjechać? – Dyro się zgodził. Szukają cię. – No pewno. Pięć dni mnie nie ma w chacie. – Twoja mama się denerwuje. – Podenerwuje i przestanie. –… – Czemu przyjechałaś? – Tylko ode mnie odebrałeś telefon.
– – – – – – – – – – – – – – – –
No racja. … Grzegorz, po co ty tutaj? Życie to bagno, nie myślisz? Myślę, że trzeba z niego zrobić słoneczną plażę. Nie bardzo ona słoneczna. Co to? Nic. Skaleczyłem się. Na obu nadgarstkach? Na obu. To jednak chcesz żyć? Co ty, Anka? Nie skończyłeś. Więc chcesz żyć. Przytul mnie. Przytulę. Potem wracamy. Wracamy.
– Nie skończyłem, bo było zimno. Szybko zakrzepła. – Nie skończyłeś, bo nie chciałeś. – Nic nie rozumiesz, Anka.
Wysoko latasz – z wysoka spadasz. Jednak we śnie możesz dostać skrzydeł i uwolnić się od grawitacji. Już Egipcjanie wierzyli, że kto lata we śnie, ten znajdzie wyjście z zawikłanej sytuacji. Latanie to symbol naszej potęgi, siły wewnętrznej mocy, często jednak nieuświadomionej. Oznacza brak właściwego spojrzenia na rzeczywistość i brak możliwości właściwej oceny samego siebie. Często oznacza także uciekanie od odpowiedzialności. To znak, że śpiący nie stoi mocno na ziemi i odczuwa z tego powodu dyskomfort.
– Pisz czasami. – Będę.
– – – – – – –
No wiesz, jak tam w szkole i w ogóle… Wiem, Grzegorz, wiem. … Rusza już pociąg. Rusza. To cześć. Taaa.
– – – – –
Przepraszam, ma pan poczęstować? Nie za młody na szluga? A tam, młody. Wyglądam tak tylko. To masz. Dzięki.
– Smakuje? – Jak żaden.
– – – – – – –
Anka, słyszysz mnie? Słyszysz? Grzegorz, ledwo słyszę! Straszny huk w tym pociągu! Anka, tu świecą latarnie… Co mówisz, Grzegorz? … jest zimno, ale rozpaliłem ognisko na przystanku… Grzegorz, dlaczego nie jedziesz do domu? Zimno tu, Anka, zimno.
Pełen syf! Dla wtajemniczonych, nie tak bardzo martwi mnie to, co zrobiłem, samo
w sobie. W dupie też mam realne konsekwencje, z których zdawałem sobie sprawę, bo od dawna chciałem się odjebać i darować sobie wszystkie przykrości życia. Już dawno, przed tymi wszystkimi złymi rzeczami, jakie zrobiłem, myśli o samobójstwie były u mnie na porządku dziennym.
– Grzegorz, do szkoły czas. – Dzisiaj mam na jedenastą.
– – – – – – – – – –
Zmęczony jest. Niech pośpi. Na później dzisiaj idzie. Od czasu jego wyprawy nad morze we wszystkim mu ulegasz. Ciężko ma. Ciężko? Trudna młodość. Za łatwo go usprawiedliwiasz. Może tylko cieszę się, że wrócił. Też się cieszę. Byłaś w szkole? Lepiej jest? Wybiorę się niedługo. Teraz więcej z nim w domu chcę pobyć. Kiedy śpi?
– A ja znalazłem czas. Byłem w szkole. – I co? – Nie bardzo chcieli mi udzielić informacji. Nie jestem jego ojcem. – Aha. – Nic więcej nie powiesz? – Fajnie, że próbowałeś. – Coś się jednak udało. – …? – Grzegorz w ciągu ostatnich dwóch tygodni był w szkole cztery dni. Nie zaliczył żadnego z zaległych przedmiotów. Jak na razie w dzienniku ma same pały i jedynki. – Jak mogli ci udzielić takich informacji, skoro nie jesteś jego ojcem? – A dlaczego teraz nie jest w szkole?
– Ma dzisiaj na jedenastą. – Nawet nie znasz jego planu. Codziennie zaczynają o ósmej.
– – – – – – – – –
Grzegorz! Grzegorz! Co, matka? Do szkoły! Daj spać. Wcześnie jeszcze. Nie masz na jedenastą! Masz codziennie na ósmą! I co z tego. Wszystko zaliczę. Spoko. Wstawaj! Do szkoły. Idę, matka, idę. Mama, nie matka.
Nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak wyglądał świat widziany moimi oczami. Nie będę tego rozwijał, bo nie warto. Po raz pierwszy mój świat przybrał różowe barwy kilka dni temu, przez dwa dni widziałem w ładnych kolorach i nie był to efekt narkotycznych wizji. Wielu rzeczy już w życiu próbowałem, ale zawsze hamowałem się w odpowiednim momencie, nigdy nie odpowiadała mi droga ćpuna, który sra pod siebie i prosi o pięćdziesiąt groszy na bułkę. Byłem w Rewalu (wspomnienia z dzieciństwa, piękne wspomnienia) i spotkałem dziewczynę, którą zauważyłem wcześniej w Głogowie. Wiedziałem już przy pierwszym spotkaniu, że jest najwspanialszą osobą, jaką mógłbym poznać, że jest kimś wyjątkowym, a teraz spotkałem ją na drugim końcu Polski i mieliśmy szansę porozmawiać. Gdy poznaliśmy się lepiej, stało się jasne, że naprawdę jest taka wyjątkowa jak myślałem. Ja nigdy nie zapominałem o swoich problemach, a ona sprawiła, że przez ten krótki czas cieszyłem się i myślałem tylko o niej. Coś między nami zaiskrzyło, po raz pierwszy nie potrafiłem się pożegnać i pierwszy raz płakałem, bo wiedziałem, że już nigdy jej nie spotkam. Życie obdarowało mnie tym, czego pragnąłem przez ostatnie lata, o wiele za późno. Mogłoby to zrobić wcześniej. Zawsze tak było, od zawsze nie mogłem znaleźć swojego miejsca w życiu. Pobłądziłem już dawno, w podstawówce, kiedy pierwszy raz się poddałem. W dodatku poczułem, że przez dwa dni mam dla kogoś znaczenie. Ktoś patrzył głęboko w moje oczy i widział mnie takiego, jakim w głębi serca jestem, jakim powinienem być. Ta osoba sprawiła, że nie wstydziłem się swoich łez, swoich wad. Wszystko, co kojarzy mi się z nią, jest magicznym zjawiskiem. Tak naprawdę nigdy nie czułem się nikomu potrzebny,
a ona pokonała tę barierę.
– Byłaś? – Tak. Długa cisza. – Powiesz coś? – Nie ma co. –… – Raczej do kitu. – Tak myślałem. – I co, że myślałeś! Z takiego myślenia jeszcze nic nie wyszło! Nie pomagasz! – Oki. Przyjdę później. – Zostań. –… – Raczej nie zaliczy. – Co się martwisz. Nie poradzisz. Wiesz, bez szkoły też da się żyć. – Co ty wygadujesz. Przytulenie. – On znowu zaczął ćpać. – Co? – Nie złapali go jeszcze, ale dyrektor mówi, że widać po nim. – Od razu na odwyk go. – Nic jeszcze nie udowodniliśmy. – Na co chcesz czekać? Mało było do tej pory? – A może nie? Może się podciągnie? – Nie mówisz serio? – Nie mogę dziecka tak od razu przekreślać. – Przekreślasz go, nie reagując. – Na razie nie mam na co reagować. – Samo podejrzenie jest u niego groźne. Dla niego groźne. Przecież wiesz. – Wiem, że to moje dziecko i że nie pozwolę go skrzywdzić.
– Grzegorz, nie zdałeś zaległych przedmiotów. Masz termin do końca przyszłego tygodnia. – Zdam, matka, zdam. Nie przejmuj się. – Jak zdasz, skoro ty się w ogóle nie uczysz?
– A zdam. – I mów do mnie mama, nie matka.
Wygląda na to, że zawiodę kolejną osobę, jak mam to w zwyczaju. W żadnym wypadku to nie jest miłość, to jest taka sytuacja, w której spotykają się dwie potrzebne sobie osoby. Sposób, w jaki Ewa mnie pożegnała, był zaskakujący. Pokazała mi, że jestem czegoś i kogoś wart. Mam ją przed oczami dwadzieścia cztery godziny na dobę i wiem, że niczego nie mogę zmienić, cofnąć i zacząć od nowa. Nawet gdybym zaczął od nowa, ta chwila nigdy nie miałaby miejsca…
– Tak jak przypuszczałem. – Zamiast tak gadać teraz, pomógłbyś wtedy. – Jak niby? Nie dajesz… – Zmobilizować go. – Nie dajesz mi się odezwać. Wiadomo było, że nie zda. – Wiadomo, wiadomo. Wszystko wiesz. – Wszystko nie. Ale to, co oczywiste. Siedzi tylko przy komputerze i ciągle jakąś muzykę miksuje. – Odczep się. Robi, bo lubi. – A robić to, co powinien? – Odczep się.
– Do końca semestru zostaje w szkole. Bez promocji do następnej klasy. – Ale… to jak… – Wyrzucamy go ze szkoły. – Rozumiem, panie dyrektorze, że nie interesuje pana los młodego człowieka, który teraz nie będzie miał co ze sobą zrobić? – Bez szantażu, droga pani. Pani syn był u nas warunkowo. Warunków nie dopełnił. Jego oceny pozostawiają wiele do życzenia. Jego frekwencja – tym bardziej. Interesuje mnie los każdego młodego człowieka, który chce współpracować.
– Co my teraz zrobimy? Co my zrobimy? – Grzegorz pójdzie do pracy. – On ma osiemnaście lat! Powinien się uczyć. – Właśnie. Czy ty sama siebie słyszysz? Powinien. Nie uczy się. Ma osiemnaście lat. Czas przyjąć na siebie odpowiedzialność. – To jeszcze chłopiec. – Czy ty sama siebie słyszysz? – Nie dam rady z nim porozmawiać. – Ja to zrobię.
– – – –
Z następnej go wyrzucili? Ty tylko dokuczać potrafisz. Nie twoja wina. To on się nie uczył. Co z ciebie za ojciec! Przeciw własnemu synowi występujesz?
– Nie, nie zgadzam się. –… – Matka też się nie zgadza. Czas się wziąć do roboty. –… – Nie, nie będziemy cię dalej utrzymywać. –… – Szukasz od dziś. Jak nie znajdziesz w ciągu dwóch tygodni, załatwię ci pierwszą pracę. A jak zobaczę, że nie szukasz, to będziesz miał tę robotę od przyszłego tygodnia. –… – Nie, Grzegorz, nie ma odwołania.
Myślałem, że zrobiłem wszystkie najgorsze rzeczy, że wszystkie najgorsze chwile już przeżyłem, ale każdy kolejny dzień jest jeszcze gorszy. Nie potrafię opisać tego, co teraz czuję.
– Stary, no syf total. – Daj dyma. – Do roboty każą mi iść. Kumasz? Jak popieprzony będę miał do roboty zapierdalać! – Stary, co się łamiesz. Dwa dni popracujesz i odpuścisz. – No. – Muzę porobisz i odejdzie ci złość. A kasy trochę wpadnie może. – No.
