~1~
Prolog
- Panie Shaw, musi pan wstać. Natychmiast. – Brendon Shaw, który klęczał na kolanach i prawdopodobnie umie...
10 downloads
20 Views
3MB Size
~1~
Prolog
- Panie Shaw, musi pan wstać. Natychmiast. – Brendon Shaw, który klęczał na kolanach i prawdopodobnie umierał, skulił się na dźwięk tego głosu. Przynajmniej sprawił, że mógł się na czymś skupić. Na czymś, co powstrzymało go od całkowitej utraty przytomności. Nie mógł sobie pozwolić na oddalenie się tej kobiety. Znał ją… skądś. Pamiętał jej zapach… skądś. Nawet znał ten przerażający głos. Co ważniejsze, była człowiekiem. Chociaż łajdacy, którzy mu to zrobili byli teraz rozrywani przez Klan hien, to niedługo te hieny wrócą do nich. Po nią. Bowiem hieny nie były rasą ani lojalną, ani uprzejmą. Zawsze wybierali słabe osobniki. A ona była słaba, ponieważ była człowiekiem. A on był słaby, ponieważ wykrwawiał się w jednym z ich tuneli. Więc musiał ją stąd wydostać. Natychmiast. Chociaż nie był cudotwórcą. Miał złamane co najmniej trzy żebra, złamany obojczyk, rozbitą rzepkę i prawdopodobnie wewnętrzny krwotok. Gdyby mógł dostać się do jakiegoś bezpiecznego miejsca, aby jego ciało mogło się uzdrowić, prawdopodobnie by przeżył. Tak naprawdę, uzdrowiłby się w ciągu kilku dni – gdyby przeżył tę noc. Jednak nie sądził, żeby tak się stało. Wykrwawi się na śmierć, próbując wyjść z tych tuneli albo wykończą go hieny. Tak czy owak, nie pozwoli tej kobiecie zginąć razem z nim. Więc ta kobieta – kim ona do diabla była? – musiała odejść. Shaw potrząsnął swoją głową. - Nie mogę. - Nie mogę cię nieść, panie Shaw. Nieustępliwa mała kobietka, prawda? Spróbował jeszcze raz. - Zostaw mnie. Idź. – Mógł powstrzymać hieny przez jakiś czas. Niewiele siły w nim zostało, ale będą tak zajęte rozszarpywaniem go i rozrywaniem jego kończyn, że będzie miała dość czasu, żeby się stąd wydostać – jeśli tylko wyjdzie.
~2~
Westchnęła cicho z irytacją. - Nie mogę cię zostawić, panie Shaw. Achhh. Teraz sobie przypomniał. Była gliną. Gliną z wielkimi cyckami i zapachem Mace’a Llewellyn'a na sobie. Nic dziwnego, że nie chciała go zostawić. Wypełniała swój obywatelski obowiązek – albo coś w tym stylu. Chociaż, gdy nie ruszy swojego ślicznego tyłeczka… Zapach wilków uderzył w niego mocno i ostro. Świetnie. Teraz będzie miał do czynienia z wilkami i hienami, po tym jak lwy niższej rangi dały mu niezły wycisk. O rany, co za pierdolona Wigilia Bożego Narodzenia. Ale kobieta wydawała się uspokoić na widok dużej wilczycy, i przekrzywiając swoją głowę na jedną stronę, zapytała. - Sissy Mae? – Wilk sapnął w odpowiedzi. – Zgubiłam się, a on opada z sił. To była największe niedopowiedzenie tej nocy. Z każdą sekundą, tracił coraz więcej krwi, co nie było wcale śmieszne. Krzyki, ryki i rozkoszny śmiech hien – jak dźwięk drapania paznokci po tablicy szkolnej – przypomniało mu, że mają mało czasu na ucieczkę. Kobieta Mace’a dobrze to rozegrała i zwróciła klan hien dokładnie na tego, który zabił ich lwiego kochanka. To skupiło uwagę hien na trzech łajdakach, którzy już mieli wsadzić mu kulkę w tył jego głowy, jak robili to niektórzy pieprzeni ludzie. Cała ta sytuacja byłaby całkiem zabawna, gdyby nie to, że był umierający. Wilczyca odchyliła głowę do tyłu i zawyła, wzywając swoją sforę. Albo psy pojawiły się tak szybko albo zemdlał na chwilę, ponieważ nagle stał na swoich własnych nogach, używając ścian tunelu i kilku psów wokół siebie jako podpórki. Dwóch samców zmieniło się w mężczyzn i złapało go za ramiona. Normalnie, nigdy nie pozwoliłby żadnemu psowatemu się dotknąć, ale w tych okolicznościach żebrzący o pomoc naprawdę nie mogli wybierać. Poza tym, szybko mu się pogarszało. Im bardziej zbliżali się do schodów, tym bardziej zaczęło mu ciemnieć przed oczami. A potem poczuł zapach śmieci, kawy, mokrych ulic Nowego Jorku i… i coś innego. Coś cudownego i potężnego i smakowitego, co sprawiło, że ślina wypełniła mu usta, a fiut stwardniał. To był jakiś
~3~
cud, wziąwszy pod uwagę to, że się wykrwawiał. Ale, o rany, mówimy tu o daniu mu powodu do życia. Jakoś dał sobie radę otworzyć oczy i wtedy spojrzał w najśliczniejszą twarz, jaką kiedykolwiek widział. Piękne piwne oczy, bardziej żółte niż brązowe, perkaty nos, do którego miał przeczucie, że został złamany raz czy dwa. Do tego cała masa piegów rozsypanych na nosie i trochę mniej na policzkach. Jej wargi były pełne i obiecywały wszystkie rodzaje cudownych umiejętności, a kiedy uśmiechnęła się do niego, wiedział, że mógłby się zakochać. A potem powiedziała. - Niczym nie martw, skarbie. Dobrze się tobą zajmiemy. – Podczas, gdy reszta jej sfory, zupełnie zignorowała ich rozmowę, jej uśmiech zmienił się w szelmowski i tak ewidentnie seksowny, że pomyślał, iż mógłby dojść tu i teraz. Te śliczne oczy omiotły jego sylwetkę z góry na dół. – Nie mogę pozwolić, żeby takie ciało się zmarnowało, prawda? To byłoby niesprawiedliwe dla żeńskiego rodzaju. Jej ręka wyciągnęła się i przesunęła po jego czole. To były łagodne, chłodne palce. Miękkie i pieszczące. Nigdy nic wcześniej nie było takie cudowne.
- Zamknij oczy, skarbie. Zaśnij. Kiedy się obudzisz, obiecuję, że będziesz bezpieczny i żywy. Niezdolny już do walki ze swoją słabością, Brendon Shaw zamknął oczy i pozwolił nadejść cudownej ciemności. Tak naprawdę nie wiedział czy kiedykolwiek jeszcze się obudzi, tak jak mówiła. Ale wiedział już jedną rzecz… że z całą pewnością się zakochał.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~4~
Rozdział 1
Najpierw poczuł ten zapach. Jego nozdrza drgnęły, a wargi odsłoniły wysunięte kły. Ciało stanęło w ogniu. Gorączka. Ból był przerażająco silny, a zmienni dostawali takiej gorączki, która niemal rozrywała ich od środka. Takiej, która mogłaby zabić normalnego człowieka. Kiedy przestanie się podnosić, szanse przeżycia podniosą się do około osiemdziesięciu procent. Brendon wiedział, że naprawdę silna gorączka, chwyci go za jaja. Jego ciało drżało od dreszczy, ręce wciąż zaciskały się w pięści i otwierały. To będzie długa, dziwna podróż powrotna do normalności, ale jego pozostałe opcje były dużo mniej przyjemne. I ten przeklęty zapach sprawiał, że rzeczy stawały się jeszcze gorsze. To wzywało ukrytego w nim lwa. Jeszcze trochę, a nie będzie mógł się powstrzymać. Jeszcze trochę, a chyba dojdzie tu zaraz na prześcieradło. Powstrzymując się od warknięcia, otworzył siłą oczy. Wiedział, jakby mimochodem jak wszystko wokół niego wyglądało, bo jego oczy były oczami lwa. Ręce o mało nie zamieniły się w pazury. Mógł poczuć jak wbijają się w dłonie, kiedy zaciskał ręce. Ale nie dbał o to. Nie dbał o to, że bolało go całe ciało. Nie dbał o to, że gorączka wstrząsała jego ciałem jak jakiś kalifornijski ogień. Nie. A, co go obchodziło? Właściciel tego zapachu. Rozglądając się po szpitalnej sali, zdał sobie sprawę, że jest bezpieczny i zauważył ją przy oknie. Siedziała na krześle, odwrócona bokiem, więc mógł zobaczyć jej profil. Wyciągnęła swoje och-jakie-długie nogi przed siebie, a jej niezwykle duże, obute stopy oparte były na innym krześle, stojącym naprzeciw niej. Duża książka w twardej oprawie leżała na jej kolanach, ale najwyraźniej zbytnio jej nie interesowała, skoro zabawiała się wyrzucaniem orzeszków w górę i próbowała złapać je w usta. Nie była w tym dość dobra, co było dla niego raczej dziwne. Psy zazwyczaj potrafiły złapać wszystko w swój pysk. I nagle coś go uderzyło. Była z Watahy. ~5~
- Cholera. Wymamrotane słowo zaskoczyło ją i odwróciła się, by na niego spojrzeć, a orzeszek, który chwilę wcześniej podrzuciła w powietrze, uderzył ją w policzek. Zamrugała i zagapiła się na niego. Odwzajemnił spojrzenie. - Co robisz, kochany? – zapytała łagodnie. – Doktor powiedział, że dał ci tyle leków, iż mogłyby powalić słonia na tydzień. O rany. Ten akcent. Nieznośnie Południowy. O rany, ten akcent z tymi oczami… wszystko, o czym mógł myśleć to jej szept, kiedy dochodziła z tym cholernym akcentem. Wrzuciła duży, gruby żółty zakreślacz i niebieski długopis do środka książki i zamknęła ją. Zdał sobie sprawę, że trzymała podręcznik. Patrzył w jej twarz, modląc się, żeby miała więcej niż dwadzieścia lat. Lubił kobiety trochę starsze. Trochę bardziej doświadczone. Nie. To nie było jakieś nudne, naiwne dziecko, które oczekiwało, że będzie podejmował wszystkie decyzje. Domyślił się tego jak tylko zdjęła te długie nogi z krzesła i wstała. Jak większość wilczych samic, była wysoka i dobrze zbudowana. Co najmniej metr osiemdziesiąt z silnymi barami i ramionami. Żadnej chudości modelki nie było w tej kobiecie. Miała ciało, które z pewnością mogło poradzić sobie zarówno w bójce jak i w łóżku, zostawiając mężczyznę błagającego o więcej. Była tym, co jego dziadek nazywał wysoką szklanką wody. Te długie nogi przykrywały znoszone dżinsy, a jej T-shirt był prany tak wiele razy, że wystarczyło jedno małe pociągnięcie, a całkowicie zostałby zdarty z jej ciała. Podeszła do niego wolnym krokiem – i to było tym, spacerem – dopóki nie znalazła się przy łóżku. Jej ciało zbliżyło się do jego, kiedy dotknęła wierzchem dłoni jego czoła. - Dobry Boże. – Z zatroskaną miną, wsunęła jedną rękę po jego szyję, drugą dotknęła jego policzka. Jakie chłodne, miękkie dłonie. – Och, moja ty biedna dziecino. Cały płoniesz. Nie miała pojęcia jak.
~6~
- Lepiej wezwę lekarza. – Zrobiła krok do tyłu od niego, ale złapał ją za rękę. – O co chodzi, kochany? Martwisz się, że nie wrócę? – Uśmiechnęła się, a to prawie wywaliło jego żołądek na zewnątrz. Nigdy nie widział niczego ładniejszego. – Cóż, nie obawiaj się. Będę tuż obok, tylko porozmawiam z lekarzem. – Pogłaskała jego policzek, a on na moment zamknął oczy, trącając nosem dłoń i mrucząc. - Hmm. Ta gorączka musi być naprawdę wysoka, skoro wydajesz dźwięki, których nigdy wcześniej nie słyszałam. Jedynymi dźwiękami, jakie zazwyczaj słyszę od was kotów, to ryczenie i syczenie. Lepiej sprowadzę lekarza. – Ponownie spróbowała się odsunąć, ale Brendon nie chciał jej puścić. Jednym mocnym szarpnięciem, pociągnął ją na swoje kolana. - Hej, hej, kochany! Zaczekaj sekundeczkę. Brendon pociągnął ją jeszcze raz, tak, że siedziała teraz okrakiem na jego talii, a jej obfite cycki prawie znalazły się na jego twarzy. By zatrzymać ją tu gdzie była, chwycił jej tyłek i przesunął stanowczo na swoją pobudzoną-w-ciągu-sekundy erekcję. - Słuchaj facet, nie chcę cię skrzywdzić… Warknął, tym rodzajem warknięcia, jakby chciał, aby go skrzywdziła. W granicach rozsądku, oczywiście. - … ale podejrzewam, że nie chciałeś wbić tych wielkich kocich pazurów w mój tyłek. Ignorując ją, Brendon zanurzył twarz między jej piersiami i odetchnąć głęboko. Wow, pachniała tak cholernie dobrze. - Musisz przestać. Wiem, że jesteś chory, ale to wszystko… Trącił nosem jeden sutek, potem drugi. - Przestań! - Zostań ze mną. – Jęknął w jej piersi, jego głos brzmiał bardziej zwierzęco, niż ludzko. - Jestem z tobą, a jeśli mnie nie puścisz… - Pieprz mnie.
~7~
- Okej. Wystarczy. Oparła silne ręce na jego ramionach i odepchnęła się od niego tak mocno jak mogła. Nadal trzymał ją w talii, ale jej cycki nagle znalazły się poza jego zasięgiem. A to mu się nie spodobało. - Musisz się opanować, facet. W tej chwili. - Pocałuj mnie. - Nie. - Pocałuj mnie, a cię puszczę. – Przynajmniej na razie. Chociaż jej ręce były mocno zaparte o jego ramiona, nie dała mu natychmiastowego nie, tak jak oczekiwał. - Obiecuję – nalegał. – Tylko mnie pocałuj. Odepchnęła się od niego jeszcze raz, sprawdzając jego siłę. Przytrzymał ją mocniej, niezbyt skłonny uwolnić. Jeśli myślała, że gorączka uczyniła go słabym, to bardzo się myliła. Ponieważ to tylko sprawiło, że stał się niebezpiecznie silny. - A niech to cholera. – Wypuściła zirytowana oddech. – No dobra. Świetnie. Ale zróbmy to szybko. Niechętnie puszczając jej tyłek, Brendon przesunął ręce w górę dopóki nie umieścił ich na jej plecach. Przyciągnął ją do siebie, sam się pochylił, a te śliczne oczy patrzyły na niego ostrożnie i trochę ciekawie. Brendon otarł się swoimi wargami o jej. Mały, całkowicie niegroźny ruch. Nie zrobiła niczego w zamian. Jedynie wpatrywała się w niego. A ponieważ nie próbowała rozerwać mu gardła, sięgnął jeszcze raz, tym razem przedłużając trochę pocałunek. Ponownie, nie wykonała żadnego ruchu. Przyciągając ją bliżej do swojego ciała, Brendon zamknął swoje usta na jej. Jej ręce pozostały na jego ramionach, napięte jak cała reszta niej, gotowa go odepchnąć w każdej chwili. Liznął jej dolną wargę, czubek jego języka przesunął się po linii między nimi. Zamiast go odepchnąć zacisnęła ręce na jego ramionach, a potem chwyciła go mocno i oddała mu pocałunek. I do diabła… co to był za pocałunek! ~8~
***
Rhondo Lee Reed, jesteś dziwką! Taa. Mogła usłyszeć głos swojej mamy tak wyraźnie jak dzwonek w głowie. Mówiąc jej te same rzeczy jakie powiedziała, kiedy znalazła Ronnie na tylnym siedzeniu Johnny’ego Patterson'a z ulubioną parą czerwonych kowbojek Ronnie leżących na dachu. A teraz była w tym miejscu ponownie. Angażując się w zły rodzaj faceta. A ściślej, w zły gatunek. Plus chorobę. Ten facet miał okropny atak gorączki. Powinien odpoczywać. Powinien sączyć płyny żeby zbić temperaturę w dół i jęczeć w agonii. I nie powinna mieć języka jakiegoś nieznajomego w głębi swojego gardła. Więc musiała to powstrzymać to. Teraz. Ale, niech ją diabli, jeśli ten mężczyzna nie miał niezwykłego talentu do całowania. Ronnie powinna to wiedzieć jak tylko spojrzała w tę cudowną twarz, przed nocą zanim wpadła w kłopoty. Nawet krwawienie i połamane gnaty od pobicia, jakie zaliczył, absolutnie nic nie mogło ująć mu jego surowego piękna. Ostre kości policzkowe i lekko spłaszczony nos jeszcze bardziej zwiększały grzesznie pełne wargi mężczyzny. Wargi, z którymi Ronnie nie miała problemu, by wyobrazić je sobie na swoim ciele. A kiedy otworzył oczy, by na nią spojrzeć, poczuła jak każdy żeński hormon w jej ciele nagle budzi się do życia. Te wprawiające w osłupienie ciemnozłote oczy oprawione w czarne jak smoła rzęsy całkowicie ją rozbroiły. Dodaj do tego prawie dwumetrowe, stuczterdziestokilogramowe muskularne ciało, a Rhonda Lee Reed była w psim niebie. Więc nic dziwnego, że kompletnie straciła kontrolę w tej sytuacji. W jednej sekundzie wpatrywała się w podręcznik olśniewająco nudnej Inżynierii, zastanawiając się nad swoim planem powrotu do college'u, co było jednym z lepszych pomysłów jakie ostatnio miała, a w następnej – znalazła się na kolanach tego przeklętego kota z jego językiem w ustach.
~9~
W końcu mogła o to winić tylko jedną osobę – Sissy Mae Smith. Swoją najlepszą przyjaciółkę odkąd skończyła trzy lata. Ta diabelska kobieta pakowała Ronnie w więcej kłopotów, niż mogło się wydawać możliwe dla dwóch starych kumpel, wilczyc z Tennessee. Były gwiazdami rocka z czystszą przeszłością, niż miała ona i Sissy. Nie chodzi o to, że zażywały jakieś narkotyki, czy coś podobnego. Do diabła, kto potrzebował narkotyków, kiedy Sissy nie miała żadnych skrupułów, by upić ją tequilą, zawiązać sznur bungie wokół jej pasa i strącić ją z budynku ze sławnym powiedzonkiem Sissy „musisz po prostu mi zaufać”, jednocześnie wrzeszcząc po jej skoku? A potem było to niewielkie starcie z meksykańską policją i ta mała miejscowość we wschodnich Niemczech, gdzie zakazano im powrotu… Och, i ci gliniarze z Vegas – tak, nie wrócą tak szybko do Nevady. Szczerze mówiąc, Sissy Mae mogłaby zacząć walkę na noże w klasztorze. Jednak Sissy nie był tą, która spierała się z wyrośniętym domowym kotem. Ona i reszta watahy Smith przyjemnie spędzała święta gwiazdkowe, gdy Ronnie w tym czasie pracowała, jako opiekunka. Co, w wielkim planie rzeczy, było z pewnością czymś, co powinna robić jego Duma. Gdzie były te cholerne kobiety w takim razie? Jedna z nich się pokazała, jakby sondując sytuację, ale jak tylko lekarz powiedział, że Shaw przeżyje, zwiała szybko stamtąd. Nawet nie poszła go zobaczyć. I to wtedy, frajerka Sissy Mae zasugerowała Ronnie. - Nie możemy go tak zostawić – powiedziała. – Nikt nie chce obudzić się w szpitalu sam – dodała. - I? – Starszy brat Sissy, Bobby Ray, zapytał. – Co niby mamy z tym zrobić? Ronnie wiedziała, jak to się rozegra, i szybko schowała się za Mace’a Llewellyna. Tak jak Shaw, Mace był postawnym facetem. Więc może Sissy Mae jej nie zauważy. - Ronnie Lee zostanie. Prawda, Ronnie? Gdyby Ronnie pomyślała, że może się od tego wykręcić, to być może wyplułaby wodę, którą właśnie wypiła prosto w twarzy Sissy. A ponieważ Sissy wybrała ją specjalnie, żadna inna wilczyca by nie została. Więc albo wszyscy wyjdą, a Shaw obudzi się sam w nieznanym szpitalu, albo Ronnie zostanie. A z całą swoją watahą, która ją chroniła, plus trzema dużymi braćmi, jej wrzodemna-tyłku matką i oczywiście tatą, Ronnie nigdy nie obudziłaby się w szpitalu sama.
~ 10 ~
Myśl, że ktokolwiek miałby tego doświadczyć, nawet kot, sprawiła, że musiała coś zrobić. Zgodziła się niechętnie z zaciśniętymi zębami. - Dobra. Zostanę. A teraz obściskiwała się, jak napalona siedemnastolatka, z facetem, którego nawet nie znała. Okej, ale prawda była taka, że to nie był pierwszy raz, gdy zachowywała się w ten sposób. Wiedziała o tym. Do diabła, to było podczas 38 Specjalnego Koncertu Zespołu Charliego Daniels’a, na którym ona i Sissy Mae wyszły z całkowicie niezatartym piętnem. Ale trzy tygodnie później, gdy skończyła trzydziestkę, przyrzekła sobie, że te burzliwe dni się skończyły. Zamiast tego pójdzie do szkoły i zdobędzie wykształcenie. Próbowała usiedzieć na miejscu dłużej niż pięć minut, co oznaczało żadnych więcej wędrówek przez Europę, Azję, czy Afrykę, ze świrem – alias Sissy Mae. I żadnego więcej wygłupiania się wśród zmiennych, których ledwie znała. A co robiło to wszystko jeszcze gorszym? To, że ten biedny łajdak nie był nawet przy zdrowych zmysłach. Powinna była go odepchnąć i wpakować jego duże – ale wspaniałe – ciało z powrotem do łóżka, żeby mógł wyjść z gorączki w spokoju. Z pewnością nie powinna zaciskać swoich ud wokół jego pasa i przyciągać go bliżej. Tylko dziwki tak robią, Ronnie Lee. Znowu usłyszała głos swojej matki. Ostatnio nie mogła pozbyć się cholernego głosu tej kobiety ze swojej głowy. To zaczynało doprowadzać ją do szaleństwa! Zaciskając dłonie na jego twardych ramionach, Ronnie go odepchnęła. - Stój. Zatrzymaj się. Musimy się zatrzymać. - Dlaczego? – zamruczał, przysuwając się bliżej i skubiąc jej szyję. - Ponieważ to jest… hm… – Ronnie miała trudności ze skoncentrowaniem się, kiedy jego język zawirował na punkcie tuż pod jej prawym uchem, ale musiała spróbować. – To… hm… coś tam. Chwycił zębami jej wilgotną skórę i przygryzł. Niezbyt mocno, ale wystarczająco. Wysunęła kły z dziąseł, a jej ciało zadrżało. - Musimy przestać. W tej chwili! – Nigdy jeszcze nie straciła kontroli w ten sposób. Jej kły tak po prostu się nie wysuwały. Ronnie Lee zawsze zachowywała kontrolę, gdy ~ 11 ~
chodziło o mężczyzn. Zawsze. To sprawiało, że łatwiej było odejść następnego ranka. I zawsze odchodziła następnego ranka. - Nie powstrzymuj mnie – błagał, jego ogromne ręce próbowały rozpaczliwie przyciągnąć ją z powrotem. – Proszę. Tak. Z całą pewnością to był wpływ gorączki, ponieważ lwy nigdy o nic nie prosiły. Były jak diabli pewne siebie i nigdy nie prosiły, ani nie błagały. To nie leżało w ich naturze. Chwycił ją w talii i przycisnął mocniej na swoich kolanach. Mogła poczuć potężne gorąco jego twardej erekcji ocierającej się o wewnętrzną stronę jej uda. Jeszcze więcej tego i będzie zgubiona. Jeszcze więcej tego i nie będzie miało znaczenia to, że jej mama już nigdy nie wpuści jej tyłka do domu rodzinnego. Ronnie odpychała go, jednocześnie odsuwając się w przeciwnym kierunku. Jego chwyt się rozluźnił, więc zsunęła się z niego i z łóżka. - Nie – nalegał. – Nie zostawiaj mnie. Próbując odzyskać oddech, Ronnie potrząsnęła głową. - Nie zostawiam cię, facet. Nie chcę tylko uprawiać z tobą seksu. Warknął, obnażając kły. - Dlaczego nie? Ronnie wróciła z powrotem do swoich rzeczy i złapała boleśnie nudny podręcznik, który beznadziejnie próbowała przeczytać. - Ponieważ jestem rozsądna. - Twój rozsądek jest do bani. – Oczy lwa wpatrywały się w nią spod wspaniałej grzywy złoto-brązowych włosów sięgających jego ramion. Duże ciało Shawa pochyliło się do przodu, a Ronnie dała mu jakieś dziesięć sekund, zanim zeskoczył z tego łóżka prosto na nią. – Chodź tutaj – warknął. Zrobiła to z książką w rękach. - Co? – zapytała stając obok niego.
~ 12 ~
Omiótł ją tymi złotymi oczami od góry do dołu, zostawiając w ślad po tym każdy rozdaj interesującego mrowienia. - Zostań ze mną. W tym łóżku. Teraz. Kiwnęła głową. - Okej, facet. Okej. – Podeszła bliżej, pocierając jego policzek swoją ręką, a on zamknął oczy z westchnieniem. Obnażyła kły, chwyciła książkę w obie ręce i zamierzyła się nią. Uderzyła w szczękę Shawa, uderzając mężczyznę w bok twarzy i całkowicie go ogłuszając Odrzucając książkę przez pokój, Ronnie potrząsnęła głową i westchnęła. - Cholerny kot.
***
- Czy on powinien być taki napalony? Lekarz, słodka pantera, zerknął na pielęgniarki, które odwróciły się, by nie roześmiać mu się w twarz. - Panno, uch… - Ronnie. Po prostu mów do mnie Ronnie. I proszę odpowiedzieć na moje pytanie, doktorze. To znaczy, zamieniłam się w kocimiętkę, biorąc pod uwagę sposób w jaki ten chłopak zadziałał. Odchrząkając, lekarz wziął ją za rękę i skierował do stanowiska pielęgniarek. Wszyscy z nich byli zmiennymi, więc Ronnie nie przejmowała się tym, że przypadkiem coś usłyszą. Z takim przerzedzonym personelem z powodu świąt, Ronnie nie obchodziło to jak głośno mówili. - Ronnie nigdy wcześniej nie opiekowałaś się nikim w gorączce? - Oczywiście, że tak. Przy moim ojcu. Moich braciach. Ale oni nigdy… no wiesz.
~ 13 ~
Lekarz szybko potrząsnął głową. - Nie. Nie. Oczywiście, że nie. Oni są z rodziny. Ale jak zachowywał się twój ojciec, kiedy twoja matka była w pobliżu, gdy miał gorączkę? Ronnie musiała przez chwilę o tym pomyśleć. Miała szesnaście lat, kiedy jej ojciec dostał gorączki po brzydkiej walce z dzikiem, ale nie zastanawiała się nad tym za bardzo, dopóki nie wyzdrowiał. Pamiętała jednak jak jej mama wciąż wyrzucała ją z pokoju. Często. - Och. Uśmiechając się, lekarz kiwnął głową. - Tak, Och. Musiałaś być pociągająca dla niego, Ronnie. W przeciwnym razie tak by się nie zachował. Szczególnie, jeśli jest lwem. – Przewrócił swoimi jasnozłotymi oczami, co nawet Ronnie przestraszyłoby po ciemku. – Wiesz, jacy oni są. Poklepał ją w ramię w prawie przyjaznym geście. - Jeśli przez to poczujesz się lepiej, załatwię jedną męską pielęgniarkę do opieki nad nim. Jest niedźwiedziem. Olbrzymim. Łatwo sobie z nim poradzi. Będziesz mogła iść spotkać się ze swoją watahą. Już prawie się zgodziła, ale potem przypomniała sobie, jak nalegał, żeby go nie zostawiała. Była jakaś rozpacz w jego żądaniu, która wywołała zmarszczenie się jej brwi, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma nikogo z Dumy Llewellyn, kto by się nim zaopiekował. - Nie mogę wyjść. – Chociaż naprawdę powinna. – Przyrzekłam mu, że tego nie zrobię. – Ignorując uniesioną brew lekarza, Ronnie odwróciła się i poszła z powrotem do prywatnego pokoju Shawa. - Użyj dzwonka, gdybyś naprawdę nie mogła sobie poradzić, Ronnie. Machnęła ręką na potwierdzenie, a potem odchodząc, skręciła za róg i poszła korytarzem. Biorąc pod uwagę fakt, że zmienni nie potrzebowali szpitali zbyt często, faktycznie mieli ogromną przestrzeń w tym miejscu. Popchnęła drzwi do pokoju Shawa i zamarła. Shaw zniknął, co całkowicie ją zaskoczyło. Ale dwa ciała leżące na podłodze, zaskoczyły ją jeszcze bardziej.
~ 14 ~
Ronnie podeszła bliżej, jej nos się zmarszczył, gdy wyczuła, że to byli ludzie. Obaj wyglądali na jakieś trzydzieści lat, jeden miał ciemnobrązowe włosy i dużego wąsa. Drugi był blondynem z brutalną blizną na szyi, tak jakby ktoś zaciął go nożem. Wyczuła także zapach smaru do broni i skrzywiła się na ich niewiarygodnie tandetne garnitury. I co oni do diabła zrobili z jej lwem? Ronnie przykucnęła przy mężczyznach, odszukała ich broń, Glocka 45, i umiejętnie rozebrała. Części wrzuciła pod łóżko. Wygląda na to, że jej bogaty lew ma jakieś ukryte umiejętności. Shaw pobił tych facetów całkiem zgrabnie, ale z pewnością jeszcze żyli. Wciągnęła powietrze i zlokalizowała zapachu Shawa. Trzymując swój nos w górze, podążyła za Shawem długim korytarzem i skręciła za róg. Kiedy znalazła się na końcu korytarza, zobaczyła drzwi prowadzące na schody, które zaprowadziłyby Shawa w dół i na zewnątrz budynku. - O, Boże. – Podbiegła kilka kroków, uderzyła w drzwi i je otworzyła. Jej rozmach wyrzucił ją do przodu. Wprost na plecy Brendona Shaw, który, z nieznanych jej przyczyn, czuł potrzebę siedzenia na balustradzie. Powinna go stamtąd strącić, ale on tylko chrząknął, gdy się z nim zderzyła. Rzucając okiem nad swoim ramieniem, Shaw uśmiechnął się do niej. - Cóż, cześć piękna. Ronnie odepchnęła się od jego pleców, przez kilka sekund wiążąc jego szpitalną bluzę, żeby nie wpatrywać się w idealny tyłek tego faceta. - Kochany, co ty tutaj robisz? - Oglądam sobie wschód słońca. Odsuwając włosy z jego oczu, powiedziała. - Siedzisz na klatce schodowej, kochany. A słońce wzeszło kilka godzin temu. - Naprawdę? I też tak ślicznie wyglądało. Uśmiechnęła się, a Shaw jęknął w odpowiedzi.
~ 15 ~
- Masz najładniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. – Ronnie poczuła, jak jej serce zabiło dla tego dużego głupka. Dopóki nie dodał. – Jak ten wschód słońca. - Okej koleś, odprowadźmy cię… – Ten zapach uderzył w nią mocno, sprawiając, że się cofnęła. - Co? – zapytał, jego złote oczy nagle stały się przytomne. – Co się dzieje? Szybko położyła rękę na jego ustach, żeby go uciszyć, i wciągnęła powietrze jeszcze raz. Ludzie, których pobił Shaw, właśnie się zbliżali. Wątpiła, by po tym pobiciu nadal szukali Shawa, ale nie wiadomo było, co by zrobili, gdyby natknęli się na niego. A Ronnie, tak naprawdę, nikogo nie chciała dzisiaj zabić – jeśli mogła temu zapobiec. - Musimy się stąd wydostać – szepnęła, wiedząc, że ich głosy odbijają się echem, słyszalnym nawet dla ludzi. - Dlaczego szepczesz? – zapytał Shaw, dziesięciokrotnie głośniej niż było to potrzebne. Ponownie Ronnie zakryła ręką jego usta. - Bądź cicho! – Użyła swojej drugiej ręki, by sprowadzić go z balustrady i poprowadziła na schody. – Chodź kochany. Musimy się ruszyć. Pchnęła go w dół, przez pięć kondygnacji tylnych schodów do wyjścia, które powinno zaprowadzić ich na tyły szpitala. Wiedziała, że mogła zaprowadzić Shawa z powrotem do szpitala, ale nie była pod wrażeniem jego ochrony w tych świątecznych dniach, skoro ludzie mogli podkraść się niezauważeni na piętro dla zmiennych. Nie, będzie czuła się lepiej, jeśli zabierze go gdzieś w bezpieczne miejsce i z dala od miasta. - Zostań tu – powiedziała do Shawa, zostawiając go przy schodach. Ronnie zrobiła kilka szybkich kroków do tylnych drzwi. Obejrzała je i zauważyła, że mają alarm, żeby postawić w stan pogotowia personel szpitala, gdyby ktoś chciał wejść lub wyjść. Wciąż nie chcąc alarmować mężczyzn, którzy szukali Shawa, szybko zlokalizowała potrzebne druty, wyrwała je i rozłączyła system. Szpital prawdopodobnie szybko zauważy, że ktoś majstrował przy alarmie i strażnicy niedługo się tu pojawią, żeby to sprawdzić. Ale będzie miała dość czasu, żeby wydostać stąd Shawa.
~ 16 ~
Otworzyła drzwi i ostrożnie się wychyliła, patrząc czy mogą bezpiecznie wyjść. Na całe szczęście nie zobaczyła ani nie wyczuła żadnego czającego się człowieka, a co lepsze na rogu stała taksówka. Ale zanim Ronnie się ruszyła, poczuła jak duże palce ocierają się o jej krzyż, a potem ciągną za pasek jej dżinsów. Z szeroko otwartymi oczami, obejrzała się przez ramię na mężczyznę, wpatrującego się uważnie w lukę między jej skórą a dżinsami. - Co ty do diabła robisz? - Masz śliczny tyłeczek – westchnął. Złote oczy popatrzyły na nią. Nie miała pojęcia, czy to gorączka wywołała u niego to pożądliwe spojrzenie, czy jej tyłek. – Mógłbym bawić się kilka godzin takim tyłeczkiem. - No teraz to nie jest uroczy komplement. – Trzepnęła go po ręce. – Posłuchaj, musisz zacząć się kontrolować. Oparł ręce o futrynę, zablokował ją ogromnymi ramionami i pochylił się do niej. Świetnie, facet dowalał się do niej, jakby byli na dyskotece. - Znajdźmy gdzieś jakiś hotel i popracujmy nad tym – zamruczał. - Musimy znaleźć ci gdzieś bezpieczne miejsce, kocie. - Ale ja cię lubię. - Jak tylko wyjdziesz z tej gorączki, nawet nie będziesz pamiętał mojego imienia. - Ale zapamiętam ten tyłeczek. Cudownie. Drzwi trzasnęły kilka razy i Ronnie usłyszała krzyk. Nie mogła już dłużej czekać. - Chodź. – Otworzyła drzwi i rzuciła szybkie spojrzenie na zewnątrz, z ulgą zauważając wciąż pustą ulicę. Złapała rękę Shawa, wyciągnęła go na ulicę i ruszyła prosto do taksówki. Jak tylko zapakowała go do środka, zatrzasnęła drzwi i spojrzała na kierowcę. - Hej – przywitała się.
~ 17 ~
Kierowca wpatrzył się w nią i nie odezwał. Boże, ale ci Jankesi byli cholernie niegrzeczni. - Chcę jechać… – wyciągnęła kawałek papieru ze swojej tylnej kieszeni i odczytała adres. - To jest Long Island – stwierdził kierowca. Tak, jakby to miało dla niej jakieś znaczenie. Ronnie wpatrzyła się w kawałek papieru. - Tu jest napisane Westbury. - To jest Long Island. Wzruszyła ramionami. - O co ci chodzi? - On mówi, – odezwał się Shaw, jednocześnie próbując pozbyć się swojego szpitalnego ciucha, – że to jest za daleko – chyba, że masz gotówkę. - Mam gotówkę. - Mnóstwo gotówki. - Mam mnóstwo gotówki. – Ronnie popatrzyła na kierowcę przez rozdzielającą ich szybę. – I dam ci spory napiwek poza licznikiem, ale musisz ruszyć teraz. Kierowca nadal się w nią wpatrywał, więc Ronnie zrobiła to samo w drugą stronę. Kiedy się nie odwróciła, ani nie spuściła wzroku, zbladł odrobinę i włączył się do ruchu. Nie miała zamiaru go wystraszyć, ale mówiąc otwarcie, nie miała czasu na bzdury tego małego człowieczka. - Gdzie jedziemy? – zapytał Shaw. - Do domu mojej ciotki. – Ronnie naciągnęła z powrotem na niego szpitalną bluzę. – Wyprowadziła się stamtąd przed laty, a moja mama dała mi ten adres, gdybym miała jakieś kłopoty. – Spojrzała na Shawa. – A ty z całą pewnością masz kłopoty. - Pochlebczyni. – Uśmiechał się, mając nawet zamknięte oczy.
~ 18 ~
W końcu, duży napalony łajdak zasnął. Ronnie odprężyła się na siedzeniu i modliła, żeby bezwiednie nie zaczął się zmieniać w taksówce tego biedaka. Nie znalazłaby na to żadnego wyjaśniania dla kierowcy. Nie chciała najeżdżać swojej ciotki w ten sposób. Ronnie planowała najpierw zadzwonić i dowiedzieć się, czy ciotka będzie chciała się z nią zobaczyć po tak długim czasie. To było prawie piętnaście lat temu, kiedy mama Ronnie i ciotka miały to duże powalające starcie. Jej ojciec i ciotki najstarszy brat musieli rozdzielić dwie kobiety. I chociaż nie rozmawiały ze sobą od tego czasu, jej mama zawsze mówiła – Rodzina to rodzina, Ronnie Lee. Potrzebujesz jej, jedziesz do niej albo dzwonisz. Rzuciła okiem na dużego mężczyznę, radośnie chrapiącego obok i miała nadzieję, że mama miała rację.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 19 ~
Rozdział 2
Brendon usiadł w dziwnym łóżku i rozejrzał się po pokoju. Nie rozpoznawał tego miejsca, ale podobało mu się tu. Dobrze pachniało. Podobałoby mu się bardziej, gdyby wilczyca też tu była. Gdzie ona mogła pójść? Wiedział, że go nie zostawiła. Nie, kiedy gorączka wciąż szalała w jego ciele. W przeciwieństwie do Dumy nie zostawiłaby go. Na tyle zdążył ją poznać. Opadając z powrotem na poduszki, Brendon spróbował przypomnieć sobie, jak tu się znalazł. Może to miało coś wspólnego z jego bratem. Może. Szczerze mówiąc, nie pamiętał tego momentu, ale gdyby jego brat był w to zamieszany, nie byłby wcale wstrząśnięty. Mitchell od dnia narodzin stale wpadał w kłopoty. Siostra bliźniaczka Brendona, Marissa, spisała na straty Mitcha już dawno temu, ale Brendon nie mógł tego zrobić. Dzieciak zaginął? Jeszcze raz? Mitch, teraz mający dwadzieścia osiem lat, często się gdzieś gubił, przynajmniej tak to wyglądało. Bracia urodzili się z innych matek, ale mieli tego samego ojca. Ojca, który wychowywał Brendona i Marissę, kiedy ich matka zmarła podczas porodu, a jej Duma w ogóle nie wydawała się być zainteresowana wzięciem do siebie dwójki dzieci. Ojca, który niewiele miał wspólnego z Mitchem przez lata. Czego Mitch nie mógł zapomnieć, ani wybaczyć. Oto życie Dumy. Ono z pewnością nie było dla każdego. Chryste, dlaczego nie mógł sobie przypomnieć? Dlaczego Mitch był w Nowym Jorku? Z jakiś powodu Brendon myślał, że jest tutaj. Dlaczego go szukał? Brendon potrząsnął głową. Naprawdę nie wiedział. Wszystko było takie pokręcone. Ale był w tamtych tunelach z jakiegoś powodu i prawdopodobnie, kiedy gorączka już przejdzie, przypomni sobie dlaczego. Teraz jednak, wszystko, czego chciał to spędzić więcej czasu z tą wilczycą. Tak cudownie całowała. Zdumiewająco. Wywołując żądzę. Nie zostawiłaby go.
~ 20 ~
Chociaż jego ciało paliło się gorączką, nie widział nic złego w tym, by sprawdzić resztę domu. Może znajdzie Tą mającą Cudowne Wargi. Poza tym, może rozejrzeć się trochę, prawda? Przecież nic się nie stanie, no nie?
***
Ronnie uśmiechnęła się na widok mężczyzny siedzącego w ogromnym SUV-ie przy krawężniku, czekając na swoją ciotkę. - Moja gorąca randka. – Annie Jo Lucas puściła oko do Ronnie. - Bardzo słodki. Starsza kobieta się uśmiechnęła. - Niedźwiedź polarny. Kocham niedźwiedzie. Ronnie się roześmiała. Zupełnie zapomniała jak zabawna potrafi być jej ciotka. I mama miała rację. Rodzina to rodzina. Jej ciotka nawet nie mrugnęła, gdy Ronnie zapukała do jej drzwi, podtrzymując mężczyznę ubranego w samą szpitalną bluzę. Annie Jo wpuściła ich, rozlokowała Shawa i dała nawet Ronnie gwiazdkowy prezent, który miała jej wysłać po świętach, tak jak to robiła od piętnastu lat. Nadal Annie nie miała niczego dobrego do powiedzenia o matce Ronnie, ale to działało w dwie strony. Jej ciotka myślała o odwołaniu swojej randki, ale Ronnie nawet nie chciała o tym słyszeć, nie chcąc się wpychać między wilka, a właściwie położenie. To byłoby skrajnie złe. - A co z tobą i tym kotem? – Jedna ciemnobrązowa brew uniosła się w górę, gdy ciotka uśmiechnęła się kpiąco. - Hmm? - Po prostu robię mojej Alfie przysługę. - Och. To wszystko? - Co to znaczy?
~ 21 ~
- Cóż, po prostu się dziwię, że jeszcze nie wezwałaś watahy. Niech oni zaopiekują się Panem Jestem Wspaniały. - Dlaczego miałabym psuć im święta? – Chociaż jej już były zrujnowane. - Ponieważ, kiedy należysz do watahy, nigdy nie jesteś sama. - Zadzwonię do nich rano. Obiecuję. Annie skierowała się do SUV-a, zostawiając Ronnie w tyle. - Wiesz co Ronnie, naprawdę mogę zostać. I pomóc ci z tym chłopcem. On jest naprawdę duży. - Nic nam nie będzie. Idź! Życzę ci udanej świątecznej randki. - Masz numer mojej komórki, gdybyś mnie potrzebowała. – Annie otworzyła drzwi auta i posłała całusa swojej randce. - Nie będę cię potrzebować. Dam sobie z nim radę. - Naprawdę? – Ton Annie nie brzmiał, jakby wierzyła jej nawet przez sekundę. - Tak. To tylko jeden mężczyzna. Poradzę sobie z jednym mężczyzną. Randka Annie pochyliła się do przodu, żeby spojrzeć na Ronnie przez otwarte drzwi od pasażera. - To jest twój lew? Ronnie obróciła się momentalnie i zobaczyła Brendona Shaw – całe jego dwa metry i dwieście trzydzieści kilogramów, teraz zmienionych w lwa – kłusującego po miłych, cichych ulicach Lon Island w Nowym Jorku. - O Boże! Śmiejąc się, ciotka pomachała do niej. - Baw się dobrze, skarbie. Ronnie nawet nie czekała, aż jej ciotka odjedzie ze swoją randką. Zamiast tego, pobiegła za tym dużym idiotą.
~ 22 ~
Na szczęście, tak naprawdę, nie próbował uciekać. Za to, wydawał się po prostu kręcić… i baraszkować. Dogoniła do niemal trzy domy dalej, turlającego się na trawniku jakiegoś biedaka. - Shaw – zawołała łagodnie. Zignorował ją. - Brendon! – Spróbowała inaczej, mówiąc tak głośno jak śmiała, słysząc muzykę i ludzi wewnątrz domu, śmiejących się i świętujących cudowne chwile. – Chodź tutaj! Shaw, leżący na swoim grzbiecie z dużymi łapami w powietrzu, wpatrywał się w nią z wywieszonym językiem. Boże, co on robił? - Słyszałeś mnie, matole. Chodź tutaj! Przewracając się na łapy, Shaw wydał cichy pomruk. Gdyby zaczął ryczeć, chyba by spieprzyła. Ale zamiast ryczeć, on… on… Ta świąteczna muzyka dochodząca z wnętrza domu go podkręciła. Z szeroko otwartymi oczami, Ronnie patrzyła jak Król Dżungli kręci swoim lwim tyłkiem na trawniku jakiegoś biednego człowieka. Nigdy nie zrozumieją skąd pochodzą te ślady łap, gdy wyjdą jutro o poranku. Głowa Ronnie przechyliła się na bok. Czy on… ? Tak. On tańczył mambo. Łapy skrzyżowały się z łapami. Głowa kiwała się do rytmu. Gęsta, królewska grzywa falowała w zimnym grudniowym powietrzu. Tak naprawdę, to nie był wcale taki zły. Jak na tak dużego kota tańczącego mambo. Przecierając oczy, Ronnie zdała sobie sprawę, że musi się skupić. - Chodź tutaj! – rozkazała jeszcze raz, wciąż szepcząc. Shaw spojrzał na nią, a potem opuścił głowę do swoich przednich łap, a swój duży lwi zad wypinając w górę. O mój Boże w niebie, był w nastroju do zabawy. Nie robiła takich rzeczy od czasu swoich pierwszych lat nabycia zdolności całkowitej zmiany, a to było wtedy, kiedy była szczenięciem. I nigdy nie słyszała o kotach robiących tego typu rzeczy. Ronnie podeszła do niego, a on dosłownie odskoczył od niej.
~ 23 ~
Trzymaj się z daleka. Ten duży idiota chciał zagrać w trzymaj się z daleka. Nie miała na to czasu. Musiała zabrać jego szaloną kocią dupę do domu, zanim ktoś go zobaczy. - Brendon, proszę, chodź. Zrobiła kolejny krok do niego, a on krok do tyłu. Niech to szlag! Obserwował ją, jego złote oczy badały ją od stóp do głów. A potem jego spojrzenie zatrzymało się na jej piersiach i… zostało tam. Ronnie Lee przewróciła oczami. Nieważne, jaką rasę reprezentował, wszyscy mężczyźni byli świniami. Jednak, nauczyła się przez lata, że mężczyzn można kontrolować. Odpowiednią przynętą. Rozglądając się wokół, upewniając się, że nadal są niezauważeni, Ronnie zrobiła to, co przyrzekła nigdy już nie robić, od czasu koncertu Motörhead 1, gdy miała osiemnaście lat. Uniosła swoją koszulkę i stanik, oślepiając go. Shaw ruszył na nią, a Ronnie ledwie miała czas, by opuścić ubranie na miejsce, zanim zaskoczona pisnęła i pognała z powrotem do domu ciotki. Biorąc nogi za pas, przeskoczyła dwu i półmetrowe ogrodzenie, które otaczało podwórko domu ciotki od sąsiadów. Ronnie zdążyła dobiec do tylnych schodów, gdy usłyszała Shawa tuż za swoim tyłkiem. Wpadła do środka, zatrzaskując za sobą drzwi, mając nadzieję go powstrzymać, ale walnął prosto w nie, wyłamując je z zawiasów. Skrzywiła się, zdając sobie sprawę, że będzie musiała je naprawić, zanim ciotka wróci do domu. Ronnie pisnęła jeszcze raz, gdy wielgachna łapa trzepnęła ją w biodro, posyłając na podłogę salonu. Obróciła się na plecy, tylko po to, żeby zdać sobie sprawę, że ma na sobie nagiego faceta z głową wsuniętą pod jej T-shirt. - Boże, twoje piersi są piękne – wychrypiał. – Mogę pobawić się nimi przez chwilę? – Zostawił małego całusa na okrytym koronką sutku. - Nie, nie możesz. A teraz złaź ze mnie! – Trzepnęła go w głowę, próbując zmusić, żeby ją puścił. Jednak chrapanie zasugerowało, że nigdzie się nie ruszy, chyba że sama to zrobi. 1
Chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, czym jest Motörhead
~ 24 ~
- Boże! – warknęła. – Kopnę Sissy w dupę, jak tylko ją zobaczę. Dysząc, Ronnie wyczołgała się spod Shawa. Miała zamiar myśleć, że jej problem z oddychaniem wynika jedynie ze skandalicznej sytuacji, w jakiej obecnie się znalazła, a nie dlatego, że ten kot miał najbardziej miękkie wargi znane człowiekowi, czy Bogu. Wstała i przekrzywiła szyję na boki. Łapiąc Shawa za rękę, pociągnęła go po podłodze i schodach z powrotem do sypialni. I cały czas przeklinała imię Sissy Mae Smith.
