Rozdział 1
Jenna Davies z ociąganiem wyszła ze sklepu i ru
szyła mroczną uliczką w stronę przystani, nad którą
kłębiły się tumany gęstej białej mgły ...
4 downloads
8 Views
2MB Size
Rozdział 1 Jenna Davies z ociąganiem wyszła ze sklepu i ru szyła mroczną uliczką w stronę przystani, nad którą kłębiły się tumany gęstej białej mgły znad Pacyfiku. Poczuła, jak wilgotna mgiełka oblepia jej twarz. Gdy by nie potrzebowała mleka na śniadanie dla Lexie, nie wyciągałaby młodej z ciepłego, przytulnego do mu. Z drugiej jednak strony, nie mogła zostawić sied miolatki samej. Jenna uwielbiała ustronną i cichą Zatokę Aniołów, położoną na skalistym kalifornijskim wybrzeżu, choć musiała przyznać, że od czasu do czasu odosobnienie działało jej na nerwy. Słyszała wprawdzie dźwięki muzyki dobiegające z pubu Murraya, obleganego za równo przez miejscowych, jak i przez turystów, lecz nie licząc tego, dzielnica wydawała się wymarła. W ciągu dnia niedaleka marina tętniła życiem, teraz jednak kołyszące się na wodzie jachty nabierały dzi wacznych kształtów i barw. Jenną wstrząsnął dreszcz. W duchu napomniała się surowo, nie chcąc dopu ścić do głosu wybujałej fantazji, lecz feeria drżących w mroku ulicznych świateł działała na jej niekorzyść. Nie pomagała też nagła myśl, że gdyby nawet ktoś je śledził, pewnie by w ogóle nie zauważyła. Choć do kładnie pozacierała za sobą ślady, w głębi serca wca~ 5 ~
le nie czuła się bezpieczna. Zastanawiała się czasem, czy kiedykolwiek jeszcze tak się poczuje. Zatoka Aniołów stała się jej domem. Po dwóch miesiącach nawet Lexie zaczynała się powoli przy zwyczajać. Jenna spokojnie była w stanie utrzymać się z prywatnych lekcji gry na fortepianie, Lexie skończy ła pierwszą klasę, a od przyszłego tygodnia szła na szkolne półkolonie. Wprawdzie wciąż dręczyły ją koszmary, jednak w ciągu dnia nie była już tak prze rażona. Nie miały powodów do zdenerwowania. Mimo to Jenna mocniej ścisnęła dłoń Lexie i pociągnęła dziewczynkę w stronę samochodu. Lexie zatrzymała się raptownie, wskazując palcem na nabrzeże. - O, rany, zobacz! Anioł! Jenna westchnęła. Lexie miała fioła na punkcie aniołów, odkąd tuż po przeprowadzce usłyszała hi storię o zatopionym statku i aniołach pilnujących za toki. Co gorsza, znalazła na YouTube filmik ukazują cy świetliste postaci kołyszące się nad wodą i dziwne symbole pojawiające się na skalistym wybrzeżu. Fil mik wywołał prawdziwą sensację w Internecie i ścią gnął do miasteczka tłumy turystów. Akurat na czas letniego festynu, który miał się uroczyście rozpocząć następnego dnia. Jenna zamierzała powiedzieć młodej, że buja w ob łokach, gdy jej wzrok przykuła otulona cieniem po stać majacząca na krawędzi molo. Zdawało się, że to kobieta w długiej sukni. Jej długie blond włosy powie wały na wietrze. Usiadła na barierce i kołysząc noga mi, wpatrywała się w wodę. Serce Jenny zaczęło gwałtownie bić. Piękne blond włosy przypomniały jej nagle Kelly. To jednak nie mogła być Kelly. To był ktoś inny. Ktoś bardzo nie ostrożny. ~ 6 ~
Kobieta ześliznęła się z barierki i stanęła na wą ziutkiej deseczce obrzeżającej molo. Przed nią była już tylko woda. Trzymając się barierki, uniosła twarz do nieba, jakby w cichej modlitwie. - Ona zaraz odfrunie - szepnęła Lexie. - Myślisz, że uleci do nieba? - To nie anioł - wycedziła Jenna, otwierając drzwi auta i pakując torby z zakupami na tylne siedzenie. Cholera! Nie miała najmniejszej ochoty pakować się w kolejną kabałę, lecz w pobliżu nie było nikogo in nego. Gdy zerknęła ku nabrzeżu, stwierdziła, że ko bieta chwieje się niebezpiecznie. - Chodźmy się z nią przywitać. Upewnijmy się, że wszystko w porządku. - Chwyciwszy dłoń Lexie, Jenna ruszyła prędko w stronę molo. Wiatr wyciskał jej łzy z oczu. Ze wszystkich sił tłu miła gwałtowną ochotę, by odwrócić się na pięcie i odjechać z piskiem opon. To nie była jej sprawa. Nie powinna się wtrącać. Mogą z tego wyniknąć same kłopoty. Przestraszona i zła, szła jednak po skrzypiących de skach molo. - Halo! - wykrzyknęła. - Co pani tam robi? Wszystko w porządku? Kobieta nie odpowiedziała. Ponownie spojrzała w niebo i puściła barierkę. Powoli wyciągnęła przed siebie ręce, po czym krzyknęła przeszywająco i skoczyła. W uszach Jenny zaszumiała adrenalina. Błyska wicznie zrzuciła płaszcz i buty. - Nie ruszaj się stąd, Lexie! Nawet nie drgnij! Nie podchodź do barierki! - Co robisz? Nie zostawiaj mnie! - pisnęła Lexie. W jej oczach zalśniły łzy przerażenia. Kurczowo chwyciła Jennę za rękę.
Jenna uklękła. - Zaraz wrócę, kochanie. Muszę ją uratować. Wi dzisz, że nikogo tu nie ma. - Jezu, jak bardzo by chcia ła, by ktoś się pojawił. Jednak nawet krzyk dziewczyny nie przywabił nikogo. Delikatnie odwinęła palce Lexie ze swojej dłoni i wystukawszy numer alarmowy, wrę czyła jej komórkę. - Kiedy ktoś odbierze, powiedz, że jesteś na molo i że w wodzie jest jakaś pani, rozumiesz? Lexie pokiwała głową. - I nie ruszaj się stąd - powtórzyła Jenna. - Proszę, stój dokładnie w tym miejscu. Serce prawie rozsadziło jej żebra, gdy biegła i prze skakiwała przez barierkę. Spojrzała w dół i poczuła strach. Nie była doskonałą pływaczką. Słyszała, jak Lexie krzyczy do telefonu, lecz pomoc na pewno nie nadjedzie o czasie. Kobieta o jasnych włosach znika ła już pod powierzchnią ciemnej wody. Jenna wstrzymała oddech i skoczyła. Gdy wpadła do wody, lodowate fale prawie wy pchnęły jej powietrze z płuc. Mokre ubranie ciągnęło ją w stronę dna. Zdawało jej się, że zanim wypłynęła na powierzchnię, minęły wieki. Odetchnęła głęboko, wpatrując się w wodę w poszukiwaniu samobójczyni. Było już ciemno, a silny prąd znosił ją pod molo. Czyżby skoczyła za późno? Wreszcie ujrzała strużkę bąbelków i majaczącą w toni dłoń. Zanurkowała prędko, chwytając kobietę za włosy, a po chwili za ramię. Tonąca szamotała się i wyrywała, lecz Jenna trzymała ją mocno, ciągnąc z całych sił, aż wreszcie dopłynęła na powierzchnię. Kobieta zakasłała i zamrugała gwałtownie. Oczy mia ła szalone. - Już dobrze. Wszystko będzie dobrze - wymamro tała Jenna, jednak ocalona osłabła, zamknęła oczy i zaczęła się wysuwać z jej ramion.
Przytrzymując ją pod pachą, Jenna z trudem płynę ła w stronę drabiny na molo. Prąd był bardzo silny, a woda zdawała się coraz zimniejsza. A jeśli nie zdo ła dopłynąć? Znienawidzone frazy krążyły jej po gło wie jak zgrany refren: „Jesteś beznadziejna. Choćbyś nie wiadomo co zrobiła, nigdy ci się nic nie uda. Za wsze będzie klapa. Totalna porażka". Odepchnęła od siebie natarczywe głosy. Nie podda się! Dopłynie! Nie może się poddać! Na dźwięk syren poczuła nowe siły i mocniej zagar nęła wodę ramieniem. Na pewno da radę. Zanim do tarła do drabiny, usłyszała dudniące kroki. Chwyciła najniższy szczebelek, gdy zza krawędzi mola wynurzy ła się głowa strażaka. Zbiegł prędko po drabinie i wy jął nieprzytomną kobietę z objęć Jenny. Kiedy wdra pał się z nią na górę, kolejny strażak zszedł, by pomóc Jennie wyjść z wody. Była mu za to niezwykle wdzięczna. Czuła się kom pletnie wyczerpana, nogi miała jak z waty. Padła na kolana na deski mola i nie mogła się ruszyć. Lexie rzuciła jej się w ramiona, szlochając głośno. - Już dobrze, kochanie - wyszeptała Jenna, głasz cząc dziewczynkę po plecach. - Świetnie się spisałaś. Jestem z ciebie bardzo dumna. - Lexie trzęsła się od płaczu. - No, już dobrze, skarbie. Wszystko do brze. Wreszcie dziewczynka podniosła głowę. Policzki miała mokre od łez. Jenna poczuła ucisk w sercu. Za nic w świecie nie chciała straszyć Lexie, która i tak zaznała wystarczająco wiele strachu w życiu. - Myślałam, że nie wrócisz - zaszlochała rozdziera jąco dziewczynka. - Nigdy cię nie zostawię, Lexie. Przenigdy. Lexie przez chwilę wpatrywała się w nią z powagą, wreszcie pokiwała głową. ~ 9 ~
- Dobrze - powiedziała, ocierając rękawem łzy z twarzy. - Dlaczego anioł nie odfrunął? - To nie anioł, kochanie. - Jenna zerknęła na leżą cą na molo dziewczynę. Kasłała właśnie, wypluwając morską wodę. Żyła. Okazało się, że jest znacznie młodsza, niż Jenna myślała. Wyglądała na szesnaście-siedemnaście lat. Długie jasne włosy mokrymi pa smami opadały jej na blade policzki. Powoli otworzy ła oczy i zamarła ze zdziwienia. Czy zdaje sobie spra wę, że otarła się o śmierć? Dlaczego, na Boga, miała by chcieć umrzeć? Jenna odwróciła wzrok i dostrzegła zbliżającego się komendanta policji. Joe Silveira wpadł jej kilka razy w oko, gdy krążył po mieście. Zbliżał się do czterdziestki i uchodził za niezwykle skutecznego, błyskotliwego i bystrego detektywa. Z tej właśnie przyczyny Jenna starannie unikała rozmów z nim. Jej celem było ukrycie, a nie odkrycie się. Niestety, po pełniła błąd. - Proszę się owinąć - zaproponował bez wstępów policjant i podał koc. - Zapewne trzęsie się pani z zimna. - Dziękuję - mruknęła Jenna, wstając z kolan i owijając się kocem. Przeszył ją dreszcz. Musi jak naj prędzej wrócić do domu i wziąć gorącą kąpiel. I zejść z oczu policjantom. - Jestem komendant Silveira. Chyba jeszcze nie mieliśmy okazji się poznać, choć kilka razy widziałem panią w kawiarni. - Jenna Davies. To moja córka, Lexie. Policjant uśmiechnął się przelotnie do Lexie. - Może zawiozę panią do szpitala? Doktor na dy żurze powinien panią obejrzeć. Mowy nie ma. Jenna zadrżała na myśl o stertach formularzy do wypełnienia. ~ 10 ~
- Nie, dziękuję. Wszystko w porządku - odparła prędko. - Potrzebuję jedynie gorącej kąpieli. - Jest pani pewna? - Jak najbardziej. - No dobrze. Nie chciałbym pani przetrzymywać, jednak muszę się dowiedzieć, co się tutaj wydarzyło. - Wyszłyśmy z Lexie ze sklepu i zobaczyłyśmy dziewczynę wspinającą się na barierkę mola. Kiedy skoczyła do wody, ja skoczyłam za nią, to wszystko. - Jest pani bardzo dzielna - odparł komendant. - Jestem pod wrażeniem. Jenna za nic w świecie nie chciała robić wrażenia na policjancie. Wolałaby, żeby nigdy nie zwrócił na nią uwagi. Jednak było już za późno na żale. - Zrobiłam to, co zrobiłby każdy, będąc na moim miejscu - odrzekła, wzruszając ramionami. - Szczerze w to wątpię. Czy zna pani tę dziewczynę? - Nigdy wcześniej jej nie spotkałam. - Ja również - westchnął Silveira, rzucając uważne spojrzenie na dziewczynę na noszach. - A znam wszystkie nastolatki z tej okolicy. Twierdzi więc pani, że skoczyła. Nie spadła? To nie był wypadek? Jenna pokręciła głową. - Moim zdaniem celowo przeszła na drugą stronę barierki i skoczyła. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. - Uratowała jej pani życie. - Komendant spojrzał na Jennę z ukosa. - Mówiła coś, gdy wyciągnęła ją pa ni na powierzchnię? Jenna ponownie pokręciła głową. - Nie. Czy mogę już iść? - Wręczyła policjantowi przemoczony koc. Schyliła się po własny płaszcz i buty. - Oczywiście. Być może rano będę chciał zadać pa ni więcej pytań. Mam nadzieję, że to nie będzie kło pot. ~ 11 ~
- Powiedziałam już wszystko. To stało się bardzo szybko. Komendant Silveira pokiwał głową. - Proszę na siebie uważać. - Dziękuję - kiwnęła głową Jenna. Chwyciła Lexie za rękę i prędko ominęła gromadzący się przy molo tłumek. Słyszała, jak ktoś ją woła, lecz szła z uporem przed siebie. Zdołała właśnie zapakować Lexie do auta, gdy oślepił ją błysk flesza. Prędko uniosła dłoń do twarzy, jednak ktoś zdołał zrobić jeszcze jed no zdjęcie. Jenna wrzuciła na tylne siedzenie płaszcz i buty, i tłumiąc wściekłość odwróciła się do nieznajomego. - Co pan, do cholery, wyprawia? Dlaczego mnie pan fotografuje? Na krótką chwilę strach odebrał jej mowę. Była przekonana, że ją wytropili. - Ocaliła pani życie tej dziewczynie - odparł bez trosko mężczyzna. - Jest pani bohaterką dnia. Jenna zmrużyła oczy. W mroku dostrzegła jedynie, że jest to młody mężczyzna o szerokich ramionach i ciemnych włosach układających się w fale. Miał na so bie dżinsy i ciemną kurtkę narzuconą na czarny T-shirt. - Kim pan jest? Nie pracuje pan dla „Dziennika Zatoki Aniołów". Lokalny dziennikarz miał sześćdziesiąt lat i nosił wdzięczne imię Gladys. - Jestem Reid Tanner. Nie pracuję dla „Dziennika", przyjechałem tu w poszukiwaniu aniołów - wyznał. Powinna była się domyślić. - Nie znajdzie ich pan tutaj. - Szkoda. Więc jak się pani nazywa? - To nie pańska sprawa - prychnęła Jenna. Zanim zdążył zareagować, wyrwała mu z ręki aparat, wsko czyła do samochodu i zamknęła za sobą drzwi. - 12 ~
- Hej, to mój aparat! - wykrzyknął, stukając w szybę. Jenna zignorowała go, majstrując przy pokrętłach i przyciskach ewidentnie drogiej lustrzanki. - Co ty wyprawiasz? Dlaczego zabrałaś mu aparat? - przeraziła się Lexie. - On... on... on się złości - za jąknęła się. - Wszystko w porządku, skarbie. Niegrzecznie jest robić zdjęcia nieznajomym, zwłaszcza gdy są... prze moczeni. - Skasowała ostatnie dwa zdjęcia, uchyliła szybę i wystawiła aparat. - Pani jest szalona - pokręcił głową nieznajomy. - Przecież znów mogę zrobić pani zdjęcie. - Ale już nie dziś. - Nie troszcząc się o zamykanie szyby, ruszyła z piskiem opon. We wstecznym luster ku widziała, że Reid Tanner patrzy za nią, kręcąc z niedowierzaniem głową. Poczuła wstyd i lęk. Niepo trzebnie rzuciła mu wyzwanie. Jednak cóż innego mogła zrobić? Nie mogła dopuścić do tego, by jej zdjęcie ukazało się w gazecie! Miała nadzieję, że Tan ner wróci skąd przyszedł i zapomni, że kiedykolwiek ją widział. W przeciwnym razie będą musiały znów uciekać. *
*
*
Reid wpatrywał się w znikające światła samochodu. Czuł się, jakby właśnie się obudził z długiego, bardzo głębokiego snu. Ostatnie jedenaście miesięcy spędził jak w malignie, w korowodzie identycznych, bezbarw nych dni i tygodni, starając się nie myśleć i nie pamię tać. Od czasu do czasu korzystał z niepisanej umowy ze „Spotlight Magazine" i wysyłał im krótkie materia ły, by zarobić trochę kasy na bieżące wydatki i nie pa lić za sobą mostów, w razie gdyby kiedyś chciał wrócić do pracy, która była niegdyś jego obsesją. ~ 13 ~
Gdy skończył studia i dostał pracę w „New York Timesie", spodziewał się, że dwanaście lat później bę dzie publikował wyłącznie artykuły polityczne doty czące sytuacji w kraju i na świecie, nie zaś śmieci o ja kichś aniołach. Jednak tak bardzo się zapamiętał w poszukiwaniu prawdy i sprawiedliwości, że stał się ślepy na konsekwencje. Dla dobrej historii gotów był na wszystko, lecz niestety, za tę dociekliwość zapłacił nie on sam, a jego dobra przyjaciółka. Gdy ogarniał go mrok nocy i nie był w stanie bro nić się przed wspomnieniami, wciąż widział jej drob ną sylwetkę na bruku. Słyszał szlochy w tłumie ga piów i widział oskarżenia w tak wielu spojrzeniach. Nikt nie powiedział mu wprost: „To twoja wina", ale też nikt nie musiał tego robić. Własne serce i sumie nie nie przestawały go oskarżać i wątpił, by kiedykol wiek był w stanie złagodzić ból i wstyd. Przez niemal rok każdego wieczora upijał się do nieprzytomności, niestety, jakaś część umysłu zawsze pozostawała trzeźwa. Reid powlókł się powoli do Murraya. Był w drodze do pubu, gdy usłyszał strażackie syreny przy molo i ruszył w ich kierunku. Przyzwyczajenie jest jednak drugą naturą człowieka, a w zasadzie od dziecka śle dził karetki i wozy policyjne. W okolicy, w której się wychował, policyjne syreny nie były niczym niezwy kłym. Wciąż pamiętał błyski świateł na suficie swoje go pokoju, gdy budził się w środku nocy i po cichu podchodził do okna, podglądając, którego z sąsiadów tym razem aresztują. Reid odetchnął głęboko, powtarzając w duchu mantrę: „Nie spoglądaj w przeszłość, nie martw się przyszłością i miej wszystko w nosie". I cóż z tego, że odbył interesującą rozmowę z nie znajomą? Nie przyjechał tu po to, by się ekscytować
nieudanym samobójstwem ani tym bardziej dzielną bohaterką. Powinien się skupić na filmiku z Interne tu, który wstrząsnął opinią publiczną i znalezieniu do wodów na to, że anioły wcale nie istnieją. Bo przecież nie istnieją. Nie spotkał ich w wąskich uliczkach Za toki Aniołów. Czyżby? Wspomnienie płomiennookiej, przemo czonej brunetki z trudem hamującej wybuch wście kłości nagle stanęło mu przed oczami. Wskoczyła bez wahania do lodowatej wody, by uratować życie nie znajomej dziewczyny. Co to za kobieta? Do diabła, może jest aniołem? Aniołem, który coś ukrywa. Poczuł nagłe dreszcz ciekawości. Nie zamierzał się jej poddawać. Skończył już z poszukiwaniem prawdy, sprawiedliwości i prawości, która pokona całe zło te go świata. Nie zamierza jej śledzić. Nic z tego. A przynajmniej już nie dzisiaj...
Rozdział 2 Szpital Redwood stał na urwisku, skryty w gęstym sekwojowym lesie. Lekarze zajmowali się jedynie udzielaniem pierwszej pomocy i profilaktyką, zaś wszelkie poważniejsze przypadki odsyłano do kliniki Najświętszej Marii, niecałe pięćdziesiąt kilometrów dalej. Dyżurująca w szpitalu ginekolog Charlotte Adams zwykle miała do czynienia z uśmiechniętymi ciężarnymi pacjentkami. Dziewczyna, która poprzed niego dnia usiłowała popełnić samobójstwo, niestety nie należała do tej kategorii. Charlotte po cichu weszła do pokoju. Dziewczy na spała. Gdy tylko przywiozło ją pogotowie, wezwano lekarza, który dokładnie zbadał niedoszłą samobójczy nię. W karetce miotała się strasznie i co chwilę pytała, czy z dzieckiem wszystko w porządku, wreszcie jednak zapadła w głęboki sen i nie obudziła się aż do tej pory. Przed chwilą wybiła dziewiąta rano. We krwi dziewczy ny nie znaleziono śladów narkotyków ani leków. Nic nie tłumaczyło jej nieprzerwanego snu, nie licząc wy czerpania i stresu. Charlotte sprawdziła na karcie wpi sy pielęgniarek. Wszystko było w porządku. Dziewczyna miała jasne, długie włosy. Była bardzo blada i chuda, nie licząc delikatnie zaokrąglonego brzuszka. Charlotte delikatnie dotknęła nadgarstka ~ 16 ~
dziewczyny i zmierzyła jej puls. Rytm serca przyspie szył nieco i pacjentka zamrugała powiekami. Czyżby tylko udawała, że śpi? Pewnie jest przerażona, za wstydzona i bardzo, bardzo osamotniona. Nie miała przy sobie dokumentów i jak dotąd nikt się o nią nie dowiadywał. Choć samo miasteczko by ło raczej niewielkie, jednak w otaczających je górach mieszkało sporo rodzin. Być może jeszcze nie zauwa żyli, że zniknęła. A może ją wyrzucili? Może to dlatego chciała się zabić? Charlotte odetchnęła głęboko, żeby odepchnąć od siebie złe wspomnienia, jednak za każdym razem, gdy patrzyła na dziewczynę, wracały do niej z całą wy razistością. Test ciążowy, który zrobiła w łazience u najlepszej przyjaciółki. Groza i zawód wymalowane na twarzy matki, kiedy wreszcie musiała jej wyznać prawdę. Potem ta straszna droga do szpitala... Była zbyt młoda i słaba, by sobie z tym wszystkim poradzić. Wciąż się zastanawiała, czy śpiąca dziewczyna czuje się tak samo. - Wszystko w porządku - szepnęła Charlotte. - Możesz się obudzić. Jesteś bezpieczna. Przez chwilę nie było żadnej reakcji, lecz wreszcie dziewczyna uniosła powieki. W złotobrązowych oczach Charlotte dojrzała dziecięcą niewinność i bar dzo dojrzały strach o przyszłość. - Nazywam się Charlotte Adams, jestem lekarzem. Znajdujesz się w szpitalu Redwood. Pamiętasz, co się wydarzyło? Dziewczyna zawahała się. Po chwili zapytała za chrypniętym głosem: - Dlaczego nie pozwoliła mi umrzeć? - Jak się nazywasz? - zapytała Charlotte, prędko odsuwając temat samobójstwa. ~ 17 ~
Dziewczyna wbita w nią niepewne spojrzenie. - Możesz mi powiedzieć - łagodnie nalegała Char lotte. Pacjentka pokręciła odmownie głową. - Ktoś się na pewno o ciebie zamartwia. - Nie - burknęła bezbarwnym tonem dziewczyna. - A twoi rodzice? - Muszę stąd iść. Gdzie są moje rzeczy? Charlotte mogła jej powiedzieć, że nigdzie nie pój dzie, ponieważ zgodnie z prawem szpital musi prze trzymać każdego niedoszłego samobójcę przez sie demdziesiąt dwie godziny albo dopóki nie wypisze go psychiatra. Wolała jednak wyrazić to łagodniej: - Musisz odpocząć i nabrać sił, a ja powinnam przebadać twoje maleństwo. Muszę się upewnić, że wszytko z nim w porządku. Wyglądasz na okolice szesnastego tygodnia - ciągnęła Charlotte. - Mam nadzieję, że mdłości już ustąpiły? Jestem położni kiem. Zawodowo zajmuję się maleństwami, potrafię też dbać o ich mamy. - Umilkła na chwilę. - Napraw dę byłoby mi łatwiej zwracać się do ciebie po imieniu. Dziewczyna skubała brzeg koca i dopiero po kilku minutach podniosła wzrok. - Proszę do mnie mówić: Annie. Charlotte się uśmiechnęła. - Dobrze, Annie. Czy byłaś u lekarza, gdy domyśli łaś się, że jesteś w ciąży? -N i e . - Chciałabym zrobić ci badanie U S G . Zajrzymy do twojego maluszka i spróbujemy określić datę roz wiązania. - Czy to boli? - Ani trochę. - W porządku. - Annie przygryzła wargę. - Jestem trochę głodna. ~ 18 ~
- Znakomicie. Przyślę do ciebie pielęgniarkę ze śniadaniem. Zrobię wszystko, by ci pomóc, Annie. Powiesz mi, ile masz lat? - Osiemnaście. Nie wyglądała na tyle, ale wcale nie musiała kła mać. Nie zawahała się nawet na ułamek sekundy. - Czy policja znów tu przyjedzie? - zapytała Annie. - Tak. Bardzo się o ciebie martwią. Będą się chcie li upewnić, że wszystko z tobą w porządku. - Mogłaby pani powiedzieć im, że w porządku, że by sobie poszli? - W głosie Annie zabrzmiała delikat na nuta południowego akcentu. - A jest w porządku? - zapytała Charlotte. Annie westchnęła. - Musiałam to zrobić. Musiałam sprawdzić, czy anioły mnie uratują, czy jestem tego warta. Uratowa ły mnie. Więc wszystko jest w porządku. To nie anioły ocaliły Annie. Gdyby ktoś nie zoba czył, że skacze i nie rzucił się za nią do wody, byłoby już po niej. Ale to nie była dyskusja na teraz. - Jestem pewna, że ktoś się o ciebie zamartwia, Annie. Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła? - Nie, proszę nikomu nie mówić, że tu jestem! - wykrzyknęła Annie z przerażeniem. - Proszę mi obiecać! - Teraz odpocznij, skarbie. - Charlotte poklepała ją uspokajająco po dłoni. - Zaraz przyślę do ciebie kogoś ze śniadaniem. Charlotte cicho zamknęła za sobą drzwi i ruszyła ku dyżurce pielęgniarek. Na widok stojącego przy drzwiach komendanta jej serce gwałtownie przy spieszyło. Joe Silveira był wysoki, smagły i niezwykle przystojny. Cerę miał oliwkową i kruczoczarne włosy opadające na orzechowe oczy. Wzdychały do niego całe zastępy okolicznych panien, lecz komendant był ~ 19 ~
żonaty. A przynajmniej tak głosiła plotka, gdyż jego żony nikt nigdy nie widział. - Komendancie. - Charlotte skinęła lekko głową, starając się zignorować wypływające na policzki ru mieńce. Podrywanie żonatego mężczyzny nie było w jej stylu. W zasadzie nie było w jej stylu podrywanie kogokolwiek. - Pani doktor - odezwał się ciepłym głosem. - Dość długo się nie widzieliśmy. - Od dnia, w którym przyjął pan poród na szosie. - Nigdy bym tego nie dokonał, gdyby nie mówiła pani do mnie przez cały czas przez telefon. Mam zresztą nadzieję, że to doświadczenie nigdy więcej mi się nie przyda. Zostawię tę dziedzinę pani. - Zamilkł na chwilę, wskazując głową na drzwi izolatki. - Jak się miewa nasza dziewczynka? - Obudziła się i powiedziała, że mogę się do niej zwracać: „Annie", ale nie wiem, czy naprawdę ma tak na imię. - Ma. Znaleźliśmy przy molo jej rower i plecak. Nazywa się Annie Dupont i zgodnie z danymi na le gitymacji szkolnej ma osiemnaście lat. Choć w legity macji brakuje pieczątek z ostatnich kilku lat. Jej ro dzina mieszka wysoko w górach i najwyraźniej uczyli ją w domu. - Skontaktował się pan z jej rodzicami? - Jeszcze nie. Wysłałem oficera w góry, ale na miejscu zameldowania znalazł jedynie opuszczoną chatę. Sądzi pani, że Annie poda mi aktualny adres? - Nie ma szans - wyznała szczerze Charlotte. - Błagała, żebym jej obiecała, że nikomu nie powiem, gdzie jest. Jest przerażona. Jeśli będzie pan na nią na ciskał, ucieknie ze szpitala, a naprawdę musi dojść do siebie. To jeszcze dziewczynka, bardzo wrażliwa i w dodatku w ciąży. Chcę jej dać poczucie bezpie-
czeństwa i pomóc wyjść z tego kryzysu. Chcę też, by nasz psychiatra, doktor Raymond, spokojnie z nią po rozmawiał, ale przyjdzie dopiero po południu. Czy może pan zaniechać rozmowy z Annie, przynajmniej dziś? - Skończyła już osiemnaście łat, chyba mogę się wstrzymać. Wyznała pani, dlaczego skoczyła? - Chciała sprawdzić, czy uratują ją anioły... - Cholerny film! - Joe wykrzywił wargi z niesma kiem. - Ściąga tu wszystkich wariatów z okolicy. - Rozumiem, że nie wierzy pan, że anioły rzeźbią przesłania na skałach nabrzeża? - Jestem przekonany, że ktoś to robi i używa histo ryjki z aniołami jako przykrywki. - Wiesz, Joe... to znaczy, komendancie... - Proszę, mów mi, Joe. Charlotte odchrząknęła, przestępując z nogi na no gę pod jego czujnym spojrzeniem. Czy naprawdę mu siał się tak do niej uśmiechać? Z wysiłkiem skupiła się na treści rozmowy. - Urodziłam się tutaj i wiem, że legendy o aniołach nie da się tak łatwo wykorzenić. W okolicy zawsze zdarzały się wypadki niemożliwe do wytłumaczenia. Dobre i złe. - Kurczę, po co w ogóle się odzywała. Znowu wyjdzie na idiotkę. Joe utkwił wzrok w jej twarzy. - Brzmi to niesłychanie tajemniczo, Charlotte. Są dziłem, że jesteś zwolenniczką logiki i nauki. Charlotte westchnęła. - Owszem, byłam. A potem wróciłam do domu.
*** Jenna zacisnęła zęby. Stella Rubinstein, pięćdzie sięciodwuletnia dama w trakcie menopauzy i rozwo~ 21 ~
du, z zimną krwią mordowała Romea i Julię Czajkow skiego. Rąbiąc w klawiaturę, posłała Jennie zachwy cony uśmiech. - Idzie mi coraz lepiej, prawda? Sydney nie uwie rzy, kiedy to zagram na ślubie Carole. Sydney nie uwierzy i będzie miał rację... Jenna od chrząknęła, ostrożnie dobierając słowa. - Zastanawiam się, czy nie wolałabyś dzielić się ta lentem w mniejszym gronie. Będziesz się czuła bar dziej komfortowo. Na ślubie córki pewnie i tak bę dziesz wystarczająco spięta. - Żartujesz sobie? Całe miasto będzie o tym mó wić! Sydney chciał mi wmówić, że jestem nudna. Że nie potrafię się niczego nauczyć i nigdy więcej nie bę dę dla niego ekscytującą partnerką. Że nie mogę się równać z żadną z młodszych, utalentowanych kobiet, które zna. Jakby ta kelnereczka od Murraya miała w zanadrzu cokolwiek poza wielkimi cyckami! Syd popełnił błąd, rzucając mnie, i zamierzam mu to udo wodnić - wykrzyknęła z mocą Stella. - Niech zobaczy we mnie kogoś więcej niż kobietę, która przez dwa dzieścia trzy lata gotowała mu posiłki i prała skarpet ki. Kobietę, którą opuścił, bo stała się nudna... Teraz już nudna nie jestem! - Ależ skąd! - poparła ją Jenna. I rzeczywiście otwarta, serdeczna i rozszczebiotana Stella była jed ną z najbarwniejszych postaci w całej Zatoce Anio łów. Jenna nie wiedziała, dlaczego Stella zdecydowa ła się akurat na fortepian, była jednak przekonana, że muzyka ma moc uzdrawiania. Zresztą, widziała wy raźnie, jak wspaniale oddziałuje na Stellę. Kiedy sześć tygodni wcześniej przyszła na pierwszą lekcję, wydawała się kompletnie pozbawiona energii. Zakło potana, niepewna, niechętnie patrzyła w oczy. Teraz trudno było ją rozpoznać. Ufarbowała włosy, zrzuciła ~ 22 ~
parę kilo i porzuciła stare dresy na rzecz dopasowa nych dżinsów i kobiecych sweterków. Jasne loki pod cięła i zaczesywała za uszy. Wyglądała dwadzieścia lat młodziej. - Uwielbiam grać - ciągnęła Stella. - Czuję się, jak bym uczestniczyła w czymś bardzo ważnym, jakbym nabierała sił. Wiem, to głupie. Przecież wcale nie gram dobrze. - To wcale nie jest głupie - żachnęła się Jenna. - Muzyka przemawia do naszych dusz i serc. Zmienia nas. - Sama w chwilach smutku i lęku siadała do for tepianu i zatracała się w precyzyjnych dźwiękach kon certów fortepianowych Prokofiewa czy sonaty Pate tycznej Beethovena. Jednak nie chciała, by Stella gra ła dla tak wielkiej publiki, bo nie była jeszcze na to gotowa. Co gorsza, Jenna wątpiła, by kiedykolwiek zdołała przygotować uczennicę do publicznego wy stępu. Choć Stella odnajdowała przyjemność w gra niu, miała kiepskie poczucie rytmu, a jej palce często potrącały nieodpowiednie klawisze. Jenna musiała jednak przyznać, że poświęca się nauce z entuzja zmem i radością. - Może w przyszłym tygodniu spotkamy się dwa ra zy? - zasugerowała Jenny. - Żeby wszystko dopraco wać. Pewnie chcesz, by córka była z ciebie dumna. - To właśnie Carole zawdzięczam te lekcje. Pewne go dnia powiedziała: „Mamo, przestań lamentować, że nie masz się czym zająć, i po prostu się do czegoś zabierz! Nie jesteś jeszcze stara i możesz ułożyć swo je życie od nowa. Możesz nawet poznać nowego męż czyznę". - Stella roześmiała się w głos. - Jakbym chciała kolejnego, po którym będę musiała sprzątać. Ale nowym życiem bynajmniej nie pogardzę. Wiem, Jenno, że nie jestem wcale tak dobra, jak mi się wy daje. Ale tak się cieszę, że coś dla siebie zrobiłam! ~ 23 ~
Od lat tak wspaniale się nie czułam. - Oczy Stelli za szły nagle łzami. - Nie będzie mi łatwo wydać za mąż jedyną córeczkę. Mam tylko nadzieję, że dokonała lepszego wyboru niż ja. - Stella westchnęła. - Czy twoi rodzice wciąż są razem? Jenna pokręciła głową. Kolejne kłamstwo. Zdawa ło jej się, że nie będzie już musiała oszukiwać, jednak wciąż i wciąż zadawano jej niewygodne pytania. - Oboje już nie żyją. - Och, wybacz mi proszę! - Nic nie szkodzi. Minęło już wiele lat. - Jen na miała szczerą nadzieję, że to wyznanie ukróci do ciekliwość Stelli. - Jestem pewna, że wciąż cierpisz. Moja mamusia odeszła już piętnaście lat temu, a wciąż nie mogę się z tym pogodzić. W każde Święto Dziękczynienia, kie dy przygotowuję nadzienie do indyka według jej prze pisu, mogłabym przysiąc, że widzę jej twarz i słyszę, jak narzeka, że daję za dużo masła. - Stella otarła z policzka łzę. - Ech, znowu się rozklejam. - Ja także tęsknię za matką - wyznała Jenna. - Odeszła w Wigilię w drodze do kościoła, gdzie gra ła na organach. Musiała tam być wcześniej, dlatego nie szliśmy razem. - Jenna zamilkła, osaczona przez wspomnienia strasznej nocy. W pierwszej chwili my ślała, że migające czerwone i błękitne światła płyną z ozdób świątecznych. Dopiero po jakimś czasie zo rientowała się, że to światła policji i karetki. Ojciec krzyknął przejmująco. Ten krzyk wciąż wracał do Jenny w koszmarach. Wzdrygnęła się i spojrzała w pełne współczucia oczy Stelli. - Tak więc... - Wiem. Pójdę już. Dziękuję ci za wszystko, Jenno. - Nie ma za co. - Jenna wstała i nagle znalazła się w ciepłym uścisku Stelli. Zamarła. Od dnia śmierci matki objęcia i pocałunki zniknęły z jej życia. I nigdy ~ 24 ~
nie wróciły. Nie lubiła się tulić, nie lubiła, gdy ktokol wiek jej dotykał. A już w ciągu ostatnich miesięcy, nie licząc Lexie, nawet nie podała nikomu ręki. Objęcia Stelli były zaskakujące, ale... przyjemne. - Ależ z ciebie chuderlak. Powinnaś więcej jeść. Wiem, że to nie moja sprawa, ale nic na to nie pora dzę. Zawsze się wtrącam. - Stella uśmiechnęła się szeroko i puściła Jennę. - Do zobaczenia. - Chwyciła torebkę i ruszyła ku drzwiom. Jenna zerknęła na zegarek. Do następnej lekcji zo stało jeszcze kilka minut. Usiadła do starego forte pianu, który wynajęła wraz z domem i meblami. Gdy go zobaczyła na środku salonu, wiedziała, że znalazły z Lexie schronienie. Mając muzykę, mogła znieść wszystko. Fortepian miał co najmniej siedemdziesiąt lat i nie był nawet cieniem lśniącego instrumentu, na którym dotąd grywała, jednak miał duszę. Ponad to przypomniał jej, jak przyjemnie jest grać bez pre sji, bez ambicji i gonitwy za sławą. Muzyka była za równo jej najlepszym przyjacielem i najgorszym wro giem, teraz zaś potrzebowała wyłącznie przyjaciela. Spojrzała na klawisze i poczuła nagłą pokusę. Za drżała na całym ciele, lekko muskając palcami lśnią cą klawiaturę. Jenna doskonale wiedziała, że musi się powstrzymać. Nie może ulec. Gdyby choć raz zagrała coś bardziej skomplikowanego niż proste gamy i kla syczne melodie, nie byłaby w stanie przestać, a nie mogła sobie na to pozwolić. Jej życie się skończyło. Zmieniło się. Już nigdy nie będzie miała tego co wcześniej. Jednak cichy szept klawiatury wzywał ją i nęcił. Może choć kilka akordów? Kilka wersów, które uko ją jej duszę, wciąż rozedrganą po występie Stelli? Do skonale wiedziała, że popełnia błąd, nie była jednak w stanie się opanować. Jeszcze raz musnęła palcami ~ 25 ~
klawisze i zamarła, czując dreszcz. Jak zawsze prze biegał jej ciało przed pierwszym akordem. Delikatnie trąciła białe klawisze i automatycznie przeniosła się w przeszłość, do innego świata. Jako dziecko uwielbiała grać melodie, które znała ze słu chu. Rodzice posadzili ją przy fortepianie, zanim jeszcze nauczyła się czytać. Prędko przebiegła palca mi klawiaturę, sprawdzając, czy wciąż pamięta gamy. Gdy muzyka na dobre nią zawładnęła, melodie powo li zmieniły się, ukazując poruszane wspomnieniami emocje przepływające przez jej serce... Jenna wchodzi na wielką scenę w Carnegie Hall. Tłum szemrze. Strawiła całe lata, by się tu dostać. Godziny ćwiczeń, tygodnie prób, miesiące zamar twiania się, czy jest wystarczająco zdolna. A jednak tu jest. Gdy tylko zaczęła grać, strach odpłynął. Nie by ła już sobą. Była tylko przekaźnikiem muzyki, która rozbrzmiewała w sali koncertowej, płynącej nie tylko spod jej palców, lecz również granej przez setki wiel kich muzyków przed nią. Teraz stała się jedną z nich. Stała się częścią przeszłości, w jej żyłach płynie wy łącznie muzyka. Gdy skończyła, w sali panowała gro bowa cisza. Dopiero po chwili zerwały się gromkie brawa. Stała ogłuszona. Zapomniała, że gra dla pu bliczności. Ukłoniła się i spojrzała na mężczyznę siedzącego w pierwszym rzędzie. Nie uśmiechał się ani nie kla skał. Może nie grała wystarczająco dobrze? Jednak, do diabła, to ona stoi na scenie, a nie on! Odwróciła wzrok. Pewnie przyjdzie jej za to zapłacić później. Te raz jednak zamierzała po prostu cieszyć się chwilą triumfu. To jej chwila. Należy wyłącznie do niej.
26 ~
*** Reid Tanner zaparkował niedaleko małego domku na końcu Elmwood Lane. Domek stał z dala od ulicy, otoczony sekwojami. Od sąsiedniej willi dzielił go spo ry zagajnik, a jeszcze więcej drzew rosło z drugiej stro ny, oddzielając ostatni dom od pionowego urwiska. Elmwood Lane leżała na uboczu miasteczka, w ci chej dzielnicy z dala od mariny. Domek był nieduży, ale zadbany, trawnik porządnie przystrzyżony. Przy ganku rosło kilka krzewów, Reid nie dostrzegł jednak żadnych kolorów, żadnych ozdób ani nic za chęcającego do odwiedzin. Wszystkie okna były szczelnie zasłonięte, choć na dworze panował ciepły dzień. To był samotny dom. Odseparowany od innych i niepozorny. Zupełnie jak jego właścicielka. Albo wy najmująca. Reid słyszał tylko, że Jenna Davies wpro wadziła się tu przed dwoma miesiącami i choć jest miła, stwarza barierę nie do przejścia. Nikt nie wie dział o niej ani o jej córce niczego osobistego. Reid czuł, że musi to sprawdzić. Właśnie miał zastukać do drzwi, gdy dobiegły go dźwięki muzyki. Ktokolwiek grał na fortepianie, miał niewiarygodny talent. Jednak w muzyce czaiła się bu rza i groźba, niespokojny duch. Serce zaczęło mu prę dzej bić. Przeczuwał coś, jednak jeszcze nie wiedział co. Muzyka zdawała się wypełniać powietrze, którym oddychał, szarpać wszystkie nerwy i drażnić zmysły. Walczył z tym i opierał się ze wszystkich sił, czując, że dźwięki zabierają go tam, dokąd nie chce iść, że za czyna czuć... Cholera, nie chciał czuć niczego! Chciał uciec w popłochu, lecz nie był w stanie nawet drgnąć. Melodia zmieniła się w miażdżące crescendo osza lałych nut i nagle się urwała. Reid odetchnął płytko, ~ 27 ~
zaniepokojony furią czającą się w dźwiękach, podszy tą lękiem i rozpaczą. Zaczekał chwilę, by przekonać się, czy muzyka wróci, lecz trwała cisza. Cisza przed kolejną burzą? Któż mógłby to stwierdzić? Sam nie był pewny, czy koszmar, w jaki zmieniło się jego życie, kiedykolwiek przeminie, czy jednak będzie wracać zupełnie znie nacka i atakować go z zaskoczenia, przypominając, że nigdy, przenigdy się nie uwolni. Czy podobnie czuła się osoba ukryta w domku? Grająca na fortepianie z siłą i mocą, jakiej Reid nigdy wcześniej nie doświadczył? Dziennikarz przez chwilę zastanawiał się, czy nie zapędza się w pułapkę. Powi nien raczej opisywać anielską histerię w mieście. Nie stety, o wiele bardziej interesował się kobietą, która nie chciała z nim wczoraj rozmawiać. A jeśli to wła śnie ona grała na fortepianie... cóż, miał tylko jeszcze więcej pytań. Zadzwonił do drzwi i przygotował aparat, czując nagły dreszcz emocji. Boże, ależ będzie wściekła! Czuł, że wreszcie wraca do niego życie. Otworzyła drzwi. - Proszę o uśmiech - powiedział i zrobił zdjęcie. Dostrzegł jej zdumienie, falę gniewu w granatowych oczach, zaciśnięte wargi i wyraz niesmaku na twarzy. Zrobił kolejne zdjęcie i widząc, że kobieta zamierza zatrzasnąć drzwi, prędko wsunął stopę w szparę. - Przecież ci powiedziałem, że mogę ci jeszcze raz zrobić zdjęcie. - A ja ci powiedziałam, że się na to nie zgadzam! Jedź na urwisko, do reszty dziennikarzy. - Nie lubię biegać ze stadem, Jenno. Zmarszczyła brwi. Na jej twarzy złość walczyła ze strachem. Reid czuł, że Jenna Davies jest skompliko-
~ 28 ~
waną kobietą i jej życie nie sprowadza się do gotowa nia obiadów. - Jak mnie znalazłeś? - Banalnie. W kawiarni wszyscy rozmawiali wyłącz nie o twoim bohaterskim wyczynie. Większość miesz kańców miasteczka nie może uwierzyć, że właśnie ty rzuciłaś się dziewczynie na ratunek. Nie rozumiem, dlaczego lokalna gazeta jeszcze nie próbowała zrobić z tobą wywiadu. - Jenna się skrzywiła. - Chcieli, ale im odmówiłaś, prawda? - Nie mam ochoty na publikacje w prasie. Zrobi łam to, co każdy by zrobił, będąc na moim miej scu. I lokalna gazeta szanuje moje prawo do prywat ności. - W takim razie to jakaś banda patałachów. - Czego chcesz? - zapytała niegrzecznie. - Chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś. Większość ludzi nie zwlokłaby się z kanapy, by ratować własną matkę, nie wspominając nawet o skakaniu do lodo watej wody na ratunek obcemu człowiekowi. Dlatego chcę z tobą porozmawiać. Szybkim spojrzeniem omiótł jej sylwetkę. Zeszłego wieczora ociekała wodą i w mroku uliczki nie widział jej dokładnie. A okazała się bardzo ładna. Jej uroda była intrygująca. Gęste ciemne włosy związała w zwy kły kucyk i nie była umalowana. Nie miała też na so bie żadnej biżuterii, w tym także obrączki, co go jesz cze bardziej zaciekawiło. Workowate dżinsy nie były najlepszej jakości, a zwykły podkoszulek pamiętał lepsze czasy, w dodatku był co najmniej o rozmiar za duży. Wyglądała na zwykłą kobietę wiodącą nudne życie, jednak było w niej coś niepokojącego. Jakby ce lowo starała się zachować pozory brzydkiego kacząt ka. Był prawie pewny, że specjalnie się tak ubiera, by
~ 29 ~
nikt nie mógł jej zapamiętać ani powiedzieć o niej nic ciekawego. To tylko dodatkowo pobudziło jego ciekawość. - Co muszę zrobić, żebyś usunął te zdjęcia? - zapy tała ze znużeniem, krzyżując ramiona na piersi. Ten ruch na chwilę podkreślił zgrabne, krągłe pier si Jenny. Reid poczuł napięcie w kroczu. Odchrząk nął i spojrzał jej w oczy. - A co byś powiedziała na wyjaśnienie, dlaczego tak bardzo obawiasz się obiektywu? - Wiodę spokojne, ciche życie i chcę, by tak pozo stało. To wszystko. Dla kogo w ogóle pracujesz? - „Spotlight Magazine". - Pierwsze słyszę. - Cóż, sześć milionów osób słyszało już wcześniej - pochwalił się bezwiednie. - Piszemy o wszystkich historiach, które interesują naszych czytelników. - Mną się nikt nie interesuje. - Nieprawda. Ja się tobą interesuję. - Nie rozumiem, dlaczego. - Dlaczego udzielasz lekcji początkującym, skoro sama grasz jak zawodowiec? - wypalił. - Słyszałeś? - przeraziła się Jenna. - Owszem. Grasz fenomenalnie. Ale przecież do skonale o tym wiesz. - Nie gram wystarczająco dobrze - potrząsnęła głową. - Zatem musisz mieć ekstremalnie wysokie wyma gania. Ciekawy też jestem, dlaczego grałaś taką ponu rą melodię. Brzmiało to, jakbyś była bardzo, bardzo zła albo pogrążona w ogromnym bólu. Albo jedno i drugie. Jenna odwróciła wzrok i zerknęła na zegarek. - Nie mam na to czasu. Za chwilę zaczynam kolej ną lekcję. Posłuchaj mnie... ~ 30 ~
- Tanner. Reid Tanner. I tu właśnie tkwi problem, Jenno. Bo ja mam mnóstwo czasu, zanim anioły uczy nią kolejny cud. Mogę ci zadać pytania, które mnie dręczą, albo mogę zacząć rozpytywać o ciebie w mie ście. Jestem pewny, że mieszkańcy chętnie opowiedzą mi wszystko. Już teraz wciąż o tobie rozmawiają. Wy bór należy do ciebie. Jeśli chcesz, żebym sobie po szedł, musisz mi coś powiedzieć. Jenna wahała się przez chwilę. W jej oczach Reid widział toczącą się wewnątrz walkę. Wiedział, że ma ochotę zatrzasnąć mu przed nosem drzwi, ale wie już, że to nic nie da i nie ma jeszcze planu. Zwykle z ła twością nakłaniał kobiety do zwierzeń, lecz ta była wyjątkowo oporna. - Świetnie - wycedziła wreszcie. - Oto moja propo zycja: zrobiłeś dwa zdjęcia, więc możesz mi zadać dwa pytania i skasujesz zdjęcia. - A odpowiesz zgodnie z prawdą? I nie jest to mo je pierwsze pytanie! - zastrzegł prędko. - Zobaczę. - Niech będzie. - Przez chwilę starannie dobierał słowa. - Kim jest ojciec Lexie? - Nie żyje - odparła. - Następne. - Kogo się tak boisz? Nie odpowiedziała od razu. Zacisnęła wargi i spoj rzała mu prosto w oczy. - Teraz? - spytała. - Ciebie.
Rozdział 3 - M n i e ? - zdumiał się Reid. - Mnie się boisz? - Cały jesteś z pytań - odparła z błyskiem w oku. - Poproszę aparat. - Sam to zrobię. - Odsunął się prędko, w razie gdy by Jenna znów zamierzała wyrwać mu aparat, i naci snął kilka guziczków. - Zadowolona? - Nie wracaj tu - warknęła. - Nie musisz się mnie bać. Jestem porządnym facetem. - Wszyscy nieporządni faceci tak mówią - prychnęła. - Żegnam, panie Tanner. Reid ocknął się dopiero po chwili. Bezmyślnie wpa trywał się w zatrzaśnięte drzwi. Nie był w stanie znieść faktu, że to ona miała ostatnie słowo. On zaś został z niczym. Nie miał żadnego zdjęcia, a odpowiedzi, ja kich mu udzieliła, tylko pomnożyły zestaw pytań. Powlókł się do samochodu. Instynkt podpowiadał mu, że powinien rozwikłać jej zagadkę. Wyraźnie czuł, że coś ukrywa. Dlatego właśnie się go boi. Ma jakąś mroczną tajemnicę, którą musi chronić przed światem. Reid nie był w stanie oprzeć się poku sie. A jednak obawiał się tej ślicznotki. Nie potrzebo wał więcej takich historii. Odpalił auto i powoli zawrócił. W tylnym lusterku zobaczył delikatny ruch firanki. Obserwuje go. ~ 32 ~
Po prostu jedź - powtarzał w duchu, zaciskając zę by. Wiedział jednak, że wróci.
*** Jenna wiedziała, że musi coś przedsięwziąć w spra wie Reida Tannera. Teraz grzecznie odjechał, ale na pewno wróci. Jak rekin wyczuwający smużkę krwi w wodzie. Jednak nie zamierzała odkrywać przed nim swoich tajemnic. Nieważne, ile razy błyśnie w czaru jącym uśmiechu lśniącymi zębami ani jak uważnie bę dzie na nią patrzył orzechowymi oczami. Ona nie mo że nikomu ufać. A zwłaszcza dziennikarzowi! Gdy ktoś zadzwonił do drzwi, spojrzała przez juda sza, zanim je otworzyła, by wpuścić kolejną uczennicę. Marly była dwudziestodwuletnią studentką koń czącą właśnie kierunek nauczycielski i chciała opano wać podstawy gry, by móc akompaniować dzieciom w najmłodszych klasach. Pulchna blondynka uśmiechnęła się radośnie. - Dzień dobry! - Witaj. Jak ci szły gamy w tym tygodniu? - Nieszczególnie. Musiałam się skupić na nauce, ale mam nadzieję, że teraz będę mogła dłużej poćwiczyć. Zadzwonił telefon. Jenna wzdrygnęła się gwałtow nie. Tylko jedna osoba znała jej numer. Serce zaczę ło jej gwałtownie bić. - Proszę, Marly, usiądź i zrób rozgrzewkę. Wrócę do ciebie za chwilę. Jenna poszła do sypialni i oddzwoniła. Kobieta, którą znała jako Paulę, odebrała natychmiast. - Co się stało? - zapytała strwożona Jenna. - Brad wystawił dom na sprzedaż. - Wyprowadza się? - zdumiała się Jenna. - A co z jego pracą? ~ 33 ~
- Może się tylko przeprowadza do innego domu w okolicy? Jenna poczuła mdłości. Brad coś planuje, a ona nie ma pojęcia co. - Wszystko w porządku? - zapytała Paula. - Jak so bie radzi Lexie? - Już lepiej. Budzi się w nocy tylko kilka razy. Po znaje przyjaciół w nowej szkole. Mniej się jąka. Wo lałabym z nią nie wyjeżdżać. Zdaje mi się, że powoli zaczyna się czuć bezpieczna. - Zrobisz to, co będzie konieczne. - Oczywiście. - Lexie ma wielkie szczęście, że jesteś przy niej. - Szczęście? Nigdy nie zdobędę się na to, by nazwać ją szczęśliwą - szepnęła Jenna, kończąc rozmowę.
*** Marina pulsowała życiem. Wszędzie unosił się za pach smażonych ryb, a przy bocznym okienku Krabowej Chaty Carla stała pokaźna kolejka oczekująca na frytki i rybne paluszki na wynos. Reid ominął grupkę turystów, którzy wrócili właśnie z krótkiego rejsu na pokładzie „Anielskiego Rekina", największej wycieczkowej łodzi w miasteczku, należącej do rodzi ny Murrayów. Reid oczywiście miał zamiar przepro wadzić wywiad z członkami najznamienitszej rodziny w okolicy, jednak tego dnia wyruszył na poszukiwanie Henry'ego Miltona. Podobno ten dobrze zakonser wowany siedemdziesięciodwuletni staruszek całe dnie i noce spędza na łodzi, „Mary Lynn". Reid wypatrzył jego kuter tuż obok „Anielskiego Rekina". Łódź wyglądała, jakby znalazła się w cen trum kilku poważnych sztormów i podobnie prezen tował się jej właściciel. Ogorzałą twarz Henry'ego ~ 34 ~
Miltona pokrywała gęsta sieć zmarszczek. Siwe włosy sterczały w kępkach dookoła twarzy i zdecydowanie mógłby trochę przytyć. Gdy Reid podszedł bliżej, sta ruszek obdarzył go przyjacielskim uśmiechem. - Mógłbym wejść na pokład, panie Milton? - To zależy, czego pan szuka. Jeśli chce pan rozma wiać z moim wnukiem, muszę powiedzieć, że Timothy'ego tu nie ma. - Zauważyłem. W ostatnich dniach ciężko się z nim skontaktować. Reidowi nie udało się dotrzeć do Timothy'ego i Ja mesa, autorów filmiku, który narobił takiego zamie szania w Internecie. Wszyscy zgodnie twierdzili, że przyjaciele wyruszyli na wyprawę na ryby na głębokie wody i nie wrócą prędko. Pewnie poczuli na karkach gorący oddech całego narodu, jednak nie będą mogli ukrywać się wiecznie. - Przyszedłem, żeby porozmawiać z panem - uśmiechnął się Reid. - Zapytać, co pan sądzi o aniołach i legendarnych napisach na skałach. - Co ja o nich sądzę? - roześmiał się staruszek. - Niech pan zaczeka. - Zniknął pod pokładem i po chwili wynurzył się z dwiema butelkami piwa. - Wygląda pan na spragnionego. - Wielkie dzięki - westchnął Reid, siadając na obłuszczonej ławeczce. Odkręcił kapsel i pocią gnął długi łyk. Smakowało wybornie. Jak zapomnie nie. Wiedział jednak, że jeszcze nie może sobie na to pozwolić. Odstawił butelkę. - Co pan sądzi o aniołach? - Tyle tu legend o aniołach, że nie wiem nawet, od czego zacząć. - Mieszka pan tu od urodzenia, prawda? - Podobnie jak moi rodzice, ich rodzice, a przed ni mi ich dziadkowie. Mój praprapradziadek był jednym ~ 35 ~
z rozbitków, którzy cudem dostali się na brzeg po kata strofie „Gabrielli" w tysiąc osiemset pięćdziesiątym ro ku. Pochodził z Nowego Jorku i wyruszył statkiem do San Francisco w poszukiwaniu złota. Nie znalazł go zbyt wiele, za to zakochał się i ożenił. Wiózł właśnie młodą żonkę do domu, gdy statek rozbił się o skały. Nie przeżyła katastrofy. Ożenił się potem z jedną z ocalo nych i zamieszkali tutaj. - Henry poskrobał się po bro dzie. - Wiele osób zginęło tamtej nocy. Ponad trzydzie ści ciał znaleziono w zatoce zaledwie kilkanaście me trów od brzegu. Kolejne czterdzieści musiało odpłynąć w głąb morza, bo nigdy ich nie odnaleziono. - Zatem pana przodek miał sporo szczęścia - wtrą cił Reid. - Zgadza się. - Niech mi pan powie, czy ten film i te napisy, i cała ta historia miała na celu ściągnięcie turystów do mia steczka? Staruszek spojrzał na niego srogo. - Timothy twierdzi, że widział anioły. Wyraźnie jak na dłoni. Widział ich twarze, nie tylko zarysy. Jeden był kobietą o długich jasnych włosach. Nie jest to tak wyraźne na filmie, ale Tim twierdzi, że je rozpozna, jeśli kiedykolwiek znów spotka. - Doprawdy? - Reid starał się nie brzmieć scep tycznie. Henry chętnie z nim rozmawiał, więc nie miał zamiaru go zniechęcać. - Czy wnuk pana jest bardzo religijny? Henry prychnął. - Ani trochę. Stracił wiarę, gdy jego rodzice się ro zeszli. Pan nie wierzy w anioły, prawda, panie... - Tanner. Niestety, nie wierzę. Słyszałem za to, że na pokładzie „Gabrielli" były niezmierzone skarby. A jednak nurkowie niczego nie znaleźli. Ani wraku, ani złota. ~ 36 ~
Henry pokiwał głową i spojrzał na Reida z uznaniem. - Widzę, że dobrze się pan przygotował. Jednak to, że nie potrafi pan czegoś dostrzec, nie oznacza, że to nie istnieje. Przez całe życie łowię i nurkuję w tych wodach. Całe dno to istne góry, doliny i podwodne wąwozy, które można zobaczyć wyłącznie w czasie odpływu. Jestem pewny, że w którejś z tych kotlin, niedaleko stąd, leży sobie „Gabriella" i zazdrośnie strzeże swego ładunku. - Henry westchnął. - Niektó rzy sądzą, że anioły próbują narysować mapę na ska łach. Że chcą nam wskazać miejsce spoczynku „Ga brielli". I że chcą, byśmy wreszcie coś odnaleźli. Coś, co zbyt długo leżało w morskich odmętach. - Skarb - mruknął Reid, czując przebiegający po plecach dreszczyk emocji. Myśl o ukrytym złocie okazała się nadspodziewanie ekscytująca. - Zgadza się. - Henry wyszczerzył w uśmiechu lśnią ce zęby. - Teraz nagle zaczął pan słuchać! Może pan się naśmiewać z aniołów, ale ze skarbu raczej nie. Pokusa, chciwość, pożądanie... zmieniają człowieka w ułamku sekundy. Podobnie jak rozpacz. - Henry umilkł. Się gnął po butelkę i przez długą chwilę pił. - To miastecz ko zawsze było swego rodzaju areną walki dobra ze złem. Jasnej i ciemnej strony każdego człowieka. Moja rodzina od wieków prowadzi kronikę i w każdym poko leniu na nowo opowiada historię tamtej przerażającej nocy. Sztorm, roztrzaskujący się na skałach statek, oszalały bieg do szalup i... świadomość, że nie zmiesz czą się w nich wszyscy. Że nie wszyscy przeżyją tę kata strofę. Niektórzy musieli się po prostu poświęcić. - Czy pana przodek należał do takich bohaterów? - Tak wynika z jego słów, jednak któż to może wie dzieć? Czasem człowiek nie chce zbyt wnikliwie za glądać w przepastne głębie własnej duszy. Rozumie mnie pan, panie Tanner? ~ 37 ~
Przez ostatnie pół roku Reid histerycznie bał się zajrzeć w głębie własnej duszy i stanąć twarzą w twarz z sumieniem. Miał przerażające wrażenie, że staru szek Henry o tym wie. Nagle poczuł falę gniewu. Za wsze był przekonany, że jest świetnym graczem i jak pokerzysta bez emocji prowadzi słowne gierki. Tym czasem rozgryzł go zasuszony rybak! Henry wzruszył ramionami. - Granica między dobrem a złem często jest bar dzo cienka, ulotna. Czasem jest zamglona i nie wiesz, że niebezpiecznie się do niej zbliżasz, dopóki jej nie przekroczysz. Zdaje ci się, że wciąż postępujesz wła ściwie, gdy tak naprawdę czynisz już zło. - Staruszek rozparł się wygodnie na ławeczce i upił łyk piwa. Rozdrażniony jego moralnymi wynurzeniami Reid zapatrzył się w kręte uliczki i dachy miasteczka. Po trzebował zebrać myśli. Przy promenadzie tłoczyły się maleńkie sklepiki, śliczne jak z obrazka. Antykwaria ty i sklepy z pamiątkami sąsiadowały z mikroskopij nymi kafejkami i butikami. Domy w starej części miasta stały blisko siebie. Spa dziste dachy wyłaniały się jeden zza drugiego jak wie życzki z drewnianych klocków. Nie minie wiele czasu, gdy rozwijający się biznes turystyczny przestanie się mieścić w wąskiej dolinie. Być może ten czas już nad szedł. W hotelu Pod Mewą nie było ani jednego wol nego pokoju. Pokoje gościnne u mieszkańców mia steczka też były już wynajęte. Być może o to właśnie chodziło twórcom filmiku. - Powinien pan porozmawiać z Fioną Murray - stwierdził Henry, przerywając ekonomiczne rozwa żania Reida. - To znaczy, jeśli jest pan naprawdę za interesowany historią miasta. Prowadzi sklep z tkani nami i pasmanterią, do którego schodzą się wszystkie panie. Pod Sercem Anioła. Mieści się w tej wielkiej ~ 38 ~
czerwonej stodole. - Henry wskazał dłonią odległy kraniec promenady. - Fiona wie wszystko na temat „Gabrielli". Może panu opowiedzieć ciekawostki o tych, którzy przeżyli. O ich życiu i potomkach. Plot ki głoszą, że niektórzy uratowani z katastrofy próbo wali opuścić miasto, ale nigdy im się to nie udało. Jakby ci, którzy zginęli, nie chcieli ich stąd wypuścić. - Henry podrapał się po brodzie. - Jest także legen da, że na statku, zanim jeszcze się roztrzaskał, wyda rzyło się coś przerażającego. - To znaczy? - zapytał zaciekawiony nagle Reid. - Zabójstwo - szepnął Henry. - Niektórzy uważa ją, że właśnie dlatego anioły są zaniepokojone. Chcą, by prawda wreszcie wyszła na jaw. By ktoś ją odkrył. - Wpił w Reida błękitne spojrzenie. - Może właśnie pan? Zabójstwo, skarb, tajemnicza kobieta... Gdziekol wiek się odwrócił, Zatoka Aniołów oferowała mu no wą historię. Reid poczuł, że ma gęsią skórkę na całym ciele. Jakby pogoda miała się nagle załamać. Albo jak by miało się wydarzyć coś niespodziewanego. Chyba zaczynał tracić rozum. Staruszek zdecydowanie zbyt sugestywnie opowiada. - Niezła historia - powiedział Reid lekkim tonem - ale ktoś inny będzie musiał ją opowiedzieć. Henry obrzucił go życzliwym spojrzeniem. - A może popłyniemy razem obejrzeć klify? Aniel skie napisy najlepiej widać od strony morza. Reid zerknął na fale marszczące wody zatoki. Tuż za granicą skał morze zdawało się o wiele bardziej niespokojnie. - Czy to daleko? - Tuż za mielizną. Jakieś dwadzieścia minut stąd. Ma pan coś ważniejszego do roboty? Czy chce pan napisać reportaż, opierając się tylko na plotkach? ~ 39 ~
- W uśmiechu twarz Henry'ego marszczyła się jak obsuszone jabłko. Reid odwzajemnił uśmiech. - Ma pan rację. Płyńmy. - Doskonale! - Henry zerwał się na równe nogi i zaczął przygotowywać łódź. Poluzował liny, odpalił silnik i stanął za sterem. Reid podniósł się z ławeczki i stanął obok staruszka. W oczach Henry'ego lśniły przekorne iskierki. - Uwielbia pan morze, prawda? - bardziej stwier dził niż zapytał Reid. - Spędziłem na nim całe życie. W moich żyłach płynie już chyba morska woda. Gdybym nie mógł co dziennie spojrzeć na fale, poczuć na wargach słone go wiatru, to nie wiem, co bym ze sobą zrobił. Nie ma nic piękniejszego. - Henry uśmiechnął się z żalem. - Niestety, moi synowie nie wrodzili się we mnie. Je den mieszka w Detroit, drugi w Nebrasce. Tkwią w środku stałego lądu i obaj są cholernie szczęśliwi. - Jeden z nich jest ojcem Timothy'ego? - Starszy, Paul. Rozwiódł się z Eriką jakieś sześć lat temu. Erika mieszkała tu jeszcze przez jakiś czas, ale w zeszłym roku wyszła ponownie za mąż i przeprowa dziła się do Los Angeles. Timothy postanowił zostać i wprowadzić się do kumpla. Staram się z nim spoty kać najczęściej, jak mogę, ale to młody chłopak. Nie uśmiecha mu się spędzanie czasu ze starym dziad kiem. Ach, co za piękny dzień! Jak ja to uwielbiam! - wykrzyknął Henry. Reid zmrużył oczy. - Ile piw już pan dziś wypił? - Ha! Powinien pan o to zapytać, zanim ruszyliśmy w rejs - odparł Henry ze śmiechem. Przełączył silnik na wyższy bieg. Reid chwycił się relingu. - Spokojnie, niech się pan nie boi. Wiem, co robię. ~ 40 ~
Słowa staruszka rozbrzmiały w głowie Reida jak dzwon. Kiedy ostatni raz je słyszał, ktoś zginął. - Wszystko w porządku? - zapytał Henry, rzucając mu zaniepokojone spojrzenie. - Trochę pan zbladł. Ile piw pan wypił? - Tylko to jedno od pana. Chyba nie za wiele, prawda? Henry pokiwał głową. - Taa... Widziałem pragnienie w pana oczach, więc wyciągnąłem pomocną dłoń. Ale widziałem, że pan się w tym piwie zatraca. Nie wie pan, że kiedy bu telka jest już pusta, to pan także? - Owszem, zauważyłem. - Boi się pan zapomnienia czy raczej chce pan za pomnieć? Reid przechylił głowę. - Zdaje mi się, że po trosze jedno i drugie. Nie są dziłem, że tak łatwo mnie przejrzeć. - Spędziłem na tym świecie już wiele lat, synu. Reid odwrócił wzrok, czując idiotyczną falę emocji na dźwięk prostego słowa. Nie miał ojca i żaden męż czyzna nigdy nie nazwał go synem. Wydawało mu się, że jest z tym pogodzony. Jednak poczuł się dziwnie ukojony, gdy Henry nazwał go synem. W zasadzie na pokładzie łodzi, smagany wiatrem i skąpany w promieniach słońca, czuł się znakomicie. Dopiero zauważył, że nadeszło lato, które zawsze było jego ulubioną porą roku. Długie dni, ciepłe noce i błękit ne niebo. Wszystko wydawało się możliwe. Reid otrząsnął się, zaskoczony pozytywnymi myślami, któ re nadpłynęły nie wiadomo skąd. Może z błękitnych wód? Henry ma rację. Na morzu człowiek czuje się nagle potężny i wolny. Staruszek uśmiechał się z radością. - Teraz rozumiem, dlaczego pan to tak kocha. ~ 41 ~
- Na mojej starej łajbie czuję się jak król świata - odparł Henry, szeroko rozkładając ramiona. - Za łożę się, że wie pan, o co mi chodzi. - Wiem. Kiedyś też się tak czułem - przyznał Reid. - Kiedy jestem na morzu, panuję nad własnym przeznaczeniem. A przynajmniej do chwili, w której Matka Natura zapragnie się ze mną zabawić. Jednak i jej potrafię stawić czoło. Tam, na stałym lądzie, zbyt wiele osób mówi mi, co mam robić i jak mam żyć. - Być może troszczą się o pana. - Wmawiając mi, że jestem za stary, żeby samo dzielnie przejść przez ulicę? - sarknął Henry. Reid wyszczerzył zęby w uśmiechu i wskazał wypa lony szkielet willi na jednym z klifów. - Co to? - To dom Ramseyów. Jest przeklęty. Zawsze, gdy ktoś próbuje go wyremontować, zdarza się jakaś tra gedia. - Założę się, że jest też nawiedzony. A może to w nim ukrywają się anioły, gdy nie bazgrzą po ska łach? - Być może. - Henry zignorował sarkastyczną uwa gę. - Wiem tylko tyle, że od trzynastu lat nikt nie jest w stanie spokojnie mieszkać w tym domu dłużej niż kilka dni. Dokładnie od dnia, w którym znaleźli w piwnicy ciało piętnastoletniej Abigail Jamison. Z o stała zamordowana. Dom stał wtedy pusty i czekał na kolejnych wynajmujących. Jeden z okolicznych chłopaków, Shane Murray, był podejrzany o to mor derstwo, ale nie znaleziono żadnych dowodów, które by go obciążały, i sprawa nigdy nie została zamknięta. Potem dom był wynajmowany kilkakrotnie, ale za wsze wydarzało się w nim coś złego. Mieszkańcy sły szeli jakieś krzyki dobiegające z piwnicy. Pewnie krzy ki Abigail. - 42 ~
- Powinieneś pisać książki, Henry - parsknął Reid. - Jesteś urodzonym dziejopisarzem. - Po prostu odpowiadam na twoje pytania. - A kiedy był pożar? - Jakieś pół roku temu. Kolejny wynajmujący po stanowił zrobić remont i skończył na zgliszczach. Po dobno było to podpalenie, ale nikogo nie ujęto. Sły szałem, że dom jest znów na wynajem, ale wątpię, by ktokolwiek się na niego zdecydował. Z pewnością nikt z miasta. Fale kołysały łodzią coraz silniej. - Zawsze tu tak buja? - Reid silniej chwycił się relingu. Czuł, że żołądek zaczyna mu się buntować. Henry prychnął. - To jeszcze nic. Morze się z nami bawi. - A złapał pana kiedyś sztorm? - Trzy razy. Ostatni raz jakieś dziesięć lat temu. Fale grzmociły o burty i łajba szybko nabierała wody. Byłem już pewny, że pójdziemy na dno. Doszedłem do wniosku, że swoje już przeżyłem, poza tym to była kara za wypływanie w morze w niepewną pogodę. Wtedy zacząłem słyszeć ciche głosy ukochanych zmarłych. Jakby w mojej głowie. Łagodne napomnie nia babci, matki i siostry. Zaufałem aniołom i one do prowadziły mnie na bezpieczny brzeg. - Widział pan te anioły? - zapytał Reid sceptycz nym tonem. - Nie. Ale czułem ich obecność. - Myślę, że większość ludzi w obliczu zagrożenia życia szuka ratunku, wzywając anioły czy inne niema terialne istoty. - Pewnie tak. Jednak ja nie zginąłem. - Henry wy łączył silnik i wskazał przed siebie. - Oto i skały. Na szczycie klifu zgromadził się spory tłum poszu kiwaczy aniołów. ~ 43 ~
- Jak blisko możemy podpłynąć? - zapytał Reid. - Niezbyt blisko. Ale proszę użyć tego. - Henry po dał mu lornetkę. - Na pewno zobaczy pan o wiele więcej niż te głuptaki na szczycie. Kilku wariatów próbowało się nawet opuszczać po ścianie. Przed wczoraj jeden z nich spadł na skały i złamał obie no gi. Musieli go wciągać na linach. Stąd to ogrodzenie, które pan widzi. Reid spojrzał przez lornetkę na ludzi stłoczonych za prowizorycznym płotem na szczycie klifu. Więk szość wyglądała jak zwyczajni turyści w poszukiwaniu sensacji, dostrzegł jednak kilka osób na kolanach, wznoszących modły do nieba. Przyjrzał się skałom. Internetowy filmik skupiał się raczej na postaciach aniołów, zaledwie wspominając o skalnych napisach. Zaskoczony Reid doszedł do wniosku, że znaki na skale układają się w zarys twarzy. Owalny kształt głowy, duże oczy, lekko zadarty nos, przepiękne war gi i kaskada włosów spływająca strugami po jednej stronie. Serce Reida zaczęło prędzej bić, gdy obraz pięknej twarzy zaczął zapadać mu w pamięć. - Co pan tam widzi? - zapytał Henry. - Nie jestem pewny. - Reid nie był w stanie wypo wiedzieć na głos tej myśli. Była zbyt szalona. - Proszę spróbować - zachęcił Henry. - Na pewno da się to opisać. - Może to twarz kobiety? A może nie. - Bardzo ciekawe - skwitował Henry. Reid odjął lornetkę od oczu, czując, że za chwilę usłyszy kolejną historię. - Co pan ma na myśli? - Kiedy ja patrzę na klif, widzę różany krzew. - Naprawdę? - Reid prędko popatrzył przez lor netkę. - Ja go nie widzę. ~ 44 ~
- Oczywiście, że nie. Każdy widzi coś innego. Znaki opisywano już jako wszystko, co jest na tym świecie. Mapę, twarz, skrzynię ze skarbami, dom, a nawet wilka. Ja uważam, że każdy widzi to, co po winien zobaczyć. Dlatego nie sposób dojść tu do po rozumienia. - Niech pan zostawi te bzdury dla turystów - ziry tował się Reid. Oddał lornetkę i zrobił kilka zdjęć, by przyjrzeć im się później. Staruszek roześmiał się w głos. - A któż może decydować o tym, co jest prawdzi we, a co nie? - Albo co jest dziełem aniołów, a co dziełem fal uderzających o nagie skały? - Te znaki pojawiły się na klifie niecały miesiąc te mu. Każdego dnia przybywa nowych linii, choć w ostatnich dniach jakby mniej. Może zbyt wielu ga piących się turystów odstrasza anioły? - Lub kogoś innego, kto rysuje po skale. - Nikt nie byłby w stanie dostać się w te partie skał. Mówiłem już panu, co się stało z ostatnim śmiałkiem. - Musi być jakiś sposób. - Inna wersja była po pro stu nie do pomyślenia. Henry zawrócił łódź i skierował ją w stronę nabrzeża. - Kim była? - zapytał ciekawie. - Kto? - zdumiał się Reid. - Kobieta na skale! Zna ją pan? Czy naprawdę ją widział? Czy może jego podświa domość poskładała nic nieznaczące linie w twarz Allison tylko dlatego, że nie był w stanie pozbyć się jej wspomnienia? Reid zignorował pytanie Henry'ego. - Skoro uważa pan, że każdy widzi to, co powinien zobaczyć, to o co chodzi z tym różanym krzewem? Staruszek zapatrzył się w fale. ~ 45 ~
- Moja Mary pielęgnowała róże wokół naszego do mu. Miała cały ogród pełen róż. Ja całym sercem by łem na morzu, ona kochała ziemię. Uwielbiała siać i sadzić rośliny, dbać o nie i obserwować, jak rosną. Każdej nocy czułem zapach róż na jej dłoniach, we włosach, na całym jej ciele, a odkąd odeszła, nie mo gę się go pozbyć. - Potrząsnął głową. - Byliśmy mał żeństwem przez trzydzieści dziewięć lat. Na czterdzie stą rocznicę mieliśmy wybrać się w rejs na Alaskę. Ni gdy nie zabrałbym jej na pokład mojej starej łajby, ale Mary zawsze miała bzika na punkcie rejsów na tych wielkich błyszczących promach. Wciąż to przekładali śmy, aż zrobiło się za późno. Nie żyje już od czterech lat. Nie sądziłem, że tak długo bez niej pociągnę, ale kolejne dni następowały po sobie i żadna noc nie chciała mnie zabrać. Czas po prostu płynie. - Henry spojrzał Reidowi w oczy. - Sam się przekonasz, synu. - Do licha, jest pan jakimś domorosłym psychia trą? - To po prostu nie do wytrzymania, że staruszek czyta w nim, jak w otwartej książce! Reid stanął przy relingu i popatrzył na oddalające się skały. Klif powoli ginął w oddali, rzucając cień na kłębiące się u jego stóp fale. Cień miał wyraźnie kobiecy kształt. Skała jednak nie przypominała syl wetki kobiety. Absurdalna myśl przebiegła Reidowi przez głowę, lecz prędko odepchnął ją od siebie. Przyjechał do miasteczka zaledwie dwie doby temu, a już zaczynał ulegać urokowi. Nie, nie widział przed chwilą anioła. Poza tym, gdyby rzeczywiście miał zobaczyć istotę niematerialną, nie byłby to anioł, lecz jakiś ciemny, mroczny duch.