– – – – – –
Nie najlepiej. A może źle robimy? Źle robimy, że go wysyłamy do pracy? On taki młody jeszcze… Młody, silny i głupoty w głowie. To mój synek przecież…
– Tu jest adres. Jutro zaczynasz o dziewiątej. – Ale co ja… – Nie ma ale. Nie szukasz roboty, to ci ją przyniosłem. Nie będziesz pracował – radź sobie sam. Stawiasz się jutro o dziewiątej. Odwiozę cię. To sklep spożywczy. Właściciel cię wprowadzi. Pojutrze zaczynasz o szóstej. – O której? – O szóstej. Tak są otwierane sklepy spożywcze. – Nie, no daj na luz. O tej to tylko… – Nie piernicz, Grzegorz. Załatwiłem. Jak nie chcesz – nie musisz. Wtedy radź sobie sam.
– Ale tak o szóstej… – Musi spróbować życia. Za lekko miał. Niech poczuje, co to praca. – Ale młody taki. – To niech tę młodość do czegoś wykorzysta! Za chwilę będzie dwudziestoletnim emerytem! Zmęczonym życiem staruszkiem, któremu nic się nie chce. Opamiętaj się! – Nie krzycz. Słyszę.
Wierzę tylko w jedną przyszłość, każdego czeka to, co się stanie. Ja nigdy nie byłbym szczęśliwy, bez względu na działania i sposób na życie. Jeśli problem leży w przeszłości, to nic już nie da się zrobić ze swoim życiem. Odejdźmy, już nie wróćmy. Wreszcie samotność będzie sama, Miłość bez chęci posiadania…[1]
– Jak było, synku? – Kicha, matka, no kicha po prostu. Przegonił mnie przez cały dzień. Podaj skrzynkę. Obsłuż pana. Przynieś z zaplecza. Do dupy taka praca. – Ale musisz coś robić, synku. – Daj spokój, matka.
– – – – –
Jaka impra? Stary, odwal się, nie chce mi się. Nie piernicz, niedaleko tu. Muzę byś zrobił. Nie chce mi się. Nie mam ze sobą nic. Tam mają twoją płytę, stary. Puścisz im, może co pomiksujesz. Będzie git. Nie chce mi się.
– – – –
Ale niedaleko? No mówię, że niedaleko. To chodź, stary. Co będziemy tak siedzieć i siedzieć. No mówię, dobrze będzie.
– – – –
Ty, ta laska to kto? To? A nie wiem. Ewka jakaś. Ewka? A skąd ona? Stary, co ja, informacja? Przyszła, to jest, nie?
– Hej, zajarasz? – Dzięki, nie palę. Ale pal, spoko. – A pijesz coś, wciągasz? – Mam drina, dzięki. – Skąd jesteś? – Przyjechałam tylko na kilka dni, do ciotki. Ze Szczecina jestem. – Aaaaa…. Często tu bywasz? – Ciotkę lubię, to przyjeżdżam. Jestem kilka razy w roku. – To fajnie. – Czemu fajnie? – Bo fajna jesteś. – Ty za to bezpośredni. – Przejdziemy się? Młoda godzina jeszcze. – Zmęczona trochę jestem. Ale potem możesz mnie odprowadzić. Niedaleko, do ciotki. – To gites.
– Stary, gówno to wszystko jest.
– No. – Masz zajarać? – Co ty, stary. Kasy nie mam. Ale mam coś super innego. Wczoraj mi odpalił ten z sąsiedniej klatki. – Że co niby? – No to patrz, stary, patrz i podziwkę strzelaj. – Ja cię. – Chodź do klatki. Nie będziemy tu wdychać przecie. – No.
Wyjechałem ze Stargardu, nie wiem po co. Błąd. Nie wróciłbym do domu, może wszystko poszłoby inaczej. Teraz może byłyby studia i nie musiałbym wracać do domu, chyba że na dwa – trzy dni. Nie ma co o tym gadać, nic nie zmienię. Wyjechałem nie dlatego, że tęskniłem za domem, czasami jedynie brakowało mi muzyki i komputera. Tylko to sprawiało, że tęskniłem za powrotem. W Stargardzie nie pasował mi klimat internatu, z natury nie lubię się podporządkowywać.
– Wstawaj. – Nie pójdę. – Wstawaj, stary. Wysypiać się mogłeś w szkole do siódmej. Teraz o szóstej masz być w robocie. – Odwal się. – Jeszcze raz… – To co? Odważysz się? – Pierdolnę tak, że siny będziesz chodził. – Dobra, wstaję.
SMS – Hej, Ewka, fajnie było cię poznać. – Miło, tak. – Ty będziesz tu kiedyś jeszcze?
– – – – – – –
Przyjeżdżam do ciotki czasem. Lubię ją. A kiedy będziesz? Chcesz się spotkać? Jeśli ty chcesz. Tak. Chcę. Będę w przyszły weekend. Umówieni? :)
– – – – – – –
Matka, tak się nie da! Codziennie o piątej. Synku, da się. Wielu ludzi tak robi. Nie da. Masz inny pomysł? Wysypiać się. Musisz coś robić w życiu. Ale dlaczego mam pracować?
– – – – – –
Nie ulegniesz gówniarzowi. Ale to bardzo ciężka praca. Nie będziemy go utrzymywać. Ile można. To mój syn. To go wychowuj. Łatwo ci mówić.
– – – –
Znajdę se coś innego. Znajdź. A znajdę. A znajdź.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego z roku na rok moja matka traciła w moich oczach, a teraz wywołuje u mnie jedynie wstręt, w ogóle się z nią nie liczę. Dlaczego muszę nienawidzić kogoś, kto wydał mnie na świat? Wiem, że to nie jest normalne, bo wszyscy coś czują do swoich matek, a ja? Ale jak tu mieć szacunek do matki, jak nie ma się szacunku do własnego życia? Kiedyś przyjaciółka napisała mi w SMS-ie taką kwestię: „Ważni są ludzie wokół nas, piękno budzącego się życia…”. Bardzo ciężko to docenić, teraz wiem.
– Ewka, do kawiarni może? – Mam czas tylko do piątej. Potem ciotka się będzie denerwować. – To może do parku chodź? – Ładny ten wasz park tutaj. – Zawsze lubiłem tu przychodzić. – Zawsze? – No… nawet jak szczylem byłem. – A dlaczego? – Bo tędy się szło na wolność. – Na wolność? – No wiesz. Do pociągu. Znaczy, do autobusu albo do taksówki, i potem do pociągu. Albo na lody z dziadkiem, albo do kina. – I to jest wolność? – I tędy też ojciec odchodził. – Ojciec odchodził? – To znaczy to nie tak. On odchodził taksówką, ale tędy codziennie szedł, aż odszedł. – Odszedł taksówką. – Za trudne to. – Ale ważne? – Skąd wiesz, że ważne, Ewka? – Tak myślę. I wolność jest ważna, prawda? – Wolność? A co to jest wolność? – Wzruszenie ramion. – Wolność to taki stan, który przytłacza. Musisz sam podejmować decyzje. – Nie ma różnicy między wolnością a jej brakiem. Człowiek zawsze jest sam. – Bez wątpienia. Ale w samotności nie można nikomu zrobić nic dobrego. – Ewka, ty jesteś anioł? Zaśmiała się. – Nie. Czarownica. Myślę tak samo, tylko bardziej słonecznie. Ty jesteś mroczny, jak ten park.
– Nie chcę być mroczny. To tylko świat taki jest. – Mówiłeś coś o kawiarni? – A masz czas? – Na lody jeszcze tak. –… – I popatrz, jest słońce. Trzeba tylko wyjść z ukrycia. I chcieć je znaleźć. Wtedy jest słońce. – Za chmurami, Ewka, za chmurami.
– – – – – – –
Mam, matka. Mama, nie matka. Co masz? Robotę mam. Od dziesiątej. Wyśpię się wreszcie. A gdzie? W sklepie z płytami. Świetnie, synku. W którym? Tym przy rynku, matka.
CZAT – Anka, odezwałabyś się. – Odzywam. Co u ciebie? – Pracuję. Żyję. – To nie za dużo. – A co u ciebie? – Jeszcze mniej. Uczę się. – Anka, przyjechałabyś może? – Nie bardzo mam za co. Może ty przyjedź? – A mogę? – Tylko nie do internatu. – Pewnie, kłopotów ci narobię. – Nie obrażaj się. Muszę skończyć szkołę. – Jasne.
– – – – – –
Stary, dobre to jest. Się pracuje, się zarabia, się ma. Daj jeszcze. Ostrożnie, mocne. … O, ja pierdolę.
Odkąd pamiętam, brak mi było motywacji do życia, a z miesiąca na miesiąc robiłem się coraz bardziej przygnębiony, zamknięty w sobie. Teraz ciężko w to uwierzyć, ale kiedyś byłem osobą otwartą, która wiedziała, czego chce od życia i jak do tego dążyć. Chętnie rozmawiałem z bliskimi osobami o swoich problemach, a inni nie byli mi obojętni. Szybko zawierałem znajomości i potrafiłem się wtopić w każde otoczenie. Doszło do tego, że nie potrafię rozmawiać z ludźmi, wolę się nie odzywać na wszelki wypadek. Ale już kilka lat temu byłem przekonany, że moje życie jest nic niewarte. Tylko wtedy jeszcze nie wiedziałem tak naprawdę, dlaczego. Z wiekiem dochodzi się do pewnych wniosków.
SMS – Ewka, o której będziesz? – Nie przyjadę w tym tygodniu. Zajęcia mam dodatkowe. – Szkoda, do kina chciałem pójść. – To idź. Opowiesz mi potem. – Sam mam iść? – A idziesz dla kogoś czy żeby obejrzeć film? –… – To idź po to, żeby mi opowiedzieć.
– – – –
Dobrze chyba na niego wpływa ta praca. Spokojniejszy jest, fakt. A dokłada się chociaż trochę? Młody jest, niech sobie poużywa. Starcza nam, póki co. Znowu pobłażasz.
– Cały czas kocham. – Mogłabyś mądrzej.
– – – –
Postawisz? Stary, ty wieeessz jakie to drooogie? Ale jesteś naćpany. Faaajnie, nieee?
SMS – I co, widziałeś ten film? – Jaki film, Ewka? – Wczoraj mi pisałeś, że się do kina wybierasz. – Gdzie tam ja sam do kina, Ewka. – Miałeś dla mnie pójść. I opowiedzieć. – E tam, Ewka.
– Synku, musimy zmienić dywan i trochę w domu odremontować. Potrzebuję od ciebie trochę wsparcia. No wiesz. Pieniędzy. Na co dzień starcza, ale na ekstrasy za mało. – Matka, kasę ode mnie chcesz? – Tak, proszę, abyś dołożył się do domowych spraw. – Matka, ja nie zarabiam aż tyle. – Mama, nie matka.
– Ty wiesz, matka ode mnie kasę chce. No kicha kompletna. – Nie dokładasz się? – Co ty.
– Moja ode mnie to nawet stypendium brała.
I co? I teraz siedzę na dworcu, oczekując na pociąg w jedną stronę, ostatnią. Rozmyślam o tym, co straciłem przez ostatnie cztery i pół roku, wyliczam chwile, do których chciałbym wrócić, zmienić cokolwiek. Robię tak naprawdę to, co robiłem zawsze, bo mi nigdy nic nie wychodziło.