***
Okej. Musiała przestać się nad sobą użalać. Co prawda, nie tak chciała spędzić gwiazdkę – naprawiając drzwi i goniąc za lwami – ale była tutaj i musiała sobie z tym poradzić. Podobnie, jak jej mama, chciała to wymownie spuentować – Och, miej to wszystko w dupie, Rhondo Lee. Siedząc przy stole kuchennym ciotki, z głową w swoich rękach, Ronnie spojrzała w dół na szybko stygnącą czekoladę, którą sobie zrobiła. Nawet nie przeszkadzał jej brak pianki. Jak dokładnie władowała się w tą sytuację? Po pierwsze, wiedziała, że lepiej nie ufać Sissy Mae. Po drugie… och, do diabła. Nie było po drugie. Jednak wszystko to był doskonałym przykładem, że musiała zmienić swoje życie. Szkoła wydawała się być dobrym początkiem. Już miała zorganizowane przesłuchania z paroma miejscowymi uniwersytetami po świętach w Nowym Roku. Przy odrobinie szczęścia, być może zignorują to świadectwo z ocenami z pierwszego roku dwanaście lat temu. Nie było się, czym chwalić, a reakcja jej mamy była… cóż, bójki wilczyc nigdy nie były ładne. Dzień po bójce, Ronnie i Sissy Mae wyjechały do Europy z plecakami i pięciuset dolcami razem wziętymi. Ronnie zobaczyła kawał świata, ponieważ Sissy stale parła do przodu, by zwiedzić Anglię, Francję, Niemcy, Włochy… Kiedy kończyły z krajami o romantycznych językach, wyruszyły do Azji i Afryki. Gdziekolwiek. Gdziekolwiek dwie wilczyce mogły wpakować się w kłopoty, tam były.
~ 25 ~
A potem, pół roku później, Ronnie Lee obudziła się u boku niemieckiego wilka, znając tylko jego imię – i nic więcej. Ile razy, zapytała sama siebie pod prysznicem tego ranka, ile razy budziłaś się już w ten sposób? I wtedy zdecydowała, że koniec z tym. Już nigdy więcej nie obudzi się przy boku nieznajomego. Już nigdy więcej nie wda się w żadną karczemną awanturę. Już nigdy nie wyzwie przypadkowej watahy dla dominacji. Już nigdy więcej nie będzie szukać kłopotów. Trzy tygodnie temu Ronnie Lee przekroczyła trzydziestkę i wyglądało na to, że wszystko idzie w dobrą stronę. Przez chwilę miała nawet stałego chłopaka. Ale to trwało tylko miesiąc. Przyprowadziła biedną Betę do domu, ale jej ojciec i bracia wycisnęli z niego ostatnie soki. Tak naprawdę nie zrobił niczego złego, ale ojciec od razu go nie polubił. I jak się można było spodziewać, wilk nie odebrał już od niej żadnego telefonu po tym szczególnym rodzinnym obiedzie. A więc zdecydowała parę dni później, że odstawi na chwilę mężczyzn. Miała swoje zabawki, a na dodatek była kobietą, która nie bała się używać swoich palców. Tak naprawdę, to czego potrzebowała od mężczyzny, oprócz pieprzenia i rozmnażania? A powstrzymywała się z rozmnażaniem, dopóki nie znajdzie tego jedynego. Niestety, całowanie Shawa było jak powrót do jej starych przyzwyczajeń. Nawet gorzej, kot miał Dumę, o którą musiała się martwić. Gepardy, pantery, nawet tygrysy, były przeważnie samotnikami. Ale samice z Dum były naprawdę opiekuńcze wobec swoich rozpłodowych samców. Oczywiście, jak opiekuńcze potrafiły być, jeśli nawet nie pojawiły się w szpitalu? Mace powiedział jej, że widocznie Shaw szedł własną drogą, skoro nie przyjechały sprawdzić, co z nim. Najwyraźniej spłodził dwa zdrowe młode z samicami Llewellyn i to było prawdopodobnie wszystko, czego chciały lub potrzebowały od niego. - No ładnie – wymamrotała głośno, żałując Shawa. Spędziła kilka chwil na rozczulaniu się nad jego nieszczęściem – najwyraźniej nie miała dość swojego własnego – gdy poczuła jego niezwykle gorący oddech na swojej szyi. Ronnie Lee usiadła prosto i wolno odwróciła głowę. Zmienił się z powrotem w lwa. Zdumiało ją, jak wiele razy ciało może się zmienić podczas gorączki. Straciła już rachubę, ile razy Shaw przez to przechodził. Wstyd, że nie było żadnego sposobu, by to kontrolować. Wówczas może Ronnie nie miałaby jednego z największych kotów na świecie, wpatrującego się w nią jak w kawałek żeberek. Oto, co dostała za siedzenie w kuchni ciotki i użalanie się nad sobą. Nawet nie słyszała, kiedy ten duży łajdak wszedł do tego niewielkiego pomieszczenia. ~ 26 ~
- Dlaczego wstałeś z łóżka? Próbujesz mnie wkurzyć? Wpatrywał się w nią przez kilka długich sekund, a potem jego wielki język wysunął się z pyska i liznął ją od brody do czoła. - Och! Cholera. – Otarła swoją twarz ze wstrętem. – Nie rób tego. Shaw zrobił krok bliżej i trącić ją nosem pod brodą, jego masywna złoto-brązowa grzywa znalazła się pod jej nosem. Spróbowała go odepchnąć, nie widząc nic poza tym cholernym kocim futrem na jej twarzy. - Do łóżka! Wracaj do łóżka! - Chodź ze mną. Zaskoczona Ronnie Lee otworzyła oczy i stwierdziła, że Shaw zmienił się ponownie. Teraz klęczał nagi, tak cholernie wspaniały, i to tuż przed nią. Ronnie nigdy nie myślała, że poleci na tych złotych facetów. Byli doskonale opaleni bez niepokojenia się o problem raka skóry. Żadnej uncji tłuszczu na ciele. Jego twarz… była doskonała. Nawet z tymi wszystkimi siniakami i wciąż leczącymi się ranami, facet był tak cholernie piękny. - Chodź ze mną do łóżka, piękna – wymruczał do jej ucha. – Obiecuję… Czekała na więcej. Kiedy nic więcej nie powiedział, musiała zapytać. - Obiecujesz co? - Cokolwiek chcesz. – Jego głowa pochyliła się trochę i jego cudowne złote oczy zatopiły się w jej. – Absolutnie wszystko. Boże, dopomóż jej. Biorąc go za rękę, Ronnie wstała. - Chodź – nakłaniała go. – Chodź do łóżka. Zamruczał i poszedł za nią.
~ 27 ~
***
Brendon obudził się ponownie w pokoju, w którym znalazł się pięć minut temu… albo może to było pięć godzin? Szczerze mówiąc, nie miał pewności. Ale to nie miało znaczenia. Musiał wstać i stawić czoła nowemu dniu… albo to była noc? Nieważne. Próbując usiąść, Brendon szybko zdał sobie sprawę, że ktoś przywiązał jego ręce i nogi do łóżka z baldachimem. - Co do chuja? - Och popatrz. Idiota z dżungli się obudził. Brendon zamrugał, próbując skupić się mówiącej do niego na kobiecie. Stała na drugim końcu łóżka, ramiona skrzyżowała pod piersiami, piorunując go wzrokiem, jakby zastrzelił jej psa. - Gdzie ja jestem? - W Westbury. Chropawym głosem krzyknął. - Na Long Island? – Dlaczego do diabła był na Long Island? - To było jedyne bezpieczne miejsce, o którym pomyślałam. Brendon kiwnął głową, szybko decydując, że nie ma to dla niego znaczenia, tak długo jak kobieta będzie z nim. - Niech będzie. – Szarpnął za liny. – Sądzę, że teraz już możesz mnie uwolnić? Podeszła bez słowa i stanęła po jego prawej stronie. Trzepnęła go mocno w czoło. - Ał. - Wciąż jesteś rozpalony. Prawdopodobnie to już końcówka, ale nie podejmę już więcej prób z tobą. Sądzę, że już dość dzisiaj nagoniłam się lwów po Nowym Jorku. Więc będziesz nadal przywiązany, dopóki nie minie gorączka.
~ 28 ~
O rany, co za wkurzająca przemowa. Nie wiedział, co złego zrobił, ale nie chciał żeby była na niego wkurzona. - Przepraszam. - Za co? - Za cokolwiek, co zrobiłem, a cię wkurzyło. W końcu, posłała mu niechętny uśmiech. - Cóż, przynajmniej nie próbujesz wciskać mi kitu. Brendon rozejrzał się po pokoju. Nie wiedział, gdzie był, ani jak się tu znalazł. Wszystko, czego mógł się uczepić, to ta kobieta i jej cudowny zapach. - Jaki dzisiaj mamy dzień? – Coś mu mówiło, że to jest jakiś ważny dzień. - Dwudziesty piąty grudzień. Krzywiąc się, Brendon podniósł na nią wzrok. To wyjaśniało całe jej wkurzenie. - Dzisiaj jest Gwiazdka? – Krótko kiwnęła głową. – Przepraszam. Przykro mi, że utknęłaś tutaj ze mną, a nie ze swoją watahą. Jej twarz zmiękła trochę na te słowa i ku jego zaskoczeniu, usiadła na łóżku obok niego. Po czym oparła głowę na jego wyciągniętym ramieniu. Cholera, ta kobieta pachniała tak fantastycznie dobrze. - Nie przejmuj się tym. – Poklepała jego kolano, jej oczy zwęziły się i spiorunowała go wzrokiem. – I kontroluj tę rzecz, proszę. Brendon rzucił okiem w dół na swoje biodra. Jego fiut stał na sztorc i unosił białe prześcieradło, które zakrywało go od pasa po nogi. - To nie moja wina. – Uśmiechnął się. – Tylko twoja. - To nie jest moja wina. Nie kontrolujesz się. - Ty jesteś tą, która dotknęła mnie intymnie. - Poklepałam tylko twoje kolano. - Widzisz? Intymnie. ~ 29 ~
Roześmiała się i potrząsnęła głową. Miękkie brązowe włosy otarły się o jego ramię. - Jesteś idiotą. - Czasami. – Brendon odprężył się, pozwalając swoim ramionom trochę opaść, żeby się rozluźniły. – Słuchaj, naprawdę doceniam to wszystko, co dla mnie zrobiłaś wczoraj wieczorem. Wiem, że to nie było łatwe. Wzruszyła ramionami, jakby opiekowała się będącym w gorączce lwem każdego dnia tygodnia. - Przypuszczam, że jestem ci winny prezent pod choinkę, co? – zapytał. - Prezent pod choinkę? Dla mojego małego ja? A co mi dasz? - A co chcesz? Przytuliła się do niego mocniej, a on zagroził swojemu fiutowi uszkodzeniem ciała, jeśli tylko pomyśli o ponownym podniesieniu się. Wilczyce nie tuliły się do byle kogo, więc nie chciał jej spłoszyć. - Zastanówmy się… bogaty facet pyta mnie, co chcę dostać na gwiazdkę. – Zerknęła na niego spod przymrużonych powiek. – Jesteś bogaty, prawda? Nie jesteś na utrzymaniu tych samic z Dumy, nie? Nie w tym życiu. - Nie. Nie jestem na ich utrzymaniu. - Och, w takim razie to otwiera tyle możliwości. Zawsze chciałam mieć Maserati. - Maserati? Nie jesteś trochę za wysoka do niego? Zwróciła swoje błyszczące piwne oczy na Shawa. - A co to znaczy? - Że jesteś wysoka. Może za wysoka na ten samochód. - Lepiej, żeby to było wszystkim, co masz na myśli – wymamrotała. - Nie, jestem pewny, że twoje stopy zmieszczą się tam doskonale.
~ 30 ~
- No widzisz! O to chodzi. Nie będziemy dyskutować o moich stopach. – Oboje spojrzeli na nogi w kowbojkach, leżące na łóżku. Chryste, co za ogromne wilcze stopy. Ale te buty, które miała na sobie były seksowne, jak diabli. – Niosą mnie tam, gdzie muszę iść. - A jak mogłyby nie? - Rozumiesz zatem, że nie miałabym problemu z zostawieniem twojej nagiej dupy na drodze. - Rozumiem. - Więc bądź dla mnie miły. - Tak, ma’am. - Więc dasz mi Maserati. I biżuterię. Z tego niebieskiego pudełka. Brendon zmarszczył brwi, żeby się nie roześmiać. - Chodzi ci o Tiffany? - Tak. O to. Chcę diamentów i platyny. Naszyjniki i bransoletki powinny mnie zadowolić. - Nie wyglądasz mi na typ kobiety noszącej biżuterię. – Nawet nie miała kolczyków. - Nie. Ale mogę ją sprzedać i włożyć gotówkę do banku. – Spojrzała na niego. – To będzie źle wyglądać, jak wezmę od ciebie żywą gotówkę. - Cieszę się, że masz jakieś moralne skrupuły. - Mam. Jeszcze cię nie zabiłam. Chociaż przeszło mi to przez myśl kilka razy dziś wieczorem. - Dziękuję ci za to, że mnie nie zabiłaś. - Wiesz, możesz zapomnieć o samochodzie i biżuterii, jeśli wyświadczysz mi małą przysługę. - Jaką?
~ 31 ~
- Następnym razem, jak zobaczysz watahę, nie pomyśl sobie, Hej, spójrz na te psy. Pomyślisz, Achh. Wilki. Najpotężniejsze z potężnych. Najdzielniejsze z dzielnych. - To już raczej wolałbym kupić ci samochód… i wyspę. Wbiła łokieć w jego bok; mniejszy mężczyzna z pewnością chrząknąłby z bólu. - Bigot. - Kocia wstręciara.2 Roześmiała się i Brendon trącił nosem jej szyję. - Pachniesz tak cudownie. Pacnęła go w twarz, jakby był osą. - Przestań. Przestań. Przestań. Nie pomagasz mi utrzymać mojej chłodnej kontroli. - A dlaczego miałbym to robić? - Typowe. Wzruszył ramionami, jakby się tym nie przejmował. - Lubię cię. Nie czuję się źle, dlatego że cię lubię. - Nie lubisz mnie. Twoja gorączka mnie lubi. Wiem, że kiedy przez nią przejdziesz, będziesz z powrotem kotem-dupkiem. – Przysunęła się do niego, jej wargi zbliżyły się do jego. – I to nie będzie zabawny kolejny poranek dla mnie. - Możemy zająć się tym kolejnym porankiem później. Porozmawiajmy o tu i teraz. - Zapomnij, Garfieldzie. – Zrobiła ruch, jakby chciała zsunąć się z łóżka, ale jego siła nagle stała się potężna i mocna. Zerwał linę zawiązaną na swojej lewej ręce i szybko złapał ją za ramię, przytrzymując w miejscu. - Nie odchodź.
2
W oryginale jest cat hater, co oznacza osobę nienawidzącą koty, ale tak jest krócej i wydaje mi się bardziej śmiesznie
~ 32 ~
- Wiedziałam, że powinnam użyć łańcuchów, które ciotka ma w piwnicy. Dlaczego ma te łańcuchy tak naprawdę nie chcę wiedzieć. – Chwyciła jego rękę i spróbowała odgiąć jego palce. – A teraz, jeśli zabierzesz swoje brudne kocie łapy ze mnie… Z krótkim warknięciem, Brendon zerwał resztę lin i w sekundzie uwięził ją pod sobą. Szczerze mówiąc, nigdy w całym swoim życiu nie czuł się tak dobrze. Kolejny raz musiała zapytać sama siebie, jak wpakowała się w taką sytuację? Co prawda, nie powinna była usiąść tak blisko, ale wydawał się całkiem świadomy, a poza tym lubiła z nim rozmawiać. Było kilku spoza jej watahy, czy rodziny, z którymi nie miała żadnego interesu prowadzić konwersacji. I to z pewnością nie pomagało, że naprawdę lubiła tego faceta, leżącego między jej nogami. Lubiła go bardziej, niż powinna. Duże palce wbiły się w skórę jej głowy i zaczęły ją masować. Bezwiednie warknęła, a jej ciało natychmiast odpowiedziało. Tak naprawdę, gdyby ten łajdak pochylił się niżej parę centymetrów to znalazłby jej szczęśliwy punkt i jej noga zaczęłaby się trząść. Jak zawstydzające by to było? - Musisz… musisz przestać. – A ja muszę przestać dyszeć. I jęczeć. - Nie chcę przestać. – Te niewiarygodnie miękkie wargi przesunęły się po jej policzku. – Nie chcę nawet myśleć, że chcesz, żebym przestał. - Oczywiście, że chcę, żebyś przestał. – Jęknęła, jej ręce zacisnęły się na jego ramionach i przyciągnęły go bliżej. – Chcę, żebyś przestał w tej chwili. - Czy to pomoże, jeśli powiem, że nie mogę się kontrolować? – Pocałował ją w szyję i polizał, mruczenie wydobyło się z jego piersi. – Moje zwierzęce instynkty przejęły kontrolę i nic, ani ty ani ja, nie mogę z tym zrobić. Stałem się całkowicie dziki. - Nikt w to nie uwierzy… Shaw pocałował ją, przerywając jej słowa, i sprawiając, że zwinęła się pod nim, jednocześnie wpychając biodra w jej. Z prześcieradłem, dżinsami i majtkami między nimi, to nie powinno zadziałać na nią tak bardzo, ale jęczała i wzdychała za każdym razem, gdy na nią napierał.
~ 33 ~
Ronnie rozłożyła swoje uda szerzej, zawijając nogi wokół jego bioder, błagając go o więcej bez jednego słowa. Shaw złączył swoje palce z jej i popchnął jej ręce nad głowę, przyszpilając je do łóżka. Przez cały czas, gdy ocierali się o siebie biodrami, poruszali się tak, jakby Shaw był wewnątrz niej. Pieprząc ją. Possał jej język, a to odczucie uderzyło w jej łechtaczkę i zatańczyło wzdłuż jej całego ciała. Już nawet nie próbowała go zatrzymać. Nie mogła. Ronnie wychodziła naprzeciw każdemu jego pchnięciu swoim własnym, dopóki nie poczuła jak jakimś cudem orgazm wstrząsnął jej kręgosłupem i wylał się przez palce jej rąk i nóg. Zacisnęła mocniej palce na jego dłoniach i wygięła mocniej ciało w łuk pod nim. - Boże! – sapnął w jej usta. – Boże! A potem oboje doszli. Oboje krzyknęli i nadal ocierali się o siebie nawzajem, aż Ronnie pomyślała, że chyba zaraz tu zemdleje. Więc zemdlała i dała temu facetowi największy wzrost ego w jego życiu. Kiedy niewielkie spazmy wstrząsały ich ciałami i walczyli o odzyskanie oddechu, przytulili się jeden do drugiego, dopóki Ronnie nie zapadła w wyczerpujący sen.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 34 ~
Rozdział 3
Brendon rozciągnął się i westchnął. Nigdy nie czuł się lepiej. Przetrwał gorączkę, jego rany całkowicie się wyleczyły, oprócz może jakiś szczątkowych blizn. A do tego miał ciepłą, mokrą kobietę, z którą miał zamiar spędzić cały dzień w łóżku. Musi tylko przypomnieć sobie jej imię. Usłyszał ruch w rogu pokoju i odwrócił się, spodziewając się zobaczyć swoją wilczycę o długich nogach czekającą na niego. Najlepiej nago. - Doberek, słoneczko. Usiadłszy prosto, Brendon warknął. - Co ty do diabła tu robisz? Mace Llewellyn uśmiechnął się do niego z bezpiecznego miejsca w kącie. - Jestem tutaj, żeby zabrać cię do miasta, więc nie nadużywaj więcej swojej gościnności. - Gdzie ona jest? - Gdzie jest kto? Brendon odrzucił prześcieradło przykrywające jego nagie ciało i wstał. - Cholernie dobrze wiesz, kogo mam na myśli! Gdzie ona jest? Ze znudzonym westchnieniem, Mace wstał. - Schodzę na dół. Masz dziesięć minut na wzięcie prysznica i wsadzenie swojej dupy do samochodu. Jeśli się nie pojawisz, jadę z powrotem do miasta i do Dez, nieważne czy będziesz w tym cholernym samochodzie, czy nie. – Mace wyszedł bez dalszych słów i Brendon stanął pośrodku pokoju, z dwoma sekundami na to, by wyryczeć swoje intensywne niezadowolenie z obecnej sytuacji.
~ 35 ~
Szybko wziął prysznic i założył ubrania, które przyniósł mu Mace, a potem podążył za zapachem tego irytującego łajdaka na zewnątrz i do czarnego SUV-a. Bez pytania, Brendon podał Llewellynowi adres Marissy. Hotel mógł poczekać. Jechali w ciszy, dopóki nie wjechali na drogę ekspresową Long Island i Brendon nie mógł się już powstrzymać. - Jak ma na imię? - Kto? - Nie pieprz mi tu, Llewellyn. Kim ona jest? - Jest z watahy i poza twoją ligą. To już wiedział. Co nie oznacza, że nie będzie jej lubił. Że nie będzie jej miał. Lwy były bystre. Kobieta, taka jak ta, zjawia się w życiu tylko raz. Nie był aż tak głupi, żeby pozwolić jej uciec od siebie. - Jak ma na imię? - Nie twój interes. Och. Przepraszam. To znaczy Panna Nie Twój Interes. Brendon przewrócił oczami i wyjrzał przez okno. Nigdy nie był bardziej zadowolony z zakończenia swojego życia w Dumie, aż do tego momentu. Cholerni Llewellynowie. - Wiesz, dlaczego znalazłeś się w tunelach hien? Kusiło go, żeby powiedzieć nie twój interes, ale Brendon zdecydował powstrzymać swój szybko rosnący gniew. - Szukałem mojego brata. - Masz brata? - Taa. Młodszego. I również siostrę bliźniaczkę. - Naprawdę? Brendon głęboko westchnął. - Tak. Naprawdę.
~ 36 ~
- Jestem... – Po kilku chwilach Llewellyn wzruszył ramionami. – … nie zainteresowany. - Wiem. Ale doceniam, że zapytałeś. - Ależ proszę bardzo. Brendon obserwował uciekającą drogę Long Island, kiedy Llewellyn łamał kilka stanowych i zarazem hrabstwa przepisów pędząc z powrotem do miasta i, prawdopodobnie, do swojej piersiastej kobiety. Gdy znaleźli się w tunelu Queens Midtown, Brendon zapytał. - Macie już jakiś klientów? - Klientów? - Tak. Twoja siostra mówiła, że zakładasz firmę ochroniarską albo coś podobnego. - Missy ci to powiedziała? - Taa. Jasne. Przeprowadziliśmy głęboką, długą rozmowę, ja i Miss. Allie mi powiedziała. - Och. Tak. Doprowadzamy wszystko do końca. Dlaczego? - Chcecie klienta? - Chcesz, żebym znalazł twojego brata? - Nie. Chcę, żebyś znalazł cokolwiek o moim bracie. Ten mały gówniarz ukrywa coś przede mną, a ja chcę wiedzieć dlaczego. - Próbowałeś go zapytać? - Gdy faktycznie z nim porozmawiam. Ale nie wciśnie mi kitu. - Kiedy ostatnio miałeś od niego jakieś wiadomość? - Co kilka dni zostawia mi wiadomość na poczcie głosowej. Czasami złapie mnie przez telefon. Ale nigdy nie mówi, gdzie jest. Ostatnio rozmawiałem z nim jakieś dwa tygodnie temu. To wtedy Petrov powiedział mi, noc wcześniej zanim umarł, że widział Mitcha w Kaplicy. Miałem nadzieję, że wrócił. To dlatego tam byłem.
~ 37 ~
- Okej. Zobaczymy, co uda nam się znaleźć. - Dzięki. - I zamierzam skasować cię za to. Brendon ponownie wyjrzał przez okno, zastanawiając się, gdzie jego długonoga piękność była w tej chwili – i czy była naga. - Taa. Tak podejrzewałem.
***
Ronnie poklepała się po kieszeniach, szybko zdając sobie sprawę, że nie ma klucza do swojego pokoju. Jednak, gdy pojawił się tuż przed jej twarzą, nie była zbytnio zaskoczona. Cała wataha miała klucze do pokoi innych. Życie watahy – z pewnością nie dla każdego. Chwyciła go, obróciła się i uśmiechnęła się do przystojnej twarzy Bobbiego Ray Smitha. - Dzięki, Bobby Ray. Gdzie go znalazłeś? - W szpitalu, razem z twoim swetrem, marynarką i tym dziwnym podręcznikiem. Wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem powiedział. – Powinnaś nas wezwać, mała dziewczynko. Jak tylko sprawy źle zaczęły się układać, powinnaś nas wezwać. - Załatwiłam to, prawda? - Nie o to chodzi. Wiesz, jak można zachowywać się podczas gorączki. Sprawy mogły obrócić się na twoją niekorzyść, skarbie. - Załatwiłam to. Kochała Bobbiego Raya, ale miała dość dużych braci w swoim życiu. Nie planowała dodawać jeszcze jednego do listy. - Jestem zmęczona, Bobby Ray.
~ 38 ~
- Okej. Przepraszam, że naciskałem. Tylko Bobby Ray uważałby to za naciskanie. Dla rodziny Reed to była normalna rozmowa podczas rodzinnego obiadu, zanim nie zaczęłaby się krytyka. - Nie przejmuj się. Gdybyś naprawdę mnie zdenerwował, już rzuciłabym ci się do gardła. - Zawsze zastanawiałem się, skąd twoi bracia mają tyle blizny na swoich szyjach. - Przyjadą tutaj? – zapytała, bojąc się odpowiedzi. - Prawdopodobnie. Przynajmniej cię odwiedzą, zanim zadecydują. Rozłam w watasze nigdy nie jest łatwy. A mój ojciec upewni się, że to nie będzie łatwe dla nich. – Trącił ją swoim ramieniem, niemal wytrącając ją z równowagi i popychając przez drzwi pokoju hotelowego. – Nie chcesz ich tutaj? - Kocham ich, ale znasz moją rodzinę. Przytłaczają mnie. Z nimi wokół, nigdy już nikt mnie nie przeleci. - Mówisz mi takie rzeczy, wiedząc, że to doprowadzi mnie do szaleństwa. Zmarszczyła brwi. - A niby dlaczego? - Ponieważ ty i moja mała siostrzyczka jesteście jak papużki nierozłączki, zanim jeszcze nauczyłyście się chodzić. Co robi jedna, tak robiła druga. I wolę uważać Sissy Mae Smith za dziewiczą i nienaruszoną. Pozwolił jej się śmiać, dopóki dosłownie nie zaczęła tarzać się tam i z powrotem po podłodze, potem podciągnął ją do góry i ustawił plecami do drzwi. - Nie chcę się dowiedzieć – kiedykolwiek – co wyprawiałyście zanim wstąpiłem do Navy. - I nie miałyśmy w ogóle zamiaru ci coś mówić, kochany. – Ronnie otarła łzy ze swoich oczu i westchnęła zadowolona. To był najlepszy ubaw, jaki miała w ciągu minionych dni. - Wciąż nie wiem, dlaczego wataha pozwoliła ci odejść. Byłaś za młoda, żeby żyć na własny rachunek.
~ 39 ~
- Nie mieli żadnego wyboru. Poza tym, wymknęłyśmy się w środku nocy. Zanim się zorientowali, że zniknęłyśmy, byłyśmy już w połowie drogi przez Atlantyk. Bobby Ray wpatrywał się w nią przez chwilę. - Jeśli twoi bracia przyłączą się do mojej watahy, wyjedziesz? Ronnie westchnęła. - Nie powiem, że nie przyszło mi to do głowy. Kocham tych chłopaków. Wiesz, że tak. Ale moi duzi bracia mogą przytłaczać mężczyzn. Gdy będą kręcić się wokół mnie, ja już nie istnieję. Jestem po prostu małą siostrzyczką Braci Reed. - Wiesz, że tak tutaj nie będzie. Z albo bez twoich braci, Rhonda Lee, chcę, żebyś stała się częścią mojej watahy. Jesteś dobrą wojowniczką i jedyną osobą, która ma odrobinę kontroli nad moją małą siostrzyczką. A co najważniejsze, jesteś dobrym człowiekiem, Ronnie Lee. I potężną wilczycą. Zostań i bądź częścią tej watahy, ponieważ do niej należysz. Obydwoje wiemy, że tak jest. Przynależała do nich. Nie, jako córka Cliftona Reed albo mała siostrzyczka Braci Reed, ale dlatego, że Bobby Ray Smith znał jej wartość. To znaczyło dla niej więcej niż cokolwiek kiedykolwiek wcześniej. Pod wpływem impulsu, Ronnie uniosła się na palcach i pocałowała go w policzek. - Za co to było? – uśmiechnął się Bobby Ray. – Nie zakochałaś się we mnie, co Ronnie Lee? Nie chcę złamać następnego serca młodej wilczycy, skarbie. Ronnie przewróciła oczami. - Będziesz wspaniałą Alfą, Bobby Ray. Ale jesteś idiotą. - W porządku, skarbie. Rozumiem. – Poklepał ją w ramię. – Tak wiele mnie kochało i straciło. Nie mogłem oczekiwać, że jesteś inna. - Masz rację, Bobby Ray. Jestem do szaleństwa w tobie zakochana. Moje serce nigdy się nie uleczy. - To wszystko wyjaśnia. - Co wyjaśnia? Bobby Ray popukał ją w głowę z czułością i odszedł, machając ręka. ~ 40 ~
- Ten smród kota, który masz na sobie. Zdradzasz mnie z jakimś kotem, żeby wyrzucić moją osobę ze swoich myśli i serca. Kot, wow. Pobudzona do działania, Ronnie wpadła do swojego pokoju i ruszyła prosto pod prysznic, ignorując czekający na nią stos prezentów na gwiazdkę i zrywając jednocześnie z siebie ubranie. Akurat tę jedną rzecz Bobby Ray musiał zauważyć, ale skoro jej wilczy kumpel wyczuły zapach dużego, aroganckiego, wspaniałego lwa na niej, to reszta nigdy jej tego nie odpuści.
***
Siostra bliźniaczka Brendona otworzyła szeroko swoje główne drzwi i jej oczy zrobiły to samo na jego widok. - Co, do diabła… - Nie pytaj. – Przecisnął się obok niej i wszedł do jej mieszkania. - Nie pytaj? Jak mam nie pytać? Opadając twarzą w dół na kanapę siostry, Brendon powiedział. - Nie chcę o tym rozmawiać. - Domyślam się, że nie. – Słyszał, jak usiadła w swoim ulubionym fotelu, kładąc nogi na otomanie tuż przed nim. – Po tym jak ktoś skopał ci dupę. Głowa Brendona uniosła się i spiorunował ją wzrokiem. - Nikt nie skopał mojej dupy. Zostałem napadnięty. I mieli broń. Zmarszczyła brwi. - Hieny czy wilki? Brendon złapał poduszkę, opierając na niej głowę. Uwielbiał meble swojej siostry. Mieli ten sam gust, jeśli chodziło o wygodę.
~ 41 ~
- Nie w tym życiu. Nie ma takiej hieny czy wilka, którzy mogliby mi to zrobić. Nie, to były lwy. - Lwy? Lwy miały broń? Jesteś pewny? - Jestem pewny, ponieważ przytknęli mi lufę do tyłu mojej głowy. – Jego siostra zamilkła, więc Brendon spojrzał na nią, by zobaczyć wściekłość na jej twarzy. Cholera. Nie miał zamiaru jej tak wkurzyć. Kiedy była wkurzona, trudno było potem jego bliźniaczkę utemperować. – Rissa, uspokój się. - Uspokój się? – Wstała. – Chcę wiedzieć, kto ci to zrobił. Chcę wiedzieć w tej chwili. – A potem Marissa Shaw puściła wiązankę przekleństw, co przypomniało Brendonowi, że chociaż jego rodzina pławiła się w pieniądzach w tej chwili, to nie tak dawno temu, on i jego siostra biegali po ulicach Philly wywołując więcej problemów, niż wtedy wydawały się to właściwe, zważywszy na ich wiek. Dużo pracy zabrało im dojście do tego punktu. Dużo pracy zabrało podniesienie statusu nazwiska Shaw z lwich nizin społecznych do najlepszej ligi. Brendon usiadł, ale zanim mógł coś powiedzieć, jego siostra trzepnęła się ręką w czoło. - Och. - Wciąż masz gorączkę? Chryste, kiedy to się stało? - W Wigilię, i już pokonałem gorączkę. - W Wigilię? - Okej, naprawdę musisz przestać powtarzać wszystko, co mówię. To działa mi na nerwy. - Dzisiaj jest dwudziesty szósty. Zatem gdzie do cholery byłeś przez… ? Brendon położył rękę na ustach swojej siostry. - Jeśli zamkniesz się na dwie sekundy to ci powiem. – Nie chciał o tym mówić, ale teraz nie miał wyboru. Albo jej powie, albo będzie musiał odsłuchać tyrady szalonej lwicy. Usiadła na niskim stoliku przed Brendonem. - No mów. ~ 42 ~
***
Długi gorący prysznic okazywał się być dokładnie tym, czego potrzebowała Ronniego Lee, by uspokoić swoje nerwy i zmartwienia. Kiedy umyła zęby i rozczesała mokre włosy, zdała sobie sprawę, że jej czas z Brendonem Shaw był tylko szczęśliwym trafem. Chwilową utratą rozsądku. Nieważne, gdzie ona i Sissy podróżowały przez te lata, zawsze zjawiały się w domu na Święto Dziękczynienia i święta gwiazdkowe. To był pierwszy rok, kiedy spędzała święta z dala od swojej rodziny czy watahy. Sama. Czuła się samotna. To wszystko. A za kilka dni będzie sylwester. Spędziłaby czas ze swoją watahą na jakimś szpanerskim przyjęciu w hotelu i piłaby śmieszne alkohole, dopóki nie miałaby już za sobą tych gównianych świąt. Więc w tej chwili przestanie użalać się nad sobą i zapomni o tym szczególnym, kocim incydencie, który się przydarzył. Posyłając sobie samej krótkie kiwnięcie w lustrze, wyszła do sypialni i do otwartej walizki. Przekopała stertę ubrań, aż znalazła przetarte obszerne krótkie spodenki i luźny T-shirt. Wciągnęła je na siebie, wstrząsnęła swoimi mokrymi włosami i skierowała się do drzwi. Z kartą w ręce przeszła przez korytarz i zapukała do drzwi naprzeciwko. W mniej niż minutę otworzyły się i Sissy Mae Smith uśmiechnęła się do swojej przyjaciółki. - Hej, kochana. Jak tam ostatnia noc… ał! Ronnie przekręcała nos Sissy, dopóki przyjaciółka nie ugięła się na jedną stronę, potem trzepnęła ją po ręce i uderzyła Sissy w nos. Obracając się na pięcie wróciła do swojego pokoju. A kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi, usłyszała jak Sissy śmieje się w odpowiedzi. - Wiedziałam, że go polubisz!
***
~ 43 ~
- I oto cała historia – zakończył Brendon. Przez kilka długich chwil siostra tylko wpatrywała się w niego, a potem powiedziała. - Pozwoliłeś psu zabrać się na Long Island? Głowa Brendon opadła do przodu. - To wszystko, co masz do powiedzenia? - A co jeszcze mam powiedzieć? Chociaż myślałam, że masz więcej rozsądku. - A co z Mitchem? - Co z nim? To kanalia. Wciąż ci to mówię, a ty wciąż mnie ignorujesz. - Nasz braciszek może być w tarapatach. Jak możesz nie martwić się o niego? - Po prostu mogę. – Marissa wstała i zaczęła się oddalać. Brendon złapał ją za rękę. - On jest naszym młodszym bratem, Rissa. Musimy chronić go tak, jak chronimy siebie. - On jest złodziejem i kłamcą, i zadaje się z degeneratami. On nie jest naszym problemem. A teraz, chcesz się czegoś napić czy nie? - Nie. - Świetnie. – Wyszarpnęła rękę i poszła do kuchni wracając ze Sprit’em. – Chcesz coś do zjedzenia? - Nie. - Jeśli mówisz nie, ponieważ się dąsasz to możesz już się poddać, ponieważ twój głód wygra. Zawsze wygra. Cholera. Miała rację. Brendon nagle poczuł się głodny, jakby nie jadł jakiś miesiąc, a nie dzień czy dwa. - Świetnie. Zjem coś. Ale wciąż myślę, że zachowujesz się dość chłodno jak na to wszystko. Marissa wydała z siebie zniecierpliwiony dźwięk z kuchni. ~ 44 ~
- Dlaczego? Ponieważ nie płaczę i nie panikuję nad Mitchem? Brendon poszedł za nią. - Tak. - To się nazywa trudna miłość. Powinieneś na to spojrzeć inaczej. - Nie. To się nazywa odcięcie od własnego brata. - Ten dzieciak to partacz. Zawsze będzie partaczem. To się nigdy nie zmieni. - I wciąż jest naszym bratem. - To jest tragiczne. Brendon potrząsnął głową. - Daj spokój, siostra. Myślę, że ci jednak zależy, ale nie chcesz, żebym o tym wiedział. - Zależy mi tylko na kilku rzeczach na tym świecie. Masz szczęście, że jesteś jednym z nich, ale mogę wysilić się tylko na tyle. Siadając przy stole kuchennym, Brendon rzucił okiem przez duże panoramiczne okno, przez które było widać zdumiewającą panoramę Manhattanu. Mieszkanie Rissy zajmował całe ostatnie piętro, ale tylko dlatego, że była właścicielką tego budynku. To wciąż zdumiewało Brendona, gdy myślał o tym skąd pochodzili i jak żyli w Philly. Ich dwójka wdawała się w sytuacje, kiedy to prawdopodobnie powinni trafić do więzienia. Albo przynajmniej do jakiejś pracy społecznej. Nie rozmawiali już o tamtych czasach. O czasach, o których wydawało się, iż Rissa lubiła udawać, że nigdy się nie wydarzyły. Że ona i Brendon w jakiś sposób różnią się od Mitcha. I różnili się. Oni mieli szczęście. - Nie poddam się z nim. - I krzyż ci na drogę. – Trzasnęła talerzem z domowej roboty lasagnią przed nim. – Proszę. Zrobiłam ją wczoraj wieczorem. Powinno wystarczyć zanim dokończę robić żeberka, które mam w lodówce. - Dzięki. – Uniósł widelec i się zaciągnął – nie mógł powiedzieć, że faktycznie jadł w słownikowym znaczeniu tego słowa – tym wyśmienitym jedzeniem. Tak skupił się na posiłku, że zajęło mu chwilę zanim zdał sobie sprawę, że czuje wargi swojej siostry całujące czubek jego głowy. ~ 45 ~
Zerknął w górę znad posiłku. - Za co to było? - Że nie dałeś zabić swojego tyłka. Trzymaj tak dalej, dobrze? - Zobaczę, co da się zrobić. Brendon pochylił się ponownie nad jedzeniem, nie pozwalając siostrze zobaczyć jego uśmiechu. Zależało jej. Zależało jej bardziej niż by chciała. Na nim i Mitchu.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 46 ~
Rozdział 4
Jej plan był prosty. Spędzi wieczór z jej współ-wilczycami. Wypije piwo albo dwa i się odpręży. Ale ta piąta tequila… ta piąta tequila ją załatwiła. Powinna wiedzieć lepiej. Wilki nie tolerowały wysokoprocentowego alkoholu. Można to nazwać ich kryptonitem. Jeśli Ronnie będzie miała szczęście, spędzi całą noc wymiotując w łazience jakiegoś ekstrawaganckiego klubu. Szczęście jednak nie wydawało się być po jej stronie w ostatnich dniach. Bo gdyby miała jakieś szczęście, byłaby w stanie mówić. - Mam na myśli tę grzywę włosów. Mogłabym spędzić godziny pozwalając mu na ocieranie się tą grzywą po całym moim ciele. Trzy pozostające wilczyce i Sissy pokiwały głowami. Zgubiły pozostałe pięć już wcześniej tego wieczoru, włócząc się od klubu do klubu. - Tan facet jest zachwycający, nie ma, co do tego wątpliwości. – Sissy Mae nalała Ronnie następny kieliszek tequili. – Czego nie mogę zrozumieć to tego, dlaczego nie zrobiłaś tego ruchu, kochana. Miałaś ten duży dom cały tylko dla siebie i nagiego mężczyznę zdesperowanego, by dorwać się do twoich majtek. - Nagi mężczyzna był chory jak pies. Przykro mi, ale nie sądzę, żebym mogła poradzić sobie z paskudnym porankiem, kiedy zdałby sobie sprawę, że wypieprzył wilka. - Co sprawia, iż myślisz, że by go to obchodziło? Facet to facet, skarbeńku. – Marty, sparowana od dwudziestu lat wilczyca, która była wśród nich najstarsza, sączyła swoją rosyjską wódkę. – Wierz mi, gdy mówię, że wilka, lwa, geparda, szakala czy któregokolwiek z innej rasy to nie obchodzi, gdy cipka jest mokra i chętna. Kobiety popatrzyły na Marty, a ta mimochodem wzruszyła ramionami. - No co?
~ 47 ~
Podobno Marty przybyła z Bobby Rayem, żeby tylko pomóc, ale Ronnie odniosła wrażenie, że Marty chciałaby zostać. Jej partner pójdzie gdziekolwiek pójdzie ona, ale ona nigdy nie rozumiała się zbyt dobrze z wilczycami Smithów w swoim wieku. Co nie było dziwne ze względu na przeszłość Marty. Żyła pełną piersią, kosząc większość samców watahy Smith, zanim się ustatkowała ze swoją własną prawdziwą miłością i doczekała się kilku szczeniąt. Nigdy szczegółowo nie opowiadała o swojej przeszłości, ale czasami rzuciła jakiś smakowity kąsek to tu, to tam, w ciągu ostatnich paru miesięcy. Odkąd to zaczęły trzymać się razem, przekonała Ronnie i Sissy, że kobieta może żyć nie tylko pełną piersią, ale może też posiadać wspaniałą nieruchomość. To dało Ronnie nadzieję, mogła zostawić swoje szalone czasy za sobą i ustatkować się z partnerem, który za bardzo by jej nie irytował, i mieć szczenięta. - Marty ma rację, kochana – powiedziała Sissy. – Jesteś całkiem ładna. Masz ładne, silne uda. I masz oralne umiejętności, za które większość mężczyzn by zabiła. Teraz wszystkie obróciły się i spojrzały na Sissy Mae. - No pięknie, Sissy – westchnęła Marty. - To był komplement. - Komplementy takie jak ten tworzą dziwki. Ronnie zamachała rękami, przypadkowo uderzając się w twarz. - To nie ma znaczenia. Już nie szukam okazjonalnych układów sypialnianych. Szukam… szukam… - Czego? – zapytała Sissy i spojrzała tak jakby naprawdę nie chciała wiedzieć. - Miłości? – Gemma, daleka kuzynka Sissy, zapytała ze smutną nadzieją na swojej ładnej twarzy. Ronnie i Sissy prychnęły. - Miłości? – Ronnie nie mogła ukryć niedowierzania w swoim głosie. To słowo było jej bardziej obce niż sanskryt 3. – Nie. Prędzej złapię wściekliznę, niż się zakocham. - Dlaczego? 3
Chodzi tu o język lub pismo jakiegoś starożytnego ludu
~ 48 ~
- Ponieważ wścieklizny przynajmniej możesz pozbyć się kilkoma zastrzykami. Marty się roześmiała i potrząsnęła głową. Wydawała się być jedyną, która nie była całkowicie pijana, mimo że uporała się sama z całą butelką wódki. - Wierzcie mi szczeniaki, pewnego dnia znajdziecie mężczyznę, który sprawi, że go pokochacie, na którym będzie wam zależeć, i którego będzie chciały zadźgać w tym samym czasie. A wasze życia już nigdy nie będą takie same. Ronnie i Sissy obie zadrżały z przerażenia. - Jesteśmy pijane – zauważyła Gemma bez widocznego powodu. - Nie jesteśmy pijane – poprawiła Sissy. – Wysadziłyśmy nasze tyłki. Przełknęła następną tequilę jednym haustem i zanim trzasnęła kieliszkiem o stół, Ronnie wyjawiła. - Nie chcę, żeby moje życie przeciekło mi przez palce. Napełniając ponownie kieliszek Ronnie, Sissy obiecała. - Nie przecieknie. - To już się zaczęło. I mknie jak pociąg towarowy. - No to co? Przeżyłyśmy wspaniałe chwile, kochana – przypomniała jej Sissy - Tak. Jednak wybacz, ale nie chcę prowadzić szalonego życia nawet z tobą, gdy będę miała pięćdziesiątkę. Życie nie może być cyklem wspaniałych pieprzeń czy karczemnych burd. Gemma podrapała się po głowie. - A to czemu? - Gdy skończysz dwadzieścia pięć lat, Sterczące Cycki, zapytaj mnie o to jeszcze raz. Spuszczając wzrok na swoje piersi, Gemma się uśmiechnęła. - No cóż, ja… one są sterczące! Sissy złapała rękę Ronnie, zanim ta rzuciła się na uroczą małą wilczycę. ~ 49 ~
- Okej. – Sissy mocno trzymała Ronnie, jednocześnie wlewając w siebie kolejną tequilę. – Może powinnyśmy pomyśleć o powrocie do hotelu. - Dlaczego? – zajęczała Gemma. W odpowiedzi Daria, dalsza krewna Ronnie, już dwa razy usunięta, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale jej głowa rąbnęła prosto w stół, mdlejąc. - Tak – zgodziła się Marty. – Czas się zbierać. Dwiema taksówkami dostały się do hotelu i albo zapłaciły kierowcy za mało o dziesięć dolarów, albo zapłaciły zbyt dużo o tysiąc. Niestety nie były tak naprawdę pewne, któremu, ale taksówkarze wyglądali na szczęśliwych, więc Marty zachichotała. Z ramionami owiniętymi wokół siebie, wtargnęły do hotelu Kingston Arms. Ekstrawaganckiego, zarządzanego i posiadanego przez zmiennego. W odróżnieniu od niektórych miast-kurortów, których właścicielami była ich rasa, tutaj wataha nie mogła sobie pobiegać w swojej zwierzęcej postaci, ponieważ również w pełni ludzie zatrzymywali się w tym hotelu. Nie mogli ich tak po prostu nie wpuścić. Ale zmienni dostawali wszystko, co najlepsze, nawet przy bardzo niskiej cenie. - Oooch. Bar. – Sissy Mae potykając się ruszyła do hotelowego baru, ale Ronnie i Marty ją dogoniły. - O nie, nie tam. Idziemy na górę – sprzeciwiła się Marty. – Bardzo tego pożałuje, gdy obudzi się jutro rano. - Jestem stosunkowo pewna, że wszystkie będziemy. – Razem ruszyły w stronę wind. Kiedy czekały na dźwig Ronnie się obejrzała i zauważyła, że Marty studiuje dużą gablotkę. Ronnie ledwie ją zauważyła, chociaż przechodziła tędy wiele razy. To wyglądało na typową gablotę z trofeami najważniejszych nagród hotelowych, lub czymś podobnym. – Hej, na co patrzysz? - Czytałam artykuł na temat właścicieli tego hotelu. - Pasjonujące. – Ronnie spojrzała na Sissy i obie przewróciły oczami. - O, jest – wykrzyknęła Marty. – Tutaj. Przeczytam wam kawałek… - Proszę nie. – Sissy wymamrotała do ucha Ronnie. Odchrząkając, Marty zaczęła czytać.
~ 50 ~
- Hotel Kingston w centrum Nowego Jorku dzieliło tylko kilka dni od całkowitej katastrofy, gdy przedsiębiorcy Alden, Brendon i Marissa Shaw kupili stary budynek i przywrócili go do życia. Od tej pory, będące wciąż w rękach rodziny, Hotele Kingston Arms, stały się ekskluzywnym rajem dla bardzo bogatych, z placówkami umieszczonymi na całym świecie. Starszy Shaw od czasu do czasu jeździ do każdej lokalizacji i czuje się w nich jak w domu. – Biorąc głęboki wdech i nie próbując nawet ukryć swojego uśmiechu, czy śmiechu, Marty dokończyła. – Tylko syn, Brendon, wciąż mieszka w Kingston Arms w Nowym Jorku. Ronnie wpatrzyła się w starszą kobietę. - O. Nie. - Przykro mi, kochana. Wygląda na to, że zobaczysz go jeszcze czy tego chcesz, czy nie. - Wiesz co, mogłabyś cieszyć się trochę mniej. - Mogłabym. – Marty weszła do windy, przytrzymując drzwi dla reszty wilczyc. – Ale zamierzam cieszyć się tym w pełnym zakresie swoich możliwości. - Nienawidzę cię – wymamrotała Ronnie, wpychając swoją kuzynkę do środka. - Och wiem, że byś chciała, kochana. Wiem.