Rozdział 4 Chłodny podmuch wiatru podniósł włosy na karku Jenny i zbiegł dreszczem po plecach. Przez cały dzień nie mogła znaleźć sobie miejsca. Zaniepokoiła ją wia domość, że Brad wystawił dom na sprzedaż, a równie niepokojące było nagłe wkroczenie w jej życie docie kliwego Reida Tannera. Gdy szły z Lexie wzdłuż nadmorskiej promenady, nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś je obserwuje. Senne, prawie opustoszałe miasteczko, w którym zna lazła schronienie, ożywiło się niespodziewanie przed letnim festynem. Dookoła trwały pośpieszne przygotowania do pikniku i wielkiej wystawy prac ar tystycznych mieszkańców. Na cały weekend zaplanowano niezliczone atrak cje, włącznie z konnymi przejażdżkami i zawodami sportowymi na obrzeżach miasteczka. Jenna już mia ła dość tłumów turystów i wszechobecnego chaosu. Gdyby zależało to tylko od niej, ukryłaby się w domu i nie wystawiła z niego nosa aż do poniedziałku. Nie stety, Lexie nawet nie chciała o tym słyszeć. Jenna nie mogła dopuścić, by młoda żyła w ciągłym strachu. Wy starczyło już, że sama wciąż podejrzliwie rozglądała się na boki. Doprawdy, co rano zastanawiała się, czy normalne życie stanie się kiedykolwiek jej udziałem.
- Kimmy prosi, żebyśmy usiadły koło nich na wie czornym pikniku - trajkotała Lexie, podskakując na jednej nodze. Od dziecka była istnym wulkanem energii. Nie potrafiła chodzić. Albo biegła, albo ska kała. Nie była w stanie spokojnie siedzieć bez macha nia nogami i wiercenia się na wszystkie strony. Jen na przyglądała się jej ze wzruszeniem. W ciągu kilku pierwszych dni szalonej ucieczki przez cały kraj Lexie była aż nazbyt spokojna i wycofana. Dobrze było wi dzieć, że wraca do utartych zwyczajów. Choć wrócił także jej ośli upór. - Zajmą dla nas miejsca, wiesz? - Rzuciła Jennie ukradkowe spojrzenie, jak gdyby spodziewała się odmowy. Kimmy stała się najlepszą przyjaciółką Lexie. Kie dy Jenna spotkała jej matkę, Robin Cooper, zdołała nawet uciąć sobie z nią pogawędkę nieco bardziej za angażowaną niż zwykła rozmowa o pogodzie. Nieste ty, wiedziała, że kolacja w grodzie rodzinnym Kimmy oznacza wiele pytań. Miała tylko nadzieję, że nie bę dą się z Lexie plątać w zeznaniach. - Dobrze, zjedzmy z nimi. Ale pamiętaj o zasa dach. - Pamiętam... - burknęła Lexie. - Ale... - Co, ale? - zirytowała się Jenna. - Żadnego ale! Żadnych wyjątków, Lex. - Nie sądzisz, że tata za mną tęskni? Że czuje się samotny? Jenna stanęła jak wryta. Odciągnęła Lexie na bok i spojrzała jej w oczy. - Twój tata jest chory, skarbie. Musi teraz pobyć trochę sam, żeby mógł się wyleczyć. Dlatego nie mo żemy do niego dzwonić ani powiedzieć mu, gdzie je steśmy. To bardzo ważne. Musisz o tym pamiętać, skarbie. Musisz pamiętać, w jaką grę gramy. Wargi Lexie wygięły się w podkówkę. ~ 48 ~
-A l e . . . - Żadnych ale - przerwała jej Jenna. - Żadnych wyjąt ków. - A jeśli tata potrzebuje mnie, żeby wyzdrowieć? - Wiem, że bardzo byś chciała mu pomóc, kocha nie, ale tata musi to zrobić sam. - A jeśli skrzywdzą go bandyci? Jenna odetchnęła głęboko. Nie wiedziała, jak Lexie zapamiętała ostatnie dni przed ucieczką ani czy to, co zapamiętała, ma jakikolwiek związek z faktami. Wyglądało na to, że młoda składa w całość różne wy cinki prawdy i fantazji. Prawdopodobnie to zupełnie normalne w jej sytuacji, lecz Jenna martwiła się bar dzo. Wiedziała, że Lexie powinna spotkać się ze spe cjalistą, ale teraz było to zbyt niebezpieczne. - Tata da sobie radę - powiedziała z naciskiem. - A ty musisz mi obiecać, że będziesz się trzymała na szej wersji. To bardzo ważne. Lexie pokiwała głową. - Ale nie wydaje ci się, że tata za mną tęskni? - Na pewno tęskni - westchnęła Jenna, mając na dzieję, że to właśnie powinna powiedzieć. Lexie uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Ja też tak myślę. Och, zobacz! Tam jest Kimmy! - wykrzyknęła, wskazując wejście do sklepu Pod Ser cem Anioła. - Szybciej! Nie chcę się spóźnić na pierwsze zajęcia! Poprzedniego wieczora Jenna niechętnie uległa błaganiom Lexie i zgodziła się na jej udział w warsz tatach patchworkowych dla dzieci. Jakiś czas temu doszła do wniosku, że choć na pozór miasteczko żyje z rybołówstwa i turystyki, w sercach jego mieszkań ców poczesne miejsce zajmuje patchwork. Odkąd przyjechały, warsztaty były pierwszą rzeczą, jaką w ogóle zainteresowała się Lexie, nie licząc nie~ 49 ~
szczęsnych aniołów. Jenna nie miała serca jej odma wiać. Dziewczynka potrzebuje jakiegoś ujścia dla roz sadzającej ją energii. Sklep Pod Sercem Anioła mieścił się w pięknie od restaurowanej stodole przy promenadzie. Każdego poniedziałkowego wieczora w pracowni nad sklepem gromadziły się dziesiątki kobiet, wspólnie szyjąc, ga wędząc i popijając herbatę. Nie licząc wyprawek dla kolejnych panien młodych i niemowląt, szyły także na sprzedaż i interes kwitł w najlepsze. Oczywiście gorąco namawiały Jennę, by wzięła udział w warszta tach dla dorosłych, ale zdołała się jakoś wymigać. Udało jej się nawet w ogóle nie zaglądać do sklepu, aż do dziś. Wiedziała, że zbytnie zbliżanie się do gru py kobiet oznacza konieczność odpowiadania na ty siące pytań. Nie chciała się w nich zagubić. - Myślisz, że zrobię dziś narzutę na łóżko? - zapy tała podekscytowana Lexie. - Wydaje mi się, że będziesz potrzebowała co naj mniej kilku lekcji. - Jenna obejrzała się przez ramię, czując, że ktoś je pilnie obserwuje. - Ściskasz mi rękę, to boli! - poskarżyła się Lexie. - Przepraszam, skarbie. - Jenna rozluźniła pałce. W oczach Lexie ujrzała lęk. - W porządku. Wszystko w porządku - powiedziała pewnie, by uspokoić dziewczynkę. I siebie. Otworzyły drzwi sklepu Pod Sercem Anioła. Cały parter wypełniony był zwojami różnobarw nych tkanin, książkami o sztuce szycia, niezliczonymi maszynami do szycia, nićmi, miarkami krawieckimi i aplikacjami. Ściany ginęły pod pięknymi narzutami i poszewkami. Jedynym wolnym fragmentem prze strzeni została szyba wystawowa. Jak podejrzewała Jenna, sklep był pełen ludzi. Nie którzy robili zakupy, inni gawędzili nad filiżankami ~ 50 ~
kawy, a nawet rozparci na wygodnych sofach praco wicie haftowali. Tłum kłębił się także na piętrze, gdzie trwały warsztaty dla dorosłych. Na zapleczu sklepu ustawiono dwa długie stoły. Dzieci wybierały skrawki tkanin kłębiące się na bla tach. Lexie dojrzała Kimmy i natychmiast ruszyła w jej stronę. Jenna poszła za nią, z każdym krokiem upewniając się, że staje się centrum zainteresowania wszystkich obecnych. Niezręcznie uśmiechnęła się do kilku znajomych twarzy. Niektóre mamy spotyka ła, odprowadzając Lexie do szkoły, biblioteki czy na plac zabaw, jednak z żadną z nich nie rozmawiała dłużej niż minutę. Była pewna, że kobiety uważają ją za skończoną snobkę, a w najlepszym razie myślą, że jest niesłychanie nieśmiała. Prawdę mówiąc, trzyma ła się na uboczu nie tylko ze strachu przed ich pyta niami. Po prostu nie potrafiła się tu odnaleźć. Życie w miasteczku w niczym nie przypominało jej dotych czasowego życia. - Witamy bohaterkę! - wykrzyknęła Kara Lynch. Wyglądała na trzydzieści lat. Jej złotorude włosy lśni ły jak wypolerowane, a orzechowe oczy promieniowa ły ciepłym blaskiem. Kara okazała się wnuczką Fiony Murray, właścicielki sklepu. Ponadto pracowała w lo kalnej agencji nieruchomości i wynajęła Jennie dom, stając się w związku z tym osobą, którą w miasteczku Jenna poznała najlepiej. Kara była żoną Colina Lyncha, oficera policji, a na jesieni spodziewali się pierw szego dziecka. Tuż przy boku Kary stała Theresa Monroe, żo na burmistrza miasteczka, Roberta Monroe. Szczu plutka blondynka w pięknie skrojonej czarnej sukni wyglądała tu równie nie na miejscu jak Jenna. - Dzień dobry - uśmiechnęła się Jenna. - Znasz już Theresę? - zapytała Kara. ~ 51 ~
- Chyba nie byłyśmy sobie oficjalnie przedstawio ne. Jestem Jenna Davies - kiwnęła głową na powita nie. - A ja Theresa Monroe, bardzo mi miło. - Theresa zmierzyła ją zimnym spojrzeniem i krótko uścisnę ła rękę. - Mąż opowiedział mi o twoim wczorajszym bohaterskim wyczynie. Wszyscy jesteśmy pod wraże niem. Jesteś bardzo odważna. - To nic takiego - wyjąkała Jenna, wijąc się pod uważnym spojrzeniem Theresy. - Nie mogę uwierzyć, że tak po prostu wskoczyłaś do wody! - pisnęła Kara. - Nie bałaś się? - To była instynktowna decyzja. Nie miałam czasu się zastanawiać. Wiecie coś może o tej dziewczynie? - Jenna bezwiednie martwiła się o niedoszłą samo bójczynię. - Colin mówi, że nic jej nie będzie - odparła Kara. - Jest w ciąży, wiedziałaś o tym? - Nie, nie miałam pojęcia - wyznała z zaskocze niem Jenna. - Wyglądała tak młodo. - Zdaje się, że jest wystarczająco dojrzała. Wszyscy zastanawiają się, kto jest ojcem dziecka - szepnęła konfidencjonalnie Kara. - Pewnie jakiś chłopiec - prychnęła Theresa. - Nigdy nie wiadomo - zapaliła się Kara. - To mo że być każdy z miasteczka. Nawet któryś z naszych mężów! - Cóż, być może. Nie mam czasu na takie plotki - skrzywiła się Theresa. - Wybaczcie mi, pójdę już. Wpadłam tylko po nici dla mamy. Miło było mi cię poznać, Jenno. Mam nadzieję, że znów się zobaczy my. - Hm, to interesujące - mruknęła Kara, gdy There sa odeszła, kołysząc biodrami. - Co takiego? ~ 52 ~
- Theresa powiedziała, że przyjechała po nici, ale niczego nie kupiła. Pewnie wpadła po dawkę świe żych informacji. - Kara rozejrzała się dokoła, jakby nie chciała być przyłapana na plotkowaniu, choć Jen na wyraźnie widziała, że wszystkie kobiety stoją w małych grupkach i szepczą zawzięcie. - Dziewczy na, którą uratowałaś, pracowała dla serwisu sprząta jącego Myry. Jej pracownice sprzątają największe do my w mieście, w tym także dom burmistrza. Chodzą słuchy, że niektóre żony bardzo się przejęły, że sprzą taczki mogły mieć nieco rozszerzony zakres usług, je śli rozumiesz, o co mi chodzi. - Och! - Jenna nie miała pojęcia, co powiedzieć. Nigdy nie była dobra w plotkowaniu. - Mąż Theresy to urodzony flirciarz. I w dodatku przy stojny. Nie to, żebym coś sugerowała, ale kiedy rozmowa zeszła na tę dziewczynę, Theresa wybiegła stąd jak opa rzona. - Przecież burmistrz ma ze czterdzieści lat! - żach nęła się Jenna. - A to była ledwie nastolatka. - Do czego zmierzasz? - Kara uniosła brwi. - Masz rację - westchnęła Jenna. - Dzięki Bogu, że nas nie stać na sprzątaczkę - ro ześmiała się Kara, kładąc dłoń na podskakującym brzuchu. - Maluch dziś strasznie wierzga. - Kiedy się spodziewasz? - We wrześniu. Mam nadzieję, że to dziewczynka. - Uśmiechnęła się nieśmiało. - Nie powinnam tego mówić, przecież chodzi o to, by było zdrowe, ale od urodzenia byłam prawdziwie dziewczęcą dziew czynką. Chyba nie wiedziałabym, co robić z chłopcem. - Chcesz sprawdzić płeć jeszcze przed porodem? - Colin nie chce. Powiada, że to powinna być nie spodzianka. Tłumaczyłam mu, że i tak będzie niespo dzianka, ale to uparty Irlandczyk. Jak raz się na coś ~ 53 ~
zdecyduje, to już koniec. Dobry z niego chłopak i my ślę, że będzie wspaniałym ojcem. Cztery i pół roku próbowaliśmy. Bałam się, że już nigdy nam się nie uda. To dziecko jest istnym błogosławieństwem. Wy bacz, że tak paplam, ale jestem taka szczęśliwa! Jenna uśmiechnęła się do Kary. Nie sposób było się nie uśmiechnąć. Twarz Kary promieniowała szczęściem. - Mogę ci w czymś pomóc? - zapytała nagle. - Chcesz się zapisać na warsztaty, wybrać tkaniny albo obejrzeć najnowsze maszyny do szycia? Muszę o to spy tać, bo dziś pracuję dla babci. Musiała na chwilę wyjść, a nie znosi, jeśli klienci nie mogą liczyć na pomoc. - Podrzuciłam tylko Lexie na jej zajęcia. Niczego nie potrzebuję. - Powinnaś przyjść na lekcje dla dorosłych. Skoro grasz na fortepianie, jestem pewna, że masz bardzo zręczne dłonie i patchwork mógłby ci się spodobać. To rodzaj twórczości połączonej z terapią, zabawą i czymś pożytecznym. Zimą wieczory są długie i lodo wate. Każdemu przyda się porządna narzuta. - Ale ja nie umiem nawet trzymać igły! - broniła się Jenna. Poza tym nie byłaby chyba w stanie podjąć kolejnego wyzwania. - To bardzo proste. Uwierz mi, że jeśli się zadomo wisz w Zatoce Aniołów, rychło złapiesz się na tym, że stoisz przy kontuarze, wybierając tkaniny i aplikacje. Patchwork jest częścią życia naszego miasta. Częścią naszej tożsamości. Tak przynajmniej twierdzi babcia. Uważa, że przekazywane z pokolenia na pokolenie tradycje łączą nas ze sobą i chronią przed światem, który staje się coraz większy, prędszy i chaotyczny. Myślę, że ma rację. - Jestem tego pewna - przyznała Jenna. Sama do skonale wiedziała, jak kruche bywają więzy i jak łatwo ~ 54 ~
można odciąć kogoś od reszty świata. - Czy to babcia nauczyła cię szyć? - Zanim jeszcze poszłam do przedszkola. Moje pierwsze wspomnienia dotyczą wybierania z nią ma teriałów i słuchania opowieści o mieście, o rodzinie Murrayów i wszystkich kobietach, które szyły przede mną. Moja matka nie dba w ogóle o szycie, jednak gdy poślubiła Murraya, została po prostu zmuszona. To rodzinna tradycja, która rozpoczęła się wraz z hi storią tego miasta. Słyszałaś ją już? - Częściowo. Nie chciałabym odciągać cię od klien tów. Kara wzruszyła ramionami. - Wszyscy wydają się zadowoleni. Słyszałaś już o wraku, tak? Podobno gdy tylko ocaleni dotarli na brzeg, kobiety zaczęły szyć makatę ku czci pole głych. Każda z ocalonych uszyła jeden kwadrat i opo wiadał on jej historię. Wyhaftowały także historie ocalonych mężczyzn. - Kara kiwnęła głową ku ścia nie. - To ta makata. Jenna spojrzała na wielką szklaną gablotę wiszącą na pobliskiej ścianie. Podeszła bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć. Nie dorastała w przytulnym domu pełnym ręcznych robótek. Dom rodziców był raczej chłodny, urządzony z elegancją i wyrafinowaniem. Wśród czar no-białych mebli rzadko pojawiały się akcenty kolory styczne. A gdy zmarła matka, wszelkie kolory zniknę ły zarówno z domu, jak i z życia Jenny. Zawsze zdawało jej się, że patchwork to rodzaj prymitywnej układanki. Kwadraty, trójkąty, proste wzory. Jednak makata z Zatoki Aniołów była bardzo dopracowana, pełna skomplikowanych symboli, roz maitych tkanin i nici. - To w dosłownym znaczeniu historyczna makata - wyjaśniła Kara. - Większość pól powstała ze skraw- 55 -
ków ubrań ocalonych bądź fragmentów odzieży tych, których morze wyrzuciło na brzeg. Na przykład ten biały kwadrat pośrodku został uszyty z niemowlęcego czepka. - Niemowlęcego? - powtórzyła bezwiednie Jenna. - Myślałam, że na pokładzie byli tylko mężczyźni, po szukiwacze złota i marynarze. - Ależ skąd! Płynęły nim całe rodziny. Kobiety i dzieci. Niemowlę znaleziono na plaży w dzień po ka tastrofie. Było ubrane w białą sukieneczkę i czepek. Dziewczynka miała zaledwie kilka tygodni i pewnie przyszła na świat tuż przed rejsem. W miasteczku czekano przez jakiś czas, czy ktoś się do niej przyzna, jednak prędko okazało się, że tylko ona z całej rodzi ny ocalała, zatem stała się jakby dzieckiem wszyst kich. Przygarnęła ją Rosalyn Murray i wychowała ra zem z resztą swoich dzieci. Nazwano ją Gabriellą, na cześć okrętu. - Rozumiem, że Rosalyn Murray jest twoją daleką przodkinią? Kara pokiwała głową. - Zgadza się. Babcia Fiona jest wnuczką Seana Murraya, jednego z synów Rosalyn. Był o rok czy dwa starszy od Gabrielli. To Rosalyn zorganizowała szycie pierwszej makaty. To był sposób na uzdrowienie i scalenie grupy szczęśliwie ocalonych. Umieściła w środku dziecięcy czepek, bo dziecko jest symbolem nowego życia. I oczywiście ku czci zaginionych rodzi ców Gabrielli. - Haft w tym kwadracie przypomina skrzydło. - To anielskie skrzydło - uśmiechnęła się Kara. Jenna powinna była się domyślić. Na całej makacie były rozmaite anioły, jednak jej wzrok wciąż wracał do anielskiego skrzydła. Widziała już kiedyś podobny kształt. ~ 56 ~
Zerknęła na Lexie. Dziewczynka miała na sobie podkolanówki i tenisówki, lecz Jenna oczyma wy obraźni ujrzała na brzegu jej lewej stopy znamię do kładnie o tym samym kształcie. Jej serce zaczęło na gle łomotać. To tylko przypadek. To musi być przypa dek. A jeśli nie? Nagle szalona ucieczka bez ładu i składu wprost do tego sennego miasteczka nabrała sensu. - Wszystko w porządku, Jenno? - Słucham? - Jenna wzdrygnęła się gwałtownie. - Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. - Nie, nie, wszystko w porządku. Coś mi się skoja rzyło. - Myślała teraz wyłącznie o kopercie, którą nie całe dwa miesiące temu rozdarła drżącymi dłońmi. Wewnątrz znalazła szczegółowe wskazówki, jak do stać się do Zatoki Aniołów oraz nazwisko osoby, któ ra pomoże im na miejscu. Wtedy nie traciła czasu na zastanawianie się, czy wskazówki są właściwe. Za leżało jej wyłącznie na zabraniu Lexie w bezpieczne miejsce i musiała bezwzględnie zaufać obcym, by mo gła tego dokonać. - Legenda głosi, że Gabriella miała znamię w kształcie skrzydła anioła. Że anioł, który ją urato wał, pocałował ją i tak powstał dziwny znak - dodała Kara. - Jednak, kiedy trochę dłużej pomieszkasz z nami, przekonasz się, że wszystkie sprawy, których nie potrafimy wyjaśnić, przypisujemy aniołom. - Ka ra spojrzała jej w oczy. - Niektórzy uważają, że sama jesteś aniołem, skoro ocaliłaś wczoraj tę dziewczynę. Jenna wybuchnęła śmiechem. - Z pewnością nie jestem aniołem. - Może i nie, jednak dokonałaś heroicznego czynu. Nie sądzę, bym ja się na to zdobyła. Zadzwoniłabym po prostu po policję. Za nic nie wskoczyłabym nocą do wody. ~ 57 ~
- Jesteś w ciąży. Musisz myśleć o bezpieczeństwie swojego maleństwa. - A ty musisz dbać o swoją córkę. - Jak już mówiłam, nie zdążyłam o niczym pomy śleć. Gdybym miała na to czas, pewnie też bym nie skoczyła. - Jenna odchrząknęła. - Pójdę już. Mam parę spraw do załatwienia, zanim Lexie skończy zaję cia. - Jenna marzyła tylko o tym, by jak najprędzej dotrzeć do domu i jeszcze raz przyjrzeć się tajemni czej kopercie. Może coś przeoczyła? Coś ważnego... - Do zobaczenia! - zawołała za nią Kara. Jenna pomachała jej przez ramię, niemal wybiega jąc ze sklepu. Niestety, gdy tylko znalazła się na chod niku, wpadła na Reida Tannera. Uśmiechnął się do niej i podniósł obie dłonie. - Przybywam w pokoju! Nie mam aparatu! - Siedzisz mnie? - Nagle wpadła jej do głowy myśl, że pan Tanner wcale nie jest dziennikarzem. Może jest detektywem nasłanym przez Brada? Wydawał się o wiele bardziej zainteresowany nią samą, niż artyku łem, który podobno pisał. - Gdybym cię śledził, zauważyłabyś mnie już w dro dze do sklepu. Oglądałaś się przez ramię co pół mi nuty. - A gdybyś mnie nie śledził, to skąd byś o tym wie dział? - Może to jego spojrzenie tak jej dokucza od rana? - Schodziłem właśnie z pokładu łodzi Henry'ego Miltona - wyjaśnił Reid. - Miałem doskonałą per spektywę na promenadę i widziałem, jak idziecie z Lexie do sklepu. Dokąd się teraz wybierasz? - Nigdzie nie idę. Czekam na córkę. - Nie zostawi Lexie samej w sklepie, gdy ten szubrawiec się tu kręci. - Napijesz się ze mną kawy? Kawiarnia Diny jest po drugiej stronie ulicy. ~ 58 ~
Jenna nie miała wątpliwości, że wtedy gadałoby już o niej całe miasteczko. Nie wspominając o tym, że dłuższa pogawędka z reporterem nie była najlepszym sposobem na zachowanie anonimowości. -N i e . - Nie? To wszystko? - Uśmiech zaigrał w kącikach ust Reida. - Złamałaś mi serce. - Powiedziałam ci już wczoraj: nie mam zamiaru z tobą rozmawiać. Po prostu przestań mnie dręczyć. - Wolałbym raczej zastanowić się nad tym, dlaczego się mnie tak obawiasz. - Reid wbił w nią uważne spoj rzenie. Czy pytałby o to, gdyby pracował dla Brada? Być może, gdyby chciał, żeby się nie domyślała jego praw dziwych zamiarów. - Zawarliśmy umowę na dwa pytania. Wyczerpałeś już limit. - Zawrzyjmy nową. Jenna poczuła, jak topnieje powoli pod jego cie płym spojrzeniem, i chyba po raz pierwszy przyjrza ła mu się bliżej. Był wysoki i barczysty. Miał na so bie sprane dżinsy i wełniany sweter z podwiniętymi do łokci rękawami. Wyglądało na to, że rano nie zdążył się ogolić, a falujące włosy sięgały mu do ra mion. Nos miał lekko garbaty, jakby kiedyś dosięgnął go potężny cios, a cerę opaloną. Stał w nonsza lanckiej postawie i lekko wydymał wargi, jakby chciał całemu światu ogłosić, że o nic nie dba, lecz w jego oczach czaiły się mroczne cienie. Kimkolwiek był, coś ukrywał. To odkrycie wcale nie zdziwiło Jenny. Ostatnio doszła do wniosku że każdy na świe cie coś ukrywa. - Czy naprawdę jesteś dziennikarzem? - zapytała napastliwie. - Dlaczego o to pytasz? ~ 59 ~
- Nie wyglądasz na mężczyznę, który miałby ocho tę pisać o aniołach. - Piszę o tym, o czym mi każą - odparł, wzruszając ramionami. - Taka praca. - Czyżby? Nie obchodzi cię, o czym piszesz? - Już nie - powiedział z goryczą. - Dlaczego? - To długa historia. Jenna nagle bardzo zapragnęła usłyszeć jego histo rię... Jednak za nic w świecie nie powinna zbliżać się do tego człowieka. Niech on ma swoje sekrety, ona zaś swoje. - Powinnam wracać. - Jenna, zaczekaj! - Reid chwycił ją za rękę. Fala żaru zalała całe ciało Jenny. Zachwiała się jak pod nagłym podmuchem gorącego wiatru. Gwałtow nie wyrwała rękę. Reid zmrużył oczy. Jenna doskona le wiedziała, że jej reakcja była przesadzona, jednak w tym mężczyźnie było coś, co sprawiało, że miała ochotę uciekać na koniec świata. Choć powiedziała mu, że się go boi, nie był to lęk przed przemocą. Cho dziło o coś bardziej pierwotnego i nieodparcie pocią gającego. - Może potrafiłbym ci pomóc? - cicho powiedział Reid, wciąż patrząc jej w oczy. Jenna starała się odzyskać panowanie nad sobą. - Nie potrzebuję pomocy. - Na pewno? - Jak najbardziej. Nie jestem częścią twojej histo rii. Ani zagadką, którą musisz rozwiązać. - Wciąż to sobie powtarzam, a jednak nie mogę przestać o tobie myśleć. Nerwowy skurcz przebiegł przez jej twarz. Od dłu giego czasu nie interesował się nią mężczyzna i nie bardzo wiedziała, jak sobie z tym poradzić. ~ 60 ~
- Muszę już iść - powiedziała tylko, ruszając ku drzwiom sklepu. - Jenna! - zawołał za nią ponownie. - Co znowu? - Skoro chcesz pozostać w ukryciu, nie powinnaś była ratować tej dziewczyny. To był błąd. - Wiem - szepnęła. - Ale nie miałam wyboru. Weszła do sklepu, chwiejąc się na nogach. Reid Tanner zbyt wiele widzi. Jest inteligentny, spostrze gawczy, seksowny... Boże! Niespodziewane zadurze nie w nieznajomym było ostatnią rzeczą, której by te raz chciała. Stanowił dla niej zagrożenie na tak wielu poziomach! Spojrzała przez okno wystawy, zastana wiając się, jaki będzie jego kolejny ruch. Wejdzie za nią do sklepu? Zaczeka pod drzwiami? A może wyolbrzymia jego zainteresowanie sobą? Reid stał odwrócony do niej plecami. Wyjął z kie szeni telefon, wystukał numer i powoli odszedł. Z kim rozmawia? Czy to możliwe, że z Bradem? Serce łomotało jej w piersi. Nie mogła uwierzyć, że Reid ją wystawia, choć z drugiej strony przecież wca le go nie zna. I to ostatnie zdanie o popełnieniu błę du... Czyżby próbował jej coś powiedzieć? Musi się upewnić, że Reid jest tym, za kogo się po daje. Jeśli rzeczywiście pracuje dla „Spotlight Magazine", ktoś to potwierdzi. Lexie wciąż miała zajęcia. Jenna chyłkiem wy mknęła się ze sklepu. Reid zniknął. Przeszła prędko na drugą stronę ulicy do kiosku. Przez ostatnie mie siące tak skupiła się na własnym piekle, że nie zwra cała uwagi, co się dzieje na świecie. Znalazła „Spotlight Magazine" na drugiej półce. Okazał się grubą, kolorową gazetą kuszącą tytułami o rozwodach gwiazd, kolejnych dzieciach innych gwiazd, najnowszych doniesieniach o U F O i ciężar~ 61 ~
nym mężczyźnie z Ohio. Reid Tanner jest bystrym fa cetem. Dlaczego pracuje dla tabloidu? To bardzo dziwne. Otworzyła okładkę i przebiegła wzrokiem listę dziennikarzy. Nie znalazła nazwiska Reida. Przerzuci ła gazetę, ale nie dostrzegła jego inicjałów pod żad nym artykułem. Z westchnieniem zapłaciła za maga zyn i wróciła pod drzwi sklepu Pod Sercem Anioła. Rozejrzała się uważnie, upewniła, że nikt jej nie ob serwuje i wybrała numer sekretariatu redakcji „Spot light Magazine". Poprosiła miłą sekretarkę o połączenie z Reidem Tannerem. Kobieta zawahała się na moment. - Proszę chwilę zaczekać. - Po minucie wróciła na linię. - Niestety, nie pracuje u nas Reid Tanner. Może jest jednym z wolnych strzelców. Jeśli pani so bie życzy, poproszę wydawcę, żeby później do pani oddzwonił. - Nie, dziękuję. - Jenna schowała telefon. Dłonie jej drżały. Czy Reid jest wolnym strzelcem, czy też ma zupeł nie inne zlecenie w miasteczku? Nawet jeśli nie pra cuje dla Brada, jego ciekawość stanowi dla niej zagro żenie. Jeśli zacznie o nią rozpytywać albo, co gorsza, pójdzie na policję, Jenna będzie musiała znów ucie kać.
Rozdział 5
Joe Silveira oparł się wygodnie na krześle za dębo wym biurkiem. Kółka krzesła zaskrzypiały przejmują co pod jego ciężarem. Komisariat Zatoki Aniołów mieścił się w stuletniej willi pachnącej kurzem i histo rią. Joe uwielbiał czuć więź z przeszłością i wszystki mi komendantami, którzy wygniatali przed nim skrzypiące krzesło. Lubił także czuć więź ze wspólno tą, której służył. Była to jedna z przyczyn, dla których przeniósł się do małego miasteczka. Niestety, w tej chwili społeczność zeszła na dalszy plan, gdyż ponow nie odezwało się życie prywatne komendanta. Zerkając na zegarek, poprawił przy uchu słuchaw kę i jednym uchem słuchał opowieści o kolejnym suk cesie żony w pośrednictwie obrotem nieruchomościa mi. Gdyby miał wskazać choć jedną rzecz, którą Ra chel robiła najlepiej na świecie, byłoby to gadanie. Wiedział o tym już w pierwszej chwili, kiedy się po znali, a spędzony wspólnie rok w liceum ugruntował w nim to przekonanie. Joe zakochał się w niej, zanim jeszcze poznał jej imię. Była idealna. Olśniewająco piękna, o kruczoczarnych włosach i oszałamiającym uśmiechu. Mało tego. Okazała się także dobra, współczująca i pełna empatii. Po prostu idealna. Mieszkała w pięknej willi z ogródkiem. Ojciec Rachel ~ 63 ~
był sławnym lekarzem, matka zajmowała się domem i udzielała we wszystkich szkolnych wydarzeniach. Jego życie przedstawiało się zgoła inaczej. Pół Mek sykanin, pół Irlandczyk, wychował się szczęśliwie wśród pięciorga rodzeństwa w tłocznym mieszkanku na osiedlu dla klasy robotniczej. Matka była kelnerką, ojciec pracował w supermarkecie. Marzyli o wielkiej karierze dla syna. Chcieli, by skończył studia i został prawnikiem, lekarzem albo inżynierem. I Joe z wszyst kich sił starał się spełnić ich marzenia. Zdał maturę z wyróżnieniem i dostał się na prawo, lecz w głębi ser ca zawsze pragnął zostać policjantem. I to pragnienie było pierwszą rysą na pozornie idealnej powierzchni związku z Rachel. Była bardzo rozczarowana, gdy po rzucił studia. Panicznie się bała, że skończy w ciasnym mieszkanku, w jakim dorastał Joe. Jednak starała się nie pokazywać niczego po sobie i wspierała go, gdy starał się o przyjęcie do Akademii. Lata mijały i ich miłość zaczęła się zmieniać. Joe pracował do późna, a wszystko, co widział na ulicach, zatruwało jego spojrzenie na świat. Rachel miała wła sne życie i grono przyjaciół, których nie znał. Całe dnie spędzała w klubie tenisowym rodziców i była bardziej zainteresowana poprawą serwu niż zajściem w ciążę. Gdy nadszedł czas na kupno domu, Joe chciał znaleźć niewielkie, przytulne gniazdko, na któ re będą sobie mogli bez trudu pozwolić. Rachel prak tycznie zmusiła go, by zgodził się przyjąć w prezencie od jej rodziców okazały dom niedaleko klubu. Do tej pory nie rozumiał, dlaczego tak się zamar twiał tym domem. To był wspaniały prezent i uwiel biał za to rodziców Rachel. Wiedział też, że przyjęli go na łono rodziny z otwartymi ramionami. Jednak dom był ogromny i Joe czuł się w nim zagubiony, a dodat kowe pokoje sprawiały wrażenie, że jest z góry przygo-
towany na powolną separację. Przepaść między nimi pogłębiała się z dnia na dzień, aż nadeszła chwila kry zysu tak wielkiego, że w ułamku sekundy podjął decy zję rzucenia pracy i wyniesienia się na wybrzeże z da la od jej przyjaciół, jej rodziny i jej planów. - Joe, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - zapytała z naciskiem Rachel. - Mam wrażenie, że gadam do ściany. Może dlatego, że jej opowieści śmiertelnie go nu dziły. Ale miała rację, to nie fair. Nie wątpił ani przez chwilę, że setki razy zanudzał ją policyjnymi historia mi. Chociaż nie. Wcale nie. Jednym z największych problemów Rachel było to, że w ogóle nie dzielił się z nią pracą. Nie rozumiała, że musiał stanowczo roz dzielać pracę od życia prywatnego, inaczej z pewno ścią by oszalał. - Joe - powtórzyła poirytowanym tonem. - Przepraszam cię - odpowiedział pospiesznie. - Trochę się zamyśliłem. - Właśnie słyszę. - Kroi mi się pracowity tydzień. Mamy w mieście rzesze turystów, letni festyn i fanatycznych poszuki waczy aniołów szwendających się dniem i nocą po kli fach. Wczoraj wieczorem ktoś próbował popełnić sa mobójstwo, skacząc z molo do wody. Rachel westchnęła. - Zdumiewające. Turyści, poszukiwacze aniołów i samobójcy. Jak wy sobie poradzicie z całym tym ba łaganem? Kiedy jego żona stała się tak sarkastyczna? Ignoru jąc jej ton, zapytał: - Kiedy przyjedziesz do domu? Odpowiedziała mu ciężka cisza. W zasadzie mógł sobie odpowiedzieć sam. Odkąd Rachel dostała uprawnienia brokerskie, była zajęta wyłącznie swoją ~ 65 ~
karierą i kolejną transakcją, która zawsze majaczyła na horyzoncie. - W ten weekend nie dam rady, Joe. W sobotę mam dom otwarty. - Rachel, obiecałaś zamykać powoli sprawy w Los Angeles. Powinniśmy być razem. - Wiem, ale ja także jestem zajęta. I zarabiam mnóstwo pieniędzy. Dla nas. Żeby zabezpieczyć na szą przyszłość. Zarabiam znacznie więcej niż ty. Było by o wiele lepiej, gdybyś zostawił to miasteczko i przy jechał do mnie. Zeszłego wieczora wpadłam na Mit chella. Powiedział, że miejsce zawsze na ciebie czeka. - Wcale tego nie chcę, a nasz dom i nasza przy szłość są tutaj. - A co, jeśli ja pragnę, byś do mnie wrócił? - zapy tała płaczliwie. - A co, jeśli ja potrzebuję ciebie tutaj? - powtórzył. - To wspaniała okolica z dobrymi, ciekawymi ludźmi i całymi setkami domów do sprzedaży i wynajęcia. - Marnujesz się tam, Joe. Jesteś zbyt bystry, by gnić na stołku komendanta w zapyziałym miasteczku. Wiem, że potrzebowałeś odpoczynku i być może po wrót do starej pracy nie jest najlepszym pomysłem. Ale istnieje wiele miasteczek bliżej mojej firmy niż Zatoka Aniołów. - To nie jest żadna przerwa na odpoczynek, Ra chel. Tutaj chcę żyć. - Wiedział o tym od chwili, gdy przekroczył próg małej willi, którą odziedziczył po wujku Carlosie. Po raz pierwszy w życiu poczuł, że znalazł swoje miejsce na ziemi. Powtarzał to Rachel więcej razy, niż był w stanie zliczyć, jednak najwyraź niej nie przyjmowała tego do wiadomości. Nie rozu miała, jak może chcieć mieszkać w maleńkim mia steczku z dala od wszystkiego, co znajome i bliskie.
~ 66 ~
- Chcesz tam żyć w tej chwili - stwierdziła. - Ale to się zmieni. Znam cię, Joe. Uwielbiasz niebezpieczeń stwo, pościgi. Nie jesteś w stanie tego zmienić. Zanu dzisz się. - Wiem, że proszę cię o wiele, ale mogłabyś chociaż spróbować. Może i tobie by się tu spodobało. Miastecz ko jest przepiękne. Społeczność wymarzona do po większania rodziny. Moglibyśmy tu być szczęśliwi. - Chcę, żebyśmy byli szczęśliwi, Joe - powiedziała miękko. - Jednak na razie nie wiem, jak tego dokonać. - Ja także - przyznał. - Wiem jednak, że na pewno nam się nie uda, jeśli będziemy żyli w oddaleniu. Przyjedź, choćby na kilka dni. Wiele osób pyta o cie bie. Chcą cię poznać. Dostałem setki zaproszeń na obiady, ale nie chcę chodzić bez ciebie. Gdybyś da ła temu miejscu szansę, mogłoby ci się tu spodobać. - Spróbuję. Ale teraz muszę już kończyć. Zadzwo nię później. Odłożyła słuchawkę, zanim się pożegnał i powie dział jej, że ją kocha. Coraz rzadziej rozmawiali o uczuciach, odkąd przeniósł się do Zatoki Aniołów. Rachel spędziła zaledwie kilka nocy w ich przytulnym domku z widokiem na morze. Nagle dotarło do niego, że nie mogą dłużej żyć w takim rozkroku i ktoś będzie musiał się poddać. Oraz że być może to będzie on. Ktoś delikatnie zastukał w uchylone drzwi. - Proszę! Do gabinetu weszła Charlotte Adams. Joe zadrżał bezwiednie. Był zaskoczony i trochę speszony. Bar dzo podobała mu się złotowłosa lekarka o intrygują cych błękitnych oczach i skórze złocistomiodowej od słońca. Miał nadzieję, że zauroczenie prędko mi nie. Z pewnością nie mógł nic z tym zrobić, przecież był żonaty. I pomimo wszystko chciał pozostać mę żem Rachel. ~ 67 ~
- Przepraszam, że zawracam ci głowę - odezwała się łagodnie Charlotte. - Coraz bardziej martwię się o Annie. Czy zdobyłeś może jakieś informacje na te mat jej rodziny? - Usiądź, proszę. - Joe wskazał krzesło przy biurku i wziął faks, który przyszedł godzinę wcześniej. - Oj cem Annie jest Carl Dupont. To emerytowany żoł nierz. Był na kilku misjach w Afganistanie i na jednej stracił rękę. - To straszne! - jęknęła Charlotte. - Właśnie wybierałem się w góry, żeby z nim poroz mawiać. Udało mi się zdobyć aktualny adres. - Mogłabym pojechać z tobą? - zapytała nagle Char lotte. Joe popatrzył na nią ze zdumieniem. - To nie jest dobry pomysł. Lekarka wyprostowała się na krześle, z uporem za dzierając głowę. - Martwię się o stan mojej pacjentki - wycedziła z naciskiem. - To policyjne dochodzenie, pani Adams. - Ale dotyczy także kuracji mojej pacjentki! Muszę wiedzieć, w jakich warunkach mieszkała i czy są one odpowiednie dla dziecka, które niedługo przyjdzie na świat. - Przecież to nie twoja sprawa, dokąd ona się uda po wyjściu ze szpitala. Annie jest pełnoletnia. Nie mu si tam wracać, jeśli nie będzie miała na to ochoty. - Ale jest także ciężarna i zarabia grosze. Nie będzie jej stać nawet na jedzenie. Poza tym pewnie od razu wyleci z pracy. Będzie potrzebowała pomocy. Być mo że powrót do domu okaże się jedynym rozwiązaniem. - Czy zawsze tak się angażujesz? - Posłuchaj, może i Annie jest pełnoletnia, ale to wciąż dziewczynka. Przerażona do tego stopnia, że ~ 68 ~
chciała się zabić. Im więcej będę wiedziała o jej rodzi nie, o domu i środowisku, w jakim wzrastała, tym le piej będę w stanie jej pomóc. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Charlotte westchnęła. - Nie, nie zawsze się tak angażuję. Annie jest dla mnie wyjątkowa. - Dlaczego? Zawahała się a po chwili wzruszyła ramionami. - Jej historia coś mi przypomina. Mogę z tobą po jechać? Joe wiedział, że to fatalny pomysł, jednak ze zdumie niem spostrzegł, że przyzwalająco kiwa głową. Charlot te uśmiechnęła się tak pięknie, że gotów był zgodzić się na wszystko, o cokolwiek poprosi. Prędko odepchnął tę myśl, poderwał się z krzesła i wskazał jej drzwi. - Chodźmy. Muszę wrócić, zanim zacznie się festyn. Charlotte prędko wsiadła do jego auta i zapięła pas bezpieczeństwa. Joe czuł przez mundur bliskość jej ciała. Odchrząknął i poprawił się w fotelu. To tylko część dochodzenia, nic osobistego. - Dziękuję - odezwała się Charlotte. - Wiem, że łamiesz zasady. - Doceniam twoją troskę o pacjentkę - przyznał, wyjeżdżając z parkingu. Przez chwilę się nie odzywali. Joe chciał powie dzieć tak wiele, że nie wiedział, od czego zacząć. Po za tym bał się, że każde pytanie będzie niebezpiecz nie zbliżało go do Charlotte. - Nie poznałam jeszcze twojej żony - wypaliła na gle lekarka. Joe zacisnął dłonie na kierownicy. - Rachel rzadko bywa w miasteczku. Wciąż jest bardzo związana z Los Angeles. - Pewnie bardzo za nią tęsknisz. ~ 69 ~
- Bardzo - wyznał szczerze. - Jak długo jesteście małżeństwem? - Od dziewięciu lat, ale jesteśmy razem, odkąd skończyliśmy po piętnaście. - Miłość z ogólniaka? - uśmiechnęła się Charlotte. - To zdumiewające. Musicie się znać na wylot. - Tak i ja sądziłem. - Joe pożałował tych słów, gdy tylko je wypowiedział. - Na pewno niebawem się po znacie. A co u ciebie? - Nie mam męża, jeśli o to pytasz. Wyjechałam na studia, potem staż i wszystkie szkolenia uzupełnia jące. Nagle zdałam sobie sprawę, że od trzynastu lat nie spędziłam w domu więcej niż dwa, trzy dni. Dziw nie się tu teraz czuję. Niby swojsko, a obco. - Słyszałem, że twój ojciec był tu pastorem przez długie lata. - Tak, przez trzydzieści cztery. Zmarł w lutym tego roku. - Tak, słyszałem o tym. Bardzo mi przykro. - Dzięki. - To dlatego wróciłaś? - Owszem, choć tak naprawdę nie zdążyłam. Za planowałam przeprowadzkę na weekend, a on zmarł w piątek. - Zapatrzyła się w okno. - Nie zdążyliśmy się pożegnać, porozmawiać. Ale może to lepiej? Pew nych rzeczy nie warto mówić. Joe był niezmiernie ciekawy, co Charlotte ma na myśli, ale nie zapytał. - Z pewnością twoja matka jest szczęśliwa, mając cię teraz przy sobie. Charlotte uśmiechnęła się gorzko. - Nie wydaje mi się. Nie jestem jej ukochanym dzieckiem, a tylko mnie ma na wyciągnięcie ręki. Mo ja starsza siostra Doreen właśnie wyprowadziła się z mężem do San Francisco, a młodszy brat Jamie jest w wojsku. Zostałam jej tylko ja. ~ 70 ~
- Nie mogę sobie wyobrazić, że resztę dzieci kocha bardziej niż ciebie. Uśmiechnęła się szerzej. - Dziękuję, jesteś bardzo miły. Ale to dlatego, że niezbyt dobrze mnie znasz. - Wiem tylko, że jesteś świetną lekarką, bardzo troskliwą i zaangażowaną. Matka na pewno jest z cie bie dumna. - Nasza relacja jest dość skomplikowana. Rodzi na zawsze miała wobec mnie bardzo wysokie wyma gania. Ojciec był kimś w rodzaju duchowego przy wódcy miasteczka. Matka stała przy nim i wspierała go na wszelkie możliwe sposoby. Moim zadaniem by ło kroczenie ścieżką wiary i posłuszeństwa, świecenie przykładem. Jednak kiedy byłam nastolatką, dopuści łam się czegoś niewybaczalnego. Zawiodłam ich. Matka nigdy mi tego nie zapomniała. - Czyż kluczem do naszej wiary nie jest właśnie wy baczenie? - Ojciec to rozumiał. Matka nie. - Charlotte strzep nęła ze spódnicy niewidzialny pyłek. - Nie byłam z oj cem zbyt blisko, zawsze stała między nami matka. Od suwała od niego wszelkie problemy, chroniła go przed życiem rodzinnym. Chciała, by w pełni poświę cił się jej i Kościołowi. W tej kolejności. Kochała go zachłannie i przez to popełniała czyny zupełnie... - Niewybaczalne? - podsunął Joe. Charlotte rzuciła mu spłoszone spojrzenie. - Co ci powiedzieli? - Słucham? - zdumiał się Joe. Wpatrywała się w niego przez długą chwilę. - Nic takiego. To już przeszłość. Teraz mieszkam tutaj, choć nie wiem, jak długo zostanę. Czasami wyda je mi się, że matka wolałaby, żebym czym prędzej wy jechała. Rozmawiam z siostrą, a ta mnie przekonuje, ~ 71 ~
że matka potrzebuje opieki i że wcale nie jest tak silna, jak udaje. W tej chwili tylko ja mogę przy niej być. Na myśl o jej przeprowadzce Joe skulił się w sobie. Lubił wpadać na nią w miasteczku, kiedy zajadała się goframi u Diny, kupowała gazetę albo biegała po pla ży przed zachodem słońca. Nagle zdał sobie sprawę, jak często wypatruje jej postaci, kiedy wychodzi z ko misariatu. To musi się skończyć. - Więc nie zamierzasz zostać tu na zawsze? - zapy tał lekkim tonem. - Szkoda. Miasto potrzebuje ludzi takich jak ty. - Cóż. Jeszcze nie podjęłam decyzji. Na razie sku piam się na tym, co jest i nie myślę o tym, co mogła bym spotkać za zakrętem drogi. A skoro o drogach mowa... czy wciąż po jakiejś jedziemy? - Chwyciła się kurczowo podłokietnika. - Trudno w to uwierzyć, ale tak - zaśmiał się Joe, podskakując na kolejnym wyboju. Zwolnił i zmienił bieg. Wyglądało na to, że zbliżają się do posiadłości Duponta, bo coraz częściej mijali znaki o treści: „Zakaz szwendania się", „Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność", „Posiadłość prywatna" i tym po dobne. Doszedł do wniosku, że Carl Dupont nie przywita ich z otwartymi ramionami i dzbankiem lemoniady. - Nie powinnaś była tu przyjeżdżać - mruknął. - Wszystko będzie dobrze. Jesteś komendantem. Cóż takiego może nam zrobić? Mógłby opowiedzieć jej tysiąc historii o ludziach zbyt chorych, głupich lub agresywnych, by dbać o je go mundur, ale sobie darował. - Przecież chcemy tylko z nim porozmawiać - do dała Charlotte. - Cholera! - krzyknął Joe, gwałtownie hamując, gdy spomiędzy drzew tuż przed maskę samochodu ~ 72 ~
wyszedł mężczyzna w zielonym mundurze i hełmie. Wielką dubeltówkę wycelował prosto w kierowcę. - Sądzę, że on może nie chcieć z nami rozmawiać. - Joe zgasił silnik i włączył radio, by wezwać posiłki. By li poza zasięgiem. - Zostań w samochodzie, Charlotte. Powoli otworzył drzwi i wysiadł. - Witam, panie Dupont. Jestem komendant Silveira, proszę opuścić broń. Chcę tylko porozmawiać o pana córce, Annie. - Nie mam córki!!! - ryknął mężczyzna, ale opuścił broń. - Jesteś pan na prywatnej posesji! - Annie jest w szpitalu - odparł Joe, kryjąc ulgę. - Usiłowała popełnić samobójstwo. Chciała się uto pić. Jakaś dobra dusza skoczyła za nią i uratowała jej życie. Miała naprawdę wielkie szczęście. - Mówiłem już panu, nie mam córki. Zanim Joe zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał, jak Charlotte wysiada z auta. Dupont natychmiast wycelował w nią broń. Serce komendanta zamarło. Wiedział, że nie powinien był jej tu przywozić. - Panie Dupont, jestem lekarką Annie - powie działa Charlotte. - Jestem pewna, że bardzo się pan o nią martwi. - Moja córka jest kurwą. Zasłużyła na to, co teraz zbiera. Ośmieszyła mnie. Ośmieszyła naszego Pana. Wynoście się stąd i nigdy nie wracajcie. - Do auta, Charlotte - warknął Joe. - Proszę opu ścić broń, panie Dupont, bo będę musiał pana aresz tować. Mężczyzna niechętnie opuścił broń, najwyraźniej nie dość szalony, by całkiem zlekceważyć policjanta. Charlotte wśliznęła się na siedzenie i zatrzasnęła drzwi. Joe odpalił silnik i cofał się powoli wąską, krę tą drogą, póki nie znalazł miejsca, w którym był w sta nie zawrócić. Spojrzał we wsteczne lusterko. Carl Du~ 73 ~
pont patrzył, jak odjeżdżają. Prawdopodobnie nie ru szy się z miejsca, póki nie będzie pewny, że wynieśli się na dobre. - Nie powinnaś była wysiadać z auta - powiedział z pretensją. Naraził Charlotte na niebezpieczeństwo. To niedopuszczalne. - Przepraszam. - Mógł cię zastrzelić! - wykrzyknął Joe. - Zawsze jesteś taka narwana? Czy w ogóle kiedykolwiek my ślisz, zanim coś zrobisz? - Powiedziałam: przepraszam! - powtórzyła Char lotte. - Racja, wybacz. To moja wina. Nie powinienem był cię zabierać. - Przeczesał włosy palcami, wracając na główną drogę. - Chciałam tylko pomóc - wyznała Charlotte - ale nie miałam racji. A odpowiadając na twoje pytanie, muszę przyznać, że impulsywność aż nazbyt często wpędza mnie w kłopoty. Staram się nad tym zapanować. Joe obrzucił ją ukradkowym spojrzeniem. Uśmie chała się przepraszająco. Była zaskakująco in na od wszystkich lekarzy, z którymi dotąd zetknął się w pracy. Zdecydowanie za bardzo przejmowała się pacjentami. Tak bardzo pragnęła pomóc nastolatce, której wcale nie znała, że naraziła się na niebezpie czeństwo. Nie mógł się zdecydować, czy bardziej go wkurzyła, czy mu zaimponowała. Nie miał jednak za miaru zdradzać się z uczuciami. - Powinnaś się starać jeszcze bardziej - burknął. - Tak jest. I co teraz zrobimy? Annie nie może wrócić do domu. Nawet jeśli ojciec ją przyjmie, kto wie, przez jakie piekło będzie musiała na co dzień przechodzić. - Zapominasz, że Annie jest dorosła, Charlotte. - To znaczy... ~ 74 ~
- Że ja nic nie mogę zrobić. Annie musi skontakto wać się z opieką społeczną i sprawdzić, jakie są moż liwe rozwiązania tej sytuacji. Ojciec nie ma obowiąz ku zajmować się nią, skoro skończyła już osiemnaście lat. - Przecież to szaleniec! W dodatku uzbrojony. Jest niebezpieczny. Nie możesz coś z nim zrobić? - Przyjrzę się sprawie, sprawdzę też, czy ma pozwo lenie na broń. Jednak zaaresztowanie pana Duponta nie pomoże Annie. - To prawda - westchnęła Charlotte. - Tak mi jej żal! Może ma innych krewnych, którzy ją przygarną? - Może powinnaś z nią o tym porozmawiać? - Masz rację - zgodziła się Charlotte. - Wyobra żasz sobie życie z takim ojcem? Nie rozumiem, jak rodzice mogą odwracać się od dzieci, gdy te potrze bują ich pomocy! To straszne. Niewybaczalne. Joe spojrzał na nią z uwagą. - Wciąż rozmawiamy o Annie? - Oczywiście! - żachnęła się Charlotte. Nie uwierzył jej. - Znajdę sposób, żeby jej pomóc - przyrzekła z mocą. - Bo tobie nikt nie pomógł? Spojrzała na niego ze złością. Uśmiechnął się. - Nie tak łatwo mnie przestraszyć, pani doktor. - Nie dzielę się historią mego życia z osobami, któ re ledwie znam. - W takim razie powinniśmy się zaprzyjaźnić. - To nie jest dobry pomysł, panie komendancie. - Pewnie nie - mruknął. - Na pewno nie - pokiwała głową Charlotte i od wróciła się do okna. - Opowiedz mi coś o swojej żo nie.
