Rachel Lee Mistrzowska zagrywka Prolog O nie! . Słowa te wyrwały się z ust Kelly Burke tuż po przeczytaniu ostat¬niego zdania e-maiła od rodziny. Sied...
17 downloads
11 Views
671KB Size
Rachel Lee
Mistrzowska zagrywka Prolog O nie! . Słowa te wyrwały się z ust Kelly Burke tuż po przeczytaniu ostat¬niego zdania e-maiła od rodziny. Siedziała przy biurku, otoczona zwykłym roboczym bałaganem: ster¬tami dokumentów, książek, kompaktów i kłębami kurzu tak wielkimi, że można się o nie potknąć. Nie zwracała j ednak uwagi na ten rozgardiasz. Wpatrywała się w sło¬wa na jaśniejącym ekranie komputera. Najukochańsza Kelly - zaczynał się niewinnie list. - Niesamowicie nam się podoba twoja nowa witryna! Cudowna kolorystyka, jaki pomysł! Wujek Max nie może pojąć, dlaczego rzuciłaś malowanie. Akurat, pomyślała Kelly, przypominając sobie własne dramatyczne wysiłki podczas lekcji z wujkiem Maksem. Miała dziesięć lat, a on twier¬dził, że czekają fantastyczna przyszłość malarki abstrakcjonistki. Kelly, która chciała jedynie, żeby kaczka wyglądała j ak kaczka, nawet jeśli była to tylko zabawka, poddała się w poczuciu klęski. "Nam wiedzie się bajecznie -czytała dalej. -Emerytura nam słu¬ży - przynajmniej tym, którzy na nią przeszli. Mnóstwo czasu na rozwijanie innych zainteresowań i wąchanie kwiatków. " Tak, jakby ktokolwiek z jej rodziny zniżył się do wąchania kwiatków. Ale dopiero następne zdanie sprawiło, że zadźwięczały w jej głowie dzwonki alarmowe. "Babcia Bea oddała domek gościnny bardzo miłemu mło¬dzieńcowi, niej akiemu Sethowi RaIstonowi . Pewnie o nim słyszałaś. Kiedyś był gwiazdą futbolu, ale uszkodził so¬bie kolano, i to tak poważnie, że nie może już grać. Ale do rzeczy. Babcia niesłychanie się z nim zaprzyjaźniła i przepada za jego towarzystwem. Co więcej, szalenie uczyn¬ny Z niego młody człowiek. Zgodził się pomóc nam w spra¬wach finansowych! Pamiętasz, kochanie, w jak fatalnej kondycji były nasze finanse za czasów twojej ostatniej wizyty. Ogromnie nam ulżyło, że możemy liczyć na jego pomoc." Dokładnie w tej chwili Kelly poczuła, że się dusi. Pomoc? Ze strony obcego? Kontuzjowanego byłego piłkarza, który prawdopodobnie ma kłopoty z dodawaniem? A w ogóle dlaczego uczepił się jej babki? Cze¬go chce młody mężczyzna od osiemdziesięcioletniej kobiety? Pieniędzy. Kupy pieniędzy. Babcia miała fortunę, a w finansach ro¬dziny panował tak potworny bałagan, że nawet dyplomowany księgowy nie potrafiłby stwierdzić, czy coś ukradziono. A jeśli ten cały Ralston przepuści rodzinny majątek na kobiety, wino i śpiew? Babcia, najukochańsza, najmądrzejsza i najbardziej szalona osiem¬dziesięciolatka na tej planecie, miała o sobie tak dobre mniemanie, że bez trudu mogłaby uwierzyć, że jakiś cyniczny, młodszy o pięćdziesiąt lat podrywacz oszalał z miłości do niej. Kelly bez namysłu sięgnęła po telefon. Pięć minut później miała już zarezerwowane miejsce w samolocie. Po dwudziestu czterech godzinach wjeżdżała do Paradise Beach na Florydzie. I dopiero wtedy nawiedziły ją poważne wątpliwości. Rozdział 1 Panika to dziwna reakcja jak na kogoś, kto wraca do domu po ośmiu latach, ale Kelly Burke właśnie tego uczucia doznała, jadąc przez Paradise Beach. Panika narastała, Kelly jechała coraz wolniej, aż wresz¬cie kierowcy, którzy ją mijali, zaczęli trąbić i wygrażać pięściami. Zerk¬nęła na szybkościomierz; jechała dwadzieścia kilometrów na godzinę. Przycisnęła pedał gazu, ale poczuła jeszcze większą panikę, więc znowu zwolniła i zjechała na bok, udając, że czegoś wypatruje. W chwili gdy jej stopa dotknęła ziemi na lotnisku w Tampie, wszyst¬ko w niej krzyczało, że popełniła straszny błąd. Po zaśnieżonym Denver widok pławiącej się w olśniewającym słońcu Florydy uprzytomnił jej, co zrobiła. Wróciła do domu. Z każdą chwilą coraz bardziej tego żałowała. Gdy dotarła do wąskie¬go mostu, który prowadził do rodzinnej wyspy Burke'ów w Zatoce Mek¬sykańskiej, z trudem łapała powietrze.
Na drugim brzegu wysiadła z wynajętego samochodu i odetchnęła głę¬boko, nakazując sobie spokój. A kiedy walczyła z szalejącym sercem, oddechem i uginającymi się kolanami, przyszło jej do głowy, że właści¬wie mogłaby wrócić na lotnisko i zostawić babcię z jej problemami. Rany boskie, nabawiła się klaustrofobii czy co? Od tych bujnych jak dżungla zarośli dostawała duszności. W Kolorado przyzwyczaiła się do wielkich przestrzeni. Tutaj natura skakała jej do gardła. Wszystko było obrzydliwie zielone! Poza tym na tę wyspę można się było dostać tylko jedną drogą. Rodzi¬na Kelly cieszyła się komfortem prywatności, ale ona nigdy nie mogła zapomnieć, że nie ma stąd drogi ucieczki. Dziecko, które wychowuje się w cyrku, musi myśleć o takich rzeczach. Narzucenie sobie zbyt wielu dorosłych obowiązków rodzi tęsknotę za wolnością. Klaustrofobia, nie ma co. Ta reakcja nie może mieć nic wspólnego z powrotem na łono kochającej rodziny. Oczywiście nigdy nie wątpiła w ich miłość. Tylko w zdrowe zmysły. Co gorsza, prawie całe dzieciństwo przeżyła w okropnym niepokoju, mając na głowie rodzinne finanse i prowadzenie domu. To było zajęcie dla dorosłego i doświadczonego człowieka. Doskonale zdawała sobie spra¬wę, że wzięła to wszystko na siebie z własnej nieprzymuszonej woli, więc nie może obwiniać rodziny o zrzucenie na nią obowiązków. Nie, przyjęła je, ponieważ rozpaczliwie pragnęła stać się ważna i niezastąpiona. Ponie¬waż musiała udowodnić sobie i innym, że coś jednak potrafi. Ale teraz niepokój powrócił i uderzył z jeszcze większą siłą. Jakby chciał sobie powetować te osiem lat nieobecności. Zdjęła buty do biegania, rzuciła je na tylne siedzenie i ruszyła wąską piaszczystą ścieżką, biegnącą po obrzeżu tej strony wyspy. N a zachód rozpościerały się migotliwe wody Zatoki Meksykańskiej. Jednak ledwie widok ogromu wód zdołał uspokoić jej znękane ner¬wy, na horyzoncie pojawił się kulejący, dość atrakcyjny ciemnowłosy mężczyzna z ogromnym płowym psem. Mężczyzna i pies byli najwięk¬szymi reprezentantami swoich gaturików,jakich zdarzyło sięjej widzieć. Co więcej, pies warknął na nią, a mężczyzna był wyraźnie rozdrażniony. Kelly, nieco zbita z tropu niespodziewanym widokiem, gapiła się na nich z otwartymi ustami jak wioskowy głupek. - To prywatna wyspa - odezwał się mężczyzna. To wystarczyło, żeby ją zdenerwować. I dobrze, bo wróciłajej zdolność myślenia. Złość jest fantastycznym substytutem bardzo wielu uczuć. Poza tym nie pozwala przestraszyć się obcego, dwa razy większego faceta. - Wiem. Kim pan jest? - Nie pani interes. - Właśnie że mój. Pies znowu warknął. Mężczyzna zrobił nieznaczny gest i bydlę _ wielkie jak szetlandzki kuc usiadło. - Myli się pani. Niech się pani stąd zbiera albo wezwę policję. - A pan niech lepiej uważa na psa. Tygrysy cioci Zeldy zjedzą go na podwieczorek. Obcy znieruchomiał; wyraz jego twarzy powoli zaczął się zmieniać. Kelly miała już sobie pogratulować poskromienia niedoszłego Arnolda Schwarzeneggera, kiedy znów się odezwał: - Zna pani Zeldę? - To moja ciotka. Niby dlaczego nazwałam ją ciocią? Na jego ustach powoli pojawił się uśmiech. Zdała sobie sprawę, że ten gigant jest naprawdę atrakcyjny. Nawet przystojny. A to wcale nie poprawiło jej humoru. - No - mruknęła. - Jestem z rodziny. A pan? - Jestem gościem Bei Seth Ralston. Światełko zapaliło się dopiero teraz i Kelly poczuła się niewiary¬godnie głupio. Jak mogła na to nie wpaść? To także nie poprawiło jej humoru. - Aaaa ... Przegrany były piłkarz. Uniósł brew. - Tak mnie opisała? - Nie ona. Ja. Uśmiechnął się szerzej, jakby powiedziała coś śmiesznego.
_ Jest pani bardzo domyślna. Więc jest pani Kelly, wnuczką marno¬trawną. Pewnie rodzina ma zarżnąć tłustego cielca, skoro raczyła pani wrócić? - Raczyła? Co za wyszukane słownictwo jak na liniowego! - Liniowy gra w obronie. Ja byłem w ataku. Wytrącił ją z równowagi. Miała ochotę wściec się na niego lub roze¬śmiać. Rozbawienie zwyciężyło. Prawie. - Atakowanie weszło panu w nawyk. - Też tak myślę. - Spojrzał na psa. - Bouncer, to przyjaciółka. - Zerknął na nią. - Niech mu pani da rękę do powąchania. Odruchowo cofnęła się o krok. - Po co? - Żeby uznał panią za przyjaciółkę. Łypnęła na niego nieufnie, ale posłusznie podsunęła rękę ogromnemu, śliniącemu się psu. - Po co takiemu dużemu facetowi pies obronny? Wzruszył ramionami. - Trzeba spytać Zeldy. Tresuje go. - Boże! W jego oczach znowu błysnęło rozbawienie. - Też tak myślę! To na razie. Odwrócił się i odszedł, utykając, a pies pobiegł za nim. Kelly stała, usiłując rozstrzygnąć, kto wygrał i dlaczego ją to interesuje. I dlacze¬go ten człowiek zachowuje się tak, jakby wszystko tutaj należało do niego? Spotkanie miało jednak uzdrowicielski efekt. Kiedy wsiadła do sa¬mochodu, nie miała już wrażenia, że roślinność ją dusi, a powrót do domu jest największym błędem jej życia. Był prawdopodobnie zaledwie drugą najgłupszą rzeczą, jaką w ży¬ciu zrobiła. Willa - tak zawsze nazywano ten dom - była oazą spokoju pośród szaleństwa tropikalnej roślinności. Kelly dawno już uznała, że dom tyl¬ko dlatego jest otoczony wypielęgnowanym trawnikiem i klasycznym ogrodem, że babcia Bea uznała,.iż nie potrzebuje podwórka. Wynajęła człowieka, który doglądał trawnika i ogrodu, a on z całym oddaniem walczył z chaosem natury, strzygąc, kosząc i sadząc zdyscyplinowane kwiaty, poddające się jego rozkazom. Wydarł dżungli parę akrów ziemi i stworzył na nich ogród w sty¬lu angielskim. Gdyby zapuścił się jeszcze parę metrów dalej, pewnie by poległ. Ujarzmianie tej malutkiej działki i tak było nie lada wy¬czynem. Sam dom, zbudowany z cyprysowego drewna, oślepiająco biały i ozdobiony szerokimi werandami, przypominał kolonialną posiadłość. Trzeba było zatrudnić pracownika, który zajmował się malowaniem i usu¬waniem szkód spowodowanych przez słone powietrze. A więc willa, która wcaie nie była willą, wyglądała jak precyzyjnie oszlifowany klejnot, złożony na zielonym aksamicie pomiędzy szaleją¬cą dżunglą. Ale Kelly dobrze wiedziała, jak złudne jest to wrażenie. Za ścianami domostwa szalała inna dżungla: jej rodzina. Zatrzymała samochód w cieniu potężnego dębu, największego drze¬wa na wyspie. Nikt nie wiedział, skąd się wziął na tej małej piaszczystej wysepce, która nie rozsypała się tylko dlatego, że trzymały ją razem ko¬rzenie mangrowców. Dąb po prostu był i miewał się dobrze. Kelly przez parę minut stała przy samochodzie, sycąc się łagodnym spokojem zdyscyplinowanego ogrodu. Wreszcie ruszyła w stronę szero¬kich schodów, prowadzących na piętro. Na parterze znajdowały się tyl¬ko magazyny i pokoje służby, ponieważ w czasie sztormu lub huraganu mogły się znaleźć pod wodą. Pierwsze i drugie piętro zajmowali właści¬ciele domu. Schody skrzypiały jak zwykle, a ona jak zwykle poczuła nerwowe ssanie w dołku. To właśnie dlatego nie chciała wrócić. Bała się tego ciąg¬łego uczucia, że znajduje się na krawędzi kolejnej porażki _ i strachu przed kolejnym szaleństwem, z jakim mogła się spotkać. Bardzo trudno jest się pogodzić z myślą, że własna rodzina jest nie¬spełna rozumu. Zwłaszcza jeśli jest się dzieckiem. Koło trzydziestki powinno być już łatwiej. Tak sobie mówiła. Ledwie wyciągnęła dłoń ku klamce, drzwi otworzyły się i w progu stanął kamerdyner. Uśmiechnął się do niej promiennie; parę ~osmyków bielusieńkich włosów, zaczesanych na łysinę, świeciło w ciemnościach. Lawrence był jak zwykle ubrany w szorty khaki, podkolanówki i koszu¬lę. Wyglądał, jakby zstąpił z plakatu reklamującego radości służby woj¬skowej w tropikach.