***
Brendon spojrzał na czubek głowy swojej siostry. - Płaczesz? - Nie – mruknęła, dyskretnie próbując wytrzeć oczy. - Płaczesz – oświadczył, odsuwając ją od swojego ramienia, gdzie się oparła. – Płaczesz na Elzie z afrykańskiego buszu! 4 - Cóż, to jest takie smutne. 4
Chyba każdy z nas pamięta ten film o lwicy wychowywanej w Afryce przez małżeństwo Adamson
~ 51 ~
- Płaczesz na filmie, ale nie za swoim bratem? - Dlaczego miałabym za nim płakać? Brendon odwrócił swoje spojrzenie na telewizję. Wiedział, że powinien wrócić do hotelu, ale tak naprawdę nie miał ochoty zostać sam. Więc siedział tu, oglądał Elzę z afrykańskiego buszu i słuchał płaczu swojej siostry. Niekoniecznie nazwałby to porywającym wieczorem. Mógł wyjść. Prawdopodobnie znalazłby sobie też jakieś towarzystwo. Ale nie chciał. Brendon nie chciał obudzić się obok bezimiennej dupy, z którą nie miał ochoty rozmawiać nad ranem. Przy dwudziestej trzeciej to było wszystko, o czym mógł myśleć. Przy trzydziestej trzeciej to zaczynało przyprawiać go o gęsią skórkę. - Znowu o niej myślisz, prawda? Trafiony. - O czym ty mówisz? - Nie wciskaj mi tu kitu, Bren. Myślisz o Benji. 5 - Nie nazywaj jej tak. Ponieważ film się skończył, Marissa złapała pilota i zmieniła film na Resident Evil. Nie był to, co prawda Obywatel Kane, ale lepszy niż Elza. Przynajmniej nie będzie płakać. - Co cię obchodzi jak ją nazywam? Kiedy stałeś się obrońcą psów? - Odkąd uratowały mój tyłek. - Tak, ale chyba bardziej Llewellyn. - On może ich tam sprowadził, ale nie musieli mi pomagać. Ty i ja wiemy, że niektóre watahy byłyby szczęśliwe, gdyby zostawiły mój tyłek hienom. - Taa. - A ona nie musiała zostać ze mną w szpitalu. Nie musiała obronić mnie przed tymi dwoma facetami, którzy podkradli się do mojego pokoju. I nie musiała, do cholery, 5
Benji to pies, bohater kilku amerykańskich filmów
~ 52 ~
zabierać mnie do domu swojej ciotki. Więc, jak sądzisz, możemy awansować tę watahę ponad status psa? - Chryste! Okej. Okej. Rany. Od kiedy masz duszę, tak poza tym? - Zrób mi przysługę i odpuść sobie. - Świetnie. Jak chcesz. - Świetnie. Tak chcę – przedrzeźnił ją z powrotem. Warknięcie, które otrzymał, wystraszyłoby mniejszego mężczyznę.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 53 ~
Rozdział 5
Brendon i Marissa sięgnęli po ostatniego grejpfruta w tym samym czasie. Oczy zwarły się jedne z drugimi, próbując zmusić tego drugiego do odwrócenia wzroku. Potem Brendon ryknął, a Marissa drgnęła i odwzajemniła mu się gwałtownym sykiem. Czując się zadowolonym z siebie wziął grejpfruta i przekroił na pół. Rzucił połówkę Marissie, śmiejąc się, gdy uderzyła ją w twarz. - Łajdak. - Tak jak wszyscy – zażartował z buzią pełną grejpfruta. - Więc, co dzisiaj będziesz robił? – Marissa posmarowała masłem swój tost i przewróciła stronę the Wall Street Journal. - Muszę wstąpić do Dumy i odwiedzić dzieci. Chcesz iść? Kiwnęła głową, a potem znieruchomiała. - Czy ta suka też tam będzie? - Masz na myśli Missy? - Nienawidzę jej. - Tak. Wiem. Tak naprawdę, myślę, że cały wszechświat to wie. - Jedyną rzecz, o jaką jestem spokojna to taka, że nigdy się z nią nie przespałeś. - Żartujesz sobie? Jestem niemal pewny, że ma kły w swoim kroczu. Odgryzie facetowi penisa bez dwóch zdań. Marissa wybuchła śmiechem. - Jeśli pójdziesz ze mną, możesz dać dzieciom prezenty. Kiwnęła głową, ale nie odpowiedziała.
~ 54 ~
- Już dałaś im prezenty w tym roku. - Oczywiście, że tak. – Ugryzła swój tost. – Pieniądze są prezentem. - Marissa. - Nie mów takim tonem. Słuchaj, nie wiem, co mam dać dzieciom. I nie ma absolutnie niczego złego w karcie podarunkowej Baby Gap. 6 Brendon westchnął. - Jesteś żałosna. - Tak. Ale i tak mnie kochasz. - Nie mam wyboru. – Brendon rozejrzał się za tostem, który zrobił i nie znalazłszy go, sięgnął nad stołem i wyjął go z ręki Marissy. – Słuchaj, czy kiedykolwiek myślałaś o posiadaniu swojej własnej Dumy? Mamy kuzynów, których jakoś… tolerujesz. - Przeprowadzaliśmy już taką dyskusję i nie chcę już więcej. - W porządku. W takim razie za dwadzieścia lat możesz zostać starą zgorzkniałą ciotką. - No cóż, już jestem ich młodą zgorzkniałą ciotką, więc to nie będzie żadna wielka rzecz. Co jeszcze będziesz dzisiaj robił – i zabieraj te cholerne łapy od mojej kiełbasy. Brendon upuścił kiełbasę, którą wziął od siostry na swój talerz. - Nic. Dzieciaki, potem hotel. Dzieciaki zabiorą mi kilka godzin i muszę się upewnić, że wszystko w hotelu jest w porządku. A potem wytropię moją wilczycę. Marissa trzasnęła swoim widelcem. - Chyba sobie żartujesz – warknęła. - Nie. Wiem, że jest gdzieś w pobliżu. Muszę tylko znaleźć watahę Smith. Wyciągając rękę, Marissa trzepnęła brata po głowie. - Za co to?
6
Baby Gap to amerykańska firma produkująca odzież dla dzieci
~ 55 ~
- Helloł? Kot. – I wskazała ręką na siebie i na niego. – Pies. – Zrobiła ruch, jakby czymś rzucała. Brendon właściwie nie wiedział dlaczego. – Śmiertelni wrogowie. - Tak naprawdę to bardziej hieny. Zacisnęła pięści. - Mówię, ty wielki owłosiony idioto, że to nie jest to kobieta dla ciebie. - Dlaczego? - Co masz na myśli? Chwileczkę. Dlaczego masz takie spojrzenie? - Jakie spojrzenie? - Takie samo, gdy sięgałeś po grejpfruta. Takie to jest moje i nigdy tego nie oddam spojrzenie. Nigdy wcześniej nie miałeś takiego na żadną kobietę. Przynajmniej wybierz sobie gepardzicę. Albo panterę – wykrzyknęła rozpaczliwie. – Chociaż spędza większość swojego czasu na drzewach. Ale pies? Pies z grupą psów za nią? Zwariowałeś? Oni wyją. Ujadają. Skowyczą. - Uratowali mi życie. Marissa głęboko westchnęła. - Musiałeś rzucić mi to w twarz, prawda? Brendon się uśmiechnął. - Tak.
***
- Przestań! O Boże! Proszę przestań! Ronnie złapała dzwoniący telefon hotelowy leżący obok łóżka, wyrwała kabel ze ściany i rzuciła nim przez pokój. Jęcząc w absolutnej agonii, ostrożnie położyła się z powrotem na materacu.
~ 56 ~
Żadnego dźwięku. Żadnego światła. Nic. Nie pozwoli niczemu zakłócać swojej bezpiecznej przestrzeni. Pamiętała wyraźnie wczorajszy wieczór. Żadnej miłej utraty przytomności dla niej. Nie. Ronnie Lee musiała pamiętać każdą upokarzającą sekundę. I tak jak mówiła jej wataha, chciała by Brendon Shaw ocierał się swoją grzywą o całe jej ciało. Jeszcze gorzej… nie mogła tutaj zostać, wiedząc, że Shaw może pojawić się o każdej porze. Oczywiście, jej racjonalny umysł wciąż mówił, że to nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia, że może natknąć się na Brendona Shaw stojącego pod drzwiami jej pokoju, tańczącego jeszcze raz mambo. Chociaż tak naprawdę może nie pamiętać zbyt wiele z tego, co robił podczas gorączki. Prawdopodobnie obudził się w łóżku, myśląc, że to wszystko było dziwnym snem. Nic więcej. Nic mniej. Tak, że martwienie się o zaimprowizowane spotkanie w holu hotelu… było całkiem głupie. Nawet dla niej. Wolno, bardzo wolno, Ronnie Lee obróciła się na bok i zmusiła się do przełknięcia groźnego ataku mdłości. Była Reedem, do cholery. Nie pozwoli jakiemuś kotu zaleźć sobie za skórę i zmuszać jej, żeby biegała jak wystraszona duża dziewczynka. Zapadając w kamienny sen, przyrzekła siebie po raz tysięczny – nigdy więcej tequili.
***
Brendon zignorował swoją córkę, wspinającą się po jego plecach i wygodnie układającą się na jego głowie, podczas gdy syn chwycił nogę i spróbował ugryźć go w kolano swoimi ludzkimi, mniej niż śmiertelnymi, zębami mlecznymi. Chłopaczek nie będzie miał kłów, dopóki nie wejdzie w okres dojrzewania, a jego matka prawdopodobnie podrzuci go do domu Brendona i nie wróci po niego, dopóki nie skończy dwudziestu jeden lat. - Ach, tu jesteś. – Allie Llewellyn zamknęła za sobą drzwi do solarium, odcinając krzyk wewnątrz. – Myślałam, że uciekniesz jak tylko zacznie się bójka.
~ 57 ~
- Nie powinienem przyprowadzać Marissy, kiedy jest tutaj Missy. – Zdał sobie sprawę ze swojego błędu już po pierwszych dziesięciu minutach po przyjeździe. Jak tylko Missy, głowa Dumy Llewellyn, weszła do ogromnego wspólnego salonu Llewellynów, Marissa skoczyła jej do twarzy, domagając się odpowiedzi, dlaczego nikt z Dumy Llewellyn nie został z Brendonem w szpitalu oraz dlaczego nikt z nich nie pofatygował się do niej zadzwonić. Gdy Missy warknęła, że ona nie jest biurem informacji, no to wtedy się zaczęło. Trzy godziny później te dwie kobiety wciąż walczyły ze sobą. Allie wyciągnęła się na leżaku i wpatrzyła się w niego. - Wyglądasz na wyjątkowo zadowolonego, biorąc pod uwagę te wszystkie krzyk i dramat. - To chyba przez te święta. Śmiejąc się, powiedziała. - Okej. Jak ma na imię? - To jest podstawowa wiedza i nie musisz tego wiedzieć. Brendon faktycznie lubił Allie. Nie wtedy, gdy była obok Missy, ale kiedy byli sam na sam. Allie i mama Erika, Serita, były stosunkowo miłe i czyniły rozmnażanie z nimi całkiem przyjemnymi. - Rozumiesz chyba, że Missy nie będzie się podobać to, że zwiążesz się z kimś z innej Dumy. Przynajmniej nie bez umowy handlowej. - Nasza umowa obejmuje dzieci i tylko dzieci. - Nie zaprzeczam. Tylko ci przypominam. A i tak jest pewne marudzenie, które słyszę. Stale. Blokując maleńką piąstkę swojej córki przed nawiązywaniem kontaktu z jego okiem, zapytał. - To brzmi jakby wciąż złościła się z powodu Mace’a i jego milady z Bronksu. Allie zaśmiała się z użycia słowa milady w zdaniu.
~ 58 ~
- O, tak. Wciąż złości się jak należy. Poza tym, straciłyśmy dwóch samców. Petrov zginął. Ty odszedłeś. A Mace nie pozwoli jej się wymienić. Jej życie to istny bałagan. – Allie przewróciła oczami. – Osobiście, nic mnie to nie obchodzi. Mała Panna Diabełek Kitty, o tamta, - wskazała na swoją córkę, - jest zbyt dużym kłopotem w tej chwili. Na pewno nie potrzebuję dodawać sobie następnego młodego, dopóki trochę nie podrośnie. - To ma sens. – Brendon podniósł swojego syna i posadził na kolanie, ignorując zęby, które wbił w jego przedramię. – Ale Missy musi zrozumieć, że nie pozwolę jej wykorzystywać moich dzieci, by mogła mnie naciskać. Allie potrząsnęła głową. - Nie pozwolę, żeby tak się stało, Brendon. Nie mówię, że nie będzie próbować, ale nie pozwolę jej na to. – Uśmiechnęła się do niego. – Lubię cię. Drażnisz mnie dużo mniej, niż większość mężczyzn. Poza tym, nasz kochany mały bachor wyrwałby mi moje długie, jedwabiste włosy, gdybym kiedykolwiek spróbowała wejść między nią, a jej tatusiem. - A Serita? - Missy będzie miała szczęście, jeśli Serita nie stworzy swojej własnej Dumy. Ostatnio walczą ze sobą jak dwa koty w torbie. Poza tym, oboje wiemy, że ona nie da wykorzystać dzieci. Wszyscy czytaliśmy tę umowę, którą podpisaliśmy. Jest dość hermetyczna. - Cholera, pewnie, że tak. – Dzięki trzem dobrze opłacanym prawnikom, którzy specjalizowali się w prawie zmiennych, a których wynajęła jego siostra. - W ogóle cię nie winię – powiedziała z westchnieniem, odchylając się na leżak i podnosząc wzrok na sufit. – Nie ma nic bardziej przygnębiającego, niż stary lew z Dumy, który nie widział swoich młodych od lat. – Tak jak jego ojciec nie widywał Mitcha. Allie ziewnęła, jej powieki zatrzepotały i się zamknęły. - Pójdziesz z nami na obiad, Brendon? Mamy rezerwację w tej nowej restauracji z sushi w centrum. Szef kuchni prawdopodobnie jest bogiem.
~ 59 ~
Raczej wolałby pozbyć się jakiś części ciała, niż usiąść w zbyt drogiej, nowobogackiej restauracji do posiłku razem z Missy. Ale zanim Brendon mógł to powiedzieć, głośno odezwał się jego telefon. Sprawdził, kto dzwoni i odebrał. - Tak? - Witam pana. Tu Timothy. - Wiem. Zobaczyłem, kto dzwoni. – Po ośmiu latach bycia jego osobistym asystentem, myślałbyś, że Timothy powinien to wiedzieć o swoim szefie. – Co się dzieje? - Otrzymałem wiadomość od Louise. – Louise była sekretarką Brendona dłużej, niż Timothy był jego asystentem. – Chciał pan, żebym sprawdził okoliczne hotele i znalazł watahę Smith? - Tak. Masz coś? - Sir, oni są tutaj. - Tutaj? Masz na myśli w Nowym Jorku? - Nie. Mam na myśli Kingston Arms. Zameldowali się jakiś tydzień temu, na nazwisko… hm… Sissy Mae Smith. Brendon wpatrzył się w ścianę, całkowicie nieświadomy, że jego córka chwyciła się jego włosów i zwiesiła z jego głowy, jak małpa. - Jesteś pewny? - Tak proszę pana. Nawet poszedłem i sprawdziłem inne hotele na obszarze Tristate7, które należą do pana rodziny. – Timothy odchrząknął. – Ponieważ Smith jest tak powszechnym nazwiskiem, to jedyna watah Smith, jaką zlokalizowałem jest ta, w tym hotelu. Wypuszczając głęboki oddech, Brendon się uśmiechnął. - Dobra robota. - Jeszcze coś mam zrobić, sir?
7
Tristate to obszar obejmujący stołeczny rejon Nowego Jorku – Nowy Jor, New Jersey i Connecticut
~ 60 ~
- Nie. Niedługo wrócę do hotelu. - Tak, proszę pana. Brendon zakończył połączenie. - Muszę iść. Bez otwarcia oczu, Allie się uśmiechnęła. - Domyślam się. Po wyplataniu córki ze swoich włosów, Brendon rozhuśtał ją w swoich ramionach i pocałował w szyję, a potem pocałował czubek głowy syna. - Oboje bądźcie grzeczni. - Nie zapomnij, że jutro jedziemy do posiadłości babci do Sag Harbor na sylwestra – przypomniała Allie. - Okej. Wpadnę po południu, żeby was pożegnać. Postawił dzieci przy Allie i otworzył drzwi od solarium. Kłótnia uderzyła go w twarz. Zajmie mu trochę czasu namówienie siostry, żeby się wycofała. Czasu, którego nie miał ochoty jej dawać. - Gdy skończą, powiedz mojej siostrze, że wróciłem do hotelu. Allie otworzyła jedno oko i spojrzała na Brendona - Zostawisz ją tutaj? - Nie mam ochoty jej wyciągać. Nawet zostawię samochód. Złapię taksówkę. Śmiejąc się, Allie zamknęła ponownie oczy. - Okej. Ale ani twoja siostra, ani Missy nie będą zadowolone. Więc mam nadzieję, że kimkolwiek ona jest to jest tego warta. Och, była.
*** ~ 61 ~
Dobry długi sen, trochę obrzędów nad porcelanowym bogiem, i Ronnie poczuła się o wiele lepiej. Chociaż wciąż nie czuła się dobrze po wczorajszym wyjściu, to również nie wiedziała jak reszta wilczyc dawała sobie radę. Wielkie obiadowe plany i jakiś klub na tańce dla całej watahy, dzięki uprzejmości Bobbiego Raya. Spróbował nawet wyciągnąć biednego Mace’a i Dez, ale podczas ich rozmowy Ronnie usłyszała jak Mace mówił, że nie ma zamiaru wychodzić z łóżka tak długo, jak będzie w nim Dez. Ronnie uśmiechnęła się na samą myśl o tej dwójce. Byli słodką, chociaż wydawało się to być nieprawdopodobne, parą. I uwielbiała widzieć panikę w oczach Dez, za każdym razem, jak złapała Mace’a na wpatrywaniu się w nią, jakby chciał ją zjeść. Facet naprawdę był zakochany. Bez dwóch zdań i nic, co Dez zrobiła czy nie zrobiła, nie mogło tego zmienić, więc równie dobrze mogła sobie odpuścić. Że tak powiem. Wataha stała przed recepcją hotelową. W pewnym momencie znajdą stałe legowiska i zaczną poszukiwania odpowiednich kobiet. Do tego czasu, będą rozkoszować się luksusem w Kingston Arms. Bobby Ray odebrał kolejny stos firmowych papierów od personelu recepcji. On i Mace już zatrudnili adwokata i najwyraźniej Sissy Mae zaczęła szukać u pośredników nieruchomości domu o wystarczająco dużej przestrzeni, żeby pomieścić ich biuro. Bez wątpienia Mace i Bobby Ray nie byli facetami, którzy marnowali czas na roztrząsanie, co jeśli. Oni po prostu w to wchodzili. Ronnie się to podobało. - Jesteś pewna, że nie chcesz pójść? Rzucając okiem na stertę dokumentów prawnych, które Bobby Ray wepchnął w jej ręce, ubrana w rozdarte, widzące lepsze dni krótkie spodenki, porysowane i wiekowe kowbojki i przetartą koszulkę z zespołem Lynyrd Skynyrd 8, która kiedyś należała do jej ojca, Ronnie wzruszyła ramionami. - Wiem, że to jest doskonały strój na trzydziestostopniowy upał, jaki mamy na zewnątrz, ale myślę, że zostanę. - Nie musisz być taką mądralą. Tylko pytałem, Ronnie Lee.
8
Lynyrd Skynyrd to amerykański zespół southern-rockowy, którego początki sięgają 1964.
~ 62 ~
Czując się źle z powodu docinków względem niego, przycisnęła swoje ramię do Bobbiego Raya. - Przepraszam. Ale to wina twojej siostry za moje nerwowe nastawienie. - Mówiłem ci, żebyś nie szła z nią pić. - Wiem. Wiem. Ale ona jest tak przekonywująca. – Ronnie Lee upuściła papiery, wyciągnęła rękę i szarpnęła Sissy Mae za włosy. - Ał! Za co to było? - Za sprowadzenie mnie na drogę grzechu i pijaństwa. - Jak dla mnie wyglądało na to, że sama tego chciałaś. Bobby Ray rzucił kolejne cztery grube koperty z papierami od swojego prawnika na stertę, którą już niosła. - Zostaw je w moim pokoju, gdy wrócisz na górę. - Pewnie. - Jeśli będziesz nas potrzebowała, wszyscy mamy komórki. – Bobby Ray zmarszczył brwi. – I dlaczego kierownik zadzwonił do mnie, że wyrwałaś telefon ze ściany? - Nie chciał przestać dzwonić. Potrząsając głową, Bobby Ray odwrócił się do jednego z samców, a Ronnie skupiła się na Sissy Mae. - Jak to zrobiłaś? - Zrobiłam co? - Pozostałaś taka radosna i uwielbiająca zabawę po całym tym pijaństwie, jakie miałyśmy wczoraj wieczorem? - Łatwizna. Wzięłam kilka aspiryn przed snem. - I to wszystko? - To wszystko. ~ 63 ~
- Więc moja mama ma rację. Jesteś szatanem. - Nie może tego udowodnić. Ronnie zaczęła się śmiać, dopóki pewien zapach w nią nie uderzył. Ten zdecydowany pyszny zapach kota, którego trzy dni temu przysięgała, że nigdy nie polubi, z dużo mniejszą żądzą. Przełykając niewielki atak paniki, Ronnie Lee przypomniała sobie, że jest z Reedów i nie da się wciągnąć w znajomość z jakimś kotem. Poza tym, już pewnie o niej zapomniał. Prawda? Nie ma powodu robić z siebie głupka dla mężczyzny, który nawet jej nie pamiętał. Zdecydowana mocno się trzymać, Ronnie patrzyła na Shawa jak wchodzi do hotelowego holu, wyglądając fantastycznie w zielonym wełnianym swetrze, wyblakłych dżinsach i zdartych buciorach. Jak tylko się pojawił, pracownicy zeszli się zewsząd, żądając jego uwagi i prosząc o podpisanie dokumentów. Odprawił wszystkich jednym machnięciem ręki. Odnosiła wrażenie, że mały mężczyzna, człowiek, podchodzący z nim do recepcji, był osobistym asystentem Shawa. Boże kochany, ten facet miał osobistego asystenta. Stała w miejscu, dopóki nie podszedł bliżej niż na dziesięć metrów od watahy, i wtedy wpadła w panikę. Pochylając głowę, Ronnie zrobiła krok w tył. Sissy Mae zerknęła ponad nią i nagle stanęła przed Ronnie, zasłaniając ją przed wzrokiem Shawa. Za to jedno Ronnie pokochała Sissy. Zemści się na niej później za bycie mięczakiem, ale teraz chroniła Ronnie bez zbędnych pytań. Boże, ale potrzebowała tego. Ku jej rosnącemu przerażeniu, Shaw zatrzymał się obok watahy i spojrzał znad papierów, które jego asystent wcisnął mu do rąk. Popatrzył na Bobbiego Raya i zaczęła się cofać, gotowa nawet uciekać, ale Sissy złapała ją za koszulę i przytrzymała w miejscu. Bystra kobieta. Jako drapieżnik, Shaw natychmiast spostrzegłby wybiegającą z holu kobietę. Zauważając, że coś się dzieje, zarówno Marty, jak i Gemma, stanęły obok Sissy Mae, również blokując widok Ronnie dla Shawa. - Jesteś przyjacielem Mace’a, prawda? – zapytał Shaw. – Z tuneli tamtej nocy.
~ 64 ~
- Tak – odpowiedział w końcu Bobby Ray. Bobby Ray nie śpieszył się z niczym. Szczególnie w słowach. - Dzięki za tamto. - Nie ma za co. Cicho westchnęła. Mężczyźni. Shaw odwrócił się, by powiedzieć coś do swojego asystenta, a wtedy Sissy dała Ronnie znak, żeby wymknęła się z holu. Doskonałe wyczucie czasu. Ronnie pobiegła sprintem do windy i nieustannie przyciskała guzik przywołania. - No dalej – błagała. – No dalej. W końcu po tym, co wydawało się być wiecznością, drzwi windy się rozsunęły i Ronnie wpadła do środka. Przytrzymała wysuwające się z jej rąk koperty i papiery, więc nie mogła nacisnąć guzika na swoje piętro. Kiedy już to zrobiła, oparła się plecami o ścianę i wydała z siebie westchnienie ulgi. Drzwi zaczęły się zamykać. Nagle duża ręka sięgnęła do środka i zacisnęła się na metalowych drzwiach, żeby się nie zasunęły, a ona ledwie się powstrzymała, żeby nie krzyknąć z zaskoczenia. Ronnie przycisnęła się do ściany i wstrzymała oddech, kiedy Brendon Shaw wszedł do windy ze swoim asystentem. - Uzupełnij ich pokoje. - Sir? - Czy ja się jąkam? -Zazwyczaj nie, sir. - I upewnij się, że mają wszystko, czego potrzebują tak długo, jak tu będą. - Tak, proszę pana. I dzwoniła pańska siostra. - Czego chciała? Ronnie zerknęła na cyfry i pragnęła dojechać na swoje piętro jak najszybciej. - Hm… – asystent spojrzał na nią. – To może poczekać, sir.
~ 65 ~
- Timothy, wykrztuś to. Wzruszył ramionami. - Ona po prostu powiedziała, ugryź mnie. Zamiast być złym, Shaw wybuchł głębokim śmiechem. Miał miły śmiech. Niski i prawdziwy. Spodobał jej się. - Jest wściekła na mnie. Zostawiłem ją samą z Missy Llewellyn. - Ja też byłbym wściekły, sir – zażartował Timothy, śmiejące się razem ze swoim szefem, dopóki winda nie zatrzymała się na dwudziestym-czwartym piętrze. – Przyjdę tu później sir, gdybyś mnie jeszcze potrzebował. - Nie. Nie przychodź. Idź do domu i zobacz się ze swoim… uh… Uśmiechając się kpiąco, Timothy zapytał. - Z moim chłopakiem, sir? - Tak. Nieważne. Nie możemy go po prostu nazwać Frank? Uśmiechając się jeszcze raz, Timothy wysiadł z windy. - Skoro pan tak mówi, panie Shaw. - Tak. Idź do domu. Zobaczymy się jutro. - Dobranoc, sir. Drzwi windy się zamknęły, a Shaw odetchnął. Kątem oka zauważyła jak spojrzał na nią. Wpatrzył się w jej bose nogi, a potem odwrócił wzrok. Wiedziała, że nie będzie jej pamiętał. Tak jak zgadła, gdy tylko gorączka minęła, wrócił do bycia dużym aroganckim kotem bez zadawania się z psami. Denerwowało ją to, że była z tego powody rozdrażniona. Pielęgnowała faceta podczas gorączki, a potem przeżyła z nim jeden ekstra orgazm. Można było oczekiwać, że coś zapamięta. Powinna wiedzieć lepiej i powinna czuć się cholernie wdzięczna, że się z nim nie pieprzyła. Upokorzenie, jakiego by doznała…
~ 66 ~
Winda zatrzymała się na trzydziestym-ósmym piętrze – piętrze tylko dla zmiennych – więc wysiadła bez oglądania się na niego. Poszła długim korytarzem, dopóki nie stanęła przed pokojem Bobbiego Raya, zanurzając rękę w tylnej kieszeni spodni, żeby sięgnąć po kartę i jednocześnie próbując nie upuścić kupy papierów. Właśnie włożyła kartę do czytnika, otwierając drzwi, kiedy wykrzyczane – Zamierzasz udawać, że mnie nie znasz, co? – posłało cenne papiery i koperty Bobbiego Raya w powietrze. Brendon nie mógł uwierzyć, jak bardzo go wkurzyła. Naprawdę myślała, że jej nie zauważy? Że nie wyczuje jej zapachu, jak tylko wejdzie do holu? Nie otwierał ust, bo chciał zobaczyć czy coś powie, albo zrobi, czy przyzna się do tego, kim była. Jednak, gdy zobaczył jak chowa się przed nim, jego serce stanęło. Mógł pozwolić jej odejść. Prawie to zrobił, gdy obserwował jej ucieczkę z holu, niczym przerażona mysz. Ale był po prostu zbyt zły, by pozwolić jej się wykręcić. Nie pomagało też to, jak cholernie dobrze wyglądała w tych krótkich spodenkach i butach. - Zamierzałaś? – krzyknął jeszcze raz. Obróciła się i stanęła twarzą do niego, jej ręka leżała na sercu. Osunęła się po ścianie. - Dobry Boże, wystraszyłeś mnie na śmierć! - To dobrze! - Cóż, nie musisz tak krzyczeć. Słyszę cię bardzo dobrze. – Spojrzała na papiery i foldery leżące na podłodze. – A niech to szlag. Teraz muszę doprowadzić to do porządku. Papiery? Martwiła się o papiery? Kto by się przejmował takim gównem? Patrzył, jak ukucnęła i zebrała wszystko razem. - To wszystko, co masz do powiedzenia? - Gorączka już przeszła? - Tak. Ze wszystkimi papierami w jednej ręce, wstała i przytknęła drugą rękę do jego czoła. ~ 67 ~
- Wciąż jesteś trochę za ciepły, jak dla mnie. Prawdopodobnie powinieneś się jeszcze położyć i trochę odpocząć, zanim pogrążysz się w pracy. W każdym razie, to jest moja opinia. A ty zrobisz, co zechcesz. Obróciła się i jeszcze raz przesunęła kartą, odblokowując drzwi. Lecz zanim mogła uciec do środka i zostawić go na zewnątrz, złapał papiery z jej rąk ignorując jej żałosne Hej! i rzucił je do pokoju. Wyczuł, że to nie był jej pokój. Należał do samca, a on jej tu nie chciał. Brendon zatrzasnął drzwi. - Co do diabła sobie myślisz… Brendon przerwał jej tyradę całując ją. Nie mógł się powstrzymać. Nigdy nie widział kobiety wyglądającej tak wspaniale w krótkich spodenkach, kowbojkach i koszulce, która była prana tyle razy i przez tyle lat, że z łatwością mógł zobaczyć niebieski koronkowy stanik, który miała pod nią. Jedno dobre rozdarcie wystarczy, by ściągnąć to z niej w ciągu kilku sekund. Powstrzymując się przed zrobieniem tego dokładnie na środku korytarza, wbił ręce w jej włosy i zagłębił język między jej wargami. Jej ręce naparły mocno na jego ramiona i był pewien, że chciała go odepchnąć. Może nawet pazurami otworzyć jego pierś. Wilczyce mogły być podłe, kiedy zostały sprowokowane. Ale jej palce chwyciły mocniej jego ciało i szarpnęła go bliżej, unosząc się na palcach, by dotknąć jego ust, a jej język toczył walkę z jego. Brendon nie chciał dać jej szansy na jakiekolwiek wątpliwości, by martwiła się, co powie jej wataha, więc wsunął ręce pod jej idealny tyłek i podniósł. Założył jej nogi wokół swojego pasa i skierował się do windy. Do windy, która zabierze go prosto do jego apartamentu na ostatnim piętrze. Zdążył zrobić jakieś dziesięć kroków, gdy jedna z jej rąk puściła jego ramię i zaparła się o ścianę. Przerwała ich pocałunek. - Poczekaj. Poczekaj. Warknął. - I nie warcz na mnie. – Przynajmniej była zadyszana. Dyszenie było dobre. – Gdzie do diabła idziemy?
~ 68 ~
- Do mojego apartamentu. Potrząsnęła głową, zmieszanie i pożądanie widniało na jej pięknej twarzy. - Nie możemy… nie powinniśmy robić… Ponownie ją pocałował, żeby ją uciszyć i ponieważ smakowała tak cholernie cudownie. Ruszył jeszcze raz, jej pazury skrobały linie po ścianie, gdy niósł ją w kierunku ustronnej windy. Oderwała wargi jeszcze raz. - Czekaj! Zatrzymał się i wpatrzył się w nią. - Jestem całkowicie pewna, że nie powinniśmy tego robić. - Kto tak powiedział? - Prawa natury i Bóg. - Prawa są po to, żeby je łamać, a Bóg po prostu chce, żebyśmy byli szczęśliwi. – Pieprzenie tej kobiety uczyni go cholernie szczęśliwym. – No daj spokój. Chodźmy złamać jakieś prawa. - Nie, nie, nie! Zastanówmy się nad tym przez chwilę. Daj mi sekundę. Nie puścił jej. Nie teraz, kiedy jej piersi były tak blisko… Sapnęła, złapała dłońmi jego głowę i mocniej przytrzymała, gdy zassał jej sutek przez koszulkę i stanik. - Nie dajesz mi ani minuty na zastanowienie. - Wiem – powiedział wokół jej sutka. – Nie chcę, żebyś myślała. Myślenie sprawi, że uciekniesz ode mnie. - Ja nie… nie mogę… – Dyszała coraz mocniej. – Przestań ssać go w ten sposób. - Okej. To może tak? – Wciągnął sutek głębiej, a ona krzyknęła.
~ 69 ~
Jej ręka zaparła się mocno o ścianę, pazury wysunęły się jeszcze raz. - Twój pokój – nalegała. – Twój pokój, natychmiast. Brendon nie oponował, tylko ruszył. Dzwonek prywatnej windy niemal wyrwał Ronnie z jej głupoty – ale nie całkiem. Nie z mężczyzną, który całował w ten sposób. Jeśli sposób, w jaki używał swojego języka, będzie odzwierciedlał zdolności jego fiuta, była jak najbardziej za. Pomyśl, że jesteś teraz dorosłą osobą i nie zamierzałaś robić już tego rodzaj rzeczy. Pamiętasz? Nowy rok… nowe życie. A teraz zaczynało się od nowa. Ten cholerny głos w jej głowie. Taki, który brzmiał podejrzanie podobnie do głosu jej mamy. Taki, którego nigdy nie słuchała, nawet gdy powinna. Prawdopodobnie powinna posłuchać go teraz, ale pocałunki tego faceta uzależniały. Ronnie nie mogła myśleć, kiedy jej wargi dotykały jego. Jego język ślizgał się po całym wnętrzu jej ust, pieszcząc i smakując. Nie mogła myśleć, wiedząc, że jedyne, o czym on myślał to znalezienie się wewnątrz niej, a sama ta myśl wywołała dreszcz i zaciśnięcie się jej cipki. Winda nie otworzyła się bezpośrednio w jego pokoju, ale na korytarzu i drzwi naprzeciw. Shaw przycisnął ją do ściany, wyciągnął klucze z tylnej kieszeni i otworzył drzwi. Wniósł ją do środka i przyparł do innej ściany, zatrzaskując drzwi i blokując je czterema zasuwami. Nie puści jej, dopóki ma ją tu, gdzie chce, nie uwolni jej nóg, dopóki jego biodra nie zaczną się wbijać w jej ciało. Jęknęła wsuwając ręce pod jego sweter i pod pasek jego dżinsów. Ścisnęła jego tyłek i roześmiała się, gdy jęknął w jej usta. Wargi Shawa przesunęły się w dół jej szczęki do szyi, jego zęby otarły się o pulsujący punkt. Schodził niżej, przesuwając usta z powrotem na jej piersi i unosząc koszulkę do góry, jednocześnie ciągnąc koronkową miseczkę stanika w dół. Jego ciepłe usta okrążyły sutek, łapczywie za niego szarpiąc. Wbiła palce w jego włosy, przytrzymując go w miejscu i zastanawiając się, czy zabierze ją za krawędź samym tylko ssaniem piersi. Słyszała, że niektórzy mężczyźni posiadają taką umiejętność, ale dopiero teraz spotkała takiego. Ciało Ronnie napięło się w oczekiwaniu, każdy mięsień się naprężył, przygotowując się na uwolnienie, które wiedziała, że nadchodzi. ~ 70 ~
Otworzyła oczy, by spojrzeć na mężczyznę igrającego z jej ciałem bez żadnego wysiłku. Wtedy go zobaczyła, jak wychodzi z kuchni Shawa. Zamarł na jej widok, sok z zielonego jabłka, które właśnie ugryzł skapnął z jego brody. Nie był podobny do tych w szpitalu. Nie był człowiekiem. Nie w pełni, w każdym razie. Warcząc i obnażając kły, Ronnie trzasnęła pięścią w bok głowy Shawa. - Ał! – Odsunął się, jego ręka potarła policzek, w który uderzyła. – Co to kurwa było? Naciągając stanik i zsuwając koszulkę w dół, warknęła. - Jeśli myślisz, że jestem takiego rodzaju wilkiem, to możesz sobie odpuścić! - Co? – Shaw wyglądał na autentycznie zdezorientowanego i trochę zranionego. Wskazała w kierunku jego kuchni. Marszcząc brwi, Shaw wyprostował się i obrócił. Dwaj mężczyzn wpatrywali się w siebie przez kilka długich sekund. A potem Shaw skoczył na niego, łapiąc mężczyznę za gardło i przypierając go do ściany. - Gdzie ty do cholery byłeś? Rycząc, odepchnął Shawa i obrócił tak, żeby mógł odrzucić Brendona na ścianę. - Nie twój pieprzony interes! Ronnie przewróciła oczami. Bracia. Musieli nimi być. Tylko rodzina mogła tak wkurzyć. Shaw przycisnął swoje przedramię do gardła tego drugiego, obrócił się i przyparł brata do tej biednej, nadużytej ściany. - Prawie mnie zabili przez ciebie! - A kto ci kazał mnie szukać? Mówiłem ci, żebyś nie wpieprzał się w nie swoje sprawy! Obaj ryczeli na siebie, dosłownie, i Ronnie postanowiła, że to jest dobry moment, żeby wyjść. Cicho odblokowała i otworzyła drzwi, ale zanim mogła wymknąć się na ~ 71 ~
korytarz, złote oczy Shawa skupiły się na niej, przygważdżając ją do miejsca jednym spojrzeniem. - Nawet o tym nie myśl. Ronnie chciała się z nim posprzeczać. Powiedzieć mu, że tak będzie lepiej, że on i brat powinni porozmawiać, sami. Albo, że jest dupkiem i może znaleźć sobie kogoś innego do pieprzenia. Ale zanim mogła powiedzieć jedno słowo, brat Shawa przewrócił większego mężczyznę na podłogę i obaj zaczęli się bić jak… cóż… dwa duże koty. To nie było ładne. Chociaż jej psia część z pewnością będzie się dobrze bawić na tym widowisku.
Tłumaczenie: Panda68
Beta: axses
~ 72 ~
Rozdział 6 Jeszcze się nie zmienili, ale Brendonowi przeszło już to przez myśl. Zwłaszcza, kiedy to małe gówno zatopiło swoje kły w boku szyi Brendona. Bez jego ochronnej grzywy to cholera naprawdę bolało! To nie było tak, że nie planował rozmawiać z Mitchem, gdy w końcu go dogoni. Brendon miał już wszystko opracowane. Miłym, łagodnym tonem zamierzał zapytać swojego brata, co się działo i czy wszystko było w porządku. Niestety, był tak urażony, że przerwał mu pieszczoty z wilczycą, i tak seksualnie sfrustrowany z powodu tych wszystkich rzeczy, jakie chciał jej zrobić, ale nie był zdolny, że wyzwolił swoją pełną furię wprost na głowę brata. Jak zwykle, Mitch nie stronił od walki. Szczerze mówiąc, chłopak czasami tracił głowę. Wyprowadzał mocne prawe sierpowe, a jego kły były szczególnie ostre. Brendon złapał brata za gardło, pozwalając swoim pazurom wbić się w skórę na tyle, by wprawić Mitcha w zdenerwowanie. Ale zanim miał czas chełpić się nagłym bezruchem brata, woda, zimna i importowana bezpośrednio z Dani, trysnęła mu w twarz. Obaj bracia warknęli i rozdzielili się, spoglądając na zadowoloną z siebie minę wspaniałej wilczycy. - Nie miałam czasu podbiec do kranu. – Trzymała w swojej ręce pustą butelkę po wodzie. Wodzie, która kosztowała pięć dolców. – Chociaż zastanawia mnie, komu chciało się jechać do Dani, żeby przywieźć tę wodę. Czy amerykańska woda nie jest dla ciebie wystarczająco dobra? Postawiła pustą plastikową butelkę na stoliku. - A tak poza tym, przepraszam za to, ale pomyślałam, że musi być lepszy sposób dla was dwóch, żeby wyjaśnić sobie to, co macie do wyjaśnienia. I żeby być całkowicie szczerym, ty nie powstrzymasz mnie przed wyjściem, a ja nie muszę siedzieć tu
~ 73 ~
bezczynnie przez całą noc i czekać na was dwóch, aż zacznę się nudzić. Więc, – podała ręce każdemu z nich, – dlaczego nie spróbujecie o tym porozmawiać, zamiast rzucać się sobie nawzajem do gardeł. Nie mam zamiaru wyjaśniać plam krwi na podłodze tym biednym pokojówkom. Nie wiedząc, co jeszcze zrobić, Brendon złapał ją za rękę, a Mitch złapał drugą. Pociągnęła ich obu, żeby wstali, więc okazało się, że obaj nad nią górują. - Mam trzech starszych braci – wyjaśniła z uśmiechem. – Gdybym nie powstrzymywała ich bójek, ci chłopcy biliby się przez cały cholerny dzień, dopóki jeden z nich nie umarłby z upływu krwi. A to zdenerwowałoby moją mamę, a ona znalazłaby sposób, żeby obwinić mnie. Używając czubków palców obróciła głowę Brendona, żeby spojrzeć na jego szyję. Skrzywiła się, zasysając powietrze przez zęby. - Dobry Boże, chłopcze. Naprawdę musisz się nauczyć, kiedy masz się wycofać, gdy w grę wchodzi twoja własna rodzina. Oczy Mitcha zwęziły się niebezpiecznie. - A ty, kim właściwie jesteś? - Bądź miły – warknął Brendon, jego ręce zacisnęły się w pięści. - Nie zaczynajcie znowu tych bzdur. – Cofnęła się odrobinę. – Słuchajcie, schodzę na dół. Dlaczego nie… - Nie. Zostajesz tutaj. – Brendon złapał za znoszoną, skórzaną, motocyklową kurtkę brata i szarpnął go w stronę drzwi. – Nie wychodź. Zaraz wrócę. - Gdzie, do diabła, idziemy? – krzyknął Mitch. - Dostaniesz swój pokój i przenocujesz tutaj. I nawet nie myśl o żadnym proteście w tej sprawie. Otwierając drzwi, wypchnął Mitcha i skierował się do windy. Zerknął przez ramię na wilczycę. - Niedługo wrócę. Czuj się, jak u siebie w domu, ale obiecaj mi, że nie wyjdziesz. Otworzyła usta, żeby się sprzeciwić, ale widząc to na jej twarzy, dodał.
~ 74 ~
- Obiecaj mi, albo dokopię mu jeszcze raz, właśnie tutaj. Jego brat odwrócił się od windy i sarknął. - Chciałbyś… - Zamknij się. – Brendon warknął na brata, jednocześnie się w nią wpatrując. – Obiecaj mi. Zirytowana, przewróciła oczami. - No dobrze. Już dobrze. Dla zachowania rodzinnej harmonii, zostanę. Ale nie na żadne dwanaście godzin, albo dłużej. Moja wataha może zauważyć, że zniknęłam na tak długo. - Nie martw się. Wrócę. – Drzwi już zaczęły się zamykać, gdy wrócił i spojrzał na nią. – Jeszcze jedna sprawa. - Tak? - Jak masz na imię? Patrzała na niego, rozdarta między rozbawieniem, speszeniem i szokiem. - Rhonda Lee Reed. Ale wszyscy nazywają mnie Ronnie Lee albo Ronnie. - Czy nikt nigdy nie nazwał cię Ron? - Nikt wśród żywych. Brendon się uśmiechnął. Tak. Lubił ją. - W porządku, Ronnie Lee. Czuj się jak u siebie w domu, wrócę za chwilę. - Tak. Tak. Ale lepiej, żebyś miał telewizor – wymamrotała, kiedy zamknął drzwi. Podszedł do swojego brata i drzwi windy się rozsunęły. Złapał Mitcha za kark i wrzucił go do środka. - A to za to, że chciałeś rozerwać mi gardło, ty gówniarzu. Jak mogła przegapić pięćdziesięciocalowy, płaski, plazmowy telewizor zawieszony na ścianie u Shawa, nie miała pojęcia. Chociaż jego język zagłębiony w jej gardle i ręce zaciskające się na jej cyckach, mogły mieć z tym coś wspólnego. ~ 75 ~
Usadawiając się na miękkiej skórzanej kanapie mężczyzny i podnosząc gigantycznego pilota, żeby przerzucić kanały, Ronnie potrząsnęła głową. Nawet nie znał jej imienia. Prawie wypieprzyła faceta, który nawet nie znał jej imienia. Boże, nie zrobiła niczego tak tandetnego od bardzo długiego czasu. Tak więc, dlaczego nie pobiegła do wyjścia, zamiast siedzieć na kanapie lwa, przeprogramowując jego niewłaściwie ustawionego pilota? Ponieważ… ponieważ go lubiła. Głupia idiotką, którą była, polubiła kota. Lubiła facetów, którzy nigdy nie chcieli od niej więcej, niż szybkiego, anonimowego pieprzenia, by móc pochwalić się swoim przyjaciołom, że przeleciał wilczycę. Nawet, jeśli tak myślała, to jednak, zdała sobie sprawę, że to nie pasowało do Shawa. Mógł mieć każdą, jaką chciał. Człowieka czy zmiennego. Każdą rasę. Ale pragnął jej. Dał jej to jasno do zrozumienia przed pokojem Bobbiego Raya. Tylko nie mogła sprecyzować, czy to był błąd, czy nie. Chociaż z drugiej strony, tak długo jak będzie to upraszczać, może nie będzie. Może będą mogli się zabawić, co oznaczałoby przelotny romans. Bóg wiedział, że to nie będzie jej pierwszy. Oczywiście, jeśli to wszystko było tak cholernie łatwe, to dlaczego jej żołądek zawiązywał się w węzeł? Powinna wyjść. Powinna napisać liścik przekazujący kotu podziękowania, ale nie dziękuję. Powinna. Naprawdę. Ronnie wciąż nad tym myślała, nawet wtedy, gdy zsunęła nogi z kanapy i uśmiechnęła się, kiedy zdała sobie sprawę, że miała szczęście złapać powtórki CSI 9.
***
Brendon potarł twarz i odchylił się do tyłu, patrząc na brata. Po trzech godzinach i dwóch ogromnych kanapkach z kuchni – wiedział, że dzieciak nie jadł ostatnio przyzwoitego posiłku – wciąż nic nie wiedział.
9
CSI – wiadomo serial kryminalny
~ 76 ~
- Przynajmniej powiedz mi, dlaczego ukryłeś się w moim apartamencie po takim czasie. Mitch znieruchomiał na chwilę, chyba rozważając odpowiedź. Brendon znał ten wyraz twarzy. Wiedział, że Mitch powie mu tylko tyle, żeby Brendon się odczepił. Robił to już tyle razy wcześniej. W końcu, Mitch wzruszył ramionami i wziął następny kęs. - Marissa zostawiła wiadomość na mojej poczcie głosowej – wymamrotał z pełnymi ustami. - Naprawdę? - Tak. I była nieco wkurzona. Wini mnie za to, prawda? - Nie przejmuj się nią. Więc przyszedłeś tutaj, żeby mnie zobaczyć? Mitch przewrócił oczami. - Jeśli przez to będziesz lepiej spał brachu, to tak. - Miło wiedzieć, że ci zależy. Środkowy palec uniósł się w górę 10 i Mitch wrócił do swojej kanapki. - Więc, kto ci to zrobił? - Bracia Doogan. – Przez ułamek sekundy Brendon mógł zobaczyć zaskoczenie na twarzy brata, zanim szybko je zamaskował. Dzieciak miał do tego talent. - Zabili Petrova przed Bożym Narodzeniem – ciągnął Brendon. – Strzelili mu w tył głowy. - Użyli broni? – odezwał się Mitch z obrzydzeniem. – Jakie to tandetne. - To Dooganowie – przypomniał mu Brendon, odchylając się na krześle. – Chcieli przejąć Dumę Llewellyn. Zabili Petrova. I prawie zabili mnie. - I to oni tak urządzili ci twarzyczkę? Brendon zachichotał.
10
Czyli Mitch pokazał Brendonowi – odwal się!
~ 77 ~
- Taa. To oni urządzili mi tak twarzyczkę, ale już się leczy. - Gdzie oni teraz są? Ci Dooganowie? Brendon znał to spojrzenie na twarzy swojego brata. Widział je już też u Marissy. Wiedział, co dzieciak by zrobił, gdyby miał szansę. Niestety, nie będzie miał szansy. - Zjadły ich hieny. Mitch wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. Prawie minutę. Aż w końcu powiedział. - Co proszę? - Zjadły ich hieny. – Brendon podniósł ręce i opuścił. – Jakaś czterdziestka. Rozdarła całą trójkę. Biorąc pod uwagę to, że łajdacy właśnie mieli postrzelić mnie w tył głowy – to w jakiś sposób na to zasłużyli. - Masz rację. Pomimo tego, że nie mogę sobie wyobrazić, jak pomaga ci stado hien. - Nie one. Tylko naprawdę dobrze wyposażona glina i wataha wilków. - To tam spotkałeś Tą w Seksownych Krótkich Spodenkach? - Została ze mną podczas mojej gorączki. Obroniła mnie przed kilkoma facetami. Wyciągnęła mnie ze szpitala i przechowała u swojej ciotki. Ponownie ten wyraz przemknął przez twarz Mitcha, wyraźnie wskazując na to, że wiedział więcej niż mówił. Choć raz wyglądał na trochę przestraszonego. - Jacy faceci? - Nie wiem. Biali. Ludzie. To wszystko, co wiem. – Kompletnie nieużyteczna informacja w sądzie. - Ty nie… uh… to znaczy… – odchrząknął. – Jak źle ich… uh… - Wciąż oddychają, jeśli o to pytasz. Mitch kiwnął głową i wypił swoje piwo. - W każdym razie, została ze mną, człowieku. Nie opuściła mnie. I wygląda niesamowicie w tych kowbojkach.
~ 78 ~
Mitch odstawił swoje piwo. - Lubisz ją. Brendon uśmiechnął się. Nie mógł się powstrzymać. - Taa. Lubię ją. - A co na to powiedziała twoja droga Duma? – Nigdy nie mógł ukryć wstrętu, gdy o tym wspominał. Tak jak Marissa. Znienawidziliby się, gdyby wiedzieli, jak bardzo są do siebie podobni. - Kręciłem się tam ostatnio tylko z powodu Dooganów. Nie zamierzałem pozwolić im znaleźć się dostatecznie blisko moich dzieci. Ale poradziliśmy sobie z nimi. Dostali to, czego chcieli ode mnie, a ja dostałem to, czego chciałem od nich. Więc wszyscy są szczęśliwi. Mitch się uśmiechnął. - A jak się ma moja bratanica i bratanek? - Pięknie. Nieznośny kociaku. - Kocham ten wiek. - Byłyby szczęśliwe, gdyś je odwiedził. - Może. - Co się dzieje, Mitch? – Brendon zapytał jeszcze raz. Z zupełnie pustą twarzą, Mitch stwierdził. - Nic. Może jakiś nieznajomy by mu uwierzył, ale Brendon wiedział lepiej. Niestety, Mitch miał upór Shaw’ów. Nie powie nic nikomu, dopóki sam nie zechce. - Więc zasadniczo przyszedłeś mnie odwiedzić. Martwiłeś się o swojego dużego brata. - Nie martwiłem się. Ale jeśli byś zginął, to chcę twoje rzeczy. - O, jak miło. ~ 79 ~
- Daj spokój. Jak możesz mnie potępiać? – Mitch zatoczył ręką wkoło po luksusowym pokoju. – Ten wspaniały hotel. Personel czekający na każde skinienie. Piękna kobieta tam na górze… nawet, jeśli jest psem. Brendon zignorował przebłysk nietypowej zazdrości o kobietę, której nagle doświadczył. - Wilczycą. - Nieważne. - I stałe walki z Marissą o to wszystko. - Mogę ją przejąć. Raz zamierzyłem się kijem w jej głowę. - Jaka kochająca z nas rodzina. - Jesteśmy jak odpowiednik lwa z Walton’ów.11 Brendon się roześmiał i potrząsnął głową. - Jesteś największym idiotą, jakiego znam. Gdy Mitch się uśmiechnął, poczuł się naprawdę dobrze.
