Dla Valerie i Madison Nota autora i podziękowania Akcja serialu telewizyjnego Monk dzieje się w San Francisco, choć zdjęcia kręcono w Los Angeles, a s...
7 downloads
20 Views
1MB Size
Dla Valerie i Madison
Nota autora i podziękowania Akcja serialu telewizyjnego Monk dzieje się w San Francisco, choć zdjęcia kręcono w Los Angeles, a scenariusze powstawały w Summit, w stanie New Jersey, gdzie mieszka mój przyjaciel Andy Breckman, twórca serialu. Ja również w ciągu minionych lat spędziłem w Summit wiele czasu, wymyślając historie do książkowych opowieści o Monku, współpracując z Andym i jego niebywale utalentowanym zespołem pisarzy. Znacząca część Detektywa Monka na patrolu dzieje się właśnie w Summit, w New Jersey, jednak… miasteczko, które opisuję w książce, jest całkowicie fikcyjne, choć naturalnie istnieją pewne podobieństwa do świata rzeczywistego. Postąpiłem tak, ponieważ jestem leniwym pisarzem i przy przedstawianiu geografii Summit, a także realiów jego życia politycznego, postanowiłem zdać się na twórczą swobodę wyobraźni. Tak też się stało. Podobieństwa między tym, co napisałem, a prawdziwymi osobami, miejscami czy instytucjami w Summit są całkowicie niezamierzone i przypadkowe. Bardzo polubiłem to urocze miasteczko i chciałbym móc tam wrócić, nie narażając się na obrzucenie jajkami i pomidorami. Pragnę podziękować Andy’emu, jego bratu Davidowi, jak również moim stałym podejrzanym – Kerry Donovan, Ginie Maccoby i dr. Dougowi Lyle’owi – za wsparcie i nieustający entuzjazm podczas pisania książki. Jak zawsze liczę na spotkanie z Wami na stronie www.leegoldberg.com.
1 Monk i dom na sprzedaż Wiktoriański dom na rogu ulic Cole i Hayes został wystawiony na sprzedaż za dwa miliony dolarów, co wydawało się uczciwą ceną, zważywszy na to, że był wyremontowany, doskonale utrzymany i znajdował się trzy kroki od University of San Francisco, parku Golden Gate czy hippisowskich zaułków Haight-Ashbury. Niemniej z pewnością będzie sprzedany za dużo niższą cenę, jeżeli w ogóle znajdzie się kupiec. Nie byłam ekspertem od nieruchomości, w przeciwieństwie do martwej kobiety leżącej w korytarzu na podłodze, ale wiedziałam, że morderstwo zawsze obniża wartość domu lub mieszkania. Pośredniczka nieruchomości nazywała się Rebecca Baylin. Miała dwadzieścia siedem lat, leżała obnażona do pasa, a jej czaszka była w jednym miejscu mocno wgnieciona. Normalnie Adrian Monk nie potrafiłby spojrzeć na nagą kobietę, ale tutaj obchodził miejsce zbrodni jak gdyby nigdy nic, oglądając je przez ramkę ułożoną z palców wyciągniętych rąk, przechylając na boki głowę i patrząc na wszystko pod różnym kątem niczym reżyser filmowy szukający dobrego ujęcia. Normalnie też Monk odczuwałby wstręt na widok kogoś, komu spomiędzy zębów wystaje kawałek zielonej sałaty, komu brakuje guzika w koszuli, kto ma kolczyk tylko w jednym uchu lub pryszcza na podbródku, lecz jednocześnie nie miałby oporów, aby z najwyższą uwagą przyglądać się rozmaitym potwornościom zadanym ludzkiemu ciału. Dla mnie było to nie do pojęcia, ale z drugiej strony wciąż nie umiałam wiele zrozumieć w kwestii kompulsywno-obsesyjnych zachowań mojego szefa, nawet po tylu latach pracy u niego jako przepracowana i słabo wynagradzana sekretarka, agentka, szofer, gosposia na zakupy, informatorka, rzeczniczka i worek treningowy gotowy do obijania o każdej porze dnia i nocy. Spróbuję jednak odgadnąć, o co tu chodzi. Być może Monk mógł patrzeć na Rebeccę Baylin, ponieważ jej nagość została zanegowana przez martwość ciała. Już nie widział w niej kobiety, ani nawet osoby. Stała się czymś, co wykraczało poza przyjętą normę; nieładem, który należało uporządkować, bałaganem, który należało posprzątać, pytaniem, na które należało znaleźć odpowiedź. Monk nie znajdzie chwili spoczynku – a co za tym idzie ja również – dopóki się nie dowie, co jej się stało, nie złapie zabójcy i nie przywróci światu równowagi naruszonej przez morderstwo. Wiedziałam, że tego dokona. Zawsze mu się to udawało. Tego kapitan Leland Stottlemeyer mógł być zawsze pewien. Właśnie dlatego staczał niezliczone polityczne boje, aby zatrudniać Monka jako konsultanta policji. Właśnie dlatego znajdywał w sobie dość cierpliwości, aby tolerować Monka i wybaczać mu narastające obsesje i ekscentryczne zachowania. Właśnie dlatego też w ten sobotni mglisty poranek wezwał nas do wystawionego na sprzedaż domu, gdzie czekał już z porucznik Amy Devlin. – Baylin zawarła umowę na sprzedaż nieruchomości – zaczęła wyjaśniać Devlin. – Dziś przed południem miała przyjmować potencjalnych nabywców i pokazywać dom. Około dziesiątej pojawiła się para młodych ludzi, drzwi zastali otwarte, weszli do środka i zobaczyli to. – Wskazała dłonią ciało. – Parka siedzi wciąż w radiowozie, jeśli masz ochotę zadać im parę pytań, Monk – dodał Stottlemeyer za moimi plecami, żując flegmatycznie wykałaczkę, której koniec tonął w jego bujnych wąsiskach. Miał na sobie wygnieciony, zwykły garnitur z marketu i krawat, który wyszedł z mody z nadejściem epoki disco.
– To nie będzie konieczne – odpowiedział Monk. – Możesz ich puścić. Oni tego nie zrobili. – Skąd pan wie? Porucznik Devlin stanęła przed nami. Miała krótkie, czarne włosy, które wyglądały tak, jakby przystrzygł je ogrodnik sekatorem do chwastów. Ubrana była w wytarte dżinsy, szarą bluzę z kapturem i skórzaną kurtkę. – Z samego zesztywnienia pośmiertnego, a także innych właściwości fizycznych jest oczywiste, że kobieta nie żyje co najmniej od ośmiu godzin. – To jeszcze nie znaczy, że nie zabili jej w nocy, a nad ranem przyszli, żeby niby odkryć ciało i uniknąć w ten sposób znalezienia się w kręgu podejrzanych – powiedziała Devlin. Z wyraźną niecierpliwością obserwowała Monka; ręce położyła na biodrach i lekko rozchyliła poły kurtki, aby pokazać przypięte do pasa odznakę policyjną i kaburę z pistoletem, choć nie było wokół nikogo, na kim mogłyby one robić jakiekolwiek wrażenie. Devlin dopiero niedawno trafiła do wydziału zabójstw. Wcześniej pracowała jako tajna agentka wśród ulicznych gangów i sądzę, że w pewnym stopniu lubiła po prostu pokazywać, iż jest policjantką, bo nie musiała już tego ukrywać. A może po prostu wolała mieć łatwy dostęp do broni, żeby szybko zastrzelić Monka, gdyby nadal ją irytował. – To dosyć karkołomna hipoteza – wtrącił się Stottlemeyer. – Powiedziałbym nawet, niemal Disherowska. – Disherowska? – zapytała porucznik. Kapitan, nie bez sentymentu, odwoływał się do osoby Randy’ego Dishera, policjanta, którego Devlin zastąpiła w wydziale zabójstw, gdy on przyjął posadę komendanta policji w odległym Summit w stanie New Jersey. – Nieważne – stwierdził kapitan. – Serio wysuwasz hipotezę o parze młodych ludzi, którzy wrócili, aby znaleźć ciało? – Oczywiście, że nie – odparła Devlin. – Ale to równie absurdalna konkluzja jak te, które stawia zwykle Monk. – Tyle tylko, że koniec końców to konkluzja pana Monka nie mija się z prawdą – powiedziałam. Stottlemeyer posłał mi zimne spojrzenie. Nie znosił, gdy w obecności innych osób przywoływałam perfekcyjnie czyste konto rozwiązanych przez Monka spraw. To podsycało tylko ego genialnego detektywa i, rzecz jasna, pogłębiało niechęć Devlin. Ale obrona Monka to dla mnie działanie odruchowe. Jeśli Monk usłyszał komplement, to nie dał tego po sobie poznać. Odwrócił się do nas plecami, jeszcze raz obszedł ciało, a potem płynnym krokiem przeszedł do sąsiadującego z korytarzem salonu. Sfrustrowana Devlin ciężko westchnęła. – Nie bardzo widzę, gdzie miałaby się tutaj kryć jakaś wielka zagadka kryminalna. – Nie nurtuje cię pytanie, kto zabił? – zapytał Stottlemeyer. – Poza samą kwestią sprawcy przestępstwa okoliczności tej śmierci nie wydają mi się tajemniczą zagadką, do której rozwiązania należałoby ściągać odwody z zewnątrz. Trudno było odmówić racji pani porucznik, jednak nie miałam zamiaru dawać jej tej satysfakcji i głośno przyznawać, że istotnie ma słuszność. Dawniej Stottlemeyer wyzwał Monka tylko do najtrudniejszych, najbardziej zawiłych morderstw, których ofiarą nieraz padały osoby publiczne. Jednak odkąd kapitan ponownie się ożenił, coraz częściej ściągał go do zupełnie zwyczajnych zabójstw, szczególnie jeśli zdarzały się
w weekend, byle tylko móc wcześniej wrócić do domu. Robił tak, ponieważ Monk na poczekaniu potrafił rozwikłać sprawę, która przeciętnemu detektywowi zajęłaby dzień albo dwa. Niebywała zdolność Monka do wychwytywania szczegółów niegdyś drażniła kapitana. Jednak teraz Stottlemeyer nie inwestował tak ogromnej porcji własnego ego w udowodnienie, że on i ekipa jego detektywów potrafią wykonać robotę również bez pomocy Monka. Czego nie można powiedzieć o Devlin. Oczywiście nigdy nie podważała umiejętności Monka, jednak miała go za potwornie irytującego osobnika i zawsze chciała sama wykonać całą pracę, nawet jeśli zamknięcie śledztwa miałoby jej zabrać nieporównanie więcej czasu. Ponieważ Monk nadal był pochłonięty wałęsaniem się po salonie, Stottlemeyer skupił uwagę na Devlin. – Więc co według pani porucznik się tutaj stało? – Baylin przyjechała wczoraj wieczorem, żeby przygotować dom do prezentacji, i albo zostawiła drzwi niezamknięte na klucz, albo wpuściła kogoś, kto udawał, że jest zainteresowany kupnem domu. Intruz zaczął ją napastować seksualnie, a kiedy ona stanowczo się opierała, zdzielił ją czymś ciężkim w głowę i uciekł. Monk odwrócił się i potakując, ruszył w naszą stronę. – Zgadzasz się z nią? – zapytał Stottlemeyer. – Nie. Muszę jak najszybciej poznać właścicieli domu. Dotychczas nikt nie wspomniał o nich słowem, więc byłam zaskoczona, że coś naprowadziło Monka na ich trop. – Uważa pan, że mogli mieć coś wspólnego ze zbrodnią? – zapytałam. – Oczywiście nie – odparł. – To ludzie z wielką klasą, bardzo przyzwoici, o nieskazitelnym kręgosłupie moralnym. Nie mają nic wspólnego z tym zabójstwem. – Nawet nie wie pan, jak się nazywają, i nie widział ich pan na oczy – stwierdziła Devlin. – Jak więc może pan wysnuwać jakiekolwiek przypuszczenia na temat ich charakterów? – Wystarczy spojrzeć, jak żyją, pani porucznik. W tym domu wszystko jest czyste, uporządkowane i poukładane z najwyższym smakiem. To wyjątkowa rodzina i chciałbym się z nią zaprzyjaźnić na całe życie. Monk wziął do ręki oprawioną fotografię, która stała na stoliczku do kawy. Było na niej widać parę młodych ludzi na plaży, a przed nimi dwoje dzieci i dwa golden retrievery. Cała rodzina ubrana była w dżinsy i białe koszule. – Spójrzcie na nich, co za równowaga, co za symetria! Gdyby wszystkie rodziny były takie jak oni, mielibyśmy mniej rozwodów, niższą przestępczość i dużo mniej gum do żucia na chodnikach. – To niemożliwe, panie Monk – powiedziałam. – A niby dlaczego nie? – odparł. Monk co prawda potrafił dostrzec najdrobniejszy szczegół, ale ponieważ nie miał najmniejszego pojęcia o zasadniczych niuansach interakcji międzyludzkich, nie widział wielu prostych rzeczy i właśnie dlatego miał to szczęście, że zwykle obok niego byłam ja. – Ponieważ ci ludzie to modele – powiedziałam. – Tak, to model godny naśladowania dla nas wszystkich – przyznał Monk. – Każdy powinien iść za ich niezwykłym przykładem. To prawdziwi Amerykanie. – Chodzi mi o to, panie Monk, że taka rodzina nie istnieje, oni są modelami, pracują dla domów mody i zostali wynajęci, aby za pieniądze pozować do fotografii. Ten dom to inscenizacja. Monk rozejrzał się, patrząc nowym okiem. – Uważacie, że pośredniczka upozorowała takie totalne oszustwo? Skąd wiecie?
Nabrałam powietrza w płuca, żeby odpowiedzieć, ale uprzedziła mnie Devlin, zawsze chętna natrzeć Monkowi uszu. – Wiemy, ponieważ jest tutaj zbyt czysto i panuje absolutny porządek. Wszystko jest tutaj zbyt doskonałe. To idealistyczna wersja domu rodzinnego. W rzeczywistości nikt tak nie mieszka. – Ja tak mieszkam – stwierdził Monk. – To dom kupiony na sprzedaż, Monk – włączył się Stottlemeyer. – Właściciel kupił go, wyremontował, a potem wynajął firmę, aby urządziła go jak plan filmowy, podkreślając zalety i ukrywając wady, a tym samym czyniąc bardziej atrakcyjnym dla kupujących. Monk jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu, tym razem ze smutkiem w oczach. – Szkoda, że to nie jest moja rodzina. – O to właśnie chodzi. Żeby dom i pomysł zamieszkania w nim jak najsilniej kusiły potencjalnego nabywcę. Nasz zakup opiera się przecież bardziej na emocji niż racjonalnej kalkulacji – powiedziałam. – Nic dziwnego, że ją zamordowali – westchnął Monk. – Pomyślcie o wszystkich tych biednych ludziach, których wystrychnęła na dudka tak misternym fortelem. – Jest pan jej jedyną ofiarą – stwierdziła kąśliwie Devlin. – Nikt nie daje się na to nabrać. To działa jak reklama. Każdy wie, że to mistyfikacja. – Ależ taka mogłaby być rzeczywistość – powiedział Monk. – Wystarczyłoby, gdyby każdy włożył odrobinę wysiłku. – Jedyną prawdziwą rzeczą w tym domu jest martwe ciało na podłodze – stwierdziła Devlin. – Skoro o wilku mowa, moglibyśmy się wreszcie skupić na morderstwie? – wtrącił Stottlemeyer. – Powiedz, Monk, co o tym sądzisz. Monk odstawił fotografię na stolik. – Ktoś chciał, abyśmy myśleli, że morderstwo popełniono dokładnie w taki sposób, w jaki opisywała to nam porucznik Devlin. Ale tak nie było. – Skąd ta pewność? – Bo nie ma w domu narzędzia zbrodni, zapewne jakiegoś ciężkiego przedmiotu, a jako że wszystko tutaj znajduje się na swoim miejscu, jest oczywiste, że nie był to przedmiot, który znalazł się pod ręką zabójcy, a ten pochwycił go w porywie szału. Każda rzecz nadal jest tam, gdzie być powinna. – Ponieważ zabójca przyniósł broń ze sobą, a potem ją zabrał. – W takim razie przyszedłby raczej z nożem albo pistoletem, a nie cegłą czy kijem baseballowym, prawda? – Nie wykluczałabym tego – odparła Devlin. – Może lubi najpierw trzaskać kobiety w głowę, a potem, kiedy są nieprzytomne, molestować je seksualnie. – Dlaczego zatem kobieta została uderzona wielokrotnie? – zapytał Monk. – I dlaczego napastnik nie dokończył dzieła? – Może nie chciał jej zabić i poszedł sobie, bo nie jest nekrofilem – stwierdziła Devlin. – Może w tym właśnie znajduje seksualną satysfakcję, nie kończąc dzieła ze swoją ofiarą. – Paskudztwo… – wyrwało mi się. – Może masz rację – powiedział Monk do Devlin. – Ale gdzie krew? Włosy kobiety są pozlepiane krwawymi skrzepami, jednak na podłodze widać tylko parę drobnych śladów. Po takim ataku ofiara powinna leżeć w kałuży krwi, nie wspominając już o bryzgach na ścianach od siły uderzeń. Jednak nic takiego nie ma. Korytarz jest czyściutki. – Ponieważ zabójca oglądał CSI: Zagadki kryminalne i dokładnie posprzątał miejsce
przestępstwa. – Nie wyczuwam zapachu środków dezynfekujących – odparł Monk. – Nos może pana mylić – stwierdziła Devlin. Stottlemeyer pokręcił głową. – U Monka nawet psy myśliwskie mogłyby brać lekcje wąchania. – Kobieta została zamordowana w innym miejscu, a ciało porzucono tutaj – zakończył Monk. – Morderstwo jest upozorowane jak cały ten dom kłamstw. – Lepiej więc będzie, jeśli zaczniemy szukać prawdy – stwierdził kapitan.
2 Monk i pięć gwiazd Biuro obrotu nieruchomościami „Pięć gwiazd” zajmowało parterowe pomieszczenia nowo wybudowanego trzypiętrowego biurowca na ulicy Geary, na zachód od Divisadero. W środku znajdowało się długie biurko recepcji, za którym stała ścianka działowa z drewnianych paneli, ozdobiona ogromnym zdjęciem z panoramą San Francisco. Siedząca za biurkiem recepcjonistka wyglądała, jakby prowadziła wieczorne wiadomości telewizyjne. Za ścianką widać było plątaninę ponad dwudziestu boksów biurowych zamkniętych półkolem pięciu dużych biur o szklanych ścianach oraz salą konferencyjną, w której siedziało dziesięciu zaszokowanych pracowników biura, mówiących coś do siebie i pocieszających się nawzajem. Na jednej ze ścian w pomieszczeniu recepcji wisiały dziesiątki fotografii rozmaitych nieruchomości i lokali wystawionych na sprzedaż, a wśród nich dom, w którym została zamordowana Baylin. Na przeciwległej ścianie wisiało pięć oprawionych fotografii portretowych, z których każda przedstawiała jednego z pięciu współwłaścicieli biura „Pięć gwiazd” – siedzących za biurkiem, z lekko uniesionym podbródkiem, w typowej biznesowej pozie tak uwielbianej przez fotografów i tak unikanej przez wszystkich innych. Podczas gdy kapitan Stottlemeyer i porucznik Devlin przedstawiali nas recepcjonistce i okazywali swoje odznaki policyjne, Monk podszedł do fotografii. Przekrzywił głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, a potem zaczął prostować każde ze zdjęć, aż dotarł do ostatniego, które zdjął ze ściany i przyniósł recepcjonistce, kobiecie w wieku dwudziestu kilku lat, ubranej w obcisłą sukienkę mini, o włosach tak oślepiająco jasnych, że każdemu, kto na nią spojrzy, przydałyby się okulary słoneczne. – Niech pani to schowa do szuflady – powiedział Monk. Recepcjonistka przyjrzała się fotografii. – Pękła szybka? – zapytała. – To piąta fotografia. – Nie rozumiem. Porucznik Devlin chciała coś powiedzieć, ale Stottlemeyer zamknął jej usta groźnym spojrzeniem. Dziesiątki razy przez to przechodził, podobnie jak ja, i oboje nieraz dostaliśmy nauczkę, że w takich sytuacjach najlepiej zostawić Monka w spokoju. – Pięć to liczba nieparzysta – wyjaśnił Monk. – Jedna z najgorszych. – Ale firma ma pięciu wspólników – odpowiedziała recepcjonistka. – Dlatego nosi nazwę „Pięć gwiazd”. – Będziecie musieli to zmienić. Będzie pani mogła powiesić fotografię z powrotem dopiero wtedy, gdy firma przyjmie szóstego wspólnika i zmieni nazwę. – To się nie spodoba mojemu szefostwu. Fotografie wiszą tutaj od dnia otwarcia biura przed dwoma laty. – Pani szefostwo jeszcze mi podziękuje – stwierdził Monk. Z sali konferencyjnej wyszedł mężczyzna i podszedł prosto do nas. Kobietom ujdzie farbowanie włosów, ale facetom, nie wiedzieć czemu, jakoś nigdy z tym nie do twarzy. Tymczasem włosy tego mężczyzny nosiły odcień brązu nieznany w naturze, wiele gorszy niż siwizna, którą niewątpliwie zamierzał ukryć. Miał na sobie buty bez sznurówek, za to z frędzelkami, wyprasowane spodnie z kantem i szytą na zamówienie koszulę z monogramami.
Na wydatnej szczęce widniała ranka po zacięciu w czasie golenia, co oznaczało, że Monk nie będzie mógł na niego patrzeć. – Witam, nazywam się Cameron Griswold, jestem jednym ze wspólników firmy – powiedział, wyciągając rękę do Stottlemeyera. – Nadal jesteśmy w szoku. Trudno uwierzyć, co się stało z Becky. – Jak rozumiem, była bardzo lubiana? – zapytał Stottlemeyer. – Jak najbardziej. W tym biznesie trudno osiągnąć sukces, jeśli w sposób naturalny nie jest się osobą lubianą i towarzyską. – Jego wzrok padł na ścianę za plecami kapitana. – Dlaczego zdjęliście moją fotografię? – Jest pan piąty – powiedział Monk oskarżycielskim tonem. – Proszę nie zwracać na niego uwagi – odezwała się Devlin. – Kiedy wyjdziemy, może pan z powrotem powiesić zdjęcie. Czy istniał jakiś powód, dla którego komuś zależałoby na skrzywdzeniu pani Baylin? – Nic mi nie przychodzi do głowy – odparł w zamyśleniu mężczyzna. – Becky była naprawdę znakomitą pośredniczką, nie będę przytaczał wielu argumentów, ale w każdym razie mało kto osiąga tak wysoki poziom, uszczęśliwiając zarówno kupujących, jak i sprzedających. – Nie może pan powiesić z powrotem fotografii – powiedział Monk, patrząc mniej więcej w kierunku Griswolda, ale nie na niego. – Może pan natomiast wprowadzić szóstego wspólnika i zmienić nazwę firmy. – Monk, proszę – powiedział błagalnym głosem Stottlemeyer. – Czy wie pan coś o właścicielach tamtego domu? Ktoś miał powód, aby wysyłać im jakieś groźby czy pogróżki? – Dom został kupiony pod inwestycję przez człowieka, który cieszy się szacunkiem w naszym środowisku za umiłowanie architektury i odnawianie wiktoriańskich domów. Nie tylko nie ma wrogów, ale wręcz szerokie grono miłośników. – Ale pan do tego grona nie należy, prawda? – podchwycił Monk. – Od czasu, jak przed dwoma laty otworzył pan firmę, otrzymuje pan złośliwe listy, anonimowe telefony, a do pańskich drzwi stuka rzesza wściekłych ludzi, prawda? – Skądże – zdziwił się Griswold. – Kto panu naopowiadał takich rzeczy? – Widziałem wasz szyld, Biuro Obrotu Nieruchomościami „Pięć gwiazd”, to podły afront wobec okolicznych mieszkańców i każdego, kto przejeżdża pod siedzibą pańskiej firmy. Nie prościej było wysmarować sprayem wulgaryzmy na budynku? Pośrednicy zebrani w sali konferencyjnej patrzyli w naszą stronę ze zdziwieniem w oczach, zapewne dlatego, że chociaż Monk prowadził rozmowę z Griswoldem, to przez cały czas spoglądał na nich. – Monk – powiedział mocnym głosem Stottlemeyer. – Pan Griswold właśnie się dowiedział, że jego współpracowniczka została brutalnie zamordowana. To nie czas i miejsce na spór o zmianę nazwy firmy. – Pozwolę sobie się z tym nie zgodzić – odparł Monk. – Nazwa w sposób dobitny obnaża zło i zepsucie moralne, które toczy tę firmę i które bezpośrednio doprowadziło do potwornej śmierci Rebekki Baylin. – Wystarczy, Monk – zdenerwował się kapitan. Ale wówczas Monk zrobił coś zdumiewającego. Przechylił głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, poruszył niezgrabnie ramionami i uśmiechnął się pod nosem. Jego tajna mowa ciała. Wiedziałam, co to znaczy, i wiedział to również kapitan Stottlemeyer, który zmrużył powieki, jakby nie był pewien, czy rzeczywiście zobaczył to, co zobaczył. – Powinien pan przyjąć szóstego wspólnika – mówił Monk do Griswolda, nadal patrząc w kierunku sali konferencyjnej. – Czy Rebecca Baylin nie miała takich ambicji? Czy nie dlatego
została zamordowana? Z sali konferencyjnej wyszło czterech mężczyzn, podeszło do nas sztywnym krokiem i stanęło obok Griswolda. Rozpoznałam w nich pozostałych wspólników, których fotografie wisiały na ścianie recepcji. – Jakiś problem, Cam? – zapytał jeden z nich. Jego włosy upstrzone były siwizną, ale przynajmniej nie próbował tego ukrywać. – Problem mieliście ogromny, ale ten pan właśnie go wam rozwiązał. – Monk odwrócił się i wziął do ręki fotografię Griswolda, którą podał wcześniej recepcjonistce. – Teraz możecie zmienić nazwę firmy na Biuro Obrotu Nieruchomościami „Cztery gwiazdy”. Griswold spojrzał na Stottlemeyera i Devlin. – O czym, do licha, ten szaleniec mówi? – Nie mam pojęcia – powiedziała Devlin. – O tym. – Monk wręczył jej fotografię. – Odczytaj mu prawa. – Nie może pan aresztować człowieka za to, że powiesił w biurze pięć fotografii na ścianie – powiedziała Devlin. – Ani za to, że w nazwie firmy pojawia się nieparzysta liczba. – Któregoś dnia również to się zmieni – stwierdził Monk. – Tymczasem możesz go aresztować za morderstwo. Devlin stanęła twarzą do Stottlemeyera. – Kapitanie, niech pan mu coś powie. Może posłucha głosu rozsądku, jeśli usłyszy go z pańskich ust. – Monk ma rację – rzucił kapitan. Devlin wbiła w niego zdumione spojrzenie. – Chyba nie mówi pan serio? – Jeżeli Monk mówi, że ten człowiek zabił Rebeccę Baylin, to z pewnością się nie myli. Griswold rozszerzył oczy ze zdumienia, ale z pewnością nie był tak zszokowany jak jego wspólnicy. – Uważa pan, że Cameron zamordował Becky, ponieważ jego zdjęcie wisiało jako piąte na ścianie? – zapytał mężczyzna z lekką siwizną. – Właśnie – przytaknął Monk. – Słyszał pan, kapitanie? – powiedziała Devlin. – Słyszałem. – I nadal chce pan, żebym aresztowała Griswolda? – Jak najbardziej. – Niech więc pan wie, że tego nie zrobię – oznajmiła Devlin. – W każdym razie dopóki nie wysłucham paru racjonalnie brzmiących zdań, które choćby z grubsza dawałyby podstawy do zatrzymania. – Wreszcie słyszę głos rozsądku – odetchnął Griswold. – Pańska fotografia na ścianie od dwóch lat wisi jako piąta – oznajmił Monk. – Zgadza się. Od dnia otwarcia biura naszej firmy – przyznał Griswold. – Jeśli się nie mylę, nie jest to zbrodnia. – Dzisiaj rano zaciął się pan w podbródek przy goleniu – ciągnął Monk. – Chce mi pan powiedzieć, że to również jest przestępstwo? – Gorzej, to jest wstrętne, ale dowodzi, że dzisiaj podmienił pan fotografie na ścianie. Na zdjęciu również widać zacięcie na podbródku. Podeszliśmy ze Stottlemeyerem do Devlin i spojrzeliśmy na fotografię, którą trzymała w ręku. Na pierwszy rzut oka trudno było to zauważyć, ale rzeczywiście rana była widoczna. Podbródek Griswolda był zraniony dokładnie w tym samym miejscu.
Devlin spojrzała na Monka. – Jak pan to zauważył? – To przecież rana ziejąca głębokim otworem. – To ledwie plamka. – Ziejąca plamka – Monk poszedł na kompromis. – Mam wydatną szczękę, nierzadko zacinam się przy goleniu – wyjaśnił Griswold. – Tak było teraz i tak było dwa lata temu, i nie ma to żadnego znaczenia. – Chyba jednak ma, skoro zadał pan sobie trud dokładnego odtworzenia pozy, ubrania, tła i zrobienia nowej fotografii, którą podmienił dziś rano za starą, zanim inni przyszli do pracy – powiedział Monk. – Nie chciał pan, żebyśmy na starej fotografii zobaczyli coś, co było kiedyś w biurze, ale już tego nie ma. – Minęły dwa lata – stwierdził Griswold. – W moim biurze nie ma już wielu rzeczy, które niegdyś w nim były. – Zwłaszcza narzędzia zbrodni, prawda? – Monk wskazał dłonią fotografie czterech wspólników. – Na biurkach wszyscy macie ten sam zestaw biurowy, ale na pana zdjęciu, panie Griswold, brakuje marmurowego kubka na długopisy. Stottlemeyer potrząsnął głową. – Do kroćset… Siwiejący wspólnik podszedł do nas i spod zmrużonych powiek przyjrzał się uważnie fotografii. – Mało tego, Cam. Dwa lata temu twoje włosy nie wyglądały tak, jakbyś je farbował końskim łajnem. – Zdjęcia płowieją od słońca, Merle – powiedział Griswold. – Zapewniam, że to jest to samo zdjęcie, które zawsze tu wisiało. – Pańskie biuro dowiedzie nam czegoś innego – stwierdził Monk. – Jak wiadomo, ślady krwi są szczególnie trudne do usunięcia. To, że ich nie widać, nie znaczy, że ich nie ma. Jestem przekonany, że zespół techników policyjnych znajdzie w pańskim biurze ślady krwi, które pozostały po pana wczorajszej walce z Rebeccą Baylin. – Do tego będzie wam potrzebny nakaz rewizji, a żaden sędzia w tym kraju nie wyda nakazu na podstawie jakiejś fotografii. Powinniście szukać teraz gwałciciela, który zamordował Becky, zamiast marnować czas na robienie bałaganu w biurze naszej firmy. – Niepotrzebna nam fotografia do otrzymania nakazu. Mamy pańskie dobrowolne zeznanie – powiedziałam. – Nie rozumiem. Próbuje mi pani włożyć w usta słowa, których nie wypowiedziałem – żachnął się Griswold. – Proszę się tylko rozejrzeć. Kilkanaście osób może poświadczyć każde moje słowo. Uśmiechnęłam się. – Tym lepiej. Będą mogli potwierdzić przed sądem, że powiedział pan, iż mordercą Rebekki był gwałciciel. – Co z tego? – zapytał Griswold. W tej chwili odezwała się Devlin, sięgając jednocześnie po kajdanki. – Nie wspominaliśmy ani słowem, że zabójca upozorował miejsce zbrodni w taki sposób, aby się wydawało, że ofiara była napastowana seksualnie. Skąd zatem mógł pan to wiedzieć? Griswold wpadł jak śliwka w kompot i dobrze o tym wiedział. – Proszę założyć ręce za plecy. Porucznik odczytała mu prawa aresztowanej osoby i zakuła w kajdanki. Kiedy skończyła, Monk pogroził Griswoldowi palcem przed nosem, chociaż cały czas spoglądał w kierunku
osłupiałych pośredników zgromadzonych w sali konferencyjnej. – Niech to będzie dla pana nauczka, drogi panie. Takie są skutki świadomego lekceważenia liczb nieparzystych. Wówczas nic już nie ma sensu.
3 Monk i wielka prośba Wiem z doświadczenia, że najczęstszymi motywami zbrodni są pieniądze albo seks, a w przypadku Rebekki Baylin, jak się okazało, w grę wchodziły oba te motywy. Dowiedzieliśmy się o tym dość szybko, ponieważ kapitan Stottlemeyer potrafił złamać Camerona Griswolda po zaledwie trzydziestu minutach przesłuchania w jednym z pokojów na posterunku. Baylin była najlepszym sprzedawcą „Pięciu gwiazd”, a od pewnego czasu kochanką Griswolda. Wieczorem poprzedniego dnia zagroziła, że odejdzie z firmy i zabierze ze sobą najlepszych klientów, jeżeli nie zostanie przyjęta do spółki jako wspólnik i nie otrzyma solidnej zapłaty, która odzwierciedlałaby wysoki odsetek zysków, jaki firma osiągnęła dzięki jej dotychczasowej pracy. Co więcej, zapowiedziała Griswoldowi, że może zapomnieć o miłosnych igraszkach po godzinach, w biurze czy gdziekolwiek, ponieważ znalazła sobie dużo młodszego kochanka. Doszło do scysji, Griswoldowi puściły nerwy i grzmotnął ją parę razy marmurowym kubkiem na długopisy, który nawinął mu się akurat pod rękę. Pragnąc ukryć zbrodnię, wywiózł jej ciało do domu, który Rebecca miała w sobotę prezentować potencjalnym kupcom, i upozorował napaść na tle seksualnym. Potem wrzucił do kanalizacji kubek na długopisy i wrócił do firmy posprzątać biuro. Wychodząc, zobaczył wiszącą na ścianie fotografię i w poczuciu nieczystego sumienia pomyślał, że jak na dłoni widać na niej narzędzie zbrodni. Wrócił więc pośpiesznie do domu, zgolił całodzienny zarost, ubrał się w te same rzeczy, które miał na sobie dwa lata temu, chwycił aparat cyfrowy i pojechał znowu do biura, żeby podmienić wiszącą na ścianie fotografię. Zdjęcie zrobił za pomocą samowyzwalacza, wydrukował je na papierze z połyskiem i zastąpił nim starą fotografię, którą wrzucił do niszczarki. Przed porannym powrotem do pracy pozostało mu parę godzin snu. Sądził, że dokonał zbrodni doskonałej, rzeczy naprawdę niebywałej, zważywszy na to, że działał w nieustannym pośpiechu. Jednak w biurze pojawiła się policja, a Adrian Monk, niczym sterowany laserem pocisk balistyczny pomknął prosto w kierunku fotografii. Griswold nie wierzył własnym oczom. Właściwie wciąż nie mógł zrozumieć, jakim cudem został tak szybko zdemaskowany. Również Devlin niełatwo było się z tym pogodzić. Siedziała za biurkiem i rzucała ku nam ponure spojrzenia, wpisując do komputera raport ze śledztwa. Miałam wrażenie, że w klawiaturę uderza pięściami, a nie palcami. Stottlemeyer poprosił Monka i mnie, żebyśmy na razie nie opuszczali posterunku, więc czekaliśmy w jego gabinecie, a on załatwiał jeszcze jakieś drobne sprawy. Monk zajął się porządkowaniem akt na biurku kapitana, a ja siedziałam na kanapie pochłonięta lekturą czasopisma „American Police Beat”. Zazwyczaj policyjny magazyn branżowy nie przyciąga mojej uwagi, ale na okładkach ostatnich paru numerów widniały zdjęcia naszego dobrego przyjaciela, Randy’ego Dishera. Randy został komendantem policji w Summit, w stanie New Jersey, miasteczku, które w ostatnim czasie pogrążyło się w głośnych skandalach korupcyjnych. Jeden z miejskich księgowych niższego szczebla zauważył błędy arytmetyczne, jak mu się wydawało, w wynagrodzeniach wypłacanych radnym miasta za pracę w różnych komisjach. Jednak im dalej
sprawdzał arytmetykę, tym więcej zaczął odkrywać nieprawidłowości finansowych, aż w końcu poszedł z całym materiałem prosto do Randy’ego. Wkrótce wyszło na jaw, że burmistrz, wespół z radą miasta, regularnie plądrowali skarbiec Summit, wypłacając sobie potajemnie horrendalnie wysokie pobory za pracę w komisjach legislacyjnych, które nawet nie zbierały się na posiedzeniach. Jednak korupcja sięgała dużo głębiej, w grę wchodziły również nisko oprocentowane pożyczki od miasta, łapówki od deweloperów i wiele innych, mniejszych czy większych przekrętów i szachrajstw. Randy zawiadomił stanowego prokuratora generalnego, który przygotował akcję i jak jastrząb spadł znienacka na urzędników, dokonując aresztowań niemal wszystkich członków władz miasteczka, pomijając dzielnego księgowego i Randy’ego Dishera. – Widzę, że zaczytujesz się artykułami na temat bagna, w które wpadł Randy – powiedział Stottlemeyer, wchodząc do gabinetu. – Biedny Randy – westchnęłam. – Objęcie funkcji szefa policji w obcym mieście samo w sobie jest nie lada wyzwaniem, a co dopiero, gdy człowiek musi jeszcze mieć do czynienia ze skorumpowanym samorządem. – W porównaniu z życiem z Sharoną to musi być pestka – zauważył Monk. – Uważa pan, że życie z Sharoną jest cięższym doświadczeniem niż pełnienie funkcji komendanta policji w mieście, którego włodarze siedzą za kratkami? – Ależ oczywiście – stwierdził z przekonaniem Monk, ustępując na bok, aby Stottlemeyer mógł zająć miejsce za biurkiem. Sharona Fleming to pielęgniarka, która pracowała u Monka, zanim ja zostałam jego asystentką. Porzuciła tę posadę, gdy postanowiła ponownie wyjść za mąż za swojego byłego męża – co jednak nie skończyło się szczęśliwie. Kiedy pewnego dnia przyjechała z wizytą do San Francisco, została dłużej, zaczęła chodzić z Randym i oto teraz wiją wspólne gniazdko w Summit. Jest to kobieta o silnej woli, która ma wyrobioną opinię na każdy temat i nie lubi, gdy ktoś za dużo marudzi, a już zwłaszcza Monk. Nie zawsze było nam po drodze, ale bardzo lubiłam Sharonę. – Sharona nie jest taka zła – stwierdziłam. – Mówisz tak, ponieważ widziałaś ją tylko w mojej obecności – rzekł Monk. – Ja miałem na nią kojący wpływ. Stottlemeyer chrząknął. – Naprawdę? – To kobieta, nad którą trudno zapanować. Nie sądzę, aby Randy był w stanie okiełznać ją lepiej ode mnie. – Sądzę, że ma pewien atut, którego pan nie posiadał – stwierdziłam. – Taki, że jest uzbrojony? – Taki, że oni się kochają, panie Monk. Miłość wywiera na ludzi ogromny wpływ. – Miłość to główny motyw morderstw. – Randy ma większe problemy, niż obojgu wam się wydaje – przerwał nam kapitan. – Właśnie dlatego prosiłem, żebyście na mnie poczekali. Muszę z wami porozmawiać. Dzwonił do mnie wczoraj wieczorem. Randy już nie jest komendantem policji w Summit. – Zwolnili go? Po tym, ile dobrego zrobił dla miasta? – zapytałam. – Gorzej. Randy pełni obowiązki burmistrza miasta. – Pan raczy żartować, kapitanie – powiedziałam. – Skąd. Zgodnie ze statutem miasta, jeśli najwyżsi urzędnicy przestają pełnić funkcje
z powodu popełnienia przestępstwa, szef miejscowej policji jest następny w kolejce do sprawowania władzy w mieście, naturalnie do kolejnych wyborów, czyli w przypadku Randy’ego jeszcze przez miesiąc – mówił kapitan Stottlemeyer. – W takim razie kto jest szefem policji? – Randy musi żonglować dwoma stanowiskami. Jest tym przytłoczony. To małe miasteczko, przestępczość jest niewielka, ale bardzo jest mu potrzebny ktoś, na kim mógłby polegać w żmudnej pracy detektywistycznej, ponieważ sześciu jego funkcjonariuszy zajmuje się głównie wezwaniami do małych przestępstw. Monk pokiwał głową. – Rozumiem. Chcesz zatem, żebyśmy mieli oko na porucznik Devlin i pilnowali, aby wszystko tutaj szło jak po maśle, podczas gdy ty będziesz w Summit? Zerknęłam na Devlin, która być może jako tajna agentka była wybitną aktorką, ale udawanie, że sugestia Monka nie wywołała w niej niepokoju, marnie jej wychodziło. – Niezupełnie. Randy rzeczywiście pytał mnie, czy nie przyjechałbym na tydzień lub dwa, ale nie mogę. Tegoroczny urlop i chorobowe wykorzystałem już na miesiąc miodowy. Devlin odetchnęła głośno z ulgą i wróciła do sporządzania raportu, ale teraz to ja zaczęłam odczuwać niepokój. Ogarnęły mnie bardzo, bardzo złe przeczucia co do kierunku, w którym zmierza ta rozmowa. – Zatem co Randy zamierza? – zapytał Monk. Stottlemeyer odwrócił się w jego stronę. – Zamierza zadzwonić do ciebie, Monk. Właśnie tego się obawiałam. – Po co? – zapytał Monk. – Z prośbą, żebyś przyjechał na jakiś czas do Summit i rozwikłał parę spraw – wyjaśnił kapitan. – Jesteś najlepszym detektywem, jakiego zna. Nie będzie w stanie znaleźć nikogo, komu bardziej ufa i kto lepiej zna się na robocie. Monk gwałtownie pokręcił głową. – Nie mogę. – Dlaczego? – zapytał kapitan. – Mam tutaj ważne zobowiązania. – Jakie? – Doradzanie tobie w sprawach zabójstw. – Przez tydzień czy dwa damy sobie bez ciebie radę – zapewnił Stottlemeyer i zerknął w kierunku Devlin, która niby pochłonięta pracą nad raportem, nagle zdała się wpaść w znakomity humor. – Znam przynajmniej jednego detektywa, który z chęcią weźmie sobie na głowę więcej pracy. – Mam dwa spotkania tygodniowo z doktorem Bellem – przypomniał Monk, mając na myśli swojego psychiatrę. – On również jakoś bez ciebie przeżyje. – Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo mnie potrzebuje. Nie tylko w kwestii finansowej, ale również emocjonalnej. On żyje taką rutyną. – Możesz prowadzić z nim rozmowy przez telefon – stwierdził Stottlemeyer. – No i proszę, po problemie. Monk przestąpił z nogi na nogę. – Codziennie rano muszę odkurzyć mieszkanie – powiedział. – Tego przez telefon nie mogę zrobić. – Odkurzysz, jak wrócisz.
– Kurz zbiera się potwornie szybko – upierał się Monk. – Świetnie. Po powrocie będziesz miał wiele do sprzątania. Obaj wiemy, jak bardzo lubisz sprzątać. Kurz w twoim mieszkaniu to właściwie bonus w całej tej sprawie. Monk poruszył niezgrabnie ramionami i znowu przestąpił z nogi na nogę. Pomysł, by miał lecieć do odległego New Jersey, wytrącił go z równowagi i usilnie próbował teraz wyważyć wszystko w głowie. Mogłam sobie wyobrazić, z jakimi problemami się zmagał. Gdyby zdecydował się pojechać, oznaczałoby to konieczność zaopatrzenia się na kilka tygodni w żywność, wodę, pościel, naczynia kuchenne i środki czystości. Potrzebna była półciężarówka. Kiedy tam dotrze, to znajdzie się w obcym środowisku, co z kolei oznaczało poczucie zagubienia i utraty równowagi, powodujące napady lękowe. To dopiero początek. Monk coraz szybciej przestępował z nogi na nogę, jakby stąpał bosymi stopami po rozżarzonych węglach. – Co z Natalie? – spytał. – Ode mnie zależy utrzymanie jej rodziny. – Natalie pojedzie z tobą. – Pojadę? – odezwałam się. – To ja sama nie mam nic do powiedzenia? – Oczywiście, że masz – zapewnił kapitan. Jakoś nie brzmiało to przekonująco. Ale prawda była taka, że miałam jeszcze mniej zobowiązań niż Monk. Jego życie codzienne, z odkurzaniem mieszkania i wizytami u psychiatry, wydaje się w ciągłym biegu w porównaniu z moim w ostatnim czasie. Mimo wszystko nie podobało mi się, że Stottlemeyer z góry założył, iż wszystko rzucę – jakbym miała coś do rzucania – i popędzę do New Jersey tylko dlatego, że jemu się wydawało, iż powinnam tak zrobić. W tej chwili zadzwonił telefon. Kapitan chwycił za słuchawkę, przedstawił się, a potem słuchał. – Jak idzie? – Znowu słuchał i potakiwał głową. – Rozumiem. – Zerknął na Monka, potem na mnie. – Skoro o nich mowa, oboje są właśnie w moim gabinecie. Poczekaj, przełączę na rozmowę konferencyjną. – Stottlemeyer wcisnął przycisk i odłożył słuchawkę. – Możesz mówić, komendancie. – Hej, cześć, Monk, cześć, Natalie, to ja, komendant policji Randy Disher. Pomimo trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, Randy zachowywał w głosie swój dziko wesoły ton. – Nie powinniśmy zwracać się do ciebie „panie burmistrzu”? – zapytałam. – Więc już słyszeliście o tym, co się stało w Summit? – Kapitan Stottlemeyer pokrótce nam zrelacjonował. – Kazali mi sprawować urząd burmistrza, co jest oczywiście wielkim zaszczytem, ale szczerze mówiąc, nie wiem, co mam tu robić. Jestem gliną, nie politykiem. – Jako komendant policji musisz być jednym i drugim – powiedział Stottlemeyer. – Nawet jeśli jesteś tylko skromnym kapitanem. – Sęk w tym, że interesy miasta zabierają mi tak wiele czasu, iż nie nadążam z załatwianiem na bieżąco pilnych spraw w komendzie, a przecież tam zostałem zatrudniony. Obawiam się, że tutejszy element przestępczy zaczyna wykorzystywać sytuację. – Co masz na myśli? – zapytał Stottlemeyer. – Od kilku dnia notujemy serię włamań do budynków mieszkalnych. Brakuje mi ludzi na dodatkowe patrole, a nie mam nikogo o wysokich umiejętnościach detektywistycznych, kto szybko wyjaśniłby, kim są te grasujące czarne charaktery. Potrzebna mi pomoc.
Stottlemeyer wbił wymowne spojrzenie w Monka, który uporczywie unikał wzroku kapitana. – Nie możesz poprosić o pomoc policji stanowej? – zapytał Monk. – Oczywiście mógłbym. Ale gdy sytuacja w mieście wróci do normy, wszyscy będą pamiętać, że nie potrafiłem wykonać roboty, za którą mi płacą, i ludzie mnie wygwiżdżą. Naprawdę potrzebuję pomocy, żebym mógł zachować posadę i dalej pracować, Monk. Nie tylko ja, również Sharona. Dobrze nam się tutaj żyje i chciałbym, żeby tak pozostało. – Na pewno będzie wam się dalej dobrze żyło. – Tylko wówczas, jeśli spełnisz moją wielką prośbę, Monk, i przyjedziesz na tydzień lub dwa do Summit jako oficjalny konsultant – mówił Disher. – To bardzo małe miasteczko. Sprawy, które tu mamy, rozwiążesz w pięć minut. Opłacimy wszystkie koszty, zapewnimy samochód i chusteczki dezynfekujące. Właściwie to będą dla ciebie wakacje. Dla Monka może tak, ale byłam pewna, że dla mnie nie. Monk poruszył niezgrabnie ramionami. – Zastanowię się. – Będę ci naprawdę wdzięczny, Monk – powiedział Disher. – Wkrótce się odezwę. – Pożegnał się i rozłączył rozmowę. Monk spojrzał na mnie. – Nie mogę jechać do New Jersey – powiedział ponuro. – Dlaczego nie? – Ponieważ to nie jest tutaj. – Podróżowałeś już wcześniej, Monk – przypomniał Stottlemeyer. – Parę lat temu zawędrowałeś nawet do Niemiec. Kapitan podał dobry argument. – To była wyjątkowa sytuacja. Mój psychiatra wyjechał tam na sympozjum, a jego zastępcy w San Francisco brakowało jednej ręki. Nie miałem wyboru. – Teraz również nie masz wyboru – powiedział nagle ktoś z wyraźnie wyczuwalnym akcentem New Jersey. Odwróciliśmy głowy jak na komendę i zobaczyliśmy w drzwiach kobietę ubraną w obcisłą dżinsową spódniczkę mini oraz bluzę w cętki geparda z głębokim, trójkątnym dekoltem. Na nogach miała wysokie kozaki, a w uszach wielkie koła, przez które można by było przerzucić piłeczkę tenisową. – Jedziesz ze mną, Adrianie, nawet gdybym miała cię związać, wrzucić do skrzyni i nadać pocztą kurierską.
4 Monk i służba ochrony lotniska Amy Devlin wstała od biurka z szerokim uśmiechem na ustach i podeszła do stojącej w drzwiach kobiety. – Nie wiem, kim pani jest, ale z miejsca panią polubiłam. Porucznik Amy Devlin. Uścisnęły sobie mocno dłonie, a na ręce kobiety zadzwoniły bransolety z wisiorkami. – Sharona Fleming, miło mi. To za moją sprawą pani i Natalie macie swoje posady. – To dziewczyna Randy’ego Dishera – wyjaśnił Stottlemeyer. – Miłość jego życia – poprawiła go Sharona. – Biję się w piersi – kajał się kapitan. – Sharona była również pierwszą asystentką Monka. – Raczej pielęgniarką, która była mu opoką w okresie absolutnego załamania nerwowego, pomogła mu stanąć twarzą w twarz ze strachem, wyjść z domu i wrócić do rozwikływania morderstw. – Właśnie to chciałem powiedzieć – przytaknął ulegle Stottlemeyer. Uśmiech na twarzy Devlin rozjaśniał jeszcze bardziej. Miała niezły ubaw, patrząc, jak Monkowi i kapitanowi obrywa się wreszcie od jakiejś kobiety. – Co tu robisz? – zapytał Sharonę Monk. – Przyleciałam nocnym lotem, żeby osobiście ci przypomnieć, ile jesteś mi dłużny. Monk poruszył niezgrabnie ramionami. – Wciąż trzymam księgi rachunkowe za lata, w których u mnie pracowałaś. Mogę udowodnić, że wypłaciłem ci każdą pensję co do centa. – Nie mówię o wynagrodzeniu. – W takim razie o czym? – O wszystkim, co dla ciebie zrobiłam, Adrianie! – O pracy zatem. Za którą otrzymałaś sowite wynagrodzenie. – Psie pieniądze. Moje zajęcia wykraczały daleko poza obowiązki, których się podjęłam przy podpisywaniu umowy. – Czyżby? O ile pamiętam, za każdym razem, kiedy prosiłem, żebyś coś posprzątała, odpowiadałaś zawsze, cytuję: „Jestem twoją pielęgniarką, nie służącą”. – Kiedy kapitan Stottlemeyer zaproponował zatrudnienie ciebie jako konsultanta policji, to ja przekonałam departament, że dasz sobie radę, bo zapewniłam, że cały czas będę przy tobie, i osobiście zagwarantowałam, że nie wpadniesz w załamanie nerwowe. Mówiłam im, że po tym, ile zdrowia oddałeś dla miasta, mają wobec ciebie moralny dług do spłacenia. Teraz ty masz taki sam dług wobec mnie. Więc wsiadasz ze mną dziś wieczorem do samolotu i lecimy do New Jersey. – Nie sądzę. – Ja nie proszę, Adrianie – oznajmiła Sharona i odwróciła się w moją stronę. – Dla ciebie również mam bilet, Natalie. Mam nadzieję, że pojedziesz z nami. Słyszałam od kapitana Stottlemeyera, że masz smykałkę do zagadek detektywistycznych. Zagięła mnie. Spojrzałam zdumiona na kapitana. – Naprawdę? – Oczywiście – potwierdził. Wprawdzie podniesione brwi Amy Devlin kazały mi się domyślać, że pani porucznik jest całkowicie innego zdania, ale nieszczególnie przywiązywałam wagę do jej opinii. Nie byłam
pewna, czy ktoś tu sobie nie stroi ze mnie żartów, ale dotychczas nikt nigdy nie powiedział mi, że mam do czegokolwiek smykałkę, co najwyżej do spania, więc zrobiło mi się miło i ciepło na duszy. – Randy od lat jest moim przyjacielem – powiedziałam. – Jeżeli pan Monk pojedzie do New Jersey, to ja również pojadę. – W takim razie lepiej idź już do domu i zacznij się pakować – powiedziała Sharona. – Ty też, Adrianie. Nie mamy wiele czasu. Wylot o osiemnastej. Sharona obróciła się na obcasach, dość wysokich, trzeba powiedzieć, i wymaszerowała z gabinetu. Podniosłam się z kanapy i spojrzałam na Monka, którego twarz spopielała. – Miał pan rację, panie Monk. Rzeczywiście ma pan kojący wpływ na Sharonę. Nie wiedziałam, na jak długo wyjeżdżamy, więc zapakowałam do torby rzeczy i przybory toaletowe na tydzień, zamknęłam dom na cztery spusty i pojechałam do mieszkania Monka. Po drodze zadzwoniłam do Julie i zawiadomiłam ją, że na kilka dni wyjeżdżam z miasta. Jej reakcja nieco mnie zaskoczyła. – Mamo, jesteś dorosłą osobą, nie musisz ustalać ze mną swoich podróży. – Myślałam, że będziesz się o mnie martwić, gdybym się długo nie odzywała. – Poczułabym tylko ulgę. – Dlaczego? Przecież nie maltretuję cię codziennymi telefonami. – Oczywiście, że nie – odpowiedziała. – Ty wolisz to nazywać „odpowiedzialnym macierzyństwem”. Nagle doznałam tego znanego, silnego poczucia déjà vu. Odbyłam już kiedyś bardzo podobną konwersację. Tyle że nie z córką, a z własną mamą. Byłam mniej więcej w wieku Julie, skończyłam właśnie szkołę, kiedy mama zadzwoniła do mnie, informując, że wyjeżdża z ojcem na krótkie wakacje. Tak oto spełnił się mój najczarniejszy koszmar. Stałam się jak własna matka. Byłaby na pewno wzruszona, gdybym jej o tym powiedziała, czego rzecz jasna nie uczynię. Przynajmniej nie muszę się martwić, że Julie wylewa za mną łzy. Mogę się natomiast martwić, dlaczego tego nie robi. Mając pożegnanie z córką za sobą, zaczęłam myśleć o czekającej mnie podróży. Nie powiem, żebym była szczęśliwa ze sposobu, w jaki wszyscy naskoczyli na Monka, sięgając po groźby i prośby, próbując wywołać u niego poczucie wstydu, byle zmusić go do wyjazdu, na który nie miał najmniejszej ochoty. Wolałabym, żeby byli wobec niego bardziej taktowni i chociaż udawali, że pozostawiają mu jakiś wybór. Z drugiej strony nie ulegało wątpliwości, że Monk ma do spłacenia dług wdzięczności wobec Randy’ego i Sharony i powinien im pomóc, a poza tym rzeczywiście nic w tej chwili nie trzymało go w San Francisco, jeśli nie liczyć uwielbienia dla rutyny swojej codzienności, niechęci do wszelkiej zmiany i paraliżującego strachu przed podróżowaniem. Cieszyłam się więc, że pojedzie z nami Sharona. Już parę razy leciałam z Monkiem samolotem i zawsze było to ciężkie przeżycie. Monk ma rozmaite fobie; przed zarazkami, recyrkulacją powietrza, ciasną przestrzenią, siadaniem w fotelu zajmowanym wcześniej przez obce osoby, nie mówiąc już o samym koncepcie, by człowiek miał latać. To tylko tyle na dobry początek. W aptekach można było kupić na receptę eksperymentalny lek o nazwie Dioxynl, który Monk zażywał przed podróżami na Hawaje i do Niemiec. Środek łagodził objawy zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych i neutralizował fobie, jednak niedobrym skutkiem ubocznym jego działania była w przypadku Monka utrata umiejętności detektywistycznych i przemiana w nadaktywnego, egocentrycznego bawidamka, któremu brakuje wewnętrznego cenzora między
myślami a pytlującym jęzorem. Alternatywą była próba siłowego przetrzymania objawów Monkowych fobii, z jego nieustającym marudzeniem i narzekaniem, z obsesyjnym zachowaniem wobec wszystkiego i wszystkich dookoła. Zakładając oczywiście, że jakimś cudem udałoby się nam go zawlec na pokład samolotu. Tak czy owak, czekała nas, a również członków załogi i wszystkich pasażerów, długa i stresująca podróż. Kiedy dotarłam na miejsce, Monk nadal kłócił się z Sharoną, co powinien zapakować do walizek. Początkowo zamierzał zabrać ze sobą niemal wszystko, co posiadał, mebli nie wyłączając. Ale Sharona przekonała go, aby ograniczył bagaż do zaledwie dwóch walizek (w jednej znajdowało się dwanaście identycznych garniturów, a w drugiej pościel), obiecując, że po przylocie do Summit natychmiast zorganizuje przesyłkę reszty rzeczy. Było to oczywiście wierutne kłamstwo, ale Sharona była tak przekonująca, że prawie sama dałam się na nie nabrać. Na lotnisko przyjechaliśmy moim samochodem aż trzy godziny przed planowanym odlotem, pamiętając o dokładnych kontrolach ochrony oraz z uwagi na to, że Monk jest… hm… Monkiem. Odprawa biletowa odbyła się bez problemów, ale kiedy zobaczyłam długą kolejkę wijącą się przed bramkami lotniskowej ochrony, od razy wiedziałam, że czekają nas poważne tarapaty. Przed nami tłoczyło się morze osób stojących jedna za drugą w wąskich, wytyczonych grubymi linami ogonkach wijących się zygzakiem raz w jedną, raz w drugą stronę, co Monkowi się bardzo nie podobało. Ze strachu kurczył się, jak tylko mógł, byle nie musnąć drugiego człowieka. Wszyscy stali tak blisko siebie, że bez trudu mogliśmy wyczuć zapach dezodorantów, żeli po goleniu, perfum i wiele innych woni pochodzących od otaczających nas ludzi. Z tych zapachów, rodzajów ubioru czy zachowań wobec współtowarzyszy podróży próbowałam nawet wydedukować coś na temat ich życia prywatnego. Na przykład w kolejce obok stał facet z opalenizną, który pachniał terpentyną i miał drobne plamki czerwonej farby we włosach i na karku. Na podstawie tych przenikliwych spostrzeżeń wydedukowałam, że człowiek ten zajmuje się malowaniem domów od zewnątrz. Nie miałam pojęcia, czy słusznie myślę, i byłam nawet bliska zapytania go o zawód. Jednak była to zabawa, której oddawałam się właściwie zawsze i wszędzie, ufając, że w ten sposób utrzymuję umysł w dobrej formie, na wypadek gdybym musiała pomóc Monkowi w jakimś śledztwie. Ostatnio coraz częściej angażowałam się w prowadzone przez niego dochodzenia, nie tylko po to, aby rozwijać swoje zainteresowania, ale ponieważ sprawiało mi to prawdziwą przyjemność, i właśnie dlatego tak bardzo pochlebiły mi słowa Stottlemeyera, gdy przyznał, że chwalił przed Disherem moje zdolności. Prawdopodobnie kapitan po prostu mi nadskakiwał, żebym bez oporów zgodziła się pojechać z Monkiem do New Jersey. Cóż, jeśli rzeczywiście tak było, to chwała kapitanowi za genialną manipulację moją osobą. Po dłużących się minutach oczekiwania dotarliśmy wreszcie do taśmociągu, który wprowadzał pod promienie rentgena podręczne bagaże i rzeczy osobiste. Sharona wrzuciła do jednej z plastikowych kuwet torebkę, a potem zaczęła ściągać biżuterię, kurtkę, pas od spodni i buty. – Dość! – wykrztusił nagle Monk, chwytając ją za ramię. – To nie klub ze striptizem. – Każdy jest zobowiązany zdjąć z siebie te rzeczy, Adrianie. – Mam ci uwierzyć, że pozwolą ci biegać nago po lotnisku?
– Spokojnie. To wszystko. Niczego więcej nie zdejmę. – Dzięki Bogu, bo w przeciwnym razie brakowałoby ci już tylko głośnej muzyki i kawałka rury. – Teraz kolej na ciebie, Adrianie – powiedziała Sharona. – Również musisz zdjąć te rzeczy. – Oszalałaś? – Monk się rozejrzał. – Mam się obnażyć na oczach wszystkich ludzi? – To wymóg prawa. Kto jak kto, ale ty powinieneś szanować prawo – orzekła oschłym głosem. Jak dobrze było mieć obok Sharonę, która również zajęła się Monkiem. Świadomość, że połowę ciężkiego brzemienia bierze na siebie ktoś inny, przynosiła olbrzymią ulgę. Raptem przyszła mi do głowy myśl, że niespodziewana podróż do New Jersey może się dla mnie okazać krótkimi, przyjemnymi wakacjami. – Chodzi tylko o kurtkę, pas i buty – powiedziała Sharona. – Koszuli nie musisz rozpinać nawet pod szyją. – W porządku. – Monk poruszył niezgrabnie ramionami. – Niech będzie. Gdzie jest moja przebieralnia? – Nie mają tutaj przebieralni, panie Monk – powiedziałam. – To wysoce nieprzyzwoite. Sharona zauważyła, że funkcjonariusze ochrony lotniska zaczynają się podejrzliwie przyglądać Monkowi, i szepnęła do niego: – Adrianie, jeśli nie przestaniesz robić scen i nie przesuniesz się wreszcie do przodu, ochrona zrobi ci rewizję osobistą w pełnym wydaniu, jeśli rozumiesz, co mam na myśli… Nie pomijając żadnego wgłębienia i otworu. Naprawdę ci na tym zależy? Monkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pośpiesznie podszedł do mnie po chusteczkę dezynfekującą, których tony nosiłam dla niego w swojej przepastnej torebce. Szybko podałam mu jedną. Monk dokładnie wytarł stojącą przed nim plastikową kuwetę, potem zdjął płaszcz, złożył go pieczołowicie i ostrożnie ułożył na jej dnie. Cały ten proces zajął mu ponad pięć minut. Ludzie wokół zaczęli się niecierpliwie kręcić, zwłaszcza stojący w kolejce obok malarz. Uśmiechnęłam się do niego, dając do zrozumienia, jak bardzo solidaryzuję się z jego cierpieniem. – Pośpiesz się, Adrianie – ponagliła Sharona. – Musimy zdążyć na samolot, podobnie jak reszta stojących za nami pasażerów. – Wybacz, ale w przeciwieństwie do ciebie nie przywykłem do rozbierania się w miejscach publicznych – odpowiedział. Oddał mi zużytą chusteczkę, którą wrzuciłam do zamykanego szczelnie woreczka foliowego, i zaczął zdejmować pasek od spodni. Po chwili zwinął go ostrożnie i położył na płaszczu. – Musi pan jeszcze zdjąć buty – powiedziałam. – Mam chodzić bez obuwia? Podłoga jest brudna. Byłam na to przygotowana. Sięgnęłam znowu do torebki i wyjęłam z niej dwa foliowe czepki prysznicowe. – Proszę – powiedziałam. – Może pan ich użyć jako jednorazowych bucików. – Chusteczka – rzucił krótko. Podałam mu jeszcze jedną chusteczkę. Monk dokładnie wytarł następną kuwetę i równiutko ustawił w niej buty, założywszy wcześniej na stopy foliowe czepki. W tym czasie obserwował go już cały personel ochrony i stojący za nami ludzie; strażnicy
z rozwagą i spokojem, a pasażerowie z rosnącym zniecierpliwieniem. Zaczęłam się obawiać, że rewizja osobista w pełnym wydaniu nie ominie nie tylko Monka, ale również Sharony i mnie. Zakładając, że wcześniej tłum nie rozszarpie nas na kawałki. Sąsiednia kolejka posuwała się dwa razy szybciej od naszej. Terpentynowy malarz stał już prawie w bramce wykrywającej metale. Znowu się do niego uśmiechnęłam. – Jak w dzisiejszych czasach idzie biznes malowania domów? – zapytałam. Rzucił mi spojrzenie pełne zdziwienia. – Słucham? – Taka opalenizna, ślady farby na pańskich włosach, zapach terpentyny… Dałabym głowę, że pracuje pan jako malarz elewacji domów. Mężczyzna nagle jakby się zmieszał i przeciągnął dłonią po włosach, szukając plamek po farbie. – Naprawdę to wszystko pani widzi? – Mam taki dar – powiedziałam. – To mój dar i przekleństwo. – Zdumiewające. Pokiwałam głową i znowu się uśmiechnęłam. – Często mi to mówią. Prawdę mówiąc, był to pierwszy raz i odwróciłam się do Monka w nadziei, że usłyszał pochwałę, ale on wpatrywał się trwożliwie w bramkę do wykrywania metali, jakby był to ujadający wściekle pies. W kierunku bramki ruszyła właśnie Sharona. Rozczarowałam się brakiem uwagi ze strony Monka, ale przynajmniej wiedziałam, że ktoś potwierdził siłę moich zdolności dedukcyjnych. Sharona nie uruchomiła alarmu i przeszła na drugą stronę, aby odebrać kuwetę ze swoimi rzeczami. Przyszła kolej na Monka. Wziął głęboki wdech, wolno wypuścił powietrze z płuc i jednym susem przeskoczył przez bramkę, prosto w ramiona czekającej na niego z drugiej strony strażniczki, czarnoskórej kobiety o gabarytach co najmniej dwóch Monków. – Nie może pan przebiegać przez skaner – upomniała go surowo. – Proszę wrócić i przejść jeszcze raz, ale wolnym krokiem. – Ależ to mnie ponownie wystawi na szkodliwe promieniowanie – zaoponował. – Musisz, Adrianie – powiedziała Sharona, zakładając pośpiesznie biżuterię. – To przecież nie boli. – Teraz nie. Ale będzie bolało za dziesięć lat, kiedy zacznie mi odpadać skóra i będę świecić w ciemności, a ciebie będzie gryzło sumienie. Monk jeszcze raz nabrał powietrza w płuca, przeskoczył wielkim susem z powrotem przez bramkę i odwrócił się w kierunku strażniczki. – Proszę teraz przejść w moją stronę – poleciła strażniczka, dając mu znak ręką. – Powoli! Monk jeszcze raz wziął głęboki wdech, zamknął oczy i wszedł w promienie skanera, krzywiąc się potwornie, jakby kłuto go igłami, a po chwili wyszedł po drugiej stronie. Otworzył oczy i wypuścił głośno z ust powietrze, stając oko w oko ze strażniczką. – Och, Bogu dzięki, mam to już za sobą – jęknął i ruszył wolnym krokiem w kierunku Sharony, jednak strażniczka zagrodziła mu drogę. – Proszę tam podejść – powiedziała rozkazującym tonem, wskazując oszklony boks. – Po co? – Muszę dokonać osobistego przeszukania. – Ależ skąd, nie musi pani.