– – – – – – – – – – –
Grzegorz mi dziś powiedział, że wyjeżdża. Urlop sobie robi. No i? Nigdy sam nie wyjeżdżał. Jest dorosły. Pracuje, zarabia. Niech jedzie. Nad morze chce jechać. No to niech jedzie. I nad tym morzem… Tam uciekł ostatnio. I na remont się nie chciał dołożyć. A rozmawiałaś z nim o tym? Tak. To gówniarz jeden. Zostaw. Daj spokój. Niech jedzie. Młody jest, niech się wyszaleje.
– – – – – – – – – – –
Anka, no w Rewalu jestem. … Nad morzem. Tam gdzie wtedy. … No tak. Przyjechałabyś? … Jasne, Anka. Pracuję, to mam. … Tak, spoko, wystarczy. Hotel, i inne. I bilet ci kupię. Wszystko, no. … Super jesteś.
– – – – – – – – – – –
Anka, jaka ty faajna jesteś. Grzegorz, ty bierzesz coś? No co ty, Aanka. Dziwny jesteś czasem. Co dziwny? Piszesz dziwnie. Albo głos masz zmieniony. Aanka, jak łzaa czyściutki jestem. Jak łzaa. Dobrze zarabiasz chyba. Naarzekać nie maa co. Bo hotel dobry. Dlaa ciebie, Aanka, to naajlepszy nie dość dobry.
Wstawałem każdego ranka i pierwsze, o czym myślałem, to było wszystko, co mi się nie udało, czego nie dokonałem, co zrobiłem złego. Wszystkie te małe dobre drobiazgi zawsze były przysłonięte, nie widziałem ich. Były przykryte przygnębieniem. W podstawówce wszyscy mnie lali i pluli na mnie, nie broniłem się, bo nikt nigdy nie nauczył mnie, jak to robić. Taką postawę przyjąłem na resztę życia. Przyjmowałem każdy cios, nic nie robiąc, nie broniąc się. Przyzwyczaiłem się do wszystkich tych uderzeń – prawda jest taka, że niczego się w życiu nie nauczyłem. Nawet pisać dobrze nie potrafię.
– – – – – –
Właściciel sklepu mówi, że ma manko. Co ty. Dużo? Parę tysięcy. Oskarża Grześka? Nie. Ale… Jak nie, to nie ma o czym mówić.
– – – – – – – – – – – –
Zostań jeszcze. Dla ciebie mi się chce. Grzesiek, przecież to nie ma sensu. Anka, ty jesteś dla mnie wszystko. Różnimy się jak dzień i noc. Ja chcę tylko żyć. A ja chcę żyć po swojemu. Wszystko jedno. Co za różnica? Grzegorz, naprawdę nie widzisz? Każda różnica. Żyć to żyć. Nie, Grzegorz. Zostań. Nie.
– – – – – – – – –
Syf dookoła, nie? Stary, taki syf, że syfiej nie można. Daj działkę. Skąd jesteś? Z Głogowa. Daleko masz. A tam, dojechać się da. Jak się da, to się zrobi. No.
– – – – – – – – – – – – –
Ewa? Ty tutaj, Ewa? Grzegorz? Co za spotkanie. – Odwracając się: – Nie czekajcie! Dojdę do was! Wyglądasz pięknie. Dzięki. Na długo tu? Ja na chwilę. Kilka dni. Tak se przyjechałem. Sam jesteś? Sam się błąkam. Ja dzisiaj wracam. Ze znajomymi przyjechałam. Ta… Kiedy wracasz? Nie wiem. Jak mi się znudzi. A co tu robisz? Chodzę. Głowę wietrzę.
– Grzegorz, potrzebujesz towarzystwa? – Ewka, mogłabyś? – Nie wiem… Mam jeszcze dwa dni wolne… Chciałam mamie pomóc, ale… mogłabym chyba zostać. – Mogłabyś? Ewka, super super! – Spokojnie, Grzegorz. Powiem tylko znajomym. Spotkajmy się tu za kwadrans. – Będę czekał, Ewka.
– Myślałem, że już nie przyjdziesz. – Nie chcieli mnie wypuścić. Mili są. – Wszyscy ciebie chcą. – Grzegorz, przestań. – Mam pokój w hotelu. Możesz przenocować. To znaczy, nie żebym ci coś proponował, tylko wiesz, tak. Na dwóch łóżkach. Żebyś miała gdzie spać.
– Niezły standard. – Pracuję. Szkołę oblałem, to muszę. – Może jeszcze kiedyś wrócisz? – Gdzie mam wrócić? – Do szkoły. – Nie tam. Szkoda zachodu. – Nie wiem, czy szkoda. Ja lubię szkołę. Może dlatego, że nie przyszła mi łatwo. – Tobie chyba wszystko przychodzi łatwo. – Co ty, Grzegorz. Też muszę pracować, mama mnie nie utrzyma. – I jak ty dajesz radę, Ewka? – A co to takiego? – Robota, i nauka, i jeszcze się uśmiechasz. – Uśmiecham, bo dobrze jest uśmiechać się. Do życia dobrze jest. – Ewka, do życia? – Grzegorz, wyjdźmy gdzieś. – Na plażę chodź. – Chodź.
– Zimno trochę. – Przytul się.
– – – – – – – – –
Miło. Łaskoczesz. Słucham? Włosami łaskoczesz. Przepraszam. Nie. Nie odsuwaj się. To miłe. I pachniesz miło. I… To też jest miłe? Miłe, Ewka. Bardzo miłe.
Jestem chyba trochę zbyt wrażliwy, żeby spotykać przez przypadek dziewczyny, z którymi mogłoby mi się ułożyć, i rozstawać się z nimi po kilku dniach. Teraz to już mało istotne, ale nadal czuję ciężar głowy na moim ramieniu, jej ręce, wargi mnie dotykają, a pocałunek jeszcze nie wysechł. Teraz patrzę na świat przez jej zielono-piwne oczy i widzę siebie w zupełnie innym świecie. Czuję nawet jej włosy między placami, każdy z nich boleśnie wbija się w moją skórę. Wtedy to było przyjemniejsze. Poznałem Ewę i od razu zdałem sobie sprawę, co byłbym w stanie zrobić dla takiej osoby jak ona, odkryłem swoje drugie (a może trzecie) ja. Zrozumiałem, czym jest patrzenie na budzący się do życia świat, i kim są ludzie wokół nas. Pierwszy raz w życiu doceniłem piękno przebudzenia. Świat, który budził się na moich oczach, był tak unikatowy i wyjątkowy, ulotny, że w końcu musiałem to docenić. By widzieć to piękno budzącego się życia, oddałbym wszystko. Poświęciłbym się w całości, żeby co dzień móc otworzyć oczy i zobaczyć piękne budzące się życie. Przestałbym już patrzeć pod swoje nogi, mój wzrok wyprzedzałby ją o krok i uważał na każdy dół, każdy schodek. By mogła bezpiecznie iść do przodu i nie przejmować się niczym. Cieszyłbym się z jej osiągnięć i razem z nią płakał w ciężkich dla niej chwilach, byłbym przy niej zawsze. Zawsze by wiedziała, że jest najpiękniejsza i najcudowniejsza, nie pozwoliłbym, by myślała inaczej. Pokonałbym każdą
największą słabość, żeby ją obronić.
– – – – – – – – – – –
Staaary, tam u was też taki syyyf? … Taaa. Nad morzeem. … Aaa niech sięęę. … Taaaa. Wracaaam niełuuugo. … Taaaa staaryy. … Taaa…
Gdzie jestem? Rewal? Czy to jest znowu Rewal? Ciągle Rewal? To jest Rewal. Po co tu jestem? Wspomnienia i tylko wspomnienia. Wyjeżdżam. Gdzie jadę?
Krupówki. Gdzie są Krupówki? Krupówki są w Zakopanem. Śmieszne to. Zakopane. Czy ktoś je zakopał? To nie Zakopane. To McDonald’s. Czy McDonald’s może być w Zakopanem? Idę stąd. Ładnie pachnie. Jedzeniem. Grillem. Co oni tu jedzą? Ciemno tu. Kupię jedzenie. Kupię? Skąd mam pieniądze? Dobre jedzenie.
Siedzę na PKP w Lesznie, za pół godziny przyjeżdża pociąg ze Szczecina i mam głupią czutkę, że się na nią natknę. To byłby motyw. Mówiła, że wraca jakoś pierwszego lub drugiego, ale w Rewalu nie wpadłbym na to, że znów ją przez przypadek spotkam. Teraz to już w ogóle mam niezłą jazdę, zakręciła mną dokumentnie. Teraz chciałbym tylko jednego… Powiadomcie o tym, co się ze mną stało, Ankę. Nie chcę, żeby myślała, że o niej zapomniałem. To była jedyna osoba, która mogłaby mnie odwieść od takich głupich pomysłów, dlatego zerwałem z nią kontakt.
Jadę stąd. Do domu jadę. Po co jechać do domu? Gdzie jestem? Ciemno tu jak wszędzie. Jest chujowo ciemno na świecie. Wszędzie jest ciemno i ludzie są ciemni. I głupi są. To po co są? Ja jestem po nic.
Leszno. Jak tu trafiłem? Lato jest? Zimno mi. I ciemno. – Przepraszam, jaki dziś dzień? Dwudziesty dziewiąty sierpnia. To powinno być ciepło. Czemu mi jest zimno?
– – – – – – –
Grzegorz? Co ty tutaj? Dziadku, przenocujesz? Co, domu nie masz? No mam niby… Siadaj. Zjesz? Nieee. Dawno jadłeś?
– Wczoraj. – To masz. – Dziadek, ja nie wiem, co robić w życiu. – Nikt nie wie. Jak będziesz stary i będziesz umierał, też nie będziesz wiedział. – Jak będę umierał? – No wiesz, w moim wieku to już się myśli o tym. – A… – Wszyscy mają problemy. Ja ci w twoich nie pomogę. Nie znam się na tych młodzieżowych sprawach. – Jasne, dziadku. – Do domu prosto idź. – Tak.
– – – – –
Kiedy wraca Grzegorz? Nie odzywał się od trzech dni. A jak planował? Na tydzień. Tydzień minie jutro. To spoko.
Syf. Jaki tu wszędzie syf. Tylko Anka nie syf. A Ewka? Też nie syf. Jak w takim syfie? Nie da się żyć. Po co niby. Chujnia i syf. Syf.