11
The Waltons to amerykański serial opowiadający o życiu codziennym tej rodziny w fikcyjnym miasteczku w stanie Wirginia, Walton’s Mountain. Małżeństwo Waltonów mieszka tam z siedmiorgiem dzieci i rodzicami
~ 80 ~
Rozdział 7
Brendon otworzył drzwi do swojego apartamentu, nie oczekując, ale mając nadzieję, że wciąż znajdzie tu Ronnie. I znalazł. Śpiącą na jego kanapie, a w telewizji, z przyciszonym głosem, leciała powtórka Z archiwum X. Jej ciało skręcone było w ciasną kulkę, stopy i ręce drgały w uśpieniu, jakby o czymś śniła. Wyglądało na to, jakby… cóż… biegła. We śnie. Powstrzymując śmiech, przykucnął tuż przed nią. Ostrożnie, zgarnął jej brązowe włosy z twarzy. Wydała z siebie, cichy płaczliwy dźwięk, a potem jej warga cofnęła się w warknięciu. Prawdopodobnie to była najbardziej urocza rzecz, jaką Brendon kiedykolwiek widział w swoim życiu. Pocałował ją w policzek i Ronnie nagle się przebudziła… i podskoczyła. Ich głowy zderzyły się ze sobą. Prawie można było usłyszeć odgłos uderzenia. - Ał! – Brendon potarł swój nos, w który uderzył jej policzek. Chryste, jego ciało doznało tylu uszkodzeń podczas tych kilku ostatnich dni. - Przepraszam – powiedziała chwytając się za głowę. - Nie chciałem cię zaskoczyć. - Nie. Nie. To nie była twoja wina. Śniło mi się, że walczę z pumą. Pełnokrwistą – dodała, by wyjaśnić, dlaczego wydaje się być tak nerwowa. Duma zmiennych mogła zdecydować nie atakować samotnego wilka, ponieważ wiedzieli, że wataha pójdzie za nimi, ale ci pełnokrwiści nie mieli takich zmartwień o reperkusje. Co wyjaśniało, dlaczego Brendon odpuścił sobie polowanie w dzikich zwierzęcych parkach głupcom i chorym umysłowo, z których jego ojciec okazał się być obydwoma. - Zrobiłam ci krzywdę? – zapytała chichocząc. - Nie. W porządku.
~ 81 ~
Dotknęła jego czoła. - Nadal twierdzę, że masz gorączkę. Niedużą, ale jest. - Moja gorączka już zniknęła. Przestań się martwić. - Mój ojciec myślał, że ma już gorączkę za sobą, po tym, jak stoczył bójkę z dzikiem. A potem zemdlał w Piggly Wiggly 12. Prosto na głowę. Bam! Niszcząc im całą wystawę z cukierkami. W ten sposób, ta kobieta już trzymała jego serce w swojej dłoni. Cytując jej Bam!, prawdopodobnie nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, ale Brendon z całą pewnością nie miał zamiaru jej tego mówić. - Nic mi nie jest – uspokoił ją zanim mógł powiedzieć coś głupiego. Jak na przykład: „wyjdź za mnie”. Wzruszyła ramionami. - Świetnie. Mężczyźni zawsze ryzykują swoim zdrowiem, a żadna kobieta nie może ich do tego przekonać. Ronnie usiadła, drapiąc się po głowie i ziewając. - Wyjaśniłeś już wszystko ze swoim bratem? Brendon ostro prychnął. - Nie do końca. Mój brat nic nie powiedział, ani mnie, ani mojej siostrze. - Jesteście z tej samej Dumy? Usiadł obok niej na kanapie, ciesząc się jej obecnością. - Nie. Jego matka należy do Dumy z Zachodniej Filadelfii, a nasza mama z Południowej. Nasza matka umarła przy porodzie, a jej Duma nas nie chciała. - Czemu nie? Wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Czasami koty po prostu tak postępują. 12
Piggly Wiggly to nazwa supermarketu
~ 82 ~
- Więc ojciec was zabrał? - Tak. Wychował nas. Był zdeterminowany robić rzeczy inaczej. - Inaczej niż, co? - Jego ojciec. Umarł w więzieniu. Był złodziejem sztuki. Ronnie podciągnęła nogi na kanapę, zawinęła ramiona wokół nich i oparła brodę na kolanach. - Ja też miałam wuja Louie, który rabował banki, dopóki nie został postrzelony w głowę. Brendon odchylił się i położył stopy na niskim stoliku. - Musisz chyba kochać swoją rodzinę, co? - Niespecjalnie. Ale nie można wybierać sobie rodziny. Tak to już jest. Twój brat nie może być chyba aż tak zły. - Dlaczego tak mówisz? - Nie sądzę, żebyś martwił się o niego, gdybyś myślał, że jest beznadziejny. - Już tyle o mnie wiesz, hę? - Nie. To tylko przeczucie. Zazwyczaj nie mylę się, co do ludzi. To dar po mojej prababci. Ona pochodziła z plemienia Czarnych Stóp… albo… coś podobnego. - I masz trzech braci. - Tak – pokiwała głową. – Zbiliby na kwaśne jabłko tę twoją śliczną twarzyczkę. - Nie obgaduj swoich braci. Podoba ci się moja śliczna twarz? - Tak. Podoba. – Łagodnie pogłaskała jego policzek. – Ale kiedy moi bracia przyjadą do Nowego Jorku i odkryją, że kręcisz się koło mnie, to co zrobili ci bracia Doogan w tych tunelach, to będzie bułka z masłem w porównaniu z braćmi Reed. Brendon pochylił się do niej, jego oczy zatrzymały się na jej wargach. - Jednak wykorzystam szansę – szepnął i ruszył do przodu.
~ 83 ~
Powinien jednak mieć otwarte oczy. To uchroniłoby go od padnięcia twarzą na kanapę. Zanim usiadł, ona już otworzyła drzwi. - Gdzie idziesz? - Moja mama zawsze mówi, że kręcę na siebie bicz, ale walczę z tym. Doszła już do windy, zanim chwycił ją za pasek jej krótkich spodenek i pociągnął z powrotem do swojego mieszkania. - Nie odejdziesz znowu ode mnie. - Nie mogę zostać. Nie mogę tego zrobić. - Zrobić czego? - Iść do łóżka z facetem, który nawet nie zna mojego imienia. – Chwyciła się za futrynę i trzymała, jakby walczyła o życie. – Obiecałam sobie, że nie będę już robić żadnych bzdur. Mam trzydzieści lat i muszę być odpowiedzialna. - A bycie ze mną nie jest odpowiedzialne? - Tak, jak mówię – nawet nie znałeś mojego imienia, a już zacząłeś ssać moje sutki. Więc, tak, można powiedzieć, że to było nieodpowiedzialne. Musiał odgiąć jej palce z futryny, żeby móc wciągnąć ją do pokoju. - Poznanie twojego imienia było pierwszą rzeczą, o jaką chciałem cię zapytać, gdy tylko wyjdę z gorączki, ale zniknęłaś. Wywinęła się z jego ramion i cofnęła do mieszkania. Na szczęście, nie pachniała strachem, ale była ostrożna. Nie myślał, że to przez niego. - Przysięgam, że to nie jest nic osobistego – odparła. – Ale tak będzie najlepiej. - Nie wychodź, Ronnie. Potrząsnęła głową. - Nie mogę zostać. Nie chcę zostać.
~ 84 ~
Brendon zdał sobie sprawę, że tylko jedno mógł zrobić. Zaryzykować. Ale musiał spróbować. - Rozumiem. – Odszedł od drzwi tak, żeby już nie blokować wyjścia. – Przepraszam. - Nie, nie. Nie zrobiłeś niczego złego, kochany. To wszystko przeze mnie. – Spoglądając na niego po raz ostatni, w te piękne oczy wypełnione żalem, skierowała się do drzwi. Wydając niskie, żałosne westchnienie, usiadł na oparciu jednego z foteli ze zwieszoną głową. - Co… co się dzieje? - Nic. Wszystko w porządku. Lepiej już idź. Nie patrzył na nią, kiedy słyszał jak drzwi się otwierają, ale powstrzymywał się z całych sił, żeby nie podbiec i nie zatrzasnąć ich przed nią. Czekał. Drzwi się nie zamykały. - Jesteś pewny, że z tobą wszystko w porządku? - Tak, tak. Idź. Jestem po prostu zmęczony. Kolejna chwila milczenia, warknięcie, a potem drzwi się zatrzasnęły. Chłodne ręce złapały jego szczękę i podniosły głowę. - Spójrz na mnie. Zrobił tak… i Chryste, te oczy. - Założę się, że to znowu gorączka. Mówiłam ci, że jeszcze nie przeszła. - Nic mi nie będzie. Naprawdę. Jestem pewny, że to tylko zmęczenie. - Chodź. – Złapała go za ramię i założyła na swoje barki. – Zabierzemy cię do łóżka, zanim mi tu zemdlejesz, albo zaczniesz biegać po Fifth Avenue na czworakach. Brendon pozwolił jej się podnieść i poprowadzić prosto do swojej sypialni. Kiedy pomogła mu położyć się na łóżko i przystąpiła do zdejmowania jego butów, zdał sobie sprawę, że tak, jego tyłek pójdzie do piekła za te kłamstwa.
~ 85 ~
Chociaż wiedział, że Ronnie Lee Reed będzie warta każdej sekundy spalania. Mógł udawać. Do diabła, prawdopodobnie udawał. Ale jeśli miała być, tak naprawdę, szczera sama ze sobą, nie obchodziło jej to. Dał jej dobry pretekst na własne usprawiedliwienie, kiedy weszła z powrotem do środka i zaprowadziła tego faceta do łóżka… uch… żeby pomóc mu z powodu gorączki. Nie zamierzała iść z nim do łóżka. Chyba, że by jej potrzebował. Odchrząkając, upuściła jego potwornie duże buty przy łóżku. - Powinniśmy… uch, zdjąć z ciebie dżinsy. - Okej. – Podniósł się na łokciach i wydał z siebie to westchnienie jeszcze raz. - Nie wysilaj się. Pomogę ci. – Tak. Pomoc. Nie miała nic przeciwko pomaganiu. Zmuszając się do bycia całkowicie obojętną, sięgnęła do jego dżinsów. - No, wyskakuj z tych spodni, a potem do łóżka. Do rana będziesz zdrowy jak ryba. Opuściła jego dżinsy z bioder, zbyt późno zauważając, że facet nie nosi żadnej bielizny. Przełykając węzeł żądzy w gardle, ścisnęła mocno kolana i szarpnęła dżinsy w dół jego nóg. - Naprawdę jestem ci wdzięczny, że opiekujesz się mną w ten sposób. - Och, to żaden kłopot. – Bezsprzecznie żaden kłopot, gdy facet miał uda takie, jak te. Duże. Twarde. Doskonałe. Mogła go ujeżdżać na tych udach, aż do orgazmu. Przykucając na końcu łóżka, by skończyć ściągać jego dżinsy, starała się nie myśleć o przepysznym fiucie kilkanaście centymetrów od jej ust. Nie bardzo jej to wychodziło, ale naprawdę próbowała. - Ronnie? Ronnie zamknęła oczy. Jeśli na niego spojrzysz, jesteś trupem. Cokolwiek zrobisz, nie patrz na niego. - Ronnie. Spójrz na mnie. Cholera, cholera, cholera! ~ 86 ~
Wciąż będąc przykucniętą przy łóżku, Ronnie wolno podniosła głowę. - Otwórz oczy. - Myślę, że nie powinnam. - Okej. W takim razie ich nie otwieraj. Chwycił łagodnie silnymi dłońmi jej twarz, wsuwając palce we włosy i ustawiając jej głowę w górę i pod kątem. - Nie otwieraj ich – szepnął, jego ciepły oddech muskał jej wargi. – Nie otwieraj i po prostu mnie pocałuj, Ronnie Lee. Wargi Shawa otarły się o jej. Język głaskał, zęby szczypały. Ronnie złapała go za nadgarstki i zajęczała. Otworzyła swoje usta, a Shaw natychmiast w nie zanurkował. Jego język splątał się z jej, oboje zaczęli jęczeć. Wtedy, z palcami wciąż zagłębionymi w jej włosach, podciągnął ją na nogi. Zanim mogła mrugnąć, przewrócił ją na plecy na jego olbrzymie królewskie łoże. Tak. Przepadł.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 87 ~
Rozdział 8
Absolutnie. Ta kobieta była absolutnie warta każdego czasu w piekle, jaki może w nim spędzić. Jej zapach. Jej smak. Ten psi szczek, który wydawała z siebie ilekroć przygryzł jej szyję. Wszystkie te rzeczy doprowadzały lwa do utraty kontroli, schowanej głęboko w nim. - Chryste, cudownie pachniesz. Ronnie mu nie odpowiedziała, ale wsunęła ręce pod jego sweter i podciągnęła w górę. Przestał całować ją tylko po to, by ściągnąć sweter przez głowę i rzucić go gdzieś do tyłu. - Jeśli zależy ci na tych ubraniach, – powiedział całując jej szyję, – lepiej zdejmij je w ciągu trzydziestu sekund. Nie biorę odpowiedzialności za to, co stanie się później. Przerwała pocałunek i wyciągnęła swoje ciało spod jego. - To mojego taty – wyjaśniła, zdejmując T-shirt zanim przeleciał przez pokój. Jej koronkowy stanik poleciał następny. - Nie – warknął cicho. – Buty zostają. Brendon nigdy nie spotkał kobiety, która patrzyłaby na niego z takim seksualnym głodem. A Ronnie tak właśnie teraz na niego spoglądała, jej ręce zsunęły się z kowbojek, które sekundy wcześniej chciała zdjąć, przesunęły się w górę jej nóg, dopóki nie dosięgły zamka jej krótkich spodenek. Odpięła guzik, zamek poszedł w dół, a potem wydostała swoje wspaniałe ciało ze skrawków dżinsu. - Chodź tutaj – rozkazał, patrząc zwężonymi oczami, kiedy cofnęła się od niego, wciąż na kolanach. Jej wargi wykrzywiły się w uśmiechu, jej oczy zmieniły się z ludzkich w wilcze. Doszła do szczytu jego łóżka, zrzucając poduszki na podłogę zanim oparła się plecami o wezgłowie, zarzucając na niego ramiona.
~ 88 ~
Rozsunęła szeroko kolana, żeby mógł zobaczyć wilgoć jej cipki i drżące uda. Miękko powiedziała. - Jeśli tego chcesz, ważniaku, lepiej ty tu podejdź i weź sobie. Nikt nigdy nie oskarżył Ronnie o to, że jest nieśmiała. Jeśli wiedziała, czego chciała, szła za tym bez chwili namysłu. Będąc wilkiem, to nie było wcale dziwne. Ta część jej charakteru budziła wstręt w większości ludzkich mężczyzn, albo przyciągała prawdziwych łajdaków. Samce wilków widzieli wyzwanie. Okazję do dominacji. Zawsze myśleli, że tak mogą. I jak tylko sprawiali, że dochodziła, myśleli, że ją posiedli. A potem zawsze doznawali szoku, gdy budzili się nad ranem i stwierdzali, że zniknęła. Mogła powiedzieć z ręką na sercu, że chociaż miała kilku wspaniałych kochanków, nigdy nie spotkała swojego jedynego partnera. Dopóki Brendon Shaw nie opadł na czworaka i nie podpełzł do niej przez łóżko. Kły wolno wysunęły się z jego dziąseł, pazury czepiały się o prześcieradło. Nie spieszył się do niej, nie rzucił na nią. Poruszał się jak król dżungli, którym jak sądził był. Tak, jakby wiedział, że w końcu dostanie to, czego chce. Podobało jej się, że nie zanurzył twarzy najpierw w jej cipce, w nadziei wywołania u niej orgazmu, żeby mógł wejść i wyjść. Nie. Shaw zbliżał się przez łóżko w sposób, jakby świat należał do niego. Jak tylko znalazł się tuż przy niej, trącił nosem jej udo i liznął kolano. Jego ręce przesunęły się po jej skórze, badając każdy centymetr, nie spiesząc się. Nawet potarł swoją grzywą włosów jej piersi i brzuch, a to odczucie podnieciło ją bardziej niż jakikolwiek język, czy palec, z jakim się spotkała. W końcu się pochylił, jego język prześlizgnął się w górę między jej nogami, zlizując wilgoć pokrywającą wnętrze ud. Potem zamruczał, a Ronnie zamknęła oczy. Chwyciła mocniej wezgłowie i zacisnęła zęby. Pozwól mu na to zapracować, takie zawsze było jej motto, ale jego umiejętności były takie, że nie musiał zbyt mocno się starać. Swoje duże dłonie wsunął pod jej nogi i uniósł biodra, opierając jej uda na swoich ramionach. Na jego plecach wylądowały jej kowbojki, gdy dłońmi mocno przytrzymał jej tyłek. Wślizgnął się językiem do jej wnętrza, Ronnie krzyknęła i zakołysała
~ 89 ~
biodrami przy jego ustach. Brutalnie i szybko orgazm popędził w górę jej kręgosłupa. Jej ciało się spięło, a pazury trzymające wezgłowie łóżka podrapały drewno. Wydawało się, jakby ten facet w niczym się nie spieszył. Lizał ją wolno i spokojnie, wciąż mrucząc przy jej ciele. Ronnie spojrzała w dół, by zobaczyć ten jakże zadowolony uśmiech, który widniał na jego twarzy, gdy podniósł głowę – i doszła, jak pociąg towarowy na tej przystojnej twarzy. Shaw poczekał na nią, trzymając ją w mocnym uchwycie, dopóki jej ekstatyczne krzyki nie zamieniły się w wyczerpane kwilenie. Uśmiechając się, jakby posiadał wszechświat, opuścił jej nogi, dopóki nie oparły się na jego udach. Ronnie wciąż trzymała dłońmi wezgłowie, więc Shaw przesunął rękami po jej ciele. Gdy jego duże kciuki drasnęły jej sutki, pisnęła. - O rany – westchnął. – Jesteś łatwa. Była już tak nazywana wcześniej, ale tym razem nie wkurzyła się, ponieważ wiedziała, że nie powiedział tego, jako zniewagę. - Nie bądź taki pewny siebie, kocie. Jeszcze nic nie zrobiliśmy. Mamy przed sobą jeszcze długą drogę, zanim zaśniesz. Roześmiał się i pocałował ją, przyciągając jej ciało do siebie. - Jesteś taka piękna - powiedział przy jej ustach, podczas gdy jego dłonie przemierzały każdy jej centymetr. – Nie mogę się już doczekać, gdy w ciebie wejdę. - To na co ty jeszcze czekasz? Wzruszył ramionami, całując jej barki. - Staram się być gentelmanem, albo… coś w tym stylu. Prychnęła. - Wiesz, co ja robię z gentelmanami? Przeżuwam ich, potem wypluwam, aż w końcu zostawiam resztki hienom. – Ronnie zawinęła ramiona wokół jego szyi. – Gentelmani mnie nie podniecają. Nie kręcą mnie. I, co pewne jak cholera, nie sprawiają, że dochodzę. – Wbiła ręce w jego włosy, ciesząc się, że nie ma nad nimi prawdziwej kontroli. Po postu wielka, zdrowa grzywa. – Gdybyś był gentelmanem, nie byłoby mnie tutaj z tobą. Byłabym gdzieś indziej, a nie tu z tobą.
~ 90 ~
Shaw odchylił się do tyłu, jego ręce odsunęły włosy z jej twarzy. - Ale jesteś tutaj ze mną. - Tak. Jestem. A teraz nadszedł czas, żebyś wziął się do roboty. Pokazał mi, jakim jesteś królem dżungli, i tak dalej. Roześmiał się i zażartował. - Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Jak tylko posiądziesz króla, nigdy już nie wrócisz do zwykłych samców Alfa. Wiedział, jak dobrze bawić się w łóżku. Dzięki Bogu! Niczego bardziej Ronnie nie nienawidziła, niż mężczyznę, który cały czas był poważny. W łóżku czy poza nim. Ale zwłaszcza w łóżku. Gdy jest się nagim i obmacuje się siebie nawzajem. To jest doskonały czas, żeby trochę pożartować, podrażnić się, dobrze się bawić. Ale niektórzy mężczyźni zachowywali się tak, jakby zdobywali plażę w Normandii podczas drugiej wojny światowej. Ronnie zsunęła swoją prawą rękę w dół, chwyciła kutasa Shawa i absolutnie ucieszyła się ze sposobu, w jaki jęknął, gdy zaczęło wolno go pompować. - Tylko gadasz. Gadasz. Gadasz. A ja wciąż czekam na dowód, ważniaku. Przekornie przewrócił oczami. - Skoro naciskasz na mnie, żebym odbył z tobą stosunek płciowy, bym mógł udowodnić mój punkt widzenia – i tym samym zniszczyć cię dla innych mężczyzn – sądzę, że nie mam innego wyboru, tylko wyświadczyć ci tę przysługę. Sięgnął do szuflady stolika obok łóżka, a ona poruszyła się wraz z nim, wciąż siedząc na jego udach i trzymając jego kutasa w ręce. Wyciągając długi pasek prezerwatyw, podniósł je i zapytał. - Myślisz, że będziemy potrzebować ich wszystkich dziś wieczorem? - Jeśli chcesz, żebym pochwaliła cię nad ranem, to lepiej się postaraj. - Proszę. – Brendon podał jej prezerwatywę. – Bądź przynajmniej użyteczna. Uśmiechnęła się, gdy rozrywała opakowanie, a on próbował nie wpaść w panikę na szalejące odczucia, jakie opanowały go w tej chwili. Zamiast tego, głaskał ją, pieścił, ~ 91 ~
upajał się miękkością i twardością kobiecego ciała tego drapieżnika. Odnalazł blizny znaczące jej ramiona, plecy i tułów. Nie ukrywała ich, ani nie zrobiła nic, żeby powstrzymać go od dotykania, badania. Naprawdę lubił to w Ronnie Lee. Nie wykręcała się, jak się wydawało, od niczego. Prezerwatywa ześliznęła się po jego boleśnie pulsującym kutasie, aż do podstawy. Zawinęła rękę wokół niego i ścisnęła wywołując w nim jęk. - Diabeł. Ronnie zachichotała, prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy, że uścisk, którym go trzymała, sięgnął głębiej niż uścisk, który miała na jego kutasie. Chwytając jej tyłek, Brendon przyciągnął stanowczo Ronnie na swoich udach do siebie, dopóki jego fiut nie wśliznął się do jej wnętrza. Jej ramiona jeszcze raz zawinęły się wokół jego szyi, twarz schowała przy jego szyi. Brendon nabił ją na siebie jednym mocnym pchnięciem, ciesząc się stłumionym okrzykiem zdumienia, jaki z siebie wydała, i sposobem, w jaki jej palce zacisnęły się w jego włosach. Trzymał ją w ramionach w ten sposób przez dłuższą chwilę, delektując się sposobem, w jaki zawinęła się wokół niego i jak czuła się w jego ramionach. Doskonale. To właśnie czuła. Absolutną doskonałość. Trzymał ją w ramionach, jakby była delikatną, o kruchych kościach w pełni kobietą. Jakby najmniejszy ruch mógł ją złamać. Sprawić jej ból. Lekko ugryzła go w szyję, przypominając mu, gdzie byli. Nie na tyle, żeby przeciąć skórę, albo przypadkowo oznaczyć go, jako swojego, ale wystarczająco, żeby pobudzić go do działania. Następną rzeczą, jaką zapamiętała, to to, że Shaw z powrotem położył ją na plecy. Łagodna kicia opuściła budynek, zastąpiona przez zabójczego kota. Nie żeby jej to przeszkadzało w jakiś sposób. Cieszyła się obydwoma. Splatając swojej palce z jej, przyszpilił jej dłonie do łóżka nad głową, spoglądając na nią oczami lwa. Mogła nawet poczuć czubki jego pazurów na grzbiecie swoich dłoni. I… tak! To były kły. Uśmiechnęła się do niego, błyskając swoimi własnymi kłami. Rzucając mu wyzwanie, żeby ją wypieprzył.
~ 92 ~
Warknął, a potem się poruszył. Pieprząc ją mocno, tak mocno. Używając swojego ciężaru i siły swoich ramion, by utrzymać ją na miejscu, gdy w nią pompował. Boże, to było wspaniałe! Tak cholernie wspaniałe. Warczeli i obnażali kły na siebie nawzajem, a on za każdym razem upewniał się, że uderzał w jej łechtaczkę przy każdym brutalnym pchnięciu. - Tak – powiedziała, gdy poczuła, jak następny orgazm zaczyna budzić się w jej ciele. – Tak, tak, tak – skandowała w kółko, dopóki nie doszła tak mocno, że mogła tylko krzyczeć. Wciąż ją przygniatając, Shaw ją pocałował, ich kły otarły się o siebie, ich języki lizały się i głaskały. Jego duży fiut wciąż w nią uderzał, popychając ją do kolejnego orgazmu. Domagając się go. A ona nie mogła się temu sprzeciwić. Nie mogła powstrzymać sposobu, w jaki sprawiał, że się czuła. Wstrząsnęła się pod nim, siła jej orgazmu wyparła wszelkie myśli z jej głowy. Nawet nie mogła już krzyczeć, tylko sapać i jęczeć. Gdy Shaw doszedł, ryknął tak głośno, że Ronnie zastanowiła się, czy wszystkie pięćdziesiąt trzy piętra przypadkiem go nie usłyszały. Opadł na nią, dysząc mocno, ich ręce wciąż były złączone, chociaż oboje schowali już swoje kły i pazury. Przez chwilę nic nie mówili, aż w końcu odezwała się Ronnie. - Cóż, to z pewnością jest najlepsza zabawa, jaką może mieć ciało, gdy jest nagie. Uśmiechnęła się, gdy wybuchł śmiechem w jej szyję.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 93 ~
Rozdział 9
Brendon czuł się fantastycznie. Lepiej niż fantastycznie. Zostawił otwarte żaluzje i teraz mógł pojrzeć na ciemną linię horyzontu swojego miasta. Włosy otarły się o wewnętrzną stronę jego uda, więc zerknął w dół. Nic dziwnego, że czuł się tak cholernie fantastycznie. Nic dziwnego, że obudził się tak wcześnie. Ronnie znowu brała go głęboko w gardło, ręką masując mu jądra. - Chryste, Ronnie – wysapał, gdy wirowała językiem wokół czubka jego kutasa, potem biorąc go głęboko jeszcze raz. Possała go mocno, a potem uwolniła. - Och, nie przejmuj się mną. Brendon się zaśmiał. - Żartujesz sobie, prawda? - Nie. Śpij dalej. – Rozerwała następną prezerwatywę i nałożyła na niego. – Ja tylko chciałam pożyczyć sobie część ciebie na jakiś czas, to wszystko. Śmiałby się nadal, gdyby nie czuła się tak cholernie dobrze, podczas połykania jego twardego kutasa. Ronnie cofnęła głowę i wypuściła długi, zmysłowy jęk. - Tak. To jest dokładnie to, czego potrzebuję. – Zaczęła się ruszać. Wolno i spokojnie, uśmiech niczym niezmąconej radości widniał na jej cudownej twarzy. Spojrzała w jego oczy, jednocześnie go ujeżdżając.
~ 94 ~
- Nie masz nic przeciwko, prawda? Że obrzydliwie, wstrętnie wykorzystuję twoje śpiące ciało? - Kiedykolwiek chcesz, piękna. W każdej cholernej minucie. - Możesz tego pożałować. Mogę być naprawdę wymagająca. – Pochyliła się nad nim, jej ręce zacisnęły się na jego ramionach. Jej rytm się nie zmienił, a jej cipka zaciskała się na nim kurczowo przy każdym kołyszącym pchnięciu. - Więc jesteś żarłokiem. Zawsze żądasz więcej? - Tyle, ile mogę dostać, ważniaku. Mogę stanowić dla ciebie zbyt wielkie wyzwanie. Większe, niż będziesz mógł sobie poradzić. Chwycił jej biodra na tyle mocno, że będzie miała siniaki. - Nie, piękna. Jesteś w sam raz. – Brendon użył swoich rąk, by zwiększyć prędkość jej rytmu. By ujeżdżała go mocniej, szybciej. Ich jęki stały się głośniejsze, bardziej zdesperowane. Ich ciała stały się śliskie od potu. - Chryste, Ronnie. Jesteś fantastyczna. Roześmiała się. - Założę się, że mówisz to wszystkim dziewczynom, które budzą cię obciąganiem. Brendon trzepnął ją w tyłek, wywołując okrzyk, kiedy jej cipka zacisnęła się na nim mocno. - Powiedziałem to tylko tobie. - W porządku, ważniaku. W porządku. Nie ma potrzeby stawać się nerwowym. Potarł miejsce, gdzie ją uderzył. - Podobało ci się, prawda? Pochyliła się, liznęła jego sutki i Brendon ledwie powstrzymał się przed dojściem. - Podobało, co? – Bardzo łagodnie chwyciła jeden sutek swoimi zębami, a potem połaskotała go językiem.
~ 95 ~
Brendon zamknął oczy i przez chwilę pomyślał o sezonie zespołu baseballu Phillies . Musi pamiętać, żeby kupić bilety w tym roku. Może uda mu się przekonać Ronnie, żeby poszła z nim na kilka meczy. 13
- Podobało się, co? – zapytała jeszcze raz, jej ręce przebiegły wzdłuż jego ramion, a biodra i cipka kołysały się nieświadomie. - Gdy trzepnąłem twój tyłek. Podobało ci się. - Naprawdę myślisz, że odpowiem na to pytanie? Wygiął się w niej. - Właśnie to zrobiłaś, piękna. Właśnie zrobiłaś. Ronnie wydała z siebie sfrustrowany jęk. Brendon otworzył oczy, żeby zobaczyć jak Ronnie potrząsa głową z sfrustrowanym wyrazem twarzy. - Potrzebujesz pomocy, żeby dojść, skarbie? Kiwnęła głową, jęcząc ponownie. - Jestem tak blisko. Zabrał jedną rękę z jej bioder i dotknął kciukiem ust. - Ssij go tak, jakbyś ssała mojego kutasa. Bez wahania, wzięła jego kciuk do swoich ust i ssała mocno, a jej język wirował przez chwilę wokół niego, by wrócić do ssania. Nie mógł uwierzyć, że przespał większość jej obciągania. Wysuwając palec z jej ust, Brendon przesunął go w dół środkiem jej ciała, dopóki nie dotknął łechtaczki. Spojrzał na jej twarz, pragnąc widzieć Ronnie, kiedy będzie jej to robił, kiedy będzie jej to dawał. Dotknął łechtaczki opuszkiem swojego kciuka i zaczął robić małe kółeczka. - O Boże, tak – dyszała. – Och tak. 13
Philadelphia Phillies – drużyna baseballowa grająca we wschodniej dywizji National League
~ 96 ~
Brendon zwiększył odrobinę nacisk, a wtedy Ronnie wybuchła, orgazm wstrząsnął jej ciałem zostawiając ją drżącą i dyszącą. I uśmiechniętą. Zawsze się uśmiechała, gdy dochodziła. Dalej naciskał i wirował kciukiem, dopóki nie chwyciła jego rąk swoimi. - Przestań. Przestań. – Ronnie śmiejąc się odchyliła się do tyłu, strząsając włosy ze swoich ramion. – Wow! To było dokładnie to, czego potrzebowałam, kochany. Biorąc ręce Brendona i kładąc je na swoich piersiach, powiedziała: - A teraz chcę wiedzieć, czego ty potrzebujesz. Uśmiechnął się, ciesząc się tym, że zechciała zapytać. - Żebyś dokończyła to obciąganie. - Och, skarbie. To jeszcze mogę zrobić.
***
Ronnie obudziła się, gdy poranne słońce uderzyło ją prosto w twarz. Przez chwilę cieszyła się odczuciem przyciśniętego do jej pleców Shawa. Przez chwilę cieszyła się zapachem mężczyzny, który ją otaczał. Zapachem Shawa. Ale dała sobie tylko tę jedną chwilę. Bo teraz nadszedł czas, żeby odejść. Tak jak robiła to niemal, co rano, gdy budziła się w łóżku mężczyzny. A Shaw nie będzie lepszy. Nie lepszy od innych mężczyzn w jej życiu, z którymi dzieliła przyjemność, a potem wychodziła zanim którykolwiek z nich się obudził. Zanim będą mieli szansę poprosić, żeby została. Poruszając się ze zwinnością, z którą się urodziła, Ronnie wyśliznęła się z łóżka Shawa i skierowała do drzwi. Szybko niczym koń wyścigowy zdała sobie sprawę, że chce jej się siusiać. Zbaczając z drogi, ruszyła do przylegającej do sypialni łazienki Shawa, zatrzymując się na moment w drzwiach. Dobry Boże, ten facet miał olbrzymią łazienkę. Olbrzymią łazienkę, olbrzymie mieszkanie, olbrzymiego kutasa. Skorzystała z toalety, umyła ręce i twarz, potarła palcem zęby.
~ 97 ~
- Ociągasz się, dziewczyno – powiedziała do siebie w lustrze. – Bierz swoje ciuchy i znikaj. Ronnie wśliznęła się z powrotem do sypialni, pozbierała swoje ubrania i buty, i skierowała się do drzwi. Zatrzymała się jednak tuż przed nimi, wpatrując się w nie. Wszystko, co musiała zrobić to położyć rękę na klamce i otworzyć drzwi. Obejrzała się na Shawa. Wciąż spał, więc nawet by nie wiedział, że wyszła godziny temu. Spojrzała z powrotem na drzwi. Otwórz te drzwi, Ronnie Lee. Otwórz drzwi i wyjdź. Ale myśl o powrocie do jej nudnego łóżka hotelowego w ogóle do niej nie przemawiała. Zazwyczaj, mogła wyjść z pokoju – i od mężczyzny, z którym właśnie uprawiała seks – dostatecznie szybko. Po raz pierwszy, nie czuła tego przemożnego pragnienia ucieczki. Ta świadomość poruszyła nią, ale odepchnęła ją od siebie. Tylko przez święta, powiedziała do siebie. Ludzie czują się samotni w święta. Rzucając ubranie na krzesło, Ronnie wróciła do łóżka. Wzięła głęboki wdech i wśliznęła się z powrotem pod okrycie, kładąc się na boku. To było miłe i właściwe, ale to również odepchnęła. Była tylko zmęczona, to wszystko. Shaw przewrócił się na drugi bok i zawinął swoje ramię wokół jej pasa, jego twarz zanurzyła się w jej włosach, jego kutas dotknął jej tyłka. Oparła rękę o jego ramię, uśmiechnęła się i z powrotem zasnęła.
***
Brendon poczekał do czasu, aż nie upewnił się, że zasnęła, a potem wypuścił oddech, który wstrzymywał. Tak naprawdę, zatrzymałby ją zanim wyszłaby przez drzwi, ale chciał, żeby wróciła sama. Chciał zobaczyć, czy pociąg, który czuła, było tak samo silny, jak jego. Nie był zadowolony z wiedzy, że wróciła. Raczej czuł ulgę. Zakochał się mocno i szybko w swojej kobiecie. Tej kobiecie. Nie miał zamiaru jej wypuścić, ale nie był tak ~ 98 ~
głupi, żeby sądzić, że łatwo będzie ją zatrzymać. Ronnie nie lubiła, gdy ktoś trzymał ją w garści. Ani facet, ani jej rodzina. Nawet jej wataha. Gdyby wiedziała, że Shaw chce, by została w jego życiu już na zawsze, natychmiast wybiegłaby przez drzwi, tak jak bohaterowie kreskówek Królika Bugsa, zostawiając dużą dziurę o kształcie Ronnie w drzwiach. Nie, musi być bardziej przebiegły. Nie oszuka jednak Ronnie. Nie chciał, by została myśląc, że jest umierający albo coś. Chciał, by została, ponieważ go kocha. Ponieważ wilk w niej zda sobie sprawę, że znalazł swojego partnera. Więc musi być przebiegły, żeby trzymać ją koło siebie, dopóki sobie tego nie uświadomi. Dopóki tego nie wyzna, nie tylko jemu, ale też sobie. Na szczęście, koty były znane z bycia przebiegłymi i niezwykle cierpliwymi. Już planując swój następny ruch, Brendon przyciągnął ją bliżej i uśmiechnął się z czystej przyjemności, gdy chwyciła mocno jego ramię – jakby bała się go puścić.
***
Ronnie stała przed lodówką Shawa i debatowała nad za i przeciw jej zawartości. Absolutnie nie cierpiała jajek, więc zostały wyeliminowane. Ten facet miał tyle bekonu, że można było wyżywić Francuską Legię Cudzoziemską, ale musiałaby go usmażyć. Starała się naprawdę ciężko, by unikać używania tej rzeczy nazywanej kuchenką. Mogła zjeść jakieś owoce, ale… nie. - Och… przepraszam? Ronnie nawet się nie obróciła, żeby zerknąć przez ramię na brata Shawa. Usłyszała go przy drzwiach, jak tylko wsunął klucz do zamka i wyczuła jego zapach, jak tylko wysiadł z windy. I nie poczuła nawet ani odrobiny zakłopotania, ponieważ koszulka Shawa sięgała jej poniżej kolan, okrywając jej tyłek. - Jest pod prysznicem – odparła na jego niezadane pytanie.
~ 99 ~
- Chcesz, żebym wyszedł? - Nie. Tylko nie chciałam, żebyś chodził po całym mieszkaniu i wołał jego imię, jak jakieś zabłąkane młode, myśląc, że cię ignoruje, podczas gdy jest pod prysznicem. – Puściła do niego oko. – Chyba lepiej było powiedzieć ci o tym od razu. Na jej uśmiech, wydawało się, że się odprężył. Nie miała pojęcia, dlaczego był taki spięty. Była tylko wobec niego uprzejma, biorąc pod uwagę fakt, że wczoraj kotłował się na podłodze, próbując zabić swojego własnego brata. - Śniadanie czy lunch? - Wiem, że zegar wskazuje lunch, ale właśnie sama wyszłam spod prysznica. Mój żołądek chce być nakarmiony, ale nie widzę tu niczego, na co miałabym ochotę albo, o co mogłabym się bić. - Hm… mogę ci coś zasugerować? Jak na mężczyznę, którego własny brat nazywał kanalią, wydawał się być strasznie uprzejmy. Odsuwając się od lodówki, ale przytrzymując tyłkiem drzwi, żeby pozostały otwarte, Ronnie wskazała gestem na chłodne wnętrze. - Proszę bardzo. Mitch przykucnął przed otwartą lodówką i sięgnął do tyłu. Naprawdę, ta cholerna rzecz była olbrzymia. Wyjąwszy półki, mogłeś wygodnie pomieścić tam czteroosobową rodzinę. - Mój brat zazwyczaj ma… ach… tutaj jesteś. – Spojrzał, co trzyma w swojej ręce. – Data ważności także jest dobra. Proszę. – Podał jej średni kubek niskokalorycznego jogurtu waniliowego. Gdyby nie uprawiała dzikiego seksu z jego bratem przez całą noc, mogłaby go nawet pocałować. - O, tak! – Złapała łyżkę, a potem wskoczyła na blat bez użycia rąk. Stara wilcza sztuczka. Skrzyżowała nogi w kostkach i otworzyła jogurt. – Skąd wiedziałeś? Mitch wzruszył ramionami i zamknął lodówkę.
~ 100 ~
- Umawiałem się z wilczycą, gdy miałem szesnaście lat. – Otworzył drzwi lodówki jeszcze raz, złapał butelkę wodę, i ponownie ją zamknął. – Poszedłem kiedyś do niej na obiad z okazji Święta Dziękczynienia. Na deser mieli pięć rodzajów pasztecików, sześć ciast i ogromną miskę naturalnego, niskokalorycznego waniliowego jogurtu. – Przechylił się przez ladę, na drugim jej końcu, zmuszając Ronnie do odwrócenia się, by mogła go widzieć, ale utrzymując zdrowy dystans. – Na koniec wieczoru, okazało się, że tu i ówdzie zniknęły pojedyncze kawałki ciasta i pasztecików, ale miska jogurtu… została kompletnie wyczyszczona. Gdy zapytałem ją o to, powiedziała, że wilki kochają jogurt. - Kpisz sobie? - Nie. Bo wtedy nie przeleciałbym już nikogo. - Masz świętą rację. Ronnie jadła swój jogurt, jej stopy pukały o drzwi szafki. - Wiesz – odezwała się w końcu, cały czas skupiając się na jogurcie. – Wydajesz się być okropnie uprzejmy jak na taką szumowinę. – Wzruszyła ramionami, gdy spojrzał na nią. – Nosisz tę buntowniczą, ale bezsensowną motocyklową kurtkę, wydajesz się golić tylko raz czy dwa razy w tygodniu, zdobyłeś kilka interesujących blizn na swojej szyi, ale… - Ale co? Wzruszyła ramionami. - Kąpałeś się dzisiaj rano. Używasz odżywki. Paznokcie masz czyste. A ja nie znam wielu szumowin, które grzebałyby w lodówce swojego znienawidzonego brata, żeby wyciągnąć prawie przeterminowany jogurt, nie próbując załapać dla siebie jakiejś cipki, a jednak stoisz w połowie szerokości pokoju. Z szacunku. Dłubał przy papierku na swojej śmiesznie drogiej butelce i wpatrywał się w nią. W końcu powiedział. - Nie nienawidzę swojego brata. - Wiem. Nie jestem jednak pewna, czy Shaw to wie. - I to cię obchodzi, dlaczego?
~ 101 ~
- Nie obchodzi. Ja tylko przekazuję informacje. Mitch uśmiechnął się kpiąco, wyglądając bardzo podobnie do swojego brata, gdy się tak uśmiechał. - Myślę, że go lubisz. - Wcale nie. Często uprawiam seks z facetami, których nie znoszę. - Nie mam na myśli tego rodzaju lubienia. Mam na myśli to, że go lubisz. Sięgając dna w kubku z jogurtem, zażartowała. - Masz rację, Mitchy. A przekazałbyś mu notatkę ode mnie? Prychnął. A potem zamarł, kiedy jego złote oczy przykleiły się do kołyszących się drzwi do kuchni. Oczy Ronnie się zwęziły, gdy kobiecy zapach mocno w nią uderzył. Drzwi otworzyły się gwałtownie i wysoka, piękna i najwyraźniej kocia samica wkroczyła dumnie do środka. Wpatrzyła się w Mitcha. - Znowu kręcisz się koło Brendona? - Nie muszę się kręcić. Po prostu mogę okraść jego portfel. - I jestem pewna, że to zrobiłeś. – Jej nos się zmarszczył. – Dlaczego czuję zapach mokrego psa? – Złote oczy zwróciły się na Ronnie. – Och. To musisz być ty. Mitch się wyprostował, ale Ronnie uniosła rękę, żeby go powstrzymać. - W porządku, Mitch. – Zsunęła się z blatu i odwróciła przodem do lwicy, która musiała być siostrą Shawa. Wyglądała dokładnie jak on, tylko była kobietą. Lśniąca i elegancka w dżinsach znanego domu mody, w swetrze i najmodniejszych butach, nadal nie mogła ukryć zimnych oczu drapieżnika. Ani szorstkiego wychowania bogaczy, o którym wspominał Shaw nad miską płatków zjedzoną późną nocą. - Ostatecznie będziesz musiała nas zaakceptować – powiedziała Ronnie spokojnie ze spuszczonymi oczami. - Będę musiała? Ronnie pogłaskała dłonią swój brzuch. ~ 102 ~
- Oczywiście. Bo noszę nasze dziecko. Kobieta nagle z odległości prawie pięciu metrów jednym skokiem znalazła się przy niej, atakując Ronnie tak, jak sobie zaplanowała ją sprowokować. Kiedy tylko wylądowała, Ronnie uderzyła rękami w tors kobiety, zmuszając ją do cofnięcia się i wpadając prosto w ramiona Shawa, który akurat wszedł do kuchni.
***
Przeżywał swój najlepszy dzień. Namówiony, by później wstać, przyjemnie obolały kutas od wspaniałego seksu i seksowna mała wilczyca tylko dla niego. Ale zostawił to swoim własnym krewnym, żeby wszystko zrujnowali. Spiorunował wzrokiem swoją bliźniaczkę. - Co ty tutaj robisz? Warcząc, wyszarpnęła się z jego ramion. - Sprawdzam i upewniam się, czy ten idiota, – wskazała na Mitcha, – nie ukradł ci chińskiej porcelany. Ale nie miałam pojęcia, że zabawiasz psowate. Ani że zachodzą w ciążę! - W ciążę? – Brendon wiedział, że jest sprawny seksualnie, ale żeby tak przez lateks… wow. Czy tak naprawdę powinno go to martwić? Sam pomysł, że Ronnie nosi jego dziecko wcale go nie przerażał. Mógł się założyć, że wyglądałaby pięknie w ciąży. Co w takim razie uderzyło Brendona, jak cegła w głowę, podczas gdy jego umysł radośnie gdzieś błądził. Patrz na to. Twoje serce po prostu zatrzymało się w piersi, ale ty nadal oddychasz. Powstrzymując się przed zapytaniem czy Ronnie chciałaby pójść na zakupy, by kupić ubrania ciążowe, spojrzał na nią i delikatnie zapytał. - Jesteś w ciąży?
~ 103 ~
Ronnie wzruszyła ramionami. - Nie. Po prostu zakpiłam sobie z niej. Gdyby nie chciała mnie zabić, jak tylko tu weszła, wyczułaby, że nie jestem w ciąży. Okej. Naprawdę lubił tę kobietę. Zawsze kochał kobiety ze zdrowym poczuciem humoru. Ale te, które nie zostały onieśmielone przez jego siostrę, sprawiały, że stawał się napalony i nerwowy, by natychmiast zabrać je z powrotem do łóżka. Próbując się nie roześmiać w obliczu zaślepiającego jego siostrę gniewu, powiedział. - Ronnie, to jest moja siostra bliźniaczka, Marissa. Rissa, to jest Ronnie. Ona i jej wataha uratowali mnie tamtej nocy. – Szarpnął Marissę do siebie. – Więc bądź miła – warknął do jej ucha. Nie przeprosiła, a Brendon nie oczekiwał tego od niej, ale przestała mówić i odwróciła wzrok. - Ronnie, mogłabyś dać nam minutę? - Tak. Pewnie. – Na szczęście, nie wyglądała na złą, gdy poprosił ją, by wyszła. Kiedy wyszła, Rissa odwróciła się do niego. - Nie mógłbyś przynajmniej pieprzyć kogoś mniejszego? Jest zbudowana, jak linebacker.14 Jak można było się spodziewać, drzwi wahadłowe otworzyły się z powrotem, wgniatając Brendona w ścianę, gdy Ronnie wpadła z krzykiem. - Ty wspinająca się po drzewach krowo! - Ty goniąca samochody zdziro! Mitch wypadł zza blatu i złapał Marissę, podczas gdy Brendon zawinął ramiona wokół Ronnie i ją przytrzymał. Niestety, dwie kobiety były w pełni wściekłe i nawet ryk Brendona nie sprawił, że się zamknęły. Ale ciche słowa Mitcha – wiesz, lwy tak naprawdę nie wspinają się na drzewa – przyniosły nagły koniec krzyków, a cała trójka spojrzała na niego. 14
Linebacker to wspomagający w futbolu amerykańskim
~ 104 ~
Wzruszył ramionami. - To znaczy… możemy wspinać się na drzewa. Zwłaszcza na takie z nisko położonymi gałęziami. Ale potem nie możemy zejść na dół. Jednak pantery są całkiem sprawne i zabierają swoje ofiary na drzewa, żeby inne drapieżniki, takie jak my albo hieny, nie mogły ukraść im jedzenia. Po długiej chwili milczenia, Ronnie potrząsnęła głową i wysunęła się z ramion Brendona. Bez słowa wyszła z kuchni. Poczekał, aż usłyszał zamykające się drzwi do sypialni, a potem spojrzał na Marissę. - Myślę, że lepiej będzie jak przyzwyczaisz się do czegoś. - Do czego? - Do niej. – Podszedł do siostry. – Ponieważ, jeśli mi się uda, ona będzie się tutaj kręcić. Często. - Ty też wspierasz ASPCA 15? Nie wiedziałam, że jesteś taki szlachetny. Wiedząc, że był blisko uderzenia swojej własnej siostry w twarz, Brendon podniósł ją, a potem rzucił w stronę Mitcha. - Co niby mam z nią zrobić, do diabła? - Zabierz ją do swojego pokoju. We dwoje możecie zjeść lunch i omówić inne pasjonujące błahostki dotyczące kotów. Marissa odsunęła się od Mitcha. - Brendon… - Wynoś się! – Wziął głęboki wdech. – Nie chcę cię widzieć. Dopóki nie będę gotowy spotkać się z tobą ponownie. Oczywiście to może być nawet po Nowym Roku. - Świetnie! Rób, co chcesz. A kiedy zarazisz się pchłami to nie przychodź do mnie się poskarżyć. Mitch wypchnął Marissę przez drzwi. Zatrzymał się i popatrzył na Brendon. Na mgnienie oka, Brendon myślał, że powie naprawdę coś głębokiego. Ale dzieciak tylko potrząsnął głową i powiedział. 15
ASPCA – Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt
~ 105 ~
- Zobaczymy się później, brachu. Kiedy jego rodzina wyszła, poszedł do sypialni, żeby znaleźć Ronnie ubraną w jej własne ciuchy. - Ronnie… - Zapomnij. – Obróciła się i spiorunowała go wzrokiem. – Zostawiam cię. I nigdy więcej nie chcę cię oglądać. Przełknął kulę paniki w swoim gardle. - Jeśli dasz mi… Przerwała mu. - Shaw. - Tak? - Żartowałam – wybuchła śmiechem. – Powinieneś zobaczyć swoją twarz! Jego oczy się zwęziły. - Myślisz, że to było zabawne? - Myślę, że to jest komiczne. - Jesteś podła. - Nie tak podła jak twoja siostra. Spotkałam milsze węże. Ale ona w stosunku do mojej mamy jest wagą lekką. I nie przerażam się tak łatwo. - To dobrze. A teraz chodź tutaj. - Chcesz, żebym przeszła całą drogę do ciebie? To jest naprawdę długi spacer. - Nie zmuszaj mnie, żeby podszedł do ciebie, Ronnie Lee. - Oooch. A co jeśli sprawię, że jednak ty przyjdziesz do mnie? Co zamierzasz zrobić, Jankesie? – Zobaczył, jak jej sutki twardnieją pod znoszonym T-shirtem. – Co zamierzasz zrobić z takim biednym maleństwem, jak ja? Brendon wolno okrążył łóżko.