– Owszem, muszę. – Ale w bramce nie odezwał się alarm – przekonywał Monk. – Jestem czysty. Bardzo, bardzo czysty. – Wybiórczo dokonujemy przeszukań wśród pasażerów. Ja wybrałam pana. – Dlaczego mnie? – Ponieważ dziwnie się pan zachowuje. – Cóż dziwnego w tym, że człowiek nie chce być ponad miarę napromieniowany? – Albo pana przeszukam, albo będzie musiał wejść pod skaner obrazujący całe ciało człowieka. – Kobieta wskazała potężną machinę, wyglądającą trochę jak bramka do wykrywania metalu, tyle że była jeszcze większa i jeszcze groźniejsza. – Pana wybór. – Co robi ta machina? – Pokaże, co kryje się pod pańskim ubraniem. – Ja się kryję pod moim ubraniem. – Chciałabym się upewnić, że to jest wszystko, co się tam kryje – odparła strażniczka. – Niech pan się nie upiera, panie Monk – powiedziałam, widząc, że napięcie udziela się wszystkim strażnikom, a również ludziom oczekującym w kolejce, w tym memu nowemu wielbicielowi, malarzowi elewacji, który właśnie przeszedł z powodzeniem przez sąsiednią bramkę. – Nie rozumiem, dlaczego robi to pani właśnie mnie, obywatelowi czystemu i prawemu – mówił Monk. – Podczas gdy rabuś bankowy przechodzi przez wasze stanowiska jak gdyby nigdy nic. – Nie widzę nigdzie rabusia – powiedziała coraz bardziej poirytowana strażniczka. Monk wskazał malarza palcem. – Jak to, nie widzi pani tego człowieka? Mężczyzna poderwał się, jakby ktoś dźgnął go ościeniem do poganiania bydła, i rzucił się nagle do ucieczki z powrotem przez bramkę do wykrywania metalu, przepychając się przez ciżbę oczekujących pasażerów niczym obrońca futbolu amerykańskiego, zdecydowany za wszelką cenę dopaść schodów ruchomych prowadzących do wyjścia z lotniska. Gdzieś rozległ się alarm i w jednej chwili grupa uzbrojonych funkcjonariuszy ochrony lotniska rzuciła się w pogoń za uciekinierem, przewróciła go na ziemię, pociągając linę rozdzielającą kolejki. Naprężona lina omotała podróżnych niczym sidła, zwaliła ich z nóg i powstało jedno wielkie zamieszanie. Strażniczka zerknęła na Monka i machnęła ręką, pozwalając mu iść dalej. – Miłej podróży.
5 Monk w powietrzu – Skąd pan wiedział, że ten człowiek napadł na bank? Zadałam to pytanie Monkowi po wizycie w sklepie z pamiątkami, gdzie kupiliśmy dla niego butelkę wody Fidżi oraz pudełko płatków Wheat Thins, a dla Sharony i dla mnie jakieś słodycze do przegryzienia. Siedzieliśmy teraz w fotelach, czekając na wejście na pokład. – Gdybyś tylko go zobaczyła, również byś się domyśliła – powiedział Monk. – I powąchała. – Szczerze mówiąc, widziałam go i czułam ten zapach – przyznałam. – Jednak woń terpentyny, opalenizna na twarzy i karku oraz plamki farby we włosach kazały mi się domyślać, że to malarz, który maluje elewacje domów. Zapytałam go o to nawet, a on potwierdził. – A ty mu uwierzyłaś? – Dlaczego miałabym mu nie wierzyć? – Ponieważ to bandyta, który napadł na bank. – Monk wytarł szyjkę butelki chusteczką, potem odkręcił nakrętkę i pociągnął łyk wody. – Zauważyłaś wszystkie istotne szczegóły. – Naprawdę? – Obrabował bank, ale pieniądze znajdowały się w paczce z czerwoną farbą, to pułapka stosowana przeciw złodziejom. Podczas otwierania paczka eksplodowała mu w twarz. Co prawda rabuś miał założoną maskę haloweenową, ale mimo to farba opryskała mu włosy, uszy i kark. Skóra nie była wcale opalona od słońca, lecz podrażniona terpentyną i szorstką myjką, którą usiłował zmyć czerwone ślady po farbie. Sharona pokręciła głową z niedowierzaniem. – Właśnie kogoś takiego potrzebuje Randy. Jesteś jednoosobową jednostką policji, Adrianie. Nawet nie musisz prowadzić dochodzenia, żeby rozwikłać zagadkę kryminalną. Ja jednak jeszcze nie skończyłam. Nie rozumiałam, gdzie mogłam popełnić błąd. – Po prostu zgadł pan, i tyle, panie Monk – stwierdziłam. – Na podstawie tych samych dowodów wysnuliśmy dwie odmienne hipotezy. Moja teoria mogłaby się okazać równie słuszna jak pańska. Przy odrobinie szczęścia to ja mogłabym mieć rację. – Nie mogłabyś. Nie przyjrzałaś się dokładnie temu człowiekowi – powiedział Monk i odstawił butelkę z wodą. Sharona wzięła ją do ręki z zaciekawieniem. – Fidżi? – zapytała. – To nie jest twoja ulubiona marka. – Producent poprzedniej marki zbankrutował – wyjaśnił Monk. – Ale ta woda jest równie smaczna i równie nieskażona. To woda deszczowa, która obfitym opadem pokryła góry wyspy Viti Levi w 1515 roku, przesączyła się przez warstwy krzemu, bazaltu i piaskowca i osiadła pod skorupą skał, czysta i nietknięta, aż w końcu trafiła bezpośrednio do butelki, którą trzymasz w ręku. – Ho, ho… – mruknęła Sharona. – To tak, jakbyś pił stare, dobre wino, tylko nie dostajesz kopa. – Dostaję, dostaję. Niejedno mógłbym ci opowiedzieć. – Zamieniam się w słuch. Ale ja nie skończyłam swojej rozmowy z Monkiem i przerwałam im. – Chwileczkę. Pan Monk musi coś jeszcze wyjaśnić. Co takiego pan dostrzegł, a ja przeoczyłam? Monk odwrócił się w moją stronę.
– Jego twarz i ręce nie miały śladów czerwonej farby, z czego łatwo wyciągnąć wniosek, że w chwili eksplozji miał na sobie maskę i długie rękawy. – To nie przeczy temu, że mógł być malarzem. – Poza tym miał przekrwione oczy, zapewne od gazu łzawiącego, który uwalnia się w chwili eksplozji paczki z farbą. – To wciąż nie przeczy mojej teorii. Oczy mogły być przekrwione w wyniku alergii, nienoszenia okularów przeciwsłonecznych lub od farby, która chlapnęła z pędzla na twarz. Gaz łzawiący nie jest absolutnie jedynym wyjaśnieniem. – Zdajesz się zapominać, że farbka do znakowania banknotów ma fundamentalnie różną kompozycję składników niż lateksowa farba do malowania ścian zewnętrznych. – Chce pan powiedzieć, że patrząc na ciapki we włosach, zauważył pan różnicę w składzie chemicznym? – Przecież nie jestem ślepy – powiedział lekko zdziwiony Monk, po czym wziął z ręki Sharony butelkę z wodą i pociągnął kolejny łyk. – Co więcej, farba do znakowania banknotów i farba do malowania ścian mają całkowicie odmienną fakturę, co widać gołym okiem. – Całkowicie – podkreśliła Sharona, przytakując zgodliwie głową. – Nie wiedziałaś o tym, Natalie? Drażniła się ze mną, ale wcale nie byłam skora do żartów. Nie było mi przyjemnie, słysząc, że moim umiejętnościom detektywistycznym wciąż jeszcze wiele brakuje. Poza tym może Monk potrafi rozpoznać różnice w fakturze i składnikach między farbą do znakowania a farbą do malowania, ale nie ma pojęcia, czym się różni Facebook od książki telefonicznej, nigdy nie przeszedłby testu smakowego, próbując odróżnić dietetyczną coca-colę od dietetycznej pepsi-coli, i nigdy nie rozpoznałby Lady Gagi, gdyby nagle stanęła w progu jego mieszkania i zaczęła śpiewać znany przebój. Cóż więc z tego, że wciąż są mi obce arkana sztuki detektywistycznej, które on ma w małym palcu. To jeszcze nie znaczy, że jestem niekompetentna. To znaczy tylko tyle, że czasem nie dostrzegam rzeczy, które Monk zauważa. Zresztą vice versa. Ciekawe, jak Monk dałby sobie radę z zagadką morderstwa, której rozwiązanie zależałoby od wiedzy, jak smakuje dietetyczna pepsi-cola, znajomości repertuaru Lady Gagi i poruszania się po Facebooku. Nie mogłam się już doczekać tego rodzaju śledztwa. Zerknęłam na płaski monitor nad stanowiskiem przy wyjściu do samolotu. Zostało nam kilka minut do wejścia na pokład. Czas podnieść kwestię, którą odkładałam na ostatnią chwilę. – Panie Monk, zaraz będziemy wchodzili na pokład samolotu. Zastanawiał się pan już, jak chce pan poradzić sobie z lotem? – Oczywiście. Spisałem już ostatnią wolę i testament. Jeśli o to pytasz. – Po głowie chodziło mi raczej pytanie, czy zamierza pan zażyć Dioxynl. Myślał pan o tym? Może raczej jakiś środek uspokajający? – Nie wezmę żadnych pigułek. – Dzięki temu podróż będzie dla pana mniej stresująca – powiedziałam. – Również dla wszystkich pasażerów. – Nie chcę umrzeć jako narkoman – stwierdził Monk. – Jedna pigułka nie zrobi z ciebie narkomana, Adrianie – wtrąciła Sharona. – Od jednej się zaczyna. Dziś bierzesz aspirynę, a jutro oddajesz się na ulicy za działkę koki. – Do tego jednak nie dojdzie, skoro dzisiaj masz umrzeć – powiedziała Sharona. – Więc co za różnica?
– Nie chcę sobie przytępić zmysłów. Mogą mi być potrzebne. – Do czego? – zapytałam. – Gdy przyjdzie czas na skok ze spadochronem. – Pasażerowie nie są wyposażeni w spadochrony – przypomniałam. – Nadal? – zapytał poirytowany. – Minął rok, odkąd pisałem w tej sprawie do Federalnej Administracji Nadzoru Lotów. – Naprawdę spodziewałeś się, że linie lotnicze wyposażą każdego podróżnego w spadochron? – zapytała Sharona. – To ma chyba większy sens niż wyposażanie ich w kamizelkę ratunkową do utrzymywania się na wodzie – stwierdził Monk. – To tak, jakby pasażerów okrętu wyposażać w spadochron. Musiałam przyznać w duchu, że ten sposób argumentacji wydawał się przekonujący, co było dość przerażające. Ewidentnie zbyt długo pracowałam u Monka. Kilka minut później zaczęto wpuszczać pasażerów do samolotu. Kiedy Monk wstał, miałam wrażenie, że kolana się pod nim uginają, a idąc z nami rękawem na pokład, zachowywał się, ku mojemu zaskoczeniu, wyjątkowo ulegle. Przygotowałam się na czekające mnie lada moment spory. Na przykład byłam gotowa przekonywać go, że nie powinien myśleć o rzędach trzech foteli jako zestawie nieparzystym, lecz niech raczej widzi w tym przecięty w połowie rząd sześciu foteli, a ponieważ sześć jest liczbą parzystą, to ostatecznie wszystko zostaje utrzymane w równowadze. Poza tym wnętrze samolotu zachowuje dzięki temu idealną symetrię. Jednak nie musiałam wyłuszczać mu tych przemyśleń ani też wyszukiwać żadnych innych argumentów, ponieważ w chwili, gdy dotarliśmy do naszych miejsc, Monk ledwie trzymał się na nogach, a kiedy zapięłyśmy go pasem w fotelu przy oknie, nie wiedział już, co się wokół niego dzieje. Usiadłam obok Monka, a Sharona zajęła skrajne miejsce przy przejściu dla stewardes. Uśmiechała się pod nosem, wyraźnie zadowolona z siebie. – Kiedy rozmawiałam z Monkiem, wrzuciłaś coś do jego butelki z wodą, prawda? Przytaknęła z uśmiechem. – Będzie spał do samego Newark. – Będzie głodny jak wilk. Sharona machnęła lekceważąco ręką. – Jeszcze mi później podziękuje. Kiedy Monk słodko spał, Sharona opowiedziała mi, jak wygląda życie w Summit, oddalonym ledwie pół godziny jazdy pociągiem od śródmieścia Manhattanu. Z jednej strony człowiek miał poczucie, że mieszka w małym miasteczku, a z drugiej była to typowa zamożna podmiejska sypialnia dla ludzi pracujących w Nowym Jorku. Mieszkało się tam znakomicie. Główną ulicą była Springfield Avenue, która przez dziesięciolecia zachowywała swój charakter, pozostając idealnym przykładem głównego traktu w klasycznym amerykańskim miasteczku. Jednak wystarczyło przyjrzeć się bliżej, aby dostrzec, że małe kafejki i prywatne rodzinne sklepiki zostały już wyparte przez snobistyczne kawiarnie, galerie sztuki i butiki sprzedające najmodniejsze ubrania lub dekoracje do aranżacji wnętrz. Wiejskie korzenie sielankowego Summit były widoczne w pofałdowanym terenie, drzewach ciągnących się wzdłuż ulic czy bujnie rozrośniętych ogrodach otaczających rezydencje, dzisiaj starannie wyremontowane i utrzymywane, z których wiele pochodziło jeszcze z wczesnych lat XX wieku.
Naturalnie wymagało to ogromnego nakładu pieniędzy, jednak tych w Summit nie brakowało. Wśród jego mieszkańców od wielu lat panuje pęd ku temu, aby być doskonale wykształconym i świetnie wynagradzanym profesjonalistą, pochłoniętym przede wszystkim sobą i swoim życiem zawodowym. Mieszkańcy miasteczka nie przywiązywali więc wagi do tego, robią lokalne władze, dopóki szkoły zachowywały wysoki poziom, ulice były czyste, przestępczość niska i nikt nie nastawał na ich czas i pieniądze. Bo i po co? Wokół panowały porządek, czystość i spokój, a oni nie musieli przy tym kiwnąć palcem, poprzestając na płaceniu podatków. Dzięki więc apatii lokalnej społeczności politycy mogli do woli plądrować publiczny skarbiec, bez obaw, że ktoś to zauważy lub kogoś to obchodzi. Dopiero urzędniczy błąd i nowy, nadgorliwy szef policji zburzyli tę fasadę, odsłaniając rozplenioną pod spodem machinę korupcyjną. – Ale nie ma co mówić o miasteczku – stwierdziła Sharona. – Powiem ci teraz co nieco o Randym Disherze. – Nie zapominaj, że dobrze go znam. Pracowaliśmy razem przez kilka lat. Pokręciła gwałtownie głową. – Ja również sądziłam, że go znam, gdy pracowałam u Adriana. Jednak okazało się, że to nieprawda. Na pewno masz przed oczami naiwnego, pełnego zapału chłopaka, pragnącego zadowolić szefa i wszystkich wokół, który żyje w swoim policyjnym światku i jest z tego powodu dumny. – A nie jest taki? – Może kiedyś był. Ale wówczas nie wiedziałam, skąd to się bierze. Tymczasem Randy jest prostolinijnym, szalenie ciepłym, żywiołowym i lojalnym człowiekiem, który zawsze pragnął spożytkować wszystkie swoje przymioty na rzecz pracy i obowiązków wobec przełożonego, praca zastępowała bowiem to, czego tak bardzo mu w życiu brakowało. – Prawdziwej miłości? – Teraz wydaje się to oczywiste, ale musiało minąć dziesięć lat, musiałam wyjść za faceta, z którym się rozwiodłam, a potem wyprowadzić się od niego i jeszcze raz się z nim rozwieść, żeby odkryć, że mój książę z bajki przez cały ten czas był tuż obok mnie. Do dziś nie mogę uwierzyć, że tak długo ignorowałam jego obecność. – Wiesz już, dlaczego go ignorowałaś? – Głównie dlatego, że był policjantem. Zanim zaczęłam pracować u Adriana, nauczono mnie unikać pewnych ludzi. Trudno mi było ten nawyk przełamać. Poza tym miał ten typowy dla policjanta, dumny krok, który zawsze mnie śmieszył, bo to było takie pocieszne. Nie umiałam wtedy traktować go poważnie. Wiedziałam, o czym mówi. Również mnie trudno było zobaczyć w Randym kogoś więcej niż zabawnego faceta z odznaką policyjną. Jednak Sharona miała rację; w dużej części brało się to stąd, że usilnie starał się być twardy i silny, a na wierzch zawsze wychodziła jego poczciwa, dobroduszna, chłopięca natura. Co dziwne, właśnie ta otwartość i sympatyczność, a nie pozorowany nieugięty charakter, czyniły z niego dobrego policjanta. Kapitan Stottlemeyer nieraz mówił, że ludzie otwierali się przed Disherem jak przed żadnym innym funkcjonariuszem policji, może dlatego, że w pewnym momencie wyczuwali w nim wrodzoną uczciwość. – To najsłodszy, najbardziej troskliwy i najuczciwszy mężczyzna, jakiego w życiu znałam – mówiła Sharona. – Choć przyzwoitość często prowadzi go na manowce. – Za bardzo ufa ludziom – przyznałam.
– Zawsze chce widzieć w człowieku jego najlepszą stronę, co u policjanta może się wydawać dziwne. Większość gliniarzy, których znam, z góry zakłada, że każdy ma coś za uszami. I zazwyczaj mają rację. – Jak się Randy zmienił, kiedy ma ciebie? – Przede wszystkim się wyciszył. Nie ma już tak wielkiej potrzeby, by zadowalać wszystkich wokół, chętniej bierze na siebie odpowiedzialność, nawet jeśli oznacza to sprawienie komuś przykrości. – A ty? – zapytałam. – Ty też się zmieniłaś? – Kiedyś z niczym się nie patyczkowałam. Brałam się do ludzi, zanim oni zdążyli się zabrać do mnie. Ale dzisiaj jestem słodką kotką. – Właśnie zauważyłam… – Och, nie sądź mnie po tym, jak postępuję z Adrianem. To zupełnie co innego. Odkąd jestem z Randym, naprawdę staram się dostrzegać potrzeby i uczucia innych ludzi i bardzo uważam, żeby nie wkurzać wszystkich dookoła. Mieszkamy w niewielkim miasteczku, Randy pełni funkcję publiczną i jest rozpoznawalny, więc wiem, że cokolwiek robię, wpływa to na jego wizerunek. – To jedyna przyczyna? – Cóż, z Randym u boku mam po prostu mniej powodów do złości. – Jak widzę, nie tylko Randy nie potrafił być sobą z powodu braku prawdziwej miłości. Spojrzała na mnie spode łba. – Od kiedy się zabawiasz w małego psychologa? – Mniej więcej od tego samego czasu, kiedy zaczęłam się zabawiać w małego detektywa – odparłam. – To rzecz nieodzowna, gdy człowiek pracuje u Adriana Monka, ale nie będę o tym opowiadać. Powiedz lepiej, jak Randy radzi sobie jako szef miejskiej policji. – Uwielbia tę pracę. To oczywiście mała jednostka, ledwie sześciu funkcjonariuszy, więc Randy świetnie daje sobie radę. W Summit panuje niewielka przestępczość, nie do porównania z tym, z czym miał do czynienia w San Francisco, trochę więc odpoczywa, a trochę wprawia innych w podziw, pokazując, na czym polega służba. Jednak wybuchł skandal korupcyjny i wszystko się zmieniło. Mam wrażenie, że wszyscy teraz oczekują od niego zbyt wiele. Co gorsza, on również wiele od siebie oczekuje. – Skończmy rozmawiać o Randym. Chętnie posłucham, co u ciebie. – Jestem szczęśliwa jak nigdy dotąd – odparła Sharona. – Randy naprawdę ma na mnie kojący wpływ. Zerknęłam na Monka, który spał w najlepsze. Co za szkoda, że nie mógł usłyszeć, co powiedziała Sharona. – To się nazywa miłość – stwierdziłam. – Z którą zwykle czułam się gorzej niż z grypą, dopóki nie spotkałam Randy’ego. To pierwszy mężczyzna w życiu, który nie przyprawia o ból głowy, nie powoduje skurczów od ciągłego stresu ani bólu gardła od ciągłego wrzeszczenia. – Pracujesz? – Tak, jako prywatna pielęgniarka u kilku osób w mieście, wpadam do nich codziennie, podaję zalecone lekarstwa, mierzę ciśnienie, temperaturę i tak dalej, a wieczorami wracam do domu, do dobrego człowieka, który traktuje mnie jak królową. – Nic lepszego nie mogło cię spotkać. – To prawda. Nie chciałabym tego utracić, Natalie, zwłaszcza jeśli pomyślę, ile lat straciłam, aby to zdobyć. Dlatego tak bardzo mi zależy, żeby Randy wyszedł cało z tej afery korupcyjnej. Dlatego też potrzebny mi Adrian.
– Nie martw się – powiedziałam. – Randy nie będzie musiał się teraz obawiać, że zaniedbuje departament policji, pełniąc obowiązki burmistrza. Pod okiem Monka nawet najdrobniejsze przestępstwo w mieście nie ujdzie nikomu płazem. Summit będzie czyste jak łza. – Dziękuję – powiedziała Sharona. – Kiedy będziemy wyjeżdżać, nawet ptaszki będą zbierać po sobie odchody. – Och, Boże – powiedziała z udawaną zgrozą w głosie Sharona. – Co ja narobiłam…
6 Monk przybywa do New Jersey Do Newark dolecieliśmy o drugiej w nocy. Lądowanie było twarde, wstrząs wyrwał ze snu Monka, który usiadł prosto i chwycił się kurczowo poręczy fotela, jakby zależało od nich jego życie. – Start to część lotu, której najbardziej nienawidzę – jęknął wystraszony. – W takim razie może się pan uspokoić – powiedziałam. – Właśnie wylądowaliśmy. Monk spojrzał ostrożnie w okno i zobaczył, że rzeczywiście samolot kołuje w stronę terminalu, a nie pasa startowego. Kiedy odwrócił głowę w naszą stronę, zobaczył Sharonę, która powiedziała z uśmiechem: – Witamy w New Jersey. Przespałeś całą podróż. – Dodałaś mi coś do wody w butelce – powiedział Monk. – Owszem – przyznała. – Czujesz już dziką ochotę na działkę kokainy? – Tak ci kiedyś ufałem – powiedział z urazą i przeniósł wzrok na mnie. – Wiedziałaś, co robi? – Nie – odparłam. – Ale sądzę, że niesprawiedliwie traktuje pan Sharonę. – Odurzyła mnie. To zdrada nie do wybaczenia. – Jakoś nie uważał pan tak, kiedy własnego brata odurzył pan środkami nasennymi i wywiózł go kamperem do innego stanu – przypomniałam. – Adrian zrobił coś takiego? – zdziwiła się Sharona. – Owszem. To był urodzinowy prezent dla Ambrose’a. – Niezły prezent – mruknęła Sharona. – To była całkowicie inna sytuacja – stwierdził Monk. – Nieprawda. Odurzył pan Ambrose’a, żeby przewieźć go z jednego miejsca w drugie, chcąc zaoszczędzić mu dramatycznych przeżyć i niewygód. Właściwie dopuścił się pan jeszcze gorszej rzeczy. Zabrał go pan wbrew jego woli. Monk zaczął się nerwowo poprawiać w fotelu. – Zrobiłem to dla jego dobra – oświadczył. – Chciałem, żeby wyszedł wreszcie z domu i poznał miejsca, w których nie był nigdy w życiu. – Był pan kiedyś w New Jersey? – zapytałam. – Do diabła, jasne, że nie! – powiedział Monk. – To wszystko, co miałam do powiedzenia – stwierdziłam sucho. – Od tej pory podczas podróży będziesz próbować każdego przeznaczonego dla mnie posiłku i napoju – oznajmił Monk. – Z miłą chęcią, ale oboje dobrze wiemy, panie Monk, że nie tknie pan niczego, czego wcześniej spróbuję, więc będzie musiał pan albo zaryzykować, albo podjąć głodówkę. Stewardesa oznajmiła przez głośniki, że dolecieliśmy na miejsce, poinformowała, że podczas kołowania można korzystać z telefonów komórkowych, i podała parę informacji o dalszych połączeniach lotniczych z Newark. – Postaraj się dojrzeć dobre strony tej podróży, Adrianie – powiedziała Sharona. – Nie rozbiliśmy się. Żyjesz! – W New Jersey – dokończył Monk. – Lepiej byłoby umrzeć. – Jak możesz tak mówić. Nic nie wiesz o New Jersey. – Wiem, że jest trujące. Tak bardzo trujące, że sto dwanaście miejsc z tego stanu znalazło się na liście obiektów wymagających pilnego oczyszczenia, którą przygotowała Federalna
Agencja Ochrony Środowiska – powiedział Monk. – Przy czym dwadzieścia dziewięć dalszych umieszczono na liście miejsc objętych ścisłą obserwacją. – Ile takich miejsc jest w Kalifornii? – Dziewięćdziesiąt sześć. Ale w pobliżu San Francisco tylko jedno, stocznia marynarki wojennej na Wyspie Skarbów, która na szczęście leży na środku zatoki, daleko od mojego domu. Następne wysoko toksyczne miejsce znajduje się po drugiej stronie zatoki, w Alamedzie. Prawdopodobieństwo, że znajdę się w którymkolwiek z tych miejsc, jest równe zeru. Tymczasem w New Jersey człowiek ledwie wyjdzie z samolotu, a już stawia stopę w dymiącej hałdzie toksycznych odpadów. – Czy Summit jest na liście agencji ochrony środowiska? – Nie. – Więc po co to biadolenie? – Miasteczko nie jest hermetycznie zamknięte. Ludzie w Summit jeżdżą po całym New Jersey, a wracając, przywożą toksyczne odpady z każdego zakątka stanu. – Do San Francisco przyjeżdżają ludzie z całego świata – powiedziała Sharona. – Nie grozi ci tu większe niebezpieczeństwo niż w domu. – W San Francisco jest mniej prawdopodobne, aby człowiek wszedł w składowisko toksycznych odpadów – upierał się Monk. – Poza tym nikt mi tam nie dorzuca do napoju środków odurzających. – Jest pan tego taki pewien? – zapytałam z psotnym uśmiechem. – Żartujesz, prawda? – zapytał przestraszony Monk. Wzruszyłam ramionami. Zanim Monk zdążył zadać dalsze pytania, samolot zatrzymał się przed terminalem, a pasażerowie zaczęli wstawać z foteli. Randy Disher, szef policji Summit, czekał na nas w hali odbioru bagaży. Miał na sobie sztywno odprasowany granatowy mundur i policyjną czapkę z daszkiem. Srebrna odznaka na jego piersi mieniła się w świetle fluorescencyjnych lamp szarawego wnętrza hali. Zamiast podkreślać autorytet władzy, mundur zdawał się tylko wydobywać na wierzch całą naturalną chłopięcość Randy’ego. Wyglądał jak podniecone dziecko idące na bal maskowy. Sharona przyśpieszyła kroku, pragnąc rzucić się w jego ramiona, ale Randy wyciągnął przed siebie dłoń w powstrzymującym geście. – Jestem na służbie – powiedział. – Jedynym twoim obowiązkiem jest mnie pocałować – odparła Sharona. Przytuliła się do niego i złożyła na jego ustach gorący pocałunek. Disher oblał się rumieńcem. – Ona nie ma szacunku dla przedstawicieli władzy – szepnął z niesmakiem Monk i odwrócił wzrok. Nie znosił okazywania czułości. Gdy tylko Sharona wypuściła Dishera z objęć, również przygarnęłam go do siebie na przywitanie, pogłębiając tylko rumieniec Randy’ego i niesmak Monka. – Dobrze cię widzieć, Randy – powiedziałam. – Jakie to uczucie znowu nosić mundur? – To nie to samo co kiedyś. To mundur komendanta. Człowiek czuje się w nim zupełnie inaczej niż w mundurze patrolowego – odparł. – Dla mnie wygląda tak samo. – Ale nie jest taki sam – odparł. – Noszę go tylko po to, aby pokazać solidarność ze swoimi ludźmi. – Również dlatego, że departament jest mały i komendant też musi czasem wyjechać na wezwanie – dodała Sharona.
– Wyłącznie w kompetencjach nadzoru i szefa – uściślił Disher i odwrócił się w naszą stronę. – Dziękuję, że przyjechaliście. Jestem naprawdę bardzo, bardzo wdzięczny. Czuję się, jakby odwiedziła mnie rodzina. – Bo tak jest – zapewniłam. Monk poruszył niezgrabnie ramionami i powiedział: – Ja jednak nie czuję się tutaj najlepiej. – Ty nigdzie nie czujesz się najlepiej, Adrianie – stwierdziła Sharona. – W związku z tym właściwie możesz powiedzieć, że czujesz się tutaj jak u siebie w domu. – Zarezerwowałem wam pokoje w najlepszym hotelu. Będzie dokładnie tak, jak lubisz, Monk – powiedział Disher. – Czy to hotel w San Francisco? – Nie. – W takim razie już go nie lubię. – Wiem, że to dla ciebie trudne, Monk, tym bardziej musisz wiedzieć, jak wiele dla mnie znaczy, że mimo wszystko zdecydowałeś się przyjechać. To świadczy o sile więzi, jaka powstała się między nami w bezpardonowych bojach z przestępcami, które toczyliśmy na okrutnych ulicach San Francisco. – Przyleciałem odurzony i nieświadomy – odpowiedział Monk. Sharona dostrzegła nasze torby na karuzeli z bagażami, więc chwyciliśmy je szybko i krótko potem pakowaliśmy się do zaparkowanego przed wejściem radiowozu miejscowej policji. Bycie policjantem w Summit zdecydowanie ma swoje plusy. Monk wahał się, stojąc na krawężniku. – Nie martw się, Monk. Poleciłem, żeby samochód wyczyściła profesjonalna ekipa sprzątająca miejsca przestępstwa, a przed przyjazdem na lotnisko szczegółowo osobiście wszystko obejrzałem – powiedział Disher, wrzucając torby do bagażnika. – To najczystszy samochód, w jakim kiedykolwiek siedziałeś. Zapewnienie Randy’ego wyraźnie poprawiło Monkowi nastrój. Dał mi znak, prosząc o chusteczkę dezynfekującą. Kiedy mu ją podałam, otworzył przez nią tylne drzwi, powąchał powietrze w samochodzie i uśmiechnął się zadowolony. – Wnętrze nasycone środkami dezynfekującymi – powiedział. – To dobrze? – Gdyby cały świat tak pachniał… – rozmarzył się Monk i wsiadł ochoczo do wozu. Disher pokiwał głową, zadowolony z siebie. Mrugnęłam do niego i usiadłam z tyłu obok Monka. Kiedy samochód ruszył spod lotniska, cicha jazda i ustępujący stres po długiej podróży zaczęły mnie usypiać. Choć możliwe, że zasnęłam, ponieważ nawdychałam się lizolu. Obudziłam się dopiero wtedy, kiedy samochód się zatrzymał. W pierwszej chwili czułam się trochę zdezorientowana, ale zaraz przypomniałam sobie nasz lot i zobaczyłam, że stoimy przed wejściem do hotelu. Wysiadłam z radiowozu i rozprostowałam kości, podczas gdy Disher wyjął z bagażnika torby i walizki. O hotelu Claremont nie wiedziałam nic, a mimo to architektura budynku powiedziała mi wszystko o jego przeszłości. Każde skrzydło reprezentowało bowiem inny okres w historii Ameryki. Główną jego część, widoczną od ulicy, stanowiła autentyczna górska chata myśliwska z początków XX wieku. Obok wznosiło się okazałe skrzydło w stylu neoromańskim z lat trzydziestych ubiegłego stulecia, dalej skrzydło w stylizowanych liniach z epoki podboju kosmosu, zatem ściany z pustaków żużlobetonowych i akcenty ze skamieniałej lawy z lat
sześćdziesiątych, a w końcu część z zimnymi, przyciemnionymi szybami i marmurowymi wykończeniami lat osiemdziesiątych. Weszliśmy z Monkiem do środka za Disherem i Sharoną. W holu dominował widok potężnego kamiennego kominka. Sufit był wysoki, z wyeksponowanymi, ręcznie ciosanymi belkami stropowymi. Podczas gdy podziwialiśmy wnętrza, Disher odebrał od wychudłej kobiety w recepcji klucze do pokojów i podszedł do nas. – Pozwoliłem sobie wynająć wam pokoje z parzystymi numerami, na drugim piętrze najnowszego skrzydła, wybudowanego w 1982 roku – powiedział z dumą, po czym chwycił nasze torby i ruszył długim, wąskim korytarzem starej części budynku do przestronniejszego korytarza w nowszej części. – Muszę was uprzedzić, że w tym hotelu straszy, tak przynajmniej mówią ludzie. – Duchy nie istnieją – stwierdził Monk. – Istnieją tylko ludzie z urojeniami. Zgadzałam się z nim w tym względzie, choć z drugiej strony lubiłam dobre opowieści o duchach. – Czy z tym budynkiem wiąże się jakaś legenda? – zapytałam. – Oczywiście. Mówią, że jeszcze w XIX wieku pewnej mglistej, ciemnej nocy została tu obrabowana i zamordowana kobieta. Jej dusza błąka się po zakamarkach budynku w postaci wirującego obłoku i szuka swojego mordercy – powiedział Disher. – Według legendy, jeśli człowiek spojrzy jej w oczy i nie odwróci wzroku, następnego dnia straci życie. Kiedy więc zobaczycie ducha, pamiętajcie, żeby nie patrzeć mu w oczy. – Wierzysz w to? – zapytał Monk. – Nie, ale w poprzednich latach zdarzyło się parę razy, że goście hotelowi wzywali policję z prośbą o interwencję w tej sprawie. Chociaż od czasu jak tu jestem, nie było ani jednego takiego wezwania. Monk poruszył niezgrabnie ramionami. – Jakie były okoliczności tamtego morderstwa? – zapytał. – O Boże – jęknęła Sharona. – To było dwieście lat temu, Adrianie. Naprawdę sądzisz, że uda ci się rozwiązać zagadkę tego zabójstwa? – Ktoś powinien to zrobić – stwierdził. – To mocno zaległa sprawa. – Jeżeli w ogóle rzeczywiście do niego doszło – powiedziała Sharona. – Może to zwykła bajka opowiadana ludziom, aby przydać temu miejscu charakteru. – Właśnie dlatego ją opowiadam – powiedział Disher. – Zapomnij o duchach, Monk. Mam daleko ważniejsze sprawy do rozwiązania. Poprowadził nas schodami na drugie piętro, zatrzymał się przed pokojem numer 204 i wręczył Monkowi dwa klucze w postaci kart magnetycznych. – Wynająłem ci dwa sąsiadujące pokoje. – Niepotrzebne mi dwa pokoje – powiedział zdziwiony Monk. – Owszem, potrzebne. Ponieważ jeśli otworzysz dzielące je drzwi, będziesz miał wszystko podwójne, wszystko w parzystej liczbie i będziesz zajmował idealnie symetryczną przestrzeń. Genialne. – Rzeczywiście, pokoje powinny być symetryczne – zgodził się Monk. – Poza tym są identyczne. Jeden stanowi lustrzane odbicie drugiego. Poleciłem też, aby pokoje wysprzątała profesjonalna ekipa porządkująca miejsca przestępstwa, a potem jeszcze zleciłem inspekcję miejskiego departamentu sanitarnego. Na stoliku znajdziesz certyfikat czystości podpisany przez inspektora departamentu.
Monk otworzył drzwi do pokoju. Pachniało w nim jak w basenie, w którym zużyto cały zapas chloru, a wyglądał jak każdy inny pokój hotelowy na świecie. Monk jednak patrzył z takim zachwytem, jakby był to królewski apartament. Ostrożnie wziął do ręki certyfikat czystości i wpatrywał się w niego z uwielbieniem. – Mogę go zachować na pamiątkę? – zapytał. – Należy do ciebie – odpowiedział Disher. – Oprawię go sobie w ramkę. – Lodówka jest pełna butelek z wodą Fidżi, a w garderobie znajdziesz jej cztery dodatkowe skrzynki. – Dziękuję ci, Randy. – Cała przyjemność po mojej stronie, Monk. Tak na marginesie, w naszym gronie możecie się zwracać do mnie po imieniu, ale byłbym wdzięczny, gdybyście w miejscach publicznych mówili do mnie „panie komendancie”. – Oczywiście, panie komendancie – powiedział Monk. – Gdzie będzie spała Natalie? – Zarezerwowałem dla niej pokój numer 208 w dalszej części korytarza. Monk, wyraźnie pod wrażeniem, pokiwał głową z aprobatą. – Równie znakomity pokój. – Jeszcze go pan nie widział – powiedziałam. – Numer jest bardzo dobry, a jeśli pokój jest choć podobny do mojego, to jest to najwyższa półka. – Prześpij się trochę, Monk. Zobaczymy się o dziesiątej rano – powiedział Disher. – Posterunek policji znajduje się dosłownie przecznicę dalej. Po wyjściu z hotelu skręć po prostu w prawo. Kiedy Disher zamknął drzwi do pokoju Monka, Sharona pocałowała go w policzek. – To było fantastyczne, kochanie – powiedziała urzeczona. – Co takiego? – Jak się uporałeś z Monkiem. – Znam go od lat. To nie było trudne – stwierdził Disher i spojrzał na mnie. – Teraz kolej na ciebie. – Nie wiem, co masz na myśli. Ja nie wymagam żadnego specjalnego traktowania – powiedziałam. – Mam skromne i proste potrzeby. – Wiem. – Disher zaprowadził mnie do pokoju 208 i wręczył mi klucz. – Jako dodatek do standardowego zaopatrzenia minibaru w słodycze i trunki kazałem jeszcze przynieść do pokoju tosty Pop-Tart, ciasteczka Oreo, chrupki Nacho Cheese Doritos i orzechy nerkowca. Znajdziesz też tutaj DVD z wszystkimi filmami z Hugh Jackmanem i Danielem Craigiem oraz najnowsze numery „Esquire”, „Vanity Fair”, „Cosmo” i „People”, a poza tym mnóstwo mydła do kąpieli z pianą. Zaniemówiłam z wrażenia. Gdyby tak się o mnie zatroszczył kilka lat wcześniej, być może zgarnęłabym Randy’ego, zanim Sharonie otworzyły się oczy. – Trzymaj go, Sharona – powiedziałam. – Nie puszczaj za żadne skarby. Sharona ujęła go pod rękę. – Taki mam zamiar. Wciągnęłam torbę do pokoju, przejrzałam zapas DVD i czasopism, rzuciłam okiem na niezdrową żywność, której nie mogę się oprzeć, i rzuciłam się ciężko na wygodne, duże łóżko. Dopiero przyjechaliśmy, a mimo nocnej godziny zaczynałam się już czuć, jakbym była na wakacjach. Jednak to uczucie nie trwało długo. Dokładniej rzecz biorąc: równe dwie godziny.
7 Monk i duchy Gdy kładłam się spać, byłam taka zmęczona, że wydawało mi się, iż nawet eksplozja granatu ręcznego za oknem nie będzie w stanie mnie obudzić. Tymczasem z głębokiego snu wyrwało mnie coś znacznie cichszego i bardziej podstępnego… Było to jakieś nieokreślone odczucie – natarczywe, niedające spokoju, na granicy mojej świadomości – a także chłód gęsiej skórki, której mrowienie przebiegło mi po całym ciele. Oba te wrażenia słały komunikat, co do którego nie mogłam mieć wątpliwości. Ktoś jeszcze przebywa w pokoju. Otworzyłam oczy i zobaczyłam wirującą przy łóżku mgiełkę. W pierwszej chwili sądziłam, że śnię. Zamrugałam gwałtownie, ale mgiełka nie tylko nie zniknęła, ale dostrzegłam jeszcze, że coś się w niej porusza. Nie, nie coś. Ktoś. Kobieta. W tym momencie z mgiełki wychynęła ku mnie trupio blada twarz, błysnęły z furią żółte oczy, pokazały się wilgotne, obnażone kły. Wrzasnęłam przeraźliwie, naciągnęłam na siebie kołdrę i wtuliłam głowę w poduszkę. Wkrótce usłyszałam, jak ciężkie kroki oddalają się od łóżka, i dziękowałam w duchu Bogu za cudowne ocalenie. Wówczas jednak pomyślałam… Kroki? Duch stawia kroki? To możliwe. Niektóre duchy ciągną nawet za sobą łańcuchy lub jeżdżą bez głowy na koniu. Jednak znowu pomyślałam… Co ja, do diabła, robię? Jestem dorosłą kobietą, która wytrzymała wzrok niejednego okrutnego mordercy, wielu prawdziwych potworów, z krwi i kości, dla których zabić to jak splunąć, a tymczasem trzęsę się jak trusia przed czymś, co nie istnieje. Tyle tylko, że widziałam to na własne oczy. Patrzyłam w żółte ślepia. Widziałam ostre zębiska. Żółte ślepia? Zębiska? Co to za duch, do licha?! Zła na siebie odrzuciłam kołdrę i wstałam z łóżka, jednak serce wciąż waliło mi jak młotem. W pokoju panował mrok i unosiła się gęsta mgła. Ruszyłam po omacku w stronę korytarza, gdy nagle duch wyskoczył z garderoby, pobiegł do drzwi i zaczął się mocować z wewnętrzną zasuwą. Sięgnęłam w stronę zjawy. Moja ręka, zamiast przeciąć bezcielesną powłokę, spadła na czyjeś twarde ramię. W tej chwili duch uderzył mnie łokciem pod żebra, otworzył wreszcie drzwi i wybiegł na korytarz. Po silnym ciosie na moment mnie zatkało, a kiedy próbowałam nabrać głębszego oddechu, usłyszałam za sobą głos. – Nie martw się, Natalie. Daleko nie ucieknie.
Odwróciłam się i zobaczyłam coś jeszcze dziwniejszego niż duch o żółtych ślepiach i kłach stojący przy łóżku w obłoku cmentarnej mgły. Z belki stropowej pod sufitem garderoby spoglądał na mnie Adrian Monk. – Pan Monk?! Co pan tam robi? – Nie mogłem zasnąć. – Więc postanowił pan pochodzić po belkach stropowych? Wyjrzałam przez otwarte drzwi na korytarz. Duch pomknął przed siebie w cienkiej jak pajęczyna sukni, prosto na dwóch umundurowanych policjantów, którzy niespodziewanie pojawili się na schodach. Duch zrobił kółko i ruszył z powrotem w naszym kierunku. Ukryłam się w korytarzyku swojego pokoju, poczekałam, aż mnie minie, a wówczas skoczyłam mu na plecy i zwaliłam twarzą do podłogi. Chwilę później byli przy nas policjanci. – Dobrze się panie bawicie? – zapytał jeden z funkcjonariuszy. Był tak muskularny, że zastanawiałam się, czy pod odprasowanym mundurem nosi kamizelkę kuloodporną, czy po prostu ma tak rozwinięte mięśnie. Nawet jego policzki wyglądały na umięśnione. Dopiero po chwili, widząc jego pożądliwe spojrzenie, zdałam sobie sprawę, że jestem ubrana tylko w T-shirt i majtki. Jednak nie półnagość wywoływała u mnie poczucie wstydu, a wiotkość skóry na moim słabowitym ciele. Naprawdę powinnam zacząć regularnie chodzić na siłownię, jeśli mam zamiar biegać wpółobnażona po hotelowych korytarzach i łapać duchy na oczach umięśnionych młodych policjantów. – Mogą panie uprawiać zapasy do woli – odezwał się drugi z funkcjonariuszy, o szyi tak nalanej, że zdawała się pochłaniać podbródek, jednak w tym wypadku nie było mowy o mięśniach; mężczyzna wyglądał jak nadmuchany nad miarę balon. – Jednak czy mogłybyście to robić, moje panie, w ciszy za zamkniętymi drzwiami? W tym momencie Monk, pokryty warstwą kurzu i kawałków sufitowej izolacji, wygramolił się chwiejnym krokiem z garderoby i wyszedł na korytarz. – Niech ktoś wezwie ambulans – jęknął. – Mamy śmiertelny wypadek. – Gdzie ofiara? – zapytał policjant bez podbródka. – Ja jestem ofiarą – powiedział Monk. – Zaatakowały mnie hantawirusy. Godzinę później, gdy zaczynało już świtać, siedzieliśmy na dole w hotelowym holu, a naprzeciw nas siedział komendant policji w Summit, Randy Disher, zaspany, rozczochrany, w pogniecionych dżinsach i niedopiętej koszuli. Za jego plecami stali obaj policjanci, którzy zdążyli nam się już przedstawić jako Raymond Lindero, ten umięśniony, oraz Walter Woodlake, ten nalany. Ja miałam na sobie spodnie dresowe oraz szlafrok i ziewałam przeciągle obok Monka. Dwaj poirytowani sanitariusze wręczyli mu właśnie zaświadczenie o dobrym stanie zdrowia, zapewniając, że mimo jego desperackich protestów nie jest konieczne zastosowanie leczenia przeciw hantawirusom, które przenoszone są w odchodach szczurów, tylko dlatego, że spadło mu na plecy trochę kurzu. – A kto się zwykle przeciska w takich wnękach nad sufitem? – pytał Monk. – Szczury. – Jeżeli więc dostrzeże pan pierwsze objawy, proszę się zgłosić do swojego lekarza – doradził jeden z sanitariuszy, pakując rzeczy. – Sugeruje pan, że powinienem czekać z szukaniem pomocy lekarskiej do chwili, gdy wpadnę w agonalne konwulsje? Cóż z pana za leniwy i niekompetentny pracownik ratownictwa medycznego!
– Nie wiem, czy leniwy, ale na pewno opuszczający ten hotel – oświadczył sanitariusz i razem z kolegą wyszedł z budynku. Choć pałała teraz w Monku nieodparta chęć, aby jak najszybciej wrócić do pokoju i pod natryskiem zmyć z ubrania zarazę, to jeszcze bardziej nieodparta była chęć, aby uraczyć Dishera i jego ludzi błyskiem swego geniuszu. Ponieważ kiedy Monk podsumowuje rozwiązanie zagadki kryminalnej, jest to jedna z tych rzadkich chwil, gdy ma poczucie całkowitej kontroli nad otaczającym go światem, kiedy wszystko zdaje się wracać na swoje miejsce i zostaje przywrócona powszechna równowaga. Jest to również jedyny moment, kiedy Monk wydaje się absolutnie pewny siebie, potrafi zapanować nad swoimi fobiami i poczuciem zagrożenia. Nic dziwnego, że daje wtedy upust swojemu detektywistycznemu geniuszowi, a my na to przyzwalamy bez względu na to, jak długo to trwa i ile nam napsuje krwi. Opowieść zaczął od chwili sprzed paru godzin, kiedy zostawiliśmy go samego w jego pokoju. Pierwszą rzeczą, którą postanowił zrobić, była dokładna inspekcja otoczenia. Otwierał szuflady, zaglądał pod meble i przebadał wnętrze garderoby. W suficie garderoby zauważył właz prowadzący, jak się domyślił, do wnęki między piętrami. Klapa włazu nie była w żaden sposób zabezpieczona przed otwarciem, co wydawało mu się dziwne. Podsunął więc krzesło, stanął na nim i pchnął mocno klapę. Była zamknięta od drugiej strony. – Cóż w tym dziwnego? – zapytał Disher. – Kierownictwo hotelu nie chce zapewne, aby goście czołgali się po suficie z pokoju do pokoju. – W takim razie po co w ogóle są włazy w garderobach? – Żeby można było dokonać napraw wśród biegnących nad sufitem kabli i znajdujących się tam urządzeń – stwierdził Lindero, podkreślając każde słowo westchnieniem zniecierpliwienia. Nie mogłam oderwać oczu od mięśni falujących pod jego policzkami i pomyślałam, że facet musi chyba zjadać orzechy włoskie, nie rozłupując przedtem łupiny. – Wówczas byłyby zamykane od drugiej strony – zauważył Monk. – Zatem doszedłem do przekonania, że włazy mają służyć nie po to, aby można było się dostać z pokojów do przestrzeni nad sufitem, ale odwrotnie. W pierwszej chwili nie przywiązał wagi do tego spostrzeżenia i odłożył tę kwestię pod późniejsze rozważania. Miał do wypełnienia pilniejsze misje, którymi, jak uważał, powinien się zająć każdy, kto przyjeżdża do hotelu, jak znalezienie wyjścia ewakuacyjnego i najbliższego schowka ze środkami czystości. – Po co panu wiedzieć, gdzie znajdują się hotelowe środki czystości? – zdziwił się Woodlake. – Na wypadek gdyby skończyły się moje własne, a nagle zrobiłby się bałagan. – Tym się zajmują pokojówki. – A jeśli dzieje się to po godzinach ich pracy? – Wystarczy trochę poczekać. – Mam więc uważać, że jeśli wybucha pożar, powinienem czekać na straż pożarną, a nie uciekać z budynku najbliższym wyjściem ewakuacyjnym? Woodlake chciał już coś powiedzieć, ale Disher nie dopuścił go do głosu. – Nie przeszkadzaj, Woodlake. Niech Monk mówi dalej. Monk wyjaśnił, że wyszedł na korytarz, znalazł pomieszczenie ze środkami czystości, otworzył je i zobaczył dwie rzeczy, które wzbudziły jego zdziwienie – zamknięty na kłódkę właz
prowadzący do wnęki nad sufitem oraz stojącą wśród środków chemicznych nieopisaną dużą butlę z niebieskim płynem, w którym po zapachu i stopniu lepkości rozpoznał wodę zmieszaną z glikolem. – Wówczas wszystko stało się jasne jak słońce – powiedział. – Co takiego? – zapytał Disher. – Legenda o duchu zamordowanej kobiety, rzecz jasna – powiedział Monk. – Zaraz poszedłem do recepcjonistki. Nazywa się Rhonda Dumetz i jest córką właścicieli hotelu, małżeństwa, które w 1983 roku dobudowało skrzydło, w którym są nasze pokoje. – Tak, wiemy o tym – stwierdził Lindero. – Mieszkamy tutaj, to małe miasteczko. – Uprzedziłem recepcjonistkę, że nad ranem będzie musiała parokrotnie dzwonić do Natalie, żeby wybudzić ją z głębokiego, bliskiego komie snu, ponieważ po długiej podróży samolotem Natalie zawsze bierze środki nasenne. – Nie biorę przecież żadnych środków nasennych – powiedziałam. – Zapytałem również, czy mają w hotelu sejf – ciągnął Monk, nie zwracając uwagi na moje zastrzeżenia. – Powiedziałem, że boję się o pierścionek z diamentem, starą i cenną pamiątkę rodzinną, którą Natalie trzyma na stoliczku nocnym. Wyraziłem opinię, że nie byłoby mądrze, gdyby paradowała w nim po mieście i przyciągała uwagę miejscowych zbójników. – Nie mam pierścionka z diamentem, panie Monk – zaoponowałam znowu. – Nie mamy w Summit zbójników – dodał urażony Disher. Monk jednak znowu zlekceważył nasze uwagi. Wyjaśnił, że po rozmowie z Rhondą Dumetz wrócił do pokoju, ale cały czas czuwał przy drzwiach. Godzinę później Dumetz przeszła korytarzem, mijając jego pokój. Uchylił lekko drzwi i przez wąską szparę zobaczył, jak kobieta wchodzi do pomieszczenia ze środkami czystości. – Natychmiast zadzwoniłem na policję, zgłosiłem burdę w hotelu i poszedłem do komórki, aby dalej prowadzić dochodzenie. – Nie było w hotelu żadnej burdy – powiedział Lindero. – Ale wiedziałem, że niebawem będzie, ponieważ właz był otwarty, jak się tego spodziewałem, pod włazem stała drabina i nigdzie nie widziałem butelki z glikolem. Monk zamilkł zadowolony z siebie, promieniejąc uśmiechem. Disher i policjanci patrzyli na niego niemo, nic nie rozumiejąc. – To wszystko? – zapytał w końcu Disher. – Reszta jest chyba jasna – powiedział Monk. – Rozgryzłem sprawę. – Jaką sprawę? – Sprawę ducha w hotelu. Disher westchnął, potarł czoło i przez moment miałam wrażenie, jakbym spoglądała na młodszą wersję kapitana Stottlemeyera. – Zapomniałem już, jakie to jest uczucie – stwierdził Disher. – Kiedy się rozwiązuje zagadkę kryminalną? – Kiedy próbuje się podążyć za tokiem twojego myślenia, Monk. – Zdradziła ją mikstura glikolu z wodą – powiedział Monk, a my patrzyliśmy na niego jak cielę na malowane wrota. – Nie wiecie, do czego jest używany glikol? Policjanci wzruszyli ramionami. Ja byłam zbyt zmęczona, żeby nimi poruszyć. Monk pokręcił głową z rozczarowaniem, dezaprobatą i wyższością. To mnie naprawdę wkurzyło, choć nie powiem, żebym potrzebowała w tej chwili wielkiego powodu, aby się zirytować. Minionej nocy spałam zaledwie parę godzin. – Nie ma pan pojęcia, czym się różnią chrupki Nacho Cheese Doritos od Funyun, ale potrafi pan rozpoznać po zapachu i lepkości glikol i wie pan, do czego on służy? – zdziwiłam się.
– Oczywiście – odparł Monk. – Skąd pan może to wiedzieć? – zapytałam. – To mieszanka wykorzystywana w wytwornicach dymu, których używa się do zadymiania wnętrz podczas ćwiczeń strażackich i policyjnych – wyjaśnił Monk. – Idealnie się do tego celu nadaje, ponieważ substancja jest wytwarzana na bazie wody, nie niesie żadnego ryzyka, szybko się rozrzedza i nie uruchamia węglowodorowych sensorów w czujnikach pożarowych. Disher pokiwał głową. – Używają tego również podczas koncertów i dyskotek. Można kupić butelkę za trzydzieści dolarów i zadymić sobie cały dom na Halloween. – Albo pokój hotelowy, aby zrobić wrażenie, że kobieta w bieli jest duchem – powiedział Monk. – Wszedłem za Rhondą do wnęki nad sufitem i odkryłem tam uruchamianą za pomocą pilota wytwornicę dymu, której wylot Rhonda skierowała w otwór wentylacyjny w pokoju Natalie. Teraz wszystko wydawało mi się jasne, podobnie jak barwne szczegóły legendy o duchu, zwłaszcza fragment mówiący o tym, że spojrzenie zjawie w oczy ma prowadzić do śmierci. Chodziło o to, żeby ludzie bali się uważniej przyjrzeć zjawie. Dzięki temu prawdopodobieństwo, że mimo mgiełki i ciemności ktoś mógłby rozpoznać twarz intruza, było jeszcze mniejsze. Wyjaśniało to także efekt żółtych ślepi i kłów, dwóch przerażających przymiotów, które miały rozpraszać uwagę i jeszcze bardziej utrudnić zapamiętanie rysów twarzy. Monk ciągnął dalej swoją opowieść. – Jeśli Rhonda przez przypadek budziła gościa, zazwyczaj uciekała przez garderobę, czyniąc iluzję, że zjawa rozpływa się w powietrzu. Ale tym razem przytrzymywałem mocno klapę włazu, więc musiała uciec przez drzwi. – Zaraz, zaraz – powiedział Woodlake. – Skąd pan w ogóle wiedział, że to Rhonda jest duchem i połakomi się na pierścionek Natalie? – Ponieważ pracuje nocami i jest chuda jak szczapa, zatem bez trudu przeciśnie się wnęką nad sufitem i z powodzeniem może odegrać rolę zjawy – wyjaśnił Monk. – Wiedziałem, że uderzy tej nocy, ponieważ była przekonana, że Natalie zażyła środki nasenne i śpi tak mocno, że nie zauważy obecności złodzieja. Disher uśmiechnął się od ucha do ucha i odwrócił się do policjantów. – Widzicie? Czyż nie jest taki, jak opowiadałem? Policjanci przytaknęli niemal równocześnie. – Rzeczywiście jest umysłowo niezrównoważony – powiedział Woodlake. – Rzeczywiście wkurza jak cholera – dorzucił Lindero. – I znakomity detektyw, który cyzelował swoje umiejętności, współpracując ze mną przez długie lata we Frisco – uzupełnił Disher. – Dlaczego więc sam nie rozwikłał pan sprawy hotelowego ducha, komendancie? – zapytał Lindero. – Ponieważ miałem na głowie korupcję władz miasta i nie mogłem się skoncentrować na duchu. Jestem tylko człowiekiem. – Disher zmierzył podwładnego miażdżącym spojrzeniem. – Do tej pory nie było w departamencie nikogo, kto choćby zbliżył się do mojego poziomu profesjonalizmu. Ale to się zmieniło z przybyciem Monka. Teraz nic nie umknie przed czujnym okiem sprawiedliwości. – Możesz na mnie liczyć – powiedział Monk. – Dziękuję ci, Monk – ucieszył się Disher. – Jeżeli wcześniej nie umrę bolesną, powolną śmiercią od hantawirusów. – Monk wstał i wskazał ręką miejsce na kanapie, gdzie zostawił ślady sufitowej izolacji. – Ten mebel należy
naturalnie spalić. – Naturalnie. – Skoro jest to najlepszy hotel w mieście, szkoda, żeby okazał się teraz najpodlejszym – stwierdził Monk i ruszył z powrotem do swojego pokoju. Randy spojrzał na mnie i uśmiechnął się. – Stare dobre czasy.
8 Monk zabiera się do pracy Minusem uśpienia Monka na czas podróży z Kalifornii do New Jersey było to, że czuł się wypoczęty, a ja padałam ze zmęczenia. Przez cały lot rozmawiałam z Sharoną, a dzięki Monkowi, który nasłał mi do pokoju ducha, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zdołałam tylko uciąć sobie drzemkę. Podczas gdy Monk brał natrysk, przebierał się, a w końcu zrobił sobie śniadanie z ulubionych płatków Wheat Chex, ja musiałam czekać, aż Lindero usunie wytwornicę dymu z przejścia nad sufitem, i dopiero kiedy byłam pewna, że nikt już nie może mnie podglądać przez kratki wentylacyjne, wykąpałam się pod prysznicem i zeszłam na śniadanie do hotelowej restauracji. Jednak restauracja okazała się zamknięta, a stojący przed jej wejściem Woodlake usiłował wytłumaczyć kilkunastu poirytowanym gościom, dlaczego w szybach wentylacyjnych przebywają policjanci i dlaczego właściciele hotelu mieli tak wiele spraw do załatwienia na posterunku policji, że tego dnia nie mogli się zająć kuchnią. Mogłam więc tylko siebie samą winić za to, że musiałam teraz szukać jakiegoś innego miejsca, gdzie mogłabym zjeść spokojnie śniadanie. Wyszłam z hotelu i rozejrzałam się dookoła. Po prawej stronie, kilka domów dalej, w kolonialnym budynku z czerwonej cegły, z imponującymi białymi kolumnami podpierającymi portyk, mieściła się komenda policji. Po lewej, na narożniku po drugiej stronie ulicy, znajdowała się stacja benzynowa z minimarketem. Przeszłam więc do marketu, w którego zamrażarkach znalazłam nader wyczerpujący asortyment posiłków gotowych do przygotowania w kuchence mikrofalowej. Skusiłam się na kiełbaskę z serem Hot Pocket oraz pakowaną ciśnieniowo bułeczkę cynamonową, której termin ważności upływał w przyszłym dziesięcioleciu. Do tego nalałam sobie duży kubek kawy z wysoką zawartością kofeiny. Większą część swojego śniadania zjadłam w drodze powrotnej do hotelu; udało mi się to zrobić, nie brudząc się i nie wylewając na siebie ani kropli kawy. Był to pokaz iście cyrkowych zdolności, który mógłby trafić na igrzyska olimpijskie i niewątpliwie zapewniłby mi złoty medal. Cynamonowa bułeczka była taka smaczna, że miałam ochotę wrócić na stację i kupić jeszcze jedną. Ale zaraz pomyślałam sobie, jak silne i nienaturalne muszą być zawarte w niej konserwanty, żeby utrzymywać jej świeżość przez długie lata, i jak nieodwracalne szkody mogą one uczynić mojemu DNA. Z drugiej strony, pomyślałam, może dzięki konserwantom sama zachowam świeżość do następnego dziesięciolecia, jednak ostatecznie gotowa byłam tylko na taki kompromis, by zachować wigor na resztę dnia. Kiedy weszłam do holu, Monk już na mnie czekał. Zdawał się być w znakomitym nastroju, wręcz tryskał energią. Rozwiązanie zagadki przestępstwa i napełnienie brzucha miską idealnie kwadratowych płatków często wywoływało w nim tego rodzaju euforię. – Sądzę, że chyba jednak będę żył – oświadczył radośnie. – Co za ulga. Znowu jest pan gotów stawiać czoło przestępcom i równoważyć szale na wielkiej wadze sprawiedliwości? Monk przechylił głowę. – Drwisz ze mnie?
– Może trochę. – Zdajesz sobie sprawę, że jestem twoim pracodawcą? – Jak na razie jest pan facetem, który w środku nocy ukrył się w mojej garderobie i sprowokował jakąś kobietę do próby obrabowania mnie podczas snu. – Chciałem uchronić gości hotelowych przed kolejnymi kradzieżami. – Ponieważ był pan wypoczęty, nie miał nic do roboty i chciał się na mnie odegrać za to, że wzięłam stronę Sharony, kiedy uśpiła pana w samolocie. – To byłoby poniżej pasa – stwierdził. – Oczywiście – odparłam i nie dodałam już nic więcej; w końcu był moim szefem. Przez resztę drogi szliśmy w milczeniu, ale głównie dlatego, że płytki chodnikowe były kwadratowe i Monk starał się trafiać stopą dokładnie w środek każdej z nich. Poza tym, rzecz jasna, liczył je uważnie w czasie marszu. Kiedy dotarliśmy pod wejście komendy policji, zrobił jeszcze dwa kroki naprzód i jeden do tyłu, żeby liczba wszystkich postawionych kroków była parzysta. Podeszliśmy do recepcji, gdzie pod wielkim herbem miasta na ścianie siedziała starsza kobieta w mundurze, z diabelnie kwaśną miną. Wyglądała, jakby od ponad osiemdziesięciu lat ssała szczególnie soczystą cytrynę. – W czym mogę państwu pomóc? – zapytała. – Nazywam się Natalie Teeger, a to Adrian Monk. Przyszliśmy zobaczyć się z komendantem Disherem. – Ach, to pan, sporo o panu słyszeliśmy. – Wbiła wzrok w Monka. – To pan się boi zarazków? – Chyba każdy się ich boi, prawda? – Ja boję się wyłącznie liberałów – odparła kobieta. – Dlaczego? – zapytałam. – Ponieważ chcą nam odebrać broń, a nieuzbrojeni staniemy się łatwą zdobyczą dla komunistów. – Odsunęła się od kontuaru i zobaczyłam, że przy pasie ma kaburę z pistoletem, który wydawał się tylko trochę mniejszy od działa przeciwlotniczego. – Sądziłam, że już nie ma komunistów – powiedziałam. – Związek Sowiecki upadł, a z nim wszystko, co się działo w ostatnich sześćdziesięciu latach. – Och, oni ciągle są wśród nas – odparła starsza pani. – Wszędzie mamy dowody ich niebezpiecznych i podstępnych działań. – Na przykład? – Restauracje z bufetem. – Zgadzam się – podchwycił Monk. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – Pan się z tym zgadza? – Bufety są wyjątkowo niebezpieczne. Ludzie nakładają jedzenie z tych samych pojemników, posługują się tymi samymi sztućcami i mieszają na talerzach różne przystawki. To niehigieniczne. – To nieamerykańskie – dodała kobieta. – To gastronomia socjalistyczna. Nie miałam pojęcia, dlaczego bufet w restauracji miałby być przykładem socjalizmu, ale zanim zdołałam podrążyć dalej ten ciekawy temat, w drzwiach za plecami recepcjonistki pojawił się Randy w zapiętym po szyję mundurze. – Widzę, że poznaliście Evie. Funkcjonariuszka o największym stażu na naszym posterunku. Dawniej pracowała jako dyspozytorka telefoniczna. Dzisiaj jest naszą recepcjonistką. – Zawsze na pierwszej linii w walce przeciw społeczeństwu – powiedziała.