Rozdział 6 W drodze do domu Jenna popędzała Lexie. Chciała jak najprędzej w spokoju rozważyć wszystko, co usłyszała. Była tak zajęta urządzaniem się w mia steczku i zapewnieniem Lexie bezpieczeństwa, że ni gdy nie zastanowiła się, dlaczego zesłano je właśnie tutaj. Była wręcz przekonana, że miasteczko wybrano na chybił trafił z bazy zamkniętych, odizolowanych miejsc, niełatwych do odnalezienia i jednocześnie przytulnych. Ale może to nieprawda. Kazała Lexie umyć się i zmienić ubranie, sama zaś zamknęła się w sypialni. Koperta była ukryta pod stertą swetrów w najwyższej szufladzie komody. Wyjęła ją ostrożnie i usiadła na łóżku. Choć wiele razy przeglądała schowane w niej doku menty, zastanawiała się teraz, czy nie przeoczyła cze goś ważnego. Musiał istnieć powód, dla którego ode słano je do miasteczka, w którym sto lat wcześniej z okropnej katastrofy uratowało się dziecko z identycz nym znamieniem jak Lexie. To po prostu nie mógł być zbieg okoliczności. Wysypała na łóżko świadectwa urodzenia na nowe nazwiska wraz z nowymi numerami identyfikacyjnymi i dowody osobiste. Na osobnej kartce wydrukowano wskazówki, jak dojechać do Zatoki Aniołów, numer ~ 76 ~
telefonu do agencji nieruchomości, w której praco wała Kara Lynch, kartę kredytową i numer konta w lokalnym banku. Dostała także komórkę na kartę, do użytku wyłącznie w razie zagrożenia. Otrzymała wszystko, czego potrzebowała, by zniknąć ze swego życia. Jednak coś tu nie pasowało. Dlaczego wysłali ją właśnie tutaj? W kopercie nie znalazła odpowiedzi na to pytanie. Może jakieś wskazówki kryją się w domu? Gdy go wynajęła, był w pełni umeblowany, łącznie z obrazkami na ścianach i zasłonami w oknach. We szły do domu i po prostu w nim zamieszkały. Jenna westchnęła i podeszła do okna. Dom stał przy ulicy wspinającej się na jedno z licznych wzgórz w Zatoce Aniołów. Dzięki górzystemu terenowi nie mal wszystkie domy w miasteczku miały widok na ocean. Z okna w sypialni Jenna widziała molo, z którego zaledwie zeszłej nocy skoczyła na ratunek nieznajomej. Teraz nie mogła w to uwierzyć. Miała wrażenie, że uratowanie dziewczyny było jej przezna czeniem. że miała się znaleźć w tym miejscu dokład nie o tej porze. Wstrząsnął nią dreszcz. Czyżby traciła zdrowy roz sądek? Najwyraźniej zaraża się lokalnym folklorem każącym wszystko tłumaczyć ingerencją sił nadnatu ralnych. A może powinna posłuchać intuicji? Coś ka zało jej przyjrzeć się bliżej swemu życiu i ostatnim wy darzeniom. Podniosła słuchawkę i z szuflady nocnego stolika wyjęła wizytówkę Kary. Zadzwoniła na komórkę i z niepokojem wysłuchała kilku sygnałów. - Halo - odezwała się wreszcie Kara. - Cześć, Karo. Tu Jenna Davies. - Cześć, Jenno. Dwa razy w ciągu jednego dnia? Co za szczęśliwy traf - roześmiała się Kara. ~ 77 ~
- Zapomniałam cię zapytać wcześniej, przepra szam. Zastanawiam się, kto jest właścicielem domu, który wynajmuję. Czy to ktoś z miasteczka? Chciała bym zapytać o jeden mebel. - Mam nadzieję, że wszystko w porządku z ume blowaniem? - Och, oczywiście. Zastanawiam się jedynie, czy to antyk - tłumaczyła się Jenna. - Jestem pewna, że to same antyki, ale możesz to skonsultować z Janice Pelovsky, która prowadzi sklep z antykami przy Groove Street. - Czy ona jest właścicielką domu? - Nie, nie. Dom należy bezpośrednio do naszej agencji. Mieszkała w nim ciotka mojego szefa, Rose Littleton. Zmarła dwa lata temu i od tamtej pory dom jest wynajmowany. Mogę ci jeszcze jakoś pomóc? - zapytała z troską Kara. - Nie, dziękuję ci za wszystko. - Do zobaczenia na festynie. - Do zobaczenia. Jenna odłożyła telefon. Rose Littleton. Była pewna, że nigdy wcześniej nie słyszała tego nazwiska. Wyjęła z torebki komórkę i oddzwoniła. Paula nie odebrała, a Jenna nie chciała nagrywać wiadomości. Zdążyła ukryć kopertę, zanim do pokoju wpadła Lexie w jasnych dżinsach i różowej bluzie od dresu. Różowy był jej ulubionym kolorem. - Gotowa! - wykrzyknęła z uśmiechem. Niedawno wyrosły jej dwa stałe zęby z przodu, ale jeden z mleczaków z boku trzymał się już wyłącznie siłą woli. Widząc ledwie trzymający się ząb, Jen na czuła wyrzuty sumienia. - Może powinnyśmy go wyrwać? - zapytała z drże niem. ~ 78 ~
Tak naprawdę nie chciała tego robić. Nie chciała przysparzać Lexie bólu. Jednak czuła, że powinna o to zadbać. Lexie zacisnęła wargi i pokręciła głową. - Nie - wycedziła tylko. - Nie przeszkadza ci, jak tak się kiwa? Lexie gwałtownie zamachała rękami. - No dobrze, to niech sam wypada. - Nie może teraz wypaść, bo wróżka zębuszka mnie nie znajdzie - pisnęła Lexie. Serce Jenny zamarło na chwilę. Zamrugała, żeby ukryć łzy. To, że Lexie wciąż wierzyła w anioły i wróż ki, zakrawało na jakiś cud. - Musi się utrzymać, aż wrócimy do domu - upie rała się Lexie. - Muszę go włożyć pod specjalną po duszkę. Jenna przełknęła łzy. Lexie musiała się borykać ze stanowczo zbyt wielką liczbą trudności w swoim sied mioletnim życiu. Tęskniła za dzieciństwem. Ale przy najmniej żyje. Tylko to się liczy. Jenna wyjęła bluzę z szafy i powiedziała z uśmie chem. - Lepiej już chodźmy, zanim Kimmy zje cała pizzę. - Zobaczymy dziś anioły? - zapytała Lexie. - Po winny się pokazać, skoro to tak jakby urodziny miasta. - Chodź, zobaczymy same. - Dlaczego nie chcesz ze mną iść ich zobaczyć? - narzekała Lexie. - To nie fair. - Skarbie, nikt jeszcze nie widział aniołów, a na kli fach jest zimno. - Oraz zdecydowanie zbyt wielu ob cych. - Na jaką pizzę masz ochotę? Twarz Lexie pojaśniała jak słońce. - Pepperoni - wykrzyknęła, skacząc z ganku. - Umieram z głodu! Przynajmniej na to Jenna mogła coś zaradzić. ~ 79 ~
*** Reid ze znużeniem oglądał filmik o aniołach na komputerze. Wprawdzie oglądał go już setki razy, jednak po wycieczce na klify chciał się jeszcze raz przyjrzeć. Przejrzyste białe kształty ze skrzydłami latały wo kół skał, czasem z niesłychaną prędkością. Nie mogły być aniołami, ale czym były? O ile czymkolwiek... Wystarczyło zapewne kilka sztuczek, by zmonto wać ten filmik, jednak choć setki osób wyśmiało go i wyszydziło jako kompletny fałsz, tysiące uznało film za dowód na istnienie aniołów. Reid wyłączył film i załadował do komputera zdję cia skał, które zrobił z pokładu łodzi Henry'ego. Przybliżył je i kiedy przez chwilę przypatrywał się li niom, obraz zaczął się zmieniać. Nie widział już twarzy Allison, lecz buzię dziecka. Wielkie brązowe oczy, zadarty nosek, burza loków... Poczuł wzbiera jące mdłości. Zamknął oczy i potrząsnął głową. Nie chciał przy pominać sobie twarzy Camerona. Dlaczego akurat on? Może Henry ma rację? Anioły pokazują ci to, co potrzebujesz ujrzeć. Jednak on nie chciał oglądać ich twarzy. Były wyryte za zawsze w jego sercu. Prędko zamknął zdjęcia i otworzył plik z artyku łem. Dopisał dwa akapity, ale widział, że w zasadzie może je od razu skasować. Nie ustalił żadnych fak tów, nie miał zdjęć aniołów i pisał wyłącznie o jakichś bliżej nieokreślonych znakach na skałach. W mieście usłyszał same nietrzymąjące się kupy historyjki z ust ludzi, którzy zapewne liczyli na wzrost zainteresowa nia miasteczkiem. Wszystkie te katastrofy, zaginione skarby i wraki nie były w stanie udźwignąć porządne go artykułu. ~ 80 ~
Zresztą nie chodziło o to. Choć wmawiał sobie, że chce tylko zarobić i jest mu wszystko jedno, o czym pisze, nie byłby w stanie podpisać się pod stekiem bzdur. Oparł się i przeciągnął, aż zatrzeszczało mu w sta wach. Nie wiedział, dlaczego wciąż zależy mu na opi nii. Teraz nie ma już znaczenia, jak i o czym pisze. Prawdziwa praca skończyła się jedenaście miesięcy temu. Powinien dać czytelnikom to, czego chcieli naj bardziej: fantastyczną opowieść o aniołach, cudach, nadziei, miłości i reszcie tych bzdur. Jednak gdy położył palce na klawiaturze, słowa nie chciały nadejść. W głębi duszy jakaś ostatnia zapo mniana cząstka jego prawdziwej natury wciąż żyła i dopominała się uwagi. Przypominała, że kiedyś inte resowały go prawdziwe, ważne, świeże wiadomości. Że tylko dla nich żył. Powinien ciężko pracować, by odzyskać to, co utracił. Obecne życie było jednym wielkim kłamstwem. Papier zmienił jego życie. Rodziców stracił, będąc jeszcze dzieckiem, i wychowywał się w sierocińcu. Gdy tylko odrósł od ziemi, szukał sposobności, by się stamtąd wyrwać, więc propozycja sprzedawania gazet na ulicy zdawała się zbawieniem. Gazety stały się dla niego cały światem. Uwielbiał zapach papieru, palce uwalane farbą drukarską, cię żar pliku gazet i stuk paczki upadającej na ganek. Je go koledzy nie traktowali poważnie swej pracy. Śmia li się, gdy gazeta wylądowała w krzakach albo na mo krym od rosy trawniku. Reid zawsze umieszczał gaze ty na ganku, bo był przekonany, że znajdują się w nich ważne informacje. Że ludzie potrzebują wskazówek i kogoś, kto skieruje snop światła na sprawy dotąd ukryte i ciemne. Zapragnął stać się latarnią rozświe tlającą mrok. ~ 81 ~
Musiał wytrzeć niezliczoną ilość ciemnych kątów, by dotrzeć na szczyt. Najgorzej było w liceum. Praco wał czasami w trzech miejscach na raz, żeby opłacić szkołę i pokój. Jeszcze sześć lat po skończeniu dzien nikarstwa musiał spłacać studenckie kredyty. Wresz cie jednak wszystko złożyło się jak najszczęśliwiej. Spełniły się wszystkie jego marzenia. Publikowanie wstrząsających artykułów o skrywanych tajemnicach stało się sensem jego istnienia. Nie liczyło się nic in nego, a już najmniej to, w jaki sposób zdobył informa cje. Cel zawsze uświęcał środki. Do chwili, gdy Reid zdał sobie sprawę, że był w błędzie. Bezmyślnie wpatrywał się w ledwie napoczęły arty kuł o aniołach, kiedy zadzwonił telefon. Pete McAvoy, jego redaktor i wieloletni przyjaciel. I zleceniodawca. Przez chwilę Reid wahał się, czy w ogóle odbierać te lefon, wiedział jednak, że Pete tak łatwo nie zrezygnu je i będzie dzwonił do skutku. Westchnął i odebrał. - Halo, Pete. - Ach, więc jednak ze mną gadasz! - Wcale nie próbowałem cię unikać. Tropiłem anioły. Cholernie trudno umówić się z nimi na wy wiad. - Bardzo śmieszne. Coś konkretnego? - Chłopaki, którzy nakręcili filmik, jeszcze nie wró cili do miasteczka. Muszę z nimi porozmawiać, zanim dokończę materiał. - Oczekuję artykułu, za który dostaniesz Pulitzera, niech to będzie dla ciebie jasne - oświadczył Pete. - To nie ty dostaniesz nagrodę, więc się tym nie kłopocz. Poza tym wiesz, że to wszystko bzdury. - To twoja wypłata, Reid. Słyszałem, że ostatnio nie opływasz w zbytki. - Tak to jest, gdy człowiek obija się przez cały rok. ~ 82 ~
- Teraz pracujesz. - Jeśli można to tak nazwać... - Reid zawahał się przez chwilę. - A jeśli wpadnę przypadkiem na lepszą historię? - zapytał odruchowo. - O jakiej historii mówisz? - Jeszcze nie jestem pewien, ale instynkt mi podpo wiada, że wpadłem na jakiś trop. - A już myślałem, że zatopiłeś instynkt w tequili i piwie. - Jakimś cudem przetrwał. - Reid nie był tylko pe wien, czy chce znów mu się poddać. - Masz na myśli jakąś wstrząsającą tajemnicę? Je steś już na to gotowy? - Nie wiem. Może jeszcze nie. - Kiedyś wiedziałeś. I zawsze byłeś gotowy na wszystko. Byłeś świetnym reporterem. Za dobrym, by tak odchodzić. - Pete westchnął. - Naprawdę wpa dłeś na jakiś trop, czy po prostu chcesz się zaszyć w Zatoce Aniołów? Wiem, że to dla ciebie ciężki czas. Ale minął już niemal rok. - Gdybym chciał się ukryć, nie przyjeżdżałbym do tej krainy cudów i miłości. Prześlę ci artykuł o aniołach na początku przyszłego tygodnia. - Reid, jeśli rzeczywiście coś zwęszyłeś, idź za tym. Zaufaj instynktowi. Nic by mnie bardziej nie ucieszy ło niż świadomość, że robisz coś, co kochasz, i w czym jesteś niezrównany. Jednak na ten moment mam dziurę w magazynie, więc znajdź mi te anioły. - Jasne, jasne. Nie dzwoń. Sam się odezwę. Reid odłożył telefon, wyłączył komputer i podszedł do okna. Letni festyn rozkręcił się na dobre. Wzdłuż nad morskiej promenady rozciągnięto kilometry różno barwnych światełek, a w centrum uwagi tłumu zna lazł się potężny diabelski młyn. Reid nie mógł sobie ~ 83 ~
przypomnieć, kiedy po raz ostatni kręcił się na czymś takim. Cholera, jednak sobie przypomniał. Poruszona pa mięć w lawinowym tempie zasypała go niechcianymi wspomnieniami. Ich krzesełko wjechało powoli na sam szczyt dia belskiego młyna. Z góry doskonale widział festyn w pełnym rozkwicie. Miasteczko Williamsville uczci ło setną rocznice powstania pięknym pokazem fajer werków. Reid z radością przyglądał się pokazowi, cie sząc się rzadką chwilą z dala od pracy, w towarzystwie najlepszej przyjaciółki. Spojrzał w twarz Allison. Promienie księżyca lśni ły na jej złotorudych włosach, a oczy błyszczały z ra dości. Nie wiedział, co się dzieje pomiędzy Allison i jej mę żem Brianem. Byli nierozłączni od klasy maturalnej! Przyjaźnił się z nimi, jeszcze zanim stali się parą, i brał udział we wszystkich ważnych chwilach ich wspólnego życia. Zaręczyny, szalony wieczór kawalerski, wesele na Florydzie. Doskonale pamiętał namiot porwany przez nagły podmuch wiatru i oblewający wszystkich gości strugami letniego deszczu. Para młoda tylko się śmiała. Ich miłość była niemal wyczuwalna dotykiem. Widział, jak ich związek się umacnia po narodzinach Camerona. Reid czekał z Brianem na szpitalnym kory tarzu, widział krople potu na jego skroniach i przera żenie w oczach. Razem też cieszyli się, że Cameron i jego mama są cali i zdrowi. Lata mijały i Reid trochę zaniedbywał przyjaciół. Była to całkowicie jego wina. Byli bardzo zżytą, w za sadzie zamkniętą rodziną i choć jego zawsze przyjmo wali z otwartymi ramionami, czuł, że nie jest elemen tem tej układanki. Był typowym dzieckiem z sierociń ca, zmieniał domy i szkoły jak rękawiczki. Przyzwycza~ 84 ~
ił się do pozostawania na obrzeżach towarzystwa i nie wiedział nawet, jak się do kogokolwiek zbliżyć. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że trzymając się na uboczu w przekonaniu, że zapewnia znajomym prywatność, jakiej potrzebują, nie był zbyt przyjacielski. Czuł, że coś jest nie w porządku. Brian wymówił się od wycieczki na festyn, tłumacząc się nawałem pracy. Reid widział napięcie na twarzy Allison i rozczarowa nie w oczach Camerona. Spojrzał na chłopca, który tak mocno trzymał się barierki, że pobielały mu palce. Nie czuł się dobrze w roli zastępczego taty, jednak coś mu mówiło, że po winien spróbować. Delikatnie przykrył zimną rączkę malca swoją dłonią. - Nie bój się, kolego. Wszystko w porządku. - Trochę tu wysoko. - Głos Camerona drżał. - Boję się. - Zadbam, żeby nic ci się nie stało, dobra? Reid puścił oko do Allison. - Dzięki - szepnęła. - To był okropny tydzień. - Zamierzasz mi powiedzieć, co się dzieje? - Właśnie chciałam zapytać o to samo. Skąd się tu nagle wziąłeś, Reid? - Chciałem się z wami zobaczyć - powiedział nie szczerze. Potrząsnęła głową. - Nie odzywałeś się od miesięcy. Myślę, że chcesz czegoś konkretnego. Po prostu poproś. - Za dobrze mnie znasz. - Reid odetchnął głęboko. - Piszę artykuł o podrabianych lekach, które zakupi ły tutejsze szpitale. Otworzyła szeroko oczy. - Mój szpital także? Allison pracowała w Glen Oak Memorial jako pie lęgniarka. ~ 85 ~
- Jest jednym z trzech, które sprawdzam. Może sły szałaś coś na ten temat? - Niejasne plotki, nic konkretnego. - Potrzebuję pomocy, Allison. - Chcesz mieć wtyczkę w szpitalu - pokiwała gło wą. - Teraz wszystko rozumiem. - Jeśli miałoby cię to postawić w niezręcznej sytu acji... - Z pewnością. Ale zrobię to dla ciebie. - Zastanów się najpierw. - Dopiero teraz sam po myślał o przykrych konsekwencjach jej zaangażowa nia w sprawę. Jednak musiał ją poprosić. Wciąż gonił za własnym ogonem, a ludzie umierali, bo nie dosta wali właściwych leków, tylko dawki placebo. Miał już jakieś strzępki dowodów, ale potrzebował czegoś wię cej. Chciał je zdobyć, zanim ktoś go uprzedzi, a był już tak blisko! Diabelski młyn zatrzymał się na chwilę i wysiedli z wagonika. Cameron pobiegł do kolegów. Reid i Alli son stanęli na uboczu. - Nie muszę się nad tym zastanawiać. - Allison do tknęła jego ręki. - Ufam ci, Reid. Wiem, że to ważne, w innym wypadku nie prosiłbyś mnie o pomoc. Zresz tą, cieszę się, że wreszcie poprosiłeś mnie o przysłu gę. Ciężko jest być kimś, kto wciąż otrzymuje. - O czym ty opowiadasz? - obruszył się Reid. - O tobie. Wciąż wspierasz mnie, Briana i Camero na, i nigdy nie chcesz niczego w zamian. Jesteś bardzo ważną osobą w naszym życiu, a nas do swojego nie za mierzasz wpuszczać. Zależy nam na tobie. Jednak ty zawsze trzymasz nas na dystans. - Nie zdawałem sobie z tego sprawy. - Cóż, robisz tak przez całe życie. Nauczyłeś się od chodzić, zanim ktokolwiek odejdzie od ciebie. Rozu miem to. Jednak my donikąd się nie wybieramy, więc ~ 86 ~
lepiej się do nas po prostu przyzwyczaj. Skoro zaś da łeś mi szansę uczestniczenia w twoim życiu choć przez chwilę, nie zawaham się z niej skorzystać. A ty tylko podziękujesz. Powinieneś nauczyć się przyjmo wać. Uśmiechnął się szeroko i mrugnął. - Świetnie. W takim razie poproszę też o lody. - Hej, nie przesadzaj! - roześmiała się Allison. Reid z ulgą spostrzegł, że ich przyjaźń nie wygasła ani się nie zmieniła. Nigdy nie planował trzymać Al lison na dystans. - Skoro już się sobie zwierzamy, to powiedz mi, proszę... czy u ciebie i Briana wszystko w porządku? Nagły cień przebiegł po jej twarzy. - Niedługo będzie. - I kto się tu trzyma na dystans? - Wszystko będzie okej. Chodźmy na te lody. Reid otworzył oczy. Nie był w stanie dłużej wspo minać Allison. Jej twarzy, jej głosu. Nie powinien był prosić jej o przysługę. Ona zaś nie powinna była mu ufać. Gdyby mógł raz jeszcze przeżyć jeden moment w swoim życiu, wybrałby właśnie ten. Bo właśnie wte dy to się zaczęło. A gdyby się nie zaczęło, nie skoń czyłoby się tak strasznie. Odwrócił się od okna. Ze stolika wziął portfel i klu cze do pokoju. Musiał uciec przed wspomnieniami. Wiedział jednak, że dokądkolwiek pójdzie, one go za wsze odnajdą.
Rozdział 7 Charlotte nie przestawała bić się z myślami, odkąd wróciła z gór. Wchodząc do domu matki, zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie traci zdrowych zmysłów. Jeśli tak jest, matka nie omieszka jej tego wytknąć. Monica Adams nie przebierała w słowach, zwłaszcza gdy mogła powiedzieć, co myśli o swej od wiecznej zgryzocie z młodszą córką. Charlotte z zaskoczeniem natknęła się na stertę pustych kartonów w korytarzu. Czyżby matka posta nowiła wreszcie uporać się z rzeczami taty? Przez kil ka miesięcy po jego śmierci nie sprzątnęła niczego. W szafach wciąż wisiały jego ubrania, a ulubione ga zety zaścielały stolik w salonie. Nawet jego klucze le żały na swoim miejscu, na stoliku przy drzwiach. By ło to bardzo niepokojące, lecz Charlotte poddała się i przestała tłumaczyć matce, że czas pożegnać się z rzeczami ojca. W zasadzie od wielu lat nie nama wiała już matki do niczego, toteż pomysł, który naro dził się w jej głowie, był niemal szalony. Musiała jed nak dać sobie szansę. Musiała spróbować. Dom był cichy, zupełnie inny niż za życia ojca. Przed laty, wracając ze szkoły, Charlotte już od progu czuła zapach obiadu i słyszała rozmowy w kuchni. Oj ciec opowiadał, co się wydarzyło w miasteczku i co ~ 88 ~
dzieje się w kraju. I pytał, jak im minął dzień. Jamie bawił się samochodami w korytarzu, a Doreen zwykle wisiała na telefonie. Czasami dom był pełen poboż nych parafian z grup biblijnych, charytatywnych czy dyskusyjnych. Zwykle przychodzili po radę albo po prostu porozmawiać. Dom pastora zawsze był ser cem miasteczka. Teraz zdawał się wymarłym teatrem. W koryta rzach słychać było echa dawnych dyskusji i śmiechów. Wszystko się zmieniło, choć przecież wszystko pozo stało takie samo. Relacja z matką jak zwykle była na jeżona skałami. Może nawet bardziej, gdy zabrakło im kogokolwiek, kto by je godził. Charlotte znalazła matkę na tarasie z tyłu domu siedzącą bez ruchu i wpatrzoną w przestrzeń. Sweter luźno zwisał jej z ramion. W ostatnich miesiącach bardzo schudła, a jej wyprostowana i godna sylwetka całkiem się zmieniła. Monica Adams skurczyła się w sobie. Straciła werwę i chęć walki. Straciła męża. Charlotte stanęła w progu i po raz kolejny poczuła, że takie samotne siedzenie w ukochanym niegdyś do mu nie przyniesie matce nic dobrego. Odkąd sięgała pamięcią, każdego wieczoru po kolacji rodzice siada li razem na tarasie. W ciepłe letnie wieczory do póź na słyszała ich przyciszone rozmowy i nagle urywają ce się chichoty. Zawsze wyobrażała sobie, że w takich chwilach czule się całują. Nigdy w życiu ani na chwilę nie zwątpiła w ich wciąż szaloną i świeżą miłość. Życie jej rodziców w wielu wymiarach toczyło się oddzielnie od życia dzieci. Mieli pod opieką całą pa rafię, a to oznaczało mnóstwo pracy. Zadaniem dzie ci było dopasować się do schematu oraz godnie i uczciwie reprezentować rodzinę. Doreen i Jamie sprostali temu zadaniu. Tylko ona spaprała sprawę i splamiła rodziną laurkę, którą matka malowała ~ 89 ~
do pierwszej chwili małżeństwa. Matka zresztą odsu nęła od siebie nawet myśli o błędach Charlotte i za malowała je warstwą świeżej farby, zabraniając ko mukolwiek o tym wspominać. - Nie czaj się w mroku, Charlotte - odezwała się surowo Monica. - Przepraszam - bąknęła Charlotte. - Spóźniłaś się. - Musiałam dokończyć rozmowę z pacjentem. - Mówisz zupełnie jak ojciec. - Matka odwróciła się i zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem. - Jednak on za wsze dzwonił, że się spóźni, żebym się nie martwiła. Charlotte przyjęła krytykę bez komentarza. Weszła na taras i usiadła w fotelu obok matki. Nie tak miała się rozpocząć ta rozmowa, jednak czekanie na lepszą okazję nie miało sensu. - Mamo, potrzebuję twojej pomocy. Monica uniosła brew. - Mojej? - Tak, twojej. Słyszałaś może o dziewczynie, która skoczyła z molo? - Oczywiście. Jest w ciąży i nikt nie wie, kto jest oj cem dziecka. Wszystkie okoliczne żony wpadły w po płoch. Telefon nie przestaje do mnie dzwonić. - No tak. - Charlotte powinna była przewidzieć, że przyjaciółki matki powiadomią ją o wypadku. Plotki zawsze krążyły po Zatoce Aniołów z prędkością tor nada. - Czego chcesz, Charlotte? - zapytała Monica su cho. - Annie... ta dziewczyna... ma osiemnaście lat. Nie ma dokąd pójść, a ja muszę ją jutro wypisać ze szpitala. - Charlotte odetchnęła głęboko. - Chciała bym przywieźć ją do ciebie. Monica zacisnęła palce na poręczach fotela. ~ 90 ~
- Chcesz, żebym przyjęła do siebie tę dziewczynę? - Wiem, że wiele razy pomagałaś potrzebującym. Matka zmarszczyła brwi. - Te czasy minęły. Skończyły się, gdy zmarł twój oj ciec. - Ta dziewczyna potrzebuje pomocy. Nie ma niko go. Chciałabym tylko, żebyś przyjęła ją na jakiś czas. Przyjmę na siebie całą odpowiedzialność za to dziec ko, nie będziesz musiała nic dla niej robić. - Przyjmiesz całą odpowiedzialność? To byłby chy ba pierwszy raz - prychnęła matka. Charlotte zacisnęła zęby. Wiedziała, że kłótnie na temat przeszłości nic dobrego jej nie przyniosą. Po śmierci ojca matka stała się jeszcze bardziej draż liwa niż wcześniej. Charlotte liczyła na to, że gdy upo ra się z żałobą, uspokoi się i będą mogły na nowo się poznać i porozumieć. Teraz miały już tylko siebie. - Tylko na kilka dni - prosiła. - Będę się starała prędko znaleźć dla Annie jakieś stałe i bezpieczne lo kum. - Nie mogę ci pomóc. - Możesz. Po prostu mi nie pomożesz - powiedzia ła z goryczą Charlotte. - Nie masz racji. Naprawdę nie mogę. - Monica podała córce list. - Co to? - Wyrzucają mnie z domu. Mam trzydzieści dni na wyprowadzkę. - Co? To jakieś szaleństwo! - wykrzyknęła Char lotte. - Nie. To zwykła kolej rzeczy. List, choć formułował myśl bardzo dyplomatycz nie, w istocie był nakazem eksmisji. - Mieszkałaś tu przez trzydzieści cztery lata! - obu rzyła się Charlotte. - To twój dom. ~ 91 ~
- Formalnie nie. Dom należy do Kościoła i jest przeznaczony dla pastora Zatoki Aniołów i jego ro dziny. Mój pastor odszedł. - Monica zadrżała. - Mu szę znaleźć inne miejsce. Coś innego. Jeszcze nie wiem co. - Pokręciła głową ze wzrokiem utkwionym w mrok. - Byłoby o wiele prościej, gdybym to ja umarła pierwsza. Wszystko byłoby jak trzeba. Charlotte nie wiedziała, co powiedzieć. Nigdy nie prowadziła z matką spokojnej rozmowy i po raz pierwszy w życiu słuchała jej wyznań. Wiedziała jed no. Porzucenie tego domu będzie dla matki niewy obrażalnym ciosem. Całe dorosłe życie spędziła w tych murach. - Musi być jakiś sposób, by cię tu zostawili - powie działa wreszcie. - Niestety, nie ma. Czcigodny McConnell z Mont gomery nie ma ochoty przyjeżdżać tu co tydzień. No wy pastor odprawi uroczystą mszę w najbliższą nie dzielę i z końcem miesiąca przeprowadza się tu na stałe. Najwyraźniej znienacka zgłosił się do bisku pa i Kościół natychmiast go zatrudnił, nie czekając, aż opuszczę dom. - Tak mi przykro, mamo! - Czyżby? Przecież nienawidzisz tego domu. - To nieprawda. - Nie mogłaś się doczekać, kiedy się stąd wynie siesz. - Każde dziecko chce opuścić rodzinny dom. Taka jest kolej rzeczy. - Charlotte niechętnie wspominała tamten pełen bólu i upokorzeń okres życia. Nie mia ła zamiaru rozmawiać o nim z matką właśnie w tej chwili. A może nawet w ogóle. Pewne sprawy lepiej pogrzebać w mrokach przeszłości. Monica rzuciła jej ostre spojrzenie. - Myślisz, że nie wiem, jak bardzo cię zawiodłam? ~ 92 ~
- To ja zawiodłam ciebie - zaoponowała Charlot te. - Cóż, to prawda. Rzeczywiście mnie zawio dłaś. I wciąż to robisz. Najdziwniejsze jest to, że na wet o tym nie wiesz. - Och, wiem doskonale. - Charlotte zauważyła, jak matka zacisnęła dłonie. Czy rzeczywiście wie, o co jej chodzi? Teraz nie była już taka pewna. Monica wstała z trudem i ruszyła ku drzwiom do mu. - Ta dziewczyna naprawdę nie ma dokąd pójść? - Naprawdę. - Możesz ją przywieźć na tydzień. Ojciec na pewno chciałby, żebym jej pomogła, niezależnie od tego, że moje życie jest w strzępach. - Dziękuję - szepnęła Charlotte. - Mamo... Co zrobisz z domem? - Chyba znajdę sobie inne miejsce na ziemi. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić. - Ani ja, Charlotte. Jednak w młodości nie wyobra żałam sobie mieszkania z twoim ojcem, a jakoś się udało. A przy okazji, nowym pastorem jest twój przy jaciel, Andrew Schilling. Charlotte wstrzymała oddech. Andrew Schilling wraca do Zatoki Aniołów? Jej dawny chłopak został pastorem? Nie widziała go od trzynastu lat i miała nadzieję, że już nigdy go nie zobaczy. - Wypadałoby uznać, że Gwen wygrała - stwierdzi ła Monica. Od zawsze rywalizowały z Gwen Schilling. Ścigały się, która piecze lepsze ciasto, która lepiej prowadzi dom i lepiej wychowuje dzieci. - Zawsze uważała, że dzieci udały jej się o wiele lepiej niż mnie. Zawsze chciała tego, co zdobyłam. Tego domu, moje go męża... ~ 93 ~
- Mamo, o czym ty mówisz? - przerwała jej Char lotte. - Gwen nie chciała ci odebrać taty. - Owszem, chciała. Chodziła z nim na randki, zanim mnie poznał. Wybrał mnie - z naciskiem rzekła Moni ca. - I tylko mnie kochał. Tylko i wyłącznie mnie. - Oczywiście. Nikt nie ma najmniejszych wątpliwo ści. - Charlotte nareszcie zrozumiała, co wydarzyło się pomiędzy Gwen a jej matką. - Robiłam wszystko dla twego ojca. Całe moje ży cie było poświęcone tylko jemu. - Monica pokręciła bezradnie głową. - Co mam teraz zrobić? Charlotte milczała. Nie miało to zresztą znaczenia, bo matka zniknęła już w głębi domu.
*** Gdy zaczął zapadać zmrok, sznury białych latarni rozświetliły błonia. Festyn trwał w najlepsze. Kwartet fryzjerów wśród gromkich braw schodził ze sceny, ustępując miejsca szkolnemu chórowi. Festyn okazał się wydarzeniem rodzinnym. Jenna i Lexie przysiadły się do rodziny Kimmy - jej matki Robin, ojca Steve'a i małego brata Kimmy, Jonathana, który nieba wem miał skończyć dwa lata. Robin Cooper była niską brunetką. Wyglądała na udręczoną. Odkąd urodził się Jonathan, spędzała czas w domu, zaś Steve pracował w miejscowej kance larii notarialnej. Wedle słów Robin, siedział w biurze całe dnie i festyn był wyczekiwaną od dawna okazją do spędzenia wspólnie czasu. Steve miał najwyraźniej inną wizję wieczoru. Od godziny stał nieopodal z kil koma mężczyznami i prowadził z nimi pogawędkę. Robin wydawała się wyczerpana. Nie było to dziwne, skoro wciąż usiłowała utrzymać w ryzach energiczne go chłopca. ~ 94 ~
- Możemy iść po baloniki? - zapytała Lexie, wska zując clowna skręcającego sznurki zwierząt z balo nów. - Pewnie - powiedziała Jenna. Lexie i Kimmy poderwały się od stołu. - Weź ze sobą brata - rzuciła Robin. - Tylko trzy maj go za rękę. - Nie będzie mnie słuchał - jęknęła Kimmy. - Jakby co, to ja się stąd nie ruszam - westchnęła Robin. Kimmy mruknęła coś pod nosem, ale zabrała brata. - Dzięki Bogu! Dwie minuty spokoju. Pewnie myślisz, że jestem straszną matką. - Raczej wyczerpaną - delikatnie zauważyła Jenna. - To miło z twojej strony. Steve wciąż mi powtarza, że jego matka wychowała piątkę dzieci bez żadnej po mocy. W dodatku podawała co wieczór czterodaniową kolację, sprzątała dom, szyła wszystkim ubrania i zapewne potrafiła też latać. - Wzór niemożliwy do doścignięcia. - To była kochana kobieta - powiedziała Robin bez przekonania. Po chwili uśmiechnęła się do Jenny. - Naprawdę tak uważam. Jestem tylko zmęczona cią głym porównywaniem do niej. A jaka jest twoja te ściowa? - Na szczęście zupełnie inna. - To rzeczywiście szczęście. To znaczy... Nie chcia łam wcale twierdzić, że jesteś szczęściarą. Nie wiem, czy w ogóle chcesz rozmawiać o... nim. O twoim mę żu. - Wolałabym nie - wyznała spokojnie Jenna. - Nie gniewaj się. To po prostu bolesne. - Oczywiście. Rozumiem. Zawstydzona Robin opuściła głowę. Jenna rozej rzała się i dostrzegła przy pobliskim stoliku mężczy znę przyglądającego im się w skupieniu. Miał na so~ 95 ~
bie dżinsy i błękitny podkoszulek. Spod rękawka wy glądał skrawek tatuażu. Gdy zobaczył, że Jenna spo gląda w jego stronę, zmarszczył brwi, wstał i odszedł w drugą stronę. Jenna nie ufała mężczyznom, którzy uciekali po jednym spojrzeniu. - Kto to? - Kto? - ocknęła się Robin. - Ten facet obok maszyny do popcornu. Ten w ko szulce. - Och, to Shane Murray. Rybak. - Nigdy wcześniej go nie widziałam. - To samotnik. Nie garnie się do ludzi. Mój mąż twierdzi, że jest w porządku. Połowa kobiet z mia steczka podkochuje się w jego sprężystym ciałku. Jest gwiazdą numer jeden na poniedziałkowych targach próżności. - Na czym? - zdumiała się Jenna. - Na wieczorkach patchworkowych - roześmiała się Robin. - Dziewczyny wciąż o nim dyskutują, chy ba że siedzą w pobliżu jego babki Fiony albo jego sio stry Kary. Znasz Karę, prawda? - Tak, wynajęłam od niej dom. Nie wiedziałam, że pochodzi z rodziny Murrayów. - To ogromna rodzina, nie sposób się na kogoś z nich nie natknąć. Ich brat Michael prowadzi pub. Patrick nie mieszka w miasteczku. Karę znasz i jest jeszcze Dee, który pracuje z ojcem. Mają łódź wy cieczkową. - Robin odetchnęła. - Powinnaś przyjść na wieczorek kroju i szycia. Poznałabyś ludzi, roze rwałabyś się. Jestem pewna, że w najbliższy ponie działek wszyscy będą dyskutować o tej dziewczynie... Annie. I o jej dziecku. Oraz o nieznanym ojcu... - Wzrok Robin powędrował bezwiednie ku mężowi. Czyżby podejrzewała męża? Napięcie w ich związ ku było prawie namacalne. ~ 96 ~
- To pewnie jakiś okoliczny nastolatek - powie działa Jenna uspokajającym tonem. - Przecież Annie jest jeszcze dzieckiem. - Wiek nie ma znaczenia. Gdy młoda, ślicz na dziewczyna jest chętna... Mój ojciec zdradził mat kę, i to nie raz - dodała Robin z goryczą. - Pewnie dlatego wciąż się martwię, że mąż mnie zdradzi. Co nie oznacza, że uważam go za ojca tego dziecka. Oczywiście, że nie. Przepraszam. Zapomnij, o czym w ogóle mówiłam. To wszystko przez to, że... - Ro bin nie była w stanie się zatrzymać - odkąd mam Jo nathana, niezbyt pociągał mnie... no wiesz, seks. - Spłoniła się jak piwonia. - Wybacz. Nie wiem, dla czego ci o tym mówię. Pewnie myślisz, że jestem szur nięta. - Nie, wcale nie - zaprzeczyła Jenna, choć niemal odjęło jej mowę. Prawie nie znała Robin. - To dlatego, że czuję się wyczerpana i nie myślę ja sno. Są dni, kiedy nie mam nawet czasu umyć zębów, a potem wraca Steve i chce wiedzieć, dlaczego nie ma obiadu, dlaczego nie zapłaciłam rachunków i co, do li cha, robiłam przez cały dzień. Jakby zajmowanie się dwulatkiem zostawiało chwilę wytchnienia. Wczoraj Jonathan wlazł do suszarki na pranie. Gdyby w niej utknął, byłaby przecież moja wina. Czasami wydaje mi się, że nie powinnam była mieć dzieci. Chyba się do tego nie nadaję. - Wychowywanie dzieci to bardzo ciężka praca. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki nie miałam wła snego. To niesłychanie trudne, obciążające i wyczerpu jące zadanie. A ja mam tylko jedną dziewczynkę. Robin uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Jesteś bardzo miła. Mam nadzieję, że z czasem le piej się poznamy. Kimmy i Lexie są wspaniałymi przyja ciółkami. Myślę, że my też mogłybyśmy się zaprzyjaźnić. ~ 97 ~
- To byłoby bardzo miłe - powiedziała Jenna, ża łując, że nie może być z Robin tak szczera, jak Robin była wobec niej. Dziewczynki wróciły w podskokach, trzymając kur czowo balonikowe zwierzątka. - Mamo, możemy iść zagrać w kręgle? - miauknę ła Kimmy. - Możemy? - zawtórowała Lexie z błagalnym wy razem twarzy. Zanim Jenna zdążyła się odezwać, do ich stolika podeszła Kara Lynch. - Cześć - uśmiechnęła się promiennie. - Liczyłam na to, że cię znajdę, Jenno. Mogę zająć minutę? - Cóż, chyba właśnie wybieram się na kręgle. - W porządku - wtrąciła Robin. - Ja wezmę dzie ciaki. Jonathan i tak nie usiedzi tu ani minuty. Dołą czysz do nas później. Jenna wahała się przez chwilę. Nie znosiła tracić Lexie z zasięgu wzroku. Jednak stanowisko do kręgli było tuż za rogiem. - W porządku. Lexie, pilnuj się Kimmy i jej mamy, dobrze? - Dobrze - kiwnęła głową Lexie. Kara usiadła przy stoliku. - Co tam? - zapytała Jenna, siadając naprzeciwko. - Dowiedziałam się czegoś o Rose Littleton, jeśli jesteś zainteresowana... - Jak najbardziej. - Rozmawiałam z szefem, Benem Farradayem. Opowiedział mi co nieco o ich rodzinie. Rose była jedną z czterech sióstr. Ona i Marta nigdy nie wyszły za mąż i mieszkały razem w twoim domu, aż do śmier ci Marty. Rose zmarła rok później. Dwie pozostałe siostry wyszły za mąż. Jedna z nich to matka Bena. Czwarta, Thelma, wyprowadziła się do Południowej ~ 98 ~
Karoliny i miała kilkoro dzieci, ale Ben nie ma poję cia, co się z nią dzieje. Jednak pomyślałam, że zainte resuje cię fakt, że Rose była nauczycielką gry na for tepianie, jak ty. Ben twierdzi, że miała ogromny ta lent. W każdą niedzielę grała na mszach. Czy to nie zabawne? Teraz udzielasz lekcji na jej fortepianie. Jenna zadrżała. Kolejny zbieg okoliczności? Nie przypuszczała. Działo się coś, czego nie była w sta nie pojąć, zaś w tym momencie jej życia wszystko, czego nie mogła wytłumaczyć, jawiło jej się jako śmiertelne zagrożenie. - Ben mówi, że jego ciotka zawsze powtarzała, iż jest potomkinią Gabrielli ocalonej z katastrofy stat ku. Co więcej, miała znamię dokładnie takie samo jak Gabriella. W kształcie skrzydła anioła, pamiętasz? - Pamiętam... - wyjąkała Jenna, kurczowo zaciska jąc dłonie. Lexie ma takie samo znamię. To nie do wiary! - Podobno próbowała też dowiedzieć się, kim byli rodzice Gabrielli. Spisane wkrótce po katastrofie wspomnienia ocalonych są dość mętne. Legenda gło si, że anioły ocaliły dziecko i wyniosły je na brzeg. Je śli jesteś ciekawa tej historii, to w bibliotece znaj dziesz stare pamiętniki i listy. - Jestem bardzo ciekawa - szepnęła Jenna. Zwłaszcza że historia miasteczka w niewiarygodny sposób splata się z jej życiem. Olbrzym w policyjnym mundurze wyłonił się z mroku i położył dłoń na ramieniu Kary. Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się promiennie. - Cześć, kochanie. Poznaj Jennę Davies. To mój mąż, Colin, jak zawsze na służbie. - Miło mi cię poznać, Jenno - uśmiechnął się sze roko Colin. - Widziałem cię na molo, kiedy wyszłaś z wody. Ta dziewczyna zawdzięcza ci życie. ~ 99 ~
Jenna wzruszyła ramionami. Rozmowa z policjan tem była ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, jed nak Colin usiadł już obok Kary. - Jenna jest stanowczo zbyt skromna - stwierdziła Kara. - Rumieni się, gdy tylko ktokolwiek wspomni o jej bohaterskim wyczynie. Nie mogłabym tego po wiedzieć o tobie, skarbie - dodała ze śmiechem i po całowała męża w policzek. - Colin uwielbia być w centrum zainteresowania. - Nieprawda! - parsknął śmiechem policjant. - Je stem bardzo nieśmiały. Jenna uśmiechnęła się lekko. Jak na dłoni widać było, że Colin jest flirciarzem. I choć jego strój nieco ją niepokoił, sam Colin wyglądał raczej na wielkiego pluszowego misia. - Jak ci się mieszka w Zatoce Aniołów? - zapytał Colin. - Planujesz zostać z nami na dłużej? - Tak sądzę - pokiwała głową Jenna. - Moja córka świetnie się czuje w tutejszej szkole i poznała już no wych przyjaciół. - To wymarzone miejsce do wychowywania dzieci - zgodził się Colin. - Oboje z Karą wychowaliśmy się tutaj. Poznaliśmy się w podstawówce. Wpadłem na nią na boisku. Zdarła sobie kolano i wyzwała mnie od półgłówków. To była miłość od pierwszego wej rzenia. - Byłeś półgłówkiem - wtrąciła Kara. - I ja się wca le w tobie nie zakochałam. Do czwartej klasy nie mo głam cię znieść. - Ale potem byliśmy już nierozłączni - stwierdził Colin. - Nie licząc tych chwil, kiedy się z hukiem rozsta waliśmy. A było ich sporo. Colin jest uparty jak osioł. - A Kara gada wciąż jak najęta.
- 100 -
- Ale to ty zanudzasz Jennę historią naszej miłości - wytknęła Kara. - Ależ skąd! - zaprotestowała Jenna. Z ogromną przyjemnością przysłuchiwała się ich czułej sprzecz ce. Rzadko widywała tak szczęśliwe pary. - Jenna interesuje się historią domu, w którym mieszka - ciągnęła Kara. - Wiesz coś może o paniach Littleton, które tam mieszkały? - Uśmiechnęła się do Jenny. - Colin wie prawie wszystko o tym mia steczku. Jest fanatykiem historii. Och, i oczywiście wierzy także w anioły. - Kara przewróciła oczami. - Oczywiście. Widziałem jednego - poważnie oświadczył Colin. - Naprawdę? - zdziwiła się Jenna. - Miałem wtedy piętnaście lat. Nurkowałem w ja skiniach na krańcach zatoki. Są dostępne tylko w określonych momentach odpływu. W pewnej chwi li zgubiłem się w krętym korytarzu i nie mogłem wy płynąć. Nagle pojawiła się przy mnie ta dziewczyna. Była w moim wieku. Chwyciła mnie za rękę i wypro wadziła z jaskini. - Miałeś pewnie halucynacje z niedotlenienia - uznała Kara. Colin pokręcił głową. - To był anioł. Ocalił mnie. Gdyby nie pokazała mi drogi, na pewno bym się utopił. Jeśli gorąco wierzysz, cuda się zdarzają. Jenna bardzo pragnęła wierzyć w cuda, ale jakżeby mogła? Jej samej anioły nie pomogły. - To niezmiernie ciekawe - powiedziała wreszcie. - Powinnam jednak już iść. Muszę znaleźć Lexie, bo mam całą kieszeń żetonów na gry. - Wstała i uśmiechnęła się. - Było mi bardzo miło. Cieszę się, że cię poznałam, Colin. I cieszę się również, że anioł cię ocalił, bo bardzo fajny z ciebie facet. ~ 101 ~
Colin uśmiechnął się promiennie. - Zgadza się. Gdybyś kiedyś potrzebowała pomo cy, dzwoń. Choć Jenna polubiła Colina, z pewnością był ostat nią osobą, do której zadzwoniłaby w razie kłopotów. - Oczywiście - odparła i pomachała im na poże gnanie. Poszła w stronę kręgli, ale nie znalazła tam ani Lexie, ani Kimmy z rodziną. Szybkim krokiem przemie rzyła błonia, czując narastający ucisk w sercu. Starała się opanować, lecz instynkt podpowiadał jej, że stało się coś strasznego. Wreszcie w tłumie dostrzegła Robin. Szarpała się z małym zapaśnikiem, jednocześnie tłumacząc coś energicznie mężowi. - Gdzie dziewczynki? - przerwała jej bezceremo nialnie Jenna. Robin spojrzała na nią ze zdumieniem. - Przecież są tutaj! - odparła, wskazując tory z przeszkodami. Jenna zobaczyła z daleka balonikowego konika Kimmy i już chciała odetchnąć z ulgą, gdy stwierdzi ła, że wciąż nie widzi Lexie. Podbiegła do Kimmy i chwyciła ją za ramię. - Gdzie jest Lexie? - Poszła do toalety. - Puściłaś ją samą? Wargi Kimmy zadrżały raptownie i Jenna dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że śmiertelnie przestraszy ła dziewczynkę. - Przepraszam cię, skarbie. Wszystko w porządku. Muszę tylko znaleźć Lexie. - Co się stało? - zapytała Robin. - Lexie poszła sama do toalety. Muszę ją znaleźć.
~ 102 ~
Puściła się pędem w stronę publicznych toalet. Nie mogła uwierzyć, że Lexie wybrała się tam sama. Tyle razy jej tłumaczyła, że nigdy i pod żadnym pozorem nie może nigdzie chodzić sama. Nie powinna była jej zostawiać! Nawet na chwilę. Wbiegła do toalet i stanęła na środku holu, dysząc ciężko. Kabiny były puste. W rozpaczy wykrzyknęła imię Lexie i jej głos odbił się echem od wykafelkowa nych ścian. - Jest? - wysapała Robin, wbiegając tuż za Jenną do toalet i ciągnąc za sobą Kimmy. - Nie, nie ma jej. - Jenna czuła, że za chwilę ze mdleje ze strachu. - Znajdziemy ją - pewnym tonem oświadczyła Ro bin. - Na pewno wróciła na błonia. - Albo poszła zobaczyć anioły - wtrąciła Kimmy. - Słucham? - wzdrygnęła się Jenna. - Lexie chciała zobaczyć anioły. Mówiła, że musi je o coś zapytać. W jednej chwili Jenna była już pewna, dokąd po szła dziewczynka.
Rozdział 8 Reid dopił piwo i wyrzucił do kosza plastikowy ku beczek. Na błoniach było coraz głośniej. Okrzyki i pi ski dzieciaków mieszały się z pozdrowieniami i śmie chem dorosłych. Reidowi kręciło się w głowie od za pachu prażonej kukurydzy, gorących hot dogów i cu krowej waty. Odkąd przyjechał do Zatoki Aniołów, miał wrażenie, że znalazł się na planie filmu z lat pięćdziesiątych, w którym wszystko jest piękne, cu downe i miłe. Żałował, że nie dorastał w takim miejscu. Z pew nością nieco dłużej zachowałby dziecięcą ufność i niewinność. Byłby szczęśliwy, mając dwoje rodzi ców, którzy na zmianę odprowadzaliby go do szkoły i odrabiali z nim lekcje. Z rozkoszą siedziałby na ra mionach ojca jak ten trzylatek nieopodal. Jednak wiele lat temu zakazał sobie rozpamiętywa nia i tęsknoty za tym, czego nie miał i nie mógł mieć. To bezcelowe. Zresztą nie był częścią tego miastecz ka i im szybciej stąd wyjedzie, tym lepiej. Wzruszając ramionami, odwrócił się i ruszył ku morzu. Na twarzy czuł ciepłe podmuchy słonego wia tru. Niebawem asfaltowa alejka ustąpiła miejsca wy deptanej ścieżce. W ostatnich czasach wiele osób chodziło w stronę klifów. Tuż przy urwisku dostrzegł - 104 ~
grupkę osób cierpliwie czekających na objawienie się aniołów. Miał nadzieję, że uzyska od nich garść cieka wostek. Noc była jasna. Księżyc w pełni oświetlał całą oko licę. Jednak morze burzyło się i huczało groźnie. Po tężne fale roztrzaskiwały się o skały, plując pianą. Reid nigdy nie był szczególnym miłośnikiem morza, zaczy nał jednak lubić smak soli na wargach, a szum fal zde cydowanie poprawiał mu nastrój. Przyspieszył kroku, jak gdyby przeczuwał nadejście czegoś tajemniczego. Sam nie wiedział czego. Był kilkanaście kroków od grupki stłoczonej na skraju klifu, gdy tuż nad urwiskiem dostrzegł nie wielką figurkę zamarłą w bezruchu. Ze zdumienia za mrugał gwałtownie, rozpoznając w niej córkę Jenny. Zdumienie było tym większe, że nigdzie nie dostrzegł jej wiecznie czuwającej, nadopiekuńczej mamy. Pod szedł bliżej. - Cześć - odezwał się cicho, żeby jej nie wystraszyć. Lexie aż podskoczyła i odwróciła się gwałtownie. W jej oczach dostrzegł przerażenie. Przez ułamek se kundy bał się, że dziewczynka odruchowo się cofnie i spadnie do morza. Za jej plecami ziała czarna prze paść. Powoli podniósł dłoń. - Spokojnie, nic ci nie grozi. To ja zrobiłem twojej mamie zdjęcie wtedy w nocy, pamiętasz? Nazywam się Reid. Reid Tanner. Jestem dziennikarzem i piszę artykuł o aniołach. Słyszałem, że ty masz na imię Lexie. Lexie milczała. - Proszę, odsuń się od krawędzi - dodał. - Zdecy dowanie za blisko podeszłaś. Dziewczynka odsunęła się od przepaści, ale nadal nie powiedziała ani słowa. ~ 105 ~
- Gdzie twoja mama? - zapytał Reid. - Założę się, że bardzo się o ciebie martwi. Jak się tu znalazłaś cał kiem sama? Lexie zacisnęła wargi w wąską kreskę. Chyba była równie małomówna jak jej mama. Jednak choć nie wyrażała zainteresowania pogawędką, najwyraźniej nie zamierzała też uciekać. - Pewnie czekasz na anioły - zgadywał Reid. - Sam też mam nadzieję, że wreszcie je zobaczę. - Myśli pan, że dziś się pokażą? - zapytała z despe racją w głosie. - Nie mam pojęcia. A ty jak sądzisz? - Bardzo bym chciała. Muszę je o coś zapytać. To bardzo ważne. - Z pewnością, inaczej nie przychodziłabyś tu sama. Twoja mama pewnie nie wie, że tu jesteś, prawda? - Prosiłam ją wiele razy, żeby tu ze mną przyszła - poskarżyła się dziewczynka, odwracając się ku mo rzu. - Zawsze obiecuje, że innym razem. Innym ra zem. - O czym chcesz porozmawiać z aniołami? - Nie mogę panu powiedzieć - oświadczyła, krzy żując ręce na piersi. Reid uśmiechnął się i doszedł do wniosku, że dziewczynka przypomina mu jego samego sprzed wielu lat. Udaje twardzielkę, choć w głębi duszy szczęka zębami ze strachu. Lecz Lexie ma matkę, która się nią opiekuje i zapewne odchodzi od zmy słów. Bardzo chciał ją odprowadzić do Jenny, jednak podejrzewał, że Lexie nie pójdzie z nim po dobroci, a ciągnięcie wrzeszczącego i opierającego się dziecia ka - nie jego własnego - nie będzie wyglądało zbyt dobrze. Raczej postara się z nią pogadać i zatrzymać w miejscu, zanim przybiegnie Jenna. Podejrzewał, że pojawi się w ciągu kilku minut. ~ 106 ~
- To tajemnica? - zapytał spokojnie. Locie pokiwała głową. - Będę tu stała, aż się pojawią. - Wiesz, co? Zaczekam z tobą. Popilnuję cię na wszelki wypadek. Zerknęła na niego spod brwi. - Mogą nie przyjść, jeśli będzie pan tu stał. - Cóż, nie mogę cię tak zostawić. Anioły wściekły by się na mnie, gdybym zostawił cię samą na pustko wiu. - Anioły nie lubią rozmawiać z dorosłymi. Wolą rozmawiać z dziećmi. Tak twierdzi Kimmy. - Kimmy to twoja przyjaciółka? - Raz widziała anioła. Zgubiła się w parku i nie wiedziała, jak wrócić. Wtedy pojawiła się piękna pani i odprowadziła ją do rodziców. Anioły są naprawdę świetne w odnajdywaniu rodziców. - Lexie spogląda ła na niego przez dłuższą chwilę. Pewnie czuła się za grożona jego obecnością, ale była też zaciekawiona. - Zamierza pan zrobić im zdjęcie? To może im się nie spodobać. Moja mama nie znosi, kiedy się jej robi zdjęcia. - Zauważyłem - uśmiechnął się Reid. - Ale przy znaję, że tego nie rozumiem. Przecież jest bardzo ład na. Tak jak i ty. - Wiem. Wyglądam jak anioł. Wszyscy mi to mó wią. Reid uśmiechnął się szerzej. Lexie trochę się od prężyła i pewnie wystarczy kilka sprytnych pytań, a opowie mu nawet, dlaczego przyjechały do tego miasteczka i dlaczego tak unikają ludzi. Z drugiej strony, nie czuł się komfortowo, wyciągając informa cje od dziecka. Nie wykluczał, że jego pytania mogą obudzić w małej jakieś traumatyczne wspomnienia. Widział wyraźnie, że Jenna i Lexie mają poważne ~ 107 ~
kłopoty i ukrywają się przed czymś. Lub przed kimś. Mógłby w minutę wymyślić dziesięć historii, których większość prowadziła do niezrównoważonego męża i ojca. Nie miał pojęcia, co wie, a czego nie wie Lexie, z każdą chwilą był jednak bardziej ciekawy ich prze szłości. Może mógłby im pomóc? Przecież to był główny cel poszukiwania tajemniczych historii. Jed nak Jenna nie chciała jego pomocy. W zasadzie bła gała go, żeby się od niej odczepił. - Czy ma pan dziecko? - zapytała nagle Lexie. - Nie - odparł zaskoczony Reid. - Dlaczego py tasz? - A chciałby pan mieć? - Sam nie wiem. Słyszałem, że same z nimi kłopoty. Podobno nawet oddalają się od rodziców bez pozwole nia. Lexie zmarszczyła brwi. Bystra z niej dziewczynka. - Musiałam przyjść. To bardzo ważne. - O co chcesz je zapytać? - Nie mogę panu powiedzieć. Nie wolno mi rozma wiać z obcymi - dodała z przekonaniem. - Musi pan sobie stąd iść. - Niestety, nie mogę. Sam mam kilka pytań do anio łów. - Reid spokojnie usiadł na trawie nieopodal Lexie. Chwilę później dziewczynka także usiadła, co jakiś czas zerkając na niego podejrzliwie. - O co pan chce zapytać? - mruknęła po jakimś czasie. - Chciałbym wiedzieć, z czego są zrobione ich skrzydła i jak wysoko potrafią latać. - Niemądre pytania. Anielskie skrzydła są utkane z chmur. I mogą na nich latać aż do nieba. Pan nic nie wie o aniołach! Reid uśmiechnął się do siebie.
~ 108 ~
- To prawda, niewiele o nich wiem. Jesteś bardzo mądra na swoje... dziesięć lat? - Mam siedem lat. Myśli pan, że anioły są jak Świę ty Mikołaj? - zapytała nagle. - Wie pan chyba, że Mi kołaj nie daje prezentów niegrzecznym dzieciom. Czy anioły nie chcą rozmawiać z niegrzecznymi? - Nie wydaje mi się - odparł Reid uspokajająco. - A byłaś niegrzeczna? Poważnie pokiwała głową. - Nie poszłam do pokoju, choć mama mi kazała. - Wargi Lexie zadrżały lekko, gdy odwracała głowę. - Czy pana tatuś bił mamusię? Reid poczuł ucisk w gardle. - Mój tata odszedł, kiedy byłem malutki. Nawet go nie znałem. Wiem jednak, że nikt nie powinien niko go bić. A zwłaszcza żaden mężczyzna nie powinien bić kobiety. - Nawet jeśli była niegrzeczna? - W żadnym wypadku - potwierdził pewnym to nem. - Ale czasem tatuś jest chory i nagle wpada w szał i przypadkiem kogoś uderzy. - Czy ktoś skrzywdził twoją mamę, Lexie? Twój ta ta? Wiedział, że za mocno ją naciska, jednak jeśli ktoś ją skrzywdził albo bił jej mamę, Reid chciał mieć pewność, że to się więcej nie powtórzy. Lexie wyglądała, jakby chciała mu odpowiedzieć, jednak w tej samej chwili minęła ich hałaśliwa grupka osób. Dziewczynka otrząsnęła się, przyciągnęła kola na do brody i oplotła nogi ramionami. Kiedy gwar rozmów ucichł, powiedziała: - Kimmy mówi, że anioły widzą wszystko. Że mogą ci się ukazać, kiedy czujesz się samotny i zagubiony.
~ 109 ~
Mogą cię pocieszyć, kiedy jesteś zraniony. A czasami odnajdują zaginionych. - Tego pragniesz? By anioły kogoś odnalazły? Lexie spojrzała mu w oczy. - Myśli pan, że mogą to zrobić? - Kogo chciałabyś znaleźć? Lexie otworzyła usta, lecz jej odpowiedź zagłuszył ostry, rozpaczliwy okrzyk Jenny. Dziewczynka pode rwała się na równe nogi. Reid także wstał i starał się zachować spokój. Wiedział, że Jenna nie będzie za chwycona, kiedy go znajdzie w towarzystwie córki. Chwilę później Jenna wyłoniła się z mroku i chwy ciła Lexie w ramiona. - Prawie umarłam ze strachu, Lexie! - Cała się trzęsła, ściskając dziewczynkę ze wszystkich sił. - Przepraszam - wyjąkała Lexie. - Tak bardzo chciałam zobaczyć anioły. - Nie ma ich tu! - Jenna rzuciła Reidowi niena wistne spojrzenie. - To ty ją tu przywlokłeś? - Nie. Szedłem na klify i zobaczyłem ją tu samą. Nie chciałem jej przestraszyć i zabierać stąd na siłę. Pomyślałem, że zaraz przybiegniesz, więc zaczeka łem. I oto jesteś. Wraz z połową tego miasteczka. Jenna spojrzała na tłum gęstniejący na ścieżce. - Mój Boże - mruknęła. - Wszystko w porządku! - wykrzyknęła do ludzi. - Nic jej nie jest. Dziękuję wam. - Tak mi przykro, że spuściłam ją z oka - wybuchnęła jakaś kobieta. W ramionach trzymała dziecko, a tuż obok stała dziewczynka w wieku Lexie. Twarz kobiety była purpurowa ze wstydu. - Nic się nie stało, Robin. To nie twoja wina. Lexie, przeproś panią Cooper za to, że się oddaliłaś. - Przepraszam panią - wymamrotała Lexie ze wzrokiem utkwionym w ziemię. ~ 110 ~
- Już dobrze, Lexie. Śmiertelnie nas przeraziłaś - wyznała Robin. - Chyba pójdziemy już do domu. - Zerknęła ciekawie na Reida i Jennę. - Wracacie z nami? - Muszę odsapnąć. Zaraz wracam - odparła Jenna. - Jesteś pewna? Znasz tego faceta? - zapytała szeptem. - To dziennikarz - powiedziała Jenna. - Spotka łam go kilka razy. Dziękuję ci za troskę. - Wciąż czuję się winna. Nie powinnam była spusz czać dziewczynek z oka. Gdyby coś się stało, nigdy bym sobie nie wybaczyła. - Na szczęście nic się nie stało. To naprawdę nie twoja wina, Robin. To Lexie uciekła. Lexie, pożegnaj się z Kimmy. Lexie posłusznie pożegnała przyjaciółkę. Kimmy pomachała jej dłonią. - Jak na osobę ceniącą prywatność, masz zadziwia jący dar bycia w centrum uwagi - stwierdził Reid, gdy zostali sami. - Lexie, jak się tu dostałaś? - zignorowała go Jen na. - On cię tu przyprowadził? - Nie, przyszłam sama. - Przecież mówiłem - wzruszył ramionami Reid. - Dlaczego wciąż wchodzisz mi w drogę? - zapyta ła napastliwie Jenna. - To bardzo małe miasteczko. Szedłem właśnie po rozmawiać z poszukiwaczami aniołów. - Ruchem głowy wskazał grupę osób sterczącą wciąż przy ba rierce. - Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać. Idziemy do domu. - Nie! - tupnęła Lexie. - Muszę zaczekać na anioty-
- Lexie, nie kłóć się ze mną. ~ 111 ~
- Nigdy nie chcesz tu ze mną przyjść! Ja chcę zoba czyć anioły. Mogą się tu zjawić w każdej chwili. Wiem, że przyjdą! Muszę z nimi porozmawiać! Reid czekał, aż Jenna powie Lexie, że anioły nie istnieją. Że to tylko bajka. Jednak nie odzywała się, wyraźnie walcząc ze sobą. Wreszcie powiedziała: - Kochanie, to nie jest dobry czas na spotkanie z aniołami. Przyjdziemy innym razem. - Ja nigdzie nie idę! - oświadczyła Lexie. Reid z uciechą obserwował burzę w oczach Jenny. Widział, że waha się między zrobieniem dziecku sce ny na jego oczach i poddaniem się kaprysowi córki. - Jest tak samo uparta jak ty - roześmiał się Reid. - Nadchodzi mgła. Niedługo nas obejmie. Jenna spojrzała w stronę morza. - Masz rację. - Pogłaskała Lexie po głowie. - My ślę, że możemy zostać jeszcze kilka minut. Kiedy na dejdzie mgła, nic już nie zobaczymy. Będziemy mu siały wrócić innego dnia. - Mam nadzieję, że anioły się pośpieszą - wes tchnęła Lexie, wyplątując się z objęć Jenny. Stanęła bliżej urwiska i zapatrzyła się w przestrzeń. - Nie podchodź bliżej - ostrzegła Jenna. Lexie prychnęła. Odsunęła się kilka metrów w bok. Najwyraźniej była przekonana, że ma większe szanse na rozmowę z aniołami, jeśli będzie sama. - Co ci powiedziała? - zapytała szeptem Jenna. - Wyznała wszystkie wasze sekrety. Jenna zadrżała. - Nie, na pewno nie - upierała się. - Masz rację - zgodził się Reid. - Powiedziała, że kogoś szuka. Uważa, że anioły mogą tę osobę odna leźć. - Zamilkł na chwilę, dając Jennie szansę na wy jaśnienia. Rzecz jasna, milczała jak zaklęta. - Zgadu ję, że skoro chce rozmawiać z aniołami, a jej ojciec ~ 112 ~
nie żyje, to musi to mieć coś wspólnego z nim właśnie. - Reid przysunął się do Jenny. Usłyszał, jak wstrzy muje oddech i zastyga, czując jego bliskość, ale się nie odsunęła. - On wcale nie zginął, prawda? - wyszep tał. - Oczywiście, że zginął - odparła machinalnie. - Dlatego Lexie chce rozmawiać z aniołami. - Od wróciła głowę, jakby bała się, że Reid wyczyta praw dę z jej oczu. - Nie wierzę ci - stwierdził. - Myślę, że on cię skrzywdził, a być może skrzywdził także Lexie. I dla tego ukrywacie się w Zatoce Aniołów. - Powinieneś się skupić na artykule. - A ty powinnaś pójść na policję. Niech ci pomogą. - Nie potrzebuję pomocy. I wcale się nie ukrywa my. Przechodzimy... żałobę. Lexie chce rozmawiać z aniołami, bo chce być pewna, że niebo naprawdę istnieje. I że ktoś, kogo kochała, już tam jest. - Ktoś, kogo także ty kochałaś? - zapytał bezwied nie. Spojrzała mu w oczy. - Owszem. Ktoś, kogo bardzo kochałam. Jej słowa były jak cios. Nie mógł tego zrozumieć. Przecież prawie jej nie zna. Nie powinien dbać o to, kogo kochała albo nadal kocha. Może jej mąż na prawdę nie żyje i nie jest osobą, przed którą Jenna się ukrywa, jednak Reid miał pewność, że się ukrywają. Była zdecydowanie zbyt przerażona i... skryta. - Żal po utracie jest zdumiewającym doświadcze niem - stwierdził. - Nie czyni cię tchórzem kryjącym się przed własnym cieniem, lecz dodaje odwagi, bo najgorsze już się stało. Kiedy tracisz kogoś i nie mo żesz go już odzyskać, przestajesz dbać o to, co stanie się z tobą. Ty jednak wcale się tak nie zachowujesz. Zachowujesz się jak zwierzę schwytane raz w pułapkę ~ 113 ~
i cudem ocalone. Uciekasz na oślep, bojąc się niewo li. I panicznie boisz się o Lexie. - Na chwilę umilkł. - Wiesz? Zapytała mnie, czy tatuś powinien bić ma musię. - Nie - wymamrotała Jenna, blednąc jak ściana. - Niestety tak. Czy ukochany mąż cię bił? - Nagle doznał olśnienia. - Oddałaś mu? A może go zabiłaś? Dlatego uciekacie? Dlatego boisz się policji? Jenna zacisnęła pięści. - Nikogo nie zabiłam. Masz wybujałą wyobraźnię. Powinieneś pisać powieści. - Nie muszę mieć racji za każdym razem. Wiem jednak, że mnie okłamujesz. I założyłbym się o życie, że przed kimś uciekasz. - Nie zakładasz się o własne, Reid. Zostaw nas w spokoju. Proszę. Odsunęła się od niego i podeszła do córki. Chciała ją objąć, lecz Lexie niecierpliwym ruchem ramion strząsnęła jej ręce. Jenna stanęła obok, obejmując się w pasie. Reid patrzył na nie i wydawało mu się, że wi dzi dwie najbardziej samotne istoty na świecie. Więc jest ich troje. Stał przez długie minuty, czekając na mgłę, która zasłoni im widok. Czuł, że powinien je zostawić, nie był jednak w stanie się ruszyć. Wydawało mu się, że znalazł się w potrzasku i nie wie już, kim jest i po co tu przyszedł. Od wczesnej młodości przyświecał mu jeden ceł, który pękł jak mydlana bańka. Reid nie był już roz chwytywanym reporterem sprzedającym szokujące historie. Wiedział jednak, że pisanie bzdur dla tabloidów również nie jest jego przeznaczeniem. Mylił się, sądząc, że będzie w stanie robić to dla pieniędzy, nie dbać o to, co pisze i dla kogo.
~ 114 -
A Jenna i Lexie poruszyły w nim dawne struny. Za pragnął być znów dawnym Reidem Tannerem. Czy mógł do tego wrócić? I czy chciał? - Czas na nas, Lexie - odezwała się Jenna. - Wciąż widzę fale - zaprotestowała Lexie. - Jest już późno. Wrócimy innego dnia. - Zawsze tak mówisz, ale nigdy tu ze mną nie przy chodzisz. - Lexie... - Jenna chciała chwycić dziewczynkę za rękę, ale mała odskoczyła. - Zostaw mnie! - krzyknęła przenikliwie. - Nie chcę z tobą iść! To nie jest mój dom i nie chcę dłużej grać w twoje głupie gierki! Nie chcę nikogo udawać. Chcę do mamy!!! - Rozpłakała się rozdzierająco. Reid wpatrywał się w tę scenę ze zdumieniem. Lexie chce do mamy? Jenna chwyciła łkającą dziewczynkę na ręce i po biegła w stronę miasteczka. Reid był zbyt zszokowa ny, by się ruszyć. Jenna nie jest matką Lexie? Więc kim jest, na Bo ga?
Rozdział 9 Jenna doskonale wiedziała, że Reid za nią pójdzie. Dziwiła się tylko, że na jego stukanie do drzwi czeka ła aż godzinę. Miała wielką pokusę spakować walizki i ruszyć na oślep autostradą, byle dalej, jednak Lexie była w fatalnym stanie i gdy wreszcie wypłakała wszystkie łzy, spokojnie zasnęła. W białej nocnej ko szulce wyglądała jak aniołek. Jej złote włosy rozsypa ły się na poduszce jak wachlarz. Oczy miała podpuchnięte od płaczu. Smutny, zapłakany aniołek. Jen na nie miała pojęcia, jak jej pomóc. Ponownie rozległo się natarczywe stukanie do drzwi. Jenna cicho zamknęła sypialnię Lexie. Wyj rzała przez judasza i odetchnęła z ulgą, widząc, że Re id przyszedł sam. Przynajmniej nie wezwał gliniarzy. Otworzyła drzwi i odsunęła się trochę. Reid wszedł bez słowa. Przez długą chwilę przypatrywali się sobie w mil czeniu. - Co tak długo? - zapytała niegrzecznie Jenna. - Zahaczyłeś o komisariat? - A powinienem? - odparł Reid. -N i e . Wytrzymał jej spojrzenie. - Kim jesteś? ~ 116 ~
- Pytasz serio, czy może znasz już odpowiedź? - prychnęła Jenna. - Naprawdę tropisz anioły czy może raczej mnie? - Ktoś cię ściga? - Owszem. Ktoś, kto chce skrzywdzić mnie i Lexie. - Nie pracuję dla tej osoby, kimkolwiek jest. - Chciałabym w to wierzyć. Zadzwoniłam do „Spot light Magazine". Sekretarka nigdy o tobie nie słyszała. - Ja zaś nigdy nie byłem w redakcji. Jestem wolnym strzelcem. Ale nie przyszedłem tu opowiadać o sobie i dobrze o tym wiesz. - Przewiercał ją wzrokiem na wylot. - Nie jesteś mamą Lexie, prawda? Jenna odetchnęła głęboko i uparcie milczała. - Może powinienem jednak porozmawiać z policją - stwierdził Reid, ruszając ku drzwiom. - Zaczekaj! - Najwyraźniej będzie musiała mu po wiedzieć choćby część prawdy. - Masz rację. Nie je stem jej mamą. Odwrócił się powoli. - I co dalej? - Usiądź, proszę. - Będzie musiała przekonać Reida Tannera, by zachował jej sekret. To może potrwać. Weszła do salonu i rzuciła się na fotel. Reid usiadł na brzegu sofy. Nie przestawał wpatrywać się w jej twarz. Jego skupiony wzrok poruszał ją bardziej niż czyjekolwiek spojrzenie. Utkwiła spojrzenie w drew nianej podłodze, usiłując zebrać myśli. - Porwałaś Lexie? - zapytał nagle. Poderwała głowę. - Nie! Skąd ci to przyszło do głowy? - Powiedziała, że nie chce już udawać twojej córki. Że chce wrócić do domu. - Jestem jej ciotką. Lexie jest córką mojej starszej siostry, Kelly. ~ 117 ~
- A gdzie jest Kelly? Jenna zacisnęła palce na oparciach fotela. - Kelly nie żyje. Od dwóch miesięcy. - Nie mogła uwierzyć, że powiedziała to na głos. Była tak zaafero wana ucieczką i opieką nad Lexie, że nie dała sobie ani chwili na żal i rozpacz. Teraz też nie mogła sobie na nie pozwolić. - Skąd więc to udawanie? Dlaczego zmuszasz ma łą dziewczynkę do ukrywania takiej straty? - To skomplikowane. - Jeśli powiesz mi prawdę, może będę mógł ci po móc. - A może nie będziesz chciał. Reid zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie prze chylił głowę. - Wypróbuj mnie. - Nie mogę ci powiedzieć wszystkiego. Mogę tylko powiedzieć, że moja siostra była piękna, miła i dobra. Została zamordowana. Morderca zabije także Lexie i mnie, jeśli nas znajdzie. - Dlaczego? - Nie mogę ci powiedzieć. Reid pokręcił głową. - Dlaczego nie poprosisz policji o pomoc? Skoro zamordował twoją siostrę, powinien za to zapłacić. - Są na złym tropie. Ruszyli po niewłaściwych śla dach. - Morderca ich pokierował? -T a k . Reid patrzył na nią przenikliwie. Czuła się z tym strasznie. Był stanowczo zbyt bystry. Jeśli da mu za wiele wskazówek, będzie w stanie poskładać wszystkie klocki. Do tego nie mogła dopuścić. - Czy policja wie, gdzie jest Lexie? - Nie wiem. ~ 118 ~
- Domyślam się, że rozmawiamy o jej ojcu. To on jest mordercą, prawda? Lexie mówiła mi, że tata bił mamę. Nietrudno się domyślić, że agresja rosła. Jenna wstrzymała na chwilę oddech. - Lexie naprawdę ci to powiedziała? - W pewnym sensie. Tak było? Twój szwagier zabił swoją żonę? - Nikt w to nie wierzy - westchnęła Jenna. - Nie wiem, co dokładnie zapamiętała Lexie, a ona nigdy o tym nie mówi. Nie mogę uwierzyć, że powiedziała coś takiego właśnie tobie. Przecież jesteś obcy. - Potrafię słuchać i wzbudzać zaufanie. Jak on się nazywa, Jenno? Przygryzła dolną wargę, żeby nie powiedzieć zbyt wiele. Reid naprawdę potrafi słuchać. Ciepłym spoj rzeniem zachęca do wyznań, jednak nie mogła mu przecież zaufać. Miała zbyt wiele do stracenia. - Nie mogę. Im więcej ci powiem, tym większe nie bezpieczeństwo będzie groziło Lexie. - A może będę w stanie ją ochronić - sprzeciwił się Reid. - Wiem tylko tyle, ile mi powiesz. A może po rwałaś Lexie spod sklepu albo z placu zabaw, wymy śliłaś całą historię i kazałaś jej udawać, że jest twoją córką, wmawiając jej, że tatuś zabił mamusię. - Chyba oszalałeś! - wybuchnęła Jenna. - Lexie jest moją siostrzenicą, musisz mi wierzyć. Teorie Reida bardzo ją zaniepokoiły. Nie wiado mo, co jeszcze wymyśli! Co więcej, naprawdę nie wy dawał się przekonany. - Sam już nie wiem, w co mam wierzyć. - Przecież widziałeś mnie z Lexie. Wiesz, że ją ko cham i zrobię dla niej wszystko! - wyznała z naci skiem. - Nigdy nie chciałam jej skrzywdzić. Robię to wszystko tylko po to, by ją chronić. Poza tym to nie twoja sprawa. Nie mieszkasz tutaj. Nie jesteś glinia~ 119 ~
rzem. Jesteś dziennikarzem, który podobno pisze ar tykuł o aniołach! - Nagle ją olśniło. - Już wiem, o co ci chodzi! Węszysz za ciekawszą historią! Dlatego tak się interesujesz mną i Lexie. - Być może - przyznał. Jenna prawie spadła z fotela. - Jak śmiesz wtykać nos w nie swoje sprawy? Jeśli jest coś, co na pewno zaszkodzi mnie i Lexie, to roz głos! - Nie chodzi o to, czego ty potrzebujesz i czego się obawiasz. Chodzi o prawdę. - Prawdę? Prawda jest taka, że ta mała dziewczyn ka, która ściga anioły, żeby oddały jej matkę, jest w niebezpieczeństwie. A rozgłos tylko jej zagrozi. - Znów mogę powiedzieć jedynie, że to twoja wer sja historyjki. - To nie jest historyjka! - Chłód Reida doprowa dzał Jennę do wściekłości. Nie miał pojęcia, z czym igra i czym ryzykuje. Może dla niego to tylko kolejny materiał, jednak dla niej to dosłownie sprawa życia lub śmierci. - Proszę, zostaw to - szepnęła bezradnie. - Czasami prawda niszczy nie tę osobę, której się to należy. - Kłamstwo także ma niszczącą moc - stwierdził su cho Reid. - Podobnie jak zdrady i oszustwa. Nie była byś pierwszą osobą, która sprzedała mi kłamliwą wer sję ze łzami w oczach i głosem drżącym z niepokoju. W jego głosie brzmiała nieprzezwyciężona gorycz, wokół oczu zaległy cienie. - O kim mówisz? - zapytała. - To nie ma znaczenia. Reid wstał raptownie. Jenna także poderwała się z fotela. Nie wiedziała, co Reid zamierza, nie była też pewna, co chciałaby, żeby zrobił. Delikatnie dotknęła jego ramienia. ~ 120 -
- Proszę. Nie... - Co „nie"? - Nie mów nikomu. To prawda, że nie jestem ma mą Lexie. Nie wykorzystaj mnie, żeby opublikować kolejny materiał. Proszę, zostaw nas i zapomnij, o czym mówiła ci Lexie. Odejdź. Proszę. Wpatrywał się w nią przez chwilę, lecz zamiast odejść, zbliżył się o krok. Utkwił w jej twarzy mrocz ne spojrzenie. - Bardzo chciałem was zostawić - wyznał. - Przez ostatnią godzinę przekonywałem się, że powinienem odejść. Prawie rok temu porzuciłem pisanie takich artykułów. Miałem dość grzebania się w ludzkim ży ciu. Dość gonienia za prawdą. A potem spotkałem ciebie. Kobietę, która skoczyła do wody, by ratować nieznajomą, ryzykując nie tylko własne życie, ale tak że sekrety, których zazdrośnie strzeże. - Reid pokrę cił głową. - Naprawdę chciałem zostawić ciebie i Lexie w spokoju, udawać, że niczego nie słyszałem i że to nie moja sprawa. Okazuje się jednak, że nie jestem w stanie... Opuszką palca pogłaskał ją po policzku. Jen na wstrzymała oddech. - I nie ma to nic wspólnego z moim zawodem - cią gnął cichym głosem Reid. - Nie mogę przestać o tobie myśleć. Co gorsza, nie mam pojęcia, kim jesteś. Bez duszną kłamczuchą czy kobietą w straszliwym niebez pieczeństwie. Musnął palcem wargi Jenny i uniósł ku sobie jej twarz. Krew zawrzała jej w żyłach. Czuła, jak brodaw ki twardnieją pod cienką bluzą. Fala nieopanowane go i zupełnie niechcianego pożądania przeszyła jej ciało. Zagryzła dolną wargę, wiedząc, że nic nie po winno się między nimi wydarzyć. Kiedy jednak wzrok Reida powędrował ku jej ustom, zadrżała z niecier~ 121 ~
pliwości. Pochylił się ku niej tak powoli, że miała mnóstwo czasu, by się odsunąć. A jednak zastygła bez ruchu. Pragnęła poczuć smak jego warg. Pragnęła, by oto czył ją ramionami i przyciągnął do swego sprężystego ciała. Chciała stracić dla niego głowę... choć na chwi lę. Na krótką chwilę, kiedy nie będzie musiała być opiekuńcza, czujna i dzielna. Zatraciła się w pocałunku, rozchylając bezwiednie wargi. Reid delikatnie wsunął pomiędzy nie język. Obejmując Jennę w talii, przygarnął ją do siebie. Wtuliła w niego nabrzmiałe piersi i mała iskierka, ja ka zapłonęła między nimi już w czasie pierwszego spotkania, buchnęła jasnym płomieniem. Nigdy dotąd nie czuła się tak spragniona czyjegoś ciała. Wsunęła dłonie pod jego koszulkę, czując pod palcami twarde mięśnie. Miała szaloną ochotę zerwać z niego ubranie i to samo zrobić ze swoim. Chciała się z nim kochać. To niemądre, szalone, nie bezpieczne. Niemożliwe! To Reid zakończył pocałunek. Oddychał płytko, patrząc jej w oczy. Czuła jego gorące palce na skraw ku nagiej skóry między brzegiem koszulki a dżinsa mi. Wyglądał, jakby naprawdę chciał ją puścić, ale nie był w stanie się do tego zmusić. Jenna czuła się tak samo. To był nieodpowiedni mężczyzna w nieod powiednim czasie. Nie mogła go wpuścić ani do ser ca, ani do życia. - Proszę, puść mnie - szepnęła. - Próbuję - odparł chrapliwie. - Co to było, do cho lery? - Szaleństwo. - Jenna delikatnie ujęła go za dłonie i wyplątała się z objęć. - To nie powinno było się wy darzyć. Zwykle nie zachowuję się tak nieodpowie dzialnie. ~ 122 ~
- Więc dlaczego...? - Bardzo mi się podobasz - przyznała z zakłopota niem. - Okropnie mi to nie na rękę. - Ja także nie szaleję z radości. Jenna odetchnęła głęboko. - I co teraz? Co z tym zrobimy? Reid patrzył na nią przez chwilę. Jenna nie wie działa, o czym myśli, lecz z każdą sekundą jego wzrok stawał się chłodniejszy. Wreszcie zapytał: - Chciałaś mnie przeciągnąć na swoją stronę tym pocałunkiem? Przekonać mnie, żebym cię więcej nie dręczył niewygodnymi pytaniami? Nie szedł na poli cję? Czy to był kolejny ruch w twojej grze? Jenna zatrzęsła się ze złości. - Nie prowadzę żadnej gry. Ale być może powinnam ci zadać to samo pytanie. Sądziłeś, że kiedy mnie poca łujesz, opowiem ci wszystko ze szczegółami? To był twój sposób na wydobycie ze mnie najmroczniejszych sekretów? Reid nie odpowiedział. Jego urywany oddech w magiczny sposób dopasowywał się do przyspieszo nego bicia serca Jenny. Nagle mężczyzna odwrócił się i wyszedł. Przez długą chwilę Jenna trwała w bezruchu. Co on teraz zrobi? Pójdzie na policję? Zacznie szukać? A może zostawi je w spokoju? Zwalczyła pokusę wyruszenia za nim w pościg. Nie mogła wyjść z do mu i zostawić Lexie. Opadła na sofę, dotykając bezwiednie warg. Jeden pocałunek kompletnie nią owładnął. Nigdy wcześniej nie była do tego stopnia oszołomiona czyjąś blisko ścią. I to mężczyzny, którego nie znała i któremu nie ufała. Co za szaleństwo! Musi to jakoś naprawić. Tyl ko jak? Reid nie wyglądał na kogoś, kto się łatwo poddaje. ~ 123 ~
Przez chwilę zastanawiała się, czy chciałaby, żeby się poddał i dał im spokój. Może rzeczywiście mógłby im pomóc? Jednak Kelly wyraziła się jasno i przejrzy ście. Błagała, by nikomu nie mówić, nie ufać nikomu i nie wierzyć w czyjekolwiek zapewnienia. Kelly do brze wiedziała, o czym mówi. Jenna miała nadzieję, że nigdy się nie dowie. Wystarczyło jej to, że musi po stępować dokładnie według wskazówek siostry. Ze zdumieniem podniosła wzrok na zaspaną Lexie. - Co tu robisz, skarbie? - Pić mi się chce - mruknęła dziewczynka, wdrapu jąc się jej na kolana. - Przyniosę ci wody - uśmiechnęła się Jenna, ura dowana, że Lexie nie weszła do salonu kilka minut wcześniej. - Wracaj do łóżka, przyniosę ci szklankę. Wargi Lexie zadrżały nagle. - Przepraszam. Powiedziałam prawdę, ale przepra szam. - Wiem, kochanie - westchnęła Jenna. Jak strasz nie pomieszane musi mieć w głowie jej siostrzenica, która czuje się winna, bo powiedziała prawdę... Na szczęście żyje, jest cała i zdrowa. I bezpieczna. Przynajmniej w tej chwili. Tylko to się liczy. - Może pan Tanner nikomu nie powie - zastana wiała się Lexie. - Może masz rację. - Jenna odgarnęła Lexie włosy z twarzy. - Tęsknię za mamusią - poskarżyła się dziewczynka. Serce Jenny ścisnęło się z bólu. - Ja też bardzo za nią tęsknię. - Chciałam się zapytać aniołów, czy mama u nich jest i czy dobrze się tam czuje. I czy mogłaby czasem do nas przyjść. Niebo jest strasznie daleko... - To prawda - odrzekła Jenna, przytulając dziew czynkę. - Ale mama na pewno przez cały czas cię wi~ 124 ~
dzi i będzie cię zawsze kochała. Kiedy spogląda z nie ba na ziemię, chciałaby widzieć, że świetnie się bawisz z przyjaciółmi, pilnie uczysz się w szkole i jesteś szczę śliwa. Chciałaby widzieć, jak się śmiejesz i skaczesz z radości. Tego właśnie pragnie, skarbie. Jenna czuła ucisk w gardle, myśląc o tych wszyst kich chwilach, w których jej siostra nie weźmie już udziału. Lexie wybierająca pierwszy stanik. Jej pierw szy pocałunek. Po raz pierwszy złamane serce. Matu ra. Wesele. Wnuki. Kelly nie będzie częścią życia swojej córki. To takie niesprawiedliwe! Powin na wciąż żyć, być tu z nimi. Lexie zasługuje na matkę. To po prostu nie do zniesienia. - Kiedy się uśmiecham, mama myśli, że wcale za nią nie tęsknię - stwierdziła Lexie z zatroskaniem. Jenna odchrząknęła. - Nie powinnaś tak myśleć, skarbie. Mama chce, że byś była szczęśliwa. Chce patrzeć na twój uśmiech, a nie na łzy. - Wcale nie chce mi się uśmiechać. - Wiem - szepnęła Jenna. Wargi Lexie znów drżały. - Chcę tylko jeszcze raz zobaczyć mamę. Chcę jej powiedzieć, że bardzo żałuję, że nie zostałam wtedy w pokoju, jak mi kazała. - Och, Lexie! Mama na pewno się na ciebie nie gniewa. - Ale nie zdążyłam się z nią pożegnać. Nie powie działam jej, że ją kocham. - Lexie spojrzała jej w oczy. - Mama nic nie wie. Poszła do nieba i nie wie. Jenna miała wrażenie, że za chwilę pęknie jej serce. Sama także nie zdążyła się pożegnać. Nie powiedziała siostrze, że ją kocha, że żałuje tylu lat w oddaleniu, wzajemnej niechęci i nieufności. I tego, iż czuje się tak ~ 125 ~
strasznie winna, że nie wiedziała, kiedy życie Kelly sta ło się piekłem. Dlaczego nie były ze sobą bliżej? Dlaczego nie by ła w stanie zrezygnować nawet z godziny swego życia, by się spotkać z siostrą? Dlaczego nie dostrzegała wy raźnych znaków, że Kelly cierpi? Gdyby tylko mogła cofnąć czas, zmieniłaby tak wiele! Jednak czasu nie da się cofnąć. I patrząc na zasmu coną, zapłakaną Lexie, Jenna wiedziała, że jedyne, co jest w stanie zrobić, to dać dziewczynce tyle miłości, oddania i bezpieczeństwa, ile mieści się w jej sercu. - Mamusia zna wszystkie twoje myśli, skarbie. Wie, że ją kochasz i że nie zdążyłyście się pożegnać. Wie, że bardzo za nią tęsknisz. Ale nie chce, żebyś się wciąż smuciła. - Jenna położyła dłoń na piersi dziew czynki. - Mamusia mieszka tutaj, w twoim sercu. I za wsze będzie z tobą. Kiedy chcesz ją zobaczyć, zamknij oczy. Ona przyjdzie. Lexie posłusznie zamknęła oczy. - Widzę ją - szepnęła po chwili. - Uśmiecha się do mnie. Łza spłynęła po policzku Jenny. Starła ją zdecydo wanym ruchem. Gdyby się teraz załamała, nie byłaby chyba w stanie się podnieść. A tego właśnie nie mo gła zrobić.