Latanie wcale nie jest takie dobre. Może to i wolność, ale krótka. Lecisz. Rozkładasz ręce. Krzyczysz. Uczucie wolności, potargane przez przyciąganie. Potem spadasz. Uderzasz. Na koniec nie pamiętasz, bo nie chcesz. Latanie jest wolnością. Jest złudzeniem wolności. Złudzeniem, że potrafisz wszystko. Że nie ogranicza cię matka ziemia. Kosmos też cię nie dotyczy. Nie pamiętam spadania. Pamiętam latanie. Nie pamiętam uderzenia. Pamiętam zbliżający się dach klatki schodowej. Nie pamiętam radości z wolności. Pamiętam cenę. Nigdy jej nie zapomnę. Latanie jest próbą przejścia na drugą stronę. Jedyna podróż w swoim rodzaju. Bezcenna, ma więc najwyższą wartość. Cztery miesiące po moim locie w tamtym oknie zamontowano kratę. Nikt już nie poleci stamtąd na
wolność, nikt nie poczuje, jak rozwiązują się wszystkie pęta życia, jak zmysły szaleją, gdy smak, zapach, dotyk stają się uniwersalne. Gdy swoboda staje się ostateczna, absolutnie nieskrępowana. To okno już nikogo nie wyzwoli. Jest jednak wiele innych okien. Ja za latanie z dziesiątego piętra dużo zapłaciłem. W materii cielesnej, organicznej, i bezcielesnej, niepoliczalnej. Tam, po drugiej stronie, zostawiłem kawałek siebie. To wyjątkowe miejsce, każdy chciałby tam być. Każdy tam kiedyś dojdzie, nie każdy wróci. Ja musiałem zostawić tam swój kawałek, bo tej granicy nie można przechodzić bezkarnie. Byłem szczęśliwcem. Wróciłem. Jestem szczęśliwcem. Żyję.
Konstancin jest urokliwy. Stare wille, najładniejsze są te w ruinie. Jedna, przy samym parku, woła o kupca, o pieniądze, o ludzką troskę. Inne są jak bombki na luksusowej choince. Złocone, wybielone, świąteczne. Śliczne, jak z kreskówek Disneya. Jest mi przyjemnie jeździć od czasu do czasu do parku. Wybieram się wtedy na ogół w jakimś towarzystwie. Trzy tygodnie rehabilitacji. Masaże, zabiegi, ćwiczenia. Jestem zmęczony. Schudłem. Czuję się świetnie. Dziś i jutro, i przedwczoraj, i codziennie – śniadanie od siódmej. O ósmej zabiegi, aż do obiadu. Godzina przerwy, potem basen i kolejne ćwiczenia. Aż do kolacji. Jest czerwiec, więc czasami, ale tylko czasami – z naciskiem na tylko – mamy siłę wybrać się do parku. Po kolacji jest ciągle jasno. Tężnie rozpylają mgiełkę. Jeździmy wokół, ludzie na wózkach, czasami skusimy się na lody z obskurnej „Zdrojowej”. Pachnie w niej smażoną kapustą. Jest zielono. Ja mam zielono w głowie. Dzisiaj lekarz powiedział mi, że jeśli dalej będę tak ćwiczył i dalej będzie się tak poprawiało… Latałem, a to kosztuje. Leciałem, a to mogą tylko nieliczni. Doleciałem – a tego nie można zrobić bezkarnie. Wróciłem, by żyć – chociaż zostawiłem zastaw. A teraz idę po ciebie, życie.
[1] Ks. Jan Twardowski, Bez nas.
Posłowie
„Pamiętam swój pierwszy i jedyny latawiec. Pamiętam też uczucie wolności, jakie dało mi jego puszczanie nad brzegiem morza. Piasek między palcami, smak kanapki z serem i masłem, siłę, która ciągnęła latawiec w górę, i sznurek, który dawał pozorną kontrolę nad mocą natury. Zasuszona róża, piękna chwila zamknięta w kruchym wspomnieniu” – napisał do mnie Grzegorz, bohater tej książki, gdy zobaczył po raz pierwszy jej tytuł i okładkę. Ta opowieść jest prawdziwa. Jest zapisem autentycznych zdarzeń i emocji. Zaczęło się – jak to zwykle bywa – banalnie, przy porannej kawie w korporacyjnej kuchni. Kolega rzucił mimochodem, że jego syn jeździ na wózku inwalidzkim. Nie zadałam żadnego pytania, uznając, że to osobiste sprawy rodziny. Jednak przy którejś kolejnej kawie usłyszałam więcej. – Mój syn – powiedział mi ojciec bohatera książki – był smutnym, depresyjnym nastolatkiem. Był młody, sprawny, miał wszystkie szanse w zasięgu ręki – i był nieszczęśliwy. Dzisiaj jeździ na wózku, ale jest szczęśliwy. Tylko nogę w zastaw oddał. Nie bardzo rozumiałam. Nogę w zastaw? Grzegorz naprawdę skoczył z dziesiątego piętra i naprawdę ten skok przeżył – faktycznie „zostawiając” nogę. Upadając, uderzył o dach nad klatką schodową. Uratowało mu to życie, jednak skala obrażeń była ogromna i konieczna okazała się amputacja całej nogi. Spotkałam się z Grzegorzem, nagrałam wiele godzin rozmów. Zanim spisałam te fakty, wiele miesięcy myślałam nad tym, jaką wybrać formę. Szukałam transparentnego sposobu wypowiedzi, dalekiego od sentymentalizmu czy nawet uczuciowości – po to, aby emocje zawarte w historii Grzegorza mogły w pełni dotrzeć do Czytelnika. Stąd taka, dość nietypowa w powieści, dialogowana wypowiedź. Było też dla mnie ważne, że Grzegorz zaakceptował tekst. Zgodził się również na wykorzystanie swoich zapisków sprzed skoku, najbardziej osobistego przekazu, jaki trafił ostatnimi czasy w moje ręce. Dziękuję wielu ludziom, którzy wspierali mnie przy tworzeniu tej książki – Monice Długiej, mojej redaktor prowadzącej w wydawnictwie Czwarta Strona. Wciąż mnie fascynuje, jak Ty ze mną wytrzymujesz. Kasi Boruczkowskiej – na Twoim miejscu już dawno przestałabym odbierać moje telefony. Agnieszce Czapczyk – za twórczą i bardzo sprawną współpracę nad redakcją kolejnej
książki. A także całemu zespołowi Czwartej Strony. Jestem ogromnie wdzięczna za Waszą wiarę we mnie. Dziękuję Czytelnikom – bez Was żadne rozmyślania o formule powieści i o jej przekazie nie miałyby sensu. Dziękuję, że jesteście i czytacie moje książki. Podziękowanie kieruję także w stronę członków nieformalnej, ale jakże skutecznej grupy „Żeberko” – dobrze jest wiedzieć, że istnieje miejsce, w którym można liczyć na naprawdę rzetelną i konstruktywną krytykę. Jestem Wam wdzięczna za każdą uwagę. Dziękuję także mojej rodzinie – mężowi, dzieciom i wszystkim bliskim – za to, że znosicie moją mentalną nieobecność. Przepraszam, że zamiast rozmowy często otrzymujecie stukot komputerowej klawiatury. I tak jesteście dla mnie najważniejsi. Przede wszystkim jednak dziękuję z całego serca Grzegorzowi – za to, że zechciałeś mi opowiedzieć swoją historię. I za to, że wyraziłeś zgodę na jej opisanie, a potem z taką odwagą zgodziłeś się na publikację. Niewiarygodną wagę ma dla mnie zdanie, które wypowiedziałeś na spotkaniu kończącym nasze „sesje” przed napisaniem książki. Co istotne, to samo zdanie powtórzyłeś, gdy rozmawialiśmy dwa miesiące przed wydaniem Latawców. „Kocham i jestem kochany”. Jest w tym zdaniu siła, która z najciemniejszego zaułka pozwala wyjść w światło. Dziękuję.
Agnieszka Lis, Samotność we dwoje
Maja i Adam zawsze byli dla otoczenia parą idealną. Żadnych kłótni ani problemów finansowych, wszyscy zazdrościli im takiego życia i takiej miłości. Po latach, gdy w brzuchu nie trzepoczą już motyle, wspólne życie okazuje się nie tak proste. Kiedy Maja spędza kolejne dni w delegacji, Adam szuka pocieszenia w ramionach innej. Czy podczas wspólnego urlopu z dala od codziennych problemów, coś jeszcze może się zmienić? Dlaczego związek, który jeszcze niedawno był spełnieniem marzeń, z biegiem czasu zmienia się w życie obok siebie? Czy warto w nieskończoność walczyć o miłość? Samotność we dwoje to opowieść o oddalaniu się od siebie. Emocje Mai i Adama buzują, a przyszłość przynosi kolejne niespodzianki. Czy potrafią się jeszcze odnaleźć?
Rozdział 1
Dużo się dzieje Zbliżają się moje czterdzieste urodziny. To dobry czas na podsumowania. Nawet jeśli wnioski miałyby się okazać niewesołe. Jestem takim sobie, przeciętnym facetem, niezbyt przystojnym ani ambitnym, i nawet nieszczególnie utalentowanym. Spokój był i jest moją religią. Cenię wygodę i lubię mieć pieniądze. Niekoniecznie wielkie pieniądze – raczej takie, żeby wystarczyło na wygodne życie i skromne przyjemności. Zawodowych ambicji nie mam. Nigdy nie miałem. Po studiach zatrudniłem się w firmie serwisowej, gdzie zajmowałem się obsługą biura. I tak trwałem przez wiele lat. Owszem, podśmiewali się ze mnie, że jestem sekretarką. Mówiłem wtedy, że nie sekretarką, a sekretarzem i że podtrzymuję przedwojenne tradycje. Przy okazji, choć w tajemnicy, nauczyłem się naprawiać pralki i lodówki. Nie wiem po co ani dlaczego. Za to zrobiłem to metodycznie. Nakupowałem podręczników i gruntownie je przestudiowałem. Teorię łatwo mi było podeprzeć praktyką. Buszowałem od niechcenia po warsztacie – tu coś podejrzałem, tam o coś zapytałem – i jakoś tak mimochodem stałem się ekspertem od zepsutych sprzętów AGD. Nie zamierzałem ich naprawiać, bo nie znoszę babrać się w smarach i kilkuletnim kurzu. Wystarcza mi myśl, że umiem i mógłbym. W ogóle jestem metodyczny i lubię, gdy wszystko jest poukładane: praca, dom, żona. Trudno przejść przez życie bez zawirowań, ale w sumie chyba osiągnąłem pełnię. Zarabiam o wiele lepiej, niż chciałem. Jestem kierownikiem ze sporym zespołem ludzi. Poukładałem sprawy tak, że toczą się bez mojego większego wysiłku. Jestem doceniany, prezes patrzy na mnie łaskawym okiem. Mam dom z ogrodem, w domu – spokój, inteligentną żonę. Życie jest dobre. Nie zawsze takie było. Mam też nową pasję – szusowanie po ośnieżonych trasach. I kłopot, który uwielbiam. Kochankę, która, jak narkotyk, dodaje mojemu uporządkowanemu życiu pikantnego smaku szaleństwa – niby wiem, że jest złem, ale nie zamierzam się z niego leczyć. Wracając do nart, a właściwie – nart! – wykrzyknik jest niezbędny, tak mi się ten sport podoba. Dopiero zaczynam, ale czuję, że to jest to. Zaprzyjaźniłem się
z facetem, który od lat każdą wolną chwilę spędza na nartach. Przekonał mnie, żebym i ja spróbował. Wiedział szelma, co robi. Wciągnął mnie i teraz jest to już nasza wspólna pasja. Tak… Mógłbym powiedzieć, że dobrze się dzieje. Wszystko toczy się tak, jak należy. Czy jednak? Chyba mam drobne wątpliwości. Być może dlatego nabrałem ochoty, by opisać wydarzenia, które mnie tu doprowadziły, w to miejsce mojego życia. Dla mnie to były burzliwe zdarzenia. A słowo pisane pomaga znaleźć odpowiedzi. Dziś rano na wystawie księgarni zobaczyłem pięknie oprawiony gruby zeszyt. Doskonale – pomyślałem wtedy, bo lubię eleganckie, piękne rzeczy. Uznałem, że jest to brulion wart zapełnienia. Cóż… Zaczynam.