– Sądziłam, że policja powinna służyć społeczeństwu – stwierdziłam. – Dopiero wtedy, gdy Evie przesieje postrzeleńców – wyjaśnił Disher. – I liberałów – dodałam. Spojrzała na mnie, mrużąc wymownie oczy. – Tych łatwo rozpoznać. Zastanawiałam się, co mogło mnie zdradzić. Nie miałam w klapie znaczka z hasłem GŁOSUJ NA OBAMĘ, nie trzymałam kubka z napisem „Publiczne radio” ani nie wspinałam się na drzewo, aby uchronić je przed nadciągającymi buldożerami. Uznałam, że zaważyć musiał brak makijażu. Kobieta doszła do wniosku, że jestem hipiską, a nie, że jestem leniwa. – Evie, chciałbym, abyś traktowała pana Monka i Natalie jako dwoje pełnoprawnych funkcjonariuszy sił policyjnych naszego miasta – oświadczył uroczyście Disher. – Mają pełny dostęp do wszystkiego. – Tak jest, panie komendancie – powiedziała Evie, choć było oczywiste, że trudno się jej z tym pogodzić. Byłam tego pewna, ponieważ jej twarz wykrzywiła się jeszcze bardziej, jakby właśnie zaczęła gryźć świeżo skrojoną cytrynę. – Co za urocza kobieta – powiedziałam, gdy wyszliśmy na krótki korytarz prowadzący do pokoju detektywów. – Zrzęda, to prawda, ale nic nie ujdzie jej uwagi – odparł Disher. – Widzi więcej niż większość moich ludzi. – Do tego stuknięta – dodałam. – Słyszałem, jak ludzie mówią w ten sposób o niektórych znanych detektywach. – Disher rzucił przez ramię ukradkowe spojrzenie na Monka, który zrobił niewinną minę. – Lubię ją – powiedział. – Jest naprawdę czujna. – Trudno nie zachować czujności, gdy wszędzie czyhają komuniści – stwierdziłam. Pokój detektywów składał się z kilku szafek z szufladami na akta oraz czterech metalowych biurek z komputerami stojących naprzeciw oszklonego gabinetu Dishera. Krótko mówiąc, wyglądał jak miniatura wydziału zabójstw policji w San Francisco. – Gdzie detektywi? – zapytałam zaintrygowana. – Nie licząc Evie, dyspozytorki i mnie, pracuje u nas tylko sześciu funkcjonariuszy – wyjaśnił Disher. – Pełnią służbę parami, rotacyjnie na trzech ośmiogodzinnych zmianach. Prowadził nas dalej krótkim korytarzem, który na końcu pokoju detektywów rozwidlał się w dwie strony. Stanęliśmy przed szybą, za którą widać było pokój przesłuchań. Siedziała w nim para ludzi w średnim wieku, którzy wyglądali na kompletnie przybitych. – Harold i Brenda Dumetzowie, właściciele hotelu – wyjaśnił Disher. – Zostali wciągnięci w kradzieże przez córkę. – Wydała własnych rodziców? Co za szczur. Monk się wzdrygnął. – Błagam, nie wspominaj o szczurach. Zaraz mam ochotę znowu wziąć prysznic. – Zrobiła tak, ponieważ próbowali wystawić ją do wiatru – wyjaśnił Disher. – Utrzymywali, że nie mają pojęcia, co robi córka. Ona jednak twierdzi, że pomysł z duchem wyszedł właśnie od nich, podobnie podsłuchy. – Podsłuchy? – zapytałam zdziwiona. – Rhonda Dumetz twierdzi, że pokoje są na podsłuchu i mają ukryte kamery – mówił Randy. – Właściciele często szantażowali gości. Romansujący mieszkańcy Manhattanu nieraz zjeżdżają na przedmieścia, aby nikt ich nie rozpoznał. – Kiedy nagrania wyjdą na światło dzienne, dojdzie do niejednego skandalu –
stwierdziłam. – Jeszcze tego nam trzeba – westchnął Randy. – Ale nie mamy nagrań. Dumetzowie odmówili złożenia zeznań i zażądali prawnika. Czuję, że zamierzają wykorzystać nagrania jako kartę przetargową przy zawieraniu ugody z prokuratorem stanowym. – Niewykluczone, że sam prokurator znalazł się na nagraniach – powiedziałam. – Nie zdziwiłbym się. Od czasu jak zjawiłem się w tym mieście, tak właśnie mają się tutaj rzeczy. Disher pokazał nam szatnię, dyspozytornię radiową i areszt, gdzie na betonowej ławie siedziała Rhonda Dumetz, patrząc na mnie nienawistnie zza krat. Wyglądała groźniej niż wówczas, gdy na oczach miała żółte szkła kontaktowe, a w ustach plastikowe kły. Wróciliśmy do pokoju detektywów i podeszliśmy do wiszącego na ścianie dużego planu Summit. W mapę wbitych było kilkanaście kolorowych szpilek. – Szpilki oznaczają miejsca, w których w ciągu ostatnich paru miesięcy doszło do włamań – wyjaśnił Disher. – Jak widzicie, są rozrzucone po całym miasteczku. Dochodzi do nich dniem i nocą. – To czysta anarchia – stwierdził Monk. – Nie jest aż tak źle. Ale to się musi skończyć. Włamywacze kradną gotówkę, elektronikę i inne produkty powszechnego użytku, jak markowe zegarki, natomiast nie ruszają cennych obrazów, rzadkich książek czy biżuterii, które musieliby gdzieś upłynnić. Nasuwa się zatem przypuszczenie, że mamy do czynienia z amatorami. – Domy nie są wyposażone w systemy alarmowe? – Są, ale nawet jeśli alarm się uruchomi, złodzieje zdążą umknąć, zanim na miejscu zjawi się patrol. – Skąd wiesz, że włamywaczy jest więcej niż jeden? – zapytał Monk. – To oczywiście przypuszczenie, ale oparte na tym, ile rzeczy potrafią wynieść i z jaką prędkością dokonują włamania. Zdarzyło się parę razy, że ukradli telewizor szerokoekranowy, którego jeden człowiek nie wyniesie. – Co z sąsiadami? – zapytałam. – Nikt nie zauważył niczego niezwykłego? – Nie – westchnął Disher. – Co więcej, włamywacze zdają się zawsze wiedzieć, czy dom, który mają na oku, będzie akurat pusty, nawet jeśli mieszkańcy opuszczają go na godzinę czy dwie. – Zatem prowadzą stałą obserwację – powiedziałam. – Ale nikt nie zauważył, żeby przed domem kręcili się obcy ludzie? Disher pokręcił głową. – Zwiększyliśmy częstość patroli w dzielnicach mieszkalnych na każdej ze zmian, ale jeśli coś to zmieniło, to chyba tylko to, że włamania zdarzały się jeszcze częściej, jakby przestępcy się z nas naigrywali. – To niedopuszczalne – powiedział Monk. – Cieszę się, że masz do tego taki stosunek. Twoje oddanie służbie to jeden z powodów, z których zdecydowałem się ciebie ściągnąć. – Och, na miłość boską, bądź mężczyzną – powiedział Monk i zaczął wyjmować szpilki z mapy, a potem układać je na biurku według kolorów. – Jesteś szefem policji. – Co robisz, Monk? – To, co powinieneś mieć odwagę zrobić wiele tygodni temu jako szef miejscowych sił porządkowych. Nie widzisz, że wymieszałeś czerwone, niebieskie i białe szpilki? Zdecyduj się wreszcie na jeden kolor i używaj go konsekwentnie, bez względu na wszystko. – Mówiłem o włamaniach, nie o szpilkach – powiedział Disher.
– Jaki przykład dajesz podwładnym? – ciągnął Monk. – Powinieneś prezentować przejrzystość myślenia, stanowczość decyzji i całkowite panowanie nad sytuacją. Nie jesteś w stanie tego robić, używając wielobarwnych szpilek, chyba że każdy kolor oznacza innego rodzaju przestępstwo. Disher wziął z biurka stertę teczek i wręczył mi je. – To akta wszystkich spraw dotyczących włamań. Możecie wziąć mapę ze ściany, jeśli chcecie. – Dokąd mamy pojechać? – zapytałam. – Kupić nowe szpilki – odrzekł Monk. – Ja kupię nowe szpilki. Wy jedźcie do domów, w których doszło do włamania. Może zauważycie coś, co uszło naszej uwagi. – Sięgnął do kieszeni i włożył mi do ręki kluczyki samochodowe. – Samochód, który osobiście dla was wczoraj wybierałem, stoi przed wejściem na posterunek. Jeden-Adam-Cztery, to wasze wywołanie w radiu, gdybyście chcieli się łączyć z centralą. – Dajesz nam do dyspozycji radiowóz? – zapytałam. – Nie jesteśmy policjantami. – Nic innego nie mamy – wyjaśnił Disher. – Dzięki temu możecie prowadzić nasłuch rozmów i natychmiast pojechać na miejsce przestępstwa, jeśli będzie niezbędna wasza pomoc, choć w porównaniu do Frisco niewiele się tutaj dzieje. – Co mamy robić, jeśli ktoś nas zatrzyma na ulicy i poprosi o interwencję? – zapytałam zaniepokojona. – Będziemy interweniować – oświadczył Monk. – Nie będziecie – powiedział Disher. – Zawiadomicie dyspozytorkę i wyślemy kogoś na miejsce zdarzenia. Nie jesteście funkcjonariuszami policji, choć dałem wam radiowóz i całkowicie wolną rękę na posterunku. – I chcesz, żebyśmy zajęli się śledztwami i zaczęli rozwiązywać wszystkie sprawy, tak? – zapytałam. – Właśnie. Świetnie, że się rozumiemy – ucieszył się Disher, zerkając na zegarek. – Zaraz mam spotkanie z głównym księgowym miasta. Powodzenia! Wyszedł pośpiesznie, a ja spojrzałam na Monka znad sterty teczek z aktami. – Dokąd najpierw? – Na miejsce ostatniego przestępstwa – zarządził Monk.
9 Monk i Kupka Może to głupio zabrzmi, ale chociaż jako asystentka Monka od wielu lat przebywałam wśród policjantów, to na samą myśl, że będę prowadzić prawdziwy radiowóz, przeszedł mnie dreszcz podniecenia. Gdy tylko usiadłam za kierownicą, poczułam, jak rozpiera mnie dziecięca radość. Miałam ochotę włączyć syrenę, ruszyć z kopyta i kogoś aresztować. Superzabawa. Owszem, zdarzało mi się jeździć nieoznakowanym samochodem policyjnym, kiedy Monk był łamistrajkiem podczas protestu policji w San Francisco – ale radiowozem nigdy. To tak jakby ze ścigacza przesiąść się na niszczyciela. Nie było w naszym wozie wież strzelniczych ani wyrzutni rakiet, ale i tak wydawał się wielki i silny; taki jakby samochód na sterydach. W futerale przy siedzeniu nie widziałam strzelby, ale poza tym samochód był w pełni wyposażony, choć nie miałam zielonego pojęcia, jak korzystać z laptopa wbudowanego w centralną konsolę. Dopóki jednak działała syrena i kogut na dachu, nic innego się dla mnie nie liczyło. Wiedziałam, że zanim dotrzemy na miejsce, wymyślę jakiś pretekst, żeby je włączyć. Zapięłam pasy i zerknęłam na siedzącego obok Monka. Westchnął z zadowoleniem, co oznaczało, że jest równie podekscytowany jak ja. – No to jazda – powiedział. Przekręciłam kluczyk w stacyjce, silnik zawył mocą koni mechanicznych, jakiej nigdy nie doświadczyłam jako kierowca. Chwyciłam mocno kierownicę, jakby były to cugle, które mogłabym ściągnąć, gdyby samochód nagle poniósł. Wrzuciłam dźwignię biegu na pozycję „D”, czyli jazdy naprzód, i delikatnie dotknęłam pedału gazu. Doznałam wrażenia, jakbym uniosła się w niebo kosmicznym wahadłowcem. O mały włos nie uderzyłam w stojący przed nami samochód. Zdjęłam szybko nogę z gazu i wzięłam głęboki oddech. To był samochód, który rwał się do szybkiej jazdy, chciał pędzić, przebijać mury, frunąć ponad szczytami wzgórz, przy akompaniamencie huczącej w tle muzyki kina akcji. Oczywiście nie samochód miał na to ochotę, ale jego kierowca. Udało mi się jednak utrzymać żądze na wodzy i po chwili sunęliśmy wolno Springfield Avenue, główną arterią Summit, jadąc w kierunku domu, w którym doszło ostatnio do włamania. Po obu stronach ulicy ciągnęły się budynki wzniesione z cegły, kamienia lub betonu – wszystkie w klasycznym stylu edwardiańskim, popularnym w latach dwudziestych ubiegłego wieku, do tego stopnia ucieleśniającym ducha małomiasteczkowej Ameryki, że Disneyland skorzystał z jego wzorów przy budowie swojej Main Street. Nowsze budynki Summit z czcią sięgały do starego stylu, nie obracając go przy tym we współczesną karykaturę i doskonale wkomponowując się w istniejące zabudowania. Niezliczone stare, ogromne drzewa i parkometry z dawnej epoki dodawały czaru tej urzekającej ulicy. Ale, jak uprzedzała w samolocie Sharona, kłam temu pozornemu klimatowi małego miasteczka zadawały stylowe i drogie restauracje, zamożne sklepy czy galerie sztuki, nie wspominając o królujących na ulicach range roverach, lexusach, najnowszych bmw i mercedesach. Gdy jechaliśmy przez miasto, miałam wrażenie, że wszyscy przechodnie na nas patrzą, ale w rzeczywistości nikt nie zwracał na nas uwagi.
Czułam się po prostu niepewnie, prowadząc radiowóz główną ulicą miasta, w którym znalazłam się po raz pierwszy w życiu. Bałam się niemal, że lada moment ktoś nas oskarży o udawanie policjantów. Prawdę mówiąc, nie robiłam w tej chwili nic innego. Wyobrażałam sobie, że jestem Angie Dickinson z serialu Police Woman, a Monk to mój zrzędliwy szef – którym zresztą był, więc przynajmniej w połowie była to prawda. Zachowywałam się dziecinnie, wiem, ale po prostu miałam setną zabawę. Dałam się porwać fantazji, wyobrażałam sobie, że przeczesuję ulice w poszukiwaniu groźnych przestępców, alfonsów i dilerów narkotyków… gdy nagle Monk trzasnął otwartą dłonią w tablicę rozdzielczą, aż podskoczyłam ze strachu. – Stój! – krzyknął. Wcisnęłam odruchowo hamulec, gwałtownie zatrzymując samochód. Pas bezpieczeństwa wpił mi się w pierś i poczułam nagły przypływ adrenaliny. W jednej chwili byłam całkowicie rozbudzona, przytomna jak nigdy w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Przez krótki, trwożliwy moment byłam pewna, że zasnęłam za kierownicą, a Monk uratował mnie przed przejechaniem psa, starszej pani na pasach albo dziecka na rowerku. Ale przed maską nie zauważyłam nikogo. W ogóle wszystko wokół wydawało się w jak najlepszym porządku. – Co się stało? Potwornie mnie pan wystraszył, panie Monk. – Zjedź na bok. Szybko. Zaparkowałam na zakazie przy czerwonym krawężniku (jeden z miłych przywilejów prowadzenia radiowozu) i odwróciłam się do Monka. Serce biło mi tak mocno, jakby chciało się wyrwać w świat. – Co takiego się stało? – Może będziesz musiała wezwać wsparcie – powiedział Monk. – Czy widzi pan gdzieś włamanie? – Nie. – Jakiś rozbój? – Nie. – W takim razie po co nam wsparcie? – To niewyobrażalna zbrodnia. Rozejrzałam się dookoła i w oko wpadła mi tylko jedna rzecz, która mogła wywołać tak przesadną reakcję Monka. – Mówi pan o piesku, który siusia pod drzewem? – Gorzej – powiedział Monk i wskazał coś za oknem. Parę sklepików za nami znajdowała się galeria z jakimiś wystawionymi w witrynie rzeźbami. Nazywała się ni mniej, ni więcej, tylko Kupka, a mieściła się między kawiarnią i butikiem z modnymi rzeczami. – To tylko nazwa, panie Monk. – To profanacja. – Kupka? – Ciii… – Monk położył palec na ustach. – Znajdujesz się w policyjnym radiowozie. – Co to ma do rzeczy? – Jako obywatele przestrzegający prawa musimy świecić przykładem. – Nikt nas przecież nie słyszy – powiedziałam. – Zresztą nawet gdyby, to prawo nie zabrania wymawiać słowa „kupka”. – Ciii! – powtórzył Monk. – Otwórz bagażnik.
– Po co? – Czy możesz po prostu otworzyć bagażnik? Otworzyłam, Monk wysiadł, a ja zaraz za nim. Podszedł do bagażnika. Wyjął z niego dwie maski przeciwgazowe i megafon. – Przygotuj się – powiedział, wręczając mi jedną z masek. – To może być śmierdząca sprawa. Wrzuciłam maskę z powrotem do bagażnika i zatrzasnęłam głośno klapę. – Nie uważa pan, że to lekka przesada, panie Monk? To tylko dowcipna nazwa małej galerii sztuki. – To coś o wiele, wiele gorszego, Natalie. Niewykluczone, że mamy do czynienia z lokalnym Czarnobylem. – O czym pan mówi? Monk zaczął się skradać w kierunku galerii. – Widziałaś, co tutaj sprzedają? – Zapewne dzieła sztuki. – Przyjrzyj się uważniej. Wyprzedziłam go i stanęłam przed witryną galerii. Na wystawie znajdowały się cztery przedmioty. Na kawałku połyskującego marmuru leżało coś, co wyglądało jak skostniała sterta lodów, mniej więcej zawartość jednego wafelka. Na ozdobnej karteczce umieszczonej poniżej widniał napis: AUTENTYCZNY KOPROLIT (KUPKA DINOZAURA). POCIĘTY I WYPOLEROWANY. WIEK: 65 MILIONÓW LAT. CENA: 1275 DOLARÓW. Następnym z przedmiotów był zegarek na rękę w obudowie z brązu, leżący na kawałku wyszczerbionego kamienia, na którym wyglądał niczym wygrzewająca się w słońcu jaszczurka. Zegarek bardzo męski, stylizowany na rzecz używaną, przywodzący mi na myśl terenowego, umazanego błotem jeepa, silnych facetów w ubraniach khaki i trawiaste równiny afrykańskiej sawanny. Jego tarcza miała organiczną powłokę koloru zeschłego liścia. Opis na karteczce głosił: ELEGANCKI, SZWAJCARSKI CZASOMIERZ Z TARCZĄ Z JURAJSKIEGO KOPROLITU (KUPKI DINOZAURA) I PASKIEM ZE SKÓRY ROPUCHY KURURU. CENA 12 000 DOLARÓW. Obok stała surowa, wysoka na pół metra wersja Dawida Michała Anioła, wstawiona do szklanego pudełka, wyrzeźbiona z czegoś, co przypominało mieszankę gliny z trzciną. Karteczka pod spodem głosiła: KUPKA PANDY, AUTOR: STANLEY HUNG. IMPORT Z CHENGDU, CHINY. CENA: 25 000 DOLARÓW. I wreszcie nieco dalej, rozłożone w wachlarz niczym pawi ogon, leżały różnokolorowe kartki grubego papieru, zrobionego, jak się zdawało, z zastygłej papki. Drobna karteczka informowała: SZEROKI WYBÓR PRZYBORÓW BIUROWYCH Z ŁAJNA SŁONIA, NOSOROŻCA I BIZONA! To wszystko było wstrętne, ale z drugiej strony fascynujące. Sztukę ekskrementalną uważałam za pomysł mający celowo wzbudzić obrzydzenie, za niesmaczną, szytą grubymi nićmi próbę wywołania szoku u odbiorcy, ale nie miałam pojęcia, co sądzić o skamielinie kupy dinozaura oraz zegarku czy papierze z łajna. Wzbudziło to moje autentyczne zainteresowanie sklepikiem, co, jak sądzę, było celem tak urządzonej wystawy. Chciałam wejść i zobaczyć, jakie inne produkty można w nim kupić, ale najpierw musiałam sobie poradzić z Monkiem, który, jak się obawiałam, znajdował się na skraju załamania nerwowego.
Nabrałam oddechu i odwróciłam się w stronę Monka… prosto w megafon, przez który on zaczął w tym samym momencie wygłaszać oświadczenie, zbijając mnie niemal z nóg. – Uwaga, zbrodniczy kupkarze! Mówi policja! Jesteście otoczeni, wychodźcie z podniesionymi rękami i umyci do czysta! Jego słowa odbiły się echem wzdłuż całej ulicy. Ludzie zaczęli wychodzić z sąsiednich domów. Monk zwrócił się do nich przez megafon: – Proszę wracać do budynków. Dla własnego bezpieczeństwa musicie się schronić pod dachem. Chyba nikt nie chce przebywać na ulicy w chwili, gdy otworzą się drzwi do Kupki. Nikt go jednak nie słuchał. Mało tego, wokół nas pojawiało się coraz więcej ludzi. – Panie Monk… – zaczęłam, ale on znowu krzyknął w megafon. – Co się z wami dzieje, ludzie? Kryjcie się! Istnieje zagrożenie toksyczne. Wyrwałam mu z ręki megafon. – Dość tego, panie Monk. W tym momencie z Kupki wyszła kobieta. Monk wydał z siebie zduszony okrzyk i czym prędzej zaciągnął na twarz maskę przeciwgazową. Kobieta była mniej więcej w moim wieku, nosiła się jednak z godnością i elegancją, na którą mnie nie było stać. Miała długie włosy blond, przenikliwe, błękitne oczy i idealną cerę. Ubrana była nienagannie, w jedwabną bluzkę i dopasowane spodnie. Podeszła do nas z ciepłym uśmiechem na twarzy, jakby nie wzywał jej policyjny megafon, najwyraźniej nie bacząc na tłum ludzi wychodzących wciąż z kawiarni, butików i okolicznych budynków. – Czy jest jakiś problem? – zapytała bez cienia złości w głosie czy zakłopotania, przez co z miejsca przypadła mi do gustu. Jeśli w ogóle jakoś zareagowała na Monka, to była po prostu rozbawiona. – Jest pani aresztowana – oświadczył Monk. – Nie jesteśmy policjantami, panie Monk – powiedziałam i odwróciłam do kobiety. – Pani wybaczy, bardzo przepraszam za zamieszanie. Monk spojrzał na mnie zszokowany. – Przepraszasz ją? Ta kobieta to najbardziej odrażający, śmiertelnie niebezpieczny i godny pogardy rodzaj przestępcy, jakiego w życiu spotkałem. – Och – powiedziała kobieta. – Chyba nigdy nie zrobiłam na mężczyźnie tak fatalnego pierwszego wrażenia. Nie wydawała się zagniewana, ale odezwałam się szybko, gotowa zapewnić, że nie jest przyczyną żadnych kłopotów. – Nazywam się Natalie Teeger, a to pan Adrian Monk. Przybyliśmy właśnie z San Francisco. Jesteśmy konsultantami Departamentu Policji Summit, ale uwagi, które głośno wygłaszał pan Monk, są jego prywatną opinią. Organicznie brzydzi się samą myślą o ekskrementach. – Oczywiście – powiedziała kobieta. – Większość ludzi się nimi brzydzi. Właśnie dlatego dwa lata temu otworzyłam Kupkę, aby oświecać, bawić i edukować, aby przekonywać ludzi do naturalnej i długotrwałej wartości ekskrementów w naszym życiu. – Pani jest tutaj od dwóch lat? – zapytał Monk. – I nikt pani nie aresztował? – Przeciwnie, zostałam niedawno wybrana na prezesa Izby Handlowej Summit. – Wiedziałem, że to miasto toczy korupcja. Ale to przekracza wszelkie wyobrażenie. Dość tego. To koniec. Zamykamy ten interes, pani Kupko. – Nazywam się Ellen Morse – przedstawiła się właścicielka sklepu. – Może wejdziecie i zobaczycie, jak wygląda w środku? – Do diabła! Nie! Ma! Mowy! – wycedził Monk. – Jestem pewien, że właśnie tam siedzi
czart. – Z miłą chęcią – odpowiedziałam i zrobiłam krok w kierunku sklepu. Monk chwycił mnie za łokieć. – To samobójstwo. – Pan przesadza, panie Monk – odparłam i wyrwałam rękę. – Ja przesadzam? – Aż się zatrząsł ze zdenerwowania. – Zaraz wejdziesz do budynku pełnego kup i gnoju od ściany do ściany! To jakby wejść do reaktora nuklearnego, tyle że w reaktorze jest czysto. Nie mogę ci na to pozwolić. – Jak zamierza mnie pan powstrzymać? Monk zacisnął dłonie w pięści. – Brutalną siłą. – Powalę pana bez trudu, panie Monk. – Nie ośmielisz się! – Nie będę musiała bić: wystarczy, że kichnę albo splunę. – Szkoda, że nie mam paralizatora. – Chciałby mnie pan obezwładnić paralizatorem? – Potem byś mi podziękowała – stwierdził Monk. – Ale nie dożyjesz tej chwili. – Będę z powrotem za parę minut, panie Monk – powiedziałam. – Może coś panu kupię na pamiątkę. Pani Morse otworzyła przede mną drzwi i weszłam do środka.
10 Monk i diabeł wcielony W Kupce panował klimat galerii sztuki połączony z hippisowską atmosferą jednego ze sklepów ze zdrową żywnością hrabstwa Marin. Wnętrze było przestronne, z odsłoniętymi belkami stropowymi i ciągami rur wentylacyjnych, tu i ówdzie rzucało się w oczy jakieś dzieło sztuki, podłoga była drewniana, przy ścianach stało kilka regałów skonstruowanych ze zwykłych desek ułożonych na szczeblach starych drabin. Z głośników sączyły się delikatne dźwięki natury – szemrzące strumyki, śpiew ptaków, wiatr poruszający liście w koronach drzew. W powietrzu unosił się wonny, gęsty zapach kwiatowych kadzideł. – Wszystko, co tutaj sprzedaję, pochodzi ze skamieniałych odchodów zwierzęcych – wyjaśniła Morse. – Towar mamy podzielony na cztery sekcje, sztuka i biżuteria, odżywianie i produkty spożywcze, kosmetyki i zdrowie oraz artykuły biurowe. Spojrzałam na nią zdziwiona. – Przesłyszałam się, czy powiedziała pani produkty spożywcze? – Nie przesłyszała się pani – odparła z uśmiechem. – Ludzie jedzą… odchody? – Owszem. – Normalni ludzie? – zapytałam, a słysząc własne słowa, pomyślałam, że mówię jak Monk. Roześmiała się ciepło i poprowadziła mnie do półki, na której stał rząd butelek ze złotoczerwonym płynem. – Słyszała pani o oleju arganowym? – Oczywiście – odpowiedziałam. – Polewałam nim kiedyś sałatkę w La Guerre, modnej, francusko-marokańskiej restauracji w San Francisco. – To gówno, za przeproszeniem – powiedziała bez ogródek Morse. – Dlaczego? Sałatka była smaczna – odparłam zaskoczona. – Olej bardzo wyrazisty, ale doskonale wydobywał smak mięsa i sera. – Chodziło mi o to, że to olej z odchodów. – Pani raczy żartować. – Pochodzi od kóz w południowym Maroku, które żywią się owocami drzewa arganowego. Zwierzęta wydalają pestki, które następnie rolnicy zbierają, suszą, prażą i tłoczą z nich olej. Podała mi butelkę. Kosztowała blisko czterdzieści dolarów. Przeczytałam uważnie etykietę. – Nic tutaj nie piszą, żeby był to olej z kozich odchodów – stwierdziłam. – Gdyby napisali, nie chciałaby pani tego zjeść. Ani nałożyć na włosy jako odżywkę lub nawilżyć skórę. Aż się wzdrygnęłam na myśl, że miałabym wcierać sobie kupkę we włosy czy łykać ją, jak gdyby nigdy nic. Uśmiechnęła się, widząc moją reakcję. – Wiem, co pani myśli. Wyobraża sobie pani, jak wkłada łyżeczkę w parujące łajno albo rozsmarowuje je gołymi rękami we włosach – powiedziała. – To obrzydliwe i człowiekowi robi się niedobrze, prawda? – Dziwię się, że pani to mówi, zważywszy na to, że sama sprzedaje takie rzeczy. – Ekskrementy użyte do produkcji oleju arganowego czy też jakiegokolwiek innego produktu spożywczego i kosmetycznego, które tutaj sprzedaję, zostały poddane tak
zaawansowanej rafinacji, że nie zawierają żadnych elementów toksycznych. Ale fakty niewiele znaczą. Człowiek od najwcześniejszych lat nabywa odruchu wstrętu do odchodów, pomimo ich praktycznych, a nawet zdrowotnych właściwości. W kulturze zachodniej to typowe uprzedzenie – powiedziała. – Ale na przykład w Indiach krowie łajno jest wręcz czczone. Ludzie wierzą, że nowo wybudowany dom będzie błogosławiony, a jego mieszkańcom zostanie zapewniony dobrobyt, jeśli w salonie krowa zrobi kupę. A kiedy już ludzie się wprowadzą, smarują jej odchodami frontowy ganek, aby w ten sposób godnie powitać i przyjąć gości. – Nawet jeśli posiada pani taką wiedzę na temat ekskrementów, mimo wszystko musi pani odczuwać do nich choć lekki wstręt, bo w przeciwnym razie nie paliłaby pani kadzideł, by stłumić ich zapach. – Lubi pani woń kadzideł? – Lepsze to niż wąchanie perfum L’Air du Gówno. – Tymczasem to jest właśnie gówno – powiedziała. – Kadzidło jest importowane z Indii. To zasuszone krowie łajno z dodatkami woni kwiatów. Zaczynałam powoli żałować, że nie zabrałam ze sobą maski przeciwgazowej. – Czy to jest zdrowe? – Hindusi uważają, że tak – odparła. – Ich zdaniem łajno jest antyseptyczne i czyste, ponieważ pochodzi od świętego zwierzęcia. – Ale czy tak jest rzeczywiście? – Praktykują swoją religię od stuleci i nikomu nic złego się nie stało – powiedziała Morse. – Obmywają ciało łajnem, myją zęby pastą z dodatkiem odchodów, a mimo to żyją, i to nawet zdrowo, więc sama pani widzi. Indie to z pewnością kraj, którego Monk pod żadnym pozorem nie powinien nigdy odwiedzać. Chociaż jestem osobą bardziej liberalną niż on, to postanowiłam w duchu, że jeśli kiedykolwiek pojadę tam w podróż, to wezmę ze sobą mnóstwo własnego mydła, własną pastę do zębów i parę znoszonych, wygodnych butów, z którymi nie będzie żal mi się rozstać, wyjeżdżając z Indii. Jeżeli Hindusi rzeczywiście tak chętnie nurzają się w łajnie, wyjaśniałoby to, dlaczego większość operatorów telefonicznych, z którymi rozmawiałam w Mumbai, była gburowata. Również byłabym gburowata, gdybym co dzień miała do czynienia z gównianymi sprawami, dosłownie i w przenośni. Wciąż rozmyślałam nad konsekwencjami, jakie może przynieść życie kręcące się stale wokół odchodów, gdy nagle otworzyły się z hukiem drzwi wejściowe i do środka wpadł Monk z jedną maską przeciwgazową na twarzy, a drugą w ręku. Jak się domyśliłam, zebrał się w końcu na odwagę i wbiegł do sklepiku, biorąc daleki rozbieg, chcąc być pewnym, że nic go nie powstrzyma, nawet najstraszniejsze wątpliwości. Siłą rozpędu wpadł jednak w wystawę portretów malowanych na zasuszonym krowim placku, gdzie po prostu zastygł w bezruchu. Krzyknął dramatycznie, cofnął się chwiejnym krokiem i potrącił postument, na którym wznosiła się olbrzymia hałda skamieliny dinozaurowej kupy. Znowu krzyknął, obrócił się na pięcie i stanął twarzą w twarz z półką pełną ziołowego mydła Panchagayva, które, jak głosił wytłuszczonymi literami napis na opakowaniu, było ZROBIONE Z CZYSTEGO KROWIEGO ŁAJNA, URYNY, KLAROWANEGO MASŁA GHEE, TWAROGU I MLEKA. Oczy Monka zrobiły się okrągłe z przerażenia. Podbiegłam do niego, położyłam mu rękę na ramieniu, przygarnęłam go lekko i odciągnęłam od wystawy. – Jestem przy panu, panie Monk – powiedziałam uspokajającym tonem.
– Przybyłem cię ratować – powiedział słabym głosem i podał mi drżącą ręką maskę przeciwgazową. Brzmiał niczym Darth Vader w czasie ataku lękowego. – W porządku – powiedziałam, biorąc od niego maskę. – Nic mi nie jest. – To dobrze. W takim razie teraz ty możesz ocalić mnie. Jego akt odwagi szczerze mnie ujął. Monk zachował się jak Superman skaczący do wypełnionego kryptonitem basenu, aby ocalić Lois Lane. – Nic panu nie grozi, panie Monk – zapewniłam. – Ma rację – włączyła się Morse. – Nie ma najmniejszych powodów do obaw. Monk odwrócił się w jej stronę i zmiażdżył ją spojrzeniem pełnym nienawiści. – Fekalia to jedne z najgroźniejszych znanych człowiekowi substancji, groźniejsze dla życia niż promieniowanie, odpowiedzialne za więcej zgonów niż broń palna, AIDS, rak, wypadki samochodowe, malaria i palenie papierosów razem wzięte. – Ludzki kał, panie Monk – powiedziała Morse. – Choć nawet ten można z pewnym pożytkiem wykorzystać. W Londynie palą go, uzyskując elektryczność. W Kalkucie używają go przy hodowli ryb oraz do użyźniania upraw. – Każdego roku odchody powodują miliony zgonów – powiedział Monk czerwony ze złości na twarzy. – To wysoce toksyczne lęgowisko cholery, tyfusu, salmonelli, bakterii E.coli, grypy, dyzenterii, kandydozy, criptosporidium… – Pan przez cały czas mówi jednak o ludzkich odchodach – przerwała mu Morse. – Odchody bydła czy ptaków morskich mają nad wyraz wszechstronne zastosowanie i mogą być używane przy produkcji paliwa, nawozów, izolacji, baterii, nawilżaczy, papieru, mydła, pokryć dachowych, żywności, prochu strzelniczego i materiałów wybuchowych. Czy istnieje na świecie surowiec równie użyteczny, powszechny, bezpieczny, odnawialny i tani? – Dobrze jej się przyjrzyj, Natalie – nakazał Monk. – Oto diabeł wcielony, a wokół mamy czarcie łajno. Już chciałam się odezwać, gdy za plecami usłyszałam inny kobiecy głos. – Przestań wreszcie tyle gadać, Adrianie! Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, jak do sklepu wchodzi Sharona z twarzą ściągniętą ze wściekłości. – Co tu robisz? – zapytał Monk. – Randy do mnie zadzwonił. Powiedział, że to pilne wezwanie. – Oczywiście – przyznał Monk. – Gdzie masz wsparcie? – Sądzę, że sama sobie z tobą poradzę – odparła Sharona. – Mną się nie przejmuj. Gdzie zespół do zwalczania zagrożenia biologicznego? Gdzie funkcjonariusze Bezpieczeństwa Krajowego? Gdzie Agencja Ochrony Środowiska? Gdzie siły szybkiego reagowania z Centrum Zwalczania Chorób? Sharona, całkowicie ignorując pytania Monka, podeszła do pani Morse. – Tak mi przykro, Ellen – powiedziała. – Znasz tego diabła? – zapytał Monk ze zdumieniem. – To nasza wina – ciągnęła Sharona. – Zaprosiliśmy Adriana do Summit, ale mieliśmy tyle innych spraw na głowie, że zupełnie zapomnieliśmy o twoim sklepie. Powinniśmy mu powiedzieć, żeby tędy nie przejeżdżał, a przynajmniej powinniśmy byli uprzedzić ciebie o jego wizycie. – Więc w ten sposób zbrodnia uchodzi jej na sucho. Przed przyjazdem przedstawicieli prawa dostaje od ciebie cynk, żeby się ukryć, tak? Czy Randy wie, że sypia z wrogiem? – Wszystko w porządku, Sharona. Nic wielkiego się nie stało – powiedziała pani Morse.
– Nic wielkiego? – powiedział Monk załamującym się głosem. – Sprzedaje pani ludziom fekalia i wmawia im, że to mydło! Z chwilą, gdy wypowiedział te słowa, jakby nagle przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Chwycił mnie pod ramię i pociągnął w stronę drzwi. Tym razem nie stawiałam oporu. Kiedy wyszliśmy na ulicę, zdarł z twarzy maskę przeciwgazową i zaczął łapczywie wciągać powietrze, jakby właśnie wydostał się z płonącego budynku. Rozejrzałam się. Tłum zniknął, a życie na ulicy wróciło do normy. – Nie do pomyślenia, co człowiek widział i słyszał – powiedział Monk. – Czuję się, jakbym przeniknął w jakiś równoległy świat. Kupkowy wszechświat. – Wiem, że się pan nie zgadza z filozofią Ellen Morse, ale zrobiła na mnie wrażenie dobrego człowieka. Spojrzał na mnie z wyraźnym zatroskaniem. – Brak snu i opary dymu w hotelu najwyraźniej uderzyły ci do głowy. Rób głębokie wdechy i wolno wypuszczaj powietrze. Sharona wyszła ze sklepu i zbliżyła się do Monka. – Co ty sobie wyobrażasz, Adrianie, stać na ulicy przy radiowozie i wydzierać się do ludzi przez megafon? Co za wstyd mogłoby to przynieść Randy’emu! – Wstyd już jest – stwierdził Monk. – Ten sklep to hańba, to policzek dla ludzkiej godności i zdrowia publicznego. Jak Randy mógł pozwolić na prowadzenie takiej działalności? – To może ci się nie spodobać, Adrianie, ale w działalności handlowej Ellen Morse nie ma nic, co byłoby sprzeczne z prawem. – Sprzedaje odpady toksyczne. Prawo reguluje takie rzeczy. Ale ty wolisz chronić ją zamiast obywateli. Najpierw mnie odurzyłaś, a teraz stajesz po stronie szatana. Nie chcę ciebie więcej znać. – Och, daruj sobie te dramaty – żachnęła się Sharona. – Masz łapać przestępców, a nie straszyć sklepikarzy. – Ona właśnie popełnia przestępstwo. Przeciwko ludzkości. – Wiem, panie Monk, że biznes pani Morse jest w pańskich oczach nie do zaakceptowania, że sprzeniewierza się wszystkiemu, w co pan wierzy. Ale pani Ellen Morse ma takie same prawa do wyrażania swoich poglądów jak pan. Ona wyraża je poprzez sztukę i drobny handel, a pan poprzez wyjątkowy sposób, w jaki wiedzie pan życie – powiedziałam. – Żyjemy w kraju, którego idee budowane są na fundamentalnych wartościach wolności człowieka, i jeśli w myśl tych idei rzeczywiście chce pan zaprowadzać ład i porządek, to powinien pan bronić jej prawa do obrażania pana. Monk i Sharona patrzyli na mnie zaskoczeni. – Czy w tym momencie mamy złożyć ślubowanie na flagę państwową? – zapytała Sharona. – Może od razu zaśpiewać hymn narodowy Stanów Zjednoczonych? – Sądziłam, że docenisz moją pomoc – powiedziałam. – Prawdę mówiąc, uważam, że moja obrona Ellen Morse jest nie tylko przekonywająca, ale również poruszająca. – Z tą przemową posunęłaś się naprawdę za daleko – stwierdził Monk. – Nawet jak na ciebie. – Jak na mnie? – W chwili kryzysu ważne jest, aby nie dać się ponieść emocjom i nie dopuścić do wyczerpania nerwowego – tłumaczył Monk. – Musisz zachować dystans, bo w przeciwnym razie zatracisz zdolność jasnego myślenia. – A pan zachował zdolność jasnego myślenia? – Oczywiście, jako jedyny na całej ulicy. Ty jednak zachowujesz się irracjonalnie od
chwili, gdy kazałem ci się zatrzymać przy sklepie. Przynajmniej masz jakieś wytłumaczenie. Jesteś niewyspana i w nocy przeżyłaś szok. – Monk spojrzał na Sharonę. – Ale ciebie nic nie tłumaczy. Składałaś przecież przysięgę Hipokratesa. – Nie przypominam sobie, aby Hipokrates mówił coś o kupach. – Będę zapobiegał chorobie wszelkimi środkami, albowiem zapobieganie lepsze jest od leczenia – wyrecytował Monk. – To tylko jedna kwestia dotycząca kupek. – Pan zna na pamięć przysięgę Hipokratesa? – zapytałam. – Sam ją składałem. – Ale nie jest pan lekarzem. – Zabijam zarazki – powiedział Monk. – Przysięga jest moją licencją na zabijanie. – Nazywam się Monk – powiedziałam ironicznie. – Adrian Monk. – Oczywiście, że tak się nazywam. Masz jakieś omamy? – Nie – odparłam. – Żartowałam. – Moje nazwisko jest powodem do żartów? – Pan rozczarowuje, panie Monk – powiedziała Sharona, idąc za moim przykładem ze świata Bonda. – Jesteś pan po prostu głupim policjantem. – Nie pozwolę, aby mnie tu obrażano – oburzył się Monk i odwrócił się w moją stronę. – Sądzisz, że jesteś na tyle przytomna, by prowadzić samochód? – Tak. Ale Sharona wcale pana nie obrażała, panie Monk, tylko cytowała Doktora No. – Jeżeli to ten doktor nauczył ją, że kupka nikomu nie szkodzi, to powinni mu odebrać pozwolenie na wykonywanie zawodu lekarza – stwierdził Monk, odwrócił się do Sharony plecami i ruszył w kierunku samochodu. – Im prędzej rozwiążemy zagadki kryminalne w Summit, tym szybciej będziemy mogli wrócić do domu. W tym kierunku zrobiliśmy wielki krok naprzód. Pomachałam Sharonie na pożegnanie i pośpiesznie ruszyłam za nim. – Jak to możliwe, panie Monk? – zapytałam. – Nie otworzył pan jeszcze ani jednej teczki z aktami i nie był pan na ani jednym miejscu przestępstwa. – Owszem, ale wiem, kto za to odpowiada. – Zapewne ma pan na myśli Ellen Morse, tak? – Zgadza się. Czarnoksiężniczkę z krainy kupek. Jeszcze ją dopadnę.
11 Monk i włamanie Dom, do którego dotarła ostatnio fala włamań w dzielnicy mieszkalnej, liczył sobie prawdopodobnie ze sto lat, miał dwie kondygnacje, a od frontu szeroki ganek z dwoma kusząco wyglądającymi wiklinowymi fotelami bujanymi stojącymi przodem do trawnika i alei starych drzew. Miałam ochotę zwinąć się w kłębek na jednym z foteli i zasnąć słodko, podczas gdy Monk będzie prowadził swoje dochodzenie. Ciągły brak snu źle na mnie wpływał i wyraźnie czułam, jak tracę energię, niczym lalka na kluczyk, której przydałoby się znowu nakręcić sprężynkę. Wszystkie domy w dzielnicy były duże i bardzo swojskie, w starodawnym stylu, jakby wyjęte z obrazów Normana Rockwella, co wzbudzało poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Miałam wrażenie, jakby dzielnica przytulała mnie do siebie. Oczywiście to była iluzja. Włamanie, do którego doszło w tym domu zaledwie parę dni temu, dowodziło, że ulica wcale nie jest taka bezpieczna, jak to się mogło wydawać. Trzymałam przed sobą otwartą teczkę z aktami sprawy i sennie streszczałam fakty z policyjnego raportu, wlokąc się leniwie dwa kroki za Monkiem, który obchodził budynek, patrząc przez ułożony z palców obu rąk ekranik, przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę. Do włamania doszło w czwartkowe południe. Państwo Roslandowie, mieszkające tu małżeństwo z dwójką dzieci, w czasie włamania nie byli obecni w domu. Mąż przebywał w pracy na Manhattanie, dzieci były w szkole, a żona wyszła do śródmieścia w Summit na lunch z przyjaciółkami. Rabusie dostali się do środka, wyważając łomem okno na parterze, wyposażone w zepsuty niestety czujnik alarmowy. Skradli dwa iPody, kilka zegarków, laptop i pięć tysięcy dolarów w gotówce. – Randy powinien wylecieć z pracy za to, że pozwolił tej kobiecie prowadzić tego rodzaju sklepik – oznajmił Monk. – Zapomnijmy już o Ellen Morse – powiedziałam, powstrzymując ziewanie. – Niech się pan skoncentruje na serii włamań, panie Monk. – Całe miasto powinno być ewakuowane i objęte kwarantanną, ponieważ stanowi niebezpieczeństwo dla życia ludzkiego, a Randy zajmuje się paroma włamaniami – mówił dalej Monk. – Czy on wie, co to są priorytety? – Pańskim priorytetem, panie Monk, jest pomóc Randy’emu w zamknięciu sprawy włamań, czego nie będzie pan w stanie wykonać, jeśli nie przestanie pan myśleć o Ellen Morse. – To jej sprawka – mówiąc to, Monk stanął przed oknem, które złodzieje podważyli łomem. Rama została już wymieniona, zapewne naprawiono również zepsuty czujnik alarmowy – oczywiście nieco za późno. – Jak może pan tak mówić? – Dokąd pani Rosland pojechała na lunch? Zerknęłam do akt. – Do kawiarni Buttercup Pantry. – Która znajduje się zaraz obok Kupki. Dzięki temu Morse wiedziała, że Rosland nie ma w domu, i mogła przewidzieć, kiedy zjawi się tam z powrotem. – Skąd pani Morse wiedziała, że czujnik alarmowy jest zepsuty?
– Nie musiała wiedzieć, po prostu wybrała to okno, ponieważ łatwiej je otworzyć niż okno przy drzwiach. – W takim razie brała na siebie ogromne ryzyko. Musiała zdawać sobie sprawę, że jeżeli uruchomi alarm, zjawi się policja, a wycie zwróci uwagę sąsiadów. Monk spojrzał przez ramię na jeden z sąsiednich domów. Z okna na piętrze spoglądał na nas starszy pan. Miał na sobie rozchylony szlafrok, a pod nim zapinany sweterek. Jego twarz była pomarszczona jak rodzynek. – Jakim cudem nie zauważył? – zapytał Monk. – Czy on jest niewidomy? Dobre pytanie. Przejrzałam raport policyjny, szukając szczegółów z przesłuchania okolicznych mieszkańców. – Według raportu przesłuchujących policjantów, pan Baker był tego dnia w szpitalu. Został odwieziony karetką wieczorem poprzedniego dnia z powodu bólu w klatce piersiowej. Jak się okazało, była to tylko niestrawność, ale pozostał w szpitalu do następnego dnia na obserwacji. – Zamknęłam teczkę. – Jeśli to Ellen Morse jest włamywaczem, skąd wiedziała, że sąsiada nie ma w domu? – Może tamtego wieczoru podsunęła mu fiolkę tego marokańskiego olejku z fekaliów – powiedział Monk, wzdrygając się na samą myśl. – Zapytajmy go – zaproponowałam, chcąc jak najszybciej wykluczyć panią Morse z kręgu podejrzanych, żeby Monk mógł się skoncentrować i rozwikłać sprawę, a wtedy ja mogłabym położyć się wreszcie spać. Ale kiedy odwróciłam się w kierunku sąsiedniego domu, usłyszałam nieopodal wycie alarmu. Sądząc po natężeniu hałasu, ulicę czy dwie dalej. Spojrzałam na Monka, który przechylił na bok głowę jak pies. Wydawało mi się, że nawet nadstawił uszu. – To alarm domowy – stwierdził. – Znowu włamanie. – Albo włamanie, albo ktoś uruchomił alarm przez przypadek, albo wiatr zatrząsł szybą w oknie, albo właściciel zapomniał kodu wyłączającego alarm… – wyliczałam. – Na mojej ulicy w San Francisco nieustannie włączają się w domach alarmy. Na ludzi działają już jak alarmy samochodowe. Nikt nie zwraca na nie uwagi. – Zawiadomimy dyspozytorkę i sami się przekonamy. Pobiegliśmy szybko do radiowozu. Wskoczyłam do środka, chwyciłam mikrofon i wywołałam centralę. Nie będę kłamać, czułam ciarki na plecach, kiedy zgłaszałam się jako Jeden-Adam-Cztery i pytałam, czy w kwadracie 10-20 ma miejsce 211. – Dziesięć-Cztery, Jeden-Adam-Cztery – odpowiedziała centrala. – Mamy sygnał alarmu wskazujący możliwość dwa-jeden-jeden przy 218 Primrose Lane. Wpisałam adres do GPS-u. Dom znajdował się dosłownie parę przecznic dalej. Monk wziął ode mnie mikrofon i zameldował się w centrali. – Dziesięć-cztery, centrala. Jednostka Jeden-Adam-Cztery odpowiada na wezwanie. Kod dwa. – Odłożył radiotelefon i spojrzał na mnie. – Na co czekasz? Gaz do deski! – Ale nie jesteśmy policjantami, nie mamy odznak, nie mamy broni. – Ale jesteśmy w pobliżu, mamy moralną powinność i mamy radiowóz. I mamy jeszcze syrenę. Pal pies rozsądek. Okazja była zbyt piękna, aby ją zmarnować. Włączyłam koguta, wcisnęłam przycisk syreny i nadepnęłam pedał gazu, ruszając z piskiem palonych opon i wgniatając Monka w fotel. Nie narzekał. On również doznał dreszczu emocji z powodu wkroczenia do akcji, może nawet bardziej przejmującego niż ja.
Byłam już w pełni rozbudzona, wyjąca syrena podnosiła mi puls i wyrzucała do krwiobiegu dodatkowe porcje adrenaliny. Kierując się wskazówkami z GPS-u, pędziłam na miejsce przestępstwa z największą prędkością, ostro biorąc zakręty, podniecając się każdym piskiem opon na asfalcie i każdym zarzuceniem tyłu potężnego samochodu. Fantastyczne uczucie. Kiedy wyszłam z ostatniego zakrętu i wjechałam w ulicę Primrose, z daleka ujrzałam radiowóz, który nadjechał z przeciwnej strony i zatrzymał się przed domem. Gdy podjechałam na pełnej szybkości i zahamowałam przed nim gwałtownie, niemal uderzając zderzakiem o zderzak, wychodziło już z niego dwóch funkcjonariuszy. Byli to Raymond Lindero i Walter Woodlake, ci sami, których o świcie tego samego dnia poznałam w hotelu. Nie wyglądali na zachwyconych naszym widokiem. Jednak muszę im uczciwie oddać, że zapewne nieczęsto im się zdarzało, żeby mieć na głowie dwóch cywilów przyjeżdżających radiowozem na miejsce, gdzie zaczynają właśnie dochodzenie w sprawie włamania. Ale nie chciałam dawać im wiele czasu na zastanawianie się, co z nami zrobić, bo mogliby dojść do wniosku, że należy nas odesłać z powrotem do radiowozu. Podeszłam do nich szybkim krokiem, starając się emanować pewnością siebie i poczuciem władzy, którego za grosz nie miałam. – Co mamy, chłopcy? – zapytałam, podnosząc głos, bo zagłuszał mnie wyjący wciąż w domu alarm. Zauważyłam, że nikt z sąsiadów nie wyszedł na ulicę ani nie wyjrzał przez okno, żeby zobaczyć, co się dzieje. – Dopiero przyjechaliśmy – powiedział niechętnie Lindero. Jego postura i muskulatura znowu mnie rozkojarzyły. Przyszło mi do głowy, że gdyby wpadł w paszczę rekina ludojada, bestia musiałaby go wypluć, nie mogąc przegryźć tak sprężystego ciała. – Wiemy tyle samo co wy – dodał. – Szybko przyjechaliście – powiedział Monk. – To małe miasteczko – odparł Woodlake z wypiekami na policzkach, gramoląc się z samochodu, sapiąc i łapiąc ciężko powietrze. – To nie San Francisco. – Nasza zmiana zaraz się kończy – powiedział Lindero. – Wracaliśmy na komendę, żeby odbić karty zegarowe. – Nie zauważyliście żadnego odjeżdżającego w pośpiechu samochodu? – zapytał Monk. – Kogoś uciekającego pieszo? – Nie – odparł Woodlake. – A wy? – Może to fałszywy alarm – wyraziłam przypuszczenie. – Może jakiś ptak uderzył w szybę albo coś w tym rodzaju? – Albo rabusie zmykają z tyłu przez ogródek, podczas gdy my sobie gawędzimy od frontu. – Lindero wyjął broń i ruszył na tyły domu. Woodlake, z pistoletem w dłoni, zrobił parę kroków w kierunku frontowych drzwi, zapewne dlatego, że taki dystans wymagał od niego minimum wysiłku. Monk poszedł za Lindero, a ja poszłam za Monkiem. Lindero otworzył furtkę przy bocznej ścianie domu i ścieżką obrośniętą krzewami róży zaczął się skradać w kierunku ogródka za domem, gdzie rosło jeszcze więcej róż i lśnił zielenią świeżo zroszony trawnik, przy którym znajdowało się patio z dużym stołem i krzesłami, dwoma leżakami, grillem i ogrodowym piecem do pizzy. Ogródek wydawał się lepiej umeblowany niż moje mieszkanie w San Francisco.
Do domowej kuchni prowadziły z patio rozsuwane oszklone drzwi. Jedna z szyb w drzwiach, tuż pod klamką, była stłuczona. Lindero wolną ręką chwycił klamkę, ostrożnie unosząc drzwi, żeby się nie zacinały podczas przesuwania; albo były wypaczone, albo zużyta była prowadnica. U siebie w domu miałam ten sam problem z przesuwanymi drzwiami, co doprowadzało mnie czasem do białej gorączki. Policjant wszedł ostrożnie do kuchni, starając się nie nastąpić na stłuczone szkło, a my szliśmy krok w krok za nim. Kuchnia była niedawno remontowana, królował w niej sprzęt z nierdzewnej stali, przy ścianie stał nowy piekarnik w industrialnym stylu, wokół znajdowały się marmurowe blaty i ciemno bejcowane szafki z dekoracyjnymi profilami. – Halo! Czy jest ktoś w domu? – zapytał Lindero. – Policja! Daremny trud. Jeśli ktokolwiek był w domu, to przy wyjącym alarmie nie byłby w stanie usłyszeć głosu policjanta. Monk stanął przy przesuwanych drzwiach, schylił się, wyjął z kieszeni marynarki pęsetę i spomiędzy kawałków szkła podniósł małą, okrągłą podkładkę. Odruchowo sięgnęłam do torebki, wyjęłam plastikowy woreczek i podsunęłam go Monkowi. Tymczasem Lindero przeszedł do frontowych drzwi i wpuścił swojego partnera. Po wejściu Woodlake wprowadził na panelu systemu alarmowego kod, który posiadają instytucje odpowiedzialne za przestrzeganie prawa i porządku. Alarm wreszcie przestał wyć. Z ulgą przyjęliśmy głuchą ciszę, jaka zapadła. Monk upuścił podkładkę do plastikowego woreczka i przeszedł do korytarza, gdzie dołączył do funkcjonariuszy. Szłam tuż za nim. Z korytarza przechodziło się z lewej strony do salonu, z prawej do gabinetu, a w środku zakrzywione schody prowadziły na piętro. Lindero wszedł na schody. Woodlake zdecydował się na mniej męczący szlak i zrobił krok w kierunku salonu. Monk zajrzał do gabinetu, który był ewidentnie splądrowany. Szuflady przy biurku były otwarte, a na podłodze leżały rozrzucone książki, zmiecione z regałów stojących pod każdą ze ścian. Lindero zszedł na dół, wkładając pistolet do kabury. – Czysto. Woodlake wyszedł z salonu i również schował broń. – Czysto. Sięgnął do mikrofonu na ramieniu, połączonego z krótkofalówką przypiętą do pasa, połączył się z centralą, zameldował, że w domu nikogo nie zastano, i wezwał zespół techników, mających dokładnie zbadać miejsce przestępstwa. – Znacie ludzi, którzy tu mieszkają? – zapytał Monk. Lindero wziął prenumerowane czasopismo „Architectural Digest”, leżące na stoliczku w korytarzu i przeczytał nazwisko na naklejce adresata. – David i Heather McAfee. Czy znam? Nie. Dlaczego miałbym ich znać? – Mówiliście, że to małe miasteczko. – Nie aż tak małe – odparł Lindero, rzucając pismo z powrotem na stoliczek. – Więc nie potraficie powiedzieć, co zginęło w domu? – Byłoby trudno, ponieważ nigdy tutaj nie byliśmy – odpowiedział Lindero niskim, protekcjonalnym tonem, jakby mówił do kompletnego głąba. – Dlaczego? Pan już wydedukował, co stąd zniknęło? – Nie, ale jeśli to włamanie należy do całej serii tych, do których doszło, to powinno
brakować sprzętu elektronicznego, biżuterii lub żywej gotówki. Monk przykucnął przy drzwiach gabinetu, znów sięgnął po pęsetę i podniósł z dywanu kłębuszek żółtej nici w niebieskie plamki. Podałam Lindero woreczek z podkładką, żeby przez chwilę potrzymał, i sięgnęłam do torebki po następny woreczek, który podsunęłam Monkowi. – Co to jest? – zapytał policjant, przysunąwszy woreczek do oczu. – Podkładka pod nakrętkę – wyjaśnił Monk, wyciągając z dywanu więcej drobnych kłębuszków nici i wrzucając je do woreczka. – Tyle widzę – stwierdził Lindero. – Ale po co pakuje pan to do woreczka? – Ponieważ w ten sposób włamywacze tymczasowo unieruchomili system alarmowy – wyjaśnił Monk. – To stary system Amtek 670., czujnikiem jest metalowy pręcik zatopiony w górnej ramie przesuwanych drzwi, który styka się z wbudowanym do ościeżnicy magnesem. Kiedy ktoś odsuwa drzwi, pole magnetyczne zostaje przerwane i alarm się uruchamia. Włamywacze umieścili podkładkę między drzwiami i czujnikiem. Było to banalnie proste i niezaawansowane technologicznie rozwiązanie. – Podkładka przywarła do magnesu i podtrzymywała pole magnetyczne, kiedy drzwi zostały otwarte – powiedziałam. – Jednak alarm mimo wszystko się włączył. Dlaczego? – Uciekając w popłochu, włamywacz zapomniał, że prowadnica jest wypaczona – powiedział Monk. – Kiedy drzwi się zacięły, szarpnął je z całej siły, a wówczas podkładka spadła. – Dlaczego alarm i syrena policyjna nie zwróciły niczyjej uwagi? – zapytałam policjantów. – Mam wrażenie, jakby ulica była wyludniona. – Przyjrzała się pani uważniej tym rezydencjom? – zapytał Woodlake. – Ich kupno i utrzymanie kosztuje fortunę. Większość mieszkańców dzielnicy to małżeństwa pracujące przez cały dzień w Nowym Jorku. – Jeśli mają dzieci, wysyłają je do prywatnych szkół, przedszkoli lub pozostawiają pod opieką niani – mówił Lindero. – Jednak żadnej niani nic nie jest w stanie oderwać od telenoweli. Woodlake zerknął na zegarek. – Oczywiście to musiało się stać w chwili, kiedy kończymy zmianę. Pieskie szczęście, Ray. Nawet nam nie zapłacą za nadgodziny. – Dlaczego? – zapytałam zdziwiona. – Burmistrz i szef policji to jedna i ta sama osoba, zawiesił wypłaty nadgodzin dla pracowników miasta z powodu skandalu korupcyjnego. W budżecie nie ma pieniędzy – wyjaśnił Woodlake. – W porządku, damy sobie radę – powiedział Monk. – Możecie jechać. Zabezpieczymy miejsce przestępstwa do czasu przyjazdu ekipy technicznej. – Naprawdę? – Wiem, że mieliście dziś długą służbę. Byłem obecny na samym jej początku, pamiętacie? – Jak mielibyśmy zapomnieć? – rzucił Lindero, oddając mi plastikowy woreczek i uśmiechając się do mnie szeroko. – Ten obraz trwale wtopił się w moją pamięć. Nieczęsto mam okazję obejrzeć zapasy dwóch pięknych kobiet, w każdym razie nie bez opłaty za wejście i kupna co najmniej dwóch drinków przy barze. – Widzę, że jest z pana człowiek z klasą – powiedziałam. Policjanci wyszli przez frontowe drzwi, a Monk jeszcze raz skierował się w stronę ogródka na tyłach domu. Przeszłam tam za nim. Leżaki na patio wyglądały w moich oczach bardzo, bardzo kusząco.
Monk przykucnął obok trawnika i wydawało się, że uważnie przygląda się źdźbłom. – Coś pan zauważył? – Trawa jest mokra. Ale na patio nie ma śladów po mokrych podeszwach, a w domu nie widać śladu wnoszonej ziemi. Nie zauważyłem też śladów po butach na samym trawniku ani na ziemi wzdłuż płotu. – Zatem włamywacze weszli po prostu z ulicy, jak my. Monk wstał i poruszył niezgrabnie ramionami. – Tak, ale jak wyszli? Zespół techników przybył dziesięć minut później, kiedy przysypiałam już na jednym z leżaków. Monk poprosił, żebym zawiozła go z powrotem do komendy, ponieważ chciał jeszcze przejrzeć akta spraw i przestudiować dokładnie mapę miasta. Po drodze zatrzymaliśmy się w sklepie biurowym i kupiliśmy pudełko szpilek. Kiedy wreszcie dotarliśmy do komendy, w moim krwiobiegu nie było już śladu po adrenalinie, energia ze mnie uszła, a powieki miałam ciężkie jak ołów. Z miejsca przeszłam do pustego gabinetu Dishera i padłam na kanapę, która miała dokładnie taką samą winylową tapicerkę jak tylne siedzenie forda country squire z 1975 roku, ale nie… nie powiem wam, skąd wiem takie rzeczy. Tym razem kanapa mogłaby być obita nawet tapicerką z papieru ściernego. Byłam tak zmęczona, że nawet podłoga wydawała mi się wygodnym łożem. Zwinęłam się w kłębek i natychmiast zapadłam w sen. Wydawało mi się, że upłynęło zaledwie pięć sekund, kiedy Monk zaczął szarpać mnie za ramię. Jednak za oknem zapadał już zmierzch, więc musiałam przespać co najmniej cztery, pięć godzin. Byłam głodna, zaspana i nie całkiem kojarzyłam, gdzie się znajduję. – Musisz już wstać – oznajmił Monk. – Dlaczego? – Odwróciłam się do niego plecami, podciągnęłam kolana pod brodę i przycisnęłam twarz do ciepłego winylu, w tym samym rozgrzanym miejscu, gdzie trzymałam ją wcześniej. Znowu pociągnął mnie za ramię. – Mamy kolejne włamanie. – Niech ktoś inny pana zawiezie – odparłam sennie. – Ja śpię. – Tym razem w domu była właścicielka – powiedział. – Została zamordowana.