*** Reid duszkiem wypił dwa kieliszki tequili i popro sił o trzeci. W telewizorze nad barem trwał półfinało wy mecz, lecz Reid nie był w stanie się na nim skupić. Myślał tylko o Jennie i nie wiedział zupełnie, co ma zrobić w jej sprawie. Z jednej strony pragnął tylko wrócić do jej domu i dokończyć to, co zaczęli. Od wie lu lat nie czuł się tak napalony. Nie potrafił sobie po~ 126 ~
radzić z burzą pożądania i ekscytacji siejącą spusto szenie w jego ciele. Powinien się z nią kochać, jednak to tylko skomplikowałoby sprawy. Musi to przemy śleć. Porządnie przeanalizować. Choć wszystko, co mówiła Jenna, mogło być kłam stwem, instynkt podpowiadał mu, że przynajmniej w kilku szczegółach nie minęła się z prawdą. Wycho dząc z takiego założenia, był w stanie sam wypełnić luki. Jenna i Lexie uciekają przed kimś. Prawdopo dobnie przed ojcem Lexie. Matka dziewczynki zosta ła zamordowana, najwyraźniej przez swego męża. Według słów Jenny, policja podjęła niewłaściwy trop. Mordercą jest ojciec Lexie, musi więc mieć wielką władzę, skoro udało mu się wpłynąć na bieg docho dzenia. Policja zawsze w pierwszej kolejności spraw dza współmałżonka. Pytanie brzmi - co ma w tej sytuacji zrobić Reid. Bez trudu mógłby się dowiedzieć, kim naprawdę jest Jenna i kim byli rodzice Lexie. Miał kontakty, gdzie trzeba. Do diabła, mógłby nawet pójść na komisariat w Zatoce Aniołów i powiedzieć im, że podejrzewa, iż Jenna nie jest matką Lexie. Mógł opublikować wstrząsający materiał i wrócić do gry. Przy okazji mogła zginąć Lexie, a być może rów nież Jenna. Musi wiedzieć więcej, zanim postanowi udać się na policję. Popełnił już jeden błąd, całując ją. Boże, jakaż ona jest słodka! Nie spodziewał się zresz tą, że Jenna odda mu pocałunek. Pod maską obojęt ności kryła się namiętna, pełna pasji kobieta. Powi nien był się tego spodziewać. Jej muzyka dotknęła go do żywego, więc nic dziwnego, że pocałunek tak go poruszył. Nie przewidział, że jeden pocałunek, jeden dotyk i będzie chciał zedrzeć z niej ubranie, zanieść do łóżka i nigdy więcej nie wstawać.
- 127 ~
Z drugiej strony, Jenna jest przerażona i na pewno woli go mieć po swojej stronie. Któż może wiedzieć, jakie są jej motywy? Jeszcze wczoraj mówiła, że się go boi. Dość prędko się z tym uporała. Nie chciał wie rzyć, że udawała namiętność, lecz czy mógł jej za ufać? Łatwiej było podejrzewać ją o najgorsze i nie dać się zaskoczyć, niż ufać i doznać zawodu. Michael Murray postawił przed nim kolejny kieliszek. - Życzy pan sobie całą butelkę? - zapytał przecią gle. Reid już wcześniej uciął z nim sobie krótką poga wędkę. Wiedział, że w małym miasteczku barman jest nieocenionym źródłem informacji. - Być może - odparł, pochłaniając zawartość kie liszka jednym haustem. - To musi być kobieta - zawyrokował Michael. Bez pytania napełnił kieliszek. - Kiedy zerwałem z ostat nią dziewczyną, tak się spiłem, że przez dwa kolejne dni wypluwałem z siebie wnętrzności. Nie warto. - Dzięki - mruknął Reid, wpatrując się ponuro w kieliszek. - Kim ona jest? - Cierniem w tyłku. - Jak one wszystkie. - Celne. - Reid przełknął kolejny kieliszek, a Mi chael poszedł obsłużyć innego klienta. Pub był kosz marnie zatłoczony. Po zakończeniu letniego festynu wszyscy przenieśli się do Murraya. - Samotny? - zapytała kobieta, siadając obok Re ida. Miała na sobie obcisłą sukienkę i długie włosy utlenione na jasny blond. Niedawno przekroczyła trzydziestkę i najwyraźniej szukała klienta. Była szczupła i bardzo ładna, ale przypominała mu matkę. Na pewno nie ucieszyłoby jej takie porównanie. - Kupisz mi drinka? - zapytała. ~ 128 ~
Już chciał pokiwać głową, gdy usłyszał echo głosu Allison. „Ona nie jest dla ciebie, Reid. Zawsze uga niasz się za nic niewartymi kobietami. Zasługujesz na kogoś lepszego. Dlaczego rozmieniasz się na drob ne? Przestań chodzić na łatwiznę. Wiesz przecież, czego tak naprawdę chcesz, a wcale nie chcesz tej laluni". Otrząsnął się. Najwyraźniej wypił za dużo tequili. Nagle kątem oka złowił ciemną, na wpół ukrytą w mroku sylwetkę kobiety siedzącej przy przeciwle głym krańcu baru. Światła odbijające się od butelek połyskiwały na rudych włosach. Na wargach igrał wszystkowiedzący uśmieszek. Reid zacisnął palce na krawędzi blatu. Kobieta odwróciła się do światła i przez chwilę Tanner był przekonany, że to Allison. Miała na sobie tę samą czarną sukienkę, w której wi dział ją po raz ostatni. Sięgnęła do łańcuszka i powo li ucałowała kołyszące się na nim serduszko. Reid dał jej to serduszko, kiedy urodził się Cameron. Zdumio ny, poderwał się na równe nogi. To musi być złudze nie, choć wydaje się tak żywa, tak namacalna. Wyglą da... jak żywa. Zupełnie inaczej niż w ostatniej chwi li. Wtedy jej ciało było zimne, zastygłe w nienatural nej pozycji. Skóra biała jak śnieg. - A ty dokąd? - zapytała blondynka. - Myślałam, że właśnie się zaprzyjaźniamy. Nie odpowiedział. Musiał dotrzeć do Allison. Ktoś stanął mu na drodze i Reid odepchnął go na bok zde cydowanym ruchem. - Uważaj! - wykrzyknął mężczyzna, chwiejąc się na nogach. - Zejdź mi z drogi - warknął Reid, czując, że Alli son mu się wymyka. - Chyba pora nauczyć cię manier - wybełkotał mężczyzna wionący tanią whisky. ~ 129 ~
Reid chciał go ominąć, lecz facet chwycił go za ra mię. Tanner chciał się wyrwać i potrącił kogoś z dru giej strony. Ten drugi odepchnął go od siebie i w jed nej chwili posypały się ciosy. Reid oberwał w twarz. Czuł, że z nosa leje mu się krew. - Cholera!!! - ryknął, próbując się wydostać z ko tłowaniny. Ból jątrzący się w jego sercu przez ostatni rok nagle wybuchnął z całą mocą, porywając go za so bą. Jak dobrze było komuś przyłożyć! Uwolnić wście kłość i frustrację. Nie walczył tylko z obcym facetem, walczył o życie, o nowe życie. I czuł się wspaniale.
*** Joe Silveira spojrzał na posiniaczone, zakrwawione twarze trzech mężczyzn osadzonych w areszcie. Dwóch policjantów, Colin Lynch i Henry Markham, opanowali bijatykę w pubie i przywieźli prowodyrów na komisariat. Joe zatrzymał ich na kilka godzin, ale teraz chętnie poszedłby już do domu. To nie była zresztą jakaś wielka bijatyka. Skończyła się niemal równie prędko, jak się zaczęła. Joe znał braci Harlanów, Rogera i Billa. Prowadzi li w miasteczku sklep z narzędziami. Trzeci facet był obcy. Dziennikarz Reid Tanner. Pewnie w pogoni za aniołami. Komendant zwykle nie zajmował się piątkowymi bójkami, lecz dziś postanowił odesłać funkcjonariu szy do domu. Oni mieli żony i dzieci, on był sam. A przynajmniej był sam w tym miasteczku. Dlatego postanowił popracować dłużej. Samotność zaczynała go przytłaczać. Uwielbiał Zatokę Aniołów, swoją pra cę i dom nad morzem, ale w życiu osobistym ziała wielka wyrwa, której nie był w stanie niczym zapełnić. Tęsknił za Rachel. ~ 130 ~
Brakowało mu zasypiania przy jej boku, wieczor nych rozmów, a nawet jej ciągłego ględzenia o pracy. Jednak Rachel tu nie było. I nie był już pewien, czy kiedykolwiek przyjedzie. - Komendancie, to wszystko jego wina - burknął Ro ger Harlan, pokazując palcem Tannera. - To on zaczął. Dziennikarz nie próbował się bronić. Odkąd go przywieźli, prawie się nie odzywał. - Tak było! - poparł brata Bill. - Prawie mnie zno kautował. - Chcesz coś dodać? - zapytał Reida Joe. - Nie. - Doskonałe. Komendant przez chwilę zastanawiał się nad roz wiązaniem. Wiedział, że Harleyowie zapijają się pra wie na śmierć od miesiąca, kiedy umarła ich matka. Podejrzewał, że to oni zaczęli bójkę, zwłaszcza że Ro ger był prędki do bijatyki nawet na trzeźwo, a co do piero po pijaku. - Jeden z was podbił oko funkcjonariuszowi - po wiedział wreszcie. - Napaść na policjanta to poważne przestępstwo. Roger zmarszczył brwi. - To był wypadek. Nie uderzyłbym Colina celowo. Jest dla mnie jak brat, wychowywaliśmy się razem i dobrze o tym wiesz. Joe dobrze o tym wiedział. Wiedział także, że Co lin nie wniesie oskarżenia przeciwko przyjacielowi. To znacznie ułatwiało mu sprawę. - Rozumiem - stwierdził. - Będzie tak: podzielicie się kosztami zniszczeń w pubie. W niedzielę straż miejska chętnie skorzysta z waszej pomocy przy sprzą taniu po festynie. Chcę was tam wszystkich widzieć już od rana. Winowajcy skwapliwie pokiwali głowami. ~ 131 ~
- Świetnie. Jeśli którykolwiek z was upuści papie rek na ulicę, ściągnę go tu z powrotem i oskarżę o rozbój i napaść na funkcjonariusza, jasne? - Otwo rzył drzwi celi. - Roger, Bill, wasze żony czekają za drzwiami. Idźcie do domu i trzymajcie się z dala od kłopotów. Bracia Harlanowie wyszli, szurając nogami. Reid podniósł się z ławeczki. Joe stanął przed nim na sze roko rozstawionych nogach. - Możemy chwilę pogadać? Reid spojrzał na niego nieufnie. - Inne prawo dla przybłędów? - Tylko krótka pogawędka, masz coś przeciwko? Co najlepszy reporter „Washington DC Journal" ro bi w Zatoce Aniołów? - Postarał się pan. - Lubię wiedzieć, kto siedzi w moim mieście. Po dobno lubi pan siać burzę. Po ostatnim artykule wy leciał pan z pracy. - Sam odszedłem. Nie szukam tu kłopotów, tylko aniołów, jak wszyscy. - Widział pan jakieś w pubie? - Nie. Widziałem za to pieprzonego ducha - wypa lił Reid. - Tequila ma interesujące skutki uboczne. - Racja. Mogę już iść? - J e s z c z e chwilkę. Co się panu udało ustalić w spra wie tego filmiku? Reid wykrzywił wargi. - Nic. Dlaczego pan pyta? - Sam się zastanawiam, o co w tym wszystkim cho dzi. Wysłałem nawet dodatkowe patrole na plażę, ale nikt niczego nie widział. A jednak codziennie poja wiają się nowe znaki, zwykle widoczne, gdy rozproszą się poranne mgły. Nie mam pojęcia, jak ktoś jest ~ 132 ~
w stanie wejść na skałę we mgle i ciemności, ale nie znajduję innego wytłumaczenia. - Ja także, komendancie. - Proszę mi dać znać, jeśli coś panu wpadnie do głowy. Zanim przeczytam o tym w gazecie. - To nie brzmiało jak prośba. Raczej jak rozkaz. - Jeśli to nie jest robota aniołów, na pewno dam panu znać. - Podrzucić pana do hotelu? - Joe zwykle nie pod woził aresztowanych, jednak chciał mieć oko na Tannera. Nie mógł uwierzyć, że reporter tej klasy co Reid, zajął się aniołami. Podejrzewał, że dziennikarz ma zupełnie inny cel. - Przejdę się - odparł Reid. - Da pan radę dotrzeć do pokoju i nie wplątać się po drodze w kolejne bójki? - Nie zacząłem ostatniej. - Ale nie trzymał się pan od niej z daleka. - Joe spojrzał na Reida ciekawie. - Czasem dobrze jest ko muś przyłożyć, prawda? - Co pan może o tym wiedzieć, panie komendancie? - Więcej, niż pan może przypuszczać, redaktorze. Proszę przyłożyć do twarzy torebkę z lodem. Szykuje się panu przepiękne limo. Założę się, że nie pierwsze. - Od dłuższego czasu. - Zaczynam żałować, że udzieliłem panu tylko upomnienia - uśmiechnął się Joe. Kiedy Reid wyszedł, Joe wrócił do biurka i wyłą czył komputer. Pogasił światła, pozamykał drzwi, po żegnał się z nocnym stróżem i ruszył ku domowi. Nie tęsknił bynajmniej za pustym salonem ani za zimnym łóżkiem, ale chyba był już wystarczająco zmęczony, by zasnąć w ciągu minuty. Jak na żonatego faceta, spędzał zdecydowanie zbyt wiele nocy samotnie.
Rozdział 10 K a r a patrzyła z zatroskaniem na śpiącego męża. Nie podobał jej się siniak pod jego okiem. Całe szczę ście dla braci Harlanów, że Colin jest spokojnym, ser decznym gościem i nigdy nie wniósłby oskarżeń prze ciwko przyjaciołom. Kara nie była nawet w połowie tak cierpliwa i nie znosiła, kiedy ktoś krzywdził jej męża. W zasadzie nie znosiła, kiedy miał do czynienia z czymkolwiek niebezpiecznym. Dzięki Bogu, Zatoka Aniołów jest spokojnym miasteczkiem, lecz w głębi serca za każdym razem, gdy jej mąż wychodził z do mu, Kara martwiła się o wiele bardziej, niż powinna. Kiedy zaszła w ciążę, ten stan się pogorszył. Wciąż myślała o sprawach, które mogły się nie udać, o nieszczęściach, które czyhały na niego tuż za drzwiami. A gdyby ta bójka okazała się naprawdę groźna? Co by się stało, gdyby ktoś wyciągnął nóż al bo broń? Co by zrobiła, gdyby coś mu się stało? Nie była w stanie znieść nawet myśli na ten temat. Przytu liła się do jego ramienia, uspokojona zetknięciem z silnymi mięśniami wyczuwalnymi pod skórą. Wie działa, że Colin potrafi o siebie zadbać. I że przez nie mal całe życie dbał także o nią. Serce miał gorące i obdarzał ją miłością tak wielką, że wręcz niewyobra~ 134 ~
żalną. Nawet kiedy jeszcze nie była gotowa jej przy jąć. Wyśliznęła się z łóżka, narzuciła na ramiona szla frok i cichutko wymknęła się z sypialni. Była czwarta nad ranem, Kara czuła jednak, że już nie zaśnie. We szła do pokoju dziecięcego. Colin niedawno położył w nim nową tapetę w baloniki i cyrkowe zwierzęta, ale bez klaunów. Kara zawsze sądziła, że są bardziej straszne niż śmieszne. Uśmiechnęła się na widok kołyski, którą dostała od matki. Większość dzieci w rodzinie w niej spała, włączając jej starszych braci, Shane'a i Patricka, oraz jej młodsze rodzeństwo, siostrę Dee i brata Michaela. Kara czuła się doskonale na myśl, że jej dziecko także będzie w niej spało. Murrayowie za wsze byli bardzo rodzinni, dlatego przed laty przygar nęli Gabriellę. Kara nigdy dotąd nie zastanawiała się nad historią rodziny, jednak rozmowa z Jenną uświadomiła jej, jak bardzo czuje się związana z miejscem, w którym się urodziła, i w którym zamierza mieszkać do śmier ci. Całe szczęście, że Colin podzielał jej przywiązanie do Zatoki Aniołów, mimo że jego dzieciństwo było bez porównania mniej spokojne. Rodzice Colina ro zeszli się, gdy był jeszcze mały. Ojciec wyprowadził się do San Diego i Colin spędził wiele wakacji, jeż dżąc w kółko pomiędzy mamą i tatą. Potem oboje po nownie wstąpili w związki i założyli nowe rodziny. Colin nie był im już potrzebny. Na szczęście, zawsze był mile widziany w jej domu i w jej sercu. A teraz bę dą mieli własne dziecko, które będą mogli obdarzyć miłością. Od zawsze pragnęli mieć dziecko. Kara zdążyła już stracić nadzieję. Lata histerycznych starań o dziecko odsunęły ich od siebie i zaczynała się obawiać, że Co~ 135 ~
lin tego dłużej nie zniesie. Jednak babcia powiedzia ła jej, żeby przestała się martwić i uwierzyła, że wszystko będzie dobrze. I tak właśnie się stało. Dotknęła karuzelki nad kołyską. Maleńkie aniołki zakołysały się w przód i w tył. Karuzelkę dostała w prezencie od jednej z przyjaciółek babci, a niedłu go jej maleństwo dostanie własną narzutę, którą ko biety z Zatoki Aniołów szyją specjalnie dla niego, z miłością i troską. Kara nie mogła się już doczekać. - Co tu robisz o tej porze, skarbie? - zapytał Co lin, zaglądając przez drzwi. Przeczesując włosy palca mi, patrzył na nią z niepokojem. - Wszystko w po rządku? - Tak, jak najbardziej. - Czuła się spięta, a brzuch miała twardy i obolały. - Czuję się... dziwnie. Pogłaskała dłońmi brzuch. Colin w ułamku sekundy znalazł się przy niej. - Chodzi o dziecko? - Sama nie wiem. Podprowadził ją do bujanego fotela i uklęknął na podłodze. - Zadzwonię do Charlotte. - Jest środek nocy! - I co z tego? - Zaczekaj, już mi przeszło. - Odetchnęła głębiej. - Już lepiej. Nie wyglądał na przekonanego. - Powinienem zabrać cię do szpitala. Albo przynaj mniej zadzwonić do Charlotte. - Ale... - zaczęła, lecz Colin już wyszedł. Po chwi li wrócił i wręczył jej słuchawkę. - Przepraszam cię, Charlotte - jęknęła Kara. - Prosiłam Colina, żeby cię nie budził. - Nic się nie stało - mruknęła zaspana Charlotte. - Powiedz mi, jak się czujesz. ~ 136 ~
- Już dobrze. Przez chwilę byłam bardzo spięta i brzuch ciążył mi niemiłosiernie. Ale już przeszło. - Krwawienie? - Nie, raczej nie. Powinnam się martwić? Chyba nie stracę dziecka? - Nie mogła znieść myśli o utracie tak bardzo wyczekiwanego maleństwa. Położyła dłoń na brzuchu. - Czuję, jak się porusza. - To doskonale, Karo. Powinnaś wrócić do łóżka i spróbować zasnąć. Zadzwoń do mnie rano, a jeśli coś jeszcze się wydarzy, dzwoń bez wahania. - Dziękuję. Jeszcze raz przepraszam, Charlotte. - Kara westchnęła i odłożyła słuchawkę. Colin klęczał przy niej, trzymając dłoń na brzuchu żony. W jego oczach wyczytała ulgę. - Dzięki Bogu. Kara dotknęła jego dłoni. - Nie chciałam cię przestraszyć. - Nie spaceruj beze mnie po nocy, dobrze? - Wyszłam tylko z sypialni. Nie mogłam zasnąć. - Następnym razem mnie obudź. Wiem, wydaje ci się, że jestem zmęczony i zasługuję na sen, i tak dalej - ciągnął, wiedząc, co odpowie Kara. - Nic nie jest dla mnie ważniejsze od ciebie i dziecka. - A dla mnie najważniejszy jesteś ty. - Oczy Kary nagle wypełniły się łzami. Pociągnęła nosem i uśmiechnęła się. - Wybacz. Hormony. - Zazdroszczę ci - odparł mrukliwie Colin, ociera jąc mokre policzki. - Ja nie mam się czym tłumaczyć.
*** Tuż po wschodzie słońca Annie Dupont wstała z łóżka i podeszła na palcach do szpitalnego okna. Za szpitalem rósł gęsty las sekwojowy. W bladym świetle poranka ponad linią drzew widziała dachy do~ 137 -
mów w miasteczku. Na wschodzie majaczyły skaliste stoki gór. Tam mieszka jej ojciec. Tam spędziła całe życie. Żałowała, że okno nie wychodzi na morze. Mogła by wtedy wypatrywać aniołów. Teraz była pewna, że istnieją. Jeden wyratował ją z topieli. Wszyscy powta rzali, że to tylko życzliwa kobieta, Annie jednak wy raźnie słyszała anielskie głosy, mówiące jej, w którą stronę płynąć. Widziała nie jedną, lecz wiele dłoni wyciągających się ku niej na ratunek. A gdy spojrzała aniołowi w oczy, zobaczyła twarz matki. Mama wierzyła w anioły. Annie podejrzewała, że i ojciec w nie wierzy, choć jego przekonania religijne skupiały się raczej na ogniu piekielnym i szatanie wciąż próbującym zawładnąć ludzką duszą. Mama opowiadała jej często, że wcześniej tata nie był tak su rowy i szalony. Że kiedyś był dobry i miły. Zmienił się dopiero na wojnie. Widział, jak giną jego przyjaciele, i sam niemal stracił życie. Jego życiem zawładnęła pa ranoja. Takiego ojca znała Annie. Wiecznie w mun durze. Patrolującego całymi dniami chaszcze wokół domu, jakby co najmniej krył w nich góry złota. Nie rozstawał się z bronią, a czasami budził je w środku nocy i popędzał w wyższe partie gór, gdzie nikt ich nie znajdzie. Żyli jak pustelnicy. Mama czasami jechała do mia steczka oddać narzuty do sklepu i przyjąć nowe zlece nia. Kiedy Annie poszła do szkoły, ojcu wyraźnie się pogorszyło, więc mama wypisała ją i uczyła w domu. Potem jednak umarła i lekcje się skończyły. Dopiero praca w firmie porządkowej Myry stała się jej odku pieniem i szansą na kilka chwil normalności. Ojciec pozwolił jej opuszczać góry na starym skuterze, pod warunkiem że zawsze wróci przed zmrokiem i nie będzie rozmawiała z nikim w miasteczku. ~ 138 ~
Annie tęskniła jednak za ludźmi i starała się prze bywać wśród nich możliwie najczęściej. A potem poznała jego. Ojca jej dziecka. Mężczy znę, dzięki któremu uwierzyła, że jest częścią praw dziwego świata, nie zaś paranoicznych wizji ojca. Nie mogła mu powiedzieć o dziecku. Już zrujnowała swo je życie. Nie mogła zniszczyć jego. Gdy pewnego ranka ojciec przyłapał ją, jak wymio tuje, w ułamku sekundy odgadł, że jest w ciąży. Oświadczył, że to dzieło szatana i że w jej łonie rośnie dziecko diabła. Że ma natychmiast wynosić się z do mu i błagać Boga o wybaczenie, a wtedy może - jeśli jest tego warta - anioły wskażą jej drogę. Anioły ją ocaliły. Albo zwyczajnie miała szczęście. Doskonale wiedziała, że popełniła straszne głup stwo, jednak ostatnie dni z ojcem atakującym ją we dnie i w nocy odebrały jej zdolność jasnego rozumo wania. Wiedziała, że nie może wrócić do domu. Mu si znaleźć jakieś inne schronienie. Nie tylko dla sie bie, ale także dla dziecka. Dokąd ma iść? Nie miała żadnych oszczędności, a zarabiała dosłownie grosze. Zresztą Myra ją pewnie wyrzuci. Jakie życie zapewni swemu dziecku, skoro nawet o siebie nie potrafi za dbać? Annie patrzyła niewidzącym wzrokiem przez okno i zastanawiała się, czy anioły nie popełniły błędu.
*** Jenna zawsze była rannym ptaszkiem. Uwielbiała ciszę poranka i stłumione odgłosy miasteczka budzą cego się do życia, zapach kawy, zaspanych sprzedaw ców otwierających sklepy i wykładających towary. Szelest otwieranych gazet i zapach rybackich łodzi ~ 139 ~
wracających z nocnego połowu. Słońce zaczynało już przygrzewać. Zanosiło się na piękny letni dzień. W każdy sobotni poranek, gdy zostawiała Lexie w bi bliotece, szła do kawiarni i przeglądała poranną prasę. Jednak tego dnia Reid Tanner całkowicie zaprzątał jej myśli. Przez całą bezsenną noc zastanawiała się, co Reid postanowi. Czy pójdzie na policję i zgłosi porwanie? Czy zacznie na własną rękę grzebać w jej życiu? A może po prostu o nich zapomni? Choć w głębi du szy liczyła na ten cud, rozsądek podpowiadał jej, że Reid nigdy nie odpuszcza. Widząc wyłaniający się zza rogu ulicy wóz policyj ny, wstrzymała oddech. Już jej szukają? Radiowóz za trzymał się tuż obok niej przy chodniku. Po chwili usłyszała głos Colina Lyncha. - Dzień dobry, Jenno. Wcześnie wyszłaś. Serce Jenny prawie wyskoczyło z piersi, zanim spo strzegła, że Colin po prostu chciał się przywitać. - Ty także - uśmiechnęła się do policjanta. - Nigdy nie masz wolnego? Przecież do późnego wieczora by łeś w pracy. - To zwariowany weekend. Mnóstwo obcych i wszyscy zdecydowanie za dużo piją. - Zgadza się. - Miłego dnia. Odetchnęła z ulgą, gdy Colin odjechał. Może Reid jeszcze nikomu nie powiedział? Musiała się upewnić. Idąc do niego, prawdopodobnie popełnia błąd, ale trwanie w niewiedzy doprowadzało ją do szaleństwa. Pewnym krokiem ruszyła ku gospodzie Pod Mewą. Musiała stukać dobrą chwilę, zanim Reid otworzył drzwi. Wyglądał, jakby wyciągnęła go z łóżka. Miał na sobie dżinsy i wygniecioną koszulkę. Był boso. Włosy miał kompletnie potargane, ale Jenna nie ~ 140 ~
zwróciła na to wszystko uwagi. Z otwartymi ustami wpatrywała się w siniaki na jego twarzy. - Co się stało? - zapytała ze zdumieniem. - Zderzyłem się z czyjąś pięścią - skrzywił się Reid. - Wygląda na to, że nie z jedną. - Czego chcesz, Jenna? - przerwał jej niegrzecznie. Po raz pierwszy to ona nachodzi jego. Świetnie się czuła w roli myśliwego. Miła odmiana od ciągłego by cia zwierzyną. - Musimy pogadać. - Zamierzasz wreszcie gadać? - zapytał z błyskiem w oku. - Z pewnością nie na korytarzu - odparła swobod nie. Reid teatralnym gestem zaprosił ją do środka. Pokój był mroczny i... męski. Ściany wyłożono ciemnym drewnem. Staroświeckie meble miały skórzane obicia. Jedyną ozdobę stanowiły morskie pejzaże w ciężkich ramach. Przy ścianie dostrzegła niewielką walizkę, a w uchylonej szafie koszule wiszące w równym rządku. Pościel na ogromnym łóżku była skotłowana, a na po duszce widziała smugę krwi. Pewnie z nosa, który zda wał się nieco bardziej skrzywiony niż dzień wcześniej. - Z kim się biłeś? - Z jakimiś facetami u Murraya. - O co? - To było nieporozumienie. Jenna przechyliła głowę. - Nieporozumienie? Wyglądasz jak bokser po dziesięciu rundach. - Powinnaś zobaczyć innych - odparł z uśmiechem. - Ilu ich było? - Dwóch. Zdaje mi się, że byli to bracia Harlanowie. - Jenna słuchała go w napięciu. Reid westchnął. - Wydawało mi się, że przy barze zauważyłem kogoś, ~ 141 ~
kogo znałem. Poderwałem się i jakiś pijany dureń do szedł do wniosku, że go popchnąłem. Odepchnął mnie. Wpadłem na jego brata. A po chwili gliny cią gnęły mnie do aresztu. Komendant przetrzymał nas kilka godzin i zwolnił do domu. Koniec historii. Jenna czuła, że zataił kilka znaczących faktów. - Bardzo cię boli? - Naprawdę cię to obchodzi? Z zaskoczeniem stwierdziła, że nawet bardzo. Mia ła też pełną świadomość, jak bardzo oboje są samot ni. I jak blisko łóżka stoją. Nagle zapragnęła rzucić się z Reidem na skotłowaną pościel i zapomnieć o wszystkim, z czym do niego przyszła. - To chyba nie było aż tak trudne pytanie - ode zwał się Reid i Jenna zrozumiała, że wciąż czeka na odpowiedź. - Chciałam być miła. - Czuję się świetnie. Twoja kolej. - Skrzyżował rę ce na piersi. - O co chodzi? Wieczorem kazałaś mi się wynosić, a rankiem sama przychodzisz. Po co przy szłaś? Porozmawiać? A może... Zignorowała wyzwanie iskrzące się w jego oczach. - Muszę wiedzieć, czy zamierzasz iść na policję i zgłosić, że nie jestem matką Lexie. Przez chwilę patrzył na nią nieodgadnionym wzro kiem. - Jeszcze nie wiem. Musiałbym dowiedzieć się cze goś więcej. - Musisz chronić Lexie. Jest niewinna. - Słyszałem tylko twoją wersję, Jenno. Nie znam cię i nie wiem, czy mówisz prawdę. Jeśli mam postą pić tak jak chcesz, musisz mi coś o sobie opowiedzieć. - Nie mogę, Reid. Nie mogę ci ufać. Gdyby chodzi ło tylko o mnie, pewnie tak bym zrobiła. Wydajesz się prawym, dobrym facetem. ~ 142 ~
- Co za komplement od rana! Jestem porażony. - Ale nie chodzi tylko o mnie. Muszę wciąż myśleć o Lexie. Ona jest moim największym skarbem. Reid zmarszczył brwi. - Widzę, że ją kochasz. Ale równie dobrze może to być chora, toksyczna miłość. - Nie jest. Lexie to moja siostrzenica. Mam pełne prawo ją kochać. Jak może go przekonać? Nie ma przecież żadnego dowodu. Dokumentu, którym mogłaby pomachać mu przed nosem. Zaczęła krążyć w tę i z powrotem, szu kając słów, które dałyby mu pewność, że powinien chronić ich tajemnicy. - Jesteś na gigancie, prawda? - zapytał cicho Reid. - Nawet sobie nie wyobrażasz - odrzekła zmęczo nym głosem. - Kto jeszcze wie, że masz Lexie? - Tylko jedna osoba. Ta, która mi pomogła uciec. - Ufasz tej osobie? - Jak dotąd. I mogę to ciągnąć wyłącznie, jeśli zgo dzisz się udawać, że niczego wczoraj nie słyszałeś. Reid ze smutkiem pokręcił głową. - J e n n o . . . Lexie to jeszcze dziecko. Znów się zała mie. Powie komuś. Pewnie którejś z przyjaciółek. A ona powie swoim rodzicom. Ta bomba wybuchnie ci prosto w twarz. - Kiedyś zapewne tak. Ale jeszcze nie teraz. A te raz potrzebuję trochę czasu. - Im dłużej utrzyma se kret, tym więcej czasu będzie miała na przemyślenie następnego ruchu. Przez dwa miesiące jedynym jej celem było po prostu przeżycie z dnia na dzień. Nie była w stanie myśleć o dalszej przyszłości. - Co o tym sądzisz? Dasz nam trochę czasu? - Zastanowię się. Jenna pokręciła głową. ~ 143 ~
- Odpowiedz mi, Reid. Z niepokoju przez całą noc nie zmrużyłam oka. Proszę, obiecaj, że nikomu nie powiesz. Reid ruszył ku niej i Jenna instynktownie się cofnę ła. Zmarszczył brwi. - Ty naprawdę się mnie boisz. Jenna mogłaby skłamać i przyznać mu rację. Jed nak z niewiadomej przyczyny wolała powiedzieć prawdę. - Boję się raczej siebie. Nie powinnam była cię ca łować. Nie mogę się teraz angażować w związek. I nie powinnam poddawać się impulsowi. - Odetchnęła z drżeniem. - Nie zamierzałam cię usidlać pocałun kiem. - A ja nie chciałem w ten sposób wydobyć od cie bie zwierzeń - wyznał Reid, patrząc jej w oczy. W jego wzroku nie dostrzegła fałszu. Zadrżała. - Jeśli mam być szczera, to nie byłabym w stanie nawet wymyślić tego, że pocałunkiem mogłabym cię skłonić do współpracy. Wiem, że żyję teraz w zakła maniu i ukrywam swoją tożsamość, jednak nie zawsze tak było. Do niedawna nie uznawałam kłamstwa. Te raz zaś... Czasami boję się, że zapomnę, kim jestem. - To się może zdarzyć. Trudno jest wciąż udawać kogoś innego. Prawda jednak na ogół wychodzi na jaw. Jenna westchnęła. - Wolałabym tego nie wiedzieć. - Skoro twoja siostra została zamordowana, po winnaś udać się na policję i powiedzieć, kogo podej rzewasz. Policja powinna ochraniać ciebie i Lexie. - W innych okolicznościach zapewne bym się z to bą zgodziła. Jednak morderca mojej siostry ma ogromne wpływy. Nie mam pewności, czy ktokolwiek będzie w stanie mnie ochronić. Co gorsza... - Zawa~ 144 ~
hała się. Czy do reszty postradała rozum? Nie może mu tyle mówić! Jeśli się domyśli, o kogo chodzi, nie będzie w stanie się oprzeć i na pewno opisze to w pra sie! - Co gorsza? - powtórzył Reid. - Policja pewnie odbierze mi Lexie i odda ją ko muś, kto nie powinien się do niej zbliżać. - Skoro jesteś jej ciotką, a ojciec, jak się domyślam, będzie podejrzany w sprawie, staniesz się pierwszą osobą, którą wezmą pod uwagę, szukając opieki dla Lexie. Czy jacyś dziadkowie wchodzą w grę? - Nie. Nie bardzo. - Nie bardzo nie oznacza nie. - Załóżmy w takim razie, że po prostu nie - wybuchnęła Jenna, unosząc dłonie w rozpaczy. - Jenno, wychowałem się w dość trudnych warun kach. Mieszkałem w sierocińcu w złej dzielnicy. Wi działem dziesiątki kobiet bitych regularnie przez ich mężczyzn. W dodatku pisałem o przestępstwach przez ponad dziesięć lat. Jeśli wszystko, co mi powie działaś, jest prawdą: że ktoś zamordował twoją sio strę, a teraz chce zamordować ciebie, to jedno jest pewne. Nigdy nie będziesz bezpieczna. Nie możesz się wiecznie ukrywać. Któregoś dnia on cię odnajdzie. - Jeśli próbujesz mnie zastraszyć... - Bynajmniej. Chcę tylko, żebyś przejrzała na oczy. Co konkretnie robisz, żeby się ochronić? - A nie wydaje ci się, że nic nie mogę zrobić? - Czyżby? A zgromadzenie dowodów przeciwko mordercy? - Nie mogę jednocześnie ścigać mordercy i chronić Lexie. Siostra zginęła na drugim krańcu kraju! - Byłabyś zdumiona, jak wiele możesz zrobić, gdy byś tylko wiedziała, jak się do tego zabrać. Spojrzała na niego z nadzieją. ~ 145 ~
- Chcesz powiedzieć, że możesz mi pomóc? - Znam się na docieraniu do prawdy. A jeśli wszystko wyjdzie na jaw? Jeśli sieć, którą za rzuci Reid, naprowadzi Brada na ich ślad? - Nie mogę aż tak ryzykować - szepnęła. - Nie możesz bezczynnie czekać. Ktoś, kto raz za bił, nie zawaha się ani chwili. - Jeśli będziemy siedziały cicho, może po prostu o nas zapomni. - Zapomni o swojej jedynej córce? Jenno, nie roz śmieszaj mnie. Udawanie, że problem sam się rozwią że, przyniesie ci tylko szkody. W ten sposób narażasz siebie i Lexie. Opowiedz mi o wszystkim. Zanim bę dzie za późno.
Rozdział 11 Jenna doskonale wiedziała, że Reid ma rację. Nie mogła się wiecznie ukrywać. Nie mogła bezpodstaw nie żywić nadziei, że są bezpieczne. Powinna zacząć działać i upewnić się, że nic im nie grozi. Pokładanie zaufania w reporterze było czystym szaleństwem, jed nak Reid i tak wiedział już za dużo. Nie przestanie drążyć, nawet jeśli Jenna nie będzie chciała z nim roz mawiać. Z drugiej strony, jeśli wyśle go w pogoń, któż może przewidzieć, za jakie sznurki Reid pociągnie i czyją uwagę na siebie ściągnie. - Jeśli opowiem ci moją historię, czy obiecasz, że nie pójdziesz na policję ani że nie napiszesz o nas, do póki nie będzie już po wszystkim? Dopóki morderca nie zostanie schwytany? Jeśli mi to obiecasz, opo wiem ci wszystko. - Obiecuję. Jenna przez długą chwilę wpatrywała się w jego oczy. Nie odwrócił wzroku. Intuicja podpowiadała jej, że Reid jest prawym, uczciwym facetem, lecz nie miała więcej argumentów. Tylko intuicję. - Obym tego nie żałowała - stwierdziła w końcu. - Nie będziesz - zapewnił, siadając przy biurku. Jenna usiadła na łóżku, składając dłonie.
~ 147 ~
- Od czego by tu zacząć? Tak naprawdę nie wiem, co zaszło pomiędzy moją siostrą i jej mężem. Nie by łyśmy sobie szczególnie bliskie. Ostatnie pięć lat spę dziłam głównie w Europie w trasach koncertowych. Jestem pianistką. Kilka miesięcy temu zdarzył mi się drobny kryzys w karierze i wróciłam do Stanów. Mu siałam odpocząć od presji i wziąć się w garść. Poje chałam do Kelly. Mieszkała pod Bostonem. Wynaję łam pokój w hotelu nieopodal jej domu, bo nie wie działam, czy będzie miała ochotę mnie gościć. Nie rozmawiałyśmy z sobą przez długi czas. Kiedy Kelly odwiedziła mnie w hotelu, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Była wychudzona i posinia czona. Wyznała mi, że ma kłopoty, i to od dłuższego czasu. Że nie zdawała sobie sprawy, w jak wielkie ta rapaty wpadła. - Jenna odchrząknęła. Na wspomnie nie przerażenia w głosie siostry, ścisnęło jej się gar dło. Dlaczego nie zatrzymała Kelly przy sobie? Może wciąż by żyła? - Nie śpiesz się - odezwał się spokojnie Reid. - Chcesz może wody? Jenna nabrała powietrza i wypuściła je powoli. - Nie, dziękuję. Już w porządku. - Twój szwagier znęcał się nad żoną. Dobrze cię zrozumiałem? - Tak, to też. Ale wydaje mi się, że to nie wszystko. Wiele razy przypominałam sobie dwie ostatnie roz mowy przed śmiercią Kelly. Powiedziała mi, że kilka tygodni wcześniej spotkała się z jakimś mężczyzną, który opowiedział jej o Bradzie straszne rzeczy. Że nie chciała w nie uwierzyć, jednak po namyśle doszła do wniosku, że mogą być prawdziwe. - Jakie rzeczy? - Nie wyjaśniła. Powiedziała tylko, że zamierza go opuścić, kiedy tylko pozałatwia wszystkie formalności. ~ 148 ~
- Jak się nazywał ten mężczyzna? - spytał odrucho wo Reid. - Nie powiedziała. Zaproponowałam, żebyśmy odebrały Lexie ze szkoły i natychmiast wyjechały. Kelly nie chciała. Przekonała mnie, że musi zaczekać do następnego dnia. Prosiła, żebym nie dzwoniła ani nie przychodziła do jej domu, bo Brad nie wie, że przyjechałam. Miała jakąś ostatnią rzecz do zrobie nia. Zanim wyszła, wręczyła mi kopertę i poprosiła, żebym spotkała się z nią i Lexie następnego dnia w parku koło jej domu. Jeśli się nie pojawią, miałam odnaleźć Lexie i postępować według wskazówek w kopercie. Błagała mnie, żebym ochroniła Lexie. Bez względu na wszystko. A przede wszystkim, żebym nie pozwoliła Bradowi jej przechwycić. - Jenna wes tchnęła i spojrzała na Reida. - Kelly była przekona na, że wszystko będzie dobrze, dopóki będzie udawa ła, że nic się nie dzieje. - Zapytałaś ją, dlaczego nie pójdzie na policję? - Nie musiałam. Jej mąż jest policjantem. Reid zacisnął wargi. - Rozumiem. - Następnego dnia poszłam do parku. Wokół do mu Kelly zobaczyłam mnóstwo wozów policyjnych i miałam straszne przeczucia, mimo to poszłam do parku. Z początku nikogo nie dostrzegłam, po chwili usłyszałam płacz. Znalazłam Lexie w jed nym z domków na placu zabaw. Wypłakiwała sobie oczy, całe tenisówki miała we krwi. Jenna zadygotała. - Lexie wyszlochała, że tatuś skrzywdził mamu się. I że mamusia kazała jej prędko uciekać do parku. Że ma mnie odszukać. Nie wiem, co dokładnie Lexie widziała tamtego dnia. Z początku myślałam, że ukryła się na schodach i widziała wszystko, lecz ojciec ~ 149 ~
jej nie widział. Potem doszłam do wniosku, że wymie rzył Kelly cios, po czym ruszył w poszukiwaniu córki, a wtedy Lexie podeszła do mamy. I usłyszała, że ma uciekać i mnie odnaleźć. Co oznacza, że Kelly musia ła jeszcze żyć. Jenna zatrzęsła się nagle na myśl o krwawiącej, obolałej siostrze, samotnej i wyczerpanej. Jak zdołała znaleźć siły, by wytłumaczyć córce, że musi uciekać? Czy Brad zadał jej kolejne ciosy, gdy Lexie wyśliznę ła się z domu? Czy długo jeszcze cierpiała? Przez chwilę Jenna dygotała i starała się złapać od dech. Miała wrażenie, że pękną jej płuca. Po chwili poczuła, że Reid ją obejmuje. Zastygła na moment. Nie potrafiła przyjmować pomocy. Przez tak wiele lat musiała sobie radzić sama. Gdy ramio na Reida zacisnęły się wokół niej, nagle się poddała. Czuła się wyczerpana i pusta. Wreszcie objęła go ra mionami i wtuliła się w jego tors. Tylko na chwilę. Musi po prostu zebrać siły. Jednak rozszalałe emocje nie chciały się wyciszyć. Jenna przygryzła dolną war gę i zacisnęła powieki. Nie zamierzała teraz płakać! Nie mogła się poddać. Musi przecież być silna. - W porządku, Jenno. Nic ci nie grozi. Możesz się wypłakać - szepnął Reid, głaszcząc ją po plecach. - Jesteś przy mnie bezpieczna. Już nie jesteś sama. Łza stoczyła się po policzku dziewczyny. Potem druga. I nagle Jenna rozpłakała się żałośnie po raz pierwszy od śmierci siostry. Płakała z rozpaczy, że już nigdy nie spotka się z Kelly, z żalu za straconą prze szłością, ze wstydu za wszystkie gorzkie słowa, które między nimi padły. Nigdy nie pomyślała, że może stracić siostrę. Nie przyszło jej do głowy, że może już nie zdążyć się do niej zbliżyć. Setki razy obiecywała sobie, że następne święta albo następne lato, albo następne ferie spędzi z Kelly. ~ 150 ~
Była przekonana, że jeszcze zdąży nadrobić straco ne lata. A teraz nie ma już siostry. Najbliższa na świe cie osoba, z którą w dzieciństwie dzieliła pokój, każ dą myśl i każde drgnienie serca, odeszła na zawsze. Choć gwałtowne łzy moczyły mu koszulkę, Reid trzymał Jennę w ramionach, czekając aż się uspokoi. Kiedy szlochanie ustąpiło, podał jej chusteczki z noc nego stolika. Wydmuchała nos, otarła zapuchnięte oczy. - Wybacz - mruknęła. - Nie wiem, co we mnie wstąpiło. - Byłaś wyczerpana. - W jego oczach dostrzegła zrozumienie. - Byłam słaba. - Nigdy nie pozwalała sobie na łzy. Ojciec zawsze powtarzał, że musi zachowywać wszelkie emocje i przekazywać je poprzez muzykę. „Nie płacz. Zagraj to". Czuła się teraz całkowicie naga i bezbron na. Nie zamierzała dopuszczać Reida tak blisko. Była przerażona. - Nie bywasz słaba. Jesteś najdzielniejszą kobietą, jaką znam - powiedział miękko Reid. - Nie znasz mnie wcale. - Jesteś dla siebie zbyt surowa. - Większość osób, które mnie znają, uważa, że je stem mięczakiem. Reid zmrużył oczy. - Większość ludzi? Czyli kto? - Ach, nieważne. Dziękuję za to, że pozwoliłeś mi się wypłakać. Chyba powinieneś zmienić koszulkę. - Przesunęła wzrokiem po szerokich ramionach i tor sie Reida i musiała zwalczyć odruch, by własnoręcznie zdjąć mu tę koszulkę. Jakże wspaniale czułaby się w je go nagich ramionach! Gdyby tylko mogła się poddać... - Jenna! - powiedział ostro Reid, wyrywając ją z zadumy. ~ 151 ~
Spojrzała mu w oczy, widząc w nich blask pożąda nia. - Nie patrz tak na mnie - rzucił ostrzegawczo. Zawstydziła się. - Ja... Nie wiem, o czy mówisz... - Owszem, wiesz. - Poderwał się z łóżka i wrócił na fotel. - Proszę, dokończ opowieść, żebym wie dział, jak mogę ci pomóc. Na czym skończyłaś? Zna lazłaś Lexie w parku. Co się stało potem? Jenna przez chwilę oddychała głęboko. - Bardzo chciałam pójść do domu Kelly i spraw dzić, co się z nią stało, ale pamiętałam, że najważniej sze jest zapewnienie bezpieczeństwa Lexie. Zapako wałam ją do auta i jechałyśmy przed siebie przez czte ry godziny. Dopiero gdy byłyśmy już w bezpiecznej odległości, zatrzymałyśmy się w motelu. Wyciągnę łam laptopa i dowiedziałam się z Internetu, że Kelly została zabita nożem w czasie włamania. Znalazłam też zdjęcie zapłakanego Brada. Ręce miał obandażo wane. Pewnie twierdził, że to włamywacze go porani li. Wokół niego tłoczyli się policjanci. Był tak przeko nujący w roli zrozpaczonego męża, że prawie mu uwierzyłam. Potem przypomniałam sobie, co powie działa Lexie, siniaki Kelly i przerażenie w jej oczach. Brad zabił moją siostrę. Jestem tego pewna. - Spoj rzała Reidowi w oczy. - Gdybym nie musiała zająć się Lexie, nie odpuściłabym draniowi. Zrobiłabym wszystko, żeby za to zapłacił. - Wiem - pokiwał głową Reid. - I gdzie była Lexie w czasie tego pozorowanego włamania? - W wiadomościach podano, że na całe szczęście kilkuletnia córka ofiary znajdowała się pod opieką krewnych w innym mieście i w czasie włamania nie było jej w domu. Nie wiem, po co Brad wymyślił tę hi storyjkę. ~ 152 ~
- Z pewnością wyszłoby to na jaw w dochodzeniu. - Owszem, ale nikt nie szukał Lexie, bo Brad za pewnił policję, że jest bezpieczna. - Dlaczego skłamał? - zadumał się Reid. - To nie ma sensu. - Może już wiedział, że ja ją przechwyciłam. - Być może. I co było dalej? - W kopercie od Kelly znalazłam szczegółowe in strukcje rozpoczęcia nowego życia. Najwyraźniej od dłuższego czasu planowała ucieczkę. Nawiązała kontakt z organizacją opiekującą się kobietami do świadczającymi przemocy. Stworzono tam dla niej i Lexie nowe tożsamości, więc nie pozostało mi nic in nego, jak zająć miejsce Kelly. Dostałyśmy nowe do kumenty i wskazówki, jak dostać się do Zatoki Anio łów. Czekał tu na mnie odpowiedni dom, konto w banku, wszystko, czego było mi trzeba, by zacząć nowe życie. Jenna westchnęła. - Niestety, Lexie ledwo mnie znała. Byłam tą dziw ną ciocią, która mieszkała daleko, grała na fortepia nie i przysyłała jej śliczne prezenty. Nie rozumiała, dlaczego zabieram ją z domu. Pierwsze dni były kosz marne. Zachowywała się, jakby była w transie, jakby ukryła się w miejscu, gdzie nie ma strachu i bólu. Po tem ciągle płakała, krzyczała, biła mnie i błagała, że bym ją odwiozła do domu. - To musiało być straszne. - Nie wiedziałam, co robić. Nie wiedziałam, jak to się skończy. Lexie wciąż pytała, gdzie jest mama i kie dy wracamy do domu. W końcu musiałam jej powie dzieć, że jej mama nie żyje i jest teraz z aniołami w niebie. Nie wiem dlaczego, ale ta informacja ją uspokoiła. Podejrzewam, że Lexie wiedziała już, że Kelly nie żyje i potrzebowała tylko potwierdzenia. ~ 153 ~
Wreszcie przestała płakać. Opowiedziałam jej o pla nie Kelly i że będziemy musiały udawać mamę z cór ką. Zrozumiała i przez większość czasu radziła sobie z tym doskonale. - Jenna roztarta ramiona. - Wiem, że Lexie jest wciąż przerażona i zagubiona. Ale w ja kiś sposób odsuwa to od siebie. Jednocześnie kryjemy się przed jej ojcem. Gramy w grę. Być może Lexie spodziewa się, że któregoś dnia gra się skończy i wszystko wróci na dawne tory. A może zdołała już uwierzyć, że jej mama jest w niebie. Nie wiem. - To dlatego Lexie chce rozmawiać z aniołami - stwierdził Reid. - Chce się spotkać z mamą. Chce ją zapytać, czy jest bezpieczna. - Owszem - pokiwała głową Jenna. - Czasami wy daje mi się, że pęknie mi serce. Ale co mogę zrobić? Lexie nie miała okazji przeżyć żałoby. Nie widziała trumny ani nagrobka. A jej ojciec... Nie wiem nawet, co ona o nim myśli. Są dni, kiedy uważa go za niedo brego tatusia. Są też takie, gdy sądzi, że złodzieje wdarli się do ich domu i zabili mamę. Jestem pewna, że w takim przypadku konieczna jest terapia, ale bo ję się tego. To zbyt ryzykowne. Mam nadzieję, że za jakiś czas Brad o nas zapomni i będę mogła pomóc Lexie poukładać wszystko w głowie. - To trochę zbyt optymistyczna wizja - ocenił trzeźwo Reid. - Jak sądzisz, jakie plany wobec Lexie ma Brad? Źli mężowie nie zawsze są złymi ojcami. Czy on kocha Lexie? Pragnie jej powrotu? Czy raczej zrobiłby jej krzywdę? - Nie wiem. Niestety, może być zaniepokojony, czy Lexie nie rozpozna w nim mordercy matki. Jej zezna nia mogłyby go obciążyć. Choć Lexie za każdym ra zem ma inną wersję tej tragedii. - Obrona tylko wyśmieje zeznania siedmiolatki - skrzywił się Reid. - Potrzebujesz twardych dowo~ 154 ~
dów. Musisz poznać prawdę. Wiedzieć, czego twoja siostra dowiedziała się o swoim mężu. - Jak, na litość boską, mam się tego dowiedzieć? - Możesz zacząć od wyjawienia mi jego nazwiska. Jenna się zawahała. Po chwili doszła do wniosku, że posunęła się już tak daleko, że w zasadzie nie ma sensu ukrywać czegokolwiek. - Winters. Brad Winters. - W oczach Reida rozbły sły iskry. Jenna zerwała się na równe nogi i położyła mu dłonie na ramionach. - Reid, błagam cię, bądź ostroż ny. Brad jest przebiegłym człowiekiem i w dodatku gli ną. Jeśli zaczniesz grzebać w jego życiu, zwęszy trop. - Nie obawiaj się - uśmiechnął się wrednie Reid. - Pamiętaj, że jedynym sposobem na zapewnienie ci bezpieczeństwa, jest schwytanie Brada. - Jasne. - Podobał jej się spokój i pewność Reida. Poczucie partnerstwa. Jego siła i inteligencja doda wały jej mocy. - A teraz do rzeczy. Żeby pokonać wroga, musisz o nim jak najwięcej wiedzieć - wyjaśnił Reid. - Two ja siostra coś odkryła. Coś szokującego. Jeśli dowie my się, co to było, będziemy mogli go pokonać. Nie możesz wiecznie uciekać, Jenno. W końcu odbijesz się od ściany. Musisz walczyć. Pokiwała głową. - W porządku. Mogę walczyć. Jednak ty wcale nie musisz. Narazisz się tylko na niebezpieczeństwo, Reid. Nawet jeśli ty nie sprowadzisz tu Brada, on wciąż mo że mnie znaleźć na własną rękę. Pomagając mi, nara żasz życie. - Umiem o siebie zadbać. - I chcesz się narażać, żeby potem to opisać? - za pytała. - Oczywiście - odparł prędko.
~ 155 -
Chciał się odsunąć, lecz Jenna zacisnęła palce na jego ramionach. - Nie wierzę ci. Ty po prostu chcesz mi pomóc. - Może trochę - przyznał z ociąganiem. - Na pierwszy rzut oka nie rozpoznałam w tobie ry cerza w lśniącej zbroi. Spochmurniał. - Nie jestem rycerzem, Jenno. Nie przeceniaj mnie. - I kto tu jest dla siebie zbyt surowy? Reid potrząsnął głową. - Sama wiesz, że nie masz racji. I nie bój się o mnie, dam sobie radę. - Spojrzał na jej dłoń. - Powinnaś mnie puścić. Powinna. Lecz żar bijący z jego ciała ogrzewał jej dłonie, a przestrzeń między nimi drgała lekko od na gromadzonych emocji. Przepełniało ją to samo uczu cie, którego zawsze doznawała tuż przed wejściem na scenę. Cudowne i przerażające przekonanie, że za chwilę wydarzy się coś wspaniałego i wstrząsające go. Zabrakło jej tchu. Spojrzała w ciemne oczy Reida i spostrzegła, że on czuje dokładnie to samo. Wstał powoli, delikatnie ujął ją za biodra i przycią gnął do siebie. - Prosiłem, żebyś mnie puściła - mruknął, zanim dotknął wargami jej ust. Pocałunek zaczął się gwałtownie, wręcz szorstko, jakby Reid był zły na siebie za to, że jej pragnie. Lecz gdy jej wargi powoli miękły, złość zamieniła się w na miętność. Całował ją zachłannie, jakby nie mógł się nasycić. Jakby umierał z pragnienia. Nagle łydkami dotknęła krawędzi łóżka i opadła na materac z cichym westchnieniem. Reid położył się na niej, otulając ją ramionami. Wargami muskał
~ 156 ~
gładką szyję, dłońmi pieścił piersi i powoli rozchylał jej nogi. Jenna wplotła palce w jego włosy, poruszając bio drami w rozpaczliwym pragnieniu wtulenia się w jego ciało. Chciała czuć na nagiej skórze jego dłonie i usta. Chciała uwolnić wreszcie nienasycone pragnienie bli skości. Zegar zaczął wybijać godzinę. W pierwszej chwili nie wiedziała, co się dzieje. Była tak oszołomiona za pachem i dotykiem Reida, że straciła poczucie rze czywistości. Zegar bił i bił bez opamiętania. - Przeklęty zegar! - jęknął Reid. - Jak można wsta wić taki rupieć do pokoju hotelowego? Zegar wybił dziesiątą. Jenna poderwała się, jak ugo dzona. - Och, Boże! Spóźniłam się! Miałam odebrać Lexie z biblioteki! - Zepchnęła z siebie Reida, zerwała się z łóżka i zerknęła w lustro. Włosy miała potarga ne, wargi czerwone i lśniące, wzrok obłąkany. - Je zu... Wyglądam strasznie. - Wyglądasz prześlicznie - sprostował Reid. - Ale powinnaś biec. - Dziękuję. Nie możemy się nigdy więcej tak zapo minać. To nieodpowiedni czas i nieodpowiednie miejsce. I nieodpowiednie okoliczności. - Dlaczego zatem wydaje się tak właściwe i słusz ne? - zapytał z uśmiechem. Jenna spojrzała mu w oczy i nie znajdując odpo wiedzi, chwyciła torebkę i ruszyła ku drzwiom.
Rozdział 12 Charlotte otworzyła drzwi domu matki i zaprosiła Annie do środka. Miała szczerą nadzieję, że nie prze kracza swoich kompetencji. Musiała wypisać Annie ze szpitala, gdyż psychiatra uznał, że dziewczyna nie stanowi już zagrożenia ani dla siebie, ani dla dziecka. Zresztą Annie przyznała, że skok do wody był efek tem jedynie głupiego impulsu, i obiecała, że nie za mierza powtarzać samobójczych prób. Czuła się sa motna i zagrożona, a szalone zachowania ojca dopro wadziły ją na skraj załamania, jednak chciała żyć. Chciała żyć dla siebie i dla dziecka. Charlotte wierzyła dziewczynie, ale zamierzała mieć na nią oko. Przynajmniej do czasu rozwiązania. Annie napotka w najbliższym czasie wiele trudności i przyda jej się wsparcie. - Jest pani pewna, że to dobry pomysł? - zapytała szeptem pobladła Annie. - Oczywiście - zapewniła ją Charlotte. - Moja ma ma z radością ugości cię przez kilka dni, zanim znaj dziemy dla ciebie stałe miejsce do mieszkania. - Ale czy ona nie uważa, że jestem zła? Ż e . . . je stem grzesznicą? Charlotte nie miała wątpliwości, że matka bardzo źle myśli o Annie i jej nieślubnej ciąży, miała jednak nadzieję, że powstrzyma się od komentarzy i wystąpi ~ 158 ~
w roli serdecznej żony pastora. Że oszczędzi dziew czynie potępiających spojrzeń i cierpkich uwag, które jej córka musiała znosić w młodości. - Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Charlotte ze zdumieniem pociągnęła nosem. Z kuchni dobiegały smakowite zapachy. Kiedy wy chodziła z domu, matka jeszcze spała. Ostatnio w ogóle nie śpieszyła się z porannym wstawaniem, jakby chciała odsunąć od siebie dzień. Najwyraźniej coś się zmieniło. - Nareszcie jesteście - uśmiechnęła się Monica, gdy weszły do kuchni. Miała na sobie czarne spodnie i szary sweterek, które osłoniła kuchennym fartu chem. Na jej policzkach wykwitł świeży rumieniec. - Witaj, Annie. Nazywam się Monica Adams. Lubisz owsiane ciasteczka z rodzynkami? - T . . . tak - zająknęła się Annie. - Wspaniale. Najpierw zjemy obiad, dobrze? Zro biłam sałatkę z kurczaka i udało mi się zdobyć świeże truskawki na targu - oświadczyła radośnie Monica. - Masz ochotę umyć ręce, zanim siądziemy do stołu? Łazienka jest na końcu korytarza, po lewej. - Dziękuję. - Annie posłała Charlotte zdumione spojrzenie i wyszła. - Mamo, nie wiem, co powiedzieć - wyznała Char lotte, gdy zostały same. Ożywiona kobieta o lśniących oczach nie miała nic wspólnego ze znużoną starszą panią, z którą rozmawiała wieczorem. - Dziękuję. - Nie robię tego dla ciebie, lecz dla twojego ojca. Śnił mi się tej nocy. Powiedział, że muszę być silna i nadal szerzyć w świecie jego dzieło. Że chce być ze mnie dumny. - Oczy Moniki zaszły łzami. - Wydawał się ta ki żywy, uśmiechnięty i przystojny. Zupełnie inny, niż przez ostatnie kilka tygodni, gdy dręczył go ból. - Od chrząknęła. - Chcę uczcić jego pamięć każdym czynem. ~ 159 ~
- Znakomicie - powiedziała ostrożnie Charlotte. Nie była pewna, dokąd doprowadzi nowa postawa matki, choć ożywiona Monica stanowiła miłą odmianę od na wpół martwej staruszki, z którą ostatnio miesz kała. - Mogłaś mi pomóc rano - ciągnęła Monica z wy rzutem. - Musiałam sprzątnąć pokój Jamiego i zmie nić pościel. To by było na tyle, jeśli chodzi o twoje przyjmowanie całej odpowiedzialności. Charlotte odetchnęła w duchu. Całe szczęście, że matka została jednak sobą. - Musiałam prędko jechać do szpitala. Kara Lynch miała w nocy przedwczesne skurcze i chciałam ją zba dać. Na szczęście okazało się, że wszystko w porząd ku. - Dzięki Bogu. Kara to urocza dziewczyna, zupeł nie inna niż ten jej ponury brat Shane. Nie mogę pa trzeć na jego tatuaże. Bóg raczy wiedzieć, co oznacza ją. Kiedy go widzę, zawsze przechodzę na drugą stro nę ulicy. - Shane nie jest taki zły. - Nie stawaj w jego obronie - wycedziła matka. - Ani w obronie żadnych innych chłopaków, z który mi włóczyłaś się w liceum. Zawsze miałaś słabość do łajdaków. Jedynym chłopcem, którego lubiłam, był Andrew, i nie wiem doprawdy, dlaczego przesta łaś się z nim spotykać. - Monica obrzuciła ją chytrym spojrzeniem. - Skoro wraca do domu, może znów się do siebie zbliżycie? - Nie sądzę. - Skąd możesz to wiedzieć? Nie widzieliście się od lat. - Masz rację, ale nie mogę sobie wyobrazić, że mia łabym być dziewczyną pastora. Usta matki zacisnęły się w wąską kreskę. ~ 160 ~
- Jak ja, tak? Nie wyobrażasz sobie życia u boku pastora, bo uważasz, że moje życie było nic niewarte. - Wcale tak nie uważam. - Nie jestem ślepa, Charlotte. Wiem, że nie cenisz wysoko bycia wyłącznie żoną i zabiegania o wygodę męża. Jesteś nastawiona na karierę. Jesteś bardzo ważną panią doktor. Dzięki tobie na świecie pojawia się nowe życie. Jakże żona pastora, piekąca ciastecz ka i nosząca rosół chorym sąsiadkom, mogłaby rów nać się z lekarką? Charlotte patrzyła na matkę ze zdumieniem. Nie spodziewała się, że Monica od lat dusi w sobie tyle złości. I to złości niemającej żadnych podstaw. - Wcale nie uważam, że niczego nie osiągnęłaś, mamo - powiedziała dobitnie. - Pomogłaś setkom osób. - Tyle razy widziałam pogardę w twoim spojrzeniu. Czy sądzisz, że nie wiem, jak bardzo cię zawiodłam jako matka? Charlotte spojrzała jej w oczy. - To, co widziałaś w moim spojrzeniu, nie miało nic wspólnego z twoim życiem jako żony pastora. Do tyczyło jedynie wyborów, jakich dokonałaś w moim imieniu, nie we własnym. Naprawdę chcesz rozma wiać o tym, co się między nami wydarzyło? - Wstrzy mała oddech. Sama nie czuła się gotowa na grzebanie w przeszłości. Po chwili matka pokręciła głową. - Nie ma o czym rozmawiać. Przeszłość to prze szłość. Nie ma jej już. Nie możemy jej zmienić. - Po deszła do piekarnika i wyjęła blachę zarumienionych ciasteczek owsianych. Były to ulubione ciastka Doreen. Charlotte nie znosiła rodzynek i matka doskonale o tym wiedziała. - Uważam, że mogłabyś dać Andrew szansę - powiedziała, zsuwając ciastka na talerz. ~ 161 ~
- Jestem pewna, że rzucą się na niego wszystkie sa motne kobiety z parafii - uśmiechnęła się Charlotte. - Mam nadzieję, że lubi domowe wypieki i pikowane kołdry. Będzie ich miał pod dostatkiem. - Widzisz? Na to tylko cię stać. Wyśmiewasz się z naszej tradycji. Charlotte westchnęła. - Nie wyśmiewam się, mamo. Chciałam tylko po wiedzieć, że Andrew znajdzie się na szczycie listy pożą danych kawalerów. I że całe rzesze kobiet będą chcia ły go zdobyć. - Mogłabyś pokonać je wszystkie. - Słucham? Monica uniosła brew. - Nie wolno mi zauważyć, że jesteś śliczna? W koń cu jesteś moją córką! - Monica zerknęła na drzwi. - Chyba powinnaś poszukać Annie. Wygląda na to, że zabłądziła. Charlotte z ulgą wymknęła się z kuchni. Po chwili odnalazła Annie w pokoju swego brata. Dziewczy na wpatrywała się w fotografie ustawione na komo dzie, a w dłoni trzymała ramkę z najnowszym zdję ciem. Zostało zrobione tuż przed wyjazdem Jamiego na pierwszą misję. Długie niegdyś włosy miał ogolo ne, na twarzy zaciętą, poważną minę. - Nie mogę tu zostać - powiedziała Annie bez barwnym tonem. - Co się stało? - zdumiała się Charlotte. Annie ruchem głowy wskazała fotografie. - To pokój żołnierza. Charlotte przypomniała sobie pana Dupont w mundurze celującego do niej ze strzelby. - W wojsku ludzie wariują - ciągnęła Annie. - Kie dy wracają do domu, są już kimś zupełnie innym.