Rozdział 2
Marianna Jest luty dwa tysiące piątego roku. Tkwię w biurze serwisu AGD-RTV i po ośmiu godzinach niezbyt męczącej pracy wracam do pustego domu. Moja żona, Marianna, dla mnie i znajomych Majka, robi zawrotną karierę w korporacji. Zajmuje się handlem. Dla kontrastu – ona jest dynamiczna, wiecznie zabiegana, zajęta swoimi sprawami. Wraca wieczorem i na ogół pada ze zmęczenia. Często wyjeżdża w delegacje, na jakieś kursy czy konferencje. Bywa, że i weekendy spędza poza domem. I ciągle awansuje. Co chwilę wskakuje na bardziej odpowiedzialne i lepiej płatne stanowisko. Jest piękna i bardzo mnie pociąga, no i świetnie gotuje. Raczej powinienem napisać: potrafi gotować. Rzadko to robi, nie ma na to czasu. Kocham moją żonę i jej ciągła nieobecność zaczyna mi doskwierać. Ostatnio nawet już ze sobą nie rozmawiamy. Nie mamy kiedy. Wymieniamy szybkie komunikaty w przelocie między kuchnią a łazienką albo krótkie uwagi przed telewizorem. To dobrze nie wróży.
Rozdział 3
Wolę spokój Bardzo źle znoszę niespodzianki mojej żony. Jej energia i entuzjazm czasem wręcz wytrącają mnie z równowagi. Burzą mój bezcenny spokój. Tego dnia Marianna wpadła do domu i, nieomal potykając się o mnie, zawołała: – Adaś, jesteś? – Nie, nie ma mnie. – Mój sarkazm brał się z faktu, że zawsze byłem w domu, gdy wracała z pracy. Poza tym natychmiast zwietrzyłem jakąś „bombę”. – To dobrze. Mam niespodziankę. – Była rozpromieniona, podekscytowana i nie zwracała na mnie uwagi. – Mam nadzieję, że mnie nie porazi. – Bardzo chciałem nie być szyderczy, pewnie dlatego zabrzmiało to bojaźliwie. – Na odczepnego kupiłam los w naszej firmowej loterii. Charytatywny cel, więc kupiłam ich kilka. Nawet nie wiedziałam, jakie są nagrody, w ogóle się tym nie interesowałam. Kupiłam losy i zapomniałam. I wygrałam! Adam, wygraliśmy! Dwa tygodnie w Chorwacji!!! – Majeczko, jest luty, nie ma upału! Skąd u ciebie udar? – Lęk, trwoga, drwina, nadzieja, że jednak nie? Nie mogłem się zdecydować. – Adam, naprawdę! Zaczynałem wierzyć. Ja to mam szczęście! Ktoś może skakałby z radości – a ja mam problem. Nie cierpię wyjeżdżać. Nienawidzę wyjeżdżać! Wolałbym przesiedzieć urlop w domu. – Opowiedz. – Starałem się ukryć rezygnację. Marianna była rozpromieniona. Słuchając, po raz kolejny zdałem sobie sprawę, jak bardzo uwielbiam moją żonę. A nawet jej narwane pomysły. Po prostu – kocham ją. Dla niej mogę się tłuc na koniec Europy. Okazało się, że to nie żart. Chorwacja, dwa tygodnie na początku września. Hotel do wyboru spośród kilkudziesięciu, kilkuset różnych, rozrzuconych po całym chorwackim wybrzeżu. Zaraz po sezonie, gdy będzie mniej ludzi, a jeszcze ciepło. Wizja lazurowego Adriatyku nawet mnie wydała się kusząca, szczególnie na tle lutowej szarugi. Po kolacji, którą podałem bez pomocy Majki i którą ona ledwie zauważyła, usiedliśmy do internetu i zaczęliśmy przeglądać
ofertę hoteli. Czego tam nie było! Molochy i kameralne pensjonaty na dziesięć pokoi. Latarnie morskie na cztery osoby z domową kuchnią żony latarnika. Po dwóch godzinach rozbolała mnie głowa. Nawet moja szybko podejmująca decyzje żona poczuła się ogłupiała. Nic nie wybraliśmy. W sumie znaleźliśmy kilkanaście tysięcy ofert, obejrzeliśmy około trzydziestu i mieliśmy dosyć. – Musimy zdecydować, czego szukamy. Określić jakiś klucz, inaczej będziemy wybierać przez najbliższe dwa lata. – Masz rację, Adasiu. Tylko czego my szukamy? Majka oparła swój brzoskwiniowy policzek na wypielęgnowanej dłoni. Paznokcie też miała brzoskwiniowe. Chciałem ją przytulić; jej policzek, paznokcie, ją całą. – Ciszy i spokoju? – Tak jak się spodziewałem, nie tego szukaliśmy. – Ale w każdym razie nie kurortu i jego głównej ulicy, przy której znajduje się sześć dyskotek i codziennie przewala się tłum ludzi, prawda? – Jasne. Adam, a może poszukajmy czegoś, co jest w takim miejscu cichym i spokojnym, tak jak ty chcesz, ale niedaleko od jakiegoś kurortu? Będziemy mogli dawkować ciszę i hałas, spokój i rejwach. Co ty na to? – Świetny pomysł, tylko wyszukiwarka pracuje w systemie wyboru: Kwatery prywatne, Hotele, Wellness, Last minute, Wille, Jachty morskie, Agroturystyka… – zauważyłem. – Tak, chyba musimy dokonać selekcji. – Majka też dostrzegła trudność. – Co powiesz na dwa tygodnie na morskim jachcie? – Rewelacja. Tylko, mężu mój, po pierwsze wygrana nie obejmuje tej opcji, a po drugie te pobyty zaczynają się od trzech tysięcy euro. Za tydzień od osoby. – A kończą na prawie czterdziestu tysiącach. Poza tym na pewno dostałbym choroby morskiej. Czyli jachty wykluczamy. – Raczej tak. Co powiesz o Wellness? Długą chwilę spędziliśmy w milczeniu na studiowaniu oferty. Baseny, masaże, jacuzzi wirowały przed oczami. Mocna rzecz. Ceny jeszcze mocniejsze. – Chyba nie zdecydujemy się aż tyle dopłacić, co? – Sprowadziłem nas na ziemię. – No, chyba nie… – Majce błyszczały oczy, ale znałem jej rozsądek i byłem przekonany, że tej opcji raczej nie wybierze. Choć, jak sroczka, chętnie będzie się jej przyglądać. – Dobra, żonko, idźmy do przodu. Last minute nas nie interesuje, bo my chcemy wybrać teraz na wrzesień, a nie we wrześniu na wrzesień. Odpuśćmy sobie też od razu Agroturystykę i Wille. Pierwsza nie wchodzi w grę, a cała willa nie jest nam potrzebna. Byłby to za duży zbytek, nie sądzisz? – Sądzę, chociaż luksus jest pociągający… – Konto po luksusie natomiast mniej – skwitowałem sucho. – Ty racjonalisto – mruknęła. – Zostały nam Hotele i Kwatery prywatne. Proponuję odpuścić sobie hotele. Za duże ryzyko, że trafimy na jakiegoś molocha, sympatycznie opisane ponure gmaszysko, mieszczące w sobie tysiąc
pięćset pokoi. Pozostają kwatery prywatne. Co ty na to? Zgodziliśmy się. Wybraliśmy kwatery prywatne, kazaliśmy przeglądarce posegregować ich dostępność we wrześniu na całym wybrzeżu Adriatyku. Wyświetliło się sześć tysięcy ofert. Ograniczyliśmy się do Dalmacji Środkowej i mieliśmy już tylko półtora tysiąca ofert. Wyłączyliśmy jeszcze wyspy i wyszło nam tych ofert osiemset. – Wiesz co, żono moja? Osiołkowi w żłoby dano. Będę tak zmęczony wybieraniem, że nigdzie nie będzie mi się chciało jechać. Już mi się nie chce! – Nie bądź maruda. – Ale ja jestem maruda! – Właśnie widzę. – Na dziś mam dość. – Nie bądź taki, wybierzmy coś! – Nic dzisiaj nie będę wybierał. Jestem zmęczony. Zaskakujesz mnie wiadomością o wyjeździe i spędzamy prawie cztery godziny przed komputerem, wybierając coś, z czego nie chcę skorzystać. Jestem zmęczony i zaczynam być zły. Chyba wolałbym dostać od żony kolację na stół. Być może taka zwyczajna rzecz byłaby dla mnie ważniejsza niż wakacje na koszt firmy. – Jesteś nie w porządku. – Nigdy nie twierdziłem, że jestem w porządku. Teraz twierdzę, że właśnie idę spać. Tak, byłem zły i kłótnia wisiała w powietrzu. Czasami się kłóciliśmy. Bywało, że moja żona cierpiała na nadmiar energii. To właściwie nie byłoby takie złe, gdyby nie fakt, że niekoniecznie chciała ów nadmiar spożytkować zgodnie z moimi potrzebami. Miała własny, stanowczy pogląd na życie i tego się trzymała. Dla niej liczyła się dynamika, tempo i intensywność wrażeń – tu pojechać, tam zobaczyć, tego doświadczyć. A ja wolałem po cichu siedzieć w domu i rozkoszować się spokojem. Temat urlopu co roku był przyczyną sporów. Ja najchętniej nigdzie bym nie wyjeżdżał, Majka pojechałaby w pięć miejsc naraz. A teraz zaczęło do mnie docierać, że nie ma mowy o spokojnym rozkoszowaniu się ciszą własnego domowego ogniska w najbliższe wakacje. Sprawa była przesądzona – to już wiedziałem. Pojedziemy do tej cholernej Chorwacji i już. Nawet moja standardowa deska ratunkowa – chociaż czasem to już była brzytwa ratunkowa – nie pomoże. Nie wykpię się tym, że za drogo, bo ktoś za nas zapłaci. Po prostu pojedziemy do tej Chorwacji. Do tej cholernej Chorwacji. Ależ byłem zły! W pierwszej chwili ucieszyłem się z wygranej, bo zawsze miło jest coś wygrać. Potem Majka podkręciła mnie na oglądanie ofert w internecie i zanim do końca uświadomiłem sobie, co to znaczy, już uczestniczyłem czynnie w turystycznej dyskusji. Teraz ochłonąłem i miałem przed oczami okropnie długą podróż, potem obskurny hotel z trzeszczącym i zapadającym się łóżkiem. Pomimo zmęczenia, nie posunąłem się w wyobraźni do wizji karaluchów czmychających po zapaleniu światła – i tak miałem dosyć. Takie wieczory bywały przykre. Spaliśmy w jednym łóżku, ale oddzielnie.