12 Monk i cierpienie Miejsce przestępstwa znajdowało się przy Hobart Avenue, dosłownie parę przecznic dalej, ale mimo to, kiedy wyjechałam na ulicę, włączyłam syrenę. Jestem pewna, że nie zyskaliśmy dzięki temu więcej niż minutę czy dwie, jednak nie po to jej użyłam. Potrzebna była mi szybka jazda i kolejny zastrzyk adrenaliny, żeby wydobyć się z sennego otępienia. Naprawdę przydałoby mi się kilka puszek red bulla albo trzydzieści filiżanek kawy, ale Monk za bardzo się śpieszył, żebym mogła po drodze wstąpić do marketu 7-Eleven albo do Starbucksa. Dzielnica, w której doszło do zabójstwa, nie różniła się wiele od dzielnicy, w której byliśmy wcześniej tego samego dnia. Jednak tym razem na chodniku stało kilkudziesięciu gapiów przyglądających się z zaciekawieniem pracy policji. Wyjący alarm domowy może nie przyciąga uwagi, ale przenośne reflektory, karawan z kostnicy, wozy policyjne i ekipa techników owszem, zawsze ludzi zainteresują. Kiedy wyszliśmy z samochodu, podszedł do nas Disher. Miał ponurą minę, ale mimo to w jego oczach dostrzegłam iskierkę podekscytowania. – Pierwsze zabójstwo w Summit, odkąd tu pracuję – powiedział. – Miasto będzie śledzić, jak damy sobie z tym radę. Zdawałam sobie sprawę, że dla byłego detektywa wydziału zabójstw z dużego miasta, takiego jak Randy Disher, prowadzenie dochodzenia w sprawie zabójstwa będzie o wiele bardziej interesujące niż wypisywanie mandatów za przekroczenie dozwolonej prędkości, gonitwa za sklepowymi złodziejaszkami, zajmowanie się kolejnym włamaniem czy tymczasowe sprawowanie urzędu burmistrza miasta. To naturalnie potworna tragedia, że ktoś stracił życie, ale być może po raz pierwszy od czasu swoich przenosin do Summit Randy poczuł, że stoi na dobrze sobie znanym gruncie. – Nie ma powodu do zmartwień, szefie – powiedziałam. – Jeszcze się nie zdarzyło, żeby pan Monk nie rozwikłał jakiegoś morderstwa. – Nie jestem w tych sprawach nowicjuszem, Natalie. W celach śmierci San Quentin siedzi mnóstwo facetów przeklinających dzień, w którym na ich drodze stanął ten nieustraszony twardziel. – Stuknął się kciukiem w pierś na wypadek, gdybyśmy się nie domyślali, o kogo chodzi. – To opinia niestrudzonego i niezawodnego przedstawiciela prawa zagwarantowała mi wysoką posadę w Summit. – Oczywiście, nie miałam zamiaru niczego sugerować. – Tyle tylko, że teraz rozrywają mnie na wszystkie strony – powiedział. – Cieszę się więc, że mam u boku parę profesjonalistów. Musimy jak najszybciej schwytać sprawcę. Śmieszne, ale ten niespodziewany komplement sprawił mi przyjemność. – W takim razie musisz porozmawiać z Ellen Morse – oświadczył Monk. – Skąd wiesz, że o nią chodzi? – zapytał Disher. Poczułam, jak serce zaczyna mi szybciej bić. – To ona została zamordowana? – zapytałam. – Nie, ale jest sąsiadką Goldmanów – wyjaśnił Disher. – To ona zawiadomiła policję. – Przypadek? – sarknął Monk. – Nie sądzę. – W takim razie kto padł ofiarą zabójstwa? – zapytałam. – Pamela Goldman. Jej mąż, Joel, jest swego rodzaju guru finansowym, bardzo sławnym. Pisze książki i prowadzi seminaria motywacyjne o tym, jak szybko się wzbogacić lub jak zwiększyć uzyskiwane już dochody.
Randy wprowadził nas do domu, który stał na środku narożnikowej działki. Był to budynek klasycznie georgiański z bujną ornamentyką w stylu Cape Cod, piętrowy, biały i symetryczny, z dwuspadowym dachem, drewnianymi panelami, dekoracyjnymi żaluzjami i bez śladu kamienia – jeśli nie liczyć komina na dachu. Wzniesione z obu boków parterowe dobudówki otaczała ozdobna balustrada, co przydawało domowi marynistycznego charakteru, jakby mieszkańcy mogli wyjść na taras i spojrzeć znad relingu w morze. Jednak nie było morza. Tarasy wychodziły na rozległy, idealnie utrzymany trawnik i zakręcający delikatnie podjazd prowadzący pod wolno stojący garaż, który, jak się wydawało, właściciele postanowili zaadaptować na domek gościnny. Plac wokół garażu był zarzucony materiałami budowlanymi – workami cementu, grubymi rolkami izolacji z włókna szklanego, stertami drewna, paletami płyt gipsowych i innych rzeczy. Z ogromnego kontenera śmieci niemal się wysypywały. – Joel Goldman wrócił dziś wcześniej z pracy, pociągiem odjeżdżającym z dworca Penn Station o godzinie siedemnastej siedemnaście. W drodze do domu spotkał Ellen, więc dalej szli razem – mówił Disher. – Zaprosił ją do środka, gdzie w kuchni znaleźli ciało żony Joela. Ellen natychmiast wezwała karetkę i policję. – To sprawka Morse – powiedział Monk. – Nie mogła tego zrobić. Medyk sądowy ustalił czas zgonu mniej więcej na porę lunchu. Ellen była przez cały dzień w sklepie. Mamy świadków – odparł Disher. – W takim razie jest w zmowie z mężem – nie ustępował Monk. – Zapewne łączy ich pozamałżeński związek seksualny. – Joel Goldman przebywał w tym czasie w biurze, przez Skype’a przeprowadzał na żywo konferencję internetową. W czasie gdy jego żona została zabita, łączył się bezpośrednio z ludźmi na całym świecie – tłumaczył Disher. – On nie mógł tego zrobić. – Być może Morse ma identyczną siostrę bliźniaczkę – stwierdził Monk. – Albo Goldman ma identycznego brata bliźniaka. Disher pokiwał głową, długo myśląc nad słowami Monka, ponieważ była to teza w rodzaju tych, które sam zwykle chętnie wysuwał. – Jest taka możliwość – przyznał. – Muszę to sprawdzić. Dobry pomysł, Monk. – Nie musisz sprawdzać. To absurdalne założenie – powiedziałam. – Och, naprawdę? – zapytał Monk. – Ile pozornie niewiarygodnych morderstw udało ci się dotąd rozwikłać? – Widziałam wystarczająco dużo rozwikłanych przez pana, aby mieć pewność, że identyczne bliźniaki nie dadzą odpowiedzi na naszą zagadkę – odparłam. – Pan nie myśli w jasny sposób, panie Monk. Jest pan uprzedzony wobec Ellen Morse, ponieważ sprzedaje odchody. – Kto nie byłby uprzedzony? – żachnął się Monk. Wskazałam Randy’ego. – On nie jest. Monk spojrzał na Dishera spod przymrużonych powiek. – Właśnie. Dlaczego nie dopełniłeś obowiązku służbowego i nie aresztowałeś Ellen Morse? – Za morderstwo? – Za sprzedawanie ludziom ekskrementów. – Prawo tego nie zabrania. Zresztą kupka dino jest super. – W toksycznej hałdzie przedpotopowych, odrażających, skamieniałych fekaliów nie ma ani nic stylowego, ani nic modnego, ani nic istotnego w sensie kulturowym czy osobistym. – Chyba że hałda pochodzi od dinozaura – upierał się Disher. – Wyobraź sobie, posiadać
na własność coś, co wyszło z tyłka tyranozaura. – To tak, jakby posiadać kawałek toksycznego odpadu. – Bynajmniej – zaprzeczył Disher. – Najlepszym porównaniem byłoby posiadanie fragmentu meteorytu. Wyobraź sobie tylko, że taki kawałek ciała niebieskiego zostaje pożarty przez brontozaura, a potem wydalony. – Nie potrafię sobie wyobrażać takich rzeczy. – Monk aż się wzdrygnął. – Prehistoryczna kupka dino z meteorem – rozmarzył się Randy. – Bezcenne. Uśmiechnęłam się pod nosem. Miło było wiedzieć, że władza i autorytet nie uderzyły Randy’emu do głowy i zupełnie go nie zmieniły. Przeszliśmy na tyły domu. Monk piorunował wzrokiem bałagan wokół garażu, jakby ujadała tam dzika bestia usiłująca urwać się z łańcucha. Na brzegu leżaka siedział mężczyzna w biurowym garniturze i płakał, kryjąc twarz w dłoniach. Obok niego stał umundurowany policjant; był wyraźnie skrępowany i nie wiedział, jak postępować w obliczu tragedii. Nie trzeba było detektywistycznych umiejętności, aby się domyślić, że na leżaku siedzi Joel Goldman. Odezwałam się pierwsza. – Są ślady włamania? Disher skinął głową w kierunku domu. – W przeszklonych drzwiach wychodzących na ogród jest zbita szyba. – Wpisuje się w modus operandi poprzednich włamań – powiedziałam. – Czy pani Goldman miała dzisiaj być nieobecna w domu? – Rzeczywiście tak – potwierdził Disher. – Miała umówione spotkanie u fryzjera, które jednak zostało odwołane, więc wróciła do domu. – I natknęła się na włamywaczy. Dlaczego nie odezwał się alarm, gdy rabusie weszli do środka? – Ponieważ nie był włączony. Wychodząc z domu o godzinie jedenastej, pani Goldman włączyła alarm, ale musiała zapomnieć kluczyków do samochodu albo czegoś innego, ponieważ trzydzieści sekund później wróciła, wyłączyła alarm, żeby wejść do środka, a wychodząc ponownie, zapomniała go włączyć. Tragiczny błąd. Weszliśmy przez przeszklone drzwi do kuchni, gdzie leżało przykryte prześcieradłem ciało Pameli Goldman. Monk przykucnął i uniósł róg prześcieradła, żebyśmy mogli się jej przyjrzeć. Miała ponad czterdzieści lat, ubrana była zwyczajnie, w dżinsy i luźną bluzę, włosy miała długie, kasztanowate, teraz zlepione zakrzepłą krwią. Zginęła od ciosu w tył głowy, zadanym, jak się okazało, powszechnie używanym tępym narzędziem. – Znaleźliście narzędzie zbrodni? – zapytał Monk. – Wałek do ciasta. Rabuś prawdopodobnie złapał, co miał pod ręką, i zdzielił kobietę po głowie – powiedział Disher. Zerknęłam na Joela Goldmana, który zdawał się zebrać w sobie. Ocierał twarz złożoną chusteczką do nosa. Garnitur Brioni idealnie leżał na jego smukłym ciele, jego włosy były równo przystrzyżone i gładkie jak cały ubiór. Wszystko w nim było czyste, odprasowane, świeże, poza zaczerwienionymi od płaczu oczami i mokrymi policzkami. Smutek tworzy chaos, dezorganizację. Jest trudny do zniesienia. Disher poszedł za moim wzrokiem i wziął głęboki wdech. – Nienawidzę tej części roboty. Do tego człowiek się nigdy nie przyzwyczai. – Ruszył w kierunku Goldmana, a my poszliśmy wolnym krokiem za nim. – Panie Goldman, Randy Disher,
komendant policji w Summit, niewymownie mi przykro z powodu śmierci pańskiej żony. Chcę zapewnić, że schwytanie sprawcy odpowiedzialnego za ten czyn jest od tej chwili moim najwyższym priorytetem. – Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co się stało – powiedział Goldman. – To jest takie urocze miasteczko, tak bezpieczna dzielnica. – Czuje się pan na siłach, żeby odpowiedzieć na kilka pytań? – zapytał Disher. – Nie wiem, czy mogę mieć dla was coś ciekawego do powiedzenia. – Zdziwiłby się pan – odparł Disher i skinął ręką w naszą stronę. – To Adrian Monk, konsultant wydziału zabójstw policji w San Francisco, i jego asystentka Natalie Teeger. Będą prowadzić ze mną dochodzenie w tej sprawie. Monk kiwnął głową w kierunku garażu. – Gdzie są robotnicy? – Dzisiaj nikogo nie było – odparł Goldman. – Sam pracuję przy garażu, czasem tylko zatrudniam robotników na dniówkę. – Sam pan tutaj pracuje? – zapytał zaskoczony Disher. – Zbudowałem już domek letniskowy nad jeziorem Spirit, od samych fundamentów, więc doszedłem do przekonania, że przerobienie garażu na domowe biuro nie powinno być trudniejszym zadaniem. Kiedy biuro będzie gotowe, nie będę musiał dojeżdżać co dzień do miasta i będziemy mogli spędzać z Pamelą więcej… Głos mu się nagle załamał, gdy zdał sobie sprawę, że mówi o marzeniu, które nigdy się nie ziści. Disher wyjął notatnik. – Ci robotnicy na dniówki, czy byli to zawsze ci sami ludzie, czy za każdym razem ktoś inny? – Różni. Zbierają się codziennie rano na rogu przed marketem budowlanym Home Depot. Podjeżdżam, trąbię, wskakują do wozu, a na koniec dnia płacę gotówką. Paru z nich na pewno było u mnie więcej niż jeden raz. Sądzi pan, że któryś z nich? – To jedna z opcji, którą musimy wziąć pod uwagę – odparł Disher. – Wówczas tylko siebie mógłbym obwiniać o jej śmierć… – szepnął Goldman, spuszczając głowę. – Nie wolno panu w ten sposób myśleć – powiedziałam. – Czy w domu czegoś brakuje? – zapytał Monk. Goldman poderwał raptownie głowę, błyskając gniewnie oczami. – Skąd, do diabła, mam wiedzieć? Brakuje najdroższej rzeczy w moim życiu. Myśli pan, że pobiegłem sprawdzić, czy wieża stereo nadal stoi w pokoju? Myśli pan, że mnie to cokolwiek obchodzi? Jak pan może zadawać takie pytania? – Pan Monk nie chciał pana urazić, on tylko… – zaczął Disher, ale Goldman nie dał mu dokończyć. – Ma pan pojęcie, co to za uczucie? – naskoczył na Monka ostrym tonem. – Ma pan?! – Tak – odpowiedział Monk i spojrzał na mnie. – Oboje znamy to uczucie. Łączy nas podobne doświadczenie, które rzadko chcemy świadomie przywoływać z pamięci, a jeszcze rzadziej o nim mówić. Kosztuje za dużo bólu. Ale była to jedna z wielu rzeczy, która zbudowała między nami silną więź, dużo bardziej złożoną niż relacja łącząca pracodawcę i pracownika. – Żona pana Monka została zamordowana – powiedziałam. – Mój mąż zginął w czasie wojny w Kosowie. Joel Goldman spojrzał takim wzrokiem, jakby zobaczył nas po raz pierwszy w życiu.
Nawet Randy patrzył na nas teraz inaczej. Jestem pewna, że bardzo rzadko, jeśli w ogóle, myślał o tej stronie naszego życia. Ale w mojej głowie te myśli nigdy nie odchodziły zbyt daleko. W głowie Monka, jak sądzę, również nie. – O Boże, przepraszam… – Goldman ciężko przełknął ślinę. – Nie ma za co – odrzekł Monk. Goldman spojrzał na niego pełnym smutku, błagalnym spojrzeniem. – Proszę powiedzieć, jak… uda mi się pokonać ten ból? Monk poruszył niezgrabnie ramionami. – Nie uda się panu.
13 Monk i drugi pokój Oparłam się o policyjny samochód, patrząc, jak dwóch koronerów przewozi do karawanu ciało Pameli Goldman zamknięte w plastikowym worku. Disher z dwójką swoich funkcjonariuszy spisywał zeznania sąsiadów, szukając ewentualnych świadków, a Monk kręcił się po domu Goldmanów, próbując ustalić, czego może brakować. Z ulicy nie widziałam ogrodu na tyłach domu, ale domyślałam się, że Joel Goldman wciąż siedzi na tym samym leżaku, nie potrafiąc wyjść z szoku. Byłam zbyt zmęczona, aby się czymkolwiek zająć, i zupełnie poważnie myślałam o tym, żeby wyrwać się ukradkiem na Big Maca z frytkami, gdy nagle z sąsiedniego domu wyszła Ellen Morse, niosąc dwa kubki gorącej kawy, z których jeden mi podała. – Wyglądasz na kogoś, komu bardzo się przyda taki napój – powiedziała. – Czyli wyglądam jak zombie? – spytałam, biorąc kubek do ręki. – Wiem, że masz za sobą długi i męczący dzień. Pociągnęłam długi łyk kawy. Poczułam mocny, jedwabisty smak kakao z głęboką goryczą prażonych ziaren. Kawa miała wystarczająco dużo kofeiny, abym od razu doznała wrażenia, że serce zaczyna mi łomotać, źrenice się rozszerzają, a ciało rozpiera energia, choć napój jeszcze nie wpadł do żołądka. – Niesamowita kawa – stwierdziłam zauroczona. – Taka ma być. To kawa Kopi Luwak, najrzadsza i najdroższa w zachodnim świecie. Rocznie produkują jej zaledwie dwieście pięćdziesiąt kilogramów. – Czym sobie zasłużyłam na takie wyróżnienie? – Tym, czego dopiero dokonacie z panem Monkiem – odparła. – Schwytaniem tego, kto zabił Pamelę Goldman. – Przychodzi ci do głowy ktoś, kto mógłby to zrobić? Pokręciła głową i wypiła łyk ze swojego kubka. – Pamela była aniołem. Większość swojego czasu poświęcała na zbieranie funduszy dla lokalnych szkół, muzeów i galerii sztuki. Była osobą, która daje, a nie bierze. Nie jestem detektywem, jednak czuję, że zginęła nie przez to, jaka była, ale dlatego, że znalazła się w nieodpowiedniej chwili w nieodpowiednim miejscu. – Zauważyłaś, żeby przy jej domu kręciły się ostatnio jakieś podejrzane osoby? – Joel wiele razy przywoził robotników pomagających mu przy remoncie garażu. Nie jestem rasistką, nie mam też żadnych uprzedzeń, jednak były wśród nich typy, których nigdy nie wzięłabym do samochodu, a już na pewno nie zaprosiłabym do domu, gdzie mogliby przyjrzeć się wszystkim rzeczom, które mam u siebie. W grę wchodziła zapewne również najdroższa w Stanach Zjednoczonych kawa. Delektowałam się jej smakiem, niesamowitym, bogatym i treściwym, była to bez wątpienia najlepsza kawa, jaką w życiu piłam. Tak nagle odżyłam dzięki kofeinie, że prawdopodobnie dosłyszałabym trzepot skrzydeł motyla z odległości stu metrów. Zastanawiałam się, czy wypada mi poprosić o dolewkę. – Nigdy nie piłam tak wybornej kawy – powiedziałam. – Skąd ją masz? – Z mojego sklepu. Poczułam nagle skurcz żołądka. – Twojego sklepu? – Importuję ją z Indonezji, gdzie znana jest, jak na ironię, jako „kawa biedaków”,
ponieważ jej ziarna zbierają z ziemi ludzie, którzy nie posiadają ziemi, na której mogliby uprawiać kawowce. Odetchnęłam z ulgą. – Więc to kawa zrobiona z ziaren, które spadły na ziemię? – Tak i nie. W tropikach mieszka zwierzę zwane łaskunem, które żeruje na dużych plantacjach kawy, zjada owoce kawowca, ale wydala niestrawione nasiona, które zostają ręcznie zebrane, a potem wysuszone, wypalone i zmielone jak zwykła kawa. Właśnie połknęłam kupkę łaskuna. Oddałam pusty kubek i powstrzymałam odruch wymiotny. – Proszę, nie mów o tym panu Monkowi. Nigdy. – Dlaczego nie? – Dlatego że będzie chciał cię aresztować za otruwanie ludzi, a mnie zawiezie do szpitala na płukanie żołądka. Uśmiechnęła się. – Uważasz, że cię otrułam? – Z pewnością nie wypiłabym ani łyka, gdybyś mnie uprzedziła, że to odchody w płynie. – Ale zanim się dowiedziałaś, że przed zaparzeniem ziarna przeszły przez zwierzęce jelita, uważałaś, że kawa wybornie smakuje. Więc co to za różnica? Dlaczego picie takiej kawy ma wywoływać większy wstręt niż picie krowiego mleka? – Pan Monk uważa, że krowie mleko to także trucizna. – Dobrze, ale czy ty tak sądzisz? – Nie, z mlekiem nie mam problemu. Z kiełbaskami też nie. Ale odtąd nie będę piła ani jadła nic, co dostanę z twojej ręki, jeśli nie powiesz mi przedtem, czy to nie wyszło ze zwierzęcego zada. Wybrałaś sobie dziwną i mało odpowiednią chwilę na głupie żarty. – Nie taka była moja intencja – powiedziała Morse. – Myślałam, że wyświadczam ci przysługę. Ta kawa to rzadki i drogi przysmak, ceniony przez najlepszych kawoszy na świecie. – Cóż, niestety ja do nich nie należę. Nie odróżniam szlachetnego wina od alpagi za dwa dolary, ale picie gnoju przekracza moje granice, choć należę do ludzi otwartych. – Przepraszam – powiedziała Morse. – Nic się stało – odparłam, czując, jak pali mnie w brzuchu. – Mam nadzieję. – Nie martw się, Natalie. Kawa jest bezpieczna, w zupełności zdrowa dla organizmu i pełna przeciwutleniaczy. Proces oczyszczania ziaren, palenia i parzenia czyni ją czystą niczym butelkowana woda źródlana. Z domu Goldmanów wyszedł Monk. Zamarł na moment, widząc, z kim rozmawiam, ale po chwili podszedł do nas. – Tak się składa, że butelkowana woda źródlana to ulubiony napój pana Monka. – Żartujesz – powiedziała Ellen, podążając za moim wzrokiem. – Wcale nie – odparłam. – Więcej nawet, jest prawdziwym koneserem butelkowanej wody. Potrafi po pierwszym łyku powiedzieć, ile liczy lat, skąd pochodzi i jakie zawiera minerały. – Nie do wiary – stwierdziła z uznaniem Ellen. Monk zatrzymał się przed nami i zmierzył moją rozmówczynię posępnym spojrzeniem. – Ma pani siostrę bliźniaczkę? – zapytał. – Jestem jedynaczką. – Czy łączy panią z Joelem Goldmanem pozamałżeński związek seksualny? – Oczywiście, że nie – odparła. – Jak można zadawać tak ordynarne pytania? – Ponieważ każdy, kto myje się fekaliami, jest niespełna rozumu, nie ma skrupułów
moralnych i nie wahałby się dopuścić zdrady małżeńskiej lub pozbawić życia drugą istotę ludzką. – Może jesteś nieuprzejmy, ale, muszę przyznać, przynajmniej szczery – stwierdziła Morse. – Jeszcze zdołam cię do siebie przekonać, Adrianie. – Dopóki sprzedaje pani ekskrementy, nigdy. – Jutro wieczorem chciałabym zaprosić was oboje do mnie na kolację – powiedziała. – Nie sądzę, aby był to dobry pomysł – rzuciłam wystraszona. – Obiecuję, że w menu nie znajdzie się nic, co wcześniej byłoby już przetrawione. – Och, doprawdy, brzmi czarująco – sarknął Monk. – Jednak wolałbym zasiąść do stołu z Charlesem Mansonem, niż łamać się chlebem z panią, przy czym gdy mówię „łamać”, mam oczywiście na myśli przekrojenie go na dwie równe części. – Jesteś naprawdę uroczy. – Ellen Morse była ubawiona. – A pani naprawdę odstręczająca – powiedział Monk. – Rozmowa o jedzeniu – przerwałam im – przypomina mi, że nie jadłam dziś śniadania. Pan Monk, o ile mi wiadomo, również nic nie jadł, prawda? Jeśli więc pozwolisz, Ellen, wybierzemy się teraz do najbliższych „złotych łuków”. Otworzyłam przed Monkiem drzwi samochodu, praktycznie wepchnęłam go do środka, a potem usiadłam za kierownicą i jak najszybciej odjechałam. W żołądku burczało mi tak głośno, że można było odnieść wrażenie, iż gdzieś pod siedzeniem schowało się jakieś dzikie zwierzątko. Najwyraźniej kubek gorącej kupki łaskuna nie zaspokoił mojego apetytu, ba, zapewne jeszcze go zaostrzył. – Brakowało czegoś w domu Goldmanów? – zapytałam. – Zdaje się, że zniknęło trochę gotówki i biżuterii – odrzekł Monk. – Co pasuje do serii poprzednich włamań. – Ale panu coś nie pasuje? – Ona. – Nie sądzę, żeby to Ellen włamywała się do domów ani żeby Pamela Goldman przyłapała ją na gorącym uczynku i padła jej ofiarą. – Dlaczego nie? – Musiałaby być potwornie głupia, gdyby miała włamywać się do domu sąsiadki zza płotu. – Może zrobiła tak, bo jest potwornie przebiegła. Spodziewała się, że automatycznie zostanie wykluczona z kręgu podejrzanych, bo nikomu nie przyjdzie do głowy, że można być aż tak głupim, aby włamywać się do domu najbliższych sąsiadów. Sprytna sztuczka, a ty padłaś jej ofiarą. – Zapomina pan, że Ellen Morse ma alibi. W chwili dokonania zabójstwa ludzie widzieli ją w sklepie. Monk machnął ręką. – Nie takie alibi się słyszało. Westchnęłam ciężko, ponieważ wiedziałam, do czego zmierza rozmowa, i byłam tym serdecznie zmęczona. Właściwie byłam zmęczona na okrągło przez cały czas. – Teraz mi pan powie o facecie w kosmosie, tak? – Również o tym w śpiączce. To były niepodważalne, żelazne alibi, o wiele sprytniej pomyślane i o wiele trudniejsze do podważenia niż śpiewka typu: „Byłam w sklepie i sprzedawałam ekskrementy”. – Dobrze, załóżmy, że Morse była w stanie znaleźć się w dwóch różnych miejscach w tym samym czasie. – Wreszcie słyszę z twoich ust coś rozsądnego.
– Kiedy włamała się do drugiego z obrabowanych dzisiaj domów? – Jakiego drugiego domu? – Należącego do Davida i Heather McAfee. Tego, w którym znalazł pan podkładkę pod nakrętkę i nici. Uważa pan, że kiedy wyszliśmy z jej sklepu, Ellen Morse natychmiast włamała się do domu państwa McAfee, a parę godzin później wzięła na cel dom Goldmanów? – Dlaczego nie? – Musiałaby być stuknięta. Monk spojrzał na mnie wymownie. – Sądzę, że wreszcie ustaliliśmy ten fakt niezbicie i pozostaje on poza wszelkimi wątpliwościami. Znalazłam MacDonalda i zaparkowałam przed wejściem. Wiedziałam, że Monk lubi tę restaurację, ponieważ bez względu na to, w jakim miejscu świata człowiek się znajdzie, sprzedają w niej w taki sam sposób te same rzeczy o niezmiennie takim samym smaku. Monk cenił konsekwencję. Jedyną rzeczą, która różniła czasem lokale tej sieci, było rozplanowanie wnętrza, ale nawet jeśli to go trochę deprymowało, zawsze mógł być pewien, że niezależnie od lokalu w środku będzie nieskazitelnie czysto. Każda restauracja pachniała środkami czystości i niestety podobnie pachniała większość posiłków. Zamówiłam dla siebie dwa razy Big Maca, do tego frytki i colę. Monk natomiast poprosił o Big Maca bez bułki (nie znosił „chaosu sezamowych ziaren”), niezłożonego w całość. Wolał dostać wszystkie składniki w osobnych pudełkach. Zamówiłam też dla niego porcję frytek, wiedząc, że będzie je cierpliwie przycinał własnymi sztućcami do tego samego rozmiaru. Do picia miałam dla niego naturalnie butelkę wody Fidżi, którą stale nosiłam w swojej absurdalnie dużej torebce, z rodzaju tych, które mają przy sobie młode mamy taszczące wszędzie ze sobą rzeczy niezbędne dla niemowlaków. Prawdę mówiąc, miałam u siebie podobne przedmioty jak te młode mamy; chusteczki dezynfekujące czy nawet parę przysmaków – na przykład paczuszki z płatkami Wheat Thins, o których zupełnie dzisiaj zapomniałam. Mogłam się poczęstować przekąską Monka, zamiast umierać z głodu przez cały dzień. Przeszliśmy do stolika i jedliśmy w milczeniu; głównie dlatego, że bez opamiętania oddałam się konsumpcji hamburgerów. Pochłaniałam je tak szybko, że nawet nie czułam ich smaku, co chyba wyszło mi na dobre, zważywszy na to, gdzie się znaleźliśmy. Monk jadł ostrożnie i metodycznie, własnym nożem i widelcem, jakby przeprowadzał operację chirurgiczną na frytkach i kotlecie. Zauważyłam, że brak snu, brak posiłków i stres długiego dnia coraz bardziej dają o sobie znać. Monk był blady, pod oczami miał ciemne kręgi, poruszał się wolniej niż zwykle. – Co pan robił, kiedy zdrzemnęłam się w gabinecie Randy’ego? – zapytałam. – Przeczytałem akta dotyczące wszystkich włamań. Szukałem modelu działania i różnych niekonsekwencji. – Czego się pan dowiedział? – Że nie potrafię przestać myśleć o Ellen Morse. Jej sklep pokazuje, jak głęboko korupcja wżarła się we władze tego miasta, dopuszczając do takiego procederu jak gdyby nigdy nic. Nie rozumiem tylko, jak Randy może przymykać oko na coś takiego. – Widzi pan, właśnie przed tym pana ostrzegałam. Dopuścił pan, żeby odraza, którą odczuwa pan wobec Ellen Morse, przesłoniła panu jasność widzenia. Dopóki jej osoba będzie panu chodziła po głowie, nie uda się panu jasno myśleć ani rozwikłać żadnej sprawy. – Chyba że jest winna.
– A jeśli nie jest? Wówczas pana niemożność zaprzestania myślenia o Ellen Morse pozwoli zabójcy wywinąć się od odpowiedzialności, a Randy straci pracę. – Masz rację – powiedział Monk. – Wiem. – Ona musi zniknąć. – Nie to miałam na myśli. – Musimy usunąć ją z miasta, dla dobra społeczeństwa – powiedział Monk. – Chyba że wcześniej uda mi się ją aresztować za włamania i morderstwo. – Nie sądzę, by rozumiał pan, o co mi chodzi, panie Monk. Monk ziewnął. – W każdym razie wszystko to będzie musiało poczekać do jutra. Dziś jestem zbyt zmęczony, aby przywracać światu równowagę. Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy wrócili do hotelu? – Oczywiście, że nie. Wieczór był przyjemny, więc zdaliśmy radiowóz na komendzie policji i w błogiej ciszy wróciliśmy pieszo do hotelu Claremont. Powiedzieliśmy sobie dobranoc i rozeszliśmy się do pokojów. Następstwa długiego lotu, krótkie chwile lekkiej drzemki, w międzyczasie doraźne zastrzyki kofeiny lub adrenaliny, hulanka w fast foodzie, wszystko całkowicie pomieszało mój wewnętrzny zegar biologiczny i metabolizm. Padałam ze zmęczenia, a jednocześnie byłam rozbudzona. Wiem, że to brzmi jak sprzeczność, ale tak było. Oczy mnie piekły, ciało było wyczerpane, ale umysł zbyt ożywiony, by zapaść w sen. Ubrana tylko w koszulkę i majtki rzucałam się na łóżku z boku na bok przez długi czas, który wydawał mi się wiecznością, aż w końcu dałam za wygraną i włączyłam telewizor. Zaczęłam przeskakiwać z kanału na kanał przez niekończące się powtórki różnych Zagadek kryminalnych czy Prawa i porządku, odczuwając nostalgię za czasami, gdy nadawano także inne programy, a nie tylko te dwa wszechobecne tasiemce i zrodzone z nich kolejne seriale proceduralne, oparte na schematach i pozbawione prawdziwych charakterów. Jednak ten kalejdoskop Zagadek kryminalnych oraz Prawa i porządku podziałał na mnie po jakimś czasie – może były to minuty, może godziny – jak hipnoza i znalazłam się w dziwnym transie, jakby zawieszona między jawą a snem, pochwycona w niekończącą się pętlę wirującą wokół zamyślonego i zdejmującego okulary Davida Caruso oraz potrząsającego z dezaprobatą głową Sama Waterstona o obliczu przypominającym mordkę shar peia. Mogłam pozostać w tym stanie na zawsze, z szeroko rozwartymi oczami, opadniętą szczęką, strużką śliny w kąciku ust, gdyby nie burza. W moim pokoju. Nie słyszałam żadnej eksplozji ani nie czułam ognia, który uruchomił zraszacze pod sufitem. Poczułam tylko zimną wodę, która wyrwała mnie z jednego stuporu i wtrąciła w następny: kilka długich sekund absolutnej dezorientacji, podczas których usiłowałam dojść do tego, kim jestem, gdzie jestem, dlaczego pod dachem pada deszcz i skąd ten piskliwy alarm, od którego pękają uszy. Wówczas nagle dotarło do mnie. Pożar. Po chwili dotarło do mnie coś jeszcze. Monk.
Jednym ruchem odrzuciłam kołdrę, pobiegłam do drzwi i otworzyłam je szeroko. Na korytarzu kłębił się gęsty dym. Kiedy rzuciłam się w kierunku pokoju Monka, zobaczyłam jęzory ognia wydobywające się z otworu, jaki pozostał po jego drzwiach. O Boże, nie! Przerażona podbiegłam pod jego pokój. Byłam już blisko, gdy drzwi znajdujące się między moim pokojem a Monka otworzyły się raptownie, uwalniając uderzenie gorącego powietrza, i nagle wytoczył się z nich na korytarz Monk, całkowicie ubrany, z okrągłymi ze strachu oczami, przemoczony do suchej nitki, uciekając przed płomieniami, które goniły za nim jak dzikie psy. Wtedy sobie przypomniałam… Monk miał dwa pokoje. Bez słowa chwyciłam go za rękę i pociągnęłam w kierunku schodów. Najszybciej, jak potrafiliśmy, zbiegliśmy na parter, a potem przez wyjście ewakuacyjne na parking, gdzie stało już kilkunastu innych przemoczonych gości hotelowych, patrzących na płomienie ognia buchające z okien pokojów, które jeszcze niedawno były pokojami Monka. Monk spojrzał na mnie. – Zdecydowanie nie będę polecał tego hotelu innym podróżnym.
14 Monk na strychu Pierwsi policjanci, którzy się pojawili pod hotelem – starzy dobrzy znajomi, Walter Woodlake i Raymond Lindero – byli na miejscu dosłownie po paru minutach. Zaraz po nich nadjechały wozy straży pożarnej, potem ambulans, a w końcu Randy Disher. Monk okrył mnie swoją ciężką i mokrą marynarką, nie tyle z kurtuazji, ile raczej dlatego, że samemu było mu w niej niewygodnie, a poza tym nieswojo się czuł, widząc mnie półnagą. Lindero nie miał z tym żadnego problemu. Nie potrafił się powstrzymać i od razu wlepił we mnie wzrok, a zanim wbiegł za kolegą do hotelu, żeby pomóc w ewakuacji gości, powiedział jeszcze do mnie przez ramię: – Wczoraj zapasy kobiet, dzisiaj konkurs mokrego podkoszulka, ciekawe, co będzie jutro. Mamy tu chyba jednoosobowy klub nocny. W odpowiedzi rzuciłam wulgaryzmem, który rozbawił obu policjantów, ale zszokował Monka, który zapytał: – Cierpisz na zespół stresu pourazowego? Odwróciłam się do niego. – Wczoraj w nocy zostałam obudzona przez intruza w swoim pokoju, dzisiaj przez pożar i za każdym razem muszę znosić ordynarne uwagi kierowane pod moim adresem przez policjantów, gdy jestem półnaga. Jak pana zdaniem powinnam zareagować? – Mogłabyś tych uwag uniknąć, gdybyś kładła się spać przyzwoicie ubrana. – Zawsze śpię w koszulce i majtkach. – To, co robisz prywatnie u siebie w domu, to jedno, choć również nad tym powinnaś się zastanowić, ale w podróży musisz zdecydowanie zmienić nawyki. – Nie będę chodziła do łóżka ubrana od stóp do głów. – W takim razie nie masz prawa się uskarżać – powiedział Monk. – Jeśli chodzisz ubrana jak striptizerka, to nic dziwnego, że ludzie traktują cię jak striptizerkę. – Cieszę się, że mnie pan rozumie. Dziękuję, panie Monk. Sanitariusze zaczęli rozdawać koce zgromadzonym na parkingu, przemoczonym i trzęsącym się z zimna gościom. Z chęcią wzięłam jeden dla siebie i oddałam Monkowi mokrą marynarkę. Jednostki strażackie przybyły błyskawicznie i w ciągu kilku minut opanowały pożar, tak że nie rozprzestrzenił się on poza pokoje zajmowane przez Monka. Jednak zniszczenia dokonane przez wodę i ogień były ogromne. Przez jakiś czas nikt nie będzie mógł zajmować pomieszczeń w tym skrzydle hotelu. Przez następną godzinę staliśmy z Monkiem oparci o maskę jednego z radiowozów i przypatrywaliśmy się, jak strażacy oczyszczają pogorzelisko, a policjanci spisują zeznania hotelowych gości. Disher rozmawiał żywo z komendantem strażaków, zapewne wysłuchując wstępnych szczegółów na temat pożaru. Nie ulegało kwestii, że ogień został podłożony celowo, i było też jasne, kto miał zginąć w płomieniach. Mieliśmy za sobą trudne dwadzieścia cztery godziny – w tym czasie przysporzyliśmy Randy’emu więcej problemów, niż ich rozwiązaliśmy. Byłam pewna, że Randy myśli dokładnie to samo i zaczyna się zastanawiać, czy pomysł ściągnięcia nas do Summit rzeczywiście był taki wspaniały. W tym momencie pod hotel podjechała Sharona, która podbiegła do nas z dużym
plastikowym workiem. – Nic wam się nie stało? – Jesteśmy przemoczeni, ale poza tym nic nam nie jest – odpowiedziałam. – Przywiozłam wam coś do ubrania. – Podała mi worek. – Może nie będą leżały jak ulał, ale lepszy rydz niż nic. – Dzięki. – Nie będę nosić cudzych rzeczy – powiedział Monk. Sharona rzuciła mu kose spojrzenie. – Rzeczy są czyste, Adrianie. – Nie mogą być czyste, skoro nosił je ktoś inny – odparł Monk. – Tylko Randy je nosił. – Randy to właśnie ktoś inny. – Randy to nie menel spod mostu, a ja sama wszystko piorę. – Nie noszę używanych rzeczy – upierał się Monk. – Nikt nie powinien ich nosić. To niehigieniczne i niesmaczne. – Zostaniesz w rzeczach ociekających wodą, choćbyś miał umrzeć z przeziębienia? – Oczywiście – odrzekł Monk i odwrócił się do mnie. – A ty powinnaś pójść za moim przykładem. – Pożyczam Natalie własne rzeczy – wyjaśniła Sharona. Monk spojrzał na mnie chłodnym wzrokiem. – Czy trzeba coś jeszcze dodawać? – zapytał. – Chyba nie jestem jakimś odpychającym babsztylem – powiedziała Sharona. – Chętnie włożę twoje rzeczy – odezwałam się. – I naprawdę jestem wdzięczna, że chciało ci się przywozić je tutaj w środku nocy, nam obojgu. – Przynajmniej tyle mogłam dla was zrobić – odparła Sharona. – Mogliście zginąć i czułabym się winna. – I słusznie – powiedział Monk. – To okrutne, panie Monk, co pan mówi. I niesprawiedliwe. – W każdym razie oddaje istotę rzeczy. – Powinien pan przeprosić Sharonę. – Przecież to ona ciągnęła mnie przez cały kraj w tę toksyczną, zawaloną fekaliami jaskinię korupcji – stwierdził Monk. – Gdyby nie ona, nikt nie nastawałby tutaj na nasze życie. Takie są fakty. – Och, panie Monk, nie pierwszy raz ktoś usiłuje nas zabić. Również mnie to się nie podoba, ale jeśli dybie pan na morderców, to należy się spodziewać, że od czasu do czasu jakiś morderca będzie dybał na pana. Monk odwrócił się do Sharony. – Natalie rzeczywiście ma zespół stresu pourazowego. – Ona tylko mówi, żebyś przestał się mazać i przyznał jej rację – powiedziała Sharona i spojrzała na mnie. – Nie wiedziałam, że jesteś taka twarda. – Kiedyś do mojego domu włamał się bandyta. Zabiłam go w samoobronie. W ten sposób poznałam Monka i zaczęłam u niego pracować. W ciągu wielu lat, które minęły od tamtego czasu, nieraz widziałam śmierć i patrzyłam w oczy niejednemu mordercy. Gdyby takie doświadczenia nie hartowały, dawno temu musiałabym znaleźć sobie inną pracę. Sharona pokręciła głową. – Nie dlatego zostałaś, że stałaś się twarda. Zostałaś, ponieważ ta praca ci się spodobała. – Nie przepadam za strachem, a z pewnością nie przepadam za napadami i śmiercią. Ale
cóż, zapewne wiele w tym racji, że nauczyłam się lubić tę pracę. – Oczywiście – powiedział Monk. – Pracujesz u mnie, a ja jestem sympatycznym, otwartym na wszystko człowiekiem. – Poza tym Natalie lubi, jak coś się dzieje. Wzruszyłam ramionami. – Przeraża mnie siedzenie w domu i składanie w kostkę wypranych rzeczy. Monk spojrzał na mnie spode łba. – Ciekawe, czy kiedykolwiek składałaś wyprane rzeczy w kostkę... Disher skończył rozmowę z komendantem straży i podszedł do nas. – Komendant mówi, że ogień podłożono, wrzucając przez okno koktajl Mołotowa. Ogień zajął firany i pościel, a potem zaczął się gwałtownie rozprzestrzeniać – mówił Randy. – Miałeś szczęście, że byłeś w drugim pokoju, Monk, bo w przeciwnym razie zamieniłbyś się w tosta. – Szczęście nie ma z tym nic wspólnego – powiedział Monk. – Wczoraj spałem w pokoju 204, więc dzisiaj musiałem spać w pokoju 206. – Dlaczego? – zapytał Disher. – Chodzi o równowagę, Randy – powiedziała Sharona. – Adrian miał dwa pokoje, więc musiał w nich sypiać na zmianę. Widziałam, że Disher wciąż nie łapie, o co chodzi. – Nie wystarczy, że oba pokoje mają parzyste numery, sąsiadują ze sobą przez ścianę i są symetryczne – wyjaśniłam. – Również czas, jaki pan Monk w nich spędza, musi być rozłożony równo po połowie. – Przecież nie wychowywały mnie małpy w dżungli – stwierdził Monk. – Tak, oczywiście. Nieważne… – powiedział Disher. – Nie pojmuję, jak w ciągu zaledwie jednego dnia udało ci się rozwścieczyć kogoś do tego stopnia, żeby miał ochotę cię zamordować, Monk. – Widziałam, jak to się dzieje w pięć minut – powiedziała Sharona. – Ja nawet w dwie minuty – dodałam. – Zapytaj Ellen Morse – powiedział Monk. – Ma wiele motywów, żeby zobaczyć mojego trupa. Ostrzegałem, że ją dopadnę, a ona wiedziała, że nie żartuję. – Nie bądź śmieszny, Adrianie. Ellen nie wrzuciła przez okno koktajlu Mołotowa – powiedziała Sharona. – Zresztą skąd mogłaby wiedzieć, który zajmujesz pokój? – Sharona ma rację – stwierdził Disher. – O tym wiedział tylko personel hotelu i policja. – W takim razie właściciele hotelu są w to zamieszani – powiedziałam. – To Monk zdemaskował ich sztuczkę z duchem i przez niego trafili do aresztu. Teraz mogą się pożegnać z hotelowym biznesem, a na jakiś czas zapewne również z wolnością. Skoro o wilku mowa, czy oni wciąż siedzą za kratkami? Disher pokręcił głową. – Po południu wyszli za kaucją – odpowiedział, przywołując gestem Woodlake’a i Lindero, którzy stali nieopodal i rozmawiali ze strażakami. Woodlake skinął głową w naszą stronę. – Sądziłem, że tych dwoje miało pomóc w zmniejszeniu przestępczości w mieście, szefie, a nie w jej wzroście. – Czy prosiłem cię o zdanie, Woodlake? – odparł Disher. – Znajdźcie i przywieźcie na przesłuchanie Harolda, Brendę i Rhondę Dumetzów. Dowiedzcie się, gdzie przebywali w ciągu ostatnich godzin, zabezpieczcie ich dom i samochód dla ekipy techników. – Tak jest – powiedział Lindero. Zasalutował niedbale i usiadł za kierownicą radiowozu, o który się z Monkiem
opieraliśmy. Woodlake usiadł po stronie pasażera. Odsunęliśmy się od auta i policjanci odjechali. Monk podniósł głowę, spojrzał w okno swojego pokoju hotelowego, a potem na rząd sosen rosnących w połowie drogi między budynkiem a ulicą. Poruszył niezgrabnie ramionami i przechylił głowę raz w jedną, raz w drugą stronę. Tajna mowa ciała. Disher przyglądał mu się z uwagą. – Nad czym tak myślisz, Monk? Nad tym, że rozwiązał zagadkę, tyle wiedziałam. Jednak nie wiedziałam, ani którą, ani jakim cudem mu się to udało. – Nad tym, że muszę natychmiast pojechać na dwieście osiemnaście Primrose Lane – odrzekł. – Co tam jest? – zapytała Sharona. – Dom Davida i Heather McAfee. Wczoraj rano włamano się do ich domu. – Jest trzecia w nocy, Monk – powiedział Disher. – Czy to nie może zaczekać do rana? – Jeśli chcesz zakończyć serię włamań, złapać podpalacza i pojmać zabójcę, nie może. Monk znał odpowiedź na wszystkie te trzy zagadki, ale musiał jeszcze istnieć ostatni dowód potrzebny na potwierdzenie hipotezy, a dowód ten znajdował się w domu państwa McAfee. Wiedziałam, że Monk nie powie mi, o co chodzi, więc nawet go nie pytałam. Weszłam do ambulansu, zdjęłam z siebie mokre, zalatujące spalenizną rzeczy i włożyłam wąskie dżinsy Sharony oraz bluzkę z głębokim dekoltem; zbyt głębokim, abym komfortowo się w niej czuła czy też miała co w nim pokazywać, więc włożyłam jeszcze lekki sweter. Kiedy wyszłam z ambulansu, dołączyłam do Sharony i Monka, który ogarnął mnie zdumionym spojrzeniem. Jak się domyśliłam, czuł się nieswojo, widząc mnie ubraną tak samo jak jego poprzednia asystentka. Ale Sharona pokiwała głową z pełną aprobatą. – Wiesz co? Ten pożar może spadł ci z nieba – powiedziała. – Wyglądasz szałowo. Po powrocie do domu powinnaś spalić stare rzeczy. – Powtarzam jej to od lat – stwierdził Monk. – Nie trzeba palić rzeczy, które się zaplamiły, panie Monk – powiedziałam. – Oczywiście, że nie. Można je zakopać, podrzeć w drobne paski albo wystrzelić w kosmos. – Gdybyśmy coś takiego praktykowali, to pierwszą napotkaną istotą pozaziemską mógłby być ufoludek w rzeczach z ziemskiego komisu – powiedziałam. – Niech pan sobie wyobrazi E.T. w poplamionych bokserkach od Ralpha Laurena. Naprawdę na tym nam zależy? Sharona się roześmiała. – Mówisz jak Randy. – Widać jego sposób myślenia jest zaraźliwy. – Wiele innych związanych z nim rzeczy także jest zaraźliwych – stwierdził Monk. – Również z tego powodu wolę nie nosić jego brudnych ubrań. Sharona wydała tylko z siebie głuchy pomruk i pojechała do domu spać. Tymczasem Disher, skończywszy czynności dochodzeniowe w hotelu, odwiózł nas do domu państwa McAfee. Zapukał do drzwi, które po dłuższym czasie otworzył półprzytomny, zaspany, bosy mężczyzna ubrany w pasiastą piżamę i szlafrok. – Przepraszam, że pana budzimy, panie McAfee. Jestem Randy Disher, komendant policji, przyjechaliśmy, żeby… żeby… – Odwrócił się do Monka. – Po co właściwie przyjechaliśmy, Monk?
– Zobaczyć państwa strych, panie McAfee – powiedział Monk, stając przy Randym. – Muszę na niego rzucić okiem. – Po co? – Pan McAfee ziewnął przeciągle. – Nic tam nie ma, poza jakimiś rzeczami dla dzieci, bombkami na choinkę i starymi książkami. Czy to nie może zaczekać do rana? – To sprawa życia i śmierci. W przeciwnym razie nie byłoby nas tutaj. Mężczyzna westchnął ciężko. – W takim razie proszę bardzo. Zaraz przyniosę drabinkę. McAfee wsunął na nogi kapcie, przeszedł do garażu i wyjął stamtąd niedużą drabinę, którą przyniósł do domu i zaniósł na piętro. Harmider obudził jego żonę i dwoje dzieci, które wyszły na korytarz i patrzyły, jak pan McAfee wspina się po drabinie, otwiera klapę prowadzącą na strych i znika po chwili w otworze poddasza. Monk zrzucił z siebie koc i wszedł po drabinie za panem McAfee, ale na tyle tylko, by wsunąć w otwór głowę i zajrzeć do środka. – Dlaczego ten pan jest mokry? – zapytała mamę dziewczynka. – Może pada deszcz – odparła Heather McAfee. – Nie pada, mamo – powiedział chłopczyk. – Może ten pan biegał między zraszaczami w ogrodzie – powiedziała dziewczynka. Monk zszedł na dół. – To wszystko? – zapytał Disher. – Skończyłem. – Monk owinął się znowu kocem. – Możemy wracać do komendy. – Co takiego ważnego tam zauważyłeś, Monk? – Izolację dachową. – Wystarczyło zapytać, a powiedziałbym, że jest tam izolacja – stwierdził Disher. – Każdy dom ma izolację dachową. – Ale nie umiałbyś mi powiedzieć, jakiego rodzaju. Dom był ostatnio remontowany i ma nową izolację, tym razem nie szklaną wełnę, lecz kładzioną natryskowo celulozę. – Cóż to za różnica? – zapytał Disher. – Zasadnicza – odezwała się Heather McAfee. – To najbardziej ekologiczna izolacja na rynku, zrobiona niemal całkowicie z papieru z odzysku, wypełniona środkiem ognioodpornym. Gdyby wszyscy wykorzystywali materiały ekologiczne, udałoby się nam ocalić warstwę ozonową i naszym dzieciom nie groziłby rak skóry. – Doceniam pani pragnienie, żeby dbać o środowisko naturalne, ograniczać emisję gazu cieplarnianego i przetwarzać odpady – powiedział ciepło Disher i odwrócił się do Monka. – Ale nie pojmuję, co to ma wspólnego z włamaniem dokonanym wczoraj do tego domu. – To dowodzi, kto się włamał – powiedział Monk.
15 Monk dowodzi swojej racji Wszyscy troje wróciliśmy do komendy. Razem z Disherem pozostawaliśmy w ciemnościach niewiedzy w kwestii sprawcy przestępstwa, ponieważ Monk nie chciał nam nic powiedzieć. Ujawnienie wszystkiego zachowywał sobie na bardziej dramatyczną chwilę, a ja, pomimo zmęczenia, rozdrażnienia i dyskomfortu, nie miałam zamiaru pozbawiać go tej przyjemności. Zasłużył sobie na nią. Disher pewnie przyjął podobne podejście – zrodzone w ciągu lat doświadczeń – ponieważ również nie naciskał Monka, by udzielił odpowiedzi. Kiedy weszliśmy do budynku, czekała na nas Evie. Nie spodziewałam się jej tutaj w środku nocy. W ręku trzymała owinięty folią granatowy mundur policyjny. – Komendant prosił, żebym to panu przyniosła – powiedziała, pokazując Monkowi mundur. – Jest nowiutki, nigdy nienoszony i mniej więcej w pana rozmiarze. Monk przyjął go z uśmiechem i odwrócił się do Randy’ego. – Dziękuję, komendancie. – Nie ma za co, Monk. – Na marginesie powiem, że nie aprobuję czegoś takiego – powiedziała Evie. – To podszywanie się pod funkcjonariusza policji. – Monk nie będzie nosił odznaki, czapki ani broni – wyjaśnił Disher. – Będzie tylko nosił mundur i rozbijał się naszym radiowozem – powiedziała Evie. – Właśnie – stwierdził Disher. – Jeśli ma to panią pocieszyć, powiem, że jestem byłym policjantem, doczekałem się awansu na detektywa wydziału zabójstw w San Francisco i nadal spełniam prawne, zawodowe i fizyczne wymogi powołania do służby. – Co z psychicznymi? – A pani je spełnia? – zapytałam. Evie sięgnęła ręką pod ladę, a mnie aż zmroziło, bo wyobraziłam sobie, że wyciągnie magnum. Ale zamiast broni kobieta wyjęła moją przemoczoną do cna torebkę. – Strażakom udało się ją odzyskać z pani pokoju – powiedziała, rzucając mi torebkę. Miałam wrażenie, że chwytam skórzane wiaderko pełne wody. Znowu byłam mokra. – Dziękuję uprzejmie. Disher wskazał Monkowi boczne drzwi. – Na końcu korytarza jest szatnia, możesz zdjąć mokre rzeczy i włożyć mundur, Monk. Będę pilnował, żeby nikt nie wchodził do szatni. – Monk ruszył w kierunku drzwi, a Disher odwrócił się do Evie. – Lindero i Woodlake już wrócili? Przytaknęła. – Przywieźli klan Dumetzów. Nasi technicy są w drodze do ich domu, a samochody Dumetzów zostały przyholowane na parking komendy. – Dobra robota – pochwalił Disher. – Dziękuję, Evie, że przyjechałaś nam pomóc o tej porze. – Po to żyję – odparła kobieta. Minę miała tak skwaszoną, że nie wiedziałam, czy mówi poważnie, czy sobie drwi, choć nie powiem, żeby mnie to cokolwiek obchodziło. Przeszłam za Disherem do pokoju detektywów, w którym przy biurkach siedzieli tylko Lindero i Woodlake, ślęcząc nad papierkową robotą. Kiedy weszliśmy, Lindero podniósł głowę. – W pokoju przesłuchań czekają Dumetzowie.
– Stawiali opór? – zapytał Disher. – Są łagodni jak baranki. Utrzymują, że cały czas byli w domu i dopiero my ich obudziliśmy. – Ale nie potrafią tego dowieść – dodał Woodlake. – Nad ranem, gdy tylko zostaną otwarte sklepy, przejdziecie się wzdłuż Springfield Avenue i w każdej z firm sprawdzicie zapisy zewnętrznych kamer przemysłowych – powiedział Disher. – Może w czasie, gdy doszło do podpalenia, któraś z nich uchwyciła idących pieszo Dumetzów albo ich samochód przejeżdżający ulicą. – Zrobi się, szefie – odparł Lindero. Do pokoju wszedł Monk w mundurze, który zdawał się przepełniać jego krok dumą prawdziwego bohatera. Albo była to duma, albo doskwierały mu hemoroidy, to drugie jednak uważałam za wysoce wątpliwe. – Czy podczas zatrzymania uprzedziliście Dumetzów, że mają prawo milczeć, że wszystko, co powiedzą, może zostać wykorzystane przeciwko nim przed sądem i że mają prawo żądać obecności prawnika podczas przesłuchania? – Monk zwrócił się do obu funkcjonariuszy. – Oczywiście – odparł zdziwiony Woodlake. – Czy zrozumieliście ich prawa? – Chyba chce pan zapytać, czy oni zrozumieli swoje prawa – poprawił go Lindero. – Nie – odparł Monk. – Was miałem na myśli. – Tak, raczej rozumiemy, co mówimy – zakpił Woodlake. – Dobrze. To zaoszczędzi nam dużo czasu i kłopotów. Obaj jesteście aresztowani. Lindero się roześmiał. – Za co? – Włamanie i morderstwo – oznajmił Monk. Disher przysiadł na brzegu biurka i potarł skroń. Przez moment mógłby naprawdę być kapitanem Stottlemeyerem. To było niesamowite. Dobrze rozumiałam jego ból. Jestem pewna, że ostatnią rzeczą, jakiej Disher pragnął po skandalu korupcyjnym w ratuszu miasta, był teraz skandal w departamencie policji. Ale wyglądało na to, że tak się właśnie dzieje, nawet jeśli nie potrafił tego zaakceptować. – Monk, błagam, powiedz, że żartujesz – powiedział Randy. – Nigdy nie żartuję z morderstw. Prawdę mówiąc, w ogóle nie żartuję, choć znam parę takich dowcipów, że boki zrywać. Na przykład taki. Idzie pijak ulicą, jedną nogą stąpając po chodniku, a drugą po jezdni. Zatrzymuje go policjant i mówi: „Jest pan zatrzymany za pijaństwo w miejscu publicznym”, a pijak pyta: „Jest pan pewny, sierżancie, że jestem pijany?”, a policjant odpowiada: „Tak, jestem tego pewny”, a wówczas pijak oddycha z ulgą i mówi: „Dzięki Ci, Boże, myślałem, że jestem kaleką”. Monk trzepnął się dłońmi po kolanach i czekał, aż wszyscy wybuchniemy śmiechem, ale milczeliśmy. Lindero wskazał go palcem. – Ten człowiek jest chory psychicznie – stwierdził krótko. Woodlake wstał i podszedł bardzo blisko Monka, naruszając granicę jego prywatnej przestrzeni. – Czyś pan z byka spadł? Jak można nas nazywać włamywaczami i mordercami? Może to trudno zauważyć, ale w tej opowieści stoimy po stronie dobra. Monk zrobił potężny krok w tył. – Powinniście, jednak w rzeczywistości jesteście czarnymi charakterami. Dlaczego włamywaczom zawsze udaje się uciec przed waszym przyjazdem na miejsce przestępstwa?
Ponieważ to wy jesteście włamywaczami. Lindero obrócił się na obrotowym krześle i usiadł przodem do nas. – Zaraz, wyjaśnijmy to sobie jeszcze raz, bo to naprawdę zabawne, rozumować jak wariat. Mówi pan, że ponieważ włamywaczy nie było na miejscu przestępstwa w chwili przyjazdu policji, oznacza to, że włamania dokonała policja, tak? W takim ujęciu punkt widzenia Monka rzeczywiście prezentował się idiotycznie, ale w świetle tego, co wiedziałam o włamywaczach i co widziałam na własne oczy w domu państwa McAfee, wcale się taki nie wydawał. Monk nie pozwolił jednak, by uwaga Lindero spowolniła tok jego wyjaśnień, i ciągnął dalej. – To nie wszystko. Jako policjanci patrolujący dzielnicę mogliście długo i spokojnie obserwować dom, który planowaliście obrabować, bez obaw, że wzbudzicie czyjeś podejrzenia, poznając przy tym rozkład dnia jego mieszkańców. Na przykład dzięki regularnym patrolom wiedzieliście, że w domu Roslandów nikogo po południu nie ma, a ich starszy sąsiad, pan Baker, trafił do szpitala, co dawało wam okienko czasowe na dokonanie włamania, nie będąc zauważonym. Dlatego nie widzieliście, podobnie jak my, aby ktoś uciekał z domu państwa McAfee i dlatego na zroszonym trawniku nie było śladów ucieczki rabusiów. Woodlake pokręcił głową i spojrzał na Dishera. – Czy naprawdę musimy tracić czas i wysłuchiwać takich banialuk, szefie? Disher westchnął ciężko i spojrzał na Monka. – Muszę przyznać, Monk, że to, co mówisz, nie wydaje się dość przekonujące. Jeśli zamierzasz coś zarzucić funkcjonariuszom policji, musisz się postarać o solidne i niepodważalne dowody. – Lindero twierdził, że nigdy wcześniej nie był w domu państwa McAfee – powiedział Monk i odwrócił się do policjanta. – Mimo to wiedział, że przesuwane drzwi do ogrodu haczą się przy otwieraniu. To prawda. Rzeczywiście wiedział o tym. Lindero wzruszył ramionami. – Mam oko do takich rzeczy, od razu widzę, czy drzwi trzymają się w pionie. Jeśli umiejętność dostrzegania krzywych rzeczy jest zbrodnią, to jest pan mistrzem zbrodni. – Słusznie mówi – stwierdził Disher. – Poza tym w domu państwa McAfee znalazłem to. – Monk wyciągnął z kieszeni plastikowy woreczek na dowody rzeczowe i podał go Disherowi. – Przyniosłem to przed chwilą od strażnika magazynu, to jedno z wielu żółtych włókien, które zebrałem na miejscu przestępstwa. – Czego te kłębki nitek mają niby dowieść? – zapytał Woodlake. – To nie są nitki, to włókna szklanej wełny z izolacji sufitowej w hotelu Claremont. Przylgnęły do munduru Lindero, kiedy czołgał się w szczelinie nad sufitem, a potem przeniósł je do domu państwa McAfee, gdy dokonywał włamania. – To jest pański dowód? Jakieś kawałki izolacji? – powiedział Lindero. – Taką izolację znajdzie pan w tysiącach innych domów. – Ale nie w domu państwa McAfee – odparł Monk. – Oni izolowali dom celulozą kładzioną natryskowo. To wzbudziło zainteresowanie Dishera. Teraz również on zaczynał zauważać, jak drobne elementy zaczynają się układać w jedną całość. Wyprostował się i spojrzał surowym wzrokiem na swoich podwładnych. Obaj policjanci zauważyli zmianę nastroju u komendanta. – To wszystko jest wyssane z palca, szefie. Monk nie jest w stanie udowodnić, że włókna
pochodzą z sufitu w hotelu – stwierdził Lindero. – Owszem, mogę. – Monk wziął od Dishera woreczek i podsunął go pod oczy Woodlake’owi. – Jeśli przyjrzysz się bliżej, zobaczysz, że są poplamione na niebieskawy kolor. Zabarwienie pochodzi od glikolu użytego w wytwornicach dymu, które znajdowały się w szczelinie nad sufitem. – Monk oddał woreczek Disherowi, a potem skinął głową w kierunku Lindero. – Skoro o plamach mowa, to masz ślady żywicy sosnowej na mundurze, który zabrudziłeś, wspinając się na drzewo, aby rzucić do mojego pokoju koktajl Mołotowa. – Do diabła ciężkiego! – krzyknął Lindero, wyciągnął z kabury pistolet i wymierzył go w Monka. – Ray, to nie jest mądry krok – powiedział Disher. – Jedyny, jaki mi pozostał – odparł Lindero, wstając z krzesła. – Nie stój tak, Walt. Zabierz szefowi broń i podaj mi ją. Woodlake uczynił, co kazał kolega, ale widać było, że nie robi tego z przekonaniem. Ramiona miał zwieszone i zdawało się, że lada moment wybuchnie płaczem. – Możecie się po prostu poddać – rzekł Disher. – Ja się łatwo nie poddaję, szefie. Zawsze walczę do końca. A teraz radzę przykuć się grzecznie do grzejnika – powiedział Lindero, jednocześnie rzucając swoje kajdanki Woodlake’owi. – Walt, przykuj do grzejnika Monka i jego damę. – Jaki masz plan? – zapytał Disher, podchodząc do grzejnika i przeciągając kajdanki między jego żebrami. – Jeszcze nie jestem pewny. Jednak wiem, że spora jego część to nie dać się aresztować i nie trafić za kratki. – Nie bardzo widzę, aby taki scenariusz mógł się powieść – stwierdził Disher, a potem spojrzał na Walta, który prowadził Monka do grzejnika. – A ty co powiesz, Woodlake? – Chcieliśmy tylko zarobić trochę grosza – odparł Woodlake, zakuwając Monka. – Wszyscy w tym mieście się bogacą, tylko nie my. – Ja też nie – stwierdził Disher. – Bo jesteś głupcem – powiedział Lindero. – Jak myślisz, dlaczego miasto dało ci to stanowisko? – Mimo wszystko udało mi się rozbić układ korupcyjny wśród polityków w mieście – zauważył Disher. – A teraz przyskrzynić dwóch policjantów-złodziei. – Teraz to jesteś przykuty do grzejnika – stwierdził oschłym tonem Lindero. – Ale z wami i tak koniec. – Poza tym to nie ty nas rozgryzłeś – przypomniał Lindero, wskazując Monka. – Tylko on. – Sprowadziłem go po to, żeby rozwikłał sprawę serii włamań i właśnie to zrobił – odparł Disher. – Sprawę morderstwa również. – Nikogo nie zabiliśmy – powiedział Woodlake, wyciągając kajdanki i podchodząc do mnie. – Mam więc rozumieć, że Pamela Goldman sama pobiła się na śmierć, a koktajl Mołotowa sam przyfrunął do pokoju pana Monka, tak? – powiedziałam. – Ocknij się, Walt. Szczęście przestało się do was uśmiechać. Znalazłeś się w złej sytuacji, a jeszcze ją pogarszasz. – Nie sądzę, by mogła być jeszcze gorsza. – Woodlake chwycił mnie pod ramię i poprowadził do grzejnika. – Czekaj, Walt – powstrzymał go Lindero. – Zakuj ją tylko na plecach. – Dlaczego? – Zabieramy ją ze sobą.