~ 162 ~
- Czy to się przydarzyło twojemu tacie? Zmienił się na wojnie? Annie pokiwała głową. - Mama była w stanie jakoś go uspokoić, ale kiedy umarła, tata do reszty zwariował. Nie potrafiłam już z nim rozmawiać. On wciąż jest na wojnie. Czasem zdawało mi się, że uważa mnie za zakładniczkę. Choć zdarzały się dni, kiedy zachowywał się prawie normal nie. Budząc się rano, nigdy nie wiedziałam, kim bę dzie. - Westchnęła ciężko. - Wypuszczał mnie z do mu tylko po jedzenie. Nie wiem, jak sobie teraz pora dzi. Uprawia trochę warzyw i ma kilka kur, ale sama nie wiem... Nie wiem, co robić. - Powinnaś zostać tutaj i odpocząć. Teraz musisz się troszczyć o swoje maleństwo. Z czasem wszystko rozwikłamy, Annie. Może uda nam się pomóc także twojemu ojcu. Ale nie możesz tam wracać. To zagra ża tobie i dziecku. Rozumiesz? - Tak, proszę pani - zgodziła się Annie, wyraźnie pocieszona. - Myślę, że wygodniej ci będzie w moim pokoju - uznała Charlotte. - Chodź ze mną. Jestem pewna, że ci się spodoba. Urządziła go moja siostra Doreen. Zawsze była bardziej dziewczęca niż ja. - Jejku - wykrztusiła Annie na widok ociekającego różem, pełnego koronek pokoiku. Na obszernym łóż ku piętrzyły się obszyte falbankami poduszki, a para pet zajmowały stosy pluszaków. Jedną ścianę w cało ści zajmowały regały z książkami. - Zanim wyjechałam na studia, miałyśmy tu dwa wąskie łóżka. Książki są moje. Doreen interesowała się głównie makijażem. - Charlotte wskazała toalet kę, na której wciąż stały różnokolorowe buteleczki z lakierami do paznokci, kilka szczotek do włosów i niezliczone akcesoria do makijażu. ~ 163 ~
- Jak tu ślicznie! - zachwyciła się Annie. To, że miała już osiemnaście lat i zaszła w ciążę, nie zmieniało faktu, że wciąż była małą dziewczynką. Ślicz ną królewną o jasnych włosach i niewinnej twarzyczce. Wychowała się w surowej chacie w górach i nie miała nawet pojęcia, co świat może jej zaoferować. Charlotte zastanowiła się przelotnie, kto jej odebrał niewinność. Jakiś równie niedorosły chłopiec? Czy dojrzały mężczyzna, który powinien przewidzieć kon sekwencje swych działań? W szpitalu musiała zapytać Annie, czy była przymuszana do zbliżeń, ale dziewczy na zaprzeczyła. Nie chciała jednak podać danych ojca dziecka. Charlotte miała nadzieję, że nikt nie skrzyw dził Annie, choć wiedziała, że nastolatki zbyt łatwo pakują się w rozmaite kłopoty. Annie delikatnie pogłaskała puszysty koc. - To pokój jak z bajki. Miała pani wielkie szczęście, mieszkając tu! - Kiedy byłam młodsza, nie potrafiłam tego doce nić. - Widząc teraz swój dawny pokój oczyma Annie, zrozumiała, że rzeczywiście miała szczęście. Jednak w dzieciństwie zawsze odnosiła wrażenie, że pokój należy do Doreen, a reszta domu do matki. Sama nie pasowała donikąd i czuła się jak intruz w każdym po mieszczeniu. Na dźwięk dzwonka do drzwi drgnęła. - Otwórz, Charlotte! - krzyknęła Monica z kuchni. - Za chwilę do ciebie wrócę, Annie - uśmiechnęła się Charlotte. - Rozgość się. Podeszła do drzwi. Ktoś ponownie zadzwonił. Charlotte otworzyła je prędko, spodziewając się któ rejś z przyjaciółek matki, lecz serdeczny uśmiech prędko zniknął z jej twarzy na widok mężczyzny z ogromnym bukietem kwiatów. Jego niegdyś jasne włosy pociemniały, lecz oczy zachowały przejrzystą ~ 164 ~
barwę błękitnego nieba. Wciąż miał prześliczne usta i stanowczo zarysowany podbródek. Serce Charlotte zamarło na chwilę. W ułamku sekundy wróciła do chwili, gdy tak jak teraz otworzyła drzwi i ujrzała za nimi gwiazdę szkolnej drużyny baseballowej z na ręczem polnych kwiatów, które zebrał w drodze do jej domu. Andrew Schilling zaprosił ją na przejażdżkę swoim nowym autem. Wzięła go za rękę, a potem... - Charlie? - wyjąkał zaskoczony. - To naprawdę ty? Charlotte przełknęła ślinę. Musiała się wziąć w garść! - To ja. Co tu robisz? - Jestem nowym pastorem tutejszej parafii. - Rzeczywiście. Mama wspominała mi o tym. Nie spodziewałam się tu ciebie tak prędko. - Nie była go towa na spotkanie z nim. Na rozmowę. A jednak stał przed nią. Ubrany w dyskretne czarne spodnie, kre mową koszulę i brązowy sweter. Wyglądał dostojnie. Dojrzale. Przez chwilę żałowała, że ma na sobie zwy kłe szare spodnie, czarny sweterek i włosy związane w koński ogon. - Długo się nie widzieliśmy - powiedział Andrew i odchrząknął dyskretnie. - Słyszałem, że jesteś lekar ką. To mi zaimponowało. - To prawda. A ty jesteś pastorem. - Sądziłem, że już to ustaliliśmy - odparł z uśmie chem. - Jak mogę ci pomóc? - ucięła Charlotte. - Przyszedłem porozmawiać z twoją mamą. Nie mam zamiaru wyrzucać was z domu. Mieszkacie tu przecież od zawsze. Zamierzam wynająć mieszkanie w mieście. - Chyba sobie żartujesz - prychnęła Monica Adams, stając za plecami Charlotte. - Witaj, Andrew. ~ 165 ~
- Witam, pani Adams. Ach, to dla pani - oświad czył, wyciągając przed siebie bukiet, jakby chciał się go jak najprędzej pozbyć. - Piękne kwiaty. To miło, że o mnie pomyślałeś. Ten dom należy teraz do ciebie. Będziesz w nim mieszkał wraz z żoną i dziećmi. - Nie jestem żonaty - wtrącił pośpiesznie Andrew. - Jestem pewna, że z czasem będziesz. - Jednak w tej chwili nie potrzebuję tak dużego do mu. I nie chcę stąd pani wyrzucać. Tak długo tu pani mieszkała. - Owszem, to był mój dom. I będę za nim bardzo tęskniła. Jednak mój mąż chciałby, żebyś tu właśnie mieszkał. To jest twoje miejsce. Cieszę się, że to wła śnie ty, a nie ktoś obcy - dodała z uśmiechem. - Masz ochotę na obiad? Właśnie siadałyśmy do stołu. Mam ci wiele do powiedzenia na temat domu i jestem prze konana, że ty i Charlotte chętnie odnowicie znajo mość. Pamiętam, że byliście do siebie przywiązani, zanim zadurzyła się w tamtym chłopcu. Andrew przestąpił z nogi na nogę. Był zakłopota ny. Charlotte w duchu błagała go, by odmówił. Nie zamierzała odbywać z nim pierwszej rozmowy po trzynastu latach na oczach matki! - Bardzo mi przykro, ale nie mogę zostać. Mam spotkanie w kościele. - Oczywiście. Następnym razem. - Już się nie mogę doczekać - odetchnął Andrew. Matka wycofała się w głąb domu i Charlotte zamie rzała zamknąć drzwi, lecz Andrew uniósł dłoń. - Może spotkalibyśmy się na kawie po południu? Zawahała się tylko przez chwilę. - Mam dziś mnóstwo zajęć, wybacz. Andrew pokiwał głową.
~ 166 -
- Wiem, że na to zasłużyłem. To samo powiedzia łem do ciebie, gdy chciałaś ze mną wtedy porozma wiać. Owszem. I Charlotte pamiętała każde jego słowo, jakby było na zawsze wypalone w jej mózgu. - To było dawno temu, nie żartuj. Na pewno się spotkamy. - Charlie? - Słucham? - zapytała niecierpliwie, chcąc już za mknąć drzwi i odciąć się od niego i od przeszłości. - Cieszę się, że cię spotkałem. Że wróciliśmy tutaj w tym samym czasie. - Nie wiem jeszcze, czy tu zostanę. Spojrzał jej w oczy. - Mam nadzieję, że zostaniesz. Charlotte wstrzymała oddech, zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie i trwała w bezruchu dobrą minutę. Andrew Schilling był kiedyś spełnieniem jej dziew częcych marzeń, lecz ona nie była już tą dziewczyną. A on nie był już tamtym chłopakiem. Nie mogli do te go wrócić. Przeszłość już się zamknęła. Teraz musia ła się zająć bieżącym życiem. Poza tym miała kilka ta jemnic, których Andrew Schilling nigdy nie powinien poznać. Nigdy.
Rozdział 13 Jenna ostrożnie otworzyła drzwi wiodące z kuchni do piwnicy, przekręciła włącznik światła i powoli ze szła w dół. Jak dotąd wchodziła do piwnicy tylko raz, zanim jeszcze wynajęła dom, by się upewnić, że nie można się przez nią włamać do domu. Pod sufitem znajdowało się kilka niewielkich okienek, ale nikt nie zdołałby się przez nie przecisnąć. Teraz jednak Jen na poszukiwała pamiątek po właścicielkach. Chciała zrozumieć, dlaczego zostały z Lexie zesłane do tego domu. - Co robisz? - zapytała Lexie z kuchni. - Rozglądam się tylko. Uważaj na schody - dodała Jenna, widząc głowę dziewczynki w drzwiach. - Ponuro tu - oświadczyła Lexie. Jenna zapaliła światło na dole i cienie pierzchły. Podobnie jak Lexie, nie znosiła mrocznych miejsc. Zwłaszcza ostatnio. W piwnicy nie było nic szczególnego. Sekretarzyk, biurko, dwie stojące lampy i stary kufer. Wyglądał, jakby miał ponad sto lat. Ponadto kilka zardzewia łych narzędzi ogrodowych i mosiężny czajnik. - Czyje to rzeczy? - zaciekawiła się Lexie. - Nie wiem - wyznała szczerze Jenna. - Być może należały do poprzedniej właścicielki domu, Rose Litt leton. ~ 168 ~
- Rose, jakie śliczne imię - uśmiechnęła się Lexie, lecz po chwili spoważniała. - Mamusia często wspo minała o jakiejś Rose. - Naprawdę? - Jenna była coraz bardziej przeko nana, że Zatoka Aniołów nieprzypadkowo stała się celem ich podróży. - I co o niej mówiła? - Nie pamiętam... Już wiem! Że Rose jest anio łem! - rozpromieniła się dziewczynka. Wspaniale. - I że miała ślad pocałunku anioła, tak jak mamu sia i ja. Jenna zamarła. - Rose miała takie samo znamię jak ty i mama? A skąd mama mogłaby o tym wiedzieć? Lexie wzruszyła ramionami. - Dlaczego ciebie nie pocałował anioł? - Nie wiem. - Jenna nigdy nie uważała znamienia Kelly za coś szczególnego. Nie sądziła też, by jej mat ka miała takie znamię, ale nie pamiętała tego wyraź nie. Bywały dni, kiedy nie mogła przypomnieć sobie nawet jej twarzy. A większość tego, co pamiętała, by ło mieszanką marzeń i wspomnień innych osób. Za stanawiała się, czy Lexie będzie pamiętała Kelly za dwadzieścia lub trzydzieści lat. Spodziewała się, że niezbyt dokładnie. Dziewczynka podeszła do kufra. - Co w nim jest? - Pociągnęła za pokrywę, ale ku fer ani drgnął. Jenna z wysiłkiem otworzyła ciężkie wieko. Uchyli ło się wśród kłębów kurzu. Obie zakasłały gwałtownie. - Ubrania - odkaszlnęła Lexie, klękając przy ku frze. - Możemy się pobawić w przebieranie, tak jak kiedyś z mamusią. - Wciągnęła z kufra białą, bardzo długą suknię obszytą pomarszczoną ze starości ko ronką. - Czy to anielska suknia? ~ 169 ~
- Nie, skarbie. Sądzę, że to suknia ślubna. - Bardzo dziwne. Kara mówiła, że Rose nigdy nie wyszła za mąż. Może to suknia którejś z zamężnych sióstr. Lexie wyciągnęła z kufra welon, parę pożółkłych rękawiczek i zaśniedziały srebrny diadem. Na wierz chu sterty rzeczy położyła mały notes oprawiony w czarną skórzaną okładkę. Lexie przymierzyła we lon, a Jenna usiadła na podłodze, otworzyła notes i przeczytała na głos dedykację z pierwszej strony: Najdroższa Rose, w każdej chwili, gdy czujesz się zrozpaczona i samotna, wiedz, że nie jesteś sa ma. Wsłuchaj się w bicie swego serca, a rozpo znasz w nim głosy tych, którzy przed Tobą odeszli. Jesteś aniołem i pewnego dnia znów rozwiniesz skrzydła. Z miłością, mama. - Mówiłam, że była aniołem - stwierdziła Lexie, siadając obok Jenny na podłodze. - Mówiłaś - potwierdziła Jenna, odwracając kartkę. - I co dalej? - zapytała dziewczynka. U góry strony widniała data 8 czerwca 1950 roku. Jenna zaczęła czytać: Dziś pochowaliśmy Mitchella. Miałam wczoraj wyjść za mąż, a musiałam oddać narzeczonego zimnej, twardej ziemi. Rzuciłam na trumnę bukiet róż. Słuchałam, jak wielebny Jacobs opowiada o życiu Mitchella. Wiem, że już go nie ma, lecz cią gle nie mogę w to uwierzyć. Czuję się taka samot na. Mama i siostry próbują mnie pocieszyć, lecz serce mam złamane. Nie wiem, jak mam dalej żyć. Jak mam żyć bez niego? Wszystkie nasze pla ny i marzenia legły w gruzach. Po pogrzebie wróci~ 170 ~
łam do domu, usiadłam do fortepianu i próbowa łam grać. Muzyka zawsze była mi pociechą, lecz teraz nie odnajduję w niej spokoju. Już nigdy i nic nie będzie takie samo. Jenna zerknęła na suknię. - Wygląda na to, że to suknia Rose. - Nigdy jej nie włożyła - dodała Lexie. - To strasz nie smutne. Co dalej pisze? Jenna odwróciła stronę. Kolejną datę zapisano miesiąc później, 14 lipca 1950 roku. Starałam się zająć sobie czas po odejściu Mit chella próbami rozwikłania tajemnicy wraku. Wiem, że mam takie samo znamię jak mama i jak - według legendy - Gabriella, uratowane niemow lę. Wygląda na to, że każda pierwsza córka potom ków Gabrielli ma znamię na kostce. Legenda głosi, że anioł chwycił Gabriellę za kostkę i uratował ją z topieli, a potem zaniósł na brzeg. Znamię na kost ce miało więc być śladem dotyku anioła. Opowieści milczą jednak na temat rodziców uratowanego dziecka. Kim byli? Jak zginęli? Jak to możliwe, że maleństwo oddzieliło się od matki? Mama twierdzi, że każda kobieta ze znamie niem starała się odnaleźć odpowiedzi na te pyta nia, lecz nigdzie nie ma żadnej wzmianki o rodzi cach Gabrielli. Co więcej, większość ocalonych zarzekała się, że przed zatonięciem nigdy nie wi działa dziecka. Jak to możliwe, skoro płynęli ra zem przez dwa tygodnie? Czy Gabriella była aniołem zesłanym na ziemię z nieba? Niektórzy tak właśnie uważają, lecz moim zdaniem to tylko bajka. Nie jestem w stanie wierzyć w anioły. Nie mogę się pogodzić z tym, że Bóg tak wcześnie za~ 171 ~
brał do siebie Mitchella. Staram się tylko jakoś to przeżyć. Poszłam dziś do biblioteki i znalazłam pamięt nik Samuela Martina, który pracował na „Ga brielli" jako marynarz. Kilka minut przed kata strofą słyszał okropną awanturę, wystrzał z pistole tu i płacz dziecka. Niestety, żadne z ciał wyrzuco nych na brzeg nie nosiło śladu po kuli, więc osta tecznie sam zwątpił w to, co słyszał. Mnie się wy daje, że rzeczywiście na statku stało się coś strasz nego. I że było to związane z moimi przodkami. Lecz czy ktokolwiek dowie się, co się stało? Jenna odwróciła stronę, spodziewając się dalszej części historii. Lecz na kolejnej kartce znalazła datę 9 września 1950 roku. Wiele się wydarzyło od ostatniej notatki. Mama zachorowała i miała straszną gorączkę. Zeszłej nocy chłodziłam jej czoło okładami i słuchałam, jak cieszy się, że wreszcie dołączy do taty w niebie. Próbowałam z nią rozmawiać, przekonać ją, że jest nam potrzebna, ale robiła się coraz słabsza i nad ranem odeszła. Teraz zostałyśmy całkiem same. Muszę opiekować się trzema młodszymi siostrami, a także maleństwem, które rośnie pod moim sercem. Jak zdołam tego dokonać? - Rose miała dziecko? - zdziwiła się Lexie. - Najwyraźniej - odparła nie mniej zdumiona Jen na. Odwróciła stronę. Kolejna notatka pochodziła z 10 marca 1951 roku. Urodziłam dziś moje maleństwo. Miałam tyl ko kilka minut, by ją poprzytulać, nacieszyć się ~ 172 ~
jej widokiem i jednocześnie pożegnać. Kobieta, która ją zabrała, obiecała, że moja córka będzie się wychowywała w kochającej się, ciepłej rodzi nie, która zapewni jej wszystko, czego ja nie mo gę jej dać. To była najtrudniejsza decyzja w mo im życiu, jednak mam za mało pieniędzy, żeby utrzymać siostry i dziecko. Mam nadzieję, że pewnego dnia ją odnajdę. Cieszę się, że zawsze będę mogła ją rozpoznać po znamieniu na kost ce. Nieważne, jak daleko od siebie, będziemy na zawsze połączone anielskim pocałunkiem. Włożyłam w jej pieluszki otwierany medalion, który dostałam od Mitchella. Chciałam, żeby miała coś, co należało do jej rodziców. Mam na dzieję, że kiedyś wybaczy mi, że ją oddałam. I że kiedyś do mnie wróci. Jenna przerzuciła resztę notesu, lecz pozostałe kartki były czyste. Spojrzała na Lexie i nagle spostrze gła, że dziewczynka przycichła, co było do niej niepo dobne. - Coś się stało, skarbie? - Mamusia miała taki medalion. Mówiła, że włoży do środka moje zdjęcie. Myślisz, że to był medalion Rose? - To chyba niemożliwe... - wyjąkała Jenna, oszo łomiona taką myślą. Rose miała znamię. Miała je tak że jej córka. Oraz Kelly i Lexie... Jenna otworzyła pamiętnik na ostatniej notatce i z nagłym olśnieniem spojrzała na datę zapisków. Jej matka, Crystal Bennett, urodziła się dziesiątego mar ca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku! Jednak Jenna nigdy nie słyszała, że matka była adoptowana. Czy w ogóle o tym wiedziała? Czy wiedziała o tym Kelly? ~ 173 ~
Kelly musiała wiedzieć, musiała wyśledzić rodzinne korzenie w Zatoce Aniołów. Dlatego przysłano je do domu Rose. Do domu babci! Serce Jenny zaczęło bić jak oszalałe. To po prostu niewyobrażalne, jednak wszystkie fakty wskazywały na to, że jest wnuczką Rose. Nawet gdyby zignorowa ła zbieżność dat, znamienia Lexie nie sposób pomylić z żadnym innym. Rose Littleton była jej babką! To oznacza, że ona i Lexie są związane z miasteczkiem więzami krwi przodków. Kelly chciała rozpocząć nowe życie w miejscu, w którym narodziła się ich matka. Dreszcz spłynął po plecach Jenny. Zdawało jej się, że słyszy głos Rose Littleton, jej szloch, gdy oddawała swoje je dyne dziecko. Niemal czuła tę rozpaczliwą potrzebę ponownego spotkania córki, jaką przez resztę życia musiała czuć Rose. Lecz zdawało się, że nigdy jej nie ujrzała. I dwa la ta temu umarła. Pewnie nawet zanim Kelly zaczęła snuć plany ucieczki. A jednak w końcu tu trafiły. Lexie wstała i przeciągnęła się, przywołując Jennę do rzeczywistości. - Możemy już iść na festyn? - zapytała. Choć Jenna wciąż była zaplątana w przeszłość, Lexie zdążyła już wrócić do teraźniejszości. Prawdopo dobnie był to jedyny właściwy sposób na życie. Wstała, odłożyła pamiętnik Rose i odetchnęła głę boko. - Po wczorajszej awanturze myślę, że powinnyśmy zostać w domu, Lexie - oświadczyła. Oczy dziewczynki wypełniły się łzami. - Będę grzeczna, obiecuję! Nie odstąpię cię nawet na krok i będę do ciebie mówić: „mamo" - żarliwie zapewniła Lexie. - Na pewno nie zapomnę. Kimmy powiedziała, że dziś na plaży będzie pokaz sztucznych ~ 174 ~
ogni, ogniska i wszyscy będą piekli kiełbaski. Proszę! Proszę! Musimy pójść! - A co z aniołami? - wtrąciła Jenna. - Masz zamiar znów uciec na wydmy? - Dziś nie przyjdą. Sztuczne ognie są za głośne - stwierdziła Lexie zdecydowanie. Jenna stłumiła uśmiech. - A przed sztucznymi ogniami? Albo po? Lexie zawahała się przez chwilę. - Ja nie będę ich szukała. Ale jeśli to one mnie znajdą, zapytam je o mamusię - wyznała z uporem. - Skarbie, to niemożliwe... - Nie znasz się na aniołach. Nie byłaś w niebie i nie interesujesz się nimi w ogóle. Jeśli będą chciały z kim kolwiek porozmawiać, to na pewno ze mną. Mam ich znak na kostce. Z tym argumentem Jenna nie mogła się sprzeczać. - Zgoda. Ale nie wolno ci polować na anioły beze mnie. Umowa stoi? - Tak! - wykrzyknęła Lexie, wbiegając po scho dach do kuchni, zanim ciotka się rozmyśli. Jenna powoli weszła za dziewczynką. Na górze po raz ostatni obrzuciła piwnicę spojrzeniem i wyłą czyła światło. Zamierzała wrócić później i poszukać kolejnych informacji o przeszłości. Przechodząc obok salonu, poczuła, że coś ją ciągnie do starego fortepia nu. Ostrożnie usiadła na ławeczce, wyobrażając sobie inną kobietę siadającą dokładnie w tym samym miej scu, kładącą palce na tych samych klawiszach. We wszystkich pokoleniach w jej rodzinie grano na forte pianie. Jenna przypomniała sobie słowa Rose o szu kaniu pociechy w muzyce. Wprawdzie nie odziedzi czyła po babce znamienia, otrzymała jednak talent muzyczny.
~ 175 ~
Delikatnie trąciła opuszkami klawiaturę i bez za stanowienia zaczęła grać. Nie znała tej melodii i nie wiedziała, co gra. Gdy skończyła, zadrżała. Odwraca jąc głowę, poczuła delikatny powiew, lecz okno było zamknięte. Nagle odniosła niewiarygodnie silne wra żenie, że to Rose grała dla niej. To szaleństwo! Rose nie żyje. Prędko wstała i wyszła z salonu. Jednak nie mogła pozbyć się myśli, że wiele osób nazywa muzy kę głosem aniołów.
*** W trudnych chwilach Charlotte zawsze szła pobie gać, jednak tego dnia w miasteczku dosłownie roiło się od turystów i za nic nie chciała natknąć się znie nacka na Andrew, więc wyprowadziła z garażu rower. Na co dzień uwielbiała gawędzić z sąsiadami i znajo mymi, ale tego dnia nie miała ochoty poruszać żadne go z tematów, którymi żyła Zatoka Aniołów. Dziecko Annie, powrót Andrew, przeprowadzka matki... Zdecydowanie nie były to przyjemne tematy do roz mowy. Potrzebowała spokoju i odosobnienia, by przemy śleć, jak powinna się odnosić do Andrew. Bynajmniej nie miała zamiaru wchodzić z nim w jakąkolwiek re lację, jednak ich ścieżki bez wątpienia będą się często krzyżowały. Po pierwsze, matka oczekuje od niej re gularnego uczęszczania na msze, a ponadto, skoro Andrew ma przejąć ich dom, z pewnością będą mu sieli omówić wiele kwestii związanych z działką, re montami i innymi sprawami dotyczącymi budynku. Prędko zjechała ulicą w dół i za zakrętem zaczęła się mozolnie wspinać na kolejne wzgórze. Czuła, jak mięśnie ud zaczynają drżeć z wysiłku, jednak lubiła ten rodzaj bólu. I wiedziała, jak sobie z nim poradzić. ~ 176 ~
To z bólem złamanego serca i wieloletnich upoko rzeń wciąż sobie nie poradziła. Nagłe pojawienie się Andrew przywołało wiele wspomnień, zarówno dobrych, jak i złych, jednak Charlotte w ogóle nie chciała pamiętać tamtego okre su. Chciała się odciąć od przeszłości, lecz obawiała się, że Andrew zacznie jej zadawać pytania, na które nie potrafiłaby mu odpowiedzieć. Na które nie zamierza ła odpowiadać. A najbardziej się bała, że znów się w nim zakocha, a tego by sobie nie wybaczyła. Coraz mocniej naciskała pedały, z trudem wjeżdża jąc na szczyt stromego wzgórza. Z ulgą przecięła uli cę i ruszyła w dół. Była pewna, że matka postara się na nowo zbliżyć ich do siebie. Widziała, jak bardzo zależało jej na zatrzymaniu Andrew na obiedzie. Pewnie już sobie wyobraziła ich wesele i gwar, jaki podniósłby się w miasteczku, gdyby córka Moniki wy szła za mąż za nowego pastora. Jakby historia mogła się powtórzyć i Charlotte przez sam tylko fakt ślubu mogła powielić resztę życia matki. Zresztą, nie ma to znaczenia. I tak nie wyjdzie za Andrew. Ani nie chcia łaby być żoną pastora, ani tym bardziej byłego chło paka. Już nie. Charlotte potrząsnęła głową. Nie chciała myśleć o Andrew. Chciała cieszyć się jazdą. Dopiero po powro cie na stałe odczuła w pełni, jak bardzo tęskniła za Za toką Aniołów. Czyste, rześkie powietrze, widok na mo rze, zapach soli i poczucie jedności z mieszkańcami. Dojechała już niemal do zakrętu, gdy minął ją te renowy samochód i skręcił na podjazd ostatniego do mu. Charlotte rozpoznała Joego Silveirę, gdy tylko wysiadł z auta. Miał na sobie sprane dżinsy i cienką bluzę. Poczuła ucisk w żołądku. Przez chwilę rozwa żała, czy prędko nie zawrócić, ale było już za późno. Joe dostrzegł ją i pomachał na powitanie. ~ 177 ~
Podjechała i zsiadła z roweru. - Witam, komendancie. - Dzień dobry, doktor Adams - odparł z uśmie chem. - Zwykłe widuję cię biegającą. Nie przypusz czałem, że lubisz też jeździć na rowerze. - Chciałam się trochę zmęczyć... Charlotte czuła, że topnieje pod jego ciepłym wzro kiem. - Jestem pod wrażeniem. Ja się zmęczyłem, wjeż dżając tu samochodem. - Żartujesz ze mnie. Na pewno uprawiasz jakiś sport. Masz świetną sylwetkę - wypaliła Charlotte i przygryzła dolną wargę. Znakomicie! Właśnie mu powiedziała, że uważnie przyjrzała się jego ciału. Jaki wstyd! Joe najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu. Uśmiechnął się tylko jeszcze szerzej. - Dzięki. Ty także. Charlotte odchrząknęła. Musi koniecznie zmienić temat. Nie rozumiała, dlaczego Joe zawsze wytrącają z równowagi. Żałowała też, że jest bez makijażu, za to spocona, zziajana i z włosami sterczącymi spod kasku na wszystkie strony. Odkąd miała serię dyżurów na pogotowiu, zawsze jeździła w kasku. - Wzięłam do siebie Annie. To znaczy, do domu mojej mamy - powiedziała, skrępowana ciszą. - Z o stanie z nami przez tydzień lub dwa, zanim znajdzie my dla niej jakieś miejsce. Oczy komendanta zalśniły. - To niezwykle miłe ze strony twojej matki, że zgo dziła się przyjąć pod dach nieznajomą dziewczynę. - Annie jest zupełnie sama. Potrzebuje pomocy. Nie byłabym w stanie odwrócić się do niej plecami. - Wielu by potrafiło. Charlotte wiedziała, że Joe ma rację. Spotkała przecież wielu zgorzkniałych, zimnych, wypalonych ~ 178 ~
lekarzy, niewidzących dalej niż czubek własnego no sa. Miała nadzieję, że sama nigdy nie osiągnie tego stanu. - Mama powiedziałaby, że od dziecka miałam okropny zwyczaj przyprowadzania do domu biednych i nieszczęśliwych. Przyjęła dwa psy i cztery koty, potem jednak zbuntowała się i kazała mi znaleźć inne domy dla kolejnych znajd. Byłam zaskoczona, gdy zgodziła się przyjąć Annie, dlatego zawiozłam ją tam najszyb ciej, jak mogłam. Zanim mama zmieniła zdanie. - Jeśli będę mógł ci jakoś pomóc, daj znać. - Na pewno. Wybierasz się dziś na sztuczne ognie? - Owszem. Będę na służbie. A ty? - Jeszcze nie wiem - wzruszyła ramionami Char lotte. - Widziałam je już setki razy. - Wszystko się zmienia, Charlotte. - Nie w Zatoce Aniołów - odparła z uśmiechem. - Wchodzę do Diny po kawę i mogę się założyć, że przy barze siedzą Rudy i Will, kłócąc się o to, kto zło wił większą rybę. - Obydwaj są fatalnymi wędkarzami - wyszczerzył zęby Joe. - Daleko jeszcze planujesz jechać? - To było ostatnie wzgórze. Teraz będę już tylko zjeżdżać w stronę morza. - W takim razie to świetny moment na szklankę wody. Wejdziesz? - Hm... - Zawahała się, wiedząc doskonale, że po winna odmówić, usłyszała jednak własne słowa: - Oczywiście, bardzo chętnie. Oparła rower o ganek i zdjęła kask. Potrząsnęła głową, żeby włosy trochę się ułożyły. Złote loki opa dły jej na ramiona. Joe otworzył drzwi. W ułamku sekundy wypadł z nich piękny golden retriever i skoczył z impetem na pana, potem zaś na Charlotte. - 179 ~
- Siad, Rufus! - krzyknął Joe, jednak pies najwy raźniej był bardziej zainteresowany lizaniem twarzy Charlotte, niż słuchaniem pana. - Jesteś śliczny! - wykrzyknęła Charlotte, przytula jąc psa i drapiąc go po łbie. - Wybacz, proszę - wystękał Joe, odciągając Rufusa za obrożę. - Nie żartuj. Uwielbiam psy. Skąd go wziąłeś? - Dostałem go razem z domem. Należał do moje go wuja. Po jego śmierci psem zaopiekowali się sąsie dzi. Nie miałem o nim pojęcia, dopóki przed dwoma tygodniami nie wykopał dziury pod płotem i nie wpadł do domu uwalany ziemią i trawą. Najwyraźniej nie zamierza stąd odejść. Sąsiedzi chyba się nie zmar twili, gdyż następną niespodzianką tego dnia była wielka torba psiej karmy na ganku. - Nie wydajesz się zbyt nieszczęśliwy - stwierdziła Charlotte. Czuła się wspaniale, obserwując Joego na luzie. Dotychczas zawsze był w mundurze. - Zawsze marzyłem o psie, ale mama mówiła, że wystarczy jej sześcioro dzieci w domu. Rufus sam mnie wybrał. Poza tym to pewnie bardziej ja u niego mieszkam niż odwrotnie. - Rozumiem. - Jeszcze nie - roześmiał się Joe. - Wejdź, proszę. Charlotte z zaciekawieniem weszła do domu. Był stary i niewielki, z dwiema, może trzema sypialniami. W jadalni i salonie dostrzegła zachwycającą drewnia ną podłogę, choć same pokoje były urządzone raczej ascetycznie. Wielkie szklane drzwi w salonie prowa dziły na przestronny taras. - Woda? Mrożona herbata? Sok? Piwo? Jakie masz życzenia? - zapytał Joe. - Powinnam pewnie poprosić o wodę, ale jeśli mam być szczera, najchętniej napiłabym się zimnego piwa. ~ 180 ~
- Chyba się w tobie zakocham - zażartował. - Bu telka czy szklanka? - Butelka, rzecz jasna. - Za chwilę wracam. Jeśli Rufus będzie cię napa stował, odepchnij go. Joe puścił obrożę, lecz pies nie rzucił się na gościa. Podreptał za panem do kuchni. Charlotte odruchowo otworzyła szklane drzwi i wy szła na taras. Widok zapierał dech w piersiach. Wi działa nadmorską aleję, fragment portu, łuk zatoki i bezkresne błękitne morze. Po czystym niebie leni wie wędrowało kilka białych chmur. Po chwili na taras wyszedł Joe i wręczył jej butelkę. Charlotte z radością upiła łyk zimnego piwa. Zato czyła dłonią łuk i wyjąkała: - Ten widok jest... powalający. - Wiem. Wszedłem do tego domu prosto na taras i od tamtej pory nie zamierzam stąd wyjeżdżać. - Od stawił butelkę na poręcz. - Wujek zostawił mi ten dom chyba dlatego, że jako jedyny z jego licznych bratan ków i siostrzenic przyjeżdżałem tu regularnie i chodzi łem z nim na ryby. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, miałem chyba dwanaście lat i mama za wszelką cenę chciała się mnie pozbyć na lato. Wu jek Carlos był zapalonym wędkarzem. Spędziliśmy na morzu trzy dni i złowiliśmy więcej ryb, niż byłbym w stanie zliczyć. Chyba domyślił się, że jako jedyny docenię ten spadek i nie będę próbował od razu go sprze dać. - Joe zapatrzył się w horyzont. - Szczerze mówiąc, taki miałem zamiar. Przyjechałem, żeby wystawić dom na sprzedaż. Ale kiedy tu wszedłem, zrozumiałem, że to błąd. Kiedy oprzytomniałem, okazało się, że posze dłem na posterunek i zgłosiłem chęć pracy. Komen dant Robinson właśnie zamierzał przejść na emerytu rę i spadłem mu dosłownie jak z nieba. ~ 181 ~
- Musiałeś mieć spore doświadczenie, żeby dostać z marszu to stanowisko. Joe oparł się o poręcz. - Przez dwanaście lat pracowałem jako policjant w Los Angeles. Zacząłem od razu po akademii, gdy miałem dwadzieścia trzy lata. Pracowałem w patro lach, przy narkotykach, napadach, gangach. Widzia łem już wszystko. Sądząc po tonie jego głosu, większości z tych rzeczy wolałby nie oglądać. - Zatoka Aniołów musi ci się wydawać koszmarnie nudna - zaryzykowała. - Przeciwnie. Jest idealna. - Spojrzał jej w oczy. - Marzyłem o rzuceniu LA w diabły. Odszedłem z pracy niemal miesiąc przed otrzymaniem spadku. Nie wiedziałem jeszcze, co zrobić z życiem, prócz tego, że dłużej nie mogę tego ciągnąć. Zamieniałem się w ob cego człowieka. Sam siebie nie mogłem rozpoznać. Musiałem się stamtąd wyrwać. - Stało się coś złego? - odruchowo zapytała Char lotte. Joe milczał przez chwilę. - Przepraszam cię. Nie powinnam była pytać. Joe westchnął. - Aresztowałem przestępcę i zostałem znienacka zaatakowany. Zaczęliśmy się bić. To był chory, zbo czony drań i naprawdę miałem ochotę go zabić. Mój partner zdołał mnie odciągnąć w ostatniej chwili. Na stępnego dnia złożyłem rezygnację, sądząc, że moja kariera policyjna skończyła się raz na zawsze. Po kil ku tygodniach trochę się uspokoiłem. Kiedy przyje chałem do Zatoki Aniołów, poczułem się, jakby ktoś zapalił światło w ciemnym pokoju, w którym byłem bardzo długo zamknięty. Wszystko mi się tu podoba ło. Nie zdarzają się tu poważne zbrodnie, a te proble my, które napotykam, rozwiązuję z radością i satys~ 182 ~
fakcją. Zawsze uwielbiałem być policjantem. Nie mo głem tylko znieść pracy w Los Angeles. Tutaj ludzie są dobrzy i dbają o siebie nawzajem. - Przeczesał włosy palcami. - Wybacz, czy gadam nie na temat? Charlotte zagryzała wargi, żeby się nie roześmiać z powstrzymywanej radości. Nie mogła uwierzyć, że Joe się jej zwierza. - Nie, skądże. Zresztą doskonale cię rozumiem. Pracując tutaj, mam szansę poznać wszystkich moich pacjentów, stać się częścią tego miasta. Bardzo to lu bię. - Zdawało mi się, że nie jesteś pewna, czy zosta niesz na stałe - uniósł brwi w niemym pytaniu. - Chy ba naprawdę lubisz swoją pracę. - Uwielbiam. Kocham to miasteczko. Jednak mam dość trudną relację z mamą i o części spraw z prze szłości wolałabym całkiem zapomnieć. Tutaj to nie takie proste. - Nieważne, dokąd się udasz, nie uciekniesz przed przeszłością - stwierdził Joe. - Może czas się z nią zmierzyć? - Powiedział facet, który właśnie opowiedział mi historię swojej ucieczki - prychnęła Charlotte. Joe przechylił głowę. - Racja. Jednak ja nie uciekałem przed przeszło ścią. Raczej przed przyszłością, która nie malowała się w jasnych barwach. Jaka przyszłość czeka ciebie tutaj? Gorsza niż gdzie indziej? - Sama nie wiem. Teraz próbuję po prostu pomóc mamie po śmierci taty. - Charlotte czuła, że chce zmienić temat. - Jak się nazywał twój wujek? Może znam go z kościoła? - Carlos Ramirez. Był bratem mojej mamy. Wie rzył, że jest potomkiem Juana Carlosa Ramireza z le gendarnej „Gabrielli". ~ 183 ~
- Ciekawe. Joe wzruszył ramionami. - A ty? Miałaś przodków na statku? - Nie. Rodzice przyjechali tu, gdy tata dostał para fię. Oboje dorastali w San Diego i tam została cała nasza rodzina. Myślałam, że mama będzie chciała wrócić do miasta, ale Zatoka Aniołów jest całym jej życiem. Poza tym tu jest grób taty. - Upiła kolejny łyk. - Sądzisz, że nie zanudzisz się tu za jakiś czas? Rozumiem, że potrzebowałeś zmiany, ale po latach... Zerknął na nią spod brwi. - Mówisz teraz jak moja żona. - Żona. Jasne. Pra wie zapomniała. - Rachel jest przekonana, że znudzę się w ciągu sześciu miesięcy. I że prędko wrócę do LA. Ale nie ma racji. Dopiero tutaj czuję się jak w domu. Poszukiwałem tego miejsca, choć sam o tym nie miałem pojęcia. Jeśli to, co mówię, ma w ogóle ja kiś sens. - Ma. Poszukiwałeś tego miejsca, choć o tym nie wiedziałeś, dopóki tu nie dotarłeś. - Tak - szepnął miękko, wpatrując się w jej twarz. - To niedorzeczne. Sądziłem, że mam już wszystko, czego potrzebuję i czego pragnę, i nagle okazało się, że jest odwrotnie. Charlotte nie miała pojęcia, o czym Joe mówi. By ła zbyt poruszona jego spojrzeniem, świadomością te go, jak blisko siebie stoją i w jak bardzo odludnym miejscu się znaleźli. W głębi domu trzasnęły drzwi. - Joe! - zawołał kobiecy głos. - Joe, gdzie jesteś? Po chwili na taras weszła wysoka kobieta. Była śliczna. Miała kruczoczarne włosy, bardzo jasną kar nację i ciemne oczy. I była bardzo, bardzo szczupła. Wyglądała jak modelka w krótkiej czarnej sukience
~ 184 ~
i stylowych szpilkach. Na widok Charlotte zmarszczy ła brwi. - Rachel... - wyjąkał Joe. - Nie wierzę, że przyje chałaś. - Właśnie widzę - odparła ostro. - Nie przedsta wisz mnie swojej... przyjaciółce? - To Charlotte Adams. Doktor Adams - poprawił się, odchrząkując. - To moja żona Rachel. - Bardzo mi miło panią poznać - zdołała wykrztu sić Charlotte, wyciągając dłoń. Rachel uścisnęła ją krótko, bez uśmiechu. - Wydawało mi się, że nie dasz rady przyjechać - oznajmił Joe. - A mnie się zdawało, że ci na tym zależy - wypali ła Rachel. - Widzę jednak, że radzisz sobie beze mnie. - Nie. To nieprawda - zaczerwienił się Joe. - Nie byliśmy umówieni. Charlotte jeździła na rowerze i po prostu wpadliśmy na siebie. - Tak właśnie było. Powinnam już iść. Dzięki za pi wo i za rady dotyczące Annie - oświadczyła pewnym głosem Charlotte. Chciała jakoś uratować sytuację, widząc, że Rachel jest wyraźnie niezadowolona z jej obecności. - Odprowadzę cię - zaoferował Joe. - Dziękuję, sama wyjdę. Mam nadzieję, że wkrótce znów się spotkamy, pani Silveira. Do zobaczenia, ko mendancie. Prędko wyszła z domu, chwyciła kask i rower, i po pędziła ulicą jak wariatka. Czuła, że Joe ma przed so bą nieciekawy dzień. Może nawet na to zasłużył, pa trząc na nią w ten sposób. Całe szczęście, że przyje chała Rachel. Joe jest żonaty i Charlotte musi o tym pamiętać. On także powinien.
Rozdział 14 - N i c się nie dzieje - powtórzył Joe. Oczy Rachel miotały błyskawice, on zaś czuł się absurdalnie zado wolony z faktu, że jest o niego zazdrosna. Od wielu lat nie wzbudził w niej tak silnych emocji. - Jesteś w domu sam na sam z atrakcyjną kobietą. Nie mów mi, że nic się nie dzieje. - Charlotte jest lekarką. Opiekuje się dziewczyną, która parę dni temu usiłowała popełnić samobójstwo. Ledwie się znamy. - Kiedy weszłam, wyglądaliście na całkiem dobrze zaznajomionych. - Chodź do mnie - uśmiechnął się Joe, wyciągając rękę do żony. Rachel skrzyżowała ręce na piersiach i tupnęła no gą. - Powinnam była zostać w LA. - Rachel, nie złość się. Tak się cieszę, że przyjecha łaś. Prawdę mówiąc, jestem tym zachwycony - wy znał. Wreszcie miał szansę pokazać jej Zatokę Anio łów. Letni festyn trwał w najlepsze. Miasteczko tętni ło życiem. Nie wyglądało jak senna osada rybacka, za jaką miała je Rachel. Ponieważ najwyraźniej nie miała zamiaru do niego podejść, Joe sam ruszył ku żonie i chwycił ją w obję~ 186 ~
cia. Pachniała perfumami Chanel i z jakiegoś powo du ten zapach go odstręczał. Otrząsnął się z nieprzy jemnego wrażenia. Po chwili Rachel zmiękła w jego ramionach, objęła go w talii i spojrzała mu w oczy. - Naprawdę za mną tęskniłeś? - zapytała. - Strasznie. Jestem niewymownie szczęśliwy, że przyjechałaś. Dlaczego zmieniłaś zdanie? - Z twojego powodu. - W jej oczach widział nie pewność. - Nie wiem, co zrobić z naszym małżeń stwem, ale z pewnością musimy spędzać ze sobą wię cej czasu. Więc przyjechałam. - Przyjechałaś - powtórzył, całując jej wargi. Odsunęła się prędko. - Mógłbyś wnieść do domu moją walizkę? Muszę zadzwonić. Znalazłam zastępstwo na czas pokazywa nia jednego domu, ale muszę się upewnić, że wszyst ko jest załatwione. Próbowałam zadzwonić z auta, ale nie mogłam złapać zasięgu. - Jasne. Zanim Joe wyszedł, na taras wpadł Rufus i ze zwy kłą serdecznością, skoczył na Rachel. Wydała z siebie zduszony okrzyk, odpychając psa i z zaskoczenia upu ściła telefon. Joe ze zgrozą obserwował, jak komórka ześlizguje się z tarasu. - Cholera jasna! - wrzasnęła Rachel, podbiegając do barierki. Joe podszedł do niej powoli. Wiedział, że telefon nie mógł przetrwać upadku z urwiska. - Mój telefon! - jęknęła Rachel, odwracając się i patrząc na męża z gniewem. - Całe moje życie jest w tym telefonie - prychnęła. - Skąd, u diabła, wziął się tutaj ten pies? Rufus położył się na tarasie, kuląc uszy. - Należał do wuja Carlosa. - Wcześniej go tu nie było. - 187 ~
- Zajmowali się nim sąsiedzi. - I dlaczego nadal się nim nie zajmują? Joe odchrząknął. Wiedział, co za chwilę nastąpi. - Ponieważ ja to robię. - Nie. Nie ma mowy. Ten pies tu nie zostanie. - Mieszka tu od siedmiu lat. Wykopał dziurę pod ogrodzeniem, żeby wrócić. To dobry pies. Bar dzo przyjacielski. Na pewno go polubisz. - Nie mam zamiaru go tolerować. Nie lubię zwie rząt. - Ja się nim zajmę. Nie będzie ci przeszkadzał. - Żartujesz? Właśnie straciłam przez niego tele fon! - Po prostu ucieszył się na twój widok. Tak jak ja. Rachel zmarszczyła brwi. - Nie próbuj ze mną tych sztuczek, Joe. Ten pies musi stąd zniknąć. - Pogadamy o tym później. Wiem, czego ci trzeba. Chodź, napijemy się wina. Przebierzesz się w coś wy godnego i popatrzymy na ocean. Mam służbę dopie ro od ósmej. - Pracujesz dziś? - Trwa letni festyn. Mam napięty grafik. Wieczo rem na plaży zaplanowano pokaz fajerwerków, bę dzie świetna zabawa. Przedstawię cię kilku znajo mym... Rachel spojrzała na niego z niechęcią. Przez chwi lę był przekonany, że odwróci się na pięcie, wsiądzie do auta i pojedzie z powrotem do LA. Nie mógł jej na to pozwolić. - Daj mi szansę, Rachel. Spędziłaś tu zaledwie kil ka dni i nikogo jeszcze nie znasz. - To takie zaściankowe, Joe. Festyn, grill, fajerwer ki. Naprawdę to lubisz?
~ 188 ~
- Naprawdę - powiedział z przekonaniem. - Wiem, że nie możesz się z tym pogodzić. Uważasz, że wywróciłem nasze życie do góry nogami, nie licząc się z tobą, z twoimi planami i uczuciami. Ale to nie prawda. Zależy mi na tobie. Kocham cię. Kocham cię już od wielu lat. Ale nie jestem w stanie dłużej żyć w Los Angeles. - Rozumiem to, ale zmiana, którą proponujesz, jest zbyt drastyczna. Moglibyśmy przeprowadzić się na przedmieścia, do Beverly Hills albo Malibu. Zato ka Aniołów jest o cztery godziny drogi od wszystkie go, co dla mnie ważne. A ja mam pracę, Joe. Jestem w tym naprawdę dobra. Odnalezienie tej dziedziny zajęło mi sporo czasu i nie mogę tego tak po prostu rzucić. - Tutaj także są nieruchomości do sprzedawania. Wokół wciąż budują się nowe domy. Możesz się reali zować także tutaj. Tak jak ja. Rachel potrząsnęła głową. - Zawsze mnie namawiasz na decyzje, których nie chcę podejmować. Przez większość ich wspólnego życia było dokład nie odwrotnie, jednak ponieważ Rachel zaczynała się uśmiechać, Joe postanowił nie drążyć tematu. - Niech będzie. Napiję się wina i skorzystam z two jej komórki. Zabierz ze sobą to zwierzę. - Chodź, Rufus - powiedział Joe, ciągnąc oporne go psa za obrożę. Zamknął drzwi tarasowe i spojrzał na Rufusa z poczuciem winy. Codziennie przesiady wali razem na tarasie, patrząc na morze. - Wszystko będzie dobrze, stary. W końcu cię polubi. Rachel do dobra dziewczyna i chcemy, żeby z nami została. Musisz być bardzo grzeczny. Rufus szczeknął cicho.
~ 189 ~
- No właśnie. - Joe poszedł do kuchni, licząc na to, że rzeczywiście ma gdzieś butelkę wina. Rachel przy jeżdżała rzadko, więc od dłuższego czasu nie kupował jej ulubionego wina. On sam zdecydowanie wolał zimne piwo... jak Charlotte. Musiał mieć chwilowe zaćmienie umysłu, zaprasza jąc Charlotte do domu, nie był jednak w stanie wy krzesać z siebie żalu. Nic się nie stało. Rzeczywiście miał ochotę ją pocałować, ale tego nie zrobił. Nie za mierzał zdradzać żony. A Charlotte na pewno nie by ła zainteresowana romansem z żonatym mężczyzną. Będą przyjaciółmi. To się może udać.
*** Timothy Milton i James Holt, twórcy słynnego fil miku o aniołach, byli także najlepszymi przyjaciółmi. Reid wreszcie zdołał umówić się z nimi na wywiad dzięki uprzejmości Henry'ego Miltona, który zaaran żował spotkanie na swojej łodzi. Reid był o wiele bar dziej zainteresowany zgłębianiem przeszłości Jenny, jednak telefon Henry'ego przypomniał mu o artyku le, który w końcu musiał oddać. Napisze go, odda w diabły i skoncentruje się na historii Jenny. - Czy mógłbyś mi opowiedzieć, co dokładnie wi działeś tego dnia? Timothy, szczupły młodzieniec o jasnych włosach, uśmiechnął się szczerze. - Było wcześnie rano, około piątej. Wciąż jeszcze panował mrok. Wybieraliśmy się właśnie na pełne morze na ryby. Kiedy wypłynęliśmy z portu i minęli śmy cypel, zobaczyliśmy je. Były tam dwa łub trzy anioły, nie mam pewności. Widziałem wyraźnie ich skrzydła i włosy. Jeden z nich miał przepiękne długie brązowe włosy. To była kobieta. ~ 190 ~
- Co robiły? - Fruwały między skałami. Jeden miał coś w dłoni. Coś jakby różdżkę. I zdawało mi się, że maluje jakieś znaki na skałach. - Nakręcenie filmu było moim pomysłem - wtrącił się James. Był smagły, ciemnooki i ciemnowłosy. Rozsadzała go energia. Wciąż się kręcił, tupał i gesty kulował. - Wiedziałem, że ludzie zwariują, jak to zo baczą. - Jak długo im się przyglądaliście? - Tylko kilka minut, bo potem jeden nas zobaczył - odpowiedział James. - Ruszył prosto na nas. Potem jakby rozpadł się na dziesiątki aniołów, które zasłoni ły nam widok. Nic nie widzieliśmy, ledwie byliśmy w stanie oddychać. Gdy po jakimś czasie anioły odle ciały, okazało się, że wypłynęliśmy daleko w morze i że nadal panują ciemności. - Niesamowita historia. Dlaczego na filmie nie wi dać lecącego ku wam anioła? - Leciał za szybko, proszę pana. Nie byłem w sta nie tego nakręcić - przyznał James. - A kiedy nas otoczyły, upuściłem aparat. - Całe szczęście, że się nie potłukł - stwierdził Reid. - Czy anioły zostawiły jakieś ślady na waszej łodzi? - Co ma pan na myśli? - Kiedy otoczyły was skrzydłami, były bardzo bli sko. Znaleźliście może jakieś pióra, albo coś w tym rodzaju? - To byłoby dopiero super! - rozmarzył się James. - Nie, niczego nie znaleźliśmy. - Pan nam nie wierzy, prawda? - przerwał im Ti mothy. - Uważa pan, że wszystko wymyśliliśmy. - Wiele osób produkuje filmiki o rzekomych cu dach, żeby zdobyć sławę w sieci - powiedział Reid, wpatrując się w twarz chłopaka. Timothy nąjwyraź~ 191 ~
niej mówił zupełnie szczerze. Reid spojrzał na Jame sa, lecz jego twarz była nieprzenikniona. - Nie zmontowaliśmy tego! - wykrzyknął James. - Było dokładnie tak, jak mówiliśmy. - Jak sądzicie, co anioły rysują na skałach? - Mapę - odparł bez wahania Timothy. - Mapę do wraku. - Wszyscy wiedzą, że statek był wypełniony złotem - dodał James. - Anioły chcą nam wskazać do niego drogę. - Dlaczego akurat teraz? - zdziwił się Reid. - Prze cież jest zatopiony od stu pięćdziesięciu łat. - Bo nadszedł czas - zawyrokował Henry, dosiada jąc się do nich na pokładzie. - Na wszystko nadcho dzi czas. - Ale dlaczego teraz? - drążył Reid. - Co się zmie niło? - Po pierwsze, jesteś wreszcie - uśmiechnął się Henry. - Anioły były tu przede mną. - Ale cię tu sprowadziły, prawda? - W rzeczywistości sprowadzili mnie tu twój wnuk i jego kumpel. Henry wzruszył ramionami. - Ale jesteś. - Nie jestem poszukiwaczem przygód ani łowcą skarbów. Jeśli anioły rzeczywiście malują mapę do skarbu, ja nie będę go szukał - stwierdził Reid. - Ja nie uważam, że to mapa. Sądzę jednak, że pró bują przekazać jakąś wiadomość i to ty powinieneś ją rozszyfrować - upierał się Henry. - Nie możesz brać wszystkiego tak dosłownie. Czasami trzeba czytać po między wierszami. Reid wyprostował się na ławeczce. Henry zaczynał go wyprowadzać z równowagi. ~ 192 ~
- Jestem dziennikarzem. Opisuję fakty i pozwalam czytelnikom interpretować je na własną rękę. Henry wyszczerzył się w uśmiechu. - Przyszła kryska na Matyska. - Skończyliśmy? Bo muszę już iść - oświadczył Ja mes, wstając z ławeczki. Przeskoczył przez burtę, przywołując przyjaciela gestem. - Do zobaczenia, dziadku - uśmiechnął się Timo thy, podążając za Jamesem. - Masz już swoją historię - podsumował Henry, gdy zostali. - Tak, tak mi się zdaje. - Zdobył zdjęcia chłopa ków, ich wypowiedzi i opowieści świadków. Jeśli anio ły nie pokażą się do poniedziałku, napisze tyle, co wie, wyśle i zapomni. - Nie jest to jednak historia mo jego życia - dodał po chwili. - Wierzysz im? - Timothy to dobry chłopak. James zresztą też. Coś widzieli, mogę zaręczyć. Jeśli chodzi o twoje pytanie, dlaczego teraz... Wydaje mi się, że w Zatoce Anio łów coś się wydarzyło, coś uległo zmianie. Musisz od kryć, co to. Coś nowego. Coś innego. - A skąd ja mam to wiedzieć? Nie jestem stąd. Mo że sam powinieneś to odkryć? Henry podrapał się po brodzie. - Wiele o tym myślałem. W ten weekend jest rocz nica powstania miasta. Może o to chodzi. A może o coś innego. - Ha, to właśnie lubię! Precyzyjna, jednoznacz na wypowiedź! Henry roześmiał się cicho. - Wiem, że lubisz swoje fakty, ale czasami powinie neś podążać za instynktem. - Robiłem to przez wiele lat. Nie przyniosło mi to nic dobrego.
~ 193 ~
- Czyżby? Podążałeś za instynktem czy może za podszeptami ambicji? Reid uśmiechnął się wreszcie. - Nie jesteś przypadkiem emerytowanym psychia trą, Henry? Za każdym razem, kiedy z tobą gadam, mam wrażenie, że jestem na seansie terapeutycznym. Powinieneś ustawić leżankę na pokładzie. - Dziadek zawsze mi powtarzał, że najlepiej jest przeglądać się w oczach drugiego człowieka. Ze to je dyne prawdomówne lustro. Reid spojrzał na staruszka, widząc w jego oczach zachętę i wiarę. Czy to właśnie chciał zobaczyć? Że ktoś w niego wierzy, nawet jeśli on sam nie wierzy w siebie? - Rozwiążesz tę zagadkę - oświadczył Henry. - Je steś bystrym chłopakiem - dodał i zaniósł się suchym, przerażającym kaszlem. - Podać ci wody? - zaniepokoił się Reid. - Nie, dzięki - odkrztusił Henry. - Byłem zaprzy sięgłym palaczem. Ten kaszel mnie wykończy, ale wciąż tęsknię za papierosami. Rzuciłem dla żony. Gdy umierała, jak jakiś głupi, spytałem, co mogę zro bić, żeby poczuła się lepiej. Że zrobię wszystko, by ją uszczęśliwić. Kazała mi rzucić palenie. To była nie zwykła kobieta. Zawsze wiedziała, jak mnie nakiero wać na właściwe tory. Reid drgnął. W jego umyśle zrodziło się pytanie, którego nie chciał zadawać. To było śmieszne, wręcz głupie. W dodatku... - Czy widziałeś kiedykolwiek swoją żonę? Po tym, jak zmarła? Henry szeroko otworzył oczy. - Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zapytasz o coś takiego! - Westchnął. - Niestety nie. Bardzo te go chciałem, tęskniłem za nią. Ale spędziliśmy ze so~ 194 ~
bą wiele lat. Zdążyliśmy się pożegnać i nie mieliśmy żadnych niedokończonych spraw. Dlaczego pytasz? - Tak sobie. - Widziałeś coś, kiedy wypłynęliśmy do skał. Ja także to widziałem. Zarys kobiety. Nie rozpoznałem jej, ale założę się, że ty tak. - To był tylko cień. - Kto zginął, panie Tanner? Reid wstrzymał oddech. Nie chciał odpowiadać, wiedział jednak, że Henry nie odpuści. - Ktoś bardzo mi bliski - wyznał cicho. - Miała na imię Allison. Przez ostatni rok starałem się zapo mnieć, co się jej przydarzyło. Myślałem, że zbliżam się już do sukcesu i wtedy przyjechałem tutaj. Teraz wciąż mam ją przed oczami. - Przed oczami? - Wydawało mi się, że widzę ją przy barze u Murraya, ale zniknęła, zanim zdołałem do niej dotrzeć. Wdałem się w bójkę... - Słyszałem, że rozrabiałeś z Harlanami - pokiwał głową Henry. - Domyśliłem się, że chodzi o kobietę. - To nie była prawdziwa kobieta. Tylko złudzenie wywołane oparami tequili. - Czujesz się winny z powodu jej śmierci? - Nie chodzi o to, jak się czuję. Jestem winny. To przeze mnie zginęła. A kiedy wraca, jest duchem, a nie aniołem. Ściga mnie. Zaczynam się jej bać. - Ludzie wierzą, że duchy to zmarli uwięzieni po między naszym a przyszłym światem. Nie mogą odejść, bo mają wciąż niedokończone sprawy. Inni są dzą, że wszyscy po śmierci idą do nieba i stają się aniołami. Czasami wracają, bo ci, których kochali, potrzebują pomocy. Jakiejś wskazówki, prowadzenia. - Henry wzruszył ramionami. - Któż to może wie dzieć. ~ 195 ~
- Same bzdury - ocenił Reid, próbując brzmieć pewnie i racjonalnie. - Gdybyś rzeczywiście tak uważał, nie gadałbyś ze mną. - Właśnie skończyłem - burknął Reid, wstając z ła weczki. - Dzięki, że mnie umówiłeś z Timothym. - Nie ma sprawy. Tak sobie pomyślałem, że może historia, którą masz opowiedzieć, nie jest wcale tą, za którą gonisz? Reid był już niemal przekonany, że tak właśnie jest. Ponadto zaczął podejrzewać, że Allison pokazu je mu się, bo chce, żeby ocalił Jennę, skoro nie zdołał ocalić jej. Może sam także właśnie to chciał zrobić.
Rozdział 15 P ó ź n y m popołudniem Jenna i Lexie weszły na kwadratowy rynek Zatoki Aniołów. Domniema ne pokrewieństwo z Rose Littleton sprawiło, że Jen na patrzyła na miasteczko zupełnie inaczej. Jeśli mat ka rzeczywiście była oddaną córką Rose, to babka Jenny spędziła całe swe życie w Zatoce Aniołów. Co więcej, gdyby matka nie została adoptowana, także mieszkałaby tutaj. Jenna wciąż się zastanawiała, czy matka wiedziała o adopcji. Musiała jednak wstrzymać się z wyjaśnieniem tej sprawy do chwili, kiedy uwolnią się od Brada. Wtedy będzie mogła porozmawiać z ojcem i innymi krewnymi. Być może ktoś rozjaśni mroczne fragmenty jej rodzinnej historii. Rozejrzała się po rynku. Ustawiono na nim pięć wielkich ram. Przy każdej ramie grupka kobiet z Za toki Aniołów pracowała nad inną narzutą. W tej sa mej chwili, gdy Lexie pobiegła ku koleżankom zgro madzonym przy ramie dla dzieci, Jenna dostrzegła machającą do niej Karę Lynch. Podeszła bliżej, żeby się przywitać. Siedząca obok Kary kobieta prędko wstała i popchnęła Jennę na krzesło.
~ 197 ~
- Nie powinnam tu siadać - broniła się Jenna. - Nie umiem szyć. - To się nauczysz. - Kara wetknęła jej w dłonie igłę i nici. - Zaczniemy od podstaw. Widzisz to maleńkie uszko w igle? Przeciągnij przez nie nitkę. Jenna uśmiechnęła się szeroko. - To potrafię. Kelly uwielbiała haftować i czasami pozwalała Jennie zrobić parę ściegów. - Świetnie - odparła Kara z uśmiechem. - Nawlecz igłę, a potem popracujemy nad następnym krokiem. - Nie chciałabym niczego zepsuć. Czy te narzuty nie będą wystawione na sprzedaż? - Oczywiście, że będą. Każdego roku w rocznicę po wstania miasteczka szyjemy replikę historycznej ma katy Zatoki Aniołów i kilka innych narzut, które sprzedajemy. - Tym bardziej powinnam ustąpić miejsca komuś, kto wie, jak się to robi. - Jenna podniosła się z krze sła, lecz Kara chwyciła ją za rękę. - Wspólne szycie na rynku nie ma na celu wyłącz nie sprzedaży. To nasza tradycja i chęć uczestniczenia w historii miasteczka. Łączy każdego z nas z przeszło ścią i z przyszłością. Jenna pomyślała o przodkach, których nie spodziewa ła się odnaleźć, i o silnych więzach z miasteczkiem, o któ rym jeszcze kilka miesięcy temu w ogóle nie słyszała. Rodzina Kary potrafiła prześledzić całe swoje drzewo genealogiczne aż do osób ocalonych z kata strofy. Jakie to dziwne, że rodzina Jenny najwyraźniej pochodzi z tego samego pnia, a wręcz od głównej bo haterki historii, malutkiej Gabrielli. Jenna spojrzała na środek makaty i mieszczący się w centrum biały niemowlęcy czepek przyszyty na or namencie w kształcie skrzydła anioła. Czy Kelly zna~ 198 ~
la legendę o znamieniu przekazywanym z pokolenia na pokolenie? Czy wierzyła, że Zatoka Aniołów ochroni ją i jej córkę? Szalona myśl, jednak Jenna za czynała w to wierzyć, podobnie jak zaczynała wierzyć, że jej rodzina wywodzi się z tego miasteczka i jej hi storia sięga zatopionego statku, łącząc się z historią innych rodzin z Zatoki Aniołów jak kwadraty tkanin na historycznej makacie. - Dobrze się czujesz, Jenno? - zapytała Kara. - Za myśliłaś się. - Myślę o historii miasteczka. Od dziecka mieszka łam w wielkim mieście, gdzie nawet sąsiedzi się nie znają i nikt nikogo nie obchodzi. To zdumiewające, jak bardzo mieszkańcy Zatoki Aniołów są ze sobą powią zani i jak cała wasza historia wyraża się w jednej maka cie. - Ledwie powstrzymała się przed wyznaniem, że i ona czuje się nagle związana. Jeszcze nie mogła wyja wić swego pochodzenia. Kara uśmiechnęła się radośnie. - Łapiesz bakcyla. Ta makata ma magiczne działa nie, wierz mi, przyciąga i inspiruje. Jestem pewna, że jak tylko zaczniesz szyć, nie będziesz mogła przestać. Wydaje mi się, że masz szycie we krwi. - Masz rację, skarbie - wtrąciła się starsza dama siedząca obok Kary. - Pamiętam swój pierwszy dzień w Zatoce Aniołów. To było czterdzieści dwa lata te mu. Miałam wtedy dwadzieścia lat i nigdy wcześniej nie trzymałam igły w dłoni. Potem jednak zakocha łam się w patchworku. - Twarz damy zmarszczyła się w uśmiechu. - Nazywam się Dolores Cunningham. - Zakochała się też w Prestonie Cunninghamie - sprostowała staruszka z naprzeciwka. - I chciała za imponować matce Prestona, szyjąc wspaniałą narzutę. Dlatego tak pilnie uczyła się szyć. Jestem Margaret Hill, kochanie. Przyjaciele mówią do mnie Maggie. ~ 199 ~
- I udało mi się - pochwaliła się Dolores. - Matka Prestona nie była z początku mną zachwycona. Uwa żała, że jestem snobką z wielkiego miasta, która chce zwieść jej syna z prawej i uczciwej drogi. Ale zdoby łam jej serce tą narzutą. Przekonała się, że jednak za mierzam zostać w Zatoce Aniołów i że jakoś dopasu ję się do rodziny. Następnego dnia Preston poprosił mnie o rękę i zgodziłam się natychmiast. - Za to trzy lata później się z nim rozwiodła - do dała Maggie. - Zawsze pomijasz ten drobny szczegół, Dolores. - To prawda. Za to ciągle kocham patchwork - ro ześmiała się Dolores i mrugnęła do Jenny. - Męż czyźni przychodzą i odchodzą. Patchwork nigdy cię nie zawiedzie. Zawsze to powtarzam. Jenna z przyjemnością przysłuchiwała się poga wędce starszych pań i zastanawiała się, czy znały Ro se Littleton. Czy były przyjaciółkami jej babki. Miała przemożną chęć zapytać je o to i o wiele innych spraw. Jednak gdyby wyznała, że jest wnuczką Rose, ściągnęłaby na siebie zbyt wiele uwagi. Jenna skupiła się na igle. Nawlokła ją do końca i spojrzała z powątpiewaniem na narzutę. - Naprawdę zamierzasz kazać mi szyć, Karo? - Ależ owszem. Chciałabym, żebyś połączyła na okrętkę przód i tył narzuty. - Nie, no jasne - prychnęła Jenna. Kara wybuchnęła śmiechem. - To łatwizna. Po prostu wbijaj igłę miejsce przy miejscu, o tak, i przeciągaj nitkę. I już. Teraz ty spróbuj. Jenna spróbowała i po chwili odkryła, że istotnie nie jest to takie trudne. Nawet równo jej wychodziło. Przygryzła dolną wargę.