Ostatnio coraz częściej. Na ogół to ja złościłem się na Majkę. Miała zbyt wiele pomysłów, chciała zbyt wiele rzeczy naraz. Wszystkiego chciała. A mnie bolało to, że w tym „wszystkim” zapominała o mnie. Zapominała po prostu uwzględnić mnie w swoich planach. Jak typowy wojownik: zdobyła, usidliła, odhaczyła. Przestała się mną zajmować i – co najbardziej bolało – przestała liczyć się z moim zdaniem. Zaraz, zaraz, czy to nie faceci powinni być zdobywcami? Ale ja nie chcę być zdobywcą! Chcę być sobą, Adamem, i nie mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Nie odczuwam potrzeby dopasowania do stereotypów, że facet to macho, a zwiewna i eteryczna kobietka jest strażniczką domowego ogniska. Niech nie będzie strażniczką, ale niech w ogóle będzie. Bo mojej żony mentalnie w domu nie było. To właśnie stało się powodem mojej narastającej frustracji.
Rozdział 4
Domowa kolacja Następnego dnia sytuacja nie uległa zmianie. Poranek jak poranek. Przywykliśmy już do wieczornych napięć i ten ranek nie różnił się od innych. Kąpiel, śniadanie, trochę krzątaniny, więcej pośpiechu. Nic szczególnego. Zapomniałem o chorwackich wakacjach, trzeba było myśleć o pracy. Mój dzień miał być typowy: trochę papierków do przełożenia z lewej na prawą stronę biurka, trochę telefonów, niczego niezwykłego nie oczekiwałem. Majka też miała dzień jak co dzień, to znaczy spodziewała się samych niezwykłych rzeczy. Począwszy od pierwszych telefonów jeszcze w samochodzie, kiedy mogło się okazać, że konkurencja właśnie ogłosiła nową ofertę handlową, więc natychmiast trzeba ją przeanalizować i się do niej dostosować, aż po wieczorną kolację w supereleganckim lokalu, gdzie supereleganccy panowie będą próbowali mojej żonie przydzielić kolejne trudne zadania, w których będzie się mogła po raz kolejny sprawdzić. Dzięki owej kolacji miałem w perspektywie ponowny samotny i spokojny wieczór. Będę mógł się zastanowić, co zrobić, ewentualnie oswoić z myślą, że jednak czeka mnie ten wrześniowy wyjazd. Może nawet usiądę do netu i coś wybiorę? Smętnie spojrzałem w lustro, zawiązując krawat. Właściwie po co codziennie go wiążę? Przecież nikt tego nie oczekuje w zakładzie serwisującym sprzęt AGDRTV. To pytanie zadawałem sobie często. I zawsze odpowiadałem tak samo: żeby nie wyglądać przy mojej żonie jak palant, kiedy razem wychodzimy do pracy. Bo ona zawsze jest elegancka, wymuskana: garsonka, szpilki, jedwabna bluzka. Ja mógłbym przychodzić do pracy w dżinsach, nikt by nie zauważył. Ale nic to. Codziennie zawiązywałem krawat, tak miało być i już. Wieczorem okazało się, że kolacja została odwołana. Ku swojemu zdumieniu, kiedy wróciłem do domu, zastałem moją żonę w kuchni. Rzadki to widok, ale bardzo apetyczny. Raz, że Majka jest ponętna, a dwa, że zapachy z piekarnika wręcz rozpaliły mi żołądek. – Nie pytaj, niespodzianka! – zawołała z uśmiechem. Fakt, nie lubię niespodzianek, ale kulinarne zaskoczenia w wykonaniu mojej żony były wyjątkiem. W przeciwieństwie do innych sensacji, te akurat zawsze wychodziły mi na zdrowie. Jeśli jej się chciało, naprawdę potrafiła czarować
w kuchni. W tym przypadku jej nadmiar energii bywał dobrze ukierunkowany. Potrafiła z niezwykłą wyobraźnią łączyć składniki, o zestawieniu których nawet bym nie pomyślał. Truskawki z bazylią na ciepło. Kawa z ketchupem jako sos do grillowanych kiełbasek. Ryba z rodzynkami w piwnym sosie. Surowy kalafior z orzechami i zestawem przypraw, których nie potrafię nawet spamiętać. I tak dalej. Teraz pachniało po prostu zapiekanką, ale wiedziałem, że tam w środku „po prostu zapiekanka” będzie „po prostu wyborną zapiekanką”. Nie myliłem się, chociaż składniki były banalnie proste. Kalafior, jakieś pestki czy małe orzeszki, kilka młodych marchewek, ze dwa ziemniaki. To wszystko polane jakimś sosikiem, którego z pewnością nie potrafiłbym odtworzyć, choć Majka warzyła go już nieraz na moich oczach. Za każdym razem robiła go trochę inaczej i za każdym razem wychodził bosko. Raz była tam śmietana, innym razem tylko mleko. Raz go wcześniej podgrzewała, innym razem bełtała na zimno. Czasami było tam jajko, czasami nie. Przypraw nie zliczę. A wszystko to posypane tartym żółtym serem zmieszanym z parmezanem. Kilka razy też próbowałem coś takiego zrobić. Ściśle według wskazówek. I w każdym przypadku była to tylko imitacja jej kulinarnych wyczynów. Zjadliwe, ale nie to. Majka, uśmiechając się do mnie, właśnie wyciągała ambrozję z piekarnika. Poleciałem do łazienki myć ręce i założyć swobodniejsze ciuchy. Rzuciłem się na domową ciepłą kolację, jakbym miesiąc nie jadł. No, półtora tygodnia. Tyle czasu minęło, odkąd moja ślubna przyrządziła mi ciepły posiłek. Smakowało równie dobrze jak pachniało, więc cały poświęciłem się konsumpcji. Majka patrzyła z wyraźnym ukontentowaniem. Każdy by się pewnie cieszył, gdyby jego dzieło spotkało się z tak namacalnymi wyrazami uznania. Wiedziałem jednak, że się nie wykpię. Temat wakacji wróci, sam więc postanowiłem go zainicjować. – Maju, znasz moje nastawienie do wyjeżdżania z domu. – Znam. Ty znasz moje. – Tak. Daj mi chwilę. – Nie ma sprawy. Mamy czas do września. Pozwól mi jednak nacieszyć się po mojemu. Nie musisz siedzieć ze mną i wybierać. Przejrzę dostępne oferty i pokażę ci, co znalazłam. Wtedy wybierzemy. Ale nie chcę tego odwlekać. – Maju, dopuszczasz do siebie myśl, że moglibyśmy nie pojechać? Że jednak zostalibyśmy w domu? – Nie, nie dopuszczam. – Cień na twarzy mojej żony spowodował, że przeszły mi ciarki po plecach. Wiedziałem, że to była dla niej ważna rzecz, ale nie potrafiłem się przełamać. Wyczułem jednak, że jeśli będę się jej przeciwstawiał, to może dojść do poważniejszego kryzysu. Zresztą, czy przypadkiem prostą drogą i tak nie zmierzaliśmy do jakiegoś kryzysu? Poważniejszego? Atmosfera była na krawędzi gwałtownego ochłodzenia. A ja pozostawałem w świetnym nastroju po wybornej kolacji i nie miałem najmniejszej ochoty na swary. Uśmiechnąłem się zatem i zaproponowałem, żeby Majka usiadła do komputera i coś wybrała. Oznajmiłem też, że bez protestu dopasuję się do jej
wyboru. Moja żona dobrze mnie znała. – Po prostu ci się nie chce, leniuszku – powiedziała wesoło. Uśmiech Majki rozwiewał niedobre myśli i dawał pogodną nadzieję na najbliższe godziny. – Trochę mi się nie chce, to fakt. Poza tym widzę, że sprawia ci to frajdę. Mnie mniejszą, więc nie będę ci psuć zabawy. Majka też nie miała ochoty na kłótnię, więc zostawiła mi do sprzątnięcia kuchnię, sama zaś poszła buszować w necie. Po dwóch godzinach przyszła z ośmioma propozycjami. Nie wiem, jakim cudem zdołała przejrzeć tę masę ofert, nie wiem, jakie przyjęła kryteria, i nie chcę wiedzieć. Na pewno zrobiła to świetnie i tego się będę trzymał. Była tam bajecznie odludna latarnia morska, kilka malutkich i wyglądających na przytulne pensjonatów, ale też i dwa duże hotele. Molochy, wśród których mieliśmy nie wybierać. Na dodatek pięć z tych ośmiu propozycji było na wyspach, a mieliśmy zdecydować się na wakacje na lądzie, żeby nie ograniczać się przeprawami promowymi. To na wypadek, gdybyśmy chcieli pozwiedzać trochę Chorwację, a na pewno taki wypadek nastąpi. Moja żona nie usiedzi w miejscu, to z góry wiadomo. Długą chwilę oglądałem wybrane przez Majkę lokalizacje i zacząłem wątpić w to, czy aby na pewno wiedziała, czego szuka. Propozycje były od Sasa do Lasa. Byłem jednym wielkim znakiem zapytania. – Że standardowo zapytam: ale o co chodzi? – Trochę dla ciebie, trochę dla mnie. Wiem, że ty wolałbyś coś odludnego. Chciałbyś posiedzieć dwa tygodnie w jednym miejscu i wygrzać sobie kości aż do samego szpiku. Może kompromis? Nie wierzyłem własnym uszom. Moja żona proponuje mi kompromis? Nastąpił koniec świata? To było możliwe wyłącznie pod warunkiem, że ja z czegoś zrezygnuję, a ona nie. Zaczynam być cięty – pomyślałem i na szczęście nie wypowiedziałem swoich myśli głośno. – Dlaczego od razu zakładam, że ma być tak źle? Bo zawsze tak było – podpowiedział mi jakiś wewnętrzny chochlik. Na chwilę oderwałem się od chorwackich rozważań, każdy przecież byłby zaniepokojony, słysząc głosy. Ostrożnie wróciłem do rzeczywistości. – Kompromis to znaczy… – zapytałem ostrożnie. – To znaczy, że spędzimy dwa tygodnie w jednym miejscu, nie ruszając się stamtąd ani na krok, ale nie będziemy w wymarzonym przez ciebie odludnym miejscu. – Tylko gdzie? – Moja podejrzliwość rosła. Kompromis musi mieć drugie dno. – W dużym hotelu. – Marianna też była ostrożna, ale stanowcza. – Jak dużym? – Bardzo. Wyrok zapadł. Chwilę milczałem, zbierając myśli. W końcu odważnie je wyraziłem. – Nie podoba mi się ta idea. – I nie będę jojczyć o aktywne zwiedzanie okolicy – dodała tytułem zachęty
żonka, ignorując mój protest. – Nauczony doświadczeniem, nie wierzę. – W tym hotelu jest spa – wydusiła z siebie ze źle ukrywaną radością. A więc tu jest drugie dno – pomyślałem i wytoczyłem ostatnie działo. – Majka, oszalałaś? Spa?! Nas na to nie stać! Od kilkunastu miesięcy, ośmieleni kolejnymi podwyżkami Majki, marzyliśmy o większym mieszkaniu. Mieliśmy dwupokojowe czterdzieści metrów – udało nam się szybko je spłacić – a teraz bardzo chcieliśmy czegoś większego. To wymagało dyscypliny, oszczędności, liczenia wydatków. Majka tymczasem często folgowała swoim fantazjom, odsuwając perspektywę większego mieszkania w bliżej nieokreśloną przyszłość. – Adam, policzyłam i zastanowiłam się dosyć dokładnie. Stać nas – nie odpuszczała – bo wygrana pokryje nam koszty podstawowego pobytu. Hotel nie jest kosmicznie drogi, wystarczy tej wygranej i jeszcze trochę zostanie. Jest na wyspie, co tym bardziej sprzyja turystyce leżakowej i plażowej, pięknie położony, ale o standardzie dosyć średnim. Stąd ta przystępna cena. Chyba chcą przyciągnąć więcej turystów, może ciut bardziej zamożnych. Dlatego w tym roku zrobili spa, ale nie jest jeszcze rozbudowane. W każdym razie, stać nas na to, a poza tym mam wielką, wielką, WIELKĄ chęć po prostu wymoczyć i wygrzać kości. Co ty na to? Milczałem, bo i cóż ja na to? Cóż mogłem powiedzieć? Widziałem w oczach Majki zachwyt. Ten rodzaj entuzjazmu, który nie pozwalał na odmówienie jej czegokolwiek. A poza tym, jak zawsze, szczególnie w nieracjonalnej sprawie, potrafiła użyć racjonalnych argumentów. Skoro hotel nie jest za drogi, to nie trzeba będzie dopłacać do pobytu, z czym się liczyliśmy. Majka zagospodaruje nadwyżki, a ja będę miał święty spokój. Nie miałem wątpliwości, że ze wstępnych finansowych kalkulacji zrobi się na miejscu dwa razy tyle. No bo jeszcze to i tamto, i jeszcze trochę tamtego… I tak uzbiera się suma znacznie przekraczająca nasze założenia. Dodatkowo irytowała mnie myśl, że Marianna i tak postawi na swoim. Zrobi to w ten albo inny sposób, ale bez wątpienia skutecznie. To powodowało, że nie miałem najmniejszej ochoty zgadzać się na jej propozycję. Nawet jeśli wydawała się rzeczywiście kompromisowa. Właśnie – „wydawała się”. – Muszę się zastanowić. – Postanowiłem grać na zwłokę. – Ty zawsze musisz się zastanawiać. Jakby nie można było takiej prostej decyzji podjąć od razu. – To nie jest prosta decyzja. – Broniłem się. – To tylko wakacje! – To dwutygodniowy wyjazd na drugi koniec Europy! Nie chcę przez dwa tygodnie żałować, że tłukłem się tysiąc trzysta kilometrów nie wiadomo po co. – Czułem w kościach burzę, ale byłem wojowniczo nastawiony. Buntownik z wyboru, na pół wieczoru. – Znowu utrudniasz! – Majka była zła. – A ty znowu chcesz postawić na swoim!