~ 106 ~
- Dałem ci rozkaz, którego nie wykonałaś – cmoknął. – A to wymaga kary, Ronnie Lee. - Kary? – Patrzył, jak walczyła z uśmiechem, kiedy odsunęła się kilka kroków od niego. – Ukarzesz mnie? - Tak. Tak zrobię. I wiem, że będę cieszył się każdą minutą tego. - To nie jest dobry pomysł, ważniaku. - Nie? - Jestem wojownikiem. Nie ulegnę tak łatwo. To nie była zamierzona gra słów. - To dobrze. Nie potrzebuję słabych kobiet w moim łóżku. A teraz chodź tutaj i przyjmij swoją karę, jak dobre małe szczenię. - Przykro mi, kotku. Nie zrobię tego. Teraz będąc kilka kroków od niej, Brendon wzruszył ramionami. - To bardzo źle, piękna. Wykonał po nią dziki skok, ale umiejętnie się uchyliła, unikając jego ramion i zuchwale klepiąc go w tyłek, kiedy go minęła. - Ty mały bachorze! Roześmiała się i wskoczyła na łóżko, pędząc przez nie. Nie miał zamiaru jej gonić, za to przeskoczył na prawą stronę z miejsca, gdzie stał. Sięgała już do drzwi, gdy chwycił ją od tyłu, powalając na podłogę. Brendon użył swoich ramion, by ochronić ją przed upadkiem, upewniając się, że przewróci się na bok. Walczyła nawet wtedy, gdy śmiała się histerycznie. - Shaw, ty szalony łajdaku! Puść mnie! Wstając na nogi, Brendon złapał ją za kostkę i pociągnął z powrotem do łóżka. - Och, nie pozwolę ci wyjść, moja piękna. Przynajmniej jeszcze nie teraz. – Ani kiedykolwiek.
~ 107 ~
Chwycił ją w pasie i podniósł, rzucając na łóżko. Spróbowała uciec, ale położył jedną rękę na jej plecach, a siła nacisku przytrzymała ją tam, gdzie była. Musiał jednak być ostrożny. Zbyt mocne naciśnięcie jego ręki, albo łapy, a mógł złamać jej krzyż jak gałązkę. Ronnie kopała, przeklinała i śmiała się, robiąc wszystko, co możliwe, żeby wyrwać się Brendonowi. Usiadł na brzegu łóżka i pociągnął ją na swoje kolana. - Muszę powiedzieć, Ronnie Lee, te kocham ten tyłeczek. – Sięgnął między nich i umiejętnie odpiął jej szorty. - Nawet o tym nie myśl, Shaw. – Zapiszczała, gdy ściągnął dżins z jej tyłka. - Za późno. – Przesunął dłoń na jej pośladek. - Och! Ty łajdaku! - To było po prostu podłe, Ronnie Lee. – Klepnął jej pośladek. - Przestań. Przestań! – Sięgała do tyłu próbując zakryć swój tyłek. - No, no, Ronnie. Przecież wiesz, jak ważne jest to, by odebrać swoją karę. - Nie – błagała, cały czas chichocząc. – Zrobię cokolwiek. - Teraz tak mówisz, ale nie sądzę, żebyś miała to na myśli. – Podniósł rękę, a ona wiła się rozpaczliwie. - Obiecuję. Cokolwiek! Brendon zamyślił się nad tym na chwilę. - Cokolwiek? - Tak. - Okej. Zostań dzisiaj ze mną. Wyjdziemy gdzieś, będziemy się dobrze bawić, a potem wrócimy tu na noc. Ronnie zamrugała ze zdziwienia. - Mamy spędzić cały dzień razem? Nie wiem… Podniósł rękę jeszcze raz. ~ 108 ~
- Okej! Okej! Spędzę ten dzień z tobą. - I noc. - Powiedziałeś dzień. Opuścił rękę na jej tyłek, a ona zawyła. Dosłownie. - Już dobrze! I noc też. - Obiecujesz? - Tak. Obiecuję. - Dobrze. Brendon nie odzywał się przez minutę, aż w końcu zerknęła na niego przez ramię. - Co? - Jesteś wilgotna, moja piękna? Uśmiechając się kpiąco, odwróciła wzrok. - Może. Rzucił ją z powrotem na łóżku i całkowicie ściągnął spodenki. - Co robisz? - Nie mogę zostawić cię w tym stanie. Cała mokra i napalona z powodu mojego małego moi.16 Przewróciła oczami. - Och, prossszę! Brendon zsunął swoje krótkie spodenki i położył jej nogi na swoich ramionach. Złapał ostatnią prezerwatywę z pudełka na nocnym stoliku, notując w pamięci, żeby kupić więcej jak już wyjdą. - Nie musisz mnie błagać, moja piękna. Zajmę się tym.
16
Moi to po francusku ja
~ 109 ~
- Czy wszyscy są tacy, jak ty? - Jacy wszyscy? Koty? - Tak. - Chcieliby być, ale oni nie są królami dżungli. Tylko ja jestem. – Spojrzała na niego z jedną uniesioną brwią. Wzruszył ramionami i dodał. – Taa – i zatopił się, aż po same jądra, w jej szparce. – Zajmę się tym.
***
Ronnie wyciągnęła parę czarnych dżinsów, czarny sweter z dekoltem i parę ulubionych czarnych kowbojek. Shaw naprawdę wydawał się ją lubić w kowbojkach. Gdyby mogła dostać go w parze kowbojek, wszystko będzie w porządku z jej światem. Uśmiechając się, Ronnie zrobiła niewielki stos ze swoich ubrań, a potem wyprostowała się i namyślała, o czym jeszcze nie pamiętała. Wiedziała, że prawdopodobnie czegoś zapomniała. Szczególnie w stanie jej umysłu, który powracał wciąż do ostatniej nocy spędzonej z Shawem. Mogła powiedzieć z ręką na sercu, że nigdy wcześniej nie spędziła tak dobrego czasu w łóżku, a spędziła wiele dobrych razów w łóżku. Więc coś w byciu ze Shawem musiało być właściwie. Nieważne. Do zeszłego roku, albo coś koło tego, Ronnie nigdy nie był zbyt wielką pesymistką, biorąc pod uwagę wydarzenia, jakie rozegrały się kilka miesięcy, czy lat temu. I nie zaczęłaby teraz ze Shawem. Utrzymywałaby ich stosunki tak prosto, jak robiła to z innymi. Dobrze by się bawili i zakończyli to, gdyby się już znudzili. Dałaby temu, co obecnie mieli, około trzech dni. Domyślała się, że po Nowym Roku oboje zaczęliby się rozglądać za czymś więcej, biorąc pod uwagę to, kim byli. Shaw chciałby dołączyć z powrotem do jakiejś Dumy, a Ronnie zaczęłaby szukać wilka z jej snów. Ale jak na razie, do czasu, gdy oboje będą tak znudzeni, że już nie będą mogli znieść swojego widoku, ona i Shaw będą cieszyć się tymi chwilami – i uprawiać zdumiewający seks. Zadowolona ze swojego planu, Ronnie nawet się nie obejrzała, gdy drzwi od jej sypialni się otworzyły. Wiedziała, że Sissy i Marty weszły do środka.
~ 110 ~
- Cześć wam. Gdy nie odpowiedziały, spojrzała na Sissy, wstrząśnięta gniewem widocznym na jej twarzy. - Co? Coś się stało? - Myślisz, że nie wiemy? - Czego nie wie cała wataha? – dodała Marty z jeszcze większym jadem, jaki Ronnie kiedykolwiek słyszała od tej kobiety. - Jeśli mówicie o Shawie… - Zadajesz się więcej niż z jednym lwem? - Wiesz co, Smith? To nie jest twój interes. – Nie wiedziała, dlaczego Sissy jest tak wkurzona. Tej nocy w barze praktycznie rzuciła Ronnie w ramiona Shawa. - Wszystko, co się dzieje w sforze, jest teraz moim interesem. - Nawet nie wiesz, co się stało – upomniała Ronnie swoją przyjaciółkę. – Nawet tam nie byłaś. - Mamy dowód. - Dowód na co? - Na te wstrętne rzeczy, jakie wy dwoje robiliście – warknęła Sissy. Ronnie potarła oczy. - O czym ty, do diabła mówisz? Zamilkła, gdy Sissy Mae rzuciła na łóżko pierwsze z ośmiu zdjęć. Wpatrując się w nie nieprzytomnie, Ronnie zajęło kilka sekund, by zrozumieć, co faktycznie widziała. - Jesteś dziwką, Ronnie Lee Reed – powiedziała Sissy rzucając resztę zdjęć. Boże… tyle pozycji seksualnych. Tyle wstrętnych, niestosownych rzeczy, które dwie istoty robią sobie nawzajem. – I teraz wszyscy w sforze o tym wiedzą. - Ty, – Ronnie warknęła przez zaciśnięte zęby, – pokazałaś to wszystkim w sforze? - Musiała – westchnęła Marty. - Musiała udowodnić, jaką jesteś dziwką. ~ 111 ~
Ronnie podniosła zdjęcie mężczyzny i kobiety uprawiającej seks oralny. - Czy tak spędziłyście czas? - Pewnie. – Marty wzruszyła ramionami. – Szybki przystanek w FAO Schwarz 17, żeby złapać Ronnie, – Marty wyciągnęła wypchanego wilka, którego ukryła za swoimi plecami, – i Shawa. – W drugiej ręce trzymała wypchanego lwa. - A potem użyłyśmy aparatu cyfrowego Bobbiego Raya, żeby uchwycić prawdziwą istotę tego, co wy dwoje robiliście od wczoraj. Ronnie wciąż wpatrywała się w zdjęcia. Nie mogła się powstrzymać. - Gdzie znalazłyście taki mały lateks? I bat? - Pomysłowość wilka, kochana. Idiotki. Jej wataha była wypełniona kompletnymi idiotami. Marty podniosła następne zdjęcie. - Słyszałam, że posiadasz kilka oralnych umiejętności, moja kochana. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Sissy wzięła kolejne zdjęcie, na którym wypchany reprezentant Ronnie był w pozycji z wypchanym Shawem, na którą za żadne pieniądze na świecie by się nie zgodziła. - I ona nie boi się eksperymentować. Prawda, moja mała perwersyjna przyjaciółko? Ronnie złapała kilka innych zdjęć: wypchana Ronnie jest brana od tyłu. Wypchana Ronnie siedzi na twarzy wypchanego Shawa. Wypchana Ronnie ma na sobie obcisły, skórzany top bez ramiączek i małą skórzaną maskę. Przywiązały jej łapy do prowizorycznego tekturowego łóżka z baldachimem, a wypchany lew Shaw był… – o, dobry Boże! - Pokazałyście to sforze? - O tak. Po śniadaniu w tej ekstrawaganckiej restauracji na dole. I parze tygrysów też, gdy podeszli, by zobaczyć, dlaczego tak się śmiejemy. A potem oni też się śmiali.
17
FAO Schwarz to najdroższy sklep z zabawkami znajdując się w Nowym Jorku
~ 112 ~
- I szakale. Nie zapomnij o szakalach. - Och. Te szakale, ale były rozbawione. Tytularna samica Alfa Watahy Smith zupełnie się zapomniała, a Ronnie powoli obróciła się do najlepszej przyjaciółki z dzieciństwa. - Sissy Mae? - Tak, kochana? - Uciekaj.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 113 ~
Rozdział 10
Pachniała wspaniale. Użyła jego szamponu i mydła i podobał mu się sposób, w jaki te zapachy uchwyciły się jej ciała. Ubrała się w przetarte czarne dżinsy, czarny sweter z dekoltem i czarne kowbojki, które brzmiały seksownie jak diabli, stukając o drewnianą podłogę. Nawet jej motocyklowa skórzana kurtka sprawiała, że wyglądała jak jeden z tych wilków motocyklistów, którzy przemierzali Zachodnie Wybrzeże i Teksas. - Coś nie tak? – zapytała, gdy tylko zobaczyła jego twarz. - Nie. Gotowa do wyjścia? Chciał wstać, ale popchnęła go na kanapę i wpełzła mu na kolana, opierając nogi po bokach jego bioder. - Daj spokój, kochany. Coś jest nie tak. Co jest? Ronnie zarzuciła mu ramiona wokół szyi i patrzyła na niego, czekając na odpowiedź. Przyszło mu do głowy, że faktycznie jej zależy. Brendon zatrzymywał większość rzeczy dla siebie, albo między sobą, a swoją siostrą. Było naprawdę niewielu takich, którym powierzał swoje osobiste informacje, ale te piwne oczy cierpliwie wpatrywały się w niego, co sprawiło, że poczuł się niezwykle bezpiecznie. - Mój brat znowu zniknął. Skrzywiła się i wiedział, że miał rację. Zależało jej. - Przykro mi, kochany. – Jej palce wplątały się w jego włosy. – Wiem, że martwisz się o niego. I myślę, że masz rację. On z pewnością coś ukrywa. Ale nie możesz go ochraniać, skoro sam tego nie chce. Cokolwiek to jest, sądzę, że to jest coś, z czym musi sobie poradzić sam.
~ 114 ~
- Wiem. Ale czuję, że powinienem mu pomóc. Nie wiedziałem o nim, dopóki nie skończyłem piętnastu lat i nie było mnie przy nim, by go chronić tak, jak powinienem. - To nie jest twoja wina. - Wiem. Ale to mnie nie uspokaja – westchnął. – To nie sprawia, że czuję się mniej odpowiedzialny za niego, będąc takim… - Dupkiem? Kiwnął głową. - Tak. Potarła jego policzek dłonią. - Nie muszę ci tego mówić, ale on nie wygląda na bezsilnego. A do tego wydaje się, jakby nie potrzebował pomocy od nikogo. I jak mówi mój tata, ten dupek jest jednak krewnym. Shaw zaśmiał się krótko. - Twój ojciec faktycznie ma wiele interesujących powiedzonek. - Nie masz nawet pojęcia. On również mówi, że nie można zrobić absolutnie niczego z tym wszystkim. Twój brat jest dorosły. Musi podejmować swoje własne decyzje. Wszystko, co możesz zrobić to mieć nadzieję, że zacznie robić właściwe rzeczy i nie spali się w ogniu przy okazji. Brendon zmarszczył brwi w zamieszaniu. - Hm? - Zapomnij. To długa historia. A teraz, – uśmiechnęła się i poczuł, jak jego nastrój natychmiast się poprawia, – obiecałeś mi, że wyjdziemy. - Obiecałem. - To nie każ mi czekać, ważniaku. - W jednej sekundzie. – Pochylił głowę i potarł policzkiem o jej twarz, szyję, tors, aż w końcu chichocząc próbowała go odepchnąć. - Co do diabła? ~ 115 ~
- Okej, wychodzimy natychmiast. – Wstając, Brendon postawił ją na stopach. Ruszył do drzwi, a ona powąchała swoje ręce. - Hej… Hej! Oznaczyłeś mnie? Łapiąc ją za kołnierz kurtki, pociągnął ją w stronę drzwi. - Przestań skrzeczeć, piękna. To jest zupełnie tymczasowe.
***
- Taaaaaaaatuuuuuuuuśśśśśśśśś! Ronnie przewróciła oczami. Dziecko uderzyło w tony, które sprawiły, że miała ochotę szczeknąć w odpowiedzi. Dziewczynka wyrwała się swojej matce i ruszył prosto w ramiona Shawa. Podniósł ją, unosząc w powietrze. Zapiszczała z radości jeszcze raz, jej małe nóżki kopały w powietrzu. Ronnie cofnęła się, nie chcąc się narzucać i wstrzymując się z zadaniem pytania, dlaczego Brendon Shaw zabrał ją ze sobą na spotkanie z jego cholernymi dzieciakami. To nic nie znaczy, Ronnie Lee. Pomyśleć, że on po prostu zadbał o to, kiedy wychodził. Tak. Takie usprawiedliwienie brzmi głupio, co nie? Nie chcąc mieć na tym punkcie obsesji, Ronnie zrobiła jedyną rzecz, o której pomyślała. Popatrzyła na ciche ulice miasta wolne od jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Zrobiłaby to samo, gdyby chodziło o szczenię z watahy. - Co moja mała dziewczynka tu robi? - Jedziemy do babci. Na noworoczne polowanie! – wykrzyknęła radośnie. Najwyraźniej dziecko Shawa miało tylko jeden poziom decybeli, bo głowa Ronnie zaczęła pulsować.
~ 116 ~
Młoda para szła przeciwległym chodnikiem, a Ronnie obserwowała ich z intensywnością graniczącą z psychozą. Nie mogła się powstrzymać. Nie znała ich, nie była pewna czy ich lubi, a dzieci Shawa były tuż za nią. Parze widocznie nie spodobało się to, co zobaczyli na jej twarzy, ponieważ przyspieszyli i zniknęli za rogiem. I wtedy Ronnie zdała sobie sprawę, że Shaw ją woła. - Co? – Obróciła się i zobaczyła Shawa przyciskającego jednym ramieniem swoją córkę do piersi, jednocześnie stawiając drugie przed sobą. Poruszył swoimi palcami i chwyciła go za rękę. - Skarbie, to jest przyjaciółka tatusia, Ronnie. Ronnie, to jest moja córka, Serena. - Cześć Serena. Dziewczynka przytuliła się do twarzy ojca i zmierzyła ją przeszywającymi złotymi oczami. Dziecko drapieżnika. Musi je kochać. - Pachniesz inaczej – powiedziała w końcu. Ronnie kiwnęła głową. - Tak. - I pachniesz też tatą. Zerkając na Shawa, Ronnie odparła. - To też. - Więc jesteś z Dumy? - Uch… - Nie bądź niegrzeczna, Serena – zbeształa ją lwica, rozglądając się jednocześnie za lokajem, szoferem czy kimś podobnym, kto załaduje bagaże do jednej z czekających limuzyn. – Wrócimy około tygodnia po Nowym Roku, Brendon. - W porządku, Allie. – On i jego córka potarli się nosami. – Kiedy wrócisz, zostaniesz ze mną na jakiś czas, skarbie. Dziewczynka wykrzyknęła radośnie i pocałowała twarz swojego ojca. Wyszła kolejna lwica z małym brzdącem w ramionach.
~ 117 ~
- Hej Brendon. - Hej Serita. - Cieszę się, że się zatrzymałeś, zanim wyjechaliśmy. – Spojrzała na kierowcę limuzyny, który próbował włożyć torbę do bagażnika. – Nie, nie! Nie w ten sposób. Och, ja to zrobię! Odwróciła się do Shawa, ale widząc jego zajęte ręce, obróciła się do siostry, która uniosła jedną brew. - Masz pełne ręce. Musiało tak być, skoro miała na swoim ramieniu jedną małą torebkę od Louisa Vuittona. - Proszę. – Spojrzała na Ronnie. – Nie masz nic przeciwko, prawda? - Uch. – Zanim Ronnie mogła odpowiedzieć tak czy owak, chłopczyk wyciągnął do niej rączki, a lwica praktycznie wrzuciła go w ramiona Ronnie. Shaw się uśmiechnął. - Wszystko w porządku? - Tak. Pewnie. – Trzymała dzieci już wcześniej. Dużo. Miała więcej niż trzydziestu pięć kuzynów, jak ostatnio liczyła. Chociaż to nie było jakieś wilcze szczenię. To był lew. Przyszły samiec rozpłodowy. To było trochę przytłaczające. A co jeśli go upuści albo coś? - Przypuszczam, że Missy tutaj nie ma, Allie. – Shaw potarł policzkiem o policzek córki, jednocześnie wyciągając rękę, żeby czule potargać włosy swojego syna. - Nie. Wyjechała wcześniej dziś rano z innymi dziećmi. I dzięki Bogu. Gdybym musiała znowu wysłuchiwać jej narzekań o Mace’ie i tej kobiecie, chyba wyrwałabym jej ramię. - Portorykańska dziwka z niższych sfer. Wstrząśnięci, wszyscy popatrzyli na dziewczynkę w ramionach Shawa. Allie skrzywiła się, gdy Shaw spiorunował ją wzrokiem.
~ 118 ~
- Przepraszam, Brendon. – Szarpnęła za włosy córki. – Mówiłam ci, że to są bardzo brzydkie słowa, Sereno. I nie masz ich powtarzać. – Allie obejrzała się na Shawa. – Porozmawiam z Missy, jak tylko ją zobaczę. - Lepiej tak zrób. Nie chciałbym wprowadzać zmian do warunków naszej umowy, ponieważ twoja siostra nie może powstrzymać języka. - Powiedziałam, że się tym zajmę. Hej! – Allie warknęła, gdy jej siostra wyrzuciła jedną z walizek z bagażnika. – To jest jedna z moich walizek. Ronnie przytuliła chłopca w swoich ramionach. Miał dwa, albo coś koło tego, lata, jeśli dobrze zgadła, a już jego malutka grzywa włosów była kompletnie poza kontrolą. Jeszcze niepełna grzywa, ale pewnego dnia będzie mógł rywalizować ze swoim ojcem. - Kontrakt? - Naprawdę myślisz, że wszedłbym w to bez żelaznej umowy? – wymruczał, całując szczyt główki córki i przesuwając rękę w dół jej pleców. Boże, umowa na rozmnażanie. Tylko lwy mogły o tym pomyśleć. Wilki były dużo bardziej… „pod wpływem chwili”. Butelka tequili i ciche miejsce, gdzieś na zapleczu podczas przyjęcia, a całe watahy były w ten sposób tworzone z połączonej ze sobą pary w ciągu pięćdziesięciu, sześćdziesięciu lat. Z ciekawości zapytała. - Jak ci płacą… tak właściwie? - Płacą? - No wiesz… za… uch… – obniżyła swój głos do ledwie słyszanego szeptu. Zapłodnienie? Shaw zamrugał, a potem wybuchł. - Co takiego? Ronnie zrobiła szybko krok w tył, podczas gdy jego córka zachichotała. - Wkurzyłaś go. - Ja tylko myślałam…
~ 119 ~
- Więc jesteś w błędzie. – Wyglądał na tak urażonego, że nawet by nie pomyślała. – Umowa obejmuje tylko młode. Wszystko jest tam zapisane. Opieka. Odwiedziny. I podstawowe zasady. To wszystko. Inne rzeczy są… cóż… – Rzucił okiem na głowę córki. Ronnie się uśmiechnęła. - W kwestii dogadania? - Dokładnie. – Wzruszył ramionami. – I nie będzie omawiane w Dumie. Chciałem wiedzieć jak to będzie. - I? Kiwnął głową. - Kocham moje dzieci. Chichocząc, Ronnie przytuliła i ukołysała chłopczyka w swoich ramionach. Wyraz twarzy Shawa złagodniał, widząc jak jego syn kryje twarz w szyi Ronnie. - Polubił cię. - Jaki ojciec taki syn, najwyraźniej. Lekko przygryza moją szyję od dobrych pięciu minut. - Dziękuj Bogu, że nie ma jeszcze swoich kłów. - Okej. Czas się zbierać. – Allie spróbowała wyjąć córkę z ramion Shawa, ale dziewczynka przytrzymała się go, jakby od tego zależało jej życie, odmawiając puszczenia ojca. Shaw zabrał ją do limuzyny i zapiął w foteliku dziecięcym z zadziwiającą sprawnością. Jej mały człowieczek, Erik, którego imię Ronnie w końcu odkryła, nie bronił się tak, kiedy ojciec wyciągnął go z jej ramion, ale patrzył głęboko w jej oczy przez kilka sekund, a potem pocałował ją w policzek, zanim pozwolił komukolwiek zapiąć się w foteliku. Kiedy limuzyny odjechały, Ronnie odwróciła się do Shawa. - Dobry Boże, ten chłopiec jest taki, jak ty.
~ 120 ~
***
- Więc opowiedz mi o twojej mamie. Nie spodziewał się, że to pytanie spowoduje, że się potknie o własne nogi czy też, że wpadnie do księgarni z literaturą erotyczną, gdzie ją prowadził. Na szczęście miał szybkie ręce i złapał ją, zanim głową mogła nawiązać kontakt z Kama Sutrą. - Prr! Jesteś cała? – Te kilka razy, kiedy wspomniała o tej kobiecie, nie były dla niej zbyt pochlebne. Brendon po prostu miał nadzieję dowiedzieć się dlaczego. Ronnie chwyciła się jego ramion i pozwoliła postawić się na nogi. - Tak. Tak. - Nie musisz mi odpowiadać, jeśli nie chcesz. Potrząsnęła głową. - Nie. Nie. W porządku. - Wy dwie dużo się kłócicie, jak sądzę. - Nieczęsto. Tylko za każdym razem, jak słońce wschodzi i zachodzi, gdzieś na drugim końcu Ziemi. Brendon roześmiał się, ale nie chciał jeszcze jej puścić. Lubił mieć ją w ramionach. - Okej, więc wy dwie macie swoje, uch, argumenty. Ronnie spróbowała wysunąć się z jego ramion, ale gdy jej nie uwolnił, wzruszyła ramionami i odchyliła się. - Tak. Nie radzimy sobie za bardzo. Właściwie to nigdy. Mój tata powiedział, że zaczęłyśmy się kłócić, jak już byłam w macicy. – Pochyliła się i złapała jedną z książek z półki. – Powiedział też, że kiedyś wszedł do pokoju i znalazł ją krzyczącą do brzucha, każąc mi przestać kopać ją tak cholernie mocno. Trzymając jedną rękę wokół pasa, Brendon wyjął książkę z jej rąk.
~ 121 ~
- Zobaczmy, co my tutaj mamy. – Szybko przeczytał notkę reklamową na odwrocie. – Nieee. Zapomnij. Nie ma klapsów. Będziesz się nudzić. Uderzyła go łokciem w brzuch. - Nie będę się nudzić. – Wyrywała książkę z powrotem. – Nie muszę czytać o dostawaniu klapsów, wiesz? - Racja. Dlaczego miałabyś o tym czytać, skoro sam mogę przetrzepać ci tyłek? Trzasnęła stopą w jego podbicie. I gdyby był mniejszym mężczyzną, to bolałoby jak diabli. Spróbował wyrwać książkę, ale ją przytrzymała. Oboje śmiali się, kiedy o nią walczyli. Kilka sekund zabrało im zdanie sobie sprawy, że na nich patrzono. Obejrzeli się wolno przez ramię na ludzkiego mężczyznę, który patrzył na nich pożądliwie. Wpatrywali się w niego przez kilka chwil, a potem Ronnie warknęła i kłapnęła. Facet uciekł, aż się za nim kurzyło. Uśmiechając się, Ronnie spojrzała na Brendona. - Uwielbiam to robić.
***
Kiedy wspomniała o uczelniach, na których miała mieć rozmowę kwalifikacyjną, Shaw zawiózł ją do najbliższej. Spacerowali po opuszczonym kampusie dobre trzydzieści minut, zanim Ronnie usiadła na ławce w japońskim ogrodzie, pochylając głowę między nogi. - Nie mogę tego robić. Nie mogę do tego wrócić. - Dlaczego nie? – Usiadł obok niej i pogładził po plecach. – Ronnie, będzie dobrze. - Zostanę zamknięta. Jak zwierzę. W tych maleńkich klasach. I będą oczekiwać, że wrócę o określonej godzinie w określone dni - przez cztery lata. – W tej chwili, cztery lata brzmiano, jakby to miało być czterdzieści. - Nie jesteś zbyt dobra w codziennej rutynie.
~ 122 ~
- Dlaczego miałabym być? Co takiego wspaniałego jest w rutynie? To samo codziennie. Czy to nie jest przygnębiające? - Ustalony porządek nie zawsze oznacza nudę. - Ha! Shaw podrapał ją w głowę, pochylając się, by pocałować jej skroń. - A właściwie, co chcesz studiować? Wzruszając ramionami, odpowiedziała. - Prawdopodobnie inżynierię. Uczyłam się jej w college'u. Gdy nie odpowiedział, Ronnie zerknęła na niego. Wpatrywał się gdzieś w dal przez kampus, marszcząc brwi. Obrażona, uderzyła pięścią w jego ramię, sprawiając, że się skrzywił. - Wiem, że ten akcent może być mylący, ty wyniosły Jankesie, ale bycie Południowcem nie czyni z nas głupców. - Nigdy nie powiedziałem… - Zamknij się. Shaw szybko posłuchał, ale wiedziała, że próbuje się nie roześmiać. Tak jak ona. Odchrząkając, powiedział. - O tym był ten podręcznik, który miałaś w szpitalu? Ten, którym mnie uderzyłaś? - Zasłużyłeś na to. I tak. To był jeden z moich starych podręczników inżynierii. – Potarła dłońmi swoją twarzą i oparła się z powrotem o ławkę. – Zaczęłam ją czytać i wszystko do mnie wróciło. Ale jakie to nuuudne. Nic dziwnego, że Sissy Mae nie musiała wykręcać mi ręki, żebym nie wpłacała kaucji, którą jednak wpłaciłam. Zachichotał. - A ja już myślałem, że jesteś gotowa zmienić swoje życie. Ustatkować się… Ronnie wyprostowała się nagle i przytknęła rękę do jego ust.
~ 123 ~
- Nie używaj tych słów w tej chwili. Intensywnie złote oczy popatrzyły na nią, a potem zabrał jej rękę ze swoich warg. - A co zrobisz, jak spotkasz właściwego faceta, Ronnie? Wtedy się ustatkujesz? - Masz na myśli właściwego wilka? – Chciała wyraźnie to pokreślić, ponieważ nie podobał jej się ten wyraz na jego cudownej twarzy. - Dlaczego chcesz się ograniczać? - Ponieważ nie chcę mieć zabawnie wyglądających dzieci. Shaw przewrócił oczami. - Tylko mi nie mów, że wierzysz w te rasowe bzdury. Tylko dlatego, że partnerzy są z dwóch różnych ras, nie można… Wyciągnęła swój portfel i pokazała mu zdjęcia, zanim nawet mógł skończyć. - Pewnego lata pojechałyśmy z Sissy Mae do kuzynów w Północnej Karolinie. Matka była z watahy Smith, ojciec był czarną panterą. To jest ich córka, kiedy się zmieni. Ronnie podała Shawowi zdjęcie, na którym była ona, Sissy Mae i ich kuzynka, sprzed wielu lat, wylegująca się na trawie po rodzinnym polowaniu z okazji Czwartego Lipca. Shaw drgnął. - Chryste. - Taa. Dokładnie. Myślisz, że ten wystający ząb jest atrakcyjny? Zadrżał, ale spróbował to ukryć. - Okej. Ale to tylko jeden przypadek. - Naprawdę? Widziałeś kiedyś wilka z pełną grzywą? Albo kota z długim pyskiem? Zadrżał jeszcze raz. - Okej. Okej. – Wskazał na zdjęcie. – Ale jak ona wygląda w ludzkiej postaci?
~ 124 ~
Wyciągnęła następne zdjęcia i pokazała mu to, na której trzy przyjaciółki z Północnej Karoliny, były na plaży w bikini rok albo dwa lata temu. - Wow. – Shaw wyjął zdjęcie z jej ręki. – Ona jest gorąca. – Zerknął na Ronnie, a potem z powrotem na zdjęcie. – Północna Karolina, tak? – Strącił Ronnie z ławki. – To tam znajdę tę dziecinę z wystającym zębem? W jednej sekundzie się zerwał i uciekł, a biegł tak szybko, że nie była pewna czy go dogoni.
***
Brendon rozejrzał się po studiu tańca i zmarszczył brwi. - Wyjaśnij mi, dlaczego tu jesteśmy. Z nieznanych przyczyn wciągnęła go do jednego z tych studiów tańca towarzyskiego i wpisała się do jednej z zaawansowanych klas. Nie powiedziała mu dlaczego, ale wciąż chichotała, co zaczęło go bardzo denerwować. - Możesz się już odprężyć? Jesteś taki spięty. - Nie jestem spięty. Po prostu nie lubię być zdezorientowany. To jest kocia sprawa. Ronnie zmarszczyła nos i spiorunowała go wzrokiem. - Sugerujesz mi, że wilki lubią być zdezorientowane? - Nic nie próbuję sugerować. Jesteś jedną z tych, która goni swój ogon bez wyraźnego powodu. Chciała jeszcze raz trzasnąć stopą w jego podbicie, ale wymknął się jej tym razem. Aż nagle rozbrzmiał pulsujący rytm latynoskiej muzyki i nauczyciel stanął na środku sali. - W porządku, kochani. Złapcie swojego partnera i zaczynamy. Ronnie Lee złapała go za rękę i zaciągnęła na środek parkietu.
~ 125 ~
- Czyś ty oszalała? Nie wiem, jak to się robi. - O tak, wiesz. - Nie, nie wiem. Ronnie zaczęła ruszać się w rytm muzyki, potrząsając swoją zachwycającą pupą, jak tylko mogła. - No chodź, kochany – nakłaniała. – Robiłeś to świetnie tamtej nocy. - Tamtej… o Boże! – Rozejrzał się po tańczących parach. – Ja… ja myślałem, że mi się to śniło. Złapała go za ręce i zaczęła prowadzić go w mambo. - Nie. Nie śniło ci się. Nie miałam pojęcia, że możesz tak dobrze się ruszać. – Zrobiła krok do tyłu i zakołysała głową z jednej strony na drugą, a on teraz zdał sobie sprawę, że robił tak tamtej nocy, tylko z pełną grzywą kołyszącą się na zimnym, grudniowym wietrze. - O Chryste, zastrzel mnie. - O nie, nie. Nie ma potrzeby być nieśmiałym przy Ronnie Lee. – Obróciła się i potarła tyłkiem o jego fiuta w rytm muzyki. – Któregoś dnia nauczę cię dwu-kroku, ale teraz rób tak. Chwytając ją za rękę, obrócił ją wokół i wciągnął w swoje ramiona. - Nigdy nikomu o tym nie powiesz, Rhondo Lee. - Usta zamknięte na kłódkę, kochany… ale nie podczas seksu. - Grzeczna dziewczynka. – Zaczął się poruszać, a potem nagle się zatrzymał, patrząc na nią w panice. – Tamtej nocy… nie zrobiłem niczego jeszcze bardziej… uch… krępującego? Prychnęła, patrząc jednocześnie i naśladując kroki innych tancerzy. - Mam na to tylko dwa słowa, ważniaku. Zabawa. Numerek. Och proszę, teraz już niech mnie ktoś zastrzeli.
~ 126 ~
***
Ronnie zrobiła krok w tył, krzywiąc twarz, i wzruszyła ramionami. - Co to ma znaczyć? – Shaw popatrzył w dół na to, co miał na sobie. – Czy nie wyglądam dobrze? - Wyglądasz świetnie. – Tak naprawdę, facet wyglądał fantastycznie. – Ale smokingi są… – wzruszyła ramionami jeszcze raz. – Nudne. Wyrzucił w górę ręce. - A co byś zasugerowała? - O co ty mnie prosisz? Nie obchodzi mnie, co masz na sobie. - Pytam cię o to, ponieważ pójdziesz ze mną, gdy założę to na Sylwestra. Ronnie zrobiła kolejny krok w tył. - Co takiego? Kiedy się na to zgodziłam? - Nie zgodziłaś się. Ale jesteś moją randką na noworoczną imprezę. - I ty zdecydowałeś o tym dokładnie, kiedy? - Jak tylko cię spotkałem. - I założyłeś, że się zgodzę? - Tak. Chyba, że masz inną randkę. - Gdybym miała inną randkę to nie byłoby mnie tutaj z tobą. – Zdenerwowana, podeszła do niego. – Spotykam się tylko z jednym mężczyzną w tym samym czasie. Może i nie randkuję z innymi zbyt długo, ale nigdy się nie pokrywają. Shaw wsunął rękę na jej szyję, skóra zamrowiła w miejscu, gdzie ją dotknął, i przyciągnął bliżej. - To dobrze – zamruczał. – Nie chciałbym zabić żadnego faceta za to, że wszedł mi w drogę.
~ 127 ~
- Nie przywiązuj się za bardzo, ważniaku. To jest tymczasowe. – Zabawne, ale tymczasowe. Prawda? - Wybierasz się gdzieś, o czym nie wiem? Spróbowała mu odpowiedzieć, powiedzieć, że niedługo wyjedzie tak jak robiła to tyle razy wcześniej. Ale masował jej kark i musiała złapać go za rękę, gdy jej noga zaczęła drżeć. Wpatrując się w nią, Shaw opuścił wzrok na jej nogi, a ona uciekła od niego, zanim mógł zacząć jeszcze raz. - O rany, ale jestem głodna! – Odchrząknęła, więc nie wykrzyczała następnego zdania, tak jak krzyknęła to pierwsze. – Co powiesz na jakiś obiad? - Znam doskonałe miejsce. Świetne włoskie jedzenie i fantastyczne desery. - Doskonale. - A co ze smokingiem? Wzruszyła ramionami. - Na tyle tylko cię stać. - To jest Armani. Wskazała na swoje dżinsy. - A to nasze stare kochane Navy. Nie obchodzi mnie to, gdy jestem głodna. Ruszaj się, ważniaku.
***
Brendon wziął następny kęs ciemnobrązowego krówkowego ciasta z gorzką belgijską czekoladą, oblanego sosem z gorzkiej czekolady, który zamówił na deser. Talerz, na którym leżało ciasto, zajmował pół stołu. Na szczęście, zamówili to samo i zdecydowali się podzielić.
~ 128 ~
Ronnie zgarnęła kolejną łyżeczkę. - Okej, czy kiedykolwiek byłeś zakochany? Spędzili cały dzień razem i Brendon nigdy nie bawił się tak dobrze z jakąkolwiek inną kobietą. Ronnie sprawiała, że sprawy stawały się lekkie i zabawne, wydawało się, jakby cieszyła się życiem za to, że jest, i uwielbiała jego dzieci. A teraz jedli w jednej z jego ulubionych restauracji, siedząc na zewnątrz, tak by móc patrzeć jak pędzi świat, podczas gdy oni wcinali pierwszorzędne żeberka. Brendon schrupał orzechy włoskie, które były na ich czekoladowym deserze. - Raz – odparł po chwili namysłu. – Miałem wtedy trzynaście lat. Nazywała się Denise Leweskie. Nauczyłem się od niej polki. Oczekiwał, że Ronnie zaśmieje się z niego, co zrobiła jego siostra będąc w siódmej klasie, dopóki nie wepchnął jej do swojej szafki gimnastycznej z niewypranymi rzeczami. Ale Ronnie się nie roześmiała. Za to powiedziała. - To nic. Żeby zrobić wrażenie na niedźwiedziu polarnym, którego spotkałam w Szwajcarii, założyłam te dwa maleńkie patyki i zjechałam z pokrytej śniegiem góry. Brendon zamrugał. - Masz na myśli narty? - Tak. Nigdy więcej. To dokładnie powiedziałam, gdy pofrunęłam w powietrze na tej górze. Powiedziałam to także w szpitalu. I gdy leżałam na wyciągu. Skupił się na deserze stojącym przed nim, by powstrzymać się od roześmiania jej w twarz i zapytał. - Nie wzięłaś najpierw kilku lekcji? - Lekcji? Och, nie. Nie potrzebowałam lekcji. – Spojrzał na nią i zobaczył, jak ze wstrętem kręci głową na swoją własną głupotę. – Widzisz, Sissy powiedziała, że nie potrzebuję lekcji. Jesteś zmiennym, powiedziała. Możemy robić wszystko, co chcemy, tak mówiła. A fakt, że wypiłam sześć gorących czekolad zaprawionych tequilą, upewnił mnie, że ma rację. Więc, kiedy znalazłyśmy się na tej górze, gdzieś w tej pierdolonej Szwajcarii, o północy…
~ 129 ~
- O północy? - Tak. I stałam przy zjeździe dla dzieciaków, mówiąc sama do siebie, Dziewczyno, czyś ty oszalała?, Sissy powiedziała, Jeśli chcesz zrobić wrażenie na polarnym, Ronnie Lee, lepiej przejdź na ten drugi zjazd… tam na górze. Więc, jak cholerny głupiec, poszłam na tamten. - Ile miałaś wtedy lat? - Dziewiętnaście, jak dobrze pamiętam. Dziewiętnaście i byłam głupia, jak worek cegieł. Głupia i napalona. - A ten niedźwiedź polarny? Wargi Ronnie powoli wykrzywiły się w uśmiechu, na co jego fiut stwardniał. Brendon musiał przyznać, że zaczynał kochać ten uśmiech. - Powiedzmy, że sprawił, iż noce mijały bardzo szybko w tym szwajcarskim szpitalu, gdzie personel, przeważnie szakale, wyśmiewały się ze mnie. Brendon nie mógł uwierzyć, że takie następne słowa wyrwały się z jego ust, ale odkrył, że nie mógł się powstrzymać. - Spotkałaś jeszcze kiedykolwiek tego niedźwiedzia, od tamtej pory? Spojrzała zaskoczona jego pytaniem. - Żartujesz sobie? To było dawno temu. Nawet nie jestem pewna, czy pamiętam jego twarz, albo on moją. Poza tym, on tylko zwiedział Szwajcarię, bo pochodził z Norwegii. I ostatnio słyszałam, że ja i Sissy wciąż mamy tam zakaz wstępu. Zazdrość o jakiegoś dużego, głupiego niedźwiedzia wyleciała przez okno, kiedy wpatrzył się w Ronnie. - Wy… zostałyście wyrzucone z Norwegii? Z kraju? - Tak. Mówiąc o tak spiętych ludziach. Najwyraźniej nie mają żadnego poczucia humoru. Brendon wpatrywał się w swoją pełną łyżeczkę przez kilka sekund. - Hm… są jeszcze jakieś inne kraje, do których nie jesteś wpuszczana?
~ 130 ~
- Chodzi ci o wszystkie państwa? – Wzruszyła ramionami. – Cóż, do Korei. - Północnej czy Południowej? - Do obu. Brendon opuścił łyżeczkę. - Obu? - Tak. A potem zostałyśmy wyrzucone z Japonii, ale znieśli zakaz. W Peru i Maroku również tymczasowo. I Belgia powiedziała, że nie mamy nigdy tam wracać, ale tam akurat to było nieuczciwe. Tym razem to nie była nasza wina. No i w Niemczech… no cóż, powiedzmy, że cała ta gadka o braku ograniczenia prędkości na autostradzie – nie jest do końca prawdziwa. Zalecana prędkość na odcinkach autostrady to sto trzydzieści kilometrów na godzinę. Poza tym, na większości nie obowiązywał żaden nakaz. Brendon i jego siostra, po zarobieniu kilku milionów, spędzili tam wakacje, wypożyczyli ferrari i wyjechali na autostradę. Ścigali się ze sobą całymi godzinami, ale mieszkańcy i tak ich mijali. - I ci gliniarze byli podli – dodała. - Musiałaś zjechać na bok z autostrady? Ronnie wzruszyła ramionami jeszcze raz. - W końcu. Gdy nas złapali. Brendon odchylił się w swoim krześle, krzyżując ramiona przed sobą. - Nigdy nie poprowadzisz mojego samochodu. Zdezorientowana Ronnie zapytała. - Dlaczego nie? – A potem jej oczy rozbłysły. – Jaki masz samochód? - To nie ma znaczenia. Nie będziesz go prowadzić. Nigdy. Brendon miał więcej niż jeden samochód. Mercedesem woził się po mieście. Ale miał też słodkiego jaguara, którego nigdy nie odda w ręce kobiety. Mogła zaopiekować się jego dziećmi, ale nigdy tym samochodem.
~ 131 ~
Wydęła wargi na około dwie sekundy, a potem nagle jakby spanikowała i pochyliła się nad stołem. - Co? – Chryste, miał nadzieję, że to nie był jej jakiś eks-chłopak. Coś mówiło mu jednak, że z czasem spotka kilku z nich. Prawdopodobnie założyli jakieś stowarzyszenie Anonimowi Ronnie, które miało im pomóc uwolnić się spod uzależniającej natury tej kobiety. - Cóż, witam was. Brendon popatrzył na twarz wilczycy. Wyglądała znajomo. Prawdopodobnie widział ją z watahą Smith. - Nie będziecie mieli nic przeciwko, jeśli się dosiądziemy? Ronnie się wyprostowała. - W gruncie rzeczy… Za późno. Wyciągnęła krzesło i klapnęła na nie przy ich stole. Podeszła następna kobieta. Ludzka. Ludzi Brendon rozpoznawał od razu. Uśmiechnęła się. - Detektyw MacDermot. - Shaw. – Zerknęła na Ronnie i wzruszyła ramionami. – Próbowałam ją powstrzymać, ale nalegała. - Nie, nie. Ronnie mnie kocha. – Wilczyca wskazała krzesło. – Siadaj, Dez. Siadaj. – Oparła łokcie na stole, splotła palce i oparła brodę na rękach. Duże, niewinne, brązowe oczy zwróciły się do niego i uśmiechnęła się. – A teraz powiedz nam, Brendonie Shaw. Miło spędzasz czas z moją przyjaciółką? Jeśli Brendon byłby bardziej strachliwym facetem, to uciekłby, żeby ratować swoje życie. Ronnie westchnęła i spojrzała na Dez. - Przepraszam – wymamrotała Dez. – Naprawdę próbowałam ją zatrzymać. - Świetnie się bawię – odpowiedział Shaw, na jego twarzy pojawił się ciepły uśmiech. – To najlepsze chwile, jakie spędziłem od dłuższego czasu. ~ 132 ~
Sissy wyprostowała się i uśmiechnęła do Ronnie. - To dobrze. Bardzo dobrze. Shaw wskazał na twarz Sissy. - Co się stało z twoim okiem? Ronnie podrapała się po nosie, żeby powstrzymać uśmiech. - Taa. Powiedz mu, jak zdobyłaś to podbite oko, Sissy. Spiorunowała ją wzrokiem. - Wpadłam na drzwi. Ronnie rzuciła okiem na Dez, ale ta wpatrzyła się w talerzyk z resztką ich deseru. - Chcesz trochę? - To wygląda naprawdę dekadencko. - I takie jest, kochana. Proszę. – Ronnie sięgnęła nad stołem i złapała czystą łyżeczkę. Podała Dez i przysunęła ogromny talerz bliżej niej. Dez z bezbożnym błyskiem w oku, który tylko inni wielbiciele czekolady naprawdę mogli zrozumieć, wbiła łyżeczkę w deser. W połowie drogi do ust, zatrzymała się, gdy zdała sobie sprawę, że Shaw się w nią wpatruje. - Co? Dez nie była tak naprawdę subtelną kobietką, ale to mogło wyjaśniać, dlaczego wszyscy tak bardzo ją lubili. Zanim ją spotkali, myśleli, że będzie bardziej za kotami, skoro Mace był lwem i tak dalej. Ale była wielbicielką psów. - Chciałbym ci podziękować. Jej oczy się zwęziły. - Za co? Shaw lekko zmarszczył brwi. - Za uratowanie mi życia.
~ 133 ~
- Ach. To. Tak. Nie ma, za co. – Wskazała na miskę przed sobą. – Już mogę jeść bez twojego wpatrywania się we mnie? Tak. Subtelne. - Powinniście wyjść z nami dziś wieczorem – zaproponowała Sissy, ignorując gniewne spojrzenie Ronnie. – Spotykamy się w watahą i Macem w klubie na East Side. - Zapomnij. – Ronnie warknęła, zanim Shaw mógł powiedzieć, choć słowo. - Dlaczego? Wstydzisz się swojego nowego chłopaka? - On nie jest moim chłopakiem. - Nie jestem? Wstrząśnięta Ronnie odwróciła się do wydymającego wargi Shawa. - Co? - O mój Boże! To jest najbardziej niesamowita rzecz, jaką smakowałam. Ignorując ekstatyczną reakcję Dez na ich deser, Ronnie pochyliła się do przodu. - O czym ty mówisz? - Jestem zraniony. Więc to zezwolenie na zawarcie małżeństwa pójdzie na marne. - Małżeństwa… Oszalałeś, czy co? - Już dopisałem się do mojego testamentu. I oczywiście, nasze przyszłe dzieci z wystającymi zębami. Całą dziesiątkę. Sissy roześmiała się tak bardzo, że aż się popłakała, a Dez walnęła swoją wolną ręką o stół. - Oszałamiająco fantastyczne. Ta czekolada musi być chyba importowana. Shaw skinął na kelnera. - Może wrócimy do hotelu, porozmawiamy o tym i natychmiast podejmiemy proces rozmnażania. Żadnych więcej tabletek dla ciebie, ani używania prezerwatyw.