Naturalnie nie spodobał mi się taki pomysł ani pożądliwe spojrzenie, jakim Lindero mnie obrzucił. Ani myśl o tym, co się ze mną stanie, kiedy porywacze uznają, że zakładniczka nie jest im już potrzebna. – Zabierzcie mnie – zaofiarował się Monk. Lindero się roześmiał. – Wolałbym pójść do paki. – Świetnie, zatem umowa stoi. Cieszę się, że mamy to już za sobą – powiedział Monk. – Dziwak z ciebie – sarknął Lindero. – Niby taki bystrzak, a tak wolno myślący. Od razu wiedziałem, że będą z tobą kłopoty. – Ale sądziłeś, że wystarczy go postraszyć koktajlem Mołotowa – powiedziałam. – Ten człowiek boi się nawet kurzu – stwierdził Lindero. – Owszem, pomyślałem sobie, że mała bomba domowej roboty wymiecie go z powrotem do Frisco, a w gorszym razie odeśle w worku do kostnicy. Woodlake zakuł mi ręce na plecach. – Nie wiem, czy to jest najlepszy pomysł, Ray – powiedział. – Musimy mieć gwarancję, poza tym dziewczyna mi się podoba, zwłaszcza w bieliźnie. Masz lepsze propozycje? – zapytał Lindero, ale Woodlake milczał. – Tak myślałem. W szafie jest rolka taśmy klejącej. Zaklej im usta i spadamy. Woodlake podszedł do szafy po taśmę. – Macie świadomość, gdzie ta taśma się znajdowała w ostatnim czasie? – zapytał Monk. – Właśnie w szafie – odparł Lindero. – Była ostatnio dezynfekowana? – Kto by dezynfekował taśmę klejącą? – zdziwił się Lindero. – Kto by tego nie robił? – odparł pytaniem Monk. – My na pewno nie – odpowiedział Woodlake, odciął kawałek zakurzonej taśmy i podszedł do Monka. – Zaraz, zaraz. Jak sądzę, wyrażę też zdanie komendanta, jeśli powiem, że nie ma najmniejszego powodu, aby zaklejać nam usta taśmą – powiedział Monk. – Przez godzinę nie piśniemy ani słówka. – Mało – stwierdził Woodlake. – W takim razie przez dwie – zaproponował Monk. – Nie wierzymy, że będziecie siedzieć cicho. – Dobrze, w takim razie zastrzelcie nas – powiedział zrezygnowanym głosem Monk. – Co? – zaniepokoił się Disher. – To lepsze niż powolna śmierć w bólach i cierpieniu. – To tylko taśma, Monk. Nieszkodliwa. Monk odwrócił się do Randy’ego, żeby wyrazić swoją opinię na ten temat, ale w tym momencie Woodlake zakleił mu taśmą usta. – Dzięki – powiedział Disher. Następnie Woodlake zakleił usta komendantowi, a Lindero chwycił mnie pod ramię, przyłożył mi broń do boku i zaczęliśmy się cofać w kierunku drzwi. Bałam się, ale bardziej o Monka niż o siebie. Wyglądał na śmiertelnie przerażonego. Nagle Lindero stanął. Poczułam, jak jego ciało się napina. Woodlake odwrócił się, otworzył usta i wpatrzył się w coś okrągłymi oczami. – Ray, przykładam ci do pleców magnum .357 – usłyszałam z tyłu głos Evie. – Drgniesz, a wypalę ci kulkę prosto w kręgosłup. Resztę życia spędzisz na wózku inwalidzkim, srając w woreczek kolostomijny.
– Może uszło to twojej uwagi, Evie, ale prowadzę zakładniczkę. Zastrzelę ją. – Zastrzel – wycedziła Evie. – Będę lepiej spała, mając jednego komucha mniej na głowie. Lindero wiedział, że Evie nie żartuje. Ja też wiedziałam. Rzucił pistolet na podłogę i kopnął go daleko od siebie. Woodlake wolno wyjął broń z kabury i odłożył ją na stół. Było po wszystkim.
16 Monk i siła drzemki – Nie może pan złapać hantawirusa od taśmy klejącej! – perorował rozdrażniony sanitariusz, zamykając torbę medyczną. Był to ten sam człowiek, który poprzedniego dnia rano przybył do naszego hotelu. – Tego nie można być pewnym, dopóki się nie zbada taśmy w laboratorium – tłumaczył Monk. Jeszcze przed przyjazdem ambulansu Monk zdążył dokładnie wypłukać usta płynem Scope i dwadzieścia razy umyć zęby (na szczęście w szczelnie zamkniętym woreczku w torebce trzymałam płyn oraz ulubioną szczoteczkę do zębów Monka). Siedział teraz na skraju łóżka, ja siedziałam obok niego, a sanitariusze kucali przed łóżkiem. – Jestem sanitariuszem, a nie doktorem House’em – powiedział mężczyzna, stając przed Monkiem. – Tak zaczęła się czarna zaraza – jęczał Monk, prostując plecy. – W średniowieczu nie mieli taśmy klejącej – stwierdził sanitariusz. – Ale mieli szczury, a do tego beztroskich medyków i lekceważący stosunek do higieny. – Kiedy następnym razem pan nas wezwie, radzę, aby był pan naprawdę chory albo ranny. – Sanitariusz ruszył w stronę drzwi, a za nim podreptał jego kolega. – Bo w przeciwnym razie wystawimy panu rachunek za nieuzasadnione wezwania. – Mam wzywać pomoc dopiero wtedy, gdy ogarną mnie przedśmiertne konwulsje, a Kuba Rozpruwacz będzie stał nade mną z nożem ociekającym moją własną krwią? – O, świetnie pan to ujął – stwierdził sanitariusz i wyszedł. Monk pokręcił zrozpaczony głową. – Służba zdrowia jest tutaj tak samo skorumpowana jak Woodlake i Lindero. – Niezupełnie – odpowiedziałam. – Sanitariusze nikogo nie zabili. – Oczywiście, że tak. Lenistwem i zaniechaniem – upierał się Monk. – Kiedy za sześć miesięcy padnę trupem, tocząc pianę z ust i przegrywając walkę z dżumą, ci dwaj mają stanąć przed sądem za współsprawstwo w zbrodni. Zapisz to sobie. – Oczywiście. – Nic nie piszesz. – Mój notes przemókł, więc muszę to sobie zapamiętać. – Zapomnisz. – Nie zapomnę – zapewniłam. – Będę cię straszył po nocach, jeśli zapomnisz. – To puste groźby, panie Monk – powiedziałam. – Tak czy owak będzie mnie pan straszył po nocach. Pokiwał głową. – Prawda. Disher zajęty był przesłuchaniem Lindero i Woodlake’a, a także przygotowywaniem się na skandal, który z pewnością wybuchnie, gdy media o wszystkim się dowiedzą. Wobec tego Sharona przyjechała zabrać nas do domu, zanim zjawią się dziennikarze. Ponieważ hotel został tymczasowo zamknięty, mogliśmy zatrzymać się już tylko u Randy’ego i Sharony. Mieszkali w przytulnym piętrowym domu w klasycznym starym stylu Craftsman, z dużą ilością kamienia i wyeksponowanymi drewnianymi belkami stropowymi. Wystrój wnętrza był zdecydowanie eklektyczny, choć nie wedle historycznych założeń stylu. Stanowił go miszmasz
grubo wyściełanych kawalerskich mebli Randy’ego oraz prostych mebli samotnej matki, którą była Sharona; co w sumie składało się na interesujący obraz ich przeszłości, a zarazem początku nowego życia. Dla mnie takie umeblowanie nadawało domowi swojski klimat. Wydawało się ciepłe i urzekające. Ale Monk go nie znosił, ponieważ nic tu do siebie nie pasowało. Uwielbiał symetrię, konsekwencję oraz jednolitość, wartości nieobecne w przenikających się życiach Sharony i Dishera ani w posiadanych przez nich rzeczach. Życiem nie rządzi ład. Rzeczywistość, której Monk nie potrafił i nie chciał zaakceptować. Ale przynajmniej starał się być uprzejmy. – Żyjecie jak zwierzęta – orzekł. – Również kochamy jak zwierzęta – powiedziała Sharona z figlarnym uśmiechem na ustach. – Mam nadzieję, że masz kamienny sen, Adrianie. To wzbudziło w Monku organiczny wstręt. Zakrył dłońmi uszy i zaczął śpiewać Sto butelek Windeksu na ścianie, żeby przeczyścić sobie myśli. Zasłużył sobie. Sharona zaprowadziła go do pokoju swojego syna, w którym Monk miał teraz gościć. Niemal cały pokój zdobiły plakaty z bohaterami komiksów, a przy ścianach stały półki z płytami kompaktowymi, DVD i powieściami komiksowymi. Benjy był mniej więcej w wieku mojej córki Julie. Aktualnie podróżował z grupą przyjaciół po Europie, szukając odpowiedzi na pytanie, co robić dalej w życiu. Dla mnie pozostawała skórzana kanapa w bibliotece, męskim zakątku Randy’ego, zdominowanym przez gigantyczny, płaski ekran telewizora plazmowego wyposażonego w PlayStation i konsolę Wii. W narożniku stał również komputer, z którego, jak zapewniła Sharona, mogłam do woli korzystać. Gdy miejsca do spania zostały rozdzielone, Sharona orzekła, że najpilniejszą rzeczą jest teraz wyjazd do miasta, aby zaopatrzyć nas w coś do ubrania i przybory toaletowe (oczywiście na koszt miasta). Monk nie zgadzał się z takim porządkiem priorytetów. Uważał, że rzeczą wymagającą natychmiastowego działania jest „detoksykacja i dezynfekcja kloaki”, jaką są pokoje i kuchnie. Innymi słowy chciał zrobić w jej domu porządek. Sharona wcale się nie obraziła. Wręcz przeciwnie, uznała, że to znakomity pomysł, a ja całkowicie się z nią zgodziłam. Nic tak nie relaksowało Monka jak przeprowadzenie gruntownych porządków, a poza tym wiedziałyśmy, że zajmie mu to resztę dnia, może nawet cały wieczór (oczywiście jeżeli wcześniej nie padnie z wycieńczenia) i skutecznie uchroni jego i nas przed dalszymi kłopotami. Jedynym warunkiem, jaki Sharona stawiała Monkowi, było kategoryczne zastrzeżenie, aby pod żadnym pozorem nie wchodził do ich sypialni, niczego nie unicestwiał w ogniu i nie wyrzucał brudnych, uszkodzonych bądź niepasujących do siebie naczyń kuchennych lub ubrań. Monk ostatecznie przystał na to, że ma się trzymać z daleka od sypialni Sharony i Randy’ego, ale długo nie potrafił się pogodzić z pozostałymi dwoma żądaniami. – Może powinienem odłożyć wszystko, co brudne, zatłuszczone i zagrzybione? – mówił Monk. – Będziecie to mogli potem sprzedać w sklepie Ellen Morse. Wobec stanowczego oporu Sharony w końcu zgodził się przyjąć wszystkie warunki. Na śniadanie, ku zachwytowi Monka, Sharona przygotowała nam gofry na ciepło. Zaraz po jedzeniu wyszłyśmy we dwie do centrum handlowego Short Hills Mall, zostawiając Monkowi brudne talerze i kubki, które z radością zaczął zmywać. Otwarcie przyznam, że oderwanie się na jakiś czas od Monka było przyjemnością, której
nie sposób przecenić. Przebywanie z nim bez chwili przerwy przez trzy dni z rzędu okazało się dla mnie wyczerpujące pod względem fizycznym, emocjonalnym i psychicznym. Sharona lepiej niż ktokolwiek inny rozumiała, przez co przeszłam. W centrum od razu przejęła dowodzenie. Nie musiałam jej wyjaśniać specyficznych potrzeb Monka, o których nie wolno zapomnieć, gdy przychodzi do kupowania mu ubrań czy przyborów toaletowych. Te niuanse były jej drugą naturą, podobnie jak moją. Pamiętała nawet wszystkie rozmiary swojego byłego szefa. Kupowanie ubrań dla Monka było rzeczą prostą. Co dzień ubierał się tak samo: białe koszule ze stuprocentowej bawełny, z ośmioma guzikami, kołnierzykiem w rozmiarze trzydzieści osiem i długością rękawa siedemdziesiąt osiem centymetrów oraz spodnie z mankietami i plisą przy kieszeniach, w rozmiarze osiemdziesiąt cztery zarówno w pasie, jak i długości. Na nogach zawsze takie same brązowe buty Hush Puppies bez sznurówek, rozmiar czterdzieści dwa. Kupiłyśmy cztery takie identyczne komplety, ponieważ dwa to za mało, a trzy to liczba nieparzysta. Przyszedł czas na zakupy dla mnie. Byłam za bardzo zmęczona, aby spierać się z Sharoną za każdym razem, gdy wybierała dla mnie rzeczy zbyt jasne, zbyt ciasne i zbyt wiele odsłaniające, jakich sama sobie zwykle nie kupuję. Doszłam do wniosku, że to ona wydaje pieniądze, a w każdym razie miasto, i jeśli strojenie mnie na siostrę bliźniaczkę przynosi jej tyle radości, to niech tak będzie. Po powrocie do San Francisco oddam wszystko do sklepu dobroczynnego Goodwill. Zresztą, jak doszłam do wniosku, wiele nie ryzykuję, ponieważ Monk powstrzymał falę włamań w Summit i za dzień lub dwa wrócimy do Kalifornii. Załatwiwszy kwestię ubrań, kupiłyśmy przybory toaletowe i rzeczy niezbędne dla Monka: tysiąc chusteczek dezynfekujących Wet Ones, kilkaset zamykanych szczelnie woreczków Ziploc, pudełko lateksowych rękawiczek, kieszonkowy spray dezynfekujący marki Lysol, podręczną miarkę oraz poziomnicę wielkości breloczka do kluczy. Zapakowałyśmy wszystko do samochodu, a potem spokojnym spacerkiem wróciłyśmy do centrum handlowego na wczesny lunch w California Pizza Kitchen. Jednak kiedy usiadłam przy stole, natychmiast zaczęłam toczyć nierówną walkę z ogarniającą mnie sennością. Sharona opowiadała, jak bardzo się martwi, że teraz, kiedy reputację departamentu policji szarga kolejny skandal, a co gorsza również sprawa morderstwa, Randy może stracić pracę. Jestem pewna, że znalazłabym dla niej wiele słów sympatii i dobrej rady, gdybym nie skupiała się głównie na tym, aby nie opadały mi powieki. Tymczasem ledwie słyszałam, co Sharona do mnie mówi. Byłam tak zmęczona, że nie mogłam nawet jeść. Całą moją energię pochłaniało gryzienie. Sharona zauważyła, jak szybko się wyłączam, więc zapakowała nasze posiłki do pudełek na wynos i niemal zawlokła mnie na parking. Gdy tylko ruszyłyśmy, zapadłam w sen, a Sharona opowiadała mi potem, jak miała ochotę zostawić mnie w samochodzie przed garażem, opuściwszy szyby w oknach. W końcu jednak udało się jej zaprowadzić mnie wpółśpiącą do domu (czego zupełnie nie pamiętam), gdzie padłam bez czucia na kanapę w bibliotece. Nie wiedziałam nawet, że także Monka zmorzył mocny sen, gdy po naszym wyjściu usiadł w wygodnym fotelu, mając na sobie fartuch założony na mundur i zaciskając w gumowych rękawicach miotełkę z piór do ścierania kurzu, niczym pluszowego misia. Dobrze się stało, że przespaliśmy z Monkiem prawie cały dzień, odcięci od świata w pokojach u Randy’ego i Sharony. Dzięki temu mogliśmy się trzymać z dala od wścibskich oczu
opinii publicznej i mediów, które rozszalały się na wieść o aresztowaniu dwóch funkcjonariuszy policji za morderstwo, podpalenie i serię włamań, a także o nowych zarzutach wśród władz miasta dotyczących szerzącej się korupcji, która od dawna zajmowała czołówki lokalnych gazet. Podczas gdy śniłam sobie, że śpię w wielkim łożu z baldachimem, na ogromnych puchatych poduszkach, pod grubymi kołdrami, w pokoju z szeroko otwartymi oknami, których przejrzyste firanki trzepoczą delikatnie na bryzie wiejącej od nieprawdopodobnie błękitnego Morza Śródziemnego (tak, tak, śniłam o tym, że śpię, proszę, jak ekscytujące były moje senne fantazje), biedny komendant Randy Disher maglowany był przez reporterów i rozwścieczonego prokuratora generalnego New Jersey. Robił, co mógł, aby ratować własną reputację, a jednocześnie przekonać władze w Trenton, że nie ma konieczności wyznaczania zarządcy i przejmowania władzy w Summit. Jednak, jak mieliśmy się dowiedzieć po jego późnym powrocie na obiad, zdołał już osiągnąć jedno i drugie, nie dlatego, że był zwierzęciem medialnym i wytrawnym politykiem, ale poprzez naturalną szczerość i chwilę błyskawicznej improwizacji, która zrodziła się z czystej rozpaczy. Ze snu zbudził mnie aromat jedzenia. Usiadłam na kanapie sztywna, z ociężałą głową, niczym jedna z postaci Fistaszków, tyle że nie byłam tak dobrze animowana. Kiszki grały mi marsza, a żołądek dobitnie domagał się uwagi. Wstałam więc i poczłapałam w skarpetkach do kuchni, gdzie Sharona, Randy i Monk przygotowywali spaghetti z klopsikami. Nawet nie patrząc na makaron, dobrze wiedziałam, że każda nitka jest tej samej długości, a każdy klopsik idealnie okrągły i tych samych rozmiarów. Sharona odwinęła nasze nieruszone sałatki z lunchu i wyłożyła je na półmisek, by wszyscy mogli się nimi dzielić, a Disher nakrył do stołu. Monk, ubrany w mundur i fartuch kuchenny z napisem POCAŁUJ KUCHARZA, układał właśnie makaron na talerzach, gdy zobaczył kątem oka, jak wchodzę do kuchni, i podniósł głowę. – Gości bez koszuli i obuwia nie obsługujemy – oznajmił na mój widok. – To nie restauracja, Adrianie – powiedziała Sharona. – Zarazki i grzyby na jej stopach nie rozróżniają takich niuansów – stwierdził Monk. Nie miałam siły ani ochoty na spory, więc wróciłam do biblioteki i włożyłam buty, a kiedy wróciłam, obiad czekał gotowy na stole. Usiadłam i spojrzałam na swój talerz. Dwadzieścia nitek makaronu, dwa klopsiki i kropla sosu zostały ułożone oddzielnie. Wymieszałam więc wszystkie składniki, wywołując u Monka bolesny jęk i spojrzenie pełne dezaprobaty. – Jesteś gościem w domu przyzwoitych ludzi, a nie włóczęgą w bydlęcym wagonie kolejowym – powiedział Monk, po czym zwrócił się do Sharony i Dishera: – Przepraszam za brak manier u mojej asystentki. – Nie ma za co przepraszać – powiedziała Sharona, również mieszając sobie na talerzu klopsiki z makaronem i sosem. – Wszyscy tu jemy jak zwierzęta. Monk odwrócił zgorszony wzrok, po to tylko, aby zobaczyć, że Randy robi dokładnie to samo. – To Summit? Czy Sodoma i Gomora? – Mówisz jak ludzie, którzy dzisiaj skakali mi po głowie – powiedział Disher. – Mam wrażenie, że musieli mieć niejeden powód – stwierdził Monk. – Panie Monk, rozmawia pan z bliskim przyjacielem, który zaprosił pana do swojego domu. Jak może być pan taki niegrzeczny i mało wrażliwy – powiedziałam, po czym zwróciłam się do Sharony i Randy’ego: – Przepraszam za brak manier u mojego szefa.
– Nie ma za co przepraszać – powiedział Disher. – Monk ma rację. – Oczywiście – stwierdził Monk. – Korupcja w mieście zatacza ogromne kręgi – mówił dalej Disher. – Byłem pewien, że jak ludzie usłyszą o sprawie Lindero i Woodlake’a, to zgromadzą się z pochodniami pod komendą policji, a Trenton przejmie zarządzanie miastem. – Dlaczego tak się nie stało? – zapytała Sharona. – Ponieważ zapewniłem wszystkich, że panuję nad sytuacją, a dowodzi tego właśnie aresztowanie Lindero i Woodlake’a. Najpierw zająłem się wyplenieniem korupcji w łonie władz miasta, a potem sprowadziłem doświadczonych przedstawicieli prawa spoza New Jersey, którzy zajęli się robieniem porządków w departamencie policji. – Genialne odwrócenie sytuacji – powiedziałam. – Nie wiedziałam, że masz taki talent polityczny. – Wcześniej nie miałem okazji tego pokazać. We Frisco moje cechy przywódcze pozostawały przytłumione. Tutaj mam wreszcie szansę, aby błysnąć. – Albo stać się pośmiewiskiem narodu – powiedział Monk. – Dziękuję za wsparcie, Monk. – Jak możesz mówić, że zająłeś się wyplenieniem korupcji, skoro na głównej ulicy miasta działa sklep, który sprzedaje fekalia? – zapytał Monk. – Sklep Ellen to najmniejszy z moich problemów – odparł Disher. – Powinien zajmować czołowe miejsce na liście priorytetów – stwierdził Monk. – To symbol zgnilizny, która zżera miasto, a ponadto latarnia morska przyciągająca kryminalistów, zboczeńców i wariatów. – Jestem z ciebie dumna, Randy. – Sharona wyciągnęła rękę nad stołem i ścisnęła czule dłoń Dishera. – Kiedy to wszystko się skończy, możesz wygrać wybory na burmistrza. – Nie chcę być burmistrzem. Jestem policjantem. – Skoro o policjantach mowa – odezwałam się. – Co z nimi? – Lindero odmówił zeznań i zażądał adwokata, ale Woodlake załamał się, gdy tylko został sam w pokoju przesłuchań. Chce iść na ugodę i w zamian za niższy wyrok zeznawać przeciwko koledze. – Nie ma między złodziejami honoru – stwierdziła Sharona. – Ponieważ wszyscy robią zakupy w Kupce – powiedział Monk. – Woodlake zeznał, że kradli jedynie gotówkę, tanią biżuterię i elektronikę, bo nie chcieli współpracować z paserami przy upłynnieniu towaru – mówił Disher. – Nie chcieli, aby półświatek wiedział, że sami są przestępcami. Sprzedawali więc po prostu łupy na stronach internetowych, jak craigslist czy eBay, oczywiście pod fałszywymi nazwiskami. – Który z nich zabił Pamelę Goldman? – zapytała Sharona. – Z tego, co mówią, wynika, że żaden – odparł Disher. – Woodlake zarzeka się, że owszem są rabusiami, ale nie dopuściliby się morderstwa. – Więc wrzucili koktajl Mołotowa do pokoju pana Monka, bo myśleli, że pan Monk marznie z powodu braku ogrzewania, tak? – powiedziałam. – To miało go tylko odstraszyć – wyjaśnił Disher. – Nie zabić. – Woodlake zapewne twierdzi, że śmierć Pameli to był przypadek – powiedziała Sharona. – Albo że sama sobie jest winna, bo weszła do domu, nie uprzedzając ich o swoim powrocie. – Nie. Woodlake przysięga, że jej nie zabili. – Oczywiście, że tak mówi – stwierdził Monk. – Dowody jednak świadczą przeciw niemu. – Mówi, że w ogóle się nie włamywali do domu Goldmanów – ciągnął Disher. – Mają
alibi. – Przekonujące? – zapytała Sharona. – Nie tyle przekonujące, ile dość zaskakujące – powiedział Disher. – Otóż Woodlake twierdzi, że w chwili zabójstwa Pameli Goldman dokonywali włamania do innego domu. – Próbowałeś to sprawdzić? – zapytałam. – Jeszcze nie. To będzie twoje zadanie jutro rano, gdy tylko zaczniesz dyżur. – Dyżur? – zdziwiłam się. Randy sięgnął głęboko do kieszeni i po chwili rzucił mi nad stołem coś błyszczącego. Złapałam to odruchowo i spojrzałam na dłoń. Trzymałam w ręku odznakę policyjną. – Witam w departamencie policji w Summit – powiedział z uśmiechem Disher.
17 Monk i odznaka policyjna Disher rzucił odznakę również Monkowi. Ten złapał ją, przypiął sobie natychmiast do munduru, a potem uśmiechnął się z dumą na twarzy. – Zaraz, zaraz – zreflektował się nagle. – Chcesz powiedzieć, że jesteśmy teraz detektywami departamentu policji w Summit? – Nie – odpowiedział Disher. – Oczywiście, że nie. Odetchnęłam z ulgą. – Miło mi to słyszeć. Już zaczęłam się martwić. – Nie stać nas na detektywów – tłumaczył dalej Disher. – Będziecie mundurowymi funkcjonariuszami policji. – Super – ucieszył się Monk. – Ależ panie Monk, to szalony pomysł. Nie możemy być funkcjonariuszami policji – powiedziałam wystraszona. – Kiedy Lindero i Woodlake powędrowali za kratki, straciłem jedną trzecią składu osobowego – wyjaśnił Disher. – Potrzebuję dwóch funkcjonariuszy, na których mogę bezgranicznie polegać, i potrzebuję ich natychmiast. Do nikogo innego nie mogę się teraz zwrócić. – Nie przemyślałeś do końca swojej decyzji – powiedziałam. – Nie jesteśmy nawet odpowiednio przeszkoleni. – Ja jestem – powiedział Monk. – Ja nie – odparłam. – Może nie, ale tak naprawdę od lat pracujesz jako detektyw wydziału zabójstw w San Francisco, Natalie – powiedział Disher. – Wiem, że znasz się na rzeczy. Odwróciłam się do Sharony. – Przemów mu do rozsądku. – Już próbowałam, kiedy spaliście – odpowiedziała. – Mówiłam mu, co dzisiaj rano powiedziałaś Adrianowi przed hotelem. – Powiedziałam mu, żeby przestał się mazać. – Powiedziałaś, że powinien być przyzwyczajony do ryzyka, które podejmuje, bo ty już dawno się przyzwyczaiłaś. Mówiłaś mi poza tym, że przywykłaś do widoku przemocy, który masz na co dzień, i bez strachu potrafisz spojrzeć zabójcy w oczy. Przyznałaś, że nawet lubisz pracę detektywa. Jeśli Randy dodał do tego wszystko, co słyszał o waszych umiejętnościach od kapitana Stottlemeyera, to nie mógł mieć wątpliwości, że postępuje słusznie. Wybałuszyłam na nią oczy. – Wierzyć mi się nie chce, że bierzesz jego stronę. – Odznaka ma chyba większy sens niż dwoje cywilów krążących po mieście w policyjnym radiowozie – powiedziała Sharona. – Jedno wiem na pewno, nie będziecie gorsi od Lindero i Woodlake’a. – Nie w tym rzecz – zaoponowałam. – Nie możesz tak po prostu odziać cywilów w mundury, przypiąć im odznaki, wydać broń i powiedzieć, że są policjantami. – Oczywiście, że mogę – odparł Disher. – Jestem burmistrzem i szefem policji. Jeśli zechcę, mogę swojego kota zrobić policjantem. Monk zerwał się gwałtownie z krzesła.
– Masz w domu kota? – To była metafora, Adrianie – pośpieszyła z wyjaśnieniem Sharona. – Nie mamy w domu zwierzęcia. – Nie powinieneś mówić w ten sposób o kocie, skoro go nie masz – powiedział Monk. – Możesz komuś zrobić krzywdę. – Jakim cudem można w ten sposób zrobić komuś krzywdę, Adrianie? – zapytała Sharona. – To tak, jakby w zatłoczonym kinie krzyknąć: „Pali się!”. Może wybuchnąć panika. – Niech pan zapomni o nieistniejącym kocie, panie Monk – powiedziałam. – Niech się pan skoncentruje na tym, co jest naprawdę istotne. Randy chce, żebyśmy byli policjantami. – Dla ciebie, posterunkowa Teeger, jestem komendant Disher – rzekł Randy. – Ma rację – przyznał Monk. – Brak szacunku dla szefa to nie najlepszy sposób na rozpoczynanie kariery policjantki, Natalie. – Nie chcę być policjantką. Mam już pracę. Jestem asystentką pana Monka. – Który będzie tymczasowo pracował u mnie jako policjant, w pełnym wymiarze czasu i z pełnym wynagrodzeniem. – Disher odwrócił się do Monka. – Prawda? – Z najwyższą przyjemnością, komendancie Disher – odpowiedział Monk. – Myślę, że mogę uczynić wiele dobrego dla naszego miasta. – Może to wcale nie jest taki zły pomysł – stwierdziła Sharona. – To najmądrzejsza decyzja, jaką podjął Disher od czasu, jak został komendantem – stwierdził Monk. Disher odwrócił się w moją stronę. – Jeśli więc nadal zmierzasz być asystentką Monka i wozić go radiowozem, również musisz zostać funkcjonariuszem policji. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Czułam się jak jedyna normalna osoba w ośrodku odosobnienia dla czubków. Oczywiście, czyż każdy wariat nie sądzi, że jest jedynym normalnym człowiekiem na świecie? – To coś więcej niż noszenie odznaki i prowadzenie radiowozu – powiedziałam, zdobywając się na najbardziej nieugięty ton, na jaki mnie było stać. – Dasz mi do ręki broń palną. – Masz prawo do posiadania broni. To gwarantuje konstytucja – stwierdził Disher. – Ale jeśli będę musiała jej użyć? – zapytałam. – Nie wiesz, czy w ogóle potrafię strzelać. – Zapominasz, do kogo mówisz – powiedział Disher. – Dobrze wiem, że potrafisz korzystać ze śmiercionośnej broni i że twój mąż, zawodowy żołnierz, uczył cię, jak to się robi. Zresztą widziałem, jak obchodzisz się z bronią. Wszystko, co mówił, było prawdą, ale w żadnym stopniu nie czyniło to pomysłu uczynienia mnie policjantką mniej absurdalnym. Ponieważ Randy’ego nie przekonywały ani zdrowy rozsądek, ani logika, ani żadne racjonalne argumenty, postanowiłam zupełnie inaczej podejść do sprawy. – W porządku, ale powiedz, co zrobisz, jeśli media się dowiedzą, że dwójce cywilów spoza miasta wręczyłeś właśnie odznaki policyjne i broń? – Już im to powiedziałem. – Media już wiedzą? – zapytałam zaskoczona. – Powiem więcej, decyzję przyjęto z entuzjazmem. – Naprawdę? – Byłam zdumiona. – Szczerze mówiąc, sądzę, że właśnie ogłoszenie wszystkim, iż sprowadziłem z San Francisco dwoje doświadczonych profesjonalistów, którzy tymczasowo będą u nas pełnić funkcję funkcjonariuszy policji, uratowało mi skórę. Chociaż zatrudniam was tylko czasowo, to na czas
trwania stosunku pracy otrzymacie pełną pensję i wszystkie związane z tym przywileje pracownicze. – O jak długim okresie zatrudnienia mowa? – zapytałam. – Tydzień lub dwa. Może trzy. Nie więcej niż cztery… – Nie przyszło ci do głowy, że mam swoje życie w San Francisco, którego nie mogę zostawić samopas na cały miesiąc? Disher, Sharona i Monk spojrzeli na mnie takim wzrokiem, jakbym wypowiedziała właśnie największą głupotę w historii najgłupszych uwag świata. – Chyba żartujesz – odezwała się w końcu Sharona. – Jesteś przecież singielką, bez zobowiązań, twoja córka wyjechała na studia, a twoja pełnoetatowa praca siedzi obok ciebie przy stole. – Dobrze – powiedziałam. – W takim razie nie przyszło ci do głowy, żeby zrobić mi tę przyjemność i najpierw zapytać, czy w ogóle mam ochotę zostać policjantką, zanim ogłosiłeś tę rewelację mediom? – Nie, nie przyszło mi to do głowy – odpowiedział Disher. – Ale wiesz dlaczego? – Ponieważ improwizowałeś i niczego dobrze nie przemyślałeś? – Ponieważ wiem, że ta praca ci się spodoba. Po obiedzie Disher wręczył mi i Monkowi dwa duże segregatory, które zawierały obowiązujące lokalnie prawa i rozporządzenia, a również procedury przyjęte w departamencie policji w Summit. Do późnego wieczora siedzieliśmy z Monkiem przy stole w kuchni, przeglądając po kolei teczki w segregatorach. Byłam zdumiona, jak wiele przepisów jest mi dobrze znanych z ostatnich lat obserwacji i współpracy z policją w San Francisco. Tych, które odbiegały od tego, co znałam, nie było dużo i bez trudu można było je zapamiętać. Monk przez cały czas siedział w mundurze, z odznaką policyjną przypiętą na piersi, niczym podekscytowane dziecko, które przed świętem Halloween przymierza strój swojego ulubionego superbohatera. Jednocześnie jednak czuł się w nim komfortowo, jakby był to jego zwykły, codzienny ubiór. Zastanawiałam się, jak ja mogę wyglądać w mundurze policyjnym, którzy czekał na mnie owinięty w folię i przewieszony przez poręcz krzesła w bibliotece. Będę się w nim czuła jak kretynka czy przeciwnie, zrelaksowana i pewna siebie? Czytając materiały w segregatorach, raz po raz zerkałam na leżącą na stole odznakę. Moją odznakę. Z trudem opierałam się pokusie, aby wziąć ją na chwilę do ręki. Albo zrobić coś jeszcze bardziej dziwacznego – przypiąć sobie do koszuli. Choć moje zatrudnienie w policji w Summit było tylko tymczasowe, to stanowiło dla mnie namacalny dowód uznania moich umiejętności i wydawało się naturalnym krokiem naprzód w mojej osobistej ewolucji, która rozpoczęła się dwa lata wcześniej, kiedy zdałam sobie sprawę, że nie tylko lubię pracę detektywa, ale mogę być w tym całkiem dobra. Wbrew moim głośnym protestom byłam przejęta perspektywą zdobycia doświadczeń mundurowej funkcjonariuszki policji. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni byłam czymś tak podekscytowana. Nie mogłam się doczekać ranka, a z drugiej strony czułam się przerażona. Ale był to zdrowy strach, dodający energii i życia. Strach przed podjęciem wyzwania, z którym nie wiadomo jak i czy dam sobie radę, jednak jeśli mi się uda, to stanę się zupełnie nową osobą. Nie próbowałam siebie oszukiwać. Z nowym wyzwaniem wiązało się realne ryzyko – dla mnie i szczerze powiedziawszy, również dla mieszkańców Summit.
Policjanci dostają do ręki broń palną, ponieważ praca, którą wykonują, niejednokrotnie stawia ich w sytuacji śmiertelnego zagrożenia, gdy przychodzi zaprowadzić porządek, chronić mienie publiczne czy próbować zapobiec przestępstwu bądź zbrodni. Jeśli więc nie podołam zadaniu, mogę zginąć lub doprowadzić do śmierci postronną, Bogu ducha winną osobę. Nawet jeśli zrobię wszystko jak należy, mogę się znaleźć w sytuacji, w której dla ocalenia życia innych ludzi lub w samoobronie będę zmuszona kogoś zabić. Disher musiał mieć tego świadomość, gdy dawał mi odznakę policyjną, co znaczy, że miał do mnie większe zaufanie, niż sądziłam, może nawet wierzył we mnie bardziej, niż ja sama w siebie wierzyłam. Rozmyślałam nad tym wszystkim, gdy naraz zorientowałam się, że Monk uważnie na mnie patrzy. Spotkaliśmy się spojrzeniami. Uśmiechnął się. – Nie martw się, Natalie. Będziesz doskonałą policjantką. – Skąd pan wie? – Ponieważ uczyłaś się pod okiem najlepszego policjanta, jakiego mogłaś sobie wymarzyć. – Kapitana Stottlemeyera? – Nie. – Randy’ego? – Nie. – Porucznik Devlin? – Nie. – Steve’a McGarretta? – Nie. – Patrzył na mnie coraz bardziej posępnym wzrokiem. – Miałem na myśli siebie. Oczywiście wiedziałam, że mówi o sobie. Ale za tę nutę zarozumialstwa nie mogłam się powstrzymać od małego żartu. – Przepraszam, panie Monk. To nie przyszło mi do głowy. Nigdy nie myślę o panu jako policjancie. – Może zrezygnowałem z odznaki, ale nigdy nie przestałem się zachowywać jak funkcjonariusz policji. Prawdopodobnie nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak wiele się nauczyłaś, obserwując mnie przez tak długi czas i przebywając w moim towarzystwie, nie mówiąc już o towarzystwie osób, które wymieniłaś… Choć za tego Steve’a Mc-jakiegoś-tam nie mogę ręczyć, bo nie mam pojęcia, kto to jest. – Nie boi się pan, że podczas ulicznych patroli będzie pana ubezpieczała amatorka? – Oczywiście, że nie. Robisz to przecież od lat. – Ale to co innego – powiedziałam. – Teraz będę uzbrojona. – Ja również. To nie przyszło mi do głowy. Myślenie o tym, jak wpłynie na moje życie nowa sytuacja, tak bardzo mnie pochłonęło, że zupełnie zapomniałam, iż Monk także dostał odznakę i pistolet. W pierwszej chwili myśl, że Monk będzie uzbrojony w broń palną, przyprawiła mnie o dreszcz strachu. Jednak przypomniałam sobie, że w końcu jest przeszkolonym policjantem i nieraz widziałam, jak korzysta ze śmiercionośnej broni, a nigdy nie wahał się jej użyć, jeśli wymagały tego okoliczności. Nie sięgając daleko pamięcią, ledwie kilka miesięcy temu ocalił życie własnemu bratu, strzelając do atakującego go zabójcy. Wiedziałam, że nie będzie się dwa razy zastanawiał, gdy stanie przed koniecznością ochrony mojego czy czyjegoś innego życia. Pytanie brzmi, czy ja również będę to potrafiła zrobić.
Stałam przed lustrem w łazience i przyglądałam się swojemu odbiciu w mundurze. Nie miałam przypiętej kabury, ale już sama odznaka i błękit robiły wrażenie. Ćwiczyłam spojrzenie pełne wyższości i pewności siebie. – Dzień dobry panu, proszę okazać prawo jazdy i dowód rejestracyjny. – Zrobiłam krok w tył i wypróbowałam najtwardsze i najzimniejsze spojrzenie. – Łapki w górę, kanalio – powiedziałam. – Ruszysz palcem, a twój wiotki móżdżek złotej rybki zamienię w kod pocztowy. Mój głos nawet w połowie nie brzmiał tak przekonująco jak głos Evie, kiedy przykładała lufę magnum do pleców Lindero. Będę musiała mocno popracować nad tym, aby wydawać się sroższa, niż jestem, choć samo dotknięcie ciepłej kolby nabitego pistoletu bardzo w tym pomaga. Znałam to uczucie z doświadczenia. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam je i zobaczyłam Sharonę z uśmiechem na twarzy. – Chcesz się załatwić? – zapytałam. – Nie. Adrian nie może się doczekać, żeby już iść do pracy. Mówi, że spóźniamy się dziesięć sekund w stosunku do założonego planu. – Masz babo placek. – Mogę dać ci małą radę? – zapytała. – Jasne. – Ten kawałek o móżdżku złotej rybki raczej bym sobie darowała – stwierdziła. – Zbyt finezyjny. Powiedz po prostu „rozwalę ci mózg”. Poczułam, jak się rumienię. – Pewnie myślisz, że jestem śmieszna – powiedziałam. – Gdybym tak myślała, nie namawiałabym Randy’ego, żeby dał ci odznakę – odparła Sharona. – Na pewno świetnie dasz sobie radę. – Mam nadzieję, że się nie mylisz. – Martwię się raczej o Adriana. – Będę miała na niego oko – zapewniłam. – Wiem, to także jeden z powodów, dla których musiałaś podjąć tę pracę. Obawiam się, że odznaka może Adrianowi uderzyć do głowy. – Hm, tak sądzisz? Dopilnuję, żeby nie stosował własnego prawa, lecz przepisy obowiązujące w Summit. – Życzę powodzenia – powiedziała. Wzięłam głęboki oddech i powoli wypuściłam powietrze z płuc. – Nie tego się spodziewałam, kiedy trzy dni temu wsiadałam do samolotu. – A spodziewałaś się morderstwa i podpalenia? Przytaknęłam. – Owszem, byłam pewna, że nie ominą mnie trupy i akty przemocy. Nie sposób wybrać się z panem Monkiem w świat i sądzić, że w jego pobliżu nie będą się zabijać ludzie. Już dawno się z tym pogodziłam. To fakt życia. – Raczej fakt śmierci. – Trafnie to ujęłaś. – Summit to zwykle spokojne miasto – powiedziała Sharona. – Nie będziecie mieli wiele do roboty. Sądzę, że zagadki największych przestępstw, jakie zapisały się w annałach miasteczka, Adrian już rozwiązał. – Miejmy nadzieje, że masz rację. Znowu wzięłam głęboki oddech i wyszłam z łazienki. Monk czekał w mundurze przed wyjściem, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. – Jesteśmy spóźnieni blisko dwie minuty – wyrzekał.
– Bez obaw, dojedziemy punktualnie – zapewniła go Sharona i sięgnęła po kluczyki do swojego samochodu, aby zawieźć nas na komendę. – Z dwójką funkcjonariuszy policji w samochodzie? Nie sądzę – powiedział Monk. – Co, wystawisz mi mandat? – Z największą przyjemnością – odparł Monk. Wiedziałam, że mówi zupełnie poważnie.
18 Monk w mundurze Skórzany pas służbowy obciążały najrozmaitsze drobiazgi – gaz pieprzowy, kajdanki, krótkofalówka, lateksowe rękawiczki, latarka, paralizator, jedna pałka teleskopowa i druga dłuższa z bocznym uchwytem, skórzany notes, magazynki z zapasową amunicją i wreszcie glock kaliber .40. Zdawać by się mogło, że brakuje mi jeszcze bicza, miotacza ognia, harpuna, łomu i może jeszcze paru jakichś elektronarzędzi. Stottlemeyer powiedział mi kiedyś, że więcej policjantów dostaje rentę inwalidzką z powodu uszkodzeń kręgosłupa obciążonego przez przytroczone do pasa przedmioty aniżeli z powodu wszystkich pozostałych obrażeń doznanych podczas pełnienia służby razem wziętych. Wówczas sądziłam, że żartuje, ale teraz wiedziałam, że mówił całkiem serio. Miałam na sobie pas zaledwie przez pół minuty, a już zaczęłam odczuwać ból w krzyżu. Stojąc jednak przed lustrem w policyjnej szatni, z rękami opartymi na biodrach, z trudem powstrzymywałam uśmiech. Mój wygląd naprawdę budził respekt. Z drugiej strony każdy, kto ma na sobie mundur, odznakę i pas służbowy wyglądałby groźnie. Nawet Adrian Monk. Znalazłam go w drugim końcu szatni, gdzie stał przed innym lustrem, w tej samej pozie, w której przed chwilą oglądałam siebie. Tyle tylko, że jego wizerunek twardziela mącił kieszonkowy pojemnik lizolu w aerozolu, który Monk umieścił na pasie w miejscu przeznaczonym na latarkę, oraz chusteczki dezynfekujące niemiłosiernie wybrzuszające mu kieszeń na piersi. – Gotowy do służby? – zapytałam. – Oczywiście, ale ponieważ na niebezpiecznych ulicach panuje potworny chaos, musisz pamiętać, Natalie, że to ja jestem funkcjonariuszem wyższym rangą. – Oczywiście. Dla pełnej jasności pozwolę sobie jeszcze przypomnieć, że od teraz nie jest pan moim szefem, panie Monk. Moim szefem jest Randy Disher. Dopóki nasza praca w Summit nie dobiegnie końca, jesteśmy partnerami, a nie pracodawcą i pracowniczką. Monk przechylił głowę. – Oznacza to więc, że dopóki jesteś na liście płac departamentu policji w Summit, nie muszę ci wypłacać pensji, prawda? – Myślę, że tak – przyznałam. Na jego ustach pojawił się mimowolny uśmiech. – To mi się podoba. Ciekawe, czy Monk będzie się nadal uśmiechał, kiedy wyjdziemy na ulicę i będzie potrzebował mojej pomocy jako asystentki. Wyszliśmy z szatni na korytarz, gdzie czekała na nas Evie, kręcąc z niedowierzaniem głową i obrzucając nas spojrzeniem pełnym dezaprobaty. – Macie tu adres domu, do którego Woodlake i Lindero mieli się włamać podczas morderstwa Pameli Goldman. Wręczyła mi kawałek kartki. – Dzięki. Sprawdzimy ten dom – powiedziałam. – Nie podoba ci się, że zostaliśmy policjantami, prawda? – Nie – przyznała. – Ale lepsze to niż cywile urzędujący po mieście w policyjnym
radiowozie. Teraz przynajmniej powinniście robić coś pożytecznego, zakładając oczywiście, że przez przypadek kogoś nie postrzelicie. – Postaramy się jak najmniej strzelać, Evie – obiecałam i wyszliśmy z Monkiem na ulicę. Teraz, gdy byłam w mundurze, zaopatrzona w broń i pas z akcesoriami, poranny wyjazd radiowozem z policyjnego parkingu wydawał się całkowicie odmiennym przeżyciem. Tym razem uczucie było nieskończenie bardziej odjazdowe, a muzyka z serialu Police Woman huczała w mojej głowie tak głośno, że miałam wrażenie, jakby na tylnym siedzeniu siedziała orkiestra symfoniczna. Czułam się, jakbym brała udział w scenie rozpoczynającej serial filmowy, w którym gram główną rolę. Sunąc wolno Springfield Avenue, oczy miałam szeroko otwarte na kryminalistów, napastowanych obywateli, popełniane przestępstwa bądź jakiekolwiek zdarzenia budzące podejrzenie. – Zatrzymaj się przy chodniku – powiedział nagle Monk. Zobaczyłam, jak spogląda na witrynę Kupki. – Po co? – Żeby zaprowadzić prawo i porządek. – Zauważył pan przestępstwo lub jakiegoś obywatela w tarapatach? – Zauważyłem pogwałcenie ludzkiej przyzwoitości. Pokiwałam głową i pojechałam dalej. – Powiedziałem, żebyś się zatrzymała. – A ja postanowiłam to zlekceważyć. – Nie minęło pięć minut, odkąd jesteś na służbie, a już się wykazujesz karygodną niesubordynacją. – Nie pracuję u pana – powiedziałam. – Już pan zapomniał? – Jestem wyższy rangą. – Ale nie jest pan moim szefem. Komendant Disher kazał mi pilnować, żeby nie zadręczał pan Ellen Morse. Po prostu wykonuję jego rozkaz. Jeśli więc nie dostrzegł pan, by ktoś się włamywał do sklepu lub niszczył witrynę, to jedziemy dalej. Monk odwrócił ode mnie głowę, założył ramiona na piersi i milczał obrażony, dopóki nie dojechaliśmy pod adres 4374 Brewster Street, gdzie, według informacji Evie, znajdował się dom Blake’a Prossera. Budynek był parterowy, niski i dość rozległy, wyremontowany w stylu epoki podboju kosmosu z lat sześćdziesiątych. Ostre narożniki i aerodynamiczna linia dachu przywodziły mi na myśl Jetsonów, których namiętnie oglądałam w dzieciństwie. Jednak przed garażem nie stał latający spodek, lecz nowiutki jaguar Prossera, w każdym calu równie wymuskany jak dom. Zaparkowałam koło jaguara i wysiedliśmy z radiowozu, co wcale nie jest proste, jeśli na biodrach dźwigasz sklep z artykułami sportowymi i zbrojownię. Zapukałam do drzwi. Otworzył je Prosser. Mężczyzna miał ponad trzydzieści lat, jego czarne włosy były mokre i zaczesane gładko do tyłu, a ze sposobu, w jaki był ubrany, można było wnosić, że musiał pomylić drogę, jadąc do Miami. Miał na sobie jedwabną koszulę w złamanej bieli z jasnym, kwiecistym wzorem, rozpiętą szeroko, by odsłonić podkoszulek i zawieszony na szyi złoty łańcuch, do tego białe, luźne spodnie i białe buty bez sznurowadeł włożone na bose stopy. – W czym mogę pomóc policji? – zapytał, błyskając rzędem idealnych zębów, równie białych jak spodnie. – Na początek mógłby pan włożyć skarpetki – powiedział Monk. – Wpłynęła jakaś skarga w sprawie moich stóp?
– Wpływa w tej chwili. Szybko włączyłam się do rozmowy. – Prowadzimy dochodzenie w sprawie włamania, panie Prosser. – Do czego? – zapytał mężczyzna. – Do pańskiego domu – odpowiedziałam. – Czy możemy wejść? – Oczywiście. Prosser odsunął się o krok i zrobił nam miejsce wyraźnie zmieszany. Przeszliśmy obok niego i weszliśmy do przestronnego korytarza z marmurową posadzką. Mimowolnie zatrzymałam wzrok na leżącej przy drzwiach teczce od Louisa Vuittona, wartej zapewne więcej niż mój samochód. Plan domu był otwarty. Z korytarza przechodziło się bezpośrednio do wielkiego pokoju dziennego, w którym dominowały konsole do gier, wiszący na ścianie telewizor z płaskim ekranem, najwyższej jakości system stereo i robiący oszałamiające wrażenie zestaw komputerowy. Przylegająca do pokoju kuchnia pełna była różnych urządzeń elektrycznych, od ekspresu do kawy począwszy, a na mikserze do koktajli skończywszy. – Kocham gadżety – rzucił Prosser, zauważając moje spojrzenia. – Na szczęście pracuję w biznesie związanym z elektroniką, więc w ręce wpada mi każda nowinka, jaka się pojawia na rynku. – Zauważył pan, że czegoś brakuje? – zapytałam. – Nie, nic. – Brakuje panu pary skarpet – odezwał się Monk. – Zapewniam, że nie zostały mi ukradzione. – Prosser poprawił na ręce rolexa w taki sposób, by zegarek nie umknął mojej uwagi; mężczyzna wyraźnie flirtował ze mną za pomocą błyskotek. – Nie noszę skarpet z wyboru. – To bardzo zły wybór – stwierdził Monk. – Chyba że jest pan fanem grzybicy stóp. – Jest pan pewien, że do domu nie dokonano włamania? – zapytałam. – Absolutnie – odpowiedział. – Niczego nie brakuje. Dlaczego pani pyta? – Ma pan zbitą szybę w oknie – zauważył Monk, wskazując jadalnię; część bocznego okna była zaklejona tekturą i taśmą. – Ach tak. Ptak uderzył w szybę – wyjaśnił. – To się często zdarza w tej okolicy, jak zapewne wiecie. Ptaki upijają się owocami z ulicznych drzew. Może powinniście wlepić im mandat za latanie po pijaku? Prosser żartował, ale Monk nie miał poczucia humoru. Zauważyłam, jak jego ręka drgnęła nad bloczkiem z mandatami i byłam pewna, że propozycja Prossera była dla niego bardzo kusząca. – Dlatego przyjechaliście? Bo zobaczyliście stłuczoną szybę? – zapytał Prosser. – Dostaliśmy zgłoszenie, że wczoraj ktoś włamał się do tego domu – wyjaśniłam. – Naprawdę? Kto to zgłaszał? – Dwaj włamywacze – odpowiedział Monk. – Nie bardzo rozumiem. Dlaczego mieliby przyznawać się do przestępstwa, którego nie popełnili? – Żeby nie pójść do więzienia za przestępstwo, które popełnili. – Mam tu mnóstwo sprzętu najnowszej generacji – mówił Prosser, pokazując ręką telewizor. – Na przykład tę trójwymiarową plazmę Triaxa, sześćdziesiąt pięć cali. – Powiedział to takim tonem i obrzucił mnie przy tym takim spojrzeniem, jakby chciał opisać pewną szczególną część swego ciała; ale ja nie oceniam męskości mężczyzny poprzez przekątną ekranu jego telewizora. – Nie przyszło wam do głowy, że gdyby ktoś się włamał do mojego domu
i dokonał kradzieży, to sam zawiadomiłbym policję? – Oczywiście – odparłam. – Staramy się tylko skrupulatnie wykonywać obowiązki. – Dlatego jeszcze raz przypominamy panu, jak najbardziej kategorycznie, niechże pan nosi skarpety – powiedział Monk. – Zastanowię się nad tą dobrą radą. – Mężczyzna uśmiechnął się i otworzył przed nami szeroko drzwi. – A teraz, państwo pozwolą, czeka mnie dziś jeszcze mnóstwo pracy. Jeśli będziecie kiedyś chcieli tanio kupić iPada albo PlayStation, wpadnijcie do mnie. Możecie mnie uważać za swojego przyjaciela w tej branży. – Dziękujemy za poświęcony nam czas – powiedziałam. W chwili kiedy mijaliśmy go w drzwiach, jakiś ptak uderzył w przednią szybę radiowozu, opadł lekko oszołomiony, ale po chwili zerwał się i odleciał zygzakiem wzdłuż ulicy. Monk pokręcił głową z niesmakiem. – Sklepy sprzedają fekalia, policjanci włamują się do domów, ludzie noszą buty bez skarpetek, ptaki latają w sztok pijane. Upadek zachodniej cywilizacji ma początek właśnie tutaj, w Summit. Mam nadzieję, że nie przybyliśmy zbyt późno, aby móc go jeszcze powstrzymać. – Pan i ja mamy ocalić zachodnią cywilizację od zagłady. Uważa pan, że to możliwe? – Jestem przekonany, że możemy tego dokonać – odpowiedział Monk. – Nie sądzi pan, że to zbyt ambitne zamiary? – Jeśli trzeba będzie, zrobimy to systematycznie, skarpetka po skarpetce. – Lepiej od razu wezwij wsparcie – powiedział Monk, kiedy podjechaliśmy pod jeden z domów niedaleko mieszkania Prossera. Przyjęliśmy zgłoszenie o przemocy w rodzinie. Trawnik i krzewy przed domem były usiane męskimi koszulami, spodniami, bielizną, krawatami i skarpetkami. Na chodniczku przed drzwiami stał jakiś mężczyzna, rozczochrany, w rozchełstanej koszuli i wygniecionym garniturze, i patrzył z rozpaczą w okna pokojów na piętrze. Kilku sąsiadów stało przed swoimi domami z kubkami kawy w rękach, przyglądając się z zainteresowaniem rozgrywającym się wypadkom. Jak się domyślałam, takie kino biło na głowę poranny program Good Morning America. – Po co nam wsparcie? – zapytałam Monka. – Nie wydaje mi się, żeby sytuacja była szczególnie niebezpieczna. – Ogarnij wzrokiem bezmiar tego bałaganu, Natalie – powiedział Monk. – To wszystko musi być pozbierane, wyprane i złożone w kostkę. To nie jest praca dla dwóch osób. – To nie nasz problem – odparłam. – To zakłócenie porządku publicznego. – To bałagan, ale nie zakłócenie porządku. – Wyrzucanie tego z okien było zakłóceniem porządku – upierał się Monk. – Wyrzucanie koszul przez okna nie jest przestępstwem kryminalnym, panie Monk. – Musi być. – Ale nie jest. – Na miłość boską, czy w tym mieście nie obowiązują już żadne prawa? – Jest prawo o zakłócaniu miru domowego – odparłam. – Dlatego przyjechaliśmy. – Miru polegającego na tym, żeby krzewy i trawniki były wolne od wygniecionych ubrań. – Niezupełnie, panie Monk. – W każdym razie ja interpretuję to w ten sposób. Zaparkowałam przy podjeździe do garażu i wysiedliśmy z radiowozu. Mężczyzna odwrócił głowę i skrzywił się na nasz widok. – Doprawdy, policja nie jest tu potrzebna – powiedział. – Panuję nad sytuacją.
– Nie wygląda mi na to. Pański ogródek to jeden wielki bałagan. – Kobieta dramatyzuje i tyle – stwierdził mężczyzna. – Możecie jechać. I tak już jest po wszystkim. – Skończyliście się kłócić? – zapytałam. – Chyba. Nie ma więcej ciuchów do rzucania. Amunicja się skończyła. W tym momencie przez jedno z okien na piętrze wyleciał monitor komputerowy. Odruchowo odepchnęłam mężczyznę, a monitor wylądował dokładnie w miejscu, gdzie stał. – Tego za wiele! – krzyknął, pokazując rozbity ekran i popękany plastik obudowy. – Ten monitor kosztował mnie siedemset dolców, ty stuknięta dziwko! – Radzę ci, otwórz parasol, Dave! – Z tego samego okna wychyliła się kobieta w różowym szlafroku. – To dopiero początek, pajacu! Ściągnęła z palca pierścionek i cisnęła go całą siłą z okna. Dave rzucił się w krzaki i zaczął go szukać. – Zupełnie ci odbiło! – wołał. – Ten diament jest wart pięć tysięcy. – Jeszcze jedną rzecz wyrzuci pani przez okno, a będę musiał panią aresztować – zagroził kobiecie Monk. – Mnie?! To nie ja się łajdaczę. Nie ja spędziłam całą noc na posuwaniu sekretarki! – krzyczała kobieta. Dave wyszedł z krzewów, trzymając w ręku pierścionek. – Mówiłem ci już, Martha, musiałem zostać na noc w pracy, żeby przygotować ważną prezentację. Do niczego nie doszło. Chyba tylko w twojej wyobraźni. Monk poruszył niezgrabnie ramionami i spojrzał na Marthę. – Proszę natychmiast zejść na dół i przynieść ze sobą szampon i mydło. – Po co? – Ponieważ ja stanowię prawo – odparł niewzruszony Monk i odwrócił się do Dave’a. – Od jak dawna pan nie śpi? – Od dwudziestu czterech godzin. Pracowałem w pocie czoła przy swoim biurku, jak niewolnik, przygotowywałem prezentację, którą muszę we wtorek przedstawić w Pittsburghu. Wiecie, po co to robię? Żeby utrzymać rodzinę. I proszę, oto cała wdzięczność! Z domu wyszła Martha w wielkich puszystych papciach na nogach. W jednym ręku trzymała butelkę szamponu, a w drugim kostkę używanego mydła. – Ta świnia kłamie – powiedziała na powitanie. Monk powąchał szampon, a potem kawałek mydła. – Rzeczywiście, kłamie – stwierdził. – Co też pan mówi, panie władzo – zaoponował Dave. – Nic pan przecież nie wie. – Wiem, że łączy pana pozamałżeński związek seksualny z pańską sekretarką i że wziął pan natrysk, aby żona nie wyczuła na panu jej zapachu – wyjaśnił Monk. – Myślał pan, że jest sprytny, bo w kąpieli użył pan tego samego szamponu i mydła, jakie używa pan w domu, ale również to było poważnym błędem. Gdyby rzeczywiście pocił się pan przez całą noc przy biurku, nie czuć byłoby od pana tych charakterystycznych woni. – To silne mydło – powiedział Dave. – Właśnie dlatego korzystam z tej marki. Niech pan przeczyta, co jest napisane na pudełku. Zapewnia świeży zapach przez dwadzieścia cztery godziny. – Być może. Jednak jest oczywiste, że aby skonsumować swój pozamałżeński związek seksualny, zdjął pan odzież, a potem wyprał ją i wysuszył w suszarce, ponieważ chciał pan być absolutnie pewny, że nie przyniesie na niej do domu choćby włoska sekretarki, który mógłby pana skompromitować, ani też włoska jej domowego zwierzaka. Pomarszczenia na pańskiej
koszuli nie pochodzą od ciężkiej pracy, lecz po prostu od niewyprasowania jej po wyjęciu z suszarki. Dave się roześmiał. Chyba trochę nazbyt skwapliwie. – Boże drogi, pan jest równie stuknięty jak Martha. To czysta fantazja! – Pańska sekretarka używa do prania środka zmiękczającego. – Monk wziął do ręki jedną z koszul wiszących na jałowcu. – Pańska żona tego nie robi. – Nie może pan tego stwierdzić, patrząc gołym okiem na koszulę. – Każdy może, jeśli nie jest ślepy – odparł Monk. Oznaczałoby to, że przy Monku 99,9 procent ludzkości jest ślepa, ale niezależnie od tego samo spojrzenie Dave’a świadczyło już o tym, że jest winny stawianego mu zarzutu. Monk wyciągnął w jego kierunku palec wskazujący. – Nie wejdzie pan do tego domu, a przed odjazdem poskłada pan ładnie wszystkie te rzeczy w kostkę, zabierze ze sobą i wypierze przed włożeniem. – Po co mam je składać, skoro mają być najpierw wyprane? Monk zbliżył twarz do jego twarzy. – Bo chyba nie chcesz, człowieku, żebym cię zastrzelił. – Panie, pan jest kompletnie stuknięty – wymamrotał Dave. – Tym bardziej uważaj, żebym nie stanął ci na drodze, gdy będziesz stąd odjeżdżał, i nie sprawdził, czy masz przy sobie jakieś zmięte ubranie. – Po tych słowach Monk spojrzał na Marthę. – Od pani natomiast oczekuję posprzątania szczątków tego nieszczęsnego monitora. – Oczywiście, proszę pana – odpowiedziała oszołomiona kobieta. Monk pokiwał głową i odmaszerował energicznym krokiem do radiowozu. Gdy siadałam za kierownicą, z trudem powstrzymywałam uśmiech. – Ależ z pana twardziel, co? – powiedziałam, zapuszczając silnik. – Nie lubię łajdaków – wyznał Monk. – Ja też nie przepadam za niewiernymi małżonkami. – Nie znoszę ludzi, którzy wymigują się od obowiązku składania rzeczy w kostkę – uściślił Monk. – W życiu są granice, których po prostu nie wolno przekraczać.