I tak skończył się wieczór. Nie zagościł w naszym domu uśmiech. Nie żartowaliśmy sobie. Poszliśmy do łóżka w minorowych nastrojach.
Agnieszka Lis, Jutro będzie normalnie
Życie Małgosi dalekie jest od ideału. Czteroletni synek sprawia problemy, mąż coraz później wraca do domu, a teściowa wszystko wie najlepiej i krytykuje nawet zawartość lodówki. W pracy też nie jest różowo – zazdrosna koleżanka zrobi wszystko, żeby uprzykrzyć jej życie. W całym tym chaosie Małgosia nawet nie zwraca uwagi na list z absurdalną informacją o spadku po ciotce mieszkającej pod Londynem. Mąż za to jest tym bardzo zainteresowany… Czy Małgosi uda się pokonać przeciwności losu i spełnić marzenie o białym domku? Na kogo będzie mogła liczyć w najtrudniejszych chwilach? Bohaterki bestsellerowych powieści Agnieszki Lis to prawdziwe kobiety, których życie nie jest usłane różami. Mierząc się z problemami, dają czytelniczkom powody do wzruszeń i nadzieję na lepsze jutro.
JESIEŃ
Wczorajszego wieczoru mąż powiedział mi, że jestem dobrym człowiekiem. Trudno zdecydować, komplement to – czy kpina. Dobry brzmi jak naiwny. Niedzisiejszy, niegdysiejszy. Wszystko dlatego, że moja jedyna przyjaciółka, Malwina, zapomniała mnie poinformować o powrocie do Polski. Wszystko dlatego, że nie robiłam z tego problemu. – Dobroć nie ma tu nic do rzeczy… – próbowałam tłumaczyć – to po prostu przyjaźń. Zrozumienie, pomijanie błahostek. – Akurat – prychnął Zbyszek i zagłębił nos w gazecie. Dobry. Powtarzam to słowo nad kuchennym zlewem, aż staje się tylko zlepkiem liter. Dobry. Wyrozumiały, tolerancyjny, rozumiejący. Dobry wybacza, krzywdy zapomni, w biedzie pomoże. Dla siebie niewiele chce. Jak ja?
Dzisiejszy zabiegany dzień pozwolił mi na pierwszą szklankę herbaty dopiero o czternastej. Jolka, mój starszy służbowy dopust boży, koleżanka zza biurka, przechodziła samą siebie. Nie da się ostatnio z babą wytrzymać. Od dawna jej tłumaczę, że chcę wychodzić z pracy wcześniej. Joanna, nasza kierowniczka, nie widzi żadnego problemu, ale Jolce trudno pogodzić się z tym, że ktoś miałby lepiej niż ona. Lepiej? Praca musi być wykonana – wcale nie miałabym lepiej. Musiałabym tylko być jeszcze lepiej zorganizowana. Jolka to biedna kobieta, swoją drogą. Niby ma syna, ale ten mieszka od dawna sam, z matką kontaktuje się rzadko. Nie udało się jej. Kiedyś, gdy Michał był mały, zostawiła go na pięć lat i wyjechała do Stanów na przysłowiowe saksy, a potem… Potem było już za późno. Płacz i zgrzytanie zębów nie pomogły, chłopak znalazł się w szpitalu dla nerwowo chorych, wplątał w narkotyki, przydarzyły mu się jakieś drobne kradzieże. Neurotyczna osobowość, kopia mamusi. Do tego Jolka nie ma
żadnego stałego faceta. Pięciu mężów przetrwała – ale z nikim na dłużej. Tak z kwiatka na kwiatek, to i do domu spieszyć się nie musi. Czasem to jej nawet zazdroszczę. Może wyjść, kiedy chce, i wrócić, kiedy chce, albo nie wracać w ogóle. A jeśli zostawi po sobie porządek, to po powrocie zastanie też porządek. A ja zostawiam po sobie porządek każdego wieczora. Rano nie zdążę jeszcze wyjść do pracy, już panuje artystyczny nieład. Uważam, żeby nie poślizgnąć się na żadnej ciężarówce, nie potknąć na misiu, ewentualnie nie uderzyć o kosmicznego robota. Jeszcze do niedawna udawało mi się utrzymywać zabawki w ryzach, ale teraz z każdym tygodniem mają coraz więcej mocy i większy zasięg. Część z nich opanowała już nawet sufit – albo z niego zwisa, albo jest do niego przyklejona. I kiedy patrzę na ten galimatias, to zazdroszczę Jolce. Ma cicho i spokojnie. Cicho, spokojnie i ma porządek – i nikt na nią nie czeka. Nikt rano nie przygotuje jej herbaty ani nie poda panadolu, gdy boli ją głowa. A ja najpierw dostanę tabletkę, w drugą rękę szklankę z herbatą, a od tyłu kuksańca, żebym już wstawała, bo dziecko się nudzi. Do tego mały zaśmieje się perliście, więc chociaż głowa odpadałaby mi z bólu – wstanę i pójdę się z nim pobawić. Co tam, niedługo wyrośnie i nie będzie chciał się bawić ze starą matką.
Fajnie, że udało mi się dzisiaj wyjść z pracy w miarę normalnie. Wprawdzie goniłam z robotą przez cały dzień, ale skończyłam nawet wcześniej niż zwykle i już dziesięć po trzeciej byłam w drzwiach, a w domu pół godziny później. I mam swoją ciszę i spokój. Oczywiście nie ma róży bez ognia, bałagan też mam, ale na razie nie będę go sprzątać, co tam. I tak za półtorej godziny pojawi się mój ancymon ze swoją babcią, i rozwibruje cały dom. Nie mogę się nasłuchać ciszy. Nie włączam radia ani telewizora – żeby nic mi jej nie zakłócało. Chociaż u sąsiada radio gra na cały regulator. Marzy mi się ogródek, nawet malutki. I cichutki. Wyszłabym sobie wtedy na taras, przysiadła na chwilę i popatrzyła na drzewka. Marzenia. Wyjść to ja sobie mogę – na balkon. Balkonik. Metr na półtora, z tym że taras widokowy z niego żaden, bo cały jest w sznurkach do wieszania bielizny. Nie mam jak rozwiesić prania w łazience, bo wtedy nie można by prysznica wziąć, ani nawet rąk umyć. Łazienka jest tak mała, że zamiast umywalki stoi pralka, a ręce trzeba myć nad wanną. A jakby nad tym jeszcze wisiało pranie… Najgorzej jest zimą. Ale co tam, mamy, do licha, lipiec, a ja stoję w drzwiach tarasu wychodzącego na mały ogródek – i tej wizji będę się trzymać, a co. Jak szybko działa się w kuchni, kiedy w domu spokój, nikt nie ciągnie mnie za spódnicę, nikt nie woła i niczego nie chce. Warzywa na zupę już obrane i pokrojone, leżą spokojnie w garnku i czekają na śmierć przez wygotowanie.