- Panienka Kelly! - zawołał z nieskazitelnym angielskim akcen¬tem. - Co za radość widzieć panienkę! Nie spodziewała się, że na jego widok poczuje taki przypływ ciepła. Przez chwilę gardło tak sięjej ścisnęło, że nie mogła wydobyć głosu. - Cześć, Lawrence. Jak leci? - Bardzo dobrze, panienko, d~iękuję. Czy mam przynieść bagaże? Nie chciała, żeby to robił. Miał pewnie z siedemdziesiąt lat, a ona była młoda i zdrowa. Ale wiedziała, jakby się poczuł, gdyby nie pozwo¬. liła mu się tym zająć. Dawno temu wyjaśnił jej to bardzo dokładnie. - Nie przywiozłam wiele. Walizkę i laptop. - Podała mu kluczyki. ¬Gdzie są wszyscy? - Panienka Zelda karmi tygrysy. Pan Max maluje w studiu, pan Ju¬lius ćwiczy w konserwatorium, a panna Mavis ucięła sobie drzemkę. Jaśnie pani - zawsze tak mówił o babci, ponieważ kiedyś wyszła za wi¬cehrabiego - uczy się roli w salonie. - Pewnie nie powinnam jej przeszkadzać? - Przeciwnie, byłaby bardzo zła, gdyby jej panienka nie przeszkodziła. . Kelly zastanowiła się nad tą możliwością, ale doszła do wniosku, że przyda się jej parę minut na przywyknięcie do tego domu, zanim stanie z kimkolwiek twarzą w twarz. - Wiesz co, mam lepszy pomysł. Zostaw moje bagaże, zaproś mnie do spiżami na coś mocniejszego i porozmawiajmy. Tylko we dwójkę. Lawrence nie był zachwycony, ale nie przeżyłby prawie czterdziestu lat w rodzinie Burke' ów, gdyby nie nauczył się dostosowywać do każdej sytuacj i. - Powinienem ostrzec panienkę. Kucharka jest w rozpaczy. - Jak zawsze. O co poszło tym razem? - Panna Zelda rzuciła pieczeń tygrysom. Kelly poczuła, że gdzieś w środku wzbiera w niej śmiech. - Na pewno się nie najadły. - Nie, ale razem z indykiem i wieprzowiną wyszła całkiem znośna przekąska. Kąciki ust Kelly poruszyły się jakby z własnej woli. - Dostawca mięsa się spóźnił - dodał Lawrence tytułem wyjaśnie¬nia. Co tydzień na wyspę przywożono całą chłodnię mięsa dla tygry_ sów. - Manuel pojechał, żeby ta wyjaśnić. I uzupełnić zapasy. . - Więc kucharka się rozpogodzi? - Jak zwykle - potwierdził Lawrence z niezmąconym spokojem. Spiżarnia wypełniona była półkami z wypolerowanego drewna te¬kowego. Na środku pysznił się ogromny mahoniowy stół. Kelly spę¬dziła tu wiele godzin, usiłując uporządkować sprawy finansowe rodzi¬ny, i przy okazji zbliżyła się do Lawrence'a bardziej niż ktokolwiek. Przynajmniej czasami takie miała wrażenie. Stał się dla niej zastęp¬czym Ojcem. Kamerdyner nalał dwa małe kieliszki brandy i usiadł obok niej. - Za zdrowie panienki. - Za moje zdrowe zmysły - odparła. Najego ustach pojawił się najsłabszy z uśmiechów. - Co tu robi ten piłkarz? - Ach! - Lawrence zrobił znaczącą minę. - Leczy kontuzję. Jaśnie pani jest nim zachwycona. Wypił brandy i nalał sobie następną kolej¬kę. Zawsze miał upodobanie do kieliszka i prawdopodobnie właśnie dla¬tego tak długo utrzymał się przy jej rodzinie. Nikt inny nie mógłby tole¬rować jego niedyskrecji. - Zachwycona? Wzruszył ramionami. - Twierdzi, że przy nim znowu czuje się młoda. - A co ty o tym sądzisz? Pokręcił głową. - Nie mogę powiedzieć. Na tym właśnie polegał problem z Lawrence'em. Dopóki nie oszo¬łomiło się go alkoholem, był jak ostryga. Kelly zastanawiała się, czy starczy jej zimnej krwi, żeby upić go z rozmysłem. - Tęskniliśmy wszyscy za panienką. Znowu poczuła ucisk w gardle. - Ja też za tobą tęskniłam. - To prawda, rzeczywiście tęskniła za nim ... choć nie chciała tłumaczyć, do jakiego stopnia brakowało jej reszty tej sfiksowanej rodziny.
- Panienka musi już iść porozmawiać z babcią. Ale Kelly chciała odwlec tę chwilę, na ile tylko mogła. - Jak ona się czuje? - Fantastycznie. - Lawrence pociągnął łyk brandy. - Ciągle pracuje, ciągle się szarogęsi, wszystko jak dawniej. - Czy nie ... hm ... nie robi się niedołężna albo coś w tym stylu? Lawrence spojrzał na nią oburzony. - Absolutnie nie! Ma umysł jak brzytwa. - Ale dała się poderwać jakiemuś żigolakowi? Teraz Lawrence wyglądał, jakby miał zemdleć. - Skąd to panience przyszło do głowy? Kelly wzdrygnęła się pod jego karcącym spojrzeniem. Z niemiłym zaskoczeniem odkryła, że znowu czuje sięjak dziecko. Cofnęła się w cza¬sie, a stalowe spojrzenie Lawrence' a nie pozwalało jej o tym zapomnieć. Natychmiast zmieniła ton. - Sama nie wiem. Chyba jestem zmęczona po podróży. - Na pewno. - Jego oczy złagodniały. Lawrence był najwyraźniej zauroczony tym piłkarzem nie mniej niż babcia. - Jak się mają wszyscy? - Jak zwykle. Panna Mavis pojawia się w towarzystwie od czasu do czasu, głównie z okazji imprez dobroczynnych. Pan Julius daje dwa, trzy koncerty w roku. Pan Max ciągle maluje. Panna Zelda - no, jak to ona. W zeszłym roku w zatoce nastąpił wyciek ropy, więc zagoniła nas wszyst¬kich do pomocy ptakom. Wie panienka, jak trudno jest utrzymać pelika¬na, żeby go wytrzeć? Prawdę mówiąc, wyglądało to jak jakaś oszalała pralnia, a my wszyscy byliśmy jak zwariowane praczki. Potem panienka Zelda nie zgodziła się wypuścić ptaków, dopóki plama nie zostanie ze¬brana, więc mieliśmy tu stada mew i pelikanów. Sprzątaliśmy po nich przez tydzień. Taką właśnie rodzinę zapamiętała. Mimo woli uśmiechnęła się do obrazu, który stanął jej przed oczami. - A ty? - spytała. - Co porabiałeś? - Ach, ja ... - Wymijająco machnął dłonią. - Jestem w świetnej formie, a prowadzenie domu wypełnia mi cały czas. Człowiek musi się czuć potrzebny. O, tak. Dobrze o tym wiedziała. Niebezpiecznie robi się dopiero wte¬dy, gdy jest się tak bardzo potrzebnym, iż nie ma się już czasu dla siebie. Lawrence zawsze tu był, ostoja jej dzieciństwa. Dlaczego nigdy nie wy¬jeżdżał, nie miał własnego życia i zainteresowań? Serce ścisnęło się jej z żalu. Wiedziała, jak absorbująca potrafi być rodzina Burke'ów. Lawrence nalał sobie jeszcze jeden kieliszek. Kelly zaniepokoiła się, że być może popełniła błąd, zachęcając go do picia. Zawsze lubił wypić parę drinków późnym popołudniem, ale nie pamiętała, żeby pozwalał sobie na to o innych porach dnia, z wyjątkiem rzadkich okazji. Być może dawny nawyk wymknął mu się spod kontroli. Postanowiła, że się temu przyjrzy. - A kuzyni? - spytała. W dzieciństwie rzadko ich widywała. Ze wszyst¬kich dzieci babci tylko Julius - ojciec Kelly - zawarł małżeństwo. Roz¬wiódł się, gdy Kelly miała siedem lat. Dwoje jej kuzynów rzadko składało im wizyty, ponieważ przeprowadzili się z matką do Hongkongu. . - Gerald ... cóż, Gerald wstąpił do trapistów. Aż podskoczyła. - Żartujesz! - Zobaczył światło. - Lawrence pozwolił sobie na leciutką kpinę. - Bez obaw, jeszcze odzyska rozum. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić. - Mnisi też, śmiem zauważyć. - Zawsze był niespokojnym duchem. - Prawdę mówiąc, do dziś dnia uważała go za małego złośliwego chłopca, który bezlitośnie wyśmiewał się z niej, osieroconego dziecka, do czasu gdy wujek Julius przyłapał go na tym i zagroził, że wytarga go za uszy. Oczywiście nigdy w życiu nie zrobiłby niczego podobnego, ale groźba była tak przerażająca, że Gerald wreszcie zamilkł .. - Nie zmienił się - przyznał Lawrence. - Przerzuca się ze skrajno¬ści w skrajność. Ale uważam, że mógł skończyć o wiele gorzej. Kelly też tak sądziła. - Sądzę, że stroje z czarnej skóry, makijaż i dzikie występy na estra¬dzie, te groteskowe dźwięki, które wydobywał z elektrycznej gitary ... że wszystko to dało mu sławę i bogactwo, ale ... -
Lawrence urwał gwał¬townie, jakby skrytykowanie rodziny było śmiertelnym grzechem. Kelly zlitowała się nad nim. - Niezły z niego typ. AVema? - Verna była od niej dwa lata starsza. Blada, chuda dziewczynka kryła się po kątach i ssała kciuk z takim za¬pamiętaniem, jakby tylko to trzymało ją przy życiu. Kelly uważała, że Gerald ją zaszczuł. - Panienka Verna dostała się do corps de balie! we Francji. Napisała, że jest już za stara na występy i pewnie przerzuci się na choreografię. Oczywiście. Nawet Verna odziedziczyła rodzinny talent. Kelly poczuła ukłucie zawiŚci. - To miło. - Jesteśmy z niej bardzo dumni. Takjak i z panienki. Jak zwykle komplement wydał jej się wymuszony, jakby powiedzia¬ny wyłącznie z grzeczności. W tej samej chwili drzwi spiżarni otworzyły się z trzaskiem i w pro¬gu stanęła ciotka Zelda. Była wysoką, chudą kobietą po pięćdziesiątce, z upodobaniem ubierającą się w krzykliwe papuzie kolory. Krótkie włosy ufarbowane miała henną i przewiązane jaskrawoczerwoną szarfą• Ubrana była w jasnozie¬lone spodnie i fioletową bluzkę z długimi rękawami. Strój ten oznaczał, że Zelda właśnie zajmowała się tygrysami, ponieważ zwykle odsłaniała znacznie więcej ciała. Zee występowała niegdyś w cyrku, ale po paru latach opuściła go w ramach protestu wobec sposobu, w jaki traktowano tam zwierzęta. Została aktywistką organizacji walczących o prawa zwierząt i miała na sumieniu niejeden kretyński plan ratowania skrzywdzonych istot. Była również licencjonowaną rehabilitantką dzikich zwierząt, co brzmiało o wiele bardziej poważnie. _ Lawrence - krzyknęła od progu. - Musisz coś zrobić z kucharką! Zanim kamerdyner zdołał otworzyć usta, jej spojrzenie padło na Kelly. _ Kelly! Boże, kiedy przyjechałaś? - Poklepała ją przyjaźnie po ramieniu, ale zaraz potem zwróciła się do Lawrence'a. - Ta kobieta nie dopuszcza mnie do chłodni! Lawrence, który wypił