~ 200 ~
- Nie staraj się tak bardzo - roześmiała się Kara. - Święci Pańscy! Ściskasz igłę tak mocno, że pałce ci pobielały. Jenna spojrzała jej w oczy. - Jak niby mam się rozluźnić? - Spróbuj. W szyciu nie chodzi wcale o perfekcję. Szyjemy wyłącznie z miłości. - Ale to jest na sprzedaż. Klienci oczekują idealne go wykończenia albo będą żądali zwrotu pieniędzy. - Ręczne szycie nigdy nie jest idealne. Wykonują je ludzie, a nie maszyny. Może to brzmi niedorzecznie, ale babcia nauczyła mnie, że indywidualny sposób wy konywania ściegów jest jak podpis. To świadectwo hi storii i pracy żywego człowieka. Ci, którzy kupują ręcznie szyte narzuty, cieszą się z tego, że są one wy konane z miłością przez konkretne osoby, a nie z zim ną precyzją przez maszyny. Jenna nie była w stanie zrozumieć, że perfekcja nie jest najważniejsza. Przez całe życie dążyła do bycia ide alną. Spędzała długie godziny na szlifowaniu gry w dą żeniu do perfekcji. I bynajmniej nie było to spełnianie jej własnych oczekiwań, lecz także oczekiwań ojca, na uczycieli i publiczności na całym świecie. Myśl o tym, że niestaranność może być przyjęta z radością, wydała jej się absolutnie niewłaściwa. Jednak postarała się nieco rozluźnić palce i lekko wbiła igłę w tkaninę. - Wspaniale - pochwaliła ją Kara. - Dzięki. Jesteś bardzo cierpliwą nauczycielką - westchnęła Jenna. - Będziesz na pewno wspaniałą mamą. Oczy Kary zabłysły. - Mam nadzieję. W nocy trochę się przestraszyłam i na nowo zrozumiałam, jak bardzo, bardzo pragnę urodzić zdrowe dziecko. Pogłaskała delikatnie zaokrąglony brzuch. ~ 201 ~
- Wszystko w porządku? - zaniepokoiła się Jenna. - Charlotte... Doktor Adams mówi, że tak. Ma luch rośnie zdrowo, serce bije mocno i równo. Mia łam tylko jakiś skurcz. - Kara zamyśliła się na chwilę. - Czy czasami, kiedy jest wszystko w jak najlepszym porządku, wydaje ci się, że musi się zdarzyć coś złego, bo po prostu to niemożliwe, byś miała takie szczę ście? - Myślę, że to zupełnie naturalne w ciąży - odpar ła Jenna. - Ty też tak się martwiłaś w ciąży z Lexie? Jenna żałowała, że nie może powiedzieć Karze ca łej prawdy. Mieszkańcy Zatoki Aniołów są tak mili i przyjacielscy! - Zawsze martwimy się o dzieci, nawet kiedy są jeszcze pod naszym sercem. Jesteś pewna, że dobrze to robię? - zapytała, wskazując na szwy. - Bardzo dobrze. Dzięki, że się ze mnie nie śmie jesz. Nie znoszę tej swojej paranoi. Ostatnio nie mo gę się otrząsnąć ze złych myśli. Nie wiem, jak Colin ze mną wytrzymuje. Jest wspaniały i na pewno będzie świetnym tatą. - Pokręciła głową z uśmiechem. - Hormony? - Pewnie tak - potwierdziła Jenna, jednak rozglą dając się po rynku, sama nie była w stanie odegnać złych przeczuć. W miasteczku kręciło się tylu obcych. Nie miałaby szans zauważyć, że ktoś je obserwuje. Z drugiej strony, w tłumie są bezpieczniejsze niż na odludziu. W zasadzie powinna obawiać się siedze nia w domu. Miała świadomość, że Reid się nie myli. Że nie mogą się wiecznie ukrywać, bo wcześniej czy później Brad je odnajdzie. I że powinna się na to przygoto wać, co nie będzie łatwe, bo mimo wszystko Brad jest ojcem Lexie. W świetle prawa jest ponadto niewinną ~ 202 ~
ofiarą napaści. Jenna może skończyć nie tylko jako porywaczka, ale także jako morderczyni własnej sio stry. Brad na pewno przekonująco odmalowałby ich siostrzaną rywalizację. Mógłby wręcz przysiąc, że wdarła się do jego domu i zamordowała Kelly. Jak miałaby się obronić przed takimi zarzutami? Niemal nic nie wiedziała o życiu Kelly. Musiała się wszystkiego dowiedzieć i naprawdę liczyła na to, że przy pomocy Reida odnajdzie informacje przydatne do walki z Bradem. Wtedy ruszy do ataku.
*** Reid z niedowierzaniem wpatrywał się w monitor. Kelly Winters ze zdjęcia patrzyła na niego oczami Lexie. Dziewczynka jest uderzająco podobna do matki. Jenna powinna była się nad tym zastanowić, podej mując ucieczkę. Na przykład ufarbować włosy Lexie. Może to by trochę pomogło. Przypomniał sobie, jak Lexie z dumą mówi, że jest podobna do mamusi. Nie, nie pozwoliłaby zmienić koloru włosów. Nawet z ob cięciem byłby problem. Przejrzał archiwa wszystkich gazet opisujących tra giczną śmierć Kelly Winters, żony oficera policji. Dwunastego stycznia, w piątek, o szesnastej Brad Winters wrócił z pracy i odkrył, że dom jest zdemolo wany, a jego żona leży martwa na podłodze w kuchni. Zginęła od ciosów ostrym narzędziem. Zgodnie z ze znaniem poszkodowanego, ich córka Caroline wyje chała na weekend do krewnych w Maine i nie dozna ła krzywdy w czasie napadu. A więc Lexie to Caroline. A Jenna to Juliette Harrison, słynna pianistka koncertująca na całym świecie, córka Damiena Harrisona, znanego dyrygenta. Oby dwoje w czasie napadu przebywali prawdopodobnie ~ 203 ~
w Londynie, choć krążyły pogłoski, że Juliette jest w klinice odwykowej po przedawkowaniu narkoty ków i skandalicznym zachowaniu w czasie koncertu w Wiedniu. Reid westchnął. Jenna nie wspominała o uzależ nieniu od narkotyków, mówiła tylko o kryzysie. Infor macja o odwyku wydała mu się naciągana. Kryzys musiał mieć inną przyczynę. Skupił się na informacjach dotyczących Brada Wintersa. Znalazł kilka jego zdjęć, w tym także artykuł na pisany na kilka tygodni przed tragedią. Brad został ogłoszony bohaterem po tym, jak uratował kobietę po wypadku samochodowym, mimo że był po służbie. Choć na fotografii częściowo zasłonił twarz dłonią, Reid dostrzegł, że Winters jest potężnym, zwalistym mężczyzną o kwadratowym podbródku i krótko ścię tych włosach. I jest bohaterem. Kelly słusznie uznała, że nikt nie uwierzy, że bohater bije żonę. Ale czy tyl ko o to chodziło? Reid szperał dość długo w poszukiwaniu informa cji o życiu oficera, lecz nie znalazł niczego. Wygląda ło na to, że nikt nie wie, czym się zajmował, zanim wstąpił do policji. Jednak Reida najbardziej intrygo wał fakt, że Brad nie zgłosił zaginięcia córki. Wie dział przecież, że Lexie nie jest u żadnych krewnych. Dlaczego tego nie nagłośnił? Najwyraźniej nie chciał, żeby ktokolwiek ją odnalazł. Zatem albo wiedział, że Jenna ją zabrała, albo dostrzegł, że Lexie widziała, jak zabija swą żonę, i zamierzał sam się z nią rozpra wić. Albo jedno i drugie. Reid zadzwonił do Petera. Wiedział, że to ryzy kowne, jednak ufał przyjacielowi. I potrzebował ko goś z zewnątrz, kto zdobędzie dla niego informacje. - Halo - odezwał się Pete. - Lepiej powiedz mi, że masz już ten artykuł, Reid. ~ 204 ~
- Prawie. Właśnie wróciłem ze spotkania z twórca mi filmu. - Świetnie. Nareszcie jakieś postępy. Ale chyba nie po to dzwonisz? - Nie. Chcę cię poprosić o przysługę. Pete westchnął ciężko. - Już wisisz mi jedną. Płacę ci za nic. - Muszę dowiedzieć się czegoś o Bradleyu Wintersie, policjancie z Massachusetts. I jakieś szczegóły do tyczące dochodzenia w sprawie morderstwa, które popełniono w jego domu dwa miesiące temu. Jego żona, Kelly Winters, została zamordowana w trakcie napadu rabunkowego. - Czego szukasz? - Wszystkiego. Może mógłbyś wypytać Stana? - za pytał, mając na myśli informatora, z którego wiedzy korzystali od wielu lat. - Ale nie mów mu, że szukasz tych informacji dla mnie. - Morderstwo, Reid? Chyba wolałem, jak pisałeś o aniołach. - Przecież to ty sam namawiałeś mnie do powrotu do gry - wypomniał przyjacielowi Reid. - Dlaczego sam nie zadzwonisz do Stana? - Nie chcę zostawiać śladów. - Zobaczę, co się da zrobić. Ale ty za to płacisz. Błagam, powiedz, że to nie wiąże się z żadną kobietą. - Z dwiema. - Z dwiema. Wspaniale. Powinienem był się domy ślić. - Mam wszystko pod kontrolą - stwierdził Reid. - Już raz to słyszałem. - Po prostu zdobądź te informacje. Na jutro. - Jakżeby inaczej. Wymienię je na artykuł o anio łach. - Dostaniesz go, nie martw się. ~ 205 ~
Reid zapomniał o aniołach, zanim odłożył telefon, całkiem pochłonięty bestią kryjącą się pod nazwi skiem Winters.
*** - Coś pięknego! - wykrzyknęła Rachel, wysiadając z auta. - To tylko spalony dom - zaprotestował Joe, nie chętnie ruszając za żoną zarośniętą ścieżką. Zabrał Rachel na przejażdżkę, by jej pokazać nowo powsta jące budynki w okolicy. Nie miał zamiaru zawozić jej do domu Ramseyów, ale zobaczyła go z daleka i uparła się jak muł. - Spójrz tylko na ten widok - westchnęła z podeks cytowaniem, jakiego nie słyszał w jej głosie od lat. - Ten dom ma nieograniczony potencjał! Gdybyś tyl ko wiedział... - Spojrzała na niego roziskrzonymi oczami. - To idealne miejsce na plan filmowy. Mark oszaleje. - Kto to jest Mark? - Producent filmowy. Poszukuje nieruchomości na wybrzeżu do swojego najnowszego horroru. - Gdzie go poznałaś? - zapytał nieufnie Joe. Machnęła dłonią. - W zeszłym roku sprzedałam mu dom. Mark jest przyjacielem mojego partnera deblowego, Aidana. - Nie przypominam go sobie. - Chyba się nie znacie. Zdaje mi się, że wstąpił do klubu już po twoim wyjeździe. Joe zacisnął zęby. Rachel najwyraźniej wciąż uwa żała jego wyjazd za chwilowy kaprys. Nie chciała się pogodzić z faktem, że jej mąż ma zamiar zostać w ma łym miasteczku. Nie chciał jednak psuć miłego popo łudnia. ~ 206 ~
- Co tu się stało? - zapytała Rachel. - Podpalenie. Jakieś pół roku temu. Dom uchodzi za nawiedzony. Czternaście lat temu znaleziono zwłoki w piwnicy. Od tamtej pory za każdym razem, kiedy ktoś próbuje wyremontować i zasiedlić dom, wydarza się jakieś nieszczęście. - Niesamowite - uśmiechnęła się Rachel. - Każde małe miasteczko ma swój nawiedzony dom, prawda? Dokąd teraz jedziemy? - Do domu. Muszę iść do pracy. Proszę, przyjdź wieczorem na plażę. - Mam siedzieć jak kołek podczas, kiedy ty bę dziesz na służbie? - zapytała wrogo. - Nie brzmi to zabawnie. - Nie będziesz siedziała sama. Przedstawię cię wszystkim. Mieszkańcy Zatoki Aniołów są niesłycha nie mili i nie mogą się już ciebie doczekać. - Nie mam pojęcia, o czym miałabym z nimi roz mawiać. Joe pochylił głowę, żeby ukryć uśmiech. - Rachel, nie jesteśmy na Marsie. Ludzie nie róż nią się tu od mieszkańców Los Angeles. Choć muszę przyznać, że pod względem przemocy LA wydaje mi się czasem inną planetą. - Joe, po co mnie tu ściągnąłeś, skoro miałeś za miar pracować całą noc? - Kończę służbę o północy. I będziemy mieli dla siebie cały jutrzejszy dzień. Możemy się wyspać. - Objął ją delikatnie ramionami. - Możemy nawet ca ły dzień spędzić w łóżku. Stęskniłem się za tobą. - Ja za tobą też - przyznała Rachel. Spojrzał na nią z zaskoczeniem. - Naprawdę? - Joe, kocham cię przecież. Ale zamieniasz się po woli w kogoś, kogo wcale nie znam. ~ 207 ~
- To poznaj mnie na nowo. - A co ze mną? Czy ty masz zamiar poznać mnie? Bo ja też się zmieniłam, a ty nie chcesz tego zauwa żyć. - Oczywiście, że to zauważam. - I wcale ci się to nie podoba, prawda? Joe westchnął. - Chcę, żebyś była szczęśliwa - odpowiedział ostrożnie. - A praca cię najwyraźniej uszczęśliwia. Rozumiem to doskonale. Jednak wierzę, że możesz także pracować tutaj. Może to nieuczciwe, że żądam od ciebie, żebyś poświęciła dla mnie życia zawodowe. Ale ja także podejmowałem wiele trudnych decyzji. Zamieszkałem w domu kupionym przez twoich rodzi ców, choć było to dla mnie upokarzające. - To był wspaniały prezent. Powinieneś być wdzięczny moim rodzicom za ten gest. - Oczywiście, że jestem im wdzięczny, to nie ma nic do rzeczy. Wybacz, kochana. Nie chcę tego na nowo roztrząsać. - Pocałował ją, ale Rachel prędko się od sunęła. - Co się stało? Zawahała się przez chwilę. Wreszcie nabrała po wietrza i zapytała: - Nie wydaje ci się, że może to całe szczęście, że nie zaszłam w ciążę? - Nie rozumiem, o czym teraz mówisz - odparł Joe. - Może nie było nam pisane mieć dzieci? Być na zawsze razem? Joe poczuł bolesny ucisk w sercu. Nie chciał, by Rachel przekroczyła granicę, której sam unikał. Nie chciał, by którekolwiek z nich powiedziało coś, czego nie da się już naprawić. - Nie wydaje mi się. Oczywiście, że musimy zostać na zawsze razem - oświadczył z mocą. - Kocham cię od piętnastego roku życia. ~ 208 ~
Rachel uśmiechnęła się słabo. - Ale ja już nie jestem tą samą piętnastolatką. Ani ty nie jesteś tym samym chłopakiem, w którym się za kochałam. Wydaje mi się, że nasze drogi bardzo się rozeszły. - Gdyby tak było, nie przyjechałabyś tutaj. - Joe miał nadzieję, że się nie myli. - Przyjechałam, bo chyba jeszcze nie jestem goto wa się poddać. - Ja również - odetchnął z ulgą. Miał ochotę ją po całować, ale nie chciał znów dotykać ustami jej zim nych, niechętnych warg. - Niech będzie - wzruszyła ramionami Rachel. - Przyjdę na festyn i poznam twoich przyjaciół. Znów będziemy parą, jak dawniej. Joe chciał wierzyć, że Rachel wciąż jest z nim, jed nak pomimo jej słów i deklaracji, był niemal pewien, że żona mu się wymyka.
Rozdział 16 Charlotte czuła się, jakby szła ulicą z gwiazdą filmo wą. Wzięła Annie za rękę, czując, że dziewczyna ma dość bycia w centrum zainteresowania i najchętniej uciekłaby gdzie pieprz rośnie. Minęły zaledwie kilka przecznic, jednak przed każdy dom wybiegały zaafero wane gospodynie, żeby im się poprzyglądać. - Lepiej mieć to już za sobą - szepnęła Charlotte. - Kiedy przekonają się, że jesteś cała i zdrowa, zain teresują się kimś innym. - Nie sądzę, by się tak przejmowali moim samopo czuciem - sprostowała Annie. - Sądzę, że wszystkie panie chcą raczej wiedzieć, kto jest ojcem mojego dziecka. Annie po raz pierwszy sama wspomniała o tajem niczym ojcu i Charlotte nie mogła przegapić takiej okazji. - Chciałabyś mi o tym opowiedzieć? Annie pokręciła głową. - Nikomu o nim nie powiem. - Powiedziałaś, że cię nie przymusił ani nie skrzyw dził. Jeśli jednak mógłby ci jakoś pomóc, a uchyla się od odpowiedzialności... - Jest dobrym człowiekiem. Troszczył się o mnie. A przynajmniej tak mi się wydaje - dodała Annie po chwili. - Nie chcę przysporzyć mu kłopotów. ~ 210 ~
- Czy on w ogóle wie, że jesteś w ciąży? Annie zatrzymała się raptownie. - Chciałabym już wrócić do domu. - Annie, musisz mu powiedzieć. On także jest od powiedzialny za to dziecko. Nie powinnaś się tym martwić sama. Mógłby cię wesprzeć choćby finanso wo. Jeśli rzeczywiście jest dobrym człowiekiem, może niepotrzebnie się przed nim ukrywasz? Może on chciałby ci pomóc? - Charlotte czuła się głupio. Sama nie zrobiła żadnej z tych rzeczy, które radziła Annie. - Przepraszam cię - powiedziała. - Nie powinnam ci mówić, co masz zrobić. Jesteś już dorosła. To twoje dziecko i twoje życie. Chciałam ci tylko pomóc. - Doceniam pani pomoc. Ale nie będę o nim opo wiadała. - Nie ma sprawy. Odprowadzę cię do domu. My ślałam, że przyda ci się chwila wytchnienia od mojej matki. - Lubię pani mamę. Tylko jest bardzo smutna, prawda? Płakała dziś w swoim pokoju. Charlotte nigdy nie widziała łez matki, choć w no cy słyszała czasem cichy szloch. Monica nie okazywa ła emocji przy ludziach. Nawet przy własnych dzie ciach. - Bardzo kochała mojego ojca. Annie pokiwała głową z uśmiechem. - Opowiadała mi, jak się poznali na lodowisku. Udawała, że nie potrafi jeździć na łyżwach, żeby zła pać go za rękę. Wtedy jednak okazało się, że on nie umie jeździć i oboje się wywrócili na lód. Kiedy spoj rzała mu w oczy, od razu wiedziała, że zostanie jego żoną. I nigdy mu się nie przyznała, że umiała jeździć na łyżwach. Charlotte patrzyła na dziewczynę ze zdumieniem. Matka nigdy nie opowiadała jej tej historii. A może to ~ 211 ~
Charlotte jej nie słuchała? Nauczyła się sprytnie uni kać krytyki i puszczać mimo uszu bolesne uwagi. Mo że przegapiła wiele cennych rad i ciepłych słów? - Nie musi mnie pani odprowadzać - oświadczyła Annie. - Sama trafię do domu. Zaraz będą sztuczne ognie. Gdy powoli odeszła, Charlotte zastanowiła się, czy ma ochotę sama iść na plażę. Jednak Annie już się oddaliła i nie mogła za nią ruszyć. Wyglądałoby to tak, jakby śledziła dziewczynę. Westchnęła i poszła w stronę plaży. Słońce schowało się za horyzontem i nagle zrobiło się chłodno. Charlotte szczelniej owi nęła się kurtką. Przy wejściu na plażę zdjęła buty i po deszła do znajomych zgromadzonych przy ognisku. Zapatrzyła się w płomienie. Po chwili opanowały ją wspomnienia innego ogniska rozpalonego na plaży w gęstniejącym mroku. Joey ukradł dwie butelki wódki z barku ojca. Mar cia przyniosła tequilę, a Ronny namówił starszego brata, by kupił im sześciopak piwa. Rano uroczyście zakończyli kolejny rok szkolny i właśnie zaczynały się wakacje. Obsiedli niewielkie ognisko, tuląc się do sie bie nawzajem. Celowo rozpalili ogień na ustronnej plaży schowanej za stromym urwiskiem, licząc na to, że nikt ich nie znajdzie. - Charlie, strzel kielicha - uśmiechnęła się Beth, podając jej kieliszek z tequilą. - No, nie bądź sztywniakiem. Starzy będziemy dopiero za rok. Charlotte przez migające płomienie spojrzała na Andrew gawędzącego z Pamelą Baines. Pamelą o wydatnym biuście i długich nogach. Nienawidziła jej z całego serca. Chyba tylko dlatego, że Andrew najwyraźniej coraz bardziej ją lubił. Przecież Andrew miał być jej chłopakiem! Miał ją kochać! W zeszłym tygodniu poszła z nim do łóżka. Pierwszy raz w życiu. ~ 212 ~
Ale najwyraźniej zrobiła coś źle, bo teraz Andrew jej unikał. Wzięła kieliszek od Beth i osuszyła go jednym hau stem. Tequila paliła w gardle i Charlotte zakasłała gwałtownie. Beth roześmiała się i ponownie napełni ła jej kieliszek. Charlotte wiedziała, że powinna prze stać. Matka będzie bardzo rozczarowana. Choć, czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Rodzice chyba by umarli, gdyby wiedzieli, że uprawiała seks. Nie była już dobrą dziewczynką, więc równie dobrze mogła być całkiem zła. Piła kieliszek za kieliszkiem, aż poczuła zawroty głowy. Popychana do działania gniewem i alkoholem, postanowiła wyjaśnić sprawy z Andrew. Potoczyła się plażą w jego kierunku, niemal wpadając do ogniska. Ktoś chwycił ją za ramiona. Shane Murray. Spojrzał na nią z bólem i troską, lecz w końcu wypuścił ją z rąk. Charlotte nawet nie zwróciła na to uwagi. Musiała się dowiedzieć, dlaczego Andrew przestał ją nagle lubić. Andrew oplatał ramionami Pamelę. - Andrew - wybełkotała Charlotte. - Możemy chwilę pogadać? - Co ty wyprawiasz, Charlie? Jesteś pijana. - I co z tego? Muszę z tobą pogadać. - Nie mam teraz czasu. Powinnaś iść już do domu. Niech Teri cię odwiezie. Pewnie będzie zaraz szła. - Nie chcę iść do domu. Chcę porozmawiać. - Andrew nie będzie teraz z tobą rozmawiał - wtrą ciła się Pamela. - Idziemy się kąpać. Nago - dodała, wstając. Odsunęła się od ogniska i zdjęła koszulkę, odsłaniając pełne piersi w seksownym różowym stani ku z koronki. Nic dziwnego, że Andrew jej pragnie. Pamela nie jest już dziewczynką. Pamela chwyciła Andrew za rękę i pobiegli razem ku morzu, zdejmując po drodze ubrania. Reszta to~ 213 ~
warzystwa ruszyła za nimi, a po chwili na plaży pozo stały już tylko porozrzucane bezładnie ubrania. Charlotte przełykała łzy. Rozejrzała się za Beth, ale nie mogła jej dostrzec. Pewnie jest z innymi w wodzie. Nie widziała także Teri. Stała sama na plaży, czując się jak skończona idiotka. Z wielkim wysiłkiem powstrzymywała łzy, nie chcąc robić z sie bie pośmiewiska. Poczuła falę mdłości. Nie! Nie mo gła teraz wymiotować na oczach wszystkich znajo mych! Poderwała się znienacka do biegu pomiędzy drzewami, w stronę parkingu. Zobaczyła w oddali jakieś światła. Może Teri jeszcze nie odjechała i podwiezie ją do domu? Nagle z ciemności wynurzy ła się dłoń... - Charlotte - przywitał ją Andrew. Jego głos wy rwał ją brutalnie ze wspomnień. Zamrugała z zaskoczenia. - Wszystko w porządku? - zapytał z troską. - Tak, jasne - odparła prędko. - Wyglądałaś, jakbyś była myślami milion kilome trów stąd. - W zasadzie byłam znacznie bliżej. Spojrzał jej w oczy. We wzroku Andrew dostrzegła coś, jakby... żal? - Wspominałaś tamtą noc na plaży, prawda? - za pytał cicho. - Myślisz o tej nocy, kiedy wraz z Pamelą Baines rozebrałeś się do naga i poszedłeś się kąpać? Tak, masz rację. - Nie jestem z tego dumny - wyznał ze skruchą. - To było całe wieki temu. - Charlotte wzruszyła ramionami. Miała nadzieję, że Andrew zostawi ten temat i da jej spokój. Oczywiście łudziła się .
~ 214 ~
- Nie odezwałaś się do mnie nigdy więcej. Chcia łem cię przeprosić, ale nie chciałaś nawet odebrać te lefonu. - Zadzwoniłeś tylko raz, Andrew. Nie starałeś się zbyt mocno. Charlotte przez tydzień warowała przy telefonie. Za pierwszym razem nie oddzwoniła. Chciała go uka rać. Liczyła na to, że pożałuje swojego zachowania i będzie ją błagał o wybaczenie. Przeliczyła się. - Byłem tylko głupim dzieciakiem, Charlie. Popeł niałem błędy. - Ja także. Nie powinnam była iść z tobą do łóżka. Czy też raczej, na tylne siedzenie samochodu. Andrew rozejrzał się dyskretnie. - Może nie rozmawiajmy o tym tutaj? - Nie chcesz zrujnować swojej reputacji? - Ani twojej - odparł z naciskiem. - Zresztą nie miałem dziś zamiaru wracać do tego wszystkiego. Myślałem, że się przywitam i porozmawiamy o sztucznych ogniach. Rzeczywiście, byłoby to znacznie lepsze rozwiąza nie. - Masz rację. To nie jest właściwy czas ani miejsce na takie rozmowy. Odwróciła się, by odejść, lecz Andrew chwycił ją za rękę. - Naprawdę cię kochałem, Charlotte. Charlotte aż się zakrztusiła. Zatrzymała się i od wróciła gwałtownie. - Po co to mówisz? Po co mnie, do diabła, okłamu jesz? Po tylu latach? Andrew cofnął się instynktownie. - Nie kłamię. To było dawno temu, byłem głupi. Przestraszyłem się. Nie wiedziałem, jak sobie pora-
~ 215 ~
dzić z uczuciami. Nie chciałem się zakochiwać. Byłem za młody. - Ja także byłam młoda. Wydaje ci się, że ja wie działam, jak sobie poradzić z uczuciami? - Oczekiwałaś zbyt wiele. Nie byłem w stanie ci te go dać. - Nie chciałeś dać od siebie nic - syknęła. - Skąd możesz wiedzieć, czego oczekiwałam, skoro sama te go wtedy nie wiedziałam? - Wszystko spieprzyłem - powiedział cicho. - Wiem, że nienawidzisz mnie za Pamelę. Na pewno słyszałaś, co się wydarzyło, bo od tamtej pory nie chciałaś ze mną rozmawiać. Nie była w stanie na niego spojrzeć. Bynajmniej nie z powodu tego, co zrobił z Pamelą, ale pamiętając o tym, co sama zrobiła. - Zapomnijmy o tym, Andrew. - Chciałbym zacząć wszystko od początku, Charlie. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi. - Rozumiem. Z uwagi na swoją profesję pewnie wierzysz w ewangeliczne wybaczenie i inne rzeczy. Ja niestety nie. Zraniłeś mnie i choć było to dawno te mu, nie mogę tego zapomnieć. - Ale mogłabyś mi wybaczyć. - Niech będzie - westchnęła ciężko Charlotte. - Wybaczone i zapomniane. Jesteś usatysfakcjonowa ny, czcigodny? Andrew uśmiechnął się lekko. - Zawsze źle znosiłaś konieczność przyznania się do błędu. - Nie wydaje mi się, bym popełniła jakiś błąd. - I nie znosiłaś, by ci mówić, co powinnaś robić. - Uniósł dłoń, gdy Charlotte otworzyła usta, by za protestować. - Zmieńmy temat, dobrze? Strasznie mi
~ 216 ~
przykro, że twój tata zmarł. Był wspaniałym człowie kiem. Do pięt mu nie dorastam. Spojrzała na niego z zadumą. - Dlaczego zostałeś pastorem, Andrew? Nie przy pominam sobie, żebyś w ogóle lubił chodzić do ko ścioła. A parę razy wymknęliśmy się z niego we dwójkę. - Szczerze mówiąc, lubiłem kościół, ale wstydziłem się do tego przyznać, zwłaszcza przed tobą. - Wes tchnął. - Kiedy wyjechałem na studia, zboczyłem tro chę ze ścieżki. W zasadzie podeptałem wszystkie war tości, które wyznawano w moim rodzinnym domu. Któregoś dnia obudziłem się i poczułem wstręt do ży cia, jakie prowadziłem. Zacząłem chodzić do kościo ła i powoli odnalazłem właściwą drogę. Potem zrozu miałem, że najbardziej na świecie pragnę zostać pa storem. - A wybrana droga przywiodła cię z powrotem tutaj. - Ty także wróciłaś - przypomniał. - Wygląda na to, że dostaliśmy drugą szansę, Charlie. Pod uważnym spojrzeniem Andrew serce Charlot te zaczęło bić mocniej. On chyba nie mówi poważnie. Po tylu latach? A jeśli nawet chciałby spróbować z nią być, czy ona sama tego chce? Żaden mężczyzna nie dotykał jej z taką czułością. Jednak... To było dla niej zbyt wiele. Za szybko. - Muszę już iść - wypaliła znienacka. - Do zobacze nia. - Przynajmniej nie powiedziałaś: „nie"! - zawołał za nią Andrew. Nie powiedziała również: „tak", wiedziała jednak, że niedługo nadejdzie dzień podjęcia decyzji. Oczywi ście, nie musiała ich podejmować ze względu na nie go, ale ze względu na siebie samą.
~ 217 ~
*** Pierwszą osobą, którą Joe dostrzegł na plaży, była Charlotte. Doszedł do wniosku, że zawsze wyławia ją wzrokiem z tłumu, i poczuł się zaniepokojony. Char lotte rozmawiała z ożywieniem z nowym pastorem. Joe wiedział, że Andrew Schilling dorastał w Zatoce Aniołów, nie przypuszczał jednak, że łączyła go z Charlotte jakaś więź. Zmarszczył brwi. - Joe! - Rachel pociągnęła go za rękę. - Na kogo tak patrzysz? - Słucham? Och, na nikogo, rozglądam się. - Uśmiechnął się do żony. Zdołał jakoś przekonać ją do przyjścia na plażę i teraz powinien zadbać, by po czuła się swobodnie w tłumie, zanim sam zacznie służbę. Przebiegł wzrokiem po zgromadzonym tłumie i dostrzegł Karę Lynch. Idealnie! Kara pracuje w nie ruchomościach i zna wszystkich w miasteczku. - Zupełnie tu nie pasuję - jęknęła Rachel. - Przy zwyczaiłam się do Malibu, gdzie eleganccy kelnerzy serwują mi zimnego szampana i nikt nie sypie pia skiem. - Wzdrygnęła się z odrazą, gdy tuż obok nich przebiegła grupa rozkrzyczanych dzieciaków. - Kiedyś jeździliśmy na Manhattan Beach i przy glądałaś się, jak surfuję - przypomniał jej Joe. - Wte dy na plaży nikt nie podawał szampana. - Lubiłam oglądać cię bez koszulki - odparła z de likatnym uśmiechem igrającym w kącikach ust. - A ja ciebie w skąpym bikini. Powinniśmy wybrać się jutro na plażę. - Zobaczymy. Słońce bardzo postarza skórę. - Tego byśmy nie chcieli - roześmiał się Joe. - Chodź, przedstawię cię znajomym. Karo! - zawołał, podchodząc bliżej. - Chciałbym ci przedstawić moją żonę. Rachel, to jest Kara Lynch. ~ 218 ~
- Rachel, jakże się cieszę - uśmiechnęła się ciepło Kara. - Joe tyle nam o tobie opowiadał. - Witaj - odrzekła Rachel, ściskając wyciągniętą ku niej dłoń Kary. - Kara jest żoną Colina Lyncha, jednego z moich oficerów - dodał Joe. - Jesteśmy im winni kilka, jeśli nie kilkanaście grillów. - Jesteś królem grilla - oświadczyła z mocą Rachel. - Joe mówił, że pracujesz w agencji nieruchomości - wtrąciła Kara. - Ja także pracuję w lokalnej agencji, w Zatoce Aniołów. Chętnie powitalibyśmy cię w na szych szeregach. - Serio? - W oczach Rachel rozbłysły iskierki. - Ja kimi nieruchomościami dysponujecie? Joe pokazał mi dziś kilka nowych inwestycji w okolicy. Są w waszej ofercie? - Część z nich tak. Mamy w mieście dwa biura nie ruchomości i w ostatnim czasie wszyscy mamy strasz nie dużo roboty. Joe odetchnął z ulgą. Kara i Rachel pochyliły się ku sobie, wymieniając uwagi na temat lokalnego rynku nieruchomości. Nareszcie. Rozejrzał się po tłumie, zastanawiając się, gdzie zniknęli Charlotte i jej przyja ciel. Nie mógł ich dostrzec w żadnej części plaży. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Wiedział natomiast, że zdecydowanie nie powinno go to obchodzić. W niedalekiej odległości dostrzegł Jennę Davies siedzącą na kocu. Kawałek dalej stał Reid Tanner i pilnie jej się przyglądał. Joe zmrużył oczy. Od same go początku czuł, że reporter nie interesuje się wy łącznie aniołami. Widział też wyraźnie, że Jenna coś ukrywa. Gdy złożył te dwa fakty, sprawa zaczynała być bardziej niż interesująca. Zdaje się, że powinien dowiedzieć się więcej o oby dwojgu.
Rozdział 17 Reid od lat nie czuł takiej tęsknoty. Nie miał poję cia, jak sobie z tym poradzić. Stanął na uboczu i zaci snął dłonie. Czuł... radość. Uczucie, którego nie rozu miał, nie znał i nie potrafił okazać. Przez ostatnie je denaście miesięcy po prostu starał się unikać myślenia o przeszłości, jednak tego wieczoru po raz pierwszy myślał o tym, co jeszcze go czeka. Chciał myśleć o Jennie tylko w kategoriach kolejnego materiału, ale nie był w stanie zapomnieć smaku jej ust i kształtu piersi. Kiedy wyszła z pokoju, wziął długi, lodowaty prysznic. Czy tego chciał, czy nie, podobała mu się i zaczynał się angażować. Wiedział, że nie powinien tego robić. Jenna miała rozpuszczone włosy. Były długie i po targane od nadmorskiej bryzy. Reid wyobraził sobie, jak wplata palce w te włosy, ujmuje jej twarz w dłonie, przelotnie spogląda w bezdenne błękitne oczy, doty ka wargami jej ust i zapomina o całym świecie. Tak bardzo chciałby przegnać z jej wzroku samotność i strach, widzieć jej uśmiech i słyszeć, jak wstrzymuje oddech, gdy się nad nią pochyla. Chciał uwolnić jej skrywaną namiętność. Jenna wkradła się do jego serca, ciągle widział ją pod powiekami. Odetchnął i ruszył ku niej plażą. Bez słowa usiadł na kocu. ~ 220 ~
Jenna uśmiechnęła się ciepło. - Chwilę ci to zajęło - skwitowała. - Lubisz mnie obserwować z ukrycia? Czy miałeś jakieś przemyśle nia? - Kilka - przyznał. - Nie musisz się nami zajmować. Możesz w każdej chwili po prostu wyjechać. Wzruszenie ścisnęło go za gardło. Jenna jest zupeł nie sama, przerażona i niepewna jutra, ale pozwala mu odejść. - Nie chcę wyjeżdżać. Chcę wam pomóc. Jenna podciągnęła kolana pod brodę i oplotła no gi ramionami. Miała na sobie sprane dżinsy, koszulkę z lejącego materiału, która podkreślała jej kształty, i delikatny jak mgiełka sweterek. Stopy miała bose. Reid uśmiechnął się na widok czerwonego lakieru na paznokciach. Miał wrażenie, że uchwycił kolejny przebłysk prawdziwej Jenny. Musiała dostrzec jego spojrzenie, bo prędko zakopała stopy w piasku. - Nie martw się. Lakier cię nie zdradzi, Juliette - parsknął, celowo używając jej prawdziwego imienia. - Cicho! - syknęła, rozglądając się uważnie. - Spokojnie, nikt nas nie słyszy. - Lexie bawiła się nieopodal z grupką przyjaciół. - Moim zdaniem Jen na bardziej do ciebie pasuje - droczył się. - Sama zaczynam się przyzwyczajać. Juliette pasu je do dawnej mnie. Romantycznej, zamyślonej, odda lonej od rzeczywistości. To już nie jest moje życie. Skąd znasz moje imię? - Internet. Znalezienie cię nie było trudne, odkąd podałaś mi nazwisko Brada i Kelly - powiedział szep tem. Byli wprawdzie oddaleni od tłumów przy ognisku, jednak chciał dać Jennie poczucie bezpieczeństwa. - To, co mi powiedziałaś, pokrywa się z raportami po licji. Wciąż jednak nie mogę uwierzyć, że Bradowi uda~ 221 ~
to się ukryć zaginięcie Lexie. Przecież dziewczynka chodziła do szkoły. Poza tym na pewno miał znajo mych, sąsiadów. Z czasem pewnie zaczęli go pytać, gdzie jest Lexie. - Wystawił dom na sprzedaż - powiedziała Jenna. - Mam zawsze aktualne informacje o jego poczyna niach. - To go z pewnością uchroni przed wścibskimi są siadami. - Być może dlatego to zrobił, mimo to jestem za niepokojona. Mam przeczucie, że Brad wprowadza w życie jakiś plan, a ja nie mam pojęcia, jaki. Reid nie powiedział Jennie, żeby się nie martwiła. Jej szwagier jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem i dla własnego dobra powinna wciąż czuć zagrożenie. Nie może sobie pozwolić nawet na chwilę bezmyślności i niefrasobliwości. Zbyt wiele ma do stracenia. - Muszę ci coś powiedzieć - oświadczył. Jenna posmutniała. - Coś miłego? - Nieszczególnie. - Zawsze jesteś tak przerażająco szczery. Nie sły szałeś nigdy o słodkich kłamstwach? - Nie wchodzą w grę, gdy stawką jest życie. - Jasne. To strzelaj. Reid wyciągnął wydrukowany e-mail od Pete'a. Zmrok gęstniał, ale jeszcze dało się rozróżnić osobę na zdjęciu. - Rozpoznajesz go? Jenna wpatrywała się w zdjęcie przez chwilę. - Nie. A powinnam? - To Brad Winters. - Ale to nie ten sam Brad, za którego wyszła moja siostra.
~ 222
- Wiem. Ale ma ten sam numer identyfikacyjny, chodził do tych samych szkół i pracował w tych sa mych miejscach, o których wspomina Brad w aplika cji do Akademii Policyjnej. - Nie rozumiem, Reid. - Twój Brad ukradł tożsamość tego gościa - oświadczył Reid. Jenna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - To niemożliwe. Brad Winters to popularne na zwisko. To jakaś pomyłka. - Niestety nie. Mój informator dokładnie to spraw dził. - Reid wyciągnął drugą kartkę z wydrukowanym artykułem o wypadku samochodowym. Na zdjęciu Brad zasłaniał twarz dłonią. Teraz Reid wiedział już, dlaczego. Nie chciał, żeby jego zdjęcie trafiło do pra sy. - To zdjęcie zrobiono jakieś trzy tygodnie przed śmiercią Kelly. Twój szwagier został bohate rem dnia. - Kelly nigdy o tym nie wspominała - zdziwiła się Jenna, wyjmując wydruk z rąk Reida. - A jednak powiedziała ci, że niewiele wcześniej ktoś przyszedł do niej z informacjami dotyczącymi męża. - Nie widzę związku. - Czas, Jenno. Czas. Prasa opublikowała artykuł na jego temat i ktoś wpadł na trop. Ktoś przeczytał o twoim szwagrze i wiedział, że to nie jest Brad Winters. - Kim w takim razie jest? - Jeszcze nie wiem. - Jest coraz gorzej - poskarżyła się Jenna, wypatru jąc Lexie na plaży. Dziewczynka z zapałem budowała wielki zamek z piasku. - To jej ojciec, Reid. Co mam jej powiedzieć, kiedy zacznie na serio zadawać mi py tania? Jak jej to wyjaśnić? - zapytała z goryczą. Reid wiedział doskonale, że taka rozmowa nie mo że być łatwa ani przyjemna. ~ 223 ~
- Kiedy nadejdzie czas, na pewno pomożesz jej uporać się z prawdą. - Nie oddam mu Lexie, Reid. Muszę znaleźć do wody na to, że Brad zamordował Kelly. - Bezwiednie wyprostowała się i zadarła brodę. Reid uśmiechnął się lekko. Widział, że Jenna się zmobilizowała i chce walczyć, a nie tylko uciekać. Z pewnością to właśnie waleczna, bezkompromisowa postawa zawiodła ją na szczyt muzycznego świa ta. I choć załamała się pod presją, wydawała mu się przez to bardziej ludzka, bardziej sympatyczna. Co więcej, kiedy upadła, podniosła się i chyba to podzi wiał w niej najbardziej. Prawdopodobnie sam powi nien brać z niej przykład. Powstać i stanąć do walki. Z życiem, z poczuciem winy, z przeszłością. - Lexie nigdy nie pogodzi się z faktem, że jej ojciec zabił matkę - ciągnęła Jenna. - Do końca będzie ży ła w strachu i poczuciu niesprawiedliwości i utraty. - Co jej powiedziałaś? - Że tatuś jest chory i potrzebuje czasu i spokoju, żeby wyzdrowieć. Że musi pobyć trochę sam. Kelly najwyraźniej przygotowywała Lexie do ucieczki, bo młoda wiedziała, że będę do niej mówiła Lexie i że jej mama miała nazywać się Jenna. - Jenna zamrugała, żeby odpędzić łzy. - To Kelly miała być Jenną, nie ja. Nie wiem, dlaczego wybrała akurat to imię, ale uży wanie go teraz daje mi złudne poczucie bliskości z siostrą. Jakbyśmy obie umarły i stały się jedną oso bą, Jenną. Czy to nie brzmi jak szaleństwo? - Bynajmniej. Jestem pewny, że Kelly byłaby z cie bie bardzo dumna. - Mam nadzieję. Jak duże jest ryzyko, że Brad wy śledzi twojego informatora, a potem nas? - Mam jeszcze pośrednika. Zacieram za sobą ślady. Pokiwała głową z ulgą. ~ 224 ~
- Jeśli zatem Brad nie jest Bradem, kim jest, do li cha? Reid wzruszył ramionami. - Kimś, kto chce uciec przed przeszłością. - A co z prawdziwym Bradem Wintersem? Mąż mojej siostry używa czyjegoś numeru identyfikacyjne go. Nie sądzisz, że prawdziwy Winters zorientowałby się już parę lat temu? - Mam nadzieję, że niedługo dowiem się więcej, jednak podejrzewam, że prawdziwy Brad nie żyje. Jenna pobladła. - Podejrzewasz, że Brad nie tylko przywłaszczył so bie tożsamość jakiegoś człowieka, ale także odebrał mu życie? - Mogę się mylić. - Ale nie musisz. Kelly pewnie się dowiedziała. Dlatego postanowiła uciec. - Możliwe też, że prawdziwy Brad żyje i zgłosił się do Kelly, by powiedzieć jej, że coś jest nie w porząd ku. A może był to ktoś, kto wie, kim naprawdę jest twój szwagier. Nie mamy pojęcia, przed czym ucieka Brad i jaka przeszłość go ściga. Niedługo zdobędzie my więcej informacji i może uda nam się poskładać to w całość. Jenna przez chwilę patrzyła mu w oczy. - To wszystko? - Nie. Mam jeszcze kilka pytań. - Rzecz jasna - westchnęła. - Co sądzi twój ojciec o twoim nagłym zniknięciu? Że poszłaś na odwyk? Zerknęła na niego z rozczarowaniem. - Ojciec wie, że nie piję alkoholu i nie zażywam narkotyków. Myśli, że odpoczywam na Karaibach. Mój przyjaciel ma dom na Antigui.
~ 225 ~
Reid otworzył szeroko oczy. Przypomniał sobie, że pochodzą z kompletnie odmiennych światów. - Mężczyzna? Jenna uniosła brew. - Jakie to ma znaczenie? - Zastanawiam się tylko, dlaczego nie szukałaś u kogoś pomocy. Piękna, ceniona pianistka bez chło paka? - Nigdy nie miałam czasu na poważne związki. Za wsze na pierwszym miejscu był fortepian. - Wsunęła palce w piasek. - Jedynym celem i sensem mojego ist nienia była muzyka. Odkąd skończyłam trzy lata. Do całkiem niedawna. - Powiedziałaś, że miałaś kryzys. Co się stało? - Straciłam przytomność na scenie. Nie wiem, dla czego. Byłam wyczerpana, w depresji i spanikowana. Nie spałam zbyt wiele, zapominałam o jedzeniu. To była bardzo trudna trasa koncertowa, każdy tydzień w innym mieście. Ta presja narastała latami, zawsze miałam potworną tremę przed wyjściem na scenę. Ta ciągła pogoń za perfekcją, za mistrzostwem... Za wsze okazywało się, że nie jestem wystarczająco do bra, że mogłam zagrać lepiej. Wreszcie się załama łam i uciekłam. W sumie to się cieszę, że straciłam przytomność. Przynajmniej nie musiałam tłumaczyć ojcu, że mam już dość. Reid był pod wrażeniem. Nie spodziewał się takiej autoanalizy. Niestety, jej słowa przypomniały mu tak że, jak bardzo Jenna jest dla siebie surowa. - Czy to dlatego nie wycofałaś się wcześniej? Ze strachu przed ojcem? - Nie. Chodziło też o muzykę. Kocham ją. Porywa mnie. Przenosi w inne miejsce. Jest radością i wolno ścią. Jest mną. Niestety, muzyka łączy się z interesa mi. Trema, krytyka pismaków, widownia, paparazzi, ~ 226 ~
ojciec. Potrzebowałam odpoczynku, ale nigdy nie miałam odwagi tego powiedzieć. Ojciec uważał, że dopóki jestem popularna, muszę koncertować, nie pozwolić ludziom o sobie zapomnieć, wciąż bywać i grać. Nie chciałam go rozczarować. Moja kariera by ła też jego sukcesem. To on mnie stworzył. - Nie, to nieprawda - sprzeciwił się Reid. - Sama siebie stworzyłaś. - On uczył mnie grać. - Ale to ty grałaś. Ty odniosłaś sukces. - Wiem, Reid. Ale jeśli rozmawiamy o moich emo cjach, to sprawy zaczynają się komplikować. - Jen na spojrzała mu w oczy. - Po śmierci matki został mi tylko on. Widział we mnie kopię swojej żony, ja także czułam obecność matki, kiedy grałam. Słyszałam w duszy jej głos. Wydawało mi się, że kiedy przestanę grać, stracę z nią kontakt. A wtedy stracę też oj ca. I zostanę sama. - Odwróciła twarz do ogniska. - Najsmutniejsze jest to, że nigdy nie obawiałam się utraty Kelly. Jej obecność wydawała się oczywista, jakbym była pewna, że zawsze będzie przy mnie. Tak bardzo się myliłam. Popełniłam tyle błędów. Reid z trudem powstrzymał się przed objęciem jej ramion. Doskonale znał smak samotności i pustki. Całymi latami starał się dopasować do rodzin zastęp czych, które tak naprawdę wcale go nie chciały. W końcu doszedł do wniosku, że lepiej trzymać się na dystans, niż ryzykować kolejne rozczarowanie. Jenna jednak zdążyła poznać, czym jest miłość i wciąż miała na świecie dwie bardzo ważne dla siebie osoby. - Mam nadzieję, że niedługo będziesz mogła spotkać się z ojcem. Może przez jakiś czas będzie na ciebie zły, ale przecież nie pogniewa się na wieki. Masz także Lexie.
~ 227 ~
- Masz rację. Zdecydowanie zbyt łatwo jest się to bie zwierzać - powiedziała z żalem. - Przez ostatnie miesiące nie pozwalałam nikomu się do nas zbliżyć, a ledwie się pojawiłeś, opowiadam ci całe swoje życie. Reid się uśmiechnął. - Potrafię słuchać. Wasz ojciec się musiał dowie dzieć, że Kelly zginęła. Przyjechał na pogrzeb? Pozo stajecie ze sobą w kontakcie? Przecież musiał wie dzieć, że prasa wypisuje bzdury o twoim odwyku. - Dzwoniłam do niego z budki telefonicznej dzień po morderstwie. Już wszystko wiedział, ale nie mógł przyjechać na pogrzeb, bo miał zaplanowane spotka nia. Chciał, żebym ja się wybrała i reprezentowała ro dzinę, a także żebym go na bieżąco informowała o przebiegu śledztwa. Z początku nie chciałam do niego dzwonić, ale obawiałam się, że jeśli całkiem zamilknę, ojciec zacznie mnie szukać, więc kilka razy nagrałam mu się na sekretarkę, kiedy nie było go w domu. Zawsze dzwoniłam z budki. Reid z niedowierzaniem pokręcił głową. - Co z niego za dupek! Ktoś zamordował jego cór kę! Jak mógł nie wsiąść w pierwszy samolot? Jak mógł nie umierać z troski o wnuczkę? Jenna zmarszczyła brwi. - Ojciec porzucił Kelly wiele lat wcześniej. Nie przejawiała talentu muzycznego, więc zostawiał ją na całe tygodnie pod opieką niań, podczas gdy woził mnie po świecie. Nie poszedł nawet na jej ślub. A Lexie widział może ze dwa razy. - Dupek. - Jest wyrafinowanym, inteligentnym i wyjątkowym mężczyzną, ale masz rację. Prawdziwy z niego dupek. Zresztą, jeśli mam być szczera, ja wcale nie byłam lep sza. Ja także ją porzuciłam. Wiem, że to brzmi idio tycznie, bo zawsze miałam o wiele więcej niż ona, ale ~ 228 ~
chorobliwie zazdrościłam jej wszystkiego. Była wolna! Ojciec nie osaczał jej oczekiwaniami. Nie musiała wciąż się starać go zadowolić. Mogła robić wszystko, co tylko chciała. Jestem pewna, że ona widziała to zu pełnie inaczej. Musiała się czuć porzucona i niekocha na przez nikogo. - Jenna westchnęła ciężko. - Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję, że tak wiele nas dzieliło. Gdybym zwracała większą uwagę na Kelly, może wcześniej domyśliłabym się, że coś jest nie w porząd ku. Może wcześniej przyjechałaby do mnie i mogła bym jej pomóc. Może to, może tamto... - Podniosła głos z poirytowaniem. - Chciałabym móc cofnąć czas! Reid aż za dobrze znał to uczucie. - Pomagasz jej teraz. Chronisz Lexie. Porzuciłaś dla niej całe życie. - To za mało. - To bardzo wiele. Uratowałaś życie tej dziewczyn ce. - Mam nadzieję. Chciałabym zapewnić Lexie takie życie, jakiego pragnęła dla niej Kelly, ale wiem, że marny ze mnie substytut. Nie jestem i nigdy nie będę jej matką. Sama byłam niewiele starsza, gdy zmarła moja mama. - Co jej się stało? - zapytał Reid. - Wypadek samochodowy. Szła w Wigilię do ko ścioła, by grać w czasie pasterki na organach. Także była pianistką. Jadący ulicą samochód wpadł w po ślizg i uderzył w nią w pełnym pędzie. Zginęła na miejscu - dodała Jenna drżącym głosem. - Straci łam dwie bliskie osoby w tragicznych wypadkach. Już dwa razy nie zdążyłam się pożegnać ani powiedzieć, jak bardzo je kocham. Od teraz niczyjej obecności nie uznam już za oczywistą i daną na zawsze. Reid zapatrzył się w tańczące płomienie. Rozumiał ją doskonale. Choć z drugiej strony, czy pożegnanie ~ 229
mogło cokolwiek zmienić? Liczyło się tylko to, co udało się zbudować przed zakończeniem. Sam nie ża łował, że nie pożegnał się z Allison. Żałował, że wcią gnął ją w swoje sprawy. - Moglibyśmy zmienić temat? - zapytała Jenna. - Absolutnie - odparł z ulgą. - Jak ci idzie praca nad artykułem? Zdążyłeś już uwierzyć w anioły? - Jeszcze nie jestem przekonany. - Twardy z ciebie orzech do zgryzienia. - Jestem realistą. Nie powiesz mi chyba, że wie rzysz w to, iż anioły latają wokół skał, co? - To bardzo ciekawe wytłumaczenie. Reid potrząsnął głową. - Filmik mógł być łatwo zafałszowany efektami specjalnymi, które każdy ma w komputerze. Znaki na skałach mogą być skutkami działania wody, erozji, słońca... Jenna przechyliła głowę. - Zamierzasz to opisać? Uśmiechnął się. - Jasne, że nie. Erozja nie sprzedaje się zbyt do brze. Zamierzam napisać prześliczną bajkę, w której zwierzę się z wszystkich cudownych historii opowie dzianych mi przez mieszkańców Zatoki Aniołów. O cudach, znakach i niesamowitych wydarzeniach. A ludzie niech myślą, co chcą. - Nawet jeśli sam w to nie wierzysz? Reid wzruszył ramionami. - Jestem reporterem, nie pisarzem. Nie osądzam ludzi ani ich nie oceniam. - Moja mama mówiła, że nie odnajdziesz nadziei, wpatrując się w ziemię. Może dlatego warto spoglądać czasem w niebo. - Jenna oparła się na łokciach i pod niosła twarz. - Noc jest taka piękna. Spróbuj, Reid. ~ 230 ~
- Patrzyłem już w niebo. - Nie w to i nie ze mną. Nie daj się prosić. Nie masz nic do stracenia. Wahał się jeszcze chwilę, wreszcie jednak położył się na kocu obok Jenny. Stracił nadzieję, wiarę i resz tę tych bzdur wiele lat wcześniej. To prawda, że wie le miesięcy wpatrywał się w ziemię, nie sądził jednak, by spoglądanie w niebo zmieniło jego samopoczucie. Z zaskoczeniem zapatrzył się w usianą gwiazdami ak samitną czerń. Nigdy nie widział tylu gwiazd. Wychowywał się w wielkim mieście, gdzie wieżow ce i światła latarni zasłaniały gwiazdy. Uwielbiał energię ruchliwych ulic, pośpiech i adrenalinę. Lecz świat nie żyje wyłącznie tłokiem i ruchem. W Zatoce Aniołów doceniano także inne strony życia. Miesz kańcy znali się i dbali o siebie nawzajem. I rzeczywi ście żywili nadzieję na lepsze jutro. Reid leżał bezrad nie i czuł, że Jenna miała rację. Że powoli sam zaczy na widzieć przyszłość w jaśniejszych barwach. - Kelly znała wszystkie konstelacje - odezwała się Jenna. - Ja nie jestem w stanie ich zapamiętać. Ta grupa gwiazd wygląda jak lew, nie sądzisz? - Myślę, że widzisz w gwiazdach to, co potrzebujesz ujrzeć - odparł odruchowo Reid, zaskoczony własny mi słowami. To samo powiedział mu Henry. Jeśli nie opuści niedługo Zatoki Aniołów, straci resztki roz sądku. - Chciałabym zobaczyć twarz Kelly - ciągnęła Jen na. - Chciałabym mieć pewność, że robię to, czego ona by pragnęła. Reid poszukał w fałdach koca jej dłoni. - Oczywiście, że to robisz, Jenno, i nie potrzebu jesz anioła, by ci to potwierdził. Nie potrzebujesz na wet, bym ja ci to potwierdzał. - Dziękuję - odparła cicho. ~ 231 ~
- Bardzo proszę. Splatając palce z jej palcami, poczuł się nagle zjed noczony. Ze światem, z samym sobą i oczywiście tak że z nią. Zadrżał z przerażenia. Puścił rękę Jenny i usiadł w chwili, gdy Lexie z gru pą przyjaciół podbiegła do koca, sypiąc wokoło pia skiem. Twarz dziewczynki promieniała. Na policz kach i we włosach miała pełno piasku, lecz jej oczy lśniły radością. To dzięki Jennie czuje się teraz bez pieczna, otoczona opieką. Reid miał nadzieję, że kie dyś to doceni. - Idziemy zrobić krakerniczki! - wykrzyknęła rado śnie Lexie. - Cóż to takiego? - zdziwiła się Jenna. - Nie wie pani? - zapytała koleżanka Lexie, otwie rając szeroko oczy ze zdumienia. - Trzeba wziąć dwa krakersy, włożyć między nie kawałek czekolady i roz puszczoną piankę. Są naprawdę pyszne! - Chcesz jednego? - wtrąciła Lexie. - Nie wydaje mi się... - zaczęła Jenna. - Ależ oczywiście - przerwał jej Reid. - Ja także poproszę. Chodź, Jenno. Pójdziemy z dziećmi - oświadczył, pociągając Jennę za rękę. - Ja nie będę tego jadła - szepnęła Jenna. - Brzmi paskudnie. - Przeciwnie, zjesz jednego. I będzie ci smakował. - Zaprowadził ją do stołu z przekąskami. Lexie i jej przyjaciele chwytali w pośpiechu ciasteczka, czekolad ki i pianki. - Ale bałagan. - Jenna zmarszczyła nos. - Ale z ciebie maruda - roześmiał się Reid. Podał jej dwa ciasteczka i podsunął kijek z rozpuszczoną pianką. - Na jednym krakersie połóż czekoladkę, a potem piankę i przykryj drugim - wyjaśnił. - A te raz jedz. - 232 ~
Jenna spojrzała z powątpiewaniem na krakerniczka, ale posłusznie ugryzła. Reid obserwował, jak na jej twarz wypływa wyraz zaskoczenia i uniesienia. Nagle poczuł się tak dumny, jakby odkrył nowy świat. - I jak? - To jest pyszne - powiedziała z pełnymi ustami. - Po prostu fantastyczne! - Mówiłem. - Nie wierzę, że jeszcze nigdy tego nie jadłam. Na wet nie chcę wiedzieć, ile to ma kalorii. - Nie rozśmieszaj mnie. Jedz. Pochylił się i odgryzł kawałek jej krakerniczka. - Hej! Zrób sobie własnego! - wykrzyknęła. - Nie chciałabyś nawet spróbować, gdybym cię tu nie zawlókł siłą. A teraz nie chcesz się podzielić? - Nie ma mowy. Ale dziękuję, że mnie przyciągną łeś. A teraz zrób sobie swojego - roześmiała się rado śnie i prędko wrzuciła resztę krakerniczka do ust. - Mam lepszy pomysł - mruknął. Chwycił jej dłoń i oblizał palce Jenny z czekolady. Jej oczy pociemnia ły z pożądania. Wyrwała mu dłoń i chwyciła papiero wą chusteczkę. Cokolwiek czuła przez ułamek sekun dy, odcięła to bezlitośnie. Odwróciła się i ruszyła ku falom. Reid podążył za nią. - Nie powinieneś był tego robić - prychnęła ze zło ścią, siadając na piasku. - Ktoś mógł zobaczyć. - I co z tego? - zapytał beztrosko, siadając obok. - Nie chcę skupiać na sobie uwagi. - Nikt na nas nie patrzy. - Tego nie możesz wiedzieć - odparła, rozglądając się po plaży. - Mnie się zawsze wydaje, że ktoś mnie obserwuje. - Poddajesz się obsesji, Jenno. Nawet jeśli ktoś by nas zauważył, to co z tego? Jesteś wdową. Ja jestem ~ 233 ~
kawalerem. Możemy się całować. Możemy iść ze so bą do łóżka. A nawet spędzić razem resztę życia. - Nie, nie możemy. Ty zaraz stąd wyjedziesz, a ja się ukrywam z małym dzieckiem. Nie mogę się teraz angażować w związek, nawet gdybyś tego pragnął, w co wątpię. To nie czas na romans. Nawet przelotny. - A kto mówi, że miałby być przelotny? - zadumał się Reid. Sam nie wiedział, co go skłoniło do wypo wiedzenia tych słów. Jednak już je powiedział i było za późno na żale. - Nie jesteś typem udomowionym. A ja nie nadaję się na jedną noc. Byłby szczęśliwy, mogąc się z nią kłócić, niestety do tej pory jego związki nie należały do trwałych i szczęśliwych. Starał się nie przekraczać granicy jed nej nocy. Po prostu nie wiedział, co miałoby nastąpić później. Lata dzieciństwa spędzone w sierocińcu na uczyły go odchodzić, zanim zostanie porzucony. Ni gdy nie nauczył się ufać ani instytucjom, ani ludziom. Nie potrafił ryzykować uczuciami. - Trafiłam w sedno, prawda? - drążyła Jenna. - Zajmowałem się karierą. - Karierą wolnego strzelca w tabloidzie? - uniosła brew z niedowierzaniem. - Pracowałem w kilku innych miejscach. - Na przykład? Reid westchnął. - W „New York Timesie", „San Francisco Chronicles" a ostatnio w „The Washington D.C.Journal". - Imponujące. Dlaczego więc tak się stoczyłeś? - A kto mówi, że się stoczyłem? Może potrzebowa łem odmiany. - Nie jestem głupia, Reid. Poza tym widzę wyraź nie, że coś cię dręczy. Nic w tobie nie pasuje do obec nej pracy. Ani charakter, ani intelekt. - Spojrzała mu ~ 234 ~
w oczy. - Jestem pewna, że ty też przed czymś ucie kasz. - Przesadzasz. - Nie. Może i byłam zbyt zapatrzona w siebie i w swoją przeszłość, zbyt skoncentrowana na własnych problemach, by dostrzegać kłopoty innych, ale to się skończyło w dniu, kiedy uciekłam z Lexie. Ostatnio je stem aż za bardzo wyczulona. Więc teraz ty opowiedz mi swoją historię, Reid. Reid objął się ramionami. Nie wiedział, co powie dzieć. Z pewnością nie zamierzał spowiadać się Jennie ze swoich grzechów. Na szczęście uratowała go Lexie. Dziewczynka miała twarz umorusaną czekoladą i trzy mała coś na wyciągniętej dłoni. Wyglądało to jak ka myk, jednak Reid dojrzał kilka kropel krwi i zadrżał. - Zobaczcie! - wykrzyknęła Lexie. - Ząb mi wy padł! - Pokaż! - zainteresowała się Jenna. - Pewnie utknął w krakerniczku. - Wyjęła ząb z dłoni Lexie. - Przechowam go dla ciebie, dobrze? - Myślisz, że wróżka zębuszka mnie znajdzie? - za pytała Lexie. - A jeśli nie? - Wróżka zębuszka może znaleźć każdego. - Jen na wyjęła z kieszeni chusteczki, owinęła ząb i wytarła buzię Lexie. - Na pewno przyjdzie, jak będziesz spała. - Pan też tak uważa? - zapytała dziewczynka, pod nosząc błękitne oczy na Reida. - Bez wątpienia. Lexie wpatrywała się w niego przez chwilę, jakby oceniała jego prawdomówność i orientację w temacie. - W porządku - stwierdziła wreszcie. - Obejrzę fa jerwerki z rodzicami Kimmy, dobrze? Mają lepsze miejsce. Lexie machnęła dłonią, wskazując niewielką wy dmę. Matka Kimmy pomachała do nich na powitanie. ~ 235 ~
- Dobrze, ale pilnuj się ich, skarbie. Nie żartuję. Żadnych wycieczek w poszukiwaniu aniołów - ostrze gła Jenna. - Nigdzie nie pójdę, obiecuję - odparła dziewczyn ka i rzuciła się biegiem ku przyjaciółce. - Istny z niej wulkan energii - westchnęła Jenna. - Zupełnie jak Kelly. Całe szczęście, że ten ząb wreszcie wypadł. Tak się bałam, że w końcu będę mu siała go wyrwać. Są pewne strony macierzyństwa, któ re sprawiają mi radość, ale wyrywanie mleczaków nie wydaje mi się fajne. - Pokręciła głową w zadumie. - Ale rozmawialiśmy o tym, jak zdołałeś zamienić „Journal" na „Spotlight Magazine". - To nieważne. Teraz jestem tutaj. I nie oglądam się wstecz. Nie patrzę także w przyszłość. Koncentru ję się na teraźniejszości. Wystrzeliła pierwsza raca, rozświetlając mrok nie ba różową poświatą. Jenna uniosła twarz. Księżyc oświetlił jej piękny profil. Reid wstrzymał oddech. Rozpuszczone ciemne włosy spływały jej po ramio nach. Miał szczerą ochotę odgarnąć je na bok i poca łować smukłą szyję. - Zaczyna się pokaz fajerwerków - stwierdziła Jen na. - Dla mnie już dawno się zaczął - mruknął Reid. Spojrzała mu w oczy. - Nie. Proszę cię, Reid. Sztuczne ognie strzeliły w niebo kaskadami błękit nych, złotych i czerwonych iskier. Nie umywały się jednak do spektakularnych gwiazd wirujących w gło wie Reida. - Nie mogę się oprzeć. - Pochylił się nagle i skradł jej pocałunek. Wargi miała miękkie. Pragnął więcej i więcej.
~ 236 ~
Jenna wyciągnęła przed siebie dłonie, ale go nie odepchnęła. Zacisnęła palce na koszulce Reida. - Ktoś nas zobaczy. - Nikt na nas nie patrzy. - Lexie... - Ma się świetnie - przerwał, pochylając ku niej twarz. - Zostaw to wszystko. Żyj chwilą. To dozwolone. - Jedna chwila - szepnęła Jenna. - Tylko jed na i koniec.
Rozdział 18 M i n e ł o kilka chwil, zanim Jenna odepchnęła Reida. Serce łomotało jej jak szalone, wargi drżały a całe ciało domagało się znacznie, znacznie więcej. Spojrzała w oczy Reida. Najwyraźniej czuł się podobnie. - J e n n a . . . - zaczął. - Nic nie mów - przerwała mu prędko wśród eks plozji fajerwerków. Zgromadzony na plaży tłum wznosił okrzyki zachwytu. Jenna wstała i odetchnęła kilka razy. Wzrokiem poszukała sylwetki Lexie. Dziewczynka posłusznie trzymała się Cooperów. Reid wstał i podszedł do niej. Czuła jego ciepły od dech na karku. Byłoby tak łatwo oprzeć się o niego. Mógłby wtedy objąć ją w talii a ona odwróciłaby się i... - Pocałunki to nie zbrodnia - stwierdził Reid. - Nie. Ale to do mnie niepodobne. Łamię wszelkie zasady. - Jakie zasady? - Nie pokazuj publicznie emocji. Nie wywołuj skandali. Nie pozwalaj sobie na gorsze dni. Zawsze starannie się ubieraj. Nie załamuj się. Nie zapominaj, kogo grasz i kim powinnaś teraz być. - Brzmią jak zasady twojego ojca. Stać cię na wła sne, Jenno. - Reid dotknął dłonią jej talii. - Przestań ~ 238 ~
się zamartwiać - szepnął. - Nie zrobiłaś przecież nic złego. Położyła dłoń na jego dłoni, ciesząc się ciepłem sil nych palców Reida. Dlaczego właśnie on? Dlaczego teraz, kiedy miała tyle innych problemów? Świat, jak zwykle, nie brał pod uwagę jej planów i zamierzeń. Była skazana na siebie. Pokaz dobiegł końca i tłum zaczął się rozpierzchać. Widząc nadchodzących w ich stronę Lynchów, Jen na odsunęła się od Reida. Była im szczerze wdzięcz na za pretekst. Twarz Kary promieniała, a Colin obejmował żonę, jakby nigdy nie zamierzał jej wypuścić z ramion. Gdy by w słownikach zamiast definicji znajdowały się zdję cia, przy słowie „szczęście" powinno być zdjęcie Kary i Colina. - Cześć, Jenno - przywitała się Kara. - Wspaniałe fajerwerki, prawda? - Niesamowite - potwierdziła Jenna. - Oszałamiające - zgodził się Reid. Jenna wiedziała, że nie ma na myśli pokazu. Ru mieniec wypłynął jej na policzki. - Chyba nie mieliśmy okazji się poznać - powie działa Kara, spoglądając ciekawie na Reida. - Jestem Kara Lynch, a to mój mąż Colin. - Reid Tanner. - Reid uścisnął dłoń Kary, lecz kiedy podał rękę jej mężowi, Colin tylko spojrzał na niego wrogo. Kara rzuciła mu spojrzenie pełne przygany. - Co się z tobą dzieje? Jesteś nieuprzejmy. - My się już poznaliśmy - odparł Colin. - To on rozpętał wczoraj bójkę w barze. - A sądziłam, że to Harlanowie. - Kara zmarszczy ła brwi. - To ty nabiłeś mojemu mężowi siniaka? Przyznaj się! ~ 239 ~
- Nie, to nie ja - spokojnie odpowiedział Reid. - Bracia Harlanowie uznali, że moja próba przedosta nia się na drugi koniec sali jest niedopuszczalną bez czelnością. Niestety, kiedy ktoś mnie uderza, odru chowo mu oddaję. Colin pokiwał głową. - Roger i Bill są w gorącej wodzie kąpani. W dzie ciństwie wciąż uznawali moje różne zachowania za niedopuszczalną bezczelność. Lepiej trzymać się od nich z daleka, kiedy piją. A poza tym to fajne chło paki. - Colin wyciągnął rękę do Reida. - Witamy w Zatoce Aniołów. Co cię tu sprowadza? Praca czy wakacje? - Piszę o aniołach. Colin spojrzał na Reida z zaciekawieniem. - Jestem wielbicielem lokalnych legend. Ale wcale bym się nie obraził, gdyby anioły na chwilę się wynio sły. W zeszły weekend odnotowaliśmy więcej aktów wandalizmu niż przez ostatnie dziesięć lat. Nie licząc włamań. Dobrze wam radzę, zamykajcie drzwi na klucz. Podwoiliśmy patrole, ale w mieście jest mnóstwo obcych i powiem wam szczerze, nie zmar twię się, kiedy wrócą do domów. A skoro mowa o do mu... - Colin zerknął na zaokrąglony brzuszek Kary. - Musimy lecieć. Maluszek potrzebuje wypoczynku. - Czy to znaczy, że każesz mi od razu kłaść się spać? - zapytała z psotnym błyskiem w oczach. - Zobaczymy, jak bardzo będziesz zmęczona - od parł Colin ze śmiechem, odgarniając czułym gestem lok z jej policzka. - Pa, Jenno - zdążyła jeszcze zawołać Kara, zanim mąż odciągnął ją w stronę ścieżki. - Wspaniała para - westchnęła Jenna. - Są tak za kochani! Reid nie odpowiedział. - 240 ~
- Reid? - potrząsnęła nim lekko Jenna. - O czym myślisz? - Zaintrygowało mnie to, co Colin mówił o wanda lizmie. Ciekawe, czy włamania mają coś wspólnego z filmikiem, fanatycznymi wyznawcami aniołów i zna kami na skałach. Nie wiem, jak ktokolwiek mógłby się wdrapać na te skały, zwłaszcza teraz, kiedy wciąż ktoś tam czuwa. Jednak od zeszłego tygodnia żadna nowa linia nie naznaczyła skały, a mimo to nikt nie wyjechał z miasteczka. - Wiara nie ma chyba limitów czasowych, Reid. Po za tym wydawało mi się, że to ja jestem twoim najnowszym ulubionym tematem - dodała ze śmiechem. - Mam podzielność uwagi - uśmiechnął się, lecz prędko spoważniał. - Wracając do twojej historii. Może mogłabyś zaufać Colinowi? - Nie ma mowy. Może i jest dobrym facetem, ale to gliniarz. To zbyt wielkie ryzyko. - Być może i tak będziesz zmuszona je podjąć. Mógł mieć rację, jednak Jenna nie chciała nawet o tym myśleć. - Przemyślę to. Teraz czas już na nas. - Podniosła koc i otrzepała go z piasku. - Odprowadzę was - zaoferował się Reid. - To nie jest dobry pomysł. - Nie obawiaj się, pożegnam się przy drzwiach. Nie wierzyła mu nawet przez chwilę. - Zbyt łatwo udaje ci się przekonać mnie do różnych rzeczy. Zwłaszcza do tych, których wcale nie planowa łam. Reid wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Och, jestem pewien, że większość z nich by ci się spodobała. Potrzebujesz tylko drobnej zachęty. - Nie grzeszysz skromnością, wiesz o tym? - Już to kiedyś słyszałem. ~ 241 ~
Jenna westchnęła ciężko. Nie mogła mu się oprzeć. Im lepiej go znała, tym bardziej jej się podobał. Po chwili przybiegła Lexie, już z daleka krzycząc i piszcząc coś o fajerwerkach. Gdy wreszcie zrobiła przerwę, żeby nabrać oddechu, Jenna wtrąciła: - Bardzo się cieszę, że ci się podobało, skarbie. Te raz czas już iść spać. Idziemy do domu. - Kimmy powiedziała, że jutro mogę do niej wpaść - wykrzyknęła Lexie. - Ona ma huśtawki w ogródku! Uwielbiam huśtawki! Jenna westchnęła cicho. Lista rzeczy, które chciała robić Lexie, by tylko wyrwać się spod opiekuńczych skrzydeł Jenny, zdawała się nie mieć końca. Trudno. Będzie musiała sobie jakoś z tym poradzić. - Porozmawiamy o tym rano, dobrze? Ruszyli ku ścieżce. Jenna ze zdumieniem dostrze gła, że Lexie chwyciła Reida za rękę i z ekscytacją za częła mu opowiadać o tym, które fajerwerki jej się najbardziej podobały. Reid, o dziwo, świetnie się od nalazł. Rozmawiał z dziewczynką, nie przemawiając do niej i nie pouczając. Lexie promieniała radością. Pewnie tęskniła za ojcem. Jenna bała się jednak, że mała nazbyt przywiąże się do Reida. A przecież on nie zostanie tu na zawsze. Będzie zmuszona wyjaśnić to młodej. Kilka minut od domu Lexie straciła nagle siły. Pod niosła ręce w rozpaczliwym geście i wykrzyknęła: - Zaraz umrę! Mógłbyś mnie wziąć na barana? - Jasne - odparł Reid i przykucnął. - Wskakuj. Lexie oplotła go rękami i nogami, piszcząc z ucie chy, gdy Reid ruszył truchtem w stronę domu. Jenna uśmiechnęła się do siebie. Ale się popisuje! Miała tylko nadzieję, że zdaje sobie sprawę z tego, co go czeka tuż za zakrętem ulicy. Wzgórze.