Tak, obiad gotowy, tylko wstawić, a ja – ciągle mam jeszcze prawie godzinę, świat jest piękny! Zbyszek powinien być dzisiaj w domu trochę po szóstej, może trochę wcześniej, kiedy teściowa wróci z małym z przedszkola, będzie jeszcze jakaś godzina do jego powrotu. Zjemy zupę, a z drugim poczekamy na Zbyszka. Zza ściany słyszę wiadomości. Sąsiad trochę głuchy, więc nawet i pretensji do niego mieć nie mogę, chociaż przeszkadza… Za to drudzy sąsiedzi – tych z kolei w ogóle nie ma. Kilka lat temu kupili sobie dwa hektary osiemdziesiąt kilometrów od miasta. Cudo, pół działki zadrzewione, las stary, gęsty, piękny. Życie wśród natury, istny raj. Sąsiadka mówiła o tym z błyskiem w oku, od samego opowiadania robiłam się zazdrosna. No i co? Zobaczyłam Stefę pół roku po tym, jak się przeprowadzili. Spotkałam ją na ulicy i poznałam dopiero w ostatniej chwili, kiedy mi się ukłoniła. Zawsze była szczupła, ale w tym lesie schudła jeszcze z piętnaście kilo i wygląda teraz jakby startowała w wyborach na miss zagłodzonych wampirów. Nasza szkapa po prostu. Do tego przestała farbować włosy – i okazało się, że jej naturalny kolor jest mało twarzowy. W sztucznym ciemnym blond wyglądała lepiej i naturalniej – kto zresztą wygląda dobrze w siwiźnie? Stefa ma niecałe czterdzieści lat – gdzie tam czterdzieści, niedawno skończyła trzydzieści pięć – a wygląda jak moja babka! Sucha, pomarszczona skóra, na oko sześćdziesiąt pięć plus. Makabra. To może ten mój balkonik nie jest taki zły? Nie mogę wprawdzie na niego wyjść i podziwiać ściany szumiącego lasu, ale za to mogę się odwrócić, wejść do łazienki i posmarować twarz kremem. Lub wyjść z domu, przejść osiemset metrów, i kupić sobie inny krem. A przy okazji wiadomości od sąsiada posłucham, nawet radia nie muszę włączać. Ze Stefą Prosową to trochę tak, jak z moją teściową. Rodzice Zbyszka mają nieduże, ale ładne mieszkanie blisko centrum. Miasto jest niewielkie, to zaledwie dwa przystanki od naszego osiedla, ale jednak mamy dwa oddzielne mieszkania. Nasze jest w blokowisku, teściów – w naprawdę ładnym miejscu, przy bocznej, zadrzewionej ulicy, nieopodal parku. Co prawda drugie piętro to trochę niedogodność, ale na okrągłą jak beczułka figurkę teściowej nawet czwarte by się przydało. Mamusia wierciła w brzuchu teściowi dziurę tak długo, aż wywierciła działkę za miastem. I teraz, rokrocznie, już w marcu, działka jest przedmiotem wojny domowej. Bo teściowa w mieście siedzieć nie chce, od kwietnia do listopada woli mieszkać na działce. Ta działka znowu nie jest na końcu świata, czterdzieści kilometrów zaledwie, ale bywały takie lata, że jak mamusia tam wsiąkła, to przez pół roku w mieście stopy nie postawiła. Bo i po co? No może i racja, domek tam jest, wprawdzie z gatunku wiecznie trwałej prowizorki, ale przespać się można. Działka w środku lasu, dla zmęczonej pośpiechem życia duszy – jak znalazł. Ale mamusia nie prowadzi samochodu, a autobusu nie ma tam w promieniu pięciu kilometrów. Sąsiedzi jacyś owszem, od czasu do czasu się trafią, ale głównie w weekendy, a i to sporadycznie. Kiedyś się zdarzyło, że matka zasłabła. Ojciec dzwonił po karetkę, która nie mogła tam trafić po nocy, szukali się wzajemnie, w międzyczasie teść wycinał konar z drzewa sąsiadów, bo blokował drogę karetce… Czeski film. Na koniec,
tuż przed północą, kiedy mamusia leżała już w szpitalu, teść zadzwonił do nas. Zbyszek tak spanikował, że wyskoczył z wanny, w której siedzieliśmy, stłukł kieliszek z winem, bo właśnie zaczynaliśmy romantyczną część wieczoru, i był tak przerażony, że musiałam podawać mu kolejne części garderoby. To znaczy niby nie musiałam, ale uznałam, że tak będzie lepiej, po dłuższej chwili przyglądania się, jak próbuje głowę wcisnąć w rękaw swetra, przy czym na zewnątrz było dwadzieścia siedem stopni. Pojechałam wtedy oczywiście z nim, i chociaż mój mąż na co dzień jest bardzo spokojnym i poprawnym kierowcą, to tego dnia przekroczył większość znanych mi przepisów drogowych. A gdyby coś takiego stało się teściowi, nie teściowej? Mamusia nie za bardzo potrafi sprawnie posłużyć się telefonem komórkowym – zadzwoni tylko wtedy, kiedy klawiatura nie jest zablokowana, bo inaczej „telefon nie działa”, SMS-a nie wyśle, bo nie potrafi, samochodu nie prowadzi… Jakoś nigdy nie potrafiłam się z teściową dogadać. Och, młoda byłam i głupia – teraz już tylko to drugie mi zostało. Marzeń miałam bez liku, i nie wyobrażałam sobie żadnych kompromisów. Wygadana też byłam, że ho ho. Ale ja byłam młoda, a teściowie starzy, a jeszcze głupsi ode mnie. Nic nie rozumieli z tego mojego gadania, i nigdy się nie porozumieliśmy.
Kiedyś mamusia zaprosiła nas na noworoczny obiadek. Niby zwyczajna sprawa, ale zaproszenie było wystosowane w stylu nieuznającym innego wariantu spędzenia czasu w Nowy Rok. Planowaliśmy sylwestrowe dłuższe balowanie i stawianie się na wyznaczoną godzinę na wystawnym obiedzie nie nęciło mnie jakoś najbardziej na świecie. Ale nic to. Trzeba – idziemy. A na miejscu… jadalnia świątecznie udekorowana, obrus śnieżnobiały, gałązki świerku na obrusie nadają aromat. Zastawa świąteczna, historyczna porcelana, biała ze złotym paskiem, bardzo elegancka. Stół zastawiony pysznościami. Osiem przystawek, co jedna to lepsza, dwa główne dania mięsne, cztery rodzaje warzyw, ziemniaki, ryż i kasza – do wyboru. Na deser owoce i trzy rodzaje ciasta, w tym jeden tort. Wszystko oczywiście domowej roboty. Wyglądało lepiej niż na reklamowych zdjęciach. Po prostu miód malina. I u szczytu stołu teść. Cypriana jeszcze wtedy nie było na świecie, a teściowie dzieci mieli już odchowane, wyfrunęły z domu rodzinnego – i także zabalowali. To znaczy teść, bo teściowa to raczej nie pije. W efekcie szampańskiej zabawy teść siedział przy stole coraz bardziej pijany, bo w trakcie obiadku poprawiał. Mamusia miała czerwone, podpuchnięte oczy i rozświergotanym głosikiem zachęcała nas do jedzenia, bo „tak malutko przecież zjedliście”. Atmosfera była jak we wnętrzu egipskiej piramidy, a może nawet byłoby sympatyczniej spożywać noworoczny posiłek w komorze grobowej faraona. Niewykluczone, że sąsiedztwo kilku
mumii okazałoby się bardziej zabawne. Starożytni mieli trochę inne podejście do spraw życia i śmierci, można by się od nich sporo w tym zakresie nauczyć. Siedziałam i nic nie rozumiałam, mało gadałam, ale do czasu. W pewnym momencie teść, zachwycony swoją elokwencją i wysokim poziomem kulturalnej rozmowy, prowadzonej przez siebie samego z sobą samym, rozpoczął wykład z zakresu słuszności przestrzegania wszystkich przykazań, obowiązku cotygodniowego chodzenia do kościoła i uczestniczenia we wszystkich sakramentach. Jak dla mnie ilość prawd i objawień w proporcji na jeden obiad była zbyt wielka. Och, nie pamiętam już dzisiaj nawet, co dokładnie mówiłam. Trochę tego było. Powiedziałam, zakończyłam grzecznym „do widzenia” i wyszłam. Nawet się wtedy nie zastanowiłam, że przecież Zbyszek został, nawet nie pomyślałam o tym, że może ze mną nie pojechać. Wróciłam do domu sama, i sama chciałam w tamtym momencie być. Kiedy emocje już trochę opadły, Zbyszek przyjechał do mnie, przytulił mnie i dopiero wtedy się rozluźniłam. Nawet się nie rozpłakałam, bo i dlaczego? A dopiero późno, późno w nocy dotarło do mnie, jak trudne to musiało być dla mojego męża. Został z rodzicami sam, musiał odeprzeć ich ataki i jeszcze przekonać siebie, że miałam prawo tak wybuchnąć. Czy naprawdę je miałam? Miałam rację i miałam prawo wyjść, przecież nie muszę słuchać kazań od pijanego faceta, który usiłuje groteskowo odgrywać rolę autorytetu. Ale przecież mogłam potraktować to jako kabaret, może nie najwyższych lotów, ale jednak dosyć komiczny zestaw różnych żarcików, kłamstewek, półprawd i prawie prawd. Marny talent aktorski wygłaszającego przy odpowiednim kącie spojrzenia mógłby po prostu wzmacniać efekt. W ostateczności mogłam potraktować to z sardonicznym poczuciem humoru i nie wypowiadać swoich kwestii. Dzisiaj bym już tak zrobiła. Dzisiaj. Może jednak z upływem lat staję się nie tylko coraz starsza, ale też odrobinę mądrzejsza.
Mamusia też potrafi być niezłą zołzą. Co roku w połowie listopada zaczyna się nerwowe dreptanie: gdzie będzie wigilia? Teściowa nie dopuszcza bowiem do siebie myśli, że jej synkowie, a właściwie synek – bo brat Zbyszka dawno dał dyla spod skrzydełek mamusi aż na antypody – mógłby spędzić wigilię we własnym domu. Ciągle nie dotarło do niej, że obaj są już dorosłymi facetami. Kiedy zamieszkaliśmy razem ze Zbyszkiem, bardzo zależało mi na tym, żebyśmy mogli zostać tego wieczoru u siebie. To było dla mnie ważne, pierwsza wspólna wigilia we wspólnym domu. Miała być tylko nasza, taka prywatnie nasza. Po prostu pierwsza. Już od dawna nie miałam prawdziwej rodzinnej wigilii, o takiej od wielu lat marzyłam.
Mam pod powiekami tylko wspomnienie. Zamglony i niewyraźny obraz: stół, światło świec odbijające się błyszczącymi wzorami na porcelanie, jakaś pani i pan, oboje uśmiechnięci. Moi rodzice. Niewiele z tego okresu pamiętam. Tylko ten obraz: śnieżnobiały talerz ze złotym wzorem na wysokości mojego nosa i wysokie świeczniki, ze światłami migoczącymi jak na Pałacu Kultury, o którym opowiadał mi tata. I tyle. Nie został mi zapach, żadne kolory. Tylko mgła i zarysy postaci. I nostalgia, do której boję się wracać. A teraz zamiast nostalgii… szkoda gadać. W starciu z teściową byłam i pozostaję bez szans. Po pracy więc wróciłam do domu, zrobiłam naszą skromną wigilijną kolację, po czym pojechaliśmy do teściów na wigilię właściwą, i nawet nie można się było przyznać, że już jedliśmy. I tak było co roku. Dopiero ostatni rok był inny. Kilka lat temu przestałam być Don Kichotem i zaniechałam prób zaproszenia teściów do nas. O rodzinnej intymności dawno już śnić przestałam. Będzie, co będzie, pomyślałam, i nie zawracałam sobie tym głowy. Był już drugi tydzień grudnia, kiedy teściowa nie wytrzymała. Srebrnym sopranem rozpoczęła: – Wiesz, w tym roku chyba nie będzie takich prawdziwych świąt… Lekko zbaraniałam, nie miałam pojęcia o co chodzi i bałam się cokolwiek powiedzieć. – …bo widzisz – kontynuowała mamusia – jesteśmy w tym roku zaproszeni do cioci Elżuni i pojedziemy tam na dwa dni przed świętami, a wrócimy dopiero przed Nowym Rokiem. Moje szczęście nie miało granic i nie wiedziałam, co zrobić, aby nie było tego widać. Zajęłam się więc pilnymi robotami kuchennymi, które jeszcze dwie minuty temu w hierarchii pilności leżały dosyć nisko. – Mamo, cieszę się, że odpoczniesz w tym roku, zawsze tak ciężko przed świętami pracujesz. – Starałam się włożyć w wypowiadaną kwestię maksimum ciepła. Teściowa wyraźnie nie była zadowolona z mojej odpowiedzi. Gdzie rozpacz? Gdzie żal, że nie będzie klusek z makiem, czyli kupnego makaronu z mieloną masą z puszki? I barszczu z kartonika? Teściowa gotowała wprawdzie bardzo dobrze, ale głównie dla znajomych, od kiedy zaserwowała nam na wigilię barszcz z kartonu, straciłam złudzenia co do jej gotowości poświęcenia się dla ukochanych dzieci.
Spis treści
Strona tytułowa Strona redakcyjna *** Posłowie Polecamy także inne książki autorki