już trzy kolejki, troszkę chwiał się na krześle. Lekko uniósł brew. . _ To nie ona zapłaciła za jedzenie! - dodała Zelda. - Tylko my! A koty są głodne! _ Proszę rzucić im kucharkę - podsunął Lawrence niewyraźnie. _ Fantastyczny pomysł. - Zelda ruszyła do wyjścia, ale po drodze zdążyła jeszcze dodać: - Za parę minut wracam, Kelly. Najpierw muszę sprowadzić tygrysy. Lawrence czknął. _ Proszę o wybaczenie - powiedział z przesadną godnością• Ale Kelly go nie słuchała, Zerwała się z krzesła i popędziła za Zeldą• _ Ciociu! - krzyknęła. - Nie wolno ci przyprowadzać kotów do domu! Wiesz, co babcia o tym sądzi. _ Mama się nie dowie - mruknęła Zelda. Szła wielkimi krokami w stronę zagrody dla tygrysów, zaJmującej prawie pół powierzchni wyspy. _ Ciociu, nie! Porozmawiam z kucharką. - Usiłując dotrzymać kroku Zeldzie, która miała znacznie dłuższe nogi, dostała zadyszki. - Prze¬cież naprawdę rzuciłaś kotom naszą kolację• _ Ta chłodnia jest pełna jedzenia. Nie, kochanie, to bunt i trzeba go zdławić w zarodku. Ta kobieta dla nas tylko pracuje. - Ale, Zee, to nie jej wina, że mięso nie przyjechało na czas. Manuel po nie pojechał. - I gdzie się podziewa? - Zelda zatrzymała się gwałtownie przy bra¬mie i odwróciła się do Kelly. Wyjechał z samego rana! Powinien być tu już dawno. Kelly stanęła przed bramą. - Nie pozwolę ci na to. Zelda łagodnie pogłaskała ją po policzku. - Dobre z ciebie dziecko, Kelly. Jak zawsze. Ale nie powstrzymasz mnie. Zejdź mi z drogi, dobrze ci radzę. Kelly ani drgnęła. . - S.łuchaj no - zaczęła znowu Zee - dobrze wiesz, że nie pozwolę krzywdzić zwierząt, a próba zagłodzenia moich maleństw jest okrucień¬stwem. Mój Boże, ludzie popełniają na zwierzętach prawdziwe zbrod¬nie. Głodzenie tygrysów, trzymanie słoni w samotności i we własnych ekskrementach. Słoni! Ten gatunek potrzebuje stada jak powietrza! Kelly zamierzała zapytać, co do tego mają słonie, ale zanim otwo¬rzyła usta, Zelda cmoknęła cicho. W chwilę później Kelly poczuła na karku gorący oddech. Nie musiała się odwracać, żeby domyślić się, iż dwa tygrysy syberyjskie bezszelestnie wyłoniły się z dżungli za jej ple¬cami. W
dzieciństwie uważała je za duchy, niewidzialne do czasu, gdy bezgłośnie zjawiały się tuż obok. Włosy zjeżyły się jej na karku. Powoli odwróciła się do Nicholasa i Aleksandry, znanych także jako Nikki i Alex, stojących tuż przed nią po drugiej stronie żelaznej siatki. Boże, już zapomniała, jakie one wielkie! Ponad trzysta kilo i prawie cztery metry od nosa do zadu. Dwie głowy, zwrócone w jej stronę, były wielkie jak koła od samochodu. - Pamiętają cię - stwierdziła Zelda. - Tak? - Kelly miała szczerą nadzieję, że tak właśnie jest. Piętnaście lat temu pomogła wychować dwa bezbronne kocięta, uratowane z rąk hodowcy. Karmiła je nawet butelką. Ale z czasem wyrosły na dwa ogrom¬ne drapieżniki i miała wrażenie, że rozpoznają w niej jedynie ewentual¬ną kolację. - Minęło dużo czasu, Zee. - Wiem. Odsuń się, to je wypuszczę. - Nie! Jeśli coś się stanie ... Ale Zelda już otworzyła bramę i cicho klasnęła językiem. - Pora na polowanie, maleństwa - szepnęła czule. - Wiem, nie bę¬dzie to co prawda polowanie na jelenia, ale i tak nie jest źle. Tygrysy spojrzały na nią z powątpiewaniem. Dokładnie w tej chwili piłkarz - Seth Ralston, przypomniała sobie Kelly - wyłonił się zza narożnika domu. Spojrzał na Zee, otwartą bramę, tygrysy i stanął jak wryty. _ Co ty robisz, Zee? -: spytał ciekawie. _ Chce przerazić kucharkę - odpowiedziała Kelly - żeby wyrwać jej zawartość chłodni. _ Ach! - Seth robił wrażenie rozbawionego. - A więc wojna? _ Skądże - parsknęła Zee. - To mój dom. Ja tu reprezentuję prawo. Seth rozejrzał się dokoła. _ Nie widzę płonącego krzaka. Zee parsknęła krótkim śmieszkiem, ale zaraz potem zajęła się wywabianiem tygrysów. Seth odwrócił się i spojrzał w stronę domu. _ Bouncer, nie! Zostań! Boże, jęknęła Kelly w duchu. Tygrysy go rozszarpią. Seth najwyraźniej doszedł do tego samego wniosku i oddalił się w kierunku, z którego przyszedł. _ Tym psem pewnie by się najadły - odezwała się Zee - ale nie mogę ryzykować. _ Zamknęła bramę. - Wygrałaś, kochanie, choć nie znoszę się poddawać. Okno na piętrze otworzyło się gWilłtownie i pojawiła się w nim głowa babci Bei. _ Zeldo, na miłość boską, przeraziłaś kucharkę na śmierć! Żeby mi się to więcej nie powtórzyło! _ Musimy mieć nowąl - odkrzyknęła Zelda. - Robi ohydną tapiokę! _ Ale jej kaczka w pomarańczach jest bajeczna! - wrzasnęła bab¬cia. _ Idź, przeproś ją natychmiast. Kelly, dziecko, wejdź na górę, zanim ciotka wplącze cię w jakieś kłopoty! Kelly zdławiła westchnienie i posłusznie spełniła rozkaz babki. Postanowiła sobie, że następną osobę, która nazwie ją dzieckiem, poszczuje tygrysami Zeldy. Rozdział 2 Reatrix Burke płynęła w powietrzu. Kelly nigdy nie wpadła na to, w jaki Usposób babcia tego dokonuje, ale prawie zawsze wyglądała tak, jak¬by unosiła się na powietrznym prądzie, otoczona falującymi łagodnie ko¬ronkami i tiulowymi falbanami. Nie żeby zawsze dochowywała wierności staroświeckim sukniom! Była znana z tego, że lubiła się pojawiać w mę¬skich garniturach i bryczesach, jeśli akurat naszła ją na to chętka, a gdzieś w głębinach jej gigantycznej garderoby kryły się nawet dżinsy. Ale na ogół babcia płynęła w powietrzu i wyglądała tak, jakby lada chwila miała spocząć na szezlongu z kieliszkiem miętowego likieru. Zamiast likieru przeważnie trzymała długą perłową cygarniczkę z nie zapalonym papierosem. Rzuciła palenie trzydzieści lat temu, by uniknąć zmarszczek, ale nie chciała się rozstać z ukochanym rekwizytem, nawet kiedy całkowicie wyszedł z mody. Dziś miała na sobie kreację z szyfonu, w sam raz odpowiednią na gar¬den party u królowej. Brakowało jej tylko wielkiego słomkowego kapelusza z lawendowymi szarfami. Wystarczył sam widok babci, żeby Kelly uprzy¬tomniła sobie z bolesną wyrazistością własny nieciekawy wygląd: dżinsy, flanelowa koszula. Po całym dniu podróży czuła się brudna i lepka. Już miała podbiec i uścisnąć babcię, ale tuż za progiem uderzył ją zapach gardenii, od którego
natychmiast dostała kataru. I dobrze, bo Bea nie lubiła chodzić w wymiętych sukienkach, nawet jeśli przyczyną ich zmięcia były serdeczne uściski. Bea wyjrzała przez okno na tylne podwórko. - Ona coś knuje. Mówię ci. - Kto? - Zee. Czuję to. Zawsze zaczyna szaleć, kiedy chce zrobić coś głupiego. To jak barometr. Nie wystarcza jej jedno wariactwo. Nie, kiedy Zee szaleje, to już na całego. Kelly nie wiedziała, jak można poznać, czy Zee zachowuje się dziwniej niż zwykle. - Chyba zdenerwowała się przez kucharkę. - Och, oczywiście. Ale zapamiętaj moje słowa, ona coś knuje. - Babciu, możemy porozmawiać gdzieś indziej? Wiesz, że jestem uczulona na twoje perfumy. - To tak się wita babkę po ośmiu latach rozstania? Perfumy mam na sobie, więc będziesz musiała wytrzymać parę minut. Kelly podeszła do babki, pocałowała ją w policzek i usiadła w fote¬lu. Zatkała sobie nos. Bea popłynęła ku drugiemu fotelowi i osunęła się na niego, jakby spoczęła na powietrznej poduszce. Chyba to sobie wy¬ćwiczyła, pomyślała Kelly. Nikt się nie rodzi z umiejętnością porusza¬nia się jak puchowe piórko na wiosennym wietrzyku. - Więc cóż cię do nas sprowadza? Tak niespodziewanie, po takiej przerwie? - spytała Bea. Myślałam już, że się nas wyrzekłaś. Kelly poruszyła się niespokojnie. _ Nie przesadzaj, babciu. Dzwoniłam co tydzień i cały czas wysyła¬my sobie e-maile. Mam trochę wolnego czasu i postanowiłam was odwiedzić. Wolny czas, akurat. Nie bez powodu przywiozła ze sobą laptopa. _ Jak miło - powiedziała Bea powściągliwie. - Jeśli się martwiłaś, że chcę oddać posiadłość Sethowi Raistonowi, możesz być spokojna. Nie zwariowałam. - Kto mówi o Raistonie? _ Aha! Więc go znasz! Tak myślałam. Kto ci naskarżył? _ Nikt _ oświadczyła Kelly z mocą. Nie znosiła, kiedy babka z taką precyzją trafiała w sedno problemu. W dzieciństwie nigdy nie udawało się jej niczego ukryć. _ Nikt? To skąd wiesz o Secie? To pewnie Mavis. Myśli, że oszalałam. Kelly postanowiła złapać byka za rogi. - A tak nie jest? _ Oczywiście, że nie! - parsknęła Bea. - To miły młody człowiek, który obecnie przeżywa pewne komplikacje. Nie wiem, dlaczego miała¬bym mu nie udzielić gościny. Poza tym tylko ten dżentelmen ma ochotę zabawiać od czasu do czasu osiemdziesięcioletnią kobietę• Jeśli Bea zamierzała uspokoić Kelly, to ani trochęjej się to nie udało. A zatem ten padalec uwodzi babcię, tak? Rzeczywiście, trzeba było przy¬jechać. Pytanie tylko, co możI1a zrobić, nie doprowadzając babci do sza¬łu. Bea mogłaby nawet wyjść za tego człowieka - tylko po to, by zrobić wszystkim na złość. _ poza tym - dodała babcia - Liz także poderwała młodzieńca. Boże drogi! _ Rywalizujesz z Liz? Babcia machnęła ręką od niechcenia. _ Nie sądzę. Nie gramy w tej samej lidze. Ona jest ślicznotką i niczym więcej. Ja jestem aktorką• Bea rywalizowała z Liz od czasu, gdy ta pojawiła się w Hollywood. - Miałaś więcej mężów. -. W tym wicehrabiego! Kelly ukryła uśmiech. - Właśnie. _ Urodziłam pięcioro dzieci, nie psując sobie figury. - To niełatwe. _ Więc, jak. widzisz, nie muszę z nią rywalizować. _ Absolutnie. Bea rozpromieniła się w uśmiechu. - Właśnie.