~ 134 ~
- Nie w twoim cholernym życiu, kocie! – Jedna złota brew poszybowała w górę na lekko histeryczny dźwięk jej głosu, więc Ronnie odchrząknęła. – Idziemy do klubu z watahą. Pamiętasz? - Och? – Grymas wrócił. – Chyba tak. Jeśli naprawdę chcesz iść. Cholerne, podstępne koty! - I wiecie co, to ciasto, – Dez ciągnęła, zupełnie nieświadoma, – jest boskie. Zdumiewająco gęste. I wilgotne. - Tak sądzę, skoro nalegasz. – Shaw się uśmiechnął, wyglądając, jakby coś wygrał. – Wypuścimy się z twoją watahą. - Zabiorę was tam. - Dobra – zgodził się. – Wieczorem. Dez wskazała łyżką na miskę. - Ta słodycz… myślę, że to jest importowana gorzka czekolada. Stawiam na 72 procent kakao. Wiecie, że to jest dowód na istnienie Boga? Shaw westchnął z satysfakcją. - Wiesz co pani detektyw, muszę powiedzieć, że cieszę się, że zostałaś częścią rodziny Llewellyn.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 135 ~
Rozdział 11
- On tak bardzo cię lubi – entuzjazmowała się Sissy, ignorując kolejne już westchnienie Ronnie. – Czyż nie mam racji, Daria? Nie może utrzymać swoich cholernych rąk z dala od niej. - Tak – zgodziła się Daria. – Bez przerwy ją dotyka. Flirtuje z nią. Nie wiedziałam, że koty mogą być tak przyjazne. - Ani ja. Myślę, że jest słodki jak diabli. Nie bądź głupia, Rhondo Lee. Musisz go zatrzymać. - Ale on jest kotem – dodała Marty. – Chłopcy Reed go nie polubią. - To nie ma znaczenia, czy jest kotem, czy wilkiem. Chłopcy Reed nie polubią żadnego mężczyzny, który za bardzo zbliży się do ich małej siostrzyczki. I to jest fakt. - Możemy o tym porozmawiać innym razem? – warknęła Ronnie. - Boże, dziewczyno. Co ty tam robisz? Krzyknęła przez drzwi łazienki, jednocześnie wahając się nad toaletą, bo nie było ochronnych arkuszy papieru, które pozwoliłyby jej usiąść. - Próbuję zrobić siusiu! - Pospiesz się. Musimy to przeanalizować. - Nie chcę niczego analizować. I odejdźcie od tych cholernych drzwi. Tak zrobiły, pozwalając Ronnie w końcu w spokoju się wysiusiać. Kiedy skończyła, wyskoczyła z boksu i podbiegła do zlewu. Umyła ręce, a Sissy usiadła na blacie. - Lubisz go. Ronnie wzięła od Marty papierowy ręcznik, który jej podała.
~ 136 ~
- Tak. Lubię go. I co z tego? - Więc nie zrób niczego głupiego, Ronnie. On naprawdę cię lubi. Jeśli mogę to powiedzieć. - Daj spokój, Sissy Mae. - Powiedz jej Marty. Marty założyła ramiona na piersiach. - Wierzę, że Ronnie podejmie właściwą decyzję bez naszej pomocy. Nagle czując się zadowolona z siebie, Ronnie wrzuciła mokry ręcznik do kubła na śmieci i skierowała się do drzwi. - I przestańcie namawiać mnie na picie tequili dziś wieczorem. - Może pomóc ci się troszeczkę rozluźnić. - Pamiętasz ostatni raz, kiedy mi to powiedziałaś? - Nie, ale… - Byłyśmy w Pradze. Rozluźnijmy się, powiedziałaś. Przecież to nam nie zaszkodzi, powiedziałaś. Wyszły na korytarz, przecisnęły się obok kilku najpiękniejszych ludzi na świecie, jakby byli niczym więcej jak włóczęgami na ulicy. - Jeszcze tego nie przebolałaś? – westchnęła Sissy. - Myślisz, że praskie więzienie było fajne? Nie, nie było. - To nie była moja wina. Chyba zapomniałaś o hienach, które brały w tym udział. - Nie zapominam niczego, Sissy Mae Smith. Więc jeśli nie chcesz, bym wepchnęła ci kieliszek tequili w twój tyłek, to przestań mnie wkurzać.
*** ~ 137 ~
Brendon objął swojego drinka i starał się ignorować sesję pieszczot, która odbywała się obok niego przy barze. W końcu, popatrzył nad głowami pary, na Smittiego, który stał po przeciwnej stronie. Uniósł brew, a Smitty posłał mu rozwlekły, powolny uśmiech, który musiał sprawiać, że kobiety mdlały u jego stóp. Wilk się odwrócił, oparł łokieć o bar i skupił się na parze. Brendon zrobił to samo i obaj tak długo patrzyli, aż w końcu Dez otworzyła oczy i zauważyła dwóch wpatrujących się w nią mężczyzn. Z niewiarygodnie silnym pchnięciem, jak na człowieka, odepchnęła od siebie Mace’a. - Dlaczego nie poszłem poszukać jakiegoś boksu, albo czegoś podobnego. – Dez praktycznie uciekła od nich sprintem, a Mace Llewellyn spiorunował ich wzrokiem. Dranie. Ruszył za swoją kobietą, a Smitty przeniósł się na stołek obok Brendona, co raczej zdziwiło kota. Tak naprawdę, cała noc była niespodzianką. Watahy, które Brendon poznawał od czasu posiadania hotelu, były mało tolerancyjne, a niektóre nawet wręcz agresywne. Ale Smitty i jego wataha tak naprawdę wydawała się nie przejmować związkiem jego i Ronnie. Doceniał to, ponieważ im więcej czasu spędzał z tą kobietą, tym bardziej jego uczucia do niej rosły. Ale wystarczyło tylko jedno spojrzenie na jej twarz, by wiedział, że jakakolwiek myśl o czymś na stałe, przerażała ją jak diabli. Trochę bawiło Brendona obserwowanie jej nieustannej walki w podjęciu wyboru, między chęcią znalezienia sobie miłego wilka i ustatkowaniu się, a chęcią pozostania tą dziką, podróżującą jak dziecko z własnym planem. Nie będzie łatwo przekonać Rhondę Lee Reed, że może dać jej wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła. Ale zawsze był zdeterminowany i nie miał zamiaru się poddawać. - Więc… – zaczął Smitty. - Więc…? - Ty i nasza mała Ronnie, co? - Tak. - Moja siostra mówi, że ją lubisz.
~ 138 ~
- Tak. Lubię ją. – Brendon wzruszył ramionami. – Bardzo ją lubię. Smitty wydał z siebie zaskoczony chichot. - O rany, ty i Mace faktycznie komplikujecie sprawy. - Jak to robimy? - Jesteśmy z tych lojalnych. Tych, którzy kochają wiecznie. A wy jesteście bezpańskimi kotami. Niegodnymi zaufania. Niszczycie to, czego ja używam na moją korzyść przez wiele lat przyjemności, i nie rozumiem tego za cholerę. Brendon się roześmiał. Teraz zrozumiał, dlaczego Mace lubił Smittiego. Bystry i zabawny, skryty pod fasadą powolnego faceta z Południa. - Przykro mi, ale nie widziałem jej nadejścia. - Większość nie widziała. – Wziął łyka piwa. – Wiele osób myśli, że Ronnie podąża za Sissy Mae niczym leming. Myślę, że ona sama czasami też tak myśli. Ale jest bystrzejsza niż na to wygląda. Nikomu innemu nie powierzyłbym mojej siostry, wtedy gdy pojechały włóczyć się po Europie. Smitty zerknął na niego. - Jej bracia prawdopodobnie zjawią się tu niedługo, Shaw. Jeśli nie myślisz o niej na serio, sugeruję żebyś to szybko zakończył. - Jestem bardzo poważny. Ale ona łatwo się przeraża. - Tak jak Sissy. Boją się stać takie, jak niektóre kobiety ze Smithów. Uwięzione w małym miasteczku, sparowane z mężczyznami, których kochają, ale ledwie mogących znieść następnych pięciu albo sześciu samców Smithów do wychowania. Te dwie chcą czegoś więcej, więc poszukają tego i to zdobędą. Sam je za to podziwiam. - Ja też. - W takim razie lepiej cię ostrzegę… chłopcy Reed kochają dość mocno swoją siostrę. Ale ona wykorzystuje ich i swojego ojca, by trzymać wszystkich mężczyzn na dystans. Pragniesz tej małej kobietki, będziesz musiał stawić czoła jej braciom. Mogą przestawić ci trochę tę piękną twarzyczkę, ale wątpię, żeby cię zabili… chyba, że naprawdę cię nie polubią. Co u braci Reed jest zdecydowanym ryzykiem, bo oni nie lubią zbyt wielu.
~ 139 ~
Brendon potrząsnął głową i obrócił się do Smittiego. - Dlaczego mi to mówisz? Ostrzegasz mnie, znaczy się? - Naprawdę nie wiem. Nie irytujesz mnie za bardzo. I jesteś całkiem zabawny. Plus, jak sądzę, bo Ronnie i Sissy są jak dwa ziarnka grochu w strąku. Te dwie potrafią przekonać pozostałych do czegoś i często tak robią. Ale może, jeśli Ronnie znajdzie sobie kogoś… - To Sissy być może przestanie z tym walczyć? - Nie zrozum mnie źle. Raczej wbiłbym sobie finkę w oko, niż pozwolił być mojej małej siostrzyczce z jakimkolwiek mężczyzną na tej planecie. Ale nie chcę widzieć jej samej i zgorzkniałej, ponieważ bardzo stara się nie być taka, jak nasza mama. A im mocniej się stara nie być taka, tym bardziej staje się podobna do naszego ojca. I brachu, po prostu nie mogę do tego dopuścić. Brendon skinął na barmana, prosząc o dwa następne piwa. - W takim razie, jak przypuszczam, jestem na pokładzie, żeby to wszystko się stało, co? - Lepiej przygotuj swoją kocią dupę do biegu, synu. Ponieważ Ronnie… nie wytrzymywała zbyt długo z żadnym mężczyzną.
***
Cztery kobiety weszły do głównej części klubu. Muzyka pulsowała, światła migotały i błyskały, ciała wirowały na parkiecie. To zaskoczyło Ronnie, ale mało ją to interesowało. W innym czasie razem z Sissy wskoczyłyby w sam środek tych wszystkich tańczących tyłków. Sissy stanęła przy niej. - Chcesz zatańczyć, kochana? Ronnie spojrzała na swoją przyjaciółkę. - A ty? ~ 140 ~
Skrzywiła trochę twarz. - Nie bardzo. - Ja też. - Boże, starzejemy się, prawda Ronnie? - Nie. Nie starzejemy. Dojrzewamy. Dojrzewanie to dobra rzecz. - Kto nauczył cię tego kłamstwa? Ronnie zaczęła się śmiać, ale zamilkła nagle i zapatrzyła się na coś ponad tańczącym tłumem. Kilku z nich było zmiennymi, ale większość wijących się ciał to ludzie. Nadal była dobra w rozpoznawaniu zapachów. Sissy Mae popatrzyła na nią. - O co chodzi? Ronnie wciągnęła powietrze i warknęła. Zrobiła kilka kroków do przodu, aż jej oczy zauważyły jednego z nich. Pamiętała tę bliznę na jego szyi, siniaki wciąż widniały na jego twarzy po starciu z Shawem i utrzymujący się zapach smaru do broni. Ruszyła w jego stronę, patrzą,c jak kieruje się do tylnych drzwi i się wymyka. Jak większość ludzi, był całkowicie nieświadomy, że był śledzony. Nie wiedząc dlaczego, Ronnie poszła za nim. Ale wiedziała, że nie może śledzić go sama. Bez jednego słowa, wilczyce znalazły się tuż za nią, wycofując się z tłumu i podążając za nią. To była najlepsza rzecz bycia w sforze – nigdy nie byłeś sam. Zawsze chronili twoje tyły. Zawsze chronili swoich członków. Bez względu na to, jakie wewnętrzne walki toczyli między sobą, albo kiedy członek próbował wyrwać się spod wpływu Omegi, zawsze stanowili jedność. Za pomocą wycia, mogły też sprowadzić mężczyzn do ich boku. Ale nie potrzebowały mężczyzn. Rzadko potrzebowały, gdy chodziło o polowanie na w pełni ludzi. Ronnie podeszła do drzwi ewakuacyjnych, przez które wymknął się mężczyzna i je otworzyła. Dziesięć metrów niżej, zatrzasnęły się wyjściowe drzwi. Ronnie złapała za poręcz, przeskoczyła przez nią i wylądowała na czworakach. Wykręcając szyję, popchnęła drzwi i wyszła na długą tylną alejkę. Przy wylocie alei, okaleczony mężczyzna oparł się o stary model Forda, rozmawiając z innym
~ 141 ~
mężczyzną, którego Ronnie zapamiętała z pokoju Shawa. Obaj przechylili się przez dach auta, mówiąc cichymi głosami. Ronnie podeszła wolno, ciesząc się odczuciem zimnego grudniowego powietrza na swojej skórze. Zawsze trochę się podkręcała i martwiła, gdy śledziła. Niczego bardziej nie kochała. Żaden z mężczyzn nie zauważył, że tam jest, dopóki nie oparła dłoni po obu bokach okaleczonego mężczyzny. Jej palce zacisnęły się na metalowym dachu i ledwie powstrzymała swoje pazury. Wyciągnie je, jak będą absolutnie niezbędne. - No cóż, witaj kochany – zamruczała mu do ucha. Zaskoczeni mężczyźni zamarli. Jeden z nich szybko odwrócił do niej głowę, ale spostrzegł za nią następne kobiety, które wolno okrążyły samochód. Otoczyły ich tak, jak Ronnie osaczyła rannego człowieka. Wolno się obrócił, chwycił jej ręce i ją odepchnął. - Mogę w czymś pomóc? – Ronnie się skrzywiła. Nowojorski akcent faceta był wyraźny i silny, działający na jej wrażliwe wilcze uszy. - Właśnie się zastanawiałam, – stwierdziła łagodnie podchodząc jeszcze bliżej, jej ręce opały się na jego klatce piersiowej, a potem cała oparła się o jego chude ciało, – czym tak zafascynował cię Brendon Shaw? Mężczyzna prychnął, odprawiając ją. - Nie twój interes, słodka dupeczko. Używając niewiele wysiłku, Ronnie trzasnęła rannym facetem o samochód, a potem obezwładniła go swoim ciałem. - Przepraszam. Chyba nie wyraziłam się jasno, kochany. Wilczyce przysunęły się bliżej. Gemma wspięła się na maskę samochodu, a Sissy Mae zbliżyła się do drugiego mężczyzny, obwąchując jego szyję i jednocześnie ocierając się o niego. Przy każdej innej okazji, Ronnie mogła się założyć, że facetowi podobałby się ten ruch. Ale w tej chwili, wyglądał na przerażonego. - Czego chcesz od Brendona Shaw? – zapytała jeszcze raz.
~ 142 ~
Mężczyzna wpatrzył się w nią. Byli równi wzrostem, ale Ronnie z łatwością go przeważała. Czuła broń przypiętą do jego spodni, ale nie bała się, że po nią sięgnie. - Nic. Niczego nie chcę od Brendona Shaw. - Widziałam cię w sali szpitalnej. Wiem, że to byłeś ty. Uśmiechnął się kpiąco, więc Ronnie pochyliła się do przodu i warknęła na niego. Nie obnażyła swoich kłów, ale dodała mały pomruk na pokaz. - Odpowiedz mi, chłopcze. Nie chciałabym jeszcze bardziej zrujnować twojej twarzy, jeśli nie będę musiała. Jego uśmieszek zamienił się w bardziej dziki i powiedział. - Paniusiu, odwal się ode mnie w cholerę, zanim zaaresztuję cię za napad na policjanta. Ronnie uniosła brew. - Jesteś gliną? I oczekujesz, że w to uwierzę? Drugi mężczyzna wyciągnął długi łańcuszek ukryty pod jego pomarańczowym swetrem. Odznaka wisząca na jego końcu zabłysła w świetle latarni. Kurwa, kurwa, kurwa! Unosząc ręce, Ronnie cofnęła się. Cholera, naprawdę nie chciała trafić do więzienia dzisiejszego wieczoru. Chociaż nowojorskie więzienia nie mogły być dużo gorsze od meksykańskich czy rosyjskich. - Jesteście glinami – oświadczyła stanowczo. - Tak, bezmyślny móżdżku. Jesteśmy glinami. Na znak Sissy Mae, inne wilczyce również się wycofały. Ludzie otworzyli drzwi od samochodu, ale Ronnie nie mógła tego tak zostawić. - Czego chcesz od Brendona Shaw? Dlaczego byłeś w szpitalu? Mężczyzna po stronie kierowcy zignorował ją i wsiadł do samochodu, natychmiast go odpalając. Biedny facet nie mógł się już doczekać, żeby stąd zniknąć. Drugi popatrzył na nią i się uśmiechnął. ~ 143 ~
- Powiedzmy, – odparł, wsiadając do pojazdu, – że nie jesteśmy tutaj z powodu Brendona Shaw.
***
- Wiesz, że kiedy pierwszy raz rozmawiałeś ze mną, odbywałeś rozmowę z moimi cyckami. Mniej opanowany mężczyzna musiałby w tej chwili parsknąć piwem w poprzek stołu. Brendon jednak przełknął je i spojrzał prosto na grymas twarzy Mace’a i uśmiechającą się kpiąco Dez, którzy uciekli do boksu. Wzruszając ramionami, odparł. - Cóż mogę powiedzieć? One są takie... tam. Trudno z nimi nie rozmawiać, bo są jak indywidualne osoby. Oczy Dez się zwęziły, ale Mace chrząknął i odwrócił się. Zabrało jej pięć sekund zorientowanie się, że się śmieje. - Co w tym cholera jest takiego śmiesznego? – burknęła. - Nic. – Mace odchrząknął i z powrotem na nią spojrzał, próbując, jak zauważył Brendon, nie pozwalać swoim oczom błąkać się nigdzie w okolicy jej bardzo wydatnych piersi. – Właśnie myślałem o tym, jak bardzo ko… Ręka Dez wylądowała na ustach Mace’a tak szybko, że Brendon prawie podskoczył. - Myślałam – warknęła, – że skończyliśmy tę dyskusję. Mace odsunął jej rękę i pocałował palce. - Ty dyskutowałaś. Nie zgadzałem się na żadną cholerną rzecz. - Podły kot. - Powiedziałaś to tak jakby to było coś złego. Poza tym, – trącił nosem jej dłoń, – wiesz jak bardzo to ko… ~ 144 ~
Druga ręka Dez zamknęła jego usta. - Przestań! Z pewnością, większość ludzi by odeszła, dając parze trochę czasu sam na sam. Ale Brendon był kotem i żeby być całkiem uczciwym, uważał całą tę rozmowę za absolutnie pasjonującą. Ludzie mogli być tacy dziwni. Szczególnie ludzkie kobiety. Czy nie po to żyją, żeby usłyszeć jak ktoś mówi, że je kocha? Kiedy to się zmieniło? Naprawdę wolał już kobietę drapieżnika każdego dnia. Łatwiej się można było z nimi dogadać i było dużo mniej dramatu. - No cóż. – Ronnie opadła na siedzisko w boksie obok niego. – I znowu prawie zostałam aresztowana. No tak, oczywiście… to była Ronnie. Biorąc głęboki wdech, Brendon zapytał. - Dlaczego prawie zostałabyś aresztowana? I znowu? - Za, według niego, napaść na policjanta. – Teraz Ronnie, całkowicie nieświadoma, zdobyła pełną uwagę Dez. – Chociaż nie napadłam na niego. Wkurzył się, że przyparłam go do samochodu, a moje kolano było naprawdę blisko jego orzeszków. Po kilku długich sekundach, Brendon ponownie wzruszył ramionami. - Wiesz co… Nie mam absolutnie żadnej odpowiedzi na to oświadczenie. Dez jednak tak. - Wytłumacz mi, dlaczego przyparłaś gliniarza do samochodu. - Nie wiedziałam, że jest gliną. Myślałam, że jest jakąś kanalią. Wyglądał jak kanalia. I to był jeden z tych tygrysków pobitych w jego sali szpitalnej. Brendon skrzywił się. - Pobiłem gliniarzy? - No pewnie. Mieli odznaki i co tam jeszcze. Dez prychnęła.
~ 145 ~
- Niestety to nic nie znaczy. Jak się nazywali? Teraz Ronnie wzruszyła ramionami. - Złapałaś mnie. Już ich zapach wskazywał na mocny ślad szakala. Ale oni byli w pełni ludźmi. Biorąc głęboki, oczyszczający oddech, Dez zapytała. - Okej, nie zamierzam pozwolić temu oświadczeniu mnie wkurzyć, więc spróbujmy tak. Jak wyglądali? Po namyśleniu się przez kilka długich chwil, Ronnie odparła. - Jeden miał ciemnoblond włosy i bliznę wzdłuż szyi. - Bliznę? Jakby ktoś podciął go od ucha do ucha? - Tak. Dokładnie. - A ten drugi nie był trochę niskawym, ciemnowłosym facetem? Z wąsami? - Tak! To oni. Dez kiwnęła głową. - Taa. Pobiłeś gliny. Brendon zmarszczył brwi. - Więc nie powinienem teraz siedzieć w więzieniu? Ronnie oparła głowę o jego ramię i ziewnęła. - Powiedział, że to nie ciebie chcą. Sądzę, że chcą twojego brata. Wyczerpany, Brendon oparł łokcie na stole i potarł oczy swoimi knykciami. - Co dokładnie ten pieprzony głupek zrobił? - Nie możesz przypuszczać, że coś zrobił. – Gdy Brendon z niedowierzaniem spiorunował ją wzrokiem, Ronnie wzruszyła ramionami. – Niewinny do czasu udowodnienia winy. A jeśli jest winny, jestem pewna, że ma jakieś wyjaśnienie.
~ 146 ~
- Dlaczego ciągle bronisz tego idioty? – Brendon nie chciał zabrzmieć jak Marissa, ale nagle zobaczył jak idiotycznie jego słowa musiały dla niej zabrzmieć. Zawsze znajdował wymówki dla Mitcha. Mitcha, który był poszukiwany przez policję. Wspaniale, dupku. - Bronię go, ponieważ jest twoim krewnym. – Potarła palcami jego policzek. – I bronię go tak, jak broniłabym ciebie i twoje młode. Chociaż, – posłała mu zachwycony uśmiech, – twoja siostra musi radzić sobie sama. A Mitch, kryminalista czy nie, przynajmniej był dla mnie miły. I dał mi jogurt. - Jogurt? – Zapytał, by dać sobie kilka sekund na odzyskanie kontroli nad jego gwałtownie uwolnionymi uczuciami. Nie z powodu Mitcha. Do diabła, musiał się przyzwyczaić do tych spotkań ze swoim bratem. Ale z faktu, że Ronnie broniła jego i jego rodzinę tak, jak swoją watahę. Brendon nawet nie wiedział, czy zdawała sobie z tego sprawę. Czy zauważyła, jak dużo powiedziało mu to proste oświadczenie. - Kocham jogurt, a on wyciągnął go z tyłów tej nieludzko wielkiej lodówki, którą masz u siebie. Zrobił to dla mnie. Zatwardziali przestępcy nie robią takich rzeczy, chyba że spodziewają się, że dostaną w zamian jakąś cipkę. Brendon chwycił ją za rękę i pocałować jej knykcie. - To było bardzo elokwentne, Ronnie. Prychnęła w odpowiedzi, a potem wsunęła się na jego kolana. Zawinął ramiona wokół niej i przyciągnął bliżej do piersi. Ronnie trąciła nosem jego szyję i liznęła jego szczękę. - Jest jakaś szansa, że jesteś gotowy pójść do domu, ważniaku? Lekko przygryzając ją w ucho, Brendon szepnął. - Bardziej niż gotowy. Co chciałabyś robić jak już tam wylądujemy? Zarzuciła ramiona wokół jego barków. - Nie martwić się już dziś wieczorem o rodzinę, gliny, czy o co tam jeszcze. – Pocałowała go i odsunęła się z uśmiechem. – Dzisiaj będę kokieteryjną uczennicą, a ty będziesz sprośnym chłopakiem z sąsiedztwa, który próbuje namówić mnie na utratę mojego dziewictwa.
~ 147 ~
Dez zachłysnęła się swoim piwem, a Mace musiał popukać ją po plecach, żeby pomóc złagodzić kaszel. Brendon zignorował to wszystko, wpatrując się w ciemne, piwne oczy Ronnie. Z powodu ciemności w klubie, zabłysły, gdy się poruszyła. - Kokieteryjna uczennica? - Zaufaj mi, kochany. – Zsunęła się z jego kolan, wstała, złapała go za rękę i wyciągnęła z kabiny. – Mam doskonałą spódniczkę.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 148 ~
Rozdział 12
Praktycznie wrzuciła go do windy i powiedziała, że spotkają się na górze za chwilkę. Ale minęło czterdzieści minut, a on zaczął już się denerwować. Coś w tej kobiecie sprawiało, że Brendon szalał i stawał się dziki. Coś, co sprawiało, że chciał zrobić wszystko, co konieczne, żeby uczynić z niej część jego życia na zawsze. Nie tylko dlatego, że spędzał z nią wspaniałe chwile w łóżku – i Chryste, była w tym świetna – ale dlatego, że miała serce wielkie, jak Azja. Uwielbiał to, jak Ronnie troszczyła się o innych w swoim życiu i robiła, co mogła by ich bronić. Chronić ich. Uwielbiał to jak kochała życie. Ta kobieta zrobiła więcej przez swoje trzydzieści lat, niż większość ludzi pod sześćdziesiątkę, ale jednak zachowywała się tak, jakby wszystko był cudowne i nowe. Zawsze znajdowała coś ciekawego do nauczenia się. Chryste… kochał ją. Kochał ją, a ona była w domu. Oboje byli w domu. Tylko ona jeszcze sobie tego nie uświadomiła. Pukanie do drzwi go zaskoczyło, ponieważ dał jej klucz. Postawił piwo na stole i skierował się do drzwi. Nie musiał nawet sprawdzać wizjera, żeby wyczuć jej zapach po drugiej stronie. Czuł zapach jej podniecenia i oczekiwania. A ten zapach uczynił go twardym i zdesperowanym, ale gdy otworzył drzwi zamarł. Myślał, że żartowała. Ale nie. Nie jego Ronnie. Stała tam w trochę przykrótkiej spódniczce w kratkę, białej bluzce i białych bucikach. Zebrała swoje włosy w koński ogon na szczycie głowy i miała nawet małe druciane okulary. Trzymała notatnik i podręcznik przy swoich piersiach i wpatrywała się w podłogę. - Przyszłam… przyszłam do ciebie na prywatne korepetycje – wydukała, a wszystko, co Brendon mógł zrobić, to oprzeć się o drzwi i zmierzyć ją z góry na dół. Zerknęła na niego. – Nie wpuścisz mnie? Moja mama będzie naprawdę wkurzona, jeśli nie wrócę za godzinę. – Jej akcent był silniejszy, głos trochę wyższy i niepewnie brzmiący. Chciała się zabawić, żeby usunąć mu z głowy myśli o jego bracie, a on był bardziej niż chętny, żeby to podjąć. ~ 149 ~
- W takim razie, lepiej będzie jak wejdziesz. – Odsunął się od drzwi i weszła do środka, robiąc, co w jej mocy, żeby nie otrzeć się o niego. - Chcesz piwo? – zapytał, upewniając się, że zatrzasnął za nią drzwi. Podskoczyła i odwróciła się. - Och… nie. Nie. Dzięki. - Jesteś pewna? Pomoże ci się rozluźnić. - Nie potrzebuję rozluźnienia, Brendonie Shaw. Muszę przebrnąć przez tę trygonometrię, żebym mogła pójść do domu na obiad. – Ruszyła szybko do salonu i cisnęła książki na stolik, a potem usiadła sztywno na krawędzi kanapy. – Robię to tylko dlatego, że pan Wilson mnie o to poprosił. - To ma sens. Jesteś prezeską klubu matematycznego i czego tam jeszcze. Brendon usiadł na kanapie obok niej. - Więc, powiedz mi Ronnie Lee, dlaczego mnie nie lubisz? - Nie lubię cię? Kto powiedział, że cię nie lubię? - Ty sama. Nigdy nie mówisz do mnie cześć, ani nie usiądziesz obok mnie na historii. – Odsunął włosy spadające z końskiego ogona z jej szyi. – Patrzysz przeze mnie. Zamknęła oczy, gdy potarł palcami jej szyję i mały dreszcz przepłynął przez jej ciało. - To… to nieprawda. Ja tylko… my nie… – potrząsnęła głową. – Nie mogę myśleć, kiedy to robisz. - Robię co? – zapytał, całując jeszcze raz jej szyję. – Nie wiem, o czym mówisz. - Musimy się uczyć. - Nauka później. Teraz chcę, żebyś mnie uspokoiła. - Uspokoiła? - Powiedz, że mnie lubisz, Ronnie Lee. – Lekko ugryzł skórę na jej szyi. – A jeszcze lepiej… pokaż mi to. ~ 150 ~
Powieki Ronnie zatrzepotały i ścisnęła razem kolana. Myślała, że będzie musiała przekonywać Brendona Shawa do tej małej zabawy. Niewielu mężczyzn, ludzkich czy zmiennych, czułoby się dobrze w tej roli. Albo zrobiliby to źle. A wcielić się dobrze w rolę i nie przejmować się tą małą scenką, jaką stworzyła, to już było coś. Ale nie Brendon. Łatwo mogła go sobie wyobrazić, jako trenera jakiejś drużyny futbolowej w liceum w Teksasie, wabiąc panny do pozbycia się swojego dziewictwa. Tak bardzo, jak była gotowa usiąść na nim okrakiem i wypieprzyć do nieprzytomności, nie miała żadnych problemów z rozszerzeniem odrobinę bardziej swojej gry. Jak często spotykała kogoś godnego jakiegoś wysiłku? - Przestań w tej chwili, Brendonie Shaw! Nie jestem jak te zdzirowate cheerleaderki. – Trzepnęła go ręka w twarz, żeby go odepchnąć, a potem zakwiczała, gdy jego język polizał jej dłoń. – Ja… ja jestem grzeczną dziewczynką. - Nie musisz być, Ronnie Lee. – Jedna z jego dużych dłoni przykryła jej pierś, kciuk podrażnił sutek. – Chodź, pokażę ci, że dużo fajniej jest czasami być złym. - Ja… ja nie mogę. To jest złe. A co jeśli moja mama się dowie? Albo kaznodzieja? Zobaczą to na mojej twarzy. Wiem, że tak będzie, a ja będę smażyć się w piekle. Podczas, gdy całował jej szyję i masował piersi, Ronnie zabrało dobre trzydzieści sekund uświadomienie sobie, że Shaw wolno przechyla ją na plecy. - Nikt nie będzie wiedzieć, Ronnie Lee. Obiecuję. - To ty wszystkim powiesz. - Nie. Wiem, co twój ojciec mi zrobi, jeśli się dowie. – Błyskawicznie rozpiął jej bluzkę i zsunął z ramion. – To będzie nasz mały sekret, Ronnie Lee. Twój i mój. Duże ręce Brendona wśliznęły się pod jej spódniczkę i chwyciły proste, białe majtki z bawełny, które musiała wykopać ze swojej walizki. Zawsze się upewniała, że ma jedną parę ze sobą, i nigdy wcześniej nie była za to tak wdzięczna. - Ale… nigdy wcześniej tego nie robiłam. Zsunął majtki w dół jej nóg. - Nigdy? - Nie. Nigdy.
~ 151 ~
- Będę twoim pierwszym? Nieśmiało kiwnęła głową. Zdumiewające, nigdy, aż do tej pory, nie była nieśmiała w całym swoim życiu. Nawet wtedy, gdy straciła dziewictwo. - Nie martw się, dziecino. Zajmę się tobą. Myślała, że Brendon po prostu położy się na niej i wejdzie w nią, nie żeby jej to przeszkadzało, ale tak nie zrobił. Odgrywał dalej swoją rolę nieznośnego chłopaka z sąsiedztwa. Położył się na boku, spoglądając na nią, opierając głowę na uniesionej ręce. - Ponieważ to twój pierwszy raz, musimy to zrobić powoli. Nie mogę cię popędzać, bo inaczej zadam ci ból. O rany. - A ja nie chcę cię zranić, Ronnie Lee. - Okej. Palce jego drugiej ręki zsunęły się w dół jej klatki piersiowej, zatrzymując się na krótko, by odpiąć z przodu zapięcie stanika, i łagodnie nakryć i ścisnąć jej piersi. Potem jego ręka kontynuowała swoją podróż w dół jej ciała, dopóki nie dotknęła jej nogi, przesunęła się w górę jej uda i skryła pod spódniczką. Jedyną rzecz, poza jej białymi bucikami, którą miała na sobie. Wsunął w nią jeden palec, a oczy Ronnie się zamknęły. - Nie, dziecino. Chcę, żebyś patrzyła na mnie. Muszę wiedzieć, czy nie zadaję ci bólu. O Boże. Ten facet jest dobry! Wolno i nieśmiało Ronnie otworzyła oczy. - Grzeczna dziewczynka. A teraz powiedz mi czy to boli. – Jego palec wskazujący zaczął wolno w nią pompować, wchodząc tylko tyle, jakby nadal była tam błona dziewicza do rozdarcia. Zwykle to nie podnieciłoby jej za bardzo, ale sposób, w jaki Shaw na nią patrzył, sprawił, że i ona patrzyła na niego, podczas gdy wciąż kontynuował ich grę. Sprawił, że wygięła się pod jego ręką. – Podoba ci się to? Nieśmiało kiwnęła i walczyła ze swoim pragnieniem przewrócenia tego mężczyzny na jego plecy i wzięcia go siłą. ~ 152 ~
- A to? – Środkowy palec dołączył do poprzedniego, wciąż poruszając się w niej wolno i ostrożnie. – Przyjemne uczucie? - Tak. - To dobrze. – Usadowił się wygodniej na kanapie, jego głowa wciąż podparta była na ręce. Cały pokój wypełnił się odgłosem ich ciężkich oddechów, a jego wbijające się w nią palce wywołały wilgoć wydającą mokre i miękkie dźwięki, które mogły wprawić w zakłopotanie bardziej nieśmiałą kobietę. - A teraz spróbuję czegoś innego, Ronnie Lee. Możesz z początku się trochę wystraszyć, ale to, co będziesz czuła, jest całkowicie normalne. Okej? Kiwnęła głową i złapała się jego ramion, gdy jego kciuk otarł się o jej łechtaczkę. Jej nogi poruszyły się niespokojnie na kanapie, a oddech zmienił się w mocne sapanie. - O tak, dziecino. Idź za tym. – Shaw patrzył na nią dzikimi oczami, jakby nie mógł doczekać się jej spełnienia. Czy niepanujący nad sobą rozgrywający z liceum zatriumfuje nad spiętą specjalistką od matmy i sprawi, że dojdzie pod jego ręką? Nie. Ronnie wiedziała lepiej. Shaw po prostu lubił uwodzić kobiety. Rzadka i bardzo atrakcyjna cecha u mężczyzny. Jego kciuk nacisnął mocniej na jej łechtaczkę i krążył wkoło. Ronnie nie mogła już się powstrzymać. Jej ciało się wygięło, głowa odchyliła do tyłu, szklanki poleciały przez pokój. Niewyraźnie usłyszała, jak przetoczyły się po podłodze z twardego drewna, a potem doszła. Siła spełnienia wybuchła w niej, jej palce zacisnęły się na ramionach Shawa, gdy ujeżdżała jego rękę. Do czasu, gdy wróciła z powrotem do chwili obecnej, Shaw rozebrał się i nałożył prezerwatywę, prawdopodobnie z pudełka, które kupił wcześniej w aptece. Wiedziała, że naprawdę podoba mu się jej spódniczka, skoro jeszcze jej nie zdjął – jedynie usunął z drogi – i wsunął się między jej uda. - Jesteś gotowa na mnie, Ronnie Lee? – zamruczał między głębokimi pocałunkami. Ronnie mogła tylko kiwnąć głową. Nie chciała powiedzieć czegoś głupiego. Jak na przykład ożeń się ze mną. Nie chciała zakochać się w tym facecie, ale jak mogła tego nie zrobić? Faktycznie, był wspaniały w łóżku, ale do diabła, wielu było takich
~ 153 ~
facetów. Nie, Brendon Shaw był dobrze wyposażonym, szczerym aż do bólu kochaniem z niesamowitym poczuciem humoru. I lubił ją. Nie tylko jej pożądał, ale też lubił. Jeśli mogła tak powiedzieć. Znała mężczyzn na tyle, żeby wiedzieć, kiedy tylko pragnęli kobiety dla seksu, a kiedy też ją lubili. A ona lubiła jego. Bardzo. Chwycił jej biodra, unosząc je trochę. - Z początku będzie trochę bolało – szepnął jej do ucha. – Ale potem, obiecuję, będzie lepiej. Uśmiechnęła się, ciesząc się tym, że wciąż odgrywał swoją rolę. - Czy to będzie podobne do tego, co właśnie przeżyłam? – dyszała, uwielbiając odczucie wślizgującego się w nią fiuta. - Będzie lepiej, dziecino – jęknął desperacko do jej ucha. – Chryste, będzie dużo lepiej.
***
- Brendonie Shaw, jak zwykle nie wiesz, jak się dzielić. Brendon spojrzał znad szklanki zimnego mleka, w którym właśnie zanurzył swoje ciasteczko Oreo. - Heloł? Jestem samcem lwa. Po ponad godzinie spędzonej na kanapie, w jakiś sposób skończyli na podłodze w salonie, leżąc na brzuchach, z diabelnie dużą ilością niezdrowego jedzenia. Ale najwyraźniej oboje preferowali czekoladowe ciasteczka przełożone kremem. Źle dla Ronnie, że była tylko jedna paczka. Zdeterminowana Ronnie sięgnęła po następne ciasteczko, ale Brendon zabrał paczkę bliżej do siebie. Ronnie warknęła, a Brendon ryknął w odpowiedzi.
~ 154 ~
Jej oczy się zwęziły. - Ryknąłeś na mnie? - I zrobię to jeszcze raz, jeśli nie będziesz trzymać swoich łap z dala od moich Oreo. Poruszyła się szybko lądując na jego plecach, zanim nawet mógł mrugnąć. Nie mógł powiedzieć, że miał coś przeciwko. Oboje byli nadzy, więc było to naprawdę miłe odczucie, mieć ją wiercącą się na plecach. - Dawaj mi to ciasteczko! - Załatw sobie własne, śmieciarzu. Ronnie sapnęła oburzona i chwyciła jego małżowinę uszną zębami, wyciągając rękę do przodu i chcąc dziko złapać ciasteczko. - Zabieraj ze mnie te kły, kobieto. - Zacznij się dzielić – zażądała przez zęby, które stanowczo zacisnęły na jego uchu. - Nie dzielę się. – Ugryzła go mocniej na te słowa. – Ał! Okej. Okej! Możesz dostać mały okruszek. - Chcę całe ciasteczko, kocie. – Puściła jego ucho i znowu sięgnęła, wyrywając mu je z ręki. Przewrócił się na plecy, łapiąc jej biodra, zanim mogła uciec od niego. Zdając sobie sprawę, że ją ma, wrzuciła całe ciasteczko do swoich ust i uśmiechnęła się wokół niego. - Nie mogę uwierzyć, że ukradłaś moje ciastko. Przeżuła trochę i wystawiła język, pokazując pokruszone, pokryte śliną ciastko i krem. - Och, bardzo miłe. - No, Shaw. Pocałuj mnie. - Nie ma mowy. – Odwrócił twarz, a ona zostawiła pokryty okruchami pocałunek na jego policzku.
~ 155 ~
Przełknęła i westchnęła z przyjemnością. - To było najlepsze ciasteczko, jakie do tej pory zjadłam. - Pewnie, że tak. - Nie bądź zazdrosny. - Nie jestem. Tylko myślę, że to smutne, iż kłócimy się o jedno ciasteczko, skoro mam całe ich opakowanie o tutaj. - Och. Naprawdę. Ronnie sięgnęła po ciastka, ale ją przytrzymał. - Chcę następne ciastko. Teraz! - Okej. Pod jednym warunkiem. Odchyliła się do tyłu i spojrzała na niego. - Ale nie będę musiała założyć mundurka pielęgniarki i butów na obcasach, prawda? - Dzisiaj wieczorem nie. - Lateks? Futrzane kajdanki? Rozrywka z moim udziałem, wibrator albo… - Proszę przestań. – Brendon rozkazał swojemu fiutowi się zachowywać, a on naśmiewał się z niego. – Te rzeczy możemy zostawić na później. – Może nawet na dzisiejszy wieczór, gdyby zdołał zdobyć strój pielęgniarki. – W tej chwili jednak, chcę, żebyś mi coś obiecała. - Co? Musiał kontynuować ostrożnie. - Jeśli będziesz chciała wyjść na określoną długość… uh… czasu, dasz mi znać. Cofnęła się i gdyby mocno jej nie trzymał, prawdopodobnie by uciekła. - To brzmi jak zobowiązanie.
~ 156 ~
- Nie, nie – odparł szybko, już wyczuwając jej panikę. – Nie jak zobowiązanie. Uprzejmość. To wszystko. Uprzejma rzecz do zrobienia. – Południowcy, z tego co wiedział, mieli bzika na punkcie grzeczności i uprzejmości. – Chyba nie chcesz, żebym się martwił, jeśli ty i Sissy Mae pójdziecie na zakupy, prawda? Zwłaszcza z tą sprawą, która dzieje się wokół mojego brata. - Nie prosisz mnie, bym została na zawsze, prawda? - Nie. Chcę tylko, żebyś dała mi znać, kiedy stąd wyjdziesz. – W ten sposób, gdyby chciała go zostawić, może przekonać ją, żeby została na zawsze. Potrafił być bardzo przekonujący, gdy wymagała tego sytuacja. - A więc to będzie po to, żebyś się nie martwił, tak? - Tak. - A nie dlatego, że oczekujesz, iż ustatkuję się z tobą albo coś podobnego. - Nigdy – skłamał. Niestety, bywało tak, że mężczyzna musiał skłamać swojej kobiecie. Dzikie spojrzenie paniki w jej oczach… kłamanie było bardzo ważne w tej chwili. Musiał przywabić ją do siebie, zanim ją dopadnie i uczyni Ronnie swoją na zawsze. - Okej. Na to mogę się zgodzić. I tylko na to. – Zaatakowała większą siłą niepotrzebnej gwałtowności. - Doskonale. - Skończyliśmy już tą przerażającą rozmowę? - Tak. - To dobrze. Chcę więcej ciastek. - Zdobądź swoje własne cholerne ciasteczka. - Dawaj mi te ciastka albo skopię ci ten jankeski tyłek. Śmiejąc się, przesunął rękoma wzdłuż jej nagiego ciała. - Wiesz, są znacznie przyjemniejsze sposoby, żebyś dostała ode mnie te ciasteczka. - Och. – Zamrugała. – Masz rację. ~ 157 ~
Zanim Brendon się poruszył, Ronnie wysunęła się z jego ramion i odwróciła się od niego. - Ronnie, co ty… Nagle jego twarz znalazła się tuż przy jej cipce, a usta Ronnie wokół jego fiuta. Zassała go tak, że oczy uciekły mu w tył głowy, a potem pokręciła pupą. - Do roboty, ważniaku – powiedziała po uwolnieniu go z ust z cudownym dźwiękiem mlaśnięcia. – Kiedy skończymy, możemy posprzeczać się jeszcze trochę o te ciasteczka. Brendon chwycił jej biodra i pociągnął niżej. - Wiesz co, moja piękna – westchnął zanim zabrał ją do nieba. – Kocham sprzeczać się z tobą. Ronnie jęknęła głęboko i długo, gdy wcisnął w nią swój język. - Ja też, ważniaku – odparła zdyszanym głosem. – Boże jedyny, ja też.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 158 ~
Rozdział 13
Ronnie odczuwała swego rodzaju zaskoczenie, że może chodzić po tym, co wyprawiali ze Shawem w jego salonie. Obsługa hotelowa właśnie dostarczyła olbrzymie śniadanie, więc zaciskając pasek wokół hotelowego szlafroka, usiadła przy stole naprzeciw Shawa. Przed twarzą trzymał Wall Street Journal i było w tym coś zdumiewająco znajomego. Wstrząsnęło nią to, że wciąż jeszcze nie rzuciła się do ucieczki. Tak, jak robiła to wcześniej. Nalewając sobie filiżankę kawy, sprawdziła pod srebrnymi przykrywkami, jakie jedzenie jest gorące, a jakie zimne. Gdy Ronnie znalazła dużą miskę naturalnego jogurtu pod jednym z nakryć, niemal zapiszczała. Wrzucając świeże owoce do jogurtu, chwyciła miskę i łyżkę, i rozsiadła się wygodnie na krześle. Zjadła już prawie połowę miski, zanim Shaw opuścił gazetę i spojrzał na nią. Uniósł jedną brew. - Nawet mi trochę nie zaproponujesz? Ronnie potrząsnęła głową. - Nie. - Ile razy muszę ci mówić, że królowie dżungli jedzą pierwsi. - A wilczyce uwielbiają gonić koty na drzewa, a potem śmieją się i śmieją. Więc nie wkurzaj mnie. Uśmiechając się, wziął grubo pokrojony plaster bekonu. - A więc, co chcesz dzisiaj robić? - Nie musisz popracować albo coś? - Pracuję. Nie wchodzę w drogę mojemu personelowi. Kochają to, gdy to robię. ~ 159 ~
- Nie jesteś jednym z tych małostkowych szefów, prawda? - Cholera, oczywiście, że nie. Wiem, czego chcę. Nie spoczywam na laurach. Nie miała ochoty skomentować tych słów. Nie wtedy, gdy w jego złotych oczach błyszczało to intensywne spojrzenie, które na niej skupił. - Lubisz muzea? – zapytał. – Możemy wybrać się do paru. A potem wypieprzę cię w łazience w Guggenheim.18 - Co za szacunek dla artystów. - Staram się. – Wpatrzył się w nią. – Dobrze wyglądasz w moim szlafroku, piękna. - Dziękuję bardzo. - Rozchyl go. Ukryła swój uśmiech wrzucając łyżkę jogurtu do swoich ust. - Jem teraz – powiedziała z pełną buzią. Oparł łokieć na stole, a potem brodę na dłoni. - Rozchyl szlafrok, Ronnie Lee. Z rozdrażnionym pociągnięciem nosem, którego nawet ona nie kupiła, odstawiła prawie pustą miskę na stole i poluzowała pasek. Przytrzymując jego oczy, Ronnie zsunęła szlafrok ze swoich ramion i oblizała wargi. - Na przykład tak? Brendon warknął i pomyślała, że przejdzie do niej po stole, gdy zadzwonił jego telefon. Warknięcie zamieniło się w głuchy pomruk, gdy chwycił aparat ze stołu. - Co? Zerknął na nią i Ronnie zsunęła szlafrok całkowicie, wyginając plecy w łuk. Jego oczy zatrzymały się na jej piersiach i cicho jęknął. Zmarszczył brwi. - Mace, jak? 18
Guggenheim to muzeum sztuki współczesnej położone na Manhattanie nazwane imieniem Solomon Guggenheim kolekcjonera sztuki abstrakcyjnej od 1929 r.
~ 160 ~
Przykryła swoje usta, by stłumić śmiech. Brendon wzdrygnął się. - Och, Llewellyn. Tak. Co się dzieje? Ronnie zobaczyła jak humor błysnął w jego oczach. - Nie możesz powiedzieć mi przez telefon? Taa. Okej. Okej. O pierwszej. Będę tam. – Westchnął i się rozłączył. - Co jest? - Mace chce się ze mną zobaczyć. Ma informacje o moim bracie. Ronnie wstała i założyła z powrotem szlafrok. - Chodź. – Podeszła do niego i wyciągnęła rękę. – Weźmiemy prysznic i ubierzmy się. Jak tylko skończymy, wciąż możemy zrobić tę rzecz w muzeum, jeśli będziesz chciał. Chociaż wątpiła, że to się stanie, bo chciała zachować się jak najbardziej pozytywnie. A jeśli Mace nie miałby złych wiadomości, powiedziałby to Shawowi przez telefon. - Nie musisz iść. - Chcesz, żebym poszła? Z początku nie odpowiedział, wpatrując się w stół. W końcu, wsunął swoją rękę w jej. - Tak. Chcę, żebyś poszła. – Ponownie westchnął i pozwolił jej pociągnąć się z krzesła. – Potrzebuję cię, żebyś powstrzymała mnie od spuszczenia Mitchowi łomotu. Kto wie, w co ten mały idiota się wplątał.
***
~ 161 ~
Brendon wpatrywał się nieprzytomnie w dal, podczas gdy inni gadali wokół niego. Gapił się na tablicę korkową ze zdjęciami i diagramami. Gapił się, i gapił, i gapił, niepewny, co faktycznie widzi. Zdając sobie sprawę, że nic nie wie na temat swojej własnej krwi. Swojego własnego brata. Wokół niego rozmawiali o biurach Mace’a i Smittiego, szybko zabezpieczonych dzięki pomocy Sissy Mae i zachwycającej recepcjonistce gepardzicy, która wyglądała na tak zorganizowaną i bardzo kompetentną, że prawdopodobnie mogłaby wyprzedzić w sprincie złotego medalistę. Gadali o pogodzie i dorocznym przyjęciu sylwestrowym w hotelu. Gadali o nowym klubie na East Fourteenth. Llewellyn i Smitty rzucili bombę, a potem pozwolili mu oswoić się z tym samemu, podczas gdy pili wodę mineralną i rozmawiali o swoich życiach. W końcu, po wpatrywaniu się w tablicę korkową – na której jedno zdjęcie powiedziało mu niemal wszystko – przez dłuższy czas, który wielu mogło uznać za normalny, wybuchł, a jego ryk zatrząsł oknami i szklankami na stołach. Nastała cisza, której można było się spodziewać, dopóki Ronnie nie poprosiła. - Możecie zostawić nas samych na minutkę? Wyszli bez słowa, a ręce, które stały się tak znajome, jak jego własne, przykryły jego twarz. Ronnie odwróciła go, więc spojrzał na nią. Jedno spojrzenie w te piwne oczy i Brendon wciągnął ją w swoje ramiona, chowając twarz w jej szyi. - Jak mógł mi tego nie powiedzieć? Ramiona Ronnie trzymały go mocno, kiedy powiedziała. - Ponieważ jest biernym, ale agresywny kutasem. Ale nie jest beznadziejny. - Zamierzam skopać mu dupę, jak tylko go zobaczę. - Zadzwoń do niego. Każ mu przyjść do hotelu. Będziesz czuł się lepiej, gdy będziesz wiedział, że jest bezpieczny. Ochroń swoją własną rodzinę. - Powinienem pozwolić mu zająć się tym samemu. Pocałowała go w policzek. - Nigdy sobie nie wybaczysz, gdyby coś mu się stało. Oboje o tym wiemy. Kiwnął głową, wiedząc, że ma rację. ~ 162 ~
- Tak, więc zadzwoń do tego małego gnojka i każ mu sprowadzić jego chudą lwią dupę do twojego hotelu. - I do mojej siostry. - Jeśli musisz. Puścił ją, więc mogła wręczyć mu telefon, który wyjęła z jego dżinsów. Dez weszła do pokoju oddzielnymi drzwiami, niosąc dwie butelki wody. Rozejrzała się wkoło, kiedy podeszła bliżej nich. - Gdzie są wszyscy? - Uciekli do bezpiecznego miejsca – zażartowała Ronnie. Te dziwne zielono-szare oczy zwęziły się i Dez zapytała. - Czy Mace ryknął na was, kochani? Powiem mu, żeby więcej tego nie robił. - Nie. – Ronnie poklepała jego ramię. – To Shaw. - Och. – Dez jakby natychmiast straciła zainteresowanie, obróciła się i wpatrzyła się w tablicę korkową Mace’a i Smittiego. Zmarszczyła brwi i wskazała na zdjęcie Mitcha. - Kto to jest? Wzdychając, jednocześnie wybrał numer telefonu swojego brata. - On? To mój brat. - Nie wiedziałam, że twój brat jest gliną. Brendon rzucił okiem na zdjęcie brata w mundurze filadelfijskiej policji. Zdjęcie z ukończenia szkoły policyjnej. Ukończenia szkoły i rozpoczęcia kariery zawodowej, o których Brendon nigdy nie wiedział. - Tak. Ja też nie wiedziałem.