19 Monk służy i broni Zadzwoniłam do Dishera i poinformowałam go, że alibi, które podawał Woodlake, broniąc się przed zarzutem zamordowania Pameli Goldman, zostało podważone – choć nie sądzę, aby Randy spodziewał się czegoś przeciwnego. Teraz, gdy sprawy morderstwa pani Goldman oraz serii włamań znalazły swój finał, Disher miał nadzieję, że utrzymywanie porządku w Summit wróci na dawne, monotonne tory codziennej służby, a policja zajmie się zwalczaniem drobnych przestępstw i wykroczeń. Ponieważ dom Prossera znajdował się kilka przecznic od Goldmanów, postanowiłam się zatrzymać i zobaczyć, jak się miewa Joel Goldman. Co prawda był dla mnie obcym człowiekiem, ale nie była mi obca rozpacz, którą przeżywał. Nadto dobrze pamiętam uczucie, którego doznałam, gdy się dowiedziałam, że samolot mojego męża został zestrzelony nad Kosowem. Przynajmniej nie musiałam patrzeć, jak wynoszą go w plastikowym worku z własnego domu. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak człowiek musi się wtedy czuć. Kiedy zatrzymaliśmy się przed podjazdem, zobaczyłam z daleka, jak Joel Goldman taszczy płytę gipsową do garażu, który przebudowywał na domowe biuro. Wzięłam do ręki radiotelefon i poinformowałam dyspozytorkę, że mamy „kod 6” w miejscu zamieszkania Goldmanów, co generalnie oznaczało tyle, że wychodzimy z radiowozu celem dokonania czynności sprawdzających. – Po co tu przyjechaliśmy? – zapytał Monk. – Pokazać ofierze, że jej los leży nam na sercu – odpowiedziałam i wysiadłam z samochodu. Podeszliśmy do garażu, z którego dobiegły nas odgłosy wystrzałów pistoletu na gwoździe; najpewniej Goldman mocował płytę gipsową do słupów. – Panie Goldman! – zawołałam głośno między kolejnymi wystrzałami. Wyszedł z garażu w roboczych rękawicach, jego bluza dresowa i dżinsy były pokryte pyłem. Wydawał się zaskoczony naszym widokiem. – Od kiedy jesteście funkcjonariuszami policji? – zapytał zdziwiony. – Od dzisiaj rana – wyjaśniłam. – Tymczasowo. W policji brakuje rąk do pracy. – Ponieważ dwóch policjantów zostało wczoraj aresztowanych za dokonywanie włamań do domów i zamordowanie pańskiej żony – powiedział Monk. – Wiem. Wczoraj wieczorem miałem przed domem kilkunastu dziennikarzy i kamerzystów, rozpychających się i szukających najlepszych ujęć do wiadomości o jedenastej. – Współczuję panu – powiedziałam. – Nie musi pani. Komendant Disher dał do zrozumienia, że to wam dwojgu powinienem podziękować za złapanie zabójcy. – To nie było trudne – stwierdził Monk. – Kiedyś rozwikłałem sprawę, w której alibi zabójcy polegało na tym, że w chwili morderstwa pozostawał w śpiączce. – Naprawdę? – Goldman podniósł z wrażenia brwi. – Och, to też była pestka. Postanowiłam wtrącić się do rozmowy. – Proszę nie myśleć, że pan Monk umniejsza grozę zbrodni w pańskim domu. – Oczywiście, że nie. Chciałbym przeprosić za to, jak potraktowałem pana wczoraj. – Mężczyzna zdjął rękawicę i wyciągnął do Monka brudną, spoconą dłoń. – Jestem pana
dozgonnym dłużnikiem. Dziękuję. Monk zawahał się, patrząc na wilgotną rękę Goldmana, jakby pełzały po niej larwy. Chwyciłam Monka pod łokieć i siłą zmusiłam go do wyciągnięcia ręki w kierunku Goldmana, który uścisnął ją mocno i serdecznie. – Pan Monk bardzo się cieszy. – Jeśli mógłbym coś dla was zrobić, proście bez wahania – powiedział Goldman. – Mógłby pan umyć ręce. – Monk wyciągnął z kieszeni opakowanie chusteczek dezynfekujących i otworzył je jednym szarpnięciem. – Dobrze, umyję – odparł Goldman i skinął w kierunku domu. – Właściwie zaraz mogę to zrobić. Monk energicznie wycierał ręce wilgotną chusteczką. – Później mi pan podziękuje. – Chyba już raz podziękowałem – powiedział z uśmiechem Goldman. – Podziękuje mi pan jeszcze raz. Goldman wszedł do domu; z pewnością zadowolony w duchu, że znalazł kurtuazyjny pretekst, aby znaleźć się jak najdalej od nas. Ekstrawagancje Monka były ostatnią rzeczą, jaka była mu potrzebna ledwie dobę po zamordowaniu żony. Monk wyciągnął do mnie zużytą chusteczkę, ale zignorowałam ten gest i ruszyłam z powrotem do radiowozu. – Powinnaś zabrać ją ode mnie – powiedział, idąc za mną śpiesznym krokiem, z chusteczką w wyciągniętej ręce. – To pana problem, nie mój, panie Monk – rzuciłam. – Ma pan kieszeń pełną woreczków foliowych, więc niech pan z nich korzysta. Zatrzymał się i wyjął z kieszeni woreczek. Wrzucił do niego zużytą chusteczkę, zamknął szczelnie woreczek i wrzucił go do kontenera na śmieci stojącego obok garażu Goldmana. Usiadłam za kierownicą, połączyłam się z dyspozytorką w centrali i zameldowałam, że wróciliśmy do radiowozu i kontynuujemy patrol. Po chwili Monk usiadł obok mnie i odjechaliśmy. – Nie wydawało ci się dziwne, że nazajutrz po śmierci żony Goldman pracuje przy garażu? – zapytał Monk. – Wcale. Co pan robił, kiedy otrzymał pan wiadomość o śmierci Trudy? – Łkałem w niepohamowany sposób. – A potem? – Dalej łkałem. – A potem? – Jeszcze trochę połkałem. – Ale co pan robił, jak pan przestał łkać? – Wysprzątałem dom. – Ponieważ próbował pan przywrócić równowagę w swoim życiu. – Ponieważ w domu był bałagan. – Słyszałam, że sprzątał pan bez przerwy przez trzy tygodnie, aż w końcu padł pan ze zmęczenia, odwodnienia oraz braku snu i trzeba było pana hospitalizować. – Bałagan był potworny – powiedział Monk. – Tego nie można było odkładać. – Podobnie Joel Goldman nie może odkładać na później remontu garażu. – Po co mu teraz domowe biuro? – To nie ma nic wspólnego z racjonalnym przekonaniem, że potrzebuje biura, panie Monk. Po prostu Goldman chce się czymś zająć, byle czym, może nawet udawać, że coś robi,
byle zapomnieć o rozpaczy i bólu. To jego sposób na przywrócenie równowagi w życiu. Monk spojrzał na mnie. – A ty co robiłaś, gdy przestałaś łkać? – Moje życie skupiło się na córce – odpowiedziałam. – Oddałam się matkowaniu. Trafniej byłoby może powiedzieć zaduszaniu córki, ale jakoś przeżyła, a dzięki niej również ja przeżyłam. – Ja miałem Sharonę – powiedział Monk. – Joel Goldman ma domowe biuro – stwierdziłam. – Co będzie robił, kiedy je skończy? Wzruszyłam ramionami. – Może nigdy go nie skończy. – To absurdalne. – Nie słyszał pan nigdy o Domu Tajemnic Winchesterów w San José? – Nie. – Należał do rusznikarza, który wyrabiał karabiny Winchester. Kiedy zmarł, wdowa po nim, Sarah, zaczęła przebudowywać i rozbudowywać ich wiktoriański dom. Prace trwały nieprzerwanie codziennie, aż do jej śmierci trzydzieści sześć lat później. Dom ma dwie sale balowe, czterdzieści sypialni, dziesięć tysięcy szyb, czterdzieści siedem kominków, trzy windy, sześć kuchni… W sumie ponad sto sześćdziesiąt różnych pomieszczeń. Wdowa sądziła, że trwająca wiecznie rozbudowa pocieszy i ukoi dusze ludzi, którzy zginęli od kul karabinów produkowanych przez zmarłego męża. – Była głupia jak but – stwierdził Monk. – Była pogrążona w rozpaczy, panie Monk. Kto wie, może jesteśmy świadkami początków budowy Domu Tajemnic Goldmanów. Następne godziny naszej służby na patrolu zdawały się spełniać nadzieje Randy’ego. Monk wystawił kilka mandatów za złe parkowanie, kilka za spluwanie na chodnik, a paru przechodniów skarcił w ostrych słowach za to, że pozwalają swoim pieskom siusiać na ulicy. Pewna starsza pani, która wyprowadzała na spacer pudelka, poczuła się do żywego dotknięta uwagami Monka. – Mój piesek od dziesięciu lat załatwia swoje potrzeby na ulicy. – Powinna się pani wstydzić za psa i za siebie samą. Prawo zakazuje publicznego oddawania moczu. – Przez ludzi. – Mocz to mocz – stwierdził Monk. – Sądzi pani, że psi jest mniej odstręczający i niemiły? Sądzi pani, że ludziom przyjemnie jest stąpać po chodniku zasiusianym przez psy? To barbarzyństwo. – A gdzie mój pies miałby się według pan załatwiać? – W toalecie – odparł Monk. – Jak każde inne cywilizowane stworzenie. – Pies nie jest cywilizowanym stworzeniem. – Pani pies z całą pewnością nie. Nie powinna pani mieć psa, skoro nie umie go pani odpowiednio przeszkolić. – Nigdy w życiu nie widziałam psa, który korzysta z toalety. – Oczywiście, że nie – powiedział Monk. – Po to są drzwi w toaletach. – To oburzające – jęknęła starsza pani. – Proszę nie wystawiać na próbę mojej cierpliwości – zagroził Monk. – Ma pani szczęście, że pozwalam pani odejść, nie wystawiając mandatu. – Mandatu? Za co?
– Oczywiście za publiczne oddawanie moczu! Przed wyjściem z domu powinna pani wyregulować sobie aparat słuchowy. – Nie korzystam z aparatu słuchowego. – Niechże więc pani go sobie sprawi. Kobieta odeszła, dysząc z oburzenia, wolała jednak nie wdawać się w dalszą debatę z policjantem. Upomniawszy starszą panią, Monk wyjął miarkę i z jej pomocą zaczął sprawdzać, czy zaparkowane przy krawężniku samochody są oddalone od siebie w równych odległościach. Jeżeli nie, zostawiał za wycieraczką ostrzeżenie. Jednak kierowcy, którzy mieli nieszczęście parkować w czasie, gdy byliśmy na ulicy, zmuszeni byli wysłuchiwać jego wskazówek podczas parkowania. Nie pozwolił nikomu wysiąść, dopóki samochód nie stał idealnie w środku między dwoma innym pojazdami. Podczas gdy Monk zajmował się samochodami, ja stałam obok na chodniku, próbując przybrać pozę i minę pewnej siebie policjantki, która w każdej chwili może pomóc koledze. Wbrew pozorom było to ważne zadanie. Zawsze istniało przecież niebezpieczeństwo, że jakiemuś sfrustrowanemu kierowcy puszczą nerwy i zastrzeli Monka. Ja nie parkowałam samochodu, a miałam ochotę zastrzelić go już tylko za to, że przychodzi mi słuchać jego irytujących wskazówek. Przypuszczam, że znalazłabym sposób, by przestał zawracać głowę kierowcom. Ale wiedziałam, że czuje się przy tym szczęśliwy, więc pozwoliłam, by dogadzał sobie do woli. Zasłużył sobie na to po tym, co zrobił dla Summit w ciągu ostatnich dni. I dla mnie. Dzięki niemu zostałam policjantką, nie musząc spędzić choćby dnia na wykładach w akademii policyjnej.
20 Monk przyjmuje zaproszenie Monk stał na środku chodnika na Springfield Avenue, kierując ruchem przechodniów i pilnując, żeby ludzie poruszali się niewidzialnymi dla nich pasami, kiedy naraz spostrzegłam idącą w naszą stronę, uśmiechniętą przyjaźnie Ellen Morse. – Idzie do nas Morse – uprzedziłam Monka. Monk podniósł wzrok i zmarszczył groźnie brwi. – Diablica. – Ma pan okazję ją przeprosić. – Za co? – Za oskarżanie o romans z Joelem Goldmanem i sugerowanie, że maczała palce w morderstwie Pameli Goldman. – Mogła maczać w tym palce. – Ale nie maczała – stwierdziłam. – Lubi pan powtarzać, że w przypadku zabójstw nigdy się pan nie myli, ale tym razem po prostu się pan pomylił. – Nigdy oficjalnie nie powiedziałem, że ona zabiła. – Pan się pomylił. – Zresztą ona się nie liczy, bo sprzedaje mydło z odchodów. – Pan się pomylił. – I papier z odchodów. – Pan się pomylił. – Na miłość boską, Natalie, przecież to diabeł wcielony! W tym momencie Morse do nas podeszła. – Gratuluję przystąpienia do sił policji w Summit! – powiedziała. – Mówi o was całe miasto. – Wkrótce się wyciszy. – Wątpię. Nigdy dotąd samochody na ulicach nie stały zaparkowane według marki, modelu i koloru. Ludzie długo będą o tym mówić. – Przepraszam – powiedział Monk przez zaciśnięte zęby. – Nie ma za co, nawet mi się to podoba – stwierdziła Morse. – Sama należę do osób, które cenią ład i porządek. – Nie chodzi o samochody – powiedziałam i trąciłam Monka łokciem. – Niech pan powie, za co pan przeprasza, panie Monk. – Za zasugerowanie, że łączył panią pozamałżeński związek seksualny z sąsiadem – wydukał. – Natomiast zdecydowanie, kategorycznie i definitywnie nie przepraszam za potępienie handlu fekaliami. – Bardzo miło z pana strony – odpowiedziała Morse. – Ale nie przyjmę przeprosin, jeśli nie przyjdziecie do mnie dzisiaj wieczorem na kolację. – Poda pani do stołu bobki polane masełkiem, sałatkę z guanem i krowie placki? – Nie dzisiaj – odparła Morse z uśmiechem. – Do zobaczenia o siódmej. – Co mamy przynieść? – zapytałam. – Maski gazowe, własne sztućce i penicylinę – odpowiedział mi Monk. Morse się roześmiała, choć zapewne nie zdawała sobie sprawy, że Monk mówi całkowicie poważnie. Jednak nic, co Monk mówił, nie mogło jej urazić. Mało tego, każde słowo czyniło go w jej oczach jeszcze bardziej urzekającym człowiekiem.
– Wystarczy, jeśli przyniesiecie swój urok osobisty i dobry humor – powiedziała i odeszła w kierunku sklepu. – Mam nadzieję, że jesteś zadowolona – mruknął do mnie Monk. Byłam. Wróciliśmy do radiowozu i dalej prowadziliśmy patrol. W ciągu następnych paru godzin wystawiliśmy kilka mandatów za naruszenie przepisów ruchu, a kilku nieuważnym przechodniom Monk wyłożył zasady prawa drogowego. Potem centrala wysłała nas na wezwanie pani Yasmine Dugoni, kobiety ważącej sto pięćdziesiąt kilo, z żylakami na nogach, która była ubrana w jaskrawą suknię w kwieciste wzory, a policję zawiadomiła o dokonanym akcie terroru. Jak się okazało, akt polegał na owinięciu drzewka w jej ogródku papierem toaletowym w czasie, gdy była w pracy. Monk nie krył oburzenia takim przestępstwem. – Oto do czego dochodzi, jeśli miasto toleruje sklepik, w którym sprzedaje się fekalia – wyraził autorytatywny pogląd. Ja jednak nie widziałam związku między jednym a drugim. Sądziłam natomiast, że ma to coś wspólnego z tym, co mówiła dyspozytorka w centrali, a mianowicie, że pani Dugoni w ubiegłym roku wzywała policję sto pięćdziesiąt trzy razy, stale skarżąc się na dzieciaki z sąsiedztwa; słuchają bardzo głośno muzyki, łamią przepisy drogowe, nieprzyzwoicie się ubierają, zakłócają ciszę nocną i dopuszczają się innych, podobnych występków. Zważywszy na to, jak często kobieta dręczy biedną młodzież, musiałam przyznać, że stróże prawa traktują ją bardzo pobłażliwie. Taką też wyraziłam opinię. – To kryminaliści – stwierdziła pani Dugoni. – To dzieciaki – odparłam. – I zachowują się jak dzieciaki. Gdyby rzeczywiście były przestępcami, zrobiłyby coś znacznie gorszego. Przecież to niewinna zabawa. Dam pani radę, pani Dugoni, niech się pani zaopatrzy w grube zasłony i zatyczki do uszu. W ten sposób nie będzie pani ani widziała, ani słyszała dzieciaków i nie będzie powodu do ich sztorcowania. Kiedy przestanie pani na nie krzyczeć, po jakimś czasie nie będzie się pani musiała martwić o takie rzeczy, jak drzewo owinięte papierem toaletowym. – To terroryści – upierała się Dugoni. – A pani jest jak ta baba, która Dorotce zabrała pieska – powiedziałam. – Tyle tylko, że o wiele cięższa. Ruszyłam z powrotem do radiowozu. Monk szybko mnie dogonił. – Nie wykazałaś wrażliwości wobec trosk tej obywatelki. – Podobnie jak pan wobec starszej pani z pudelkiem? – To co innego. Tamta kobieta była sprawczynią przestępstwa, a ta padła jego ofiarą. – Dzieci okręciły papier toaletowy wokół drzewka – sarknęłam. – Też mi wielka sprawa. – To potworna sprawa. Ten okrutny akt zastraszenia znam z własnego doświadczenia. – Monk zatrzymał się i spojrzał mi w oczy. – Moje drzewa również owijano papierem toaletowym. Nie raz, lecz wiele razy. To tak, jakbyś na trawniku przed domem zobaczyła nagle płonący krzyż. – To nie to samo, panie Monk – powiedziałam. – Oczywiście, papier to coś znacznie gorszego. Pomyśl tylko, do czego jest używany. Monk wzdrygnął się i zamilkł. Wsiadłam do samochodu. Uświadomiłam sobie jednak, że w jednym nie można odmówić Monkowi racji. Wobec pani Dugoni zachowałam się zbyt impulsywnie. Pomyślałam, że to zapewne dlatego, że w gorączce zaprowadzania prawa i porządku kompletnie zapomnieliśmy o lunchu.
Ponieważ minimarket na stacji benzynowej, w którym dzień wcześniej kupiłam śniadanie, znajdował się zaledwie parę ulic dalej, podjechaliśmy tam, żeby coś kupić. Na samą myśl o jedzeniu żołądek zaburczał mi tak głośno, że Monk musiał to usłyszeć. Znowu się wzdrygnął. Nienawidzi wszystkiego, co przypomina mu, że mam ciało – albo że on ma ciało. Zajechałam na parking stacji benzynowej z minimarketem Low-P. – Po co się tutaj zatrzymaliśmy? – zapytał Monk. – Chcę kupić coś do przekąszenia – powiedziałam. – Ma pan na coś ochotę? – Może paczkę Wheat Thins. Albo krakersy Ritz i butelkę wody Fidżi. Lubił płatki Wheat Thins, ponieważ były idealnie kwadratowe, a krakersy Ritz, ponieważ były idealnie okrągłe. Wysiadłam z radiowozu i weszłam do marketu. Za ladą stał inny sprzedawca, miał ponad trzydzieści lat, był jakiś wymizerowany, nieogolony, a kiedy stanęłam w wejściu, zrobił wielkie oczy. Policjanci robią takie wrażenie na ludziach. Nawet jeśli nigdy w życiu nie popełniłeś żadnego przestępstwa, to na widok gliniarza odzywa się w tobie niewytłumaczalne poczucie winy. Uśmiechnęłam się, żeby go uspokoić. – Są płatki Wheat Thins i krakersy Ritz? – zapytałam. – Tak, tam. – Mężczyzna zrobił ręką gest w kierunku regałów w tyle sklepu. Ponieważ w sklepie stały trzy rzędy regałów, jego pomoc na niewiele mi się zdała. – Dzięki – powiedziałam. Kiedy jednak odwróciłam się w kierunku regałów, zauważyłam paczkę krakersów na półce tuż przy ladzie, obok chrupków i słodyczy. Już chciałam sprzedawcy coś powiedzieć o krakersach, które leżą pod jego nosem, lecz jakieś przeszywające ukłucie między łopatkami powstrzymało mnie i kazało iść dalej między regałami, udając, że niczego nie zauważyłam. Podeszłam do zamrażarki, otworzyłam przesuwane drzwi i zaczęłam przeglądać pudełka, ale robiłam to tylko na pokaz, bo nie w głowie były mi już mrożonki. Serce biło mi tak, że rozsadzało klatkę piersiową, i w jednej chwili oblał mnie zimny pot. Zerknęłam ukradkiem w lustro zawieszone w rogu pod sufitem, ustawione w taki sposób, aby sprzedawca mógł widzieć, co się dzieje na tyłach sklepu. Zobaczyłam w nim, jak mężczyzna za ladą patrzy w napięciu na moje plecy i raz po raz rzuca płochliwe spojrzenie na drzwi zaplecza po mojej lewej stronie. Drzwi były lekko uchylone, na dole zauważyłam czyjąś stopę w tenisówce, stukającą nerwowo palcami o podłogę. W gardle mi zaschło. Miałam wrażenie, jakby wyssało powietrze z pomieszczenia, jakby znikła reszta świata i istniał tylko ten mały market, mężczyzna za ladą i tajemniczy człowiek na zapleczu. Zatrzasnęłam z hukiem drzwi zamrażarki w nadziei, że w hałasie nikt nie zauważy, jak w tym samym czasie drugą ręką odpinam ukradkiem pasek na kaburze. Przeszłam pod środkowy regał, gdzie znajdowały się środki czyszczące, chwyciłam pojemnik z lizolem w aerozolu i wolno powróciłam do lady. Serce waliło mi tak mocno, że bałam się, iż wyskoczy mi z piersi niczym stworek w Obcym i rzuci się z piskiem do drzwi, dając nogi za pas. Spokojnie, Natalie. Postawiłam lizol przed sprzedawcą i uśmiechnęłam się do niego jak prawdziwy, przyjaźnie nastawiony stróż prawa. Dopiero w tym momencie wiedziałam, co zrobię, choć może jakiś poziom mojej podświadomości wiedział to już dużo wcześniej.
– Wie pan co? Krakersy Ritza są tutaj – powiedziałam, wskazując półki pod ladą. – Naprawdę? – zdziwił się sprzedawca. – Tak, niech pan spojrzy. Kiedy się wychylił, wzięłam do lewej ręki aerozol i trysnęłam mu w oczy rozpylonym lizolem. Mężczyzna wrzasnął i zrobił parę chwiejnych kroków w tył. Wówczas prawą ręką wydobyłam błyskawicznie pistolet i wymierzyłam w stronę zaplecza. – Rzuć broń i wyjdź z podniesionymi rękami! – krzyknęłam w stronę tajemniczej postaci. Kątem oka widziałam, jak sprzedawca przeciera oczy, a po policzkach płyną mu łzy. Jeszcze raz strzeliłam mu w oczy lizolem, żeby miał się czym zająć, facet znowu zapiszczał, a po sklepie rozniosła się woń świeżości. Jednak z zaplecza nikt nie wychodził. Jedyny ruch, jaki dostrzegałam, to stukająca o podłogę tenisówka. – Za trzy sekundy zacznę strzelać. Pociski są przeciwpancerne – ostrzegłam. – Jak myślisz, co zrobią z tych cienkich, drewnianych drzwi i twojej kruchej czaszki? Nie miałam żadnych przeciwpancernych pocisków, ale nie sądzę, by osoba czająca się za drzwiami miała o tym pojęcie. W każdym razie na to liczyłam. Miałam też nadzieję, że moje słowa zabrzmiały stanowczo i twardo, a nie idiotycznie. Niełatwo wypowiedzieć taką kwestię i nie poczuć się śmiesznie. Jedynym facetem, któremu w takiej sytuacji każde zdanie uszłoby na sucho, jest Clint Eastwood. Nawet z osiemdziesiątką na karku budzi strach i respekt. Cóż dopiero ja, ze swoją ledwie skończoną czterdziestką. Drzwi otworzyły się powoli i stanął w nich chudy jak patyk mężczyzna; był roztrzęsiony i zlany potem. Ręce trzymał na karku. Kiedy wyszedł z zaplecza, zobaczyłam, że we wnętrzu leży na podłodze sprzedawca, ten sam, który obsługiwał mnie poprzedniego dnia. Oczy miał otwarte szeroko ze strachu, a gruba taśma oklejała jego usta oraz dłonie i kostki u nóg. W tym momencie do sklepu wpadł Monk z wyciągniętą bronią i zobaczył, że trzymam na muszce dwóch rabusiów; jednego na muszce glocka, a drugiego na muszce pojemnika z lizolem. Uśmiechnął się i pokiwał głową z aprobatą. – To się nazywa zaprowadzanie prawa i porządku – powiedział. Odstawiliśmy rabusiów do aresztu, a kiedy wracaliśmy do pokoju sporządzić raport, w korytarzu minęła nas Evie. Zatrzymała się przed nami. – Myliłam się co do ciebie – powiedziała do mnie. – Jednak masz jaja. – Dzięki, Evie. Evie spojrzała na Monka. – Co do ciebie, nie jestem tego taka pewna. Ruszyła w swoją drogę, a my poszliśmy dalej do pokoju detektywów, gdzie czekał na nas Disher. – Właśnie się dowiedziałem o zajściu na stacji benzynowej – powiedział. – Świetna robota, Natalie. Skąd wiedziałaś, że to napad, a właściciel marketu leży związany na zapleczu? – Ponieważ sprzedawca nie wiedział, gdzie znajdują się krakersy Ritz. – To wystarczyło? – I miałam takie ukłucie między łopatkami. Disher skierował we mnie swój palec. – O to mi chodziło! Nie mówiłem, że masz instynkt policjanta? – Nie słyszałeś o lizolu? – zapytał Monk. – Oczywiście, że tak – odpowiedział Disher.
– Odezwał się w niej instynkt Monka – stwierdził z przekonaniem Monk. Randy pokiwał głową. – Nie wątpię, nie wątpię. – Ja wątpię – powiedziałam. Monk spojrzał na mnie. – Ze wszystkich artykułów w sklepiku, po które mogłaś sięgnąć, wybrałaś właśnie lizol, dezynfekujący środek do czyszczenia. To chyba wiele mówi, prawda? – Wybrałam go, ponieważ wiedziałam, że szczypią od niego oczy, ale nie dochodzi do trwałego uszkodzenia wzroku. – Wybrałaś go, ponieważ była to najczystsza opcja – upierał się Monk. – Z ciebie również jestem dumny, Monk – powiedział Disher. – Śródmieście nigdy nie wydawało się tak uporządkowane. Mam dziesiątki telefonów. – Ludzie są wdzięczni – chełpił się Monk. – W większości poirytowani. Ale najważniejsze, że udało ci się odwrócić uwagę opinii publicznej od sprawy Lindero i Woodlake’a. Na marginesie, obaj trzymają się swojej wersji. Twierdzą, że Prosser kłamie. – Jaki Prosser miałby powód, aby kłamać? – zapytał Monk. – Oczywiście żadnego – odparł Disher. – Lindero i Woodlake to kretyni. Nie wiem, dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem. – Dostałeś ich w spadku po poprzednim komendancie – powiedziałam. – Żadnego nie zatrudniałeś osobiście. Jeszcze nie osiadłeś dobrze na nowym miejscu, a wybuchł skandal korupcyjny. Nie miałeś okazji dobrze poznać swoich ludzi. – Za działania funkcjonariuszy departamentu odpowiada komendant policji. Nie ma żadnych wymówek. Przynajmniej trudno wątpić w ich winę. Załatwiliśmy nakaz przeszukania ich mieszkań oraz schowka w magazynie, który wynajęli za miastem. Wywieźliśmy całą ciężarówkę odzyskanego sprzętu elektronicznego i biżuterii. Nasz magazyn z dowodami rzeczowymi jest przepełniony. – Sprawa zamknięta. Możesz to wszystko zostawić za sobą i nareszcie spojrzeć w przyszłość – powiedział Monk. – To najlepsza wiadomość – zgodził się Disher. – Jutro puszczę słowo w środowisku policyjnym, że przyjmujemy wnioski o zatrudnienie w miejsce obu zwolnionych funkcjonariuszy, choć trudno będzie znaleźć kogoś, kto by wam dorównywał. – Dziękuję, komendancie – powiedziałam. – Podwieźć was dzisiaj do domu? – zapytał Disher. – Musimy jeszcze sporządzić raport, a potem mamy inne plany – powiedziałam. – Ellen Morse zaprosiła nas na kolacje. – Super – ucieszył się Disher. – Możecie jej zadać jeszcze wiele pytań. – Jakich pytań? – Ile może być warty fragment meteorytu wydalony przez dinozaura. – Boże – jęknął Monk. – Jak coś takiego może ci w ogóle przyjść do głowy? – Założę się, że byłby to Święty Graal Kupki – stwierdził Disher. – Czy ty w ogóle wiesz, co to jest Święty Graal? – zapytał Monk. – Wiem, że jeśli chodzi o kupkę, będzie to na pewno fragment meteorytu, połknięty przez potężnego tyranozaura i wykichany przez wielki, dinozaurowy tyłek. – Święty Graal to kielich, z którego pił Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy – wyjaśnił Monk. – Święty Graal Kupki musiałby być kielichem wypełnionym ekskrementami. – Kto powiedział, że Święty Graal musi być kielichem?
– Bóg – odparł Monk. – Kiedy? – Wtedy, gdy nie powiedział, że Święty Graal jest kupką dinozaura. Uśmiechnęłam się pod nosem i odeszłam do komputera pisać raport, podczas gdy Monk z Disherem kontynuowali absurdalną wymianę zdań. Nawet niezbyt mnie irytowała. Przeciwnie. Podziałała bardzo kojąco, jak stara, dobrze znana melodia.
21 Monk idzie na kolację Dopiero gdy zaczęłam spisywać raport i musiałam odtworzyć z pamięci każdą chwilę tego, co się stało w markecie, uświadomiłam sobie, jak niebezpieczna była sytuacja i jaką wykazałam się lekkomyślnością. Natychmiast zaczęły mi przychodzić do głowy różne czarne scenariusze tego, jak mogły się potoczyć wydarzenia. Podniosłam głowę i zobaczyłam, że Monk uważnie mi się przygląda. Zakończył już pracę nad swoim raportem, ponieważ nie miał wiele do powiedzenia. Siedział w samochodzie i nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, dopóki nie dostrzegł przypadkiem przez okno marketu, jak wyciągam broń. – Ogarnęło cię zwątpienie? – zapytał. – Do diaska, oczywiście – odparłam. – Co ja sobie myślałam? – Pomyślałaś, że ktoś napadł na sklep, że czyjeś życie wisi na włosku, i wkroczyłaś do akcji. – Nic takiego sobie nie pomyślałam, w ogóle nie myślałam, miałam przeczucie i nim się kierowałam. – Nie ma w tym nic złego. – Oczywiście, że jest. Co by było, gdyby to, co czułam, okazało się zgagą, efektem suchej skóry czy zmęczeniem? Gdyby za ladą stał nowy sprzedawca, do tego mało rozgarnięty i rzeczywiście nie wiedział, gdzie są krakersy Ritza? Gdyby facet na zapleczu był zwykłym pracownikiem? Bez powodu napadłabym na człowieka i wycelowała pistolet w niewinną osobę. Co by się stało, gdyby ta niewinna osoba w odruchu przerażenia zrobiła jakiś gwałtowny ruch, a ja mylnie wzięłabym go za próbę ataku? Mogłabym zabić człowieka. – Tak się jednak nie stało. – Ale mogło. – Ale się nie stało – powtórzył Monk. – Instynkt cię nie zawiódł. Na sklep dokonano napadu. – Nawet jeśli tak, co by było, gdyby lizol nie oślepił na chwilę sprzedawcy? Gdyby ten człowiek wyskoczył z zaplecza i zaczął strzelać? – Też zaczęłabyś do niego strzelać. – Naprawdę? – zapytałam. – Jeśli tak, co by się stało, gdyby właściciel sklepu dostał się w krzyżowy ogień? Nie wiedziałam nawet, że tam leży, dopóki nie było po wszystkim. – Jednak nie doszło do strzelaniny i nikt nie został postrzelony. – Ale mógł. – Zrobiłaś, co do ciebie należało, Natalie. – Nie jestem tego taka pewna – stwierdziłam. – Może zamiast odgrywać Brudnego Harry’ego, powinnam była udawać, że nic nie widzę, i wrócić do radiowozu po wsparcie. – Wówczas mogłoby dojść do bardzo niebezpiecznej sytuacji z przetrzymywanym zakładnikiem – powiedział Monk. – Gdyby policja przypuściła szturm, w ogólnym zamieszaniu wszyscy mogli zginąć. – Tego pan nie może wiedzieć – stwierdziłam. – Masz rację, nie mogę. Żadne hipotetyczne rozważania nie mają teraz sensu. Fakt jest taki, że przerwałaś napad na sklep i zatrzymałaś przestępców. Pokręciłam głową. – Mogło dojść do jatki – powiedziałam. – Nie wiem, czy jestem na to wszystko gotowa.
– Oczywiście, że tak – zapewnił mnie Monk. – Skąd pan wie? – Ponieważ instynktownie chwyciłaś za pojemnik z lizolem. – Instynktownie chwyciłam za broń. – Najpierw za lizol. – Mogłam kogoś postrzelić. – Ale najpierw zdezynfekowałaś wszystko lizolem, udowadniając, że doskonale potrafisz zachować zimną krew i świadomość biegu wydarzeń. Nie masz powodów do zmartwień. – Dlaczego więc nie czuję się po tym lepiej? – Ponieważ jesteś dobrą policjantką. – Tego nie może pan wiedzieć – powiedziałam. – Mundur i odznakę noszę dopiero jeden dzień. – Wiem, ponieważ umiesz krytycznie spojrzeć na własne działania. Surowy twardziel, któremu marzy się wielka kariera policjanta, nie potrafiłby tego zrobić. Rozumiesz konsekwencje tego, co robisz. – Ktoś mógł przeze mnie zginąć – upierałam się. – To prawda – przyznał Monk. – Jeśli tak się kiedyś stanie, to wiem, że będzie to ktoś, kto zabiłby cię pierwszy, gdyby tylko miał ku temu okazję. Ciebie albo mnie, albo kogokolwiek innego. – Dziękuję, panie Monk – powiedziałam. – Uprzejmie proszę – odparł. – Partnerko. Zdaliśmy raport, przebraliśmy się w cywilne ubrania, w których rano przyjechaliśmy do pracy, i ruszyliśmy radiowozem do domu Ellen Morse. Dziwne uczucie, znaleźć się znowu w radiowozie bez mundurów, jednak był to jedyny środek transportu, którym dysponowaliśmy. Kilka minut później zatrzymałam się przed posesją Ellen Morse. – Otwórz bagażnik – poprosił Monk. – Po co? – zapytałam. – Jak to po co? Żebym mógł wyjąć skafander odkażania biologicznego. – Ellen zaprosiła nas na kolację, panie Monk. Nie wejdzie pan do jej domu w masce przeciwgazowej i gumowych rękawicach. To więcej niż brak manier. – Oczekujesz ode mnie, żebym bez zabezpieczenia wszedł do wnętrza, w którym łajno może się znajdować na podłodze, na ścianach, nawet krążyć w powietrzu? Niewykluczone, że cały dom zbudowano z odchodów. – Niestety, będzie musiał pan podjąć ryzyko. – Dlaczego? – Bo tak będzie uprzejmie z pana strony. – Ja mam być uprzejmy? Za uprzejmość powszechnie uważa się mycie mydłem, a nie ekskrementami. To ona jest nieuprzejma. – W Indiach miliony ludzi myją się mydłem, które Ellen sprzedaje w swoim sklepie. – Wąchałaś ludzi, którzy używają tego mydła? – Nie, a pan? – Może nie bez powodu mieszkają po drugiej stronie globu – stwierdził Monk. – To głupie i rasistowskie myślenie. – Nie wolno ci się tak zwracać do szefa. – Nie jest pan moim szefem, zapomniał pan? Jest pan moim partnerem. Teraz niech pan wysiada, bo się spóźnimy i, jak mniemam, nie będzie pan umiał dać sobie z tym rady. Był to cios poniżej pasa, ale poskutkował. Monk nie tolerował spóźniania się, choćby
chodziło o wizytę w domu samego diabła. Podeszliśmy do drzwi. Monk szedł za mną wolnym krokiem w pewnej odległości. Doszłam do przekonania, że chciał być po prostu pewny, że kiedy Morse otworzy drzwi i z domu wyleje się potok cuchnącego gnoju, ja pierwsza przyjmę na pierś falę uderzeniową, a on będzie miał czas na ucieczkę. Nacisnęłam dzwonek. Ellen Morse otworzyła i demonstracyjnie spojrzała na zegarek. – Osiemnasta pięćdziesiąt osiem. Jesteście za wcześnie. Wydawało mi się, że umawialiśmy się na dziewiętnastą. – Możemy poczekać. Możemy też odjechać i więcej nie wracać – stwierdził Monk. – Żartuję, Adrianie – powiedziała Morse. – Gdzie twoje poczucie humoru? – Nie wiem – odparł. – Wciąż się za nim rozglądam. Ellen roześmiała się i gestem zaprosiła nas do środka. – To mi się podoba! Nie zdawała sobie sprawy, że on mówi całkiem poważnie. Weszłam do środka. Monk wahał się długo, usiłując przyjrzeć się najpierw dokładnie wnętrzu z bezpiecznej oazy na ganku. Jestem pewna, że to, co zobaczył w korytarzu i sąsiadującym z nim pokoju dziennym, zdumiało go w nie mniejszym stopniu niż mnie. Na umeblowanie składały się pasujące do siebie komplety, ustawione, zdawałoby się, wręcz z laserową precyzją, według dokładnych wyliczeń arytmetycznych gwarantujących, że każdy mebel był nie tylko wyśrodkowany w stosunku do sąsiednich, ale pozostawał w idealnie zrównoważonej relacji wobec całej reszty. Dekoracje na ścianach miały identyczne ramy i były powieszone w ustalonym porządku; w grupach symetrycznych i według rozmiarów. Obrazy, oleje, szkice czy fotografie również łączyła widoczna symetria. Wszystko to wydawało się sztuczne, jakby pochodziło z wytwórni prefabrykatów, i rozglądając się wokół, doznałam wrażenia, jakbym się znalazła w domu zaprojektowanym, wybudowanym i zamieszkanym przez androidy. W porównaniu z tym wnętrzem dom wystawiony na sprzedaż w San Francisco, tak doskonale przygotowany do pokazywania klientom, wydawał się autentyczny i tętniący życiem (jeśli nie liczyć oczywiście martwej pośredniczki nieruchomości). – Masz przepiękny dom – powiedział wzruszony Monk, wchodząc do środka. – Taki przytulny, taki ciepły. Chyba dla kogoś, kto znajduje swojski klimat w mauzoleach, salach chirurgicznych lub kostnicach, czyli kogoś takiego jak Monk, ponieważ były to wnętrza sterylne i idealnie czyste. – Dziękuję, Adrianie – powiedziała Morse. Nie wierzyłam własnym oczom. Miałam wrażenie, jakby Morse i Monk zatrudniali tego samego dekoratora wnętrz, korzystali z tego samego superkomputera lub pomocy tego samego kosmity, który nigdy nie przebywał we wnętrzu ziemskiego domu, a mimo wszystko postanowił je stworzyć. Jestem pewna, że nie tego spodziewał się Monk. Ja z pewnością nie. – To najprzyjemniejsze wnętrze, jakie w życiu widziałem – oznajmił z zachwytem. Można byłoby pomyśleć, że zwiedzamy sale Wersalu. – Doprawdy, schlebiasz mi, Adrianie – powiedziała Morse. Taki wystrój musiał być przygotowany specjalnie na odwiedziny Monka. Jeśli jednak to prawda, Morse musiała podjąć się gigantycznego zadania, które sfinalizowała z niebywałą prędkością i precyzją.
– Naprawdę tak mieszkasz? – zapytałam. – Och, oczywiście nie. – Uśmiechnęła się przepraszająco, zamykając drzwi. Odetchnęłam z ulgą. – Tak mi się wydawało – powiedziałam. – Pochowałam wszystkie koprolity i kupkowe dzieła sztuki, żeby nie urazić Adriana. – A to wszystko? – ogarnęłam ręką całe pomieszczenie. – Przepraszam, nie miałam czasu posprzątać – tłumaczyła się zmieszana. – Ale ledwie miałam czas na pochowanie nieodpowiednich dekoracji i przygotowanie kolacji. Mam nadzieję, że apetyt wam dopisuje. Wprowadziła nas do pokoju dziennego, gdzie czekała na nas butelka białego wina – dla Monka specjalnie butelka wody Fidżi – oraz przystawki, miseczka prażonych migdałów i spory zestaw kanapek na półmisku, kwadratowych małych grzanek z posiekanymi oliwkami, grzybkami, krewetkami, pastą jajeczną i plastrami żółtego sera. Usiedliśmy z Monkiem na kanapie i natychmiast połknęłam parę przysmaków. Gdy tylko znalazły się w moich ustach, uświadomiłam sobie, jaka jestem wygłodniała. Nawet nie miałam okazji kupić i zjeść porcji Hot Pocket, po którą wybrałam się do minimarketu na stacji benzynowej. – Wyborne – zachwycałam się, a ze wstydem muszę przyznać, że powiedziałam to z pełnymi ustami. Musiałam się mocno powstrzymywać, aby nie spałaszować wszystkich kanapek jedna po drugiej, więc sięgnęłam po garść migdałów i napełniłam sobie nimi usta. Monk podejrzliwie przyglądał się jedzeniu, co Ellen, z pewnym rozbawieniem, szybko zauważyła. – Zapewniam, że nic, co dziś wieczorem podam wam do stołu, nie jest przyrządzone z przetrawionych składników, nie wyłączając samych talerzy – oświadczyła Ellen. Otworzyła wino i napełniła kieliszki, a potem usiadła naprzeciwko nas przy stoliku do kawy. – Wszystko jest umyte prawdziwymi środkami czystości? Talerze i obrusy również? – zapytał Monk. Ellen przytaknęła. – Zwykłymi, markowymi środkami do mycia naczyń, a obrusy są prane w zwykłych proszkach do prania, które można kupić w każdym sklepie – zapewniła go. Po takim oświadczeniu Monk dzielnie sięgnął po kanapkę z oliwkami i zjadł ją ze smakiem. Ja wzięłam jeszcze dwie kanapki z krewetkami i znowu garść migdałów. – Smaczne – stwierdził Monk, wziął jeszcze jedną i wrzucił sobie w całości do ust. – Oliwki i grzyby uprawiam u siebie w ogrodzie – powiedziała z dumą Ellen. Monk zbladł jak ściana. – Używa pani nawozu? Uśmiechnęła się. – Rosną w ziemi wzbogaconej naturalnym kompostem powstającym z rozkładającej się materii organicznej, takiej jak skórki od banana, ścinki trawy, skorupki jaj, liście, łupiny po ziemniakach, niezjedzone owoce, które zepsuły się w lodówce, fusy po kawie, tego typu rzeczy. Nie używam żadnych chemikaliów ani gnoju. Jednak fusy po kawie z pewnością pochodziły z ziaren, które przeszły przez jelita i odbyt łaskuna, ale nie czułam potrzeby, aby te nieścisłości wyjaśniać. Wypiłam łyk wina, okazało się znakomite, więc miałam nadzieję, że także jest objęte jej oficjalnym dementi i nie powstało z rzadkich winogron wydalonych przez egzotyczne zwierzę, o którym w życiu nie słyszałam. – Jest pani bez wątpienia kobietą, która ceni sobie czystość, porządek i równowagę –
stwierdził Monk. – Jak pani może handlować odchodami, a tym bardziej otaczać się nimi? – Właśnie dlatego mogę – odparła Morse. – To nielogiczne. – Jak najbardziej logiczne, jeśli tylko zrozumiesz moje podejście do życia. Przede wszystkim nie cierpię odpadów. – Ja również – wyznał Monk. – Cenię skuteczność i porządek. – Ja również – powtórzył Monk i odwrócił się do mnie: – Wreszcie mądrze mówi. – Dlatego jestem głęboko przekonana, że wszystko, co można poddać recyklingowi, powinno być poddane recyklingowi, w tym także odchody istot żywych. – No proszę, znowu bełkot wariata. Szkoda, bo naprawdę nieźle już pani szło. – Wierzę w wagę symetrii i kół – mówiła dalej Morse. – Znowu pani mówi rozsądnie – ucieszył się Monk. – Proszę się trzymać tych koncepcji, a w końcu zrozumie pani ich naturę. – Robię, co mogę, aby wieść zrównoważone życie. – Oczywiście. To naturalne. Równowaga to coś, do czego wszyscy powinniśmy dążyć za wszelką cenę. – Do tego właśnie zmierzam, Adrianie. Chodzi o to, by poddać recyklingowi każdą rzecz, którą zużyliśmy, a następnie uzyskany tą drogą produkt znowu wykorzystać jako surowiec wtórny i jeśli ten proces jest nieprzerwanie powtarzany, powstaje idealne koło i naturalna równowaga świata. Kiedy jednak wytwarzamy odpad, kiedy coś wyrzucamy, wówczas koło zostaje przerwane i rodzi się nierównowaga. Tak właśnie jest z odchodami. Jeżeli znajdziemy sposób na ich wtórne wykorzystanie, w produkcji energii, jako nawóz, proch strzelniczy, dzieło sztuki, żywność, środek czystości, papier i tym podobne, to równowaga zostanie przywrócona i zachowana. Zaległa długa cisza, którą zakłócało jedynie pałaszowanie przeze mnie reszty kanapek i popijanie ich winem. W końcu Monk poruszył niezgrabnie ramionami i powiedział: – Racja. Znieruchomiałam i spojrzałam na niego zszokowana. – Ellen ma rację? – zapytałam. – Jej argumentacja jest w pewnym sensie logiczna – stwierdził. – Byłaby w pełni logiczna, gdyby nie pewien drobny szczegół. – Jaki? – zaciekawiła się Morse. – Kupka. – Nie myśl o odchodach jako czymś odstręczającym i niezdrowym, co wydaliła żywa istota. – Ale przecież tym właśnie są fekalia. Jeżeli chce pani zachować czystość, jak może je pani trzymać wokół siebie? To sprzeczność nie do pogodzenia. – Zaczęłam inaczej myśleć i jakoś potrafię to sobie wytłumaczyć – powiedziała Morse. – To znaczy, że postradała pani rozum – stwierdził Monk. Zwróciłabym mu uwagę, że nieładnie jest obrażać gospodynię w jej własnym domu, ale usta miałam pełne jedzenia i próba mówienia w takim momencie byłaby nie mniej taktowna. Zresztą Ellen nie poczuła się obrażona tą uwagą. Przeciwnie, argument Monka zdawał się jeszcze bardziej wciągać ją do rozmowy. Pochyliła się do przodu, zmniejszając dystans dzielący ją od Monka, i spojrzała mu w oczy. – Pomyśl o odchodach jako produkcie ubocznym procesu wytwarzania energii, podobnym do produktu, jakim są wióry w stolarni, opiłki metalu czy skórki od banana –
powiedziała. – Jeśli to ci się uda, ujrzysz w odchodach coś, co pozostało samo sobie, co do niczego nie pasuje, co musi być uporządkowane i na nowo zintegrowane ze światem, bo w przeciwnym razie na zawsze zatraci on swoją równowagę. Monk przechylił głowę i patrzył na nią przez dłuższy czas. – Postaram się – powiedział w końcu.
22 Monk zmienia zdanie Byłoby czymś niewyobrażalnym, gdyby Monk zgodził się choć rozważyć inny punkt widzenia w kwestii, co do której miał wyrobioną i stanowczą opinię. Już samo to oznaczałoby dla niego olbrzymi przełom. Jednak tym razem posunął się daleko dalej poza punkt krytyczny, ponieważ tematem, nad którym zgodził się jeszcze raz zastanowić, były… Odchody. Coś, co musiało się zawsze znajdować na szczycie listy rzeczy, których najbardziej się bał i do których czuł największy wstręt. Sam fakt, że zgodził się w ogóle wziąć pod uwagę zmianę myślenia w kwestii czegoś, co wywoływało w nim najgłębsze obrzydzenie, zakrawał wprost na cud. Cud, który zapewne nie miałby prawa się zdarzyć przed rozwikłaniem zagadki morderstwa Trudy. Była to tak wielka chwila, taki kamień milowy w życiu Monka, że nie zdziwiłabym się, gdyby doktor Kroger, jego zmarły psychoterapeuta, powstał z grobu i zapukał do drzwi Monka, aby mu szczerze pogratulować. Jeśli Monk uświadamiał sobie wyjątkowość tej chwili, to absolutnie nie dawał tego po sobie poznać. Podczas kolacji siedział spokojnie przy stole, chwaląc Ellen za doskonałe ravioli własnej roboty i świeże szparagi, których idealnie równo przycięte pędy leżały na talerzach jeden przy drugim. Nie mogło być lepszego posiłku dla Monka, który jeszcze przed godziną serdecznie nie znosił Ellen Morse, a teraz, proszę, coraz silniej ulegał jej urokowi. Może rzeczywiście była diabłem wcielonym. Monk czuł się przy niej znakomicie, za to ja zaczynałam mieć coraz poważniejsze obawy; nie z powodu jej konceptu w kwestii traktowania odchodów, ale z racji obsesyjno-kompulsywnego stylu życia, jaki wiodła w domu, tym bardziej że zdawała się nie zdradzać skłonności do tego typu zachowań w żadnym innym aspekcie życia – w każdym razie nic takiego nie zauważyłam. Kim była ta kobieta? Musiałam ją przemaglować – taktownie, rzecz jasna. W krzyżowym ogniu pytań Ellen powiedziała, że rodzice byli otwartymi liberałami, którzy podzielali poglądy polityczne, jednak mieli zupełnie różne osobowości. Ojciec był sztywnym matematykiem, systematycznym i racjonalnie myślącym, podczas gdy mama miała niezależną naturę, była tancerką-plastyczką-malarką w jednej osobie, chodzącą z głową w chmurach, wiecznie niezorganizowaną. Według wszelkich praw na niebie i ziemi to małżeństwo nie mogło przetrwać. Jednak przetrwało. Kochali się równie namiętnie, jak spierali, więc zawsze umieli znaleźć kompromis i stworzyć równowagę, dzięki której potrafili pozostać takimi, jacy są, nie doprowadzając się nawzajem do szaleństwa, i umieli stworzyć spokojny, ciepły dom dla czwórki swoich dzieci. Ta dychotomia osobowości ujawniała się u Ellen. Po ojcu odziedziczyła poczucie porządku i zorganizowania ponad miarę, choć nie znosiła matematyki. Po matce miała miłość do wolnej kreacji, choć nie robiła nic twórczego, aby ją wyrazić. Błąkała się więc trochę bez celu, próbując odnaleźć siebie, podróżując po świecie, podejmując się nietypowych zajęć i wspierając dziesiątki liberalnych idei, a w końcu została
agentką artystów. Potem otworzyła własną galerię sztuki, a wreszcie została właścicielką Kupki. Chciałam ją zapytać, jak to się stało, że została wielbicielką odchodów – choćby po to, żeby przypomnieć Monkowi, jak bardzo Ellen Morse przyprawiała go początkowo o mdłości – ale Monk pierwszy zadał inne pytanie. – Była pani kiedyś zamężna? – Dwa razy – odparła Ellen. – Może nawet trzy. – Może? – Nie jestem pewna, czy drugie małżeństwo było legalnym związkiem w świetle naszego prawa – powiedziała. – Złożyliśmy śluby według jakiegoś plemiennego rytuału w Afryce, gdzie służyłam w Korpusie Pokoju. – Dlaczego te małżeństwa nie przetrwały próby czasu? – zapytałam w nadziei wydobycia z niej jakiejś głębokiej, mrocznej i potwornej prawdy, która byłaby głębsza, mroczniejsza i potworniejsza od Monkowych tajemnic życia. Ellen wzruszyła ramionami. – Dlaczego w ogóle małżeństwa się rozpadają? W moim przypadku nie wchodziły w grę żadne dramaty, jak zdrady czy destrukcyjne nałogi. Każde rozstanie odbywało się w przyjaznej atmosferze. Jak sądzę, sedno rzeczy tkwi w kompromisach, na które trzeba pójść w małżeństwie. Jeśli jest ich za dużo albo za mało, wówczas nie sposób zachować koniecznej równowagi. – Równowaga to podstawa wszystkiego – zgodził się Monk. – A ty? Byłeś żonaty? – zapytała Ellen. – Raz – odparł Monk i opowiedział jej historię swojego małżeństwa. Kiedy skończył, uświadomiłam sobie, że różnice pomiędzy nim a jego żoną Trudy, dziennikarką lokalnej gazety, były tak wielkie, a może nawet większe niż różnice dzielące rodziców Ellen Morse. Mimo to mogłam być pewna, że małżeństwo Monka przetrwałoby do dzisiaj, gdyby nie przerwało go zabójstwo Trudy. – Z tego, co mówisz, wydaje się, że twoja żona była cudowną kobietą. – Była cudowna – rzekł Monk. – To wspaniałe, że byliście w stanie odnaleźć między sobą tę rzadką, doskonałą równowagę. – Myślę, że to miłość – powiedział Monk. – Zapewne masz rację – odparł Morse. Z domu Ellen Morse wyszliśmy około dziesiątej wieczorem. Właściwie nie jest to w pełni prawda – wyszliśmy dokładnie o dziesiątej wieczorem. O godzinie 21.50 Monk powiedział, że powinniśmy już wychodzić, i jestem więcej niż pewna, że razem z Morse precyzyjnie obliczyli sobie, o której należy rozpocząć pożegnanie, aby o 21.59 stanąć przed drzwiami wyjściowymi. – Co za wspaniały wieczór – powiedział Monk, gdy szliśmy do samochodu. – Jaki piękny dom. – Czułam się w nim nieswojo. Nikt tak nie mieszka. – Ja tak mieszkam. – O to nie będę się spierać – stwierdziłam. – W każdym razie z tą kobietą jest coś nie w porządku. – Wcześniej tak nie uważałaś. – Ale pan tak uważał. – Jednak teraz, gdy miałem okazję lepiej ją poznać, widzę, że to kobieta o wybitnej inteligencji i złożonym charakterze. – Jest po prostu szurnięta. Niewykluczone, że to psychopatka.
– Jej niepodważalne wyczucie równowagi i naturalnej symetrii jest inspirujące, a znaczenie, jakie przykłada do czystości i porządku, wręcz niespotykane. – Jest przerażająco obce. Założę się, że jej mężowie uciekli od niej gdzie pieprz rośnie, chyba że są zabetonowani w ogródku za domem. O ile założyłby się pan, że leżą w jej kompostowniku? – Bardzo ją lubiłaś, kiedy sądziłaś, że po prostu prowadzi sklepik z produktami odchodowymi – przypomniał Monk. – Ale teraz, kiedy się dowiedziałaś, że jest to jedyna jej słabość, mająca źródło w bezgranicznym oddaniu się idei utrzymania równowagi wszechświata, teraz jej nienawidzisz. – Wczoraj wieczorem częstowała mnie kawą zaparzoną na fekaliach, panie Monk – powiedziałam. – Mam dziwne wrażenie, że dzisiaj oboje nas nią poczęstowała. – Masz za sobą długi i męczący dzień, Natalie. Złapałaś na gorącym uczynku dwóch bandytów, nic więc dziwnego, że ogarnęło cię cyniczne nastawienie do świata. Rano pogodniej spojrzysz na świat – stwierdził Monk. Zamilkł. Jego uwagę przyciągnął rytmiczny dźwięk uderzania młotkiem dobiegający zza domu Goldmana. Podeszłam do Monka. Spojrzeliśmy w kierunku garażu na tyłach posesji. Światła były w nim zapalone, a w środku słyszeliśmy pracującego Joela Goldmana. – Jutro pogrzeb – powiedział Monk. – Nic dziwnego, że tak ciężko pracuje. – Powinien się przespać. – Może nie potrafi zasnąć. Może boi się koszmarów sennych. – Po śmierci Trudy nie mogłem się doczekać snów, ponieważ tylko w nich Trudy żyła i tylko w snach byliśmy wciąż razem. Sen nie był zły. Złe było przebudzenie. – Człowiek się budził i miał uczucie, jakby znowu go tracił – powiedziałam i zobaczyłam, jak Monk dziwnie na mnie patrzy. – To znaczy ją tracił, chciałam powiedzieć. To znaczy… och, do licha, pan wie, co chciałam powiedzieć, panie Monk. I pan się dziwi, że Goldman tyle pracuje? Odwróciłam się i poszłam do samochodu. Monk postał jeszcze chwilę, a potem dołączył do mnie. Następnego ranka Sharona znowu upiekła na śniadanie gofry, które tylko jeszcze bardziej poprawiły dobry nastrój Monka. – Wiedziałam, że lubisz gofry, Adrianie – powiedziała. – Ale nie miałam pojęcia, że wprawiają cię w euforię szczęścia. – Nie jestem szczęśliwy. – Monk wpuścił zakraplaczem w jedną z kratek gofra dokładnie odliczane krople syropu klonowego. – Jestem jednak zdecydowanie mniej nieszczęśliwy. – Co wprawiło cię w tak dobry humor? – Sharona postawiła przede mną talerz z ciepłymi goframi i powiedziała: – A ciebie w tak podły, Natalie? – Nie uprzedziłaś nas, że Ellen Morse cierpi na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne – powiedziałam z wyrzutem. – Nic o tym nie wiedziałam. Ale nawet jeśli, to cóż z tego? Dla ciebie to chyba nic nowego, prawda? – Ale ona potrafi to świetnie ukrywać – stwierdziłam. – Ciekawe, co jeszcze przed nami ukryła. – Swoją kupkową kolekcję sztuki. Dzięki Bogu – rzekł Monk. – Więc nie przepadasz za nią, bo przejawia skłonności obsesyjno-kompulsywne? – powiedziała Sharona. – Które jednak ukrywa tak skutecznie, że nie miałaś o nich pojęcia, dopóki nie zaprosiła cię do swojego domu?
– To było dziwne. Czułam, jak ciarki chodzą mi po plecach – powiedziałam. – To było imponujące – stwierdził Monk. – Obie mogłybyście się niejednego od niej nauczyć. – Wydaje mi się, że również ty mógłbyś się od niej uczyć, Adrianie – powiedziała Sharona i wymierzyła we mnie szpatułkę. – Kto jak kto, ale ty powinnaś mieć nadzieję, że zwłaszcza on się czegoś nauczy. Wyobraź sobie, jak byłoby cudnie, gdyby Adrian osiągnął taką samą równowagę jak Ellen. – Ona ma wspaniałą równowagę. – Głos Monka był cichy, rozmarzony. – Boże, Adrianie! – powiedziała Sharona. Monk poderwał się wystraszony. – Co się stało? Poplamiłem koszulę syropem? – Nerwowo zaczął się otrzepywać rękami i szukać plam na ubraniu i ciele. – Ellen Morse ci się podoba! Monk podniósł głowę. – Podoba mi się potrzeba ładu, to wszystko – stwierdził. Sharona znowu wycelowała we mnie szpatułkę. – A ty jesteś zazdrosna o Adriana. – Raczej podejrzliwa – odparłam. – Co, jeśli wszystko to jest przemyślaną, cyniczną grą? – Grą w jakim celu? Chce ukraść miliony Adriana? – Chce, żeby ją polubił mimo tego, czym się zajmuje – wyjaśniłam. W tej chwili wszedł do domu Disher, nadal w mundurze. – Czy jest w tym coś złego? – zapytał. – Mam wrażenie, że robi tak tylko po to, aby go upokorzyć. – Nie bądź śmieszna – powiedział Monk. – Ja już urodziłem się upokorzony. Sharona podała Disherowi kubek kawy. On pocałował ją w policzek i usiadł przy stole. – Dlaczego Ellen miałaby to robić? – zapytał. – Bo chce wziąć odwet za to, że pan Monk potraktował ją jak jakieś gie. – Ależ ona kocha gie – powiedział ze śmiechem Disher. Monk pokręcił głową. – Jej styl życia jest do trzewi autentyczny. Nikt nie jest w stanie osiągnąć tego, co zrobiła Ellen w swoim domu, jeśli nie wierzy w to, co robi, i jeśli nie przychodzi mu to w sposób naturalnie łatwy. Jest zbyt wiele drobnych szczegółów, o których trzeba pamiętać i należycie o nie zadbać. – Adrian ma rację, Natalie – powiedziała Sharona. – Umiałabyś coś takiego zrobić u siebie w domu? Nawet po tylu latach spędzonych przy Monku? – Chciałbym widzieć, jak chociaż próbuje. Bóg jeden wie, ile razy ją o to błagałem. Oboje mieli trochę racji. Jeśli jednak styl życia Ellen Morse nie był zmyślną intrygą wymierzoną przeciwko Monkowi, oznaczało to, że jest osobą patologicznie zorganizowaną ze skłonnościami fetyszystycznymi wobec odchodów, co wciąż nie pasowało mi do mojego pojęcia osoby zdrowej na umyśle. Z drugiej strony Monk też miał swoje ekstrawagancje i fobie, i to w takim natężeniu i ilości, że nie tylko ja, ale również kapitan Stottlemeyer, Sharona i Disher mogliby przyznać, że to postrzeleniec jakich mało. Dlaczego więc tak się przejmowałam, że także Ellen Morse może być stuknięta? Zazdrość z pewnością nie wchodziła w grę. Owszem, darzyłam Monka miłością, ale nie w romantycznym sensie tego słowa. Może wolałam dmuchać na zimne? Bałam się, że kruche serce Monka zostanie
gwałtownie zranione? Może ani jedno, ani drugie? Może chodziło o moje ego. Byłam wściekła, ponieważ mimo swoich domniemanych umiejętności detektywistycznych prawdziwa natura Ellen Morse uszła mojej uwagi. Ale również uwagi Monka. Monk miał przynajmniej usprawiedliwienie; nazbyt był rozkojarzony jej chorym uwielbieniem dla ekskrementów, żeby zauważyć coś więcej. Ja z kolei byłam może nazbyt rozkojarzona próbami zapanowania nad Monkiem i także nie dostrzegłam wyraźnych znaków. Może oboje byliśmy tak zmęczeni lotem i tak bardzo zagonieni serią przestępstw, które mieliśmy rozwikłać, że nie dostrzeglibyśmy nawet morsa, gdyby przechodził obok nas chodnikiem, grając na werblu i wyśpiewując największe przeboje Neila Diamonda. – Zapytałaś Ellen, o co prosiłem? – zapytał Disher. – Przepraszam, komendancie, ale nie było okazji – odpowiedziałam. – Nie rozmawialiście o odchodach? – Ja rozmawiałem – powiedział Monk. – Ellen Morse przytoczyła interesujący i zdumiewająco mocny argument za niepozbywaniem się odchodów jako odpadów toksycznych. – Więc jesteś gotów kupić sobie komplet bobkowych świeczek, Monk? Albo napić się herbaty z przedpotopowego łajna? – Do licha, skądże – żachnął się Monk, odsuwając talerz, jakby nagle stracił apetyt. – Jednak rozumiem jej punkt widzenia, a może nawet… do pewnego malutkiego stopnia go akceptuję. – Święci pańscy! – krzyknęła Sharona. – Nie ma powodu, aby oddawać im cześć boską, to tylko fekalia – mitygował się Monk. – Ale może odznaczają się pewnymi wartościami, które nie do końca są odrażająco obrzydliwe. Sharona obeszła stół i pochyliła przed Monkiem, by spojrzeć mu prosto w oczy. – Adrianie, czy ty rzeczywiście przed chwilą powiedziałeś, że bierzesz pod uwagę zmianę zdania, choćby troszeczkę, w kwestii jednego ze swoich przekonań? – Przecież nie należę do ludzi, którzy nie myślą racjonalnie – stwierdził Monk. Sharona pokiwała głową i pocałowała go w policzek. – Nigdy nie sądziłam, że doczekam tego dnia – powiedziała wzruszona. Ja również nie. W tym momencie uświadomiłam sobie, że rzeczywiście byłam zazdrosna, jednak nie dlatego, że Monkowi spodobała się Ellen Morse. Ponieważ to Ellen Morse udało się dokonać wielkiego przełomu w życiu Monka. Nie mnie.
23 Monk i nokaut w kuchni Pierwszym wezwaniem, jakie przyjęliśmy następnego dnia rano po rozpoczęciu patrolu, była skarga dotycząca wtargnięcia na prywatną posesję i zakłócenia porządku, wniesiona w sklepie ze sprzętem telewizyjnym Homeby’s na Springfield Avenue. Witryna sklepu zapełniona była mnóstwem telewizorów HD z płaskimi ekranami o olbrzymich rozmiarach, w których wyświetlano nieprzerwany ciąg powtarzających się scen, począwszy od wysokobudżetowych filmów z superbohaterami, poprzez ujęcia zielonych wodospadów i tropikalnych plaż, a skończywszy na najciekawszych fragmentach różnych wydarzeń sportowych. Kiedy weszliśmy, czekał już na nas poważny młody człowiek z fryzurą pracownika Disneylandu, w firmowej, błękitnej koszulce polo i spodniach w kolorze khaki. Choć nie przyjechaliśmy jako klienci, chłopak powitał nas firmowym uśmiechem Homeby’s, w rodzaju „Obsługa państwa to dla naszego personelu prawdziwa przyjemność!”, które to hasło widać na każdej ulotce reklamowej sklepu. – Dziękuję za szybkie przybycie. Nie wiem już, co dalej robić. – To widać po pańskim uśmiechu – powiedziałam. – Panie…? – Ken – odpowiedział. – Jestem kierownikiem sklepu. – Co się stało? – Proszę tędy, pokażę. Wszędzie dokoła, na ścianach i w boksach prezentacyjnych, widać było telewizory rozmaitych kształtów i rozmiarów. Pod sufitem wisiały banery i pionowe wstęgi informujące o promocjach czy nowych produktach, a kilkoro sprzedawców w błękitnych polo uwijało się między odbiornikami, obsługując klientów. – Nie widzę, aby ktoś zakłócał spokój – stwierdziłam. – Czy jesteś ślepa, Natalie? W tym sklepie dokonano aktu wandalizmu. Telewizory są wymieszane, to jakiś bezładny zamęt, kompletny chaos. – Monk odwrócił się do Kena. – Udało wam się złapać sprawcę, który się włamał i dokonał zniszczeń? Ken wydawał się nieco zdezorientowany. – Nikt się nie włamał. Oferujemy w sprzedaży szeroki asortyment towarów i zawsze go w ten sposób wystawiamy. – Rozumiem – powiedział Monk. – Czy u pana rozpoznano schizofrenię? – Nie. – Teraz już tak. – Jak pan może tak do mnie mówić? – Zgłosił pan najście i zakłócenie spokoju. Teraz jednak twierdzi pan, że nie było żadnego najścia, a zakłócenie spokoju jest celowe. Panu nie jest potrzebny policjant, lecz psychiatra. – Zadzwoniłem po policję z powodu tego człowieka. Kierownik wskazał lekko łysiejącego mężczyznę w T-shircie, spodenkach „cargo” i japonkach, który siedział w jednym z boksów z okularami 3D na nosie i oglądał na dużym, płaskim ekranie Alicję w krainie czarów. – Ten człowiek wygląda na bardzo spokojnego – stwierdziłam. – W tym właśnie problem – powiedział Ken. – Czegoś chyba nie rozumiem – westchnęłam. – Ken to schizofrenik – podpowiedział mi Monk.