- Ale jak poznałaś pana RaIstona? Błękitne oczy babci, niegdyś uważane za najpię~iejsze w Hollywood ¬do czasu pojawienia się Liz - zwęziły się jak dwie szparki. - Znowu to samo, co? - Jestem ciekawa i tyle. Spotkałam go na plaży i uważam, że jest. .. okropny. - Seth? Okropny? - Bea przekrzywiła głowę we wdzięcznym ru¬chu, który każdej innej kobiecie nadałby wygląd czapli. - No, pewnie może być i taki. W końcu uprawiał bardzo brutalny sport. - Był niegrzeczny. Bea roześmiała się - niegdyś ten melodyjny dźwięk był uważany za coś równie cudownego, jak nogi Marleny. - Ty pewnie także. - Z gracją machnęła perłową cygarniczką. ¬Uspokój się, kochanie. Na wiosnę mieliśmy tu szalone kłopoty z tury¬stami. Pewnie wziął cię za kolejnego natręta. - Jak go poznałaś? - Parę lat temu kręciliśmy razem reklamę. - Babcia zmarszczyła arystokratyczny nosek. - Grałam staruszkę, która jest fanką futbolu. Musiałam się na niego rzucić, żeby dostać jego autograf. Kelly pamiętała tę reklamę. Nie przyznała się nikomu, że ta siwo¬włosa kobieta w kwiecistej sukience i białych tenisówkach, która prze¬skoczyła płot i wpadła na boisko w trakcie meczu, to jej babcia. Pew¬nych rzeczy lepiej nie wyciągać na jaw. - To był pan Ralston? - Nie poznała go bez rynsztunku piłkarza. - Oczywiście. Znakomicie się rozumieliśmy. Po zdjęciach zabrał mnie na kolację, a potem razem zwiedziliśmy niesłychane nocne kluby. Nie pamiętam już, kto kogo zapakował do taksówki, co zresztą nie ma większego znaczenia. Od tego czasu pozostajemy w kontakcie. - Piliście razem? - Och, oczywiście. Ale nie doszło do tańczenia kankana. Kelly musiała zakryć usta dłonią. - Wypłakiwanie się w cudzy kufel znakomicie cementuje przyjaźń ¬dodała Bea. - Oczywiście ja nie piłam piwa. Wolałam szampana. - Oczywiście - zgodziła się Kelly z całkowicie poważną miną. - Piwo pił pewnie on. - Właściwie nie. Wolał dobrą whisky. - Och. - Wszystko to brzmiało coraz gorzej. - No; dziecko, nie rób takiej zgorszonej miny. Jesteś za młoda, żeby mnie oceniać. _ Babciu, nie jestem dzieckiem. Mam trzydzieści lat! - Dla mnie ciągle jesteś dzieckiem. - Pan Ralston też~ _ Och, nie, kochanie! Jest bardzo dojrzały. Serce Kelly ścisnęło się z niepokoju. To wszystko wcale się jej nie podobało. - Jak długo tu zabawi? _ Aż dojdzie do siebie. Miał paskudną kontuzję kolana, wiesz? Ktoś... ciągle zapominam nazwisko tej osoby... dosłownie porwał na strzępy jego ścięgna. Kelly skrzywiła się mimowolnie. - To musiało boleć. _ Nie aż tak jak rozwód, to pewne. Ta kobieta go zrujnowała. Przez ułamek chwili, dosłownie ułamek, w oczach babci błysnęła jakaś iskierka, jakby rozbawienie i wyrachowanie, ale zanim Kelly zdą¬żyła się zastanowić, iskierka zniknęła, a twarz babci wyglądała jak ide-. alna maska spokoju. Zbyt doskonała maska. Problem życia z aktorką polega na tym - Kelly pamiętała to zbyt dobrze - że nigdy nie wiadomo, co jest prawdą, a co rolą• Ale jeśli babcia mówiła prawdę, Seth był bankrutem - i tym bardziej miał powody interesować się jej fortuną• _ Więc będzie tu mieszkał, jak długo będzie chciał? - Właśnie. Żołądek Kelly ścisnął się boleśnie. _ Ajak długo ty zabawisz? - spytała Bea. - Mam nadzieję, że przynajmniej tydzień. Wszyscy się za tobą stęskniliśmy. Niespodziewanie Kelly znowu poczuła przypływ wzruszenia. Dla¬czego nie przyszło jej do głowy, że powrót do domu oznacza nie tylko strach i niepewność? Kochała swoją rodzinę. Zawsze. Nie mogła tylko z nią wytrzymać. _ Nie wiem jeszcze - powiedziała, nie chcąc przyrzec czegoś, czego będzie później żałować. Jeśli szybko rozwiąże problem tego Setha, ucieknie i nawet się nie obejrzy. - Mam pewne
sprawy, nie wiem, czy mogę je załatwić tutaj. _ Ach, oczywiście. Jesteś bardzo ważną osobą• Czy to sarkazm? Twarz babci nie zdradzała niczego. _ Nie jestem ważna. Projektuję internetowe witryny, to wszystko. _ Ta ostatnia robi wrażenie - oznajmiła Bea ze spokojem. Wstała i przeszła przez pokój, ciągnąc za sobą falę zapachu gardenii, od którego katar Kelly przybrał rozmiary wodospadu. - Nieco mroczna. - Taka moda. - Cała Bea, zabiera się do krytykowania czegoś, o czym nie ma najbledszego pojęcia. Jednak zamiast się zdenerwować, przypo¬mniała sobie czasy, gdy uważała babcię za najmądrzejszą kobietę na świecie, która zna odpowiedź na wszystkie pytania. To przekonanie nie¬co się zdezaktualizowało, ale 'wspomnienie nadal było żywe. - O, na pewno ty wiesz najlepiej. - Bea uśmiechnęła się serdecz¬nie. - Wszyscy za tobą tęskniliśmy. Może odświeżysz się i trochę od¬poczniesz po podróży? przy kolacji wszyscy zagadają cię na śmierć. Tutaj babcia zrobiła coś zdumiewającego: uścisnęła ją mocno i dłu¬go. Nagle zapach gardenii wydał się o wiele przyjemniejszy. Bagaże stały w jej dawnym pokoju. Kelly miała nadzieję, że Law¬rence nie upuścił po drodze laptopa. Pokój wyglądał tak jak przed laty. Nadal był niebywale pretensjonalny: brokatowa tapeta, adamaszkowe . obicia i wyszywana jedwabiem narzuta, wszystko w dławiącym odcie¬niu różu. Ale przynajmniej nie śmierdziało tu gardeniami. Kelly padła na krzesło rzeźbione w złote liście i pokryte adamasz¬kiem. Rozejrzała się, usiłując zwalczyć uczucie, że znów stała się dziec¬kiem, brzydkim kaczątkiem, usiłującym zaopiekować się rodziną łabę¬. dzi. Taka reakcja po ośmiu latach samodzielnego życia z pewnością była objawem nerwicy. Przecież udało się jej stanąć na własnych nogach! Nie powinna czuć się upokorzona samym przybyciem do domu. Jej oczy rozbłysły; w kącie pokoju stała skrzynia z zabawkami. A po¬nieważ należała do jej rodziny, nie była zwykłą skrzynią. Nawet nie wyglądała, jakby miała służyć do przechowywania zabawek. Był to ja¬kiś niewyobrażalnie kosztowny antyk, choć nikt nie zabraniał Kelly trza¬skać wiekiem, kopać ją lub na niej siadać. A kiedy w wieku dziesięciu lat w porywie buntu wycięła na niej swoje inicjały, nikt jej nie ukarał, choć z pewnością to zauważono. Podeszła do kufra i odnalazła inicjały dokładnie tam, gdzie je wyrzeź¬biła. Były pociągnięte woskiem ... więc ktoś odnowił mebel, ale litery zo¬stawił nietknięte. Coś ją zakłuło w sercu, choć nie wiedziała dlaczego. Wieko nadal stanowiło znakomite miejsce do siedzenia, obite różo¬wym adamaszkiem, oczywiście. Kelly zajrzała do środka i ze zdumie¬niem odkryła swój porcelanowy serwis dla lalek, zapakowany w karto¬nowe pudełko. Klocki lego w dalszym ciągu czekały w plastikowym wiaderku, a dwie mocno sfatygowane lalki Barbie uśmiechnęły się do niej. Był tu nawet jej G.I. Joe z czasów, gdy uznała, że nie chce już być dziewczyną, ubrany w panterkę, z zawadiacko przekrzywionym hełmem. Usiadła na dywanie. Gardło się jej ścisnęło. Pód lalkami leżała schlud¬nie złożona baletowa spódniczka z czasów, gdy miała sześć lat. Niebieskie wstążki, które zdobyła na szkolnej olimpiadzie, były starannie przypięte do wewnętrznej strony wieka wraz z dyplomami w ramkach. Zerwała się z podłogi i pobiegła do szafy. Och, Boże, oto jej biała sukienka, którą miała na sobie na koniec szóstej klasy, i niebieski ko¬stium, który uszyła na zajęciach praktycznych w ósmej klasie. I zielona sukienka z organdyny, którą włożyła na pierwszy bal. I pierwsze baletki. Pierwsze buty do stepowania. Nuty z czasów, gdy uczyła się gry na for¬tepianie. Olejny obraz - kaczka, która w ogóle nie przypominała kaczki. Gniew eksplodował w niej jak bomba; zatrzasnęła drzwi, aż huknꬳo. Niech ich wszystkich szlag trafi, pomyślała. Z oczu popłynęły łzy furii. Niech ich szlag! Jak śmieli uczynić z tego pokoju świątynię jej dzieciństwa, jakby nie zawiodła żadnego z nich? Ale już po chwili, choć łzy nadal spływały jej po policzkach, zdała sobie sprawę, że zachowuje się idiotycznie. Ten dom jest ogromny, a bab¬cia ma naturę chomika. Nigdy nie wyrzuca rzeczy, które jeszcze mogą się przydać. Zabawki zawsze są potrzebne na wypadek odwiedzin dzie¬ci. Co do innych rzeczy ... no, może sądziła, że Kelly nie chce się z nimi rozstać. Takie wytłumaczenie miało o wiele więcej sensu niż ta... świątynia .