~ 163 ~
Rozdział 14
Brendon patrzył, jak jego brat wchodzi do pokoju, który został dla niego zarezerwowany. Miał pewną siebie postawę i ręce w kieszeniach, kiedy spojrzał na Brendona. - Czego? - Powiedziałeś, że będziesz za trzydzieści minut. To było trzy godziny temu. - Byłem zajęty. Czego chcesz? Wstając, Brendon podszedł do niewielkiej lodówki w kącie. Wziął sobie piwo i zaoferował następne bratu. Mitch machnął ręką. - Zajęty robieniem, czego? – zapytał Brendon, otwierając kapselek Heinekena. – Sprzedażą narkotyków? Łamaniem rzepek? Stręczycielstwem? Mitch wzruszył ramionami. - Czymś, o czym jak sądzę, nie powinieneś wiedzieć. To dla twojego dobra, duży bracie. - Rozumiem. – Brendon najpierw chciał użyć do tego butelki od piwa, ale powalił Mitcha na podłogę łokciem. Postawił stanowczo stopę na karku tego małego durnia i powiedział spokojnie. – Spróbujmy jeszcze raz, detektywie Shaw. Czym byłeś zajęty? - Pieprz się – warknął Mitch, próbując wywinąć się spod stopy brata. - Nie, jestem pewny, że ty się nie pieprzyłeś. Byłbyś dużo bardziej zrelaksowany. - Złaź ze mnie, ty dupku! - Jestem dupkiem? Wiesz jak długo trzymałeś mnie w niewiedzy, że jesteś kanalią, którą muszę zreformować?
~ 164 ~
- Tak. Teraz możesz się mną pochwalić przed swoimi przyjaciółmi z jacht klubu. - Po pierwsze idioto, nie jestem członkiem żadnego jacht klubu. Po drugie, co takiego ci zrobiłem, że jesteś na mnie tak cholernie wściekły? Starałem się, Mitch. Naprawdę się starałem. Ale nieważne, jak bardzo się starałem, ty wciąż udajesz dupka. Nagle, cała chęć walki uleciała z Mitcha. Po prostu leżał. - Niczego od ciebie nie chcę – powiedział miękko. – Nie chcę twojej pomocy. Nie chcę twojej jałmużny. Chciałem tylko udowodnić, że cię nie potrzebuję. - Udowodniłeś. – Brendon zdjął stopę z karku Mitcha i cofnął się, odwracając. – Nie potrzebujesz mnie. Nie potrzebujesz Marissy. Jesteś armią jednego. Gratuluję. - Na początek. Brendon obrócił się i spojrzał na brata, który podnosił się z podłogi. To było jak spoglądanie w lustro, ale Mitch nie miał jeszcze tylu brązowych włosów w swojej grzywie. Będzie je miał już niedługo, gdy trochę podrosną. - Na początek? - Na początku chciałem pokazać was wszystkim. Pokazać na obiedzie z okazji Święta Dziękczynienia moją złotą odznakę i dość nastawienia, żeby udusić morsa. - I? - Dostałem zadanie pod przykrywką. Zostałem częścią tej załogi. Irlandzkich gangsterów. Stara szkoła. Chryste, Bren, robiłem rzeczy… widziałem takie rzeczy. – Mitch potrząsnął głową i odwrócił się. – Ostatecznie było bardziej bezpiecznie, żeby nie wiedzieli o istnieniu twoim czy Marissy. Nie chciałem, żeby mieli na mnie jakikolwiek wpływ. Nie martwiłem się o Mamę. Jej Duma jest dwadzieścia razy silniejsza z czterema rozpłodowymi samcami. Ale Marissa nie ma Dumy… nie mogłem jej narażać. Ani ciebie. Więc pozwoliłem ci sądzić, że jestem kanalią. To było łatwiejsze, ponieważ oboje trzymaliście się z dala ode mnie. Brendon przełknął gulę w gardle. - Dwaj gliniarze szukali cię tamtej nocy. - Nie. Nie szukali mnie. Oni mieli obserwować ciebie. – Mitch się roześmiał. Biedacy. Najpierw pobiłeś ich w szpitalu, a potem twoja dziewczyna i jej wataha
~ 165 ~
wilczyc wystraszyły ich na śmierć. Robili mi przysługę, ale jestem całkiem pewny, że ich żony nie zaproszą mnie już do siebie na obiad. Oni są szakalami i nie są za bardzo przyjaźni. - Więc nie próbowali cię aresztować? - Nie. Usłyszałem, że znalazłeś się w szpitalu, zanim Marissa kiedykolwiek zdecydowałaby się by do mnie zadzwonić. – Mitch wziął głęboki wdech. – Prawda jest taka, Bren, że powinienem być w teraz w programie ochrony świadków. Będę składał zeznania za kilka miesięcy, a miasto umieściło mnie w tym obsranym małym hotelu z trzema innymi gliniarzami. Ludźmi. Nie mogłem tego znieść. Nie mogłem wyjść, pokój był taki maleńki, a zapach tych ludzi w niektóre dni… – Potrząsnął głową na obrazy w pamięci. – To było zbyt wiele. Jeszcze kilka dni i dokładnie wiedzieliby, czym jestem. Więc zwiałem. Ukrywałem się do tej pory w Nowym Jorku. Poprosiłem Monahana i Abbotta, by uważali na ciebie i Rissę, dopóki nie znajdę się w tym programie. - Dlaczego? - Bo ludzie, na których doniosłem… obawiałem się, że dowiedzą się o tobie. Bałem się, że cię wykorzystają, żeby dostać mnie. - A co z rozprawą? - Oskarżyciel jest jednym z nas. Panterą. Ona wie, gdzie jestem i jak nawiązać ze mną kontakt. Powiedziała, że wiedziała, iż nie wytrzymam pięciu minut w tym hotelu. Ale na sprawy, takie jak ta, potrzeba miesięcy, jeśli nie lat, żeby weszły na wokandę. Nie mogą oczekiwać, że dam się uwięzić na tak długo. Będzie lepiej, jeśli zajmę się sam sobą. Mitch przeczesał palcami włosy. - Jest mi naprawdę przykro, Bren. Nigdy nie chciałem… - Zapomnij. – I Brendon naprawdę tak myślał. – Dość. Teraz wiemy, na czym stoimy i możemy rozważyć, co możemy stąd zrobić. - Nie chcę cię w to wciągać, Brendon. - Zamknij się, Mitch. – Brendon usiadł na kanapie. – Po prostu… się zamknij. Jest już za późno, żebyś mnie chronił. Jest za późno, żebyś chronił Rissę. Zostaniesz tutaj.
~ 166 ~
Wzmocnimy moją ochronę. Mace Llewellyn i Smitty mogą przysłać nam ludzi. Nasz własny rodzaj. Dopóki to wszystko się nie skończy, dopóki nie skończy się rozprawa, nie mamy wyboru. – Brendon patrzył na niego. – Nie chcę cię stracić, młodszy bracie. Drzwi do pokoju się otworzyły i weszła Marissa, niosąc swój worek marynarski z ubraniami na zmianę. - A więc jestem, jak uzgodniliśmy. – Zmarszczyła brwi, jej oczy poruszały się między nimi dwoma. – Co? Coś się stało? Brendon westchnął. - Jestem zakochany w wilczycy, a Mitch jest gliną działającym pod przykrywką u gangsterów, którzy aktywnie próbują go znaleźć i zabić. Prawdopodobnie będą też próbować zabić nas, bo jesteśmy jego rodziną. Marissa rzuciła swoje bagaże, jej twarz zbladła zszokowana. Wolno podeszła bliżej do dwóch mężczyzn. Zerknęła na Mitcha, odepchnęła go z drogi i skierowała obie lufy na Brendona. - Jak do diabła mogłeś zakochać się w wilczycy? Dwóch braci spojrzało na siebie… i się uśmiechnęło.
***
- Wszystko w porządku, kochana? Ronnie Lee uśmiechnęła się do Sissy Mae, kiedy jej przyjaciółka podeszła do niej. Wiedziała, że Sissy w końcu zacznie jej szukać. Były kumpelkami od tak dawna, że znały humory i nastroje tej drugiej, jak swoje własne. A teraz dwie przyjaciółki stały przed hotelem New York w przejmującym chłodzie, ich życia wchodziły w nowy zakręt na ich drogach – na dobre i na złe. - Dzwoniłam do mamy dziś wieczorem – przyznała się Ronnie. - Boże, dziewczyno. Dlaczego to zrobiłaś? - Chętna do ciężkiej roboty, jak sądzę. ~ 167 ~
- Chyba tak. – Sissy oparła się o ścianę obok niej. – Powiedziała ci, że twoi bracia przyjeżdżają wieczorem? Ronnie westchnęła, głęboko i długo. - Nie. Nawet słowem o tym nie wspomniała. - Prawdopodobnie chciała, żeby to była niespodzianka. – Prawdopodobnie. Ronnie poznała z ich napiętej rozmowy telefonicznej, że matka wiedziała, że coś się dzieje. Najprawdopodobniej miała nadzieję, że jej bracia wyszperają jakieś informacje i powiedzą jej o tym. A potem będzie je mogła z przyjemnością wepchnąć do gardła Ronnie. Jak tylko jej bracia się tu zjawią, zabawa z Shawem się skończy. Nie będzie musiała ich dzisiaj oglądać, ale wytropią jej tyłek z samego rana. Według niej, miała przed sobą jeszcze jedną dobrą noc ze swoim lwem, a potem będzie musiała odejść. To da jej doskonałą wymówkę. Przynajmniej tak sobie mówiła. - Powiedziała ci znowu, że jesteś beznadziejna i niedobra? - Nie. Tym razem powiedziała, że nie dość mi zależało, żebym zadzwoniła na gwiazdkę, i jak mogę być tak podła dla mojego ojca. Och. I było całe mnóstwo wzdychania. - Zawsze jest mnóstwo wzdychania, gdy dotyczy to twojej matki. Nie wiedziałaś? Ciężar całego wszechświata spoczywa na jej barkach. – Sissy Mae potarła ramię Ronnie swoim własnym. – Ona cię kocha, Rhondo Lee. Na swój specjalny, podły-jaku-węża wszyscy-są-przeciwko-niej sposób. - Tak. Sądzę, że tak. - Co zamierzasz powiedzieć jej o Brendonie? - Nic. Dlaczego? - Co to znaczy, dlaczego? Musisz coś powiedzieć swojej mamie. Chłopak jest tak w tobie zakochany, że nawet nie widzi wyraźnie. Ronnie zawsze był racjonalna. Kiedyś ktoś, chociaż poważnie pijany, powiedział – Naprawdę jesteśmy pewni, że chcemy to zrobić? Ale najwyraźniej cała ta cudowna racjonalność wyleciała przez okno, kiedy wymierzyła pięścią w twarz Sissy.
~ 168 ~
Sissy Mae złapała jej pięść. W jednej chwili jej oczy zmieniły się z przyjazno ludzkich w wilcze Alfy, gdy rzuciła Ronnie o ścianę. Bycie Samicą Alfa wcale nie było łatwiejsze od bycia Samcem Alfa. Trzeba było sprytu i umiejętności podejmowania decyzji w ułamku sekundy. Musiałeś również umieć straszyć ludzi. Gdy Sissy pochyliła się do Ronnie i obnażyła te perłowo-białe kły, brutalnie warcząc, Ronnie wiedziała, że przeciągnęła strunę. Odwracając głowę, przycisnęła się do ściany, kuląc się, gdy Sissy podeszła na odległość oddechu od jej twarzy, warcząc i groźnie mrucząc. Dając jasno do zrozumienia, kto był Samicą Alfa, a kto tylko Betą. Ronnie trzymała swoje oczy spuszczone, ciało było uległe. Gdyby miała teraz ogon, byłby podkulony między jej nogami. Kiedy Sissy Mae wyczuła, że skuliła się już dostatecznie, puściła rękę Ronnie i się cofnęła. - Któregoś dnia będziesz musiała powiedzieć swojej mamie o Shawie. Po pierwsze, ponieważ twoi bracia zauważą wielkiego kota ocierającego się o ciebie i mruczącego. Po drugie, chłopak tak szybko od ciebie nie odejdzie, Ronnie Lee. A ty równie dobrze możesz się do tego przyzwyczaić. Ronnie nie wiedziała, czy przez moment, nie nienawidziła swojej przyjaciółki bardziej za to, iż sprawiała, że się skuliła… czy za to, że miała rację.
***
Po pięciu pełnych godzinach ich sprzeczki, Brendon stracił cierpliwość i wypadł z pokoju jak burza. Mitch i Marissa nawet tego nie zauważyli. Sen. Kilka godzin snu i wiedział, że poczuje się dużo lepiej i cholerny wzrok będzie bardziej ostry. Ponieważ po sędziowaniu pośrodku tej dwójki, czuł się naprawdę podle. Wszedł do swojego apartamentu i skierował się do kuchni. Popchnąwszy wahadłowe drzwi, Brendon zamarł. Siedziała na kuchennym blacie, z otwartym magazynem i kupką M&M's obok. Co najbardziej go zdziwiło, że podzieliła drażetki na kolory. Czarne i czerwone na jednej
~ 169 ~
kupce w małych parach. Zielone na innej. Żółte i pomarańczowe w kolejnej. Nie było niebieskich, co sugerowało, że albo włożyła je z powrotem do torebki, albo już zjadła. Nie ma to jak lekko obsesyjno-kompulsywny wilk, sprawiający, że twoje życie wydaje się być bardziej ciekawe. - Jesteś tutaj. – Chryste. To najlepsze, co możesz powiedzieć, ty idioto? Nawet nie spojrzała znad magazynu. - Tak. Na to wygląda, prawda? – Przewróciła stronę. – Jeśli chcesz, żebym sobie poszła, wystarczy tylko, że powiesz wyjdź. Oboje wiemy, że nie trzeba wiele, żeby namówić mnie do wyjścia. - Zostań, jeśli chcesz. Albo idź, jeśli chcesz. Co się z nim do diabła działo? Po jaką cholerę ją prowokował? Nie chciał, żeby Ronnie wychodziła. Nigdy. Czy to nie dlatego, że ostatnie pięć godzin spędził na doskakiwaniu do gardła swojej bliźniaczki? Więc dlaczego wypychał ją teraz zza drzwi? Ronnie popatrzyła znad magazynu. - Zamierzasz być dupkiem przez resztę nocy? – zapytała spokojnie. - Wiesz co - odparł sarkastycznie. – Myślę, że mogę. Więc jeśli nie chcesz tego oglądać, to możesz sobie iść. No. Dał jej odprawę. Teraz mogła sobie iść, a on będzie mógł być jeszcze bardziej nieszczęśliwy. Dobry plan, Bren. Ronnie zamknęła magazyn i zsunęła się z blatu. Miała na sobie inne wyświechtane spodenki i T-shirt z reklamą piwa. Ta kobieta naprawdę wiedziała jak nosić ubrania, w które większość kobiet nie dałaby się ubrać. Zrobiła kilka kroków i stanęła przed nim. Zajrzał w jej piękne oczy i nie zobaczył w nich ani łez, ani nawet bólu. Nie wyglądała na urażoną. Bardziej na rozbawioną. Ale zanim mógł się nad tym zastanowić, jej pięść rąbnęła go w szczękę, odrzucając głowę na jedną stronę. - Kurwa mać…
~ 170 ~
Pochylając się bliżej jego ucha, kiedy masował swoją obolałą twarz i przeklinał na, czym świat stoi, powiedziała. - Odezwij się tak do mnie jeszcze raz, a stracisz jedno z tych lwich jaj, z których jesteś tak dumny, ważniaku. – Jej czoło otarło się o jego zranioną szczękę. – A teraz będziesz musiał przekonać mnie, żebym została. Myślę, że masz jaja, aby to zrobić Brendonie Shaw? Bez dalszych słów, przecisnęła się obok niego i wyszła z kuchni. Może nawet z jego życia. I nie było mowy, żeby do diabła, kiedykolwiek pozwolił jej odejść. Typowy zmienny samiec. Radzili sobie ze stresem w najgorszy sposób. Zwłaszcza, kiedy chodziło o ich rodzinę. Jej ojciec stawał się naprawdę opryskliwy tylko wtedy, gdy on i mama się kłócili. Coś w niej naciskało wszystkie jego szalone guziki. Chociaż, po dobrej walce jej bracia często musieli wyciągać Ronnie z domu do kina – na film lub dwa – dopóki wszyscy nie czuli, że jest wystarczająco bezpiecznie, żeby wrócić do domu. Ronnie zdążyła dojść do drzwi, zanim Shaw ją dogonił. Jego duże ciało stanęło przed nią, zastępując jej drogę wyjścia z mieszkania. Ledwie powstrzymała na czas swój uśmiech. - Ruszysz się, czy nie? – zapytała. - Nie. Ronnie cofnęła się od niego, wysuwając pazury. - To nie będzie miłe, Shaw. Przeszłam małą bójkę z Sissy Mae, dziś wieczorem, i nie jestem w nastroju do takich gierek. - Skopała ci tyłek, co? – wymruczał, ignorując jej rozdrażniony pomruk i odrzucając kurtkę ze skóry. – Przykro mi, że to przepuściłem. Zwłaszcza, jeżeli byłyście nagie, naoliwione i tarzałyście się w błocie. A teraz chodź tutaj. - Tak jakbym kiedykolwiek ci to ułatwiła. – Zrobiła kilka następnych kroków do tyłu. – Chcesz mnie ważniaku, to lepiej podejdź tu i weź mnie. Zapominając – ponownie – że lwy szybko skaczą, prawie nie ruszyła się na czas.
~ 171 ~
Przebiegła przez salon, z łatwością omijając meble, i skierowała się do korytarza. Nie wydawał żadnego dźwięku, gdy podążał za nią, ale Ronnie wiedziała jedną rzecz o lwach – to samice przeważnie chodziły na polowanie. Samce tylko podchodziły, żeby zadać śmiertelne ugryzienie i się pożywić. Inaczej mogłeś znaleźć ich leniwe dupy śpiące w cieniu, podczas gdy to samice robiły całą pracę. Shaw sięgnął po nią, ale zrobiła unik, biegnąc w drugą stronę. - Ty mała… Śmiała się, ciesząc się tym pościgiem. Potrzebując ich śmiesznego figlowania do wyparcia z jej myśli wszystkiego innego. Dogonił ją i poczuła ruch powietrza, gdy jego ramiona zamachnęły się na nią. Opadła na kolana i Shaw przewrócił się przez nią, lądując z bolesnym, głuchym odgłosem. Zatrzymała się na wystarczająco długo, by spojrzeć mu prosto w oczy. Wpatrywał się w nią, najwyraźniej ogłuszony. Oblizując swoje wargi, szepnęła. - Musisz być trochę szybsza, śliczna kiciu. – A potem wstała na nogi i przeskoczyła przez niego, kierując się w przeciwną stronę jego śmiesznie ogromnego mieszkania. Jego ryk zatrząsł ścianami i Ronnie pobiegła szybciej, wiedząc, że jest tuż za nią. Wiedząc, że ją złapie. Ronnie wpadła do jednej z nieużywanych sypialń i zatrzasnęła za sobą drzwi. Ledwie zdążyła do łazienki, gdy drzwi sypialni stanęły otworem. Miała wyraźne przeczucie, że ten facet może wykopać je z zawiasów. Przeszła przez łazienkę do przylegającej sypialni i weszła do niej. Ale Shaw nie podążył za nią, tylko cofnął się do drzwi tej sypialni, przez co wpadła prosto w jego ramiona. Przycisnął ją do przeciwległej ściany, jego usta zgniotły jej, podczas gdy rękami unieruchomił jej pazury, żeby go nie podrapała. Walczyła z nim. I to nie była żadna sfingowana walka. Kopała go i gryzła, i wiedziała, że sprawia mu ból słysząc jego bolesne stęknięcia. Poczuła smak krwi i wiedziała, że jej kły mocno go zadrasnęły.
~ 172 ~
Dysząc, odsunął się od niej, chwycił mocno w pasie i ruszył korytarzem. Myślała, że zaniesie ją do swojej sypialni, żeby uprawiać z nią nieprzyzwoity, wstrętny seks – przynajmniej miała na to nadzieję – ale najwyraźniej kuchnia była bliżej. Przeszedł przez drzwi wahadłowe i, następną rzeczą, jaką Ronnie zobaczyła, był kuchenny blat, do którego przycisnął ją twarzą. Krwawiąca warga, poraniona szczęka i kilka posiniaczonych żeber. Wydawało się to być niewielką ceną za przygwożdżenie Ronnie Lee Reed i zgięcie jej nad wyspą pośrodku kuchni. Wciąż miała wysunięte pazury i upierała się przy zaciekłej walce. Uśmiechając się, Brendon wepchnął swoje kolano między jej nogi, zmuszając ją do ich rozsunięcia i unosząc ją trochę, żeby nie mogła dosięgnąć do jego orzeszków – jeszcze raz. Położył jedną rękę na jej plecach, przytrzymując ją nieruchomo w miejscu. Wolną ręką potarł swoją pulsującą szczękę. - Masz diabelny prawy sierpowy, moja piękna. - Dziękuję bardzo. - Byłaś dla mnie bardzo ostra, dlaczego? Roześmiała się, chociaż jej pazury rysowały kuchenny marmurowy blat, próbując wyswobodzić się spod jego ręki. - Żartujesz sobie? Zasłużyłeś na każde jedno uderzenie. - Masz rację. Byłem totalnym dupkiem wobec ciebie. – Brendon przesunął ręką, żeby móc wyciągnąć się nad nią, kładąc się na jej plecach. Stężała pod nim. – Przepraszam, Ronnie – szepnął do jej ucha. – Przykro mi, że byłem takim dupkiem. Przez kilka długich chwil nadal była cała sztywna, a on czekał na nią, by zacząć się kołysać. Odetchnęła i odwróciła głowę, żeby spojrzeć na niego. - Nie rób tego ponownie. - Nie zrobię. - Ponieważ następnym razem nie będę taka miła. ~ 173 ~
Wzdrygnął się, zastanawiając się, jak musiała wyglądać jej podłość. Lecz Brendon zdecydował, że nie chce tego wiedzieć, i miał nadzieję, że nigdy przez głupotę się o tym nie dowie. - Zapamiętam to sobie. - Tak zrób. Trącił nosem jej brodę. - Więc mi wybaczysz? - Jeśli muszę. - Musisz. – Pocałował ją w czoło, policzek. – Lubię jak kręcisz się koło mnie, Ronnie. Nie chcę, żebyś wściekała się na mnie. - To mnie nie wkurzaj – odparła z uśmiechem. - Obiecuję starać się naprawdę mocno ograniczyć wkurzanie cię do minimum. Prychnęła. - Przynajmniej jesteś realistą. - Lubię wykonalne cele. Odepchnęła się od niego, jej pupa otarła się o jego twardego kutasa. - Wciąż masz tę prezerwatywę, którą zamierzaliśmy użyć, gdybyśmy zdążyli do Guggenheima? - W gruncie rzeczy… – Brendon wsunął dłoń do tylnej kieszeni spodni i rzucił ją na blat Ronnie sięgnęła jedną ręką do tyłu i chwycił jego fiuta przez dżinsy. - Powiedzmy, że dowiemy się, jak mocny jest ten wymyślny blat. Brendon odsunął jej rękę, zanim sprawi, że dojdzie w swoich spodniach. Ta kobieta miała niesamowite palce. Łapiąc obie jej ręce, przycisnął je do blatu i przytrzymał swoimi. - Wszystkie gierki się skończyły, Ronnie. ~ 174 ~
Obejrzała się na niego i lekko ugryzła go w brodę. - Ja skończyłam, a ty lepiej postaraj się, żeby to było warte mojego czasu. Ronnie pochyliła się do przodu, opierając policzek o chłodny marmurowy blat. Shaw puścił jej ręce i przebiegł palcami w górę jej ramion, po barkach i przez kark. - Trzymaj ręce na blacie – zarządził, jednocześnie chwytając ją w pasie i rozpinając jej krótkie spodenki. Przetarty dżins opadł na podłogę, a on jęknął, kiedy jego dłonie nakryły jej gołe pośladki. - Bez bielizny? Jesteś napaloną kobietką, prawda, Ronnie Lee? - Nigdy nie byłam fanką marnowania czasu. Poza tym, jesteś rozpruwaczem. Dziewczyna może stracić swoją najlepszą bieliznę przy facecie, takim jak ty, który przez cały czas ją rozdziera. Shaw przesunął rękami po jej tyłku i z powrotem na jej plecy. Ten facet miał najlepsze ręce. Szorstkie i uparte przez większość czasu, ale potrafił też się wycofać, gdy tego chciała. - Dobrze mówisz – wymamrotał, a ona usłyszała, jak rozpiął swoje dżinsy. Jego kutas wyskoczył jak z procy, chociaż wiedziała, że nawet nie opuścił spodni. Zaszeleściło opakowanie prezerwatywy, a potem jego kolano rozsunęło jej nogi. Ronnie przygotowała się na wtargnięcie, wiedząc od pierwszego razu ze Shawem, że zawsze dozował ból na jego krawędzi, by było interesująco. Dwa duże palce wśliznęły się między jej nogi i sapnęła, gdy wepchnęły się do wnętrza jej cipki. - Chryste, Ronnie. Już jesteś taka wilgotna. – Nie odpowiedziała, tylko chrząknęła, gdy jego palce się wysunęły, a potem z powrotem się wbiły. – I gorąca – szepnął w jej włosy. – Tak cholernie gorąca. Nabiła się mocniej na jego palce, uwielbiając sposób, w jaki jego ciało się napięło, gdy dawała mu jasno do zrozumienia, czego chce. Jego ręka nagle się wycofała i Ronnie zajęczała, czując stratę, dopóki jego kutas nie zastąpił miejsca tych palców, a biodra Shawa nie wypchnęły się do przodu, wbijając się w nią jednym długim, mocnym pchnięciem.
~ 175 ~
Przylegając do jej pleców z fiutem mocno w niej zagłębionym, Shaw oparł się o nią i teraz oboje dyszeli w marmurowy blat. Rękami dotykał jej ciała, a palce drapały jej skórę. Czekał, a ona nie wiedziała dlaczego. Nie chciała, żeby czekał. Chciała, żeby się poruszał. Ronnie odchyliła do tyłu głowę, ocierając się o jego policzek, jej nos trącał jego brodę. Potem uszczypnęła jego szczękę, mocno, i Shaw obnażył swoje kły, warcząc na nią. Wsunął lewą rękę w jej włosy, pochylając jej głowę i zostawiając obnażoną szyję, podczas gdy jego ciało zaczęło się poruszać. Zamykając oczy, Ronnie pozwoliła, by odczucie jego fiuta wbijającego się w nią raz za razem, zabrało ją tam, gdzie chciała. Zatracając się we wrażeniach, które tylko Shaw wydawał się być zdolny jej dać. Jego twarz zanurzyła się w jej szyi, ostry oddech owiewał jej ciało, kiedy mocno ją ujeżdżał. Jego palce na moment uwolniły jej włosy, ale tylko po to, by chwycić je lepiej i przytrzymać mocniej. Pozwalając instynktom przejąć kontrolę, Ronnie zaryzykowała stracenie kilku kosmyków włosów i odchyliła się trochę, by warknąć na Shawa jeszcze raz. Nawet nie zdała sobie sprawy, że ma wysunięte kły, dopóki nie otarły się o jej wargę. Z krótkim, potężnym rykiem Shaw posunął ją bardziej do przodu, odchylił jej głowę na bok i złapał zębami jej ramię. Typowy ruch drapieżnika, by powstrzymywać niebezpiecznego kochanka przed spowodowaniem trwałego, do końca życia, uszkodzenia. Ale Ronnie skrzywiła się, gdy poczuła, jak kły Shawa przedarły się przez jej T-shirt i wbiły w skórę. Jej oczy szeroko się otworzyły, gdy zdała sobie sprawę, co on robi. - Czekaj… Albo jej nie słyszał, albo o to nie dbał, ponieważ jego kły przebiły się przez ciało i mięśnie, zatapiając się głęboko w jej ramieniu i przytrzymując ją nieruchomo, gdy pieprzył ją brutalnie mocno i całkowicie bez litości. Jej tętno podskoczyło, a żołądek opadł, więc Ronnie warknęła i spróbowała się uwolnić. Shaw wbił się głębiej, krótkie ostrzegawcze warknięcie wyraźnie powiedziało, że jej nie puści. Wilczyca w niej przestała walczyć, wystarczająco bystra, by wiedzieć, że to jej partner, nawet jeśli Ronnie tego nie wiedziała. ~ 176 ~
Wolna ręka Shawa wśliznęła się między jej nogi i przytrzymała, pozwalając jego pchnięciom na dopychanie jego palców do jej łechtaczki. Chociaż z tym walczyła, chociaż próbowała nie pozwolić, żeby to się stało, ponieważ wiedziała, że to będzie ostatni palec do jej trumny, orgazm przetoczył się przez jej ciało, jakby w zemście. Krzycząc, Ronnie wybuchła. Jej pazury wbiły się w marmurowy blat, zostawiając głębokie żłobienia, a jej ciało zatrzęsło się od siły orgazmu. Shaw w końcu wysunął kły z jej ramienia i wyryczał swój orgazm. Jego całe ciało zadrżało za nią, a jego chwyt zacisnął się wokół jej ciała. Opadając na blat, oboje ciężko dyszeli, nic nie mówiąc. Ronnie nie wiedziała, co powiedzieć. Co powiedzieć facetowi, który właśnie uczynił cię swoją na wieki? Zwłaszcza, kiedy miała wyraźne przeczucie, że ten grzywiasty, wielki idiota nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 177 ~
Rozdział 15
Tylko odgłosy ich ostrych oddechów wypełniały dużą kuchnię. Brendon wciąż leżał na niej i czuł, jak jej ciało drżało pod jego z każdym oddechem. Jest moja. Ta jedna myśl wciąż dzwoniła mu w głowie. W kółko i w kółko. Jest moja. Zawsze będzie już jego. Tak, jak on, zawsze już będzie jej. Wargi Brendona wykrzywiły się w uśmiechu i przytulił ją bliżej. Jest moja. - Złaź ze mnie, Brendon. Wow. To nie brzmi zbyt dobrze. Zwłaszcza, że użyła jego imienia. Nigdy nie zwracała się do niego po imieniu. I nigdy wcześniej jej głos nie był tak zimny. Nigdy przedtem. - Natychmiast. Złaź ze mnie w tej chwili. Powoli Brendon się wyprostował, łagodnie się z niej zsuwając. Cofnął się, szybko pozbywając się prezerwatywy i wkładając fiuta z powrotem do dżinsów. Ronnie odepchnęła się od blatu i sięgnęła w dół, łapiąc swoje spodenki. Patrzył, jak w ciszy, zakłada dżins, szarpnięciem poprawia swoją koszulkę, a potem odwraca się i wychodzi z kuchni. Przez cały czas nie powiedziała ani słowa i nie spojrzała na niego. Podążył za nią, gdy podeszła do głównych drzwi, otworzyła je i ruszyła do windy. Nacisnęła przycisk i drzwi natychmiast się otworzyły. Weszła do środka, nacisnęła przycisk i w końcu popatrzyła na niego. Zdezorientowany i trochę przestraszony, zapytał.
~ 178 ~
- Dokąd idziesz? Obiecałeś, że mi powiesz, jeśli będziesz chciała wyjechać na chwilę. - Masz rację. Obiecałam. – Niedbale wzruszyła ramionami. – Europa. Nie chciał uwierzyć, czy dobrze ją usłyszał. - Co? - Europa. Wybieram się do Europy. Na razie. A potem drzwi zatrzasnęły mu się przed twarzą.
***
Ronnie wyszła do głównego holu, jej oczy skupione były na podłodze. Musiała wyjść. Musiała uciec. Musiała coś zrobić, byle tylko tu nie zostać i nie zmierzyć się z tym. Nie była gotowa się z tym zmierzyć. Popchnęła drzwi od hotelu i wyszła na zewnątrz. Przeszła obok odźwiernego, który pomagał nowym przyjezdnym i stanęła w rogu. To mogły być zarówno minuty jak i godziny, odkąd tu stanęła, ale nie wiedziała. - Chyba powinnaś założyć jakieś buty. Ronnie spuściła wzrok na swoje duże stopy i zdała sobie sprawę, że nie tylko nie ma na sobie butów, ale stoi tu w samych tylko krótkich spodenkach i T-shircie. Nic dziwnego, że czuła zimno. Spojrzała na przystojną twarz Mitcha Shawa. Zaniepokojony zapytał. - Skarbie, wszystko w porządku? - Wyjeżdżam. Zanim zostanę złapana w pułapkę bardziej niż jestem, wyjeżdżam – wyrzuciła z siebie. - Wyjeżdżasz? Teraz? Jesteś pewna, że to jest dobry pomysł?
~ 179 ~
- Zawsze wyjeżdżam. – Ruszyła ulicą. - Ale dlaczego? Ty i Bren… - Nie. Nie. – Zatrzymała się i okręciła do niego, uderzając dłońmi w jego tors tak, jak robiła to jego siostra. Jednak w przeciwieństwie do jego siostry, Mitch się nie poruszył. Nawet się nie wzdrygnął. – Ja i Bren nie istnieje. Wyjeżdżam zanim zacznę prowadzić minivana i martwić się o szkolnictwo. - Nie możesz go tak po prostu zostawić. - Cóż, tylko Bóg wie, że nie mogę zostać! – Wiedziała, że brzmi histerycznie. Ludzie na ulicy Manhattanu zaczęli się w nią wpatrywać. Dużo nie trzeba, żeby przyciągnąć ich uwagę. Potrząsając głową, speszona Ronnie odeszła, a Mitch tuż za nią. - Dlaczego za mną idziesz? - Idę z tobą. I tak miałem wyjechać. Ronnie zatrzymała się jeszcze raz i obróciła, Mitch szedł tuż za nią. Gdyby jej nie złapał, upadłaby na ziemię po odbiciu się o te wszystkie mięśnie. Natychmiast zauważyła worek marynarski na jego ramieniu. - Ty też wyjeżdżasz. Wyglądał na trochę zawstydzonego. - Taa. Ja i Marissa już się o to pokłóciliśmy. Urządziła nawet swego rodzaju szturm i… pomyślałem, że może jeśli… - Ucieknę? Złote oczy się zwęziły. - Nie widzę, żebyś i ty zostawała na dłużej. Bez odpowiedzi, Ronnie jeszcze raz się obróciła i odeszła. Nie chciała tej rozmowy. Nie chciała o tym rozmawiać. Chciała wyjechać. Chciała wyjechać bardzo daleko. Tak daleko, jak to tylko możliwie. - Ronnie, poczekaj. – Mitch złapał ją za ramię. – Proszę poczekaj. Przepraszam. ~ 180 ~
- On cię kocha, Mitch. Nie możesz wyjechać nie mówiąc mu o tym. Mitch zachichotał cicho. - Ciebie też kocha. Potrząsnęła głową. - Nie chcę tego słyszeć. Nie mogę... – Spróbowała wyrwać się z jego chwytu, ale Mitch jej nie puścił. - Zróbmy to. – Wolną ręką chwycił jej brodę, jego palce głaskały jej policzek. Znała ten ruch. Próbował ją uspokoić. Uspokoić szczekającego psa, zanim zacznie ponownie warczeć na sąsiadów. - Wróćmy do środka – zaproponował. – Porozmawiajmy. Kupię ci gorącą czekoladę. Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie porozmawiamy. Okej? Wiedziała, że powinna odejść, ale nie chciała, żeby Mitch także odszedł. To byłoby niesprawiedliwe wobec Shawa. - Zostaniesz? - Jeśli ty zostaniesz. Nie mogła pozwolić uciec Mitchowi jeszcze raz. Shaw chyba by oszalał z niepokoju, gdyby jego młodszy brat ponownie zniknął. - Okej. Tylko dla tej gorącej czekolady. Mitch się uśmiechnął, wyglądając prawie tak, jak Shaw, co wywołało ból serca. - Tak. Chociaż możemy zorganizujemy ci najpierw jakieś buty, zanim się stąd zabierzesz. Chodzenie po Nowym Jorku w grudniu bez butów… prawdopodobnie nie jest dobrym pomysłem. Pokierował nią z powrotem do hotelu, wprowadzając do środka i do restauracyjki schowanej z tyłu bardziej efekciarskich popularnych miejsc. Usiedli i natychmiast zjawił się kelner, by wziąć od nich zamówienia. Jak tylko się oddalił, Mitch spojrzał na nią z marsową miną. - Wyglądasz jakbyś zmarzła.
~ 181 ~
- Zmarzła? Raczej nie. – Ale jej zęby szczękały, gdy mówiła. Prychając z irytacji, Mitch zdjął swoją kurtkę i podszedł, zarzucając ją na ramiona Ronnie. - Powiedz mi, co się stało, Ronnie. Wzruszyła ramionami pod jego dużą, ciężką kurtką, owijając się nią mocniej wokół siebie. - Nic. - Ronnie, on cię oznaczył. Czuję jego zapach na tobie. Kładąc łokcie na stole, Ronnie oparła twarz na rękach. - Nie tego chciałaś? - Miło by było, gdyby zapytał. - Racja. A wilk by zapytał? Czy po prostu wziąłby swoje życie w swoje ręce i miał nadzieję na najlepsze? Ronnie opuściła ręce na stół, odsuwając je, gdy kelner postawił przed nią ogromną filiżankę z gorącą czekoladą. Z olbrzymią importowaną pianką na wierzchu. - Nie rozumiesz, Mitch? Zostałam uwięziona. Mam mówić mu, gdzie idę. Kiedy wrócę. Gdy zostanę aresztowana. Mitch zamrugał i odchylił się na krześle. - Hm… dużo razy byłaś aresztowana, skarbie? - W tym kraju? Niezbyt. - Dobrze wiedzieć. Ale nie chciałabyś mieć kogoś, kto zapłaci za ciebie kaucję, gdybyś została aresztowana? - Po to mam moją watahę. I nie muszę podawać im ciągłych aktualizacji mojego miejsca pobytu. - Racja, ale teraz masz Brena. Pomyśl o tym, jak o dodatkowej parze ocieplanej bielizny. Czasami jesteś w sytuacji, gdy naprawdę potrzebujesz takiej dwójki.
~ 182 ~
Ronnie zaczęła sączyć swoją gorącą czekoladę, ale zatrzymała się i odstawiła filiżankę. - Kochany, to jest jedna z najgłupszych analogii, jakie kiedykolwiek słyszałam. Wzruszył ramionami. - Daj mi trochę luzu. Improwizuję. – Twarz Mitcha stała się poważna. – Najważniejsze jest to, kochanie, że złamiesz mu serce, jeśli go zostawisz. - Koty nie parują się dożywotnio. - Kto ci to powiedział? - National Geographic i Discovery Channel. Mężczyźni przychodzą i odchodzą, skacząc z Dumy do Dumy. A wilki niczym się nie dzielą, oprócz jedzenia, ale nawet o nie się spieramy. - Wszystko to absolutna prawda - dla kotów, które żyją około dwanaście lat i mieszkają w Serengeti. Ostatnio jak patrzyłem, to jesteśmy w Nowym Jorku, a ja i Bren mamy więcej niż pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat do przeżycia. Wiem, że Bren chce je spędzić z tobą. I żaden z nas, nie ma zamiaru, spędzić reszty swojego życia na byciu wymienianym przez bandę kobiet, które ledwie mogą nas znieść. - On mnie pragnie, bo zostałam tamtej nocy. Wszyscy sobie poszli, a ja zostałam. - To nie dlatego. Jest ci wdzięczny za to, że zostałaś. Ale pragnie cię, ponieważ wyglądasz seksownie w tych krótkich spodenkach. – Mitch się uśmiechnął, bo ona się uśmiechnęła. – I kocha cię, ponieważ go uszczęśliwiasz. Nigdy nie widziałem, żeby ten duży łeb uśmiechał się tak cholernie często. - On sprawia, że czuję... – Ronnie urwała i spojrzała ponownie na stolik. - Jak, Ronnie? On sprawia, że czujesz się jak? - To uczucia, które on we mnie nie wywołuje, są problemem. - A co to jest? Zrobiła głęboki wdech. - Zniecierpliwienie. Nigdy nie mam ochoty odejść, gdy jestem z nim. Nigdy nie obudziłam się rankiem z jedną stopą poza łóżkiem. ~ 183 ~
- I to jest problem, ponieważ… - Ponieważ zawsze odchodzę. A teraz chcę zostać i to wkurza mnie, jak diabli. - Wkurzasz się, ponieważ wiesz, że twoje życie zmienia na lepsze. Gdybyś się nie wkurzała, zmartwiłbym się. – Wziął długi łyk gorącej czekolady. – Może zawrzemy umowę? – zasugerował delikatnie Mitch. - Jaką umowę? - Ty zostajesz… i ja zostanę. Przynajmniej na razie. - Nie powinno mnie obchodzić, czy sobie pójdziesz, czy zostaniesz. Nie powinno mnie obchodzić to, jak to wpłynie na niego. - Ale cię obchodzi, Ronnie. I to jest w porządku. - Świetnie. – Ronnie odstawiła swoją filiżankę. – Zostanę. - Świetnie. A teraz chodźmy go znaleźć, zanim rozniesie ten cholerny hotel, poszukując cię.
***
Sprawdził jej pokój. Frontowy hol. Nawet kilka restauracji. Zniknęła. Do diabła. Zostawiła go. A teraz będzie musiał układać się z Sissy Mae Smith. Inny mężczyzna już by ją zabił. - Zastanówmy się… gdzie mogła pójść? Czy wzięła swój paszport? - Nie mam pojęcia – odpowiedział sam sobie. - Jakiś pomysł. To go denerwowało. Obróciła wszystko, co powiedział, przeciw niemu. - Czy dała ci jakiś trop, gdzie mogła pójść? ~ 184 ~
- Powiedziała do Europy. Postukała palcami o lity dąb biurka na recepcji. - Europa. Brendon oparł łokcie na biurku i ukrył twarz w rękach. - No, no, kochany. Nie płacz mi tu. W końcu ją znajdziemy. - Nie płaczę. Próbuję się powstrzymać przed wydarciem ci twoich strun głosowych. Niespodziewanie się roześmiała. - Mój Boże, Brendonie Shaw. Jesteś słodkim facetem, gdy jesteś wkurzony. Gdy uszczypnęła go w policzek, wszystko, co mógł zrobić, to się roześmiać. Sissy Mae rzuciła okiem nad swoim ramieniem. - No i proszę. Oto ona. Brendon się odwrócił. Najpierw uderzyła w niego ulga, szybko zastąpiona przez nieprzytomną zazdrość, gdy zobaczył swojego brata idącego obok niej. Miała nawet na sobie kurtkę tego podstępnego łajdaka. Mitch jeszcze nigdy nikomu nie pozwolił założyć tej kurtki – aż do teraz. - Hhhmm. – Sissy Mae się zadumała. – Zastanawiam się, gdzie ta dwójka była razem przez tak długi czas. Jego niewielka, racjonalna część mózgu wiedziała, że Sissy próbuje jedynie podkręcić atmosferę. Na podstawie historii usłyszanych od Ronnie, wiedział, co była zdolna zrobić dla zabawy, jak niektórzy ludzie robili na drutach, albo grali w gry wideo. Ale to nie powstrzymało zazdrości, która się pojawiała i go dusiła. Brendon podszedł wolno do pary, ignorując uśmiech Ronnie Lee, który mu posłała, a który szybko zmienił się w grymas. - Co, do diabła, się tutaj dzieje? – Nawet nie spojrzał na Ronnie, tylko skupił się na Mitchu. - Nic, duży bracie. Po prostu... no wiesz. – Mitch położył ręce na barkach Ronnie i przesunął je w dół jej ramion. – Staram się poprawić nastrój Ronnie.
~ 185 ~
W tej chwili, wszystko skupiło się w tym jednym momencie. Atak, prawda o Mitchu, Ronnie uciekająca przed nim – wszystko to uderzyło prosto w Brendona w tym momencie, zostawiając go wypełnionego taką wściekłością, jakiej nie doświadczył od czasu swoich burzliwych dni na ulicach Południowej Filadelfii u boku swojej bliźniaczki. Ostrożnie, Brendon podniósł Ronnie w górę i odstawił na bok, nawet nie słuchając jej ostrzegawczych pomruków czy słów, które mówiła, by go uspokoić. Bo nagle trzasnął obiema dłońmi w tors Mitcha, posyłając tego małego gówniarza pięć metrów do tyłu. - Może jesteś idiotą – warknął Brendon. – Może masz trochę uszkodzony mózg. – Popchnął ponownie swojego brata. – Ale nieważne, co się do cholery dzieje, musisz sobie zapamiętać, że ona jest moja. Mitch obniżył głowę i popatrzył spode łba na Brendona, wargi uniosły się ukazując olśniewająco białe kły. - W takim razie, duży bracie, może powinieneś się nauczyć, jak zatrzymać swoją kobietę bez mojej pomocy. Wściekłość Brendon skupiła się i ograniczyła do jednego, doskonałego punktu i, jak lew, którym był, skoczył do gardła swojego brata, niespecjalnie dbając o całe to warczenie i ryczenie pośrodku jego pięciogwiazdkowego hotelu.
***
- Co mu powiedziałaś? Sissy posłała jej niewinne spojrzenie. - Ja? Nic nie powiedziałam, kochanie. - Kłamiesz, Sissy Mae. - Kłamstwo to takie mocne słowo.
~ 186 ~
Zapach uderzył w nią pierwszy, więc Ronnie się obróciła, uderzając nosem w klatkę piersiową Rory Lee Reeda. - Siostrzyczko – powitał ją niski głos brata. – Typowe. Właśnie przyjechaliśmy do miasta i znajdujemy ciebie i Sissy Mae zamieszanych w jakąś gównianą burzę. - A co faktycznie się dzieje? – zapytał Ricky Lee Reed, ciekawy jak zawsze. - Nic – wydusiła Ronnie, łapiąc ramię Rorego i próbując go odciągnąć, mając nadzieję, że Ricky Lee i Reece automatycznie pójdą za nimi, jak zawsze. Ale najwyraźniej Sissy Mae miała inny plan. - Te dwa lwy walczą o Ronnie Lee. Jej brat wolno spojrzał na Sissy Mae. - Co proszę? – zapytał Rory. - Widzisz tego większego? – usłużnie wskazała na Shawa. – To Brendon Shaw. Oznaczył twoją siostrę dziś wieczorem. Jeśli dobrze pociągniesz nosem, złapiesz na niej jego zapach. A ten nieco mniejszy… to jego młodszy brat, Mitch. – Uśmiechnęła się. – Muszę powiedzieć, że jest nawet słodki. Więc, Brendon jest cały zazdrosny, ponieważ zobaczył Ronnie Lee idącą razem z Mitchem. Biedaczek nie sądzę, żeby był przyzwyczajony do bycia zaborczym wobec kobiety. Ronnie Lee obróciła się do swojej przyjaciółki. - Czyś ty do cholery oszalała? Rory trącił swoją siostrę. - Uważaj na słowa, Ronnie Lee. - Jak długo to już trwa? – zapytał Ricky, jego duże dłonie wsunęły się do przednich kieszeni jego dżinsów. - Tylko kilka dni. Ale twoja siostra szybko działa, jak wiesz. Zabije ją. Absolutnie zabije swoją najlepszą przyjaciółkę. Reece rozejrzał się przy rosnącej liczbie obserwatorów.