- 242 ~
*** Przez długą chwilę Annie wpatrywała się w telefon stojący na stoliku w salonie. Była już prawie dziesiąta wieczorem i zarówno Monica, jak i Charlotte, poszły do swoich sypialni. Od dłuższego czasu dom tonął w ciemnościach i ciszy. Wieczorem do pani Adams przyszły dwie koleżanki, ale większość wizyty spędzi ły w kuchni. Charlotte była w swoim pokoju i przez pół godziny rozmawiała przez telefon z Doreen. O coś się zawzięcie kłóciły. Charlotte najwyraźniej nie zgadzała się ani z mat ką, ani z siostrą, choć Annie nie mogła zrozumieć, dlaczego. Charlotte była najmilszą osobą, jaką w ży ciu spotkała. Pani Adams też była bardzo miła. Choć surowa. Lubiła swoje zasady i reguły. Annie miała szczerą nadzieję, że nie przekroczy żadnej z nich. Nie miała pojęcia, dokąd mogłaby pójść. Może, jeśli zdo ła jakoś pocieszyć panią Adams, ta pozwoli jej zostać na zawsze? Annie doskonale wiedziała, czym jest smutek. Czu ła go przez większość swego życia, choć najbardziej brakowało jej matki. Straciła nie tylko rodzica, ale także najlepszą przyjaciółkę. Wciąż nie mogła sobie wyobrazić, jak ma żyć przez resztę swoich dni bez ma my. Jak ma wychować dziecko bez pomocy mamy? Nie miała pojęcia. Oderwała wzrok od telefonu i rozejrzała się po po koju. Był to dawny gabinet pastora. Na biurku, obok Biblii, stało rodzinne zdjęcie Adamsów. Przez chwilę zastanawiała się, czy ojciec Charlotte zmuszał ją do uczenia się Biblii na pamięć, podobnie jak czynił to jej ojciec. Na widok Biblii przypomniała sobie hańbę, jaką ściągnęła na głowę ojca. Nienawidzi jej za to. Równie ~ 243 ~
dobrze mogłaby umrzeć. Nie powinna się tym przej mować. I tak od dawna jej nie kochał. Być może już nigdy by jej nie pokochał. Był szalony, odkąd woj na zmieniła go nie do poznania. Annie wcale nie tęskniła za ostatnim szałasem, który był ich domem. Wcale nie tęskniła też za ciągłą obawą, że ojciec zastrzeli ją, gdy będzie musiała wstać w nocy do toalety. Nie tęskniła też za biciem i wyzwi skami. A jednak... Tęskniła za domem i rodziną. Położyła dłoń na brzuchu. Kryło się w nim maleńkie dziecko. Myśl ta była zarazem przerażająca i cudowna. Wreszcie będzie miała kogo kochać i kogoś, kto będzie kochał ją. Jednakże dziecko nie jest tylko jej. Może...? Może powinna zadzwonić? Podniosła słuchawkę i wybrała numer, zanim zdą żyła się rozmyślić. Odczekała trzy sygnały, zanim odebrał telefon. Serce w niej zmiękło na dźwięk jego męskiego, głębo kiego głosu. Pamiętała, jak brzmiał w jej uszach, gdy się kochali. Mówił jej, że jest piękna, a ona mu wie rzyła. Gorąca łza spłynęła po policzku Annie. - Halo! - powtórzył niecierpliwie. - Kto dzwoni? W tle usłyszała inne głosy i prędko odłożyła słu chawkę. Są sami z maleństwem, zdani tylko na siebie. Musi się z tym pogodzić.
*** Miło było wracać do domu w towarzystwie. Jen na nie lubiła nocy, ciemności i przejmującej ciszy ani wysokich cieni drzew. Jednak, choć była wdzięcz na Reidowi za jego miłą obecność, musiała go ode słać do domu, zanim zrobi coś głupiego. Na przy~ 244 ~
kład znów go pocałuje. Zdecydowanie za bardzo go lubiła. Większość facetów, z którymi się do tej pory spoty kała, pochodziła z jej świata. Byli kulturalni, gładcy, eleganccy, wykształceni na artystycznych uczelniach. Mieli karnety na spektakle w operze i teatrze. Reid był szorstki. Umiał się bić. Był odważny, szczery i nie grzeszył opanowaniem. Jednak był również inteligent ny, uroczy, seksowny i najwyraźniej rozumiał ją lepiej, niż ona sama siebie. Był dla niej miły, słuchał cierpli wie wszystkich jej wywodów i pozwalał jej płakać. Nie była na tyle naiwna, by sądzić, że trzyma go przy niej namiętność. Doskonale wiedziała, że chodzi o artykuł, a jednak czuła, że jest w tym coś więcej. Reid ma do bre serce. Martwi się o nią, nawet jeśli tego nie plano wał ani nie chciał. - Wchodzę - oświadczył, wdrapując się na schody. Jenna otworzyła drzwi, nie wdając się w zbędne dyskusje. Nie znosiła tych pierwszych kilku chwil w pustym, ciemnym domu. Pozapalała wszystkie światła, chodząc z pokoju do pokoju. Lexie pobiegła do siebie przebrać się w piżamę. Jenna prędko spraw dziła resztę pomieszczeń, czując na sobie uważny wzrok Reida. - Wszystko w porządku? - Wszedł za nią do kuch ni i wetknął głowę w drzwi prowadzące do piwnicy. - Co tam jest? - Piwnica. Nie ma wejścia z zewnątrz. - Sprawdźmy mimo to. - Jasne. - Jenna zapaliła światło u szczytu schodów. Reid zszedł do piwnicy. - Co to za rzeczy? - Należały do poprzedniej właścicielki domu. Pew nie wyda ci się to szalone, ale wygląda na to, że to mo ja rodzina. ~ 245 ~
Reid spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Kontynuuj. - W jednym z kufrów znalazłam stare ubrania i pa miętnik. Wynika z niego, że Rose Littleton w młodo ści urodziła dziecko ze znamieniem pod kostką przy pominającym skrzydło anioła, takie jak na historycz nej makacie Zatoki Aniołów. Nie wiem, czy znasz tę historię. Po katastrofie okrętu na plaży znaleziono ni czyje dziecko, któremu nadano imię Gabriella. We dług informacji zawartych w pamiętniku, każda pierwsza córka w żeńskiej linii Gabrielli ma takie zna mię. - Coś słyszałem o tym dziecku - przyznał Reid. - A jaki to ma związek z tobą? Sądziłem, że przyje chałaś tu przypadkiem, że ktoś kazał ci się ukryć wła śnie tutaj. - Ja także tak myślałam. Dopóki nie przeczytałam tego pamiętnika. Rose oddała do adopcji swoją cór kę, która miała takie samo znamię. Moja matka uro dziła się tego samego dnia. - A była adoptowana? - Nigdy nie słyszałam nic na ten temat. Ale po jej śmierci nie mieliśmy zbyt żywego kontaktu z jej rodzi ną. Mieszkają w innym stanie, a mój ojciec nie jest ro dzinnym typem. - Więc data urodzenia to wszystko, co masz? - Nie. Kelly miała takie samo znamię. Ma je także Lexie. Nie jestem pewna co do mamy, ale sądzę, że też mogła je mieć. Wydaje mi się, że Kelly dowiedzia ła się jakoś o więzach krwi łączących ją z Rose i dla tego postanowiła ukryć się tutaj. I pewnie dlatego wy najmujemy właśnie ten dom. Dom naszej babki. - Widząc zwątpienie malujące się na twarzy Reida, stwierdziła: - Nie wierzysz mi. - A ty? Masz takie znamię? ~ 246 ~
- Nie jestem pierwszą córką mojej mamy, a pa miętnik twierdzi, że znamię dostają wyłącznie pierw sze córki. Chcesz dowodu? Bardzo proszę. Wyszła z piwnicy, prowadząc Reida do pokoju Lexie. Dziewczynka przebrała się już w piżamę i siedzia ła na łóżku ze szczotką do włosów w dłoni. Jenna wzięła od niej szczotkę. - Ja cię rozczeszę, skarbie. Mogłabyś pokazać pa nu Tannerowi ślad pocałunku anioła? Bardzo by chciał go zobaczyć. Lexie wystawiła stopę w jego kierunku. Reid usiadł na łóżku i obejrzał ją uważnie. - Ekstra! - oświadczył, przesuwając po znamieniu opuszką palca. - Tylko wybrani go mają - z dumą stwierdziła Lexie. - To ślad pocałunku anioła. Mamusia też takie miała! To znaczy... - Lexie przygryzła wargę i spoj rzała na Jennę. - W porządku, kochanie. Pan Tanner wie, że jestem siostrą twojej mamy. Ale tylko on o tym wie, dobrze? Lexie z powagą pokiwała głową i ponownie zwróci ła się do Reida: - Wcześniej miałam na imię Caroline, ale Lexie bardziej mi się podoba. Mama powiedziała, że mogę wybrać imię, jakie tylko chcę. Kiedyś czytałyśmy opo wieść o dziewczynce o imieniu Lexie, która miała mnóstwo przygód. Wspinała się na drzewa, surfowała na desce i szukała zakopanego skarbu. Kiedy doro snę, nauczę się surfować! Reid uśmiechnął się ciepło. - Ja też zawsze chciałem się nauczyć surfować. - Może nauczymy się razem? - Może - odparł lekko, lecz Jenna widziała, że sku lił się w sobie. - Podoba mi się imię Lexie. Ja też za wsze chciałem zmienić imię. ~ 247 ~
- Na jakie? - zapytała Lexie. - Smok - odparł Reid z pełną powagą. Dziewczynka zachichotała. - Nie można się nazywać Smok! To śmieszne! - Wcale nie. Gdyby ktoś zmuszał mnie do robienia czegoś, co by mi się nie podobało, albo mówił rzeczy, których nie chciałbym słuchać, zionąłbym ogniem i po sprawie. To idealne imię. Jenna pomyślała, że dzieciństwo Reida z pewno ścią nie należało do łatwych. Zresztą wspominał coś o sierocińcu. Nagle poczuła ogromne współczucie i żal, że musiał przez to wszystko przechodzić. Nic dziwnego, że trzyma się od wszystkich na dystans. Dość się już nacierpiał. Zapewne dlatego tak dobrze rozumie Lexie. Wie, jak to jest stracić rodziców. - Przeczyta mi pan bajkę, panie Tanner? - zapyta ła Lexie. - Nie mam żadnej o smokach, ale mam kil ka o syrenach. - Nie wiem, czy Jenna nie wolałaby mnie już wy prosić - uśmiechnął się Reid. - Jedną bajkę możesz przeczytać - odparła Jenna. Lexie wręczyła Reidowi książkę z biblioteczki. Histo ria opowiadała o syrenach żyjących spokojnie w głę biach oceanu do dnia, w którym zjawiają się piraci chcący ukraść ich skarby. Jenna rozczesywała Lexie włosy, przysłuchując się bajce. Była zaskoczona, jak wiele serca Reid wkłada w czytanie i modulowanie głosu. Najwyraźniej nicze go nie robił na pół gwizdka. Kiedy Jenna uporała się ze splątanymi kosmykami, Lexie z westchnieniem opadła na poduszkę. Jej oczy zamykały się powoli, choć Reid czytał właśnie kulmi nacyjną scenę, w której syrenki wygrywają z piratami i odzyskują złoto. Jenna uwielbiała tę bajkę, bo syren-
~ 248 ~
ki same ruszyły do walki z piratami, nie czekając na tajemniczego bohatera, który je uratuje. - I żyły długo i szczęśliwie - dokończył Reid, zamy kając książkę. - Dobranoc, Reid - szepnęła Lexie, odwracając się na drugi bok i momentalnie zasypiając. Jenna okryła Lexie, włączyła nocną lampkę i ge stem wygoniła Reida z pokoju. Cicho zamknęła drzwi. - Jesteś niesamowity - stwierdziła z uznaniem, sa dowiąc się na sofie w salonie. Reid wzruszył ramionami. - Lexie to świetny dzieciak. Żałuję, że nie mogę dla niej zrobić znacznie więcej. - Powiedziałeś kiedyś, że wychowałeś się w siero cińcu. Co się stało z twoimi rodzicami, Reid? Zginęli? - Nie. Raczej zniknęli. - Reid wepchnął dłonie w kieszenie spodni. - Ojciec uciekł, zanim się jeszcze urodziłem. Nigdy go nie poznałem. - A matka? - Porzuciła mnie kilka lat później. Pewnego dnia zaprowadziła mnie do kościoła. - Uśmiechnął się gorzko. - Myślałem, że to dobry znak. Uklękliśmy z tyłu, pod chórem. Matka pochyliła się i szeptała coś do siebie, sądziłem, że się modli. Potem powiedziała mi, żebym zaczekał i że zaraz wróci. Kiedy cztery go dziny później ksiądz przyszedł zamknąć kościół, wciąż na nią czekałem. Serce Jenny ścisnęło się boleśnie z żalu nad małym chłopcem porzuconym bez słowa. - To straszne, Reid. Tak mi przykro! - Nic dziw nego, że chciał zostać Smokiem. Musiał gotować się z gniewu i nie miał go jak ujawnić. - Widziałeś ją jeszcze kiedyś?
~ 249 ~
- Mniej więcej rok później. Odnalazła mnie, bo chciała znów dostawać zasiłek dla samotnych matek. Niestety, sąd nie uznał jej za właściwą opiekunkę i zo stawili mnie w sierocińcu. Byłem wściekły! Chciałem z nią być. Wierzyłem w nią i kochałem ją nawet po tym wszystkim, co mi zrobiła. Byłem głupi. - Byłeś dzieckiem. - Potem widziałem ją jeszcze kilka razy. Czasem starała się zacząć wszystko od nowa, jednak ostatecz nie zawsze wracała do narkotyków. - Więc kto cię wychował? - Tak naprawdę to nikt. Mieszkałem u kilku rodzin zastępczych. Nie byłem najlepszym dzieckiem. Wciąż uciekałem, by odnaleźć matkę. - Kiedy widziałeś ją ostatni raz? - Jakieś dziesięć... nie, dwanaście lat temu. Rów nie dobrze może już nie żyć. - Nie chcesz się dowiedzieć? Jesteś dziennikarzem. Jestem pewna, że bez trudu dotarłbyś do niej. - Już nie staram się jej szukać. Zawsze przychodzi czas na pogodzenie się ze stratami. Jenna pokiwała ze zrozumieniem głową. - Usiądziesz? Zawahał się. - Po co? Jenna uśmiechnęła się ciepło. - Masz mi jeszcze wiele do powiedzenia - rzekła, klepiąc znacząco siedzisko sofy. Reid usiadł w fotelu. - W porządku. Umowa jest taka: masz jeszcze dwa pytania. I na tym zakończymy. - Podobna umowa ciebie nie powstrzymała - wy tknęła mu z uśmiechem Jenna. - Po wykorzystaniu dwóch pytań zadałeś mi kolejnych sto. Reid odwzajemnił uśmiech. ~ 250 ~
- Rozważnie dobieraj słowa. To wszystko, co mam do powiedzenia. - Niech będzie. Jaką drogą doszedłeś z domów za stępczych do redakcji najpoczytniejszych gazet? To dość niezwykły przeskok. - Od początku wiedziałem, że czegokolwiek w życiu zapragnę, będę to musiał zdobyć sam. Od dziecka fa scynowały mnie media, zwłaszcza gazety. Chciałem zo stać kimś, kogo ludzie będą słuchali, kogo nie będą mogli zignorować. Chciałem mieć nad nimi wła dzę. I zdobyłem ją. - A dlaczego ją porzuciłeś? - Z wielu względów. - A dokładnie? Reid przez chwilę wpatrywał się w podłogę, wresz cie westchnął i spojrzał Jennie w oczy. - Pisałem o fałszowanych lekach. To od niedaw na kwitnący biznes, bardzo niebezpieczny. Ludzie w szpitalach umierają, bo zamiast leków dostają place bo. Moja najlepsza przyjaciółka Allison pracowała ja ko pielęgniarka w szpitalu, który podejrzewałem o nie legalną dystrybucję fałszowanych leków. Poprosiłem ją o pomoc. Przez kilka tygodni zdobywała dla mnie taj ne informacje. Pewnego dnia, kiedy wyszła z pracy, po trącił ją rozpędzony samochód. Nikt nie widział twarzy kierowcy. Zmarła kilka godzin później na skutek obra żeń. Wyglądało to na wypadek, ale jestem przekonany, że ktoś chciał ją zabić. Jenna nie mogła wykrztusić słowa. - Allison zginęła, bo wciągnąłem ją w moje docho dzenie. W moją superekstrahistorię, którą chciałem koniecznie opublikować jako pierwszy - ciągnął Reid. - Była pielęgniarką, a nie szpiegiem. Nie powinienem był jej w to mieszać.
- 251
Jenna chciała mu powiedzieć, że to nie jego wina, ale wiedziała, że Reid jej nie wysłucha. Wstała więc i uklękła przy nim, kładąc dłonie na jego rękach. Czu ła, że jest spięty, i bardzo go żałowała. Zacisnął palce na jej dłoniach. - Kiedy poprosiłem Allison o pomoc, skakała z ra dości. Powiedziała, że zawsze trzymałem się na dy stans i nigdy nie chciałem jej dopuścić do swojego ży cia. A teraz nie żyje. - Utkwił wzrok w oczach Jenny. - Może powinnaś ode mnie uciekać, Jenno? Może je stem równie niebezpieczny jak Brad? - Nie widzę związku. - Powiedziałem ci, że możesz mi zaufać. Ostatnia osoba, która mi zaufała, została zamordowana. - Więc to za śmierć Allison tak się karzesz? Pracu jesz dla tabloidu i udajesz, że nie obchodzi cię, o czym piszesz. - Nie udaję - odparł bezbarwnym głosem. - Nie obchodzi mnie to. - Oczywiście - prychnęła Jenna. - Może tak rze czywiście było do niedawna. Może przez poprzedni rok żyłeś w przekonaniu, że twoje życie już się skoń czyło. Ale potem przyjechałeś tutaj i spotkałeś mnie. I znów zaczęło ci zależeć. - W oczach Reida za płonął dziwny blask. Jenna wiedziała, że trafiła w sed no. - Zwęszyłeś ciekawą historię. I zapragnąłeś znów pisać o czymś ważnym. Wstrząsającym. Pomóc ko muś. - Skromnością to ty nie grzeszysz. - Ale mam rację, prawda? Wpił wzrok w twarz Jenny. Powietrze między nimi zgęstniało od napięcia. - Musiałaś skoczyć z tego przeklętego molo? Nie wierzyłem, że ktokolwiek jest zdolny do takiego po święcenia dla obcej osoby. A jednak skoczyłaś. Choć ~ 252 ~
tak wiele miałaś do stracenia, nie potrafiłaś po prostu odwrócić się i odejść. Tak samo jak nie potrafiłaś odejść, gdy siostra poprosiła cię o pomoc, gdy znala złaś w parku zapłakaną Lexie, gdy musiałaś porzucić całe dotychczasowe życie, by chronić siostrzenicę. Zdumiewasz mnie, Jenno. - A ty zdumiewasz mnie. Miałeś piekielnie trudne dzieciństwo, mimo to dostałeś się na szczyt. I zdołałeś tego dokonać zupełnie sam. - Ja tylko przeżyłem, nic więcej. Nie przeceniaj mnie, proszę. Jenna westchnęła. - Ty naprawdę nie widzisz, że jesteś wspaniałym fa cetem. - Jenna... - Ani mi się waż! Nie próbuj mnie przekonać. Umiem być uparta jak osioł. Reid się uśmiechnął. - Zauważyłem. - Ufam ci, Reid. Nie zmienisz tego rzewnymi opo wiastkami. Żal mi twojej przyjaciółki, ale z tego, co o niej opowiadałeś, chciała ci pomóc nie tylko z uwa gi na waszą przyjaźń, ale także z powodu chorych umierających na jej oczach w szpitalu. Była pielę gniarką. Jestem pewna, że ocaliliście wspólnie życie wielu osób. Jej ofiara nie jest daremna. - Naprowadziłem policję na trop jednego handla rza. Tylko jednego. To zdecydowanie za mało. Wyda wało mi się, że kiedy zostanę reporterem, będę mógł zmienić cały świat, a jedyne, czego dokonałem, to za łamanie świata moich przyjaciół. Zniszczyłem ich. Odszedłem z pracy w dzień po jej śmierci. Jenna ujrzała w jego spojrzeniu ogrom poczucia winy. Reid kochał w swoim życiu dosłownie kilka osób i Allison najwyraźniej była jedną z nich. ~ 253 ~
- Nie muszę się z tobą zgadzać, ale rozumiem, dla czego odszedłeś. Musiałeś się pozbierać. A teraz je steś już gotowy. Pomożesz mi. Zrobimy to razem. Na dźwięk jej słów przez jego twarz przebiegł skurcz. Walczył z uczuciami ze wszystkich sił. Przez długi czas był sam i zbudował wokół serca solidny mur. Nie potrafił ufać ludziom. Nie ufał nawet sobie. Jednak Jenna widziała w nim silnego, inteligentnego, bystrego mężczyznę, który może zmienić życie wielu osób, w tym także jej. Cisza przeciągała się w nieskończoność, a napięcie między nimi wciąż rosło. Gniew i żal zniknęły, zastą pione przez coś głębszego, o wiele bardziej groźnego. - Nie tylko to chcę robić z tobą razem - powiedział Reid. Jenna wstrzymała oddech. Powiedział to. Widząc w jego oczach nowy, nieznany blask, poczuła w sercu słodki ból. Reid patrzył na nią pytająco, oferując możliwość wyboru. Musiała sama zdecydować, czy chce przekraczać z nim granicę, zza której może nie być już powrotu. Przez chwilę wmawiała sobie, że nie chce. Że powinna kazać mu iść. Ale słowa pożegna nia nie chciały przejść jej przez gardło. Była zmęczo na kłamstwami, znużona udawaniem. Choć raz jeden chciała być szczera. Reid podniósł się z fotela i ruszył ku drzwiom. Niech go szlag trafi! Znów przed nią ucieka! Czyżby bał się jej bardziej niż samotności? A może to kres ich sojuszu? Czy tylko kres tego wieczoru? Zawsze mu siał mieć ostatnie słowo, miała już tego dość. Podbiegła do otwartych drzwi. Reid był już w poło wie ścieżki. - To już drugi raz wychodzisz w środku rozmowy! - krzyknęła gniewnie. - Nie podoba mi się to! Reid zatrzymał się i spojrzał na nią z udręczeniem. ~ 254 ~
- Wcale nie chcesz kończyć rozmowy - westchnął. - Nie mów mi, czego chcę, a czego nie chcę! Sama wiem, czego chcę. Reid się zawahał. Po chwili podszedł powoli, za trzymując się tuż przed Jenną. - A czego chcesz? Jenna nabrała powietrza, czując się, jakby miała skoczyć z urwiska. - Ciebie. Jego oczy zalśniły w mroku. - Jenna... - Przeraziłeś się? - zapytała, tracąc resztki zdrowe go rozsądku. - Cholernie - mruknął. - Jesteś pewna? - Cholernie. Zostań. - Wyciągnęła ku niemu dłoń i trzymała ją w powietrzu przez długą chwilę, bojąc się, że Reid jej nie przyjmie. Wreszcie splótł palce z jej palcami. Poprowadziła go do domu. Reid zamknął drzwi, zasunął zasuwkę i chwycił Jennę w ramiona. Nie bawił się w żadne podchody, delikatne muśnię cia ani pełne wahania pieszczoty. Wziął w posiadanie jej wargi, jakby od lat należały wyłącznie do niego. Je go pocałunki były gorące, pełne pasji i natarczywe. Wplótł palce we włosy Jenny, przytrzymując jej gło wę. Jenna czuła żar jego ciała przenikający przez ubranie, rozpalający jej skórę jak podmuch gorącego wiatru. Usta Reida błądziły po jej twarzy i brodzie. Delikatnie ugryzł ją w szyję. Jęknęła. Wsunął dłonie pod jej sweter. Palce miał gorące. Jenna prędko zdjęła sweter i koszulkę, nie mogąc się już doczekać namiętnego dotyku. Na widok krwisto czerwonego stanika Reid się uśmiechnął. - A więc to wciąż przede mną ukrywałaś. Seksow na bielizna. Podoba mi się to. - Spojrzał jej w oczy. - Podobasz mi się cała. ~ 255 ~
- Ty także mi się podobasz - szepnęła. Przesunął ustami po obojczyku Jenny i pochylił głowę jeszcze niżej. Jednym ruchem rozpiął stanik i rzucił go na podłogę, zanurzając twarz pomiędzy piersi. Odetchnął głęboko jej zapachem i delikatnie objął sutek wargami. Fala pożądania przeszyła jej ca łe ciało. Chwyciła go za włosy, przyciągając bliżej. Reid zajął się drugą piersią, kusząc, zwodząc i obie cując więcej. Pod Jenną ugięły się kolana. Wsunęła dłonie pod koszulkę Reida, dotykając z zachwytem silnych mięśni ramion i pleców. Reid oderwał się na chwilę od piersi Jenny i zdjął koszulkę. Jenna zatonęła w je go ramionach, rozkoszując się muśnięciami delikat nego zarostu na torsie Reida, który drażnił jej piersi. Pocałował ją, sięgając do guzika jej spodni. Podą żyła za jego przykładem, chcąc czuć przy sobie jego nagie ciało. Skórę przy skórze, usta przy ustach, bez żadnych barier. Wyplątując się z dżinsów, podeszli do sofy. Jen na opadła na miękkie poduszki, Reid natychmiast okrył ją własnym ciałem, chwytając pierś dłonią i ca łując szyję. Nogą niecierpliwie rozsunął jej uda. Jen na chaotycznie głaskała jego ramiona i plecy, jęcząc cichutko. - Musimy zwolnić - mruknął Reid. - Nie. Nie tym razem - westchnęła Jenna. W jego oczach rozbłysła żądza. Wyszarpnął prezer watywę z dżinsów i rozerwał opakowanie, nawet na nie nie patrząc. Jenna pomogła mu nasunąć pre zerwatywę i pociągnęła go na siebie z westchnieniem ulgi.
Rozdział 19 Reid zapatrzył się na cienie tańczące w drżącym świetle księżyca. Jego serce wciąż nie wróciło do nor malnego rytmu, ale to mogło mieć coś wspólnego ze słodkim, nagim ciałem Jenny, które tulił w ramio nach. Ściągnął z oparcia sofy narzutę i przykrył siebie i Jennę. Jej policzek spoczywał na jego piersi. Pewnie słyszy głośne łomotanie jego serca. Objęła go ramie niem i przycisnęła jedną nogą, jakby chciała się upew nić, że w najbliższej przyszłości jej nie ucieknie. Wyobrażał sobie bliskość z Jenną od pierwszego spotkania, jednak rzeczywistość przerosła jego naj śmielsze wyobrażenia. Pod bezbarwną maską kryła się namiętna kochanka, czuła i pełna pasji. Nie powi nien był pozwolić jej tak się do siebie zbliżyć. Przez nią zaczął pragnąć tego, czego nie mógł mieć. Przez nią zapragnął uwierzyć w przyszłość, a przed nimi nie ma żadnej przyszłości. Prawda? Jenna wyprężyła się lekko, więc Reid objął ją moc niej. Nie był gotowy wypuścić jej z ramion. Jeszcze nie. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy z uśmie chem. - Słyszę twoje myśli. Odpowiedź brzmi: nie, to nie był błąd. - Wcale o tym nie myślałem. ~ 257 ~
- Ależ oczywiście - mruknęła, całując jego tors. - Niech ci będzie, może przez chwilkę. - Niczego od ciebie nie oczekuję, Reid. - To dobrze. Bo ja nie mam niczego, co mógłbym ci zaoferować. - Nie doceniasz własnych możliwości - odparła z troską w głosie. Allison powtarzała mu to w kółko i od początku. Ale nie miała racji, podobnie jak Jenna. Parę razy uwie rzył, że może zrobić coś dobrze. Za każdym razem, gdy trafiał do nowej rodziny zastępczej, wierzył, że wresz cie znajdzie dom. Ale nigdy nie zdołał się zadomowić. Po prostu nie był stworzony, by do kogoś należeć. - To tylko seks... - Chciał ustanowić jasne granice. Wyznaczyć możliwe horyzonty. Nie robić jej nadziei. Był przekonany, że Jenna się zirytuje. Może nawet każe mu się wynosić? Jego słowa wyraźnie ją rozbawiły. - Kula w płot. Przydarzał mi się już tylko seks. To nie było to. Reid wzruszył ramionami. - Jestem niezły. To jeszcze o niczym nie świadczy. Zrobiła śmieszną minę, próbując powstrzymać śmiech. - Więc jednak doceniasz własne możliwości na pewnych polach. Szwankują tylko oceny dotyczące strony emocjonalnej. - Nie wierzę, że poszłaś z kimś do łóżka tak po pro stu. Nie jesteś taka. - To był muzyk. Skrzypek. Powiem tylko, że z drewnianym instrumentem szło mu znacznie lepiej. Reid błysnął zębami w uśmiechu i pogłaskał ją po głowie. Nie chciał wcale pozostawać pod jej uro kiem, ale nie wiedział, jak ma przezwyciężyć czar. Jenna podobała mu się cała. ~ 258 ~
- A inni? - Było ich kilku, ale znów nie tak wielu. Nie mia łam czasu na związki. A ty? Miałeś kiedyś jakąś po ważną dziewczynę? - Wiesz co? To mój najmniej lubiany moment po świetnym seksie - oświadczył, naburmuszony. Jenna roześmiała się perliście. - Z ł o dobrem zwyciężaj. - Wyczerpałaś już limit pytań. - Nie ma sprawy, i tak znam odpowiedź. Ty się nie angażujesz. A ja nie chodzę do łóżka z przypadkowy mi facetami. I przestań tak na mnie patrzeć - ostrze gła. - Bardzo tego chciałam i nie żałuję niczego. Reid spochmurniał. Nieważne, co mówiła, był przekonany, że będzie oczekiwała więcej, niż mógłby jej dać. Ale nie chciał już o tym rozmawiać, więc za mknął jej usta pocałunkiem. Ciszę rozdarł przejmujący krzyk. Jenna poderwała się z łóżka i pobiegła ku schodom, chwytając po dro dze koc. Lexie znów krzyknęła z trwogą. - Zaczekaj! - powiedział Reid, lecz Jenna nie zwracała na niego uwagi. Chwycił dżinsy, wskakując w nogawki w biegu i żałując, że Jenna nie zaczeka dwóch cholernych sekund. Ktoś mógł się włamać do pokoju Lexie! Gdy dotarł do sypialni, dziewczynka miotała się po łóżku, walcząc z kołdrą. Krzyczała i szlochała na przemian. Jej twarz oblepiały spocone włosy. Jenna chwyciła ją w ramiona i z całej siły przycisnę ła do siebie. - Już dobrze, skarbie! Jesteś bezpieczna. Jestem przy tobie - powtarzała półgłosem jak mantrę. - Nikt cię nie skrzywdzi, jestem tu. Na co dzień Lexie była tak pogodna, otwarta i bez pośrednia, że Reid niemal zapomniał, przez co prze~ 259 ~
szła. Teraz widział wyraźnie, jak zmaga się z trauma tycznymi wspomnieniami. Twarz dziewczynki wy krzywiało przerażenie. W ciągu dnia mogła zająć my śli przyjaciółmi, nauką i zabawą, lecz ciemną nocą wracały koszmary. Ojciec zrujnował jej życie, roz trzaskał delikatną konstrukcję umysłu. Musi za to za płacić. Jenna mocno tuliła Lexie w ramionach, szepcząc bez ustanku kojące słowa i kołysząc się powoli. Na jej twarzy malowała się tak wielka miłość i troska, że Reid poczuł ucisk w gardle. Jenna była kimś więcej, niż tylko piękną kobietą. Walczącą mamą, lojalną sio strą, wspaniałą przyjaciółką. Ona także nie doceniała swoich możliwości. Zasługiwała na kogoś znacznie lepszego niż on. Zachwiał się. Wyszedł powoli z sypialni, wrócił do salonu i do kończył się ubierać. Pozbierał ubrania Jenny i zaniósł je do jej sypialni. Chwilę później Jenna stanęła w drzwiach, wciąż owinięta kocem. - Wychodzisz - odgadła. W jej ciemnych oczach dostrzegł rozczarowanie. - Jestem pewny, że nie chcesz, żeby Lexie znalazła mnie tu o poranku - skłamał. Zacisnął dłonie w pię ści, by się powstrzymać od przygarnięcia jej do siebie. - Lexie będzie spała do ósmej, a nawet dłużej - po wiedziała miękko Jenna. - Nie musisz jeszcze wycho dzić. - Czy to się często zdarza? - zapytał, żeby zmienić temat. - Te koszmary? Jenna pokiwała głową, owijając się ciaśniej kocem. - Teraz jest już lepiej. Nie zdarza się to częściej niż raz w nocy. Na początku spala tylko ze mną i budziła się kilka razy. W końcu wysłałam ją do jej pokoju, bo wydawało mi się, że jeśli będziemy prowadziły w mia~ 260 ~
rę normalny tryb życia, to jej stan ulegnie poprawie. Może to był błąd. - Masz świetną intuicję, Jenno. Nie tłum jej. Lexie cię kocha. I ufa ci bezgranicznie. - Ja także ją kocham. Kocham ją tak bardzo, jakby była moją córką. - Spojrzała mu w oczy. - Naprawdę chcesz już iść? Czy chciał? Nie, ani trochę. Ale musiał. Absolutnie. - Sądzę, że powinienem. Chyba że boisz się zostać tu sama. Przez chwilę miał nadzieję, że Jenna potwierdzi, dając mu sensowny, obiektywy powód zostania u niej na całą noc. Lecz ona tylko posmutniała. - Mieszkam tu sama od dwóch miesięcy. Nie prosi łam cię, żebyś został, by mnie pilnować. Chciałam po prostu ciebie. Reid znów poczuł ucisk w gardle. - Ja także chciałem ciebie. Ale nie jestem przyzwy czajony do zostawania na noc. To wszystko kompli kuje. - A ty lubisz jasne zasady. Idź już. Zamknę za tobą drzwi. Teraz, kiedy kazała mu iść, przewrotnie wolałby zostać. - Przecież ci powiedziałem, że nie mogę ci dać te go, czego potrzebujesz. - Przeciwnie. Boisz się przyjąć ode mnie to, czego ty potrzebujesz. W ogóle nie chodzi o mnie. Chodzi o ciebie. Czytała w nim jak w otwartej książce. Reid zadrżał ze strachu. - Oddałeś już raz serce i ktoś je roztrzaskał, rozu miem to - stwierdziła spokojnie Jenna. - Musisz mnie opuścić, żeby nie narażać się na opuszczenie. - Zało żyła włosy za uszy. - I choć bardzo bym chciała powie~ 261 ~
dzieć, że ja cię nigdy nie opuszczę, jestem teraz w sy tuacji, która nie pozwala mi składać takich obietnic. Nie wiem, jak potoczy się moje życie. Muszę wciąż stawiać Lexie na pierwszym miejscu. Więc masz abso lutną rację. Nie komplikujmy tego. Dobranoc, Reid. - Pocałowała go delikatnie w usta. Reidowi zakręciło się w głowie. Tak wiele chciałby jej powiedzieć, a nie był w stanie wykrztusić jednego słowa. Jenna zaprowadziła go za rękę do drzwi i wy pchnęła na ganek. Usłyszał trzask zamykanego zam ka. Przecież tego właśnie chciał. Jesteś idiotą, Reid - odezwał się w jego głowie zi rytowany głos Allison. - Wiem - odpowiedział, ruszając powoli ścieżką. - Wiem.
*** Telefon rozdzwonił się wczesnym rankiem. Jen na sięgnęła na oślep po słuchawkę. Po wyjściu Reida nie udało jej się zmrużyć oka, zasnęła dopiero przed świtem. - Halo? - Jenno, tu Kara Lynch. Słyszę, że cię obudziłam, bardzo przepraszam. Mam kłopot. Jenna usiadła na łóżku, przecierając twarz. Zerk nęła na budzik. Dochodziła ósma. - Co się stało? - Nasza kościelna organistka się rozchorowała. O dziesiątej mamy uroczystą mszę z nowym pastorem i bardzo nam zależy na oprawie muzycznej. Jenna poczuła ucisk w żołądku. Nie chciała grać publicznie. Dawanie lekcji to jedno, a granie w ko ściele to całkiem co innego. - Nie znam waszych pieśni - próbowała się wykręcić. ~ 262 ~
- Proszę cię. Wszyscy twierdzą, że jesteś doskona łą pianistką. Jestem pewna, że nasze pieśni będą dla ciebie banalnie łatwe. Albo możesz zagrać coś zupeł nie innego. Proszę, Jenno. Tylko ten jeden raz - bła gała Kara. Jenna czuła, że traci pole. - Nie mam z kim zostawić Lexie... - próbowała jeszcze. - Koniecznie weź ją ze sobą. Spodoba jej się. Po mszy będzie piknik na cześć nowego pastora. Na zywa się Andrew Schilling, chodził ze mną do szkoły. Nie mogę uwierzyć, że jest teraz pastorem, ale to zu pełnie inna opowieść. Przyjdźcie za piętnaście dzie wiąta, żebyś zdążyła zerknąć w nuty. Bardzo, bardzo na ciebie liczymy. Jenna chciała jeszcze zaprotestować, ale Kara już się rozłączyła. Jeśli zadzwoni do niej teraz i odmówi, ściągnie na siebie jeszcze większą uwagę, niż gdyby poszła tam i zagrała. Może to zrobić. Zna nawet kilka prostych kościel nych pieśni. Nikt nie nabierze podejrzeń, że jest sław ną pianistką. Lexie weszła do sypialni i z uśmiechem wskoczyła do łóżka Jenny. Nawet nie pamiętała o koszmarach. W dłoni trzymała banknot dolarowy, który Jen na wsunęła jej pod poduszkę. Zresztą prawie o tym zapomniała. Dopiero Reid, gdy poszedł sprawdzić, czy Lexie dobrze śpi, przypomniał sobie o zębie. - Zobacz, co znalazłam! - odezwała się z dumą Lexie. - Przyszła wróżka zębuszka! Jenna uśmiechnęła się szeroko. - Mówiłam ci, że przyjdzie. - Może to pan Tanner jest wróżką zębuszka? Był wieczorem w moim pokoju. Bardzo go lubię - oświad czyła z powagą. - Jest bardzo fajny. I świetnie czyta książki. ~ 263 ~
- Ja też go bardzo lubię - uśmiechnęła się Jenna. - Kto dzwonił? - Pani Lynch. Chce, żebym dziś zagrała na mszy. - Pójdziemy do kościoła? - zapytała z ekscytacją Lexie. - Mówiłaś, że nie możemy chodzić do kościoła. Jenna chciała uniknąć wikłania się w towarzyskie więzy w miasteczku, ale najwyraźniej było to niewy konalne. - Zrobimy dziś wyjątek. W ostatnich dniach robiła już tak wiele wyjątków, że w zasadzie było jej wszystko jedno. Mogła mieć tyl ko nadzieję, że nie wpakuje się w kłopoty.
*** Reid wpatrywał się w fale roztrzaskujące się o skaliste wybrzeże. Dzień był piękny i słoneczny, niebo połyskiwało błękitem. Wolałby niebo przy kryte szczelnie burzowymi chmurami, które znacz nie bardziej pasowałyby do jego nastroju. Zachował się jak idiota. Jak skończony kretyn. Bał się spędzić noc z kobietą, na której naprawdę mu zależa ło. I z którą łączyło go znacznie więcej niż wspania ły seks. Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety tak świadomej własnych poglądów, racji i oczekiwań. I wyrażającej ich tak jasno i wprost. Powinno mu być łatwiej, skoro kawa została wyłożona na ławę, ale nie był oswojony z taką szczerością. Nie czuł się również dobrze w to warzystwie osoby o hojnym, otwartym sercu. Więk szość ludzi to egoiści, którzy chcą tylko zagarniać dla siebie ile wlezie. Jednak Jenna porzuciła dla Lexie ca łe życie, karierę, bale i sławę. Zrobiła to dla cudzego dziecka. Wskoczyła do zatoki, by ratować nieznajo mą. Jest dla niego zdecydowanie zbyt idealna. ~ 264 ~
Wrzucił butelkę po piwie do worka na śmieci. Ro ger i Bill Harlanowie zbierali śmieci w zasięgu jego wzroku. Roger przyprowadził ze sobą dwóch synów. Chłopcy bawili się z psem, wrzucając do morza paty ki. W świetle dnia i niezamroczeni alkoholem bracia Harlanowie wyglądali na sympatycznych facetów. Bill nawet go przeprosił. Reid zrewanżował się uściskiem dłoni. Wiedział doskonale, że wyładował na nich swój gniew i rozpacz. Choć to Bill uderzył pierwszy, Reid z radością włączył się do walki. Podniósł wzrok, słysząc przeciągłe gwizdnięcie. Joe Silveira zbliżał się ku nim plażą w towarzystwie duże go psa. Miał na sobie dżinsy i T-shirt. Rzucił psu pi łeczkę tenisową i kiwnął głową na powitanie. Golden retriever pognał za piłeczką, ale z boku wypadł na niego pies Harlanów i obydwa zwierzaki rzuciły się w pogoń za falami. - Wygląda na to, że nieźle dajecie sobie radę. - stwierdził Joe. - Nie było tak źle. - Mieszkańcy bardzo dbają o plażę. Są przywiązani do tego miejsca. - Zauważyłem. Piękny pies - powiedział z uzna niem Reid. - Rufus to doskonały towarzysz. To pies mojego wuja. Odziedziczyłem go razem z domem. Reid zawsze chciał mieć psa, ale nigdy nie mieszkał w miejscu, gdzie jakikolwiek pies mógłby być szczęśli wy. Jego mieszkanie w Waszyngtonie znajdowało się na dwunastym piętrze. Nie wyobrażał sobie wożenia psa kilka razy dziennie rozklekotaną windą. Poza tym tryb życia, jakie wiódł latami, nie uwzględniał posia dania zwierząt. Ani dzieci, pomyślał z cichym wes tchnieniem. ~ 265 ~
- Pogodził się pan z Harlanami? - Są w porządku. - Taaak - mruknął Joe, odbierając psu piłeczkę. Zamachnął się mocno i Rufus rzucił się w pogoń. - Jak długo zamierza pan zostać? - Jeszcze nie wiem. - Ostatnio niewiele dzieje się na klifach. Od trzech dni nie pojawiają się żadne nowe znaki. Pewnie za dużo osób się tu kręci. - Naprawdę sądzi pan, że ktoś wdrapuje się na te skały, żeby malować na nich znaki? - zapytał Reid. - Nie wiem, skąd się biorą znaki, wiem tylko, że nie wierzę w anioły. Musi być jakieś inne... ludzkie wyja śnienie. - Chciałbym je poznać. - Ja także. - Joe przychylił głowę i spojrzał na Reida uważnie. - Zdaje się, że pan i Jenna Davies zaczyna cie się do siebie zbliżać. - Reid zastygł. Ta uwaga na pewno nie była rzucona mimochodem. Policjant ma coś na myśli. - Niewiele o niej wiadomo - ciągnął Joe. - Za to wiele się o niej plotkuje. Próbowałem się czegoś dowiedzieć, ale nic nie znalazłem. To trochę dziwne, prawda? - Wątpię, by popełniła jakiekolwiek wykroczenie, komendancie. Po co ją pan sprawdza? Joe zapatrzył się w fale. - Nie bawię się w Boga, ani pana tego miasteczka. Widzę jednak, że Jenna Davies coś ukrywa. Że jest przerażona. I to mnie martwi. - Zerknął przelotnie na Reida. - Sądzę, że doskonale wiesz, o czym mó wię, Reid. Reid powinien był się domyślić, że Silveira sam za uważy, że Jenna zachowuje się dziwnie. Obydwaj mieli doświadczenie w kontaktach z osobami, które mają coś do ukrycia. ~ 266 ~
- Jeśli ściągają na nas jakieś kłopoty, wolałbym być na nie przygotowany - dodał Joe, patrząc Reidowi w oczy. - O ile wiem, nie ściągają - odparł ostrożnie Reid. - Ale to nie moje życie i nie moja historia. - Czyżby? Pomyślałem, że coś was łączy. Że piszesz na jej temat. Albo po prostu cię pociąga. To bardzo piękna dziewczyna. - Zgadza się - przytaknął Reid. Przez chwilę zasta nawiał się, czy nie powiedzieć wszystkiego Silveirze. Wiedział, że Jenna potrzebuje pomocy. Jednak obie cał jej dyskrecję. I musiał dotrzymać słowa. - Ostatnio mieliśmy kilka doniesień o włamaniach. Jestem pewny, że to zwykłe chuligaństwo, jednak za mierzamy częściej patrolować dzielnice willowe - za znaczył Joe. - Gdybyś miał kiedyś jakieś wskazówki, daj mi znać. Pies złożył u stóp pana piłeczkę i szczeknął. Joe podniósł ją i rzucił daleko na plażę. Rufus w pogoni za piłką spłoszył stado mew. Odleciały, skrzecząc z niezadowoleniem. - Domyślam się, z jakich przyczyn kobieta mogłaby się wzdragać przed przyjściem po pomoc na policję - ciągnął niezrażony Joe. - Po pierwsze, gdy zrobiła coś złego. Po drugie, gdy kogoś chroni. I po trzecie, gdy nie może ufać policjantom. W trzecim przypadku nie miałaby racji. Nie jestem takim policjantem. - Miło mi to słyszeć. - Możesz to również zapamiętać. Reid kiwnął głową i ruszył ku linii brzegowej. Zda wało mu się, że widzi zaplątaną w wodorosty butelkę. Kiedy się zbliżył, dostrzegł, że to jakiś metalowy przedmiot. Ukląkł na piasku. Odplątał wodorosty i wyciągnął na wpół zagrzebany w piasku bardzo sta ry zaśniedziały dzwonek. Przesunął palcami po śli~ 267 ~
skiej powierzchni i trafił na napis: „Gabriella 1850". Kiedy zdał sobie sprawę z tego, co znalazł, serce za częło mu bić jak szalone. Dzwon ze statku! Znalazł dzwon ze statku, który zatonął ponad sto pięćdziesiąt lat temu! Zadrżał z euforii. Henry mówił, że od pierwszego dnia po katastrofie morze nie wyrzuciło ani jednego przedmiotu z wraku. Reid położył dłoń na napisie i poczuł ciarki. Zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy. Czuł zapach grozy unoszącej się nad okrętem. Wszyscy pasażerowie stłoczeni w mesie i marynarze na pokładzie trzęśli się ze strachu. Nikt się nie odzy wał. Muzyka także zamilkła. Zapadła już noc, lecz ludzie bali się zasnąć, przerażeni wizją, że nigdy wię cej się nie obudzą. Sztorm miotał statkiem jak za bawką. Krążył po pokładzie i po kajutach w poszukiwaniu kobiety, którą spotkał tego ranka. Rozmawiał z nią po dobnie jak z innymi pasażerami. Kiedy dopłyną do No wego Jorku, opisze ich historie. A opowieść tej kobiety była fascynująca. Musiał z nią porozmawiać jeszcze raz. Nie mógł przestać o niej myśleć. Usłyszał przenikliwy okrzyk i przyspieszył. Czuł, że to właśnie ona krzyczy. Jednak zdążył zrobić zaledwie kil ka kroków, gdy cały statek zatrząsł się jak uderzony gro mem. Musieli wpaść na skały. Woda przelewała się przez pokład i wiewała strumie niami przez drzwi. Nie był w stanie utrzymać się na no gach i machając rozpaczliwie rękami, ześlizgiwał się z pokładu wprost do morza. Zdołał wreszcie chwycić jakąś rurę i przylgnął do niej całym ciałem. Wszyscy w panice biegli do szalup. Kobiety, dzieci, mężczyźni, a także członkowie załogi.
~ 268 ~
Próbował się dostać na pokład, lecz statek powoli przechylał się na burtę. I wtedy ją zobaczył. W oczach miała trwogę, na sukni krew... - Co tam znalazłeś? Reid zadygotał i otworzył oczy. Z zaskoczeniem spojrzał na komendanta i dopiero po chwili doszedł do siebie na tyle, by przypomnieć sobie, gdzie jest. Silveira rzucił mu zdziwione spojrzenie i ukląkł nad zna leziskiem. Reid powoli zabrał dłoń z dzwonu. Palce wciąż go swędziały, a serce łomotało w piersiach. Nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą czuł, co widział oczy ma wyobraźni. Był na tym statku! Ludzie za chwilę zaczęliby umierać. Czy on sam także by zginął? To szaleństwo. Nie znał nikogo z tego statku. Niewiele wiedział o katastrofie i o wraku. Dlaczego więc czul się, jakby na chwilę zamieszkał w czyichś wspomnie niach? W czyimś ciele? - Cholera! Czy to jest to, co mi się wydaje? - To dzwon z wraku „Gabrielli" - powiedział z tru dem Reid, wciąż nie mogąc zapanować nad drżeniem głosu. - Nie do wiary! Wiesz, co to oznacza? - Że na miasto rzuci się kolejna fala najeźdźców? Joe spojrzał na niego z przyganą. - Co się z tobą dzieje? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. - Miałem bardzo dziwne wrażenie, kiedy dotkną łem dzwonu... Opowieść przerwało mu nadejście braci Harlanów z dziećmi. Wszyscy pochylili się, żeby obejrzeć znale zisko. - Mój Boże - wyszeptał Roger. - To dzwon z „Ga brielli"! Anioły musiały go wynieść z wraku i wyrzucić
~ 269 -
na brzeg. Pewnie dlatego robiły ostatnio tyle zamie szania. Chcą, żebyśmy wreszcie odnaleźli wrak. - Sądzę, że raczej przyniósł go przypływ - stwier dził sceptycznym tonem Joe. Reid przycisnął dłoń do rozdygotanego serca i spojrzał w fale. Ostatnie strzępki mgły na chwilę za słoniły słońce. A może to anioł? Reid zamrugał gwał townie, żeby otrzeźwieć. Nie widział anioła. Nie. Mu si się wziąć w garść! - Zabieram to na komisariat - oświadczył Joe. - Chyba żartujesz! - oburzył się Reid. - Ja go zna lazłem. Joe spochmurniał. - Chyba nie zamierzasz go sobie zatrzymać? - Nie, skąd. Ale chciałbym mu zrobić kilka zdjęć i włączyć je do artykułu - odparł Reid, usiłując zapa nować nad gonitwą myśli. - Możesz przecież przyjść na komisariat i zrobić zdjęcia na miejscu. Dopóki nie ocenię, co to właści wie jest i gdzie powinno się znaleźć, zamierzam się tym zaopiekować - dodał z naciskiem, spoglądając na plecy braci Harlanów idących prędkim krokiem w stronę miasteczka. - Ci dwaj rozpuszczą plotki o cudownie odnalezionym dzwonie, zanim dotrę na komisariat. A to tylko stary dzwon z wraku zato pionego statku. Nie widzę powodów do robienia za mieszek. - Niczego nie czujesz, kiedy go dotykasz? - zapytał odruchowo Reid. - Nie - odparł Joe, wstając z kolan. - Chyba nie są dzisz, że na brzeg wyrzuciły go anioły? Reid ze zdumieniem stwierdził, że nie jest w stanie odrzucić tej koncepcji. Obrazy statku tonącego wśród ryku sztormu wciąż wirowały mu w głowie. Skąd te wizje? Co mu się stało? ~ 270 ~
Dopiero po chwili zrozumiał, że komendant czeka na odpowiedź. - Jasne, że nie. Nie wierzę w anioły. - Tak też sądziłem. Ciekaw jestem tylko, dlaczego wydaje mi się, że nie jesteś tak pewny swoich poglą dów jak wcześniej.
Rozdział 20 K a r a dostrzegła w oczach Andrew niepewność i domyśliła się, że nowego pastora zżera trema. Przez chwilę bawił się mikrofonem, poruszał się dziwnie sztywno i niezgrabnie. Pewnie był przekonany, że w miasteczku ciągle uchodzi za wesołego i sympatycz nego dzieciaka. Kara rozumiała go w pełni. Niełatwo było zachwiać przekonaniami mieszkańców Zatoki Aniołów. Większość znajomych jej rodziców wciąż postrzegała ją jako dziewczynkę, nie zaś kobietę, któ ra ma własny dom i własne zdanie. Na szczęście w jej pracy nie było aż tak ważne, jak postrzegają ją ludzie. Służyła wyłącznie swoim czasem i radą. Dla Andrew sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Oczekiwano, że zostanie nowym duchowym przywódcą miasteczka. To trudne zadanie. Podniósł wzrok i napotkał jej spojrzenie. Uśmiechnęła się zachęcająco. Odwzajemnił uśmiech i ruszył ku niej po schodach. Prezentował się elegancko w oficjalnej szacie. Włosy miał elegancko ułożone, policzki wygolone do poły sku. Kobiety z miasteczka będą za nim szalały. - Bardzo źle wyglądam? - zapytał przekornie. - Troszkę zdenerwowany, fakt - przyznała z uśmie chem. ~ 272 ~
- Wyrosłem w tym kościele. Jakoś wydaje mi się niewłaściwe, że mam udzielać komunii w miejscu, w którym przez tyle lat słuchałem kazań wielebnego Adamsa. Był świetnym kaznodzieją. Słuchałem go, nawet gdy zdawało mi się, że wcale tego nie chcę. Kara podejrzewała, że Andrew posiądzie taką sa mą umiejętność. Czuło się w nim naturalną chary zmę. Jego uśmiech magnetyzował. - Dasz sobie świetnie radę, Andrew. Muszę przy znać, że miło jest popatrzeć na nową twarz na ambo nie. Nie, żebym nie doceniała wielebnego Adamsa, ale ty masz szansę dotrzeć także do młodszych poko leń. Twoi rodzice muszą pękać z dumy. - To prawda. Mam nawet wrażenie, że moja posa da wbiła mamę w taką pychę, iż zdaje jej się, że jest teraz pierwszą damą w miasteczku, ważniejszą nawet od żony burmistrza. - Może ją spotkać niemiła niespodzianka, kiedy wszystkie panny ustawią się na starcie do wyścigu o twoją rękę - zażartowała Kara. - Wątpię, by było ich wiele. - Daj spokój, Andrew. Byłeś gwiazdą już w szkole. Większość dziewczyn, z którymi się wychowywałeś, wciąż tu mieszka i żyje samotnie. Niedługo nie wygrzebiesz się spod ciast, pieczeni i haftowanych na rzut, a wszystkie popołudniowe spotkania wspólnot będą oblegane przez kobiety. Po chwili Kara zorientowała się, że Andrew jej nie słucha. Utkwił wzrok w odległym krańcu kościoła. Kara podążyła za jego spojrzeniem do smukłej syl wetki Charlotte rozmawiającej z matką. - A może ktoś już prowadzi w tym wyścigu? - Co? - zapytał Andrew, nie słuchając odpowiedzi. - Nic, nic. Widzę Jennę, naszą zastępczą organist kę. Pójdę z nią porozmawiać. ~ 273 ~
Jenna zdawała się jeszcze bardziej stremowana niż Andrew. Twarz miała bladą, w oczach czystą grozę. Kara już wcześniej zauważyła, że Jenna często zacho wuje się aż nazbyt ostrożnie i zachowawczo. Zasta nawiała się nawet, co sprawiło, że młoda i piękna ko bieta jest tak nieufna wobec świata, jednak nie były na tyle bliskimi przyjaciółkami, by mogła ją o to zapy tać. Być może kiedyś nadejdzie ten dzień. - Jeszcze raz ci dziękuję, kochana - powiedziała ciepło Kara. - Bez muzyki byłoby nam bardzo pusto. Pani Adams obiecała, że pomoże ci przejść przez tę mękę. To wdowa po wielebnym Adamsie - wyjaśniła Kara. - Wie wszystko o kościele, ceremoniach i zgro madzeniach. A teraz odetchnij i trochę się odpręż. - Nie będę w stanie się odprężyć, dopóki ta cere monia się nie skończy. - Dasz sobie radę, na pewno - szepnęła Kara, za stanawiając się przelotnie, ile jeszcze osób będzie musiała podnieść dziś na duchu. - Zerknę na nuty - sapnęła Jenna, ruszając ku or ganom. - A ja znajdę panią Adams - odparła Kara. Poszła główną nawą, witając się ze znajomymi i sąsiadami. - Cześć, Charlotte. Witam, pani Adams. Stremowa na organistka oczekuje na panią przy instrumencie. - Wspaniale. Do zobaczenia, Charlotte - wycedzi ła Monica, odwracając się z godnością. - Znowu się kłócicie? - zapytała bez ogródek Ka ra. - Monica wydawała się wytrącona z równowagi. - Jak zawsze - odparła znużona Charlotte. - Pewnie odkąd odszedł twój tata, jest jeszcze trudniej. - Trudno było, zanim odszedł. Teraz jest po prostu nie do wytrzymania. - Przykro mi. Może pomódl się o spokój i siłę dla matki? ~ 274 ~
Charlotte się uśmiechnęła. - Bóg zna tę modlitwę na pamięć. Jak dotąd nie odpowiedział. - Myślałam, że przyprowadzicie ze sobą Annie. Charlotte potrząsnęła głową. - Miałam taki plan, ale Annie jeszcze nie jest goto wa stać się centrum zainteresowania. - Rozumiem ją. Ale chętnie ją poznam pewnego dnia. - Charlotte wprawdzie słuchała, lecz jej wzrok co chwilę uciekał w stronę Andrew. Ach, więc to tak... - No dobrze, co się tu dzieje? - zapytała Kara. - Słucham? - Najpierw Andrew, teraz ty. Wciąż szukacie się wzrokiem. Charlotte spłonęła rumieńcem. - Nie bądź głupia. Po prostu dziwnie wygląda w tych szatach. Jak uduchowiony święty. - Coś was łączyło w szkole, nie zaprzeczaj. Założę się, że nie było to wyłącznie... uduchowione - powie działa ze śmiechem. - Karo, jesteśmy w kościele. Zachowuj się! - Sama się zachowuj. Andrew był niezłym ciachem już wtedy, a teraz to nawet nie wspomnę. Nikt cię nie obwinia. - To było całe wieki temu. Jak prehistoria. Nie za mierzam tego powtarzać. - Dlaczego nie? Jest przystojny, dobrze ustawio ny, pociągający i na najlepszej drodze do raju. A ty jesteś piękna i też samotna. Dodając jedno do dru giego... - Przestań, Karo - przerwała jej Charlotte. - Nie wejdę drugi raz do tej rzeki. - Twoja matka byłaby przeszczęśliwa. Wyobrażasz sobie? Mogłabyś być żoną pastora. - Roześmiała się, widząc pobladłą twarz Charlotte. - A więc o to chodzi? ~ 275 ~
- C ó ż . . . Los żony pastora z pewnością nie byłby spełnieniem moich marzeń. - Mogłabyś trafić znacznie gorzej. - Podoba mi się moje życie - oświadczyła Charlot te. - Dlaczego wszystkie mężatki próbują wyswatać niezamężne przyjaciółki? - Chcemy, żebyście były równie szczęśliwe jak my. - Kto jest szczęśliwy? - wtrącił się Colin, wyłania jąc się nagle z tłumu. Objął żonę i ucałował jej poli czek. - Cześć, Karo. - Colin, powiedz żonie, żeby się nie bawiła w swat kę. - Kogo swatamy, skarbie? - Nie waż się odezwać - ostrzegła przyjaciółkę Charlotte. - Na starość zostaniesz najgorszą plotkarą w mieście - westchnęła. - Usiądźmy już. Wybrali miejsce w trzecim rzędzie. Jenna zaczęła grać. Muzyka płynęła tak lekko i miękko, że Kara wstrzymała oddech. Słyszała tę pieśń każdej niedzie li, jednak tym razem brzmiała zupełnie inaczej. - Jest świetna - szepnął jej do ucha Colin. - Nawet jeszcze lepsza - zgodziła się Kara, zasta nawiając się, dlaczego tak świetna pianistka była tak zestresowana. Pieśń dobiegła końca i Andrew zajął miejsce przy ambonie. Przebiegł wzrokiem po wszystkich zna jomych twarzach i uśmiechnął się promiennie. - Drodzy przyjaciele - zaczął. - Jak dobrze jest wrócić do domu.
*** Zanim Jenna zdołała wyjść z kościoła, zaczepiło ją chyba piętnaście osób, by powiedzieć, jak bardzo po dobała im się jej gra. Granie dla publiczności w jakiś ~ 276 ~
mistyczny sposób połączyło ją z dawnym życiem, z dawną sobą. Sądząc po ilości komplementów, do szła do wniosku, że chyba nieco przeholowała. Miała grać jak przeciętna organistka, ale gdy poczuła klawi sze pod palcami, nie była w stanie się kontrolować. Bynajmniej nie tęskniła za presją ani przepracowa niem, jednak z pewnością tęskniła za muzyką. Wyszła z kościoła i stanęła pod drzewem. Lexie kręciła się z Kimmy na karuzeli. Pełne godności da my w odświętnych strojach ustawiały smakołyki na stołach piknikowych, zapełniając je kanapkami, sałatkami, makaronami i ciastami. Na osobnym stole szklanki piętrzyły się przy wazach z lemoniadą i ponczem. Mieszkańcy Zatoki Aniołów potrafili cieszyć się i celebrować ważne chwile. Gdyby ktoś jej powiedział, że zamieni Londyn, Pa ryż, Wiedeń i Rzym na maleńkie miasteczko nad mo rzem i będzie się czuła w nim szczęśliwa, nigdy by nie uwierzyła. A jednak, nie licząc ciągłego niepokoju związanego z Bradem, zaczynała się przywiązywać do Zatoki Aniołów. Poznawała mieszkańców, nawią zywała znajomości. Nigdy nie miała wielu koleżanek, bo zwyczajnie nie miała na to czasu. Nagle wizja po siadania bliskich kobiet wydała jej się pociągająca. Widziała też wyraźnie, że Lexie doskonale się odna lazła wśród rówieśników, którzy bardzo ją polubili i z radością przyjęli w swoim gronie. Obie mogłyby być tu bardzo szczęśliwe. - Jenna. Uniosła głowę. Tak pogrążyła się w myślach, że nie zauważyła, kiedy podszedł Reid. Na widok jego przy stojnej, choć posiniaczonej twarzy na chwilę wstrzy mała oddech. Zerknęła na seksowne wargi, które ze szłej nocy doprowadzały ją do szaleństwa. W oczach Reida ujrzała zmysłowe cienie i wiedziała, że on tak- 277 ~
ze wspomina... Może nie zgadzali się na każdym po lu, jednak nie mogła zaprzeczyć, że w łóżku niczego im nie brakowało. - Cześć - powiedziała lekko. - Nie przypuszcza łam, że jesteś taki pobożny. Reid wcisnął dłonie w kieszenie dżinsów. Miał na sobie granatowy sweter z podciągniętymi rękawa mi. - Nie jestem. Przechodziłem obok i usłyszałem szmery zachwytu dla najlepszej organistki, jaka kiedy kolwiek grała w Zatoce Aniołów. Ludzie mówią, że brzmiało to, jakby sami aniołowie przybyli grać na uroczystej mszy. - Uśmiechnął się. - Wiedziałem, że to ty. - Nie jestem aniołem. - Powiedziałaś to już przy naszym pierwszym spo tkaniu. - Reid wyjął z jej włosów listek. - Niestety, wciąż mnie nie przekonujesz. - Po wczorajszym wieczorze nie byłam pewna, czy w ogóle cię jeszcze zobaczę. - Wciąż mamy naszą historię. - Ach, prawda. Tak jest prościej. - Sądziłem, że niczego nie żałujesz. - Nie żałuję. Tylko... - Zawiesiła głos, nie wiedząc, co właściwie chciała powiedzieć. Emocje brały górę nad rozsądkiem, a tego wolała uniknąć. - A może zmienilibyśmy temat? Nie masz nic przeciwko temu? - Skądże. Uśmiechnęła się promiennie, widząc bezbrzeżną ulgę na jego twarzy. - Prawdziwy z ciebie facet. Odwdzięczył się powalającym uśmiechem. - Skoro już zmieniliśmy temat, chciałbym ci powie dzieć coś bardzo ciekawego. Spędziłem poranek
- 278 ~
na plaży, sprzątając ją po pikniku w ramach kary za bój kę w barze, i znalazłem coś naprawdę niezwykłego. - Co? - Dzwon okrętowy z „Gabrielli". - Żartujesz sobie. - Bynajmniej. Co więcej, jest to pierwszy przed miot z wraku wyrzucony na brzeg od stu pięćdziesię ciu lat. - Niesamowite! I to właśnie ty go znalazłeś. Nie do wiary. To jakiś cud. - Roześmiała się z własnego podekscytowania. - Wybacz. Tak mi się wymknęło. - Nie ma nic cudownego ani magicznego w starym dzwonku. - Sama nie wiem. Dla mnie brzmi to trochę magicz nie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę czas. Ob chodzimy rocznicę katastrofy i założenia miasteczka. Niedawno znów pojawiły się anioły, choć od wielu lat nikt ich nie widział. Uważasz, że to wszystko zbieg okoliczności? Reid wzruszył ramionami. - Być może. Nie wierzę w magię. Ale chyba jestem samotny w swoich przekonaniach. Bracia Harlanowie są przekonani, że anioły wzburzyły wodę w oceanie i wytaszczyły dzwon na brzeg. Roger uważa, że chcą, byśmy wreszcie odnaleźli wrak „Gabrielli", i dlatego latają jak oszalałe wśród skał. - Hm. Niezła historia. Chyba masz nowy akapit do artykułu. Gdzie jest ten dzwon? - Komendant zabrał go na posterunek. Wybieram się tam później, żeby zrobić kilka zdjęć. Reid był dziwnie podekscytowany. Zaniepokoiło ją to. - Dlaczego mi o tym opowiadasz? Znowu wzruszył ramionami.