O wiele więcej. Kelly ochłonęła z gniewu. Skoro już tu wróciła, może przy okazji pozbyć się tych ubrań i starego olejnego obrazu. Ale nie zaraz. Teraz musi się Wykąpać i przespacerować, by zebrać siły przed kolacją• _ Więc poznałeś już moją wnuczkę? - rzuciła Bea na widok Setha. Próbowała właśnie nową rolę, więc zmieniła powłóczystą suknię na szor¬ty, pstrokatą bluzę w palmy oraz tenisówki. Do gościnnego domku wchodziła i wychodziła bez skrępowania,jakby w nim mieszkała. Sethowi to nie przeszkadzało, jeśli nie przekracza- . ła progu pokoju, w którym urządził sobie gabinet. Teraz siedział w zaciszu ogrodzonego tylnego podwórka, gdzie odłupywał drzazgi z ogromnego bloku cedrowego drewna. Bea nawet nie udawała, że wie, jaki kształt chce osiągnąć Seth, i wcale ją to nie obchodziło. Natomiast bardzo obchodził ją widok lśniącego od potu Setha w białych szortach i bandanie na głowie. Od czasu, gdy prze¬stał grać, trochę schudł, ale nie stracił tych swoich fantastycznych miꜬni. A ona, choć stuknęła jej osiemdziesiątka, nadal umiała docenić piękno męskiego ciała. Seth mruknął coś pod nosem i uderzył młotem w dłuto, spod którego osunął się długi jedwabisty wiór. - Rozumiem, że spotkanie przebiegło w nieprzyjaznej atmosferze. Seth znieruchomiał i spojrzał na nią. - Zabawne - powiedziała Bea. - Ona zareagowała podobnie. Chyba nie przypadłeś jej do gustu. Seth wzruszył jednym ramieniem i odłupał kawał drewna. - Gdzie Bouncer? - spytała Bea. - Zelda go zabrała. - Ciągle chce z niego zrobić wściekłego psa obronnego, co? - To ją bawi. Bea cmoknęła z dezaprobatą. - Nie traktuj jej z góry, drogi chłopcze. Nie można traktować z góry kobiety, która ma na każde swoje skinienie dwa syberyjskie tygrysy. - Nie traktujęjej z góry. Pozwalam, żeby zrobiła z mojego słodkiego, dobrego mastyfa maszynę do zabijania. - Nie odpowiadało to prawdzie, ale dobrze pasowało do jego nastroju. - I nie wiem, dlaczego to robię. - Może ciebie też to bawi. Wzruszył ramionami, ale tym razem w jego oczach błysnęło rozba¬wienie. Nie był odporny na jej żarciki i to w nim lubiła. Lubiła też, że potrafił się śmiać mimo zdenerwowania. To właśnie przede wszystkim przypadło jej do gustu. A kiedy naprawdę wpadał w szał - był to impo¬nujący widok. Dzięki temu jeszcze bardziej ceniła jego opanowanie. - Co między wami zaszło? - spytała. - Nie należycie do ludzi, którzy uprzedzają się do innych po jednym spotkaniu. - Może nie znasz nas tak dobrze, jak sądzisz. - Ach ... - Na wargach Bei pojawił się uśmieszek. - Och, przestań! Nic takiego się nie stało. Wziąłem ją za turystkę i kazałem spadać, a ona się obraziła. - Podszedł, kulejąc, do bloku i przy¬glądał mu się w zamyśleniu. Przyłożył dłuto i odłupał kolejny kawał. - Naprawdę? - Tak, naprawdę. Więc zamierzasz zarżnąć tłustego cielca? Bea uniosła elegancką kreseczkę brwi. - Powrót córki marnotrawnej? Tak to widzisz? - A można inaczej? - Chyba tak, ale nie chcę cię w to mieszać. Najwyraźniej już sobie wyrobiłeś opinię o Kelly. - Moja opinia się nie liczy. Roześmiała się. Terazjej śmiech nie przypominałjuż tak bardzo dzwo¬nienia srebrnego dzwoneczka, choć z drugiej strony ... - Każda opinia się liczy. Dlatego świat jest taki piękny. Ledwie na nią spojrzał spod nasrożonych brwi. - Myśl sobie, co chcesz, ale ja jestem ciekawa, dlaczego Kelly uwa¬ża, że jesteś ... jakimś zagrożeniem. Przynajmniej takie odniosłam wra¬żenie. Nie jesteś tu pie~szym gościem, a
tymczasem ... Zjawisz się na kolacji?- Czasami z nimi jadał, czasatni nie. Chodził własnymi ścież¬kami - z jej błogosławieństwem. - Czy to zaproszenie? - Czy to odmowa? Przyjdź o siódmej. Nic wielkiego, nawet się nie przebieramy do kolacji. .. choć oczywiście koszula będzie jak najbar¬dziej na miej scu. Odwróciła się z wdzięcznym skinieniem dłoni i ruszyła do domu, zostawiając za sobą Setha, zupełnie nie mającego pojęcia, co się, do cholery, dzieje. Dokładnie o to jej chodziło. Kelly zeszła na kolację blada ze strachu. Dziwne, ale bała się spotka¬nia z Maksem i Juliusem, choć babcia Bea i Zelda wcale nie budziły w niej niepokoju. ZeIda robiła wokół siebie tyle zamieszania, że nie było czasu na zdenerwowanie, a babcia wytrącała ją z równowagi tak jak zwykle, nie zostawiając miejsca na inne uczucia. Z wujkami było inaczej. Rodzice osierocili ją, kiedy miała pięć lat, i od tego czasu zdanie wujów liczyło się dla niej bardziej niż czyjekol¬wiek. Przechadzka ożywiła ją i pomogła odzyskać równowagę, ale wszystko poszło w diabły, kiedy tylko przekroczyła próg jadalni. Na widok wy¬stawnych mebli i kryształowych żyrandoli znowu wróciło do niej dzie¬ciństwo. Siadywała tutaj z rodziną niezliczoną ilość razy, słuchając cu¬downych opowieści o ich cudownych przeżyciach i czując, że jej własne szkolne przygody bledną w porównaniu z nimi. Kiedy ją o nie pytali, przysięgłaby, że robili to wyłącznie z grzeczności, ponieważ dobrze wie¬dzieli, że nigdy nie będzie taka jak oni - olśniewająca, piękna, zdolna. Max siedział zgarbiony na swoim zwykłym miejscu, szkicując coś w notesie, z którym się nie rozstawał. Kelly stanęła w drzwiach, rozdar¬ta między miłością i niechęcią. Max był urodzonym malarzem i już jako trzylatek zachwycał wszystkich swoimi rysunkami. W wieku trzynastu lat miał pierwszy wernisaż; krytycy nie mogli się nachwalić jegotechni¬ki i stylu, przewidując, że dojrzałość doda głębi jego dziełom. I tak się stało. Obecnie szkic Maksa Burke'a był wart dziesiątki tysięcy dolarów, a duży obraz olejny - pół miliona. Max zadał kłam regule mówiącej, iż wybitni malarze zyskują sławę dopiero po śmierci. Sam artysta nie dbał o swoją popularność. Wolał mieszkać na samot¬nej wyspie i w spokoju pracować. Jeśli już wybierał się w podróż, co zdarzało się bardzo rzadko, zabierał ze sobą Kelly, która pełniła rolę bufora między nim i denerwującymi aspektami życia artysty i menedże¬ra w jednej osobie. To wspomnieni'e sprawiło, że jej rozdrażnienie zniknęło. Była Mak¬sowi potrzebna. Dobrze pamiętała, jak cudownie się czuła, gdy mówił, że jest mu niezbędna, choć miała dopiero dziesięć lat. Tylko Max ją doceniał. - Kelly! Melodyjny kontralt Mavis rozległ się za plecami Kelly. Max drgnął, podniósł głowę i spojrzał wprost na nią; na jego ustach powoli pojawił się uśmiech. Tymczasem Kelly odwróciła się w samą porę, by stawić czoła atakowi Mavis. Ciotka sunęła ku niej, otulona w śliwkową szatę, robiącą wrażenie uszytej z samych szarf. Mavis zawsze ją przytłaczała. Wszystko, od biustu po głos, było skro¬jone na ponadludzką miarę. Postać i operowy głos, które dobrze prezen¬towały się na scenie, miały moc dławienia pośledniejszych istot. Kelly znalazła się w mocnych ramionach, wtłoczona w pachnący biust ciotki. W dzieciństwie nienawidziła tych miażdżących uścisków, ale te¬raz ze zdumieniem odkryła, że to nawet przyjemne. - Och, dziecko! Tęskniliśmy za tobą! - huknęła Mavis fortissimo. Kelly przymknęła oczy, przejęta poczuciem bezpieczeństwa. Kiedy Mavis ją puściła, nagle czegoś jej zabrakło. - Kelly! - Wujek Julius, w białej koszuli i czarnych spodniach, swo¬im zwykłym stroju domowym, uśmiechał się całą okrągłą gębusią. Łysi¬na rzucała oślepiające blaski. - Cudownie! Max podszedł do nich; jego długie siwiejące włosy uciekały kosmyka¬mi spod gumki, którą związał je w kucyk na karku. Piracki złoty kolczyk w jego uchu migotał łobuzersko. Wujek mocno uścisnął Kelly, uniósł ją i zakręcił się tak, jak to robił przed laty. Julius stanął obok nich, zanosząc się śmiechem. Poklepał ją po plecach, gdy przelatywała obok niego. Znów czuła się jak dziecko, ale nagle przestało jej to przeszkadzać.
Zajęła honorowe miejsce u szczytu stołu, gdzie zwykle rezydował Ju¬lius, naj starszy syn babci. - Nie, siedź - powiedział, kiedy zaprotestowała. - Wszyscy będzie¬my mogli na ciebie patrzeć. Zajęła więc miejsce Juliusa, a pozostali zebrali się wokół niej. - Dziecko! - zaintonowała Mavis głosem, który docierał do każde¬go kąta pokoju. - Ależ się za tobą stęskniliśmy! Życie nie jest już takie jak kiedyś, gdy się nami opiekowałaś. Ustalanie występów to piekło! A nieuczciwi agenci z pewnością puścili Maksa z torbami! Julius nie ma tylu koncertów co kiedyś, bo nie potrafi zarządzać czasem tak jak ty. - Nikt mnie nie puśoił z torbami - zaprotestował Max. _ Skąd wiesz? Nie rozumiesz się na tych rachunkach, które ci przysyłają z galerii. Max wzruszył ramionami. _ Pieniędzy mam dosyć, i to więcej, niż mi potrzeba. A to znaczy, że wszystko jest w porządku. Ale w jego głosie dźwięczała słaba nutka niepokoju i Kelly ją słyszała. _ To prawda, wujku? Nie rozumiesz tych rachunków z galerii? Wzruszył ramionami i uśmiechnął się z zakłopotaniem. _ Nigdy nie rozumiałem, kochanie. Wiem, że to cię przerazi, ale nie mam absolutnie naj bledszego pojęcia, ile mam pieniędzy, a ile powinie¬nem mieć. Ale nic się nie stało. Wystarczy, że mam na farby, prawda? Kelly nie wiedziała, czy ma mu zazdrościć filozofii życiowej, czy drzeć włosy z głowy. _ O mnie nie macie się co martwić - oznajmił Julius zdecydowanie. - Dobrze jest zwolnić. Mam czas na zbieranie książek i robienie sobie przyjemności. Człowiekowi w moim wieku w zupełności wystar¬czą dwa koncerty w roku. Sposób, w jaki to powiedział, obudził ukłucie w sercu Kelly. Wujek Julius po latach sławy teraz zaczął się czuć pewnie niepotrzebny i nie¬chciany. To możliwe. Pojawili się młodsi skrzypkowie, grający z więk¬szą pasją i witalnością. Trzeba im ustąpić miejsca. Ale ... _ Ze mną też wszystko w porządku - odezwała się Mavis. - Od lat jestem na emeryturze. Ale to takie krępujące, kiedy jestem zaproszona na zebranie pań albo na koncert dobroczynny, a zupełnie o tym zapominam. _ Wszyscy musicie zaangażować sekretarki - oznajmiła Kelly. Za¬rządzanie sprawami tej gromadki było zajęciem na pełny etat, a ona nie miała na to czasu. poza tym to wykluczone, żeby znowu zamieszkała w tym szalonym domu. Nie po tym, co przeszła, żeby się od tego wszystkiego uwolnić. Jej słowa uciszyły ich na jedną błogosławioną minutę• Potem rozległ się głos Lawrence'a. - Jaśnie pani oraz pan Ralston. Rozdział 3 Bea wpłynęła do pokoju, wsparta na ramieniu Setha RaIstona. W porównaniu z nim wydawała się maleńka jak elf; Kelly zdała sobie spra¬wę, że babkę bawi ten kontrast. A to znowu uruchomiło jej wewnętrzny system alarmowy. W końcu to Bea poślubiła wicehrabiego tylko po to, żeby dodać jego tytuł do swej kolekcji. Ten uderzający kontrast mógłby się jej wydać wystarczającym powodem do szturmu na ołtarz. Poza tym wychodząc za przystojnego mężczyznę, młodszego od niej o prawie pięćdziesiąt lat, naprawdę przebiłaby Liz. Seth przyprowadził Beę do jej krzesła, śmiejąc się z czegoś, co wła¬śnie powiedziała. Wskazała mu miejsce po swojej prawej stronie. Nie¬pokój Kelly wzrósł jeszcze bardziej. Lawrence wkroczył chwiejnie do pokoju. Musiał się przytrzymać stołu, żeby nie upaść. - Kolacja podana - powiedział niewyraźnie. Bea spojrzała na Kelly. - Chyba nie wypiłaś z nim drinka, co? Kelly poczuła, że policzki zaczynają ją palić. - Wypiłam. - Za wcześnie! Teraz nie przetrwa kolacji. - Nic mi nie jest - zapewnił Lawrence. Wyprostował się z przesadną godnością, ostrożnie obszedł stół, przytrzymując się krzeseł i cudzych ramion, po czym oddalił się zygzakiem do kuchni, wpadając po drodze na framugę drzwi. - Skąd się to tu wzięło? - spytał ze zdziwieniem, ru¬nął w drzwi i zniknął. Bea z westchnieniem pokręciła głową.