~ 187 ~
- Myślę, że lepiej będzie, jak to załatwimy. Nie pozwolę, żeby jakieś koty wycierały sobie usta nazwiskiem Reed. - Czekajcie. – Ronnie wskoczyła przed swoich trzech braci, zanim mogli się ruszyć. – Nie skrzywdźcie go. - Przynajmniej nie bijcie po twarzy – obwieściła Sissy pomocnie, ale zasłoniła sobie usta ręką, gdy Ronnie posłała jej miażdżącego spojrzenie. - A dlaczego nie? – zażądał odpowiedzi Rory tym spokojnym, cichym głosem. – Ten łajdak zadaje się z naszą siostrzyczką, słyszałem jak Sissy Mae to mówiła. – Piwne oczy Rorego spojrzały w jej. – Możesz podać mi jakiś powód, dlaczego nie powinienem go rozerwać, Rhondo Lee? Ronnie odchrząknęła i się rozejrzała. Kilku samców z watahy podeszło bliżej, jak zawsze zwabieni odgłosem dobrej walki. Teraz stanęli za jej braćmi, wpatrując się w nią i czekając. Niestety, Smitty wyszedł gdzieś z Macem. Jedyny racjonalny wilk wśród bandy tych podwórkowych psów. Cholera! - Odpowiedź mi, Rhondo Lee – naciskał Rory. – Odpowiedz mi albo zejdź mi z drogi. Nie mogła odpowiedzieć. Nie mogła. Dopóki Rory nie wzruszył ramionami i nie próbował jej obejść. - Bo go kocham! Rory zatrzymał się, jego oczy jeszcze raz skupiły się na niej. Reece i Ricky Lee podeszli bliżej, patrząc na nią, ale nic nie mówiąc. - Co powiedziałaś, siostrzyczko? - Ja… powiedziałam, że go kocham. – Policzki Ronnie zapaliły się ze wstydu. Nagle poczuła się tak, jak tak dziewica z wyższej szkoły, którą odgrywała przed Shawem poprzedniego dnia. Oczywiście mówiła swoim przyjaciołom i rodzinie, że ich kocha. Ale nigdy wcześniej nie powiedziała tego o mężczyźnie. Mężczyźnie, z którym regularnie uprawiała seks. I Boże, dopomóż jej, ale taka była prawda. - Jesteś tego pewna, siostrzyczko?
~ 188 ~
- Tak. Jestem pewna. Trzech braci odwróciło spojrzenia, a następnie ją odepchnęli, ruszając w stronę walczących braci Shaw. Najwyraźniej nie obchodziło ich to, że go kochała. - Tylko pamiętajcie… nie w twarz! – zawołała za nimi w ostatnim wysiłku, by coś uratować. Rory wyciągnął rękę i złapał Shawa za kark, szarpiąc go w górę, ale Shaw miał swoje pazury zatopione w ramionach swojego brata, więc Reece złapał Mitcha, ciągnąc go w przeciwnym kierunku. Ricky Lee zabrał się za wyciąganie pazurów z ważnych części ciała. - Chyba musicie trochę ochłonąć – łagodnie ostrzegł Rory. – Jest tutaj wielu w pełni ludzi, a oni patrzą. Shaw zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Mitch potrząsnął głową, starając się odsunąć włosy ze swoich oczu. Niestety, przy okazji, rozprysnął wkoło krew. Rory złapał Shawa za włosy i obrócił jego głowę. Zerknął na jego twarz. - Wyleczy się. - Powinniśmy uporządkować tego jednego. - Taa. Chodźmy. Bracia Reed popchnęli obu Shawów przed sobą w kierunku windy. - Gdzie do diabła idziedzie? - Nie przejmuj się, Ronnie Lee. Odeślemy go w jednym kawałku. Rory puścił do niej oko i powoli odszedł, a reszta samców z watahy podążyła za nimi. Jak tylko drzwi od windy się zamknęły, Ronnie odwróciła się do Sissy Mae. - Co to do cholery było? - To, mój przyjacielu, nazywa się męska sprawa. - Męska sprawa?
~ 189 ~
- Tak. Gówno zbyt głupie dla kobiety, żeby nawet pomyśleć o dostaniu się w sam tego środek. - Ahh. - Chodźmy, kochana. Ubierzemy cię w jakieś ciuchy, zanim mi tu zamarzniesz. I zaopiekujemy się ładną, dużą kadzią tequili. - Dobry plan. Ale zanim, którakolwiek z nich zrobiła krok, Marissa Shaw wyszła z jednej z wind. Jej złote oczy przeszukały hol, a kiedy zatrzymały się na Ronnie, ruszyła prosto w jej stronę. Ronnie się skrzywiła. - O, cholera. – Naprawdę miała nadzieję, że jej emocjonująca noc już się skończyła. Ale najwyraźniej nie. - Nic się nie bój, kochana. Chronię twoje tyły. - Powiedziałaś tak w Budapeszcie. I wciąż mam blizny. - Ale z ciebie mięczak. Marissa Shaw stanęła przed nimi, jej oczy skupiły się na Ronnie. - Uh… cześć, Marissa. - Po tej wspaniałej kłótni z tym idiotą, moim młodszym bratem, – zaczęła całkowicie bez wstępu, – zadzwonił telefon Brendona. To była Missy Llewellyn. Ronnie zmarszczyła brwi. - Missy? - Tak. Missy. Najwyraźniej jej siostry właśnie powiedziały jej o tobie i Brendonie. Och nie. Ramiona Marissy skrzyżowały się na jej piersiach i rozstawiła stopy. Kobieta była z pewnością mocnej budowy i potężna. Typowy drapieżnik. - Słuchaj, Marissa… ~ 190 ~
Lwica uniosła rękę, uciszając Ronnie. - Kiedy zapytała mnie, co się dzieje, byłam zmuszona powiedzieć jej o tobie i Brendonie. O tym, jak Brendon powiedział mi, że cię kocha, i jak byłam blisko wrażenia, że ma zamiar cię oznaczyć, jako swoją. Sissy Mae otworzyła usta, prawdopodobnie by to potwierdzić, ale Ronnie trzasnęła stopą w stopę kobiety. Usta Sissy otworzyły się w cichym okrzyku, ale zatrzymała swój ból dla siebie. - Może powinnaś porozmawiać z Bren… - Musiałam jej powiedzieć, że wilczyca pomoże w wychowaniu młodych z Dumy Llewellyn. I że będą mieli w przyszłości małe pół-wilcze siostry i braci. A poza tym ona nic nie może zrobić z powodu umowy. Musiałam również jej powiedzieć, że każda Duma na Wschodnim Wybrzeżu dowie się, że straciła jednego z najbardziej faworyzowanych samców rozpłodowych, nie dla jakiejś bogatej watahy z Bostonu czy Connecticut, ale dla wilczycy z watahy Smith z puszcz Tennessee. Ronnie byłaby prawdopodobnie zadowolona i zła jednocześnie, gdyby łzy nie zaczęły spływać po twarzy Marissy. Och dobry Boże, ona szlochała. - Musiałam powiedzieć jej te wszystkie rzeczy i musiałam powiedzieć, że nic, ale to absolutnie nic, nie sprawiło mi większej przyjemności. Ronnie zamrugała. - Co? - Ty, moja wilcza przyjaciółko, dałaś mi nadzieję, gdy już tylko widziałam ciemność. Dałaś mi radość, kiedy tylko znałam cierpienie. Ty, Ronnie Lee Reed, uczyniłaś mnie szczęśliwszą, niż kiedykolwiek wcześniej byłam. A potem Marissa zawinęła swoje ramiona wokół Ronnie i przytrzymała w niedźwiedzim uścisku. Z szeroko otwartymi oczami, Ronnie obejrzała się na Sissy, która, również z wybałuszonymi oczami, wpatrywała się prosto w nią. Wow. A myślała, że to jej rodzina jest dziwna. - To… uh… naprawdę świetnie, Marissa. – Ronnie niezgrabnie poklepała Marissę po plecach. – Cieszę się, że mogłam pomóc.
~ 191 ~
- Och, tak. Nie miałam takiego ubawu, odkąd przestałam kraść samochody. To wtedy, Sissy Mae przykryła swoje usta i odwróciła się, a jej ramiona zaczęły się trząść. Ronnie ostrożnie odepchnęła Marissę od siebie. - Cieszę się, że mogłam dostarczyć ci takiej radości. Marissa stanęła prosto i wytarła oczy wierzchem dłoni. - Może pójdziemy na kolację i szampanem uczcimy to pomyślne wydarzenie zrobienia z Missy Llewellyn najnieszczęśliwszej suki na planecie? Ronnie rzuciła okiem na kurtkę Mitcha, którą wciąż miała na sobie, i na bose stopy poniżej. - Nie jestem odpowiednio ubrana do większości restauracji w tym hotelu. Zarzucając ramiona na barki Ronnie i Sissy, Marissa im przypomniała. - Heloł? Jestem właścicielką. Możemy wejść do jakiejkolwiek cholernej restauracji, do której chcemy, mając na sobie jakikolwiek cholerny strój, jaki chcemy. – Zaczęła iść, więżąc obie wilczyce w swoim żelaznym chwycie i uniemożliwiając im ucieczkę. – Mam ochotę na stek. A wy, drogie panie? Co Ronnie mogła powiedzieć? Nie będzie w stanie prześcignąć lwicy. - Pewnie. Brzmi wspaniale. O rany, Shaw zapłaci jej za ten mały koszmar.
***
Jak Ronnie mogła opuścić go w ten sposób? Na dwie godziny został uwięziony przez jej braci i pięć innych wilków, których imion nawet nie chciał pamiętać, i jego idiotą bratem. Który, w tym momencie, stał na balkonie z Ricky Lee i wył do nieistniejącego księżyca.
~ 192 ~
Pocierając oczy, w nadziei złagodzenia tego nieznośnego pulsowania w głowie, Brendon zapytał jeszcze raz. - Jesteś pewny? - Stałem tam. Nie jestem głuchy. – Rory Reed wcisnął słoik z powrotem do ręki Brendona. Gdy podał go innemu wilkowi, Rory posłał mu to spojrzenie jeszcze raz. Z westchnieniem, wziął długi łyk klarownego płynu i skrzywił się, gdy ten wypalił mu dziurę w przełyku. Po kilku chwilach, odchrząknął i zwrócił słoik Roremu. – Ona naprawdę powiedziała te słowa? - Tak. – Rory wziął długi łyk, wyglądając na całkowicie niewzruszonego od ilości wypitego w ciągu ostatnich dwóch godzin wysokoprocentowego alkoholu. – Powiedziała, kocham go. - I to miała na myśli? - No cóż, nigdy wcześniej tego nie mówiła. - Nigdy też wcześniej nie powstrzymywała nas przed skrzywdzeniem mężczyzny – dodał Reece Reed. – W większości przypadków, ona nawet podjudzała nas do tego. Więc musi cię, w jakiś sposób, lubić. Musi cię, w jakiś sposób, lubić? Co za niejasna gadka. Wycie stało się głośniejsze i Brendon nie mógł już tego znieść. - Mitch! Możesz przestać wydawać ten denerwujący, cholerny dźwięk! – Wycia urwały się nagle, ale teraz Brendon zwrócił na siebie uwagę wszystkich wilków w pokoju. Odchrząkając, dodał. – To jest takie denerwujące, gdy robi to kot, nie sądzicie? Wilki kiwnęły głową i Rory podał mu słoik jeszcze raz. - Nie, dziękuję. Ja naprawdę nie… Wszyscy spojrzeli i Brendon zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru. Więc wziął słoik i wypił szybko więcej tego czegoś, czując z całkowitą pewnością, że może jeść przez tytan. O rany, Ronnie zapłaci mu za ten koszmar.
~ 193 ~
Rozdział 16
Ronnie chciała zapukać do drzwi pokoju jej brata, ale te były już uchylone. Na szerokość ramienia. - O, Boże. Ronnie popchnęła drzwi i trzasnęła nimi prosto w głowę Rickego. Pchała dalej, dopóki z łatwością nie weszła. Zdegustowana, przekroczyła swojego brata i wpadła jak burza do pokoju, spoglądając na wszystkich. Z wściekłym warknięciem, kopnęła Reece'a w głowę. - Obudź się! Wciąż trzymając butelkę z bimbrem, Reece jęknął i przewrócił się na drugi bok. A potem znowu zaczął chrapać. - Rory Lee Reed! Rory usiadł prosto. - Co? Co? - Gdzie on jest? - Hm..? Ronnie czekała na odpowiedź od swojego brata, dopóki nie zdała sobie sprawy, że odpłynął jeszcze raz na siedząco. - A niech to szlag. Usłyszała spłuczkę w toalecie, a potem drzwi łazienki się otworzyły. - Hej, skarbie. – Mitch przeszedł obok i podrapał przyjaźnie Ronnie po głowie. Dobrze, że przynajmniej jeden z nich przeżył. ~ 194 ~
- Wszystko w porządku? - Będę rano cierpiał od tego alkoholu. Ale w tej chwili czuję tylko mały ból. – Pochylając się, Mitch złapał Reece'a, podniósł go, zaniósł na jedno z dwóch łóżek i ostrożnie położył na materacu. - Naprawdę piłeś bimber wujka Willy'ego? - To coś ze szklanego słoika? Tak. Pewnie tak. Stąd nie czuję żadnego bólu. Ale nie mamrotał słów, ani nie chodził zabawnie, czy urywał w pół zdania. Wyglądał tak trzeźwo, jak sędzia. - Gdzie jest Shaw? - W łóżku, jak sądzę. Zniknął stąd, kiedy Rory padł. A to było po tym, jak ci trzej tam, też padli. - Ale nic mu nie jest? - Absolutnie nie. Jest dupkiem, ale ma się świetnie. – Błysnął jej zabójczym uśmiechem, który wydawał się mieć każdy mężczyzna z rodziny Shaw, a potem podniósł Rickego i położył go obok Reece'a. Zafascynowana, Ronnie patrzyła, jak Mitch robi to samo z Rorym, ostrożnie kładąc go na łóżko. To była najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziała, gdy mężczyzna robił to dla innego mężczyzny. Dopóki Mitch nie zaczął zanosić innych wilków i układać ich na każdym z braci Reed w ślicznej pozycji sześć-dziewięć. Na szczęście wszyscy byli ubrani, ale wiedziała, że gdy jej bracia się obudzą… - To jest podłe. – Wysapała w końcu, łzy spływały z jej twarzy od mocnego śmiechu. - Tak. Wiem. – Mitch się uśmiechnął. – Ale przyznaj. Czy to nie jest cholernie śmieszne.
***
~ 195 ~
Skąd wzięła trąbkę o drugiej nad ranem, nie miał pojęcia, ale to cholerstwo sprawiło, że wyskoczył z łóżka i znalazł się na środku pokoju. - Co ty do jasnej cholery robisz? – wrzasnął przykrywając swoje ucho. Wiedział, że pewnie zaczęło krwawić. Prawdopodobnie zostanie głuchy do końca życia. Chociaż, szalona wilczyca czuła potrzebę sparowania, to jednak nie przeszkadzało jej wyrządzić szkodę, którą mogła spowodować. - Doberek, kochany. Brendon rzucił okiem na zewnątrz przez duże okna wychodzące na miasto. - Na zewnątrz wciąż jest ciemno. Więc to nie jest dzień w moim świecie. - Wiem. Wy, ludność miejska, jesteście przyzwyczajeni do bycia leniwymi i wstawania, kiedy dzień prawie już przeminął. Ale mamy kilka rzeczy do wyprostowania, zanim znowu pójdziesz spać. - Jakich rzeczy? - Po pierwsze, nigdy nie zostawiaj mnie sam na sam ze swoją siostrą. Ona mnie przeraża, co nie jest łatwe. - Co się stało między tobą, a… Nacisnęła jeszcze raz pompkę trąbki, a on uderzył o ścianę, całe jego ciało zatrzęsło się z wściekłości. Mógł się założyć o dużą kasę, że dostała tę cholerną rzecz od Timothy’iego. - Skończyłam mówić? – zapytała wesoło. – Nie, z pewnością nie. Więc gdzie byłam, zanim mi tak niegrzecznie przerwano? Och, tak. Twoja siostra jest obłąkana i nie zostawisz mnie, jeśli ona będzie w pobliżu. - Świetnie – wypluł z siebie. Może rzeczywiście będzie nosił swoje jaja w zębach w takim tempie. – Coś jeszcze? - Tak. Chcę mieć trzy szczenięta, które najwyraźniej będziesz musiał nauczyć, jak walczyć, ponieważ wilk z grzywą… to nie jest miły pomysł. I nieszczęście naszych dzieci będzie wyłącznie z twojej winy. - Ronnie… – Szybko uniósł ręce, gdy znów wycelowała w niego tą głupią trąbkę. - Czy wyglądam, jakbym skończyła mówić? ~ 196 ~
Podniósł wzrok na sufit, modląc się do Boga, by dał mu siłę. - Nie. - Również, co jakiś czas mogę wyjeżdżać do jakiś nieznanych miejsc. Zostawię ci wiadomość i będę dzwonić do ciebie regularnie. Wrócę, ale muszę czuć, że mogę wyjechać kiedykolwiek będę chciała, albo dostanę szału tak, jak twoja siostra. A jeśli dostanę szału, to zapewniam cię, że zabiorę cię ze sobą. – Uniosła brew i ponownie uniósł ręce, by dać jej znać, że wciąż jej słucha. – I pozwolisz mi przejechać się swoim samochodem… po tym wszystkim. - A teraz ty posłuchaj mnie przez jedną przeklętą minutę… – Uderzył w ścianę jeszcze raz, zakrywając rękami uszy. – Przestań to robić! - Przestań… – odpowiedziała spokojnie, – mi przerywać. – Odchrząknęła i mówiła dalej. – Nie będziesz już dłużej samcem rozpłodowym, chyba że ze mną. Oznaczyłeś mnie, więc teraz ze mną utknąłeś. Nie dzielę się fiutem, bielizną, czy zabawkami. To takie proste. Jakiekolwiek samice lwów będą węszyć koło ciebie, to już nikt nie znajdzie po nich żadnych resztek przez bardzo długi czas. Ty, oczywiście też nie będziesz węszył koło nikogo innego, ponieważ już wiesz, jaka potrafię być podła A teraz ostatnie i to jest najważniejsze. Zawsze będą Oreo w szafce i będziesz się dzielił, Brendonie Shaw. Ze mną i z pewnością z naszymi dziećmi. Zjesz pierwszy tylko wtedy, gdy w pokoju nie będzie naszej reszty. Okej. Rozumiemy się? Brendon kiwnął głową, a ona się uśmiechnęła. - To dobrze. Wyciągnął rękę. - Możesz mi to dać? - To? – Uniosła trąbkę. – Pewnie. – Bez wysiłku odłamała plastikową część trąbki i rzuciła mu pompkę. – Chyba nie myślałeś, że dam ci całą tę rzecz, prawda? - Nieważne. I tak miałem zamiar złamać to na pół. – Odrzucił pompkę i ruszył w jej stronę. – A teraz mi to powiedz. - Co mam powiedzieć? - Wiesz co. – Wciąż szedł do niej, a ona zaczęła cofać się do tyłu. – Powiedziałaś to przed swoimi braćmi, więc równie dobrze, cholera jasna, możesz powiedzieć to mnie. ~ 197 ~
- Ach. To. – Wypadła z sypialni, przez korytarz i pobiegła do salonu. – Powiedziałam to tylko po to, żeby moi bracia cię nie skrzywdzili. – Stanęła za dużą kanapą. – Czułabym się naprawdę źle, gdyby to zrobili. Jego oczy się zwęziły. - Ronnie Lee … - Brendonie Shaw… Udał, że rzuca się w prawo, ona poszła na lewo. Chwycił ją w swoje ramiona, zanim zdążyła obejść kanapę. - Postaw mnie! - Powiedz to. - Nie. Podrzucił ją i przytrzymał za stopy. - Powiedz to, Ronnie Lee. Śmiejąc się, zapiszczała i trzepnęła go po nogach. - Nie! Nie powiem tego. A teraz mnie postaw. - Świetnie. Nie mów tego. – Złapał ją za kostki jedną ręką i trzepnął ją w tyłek wolną ręką. - Ty łajdaku! - Przestań jęczeć. Przecież wiesz, że to uwielbiasz. – Trzepnął ją jeszcze raz. I znowu zapiszczała. - Przestań! - Powiedz to, Ronnie Lee. Powiedz te słowa. - Najpierw mnie puść. - Nie. Powiedz to. - No dobra, ty łajdaku. Kocham cię. Zadowolony teraz?
~ 198 ~
Ronnie zapiszczała jeszcze raz, kiedy Shaw odwrócił ją z powrotem. Ale zanim mogła powiedzieć mu, jaki z niego jest dupek, pocałował ją z taką namiętnością i taką miłością, że poczuła jak roztapia się w środku. Popchnął ją na jeden z foteli, zerwał z niej krótkie spodenki i zanurzył twarz między jej rozszerzonymi udami. Krzyknęła z przyjemności. Nie tylko dał jej przyjemność z radości na jej słowa. Nie zdawała sobie sprawy, jak dużo to dla niego znaczy. Albo, jak dużo będzie to znaczyć dla niej, że uczyniła go szczęśliwym. Wbijając palce w jego włosy, szepnęła. - Kocham cię, Shaw. Kocham. Duże złote oczy spojrzały na nią znad jej kolan. - Powiedz to jeszcze raz – zażądał. – Powiedz to jeszcze raz. Typowy lew… po prostu łakomczuch. - Kocham cię. Nagle jego ramiona znalazły się wokół niej, a jego usta zgniotły jej. Pozwoliła przepłynąć jego namiętności prosto od niego do niej. Pozwoliła pokazać mu, jak dużo to wszystko znaczyło dla niego. - Kocham cię – wydyszał przy jej wargach. – Kocham cię, Ronnie. – Ściągnął ją z fotela i rozciągnął na podłodze. – Zawsze będę cię kochał. Wiedziała to. I chociaż raz, ta myśl w ogóle jej nie wystraszyła.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 199 ~
Rozdział 17
Ronnie nigdy nie przypuszczała, że obsesyjna czystość kota może zmieniać się w taką przyjemność. Z ramionami ciasno zawiniętymi wokół jego barków, nogami ciasno zakręconymi wokół jego pasa, Ronnie pozwalała Shawowi wbijać się w nią. Raz za razem. Straciła już rachubę, ile razy doszła podczas dzisiejszej porannej sesji, ale miała przeczucie, że to będzie regułą. Nie żeby miała coś przeciwko. Dziewczyna musiała być czysta, prawda? Kły chwyciły skórę na jej szyi i następny orgazm zaczął w niej rosnąć. - Nie mogę – żaliła się pod włączonym prysznicem. – Nie ponownie. - Możesz. Chcesz. Chryste, Ronnie, tak dobrze być w tobie. – Wybuchła na jego słowa, na dźwięk desperacji w jego głosie. Ale tym razem upewniła się, że zacisnęła swoje wewnętrzne mięśnie tak mocno, że pociągnęła jego kocią dupę ze sobą. Ryknął tuż przy jej szyi i oboje zsunęli się na dno prysznica, a woda wciąż się na nich lała. Ronnie w końcu otworzyła oczy i uśmiechnęła się do Shawa. Miał znowu to spojrzenie. To, którego używał, by przyprawić ją o zawał. To, którym wpatrywał się w nią z taką miłością, że nie była pewna, co robić. - Kocham cię – powiedział jeszcze raz. Mówił to dużo razy. Nie przeszkadzało jej to. Pochyliła się do przodu i go pocałowała. - Ja też cię kocham. - Możesz chodzić? Zachichotała.
~ 200 ~
- Z małą pomocą, czemu nie. - Mam dla ciebie niespodziankę. - Jaką niespodziankę? Z dużym wysiłkiem, Shaw wstał podnosząc ją ze sobą. Przytrzymał ją, gdy wyłączał prysznic i wyszedł do swojej zbyt dużej łazienki. - Powiedz mi. - Jesteś pewna, że nie chcesz poczekać? - Jestem. Gadaj. - Nie. – Posadził ją na blacie łazienkowej szafki i pocałował w nos. – Ale dam ci podpowiedź. - Okej. Patrzyła, jak podszedł po ręcznik, a ona zaczęła się wiercić, tracąc cierpliwość. - No powiedz – zajęczała. - Okej. Okej. – Zaczął wycierać ją ręcznikiem. – Dzisiaj wieczorem robimy w hotelu przyjęcie sylwestrowe. Muszę tam iść, być gospodarzem i tak dalej. - No i? – Wielka mi rzecz. Już miała sukienkę na przyjęcie. Buty też miała, ale Shaw dał jej jasno do zrozumienia, że chce ją w jej butach. Naprawdę uwielbiał te buty. - A potem, w Nowy Rok… - Hej, braciszku. Zaciskając zęby, zasłaniając ciało Ronnie swoim własnym, Shaw spiorunował wzrokiem swojego młodszego brata przez ramię. - Czego? - Muszę pożyczyć smoking, jeśli mam przyjść wieczorem. - Nie możesz sobie kupić? - Czy wyglądam, jakbym śmierdział kasą? Heloł? Pensja gliniarza.
~ 201 ~
- Heloł? Spadkobierco fortuny. Zejdź na dół i powiedz Timothy’iemu, żeby to załatwił. I przestań włazić, kiedy chcesz, do naszego mieszkania. - Dlaczego? Czy Ronnie ma coś, czego wcześniej nie widziałem. – Mitch poruszył na nią brwiami, wywołują u niej chichot. - Chyba chcesz, żebym cię zabił. – Brendon zawrzał. Prawie czuła do siebie odrazę za cieszenie się z jego zazdrości. Mitch pochylił się bardziej, żeby lepiej ją widzieć. - Hej, skarbie, gdzie moja kurtka? - Sissy Mae ją ma. Mitch zmarszczył brwi. - Dlaczego? - Ponieważ powiedziała: Ooch. Ładna kurtka. Biorę ją. Teraz wyglądał na wkurzonego. - I ty tak po prostu ją jej dałaś? - Samica Alfa, pamiętasz? Poza tym, warczała i mruczała na mnie wcześniej. Nie chciałam przechodzić przez to jeszcze raz. Chcesz mieć z powrotem swoją kurtkę, musisz zrobić to sam, O Królu z Dżungli. - Świetnie. Nieważne. – Mitch zniknął za drzwiami, a Ronnie chciała dalej pytać Shawa o swoją niespodziankę, gdy Mitch wrócił z powrotem – z trzema braćmi Reed siedzącymi mu na tyłku. - Wracaj tu, ty dwudziestogodzinny śpiący łajdaku! Brendon potrząsnął głową. - Muszę zmienić zamek w drzwiach. - Nie trudź się. Każdy wilk potrafi otworzyć zamek wytrychem, ważniaku. - Świetnie.
~ 202 ~
- Nie posyłaj mi takich spojrzeń. Chciałeś mnie. Masz mnie. Ale to obejmuje również moją watahę. A teraz powiedz mi o mojej niespodziance. – Powierciła się znowu, a Shaw się roześmiał. - Prawie widzę, jak macha twój ogon. - Ha ha. - Okej. Ty i ja jedziemy jutro po południu na wycieczkę. I polecimy prywatnym odrzutowcem Taty. - Super. Ale czekaj. – Zmarszczyła brwi. – Sprawdziłeś to z listą? Shaw westchnął. - Nie martw się. Legalnie możesz pojechać tam, gdzie cię zabieram. - Nie używaj takiego tonu. Dałam ci tę listę, żebyś nie był rozczarowany, gdybyśmy próbowali pojechać do Singapuru, czy Madrytu, czy… - Tak. Doceniam ten pomocny i długi spis z tymi wszystkimi miejscami, gdzie nie możesz pojechać. - Cóż, to oświadczenie było podszyte sarkazmem. – Powierciła się jeszcze raz. – Powiedz mi, gdzie jedziemy! - Nie. To niespodzianka. Ale z pewnością mi podziękujesz, jak tylko tam się znajdziemy.
***
- Ty kłamliwy, przebiegły sukinsynu! Puść mnie, Brendonie Shaw! – Ronnie próbowała mu się wyrwać, ale złapał ją w pasie, zmuszając do wejścia po schodach ganku, podczas gdy wciąż sprzeczał się ze swoją siostrą przez telefon. - Słuchaj Rissa, będę w domu za około tydzień – warknął do telefonu. – Powinnaś dać sobie radę z zarządzaniem hotelu, dopóki nie wrócę. To nie jest jak operacja na otwartym mózgu.
~ 203 ~
- Wiem, że nie, ale trochę potrwa, Bren. Wszystko, co chcę ci powiedzieć, to małe ostrzeżenie zanim pójdziesz na włóczęgę z tym swoim psem Huckleberry 19, a co mogłoby ci znacznie pomóc. - Daj sobie spokój. Muszę iść. – Rozłączył się i mocniej chwycił Ronnie, żeby mógł pociągnąć ją do drzwi. Miał nadzieję, że będzie zbyt zmęczona, by podjąć jakąś walkę. Przyjęcie w hotelu skończyło się o piątej nad ranem. Wspaniała noc picia, jedzenia i Ronnie. Nie mógł wymarzyć sobie lepszego sposobu na przywitanie Nowego Roku. Po przyjęciu, Brendon zabrał ją z powrotem do ich mieszkania i pieprzył do nieprzytomności przez kilka godzin, dając jej tylko trzy godziny snu, a potem zawiózł na lotnisko. Wsadził ją do samolotu i nie pozwolił ani na chwilę zasnąć, realizując jej plany dotyczące college'u, których wciąż nie zrobiła w swojej głowie, ale dyskusja wywołała w niej miłą odrobinę paniki, która utrzymywała ją świadomą. Ale jak tylko wysiedli z prywatnego samolotu jego ojca, i zdała sobie sprawę gdzie byli, musiał starać się jak diabli, by nie musiał jej łapać. Próbowała uciec mu w punkcie wypożyczania samochodów, a potem na stacji benzynowej po drodze. A i tak musiał ją już gonić w okolicznych lasach. Nie miał ochoty robić tego jeszcze raz… chyba że oczywiście byliby nadzy. Zanim mogła mu się wykręcić, zapukał do drzwi, a opór jego kobiety zdecydowanie wzrósł. Jak tylko gałka się przekręciła, zaprzestała walki i odwróciła się, by stanąć twarzą w twarz z horrorem po drugiej stronie. Gdyby nie trzymał Ronnie w swoich ramionach, pomyślałby, że właśnie otworzyła mu drzwi… starsza o kilkanaście lat. Wow, pomyślał ze zdumieniem, będzie naprawdę gorąca w wieku pięćdziesięciu lat. - Rhonda Lee. – Potężne ramiona skrzyżowały się nad koszulce z Randy Travisem.20 – Co cię tu sprowadza… po tak długim czasie? - Po tak długim czasie? Byłam tu cztery tygodnie temu. - Ale bez odwiedzin na święta i bez żadnego słowa od ciebie. Czy to jest uczciwe w stosunku do twojego ojca? – Ze zrezygnowanym westchnieniem, Tala Lee Evans 19 20
No chyba nie trzeba mówić, kim jest pies Huckleberry Randy Travis to amerykański piosenkarz country i aktor
~ 204 ~
skinęła na nich swoją ręką. – Cóż, równie dobrze możesz wejść, skoro już tu jesteś. Twoi bracia przyjechali kilka godzin temu. - Dlaczego tu przyjechali? – spytała stanowczo Ronnie nie wchodząc do środka. - Będziesz musiała ich zapytać. Przypuszczam, że chcieli spędzić Nowy Rok ze swoimi rodzicami. W przeciwieństwie do niektórych niewdzięcznych dzieci, o których nie wspomnę. - Dość. – Ronnie wyrzuciła w górę swoje ręce. – Wychodzę. Brendon dogonił ją na schodach ganku i musiał odginać jej palce z poręczy. Zaniósł ją do domu, a jej matka wskazała na salon, najwyraźniej niewzruszona tym, że jej dorosła córka została fizycznie zmuszona do wejścia do swojego rodzinnego domu. - Wchodźcie dalej. – Tala westchnęła. Nigdy wcześniej nie słyszał, żeby kobieta wydawała z siebie takie dźwięki. Prawie każde zdanie zaczynało się po głębokim, szczerym westchnieniu. Nie okazywała mu żadnego prawdziwego gniewu, czy irytacji. Tylko dramat. Tala patrzyła jak Brendon niesie Ronnie do salonu i ją stawia. Wciąż jednak musiał trzymać ją mocno za kurtkę, zanim mogła ją zdjąć. - A więc… kot – odezwała się Tala. Kiwnął głową. - Tak, ma'am. – Jedną ręką trzymał kurtkę Ronnie, jednocześnie robiąc krok w przód i wyciągając drugą rękę. – Brendon Shaw. Tala wpatrywała się w niego i z tym dramatycznym westchnieniem spytała. - Chcesz kawy i ciasteczek, Brendonie Shaw? - Z wielką przyjemnością, ma'am. – Przez chwilę zastanowił się, czy zawsze będzie zwracać się do niego pełnym nazwiskiem i imieniem. - W takim razie, równie dobrze możesz usiąść na rozmowę. – Rzuciła okiem na Ronnie. – Twoim bracia są w stodole. Niedługo wrócą. – Uniosła brew na swoją córkę i wyszła bez słowa.
~ 205 ~
- Co to niby miało znaczyć? Ronnie strzepnęła rękę Brendona ze swojej kurtki. - Moja mama myśli, że będę z tobą uprawiała seks w jej nieskazitelnie czystym salonie. Nie powiedziałby, że salon Tali Evans był nieskazitelny. Bardziej schludny i wygodny. Ale tego ranka zauważył, że ubrania Ronnie wydawały się znaleźć swoje stałe miejsce na podłodze sypialni. Miał przeczucie, że jego kobieta jest raczej niechlujna, więc prawdopodobnie myślała, że dom jej matki jest nieskazitelny. - Nie zamierzamy uprawiać seksu w jej nieskazitelnie czystym salonie? - Nie – warknęła w irytacji. – Ale ona przypuszcza, że tak. Moja własna matka myśli, że jestem dziwką. - Tylko ze mną. Gdy spiorunowała go wzrokiem odszedł, by popatrzeć na zdjęcia Ronnie i jej braci od urodzenia, aż do teraz. Wypełniali mały pokoik, udowadniając właśnie to, o czym Brendon myślał. Mogli się sprzeczać od wschodu do zachodu słońca, ale wyraźnie było widać, że Tala kochała swoje dzieci. Nawet Ronnie. Przypuszczał, że przede wszystkim Ronnie. - Nie mogę uwierzyć, że podstępem skłoniłeś mnie do przyjścia tutaj – zrzędziła, ramiona założyła na swojej piersi. - Nie oszukałem cię – powiedział przeciągając samogłoski i uśmiechając się do zdjęcia, na którym Ronnie widniała, jako wyjące szczenię. – Oszukanie cię to wsadzenie do samochodu, wywiezienie dziesięć kilometrów z domu i zostawienie w polu. A to byłoby bardzo złe. – Ledwie uchylił się przed jej pięścią i śmiejąc się wciągnął ją w swoje ramiona. - Chciałem poznać twoją rodzinę, Ronnie, a czekanie aż któryś z nich umrze – co było twoją sugestią – jest nie do przyjęcia. Warknęła i wydęła wargi, ale oparła głowę na jego torsie i objęła ramionami jego pas. - Wisisz mi za to, Shaw.
~ 206 ~
- Dużo ci zawdzięczam, moja piękna. – Pocałował czubek jej głowy, a potem policzek. Uniosła się na palcach u nóg i dotknęła jego warg swoimi. To wystarczyło. Jej palce zaplątały się w jego włosach, jęk narósł gdzieś w dole gardła, podczas gdy Brendon przyciągnął ją mocniej do siebie, przytrzymując ją w sposób, w jaki planował ją trzymać przez resztę swojego życia. Opuściła jedną rękę w dół i chwyciła przez dżinsy jego kutasa, czyniąc go momentalnie twardym i gotowym. Jej sutki napięły się pod swetrem i już tylko sekundy dzieliły go od pchnięcia ją na kanapę i wypieprzenia do… - Rhondo Lee Reed! – Wywarczone słowa rozbrzmiały przez pokój, zaskakując oboje i rozdzielając od siebie. – Wiedziałam, że nie powinnam mówić ci, żebyś nie uprawiała seksu z tym chłopakiem w moim salonie. Nagle Brendon poczuł się jak napalony piętnastolatek złapany na kanapie swojej dziewczyny. Nawet nie musiał się obracać, żeby przywołać swojego fiuta do porządku. - I coś wam powiem – Tala trzasnęła tacą z dwoma filiżankami kawy i świeżo upieczonymi ciasteczkami. – Śpicie w osobnych pokojach. Ronnie sapnęła z oburzenia. - Co? Nie mam już szesnastu lat, mamo. Nie możesz… - O tak mogę, dziewczynko. To jest mój dom. I będzie nim, dopóki nie pochowają mojej kościstej dupy na podwórku. Do tego czasu nie chcę, żeby twój biedny ojciec słyszał, jak wy dwoje będziecie… odbywać stosunki. Rozumiesz mnie, Ronnie Lee? Wydając swoje własne dramatyczne westchnienie, Ronnie odwróciła się i zaczęła wyglądać przez okno. Nie ma to jak pat w zachowaniu kobiet Reed. Więc Brendon odpowiedział za nich oboje. - Rozumiemy, ma'am. Te ciemne piwne oczy, tak podobne do Ronnie, spojrzały na Brendona. - Przynajmniej kot ma choć trochę rozumu – wymamrotała. – A teraz, zanim twój ojciec wróci ze swojej samotni, Ronnie Lee, lepiej zachowajcie trochę więcej kontroli nad tym, czego właśnie byłam świadkiem.
~ 207 ~
Tala skierowała się z powrotem do korytarza, ale zatrzymała się i obróciła do Brendona. - Szynka na wieczorny obiad, Brendonie Shaw? Zaskoczony jej pytaniem, zdał sobie sprawę, że został zaproszony na obiad wśród wilków, więc Brendon szybko odpowiedział. - Tak, ma'am. - Dobrze. Zawsze jemy wieprzowinę w Nowy Rok. To na szczęście. Nawet robię swój sławny sos pieczeniowy i herbatniki. Polubisz to. – Słowo albo z pewnością było mocno zasugerowane. - Brzmi cudownie, ma'am. Mruknęła i poszła do kuchni. Ronnie odwróciła się od okna i puknęła go palcem w ramię. - Podlizujesz się! Odepchnął ją. - Gówno prawda. Piorunowali się wzrokiem przez chwilę, a potem oboje złapali za swoje dostępne części ciała, zaciekle się łaskocząc w wyniku czego przewrócili się na kanapę. Ledwie powstrzymywali swój śmiech, co było gorsze jeszcze ze względu na fakt, że nie chcieli by matka Ronnie, która miała dobry wilczy słuch, złapała ich na tych zapasach. Albo jak Ronnie lubiła to nazywać, spieraniu się. Nagle wyjazd na weekend do Tennessee wydał się zbyt długi przy pomyśle o osobnych pokojach, a jednocześnie Brendon nie mógł przestać pomyśleć, że będzie stale się podkradał próbując dotknąć jej lubieżnie. Jedno mógł powiedzieć o swojej Ronnie Lee, że wszystko zamieniała w zabawę. Główne drzwi się otworzyły, więc on i Ronnie odskoczyli w dwie przeciwne strony kanapy. Duża, nieprzyjazna postać wilka zatrzymała się w drzwiach salonu i wpatrzyła w nich. ~ 208 ~
- Cześć tatku! – Ronnie podskoczyła i podbiegła do ojca, zarzucając ramiona wokół jego szyi. Pocałowała jego policzek i staruszek przytulił ją mocniej. Ale oczy wilka wpatrzone były w Brendona. - Tęskniłam za tobą, tatku. - Ja też tęskniłem, szczeniaku – powiedział szorstko Clifton Reed. – Kto to? Ronnie podeszła do boku Brendona, który wstał, by stanąć naprzeciw mężczyzny, który zadał ból wielu mężczyznom, którzy nie zasługiwali na jego córkę. - Tatku to jest Brendon Shaw. Mój partner. Brendon, to mój ojciec, Clifton Reed. - Panie Reed. – Brendon podszedł bliżej i potrząsnął ręką starszego wilka. – Miło pana poznać, sir. Staruszek burknął. - Chłopcze. – Zerknął na Ronnie. – Twoi bracia zbierają drewno na opał. Wygląda na to, jakby miał padać śnieg. Gdzie twoja mama? Ronnie westchnęła pogodnie. - A gdzie może być każdego dnia o tym samym czasie od trzydziestu pięciu lat, odkąd się sparowaliście. Jest w kuchni. - I to wszystko, co chciałem wiedzieć, szczeniaku. – Z kolejnym chrząknięciem w stronę Brendona, wilk wyszedł. Ronnie uśmiechnęła się promiennie do niego. - Lubi cię – szepnęła. Brendon zmarszczył brwi. - Lubi mnie? Ten facet chrząknął na mnie. Dwa razy. - Ale wciąż oddychasz, prawda? – Brendon nawet nie potrafił na to odpowiedzieć, co Ronnie wzięła za zgodę. – Dokładnie. Drzwi główne otworzyły się jeszcze raz i ciężkie kroki, które przypuszczalnie należały do braci Ronnie, wmaszerowały do pokoju, ich ramiona były wypełnione
~ 209 ~
drewnem albo słoikami napełnionymi tym rozcieńczalnikiem do farb, który próbowali wcisnąć, jako bimber. Rory zatrzymał się pierwszy, wpatrując się w parę. - Co wy tutaj robicie? - Oszukał mnie – powiedziała Ronnie po prostu. - Zdecydowałaś się na związek z kotem. – Rory upuścił stos drewien przed kominkiem. – Więc czego się spodziewałaś? Ricky Lee zdjął swoją ciężką zimową kurtkę i niechlujnie rzucił na krzesło. - Nie zostawiaj tak tej kurtki, Ricky Lee – krzyknęła matka z kuchni. - Jak ona to robi? – narzekał, chwytając kurtkę i chowając ją do szafy w korytarzu. Ronnie otworzyła swoje usta, by odpowiedzieć, ale Rory jej przerwał, nawet na nią nie patrząc. - I nie mów szatan, Rhondo Lee. To nie było zabawne dwadzieścia lat temu, a tym bardziej nie jest teraz. - Zostaniecie z watahą Smittiego? – zapytał Brendon obchodząc pokój, biorąc wszystko do ręki. Cieszył się tym aspektem życia rodzinnego, którego nigdy wcześniej nie doświadczył, ale mógł teraz, bo miał zarówno Marissę, jak i Mitcha, uznających związki krwi. - Tak. Już rozmawialiśmy z ojcem. On wie, że to najlepsze wyjście. - Poza tym, – dodał Reece, jego duże palce czule podrapały głowę Ronnie, gdy przeszedł obok niej, by zawładnąć całym talerzem ciasteczek, – podoba mu się pomysł, żebyśmy mieli oko na tego małego potworka. - Nie chcę, żebyście się mną opiekowali. - Naprawdę? – Szeroki uśmiech na twarzy Rorego sprawił, że oczy Brendona się zwęziły. Przykucając przed kominkiem, brat Ronnie obejrzał się na Brendona. – Czy Rhonda Lee kiedykolwiek opowiadała ci o tym, jak ona i Sissy Mae zarabiały pieniądze podczas ich podróży po świecie? - Nie. Jak zarabia… ~ 210 ~
- Puszczałam się. – Ronnie Lee rzuciła w desperacji. – Byłam prostytutką. I to cholernie dobrą. - Przestań kłamać, Rhondo Lee – zawołała jej matka z kuchni. – Wątpię, żebyś w czymkolwiek była dobra. Brendon złapał Ronnie, zanim mogła dopaść swoją matkę. - Nie była prostytutką – powiedział Ricky Lee, pędząc do Ronnie, ale dopiero po tym, jak popukał w jej czoło swoim środkowym palcem. - Próbowały nielegalnych wyścigów – odparł Rory, a jego uśmiech urósł. Brendon zamrugał. - Co? - Słyszałeś, brachu. - Ona i Sissy Mae – dodał Ricky Lee. - Sissy Mae wszystko ustawiała, a Ronnie Lee powalała – roześmiał się Reece. – Wciąż sprzedają jej koszulki w Japonii i Korei. Jej twarz zrobiła się czerwona z zażenowania, więc Ronnie Lee odeszła od nich i rzuciła się na jedno z pluszowych krzeseł. - Jakie było ich motto, przypomnij, Ricky Lee? – spytał Rory, umieszczając ręce przed świeżo rozpalonym ogniem w kominku. - Bogaty chłopiec i jego pieniądze szybko zostaną rozdzieleni. - Tak, zgadza się. Sissy Mae wynajdywała jakiś bogatych chłopców bez mózgu, ale z ekstra samochodem. Wyzywała na wyścig, a neurochirurg tam będący, ścigał się z nim. Do czasu jak z nimi kończyli, mieli wygraną, samochód tego biedaka, a czasami nawet nieruchomość. - Którą sprzedawały, a pieniądze inwestowały dalej. Sissy Mae potrafi zmienić dziesięciocentówkę w dziesięć tysięcy dolarów w godzinę. - Ta wilczyca ma prawdziwy talent. - Nie chcę o tym mówić – warknęła Ronnie.
~ 211 ~
Kiwając głową, Rory wstał. - Ma rację. Możemy równie dobrze zachować kilka naprawdę dobrych informacji na dzisiejszy obiad. Trzej bracia skierowali się do korytarza, ale Rory zatrzymał się i zapytał. - Jak dostaliście się tutaj tak szybko? - Przylecieliśmy odrzutowcem jego ojca. - Hej! – wykrzyknął radośnie Ricky. – Słyszeliście to chłopcy? Mamy odrzutowiec w drodze powrotnej do Nowego Jorku. - A ktoś cię do diabła zaprosił? – Ronnie praktycznie wykrzyknęła. - Ronnie Lee, nie możesz oczekiwać, że pojedziemy autokarem, ponieważ uczepiłaś się bogatego chłopaka. Ronnie błysnęła swoimi kłami przed Rickym, a Rory wszedł między nich. Spoglądając na swoją siostrę, odparł. - Bądź miła, Rhondo Lee, albo będę musiał powiedzieć mamie, w jaki sposób zapaliła się stodoła. Jej oczy się zwęziły. - Przysiągłeś, że nigdy nie powiesz. Jej brat prychnął i puścił oko do Brendona. - Rory Lee Reed w odrzutowcu. Ładnie brzmi, co nie? Śmiejąc się, trzej bracia wyszli i zanim Brendon odwrócił się do Ronnie, już miała otwarte jedno z okien i była w połowie drogi by się zmyć. Przewrócił oczami i złapał ją, wciągając z powrotem do domu. Walczyła w jego ramionach. - Nie zostanę tutaj! Brendon okręcił ją i pocałował. W ciągu kilku sekund, praktycznie zdarli z siebie nawzajem swoje ubrania. ~ 212 ~
- Rhondo Lee! – wrzasnęła jej matka z kuchni. – Chodź tutaj natychmiast, moja panno! Zaskoczona para odskoczyła od siebie. Ronnie ściągnęła w dół swoją koszulę, podczas gdy Brendon poprawiał przód swoich dżinsów. - O co chodzi, mamo? – odkrzyknęła Ronnie Lee, jakoś panując nad swoim oddechem. - Przyjdź do kuchni i dotrzymaj mi towarzystwa, podczas gdy twój ojciec i chłopcy wytropią tego dzika na obiad. Jak nastolatka, Ronnie przewróciła oczami. - Ale… - Teraz, Ronnie Lee. - Świetnie! Tupnąwszy nogą, Ronnie ruszyła jak burza, ale Brendon złapał ją za ramię, przytrzymując ją trochę. - Nie wywołuj bójki, Ronnie. - Ja? To ona zaczęła… - Ronnie. - Świetnie. Chcesz dotrzymać jej towarzystwa, proszę bardzo. Mam nadzieję, że ucieszy cię spanie samemu tej nocy, ważniaku. Obróciła się i ruszyła ponownie, gdy Brendon powiedział do jej wychodzącej postaci. - Spakowałem spódniczkę. Ronnie zamarła w drzwiach, jej ciało stężało, palce chwyciły się futryny. Po kilku chwilach, Ronnie odwróciła się i wyszeptała. - Ciszej, Brendonie Shaw. Jeśli moja mama dowie się, co robiliśmy na kanapie twoich rodziców, obedrze mnie żywcem ze skóry. ~ 213 ~
Nawiązując do ich małej gierki, Brendon podszedł do niej i położył ręce na futrynie nad przejściem, jego ramiona i ciało pochyliły się nad Ronnie Lee. Jeśli dokładnie pamiętał, zrobił to samo wtedy w szpitalu. To było jak podpis Shawa, ruch, którego często używał w liceum. - Obiecałem, że nie powiem i tego nie zrobię. Ale muszę zobaczyć cię dziś wieczorem. - Ja… ja nie mogę. Mam test z rachunków w przyszłym tygodniu. - Spotkaj się ze mną, Ronnie. – Przysunął się bliżej, jego wargi otarły się o jej czoło. – Przyrzeknij, że się ze mną spotkasz. - Gdzie? - Przy moim samochodzie. Dziś wieczorem. Przełknęła. - Przy twoim samochodzie? - Tak. Chcę zobaczyć, czy te buty, będą wyglądać równie dobrze na dachu mojego samochodu, jak na tej podłodze. Ronnie przez kilka sekund wyglądała na szczerze zaskoczoną, zanim wspaniały uśmiech nie rozświetlił jej twarzy. Potrząsnęła głową i natychmiast wróciła do ich gry. - Chcesz robić to, co robiliśmy… wcześniej? - Podobało ci się to, co robiliśmy wcześniej? Wyglądając na stosownie zakłopotaną, obróciła się w tym samym czasie, co kiwnęła głową. - Ta… tak. - W takim razie, tak. Będziemy robić to, co robiliśmy już wcześniej. Tyle razy, ile będziesz chciała. - Rhondo Lee Reed. Chodź tutaj w tej chwili! Jej uśmiech powrócił.
~ 214 ~
- Idę, mamo – zawołała. Popatrzyła na Brendona, oceniając go z góry do dołu. – Lepiej, żebym tam poszła. Dziś wieczorem. W tym samochodzie. Brendon się roześmiał. - To z pewnością mogę ci obiecać. – Przeciągnął palcem po jej policzku. – Kocham cię, Ronnie Lee. Uniosła się na palce i pocałowała jego usta. - Ja też cię kocham. A teraz, – złączyła swoją rękę z jego, splatając ich palce razem, - chodźmy zabawić się w molestowanie siebie nawzajem, kiedy moja rodzina nie patrzy. Uśmiechając się, Brendon pozwolił Ronnie zaprowadzić się do ciepłej kuchni rodziny Evan-Reed. - Rhondo Lee Reed, absolutnie kocham twój tok myślenia.
Tłumaczenie: panda68
Beta: axses
~ 215 ~