– Nazywa się Miles Lippe. Od tygodnia przychodzi codziennie i godzinami ogląda telewizję – wyjaśnił Ken. – Czuje się jak u siebie w domu, zajmuje miejsce, a kiedy prosimy go o opuszczenie sklepu, uporczywie odmawia. Ostrzegałem go, że jeśli jeszcze raz tak zrobi, wezwę policję, więc się doigrał. – Czy sprawia kłopoty? – zapytałam. – To jest sklep, tu się prowadzi interesy, a nie prywatne kino domowe – mówił Ken. – Jeśli chce mieć telewizor, z przyjemnością mu go sprzedamy. Jeśli jednak nie, musi wyjść. Podeszliśmy z Monkiem do łysiejącego mężczyzny. – Przepraszam, panie Lippe – zaczęłam. – Możemy zamienić z panem dwa zdania? – Pani będzie łaskawa się odsunąć, pani policjantko. Zasłania mi pani Johnny’ego Deppa. – Właśnie dlatego tu stanęłam. Kierownik sklepu życzy sobie, aby oglądał pan telewizję u siebie w domu. – Oglądałbym w domu, gdybym miał w domu telewizor, ale nie mam – wyjaśnił Lippe. – Dlatego go kupuję. Monk spojrzał na telewizor i przechylił głowę w jedną stronę. – To telewizja trójwymiarowa – powiedział Lippe do Monka. – Potrzebuje pan odpowiednich okularów, żeby wyraźnie zobaczyć obraz. – Pan wcale nie kupuje telewizora – odezwał się Ken. – Leni się pan w tym fotelu od tygodnia. – Dokonuję przeglądu egzemplarzy – wyjaśnił Lippe. – Nowy telewizor to poważny zakup, zwłaszcza gdy w grę wchodzi model Triax Pro a9600. Kosztuje cztery tysiaki. Chcę wiedzieć, czy telewizja 3D rzeczywiście jest warta takich pieniędzy, czy ta technologia długo się utrzyma na rynku. Jeśli natomiast zdecyduję się na standardowy HD, to muszę wiedzieć, którą markę wybrać i jaką przekątną ekranu. Człowiek musi się zmagać z trudnymi pytaniami, na które nie od razu znajduje odpowiedź. – Pan się z niczym nie zmaga, tylko siedzi cały dzień przed telewizorem i objada się cheetosami – powiedział Ken. – Przynosi pan nawet własny odtwarzacz DVD. Monk, mrużąc oczy, przyjrzał się nazwie marki widniejącej na telewizorze. Suma cyfr dawała parzystą liczbę, a przed cyframi znajdowała się pierwsza litera alfabetu, nie sądzę zatem, aby miał powód do narzekań. – Przynoszę swój sprzęt, ponieważ nie pozwoliłby pan zabrać telewizora do domu, gdzie mógłbym go spokojnie wypróbować – mówił Lippe. – Zmuszony jestem jak najwierniej odtworzyć w sklepie warunki domowego oglądania. Jak inaczej mam podjąć decyzję? – To wydaje się bardzo rozsądne – orzekł Monk. – Ależ on tu niemal się przeprowadził – rozpaczał Ken. – Czy skarżył się panu ktoś z klientów lub sprzedawców? – zapytał Lippe. – Czy przeszkadzam w prowadzeniu interesów lub naprzykrzam się komukolwiek? – Co chce pan przez to powiedzieć? – obruszył się Ken. – Wszystkim powinniśmy pozwolić na mitrężenie czasu w naszym sklepie, na siedzenie jak długo się podoba i zamienianie sklepu w prywatne kino domowe? – Może wówczas zwiększyłby pan sprzedaż – stwierdził Lippe. – Może jeszcze powinniśmy zapewnić przekąski i napoje? – ironizował Ken. – Wreszcie mówi pan do rzeczy – podsumował Lippe. Ken spojrzał na mnie zrezygnowany. – To bezrobotny nieudacznik, który wykorzystuje uprzejmość naszej firmy. Mamy prawo odmówić obsługi każdemu i temu panu właśnie odmawiamy. Monk wskazał ręką telewizor.
– Wszystkie modele a9600 wyglądają tak jak ten? – Oczywiście – rzucił Ken, w jednej chwili przestrajając się na tryb sprzedawcy i przybierając odpowiedni uśmiech firmy Homeby’s. – Każdy odbiornik to aktywne trójwymiarowe cacko, które dla obojga oczu zapewnia oszałamiającą wyrazistość obrazu o rozdzielczości pionowej 1080p HD. – Do tego internetowe łącze bezprzewodowe – dodał Lippe. – Chce pan sprawdzić pocztę? Uśmiech na twarzy Kena wyparował w ułamku sekundy. – Surfuje pan u nas po Internecie? – Sprawdzam po prostu możliwości urządzenia – odparł Lippe. – Jak winien czynić to każdy świadomy konsument. – Chodziło mi o coś innego – powiedział Monk. – Czy wszystkie modele mają w nazwie małą literkę „a” przed cyframi? To jedno pytanie zdołało całkowicie przenieść uwagę Lippego i Kena na Monka. Po raz pierwszy zdawało się, że coś ich połączyło. Obaj byli równie zbici z tropu tak idiotyczną, na pierwszy rzut oka, kwestią. – Tak – odparł Lippe. – Sądzę, że tak. – To nie ma żadnego znaczenia – powiedział Ken. Monk poruszył niezgrabnie ramionami. – Dla mnie ma. Westchnęłam ciężko i zwróciłam się do Milesa Lippego. – Panie Lippe, mam propozycję nie do odrzucenia. W ciągu następnego tygodnia wolno panu spędzić w sklepie najwyżej godzinę dziennie, poświęcając najwyżej pięć minut na jeden z dowolnych odbiorników telewizyjnych. W ten sposób będzie pan w stanie dokonać przeglądu każdego telewizora. Jeśli w końcu zrezygnuje pan z zakupu, przez rok nie będzie miał pan prawa wstępu do sklepu. – To bardzo arbitralne orzeczenie – stwierdził Lippe. – Niech się pan cieszy, że natychmiast stąd pana nie wyrzucam. – Jak to? Dlaczego go nie wyrzucacie? – zapytał Ken. – Dlatego że jego argumentacja nie jest pozbawiona podstaw – odparłam. – Decyzja jest poważna, a oferta w pańskim sklepie olbrzymia. – Do tego panuje tutaj totalny chaos – dodał Monk. – Może gdyby zorganizował pan sklep w sposób bardziej spójny, ludzie nie szukaliby w nieskończoność telewizora, który chcą sobie kupić, nie musieliby wypoczywać i krzepić się posiłkiem podczas wyczerpujących poszukiwań. Monk ruszył w stronę wyjścia. – On żartował? – zapytał Ken. – Nie. Ja też nie – odpowiedziałam i wycelowałam palec w Milesa Lippego. – Pańskie pięć minut przed tym odbiornikiem właśnie upłynęło. Proszę przejść do następnego. Dopiero kiedy Lippe zabrał paczkę chrupków Cheetos i przeszedł do następnego telewizora, ruszyłam za Monkiem do wyjścia. Byłam zadowolona z siebie i salomonowego rozwiązania powstałego konfliktu. Po wyjściu na ulicę zobaczyłam, że Monk stoi przed witryną sklepu jubilerskiego i przygląda się wystawionym diamentom i rolexom. – Rozgląda się pan za pierścionkiem zaręczynowym dla Ellen? – zapytałam. – Nie bądź śmieszna – odparł Monk. – Mam prośbę. Mogłabyś się skontaktować z centralą i zapytać dyspozytorkę, ile razy pijane ptactwo uruchomiło alarm w domu pana
Prossera? – Jasne – odparłam. – Ale po co? – Spełnij ten mój mały kaprys, dobrze? – A jak pan myśli, co ja robię dzień w dzień od kilku lat? – powiedziałam, ale zrobiłam, o co prosił. Połączyłam się z dyspozytorką i przekazałam pytanie Monka. Wkrótce oboje usłyszeliśmy odpowiedź. – U Prossera ani razu. Choć w sąsiednich domach ptaki nieustannie uruchamiają alarmy. – Dlaczego nie u Prossera? – zapytałam. – Przecież czasem wpadają również na okna jego domu. – Ponieważ Prosser nie ma alarmu – powiedziała dyspozytorka tonem dającym do zrozumienia, że mówi rzecz najbardziej oczywistą na świecie. Zapewne tak było, bo kiedy się nad tym głębiej zastanowiłam, jakoś nie mogłam sobie przypomnieć, żeby na ścianie w korytarzu znajdował się panel. Choć nie powiem, żeby miało to jakieś szczególne znaczenie. W każdym razie dla mnie, bo dla Monka najwyraźniej miało, ponieważ zaraz zaczął się upierać, żebyśmy złożyli wizytę panu Prosserowi. Nie miałam zielonego pojęcia, po co mieliśmy znów jechać do Prossera, ale, jak już wspomniałam, od lat ulegałam kaprysom Monka. Poza tym wyglądało na to, że nie mieliśmy specjalnie nic innego do roboty. Prosser otworzył drzwi ubrany w stylu Miami, z mokrymi włosami, co kazało mi się zastanawiać, czy facet nosi przy sobie cały dzień butelkę z wodą, którą się spryskuje, czy może co chwilę bierze natrysk. – Już z powrotem? – zapytał zaskoczony. – Interesuje mnie płaski telewizor Triax Pro a9600 – powiedział Monk. – Wspomniał pan, że miałby pan dla nas dobrą ofertę. – Oczywiście – powiedział Prosser. – Proszę wejść. Zaprosił nas do pokoju gościnnego. Monk podszedł do telewizora i odwrócony do nas plecami, zaczął mu się uważnie przyglądać. Prosser uśmiechał się z dumą. – Jest piękny – powiedział. – Szczyt osiągnięć technologii telewizyjnej. Monk poruszył niezgrabnie ramionami i odwrócił się wolno w naszą stronę. Od razu zauważyłam zmianę w jego zachowaniu, nawet jeśli Prosser nie zwrócił na to uwagi. Nie znał Monka tak dobrze jak ja. Wiedziałam, że zaczyna się gra, jak powiedziałby Sherlock Holmes. Nie miałam tylko pojęcia, o jaką grę tym razem chodzi. – Taki telewizor kosztuje w Homeby’s cztery tysiące dolarów – powiedział Monk. – Może pan nam zaproponować lepszą ofertę? – Dwa i pół tysiąca wystarczy? – Niewiarygodne – zdziwił się Monk. – Jak to możliwe, aby proponował pan tak niską cenę? – Domowy interes. – Jak rozumiem, dzięki temu nie ponosi pan kosztów najmu powierzchni sklepowej, nie musi pan płacić pensji sprzedawcom ani utrzymywać systemu ochrony, tak? – Prowadzę sprzedaż wysyłkową z domowego biura – wyjaśnił. – Towar dostarczam też do kilku hurtowników w regionie. – Mimo że posiada pan w domu tyle drogiego sprzętu elektronicznego, nie założył pan systemu alarmowego? – zapytał Monk. – Nigdy nie miałem na to czasu – powiedział Prosser. – Zresztą to nie ma sensu, bo tutaj
ptaki nieustannie uruchamiają alarmy. Na okolicznych ulicach nikt już nie reaguje na alarmy, nawet wy, policja. – Poza tym nie zgłosiłby pan włamania, gdyby do niego doszło, prawda? Ponieważ ostatnią rzeczą, jakiej by pan sobie życzył, jest wizyta policji, która mogłaby sprawdzić, co pan tu sprzedaje. – Mam pozwolenie na prowadzenie działalności gospodarczej zgłoszonej na ten adres. Sprzedaż towaru z własnego domu nie jest niczym nielegalnym – wyjaśnił Prosser. – Ale sprzedaż pirackich podróbek jest – orzekł Monk. – Model telewizora Triax Pro a9600 ma w nazwie małe „a”, tymczasem pana model ma w nazwie duże „A”. Te telewizory są takimi samymi podróbkami jak rolex na pańskiej ręce i torba od Louisa Vuittona w korytarzu. Dlatego nie zgłosił pan włamania. Wszystkie skradzione panu rzeczy pochodziły z nielegalnych źródeł, a ich sprzedaż jest przestępstwem. Teraz zrozumiałam, dlaczego Monk był tak zainteresowany nazwą telewizora w sklepie Homeby’s i dlaczego uważnie przyglądał się zegarkom w witrynie pobliskiego sklepu jubilerskiego. Prosser odsunął się ode mnie, jakby nagle pomyślał, że jestem zadżumiona. – Nie wiedziałem, że mam w domu podróbkę – stwierdził. – Jestem zaszokowany, powiem szczerze, nawet oburzony. Zaraz się tym zajmę i zgłoszę stosownym władzom wszystko, co zdołam ustalić. Jednak zapewniam, że do mojego domu nie dokonano żadnego włamania. – Może zatem wyjaśni pan, jak to się stało, że magazyn naszej komendy pełen jest podrobionego sprzętu telewizyjnego z pańskimi odciskami palców? – spytałam. Było to oczywiście kłamstwo, jednak u Prossera sprowokowało gwałtowną reakcję, która go zdemaskowała. Jak zając rzucił się długim susem w kierunku tylnych drzwi kuchni. Sięgnęłam błyskawicznie po pałkę i, niczym frisbee, rzuciłam ją płaskim lotem w kierunku uciekiniera, jak tysiące razy robiła to Heather Locklear w czołówce serialu T.J. Hooker, który wiele razy oglądałam w dzieciństwie. Ku mojemu zdumieniu sztuczka się powiodła. Pałka trafiła w zgięcie kolana i Prosser wyciągnął się jak długi na kuchenny kontuar, padając na niego nosem z całą siłą. Podbiegłam do niego, przycisnęłam go kolanem i skułam mu ręce na plecach, podczas gdy Monk recytował prawa aresztowanej osoby. Kiedy skończył, posadziłam Prossera sztywno przy szafce i przyłożyłam mu do nosa ścierkę kuchenną, aby zatamować krwotok. – Wie pan, co to znaczy, panie Monk? – powiedziałam po chwili. Monk pokiwał głową. – Lindero i Woodlake nie zabili Pameli Goldman. Podczas morderstwa rzeczywiście włamywali się do domu Prossera. – Więc kto ją zabił? – Sądzę, że jej mąż – stwierdził Monk. – Ależ on ma żelazne alibi. – Tym bardziej jest podejrzany – stwierdził Monk. – Bardziej byłbym skłonny uznać go za niewinnego, gdyby nie miał żadnego alibi. – Rozumie pan jednak, że to przeczy zdrowemu rozsądkowi? – Nie mojemu – odparł Monk.
24 Monk jeszcze raz bada dowody Poza Raymondem Lindero i Walterem Woodlakiem rewelacja Monka nikogo nie ucieszyła. Oznaczała kolejną kompromitację policji w Summit i pełniącego obowiązki burmistrza Randy’ego Dishera. Wprawdzie aresztowano dwóch policjantów odpowiedzialnych za serię włamań do rezydencji, ale teraz Randy musiał przyznać wobec mediów, że jednocześnie zostali oni niesłusznie oskarżeni o zabójstwo. Nie stawiało to policji w najlepszym świetle. O wiele większy problem stanowił jednak fakt, że prawdziwy morderca, który zabił kobietę w jej własnym domu, pozostawał na wolności. Dopóki zabójca nie wpadnie w ręce policji, wiele kobiet mieszkających w Summit będzie się bało zostawać same w domu. – Dobre chociaż to, że sprawą zajmuje się jeden z najlepszych detektywów w kraju – westchnął Disher, gdy zebraliśmy się we troje w jego gabinecie. – No i pan, komendancie – dodałam. – Mówiłem o sobie – odpowiedział Disher. – Choć oczywiście pomoc kogoś o tak znakomitej reputacji jak Monk z pewnością się przyda, choćby patrząc na to od strony wizerunkowej. – Oczywiście, nie wolno nam zapominać o wizerunku – stwierdziłam. – Teraz, gdy pełnię również funkcję burmistrza, muszę się zastanowić, jak to wszystko powinno wypaść w wieczornych wiadomościach – mówił Disher. – Bo właśnie te wiadomości oglądają w Trenton. Władze stanowe mogą jeszcze przejąć administrowanie miastem. – Nie możemy zaprzątać sobie tym głowy – powiedziałam. – Ja muszę – odparł Randy. – Najlepsze, co możemy teraz zrobić, to nie zamartwiać się tym, co ktoś inny może pomyśleć, lecz skoncentrować się na wykonaniu własnej roboty – stwierdziałam. – Zastanówmy się jeszcze raz, co wiemy o morderstwie Pameli Goldman. – Czekaj, może Monk już rozwikłał tę sprawę? – powiedział z nadzieją Disher i odwrócił się do niego. – Wiesz już, kto zabił? – Jeszcze nie. Ale podejrzewam, że zrobił to mąż. – On przecież nie mógł. – Właśnie dlatego pan Monk go podejrzewa – wyjaśniłam. – Mógł zlecić zabójstwo komuś innemu – stwierdził Randy. – Ale sam nie był w stanie tego dokonać. Disher zaczął reasumować wszystkie znane nam fakty i sekwencję zdarzeń w dniu śmierci Pameli Goldman. O godzinie 11.30 miała umówioną wizytę w salonie piękności. Kiedy wychodziła o godzinie 11.00, uzbroiła alarm, ale trzydzieści sekund później wyłączyła go, prawdopodobnie po to, żeby wrócić po coś do domu. Potem, gdy wychodziła po raz drugi, nie zadbała już, by ponownie włączyć alarm. Kiedy dotarła do salonu piękności, dowiedziała się, że jej wizyta musi być przesunięta na późniejszy termin, gdyż tego dnia nie było wolnych godzin, więc wróciła do domu, gdzie zaskoczyła intruza, a ten uderzył ją w głowę wałkiem do ciasta, w chwili gdy wchodziła do kuchni. Następnie Disher przypomniał, co ustaliliśmy na temat miejsca pobytu jej męża w tym samym czasie. Rano, o godzinie 7.16, Joel Goldman odjechał pociągiem ze stacji w Summit na
nowojorski dworzec Penn Station, skąd przeszedł pieszo do biura przy 475 Park Avenue South. Z biura, o godzinie 10.00, przeprowadził na żywo przez Internet godzinne seminarium motywacyjne. Według zeznań sekretarki Goldmana, resztę dnia spędził w biurze, pracując nad swoją kolejną książką. Z pracy wyszedł wcześniej niż zwykle, zdążył na pociąg odjeżdżający z Penn Station o 17.17, a do Summit przyjechał o 18.00. Do domu poszedł ze stacji pieszo, wracając razem z sąsiadką Ellen Morse, którą przypadkowo spotkał na ulicy. Według hipotezy wysuniętej przez Dishera, jeden z robotników zatrudnianych przez Goldmana na dniówkę postanowił wrócić do domu pod nieobecność gospodarzy, by dokonać rabunku, i właśnie jego zaskoczyła Pamela Goldman. Jednak Randy nie miał już okazji rozwinąć swojej teorii i prowadzić dochodzenia w tym kierunku, ponieważ modus operandi przestępstwa wpisywał się w serię włamań dokonanych przez Lindero i Woodlake’a, których zatrzymano za włamania kilka godzin po odkryciu ciała Pameli Goldman. Automatycznie założono wtedy – teraz wiadomo, że błędnie – iż to Lindero i Woodlake zabili panią Goldman, gdy nieoczekiwanie wcześniej wróciła z salonu piękności i przyłapała ich na gorącym uczynku. – Uważam, że powinniśmy odszukać robotników Goldmana, którzy pomagali mu w przebudowie garażu na domowe biuro – orzekł wreszcie Disher. Monk przechylił głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby zesztywniał mu kark. Ale tak naprawdę próbował rozplątać zawikłane niewidzialne supły, które przeszkadzały mu w złożeniu w całość tej układanki. – Nie jestem przekonany, że Goldman nie zabił żony – powiedział w końcu. – Mógł mieć wspólnika, który popełnił to morderstwo, ale sam nie mógł tego zrobić – powtórzył Disher. – W tym czasie prowadził na żywo konferencję przez Internet ze swego biura na Manhattanie. Możecie ją nawet zobaczyć. Jest zarchiwizowana na jego portalu. Disher podszedł do komputera i wszedł na stronę internetową Joela Goldmana, gdzie widniały, ułożone w porządku chronologicznym, ikony dziesiątek prowadzonych przez niego konferencji. Wszystkie były nagrywane na biurku w gabinecie, na tle regału z książkami jego autorstwa oraz tapety w orientalnych wzorach, równie zielonych jak gruba gotówka, którą obiecywał seminarzystom. Disher kliknął na ikonę ostatniego seminarium. Na ekranie pojawił się Goldman, który z werwą i pewnością siebie zaczął mówić na temat jakichś strategii finansowych. Chętnie powiedziałabym wam, o czym opowiadał, ale z ręką na sercu przyznaję, że nie rozumiałam z tego ani słowa. Równie dobrze mógłby mówić po japońsku. Niewiele swego majątku wydał na sprzęt wideo. Koszt produkcji sprowadzał się ściśle do najbardziej podstawowych inwestycji. Goldman nie miał wyrafinowanego sprzętu, nie miał powalającej grafiki, a jedyny podkład dźwiękowy stanowiła syrena przejeżdżającego ulicą radiowozu. – Skąd mamy pewność, że nie nagrał konferencji wcześniej? – zapytał Monk. – Ponieważ była to sesja interaktywna – odpowiedział Disher. – Ludzie zadawali mu pytania w czasie rzeczywistym z różnych miejsc świata, uczestniczyli w sesji poprzez transmisję wideo, komunikatory lub internetowe łącza telefoniczne. Pokażę wam. Disher przesunął nagranie do przodu i w narożniku ekranu ukazały się drgające, słabo wyraźne okienka z uczestnikami sesji, podczas gdy u dołu przesuwał się pasek z pytaniami zadawanymi drogą tekstową. Goldman każdemu odpowiadał indywidualnie. – To niczego nie dowodzi – powiedział Monk. – Konferencja zakończyła się już o jedenastej, a Pamela Goldman została zamordowana około jedenastej czterdzieści pięć. Joel Goldman mógł wrócić do domu po programie i zabić żonę.
– Tylko w wypadku, jeśli posiada zdolność teleportacji – stwierdził Disher. – Nie ma fizycznej możliwości, żeby w ciągu czterdziestu pięciu minut pokonać drogę od drzwi jego biura na Manhattanie do domu w Summit. – Skąd w ogóle wiemy, że był na Manhattanie? – pytał dalej Monk. – Sekretarka za niego poświadczyła, a poza tym mamy zapisy kamery przemysłowej ze stacji w Summit, na których widać, jak o 7.16 Joel Goldman wsiada do pociągu jadącego na Manhattan, a o godzinie 18.00 wraca pociągiem z Nowego Jorku. Disher uderzył w kilka klawiszy na komputerze i na monitorze pojawiły się dwa okna z zapisami z kamery przemysłowej. W jednym zobaczyliśmy, jak Goldman wsiada do pociągu w tłumie dojeżdżających do pracy biznesmenów trzymających w rękach kubki z kawą, teczki i gazety, a w oknie obok można było zobaczyć, jak późnym popołudniem wysiada z pociągu zatrzymującego się na stacji w Summit. – Skąd pewność, że sekretarka nie kłamie, a Goldman nie wysiadł na następnej stacji i nie wrócił do domu? – wyraził wątpliwość Monk. – Ponieważ na zapisie konferencji wideo Goldman siedzi w swoim nowojorskim biurze. – Disher postukał palcem w ekran monitora. – W obecnych czasach komputer pozwala uzyskać niewiarygodne efekty specjalne – powiedziałam. – Goldman mógł stać na tle zielonego ekranu w zupełnie innym mieście, a potem nałożyć takie nagranie na zapis wnętrza swojego biura. – To prawda, ale o tym można się w prosty sposób przekonać – powiedział Disher. – Pojedziecie na Manhattan i przejrzycie zapis z kamer przemysłowych dworca Penn Station. Tymczasem zlecę ekspertom zbadanie nagrania na portalu, aby ostatecznie stwierdzić, czy doszło do fotomontażu. Dam jednak głowę, że na zapisach kamer z Penn Station zobaczycie Joela Goldmana, a podczas internetowej konferencji rzeczywiście siedział on w swoim nowojorskim biurze. Coś mi mówiło, że Disher się nie myli. Mogliśmy pojechać do Nowego Jorku radiowozem, ale nie znałam zbyt dobrze trasy dojazdu, nie wiedziałam też, jak służbowym samochodem przekraczać punkty poboru opłat. Pod każdym względem najwygodniej było pojechać pociągiem. Poza tym w ten sposób jeździł na Manhattan Joel Goldman, więc wydawało się rozsądne, aby pójść dokładnie jego tropem. Zostaliśmy w mundurach, a Disher oficjalnie uprzedził o naszym przyjeździe służby ochrony na dworcu Penn Station z prośbą, żeby przygotowano nagrania z przyjazdem i odjazdem odpowiednich pociągów. Jednak zdjęcie nas z patrolu w środku zmiany oznaczało, że Disher musiał w trybie awaryjnym ściągnąć policjantów pełniących dyżur po nas. Wolałam nie myśleć, jak podłym spojrzeniem nas obrzucą podczas naszego następnego spotkania. Podróż koleją podmiejską do New Jersey przebiegła gładko, szybko i bez przygód. Przez całą drogę jechaliśmy w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Jednak w miarę jak zbliżaliśmy się do stacji końcowej, wyczuwałam narastające w Monku napięcie, większe nawet, niż mi się wydawało. – Wszystko będzie dobrze, panie Monk – uspokoiłam go. – Tam będą tłumy ludzi, którzy się przepychają, potrącają, pocą, kichają i oddychają – powiedział. – Dobrze, że mam przy sobie gaz pieprzowy. – Nie użyje pan gazu, panie Monk. Ani broni, ani paralizatora. Nie będą panu potrzebne. Będzie pan miał wokół siebie dużo miejsca. – Byłem już w Nowym Jorku. To miasto zatkane ludźmi. – Ale wtedy nie miał pan na sobie munduru policyjnego. Niech mi pan wierzy, ludzie
będą się trzymali od pana z daleka. Miałam rację. Kiedy wyszliśmy na peron, w sposób naturalny otworzyła się przed nami droga, którą swobodnie szliśmy, mając wrażenie, jakbyśmy poruszali się wewnątrz pustej bańki. Monk trochę się uspokoił, ale nie całkowicie. Chociaż nie groziło mu niebezpieczeństwo, że na kogoś wpadnie, to widział brud lepiący się na posadzce i czuł dochodzący zewsząd odór smażonego tłuszczu, ludzkiego potu, kawy, środków czyszczących z chlorem, wyziewów z pociągów i stęchłego powietrza, które zalegało w pozbawionym okien, podziemnym labiryncie korytarzy. W pewnej chwili podeszła do nas blada, krótko przystrzyżona kobieta w ciemnym męskim ubraniu, mająca w uchu małą słuchawkę, której kabel niknął gdzieś pod kołnierzem kurtki. W klapie widniał identyfikator z fotografią, a na wysokości bioder dostrzegłam małe wybrzuszenie, zapewne od kabury z bronią. Bez wątpienia była przedstawicielką jakiejś agencji utrzymującej ład i porządek. – Pan Monk i pani Teeger? – zapytała monotonnym głosem. – To rzeczywiście my – powiedziałam. – Co nas zdradziło? Kobieta podniosła tylko brwi, najwyraźniej nieskora do żartów. – Lisa McCracken, funkcjonariusz Agencji Bezpieczeństwa Krajowego. Proszę za mną. Ruszyliśmy za McCracken, która torowała w tłumie drogę szybkim, zdecydowanym krokiem. – Prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa – powiedziałam. – To nie ma nic wspólnego z terroryzmem. – Ale matrix bezpieczeństwa ma. Nie miałam pojęcia, co to jest matrix bezpieczeństwa, ale pokiwałam głową, jakby wszystko było jasne. Agentka doprowadziła nas do drzwi bez klamki, skrytych tajemniczo między dwiema doryckimi kolumnami w ścianie, i przeciągnęła kartą przez czytnik, którego nawet nie zauważyłam. Usłyszałam, jak od środka odryglowuje się zamek, kobieta naparła na drzwi ramieniem i po chwili weszliśmy do środka. McCracken poprowadziła nas długim, pustym korytarzem do kolejnych drzwi uzbrojonych w kolejny czytnik. Tym razem drzwi prowadziły do ciemnego, obszernego pomieszczenia wypełnionego dziesiątkami monitorów z płaskimi ekranami, na których widać było z różnych ujęć wszystkie zakątki dworca Penn Station. Agenci ze słuchawkami na uszach nieustannie obserwowali ekrany i raz po raz mówili coś niskim głosem, najpewniej kontaktując się z agentami rozstawionymi w rozmaitych punktach dworca. – Tędy – powiedziała McCracken, przechodząc do nieobsadzonego stanowiska z rzędem czterech monitorów, z których wszystkie pokazywały w wielu rozmaitych ujęciach pociąg podmiejski odchodzący do New Jersey. – Usiadła przed monitorami i uderzyła parę razy w klawisze wąskiej klawiatury. – Wyciągnęliśmy zdjęcie Joela Goldmana z baz danych Departamentu Komunikacji. Za pomocą aplikacji do identyfikowania rysów twarzy przeskanowaliśmy twarze pasażerów przyjeżdżających o godzinie 7.53 na Penn Station pociągiem z Summit, chcąc sprawdzić, czy jest wśród nich poszukiwany. Obraz na monitorze pokazał zbliżenie twarzy jednej z osób na zatłoczonym peronie, którą mogliśmy obejrzeć pod różnymi kątami. To był Joel Goldman. – Więc to jest matrix bezpieczeństwa – powiedziałam. – To tylko fragment – odparła McCracken. – Cel poszukiwań wprowadziłam w tym przypadku manualnie, ale matrix automatycznie i bez chwili przerwy skanuje twarze, poszukując
wśród setek tysięcy podróżnych, przewijających się co dzień przez Penn Station, notowanych przestępców i terrorystów. Wyłowienie Goldmana z tłumu i prześledzenie jego dalszych kroków nie było trudne. Kolejne kamery przemysłowe prowadziły go dalej, pokazując, jak Goldman wychodzi z dworca na ulicę Trzydziestą Czwartą. – Wiecie, dokąd się kierował? – zapytała McCracken. – Oczywiście. Zeznał, że poszedł do biura przy 475 Park Avenue – powiedziałam. – Zobaczmy w takim razie, czy rzeczywiście tam poszedł. – Znowu uderzyła w klawisze. – Od czasu wrześniowych zamachów rozmieściliśmy w mieście tysiące kamer pracujących w zamkniętym obwodzie. Mamy kamery na najważniejszych skrzyżowaniach Manhattanu, dworcach kolejowych i autobusowych, w punktach poboru opłat przy autostradach prowadzących do miasta. Ale kamery są także przy mostach, muzeach, tunelach, atrakcjach turystycznych, zabytkach, budynkach rządowych i oczywiście przy siedzibie ONZ. Z powodu zastrzeżeń dotyczących prawa do prywatności w miejscu publicznym oraz cięć budżetowych nie mamy jeszcze tak gęstej siatki jak Londyn, ale powoli zmierzamy w tym kierunku. Kolejne sekwencje obrazów na monitorach pokazały nam niemal w nieruchomych ujęciach, klatka po klatce, jak Goldman wychodzi z Penn Station na Trzydziestą Czwartą i wtapia się w tłum płynący chodnikiem w kierunku skrzyżowania z Szóstą Aleją. Kamery wyłapały go dwie przecznice dalej na południe i śledziły jego kroki, gdy skręcał w kierunku wschodnim, a potem wyłapały go znów na skrzyżowaniach Broadwayu z Trzydziestą Drugą, Piątej Alei z Trzydziestą Drugą, Madison Avenue z Trzydziestą Drugą i w końcu Park Avenue z Trzydziestą Drugą. – Joel Goldman na pewno przybył do miasta o godzinie, którą podawał w zeznaniu. – McCracken wpisała dane kolejnych współrzędnych. – Tutaj natomiast widać go, jak o godzinie 17.17 wsiada do pociągu odchodzącego do Summit. Zatem również wyjechał o godzinie, którą podawał. Goldman jeszcze raz pojawił się na monitorze, widoczny z wielu ujęć, jak wsiada do pociągu. – Mogę się jeszcze cofnąć i sprawdzić, którędy przeszedł z biura przy Park Avenue na Penn Station. – To nie będzie konieczne – powiedziałam i odwróciłam się do Monka. – Alibi Goldmana jest prawdziwe. Monk przytaknął i ciężko westchnął. – To już nie ulega kwestii – stwierdził. – Że jest niewinny – powiedziałam. – Że zabił żonę – odparł Monk.
25 Monk w Nowym Jorku Przeszliśmy trasą Goldmana do jego biura przy rogu Park Avenue i ulicy Trzydziestej Drugiej. Otoczone drapaczami chmur wąwozy ulic wypełnione były ludźmi i zapchane samochodami. Nawet ja poczułam się lekko klaustrofobicznie, pomimo niewidzialnej bańki mydlanej wokół nas, która zapewniała wystarczająco dużo miejsca do oddychania. Ogrom miasta, tumult, zagęszczenie ludzi i pojazdów różnego rodzaju wydawały się wszechpotężne i fascynujące. Monumentalne budynki i długie ulice, zdające się ciągnąć w nieskończoność, niosły ze sobą siłę, pewność siebie i przekonanie co do jasnego, krzepiącego celu. Otaczający nas nieustanny ruch generował energię, która porywała i wpadała w ucho nie mniej niż muzyczny rytm. Nic dziwnego, że nowojorczycy czuli, że ich miasto jest centrum wszechświata. San Francisco niewątpliwie miało niepowtarzalny charakter i nieodparty urok, ale z Nowego Jorku emanowała jakaś potężna siła. Jednak na Monku miasto nie robiło takiego wrażenia. Jestem przekonana, że odczuwał mniej więcej to samo co ja, tyle że jemu to się wcale nie podobało. To doznanie za bardzo przypominało mu kontakt fizyczny, choć do żadnego kontaktu rzecz jasna nie dochodziło. Skulił się w sobie, spuścił nisko głowę, ręce przycisnął do boków i zwiesił ramiona, jakby szedł pod silny, lodowaty wiatr. Biuro Goldmana mieściło się w wysokim, okazałym budynku. Na szczęście dla nas na czwartym piętrze, a nie na dwudziestym, ponieważ Monk bał się jeździć windą. Ruszyliśmy schodami. Ponieważ firma Goldmana była praktycznie jednoosobowa, na jego piętrze mieściły się jeszcze agencja ubezpieczeniowa, agencja literacka i parę biur księgowych. Wyszliśmy do głównego holu i poczekalni, gdzie długi kontuar sekretarki służył jako brama do sali konferencyjnej i dwu zamkniętych biur za jej plecami. Ściany zdobiła zielona tapeta w orientalne wzory, meble były masywne i ciężkie, z litego drewna. Przywoływało to na myśl dickensowską atmosferę wnętrz starego banku lub kancelarii prawnej, tyle tylko że bez umazanych atramentem nieszczęśników skrobiących gęsimi piórami po stosie żółknących kartek. Zamiast skrybów powitała nas tleniona blondynka w wieku ponad trzydziestu lat, ubrana w mocno obcisłą sukienkę mini, z trójkątnym dekoltem i rękawami ledwie okrywającymi ramiona, która ciasno opinała wszystkie zmysłowe zaokrąglenia i podnosiła biust niemal po podbródek. Kobieta przypominała mi pęczniejący w opakowaniu pączek. – Czym mogę służyć? – zapytała, podnosząc się na nasz widok z krzesła, co nie było wcale proste w tak obcisłym wdzianku. – Jesteśmy z policji w Summit – powiedziałam. – Czy pani jest sekretarką Joela Goldmana? – Trina Fishbeck – przedstawiła się. – Rozmawiałam już wcześniej telefonicznie z komendantem policji w Summit. – Tak, wiemy. Przysłał nas jednak, żeby przed zamknięciem sprawy potwierdzić parę drobnych szczegółów w bezpośredniej rozmowie. To standardowa procedura. Nigdy nie można być pewnym, z kim się rozmawia przez telefon. – Rozumiem – powiedziała Fishbeck. – Proszę pytać. – Jak długo pani pracuje u Joela Goldmana? – Od półtora roku.
– Jaki jest zakres pani obowiązków? – Poza zwykłymi zadaniami sekretarki pilnuję wszystkich terminów podczas pracy nad wydawaniem książek, koordynuję harmonogram zajęć, organizuję wyjazdy i podróże. Odpowiadam na listy fanów, rozsyłam recenzje książek i tym podobne... – Dziwię się, że nie pojechała pani dzisiaj na pogrzeb – powiedział Monk. – Zaproszono jedynie najbliższą rodzinę pani Goldman. Pana Goldmana, jej rodziców, brata i siostrę – wyjaśniła sekretarka. – Jaka była pani Goldman? – zapytałam. – Nie znałam jej zbyt dobrze. Widywałam ją jedynie wtedy, gdy przyjeżdżała do miasta na zakupy lub obiad z mężem. Sprawiała sympatyczne wrażenie. Chodzi państwu o coś konkretnego? – Jak rozumiemy, w dniu morderstwa żony pan Goldman prowadził o dziewiątej rano konferencję na żywo ze swojego biura, czy to prawda? – zapytał Monk. – Niezupełnie – odpowiedziała Fishbeck. – Konferencja zaczęła się o dziesiątej i trwała do jedenastej. Pan Goldman robi tak co miesiąc. Ja jestem producentką i reżyserką tych konferencji. Z dumą uniosła głowę. – Na czym to polega? – zapytał Monk. – Cóż, mamy tylko jedną kamerę internetową, więc muszę zadbać, aby wykładowca był dobrze skadrowany, zostawiając odpowiednio dużo miejsca na pasek czatu u dołu ekranu i na okienko do komunikacji wideo na górze. Najważniejszym moim zadaniem jest selekcjonowanie pytań i wprowadzanie ich w tok konferencji. – Możemy zobaczyć miejsce, skąd transmitowano konferencję? – poprosił Monk. – Oczywiście. – Fishbeck otworzyła jedne z drzwi za plecami. – To symulowane biuro pana Goldmana, wykorzystywane do konferencji internetowych. W branży filmowej coś takiego nazywają naturalnym planem zdjęciowym, ponieważ nie trzeba budować go od podstaw. Prawdziwy gabinet mieści się za ścianą. Jest w nim duże okno wychodzące na Park Avenue. Natychmiast rozpoznałam biurko, tapetę o orientalnym wzorze i regał z książkami. W pokoju znajdowały się lampy, w rodzaju tych, jakich używa się do fotografowania czy kręcenia zdjęć filmowych; były ustawione na stojakach i skierowane na biurko. Naprzeciw biurka stała na trójnogu niewielka kamera do transmisji internetowej, której kabel biegł do stojącego w dalszym kącie komputera. Na drugim biurku stały trzy płaskie monitory, z których dwa ustawione był tak, aby Goldman mógł na nie patrzeć. – Podczas konferencji siedzę tam – powiedziała Fishbeck, wskazując biurko w narożniku. – Przesyłam panu Goldmanowi na monitor komunikaty, sygnalizuję, jakie nadeszły pytania, i podaję, czy pochodzą z przekazu wideo, z wiadomości głosowej czy z poczty internetowej. Drugi jego monitor pokazuje dyskusję na żywo w Internecie. – Komu dzisiaj potrzebna telewizja, żeby zostać gwiazdą. Wystarczą łącza szerokopasmowe, komputer i konto na YouTube, żeby zostać Oprah Winfrey – stwierdziłam. – Pan Goldman również tak uważa – powiedziała Fishbeck. – Nazywa to przekazem snajperskim, wymierzonym w konkretną grupę odbiorców i odpalonym jednym, precyzyjnym strzałem, w odróżnieniu od przekazu szerokiego i ogólnego, uderzającego na oślep i obsypującego ludzi szrapnelami wiadomości. Monk obszedł powoli pokój, z głową przechyloną na bok, z wyciągniętymi przed siebie rękami, przypatrując się wszystkiemu przez złożoną z palców ramkę. – Pani kolega chyba chce zostać reżyserem – powiedziała zaskoczona sekretarka. – Mówiła pani, że konferencja zakończyła się o jedenastej. Co potem robił pan Goldman?
– spytałam. – Przeszedł do swojego gabinetu i pracował nad korektą nowej książki. – Pani była tutaj przez cały czas? – zapytał Monk. – Tak, siedziałam przed drzwiami gabinetu. – Co jedliście na lunch? – Jakąś sałatkę. – Wyszliście czy zamówiliście do biura? – W lodówce zostały resztki z poprzedniego dnia – odparła Fishbeck. – Co ma do rzeczy nasz lunch? – Chcemy się upewnić, czy w porze lunchu Joel Goldman nie wychodził z biura. – Siedział w biurze do siedemnastej, a potem poszedł do domu. – Dlaczego tak wcześnie? – zapytałam. – W dniu, kiedy prowadzi konferencje, zawsze wychodzi przed czasem, ponieważ rano musi przyjść wcześniej. Zazwyczaj w pracy pojawia się około dziesiątej rano. Monk odwrócił się w moją stronę. – To byłoby wszystko. Możemy iść. Uśmiechnęłam się do Triny. – Dziękujemy za pomoc. – Proszę dzwonić, jeśli jeszcze będę mogła się przydać. Potrzebne wam potwierdzenie wizyty do zwolnienia z opłaty parkingowej? – Przyjechaliśmy pociągiem – powiedziałam i wskazałam odznakę policyjną. – To nam wystarczy do zwolnienia z opłat. Wyszliśmy i w milczeniu skierowaliśmy się w stronę schodów. Rozmowa z Triną Fishbeck okazała się stratą czasu i oboje mieliśmy tego świadomość. Nie dowiedzieliśmy się niczego, czego byśmy dotąd nie wiedzieli. W drodze powrotnej do Penn Station znowu poczułam siłę miasta, gdy z wyciem przemknął obok nas biało-niebieski radiowóz nowojorskiej policji. Jego syrena wydawała ten charakterystyczny ostry sygnał przypominający ostrzał laserowy statku kosmicznego Enterprise ze Star Treka. Co za szkoda, że wozy policyjne w Summit nie miały czegoś takiego, tylko wyły jazgotliwie jednostajnym, hałaśliwym piskiem. Widok i dźwięk radiowozu NYPD miał w sobie coś niesamowitego, co przyprawiało o ciarki. W krajobrazie tego miasta radiowozy były czymś równie trwałym jak Empire State Building, metro czy sprzedawcy hot dogów na rogach ulic. Nagle uderzyło mnie. Jestem w Nowym Jorku! Och, oczywiście wiedziałam o tym. Czułam to, idąc z Penn Station do biura Goldmana. Ale dopiero teraz naprawdę to do mnie dotarło. Rozejrzałam się dookoła świeżym spojrzeniem, wchłaniając widoki i obrazy miasta nazywanego Wielkim Jabłkiem, przekonując się coraz wyraźniej, że naprawdę, naprawdę tu jestem. Pomyślałam, że nie mogę nie skorzystać z tak rzadkiej okazji, żeby zobaczyć Times Square, przejść się po Central Parku, powałęsać się po Greenwich Village. Ale zaraz uświadomiłam sobie, że jestem policjantką na służbie, a obok mnie idzie Adrian Monk – dwie okoliczności, które radykalnie ograniczały możliwości. Turystyczna wyprawa do Nowego Jorku będzie musiała poczekać, aż dostanę dzień urlopu przed odlotem do San Francisco, jeśli w ogóle dostanę jakiś urlop. Na razie poprzestałam więc na postanowieniu, że u pierwszego napotkanego na ulicy sprzedawcy kupię sobie hot doga.
To naturalnie przeraziło Monka. Udało mi się jednak przymknąć uszy na jego skamlania i utyskiwania, jak potwornej rzeczy się dopuszczam – i to z takim skutkiem, że nawet nie potrafię teraz powtórzyć, co dokładnie mówił. Połakomiłam się na hot doga z serem, musztardą, keczupem i cebulką, którego jadłam po drodze, świadoma, że brudzę sobie usta i przyprawiam Monka o palpitację serca, ale nic mnie to nie obchodziło. Byłam umundurowaną policjantką, jedzącą nowojorskiego hot doga na nowojorskiej ulicy. Tylko to się liczyło! Gdyby przed tygodniem ktoś powiedział mi, że spotka mnie taka przygoda, nigdy bym nie uwierzyła. Było to przeżycie, które chciałam smakować całą sobą i zapamiętać na zawsze. Chłód keczupu na policzku i smak parówki w ustach czyniły to uczucie rozkosznie realnym. Wysłuchiwanie uwag Monka w takiej chwili byłoby czymś nazbyt frustrującym. Monka mogę wysłuchiwać w domu.
26 Monk i kostka Rubika Do odjazdu pociągu pozostawało jeszcze trochę czasu, więc weszłam do dworcowego sklepiku sprzedającego prasę, jedzenie, pamiątki i drobiazgi, żeby kupić „New York Post” i coś do picia na drogę powrotną do Summit. „Post” kupowałam zawsze podczas swoich rzadkich wizyt w Nowym Jorku. Uwielbiałam te zgryźliwe sensacyjne tytuły i podziwiałam, z jakim znawstwem i lekkością gazeta potrafiła relacjonować wydarzenia, jednocześnie bez skandalizowania i koloryzowania typowego dla obskurnych tabloidów, co stawiało ją w ostrym kontraście wobec nadętego „New York Timesa”. Artykuł opisujący tarapaty miasteczka Summit doskonale obrazował tę redaktorską równowagę. Przytoczone przez autorów fakty co do joty odpowiadały prawdzie, ale zostały przedstawione w tonie niezaprzeczalnie uszczypliwym i podszytym humorem, a podsumowane zgrabną peuntą, że korupcja wśród władz Summit zatacza tak szerokie kręgi, iż wkrótce każdy pracownik miasta znajdzie się za kratkami, a jedynym człowiekiem mogącym wziąć na siebie porzucone obowiązki będzie przeszczepiony w ostatnim czasie z Zachodniego Wybrzeża Święty Franciskańczyk Randy Disher. Przynajmniej autorzy artykułu przyznawali, że Disher nie ponosi żadnej winy za nieszczęścia, które spadły na Summit. Zastanawiałam się jednak, czy media nadal będą tak łaskawe, kiedy wyjdzie dzisiaj na jaw, że Lindero i Woodlake, choć winni serii włamań, nie ponoszą odpowiedzialności za zabójstwo Pameli Goldman, a zabójca wciąż pozostaje na wolności. Przeglądając „Post”, uświadomiłam sobie, jak nudne jest życie w mieście, w którym wychodzi tylko jedna gazeta. Kiedyś z przyjemnością czytałam wieczorne wydanie „San Francisco Examiner”, który jest lekką, psotną, szelmowską alternatywą wobec porannego, przemądrzałego i zatęchłego „San Francisco Chronicle”, z którym „Examiner” niechętnie dzielił pokoje wydawnicze i jedno wspólne wydanie niedzielne. Z drugiej strony lubiłam czasem zajrzeć na strony „National Enquirera”, aby zobaczyć, która celebrytka otrzymała tytuł „bajecznej puszystej tygodnia”, okraszony serią mało pochlebnych zdjęć w stroju kąpielowym. Może to niskie, ale poprawiało mi to nastrój w mojej systematycznie przegrywanej wojnie ze starzeniem się i cellulitem. Oprócz gazety wzięłam z półek puszkę dietetycznej coli oraz batonika Milky Way dla odświeżenia podniebienia i podeszłam do kasy. Natychmiast dołączył do mnie Monk, stawiając obok moich rzeczy butelkę wody Fidżi i kostkę Rubika. Rzuciłam mu badawcze spojrzenie. – Nie jestem pana mamą – powiedziałam. – Sam może pan płacić za swoje napoje i zabawki. – Mój portfel spłonął w pożarze hotelu – powiedział Monk. – Nie mam gotówki. Zupełnie zapomniałam. – No dobrze, tym razem postawię panu, ale proszę się nie przyzwyczajać. Nie stać mnie na to, żeby utrzymywać nas oboje. – Witam w moim świecie – mruknął. Podałam kartę kredytową kasjerowi, który sprawnie podliczył wszystkie zakupy. Mężczyzna był nieogolonym Afroamerykaninem o czaszce czarnej i błyszczącej niczym kula do kręgli. – Ma pan pudełko na prezent do kostki Rubika? – zapytał Monk.
Kasjer sięgnął pod ladę i podał Monkowi plastikowy woreczek z logo sklepu. – To nie jest pudełko. – Nic innego nie mam. – To nawet nie jest nowy woreczek, tylko używany – zauważył Monk. – Dbam o środowisko naturalne – stwierdził kasjer. – Robię się proekologiczny. – Czy w takim razie nie powinien pan oferować klientom papierowych torebek? Kasjer znowu sięgnął pod ladę, wyjął pękatą, brązową torebkę śniadaniową, wytrząsł z niej kanapkę, jajo na twardo i jabłko, po czym opróżnioną w ten sposób torebkę wręczył Monkowi. – Zadowolony? – Nie ma o czym mówić – bąknął Monk, wziął do ręki kostkę Rubika, butelkę wody i wyszedł ze sklepu. Wrzuciłam do plastikowego woreczka batonik i gazetę, podziękowałam kasjerowi i wyszłam za Monkiem. Ruszyliśmy w kierunku peronu Dover Line, z którego odjeżdżał pociąg do Summit. Wskazałam palcem kostkę Rubika, którą Monk trzymał w ręku. – Ta kostka czymś się różni od wszystkich pozostałych kostek Rubika? – zapytałam. – Jest poprawiona – odpowiedział Monk. – Poprawiona? – Oryginalna kostka ma sześć samodzielnie obracających się boków utworzonych z dziewięciu kwadracików, które podzielone są na trzy rzędy po trzy kwadraciki w każdym rzędzie, a każdy kwadracik jest w jednym z sześciu kolorów. Jeżeli rzędy zostaną odpowiednio ułożone, powstaje sześcian, w którym każda ze ścian ma inny kolor. – Panie Monk, wiem, co to jest kostka Rubika. Pytam, co jest z nią nie w porządku. – Same trójki – odpowiedział Monk. – Czynią ją odrażającą. – Mimo wszystko sprzedano jej dziesiątki milionów na całym świecie. – Ta jednak posiada ogromne ulepszenie – powiedział Monk i podniósł swą kostkę. – Nazywa się Zemstą Rubika, choć lepszą nazwą byłaby Poprawka Rubika. – „Poprawka” nie ma w sobie takiej ikry jak „Zemsta”. W czym przewyższa oryginał? – Ma sześć obracających się boków utworzonych z szesnastu kwadracików, które podzielone są na cztery rzędy po cztery kwadraciki, a wszystko sumuje się do pięćdziesięciu sześciu kwadracików, ośmiu narożników i dwudziestu czterech krawędzi, z których każda pokazuje dwa kolory. Wyłącznie parzyste liczby. – Nie do końca – powiedziałam. – Na każdym z ośmiu narożników widać trzy różne kolory. Monk zatrzymał się gwałtownie, obrócił na pięcie i pomaszerował w przeciwnym kierunku. Pobiegłam za nim. – Dokąd pan idzie, panie Monk? – zapytałam. – Zwrócić kostkę Rubika – odparł. – Nie mam zamiaru obdarować Ellen Morse prezentem obciążonym taką wadą. Zrobiłam krok naprzód i zastąpiłam mu drogę. – To nie jest wada – powiedziałam. – To nieparzysta liczba, nieodłączna każdej takiej układance, a Ellen Morse nie będzie to przeszkadzało. – Ponieważ lubi odchody. – Ponieważ będzie jej miło, że pan o niej pomyślał. – Spojrzałam nad głową Monka na tablicę przyjazdów i odjazdów. – Zresztą nie mamy czasu na powrót do sklepu. Nasz pociąg stoi już na peronie.
Ociągając się, Monk zawrócił i wsiedliśmy do pociągu. Podczas drogi do Summit dwa razy pomieszał układankę Rubika i dwa razy ją ułożył. Ja zagłębiłam się w lekturze gazety i próbowałam nie okazywać irytacji; całe życie bawiłam się kostką, próbując ją ułożyć, i nigdy mi się to nie udało. Kiedy wyszliśmy ze stacji na ulicę, zamiast skierować się wprost do komendy policji przy Springfield Avenue, Monk skręcił w prawo, w kierunku sklepu Ellen Morse. Przed sklepem zasłonił ręką twarz, jakby witryna Kupki była bijącym w oczy reflektorem, i odwrócił się do niej tyłem. Podał mi kostkę Rubika. – Byłabyś taka dobra, weszła do środka i wręczyła jej kostkę z wyrazami uznania? – Nie – odpowiedziałam. – Niech pan sam to zrobi. – Ja nie mogę tam wejść. – Był pan raz w sklepie i wyszedł z niego nawet niedraśnięty. – Jestem draśnięty. – Jakoś nie widzę żadnego draśnięcia. – To draśnięcie emocjonalne i psychiczne, ale tylko dlatego, że nie nastąpiły jeszcze przerzuty cielesne. – Mnie jednak jest pan gotowy wysłać do sklepu? – zapytałam. – Mam wrażenie, że jesteś w sposób naturalny uodporniona – stwierdził Monk. – Może dzięki uporczywemu wystawianiu się na działanie patogenów. – Sugeruje pan, że prowadzę niehigieniczne, odrażająco brudne życie? – Boże jedyny, wreszcie to do ciebie dotarło, Natalie. Ileż to lat musiało upłynąć? Może teraz będziesz mogła wejść na drogę odnowy. – Hm, dzięki. Skoro jest pan dla mnie taki miły, pójdę na kompromis. Wejdę i zapytam Ellen, czy ma czas wyjść i zamienić z panem parę słów. – Niech będzie – zgodził się Monk. – Ale powiedz jej, żeby najpierw umyła ręce. Na to już nie miałam odpowiedzi. Weszłam do sklepu akurat w chwili, gdy wychodziła z niego klientka, niosąc pęk kartek pocztowych zrobionych z papieru z odchodów. Zastanawiałam się, czy kobieta miała zamiar wysyłać je do przyjaciela czy do wroga. Morse uśmiechnęła się na mój widok. – Witaj, Natalie. Gdzie Adrian? – Czeka na zewnątrz w bezpiecznej odległości od sklepu. Bardzo chciałby z tobą porozmawiać, jednak nie przyjął twojej filozofii o recyklingu odchodów na tyle głęboko, aby przemóc wstręt do wystawionych w sklepie artykułów. – Nie szkodzi. Nie oczekiwałam od niego, żeby zmienił się z dnia na dzień – powiedziała Morse. – Niemniej jego chęć do zachowania otwartego umysłu w tej kwestii napawa mnie otuchą. – Ja byłam zszokowana jego zmianą – przyznałam. – Sądzę, że go nie doceniasz, Natalie. – Sądzę, że nie doceniłam ciebie. – Mogę ci zadać jedno pytanie? – Proszę bardzo. Wzięła głęboki oddech i podeszła trochę bliżej. – Czy wczoraj powiedziałam lub zrobiłam coś, co mogło cię urazić? Nie bardzo wiedziałam, jak odpowiedzieć na to pytanie, poza tym, że nie chciałam mówić jej prawdy. Wybrnęłam w sposób najprostszy z możliwych. – Ależ skąd. Przepraszam, jeśli odniosłaś takie wrażenie – stwierdziłam. – To skutki
długiego lotu i niewyspania, byłam po prostu zła na cały świat. Zapewniam, że to nic osobistego. Wieczór był wspaniały. – Miło mi to słyszeć. Bałam się, że możesz pomyśleć, iż chcę ci poderwać faceta, i masz do mnie o to żal. – Poderwać mi faceta? – zaśmiałam się. – Skąd taki pomysł? Nie łączy nas żaden romans ani nic w tym rodzaju. Monk jest moim szefem i przyjacielem, nic poza tym. – Nie chcesz tego pociągnąć… nieco dalej? – zapytała. – Za żadne skarby – odparłam. – Dziwię się, że mówisz to tak zdecydowanym tonem – stwierdziła. – Może dlatego, że Adrian ma już wybrankę serca? – Skądże. Nikogo nie ma – odpowiedziałam. – Po prostu nie jest w moim typie. – Szkoda. To naprawdę nietuzinkowy mężczyzna. – Cóż, twój pan Nietuzinkowy czeka przed sklepem, żeby z tobą porozmawiać. Jeśli każemy mu czekać dłużej, zacznie malować na chodniku pasy dla przechodniów, żeby chodzili odpowiednią stroną. – Świetny pomysł – powiedziała Morse. Nie byłam pewna, czy żartuje, czy mówi poważnie, ponieważ kiedy to mówiła, szła już w kierunku drzwi. Jednak wydawało mi się oczywiste, że Monk zawrócił jej trochę w głowie. Byłam niezmiernie ciekawa, jak on sam na to zareaguje. Nie był przyzwyczajony do tego, aby kobiety się nim interesowały, ja zresztą również nie, chociaż pewnego razu próbowałam umówić go na randkę z pracowniczką firmy zajmującej się czyszczeniem miejsc zbrodni. Ale nic z tego nie wyszło. Kiedy wyszłyśmy na ulicę, zobaczyłyśmy, jak pomaga jakiemuś kierowcy zaparkować równolegle range rovera. Monk trzymał w ręku miarkę i stał między potężnym autem a parkującym za nimi mini cooperem. – Jeszcze sześć centymetrów – instruował głośno. Kierowca wyłączył silnik, wrzucił bieg na tryb parkowania i zaciągnął hamulec ręczny. Monk zapukał w szybę. – Jeszcze pan nie skończył. Mężczyzna wysiadł i zamknął drzwi pilotem w breloczku. Miał ponad pięćdziesiąt lat i wyglądał, jakby przed chwilą zszedł z pola golfowego. – Dziękuję za pomoc, panie władzo, ale tak będzie w porządku – powiedział. – Musi pan jeszcze przesunąć samochód o sześć centymetrów. – Nie sądzę – odparł mężczyzna i wszedł na chodnik obok nas. – Tyle pokazuje miarka. – Monk podniósł miarkę. – Pański samochód nie stoi w tej chwili idealnie w środku. – Nie szkodzi – odparł kierowca range rovera i ruszył wolno w kierunku kawiarni Buttercup Pantry. Monk wyciągnął bloczek z mandatami. – Chyba nie zamierza mu pan wypisać mandatu, panie Monk – powiedziałam. – Niebezpiecznie zaparkował. – Może wystarczy napomnienie, dobrze? – Dlaczego? – Ponieważ Ellen czeka, aby z panem porozmawiać, a śpieszymy się do komendy. Monk dopiero teraz zauważył Morse i natychmiast się zmitygował. Schował bloczek z mandatami z powrotem do kieszeni i powiedział: – Najmocniej przepraszam, pani Morse. Pani rozumie, obowiązki służbowe.
– Nic się nie stało – powiedziała Morse. – Jeśli jednak nie zaczniesz mówić do mnie Ellen, będę się czuła głęboko zraniona. Monk chrząknął. – Mam coś dla ciebie. – Podszedł do kawiarni i wziął kostkę Rubika, którą odłożył wcześniej na jednym ze stojących na zewnątrz stolików. – Kupiłem ci to w Nowym Jorku. Wyciągnął ku niej kostkę w obu dłoniach, jakby była jakimś kruchym, drogocennym przedmiotem. Ellen przyjęła dar z równie czarującą gracją. – Czy to kostka Rubika? – zapytała. – Słyszałem, że niektórym ludziom ułożenie kostki sprawia pewnie trudności… – powiedział Monk. – Ale nie tobie. – Ja po prostu lubię na nią patrzeć. Widok kwadratów i sześcianów działa na mnie uspokajająco. Pomyślałem, że na ciebie może również tak podziała. – Dziękuję, Adrianie. – Muszę jednak być szczery. – Monk przestąpił z nogi na nogę. – Kostka ma jedną wadę. – Osiem narożników z trzema różnymi kolorami – powiedziała Morse. Monk rzucił mi mordercze spojrzenie, a potem znowu odwrócił się do niej. – Ze wstydem muszę przyznać, że do dzisiejszego dnia nigdy tego nie zauważałem. – Masz przecież niezwykły dar dostrzegania szczegółów. – Przypuszczam, że w tym wypadku zgubiły mnie piękno i prostota kostki, które zamknęły oczy na resztę – wyjaśnił Monk. – Zrozumiem, jeśli będziesz chciała ją wyrzucić. – Nigdy. Będzie dla mnie wiele znaczyć – zapewniła. – Wada ci nie przeszkadza? – Jestem poruszona samym prezentem, ale jeszcze bardziej sentymentem, z jakim został wręczony – powiedziała i szybko pocałowała Monka w policzek. – Muszę wracać. Nikt nie pilnuje sklepu. Jasne, wszystkim wiadomo, że złodzieje tylko czekają, żeby rzucić się na atrakcyjne skamieniałe kupy, pomyślałam. Morse uśmiechnęła się i wróciła do sklepu, a Monk stał nieruchomo z szeroko otwartymi oczami, odprowadzając ją wzrokiem. – Dlaczego to zrobiła? – zapytał. – Ponieważ powiedział jej pan, że pomimo pewnych swoich słabości uważa ją pan za piękną kobietę. – Ależ wcale jej tak nie powiedziałem – odparł Monk. – Owszem, właśnie to pan jej powiedział – stwierdziłam sucho, minęłam go i ruszyłam z powrotem w kierunku komendy policji. Mężczyźni to kompletni idioci, pomyślałam. Ale po spojrzeniu Monka uświadomiłam sobie, że tym razem głośno powiedziałam to, co w skrytości sobie pomyślałam.
27 Monk i wydarzenia, które tak się złożyły Dishera zastaliśmy w jego gabinecie. Przeglądał tony dokumentów i robił przy tym wrażenie wyjątkowo zmęczonego i sfrustrowanego. – Jak poszło w Nowym Jorku? – zapytał. – Na dworcu czekała na nas agentka z Bezpieczeństwa Krajowego – powiedziałam. – Miała do dyspozycji szybciutki program komputerowy do rozpoznawania twarzy i nie było problemu z odszukaniem Joela Goldmana na nagraniach z kamer przemysłowych. Wysiadał z pociągu i wsiadał na Penn Station tak, jak zeznawał. – Więc ostatecznie Goldman być może odpowiada za morderstwo żony – powiedział Disher. – Ale udowodniliśmy ponad wszelką wątpliwość, że nie popełnił zbrodni osobiście. – Tego bym nie powiedział – stwierdził Monk. – Ja bym powiedział – upierał się Disher. – Kolega z laboratorium kryminalnego w San Francisco, spec od najwyższych technologii, na moją prośbę zbadał nagranie konferencji internetowej. Zapewnił, że film jest nietknięty. Joel Goldman siedzi za biurkiem na tle ściany i patrzy w obiektyw kamery. – To jeszcze nie znaczy, że nie popełnił morderstwa. – Monk, człowiek nie może być w dwóch miejscach naraz, a gwarantuję ci własną głową, że Goldman nie ma brata bliźniaka. – Sprawdziłeś? – zainteresowałam się. – Oczywiście. Jak myślisz, dlaczego zostałem komendantem policji? Corbinowi i DeSoto kazałem wypytać sąsiadów Goldmana, czy tamtego dnia nie zauważyli pod jego domem czegoś dziwnego. Jak się okazało, jeden z nich widział około południa poobijaną, rdzewiejącą, brązową furgonetkę na narożniku koło domu Goldmanów oraz dwójkę facetów w czapeczkach i malarskich kombinezonach roboczych, którzy wychodzili śpiesznym krokiem z tylnego ogródka. – To może być dobry trop – powiedziałam. – Czy ten sąsiad dobrze im się przyjrzał? Disher pokręcił głową. – Znajdował się parę domów dalej, nie miał akurat okularów, a widok z okna jego pokoju na piętrze przesłaniała korona drzewa. – Zatem zeznanie nie będzie wiele warte, gdyby miało przyjść do identyfikacji tych osobników – stwierdziłam. – Niestety nie, jednak utwierdza nas w przekonaniu, że należy dalej iść tropem dniówkowych robotników – stwierdził zdecydowanie Disher. – Może dla prasy powinienem powiedzieć dniówkowych zabójców? – Jesteś tu szefem, więc mów, jak chcesz – stwierdziłam. – Ja tak nie uważam – powiedział Monk. – Co jest złego w dniówkowych zabójcach? – zapytał Disher. – Masz jakieś lepsze określenie dla mediów? – Nie uważam, by Goldman wynajął kogoś do zamordowania żony. Naraziłby się na bezlitosny szantaż. – Kto mówi, że Goldman najął morderców? – stwierdził Disher. – Nie wykluczam przecież hipotezy o włamaniu, które nieoczekiwanie zakończyło się zabójstwem. – Ja wykluczam – powiedział Monk. – Dlaczego?