- Później poślemy Manuela po hamburgery. - Ale po chwili rozpo¬godziła się i spojrzała na Setha. - Pozwól, że przedstawię cię mojej wnuczce jak należy. Kelly jest bardzo znaną projektantką wystaw internetowych. - Witryn - poprawiła ją Mavis. Seth spojrzał na Kelly z ukosa. - A co to takiego? Co za kmiot, pomyślała Kelly kwaśno. Jak można nie wiedzieć, co to jest witryna internetowa? - To takie w komputerze - odezwał się Julius. - W komputerach na całym świecie - dodała Mavis z naciskiem. _ Pokażę ci, Seth. Kelly projektuje strony internetowe bardzo poważnych firm. Cały świat może na nie spojrzeć i czegoś się z nich dowiedzieć. Albo nawet zamówić z nich różne rzeczy. Ale styl Kelly jest wyjątkowy. Bardzo artystyczny, prawda, Max? Max przytaknął. - Bardzo. Wiele stron internetowych to tylko prymitywne spisy in¬formacji, ale Kelly zawsze potrafi im nadać charakter, który przyciągnie każdego. Kolorem operuje w wyjątkowy, niespotykany,sposób. Kelly, masz wielki talent. Zarumieniła się; w ustach Maksa ten komplement miał szczególną wagę. Poza tym nie zdawała sobie sprawy, że rodzina śledzi jej karierę. Bea delikatnie puknęła palcem w wierzch dłoni Setha. - Seth wie, co to jest Internet. Kiedy jeszcze grał, miał własną stro¬nę. Nie daj się podpuścić. Zatrzepotała rzęsami i wzięła Setha pod rękę. - Seth jest rzeźbiarzem. Seth uśmiechnął się do Kelly, jakby dokładnie znał jej myśli. Wyjąt¬kowo działał jej na nerwy. Z kuchni wyłonił się Manuel, rodzinna złota rączka. Pchał przed sobą duży wózek z kolacją. Aby dostosować się do sytuacji, ciemne włosy zaczesał gładko do tyłu, a do kieszonki zielonego kombinezonu włożył białą chusteczkę. Bea uniosła brew. - Lawrence jest niedysponowany? - Pijany w sztok - potwierdził Manuel. Zaczął podawać talerze, stawiając je na stole z głośnym łupnięciem. - W pesteczkę. Oraz w zimne¬go trupa. Goni kucharkę po kuchni. - Goni kucharkę? Znowu? Manuel wzruszył ramionami z rezygnacją. - Powiedziała, że go pozwie za napastowanie w miejscu pracy. Jak tyl¬ko skończy się procesować z panną Zeldą za kradzież karmy dla tygrysów. Bea przewróciła oczami. - Powiedz, że to ja ją pozwę - odezwała się Zelda, która właśnie weszła do jadalni. - To nie w porządku, że muszę napadać na własną spiżarnię. - Usiadła, a Manuel łupnął przed nią przykrytym talerzem. - Z drugiej jednak strony - odezwała się Bea - rzeczywiście nie powinnaś jej szczuć tygrysami. - Nie musiałabym, gdyby dała mi mięso, o które prosiłam. - A teraz - dodał Manuel, trzasnąwszy ostatnim talerzem - muszę znowu jechać do miasta, ponieważ panna Zelda dała wszystkie kurczaki tygrysom. - Pokręcił głową. - Nigdy niczego nie skończę, jeśli dalej tak będzie. Dumnie odrzucił głowę do tyłu i oddalił się do kuchni. Kelly uniosła pokrywę z talerza i ujrzała na nim galaretowatąjajecz¬nicę• Podniosła oczy na Beę, która wpatrywała się w potrawę ze zmarszczonymi brwiami. - Tego już za wiele - oznajmiła. - Jajecznica na kolację! W dodatku niedosmażona. - Kucharka chyba nam coś sugeruje, mamo - odezwał się Julius. Max łypnął okiem znad swego talerza. - Ehe. - Nie zaczynajcie znowu! - syknęła Mavis. - Mamo, mam porozmawiać z kucharką? Bea westchnęła. - Nie kłopocz się. Poślemy Manuela po hamburgery i frytki. - Jeszcze czego - odezwał się Manuel, wracając z wózkiem, na którym stała salaterka owoców. Przez cały dzień biegam jak kot z pęche¬rzem, bo muszę znaleźć dość mięsa dla dwóch tygrysów i kucharki. Obra¬bowałem trzy supermarkety i naraziłem się klientom następnych trzech. - Co się stało z mięsem, które zamówiłam? - spytała Zelda. - Nie wiedzą.
- Mam tego dosyć! - Zelda cisnęła serwetkę. - Muszę znaleźć innego dostawcę. - Mówią, że dostarczą mięso jutro po południu. Ktoś chce jabłko? - Poproszę - odezwał się Julius. Manuel rzucił mu jabłko nad stołem. - Pomarańczę? Rzucił owoc Sethowi, który złapał go zgrabnie. W tej samej chwili w jadalni pojawił się Lawrence, ubrany w białą ma¬rynarską kurtkę z epoletami, którą zawsze zakładał do kolacji. Wyglądała idiotycznie przy szortach khaki, ale nikt nie miał serca mu tego powiedzieć. - Ja to zrobię - oznajmił. - Świetnie. - Manuel rzucił mu brzoskwinię i zniknął w kuchni. Lawrence przez chwilę balansował niepewnie, usiłując ująć salaterkę. Chwyciwszy ją mocno w objęcia, ruszył zygzakiem w stronę stołu. - Jaśnie pani pozwoli? W chwili gdy Bea sięgnęła po śliwkę, Lawrence przewrócił się na stół. Jabłka i pomarańcze potoczyły się we wszystkich kierunkach, a Law¬rence wylądował twarzą w zielonych winogronach. I stracił przytomność. - Tak - odezwała się Bea. - Przynajmniej nie będzie się już uganiał za kucharką. Julius poszedł do garażu wyprowadzić minivana. - I tak miałam dziś ochotę na cheeseburgera - oświadczyła Bea. Lawrence leżał na podłodze, cicho pochrapując. Bea trąciła go czub¬kiem bucika, ale nawet nie drgnął. - Naprawdę muszę go przekonać, żeby się zgłosił do AA - powie¬działa, kręcąc głową. Biedaczek. Utknął tu z nami, bo nikt go nie chce. - Nie jesteśmy tacy okropni - zaprotestowała Mavis. - Tak myślisz? Spytaj Kelly. Nie chciała do nas wrócić przez osiem lat. Kelly znowu poczuła pieczenie na policzkach, ale nie dała się spro¬wokować. Przez całą drogę z lotniska obiecywała sobie, że pozostanie chłodna, spokojna, opanowana i pełna litościwego dystansu do ludzi, którzy zmienili jej dzieciństwo w karnawał niespodzianek. Oczywiście, że ich kochała. Nie mogła tylko znieść ich chaotycznego świata. W furgonetce została wciśnięta między babcię i Setha RaIstona. Seth był tak potężny, że gdyby babcia była trochę większa, na tylnym siedze¬niu zabrakłoby miejsca dla trzeciej osoby. Seth usiłował zrobić jej tro¬chę miejsca, kładąc ramię na oparciu siedzenia, ale to tylko powiększyło jej skrępowanie. - Nie muszę jechać - odezwała się, gdy inni zajmowali siedzenia z przodu. - Właściwie nie jestem głodna. - Ależjesteś! Podróżowałaś,przez cały dzień. Coś takiego, jak moż¬na podać na kolację jajecznicę! Chyba sobie porozmawiam z tą kobietą. - Sąj eszcze kurczaki - powiedziała Zelda, siedząca naprzeciw Bei. ¬Mnóstwo. Mogła je upiec. Kelly zerknęła niechętnie na Setha, by sprawdzić, jak reaguje na to wszystko. Już dawno zdała sobie sprawę, że znacznie lepiej znosi rodzinę, kiedy w okolicy nie ma obcych. Czuła się przy nich skrępowana. I choć teraz, jako dorosła osoba, powtarzała sobie, że to nie szkodzi, i tak nie mogła zapomnieć drwin innych dzieci, które wyśmiewały się z jej ekscen¬trycznych krewnych. Czasami bardzo siebie nie lubiła. To przecież jej ro¬dzina, nie powinna zwracać uwagi na to, co inni o nich myślą. Ale Seth w ogóle na nią nie patrzył. Uśmiechał się lekko i wodził wzrokiem od jednej osoby do drugiej. - Jednak naprawdę nie powinnaś jej szczuć tygrysami. Kucharka nigdy nie reagowała dobrze na groźby. - Kucharka nie reaguje dobrze na nic. Przysięgam, to największa złośnica, jaką kiedykolwiek spotkałam. - Z wyjątkiem mnie - dodała Bea. Wysoko sobie ceniła swoją repu¬tację artystki obdarzonej wyjątkowym temperamentem. - Ty zawsze jesteś wyjątkiem, mamo - mruknęła Mavis. Zważyw¬szy, że sama miała na sumieniu takie osiągnięcia, jak na przykład rzuce¬nie wazonem róż w inspicjenta, mogłaby bez trudu rywalizować z mat¬ką w tej konkurencji.
Julius ruszył z potężnym szarpnięciem. - Przepraszam! - krzyknął. - Czy ty się kiedyś nauczysz prowadzić? - zapytała kwaśno Zelda. - Jeśli ci się nie podoba, chodź tutaj i sama prowadź. Seth zerknął na Kelly z uśmiechem w oczach, ale ledwie ich spoj¬rzenia się skrzyżowały, jego twarz skamieniała. Kelly szybko odwróciła głowę, utwierdzając się jeszcze bardziej w przekonaniu, że ten człowiek coś knuje. W przeciwnym razie, dlaczego tak uparcie jej unikał? Julius pomknął podjazdem, minął bramę i wpadł na wąski most, przez cały czas utrzymując przerażającą szybkość. Kelly rozejrzała się za ja¬kimś uchwytem, którego mogłaby się przytrzymać. Seth, jakby to wy¬czuł, objął ją za ramiona i przytrzymał. Zerknęła na niego z irytacją i napotkała jego rozbawione spojrzenie. - Zawsze jesteś taki przedsiębiorczy? - Tylko kiedy mam okazję. - To nie jest żadna okazja. Puść mnie. - Oczywiście. - Natychmiast cofnął ramię. Julius zahamował z piskiem opon przed znakiem stopu i Kelly ześliznęła się na podłogę. Seth pochylił się nad nią. - Teraz wygodniej? - A jak myślisz? - Miała straszną ochotę walnąć go w nos. - Pomóc ci? - Nie, posiedzę sobie tutaj. - Ho, ho - odezwała się Bea. - Ależ się dobrze rozumiecie! Kelly łypnęła na nią z podłogi. - Nie rozumiemy się, bo się nie znamy. Dlatego nie powinien mnie obejmować! - Hmm. - W błękitnych oczach Bei zabłysły iskierki. Zerknęła na Setha. - Obłapiasz moją wnuczkę? Seth przyłożył rękę do serca. - Prędzej obłapiłbym kaktusa. Julius znów wdepnął pedał gazu i z rozpędem pokonał zakręt. Kelly chwyciła się kurczowo oparcia fotela Zeldy. - I wszystko to dla hamburgera! - Julius rzadko prowadzi - wyjaśniła Bea spokojnie. - Zaraz się rozkręci. - Julius! - ryknęła Mavis. - Tam był znak stopu! - Nie widziałem- odmruknął Julius. A potem: - Oho ... - Jakie "oho"? - spytała Zelda. - Gliniarz - rzucił Max. - Zjedź na pobocze. Julius zahamował tak gwałtownie, że samochód omal nie okręcił się wokół własnej osi. Kelly pomyślała z żalem, że jej dotychczasowe życie było spokojne, nieskomplikowane i w idealnej zgodzie z prawem. Dla¬czego tu wróciła? Seth pochylił się nad nią. _. Lepiej usiądź i zapnij pas, bo twój wujek dostanie dwa mandaty. Chwycił ją pod pachy i posadził na fotelu, jakby nic nie ważyła. Nie była pewna, czy jej się to spodobało. Na pewno nie spodobało jej się, że sięgnął po pas i go zapiął. - Sama mogłam to zrobić! - Ale wolniej. Wyjrzała przez okno. Policjant zbliżał sięjuż do okna kierowcy. Zdjął ciemne okulary i zajrzał do środka. - Cześć, Julius. - Blaise! - zawołał Julius. - Jak leci? - Leciałoby lepiej, gdyby ludzie zaczęli respektować ten znak stopu. Julius przytaknął z miłym uśmiechem. - Przepraszam, zobaczyłem go za późno. Prawdę mówiąc, wcale go nie widziałem. Mavis go zobaczyła, jak go już przejechałem. - Musisz być uważniejszy. - Te znaki muszą być większe. Kelly zamknęła oczy. Julius był na najlepszej drodze do napytania sobie biedy. Nie po raz pierwszy.