~ 279 ~
- Kiedy dotknąłem dzwonka, ogarnęło mnie prze dziwne uczucie. Miałem wrażenie, że jestem na stat ku, który właśnie rozbija się o skały. Widziałem po kład, przepychających się pasażerów, wodę wlewają cą się przez burtę... Kompletne szaleństwo! Obrazy były tak żywe... - Naprawdę cię to wciągnęło. Reid przechylił głowę. - Rzeczywiście dziwi mnie, że wrak nie został do tąd odnaleziony. Podobno był wyładowany złotem, więc jego legenda powinna tu ściągnąć rzesze poszu kiwaczy skarbów, a jednak wciąż nie wiemy, gdzie się znajduje. Morze go dobrze ukryło. - Albo anioły - wypaliła Jenna. - Choć udajesz cy nika, przesiąkasz już mistyczną atmosferą tego miej sca. - Anioły to jedna sprawa, a wrak to zupełnie co in nego. - Mieszkańcy Zatoki Aniołów nie zgodziliby się z tą teorią. Spojrzał na nią uważnie. - Zaczynasz się czuć związana z tym miejscem, prawda? - Oczywiście. Jeśli Rose Littleton rzeczywiście by ła moją babką, a znamię Lexie jest identyczne z tym, które miała Gabriella, to obie wywodzimy się bezpo średnio z tego wraku. - Westchnęła. - Kiedy uwolnię się od Brada, chętnie poświęcę trochę czasu na zba danie tego wszystkiego. Ale najpierw priorytety. Zdo byłeś jakieś nowe informacje? - Nie, ale odbyłem niepokojącą rozmowę z Joem. Na wzmiankę o komendancie Jenna zastygła. Nie podobało jej się, że Reid mówi o nim po imieniu, jak by byli przyjaciółmi. Ani że z nim rozmawia. - Ma wobec ciebie podejrzenia - ciągnął Reid. ~ 280 ~
- Co chcesz przez to powiedzieć? - przeraziła się Jenna. - Widzi i czuje, że coś ukrywsz i przed czymś ucie kasz. Nawet próbował cię sprawdzać. - Mówił ci o tym?! - Strach ścisnął jej żołądek. - Muszę stąd iść. Muszę się spakować i wyjechać. - Rozejrzała się w panice. - Gdzie ona jest? Gdzie Lexie? - Ruszyła w stronę placu zabaw, lecz Reid chwycił ją za rękę. - Uspokój się, Jenno. - Zwariowałeś? Skoro Silveira grzebie w moim ży ciorysie, dowie się, że nie jestem matką Lexie. Pewnie już wie. - Nie wie - wtrącił stanowczo Reid. - Jesteś pewny? - Tak. Ktoś dobrze zamaskował za tobą ślady. - Ale na jak długo? Nie mogę tu zostać i czekać, aż wreszcie dokopie się do prawdy. Nie mogę liczyć na to, że nigdy nie odgadnie, co przed nim ukrywam. Zadzwoni do Brada, żeby oddać mu córkę! - Szarp nęła ręką, ale Reid trzymał ją mocno. - Komendant Silveira to uczciwy i prawy gość. - Skąd możesz o tym wiedzieć? Poznałeś się na nim w czasie kilkuminutowej rozmowy na plaży? - Jenno, musisz mieć kogoś, komu zaufasz. Oprócz mnie. - Możesz mu ufać, jeśli ci to pasuje. Ja nie muszę. - Ale potrzebujesz pomocy. - Brad jest policjantem. Komendant nie będzie mnie przed nim chronił. Stanie po stronie kolegi. - Brad ukradł komuś tożsamość, Jenno. Mam wy starczające informacje, by to udowodnić. Miał rację. Jednak jeśli Silveira nie da się przeko nać?
~ 281 ~
- Komendant może nam nie uwierzyć. Może za ufać Bradowi. Wezwać go. Zadzwonić. - Jestem pewny, że jeśli go wtajemniczymy we wszystkie szczegóły, Joe będzie chciał cię chronić i pomoże nam to rozwikłać. Informacje o skradzionym numerze identyfikacyj nym mogą skłonić policję do wysłuchania racji Jenny, jednak nie musi ich to powstrzymać przed odebra niem Lexie. - Nawet jeśli Silveira opowie się po mojej stronie, wciąż może odebrać mi Lexie. Może nie odda jej Bra dowi, ale wtedy grozi jej dom dziecka. Sam wiesz, jak tam jest. Reid zacisnął wargi. - Wiem. I przyznaję, że istnieje takie ryzyko. Ale o niebo lepiej stracić Lexie na rzecz sierocińca niż utracić ją bezpowrotnie. - Nie będę mogła jej chronić, nie będąc przy jej bo ku - odparła drżącym głosem. - Kelly błagała, bym się nią zajęła. Obiecałam jej, Reid. Obiecałam jej to tuż przed śmiercią. Nie mogę złamać danego słowa. Reid przeczesał włosy palcami. Wahał się między złością i przyznaniem jej racji. - Rozumiem cię, Jenno. Jednak Kelly próbowała uciekać przed nim bez pomocy i zginęła. Pewnych spraw nie jesteś w stanie załatwić sama. I choć staram się na wszelkie sposoby ochraniać was obie, obawiam się, że to może nie wystarczyć. - Nie oczekuję, że będziesz mnie chronił. Powin nam stąd jak najprędzej wyjechać. Pewnie nie tylko Silveira zwrócił uwagę na moje dziwne zachowanie. Im dłużej zostanę w Zatoce Aniołów, tym więcej py tań zrodzi się na mój temat. Pytań, na które nie będę mogła odpowiedzieć.
~ 282 ~
- To wszystko prawda, jednak jest jeszcze Lexie - stwierdził Reid, patrząc na rozbawioną dziewczyn kę. - Wreszcie odżyła. Ma przyjaciół i czuje się bez piecznie. Chyba nie chcesz jej tego odebrać? Po za tym musisz przyznać, że sama także czujesz się tu szczęśliwa. Oczywiście, że czuje się świetnie w Zatoce Anio łów. I że Lexie zasługuje na beztroskie dzieciństwo. Jednak w mrokach czają się groźne cienie i w każdej chwili ich życie może być zagrożone. Czy Reid ma ra cję? Czy nadszedł czas na zaangażowanie policji? Czy Silveira pomoże jej na zawsze pozbyć się Brada i od zyskać spokój? - Muszę to przemyśleć - powiedziała wreszcie. Reid spojrzał na nią z powątpiewaniem. - Obiecasz mi coś? - Co takiego? - Że nie znikniesz bez słowa. Jenna patrzyła na niego długą chwilę. - To także muszę przemyśleć.
*** Joe ze zdumieniem odkrył na podjeździe obcy sa mochód. Zaparkował po drugiej stronie alejki, wy siadł i ruszył z Rufusem do tylnego wejścia. Zapiaszczony pies to nie było to, co Rachel chciałaby oglą dać. Omijając dom, usłyszał głosy dobiegające z tarasu. Rachel rozmawiała z jakimś mężczyzną. Po chwili ro ześmiała się i Joe przystanął ze zdumienia, słysząc jej swobodny, głośny śmiech. Przy nim nigdy nie śmiała się tak głośno i radośnie. Joe przywiązał Rufusa na podwórku i wszedł scho dami na taras. Na huśtawce siedział mężczyzna koło ~ 283 ~
trzydziestki. Wyglądał jak żywcem przeniesiony z Beverly Hills. Miał na sobie czarne spodnie, połówkę i mokasyny, a jasne włosy zaczesał do tyłu. Rachel spojrzała na męża i prędko wstała. Czy w jej oczach spostrzegł iskierkę poczucia winy, czy tylko ją sobie wyobraził? - Joe! - wykrzyknęła nieswoim głosem. - Właśnie się zastanawiałam, gdzie przepadłeś. Długo biegasz po tej plaży. - Musiałem wstąpić na komisariat. - Poznaj Marka Devlina - powiedziała. - Marku, to mój mąż, Joe. Devlin wstał i uścisnął mu dłoń. Uśmiechał się nie szczerze. - Nareszcie się poznajemy. Rachel wciąż o tobie opowiada. - Doprawdy? Mnie o tobie nic. - Joe wytarł dłoń w spodnie i oparł się o barierkę. - Ale skąd! - oburzyła się Rachel. - Mark jest pro ducentem filmowym. W zeszłym roku sprzedałam mu dom w Beverly Hills. Szuka lokalizacji do kolejnych filmów, więc poddałam mu pomysł tego opuszczone go domu na klifie. - Prędko się zdecydowałeś - zdziwił się Joe. - Rachel potrafi być przekonująca. Powiedziała, że natychmiast muszę obejrzeć ten dom - wyjaśnił Mark. - Nie przypuszczam, by ten dom się gdzieś wybie rał - zadrwił zimno Joe. - Rozmawiałam wczoraj z Karą Lynch, która zdra dziła, że ma już ofertę wynajmu tego domu - wtrąci ła niewinnie Rachel. - Kara będzie tu o drugiej. Przy wiezie dokumenty nieruchomości i pokaże nam inne lokalizacje. Czy to nie wspaniale?
~ 284 ~
Joe powinien się cieszyć, że Rachel znalazła coś in teresującego w Zatoce Aniołów. Jednak nie podoba ło mu się to, że sprawa miała związek z Markiem. Fa cetem, który rzucił wszystko i jechał cztery godziny samochodem, żeby obejrzeć opuszczony dom. - Ach, zaprosiłam Marka na kolację - rzuciła Ra chel. - Może zechciałbyś upiec dla nas steki? - Zostajesz na noc? - zdziwił się Joe. - Pomyślałem, że jutro mógłbym zwiedzić mia steczko i okolice - powiedział Mark. - Zarezerwowa łem pokój w Pod Mewą. Świetny hotelik. Uwielbiam małe miasteczka. - Zatoka Aniołów jest urocza - oświadczyła Ra chel. Słysząc dzwonek do drzwi, dodała: - To pewnie Kara. Ruszajmy! - Wskazała Markowi drogę przez salon i uśmiechnęła się do męża. - Wspaniale, praw da? Oboje mamy to, na czym nam zależy. Możemy być tu szczęśliwi! Pomachała mu dłonią i zniknęła w głębi domu. Joe usłyszał, jak przedstawia Karę Markowi i jak zatrza skują się za nimi drzwi. Nastała cisza. Dom zdawał mu się pusty i wrogi. W uszach wciąż dźwięczał śmiech Rachel. Joe nie mógł zwalczyć przekonania, że Rachel nie zależy na sprzedaży domu, lecz na kon takcie z Markiem Devlinem.
Rozdział 21 - Zgodnie z bilingiem, do którego dogrzebał się Stan, trzy tygodnie przed śmiercią Kelly Winters za dzwoniła do Rodneya Harrisa - wyjaśniał Pete. - Kim jest Rodney Harris? - zapytał Reid, przekła dając komórkę do drugiej dłoni, żeby zapisać najważ niejsze informacje. - Raczej kim był Rodney Harris. Następnego dnia po jej telefonie został napadnięty, obrabowany i zabity. Reid wypuścił powietrze z syknięciem. - Powinieneś był od tego zacząć. - Lubię zatrzymywać najlepsze kąski na sam ko niec. Harris był agentem ubezpieczeniowym z małe go miasteczka w Południowej Karolinie. Jego siostra zginęła jakieś dziesięć lat temu. Utopiła się w basenie za domem. Harris był przekonany, że zabił ją mąż, ale facet miał alibi, a babka bardzo dużo alkoholu we krwi. Uznano jej śmierć za wypadek po pijaku. - A co to ma wspólnego z Kelly Winters? - Mąż utopionej nazywał się Steve Dunsmore. Zniknął jakiś rok po śmierci żony i mówiąc, że znik nął, to właśnie mam na myśli. Nie zostawił po sobie śladu. Żadnej historii w banku, żadnych dokumen tów, dosłownie nic. Udało nam się jednak namierzyć jedno zdjęcie i zgadnij co. ~ 286 ~
- Steve Dunsmore to Brad Winters - szepnął Re id. - Więc robił to już wcześniej. Zabił obie swoje żo ny. - Czuł, jak krew szumi mu w uszach. - Przypuszczam, że Rodney Harris powiedział Kel ly, iż jej mąż nie jest tym, za kogo się podaje. - A Brad domyślił się, że Kelly jest na tropie, więc się jej pozbył. Jednak policjanci, którzy prowadzili dochodzenie, musieli wiedzieć o sprawie Harrisa. Fakt, że zginął po spotkaniu z Kelly Winters, powi nien ich mocno zaniepokoić. - Chyba że ktoś zatuszo wał pewne fakty, sfałszował bilingi, zamknął spra wę... - Przesyłam ci e-mailem zdjęcie Steve'a Dunsmo re'a. Jeśli chcesz go złapać, powinieneś brać się do ro boty. Wystawił dom na sprzedaż, a kiedy dziś rano Stan przejechał tamtędy, zobaczył go pakującego pu dla do auta. Facet planuje ucieczkę. Sądząc po jego historii, Brad doskonale sobie po radzi z rozpoczęciem nowego życia z kolejną skra dzioną tożsamością. Jednak poprzednim razem nie miał córki. Czy będzie chciał zniknąć razem z Lexie? A może myśli tylko o ratowaniu własnego tyłka? Brad musi wiedzieć, że Lexie i Jenna są dla niego śmiertel nym zagrożeniem. Pozostaje tylko pytanie, jak bar dzo będzie chciał się pozbyć tego zagrożenia. - A co z moimi aniołami? - zapytał Pete. - Wyślę ci artykuł wieczorem. Muszę tylko zrobić kilka zdjęć. Historia nabiera rumieńców. - To znaczy? - Dowiesz się, jak przeczytasz - zbył go Reid i roz łączył się bez pożegnania. Prędko chwycił kurtkę i aparat i niemal pobiegł w stronę domu Jenny.
~ 287 ~
*** Jenna przebiegła palcami po klawiaturze, potrze bując rozpaczliwie wygrać szarpiące jej duszą emocje. Odkąd pożegnała się z Reidem pod kościołem, wciąż od nowa roztrząsała kolejne możliwości. Najskutecz niejsza wydawała się ucieczka, ale dokąd ją to dopro wadzi? Lexie i Kimmy bawiły się w przebieranki. Ich radosny, nieskrępowany śmiech spływał ku Jennie ka skadami. Jakże by mogła znów roztrzaskać w kawałki dopie ro co posklejane życie Lexie, zabrać jej nowych przy jaciół, wywieźć z miejsca, które powoli zaczęła trakto wać jak dom? Jednak z drugiej strony, jak mogła bezczynnie czekać, aż Brad je odnajdzie albo lokalni policjanci ją aresztują za porwanie, a Lexie odeślą do ojca? Za każdym razem dochodziła do wniosku, że powinna się właśnie pakować. Jednak, choć w ten spo sób ustrzeże się przed Silveirą, nie będzie w stanie wiecznie uciekać przed Bradem. Musi wziąć się w garść. Musi być sprytna. Wciąż rosnąca panika zaciemniała jej myśli i utrud niała podjęcie decyzji. Jenna czuła, że musi pozbyć się napięcia, więc uderzyła w klawisze. Melodia po rwała ją w okamgnieniu. Palce same wiedziały, co ro bić. Czuła się, jakby niosły ją skrzydła wiatru, jakby nic już nie zależało od niej. W głębi serca zachowała jedynie nadzieję, że kiedy się uspokoi, wszystko sta nie się jasne. Nie od razu usłyszała dzwonek. Dopiero po długiej chwili natarczywy dźwięk przebił się przez ulotne piękno melodii. Otworzyła oczy i poszła otworzyć drzwi. Wyjrzała przez judasza. Na widok Reida serce w niej zamarło. Wciąż sobie powtarzała, że dalsze an gażowanie się w to szaleństwo nie wchodzi w grę, jed~ 288 ~
nak jej ciało najwyraźniej nie zamierzało słuchać roz sądku. Otworzyła drzwi. Reid wpadł jak do siebie. - Muszę ci coś powiedzieć - rzucił tylko. - Chwileczkę - zatrzymała go Jenna, zamykając drzwi do holu. Nie chciała, by dziewczynki słuchały ich rozmowy. Usiadła na sofie. - Proszę. Mów. - Gdy Reid przekazywał jej nowe informacje, niepokój Jen ny powrócił z całą mocą. - Nie rozumiem, w jaki spo sób twój informator zdołał dotrzeć do tych faktów, skoro policja nie dała rady - rzekła wreszcie. - Nigdy nie uznali Brada za podejrzanego w tej sprawie. Albo ktoś zatuszował pewne fakty. Przez pa rę lat Brad był ich kolegą i partnerem. Wciąż dosta wał nagrody za wzorową służbę i koleżeńskość. - A przy tym zamordował dwie swoje żony! I Bóg wie, kogo jeszcze. - Jenna spojrzała Reidowi w oczy. - Już czas porozmawiać z Silveirą. Mam tylko nadzie ję, że zebrałeś wystarczająco wiele dowodów, by go przekonać. - Oczywiście. Cieszę się, że podjęłaś tę decyzję - pochwalił ją Reid. - Spotykam się z nim za pół go dziny na komisariacie, gdzie będę fotografować dzwonek. Chodź ze mną. - Pół godziny? Tak nagle? - Podjęcie decyzji to jedno, a podjęcie działania to zupełnie inna sprawa. - Twoją jedyną szansą na spokojne życie jest schwytanie Brada, zanim odnajdzie ciebie i Lexie. To tylko pierwszy krok. - Boję się. Nie chcę niczego zepsuć. - Wszystko będzie dobrze. Tylko co z Lexie? Bie rzemy ją ze sobą? - Zadzwonię do mamy Kimmy i zapytam, czy mo głaby się zająć dziewczynkami przez godzinę. Podrzu cimy je po drodze. Reid dotknął jej ramienia. ~ 289 ~
- Słyszałem, jak grasz. Cieszę się, że wracasz do muzyki. - Pomaga mi się uspokoić. - Na mnie, niestety, ma przeciwny wpływ. Widzę twoje palce na klawiszach i wyobrażam je sobie na moim ciele. Jenna wstrzymała oddech. - Myślałam, że łączy nas tylko artykuł. - Ja też tak myślałem. Ale wciąż chciałbym cię ca łować. - To nam nie ułatwi rozstania. - Jeszcze się nie rozstajemy. - Jeszcze nie - szepnęła. Pochyliła się ku niemu i podała mu usta do poca łunku. Potrzebowała go tak samo jak on jej. I pragnę ła. Czas pożegnań nadejdzie później.
*** Joe Silveira wpatrywał się w zgromadzone przez Reida dane. Historia Jenny okazała się gorsza, niż przypuszczał. Spodziewał się, że była maltretowaną żoną i uciekła od męża, lecz rzeczywistość okazała się o wiele bardziej skomplikowana. Odłożył kartki i spojrzał Jennie w oczy. Twarz mia ła bladą, lecz spojrzenie jasne i spokojne. Przypo mniał sobie krótkie spotkanie po tym, jak skoczyła z molo, by ratować Annie Dupont. Jenna to kobieta czynu. Działa czasem z narażeniem własnego życia, bo uważa to za słuszne. Przerażona, ale zdecydowana. Czuł, że podoba mu się jej postawa, i chciał jej pomóc. Cieszył się, że wreszcie się zdecydowała zaufać jemu i wymiarowi sprawiedliwości. Pewnie powinien za to podziękować Reidowi Tannerowi. Było zupełnie ja sne, że reportera łączy z nią coś więcej niż artykuł. Stał ~ 290 -
teraz za krzesłem Jenny, opierając dłoń na jej ra mieniu. Opiekuńczy, czujny i zatroskany. Joe skupił uwagę na Jennie. Niemal wyczuwał w powietrzu jej lęk, jednak nie był tym zdziwiony. Miała pełne prawo się go bać. - Rozumiem teraz, dlaczego pani się wahała, czy zawierzyć swoje bezpieczeństwo policji. I cieszę się, że wreszcie pani przyszła. Chcę pomóc pani i Lexie. - Mnie zależy wyłącznie na tym, żeby Lexie była bezpieczna i żebyśmy mogły być razem - wtrąciła prędko Jenna. - Dziewczynka przeżyła straszne chwi le i nie wiem, co by się z nią stało, gdyby ktoś ją ode mnie zabrał. Nie można jej oddać ojcu. Mam nadzie ję, że nie bierze pan pod uwagę tej opcji. Joe poczuł wyraźnie, że jeśli udzieli niewłaściwej odpowiedzi, Jenna i Lexie znikną, zanim on sam zdą ży wybrać numer do pracownika opieki społecznej. - Rozumiem pani obawy, Jenno. Ale skupmy się na razie na pierwszym kroku. - Komisariat, w którym pracuje Brad, bez trudu mógł rozwiązać tę sprawę - oświadczyła Jenna. - Więc albo się nie przyłożyli, albo celowo pominęli pewne fakty, by chronić kolegę. - To bardzo poważne oskarżenie. - Nie rzucam słów na wiatr - obruszyła się Jenna. - Jeśli zadzwoni pan do tego komisariatu, ktoś powie Bradowi, gdzie się ukryłyśmy. I wtedy Brad tu przyje dzie. Na pewno. - Zawahała się na ułamek sekundy i spojrzała na Reida. - Istnieje ryzyko, że Lexie była świadkiem morderstwa. Jestem przekonana, iż to dla tego Brad nie powiedział nikomu, że córka zniknęła. Nie chce, żeby ktokolwiek ją znalazł. Nie chce, żeby sprawa wyszła na jaw. Joe już wcześniej sprawdził listy osób zaginio nych i nie znalazł na niej Lexie ani Caroline Win~ 291 ~
ters. Nie znalazł żadnej notki o poszukiwaniu dziewczynki. Wyglądało na to, że Jenna mówi prawdę, co pozwoli mu działać trochę obok przepi sów i procedur. Fakt, że Brad Winters nie zgłosił zaginięcia córki, jest niezwykły i zdecydowanie po dejrzany. Już samo to podważało wyniki prowadzo nego śledztwa. - Brad powiedział detektywom, że Lexie przebywa u krewnych - dodała Jenna. - W zasadzie jest to zgodne z faktami, przecież jestem jej krewną. Moja opieka nad siostrzenicą nie jest przecież zbrodnią. Gdyby Brad chciał, żeby wróciła, powinien był powie dzieć policji, by zaczęła jej szukać. Jenna mocno naciąga prawo, jednak chwilowo Joe postanowił jej w tym towarzyszyć. Przynajmniej do chwili, gdy zdoła zebrać więcej informacji. - Będę postępował w tej sprawie z najwyższą dys krecją - powiedział. - Ale nie może mi pan nic obiecać. - Nie mogę decydować o opiece nad dzieckiem. - Ojciec Lexie jest mordercą. - To jeszcze nie zostało udowodnione. - Więc zamierza ją pan do niego odesłać? - zapy tała ze zgrozą. - Nic takiego nie powiedziałem. Jenna poderwała się na nogi. - Obiecałam siostrze, że zaopiekuję się Lexie. Ona nie może wrócić pod opiekę Brada, nie ma mowy. A poza mną i moim ojcem nie ma żadnych innych krewnych. Kocha mnie i ja ją kocham. Jesteśmy do siebie przywiązane. Oddam za nią życie! Joe widział w jej oczach rozpacz. Musiał ją prędko uspokoić. Choćby po to, by nie rzuciła się do panicz nej ucieczki.
~ 292 ~
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by Lexie była bezpieczna i została pod pani opieką. Chyba że sąd zasądzi jej innego opiekuna. - Nie podoba mi się to wszystko. To był błąd. - Jenno! - Reid chwycił ją za ramię, zanim wybie gła. Jenna wyrwała mu się ze złością. - Nie słyszałeś, co powiedział? Lexie może wrócić pod opiekę Brada! - Wcale tego nie powiedział! - zaprotestował Reid. - Obydwaj zrobimy wszystko, by do tego nie dopu ścić. Prawda, komendancie? Joe wstał i spojrzał Reidowi w oczy. - Na początek proponuję skrupulatne śledztwo. - Westchnął i zwrócił się do Jenny: - Daj mi szansę sprawdzić wszystkie informacje. Zobaczymy, na czym w ogóle stoimy. Nie zamierzam narażać Lexie na stres i ból. Masz moje słowo. Zlecę też patrolom, by mieli oko na twój dom. - Naprawdę nam pan wierzy? - zdumiała się Jen na. - Nie udaje pan? - Skądże. Jenno, nie sądzę, byś do mnie przyszła, gdybyś popełniła jakiekolwiek przestępstwo. Co wię cej, nie toleruję policjantów wykorzystujących stano wiska i władzę do tuszowania własnych grzeszków, tym bardziej morderstwa. Nie pochwalam też kole gów pomagających sobie nawzajem w tego rodzaju sytuacjach. Nie dbam o to, czy noszą mundur policyj ny, czy też nie. Jenna patrzyła na niego przez długą chwilę, wresz cie westchnęła. - Chyba nie mam wyboru. Muszę panu zaufać. Mam tylko nadzieję, że nie popełniam błędu. - Na pewno nie. Chciałbym, żebyśmy spotkali się jutro z samego rana. ~ 293 ~
- Lexie ma półkolonie. Mogę przyjść, kiedy ją zo stawię o dziewiątej w szkole. - Znakomicie. - Spodziewam się, że policjanci obserwujący mój dom, będą także mieli oko na mnie? - Nie wyjeżdżaj z miasta, proszę. - Joe wzruszył ra mionami. - Potrzebujesz pomocy, Jenno. W tej chwi li jestem najlepszym możliwym rozwiązaniem. Pokiwała głową z ociąganiem. - Nie wiem, czy byłabym w stanie wyjechać z Zatoki Aniołów, nawet gdybym chciała. To miasteczko trzy ma nas w uścisku. Joe uśmiechnął się. - Wiem, o czym mówisz. Mieszkam tu zaledwie kil ka tygodni dłużej niż ty, a wydaje mi się, jakbym był tu od zawsze. Zatoka Aniołów zapada głęboko w ser ce. - Skoro już zmieniliśmy temat - wtrącił Reid - chętnie zrobiłbym kilka zdjęć dzwonu, zanim się pożegnamy. - Jasne. Prawie zapomniałem. - Joe otworzył sejf i wyjął dzwonek na biurko. Reid i Jenna pochylili się równocześnie. - Niesamowite - westchnęła Jenna, przesuwając opuszkami palców po zetlałym napisie. - Nie mogę uwierzyć, że tak długo leżał na dnie i nagle się odna lazł. - Chyba że ktoś chciał, by się odnalazł i celowo po rzucił go na plaży - podsunął Joe. - Jakiś fan hord turystów? - domyślił się Reid, ro biąc zdjęcie za zdjęciem. - Być może - uznał Joe. - Ciekawe, że odnalazł się akurat teraz. Anioły, rysy na skałach, dzwon... - Może to rzeczywiście anioły wyniosły go na brzeg? - zasugerowała Jenna. ~ 294 ~
- Wierzysz w anioły? - zapytał Joe. - Muszę wierzyć w cokolwiek. Coś niosącego na dzieję. Czemu nie w anioły? - Jestem przekonany, że wiele osób czuje podobnie - przyznał Joe. - Niestety, dla mnie ten dzwonek oznacza wyłącznie kolejne tłumy fanatyków w mia steczku. Założę się, że zaraz za nimi przyjadą łowcy skarbów. Kto będzie następny? Wolę nie myśleć. - Kto wie... - mruknęła Jenna, zerkając na Reida i biorąc go za rękę. Joe spojrzał na ich splecione palce i uświadomił so bie, że i na niego czeka w domu kobieta. Niestety, nie sama.
*** Po wizycie na komisariacie Reid odprowadził Jen nę do domu i wrócił do hotelu, żeby dokończyć arty kuł. Nie mógł się skoncentrować, wiąż wracał myśla mi do rozmowy z Silveirą. Był przekonany, że komen dant pomoże doprowadzić do końca ten koszmar, nie wiedział jednak, jaką cenę przyjdzie im za to zapłacić. Musiał brać pod uwagę możliwość, że Lexie trafi do domu dziecka. Nie wiedział, jak dziewczynka to przeżyje. A Jenna? Jednak Silveira ma rację: nie wszystko na raz. Załadował zdjęcia dzwonka do komputera i załą czył do pliku tekstowego. Wiedział, że Pete oszaleje z radości. Nagły zwrot akcji związujący anioły z zato pionym statkiem i zaginioną fortuną był naprawdę smakowitym kąskiem. Bez wątpienia będzie oczeki wał kolejnego artykułu, ale Reid nie zamierzał go pi sać. Złoży materiał i kończy przygodę z Zatoką Anio łów. Nie będzie miał już żadnych powodów, by tkwić w miasteczku. Nie licząc Jenny. ~ 295 ~
Obiecał jej, że zostanie do momentu schwytania Brada. Aż Lexie będzie bezpieczna. Nie porzuci jej, dopóki jest zagrożona. A potem? To już zupełnie in na historia. Będzie musiał odejść. To jasne. Jednak nie będzie to proste. Jenna okazała się cu downą kochanką, wspaniałym kompanem. I nie tylko. Także prawdziwą, oddaną przyjaciółką. Rozumiała go bez słów, co w zasadzie trochę go przerażało. Ni gdy nikogo naprawdę nie kochał, tym razem jednak czuł ogromną pokusę, by tak zwyczajnie, po prostu się w niej zakochać. Jest piękna, seksowna, dobra, by stra... i ma spory bagaż w postaci pełnej energii sied miolatki. Jenna i Lexie potrzebują mężczyzny, który potrafi być dobrym mężem i ojcem, on zaś nie znał się ani na jednym, ani na drugim. Tylko by je zawiódł. Wiedział o tym. Pokręcił głową, wysyłając wiadomość do redakcji. Ze znużeniem wyłączył komputer i podszedł do okna. Na niebo wspiął się już księżyc. Minął kolejny dzień. Jutrzejszy także minie. Może wciąż odliczać dni, któ re bezpowrotnie minęły, jak to czynił od śmierci Alli son, bądź zacząć odliczać dni, które mają nadejść. Nie wiedział tylko, jak tego dokonać. Czyżby? A może po prostu do niej zadzwonić albo jeszcze lepiej: pójść i powiedzieć, że ją kocha? Zakręciło mu się w głowie. I wtedy zadzwonił telefon. Wiedział, że to Jenna, zanim jeszcze spojrzał na wyświetlacz. - Co się stało? - zapytał z niepokojem. - Nic. Wszystko w porządku - uspokoiła go Jenna. - No, na ile może być w porządku w tych okoliczno ściach. To był zwariowany dzień. - Tak, masz rację. Ale postąpiłaś słusznie.
~ 296 ~
- Mam nadzieję. - Westchnęła. - To pewnie za brzmi dziwnie, skoro spędziliśmy ze sobą cały dzień, ale... tęsknię za tobą, Reid. Wiem, że nie jesteśmy parą ani nic z tych rzeczy, ale może mógłbyś do mnie wpaść? Lexie poszła już spać, moglibyśmy w spokoju napić się kawy. Reid uśmiechnął się od ucha do ucha. Czuł się, jak by przez cały dzień czekał na te słowa. - Nie mogę - powiedział, niespodziewanie podej mując decyzję. - Przykro mi. - Zacisnął palce na tele fonie. Wiedział, że powinien się wytłumaczyć, ale nie chciał kłamać. Zresztą i tak by go przejrzała. - Mnie też jest przykro - rzekła cicho. - Zadzwonię jutro, dobrze? Albo ty zadzwoń, jeśli się coś wydarzy. - Jeśli się coś wydarzy - powtórzyła Jenna. Zrozu miała granice, jakie jej postawił. - Dobranoc, Reid. Kliknęła odkładana słuchawka. Odłożył wilgotny od potu telefon na stolik. Czuł się jak śmierdzący tchórz. Co się z nim, do cholery, dzieje? Musiał się napić. W tym samym momencie zrozumiał, że wcale nie. Nie potrzebuje alkoholu. Potrzebuje Jenny. A wła śnie kazał jej iść do diabła. Najwyraźniej jest najgłup szym facetem na świecie.
Rozdział 22 Jenna kręciła się i wierciła pod kołdrą. Była zgrza na, niespokojna i zła. Wprawdzie od samego począt ku wiedziała, że Reid nie szuka nikogo na stałe, i nie była zaskoczona, że się wycofał, nie mogła się tylko pogodzić, że zrobił to tak szybko. Poza tym uważała, że Reid ma nierówno pod sufi tem. Przecież tak im razem dobrze! Rozumieją się. Czy on tego nie dostrzega? Może nawet to widzi, tylko nie chce zaakceptować? Pochodzą z odmiennych światów i kiedy sprawa Bra da się zakończy, każde z nich wróci do swojego życia. Być może. Jenna zakochała się w Zatoce Aniołów. Lexie też się tu zadomowiła. W zasadzie mogłyby zo stać. Zaprzyjaźnić się z mieszkańcami, wrócić do ko rzeni. Ale takie życie nie nadawałoby się dla Reida. Nie chciał żony, dziecka i małego domku w małym mia steczku z lokalną dwustronicową gazetą. Czy mógłby tego chcieć? A może tego właśnie potrzebował? Rodziny, której nie miał przez całe życie? Z pewnością nigdy by się do tego nie przyznał. Bałby się ryzyka. Zawsze byłby gotów włożyć płaszcz i uciec od nich, byle dalej. Byle nie musiał się konfrontować ze stabilizacją. ~ 298 ~
Z westchnieniem przewróciła się na drugi bok. Za cisnęła powieki i próbowała wyrzucić Reida z myśli. Powinna się przespać. Musi wstać wcześnie, zrobić Lexie śniadanie i odprowadzić ją na półkolonie. Przywołała ulubione relaksujące obrazy. Zachód słońca nad oceanem. Wschodzący księżyc w pełni. Puszyste chmury na błękitnym niebie. Twarz Kelly... Twarz Kelly pojawiła się sama. Nie była uśmiechnię ta, raczej zaniepokojona. Czym się martwi Kelly? Bradem. Jenna miała wrażenie, że słyszy z oddali jego glos... - Witaj, kochanie, tęskniłaś za mną? - Tatuś? - zapytała zaspanym głosem Lexie. - To ty? - Tak, kochanie, to ja. Wreszcie cię znalazłem. Te raz już zawsze będziemy razem. - Wrócimy do domu? A co z mamusią? - Mamusia cię porzuciła, kochanie. Masz tylko mnie, a ja już nigdy cię nie opuszczę. Kochasz tatusia, prawda? - Tak. Ale., ty... biłeś mamusię - zająknęła się Lexie. - To był wypadek. Chodźmy już. Załóż buty. - Nie. Chcę mamusię. - Zabiorę cię do niej. - A l e . . ona jest w niebie. - Nie, wcale nie. Zabiorę cię do niej. Chodźmy. Jenna obudziła się w ułamku sekundy. Czy napraw dę słyszała głos Brada? Czy to był tylko sen? Zerknęła na elektryczną nianię. W pokoju panowała cisza, a jed nak jego głos wydawał się tak bliski, tak prawdziwy... Wstała i ruszyła korytarzem. Drzwi sypialni Lexie były zamknięte. Jenna oparła się o futrynę i nasłuchi wała. Po chwili powoli nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi. ~ 299 ~
Jej serce zamarto. Brad trzymał Lexie w objęciach. Dziewczynka miała na stopach tenisówki i kurtkę na rzuconą na piżamę. Rękami obejmowała go za szyję. Na jej twarzy poczucie winy mieszało się z przeraże niem. - Tatuś zabierze mnie do mamy - powiedziała drżącym z niepewności głosem. Jenna odetchnęła płytko. Wiedziała, że musi się zachowywać bardzo, bardzo ostrożnie. - Zostaw ją, Brad. - Naprawdę sądziłaś, że zdołasz odebrać mi córkę? - zapytał drwiąco. - Nie pozwolę ci jej zabrać. - Ale ja chcę do mamusi! - pisnęła Lexie. - Tata mnie do niej zabierze. Obiecał! Niewysłowiona tęsknota w jej oczach wstrząsnęła Jenną do głębi. Wiedziała jednak, że musi rozwiać nadzieje Lexie. - Twoja mama nie żyje. Wiesz o tym dobrze. Nie możesz jej zobaczyć. Musisz zostać ze mną. Tego chciała twoja mama. - Ona kłamie - szepnął Brad córce do ucha. - Ma musia na ciebie czeka. Nie może się doczekać. Zrobimy razem mleczne toffi. Pamiętasz je jeszcze, kochanie? Lexie się zawahała. Kłamstwa, które jej sączył do ucha Brad, były nie tylko złe. Były także okrutne. - Nie rób tego, Brad. Zostaw ją. Jest ze mną bez pieczna i nikt nie wie, gdzie jesteśmy. Możesz robić, co chcesz. Nikomu nic nie powiemy. - Nie jestem aż taki głupi. - Krzywdzisz ją - dodała Jenna, widząc strumyczki łez toczące się po policzkach Lexie. - Nie chcę nigdzie iść, tato - wykrztusiła Lexie. - Zostanę tutaj.
~ 300 ~
- Potrzebuję cię, kochanie. Jesteś moim skarbem. Musimy być razem albo będę umierał z tęsknoty. Chyba tego byś nie chciała? Lexie zacisnęła powieki. Jenna pomyślała, że dziewczynce za chwilę pęknie serce. Tak bardzo chciała wierzyć ojcu, jednak w głębi duszy wiedziała, że zrobił coś potwornego i nie może mu zaufać. Brad ruszył ku otwartemu oknu. Wieczorem Jen na na pewno je zamknęła, a jednak zdołał otworzyć je od zewnątrz. Zrobiła krok, żeby go powstrzymać, lecz Brad wyciągnął pistolet i wycelował w jej głowę. W je go oczach płonęło szaleństwo. - Nie ruszaj się - szczeknął. - Zabieram ze sobą córkę. - Boję się! - rozpłakała się Lexie. - Tato, ja chcę zostać! - Nic z tego - burknął Brad. Lexie szarpnęła się w jego uścisku. - Przestań natychmiast, albo zabiję twoją ukochaną cioteczkę. Lexie zastygła ze zgrozy. Spojrzała na Jennę z roz paczą. Jenna nigdy w życiu nie czuła się tak bezrad na i przerażona.
*** Reid postanowił się przejść. I tak nie był w stanie zasnąć. Odszedł zaledwie parę kroków od hotelu, gdy ujrzał kobiecą postać. Zatrzymała się na światłach i Reid dostrzegł miedziany błysk w jej włosach. To na pewno kobieta, którą widział w barze. Nie może to być Allison, ale Reid potrzebował dowodu na to, czy widzi anioła, ducha, czy jest to zwykły zbieg okolicz ności.
~ 301 ~
Kobieta skręciła w wąską ścieżkę między domami. Reid ruszył za nią. Zdołał jeszcze dojrzeć jej cień, za nim zniknęła za rogiem. Poruszała się bardzo prędko, musiał przyśpieszyć kroku. Po chwili już prawie biegł za ulotną postacią. Powtarzał sobie w duchu, że śledzi prawdziwą kobietę, jednak instynkt mówił mu, że ży wy człowiek nie byłby w stanie poruszać się tak cicho i prędko w mroku. Gdy wyszedł spomiędzy domów, słony wiatr od morza osiadł kropelkami na jego rzęsach. Zamru gał gwałtownie i ze zdumieniem stwierdził, że znalazł się nieopodal domu Jenny. Zwolnił kroku, nie wie dząc, co robić dalej. Prędkim spojrzeniem ogarnął okolicę. Nie dostrzegł kobiety, za którą podążał, za to na końcu ulicy zauważył policyjny wóz. Drzwi kierow cy były otwarte, a na ziemi leżał bezwładny człowiek. Reid puścił się biegiem. Padł na kolana przy nie przytomnym Colinie Lynchu. Oficer oddychał, lecz z rany na głowie sączyła się krew. Reid chwycił krót kofalówkę z wozu i zaraportował napaść na oficera przy Elmwood Lane. Słyszał, że ktoś wykrzykuje py tania, ale nie tracił czasu na pogawędki. Całym sobą czuł, że Jenna jest w niebezpieczeństwie. Błyskawicznie zdjął kurtkę i przykrył nią Colina. W oddali słyszał wycie syren. Nadciągała pomoc. Bez wahania rzucił się biegiem w stronę domu Jenny. Frontowe drzwi były zamknięte. Chwycił ciężką doni cę z kwiatami, zamachnął się i rzucił w okno. Szyba pękła z trzaskiem. W oddali usłyszał krzyk kobiety. Wiedział, że spełnił się najgorszy koszmar Jenny. Brad Winters je odnalazł.
~ 302 ~
*** Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Jenna słyszała, jak Reid z rozpaczą wykrzykuje jej imię. Nie wiedzia ła, czy chce, żeby ją uratował, czy żeby uciekał. Brad mógł go zabić! - Już za późno - powiedziała, siląc się na spokój. - Zostaw Lexie i odejdź. - To moja córka! Nie ruszę się bez niej! - Brad podszedł do okna i wypchnął Lexie na zewnątrz. Pró bowała złapać go za ręce, ale Brad był silny i po pro stu wyrzucił ją przez okno na trawnik. Spadła, krzy cząc przeraźliwie. - Uciekaj, Lexie! Uciekaj! - krzyknęła Jenna. Brad podniósł broń i strzelił. Jenna rzuciła się w bok, lecz ostry ból rozdarł jej ramię. Opadła na podłogę, zwijając się z bólu. Reid wpadł do sypialni, jednym spojrzeniem ogar niając scenę dramatu. Brad strzelił do niego bez waha nia, lecz Reid uskoczył na bok. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, Brad wszedł na parapet i wyskoczył przez okno. Ryk policyjnych syren rozdarł powietrze. Czy zdą żą uratować Lexie? Przerażona Jenna wstała chwiejnie. Reid chwycił ją za ręce. - Postrzelił cię! Krwawisz! - Nic mi nie jest. Ratuj Lexie! - wykrzyknęła. - Błagam cię, Reid. Ratuj ją! - Uratuję ją, Jenno. Proszę, nie umieraj! Nie zosta wiaj mnie, proszę! Ujął jej twarz w dłonie, pocałował w usta i wysko czył przez okno. Jenna opadła na kolana i modliła się, by Reid odnalazł Lexie przed Bradem.
~ 303 ~
*** Reid biegł przez podwórko, klnąc w duchu. Dom Jenny ze wszystkich stron otaczały drzewa. Słyszał uja danie psów, a po chwili pośród pni zobaczył jakiś ró żowy strzęp. To pewnie kurtka Lexie. Dziewczynka pobiegła na klify. Ruszył za nią, widząc nieopodal ciemną postać także biegnącą ku klifom. Nie widział Lexie. Wiedział tylko, że musi dobiec do niej pierwszy. Niewiele mógł dostrzec pomiędzy drzewami. Co chwilę potykał się na kamieniach i wpadał na nisko zwieszone gałęzie. Gdy wreszcie wypadł na otwartą przestrzeń, ujrzał Brada i Lexie, szamoczących się na skraju urwiska. Pobiegł ku nim, starając się nie wejść w pole widze nia Brada. Lexie łomotała drobnymi piąstkami pierś ojca. Przypominała małe tornado całe składające się z pięści i kolan. Brad usiłował chwycić ją na ręce, lecz w szamotaninie coraz bardziej zbliżali się do krawę dzi klifu. Jeszcze jeden wściekły cios, jeden kopniak i Brad puścił córkę. Lexie gwałtownie zamachała rę kami, lecz jej stopy nie znalazły stabilnego oparcia. Spadała w przepaść! Reid biegł jak szalony, ale widział wyraźnie, że nie zdąży. Brad chwycił córkę za stopę, lecz nie zdołał jej utrzymać i oboje spadli poza krawędź, znikając w ciemności. Serce podeszło Reidowi do gardła. Przez krótką chwilę był pewny, że Lexie roztrzaskała się na ska łach, lecz gdy wreszcie dobiegł do klifu i wyjrzał za krawędź, ujrzał ich oboje na wąskim występie zbi tej ziemi, tuż przed pionowym uskokiem. Brad jedną ręką trzymał się kurczowo wystającego z gleby korze nia, a drugą ręką ściskał Lexie za kostkę. Dziewczyn ka wpiła dłonie w ziemię, przed oczami mając jedynie ~ 304 ~
fale rozbryzgujące się na poszarpanych skalach. Brad usiłował wciągnąć ją wyżej, nie puszczając jednocze śnie korzenia. Lexie szlochała histerycznie, szarpiąc się i utrudniając Bradowi przyciągnięcie jej bliżej. Reid ruszył w dół najszybciej jak mógł, ślizgając się na stromym zboczu. Każdy jego krok uruchamiał la winy małych kamyczków. Wreszcie usiadł i zaczął ostrożnie zjeżdżać w dół. Nie miał pojęcia, jak zdoła wciągnąć Lexie, kiedy już się do niej zbliży, nie był jednak w stanie patrzeć na tę scenę bezczynnie. Nie mógł jej stracić. Nie pozwoli jej zginąć. Brad patrzył na niego w mrocznym skupieniu. Reid przelotnie pomyślał, czy morderca nie puści córki w przepaść i nie zastrzeli go, zanim zdoła do nich się zbliżyć. Nie mógł się jednak zatrzymać. - Lexie! To ja, Reid. Uspokój się, proszę. Zabiorę cię do domu, dobrze? Był już blisko, niemal mógł chwycić ją za drugą no gę. Spojrzała na niego z rozpaczą. Twarz miała mo krą od łez. Każdy jej ruch uwalniał kolejną lawinę ka myków. Reid przysunął się ostrożnie i delikatnie chwycił dziewczynkę za kostkę. Poczuł się lepiej, trzy mając ją, choć teraz Lexie wisiała bezwładnie, rozpię ta pomiędzy nim a ojcem. Brad najwyraźniej nie za mierzał jej puścić. - Proszę, puść ją - warknął Reid, przekrzykując huk fal. - Policja za chwilę tu będzie. Minęli już dom. Nie uda ci się uciec. To już koniec. - To moja córka. Moja! - I masz szansę ocalić jej życie. Pozwól mi ją wcią gnąć. Wiem, że nie chcesz, żeby zginęła na skałach. Brad spojrzał na Lexie. Dziewczynka podniosła ku niemu twarz. - Tatusiu? - odezwała się, a na dźwięk jej głosu Reid zacisnął szczęki. Bała się Brada, jednak w głębi ~ 305 ~
serca wciąż pragnęła, by był jej ukochanym tatą, by jej strzegł i ją chronił. - Wiem, kim jesteś - ciągnął Reid. - Znam twoją przeszłość, historię twojej pierwszej żony, twoje prawdziwe nazwisko. Byliśmy na komisariacie i po wiedzieliśmy wszystko tutejszemu komendantowi. Tym razem nikt cię nie ochroni. Pójdziesz do więzie nia. - Brad uparcie milczał. - Możesz jednak choć raz postąpić słusznie. Pozwól córce żyć. Brad spojrzał na Lexie. - Skarbie, kocham cię. Słyszysz? Kocham cię! - Lexie rozpłakała się w głos. - Jesteś jedynym cudem, ja ki przydarzył mi się w życiu - krzyknął Brad. - Przy kro mi z powodu twojej matki. To był wypadek. Mu sisz mi uwierzyć. - Wierzę ci, tatusiu - chlipnęła Lexie. - Kocham cię. Ale boję się ciebie. I chcę już do domu. - Oczywiście, kochanie. Pójdziesz do domu, doro śniesz i będziesz dobra i miła, zupełnie inna niż ja. Zawsze chciałem dla ciebie wszystkiego, co najlepsze. Musisz o tym pamiętać. Obiecujesz? - Obiecuję, tatusiu... Brad spojrzał Reidowi w oczy. - Nie pozwól jej spaść - poprosił i powoli, ostroż nie puścił kostkę Lexie. Reid z wysiłkiem przysunął do siebie dziewczynkę, ciągnąc ją po kamieniach. Wolałby obrócić ją i złapać za ręce, żeby nie musiała już patrzeć w dół, ale jedy ne, co był w stanie zrobić, to powolne wciąganie jej w górę. Wokół gęstniała mgła. Czuł na twarzy wilgot ne podmuchy. Tuż przed oczami Reida nagle zmaterializowała się kobieca postać. Zamrugał gwałtownie, ale nie zniknęła. Miała jasne włosy, w oczach bezbrzeżny smutek. Reid poczuł nagły przypływ siły. Trzymając ~ 306 ~
Lexie za kostkę, zaczął się wspinać po zboczu i po chwili udało mu się wdrapać na krawędź. Chwy cił w ramiona płaczącą dziewczynkę i leżał bez ruchu, starając się zrozumieć, co mu się przydarzyło. Lexie z zachwytem patrzyła w dół urwiska na smukłą postać prowadzącą ich ku życiu. - Mamusiu... - szeptała. Reid jak przez mgłę słyszał cichy glos, mówiący: „Zawsze będę cię kochała. Bądź szczęśliwa, skarbie". Po chwili anioł uśmiechnął się lekko i dłonią przesłał im całusa. I zniknął. Reid otarł mokre powieki. To na pewno halucyna cje. Lexie podniosła ku niemu twarz umorusaną łzami i ziemią. - Mamusia jest w niebie - oświadczyła z mocą. - Kocha mnie. I pilnuje. Objęła go rękami za szyję i przytuliła się, drżąc na całym ciele. Reid oplótł ją ramionami. Nie był pewny, czy kiedykolwiek będzie w stanie ją puścić. Usłyszeli zbliżające się kroki i okrzyki. Spomię dzy drzew wybiegł Silveira w towarzystwie drugiego policjanta. Reid wstał, wciąż trzymając Lexie w ra mionach. Mgła rzedła. Wyjrzał poza krawędź klifu i dostrzegł Brada uczepionego korzenia. Właściwie nie dziwił się, że morderca nie próbował wspinać się w górę. Było już za późno. Jenna i Lexie są bez pieczne. - Jesteście cali? - zapytał Joe. Reid pokiwał głową. - Winters jest na zboczu. Kiedy Brad dostrzegł policjantów, utkwił wzrok w falach i Reid w tym samym momencie wszystko zro zumiał. Morderca nie zamierzał oddać się w ręce spra wiedliwości. ~ 307 ~
- Zabieram stąd Lexie - powiedział tylko i odszedł prędkim krokiem. Nie dotarli jeszcze do linii drzew, kiedy powietrze rozdarł przenikliwy krzyk, prędko zagłuszony przez ło skot fal. Brad Winters już nigdy nikogo nie skrzywdzi.
*** Spod domu Jenny odjechała karetka. Dwa wozy policyjne blokowały wjazd. Jenna siedziała na szczy cie schodów, gdzie ratownik opatrywał jej ramię. Na trawniku zgromadziła się grupka sąsiadów. Ktoś podszedł po chwili i okrył Jennę narzutą. Kiedy ich ujrzała, zaszlochała cicho. Pozwolili ra townikowi dokończyć opatrunek, a potem usiedli obok Jenny na schodach. Lexie uniosła twarz, żeby się przekonać, czy z ciocią na pewno wszystko w po rządku. Na widok krwi wargi jej zadrżały. - Nic mi nie jest - westchnęła Jenna i pociągnęła nosem. - Założyli mi kilka szwów, to wszystko. - Dlaczego płaczesz? - zapytała dziewczynka. - Jestem taka szczęśliwa, że cię widzę, skarbie. Tak mi przykro, że znów cię to spotkało. Wybacz mi. - Widziałam mamusię - oświadczyła Lexie. - Ura towała nas, prawda, panie Tanner? Reid nie był w stanie się przyznać, że widział anio ła. Z drugiej strony, nie mógł zaprzeczyć. Zrezygno wany pokiwał głową. - To prawda. Pomogła nam się wspiąć. - Wspiąć się? Gdzie? - zdumiała się Jenna. - Na klif. - Mój Boże, Reid, ja... - Już po wszystkim, Jenno. Lexie jest bezpieczna. - Mama się do mnie uśmiechnęła! - ciągnęła Lexie, nie zwracając uwagi na to, o czym mówią Reid ~ 308 ~
i Jenna. - Powiedziała, że zawsze będzie mnie kocha ła. I żebym była szczęśliwa. Teraz poszła do nieba. Chciała się tylko pożegnać. Wargi Jenny zadrżały, a Reid poczuł pod powieka mi piekące łzy. Lexie straciła oboje rodziców, a jed nak wciąż wierzyła w niebo. To prawdziwy cud. Dziewczynka nagle opadła z sił i ukryła twarz w koł nierzu swetra Reida. - A Brad? - szepnęła ponad jej głową Jenna. - To już koniec. Jesteście bezpieczne. Z ulgą pokiwała głową. - Każą mi jechać do szpitala... - Jedziemy z tobą. - Dziękuję. Chcę, żebyś był przy mnie. Lexie naj wyraźniej też. - Nie mam zamiaru zostawiać was ani na chwilę. Ścieżką nadchodził Joe. Twarz miał ponurą. - Powiedziałeś Jennie, co się stało? - zapytał oględnie, spoglądając na skuloną Lexie. - Opowiem - odpowiedział tylko Reid. - Muszę z wami pogadać, ale nie teraz. Jadę do szpitala. Wolałbym, żebyście spali dziś gdzie in dziej. Jak rozumiem, twój szwagier włamał się do do mu? - Tak, przez okno sypialni Lexie. - Jenna ode tchnęła. - Tak mi przykro, że Brad zranił Colina. Czuję się okropnie. Ściągnęłam tu tę bestię. To moja wina. - Ależ skąd. Oficer Lynch był na służbie - odparł Joe. - Zgłosił się dziś na ochotnika. - Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze - szep nęła Jenna. - Ja także - przytaknął Joe. - Ja także.
Rozdział 23 K a r a obudziła się znienacka i spojrzała na drugą poduszkę. Była pusta. Colin ma nocną służbę. Zakrę ciło jej się w głowie, lecz starała się jeszcze opanować. Zasłony zafalowały lekko, choć okno było zamknięte. I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Kara od razu wiedziała, że właśnie na to czekała, choć nie było dla niej jasne, dlaczego. W zasadzie bała się dowiedzieć. Dzwonek rozbrzmiał ponownie i w tej samej chwi li ktoś niecierpliwie zastukał. Kara wstała z wysił kiem, narzuciła na ramiona szlafrok i powoli pode szła do drzwi. Przez judasza zobaczyła bladą i poważ ną twarz Silveiry. Drżącą dłonią sięgnęła do klamki. - Co mu się stało? - zapytała bez wstępów. - Został postrzelony, Karo. Jedzie już do szpitala. Zawiozę cię. - Wszystko będzie dobrze - oświadczyła niepew nym głosem Kara. Musiało być dobrze. Nie było inne go wyjścia. - Oczywiście - potwierdził Joe, lecz w jego wzroku czaił się lęk. - Jestem w ciąży. Colin musi wydobrzeć. Potrzebu ję go. Nie dam rady sama. Nie dam rady! ~ 310 ~
- Ubierz się, kochana. Groza chwyciła Karę za serce, wiedziała jednak, że nie może się załamać. Musi jak najprędzej dotrzeć do męża. Musi w niego wierzyć. A on musi wydobrzeć. Po prostu musi.
*** Colina przetransportowano do szpitala helikopte rem. Kara siedziała w aucie Joego całkiem oszoło miona, nieświadoma zamglonej drogi, czarnych syl wetek drzew za oknem, błyskającego co chwilę świa tła latarni morskiej. Modliła się żarliwie do Boga, do aniołów, w które Colin tak wierzył, do wszystkich przodków, których była w stanie sobie przypomnieć, i do całego wszechświata. Targowała się, zaprzedawała duszę, ciało i całe życie. Żeby tylko przeżył. Jakże mogłaby bez niego trwać? Przecież jest jej mężem, miłością jej życia, kochankiem i najlepszym przyjacielem. Z nim chce spędzić resztę swoich dni, zestarzeć się przy jego boku. Colin jest ojcem jej dziecka! Położyła obie dłonie na brzuchu. Zaniepo kojone maleństwo kręciło się bez ustanku. Ono także potrzebuje Colina. Mieli być razem już na zawsze. Colin jest jej pierwszą i ostatnią miłością. To nie mo że się tak skończyć, nie teraz, nie bez ostrzeżenia. Nie jest na to gotowa. Nigdy nie będzie. Łzy pociekły jej po policzkach. Nie zauważyła na wet, że Joe wcisnął jej w dłoń chusteczkę. Otarła oczy. Musi być silna. Słyszała w głowie spokojny głos Colina, powtarzający jej, że wszystko będzie dobrze, żeby się nie martwiła. Że musi wierzyć. Kiedy przyjechali do szpitala, Joe wziął ją pod rękę i zaprowadził do poczekalni. Siedziało tam dwóch po licjantów w cywilu. Nie byli na służbie, mimo to przy~ 311 ~
jechali do szpitala najszybciej jak mogli. Chwycili ją w ramiona i zasypali uspokajającymi słowami, lecz Kara nie czuła niczego poza otępiającym bólem. Ktoś posadził ją w fotelu. Ktoś powiedział, że Colin jest na chirurgii i doktor przyjdzie do nich, gdy tylko bę dzie po wszystkim. Po wszystkim? Jeśli Colin nie przeżyje... Nawet nie chciała o tym myśleć. To zbyt przerażające. Wbiła wzrok w zegar i liczyła upływające minuty. Zawsze gdy w nocy budziły ją koszmary, Colin brał ją w ramiona, głaskał po głowie, całował i powtarzał, że rano wszystko będzie już dobrze, że nawet nie bę dzie pamiętała snu. Marzyła o wschodzie słońca. Marzyła o zakończe niu tego koszmaru. Niech ta noc się wreszcie skończy.
*** Jenna obejrzała szwy w lusterku i poszła do pocze kalni, gdzie odnalazła Reida i Lexie. Wiedziała, że Colina przetransportowano do większego szpitala w okolicy. Chciała tam pojechać jak najprędzej, lecz był środek nocy i Lexie leciała z nóg. W zasadzie już zasnęła na sofie. Reid poderwał się i podszedł do niej z trwogą w oczach. - Wszystko w porządku? Jak się czujesz? - Delikat nie dotknął temblaka. - W tej chwili nic nie czuję - odparła ze znużonym uśmiechem. - Dostałam jakieś znieczulenie. Po za tym to powierzchowna rana. Za wolno się schyli łam. - To nie powinno było się wydarzyć. Powinienem był być z tobą! W jego głosie brzmiało poczucie winy. - Przecież byłeś ze mną - przypomniała. ~ 312
- Za późno... Gdybym przyszedł wcześniej... Położyła mu dłoń na wargach. - Zamknij się, Reid. Nie zniosę dłużej twojego samooskarżania się. Nigdy nie byłeś za nas odpowie dzialny. I przyszedłeś w samą porę. Uratowałeś życie Lexie! Nigdy nie będę w stanie ci się za to odwdzię czyć. - Zabrała dłoń z jego warg. - Dlaczego przysze dłeś? Sądziłam, że tej nocy się nie spotkamy. Reid odwrócił wzrok. - Wyszedłem się przewietrzyć i znowu zobaczyłem tę rudowłosą kobietę, która przypomina mi Allison. A przynajmniej tak mi się zdawało. Poszedłem za nią i zanim się obejrzałem, stałem już na twojej ulicy, a ona zniknęła. Zobaczyłem Colina leżącego na ziemi i domyśliłem się, że Brad jest u ciebie. Zdawało mi się, że minęły wieki, zanim dobiegłem do drzwi. - Chwycił ją nagle w ramiona i przycisnął do siebie. - Kiedy wszedłem i zobaczyłem Brada z pistoletem... - Reid zadygotał spazmatycznie. - Gdybym przybiegł sekundę później, mógłby cię zabić. - Ale pojawiłeś się w porę. Nic mi się nie stało. Odsunął z jej twarzy kosmyki włosów. - Przez następne kilka dni mógłbym wyłącznie ga pić się na ciebie, żeby się upewnić, że jesteś cała. Uśmiechnęła się lekko. - Nie wnoszę zastrzeżeń. - Odciągnęła go od Lexie i zapytała szeptem: - Reid, co się stało na klifie? Co z Bradem? Zginął? - Kiedy ich dogoniłem, szamotali się tuż przy urwi sku. Lexie walczyła z Bradem jak dzika kotka, jednak w pewnym momencie ześliznęła się z klifu. Brad chwycił ją za nogę i spadł za nią. Zbocze ciągnie się jakieś sto metrów, a potem opada pionowo w dół i kończy się poszarpanymi skałami. Brad zdołał chwy cić jakiś korzeń, zanim spadli. - Reid przełknął ślinę. ~ 313 ~
- Zszedłem powoli, żeby ją złapać i wciągnąć na gó rę. Powiedziałem mu, że to koniec. Że wszystko o nim wiemy. Przez chwilę obawiałem się, że mi jej nie odda, ale wtedy Lexie spojrzała na niego i zaczę ła go prosić słodkim głosem, żeby ją puścił. W jej oczach było tyle nadziei, tyle wiary w niego, że po prostu musiał postąpić właściwie. Najwyraźniej do niego dotarła. Powiedział jej, że ją kocha. Że jest największym cudem w jego życiu. I że przykro mu z powodu śmierci jej matki. - Reid westchnął. - To Brad pomógł mi ją uratować. Mógł zabrać ją ze sobą, ale coś nie pozwoliło mu zabić własnego dziecka. - Dzięki Bogu. Choć przyznaję, że nie mogę uwierzyć w to, że zginął. Żałuję, że nie widziałam tego na własne oczy. Chyba dopiero wtedy mogłabym czuć się bez piecznie. - Nie ma go już - stanowczym tonem oznajmił Reid. - Skoczył prosto na skały. Nie mógł tego przeżyć. Jestem pewny, że rano policja zacznie szukać ciała. - A co z tym aniołem, o którym wspomniała Lexie? Wymyśliła go sobie? Reid uśmiechnął się lekko. - Rzeczywiście widziałem jakąś postać. Anioła po dobnego bardzo do Lexie. Był taki moment, kiedy ba łem się, że nie dam rady wspiąć się na klif. Ciągnąłem Lexie po osypującym się piasku, nie mogłem utrzy mać równowagi. Kiedy zobaczyłem tę postać, poczu łem przypływ sił, jakby ktoś podał mi rękę. Jeśli chcesz, możesz mi powiedzieć, że zwariowałem. - Nie chcę. Chcę wierzyć, że Kelly jest szczęśliwa i przebywa w lepszym świecie. A to, że Brad jednak ocalił Lexie, może pomóc jej dorastać bez świadomo ści, że ojciec był złym człowiekiem. Boję się, że mimo to będzie całkowicie zagubiona.
~ 314 ~
- Pomożesz jej. Może nie będzie to łatwe i będzie wymagało wiele czasu i jeszcze więcej miłości, ale Lexie i tak jest szczęściarą, że ma ciebie. Jesteś niezwy kłą kobietą, Jenno. - Zacisnął wargi. - Kiedy usłysza łem twój krzyk, tak bardzo się bałem, że cię stracę, zanim... - Zanim? - zapytała. - Zanim zdążę ci powiedzieć, że cię kocham. Jenna wstrzymała oddech. - Ty się nie zakochujesz, pamiętasz? - Owszem, pamiętam. - Reid wziął ją za rękę i splótł palce z jej palcami. - Nie chciałem przycho dzić do ciebie, bo bałem się poddać tym emocjom. Chciałem móc po prostu odejść bez żalu i bez smut ku, ale tylko bym siebie okłamywał. Już cię kochałem, nie chciałem tylko tego przyznać. Ale teraz chcę. Ży cie jest takie krótkie, nie chcę tracić ani sekundy wię cej na bycie idiotą. - Och... Reid... - Uśmiechnęła się przez łzy. - Zwariowałam na twoim punkcie. Wiem, że to wszystko stało się tak szybko, ale to najprawdziwsza prawda. Może to przez Zatokę Aniołów. To tak, jak byśmy byli sobie przeznaczeni. Ty, Lexie i ja. Ona także cię kocha. I skoro już wszystko wiesz, możemy postarać się zaprzyjaźniać tak powoli, jak tylko po trzebujesz. Do niczego nie musimy się spieszyć. Na wet nie musimy tu zostawać - dodała z bólem serca. - Jeśli chcesz wrócić do Waszyngtonu albo gdzie in dziej, jakoś to zorganizujemy. Wreszcie jestem wolna. Nie tylko od Brada, ale też od ojca i jego wygórowa nych oczekiwań. Nie chcę więcej tak żyć. Chciała bym, żebyś i ty mógł być wolny. Od poczucia winy. Od traumatycznej przeszłości. Chcę, żebyś był szczę śliwy. Chcę, żebyśmy oboje byli szczęśliwi. Reid ujął jej twarz w dłonie. ~ 315 -
- Kiedy byłem mały, marzyłem tylko o rodzinie. Żebym mógł kogoś kochać i żeby mnie ktoś kochał. - Masz to. - Całą resztę jakoś dopracujemy. Mamy mnóstwo czasu - szepnął i ją pocałował. Jenna oplotła mu szyję ramionami i przywarła do Reida całym ciałem. Ten pocałunek miał trwać do końca świata.
*** Kilka minut po siódmej Charlotte natknęła się na Joego. Parę kroków dalej Kara Lynch w otoczeniu rodziny i przyjaciół oczekiwała na relację o stanie Co lina. Charlotte chciała być pod ręką na wypadek, gdy by Kara źle się poczuła. - Hej - powiedziała ściszonym tonem. Joe odwrócił się błyskawicznie. - Jakieś wieści? Pokręciła niechętnie głową, żałując, że musi go rozczarować. - Niestety, nie. - Nieźle oberwał. - To prawda. - Nie powinienem był mu pozwolić na ten wczoraj szy patrol. Jenna ostrzegła mnie, że szwagier ją ściga i czułem, że nadciągają kłopoty. Nie spodziewałem się tylko, że nadciągną tak prędko. - Jestem pewna, że zrobiłeś wszystko, żeby uniknąć wypadku. - Niestety, nie powiedziałem mu wszystkiego. Je stem na siebie wściekły! - W oczach miał ból i gniew. Charlotte chwyciła go za ramię. - To twoja praca, Joe. I praca Colina. Znam go od dziecka. Zawsze był gotów skoczyć w ogień, by ko~ 316 ~
goś uratować. Kiedy ktoś był zagrożony, rzucał się na pomoc, choć był raczej cherlawym i wątłym dzie ciakiem. Uwielbiał grać bohatera. - Mógł zginąć przeze mnie, Charlotte. - Joe w roz paczy potrząsnął głową. - Nie wiem, czy kiedykolwiek sobie wybaczę. Ani czy Kara mi wybaczy. Jest w cią ży, do cholery! Colin wciąż gadał o tym dzieciaku. Był w siódmym niebie. - Wiem. Zawsze przyjeżdża z Karą na wizyty. Jed nak staram się nie tracić nadziei. Ty także nie powi nieneś. - Próbuję, ale widziałem już tyle nieszczęść dotyka jących niewinnych ludzi... Trudno mi być optymistą. - Wiem. Życie nie jest łatwe ani przyjemne. - Za milkła, jakby się nad czymś zastanawiała. - Joe? Czy to byłoby w porządku, gdybym cię przytuliła? Otworzył ramiona bez słowa. Zatopiła się w jego objęciach na długą chwilę. O wiele za długą niż po winna, ale nie umiała się od niego oderwać. Cierpiał, ona zaś cierpiała, patrząc na to. W zasadzie powin na być przy nim żona. Charlotte przez chwilę zastana wiała się, gdzie jest Rachel, ostatecznie uznała jed nak, że to nie jej sprawa. Wreszcie odsunęła się od niego z uśmiechem. - Uważaj na siebie, Joe. - Ty także, Charlotte. - Będę. Do zobaczenia.
* ** Zdawało się, że całe miasteczko zebrało się w szpi talnej poczekalni. Jenna bała się, że Kara nie będzie chciała z nią rozmawiać, jednak przyjechała także, chcąc wesprzeć kobietę, która bezinteresownie ofia rowała jej przyjaźń i pomoc. ~ 317 ~
Cała rodzina Murrayów stłoczyła się na korytarzu, a także niemal wszyscy funkcjonariusze lokalnej poli cji. Nie licząc innych mieszkańców Zatoki Aniołów. Kara siedziała na sofie owinięta narzutą. Kiedy ujrza ła w tłumie twarz Jenny, przywołała ją gestem. Reid uścisnął dłoń Jenny i lekko popchnął ją w kie runku Kary. Jak automat przemaszerowała przez po czekalnię, lawirując wśród znajomych i obcych. Usia dła obok Kary, z bólem serca zauważając znużenie i niezwykłą bladość jej twarzy. W oczach miała strach, ale także nadzieję. - Tak bardzo mi przykro, Karo - wyjąkała Jenna. - Nie mogę się z tym pogodzić. Jak się czuje Colin? - Usunęli mu kulę z głowy - odparła Kara. - Nie wiedzą jeszcze, jakich dokonała spustoszeń ani w ja kim stanie się ocknie, ale tymczasem pewnie jeszcze pośpi. Wreszcie może trochę odpocząć - dodała, uśmiechając się przez łzy. - Colin nigdy nie bral urlo pu. Zawsze się spieszył i próbował zrobić zbyt wiele rzeczy na raz. - Zacięła się na chwilę i odetchnęła. - Wciąż mam nadzieję, bo... bo muszę ją mieć. I wca le nie chcę cię winić. - Niestety, nie możesz winić nikogo innego. - A co powiesz o facecie, który postrzelił mojego męża? Słyszałam, że zginął, i cieszę się z tego. - Ja także - westchnęła Jenna. Ciało Brada znale ziono na skalach tuż po wschodzie słońca. Jej kosz mar wreszcie się skończył. - Joe opowiedział mi oględnie, przez co przeszłyście ty i Lexie - ciągnęła Kara. - Cieszę się, że jeste ście bezpieczne. Widziałam, że czegoś się obawiasz i chciałam ci pomóc, ale nie mogłam się narzucać. - Bardzo mi pomogłaś. Obdarzyłaś mnie przyjaź nią i zaufaniem. To bardzo wiele dla mnie znaczy. - I co teraz? Zostaniesz z nami w Zatoce Aniołów? ~ 318 ~
- Jeszcze nie wiem. Myślę, że na pewno przez jakiś czas. Mam ci tak wiele do opowiedzenia, ale chwila nie jest na to odpowiednia. - Ależ przeciwnie, nie mam nic do roboty - uśmiechnęła się Kara. - Chętnie z tobą porozma wiam. - C ó ż . . . Krótko mówiąc, wydaje mi się, że nie przy jechałyśmy tu z Lexie przypadkowo. Znalazłam w piwnicy pamiętnik Rose Littleton, z którego wyni ka ni mniej, ni więcej, tylko że jestem jej wnuczką. Lexie ma znamię nad kostką... Pocałunek anioła. Ta kie samo jak Rose i inne krewne... - ...Gabrielli! - dokończyła podekscytowana Kara. - Och, mój Boże! To niewiarygodne! Nie mogę się do czekać, kiedy powiem Colinowi, że ocalił życie dziec ka Gabrielli! Tak jakby historia zatoczyła pełne koło. Wiesz, że anioły pojawiły się chwilę po twoim przyjeź dzie do miasteczka? Jakby wiedziały, że potrzebuje ich Lexie, dziecko aniołów. Że przyjechała tu, by mo gły ją uratować. - Uśmiechnęła się nieśmiało. - Ga dam jak Colin, prawda? Cała ta anielska gadanina za wsze mnie irytowała. Mogłabym przysiąc, że powie działby: „To nie gadanina, Karo. Po prostu musisz w to uwierzyć". I to właśnie zamierzam zrobić. Zamie rzam wierzyć z całych sił. - Świetny plan. Kara zerknęła na Reida. - Ach, więc to tak. Znalazłaś w Zatoce Aniołów nie tylko schronienie i historię rodzinną. Znalazłaś coś jeszcze. - Masz rację - zgodziła się Jenna. - Znalazłam mi łość. Kara złapała ją za ręce. - I tylko to się liczy. Miłość. Nie pozwolisz mi o tym zapomnieć, dobrze? Bo czuję, że w najbliższym czasie ~ 319 ~
będę potrzebowała kogoś, kto będzie mi o tym przy pominał. - Nie pozwolę ci zapomnieć - przyrzekła Jenna, ściskając dłonie Kary. - Colin także będzie ci o tym przypominał. - Będę o niego walczyć. Będę walczyć o nas - z mo cą oświadczyła Kara. - Wiem, kochana. I my wszyscy będziemy walczyć razem z tobą. - Jenna rozejrzała się po zatłoczonej poczekalni. - Zatoka Aniołów troszczy się o swoich mieszkańców, a oni troszczą się o siebie nawzajem.