– Ponieważ z domu nic nie zginęło. – Może dlatego, że Pamela Goldman zaskoczyła rabusiów, zanim zdążyli cokolwiek zgarnąć, a po morderstwie byli zbyt spłoszeni, aby buszować po domu. – Nie sądzę – rzekł Monk. – Cóż, ja tak sądzę, a ja jestem tu szefem. Jutro rano zaczniecie przesłuchiwać robotników, którzy kręcą się pod Home Depot. Może któryś będzie wiedział, kto jeździ brązową przerdzewiałą furgonetką. Teraz jesteście wolni, wasza zmiana dobiegła końca. Wskazałam stosy papierów na biurku. – Co to jest? – Faktury od kontrahentów, którym miasto jest dłużne pieniądze. Muszę wszystkie przeanalizować i ustalić priorytety spłat, a potem przejrzeć projekt rozporządzenia w sprawie telekomunikacyjnych wież przekaźnikowych, przygotowany przez byłego pełnomocnika miasta. – Sprawowanie takiej władzy musi być podniecające – powiedziałam. – Bardzo – sarknął Disher. – Każda sekunda to walka ze snem i znużeniem. Na szczęście mam elektryczny paralizator. Zdjęłam w szatni mundur i przebrałam się w cywilne ubranie. Kiedy czekałam w holu na Monka, Evie dała mi znak, bym podeszła. – Muszę cię o coś zapytać. Kiedy byłaś ostatni raz na strzelnicy? Wzruszyłam ramionami. To musiało być w poprzedniej dekadzie. – Parę lat temu – powiedziałam, co było, powiedzmy, względnie bliskie prawdy. Evie zmarszczyła brwi i pokręciła głową. – To nie wystarczy. Musisz się trochę podszkolić, skoro masz nosić przy sobie broń. Za kilka minut kończę pracę. Pójdziesz ze mną na strzelnicę? Pozwolę ci nawet wypróbować parę moich pistoletów. – To bardzo miło z twojej strony, Evie, ale mam za sobą kilka trudnych dni i marzy mi się spokojny, pełen relaksu wieczór. – Nic tak nie relaksuje jak odpalenie kilku setek pocisków. – Kilku setek? – Nie strzelałaś nigdy z broni automatycznej? – Nie – odparłam. – Nawet nie wiesz, co tracisz. Będziesz potem spała jak niemowlę – stwierdziła. – Ale ważniejsze jest coś innego. Musisz być pewna, że podczas niespodziewanej strzelaniny z niepoczytalnym, naćpanym komunistą dasz sobie radę. W sumie miała rację. Kiedy więc Monk wyszedł z szatni, powiedziałam mu, że idę z Evie na strzelnicę, a on albo może pójść z nami, albo podrzucę go najpierw do Sharony. Monk poruszył niezgrabnie ramionami. – To nie będzie konieczne. Możesz jechać beze mnie na strzelnicę. – Jak pan wróci do domu? – Coś wymyślę. Nie czułam się komfortowo, zostawiając go na ulicy, ale zanim zdążyłam coś powiedzieć, on pierwszy się odezwał. – Jestem dorosłym człowiekiem, Natalie, do tego funkcjonariuszem policji, więc sądzę, że potrafię dać sobie radę. Poza tym wydaje mi się, że mały odpoczynek od siebie dobrze nam zrobi, prawda? Oczywiście miał rację, niemniej jednak byłam zaskoczona, że to on wysunął taką propozycję, a nie ja. – W porządku, panie Monk – powiedziałam i odwróciłam się do Evie. – Jestem gotowa.
Jak skończysz, możemy iść. Evie skinęła głową w kierunku tylnych drzwi. – Zabierz swojego glocka i pudełko amunicji. Spotkamy się na parkingu. Evie jeździła ciężkim, starym buickiem posiadającym specjalny schowek na broń w bagażniku. W schowku było wystarczająco dużo różnego rodzaju broni palnej, żeby obalić rząd małego państewka. Zawiozła mnie na strzelnicę, która mogłaby się kojarzyć lunaparkiem dla policjantów oraz funkcjonariuszy agencji rządowych i służb bezpieczeństwa. Przez sam jej środek biegła ulica przypominająca plenery hollywoodzkich studiów filmowych, z wymalowanymi postaciami, które wychylały głowy to z okna, to z samochodu, to zza jakichś drzwi. Wszystkie postacie były karykaturalne, jakby żywcem wyjęte z komiksów; czy to chodziło o rabusiów bankowych i bandytów z pistoletami, czy o zgarbione staruszki lub dzieci. Z doświadczenia wiedziałam, że prawdziwi przestępcy bardzo rzadko są na tyle uprzejmi, aby odziać się w sposób pozwalający natychmiast rozpoznać ich złe dusze i intencje. Niemniej spacer taką ulicą z bronią u boku i częstowanie gorącym ołowiem paskudnych typów (niechcący również zakonnicy, lekarza i nauczycielki, ale na pewno mieli nieczyste sumienie) sprawiały mi prawdziwą uciechę. Evie szła tym samym torem, szatkując z ciężkiej broni sylwetki osób i fasady budynków. Miałam wrażenie, że lada moment wyciągnie ręczną wyrzutnię rakiet i odpali ją w jeden z celów. Byłam zdumiona, jak szybko się zrelaksowałam podczas tej ulicznej kanonady, a później również podczas strzelania z miejsca do nieruchomego celu. Sądzę, że strzelanie z broni palnej jest, posłużę się banałem, jak jazda na rowerze. Wymaga mnóstwo pamięci mięśniowej. Moje odruchy być może nie były perfekcyjne, ale broń trzymałam spokojnie, a celność nie pozostawiała wiele do życzenia. Dla Evie jednak celność nie miała znaczenia. Nad precyzję przedkładała siłę ognia. Zamiast wymierzyć bandycie między oczy, wolała odstrzelić mu głowę, a do tego jeszcze kark i ramiona, opróżniając cały magazynek. Muszę przyznać, że miała rację. Ze zdumieniem stwierdzałam, jak kojąco wpływa na mnie taka zabawa mimo jazgotu i szarpiącego boleśnie odrzutu broni. Pomyślałam, że dzieje się tak dlatego, że strzelanie pozwala uwolnić się nagromadzonej w człowieku agresji i frustracji. Nic tak nie rozładowuje napięcia jak rozwalenie czegoś w drobny mak. Chłopcy zdają się rodzić z taką wiedzą, ale dziewczęta muszą ją dopiero posiąść. Jednak wizyta z Evie na strzelnicy była dla mnie również smutnym doświadczeniem. Ostatnim razem byłam na strzelnicy z moim świętej pamięci mężem i nie potrafiłam się uwolnić od myśli o Mitchu. Oczywiście często o nim myślę, jednak tym razem ból był dotkliwszy i ostrzejszy. Może dlatego, że dawno już nie miałam okazji wrócić do wspomnień. Ale ponieważ smutek również jest swego rodzaju napięciem, więc rozładowałam je za pomocą gradu kul. Po wystrzeleniu amunicji, której ilość wystarczałaby na powstrzymanie inwazji armii komunistów, wybrałyśmy się na obiad do ulubionej restauracji Evie, gdzie serwowano potężne krwiste befsztyki i gdzie większość gości stanowili kierowcy tirów, którzy zdawali się dobrze znać Evie i traktować ją jak swojego człowieka. W sumie więc wieczór okazał się udany i byłam wdzięczna Evie, że zaprosiła mnie na strzelnicę. Kiedy wróciłam do domu, zastałam w nim tylko Sharonę. Zrobiła mi filiżankę herbatę
i usiadłyśmy w kuchni przy stole. – Gdzie panowie? – zapytałam. – Randy w biurze. Mam szczęście, że przy takim nawale pracy, jaki spadł na jego głowę, udaje mu się w ogóle wrócić do domu na noc. – A pan Monk? Sharona wzruszyła ramionami. – Nie widziałam go od rana. Spojrzałam na zegarek. Było już po dziesiątej. Sharona pokręciła głową i puściła do mnie znad herbaty figlarny uśmiech. – Co? – zapytałam. – Martwię się o niego, i tyle. – Nie jest dzieckiem, Natalie. Jak widzę, potrafi lepiej o siebie zadbać niż kiedykolwiek wcześniej. – Wciąż jednak boryka się ze swoimi problemami – powiedziałam. – Któż się z nimi nie boryka? Jednak wydaje się, że Adrian uporał się z większością z nich. Od kiedy tu przyjechał, ani razu nie zadzwonił do psychoterapeuty. Nie zauważyłam tego, dopóki Sharona o tym nie wspomniała. Cóż, jeszcze jeden krok milowy podczas wyprawy do Summit. – W ostatnim roku wiele się zmieniło w życiu pana Monka, zwłaszcza po tym, jak udało mu się rozwiązać zagadkę śmierci Trudy. Mówi, że jego życie odzyskało większą równowagę. Nawet jego brat, Ambrose, zdobył się na zmiany w życiu. Ma własną asystentkę. Dziewczyna mieszka razem z nim. – Jak bardzo razem? – Razem nawet w łóżku – odpowiedziałam. – O! Jak Adrian sobie z tym radzi? – Nie najlepiej – przyznałam. – Nie pomaga mu w tym fakt, że Yuki lubi tatuaże i ma za sobą prawomocny wyrok. W każdym razie tak było, zanim Monk poznał Ellen Morse. Ale teraz, skoro potrafi zaakceptować kobietę, która utrzymuje się ze sprzedaży odchodów, powinien z większą tolerancją spojrzeć na Yuki. – Nie boisz się, że przy tak szybko postępujących zmianach któregoś dnia Adrian nie będzie potrzebował asystentki? – zapytała Sharona. – Jakoś nigdy o tym nie myślałam. – Teraz przynajmniej wiesz, że kiedy nadejdzie taki dzień, będziesz miała co robić. – Nie szukałam dla siebie rezerwowego planu. – W każdym razie czegoś szukałaś – stwierdziła Sharona. – I sądzę, że udało ci się to odnaleźć. Mam wrażenie, że podoba ci się zawód policjantki. – To tylko dwa dni i realia tej pracy jeszcze do mnie nie dotarły, zwłaszcza że jestem daleko od domu. Bardziej wydaje mi się, że to zabawa w przebierańców niż rzeczywistość. – W minimarkecie też ci się tak wydawało? – Szczególnie tam – odpowiedziałam. – Nie wiem, co będę o tym wszystkim myśleć po powrocie do San Francisco. – Kto powiedział, że musisz wracać? Już chciałam zapytać Sharonę, co ma na myśli, kiedy w wejściu niespodziewanie pojawił się Monk. – Gdzie pan był? – zapytałam. – Jadłem z Ellen kolację – odpowiedział, próbując przybrać ton, jakby mówił o czymś najzwyklejszym na świecie, ale bez powodzenia. – Byłeś sam na sam z kobietą, Adrianie? – zapytała Sharona.
– Z Natalie przez cały czas jestem sam na sam – odparł Monk. – Dobrze wiesz, że to nie to samo. Byłeś na randce, Adrianie. – Na kolacji, nie na randce – odparł Monk. – Jak do tego doszło? – Tak się złożyło, że szedłem ulicą i tak się złożyło, że tą samą ulicą szła do domu Ellen, a ponieważ tak się złożyło, że nasze drogi przecięły się w miejscu, gdzie znajdowała się restauracja, to postanowiliśmy zjeść kolację. – Mnóstwo rzeczy tak się złożyło – stwierdziłam. – Co się złożyło przy kolacji? – Ellen opowiadała mi o swoim pobycie wśród dzikich w Afryce, a ja opowiadałem jej o swoim pobycie wśród dzikich w San Francisco. – Kiedy to było? – zapytała Sharona. – Od dnia, w którym wyprowadziłem się z domu rodzinnego w Tewksbury, do dnia, w którym zostałem uśpiony i uprowadzony samolotem do New Jersey. – W takim razie powinieneś być wdzięczny, że cię ocaliłam – stwierdziła Sharona. – Jak się mają rzeczy między panem a Ellen, panie Monk? – zapytałam. – To miła kobieta. Trudno jednak nie zwracać uwagi na słonia w jej sklepie. – Masz na myśli odchody słonia, tak? – zapytała Sharona. Monk się wzdrygnął. – Szkoda, że nie mogę jej przekonać, aby porzuciła swoją batalię o legalizację ekskrementów. – Nie byłoby łatwiej, gdyby pan po prostu tę batalię zaakceptował? – zapytałam. – Albo pogodził się z tym, że w tej kwestii nie będzie zgody? Kompromis to nieodłączna część każdego dobrego związku. – Nie łączy nas żaden związek – powiedział Monk. – Byliśmy po prostu na kolacji. – To nie była po prostu kolacja. Nie wpadł pan przez przypadek na Ellen Morse. Pan to zaplanował, panie Monk. Z największą swoją precyzją zadbał pan o to, żeby znaleźć się przed wejściem do restauracji w tej samej chwili, w której Ellen będzie tamtędy wracała do domu. To już jest związek, panie Monk. Pytanie tylko, jakiego rodzaju związek i jak długo potrwa. Monk poruszył niezgrabnie ramionami i przechylił głowę raz w jedną, raz w drugą stronę. – Prawie cały dzień spędza w pomieszczeniu pełnym odchodów – powiedział Monk. – A wieczory i noce w idealnie urządzonym domu – dodałam. – Z kolekcją kupek – dorzucił. – Może dlatego, że nie spotkała jeszcze mężczyzny życia – wyraziła przypuszczenie Sharona. – Z taką ilością kupek wokół siebie nigdy go nie spotka – stwierdził Monk. – Może już spotkała. – Sharona mrugnęła do mnie. Monk ziewnął teatralnie i spojrzał na zegarek. – Oj, oj, spójrzcie tylko, która godzina. Muszę iść spać. – Ładny unik – stwierdziła Sharona. – Ale nas nie oszukasz, Adrianie. Udawane ziewnięcie Monka podziałało jednak na mnie na tyle mocno, że sama zaraz ziewnęłam, jak najbardziej autentycznie. Niesamowite, jak bardzo ziewanie jest zaraźliwe. – Tak, ale jutro od rana mamy znowu patrol, a do tego surowego szefa na głowie – powiedziałam. – Nie chcemy reprymendy za spóźnienie ledwie trzeciego dnia pracy. – Jeśli Randy kiedykolwiek udzieli wam reprymendy, dajcie mi znać – powiedziała Sharona. – Już ja mu dam reprymendę.
28 Monk i kontener na śmieci Kiedy następnego dnia rano weszłam do kuchni, Monk siedział ubrany przy stole i pochylał się nad iPadem. Obok niego siedział Disher i objaśniał mu, jak się używa tego urządzenia, a Sharona znowu piekła na śniadanie gofry. – Surfuje pan po sieci, panie Monk? – zapytałam. – Skądże, wszedłem do Internetu – odpowiedział. – To jedno i to samo. Surfować znaczy w tym wypadku tyle co „popatrzeć na to i owo”. – Ja wiem konkretnie, na co chcę popatrzeć – oświadczył Monk. – Na konferencję Joela Goldmana. – Możesz na to patrzeć tysiące razy, Monk, ale to niczego nie zmieni – stwierdził Disher. – Mam jednak wrażenie, że coś przeoczyliśmy. Wczoraj wieczorem bez końca przelatywały mi przez głowę obrazy z konferencji. – Więc po co chcesz ją jeszcze oglądać? – zapytała Sharona, stawiając na stole talerz pełen pachnących gofrów. – Mój mózg nie uświadamia sobie czegoś, co widziały moje oczy, bo w przeciwnym razie podświadomość nie dręczyłaby mnie tak okrutnie. – Proszę, to jest ta strona. – Disher wyciągnął na ekran obrazki ze wszystkich konferencji internetowych Joela Goldmana. – Ekran iPada działa na zasadzie dotykowej, wystarczy dotknąć ikonkę palcem, a uruchomi się wideo. – Co to jest ikonka? – zapytał Monk. – To zatrzymany obraz nagrania wideo, które chcesz odtworzyć – wyjaśnił Disher. – W tym wypadku działa jak przycisk PLAY. Disher pacnął palcem w ikonkę najnowszego nagrania konferencji Goldmana i na ekranie pojawił się film. – Jeżeli chcesz zatrzymać odtwarzanie, przesunąć nagranie do przodu lub wykonać inne funkcje, uderz palcem w dół ekranu, a pojawi się menu z kontrolkami. Goldman zaczął się rozwodzić o stopach oprocentowania, finansowych instrumentach pochodnych, zabezpieczeniach na hipotece oraz genialnych sposobach takiego zarządzania tym wszystkim, aby zarobić fortunę i zamieszkać sobie na jego spokojnej ulicy w Summit. Monk wpatrywał się intensywnie w ekran. – Czy to nie brud? – zapytał w pewnej chwili. – To smugi na ekranie iPada – odpowiedział Disher. – Nie na nagraniu. – Ekran jest zatłuszczony brudnymi palcami – powiedział Monk. – To nie ma znaczenia – stwierdził Disher. – Oczywiście, że ma. Wiesz, czym są te smugi? To miliardy złośliwych zarazków przemieniających twojego iPada w elektroniczną szalkę Petriego z hodowlą chorób bakteryjnych. Kiedy po raz ostatni czyściłeś ekran? – Nie wiem. – Disher wzruszył ramionami. – Ohyda. Monk sięgnął do kieszeni po paczkę chusteczek dezynfekujących, rozdarł ją i zaczął czyścić ekran wyjętą chusteczką. – Czekaj, Monk – powiedział Disher. – Nie rób tego! Ale Monk już wycierał ekran, uruchamiając przy okazji mnóstwo okienek, z których każde pokazywało inne nagranie konferencji Joela Goldmana. Okienka wyskakiwały jak szalone
jedno na drugim, niczym nakrywające się kartki papieru. – Później mi podziękujesz. – Monk zawinął zużytą chusteczkę w serwetkę stołową i podał ją Sharonie. – Uratowaliśmy niejedno życie. – Wróciły stare czasy. – Sharona podniosła brwi i wrzuciła chusteczkę do pojemnika na śmieci. – Zapomniałam już ten przejmujący dreszcz. Smugi rzeczywiście zniknęły, ale na ekranie pojawił się teraz zupełnie inny film, a z głośnika dobiegała istna kakofonia Goldmanowych przemówień. – To ekran dotykowy, Monk. Wycierając go chusteczką, otworzyłeś wszystkie ikony na pulpicie – mówił Disher. – Teraz muszę je zamykać jedna po drugiej, żebyś znowu mógł obejrzeć oryginalne nagranie. Disher sięgnął po iPada, ale Monk złapał go za nadgarstek. – Czekaj – powiedział, wpatrując się uważnie w widoczny na ekranie film. – Ale to nie jest ten sam film, Monk – tłumaczył Disher. – To nie jest nagranie z dnia morderstwa. Nie widzisz? Goldman nie ma nawet takiej samej koszuli. To dość poważne przeoczenie jak na faceta o takiej zdolności dostrzegania detali. – Pokaż następne nagranie – powiedział Monk. Disher zamknął okienko i pojawiło się to, które było zaraz pod spodem. – To również nie to nagranie. Wszystkie są takie same, tyle że Goldman jest różnie ubrany. Cała reszta się nie zmienia. Monk obejrzał bardzo dokładnie nagranie, tak bardzo zbliżając twarz do ekranu, że niemal dotykał go czubkiem nosa. – Dobrze, a teraz pokaż mi nagranie z dnia morderstwa. – Nie mogę tego zrobić, gdy trzymasz twarz w iPadzie – stwierdził Disher. – Chyba że dotkniesz nosem ten mały znak „x”. – Nie bądź śmieszny. – Monk odsunął się i pozwolił Disherowi zamknąć kolejne okna, by powrócić do właściwego nagrania. – Proszę bardzo – powiedział Disher. – Baw się dobrze. Randy zaczął zajadać ze smakiem gofry, a ja dalej przypatrywałam się Monkowi, który nagle poruszył niezgrabnie ramionami, przychylił głowę to w jedną, to w drugą stronę i uśmiechnął się do siebie. Również Sharona się uśmiechnęła. Ja także. Dla Adriana Monka, w tym jednym momencie, wszechświat znalazł się w idealnej równowadze i wszystko wpasowało się tam, gdzie powinno się wpasować. Jedynie Disherowi, pochłoniętemu delektowaniem się śniadaniem, umknął uśmiech Monka. – Jeżeli nie będziecie dzisiaj mieli wezwań od dyspozytorki, jedźcie porozmawiać z robotnikami spod Home Depot – powiedział. – To nie będzie konieczne – stwierdził Monk. Disher podniósł oczy. – Dlaczego nie? – Ponieważ Adrian rozwikłał już sprawę morderstwa – oświadczyła Sharona. – Rozwikłał? Kiedy? – Właśnie w tej chwili. – Więc kto zabił Pamelę Goldman? – Jej mąż – odpowiedział Monk. Disher upuścił widelec na talerz i wziął głęboki, uspokajający oddech. – Wałkowaliśmy to już dziesięć razy, Monk. Nagranie wideo zbadali eksperci. Nie ma
w nim żadnych sztuczek. Kilkanaście minut przed morderstwem Goldman był w biurze i prowadził na żywo konferencję internetową. – Oczywiście – potwierdził Monk. – Nagranie wideo właśnie tego dowodzi. – Absolutnie. Temu nie sposób zaprzeczyć. – Zatem nagranie dowodzi, że Goldman nie mógł jej zabić – zakończył Disher. – Nie – odparł Monk. – Nagranie dowodzi, że Goldman ją zabił. Randy potarł skroń. – Jeden z nas dwojga postradał rozum i nie sądzę, żebym to był ja. Znałam to uczucie. Ale wiedziałam również – z długiego, bolesnego i powtarzającego się doświadczenia – że muszę się temu poddać i z tym żyć, że gdy tylko Monk będzie gotów wyjawić szczegóły, wszystko okaże się proste i jasne. Jednocześnie wiedziałam, że nie od razu Monk nas uświadomi. Cieszył go widok naszych zagubionych spojrzeń. – Spójrz na ekran i powiedz, co widzisz. – Monk puknął w ekran, a kiedy pojawił się pulpit z ikonkami, dotknął przycisku PAUZA. Zgromadziliśmy się wszyscy wokół niego, wpatrując się uważnie w ekran i zatrzymany na nim obraz. Goldman siedział za biurkiem i mierzył palcem w kamerę, podkreślając jakąś istotną uwagę, którą właśnie wypowiadał. Za jego plecami znajdowała się tapeta w orientalne wzory i regał z książkami. – Widzę Joela Goldmana w biurze podczas konferencji internetowej, prowadzącego rozmowy z ludźmi z całego świata – stwierdził Disher. – A ty co widzisz, Monk? – Widzę Joela Goldmana w biurze podczas konferencji internetowej, prowadzącego rozmowy z ludźmi z całego świata – powtórzył jak echo Monk. – Ale widzę coś jeszcze. – Co? – Zieloną tapetę – powiedział Monk. – Ma orientalne wzory, które powtarzają się co pięćdziesiąt trzy centymetry na rolce o szerokości pięćdziesięciu centymetrów. – Też to widzę, choć bez dokładnych wymiarów. Co z tego? – Kiedy na ścianie kładzie się tapetę, nieuchronnie powstają linie połączeń kolejnych rolek, a moralnym obowiązkiem każdego wykonawcy jest takie położenie tapety, aby wzory idealnie do siebie pasowały. – Dobrze, niech będzie, skoro tak ci na tym zależy, Monk. Ale co to ma wspólnego z morderstwem? – Na nagraniu z nowojorskiego biura wzory na połączeniach między rolkami tapety idealnie do siebie pasują. Ale na tym nagraniu nie pasują. – Przecież już ustaliliśmy i zgodziłeś się ze mną, że nagranie było robione w biurze Goldmana – powiedział Disher. – Oczywiście. W biurze odtworzonym w garażu w Summit. Zaległa długa, niczym niezmącona cisza, podczas której elementy układanki powoli zaczynały się w naszych głowach układać w jedną całość. – Niech mnie diabli – rzucił w końcu Disher. – Goldman zbudował sobie plan filmowy. – Wnętrze było przygotowane na pokaz, jak tamten dom wystawiony na sprzedaż w San Francisco. – Monk popatrzył na mnie. – I jak fotografia mordercy na ścianie biura obrotu nieruchomościami „Pięć gwiazd” – dodałam. – Byliśmy głupcami, że tym razem tego nie zauważyliśmy – powiedział Monk. Sama nic nie zauważyłam za pierwszym razem, więc nie uważałam, aby wyrzucać sobie
teraz, że tym razem czegoś nie zauważyłam. Disher patrzył na nas, nic nie rozumiejąc. – O czym wy mówicie? – Oto, co się stało – zaczął Monk. – Rano Joel Goldman pojechał pociągiem do Nowego Jorku i poszedł pieszo do biura przy Park Avenue, jednak po to tylko, aby zapewnić sobie alibi. – Wiedział, że kamery przemysłowe śledzą każdy jego krok – przypomniałam. – Nawet liczył na to, że kamery go nagrywają – ciągnął Monk. – Dlatego pojechał do miasta tak wcześnie. Chciał mieć wystarczająco dużo czasu, aby w przebraniu dniówkowego robotnika wrócić samochodem do Summit, przekraść się do biura w garażu, skąd między dziesiątą a jedenastą przeprowadził konferencję internetową, o czym jego żona, obecna cały czas w domu, nic nie wiedziała. – Ale wiedziała o tym jego sekretarka, Trina Fishbeck – stwierdziłam. – Kłamała, gdy zapewniała nas, że Joel Goldman cały dzień spędził na Manhattanie. – Nie zdziwiłbym się, gdyby Trinę Fishbeck i Joela Goldmana łączył pozamałżeński związek seksualny – mówiąc to, Monk zerknął na mnie. – Jak było w przypadku tej pary kłócącej się przed domem. – Romanse w Summit trudno nazywać czymś rzadkim i niezwykłym. Może właśnie dlatego mówią, że Summit to sypialnia Nowego Jorku – powiedziała Sharona. – Zapewne to sekretarka była drugim dniówkowym robotnikiem, którego widział sąsiad – powiedziałam. – Prawdopodobnie również ona zatelefonowała do salonu piękności i odwołała umówioną wizytę Pameli Goldman – włączył się Disher. – Kładąc podwalinę pod moją hipotezę, że Goldman zaskoczyła w domu włamywaczy i została przez nich zamordowana. Mówiłam dalej: – Oznaczałoby to także, że kiedy Pamela wyjechała do salonu piękności, to właśnie Joel przeszedł z garażu do domu i wyłączył alarm. – Zgadza się – przyznał Randy. – Chciał, żeby wyglądało to tak, jakby Pamela Goldman miała czegoś zapomnieć, wrócić do domu i nie włączyć już alarmu przy ponownym wyjściu. Monk pokiwał głową. – Oboje macie rację – stwierdził. – Goldman czekał potem na powrót żony i uderzył ją wałkiem do ciasta. Po zabójstwie razem z kochanką wrócił samochodem na Manhattan. Został w biurze do siedemnastej, a potem wrócił jak zawsze pociągiem do Summit, aby zamknąć pieczołowicie przemyślane alibi. – Już następnego dnia ten bezczelny typ był znowu w garażu i niemal na naszych oczach demontował plan zdjęciowy – powiedziałam. – Jak mu to wszystko teraz udowodnimy? – Załatwimy nakaz rewizji jego domowego biura i kontenera na śmieci – stwierdził Monk. – Niemożliwe, abyśmy nie znaleźli kawałków tapety i mebli. Disher pokręcił głową. – To nie wchodzi w grę. Żaden sędzia nie wyda nakazu rewizji na podstawie niepasującego wzoru na tapecie. – To nie wszystko – powiedział Monk. – Jest jeszcze syrena. – Jaka znowu syrena? – Syrena przejeżdżającego radiowozu, którą słychać na nagraniu. Nie pochodzi z radiowozu NYPD. To, co słyszymy, to syrena Natalie, gdy jedziemy na zgłoszenie włamania do domu państwa McAfee – wyjaśniał Monk. – Syreny różnią się w charakterystyczny sposób, wysokością tonu i modulacją dźwięku. Jeżeli porównacie zapis czasowy na nagraniu konferencji internetowej Goldmana z zapisem wezwań w centrali policyjnej dyspozytorki, zobaczycie, że
czas jest idealnie zgrany. – Mimo wszystko sędziemu to nie wystarczy – powiedział Disher. – Co wy tu macie za sędziów? – zapytał Monk. – Takich, którzy wymagają niezbitych dowodów, zanim wystawią nakaz – odparł Disher. – To nie znaczy, że nie spróbuję, ale mówię, Monk, tapeta i syrena nie załatwią nam sprawy. – W takim razie Joel Goldman wywinie się od odpowiedzialności za zabójstwo? – zapytała Sharona. – Tego nie powiedziałem – stwierdził Disher. – Możemy go dorwać w inny sposób. – Jaki? – zapytała Sharona. – Poczekamy, aż firma zajmująca się odpadami przyjedzie odebrać śmieci. Kiedy tylko kontener opuści posesję Goldmana, będziemy mieli prawo go przeszukać – mówił Disher. – Ale jeżeli znajdzie się dalej, na przykład na wysypisku śmieci, trudno będzie przed sądem udowodnić, że dane odpady pochodzą właśnie z domu Goldmanów. Wstałam. – Więc na co czekamy? Wsiedliśmy wszyscy czworo do samochodu Dishera i czym prędzej odjechaliśmy do domu Goldmana, aby mieć oko na kontener ze śmieciami. Nasz plan był prosty, polegał na tym, żeby wezwać firmę po odbiór kontenera, a następnie obserwować go do czasu przyjazdu ciężarówki. Kiedy jednak zajechaliśmy na miejsce, kontenera już nie było, a Joel Goldman krzątał się po obejściu, zamiatając podjazd do garażu. Kiedy nas zobaczył, uśmiechnął się z daleka. Disher zjechał do krawężnika i otworzył okno. – Witam, panie komendancie – powitał go Goldman, podchodząc leniwym krokiem do samochodu. – Dobrze, że pan tędy przejeżdża. Chciałem już do pana dzwonić. Byłem naprawdę zły, kiedy przeczytałem dziś rano w gazecie, że obu policjantów uwolniono od zarzutu zabójstwa. Wolałbym usłyszeć to bezpośrednio od pana. – Po przeczytaniu artykułu zamówił pan natychmiast odbiór kontenera ze śmieciami, prawda? – zapytał go Disher. – Co tu ma do rzeczy kontener? – zdziwił się Goldman. Monk wychylił głowę i spojrzał mu prosto w oczy. – Bardzo dużo. Chciał się pan pozbyć dowodów na to, że w garażu odtworzył pan swoje nowojorskie biuro. Joel Goldman wzruszył ramionami. – Nie rozumiem, przecież mówiłem, że przenoszę do domu biuro z Manhattanu. Nie ma nic niezwykłego w tym, że w nowym biurze chciałem zachować ten sam wystrój wnętrza. Nie jest też chyba przestępstwem zmiana decyzji, kiedy parę dni temu postanowiłem, aby jednak wyglądało ono inaczej. – Owszem, jest przestępstwem, jeśli miało to służyć sfabrykowaniu fałszywego alibi na okoliczność morderstwa – powiedział Monk. – Takie rzeczy trzeba dowieść – stwierdził Goldman i wrócił do zamiatania. Disher ruszył z piskiem opon, łącząc się przez radio z dyspozytorką i prosząc, aby zlokalizowała ciężarówkę, która odebrała dziś kontener z odpadami z posesji Joela Goldmana. Odpowiedź nadeszła dwie minuty później. Pusta ciężarówka wyjeżdżała właśnie z wysypiska śmieci.
29 Monk i słabe ogniwo Krążyliśmy po gabinecie Dishera, klnąc na czym świat stoi i kopiąc ze złości w biurka, a Monk przechadzał się z ponurą miną w tę i z powrotem. – Goldman wie, że my wiemy, że to on zabił żonę, i nic sobie z tego nie robi – wściekałam się. – Całe szczęście, że ty siedziałeś za kierownicą, Randy, bo ja bym go chyba przejechała. – To jeszcze nie koniec. Jadąc z Manhattanu do Summit, a potem z powrotem, Goldman musiał przejechać przez co najmniej dwa punkty poboru opłat. Wiemy mniej więcej, o której godzinie musiał się przy nich znaleźć, więc dostaniemy go albo przez rejestr opłaty osobistą kartą elektroniczną, albo z nagrania z kamery przemysłowej. – To szczwany lis – powiedział Monk. – Na pewno był zbyt ostrożny, aby korzystać ze swojej karty lub żeby pokazywać twarz do obiektywu kamery, mimo że był przebrany. – Ale równie ostrożny byłby wobec sekretarki? – wyraził powątpiewanie Disher. – Ktoś musiał tę furgonetkę prowadzić. – Założę się, że matrix bezpieczeństwa obejmuje punkty poboru opłat na przejazdach między Manhattanem a New Jersey – powiedziałam i odwróciłam się do Dishera. – Skontaktuj się z agentką Lisą McCracken w biurze ochrony na Penn Station. Może wyświadczy nam jeszcze jedną przysługę i przeskanuje tym swoim superkomputerem zapisy z kamer przemysłowych na punktach poboru opłat. Disher chwycił za telefon, a Monk nadal się przechadzał po gabinecie. – Niech się pan uspokoi, panie Monk, na pewno dostaniemy go w swoje ręce – zapewniłam. – Jego sekretarka jest słabym ogniwem. – Nie wpadło ci do głowy, że Goldman również o tym pomyślał? Następstwa wynikające z tej prostej, narzucającej się i oczywistej myśli zmroziły nas wszystkich od stóp do głów. Disher uzyskał właśnie połączenie z McCracken, ale zanim zaczął rozmowę, wydał nam polecenie: – Wkładajcie mundury, wskakujcie do radiowozu i obstawcie dom Goldmana – rozkazał. – Nie spuszczajcie go z oka. Dziesięć minut później zatrzymaliśmy się pod domem Joela Goldmana. Nie krzątał się już z miotłą po obejściu i nie było znaku, który świadczyłby o tym, że ktoś w ogóle jest w domu. – Mam złe przeczucia – powiedział Monk. – Od początku Joel Goldman wyprzedza nas o krok. – Teraz wpadł w panikę. Na pewno zacznie popełniać błędy – stwierdziłam. – Nie wyglądał na spanikowanego. Wydawał się wyjątkowo zadowolony z siebie. – Mina mu zrzednie, kiedy zakujemy go w kajdanki. Monk wysiadł szybko z samochodu i zanim zdążyłam do niego dobiec, stał już przy domu Goldmana i dzwonił do drzwi. – Co pan robi, panie Monk? – Szef powiedział, żebyśmy nie spuszczali oka z Goldmana. Cóż, jakoś nigdzie go nie widzę, a ty? – Sądzi pan, że zaprosi nas do siebie na herbatkę? – Nie, skądże. Monk zszedł z ganku, podszedł do okna pokoju dziennego i zajrzał przez szybę do
środka. – Cierpliwości, panie Monk – poprosiłam. – Goldman może akurat brać prysznic. Naraz Monk wyjął z kabury pistolet i oddał dwa strzały w okno, rozbijając szybę w drzazgi i uruchamiając alarmy samochodowe na całej ulicy. – Pięknie, panie Monk, gratuluję! – sarknęłam. – Dał mu pan teraz do ręki najlepszy argument, aby zakwestionował przed sądem pańskie kompetencje i rozbił każdą sprawę, jaką przeciw niemu wyciągniemy. Monk stał w bezruchu, nasłuchując i wpatrując się w roztrzaskane okno. Z sąsiednich domów zaczęli wyglądać zaniepokojeni ludzie. W radiowozie zachrobotało radio. Zdezorientowana dyspozytorka z centrali mówiła o licznych zgłoszeniach strzelaniny w pobliżu naszego patrolu. Odpowiedziałam szybko, że panujemy nad sytuacją, nikt nie został ranny i nie ma potrzeby dodatkowego wsparcia. Potem odwróciłam się do Monka. – Rozum panu odjęło? – Czy słysząc pod prysznicem taki rejwach, nie wyszłabyś zobaczyć, co się dzieje? – zapytał. Spojrzałam w okno. Odgłosy strzałów przyciągnęły uwagę wszystkich mieszkańców sąsiednich domów, z wyjątkiem mieszkańca domu, którego okno Monk właśnie roztrzaskał. – Cholera… – mruknęłam pod nosem. Wyjęłam pałkę policyjną, wybiłam z ościeżnicy resztki szkła i weszłam przez okno do środka. Z wyciągniętym przed siebie pistoletem rozejrzałam się po wnętrzu. Monk miał rację. Dom był pusty. Byłam jeszcze w środku, kiedy kilka minut później przed domem zjawił się Disher. Ale nawet w tak krótkim czasie zdążyłam się przekonać, że Goldman nie spakował się i nie uciekł z kraju. Wewnątrz panował idealny porządek, jeśli nie liczyć oczywiście odłamków szkła na podłodze w pokoju dziennym. – Czy wyście poszaleli? – Disher podszedł do rozbitego okna i patrzył na ludzi, którzy coraz odważniej wychodzili przed domy. – Cała dzielnica patrzy. Nie można bez powodu strzelać w okna domu podejrzanego tylko dlatego, że was zdenerwował. – Również tak uważam – orzekłam. – To samo powiedziałam panu Monkowi. – Jeśli jesteś taka wrażliwa na literę prawa, to co, do licha, robisz w domu Goldmana? – spytał Randy. – Nie masz nakazu rewizji. – To niewielki problem. Joel Goldman zniknął. – Może wyszedł na śniadanie, może pojechał na zakupy do sklepu spożywczego albo wybrał się do Starbucksa na kawę – powiedział Disher. – Jeśli zaraz wróci, wpadniemy w tarapaty po uszy, a prowadzona przeciwko niemu sprawa legnie w gruzach. – Mamy w ogóle sprawę przeciw Goldmanowi? – zapytałam. – Ostatecznie tak – odpowiedział Disher, znów podchodząc do okna. – Twoja przyjaciółka z Bezpieczeństwa Krajowego świetnie się spisała. Sekretarka Goldmana próbowała się zamaskować pod kapeluszem i okularami przeciwsłonecznymi, jednak program do identyfikowania rysów twarzy nie dał się oszukać. Trinę Fishbeck udało się ponad wszelką wątpliwość rozpoznać na zapisach z kamer przemysłowych, dokonanych przed południem w dniu morderstwa na punktach poboru opłat na autostradzie New Jersey Turnpike, a później w tunelu Lincolna prowadzącym na Manhattan. Jechała w brązowej przerdzewiałej furgonetce. – Udało się odczytać numery rejestracyjne? – Tablice były zabłocone. Nic nie było widać. – Co za zbieg okoliczności – sarknęłam. – Czy na zapisie z kamer widać było Joela
Goldmana? – Niestety. – Disher pokręcił głową. – Ale na jego kochankę mamy taki materiał, że panienka będzie śpiewać jak w Idolu. – Jeżeli uda wam się ją znaleźć – powiedział, jak zawsze optymistyczny, Monk. – Zawiadomiłem NYPD. Wysłali policję do jej mieszkania w Nowym Jorku i do biura Goldmana. Lada chwila zostanie zatrzymana. Spojrzałam na rodzinne fotografie wystawione w pokoju dziennym: Joel i Pamela robili na nich wrażenie kochającej się, szczęśliwej pary. Były zdjęcia, na których się czule obejmowali, oboje radośnie uśmiechnięci, parę zrobionych na ich weselu, a kilka, z późniejszych lat, nad jeziorem, w kurortach narciarskich, na jakiejś tropikalnej plaży i na tle słynnych zabytków europejskich. Zastanawiało mnie, czy Pamela miała świadomość, że namiętność, jaką Joel do niej żywił, wygasła i że zapragnął, aby ona sama również wygasła. Czy to głęboka nienawiść pchnęła go do morderstwa, czy też chciwość i niechęć do rozwodu oraz konieczności podzielenia majątku, jaki zgromadzili wspólnie małżonkowie? Jak wysoka suma musi wchodzić w grę, żeby pomyśleć o popełnieniu morderstwa i przyjęciu związanego z tym ryzyka, zamiast po prostu wziąć na siebie trudy sprawy rozwodowej? – Masz numer telefonu komórkowego Goldmana? – zapytał Monk Dishera. – Tak. – Zadzwoń do niego i powiedz, że roztrzaskałem mu frontowe okno – powiedział Monk. – Naprawdę ci odbiło, Monk. – Być może. Ale w ten sposób pokażesz mu, że jesteś rozsądnym i panującym nad sytuacją komendantem policji. Disher westchnął, wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer Goldmana. W domu rozległ się dzwonek. Nasłuchując dźwięku, skierowałam się do kuchni, gdzie na kontuarze zobaczyłam migoczący ekran iPhone’a. Wyświetlacz pokazywał połączenie przychodzące; był to numer telefonu Dishera. Wróciłam do pokoju dziennego i spojrzałam przez rozbite okno na Monka i Dishera. – Goldman zostawił telefon, ale nie widać nigdzie kluczyków samochodowych ani portfela. – Nie chciał, abyśmy mogli zlokalizować go za pomocą telefonu komórkowego – stwierdził Monk. – Myślisz, że nawiał? – zapytał Disher. – Nie – odpowiedział Monk. – Myślę, że morduje swoją sekretarkę.
30 Monk przybywa na ratunek Disher postawił Evie przed domem Goldmana, aby zabezpieczyć miejsce zdarzenia przynajmniej do czasu, aż technicy zabiją okno dyktą, a my wróciliśmy do biura komendanta, gdzie czekaliśmy na wiadomość z NYPD na temat miejsca pobytu Triny Fishbeck. Doszliśmy do wniosku, że do niesłużbowych rozmów z Triną Goldman musiał używać telefonu komórkowego z kartą prepaid, który po wykorzystaniu można po prostu wyrzucić. W ten sposób żona nie mogła się dowiedzieć o romansie męża ani o postępujących planach zgładzenia jej osoby. Ponadto uznaliśmy, że najprawdopodobniej tego samego telefonu Goldman użył teraz, żeby umówić się na spotkanie z Triną. Z pewnością nie chciał zostawiać żadnych śladów w dniu, w którym miała zniknąć jego kochanka. Jednak bez informacji z NYPD nie pozostawało nam nic innego do roboty, jak tylko kląć na czym świat stoi, kopać ze złości w biurka, a w przypadku Monka przechadzać się z ponurą miną w tę i z powrotem. Kończyliśmy właśnie drugą tego ranka rundę tych mało skomplikowanych czynności, gdy nagle zadzwonił telefon Dishera. Telefonowali z NYPD. Nie mieli dla nas dobrych wiadomości. Triny Fishbeck nie było ani w domu, ani w biurze Goldmana na Park Avenue. W takiej sytuacji Disher skorzystał z bazy danych Departamentu Komunikacji, ustalił, że Trina jeździ niebieską hondą accord z 2006 roku i wydał międzystanowy okólnik do wszystkich radiowozów na patrolu z poleceniem zatrzymania takiego samochodu. Ja jednak miałam parę własnych pomysłów, jak wyśledzić Trinę Fishbeck. – Poprośmy Lisę McCracken, żeby sprawdziła, czy w ostatnich godzinach honda Triny nie przejeżdżała przez punkty poboru opłat na autostradach prowadzących z Manhattanu. Być może McCracken jest w stanie również sprawdzić, czy Trina nie prowadziła w tym czasie rozmów przez swój telefon komórkowy, co pozwoliłoby wskazać wieżę przekaźnikową, przez którą przechodził sygnał, i w ten sposób dać nam choćby pojęcie o okolicach miejsca jej pobytu. Disher spojrzał na mnie zaskoczony. – Widzę, że ktoś tu często ogląda Prawo i porządek. – Sztuką jest włączyć wieczorem telewizor i znaleźć kanał, który nie nadawałby któregoś odcinka tego serialu. Disher sięgnął po słuchawkę i tłumacząc się gęsto, wyprosił u McCracken spełnienie jeszcze dwóch małych próśb. Kiedy skończył rozmawiać, odłożył słuchawkę, odchylił się w fotelu i westchnął ciężko. – Tyle zawdzięczam tej kobiecie, że mogę zrezygnować z pracy i na resztę życia oddać się jej w niewolę jako prosty służący. – Bez obaw, spójrz na to z innej strony – powiedziałam. – Jakimi zasobami musiałaby dysponować policja w takim miasteczku jak Summit, żeby odwdzięczyć się wielkiej Agencji Bezpieczeństwa Krajowego? – McCracken może zażądać ode mnie zapłaty w naturze. – Myślisz, że jesteś taki pociągający? – Wiem, że jestem taki pociągający – odparł Disher. – Skoro już o tym mowa – włączył się Monk. – Jeżeli Joel Goldman zwabił Trinę na spotkanie, to z pewnością pod pretekstem romantycznej schadzki.
– Sądzi pan, że spotkają się w jakimś hotelu? – zapytałam. Monk pokręcił głową. – Nie weźmie jej do hotelu. Zbyt duże ryzyko, że ktoś ich zobaczy. Zabierze ją w jakieś ustronne miejsce, ale nie aż tak ustronne, żeby nabrała podejrzeń. – To może być wszędzie – powiedział Disher. Rozległ się dzwonek telefonu. Dzwoniła McCracken. Odwróciłam się do Monka. – Jako detektyw McCracken działa równie szybko jak pan, panie Monk. – Jej pracę detektywistyczną wykonują w zasadniczej części komputery. – Słuch mnie myli czy ktoś tu się z czegoś tłumaczy? – Jest doskonałym detektywem klawiaturowo-myszkowym – stwierdził Monk. – Kto jak kto, ale ty powinnaś dostrzegać różnicę między tym, co robi ona, a co my robimy. – My? – zapytałam. – My. Disher zapisywał coś szybko w notesie. – Stokrotne dzięki, pani McCracken. Będę dozgonnym dłużnikiem Bezpieczeństwa Krajowego – powiedział i odłożył słuchawkę. – Godzinę temu Trina Fishbeck przejechała z Manhattanu do New Jersey autostradą międzystanową numer 80. – Jakim cudem McCracken tak szybko zdobyła informację? – zapytałam. – Ułatwiliśmy jej zadanie, podając dokładne dane i prawdopodobny czas przejazdu. Wystarczyło matrix przeskanować aktywność konkretnej osoby w ciągu ostatnich paru godzin w kilku geograficznie wyznaczonych punktach. Gdybyśmy nie podali tak szczegółowych danych, sprawdzanie zajęłoby parę dni. – Disher wstał i podszedł do mapy na ścianie. – Rozmowy telefoniczne, które Trina wykonała i odebrała w tym czasie, wskazywałyby, że znajduje się mniej więcej w okolicy Denville. Postukał palcem w rejon znajdujący się około czterdziestu kilometrów na północny zachód od Summit. Podeszliśmy z obu stron do Dishera i spojrzeliśmy z Monkiem na mapę. – Co tam jest? – zapytał Monk. – Spory szmat ziemi naszego pięknego New Jersey – odpowiedział Disher. – Lasy, kamieniołomy, żwirowiska i parę innych miejsc, które idealnie się nadają do porzucenia ciała. Jednak dostrzegłam na mapie coś jeszcze. Rejon upstrzony był licznymi niebieskimi plamkami. – Jest tam sporo jezior – zauważyłam. – Jakie to ma dla nas znaczenie? – zapytał Disher. – Kiedy pierwszy raz widzieliśmy się z Goldmanem, w dniu morderstwa, wspominał nam, że zbudował kiedyś domek letniskowy nad jeziorem Spirit – powiedziałam. – Gdzie leży to jezioro w stosunku do Denville? – Skąd mogę wiedzieć. Jestem nietutejszy. Nie mam pojęcia – odparł Disher. – Więc skąd wiedziałeś, że są tam kamieniołomy i żwirowiska? – Oglądam Rodzinę Soprano – przyznał. Monk spojrzał na indeks nazw z boku mapy, odnalazł w spisie jezioro Spirit, a później odszukał współrzędne jego położenia na mapie. – Jezioro znajduje się kilka kilometrów na północ od Denville – powiedział. – Ruszajcie tam natychmiast – rozkazał Disher. – Ja się dowiem, gdzie stoi domek letniskowy Goldmana, i jadę zaraz za wami. Jezioro znajdowało się pół godziny jazdy samochodem od Summit, jeśli przestrzegało się znaków z ograniczeniem prędkości, co Joel Goldman, jak zakładałam, z pewnością czynił.
Ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie człowiek jadący popełnić morderstwo, jest mandat za przekroczenie szybkości. My jednak bez obaw mogliśmy jechać tak szybko, jak nam się podobało, chociaż sądząc po zdjętym zgrozą spojrzeniu Monka, gdy przyciskałam pedał gazu do podłogi, nie wiem, czy zgodziłby się ze mną w tej kwestii. Choć Goldman wyjechał z dużym wyprzedzeniem, byłam zdecydowana skrócić dzielący nas dystans, więc włączyłam syrenę i pędziłam autostradą numer 287 w kierunku międzystanowej osiemdziesiątki niczym Michael Schumacher. Kiedy dotarliśmy do zjazdu prowadzącego nad jezioro Spirit, Disher już nas dogonił. Przez radio zawiadomił lokalną policję o naszej akcji i poprosił o wsparcie, jednak miejscowa jednostka zajęta była akurat jakimś dzieciakiem ganiającym z bronią palną po szkole, w której do chwili ujęcia napastnika zarządzono stan alarmowy. Byliśmy więc zdani na siebie. Wyłączyliśmy syrenę i zjechaliśmy z autostrady w plątaninie wąskich, wijących się przez gęste lasy nieasfaltowanych dróg prowadzących ku mobilnym domkom, myśliwskim i rybackim chatkom usianym wśród malutkich, zapomnianych jezior. Po jakimś czasie zauważyłam wreszcie zardzewiałą, podziurawioną śrutem skrzynkę na listy, na której widniał adres podany nam drogą radiową przez Dishera. Zwolniłam na koleinach i wybojach nierównej drogi, którą dojechaliśmy na łączkę otoczoną strzelistymi sosnami. Na samym środku stał domek letniskowy, wychodek i szopa na narzędzia. Przed domkiem stała niebieska honda accord, tuż obok brązowej, przeżartej przez rdzę i sól furgonetki. Bez wątpienia znaleźliśmy się we właściwym miejscu. Jednak czy nie przyjechaliśmy za późno, żeby zdążyć uratować Trinę Fishbeck? Zaparkowaliśmy radiowozy jeden obok drugiego i wysiedliśmy, wyjmując z kabur pistolety. Monk nie wydawał się szczęśliwy z bronią w ręku. Prawdopodobnie wolałby trzymać w garści lizol w aerozolu. Disher wykonał jakieś gwałtowne, znane mi z filmów wojennych, ruchy dłonią, które, jak sądziłam miały znaczyć mniej więcej tyle: cisza, ja widzę was, wy widzicie mnie, coś masz we włosach, wy idziecie tam, ja idę tam, tu kółko, tam kółko, masz rozpięty rozporek. Choć nie jestem pewna, może mówił nam coś zupełnie innego. Nie mam pojęcia, co chciał nam powiedzieć. Disher podszedł do drzwi frontowych, Monk ruszył na tyły domku, a ja podeszłam do wychodka i szopy na narzędzia. Kopnęłam z całych sił w drzwi wygódki. Uderzył we mnie taki smród, że zaczęłam się krztusić. Szybko przeszłam w stronę szopy, czubkiem buta uchyliłam drzwi i zobaczyłam wnętrze pełne zardzewiałych narzędzi i wielkich pajęczyn w narożnikach. W tym momencie moich uszu doszły odgłosy kopania. Odwróciłam się, chcąc dać Monkowi i Disherowi znak, aby poszli za mną, ale nikogo nie zobaczyłam. Prawdopodobnie weszli do domku. Wzięłam głęboki oddech i powoli zagłębiłam się między drzewa; szłam w kierunku, skąd dobiegały charakterystyczne dźwięki. Posuwałam się ostrożnie naprzód, starając się nie stąpać po suchych gałązkach i liściach, by nie obwieszczać wszem i wobec swego przybycia, i czułam, jak spływa mi po plecach kropla potu, przyprawiając mnie o gęsią skórkę na całym ciele. Pnie drzew były grube i trudno było mi dostrzec, co się dzieje daleko przede mną. Ale odgłosy wydawały się coraz głośniejsze, choć dochodziły z mniejszą częstotliwością. Ktoś, kto
kopał, albo był już zmęczony, albo kończył swoją pracę. Nagle pomiędzy drzewami dostrzegłam sylwetkę Triny Fishbeck. Umazana błotem stała w płytkim grobie i szpadlem wyrzucała ziemię, a nad nią stał Joel Goldman. Był do mnie odwrócony plecami i mierzył w Trinę ze strzelby myśliwskiej. Ramiona kobiety drżały spazmatycznie, zarówno od szlochu, jak i od wysiłku. – Taka głębokość wystarczy – ocenił Goldman. Szybko, rozpaczliwie obejrzałam się przez ramię. Jeżeli Disher i Monk byli gdzieś za mną, to ich nie widziałam. Mogłam liczyć tylko na siebie. – Nie mogę uwierzyć, że mi to robisz, Joel – powiedziała Trina załamującym się głosem. – Tak cię kochałam. – Pamela też mnie kochała. Za wszystko możesz winić Adriana Monka. Jakimś cudem się domyślił. Gdyby nie to, bylibyśmy w tej chwili w łóżku. – Nadal możemy być w łóżku – mówiła, chlipiąc, Trina. – Poszłabyś do łóżka z człowiekiem, który kazał ci wykopać własny grób? – Jestem osobą, która potrafi wiele wybaczyć. – Zachowam to w pamięci o tobie – powiedział i podniósł strzelbę. Wparłam stopy mocno w ziemię i wymierzyłam broń. – Goldman, nie ruszaj się! – Kogo my tu mamy? – rzucił za siebie Goldman, nie opuszczając strzelby. – Policja miasta Summit. Rzuć broń i połóż ręce na karku. – Ach to ty, malowana policjantka. Poczułam ukłucie złości na samym dnie żołądka, ponieważ Goldman wyraził głośno to, co sama w tym momencie czułam. – Moja odznaka jest jednak prawdziwa, broń, z której do ciebie mierzę, także. Nie byłam pewna, kogo bardziej usiłowałam do tych słów przekonać, jego czy siebie. – Owszem, owszem, ale nie sądzę, by stać cię było na pociągnięcie spustu. Powiem ci, co się teraz stanie. Najpierw zastrzelę ciebie, potem Trinę, a potem zakopię was obie w grobie. – Nie jestem sama, Goldman – ostrzegłam. – Monka jeszcze mniej się obawiam niż ciebie – stwierdził i dopiero wtedy obrócił się na pięcie w moją stronę. W tym momencie usłyszałam strzał i zobaczyłam, jak Goldman zatacza się do tyłu, wpada do grobu, a strzelba wylatuje mu z ręki. Ułamek sekundy później zorientowałam się, że to ja sama strzeliłam. Może dlatego, że wrzask, jaki wydała z siebie Trina, był nie mniej głośny niż wystrzał z pistoletu. Kobieta niezdarnie wydostała się z dołu i puściła się biegiem w las, wpadając prosto na Dishera i Monka. Podeszłam do wąskiego grobu i zajrzałam do środka. Goldman leżał wbity w ziemię, twarzą do góry, zgięty w biodrach w ten sposób, że nogi wystawały nad krawędź dołu. Był przytomny i jęcząc z bólu, przyciskał dłoń do rozległej, krwawiącej rany na prawym ramieniu. Widząc go żywego, poczułam tak wielką radość, że niemal się popłakałam. Niemniej jednak wciąż celowałam w niego groźnie z pistoletu, a po chwili zmusiłam się, by spojrzeć mu w oczy i powiedzieć parę słów. – Teraz już się mnie boisz? Skinął lekko głową, zaciskając z bólu zęby. Ja także skinęłam głową. – W takim razie, jak sądzę, dzisiaj oboje się czegoś nauczyliśmy – powiedziałam. – Jesteś aresztowany. Monk podszedł do mnie.
– Nic ci się nie stało? Zastanowiłam się chwilę nad odpowiedzią, bo sama nie byłam jej pewna. – Nie – odpowiedziałam w końcu. – Nic mi nie jest.
31 Monk podejmuje bardzo ważną decyzję W porównaniu z naszymi pierwszymi dniami w Summit następne dwa tygodnie wydawały się wyjątkowo spokojne. Nie dręczyły mnie żale ani rozterki w związku z wydarzeniami nad jeziorem Spirit, nie przeżywałam też przez to jakiegoś szczególnego stresu. Naprawdę nie przejmowałam się postrzeleniem Joela Goldmana. Nie wiem jednak, jak bym się czuła, gdybym go zabiła. Nadal patrolowaliśmy z Monkiem ulice miasteczka, mając do czynienia głównie z wykroczeniami drogowymi, zgłoszeniami naruszenia porządku pod wpływem alkoholu, a raz czy dwa zatrzymaliśmy złodziei sklepowych. Na całe szczęście nie przydarzyło się już żadne poważne przestępstwo ani morderstwo. Po godzinach pracy szlifowałam swoje umiejętności strzeleckie, niemal codziennie chodząc na strzelnicę, oczywiście z Evie, którą stopniowo zaczęłam bardzo lubić – ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, a zapewne również jej i wszystkich innych dookoła. Jednak bynajmniej nie nasza znajomość była największym wydarzeniem tych dwóch tygodni w Summit. Ten honor przypadł Adrianowi Monkowi oraz Ellen Morse. Monk spędzał z nią cały swój wolny czas. Choć nadal nie ważył się postawić nogi w Kupce, to nie miał oporów, by odwiedzać ją w domu, gdzie pracowali wspólnie nad składającą się z dziesięciu tysięcy elementów układanką z obrazem George’a Chambersa, który przedstawiał ostrzał Algieru z 1916 roku prowadzony z brytyjskich i holenderskich okrętów wojennych. Podejrzewam, że skończyli układać takie puzzle w ciągu godziny, a potem każdego wieczoru powtarzali po prostu całe przedsięwzięcie. Ale to tylko moje domysły. Pomimo częstych i uporczywych nagabywań Monk niewiele mówił o tym, jak spędza czas z Ellen, ograniczając się jedynie do relacji z układania puzzli, wychwalania talentu kulinarnego Ellen, jej znakomitej organizacji i przykładnych nawyków odnośnie do utrzymywania higieny (oczywiście z wyjątkiem kwestii sklepiku). Nasze życie mogłoby się tak toczyć w nieskończoność, gdyby pewnego wieczoru w domu Sharony nie zadzwonił do mnie kapitan Stottlemeyer. – Jak leci w Summit? – zapytał. – Randy mniej więcej panuje już nad zarządzaniem miastem, a przestępczość spadła tutaj praktycznie do minimum – powiedziałam. – Sprawa skandalu korupcyjnego przewija się jeszcze przez media, ale nikt nie wiąże z nią Randy’ego. Wydaje się, że władze w Trenton, a także mieszkańcy Summit, całkowicie mu ufają. – Świetnie. W takim razie kiedy wracacie? Monka nadal wiąże z nami umowa świadczenia usług. Wydział finansowy dopytuje się, czy mamy ją zawiesić, a jeśli tak, to na jak długo. Zresztą sam jestem ciekaw, kiedy was zobaczę. Zawrotny bieg spraw w Summit porwał nas do tego stopnia, że nie zastanawialiśmy się jeszcze nad powrotem do San Francisco. Jednak gdy Stottlemeyer podniósł ten temat, natychmiast owładnęły mną myśli, jak miło byłoby spać we własnym łóżku, a nie na kanapie Randy’ego. – Zadzwonię do pana, kapitanie, jak tylko porozmawiam z Monkiem i Randym – obiecałam. – Byłbym wdzięczny. Ale z tego, co słyszę, mogę się domyślać, że odznaka i mundur przypadły ci do gustu. Bierzesz pod uwagę zmianę zawodu? – Proponuje mi pan posadę?
– Departament stale szuka dobrze wykwalifikowanych kandydatów do pracy w policji. Ale nie mogę zaoferować takiej szybkiej ścieżki, jaką załatwił ci Randy. Prawdopodobnie musiałabyś przejść szkolenie w akademii. W wielkim mieście służba w policji jest o wiele cięższa niż w Summit. – Zdaję sobie z tego sprawę – powiedziałam. – Tylko przypominam. Teraz masz dobre zajęcie. Lepiej dobrze się zastanów, zanim z niego zrezygnujesz. – O czym pan mówi, kapitanie? – zapytałam. – O mojej pracy w Summit, czy o pracy u pana Monka? – Będę czekał na telefon. Pozdrów wszystkich ode mnie. Stottlemeyer odłożył słuchawkę, wyraźnie unikając odpowiedzi na moje pytanie. Ale jego słowa przypomniały mi, co przed dwoma tygodniami mówiła do mnie Sharona. Kto powiedział, że musisz wracać? Zaczęłam się zastanawiać nad jej pytaniem i dziwiłam się, że dotychczas sama o tym nie pomyślałam. Stottlemeyer miał rację. Spodobała mi się nowa praca. Jednak czy rzeczywiście chciałam to robić na stałe? Zaczęłam rozmyślać o swoim życiu w San Francisco. Chociaż moja córka była już dorosła i żyła na własny rachunek, to mieszkała zaledwie po drugiej stronie zatoki i mogłam ją często widywać. Ale jak długo to potrwa? Wciąż też mieszkałam w domu, który kupiliśmy jeszcze razem z Mitchem. Obok Julie to jedyna rzecz, która mi pozostała z dawnego wspólnego rodzinnego życia. Czy naprawdę byłam gotowa go porzucić i przeciąć wreszcie więzy łączące mnie z przeszłością? Pozostawała możliwość rozpoczęcia pracy policjantki w San Francisco. Czy istotnie mi na tym zależało? Czy w gruncie rzeczy nie byłam już detektywem wydziału zabójstw? Czy noszenie broni u pasa i odznaki na piersi było dla mnie takie ważne? I czy rzeczywiście chciałam wziąć na siebie odpowiedzialność i ryzyko, które wiążą się z tym zawodem? Poza tym, czy będę chciała zostać policjantką również wtedy, gdy moim partnerem na patrolu nie będzie Monk, lecz ktoś inny? To były bardzo ważne pytania, na które musiałam znaleźć odpowiedzi, a przecież nie rozmawiałam jeszcze z Disherem ani z Monkiem. Przeszłam więc do kuchni, gdzie Randy z Sharoną siedzieli przy stole i przyglądali się, jak Monk kroi wyjęte z pieca ciasto czekoladowe, używając do tego kompasu, miarki, sznurka, noża i szpatułki. Sznurki były rozciągnięte w idealnie odmierzonych prostych i prostopadłych liniach, a ich końcówki zostały przymocowane taśmą do krawędzi blachy. Monk przygotowywał się do cięcia, przymierzając ostrze noża wzdłuż pierwszego napiętego sznurka. – Dzwonił kapitan Stottlemeyer. Zastanawia się, kiedy wrócimy do San Francisco – powiedziałam. Disher odchylił się i założył ręce za głowę. – Pyta mnie o to od paru dni, ale dotąd go zbywałem. – Nadal trudno ci znaleźć dwóch kandydatów na nasze miejsce? – zapytał Monk, krojąc czekoladowe ciasto z precyzją i koncentracją kardiochirurga wstawiającego poczwórny by-pass. – Mam kilku dobrych kandydatów. Ale szczerze powiedziawszy, odkładam decyzję, bo doszedłem do wniosku, że im dłużej czekam, tym bardziej jest prawdopodobne, że zostaniecie w Summit. – Oboje? – zapytałam. – Absolutnie, choć składam wam propozycję indywidualnie. Nie musicie się na nią
godzić. Usiadłam. Monk przestał kroić ciasto i również usiadł. To była poważna decyzja. – Całe życie spędziłem w San Francisco – powiedział. – Może to wystarczający powód, żeby dokonać wreszcie zmiany? – zasugerowała Sharona. – Mógłbyś tutaj rozpocząć nowe życie, Adrianie. Wolniejsze i mniej stresujące, a jego częścią mogłaby być Ellen Morse. Wszyscy bylibyśmy jego częścią. Czułbyś się jak w rodzinie. – Ale tam został Ambrose. – Twój brat ma teraz kamper – powiedziała Sharona. – Może odwiedzić cię w Summit. Powiem nawet więcej, twoja obecność na Wschodnim Wybrzeżu będzie dla niego stanowiła silną motywację, aby wyjść z domu, znów wyruszyć w podróż i zobaczyć kraj. Monk zadumał się głęboko, przenosząc ciężar ciała z jednego brzegu krzesła na drugi. Disher spojrzał na mnie. – A ty, Natalie? Co ciebie trzyma w San Francisco? – Choćby pan Monk. – Dobrze, ale załóżmy, że Monk postanowiłby zostać w Summit albo przynajmniej pozwolił ci odejść, wówczas co ci tam jeszcze pozostanie? – Wspomnienia. – Ja też będę miał wspomnienia – dodał Monk. – Wspomnienia człowiek może zabrać ze sobą w każdy zakątek świata – stwierdziła Sharona. – Do tego nie są wam potrzebne domy. Słuszna uwaga. Spojrzałam na Monka. Monk spojrzał na mnie. – Jak pan uważa, panie Monk? Monk zastanawiał się jeszcze przez długą chwilę, poruszył niezgrabnie ramionami, aż w końcu podjął bardzo ważną decyzję…
Spis treści Okładka Karta tytułowa Dedykacja Nota autora i podziękowania 1. Monk i dom na sprzedaż 2. Monk i pięć gwiazd 3. Monk i wielka prośba 4. Monk i służba ochrony lotniska 5. Monk w powietrzu 6. Monk przybywa do New Jersey 7. Monk i duchy 8. Monk zabiera się do pracy 9. Monk i Kupka 10. Monk i diabeł wcielony 11. Monk i włamanie 12. Monk i cierpienie 13. Monk i drugi pokój 14. Monk na strychu 15. Monk dowodzi swojej racji 16. Monk i siła drzemki 17. Monk i odznaka policyjna 18. Monk w mundurze 19. Monk służy i broni 20. Monk przyjmuje zaproszenie 21. Monk idzie na kolację 22. Monk zmienia zdanie 23. Monk i nokaut w kuchni 24. Monk jeszcze raz bada dowody 25. Monk w Nowym Jorku 26. Monk i kostka Rubika 27. Monk i wydarzenia, które tak się złożyły 28. Monk i kontener na śmieci 29. Monk i słabe ogniwo 30. Monk przybywa na ratunek 31. Monk podejmuje bardzo ważną decyzję Karta redakcyjna