- Jest wystarczająco duży. Jak każdy znak stopu na świecie. - Jest niewidoczny. - Julius rozpiął pas i zaczął wysiadać. - Pokażę ci. - Julius - odezwała się Bea. - Przyjmij mandat i skończ z tym. - Nie, mamo. Ten znak jest niewidoczny . - Ja też go nie widziałem - wtrącił Max. On także odpiął pasy i wysiadł z samochodu. Policjant odstąpił na bok i razem wrócili na spokoj¬ne skrzyżowanie. - Nie zniosę tego - jęknęła Kelly. Rozpięła pas, przepchnęła się do drzwi i wysiadła. Inni poszli w jej ślady. - Wujku! - zawołała. - Pozwól, że ja poprowadzę. - Wykluczone! - odkrzyknął Julius. - Ja się tym zajmę, kochanie. - Pozwól mu - odezwał się Seth, stając obok niej. - Jest dorosły. Spojrzała na niego. - Nie rozumiesz? Już widziałam, jak pakował się w takie kłopoty. Wzruszył ramionami. - Jego kłopoty, jego problem. Zawsze jesteś taki wredny? - Nie jestem wredny. Ten człowiek ma sześćdziesiąt lat! Jeśli chce sobie narobić kłopotów, to jego sprawa. Kelly wyminęła go i dołączyła do Juliusa, Maksa i policjanta, którzy zbliżyli się do znaku stopu. - Widzisz? - wykrzyknął Julius triumfująco. - Za mały! - Ma dokładnie takie same wymiary jak wszystkie znaki stopu na świecie - powtórzył policjant. - Na ten zakręt jest za mały - uparł się Julius. - W ogóle go nie widziałem. - Ani ja - poparł go Max. Inni, którzy także zgromadzili się wokół znaku, potwierdzili. Mavis stała w pewnym oddaleniu z bardzo zado¬woloną miną. Blaise Corrigan spojrzał na tę gromadkę ekscentryków i zaczął się uśmiechać. - Więc żadne z was nie powinno prowadzić - oznajmił sucho. - Ten znak jest dokładnie taki, jaki ma być, w dodatku jaskrawoczerwony. Je¬steś daltonistą? - Pytanie było zadane przyjemnym, wcale nie oskarży¬cielskim tonem. W tym momencie każda zdrowa na umyśle osoba, po¬myślała Kelly, przyjęłaby mandat i dała spokój. Ale nie jej wujek. Julius się obraził. - Nie dasz mi za to mandatu! Ten znak stoi w złym miejscu i jest prawie niewidoczny. - Daj mi prawo jazdy i dowód rejestracyjny. - Okropne! Naprawdę to zrobisz? - wykrzyknęła Bea. - Oczywiście, że to zrobi - warknęła Mavis. - Za to mu płacą! - Ale na pewno mógłby tym razem przymknąć na to oko. Nie stało się nic złego. - Proszę się rozejrzeć - powiedział grzecznie Corrigan. - Mógłbym przymknąć oko, zanim wszyscy wysiedliście, ale nie teraz. Kelly obejrzała się i ujrzała tłumek gapiów. - Skandal! - oburzył się Julius. - Nigdy nie dostałem mandatu. A ten. znak jest prawie niewidoczny! - Ten znak - powiedział Corrigan cierpliwie - stoi tu od co najmniej dziesięciu lat. Przejeżdżasz tędy za każdym razem, gdy opuszczasz wa¬szą wyspę. Chcesz mi powiedzieć, że od dziesięciu lat się tu nie za¬trzymujesz? Zapadło milczenie, ale Julius wkrótce odzyskał animusz. - Nie widziałem go tym razem. - I tym raŻem dostaniesz mandat. Dąj mi swoje prawo jazdy i kartę wozu. Julius splótł ręce na piersi. - Nie. - Julius - odezwał się Seth, po raz pierwszy zabierając głos. - Przyjmij ten cholerny mandat. Julius zawahał się, ale tylko przez chwilę. - Dla mnie to może być równie dobrze kara śmierci. Nie zrobiłem tego celowo! Nie przyjmę mandatu za popełnienie błędu. - Bierz ten mandat, jełopie - odezwał sięjakiś mężczyzna z tłumu. ¬Mam już dość głąbów, co przejeżdżają ten znak. Tu są dzieci! - Proszę, widzisz? - zakrzyknął Julius triumfalnie. - Ludzie bez przerwy przejeżdżają ten znak! Bo go nie widać! - Widać go jak cholera! - krzyknął ktoś z tłumu. - Takim starym piernikom nie powinno się
pozwalać prowadzić! Jesteście niebezpiecz¬ni dla innych. Mężczyzna poczuł na sobie groźny wzrok Setha i urwał w pół słowa. Julius zrobił krok w jego kierunku, ale Corrigan chwycił go za ramię. - Prawo jazdy, dowód i ubezpieczenie - powtórzył. - Albo cię aresztuję. - Nie zrobisz tego - powiedziała Bea ze zgrozą. - W naszej rodzinie nikt nigdy nie siedział w więzieniu. - Więc ja będę pierwszy - oznajmił Julius niezłomnie. - Och, doprawdy ... Daj mu te dokumenty i przyjmij mandat, Julius. Umieram z głodu. Niedosmażona jajecznica na kolację. Powiadam ci. .. Zaraz zemdleję, jeśli czegoś nie zjem. Idż po to prawo jazdy. - Nie mogę. Nie mam. A nawet gdybym miał, tobym go nie dał. Wy jedźcie na kolację, a Blaise niech mnie skuje. Będę się dobrze bawił. - W więzieniu nikt się dobrze nie bawi - warknęła Kelly. - Przestań się zgrywać. Na litość boską, można by pomyśleć, że tu chodzi o sprawę honoru. - Bo chodzi! - Chcesz iść do więzienia? - Zdecydowanie! A potem wynajmę najlepszego adwokata i pozwę wydział drogowy. - Za co? Za wypisanie mandatu? - Gdyby Kelly nie wychowała się wśród tych ludzi, pewnie nie wierzyłaby własnym uszom. Ale doskona¬le wiedziała, że Julius zamierza zrobić dokładnie to, co powiedział. - Chcę im pokazać, kto miał rację - wyjaśnił Julius. Wyciągnął przed siebie obie ręce. - Skuj mnie. - o rany - westchnął Corrigan. - Julius, przestań robić z 'siebie idiotę. - Nie robię z siebie idioty. Będę walczyć. - Możesz walczyć, tylko przyjmij mandat. - Nie, nie mogę. Nie mam prawa jazdy. Musisz mnie aresztować. Corrigan westchnął jeszcze ciężej i spojrzał w wieczorne niebo. - Ja cię kręcę - mruknął. - No dobrze, Julius, wsiadaj do mojego samochodu. - A gdzie kajdanki? - Zapomnij o kajdankach.•Możesz mnie zmusić do tego, żebym cię aresztował, ale nie skuję cięjak przestępcy. Przestań się wygłupiać i wsia¬daj, do cholery! Julius zrobił męczeńską minę, zgarbił się i wsiadł do policyjnego samochodu. Corrigan podszedł do Kelly. - Pani jest normalna, tak? - Możliwe. - Niech ich pani zawiezie na kolację, a potem na posterunek. Julius będzie mógł już wrócić do domu. - Podrapał się po głowie. - Zakłada¬jąc, że zdołam go wywlec z celi. Burger Place był j armarczną knajpą, w której elementy wystroju obecne we wszystkich fast foodach mieszały się z motywami plażowymi. Jedynymi klientami była grupka nastolatków, którzy wytrzeszczyli oczy na przybyłych. Seth i Max zestawili razem trzy stoły i posadzili Beę u ich szczytu. Następnie starsza pani zapisała wszystkie zamówienia w kieszonkowym notesie, uwzględniając także dodatkowego hamburgera dla Juliusa, wy¬darła kartkę i wręczyła ją Kelly wraz z drobnymi. - Idź z Sethem, kochanie, i złóżcie zamówienie. Kelly wolałaby to zrobić sama, ale nie znalazła żadnej sensownej wymówki. Poza tym, pomyślała, jeśli nie będzie miła dla Setha, nigdy się nie dowie, co mu chodzi po głowie. Nieustanne boczenie się na nie¬go nie doprowadzi do niczego dobrego. Dlatego gdy stanęli przy ladzie, posłała mu sympatyczny uśmiech. - Przepraszam. Źle zaczęliśmy. Byłam zmęczona po podróży i w ogóle. Seth lekko zmarszczył brwi, jakby jej nie dowierzał. Skinął głową, choć bez entuzjazmu. - Nie szkodzi. Ja też nie byłem zbyt miły. - Więc puścisz to w niepamięć? - Jasne. - Wzruszył ramionami, jakby ta sprawa w ogóle się dla niego nie liczyła. - Jak długo będziesz mieszkać u babci? - Nie ustaliliśmy niczego konkretnego. - Och ... - Podeszli do żującej gumę dziewczyny przy kasie. Kelly odczytała jej listę. - Trochę to potrwa - oznajmiła dziewczyna. - Zaczekajcie tam.
- Obsługa pierwsza klasa - zauważył Seth z rozbawieniem. - Przynajmniej jedzenie będzie świeże. - Odwróciła się do niego, dbając, by nie tracić miłego uśmiechu. - Nie nudzisz się na wyspie? Ja się nudziłam. - Z twoją rodziną nie można się nudzić. Są fascynujący. A ja mam co robić. - Rzeźbisz? - Między innymi. Właśnie te inne rzeczy ją niepokoiły. - Myślałam, że jesteś przyzwyczajony do ciekawszego życia. Byłeś piłkarzem ... Przechylił głowę na bok; jede:t:l kącik jego ust zadrgał. - Nie wiesz, do czego jestem przyzwyczajony. Miała straszną ochotę walnąć go pięścią w nos, żeby zmienić tę przy¬stojną twarz w coś bardziej pasującego do takiego troglodyty. Chciała tego tak bardzo, że aż się zdziwiła. - Masz rację - powiedziała troszkę zbyt wesoło. - Ty też nic o mnie nie wiesz. - Skąd miałbym wiedzieć? - Właśnie. - Zdławiła westchnienie. - Chciałabym to zmienić. - Po co? Tak, zdecydowanie chciała go walnąć. Albo powiesić za kciuki i trzy¬,mać tak długo, dopóki nie zacznie błagać o litość. Ta wizja nawet się jej spodobała. Rozdrażnienie zniknęło i znowu zaczęła się uśmiechać. - Co cię tak bawi? - spytał. Musiała mu przyznać, że jest spostrzegawczy. - Nic takiego - rzuciła lekko. - Jak się czujesz na emeryturze? - Fajnie. - Nie tęsknisz za sportem? - Tego bym nie powiedział. Ale się nie nudzę• Skinęła głową. - Najpopularniejszy eufemizm świata na: "życie jest do bani". Prawie się uśmiechnął. Uchwyciła iskierkę rozbawienia w jego ciemnych oczach ... i z niechęcią poczuła, że właściwie mogłaby go nawet polubić. Z pewnością był przystojny, jeśli się lubi wielkich, muskularnych facetów. Ona wolała łamagi w okularach, z którymi znajdywała wspól¬ny język. Mimo to z jakiegoś powodu ciekawiło ją, co o niej myśli i jak mu się podobająjej krótkie ciemne włosy i ciało, nieco zbyt pulchne od tysięcy godzin spędzonych przy komputerze. Pewnie woli blondynki w typie cheerleaderek. Wreszcie się odezwał. - Co cię sprowadziło do domu po tak długiej przerwie? - Tobie na pewno nie muszę się tłumaczyć. - Może. Ale dobro twojej babci bardzo leży mi na sercu. - Nie jest dla ciebie za stara? - Nigdy nie będzie stara. Humor się jej zepsuł. - Na pewno wszystkiego dopilnowałeś. - Co chcesz przez to powiedzieć? Pochyliła się ku niemu. - Wiem, co knujesz, ale ci się to nie uda. Uniósł brwi. - Bierzesz lekarstwa? - Jakie lekarstwa? - Na schizofrenię paranoidalną. - O co ci chodzi, do cholery? - Mógłbym ci zadać takie samo pytanie. Bardzo jej się nie podobała jego rozbawiona mina, zwłaszcza że przed chwilą ją obraził. - Nie mam paranoi! Ani schizofrenii! - Kto by pomyślał! Więc kto ci powiedział, że coś knuję? Głosy? Czy kosmici przesyłają ci wiadomości wprost do mózgu? Omal nie kopnęła go w goleń. - Nic z tych rzeczy - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Naprawdę?
- Zawsże jesteś taki wredny? - Tylko wtedy, gdy mnie oskarża osoba, która zna mnie od pięciu minut. - Mam swoich informatorów. - Tak? Marsjan? Najgorsze było to, że się z niej śmiał. Widziała to W jego oczach, a to jeszcze bardziej doprowadzało ją do szału. On się bawi, podczas gdy ona pieni się z wściekłości! Uśmiech z jego oczu pojawił się też na ustach. - Aha! Tak według ciebie wygląda zaczęcie wszystkiego od początku? Od konieczności udzielenia odpowiedzi uratowało ją pojawienie się tac pełnych hamburgerów, frytek i napojów. Seth wziął dwie, ona trze¬cią i razem wrócili do stołu. - Aaal - zakrzyknęła Bea. - Podwójny cheeseburger! Ambrozja! Seth i Kelly zajęli dwa ostatnie wolne krzesła po obu stronach Bei. Kelly, która nie czuła wielkiego głodu, do reszty straciła apetyt na widok trzech hamburgerów Setha. Nikt nie powinien jeść tak dużo, nawet jeśli waży tyle co lokomotywa. Przynajmniej nie zamówił frytek. - I jak? -- rzuciła Bea pogodnie, odwijając ogromnego cheeseburge¬ra. - Poznaliście się lepiej? - O tak - przytaknęła Kelly z fałszywym uśmiechem. - To nie ma sensu - powiedział Seth. - Marsjanie już ją przede mną ostrzegli - oznajmił, jakby nie zauważył wściekłego spojrzenia Kelly. Bea wydęła usta. - Rozmawiasz z Marsjanami, kochanie? Z jakiego kraju pochodzą? - Marsjanie nie istnieją - wyjaśniła Kelly zwięźle. - Naprawdę? - zdumiała się Bea. - To jak możesz z nimi rozmawiać? - Nie wiem - odparł Seth, zanim Kelly zdążyła eksplodować. - Py¬tałem, czy przesyłająjej wiadomości wprost do mózgu, ale powiedziała, że nie. Więc może wysyłająjej e-maile. Było to tak bliskie prawdy, że Kelly zamknęła usta. - No tak. Powinniście się lepiej poznać. Uważam, że moglibyście zostać przyjaciółmi. - To nie ma sensu - powtórzył Seth. - Ona wyjeżdża za parę dni. Kelly podskoczyła. - Dlaczego tak uważasz? - Choć właśnie to planowała, zakładając, że zdoła znaleźć sposób, by przeszkodzić Sethowi w puszczeniu jej ro¬dziny z torbami. - Bo cię obserwuję - wyjaśnił bez ogródek. - Wyglądasz żałośnie od chwili, kiedy tu przybyłaś. Bea wychyliła się niespodziewanie i przykryła dłoń Kelly swoją ręką. - To przez nas, dziecko? Miała ochotę zapaść się pod ziemię. To nie była odpowiednia pora ani miejsce na takie dyskusje. I na pewno nie chciała nic mówić przy tym potworze, gotowym narobić jej nowych kłopotów. - Wiem - ciągnęła Bea - że nie jesteśmy podobni do innych ludzi. I zdaję sobie sprawę, że jako dziecko musiałaś przeżywać ciężkie chwi¬le. Wszystkie dzieci chcą mieć zwyczajnych rodziców. Ale my nigdy nie byliśmy tacy jak inni. I obawiam się, że gdyby twoi rodzice żyli, też nie byliby nonnalni. - Pewnie nie - powiedziała, ledwie poruszając ustami, mając wra¬żenie, że są z drewna. - Rodzicami Kelly - wyjaśniła Bea Sethowi - byli Wanda Turner i Troy Burke. Troy był moim naj starszym synem. - Grali we wszystkich tych filmach Miłość w ... -- dodał Julius. _ Miłość w Paryżu, Miłość w Atenach ... Może pamiętasz? Seth pokręcił głową. - Przykro mi, ale nie. To nie moje czasy. - Troy i Wanda byli bardzo popularni wśród młodszej widowni- oznajmiła Bea z dumą. - Ale nie byli na tyle odpowiedzialni, żeby być dobrymi rodzicami. Kelly ząbkowała w samolotach i hotelach na całym świecie, a zajmowały się nią nianie. - Spojrzała ostro na wnuczkę. _ Pamiętasz coś z tego? - Niewiele - przyznała Kelly. - Dobrze, że ostatnia niania rzuciła pracę, zanim twoi rodzice polecieli do Rzymu, bo i ciebie byśmy stracili. - Odwróciła się do Setha. _ Kiedy niania odeszła, musieli zostawić Kelly ze mną, dlatego nie było jej w samolocie, który się rozbił. Jestem tak wdzięczna tej okropnej ko¬biecie, że nawet nie umiem tego wyrazić. - Potrafię sobie wyobrazić - powiedział cicho Seth i przez chwilę w jego ciemnych gniewnych oczach mignęło coś nowego.
- Na pewno. W każdym razie, choć byłam dumna z sukcesów Troya, nigdy nie ufałam mu jako ojcu. Nie chodziło mi o to jego cy¬gańskie życie, choć każde dziecko potrzebuje stabilnego domu, ale o te nieustanne imprezy. Oboje zbyt wiele pili i podejrzewam, że od czasu do czasu zażywali narkotyki. Wtedy były tak bardzo popularne w Hol¬lywood, że nie było przyjęcia, na którym by ktoś nie palił lub nie wdy¬chał czegoś nielegalnego. Patrzcie, co się stało z Liz: musiała pójść do tej kliniki! Nie chciałabym tego mówić o własnym synu, ale nie wie¬rzę, że starczyłoby mu sił, by się oprzeć pokusie. I wiem z całą pewno¬ścią, że Wandzie by nie starczyło. Po każdej wizycie w jej sypialni było czuć marihuanę. Kelly, która słyszała o tym po raz pierwszy, spojrzała na babkę z mie¬szanymi uczuciami. Z jednej strony, była bardzo ciekawa wszystkiego, co dotyczyło jej rodziców. Z drugiej, były to krępujące wiadomości. Jako dziecko naturalną koleją rzeczy wyidealizowała rodziców, a teraz nie chciała, żeby spadli z piedestału, na jakim ich postawiła. Bea z uśmiechem pogłaskała jej dłoń. - Więc jak widzisz, moje dziecko, zamieszkanie u mnie nie było naj gorszą rzeczą, jaka ci się mogła przydarzyć. - Nigdy tak nie sądziłam. - I rzeczywiście tak było. Mieszkanie z babcią było wyczerpujące, ryzykowne i czasem nawet mogło dopro¬wadzić do rozpaczy, ale nigdy, w żadnym przypadku nie było najgor¬szym, co się jej mogło przydarzyć. - O, na pewno wiele razy tak właśnie myślałaś. Teraz sądzę, że za bardzo się na tobie opieraliśmy. Ale zawsze byłaś taka ... zaradna. I opiekuńcza, dodała Kelly w duchu. Wiele razy miała uczucie, że to ona wychowuje swoich krewnych. A jednak, choć potrafili doprowa¬dzić ją do szału, kochała ich całym sercem. I znów skomplementowanie jej umiejętności było dla niej czymś w rodzaju nagrody pocieszenia. Nigdy nie zdołała nauczyć się tańczyć, śpiewać, malować czy grać na jakimś instrumencie, a jako aktorka okazała się rozpaczliwie drętwa. Niech to, nawet kuzynka Verna została gwiazdą baletu, a kuzyn Gerald słynnym piosenkarzem rockowym. Tylko ona nie miała żadnego talentu i odczuwała to przez całe życie. - Tak ... - podjęła Bea, unosząc do ust cheeseburgera tak wielkiego, że mógłby zaspokoić apetyt tygrysa - Troy i Wanda byli śliczną, olśnie¬wającą parą, bardzo w sobie zakochaną. Tylko za szybko się wypalili. U gryzła kęs, po brodzie pociekł j ej sok, a ona wyglądała na naj szczꜬliwszą osobę na świecie. Kelly spojrzała na swojego hamburgera i po¬czuła, że wcale nie chce się jej jeść. - Nie jesteś głodna? - spytała Bea. - Chyba nie. - Jesteś chora? - Może. - Istniała taka możliwość. - Trochę mi niedobrze. - Więc kup sobie koktajl. Żołądek ci się uspokoi. - Ależ nie, mamo! - wtrąciła się Mavis. - Mleko zetnie się w chorym żołądku. - Gadanie. - Bea machnęła lekceważąco ręką. - Albo uspokoi jej żołądek, albo go wywróci do góry nogami. Tak i tak jest dobrze. - Nic nie będęjadła, babciu. Później zawsze mogę wpaść do kuchni po jakieś sucharki. - Właśnie -. odezwała się Zelda. - Kucharka lubi tylko ją. - Może dlatego, że Kelly nie robi nalotów na jej spiżarnię. - Och, mamo, przestań już! Te tygrysy sąpod moją opieką. Nie mogą przecież polować, więc muszę dopilnować, żeby były dobrze nakannione. - Zgadzam się, kochanie, ale nie powinnaś straszyć nimi kucharki. - Dlaczego? Ona je straszyła. Max pokręcił głową. - Dajmy już spokój, dobrze? Już to przerabialiśmy. Bea nie dała się tak łatwo uciszyć. - Seth, a ty co sądzisz o Zee, która zagroziła, że przyprowadzi tyrysy do kuchni? - spytała słodko. Seth wydawał się nieco rozbawiony. - Według mnie zasady gry ustala pani z tygrysami. - Ha! - krzyknęła Zelda, klasnąwszy w dłonie. Bea zmarszczyła brwi. - Tchórz. - Zdecydowanie - zgodził się bez oporu. - Bardzo lubię tygrysy, ale nakarmione są o wiele
sympatyczniejsze. Nakarmione i za mocnym ogrodzeniem. - Więc nie chcesz ich spotkać w kuchni? - Pod żadnym pozorem. - Widzisz? - Bea uśmiechnęła się z przekąsem. - Poza tym Zee nie groziłaby kucharce, gdyby ta pozwoliła jej wziąć to, co było potrzebne. A powinna to zrobić bez walki. Kelly spojrzała mu prosto w oczy. - Jesteś tak samo szalony jak oni! Uśmiechnął się niespodziewanie - wspaniałym, hipnotyzującym uśmiechem. - No pewnie. A to, pomyślała ponuro, raczej nie ułatwi mi zadania. Rozdział 4 po kolacji Kelly zawiozła wszystkich na posterunek policji, żeby ode¬brać Juliusa. Tak, jak się obawiała, okazało się, że to nie takie proste. - On nie chce współpracować - poinformował ich Corrigan. - A niby dlaczego miałby współpracować? - spytała Bea. - Aresztowałeś go! Ma prawo zachować milczenie. Nie oglądasz telewizji? Seth stłumił parsknięcie; Kelly obejrzała się na niego. Też by chciała dostrzegać w tym coś zabawnego. Niestety, mogła się tylko zastanawiać, czy już dzwonić do domu wariatów. - Podejrzewam - ciągnęła surowo Bea - że teraz go potraktujesz szlauchem. Corrigan pokręcił głową. - Dlaczego za każdym razem, kiedy kogoś aresztuję, wszyscy za¬czynają krzyczeć o tych szlauchach? Już ich nie mamy. Skończyły się wiele lat temu. Cały czas proszę•o nową dostawę i wiecie co? Już ich nie produkują. Kelly poczuła nagle, że ona także ma ochotę się roześmiać. Zerknię¬cie na Setha omal nie pozbawiło jej resztek opanowania. W jego oczach czaił się śmiech. Bea parsknęła pogardliwie. - Co z nim zrobiłeś? - Daj spokój. Nic z nim nie zrobiłem. - Więc gdzie jest? - W celi. - Wsadziłeś go do celi? - Prawdę mówiąc, nie mogłem go z niej wypędzić. - Chyba nie myślisz, że w to uwierzę? Corrigan wzruszył ramionami. - Możesz wierzyć, w co ci się podoba. O ile sobie przypotninam, zagroził, że powybija nam wszystkie szyby, jeśli go natychmiast nie za¬mkniemy. - Julius? - zdumiała się Bea. - Tak, Julius. - W ogóle nie powinieneś go aresztować! - W tym właśnie rzecz. W cale go nie aresztowałem. - Ale zabrałeś go na posterunek! - Żeby się wreszcie zamknął. Nie powiedziałem, że jest aresztowany, nie skułem go. A on sam mi się wpakował do radiowozu. Ja go tylko tu przywiozłem. I naprawdę, z całego serca chcę się go pozbyć, ale mam dziwne wrażenie, że on się stąd nie ruszy. Bea uniosła obie ręce do nieba. - I ja mam w to uwierzyć? - Uwierz, babciu - odezwała się Kelly. - To podobne do wujka. Corrigan spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby w środku domu wariatów znalazł wreszcie kogoś normalnego. - Możesz mu przemówić do rozumu? - Ja? Wątpię. Nikt mnie tu nie słucha. Bea zmarszczyła brwi. - Wszyscy cię słuchamy, dziecko. Zawsze byłaś najbardziej rozsąd¬na i praktyczna. Praktyczna. Znowu to brzydkie słowo.
- Praktyczna czy nie, jak się rozkręcicie, nigdy mnie nie słuchacie i dobrze o tym wiesz. Jeśli wujek Julius postanowił dać się aresztować i spędzić noc w celi, to pewnie dopnie swego. Bea patrzyła na nią ze zdumieniem. - Nawet nie spróbujesz? - Próbowałam przez całe dzieciństwo, babciu. Nigdy mi się nie udało. - Och ... - Bea posmutniała. - To okropne. Gardło Kelly znowu się ścisnęło. Musiała przełknąć ślinę. To nie pora ani miejsce na takie dyskusje .. W drzwiach stanął drugi policjant. - Szefie, ten Burke znowu ryczy, grozi, że zadzwoni do Amnesty International czy gdzieś, bo prycza jest za twarda. I chce kolację. Corrigan rozpogodził się nieco. . - Naprawdę? To mu powiedz, że dostanie kolację, jak tylko wynie¬sie się z celi. - Nie jest zamknięty? - spytała Bea. - A skąd! Mówiłem ci, że go nie aresztowałem. Może sobie iść, kiedy tylko zechce. - A mandat? - Nie wypiszę. Sprawdziłem jego prawo jazdy i wiesz co? Jest nieważne. Od ośmiu miesięcy. Jeśli mu dam mandat, będzie miał znacznie więcej kłopotów. - Mogłeś to powiedzieć od razu. - Mogłem, ale Julius chciał się kłócić. Czy teraz ktoś zechce go uprzejmie przekonać, żeby się wyniósł? Bea podała Kelly torbę z hamburgerem dla Juliusa. - Proszę, kochanie. Skoro chce kolację, tym go wywabisz. Kelly spojrzała na torbę i poddała się z westchnieniem. Po co odkła¬dać nieuniknione? - Pójdę z toł?ą - odezwał się Seth. - Albo sam z nim porozmawiam. Jak wolisz. - Dobrze. - Właściwie nie chciała, żeby jej pomagał, ale nie chciała też robić z tego problemu. Wzięła torbę i obejrzała się na Blaise'a Corri¬gana. - Którędy? Wskazał jej drzwi. - Cele są tam. Powodzenia. Ruszyła do drzwi, zdając sobie sprawę, że wszyscy na nią patrzą. Za drzwiami znalazła się w szerokim korytarzu z trzema celami po każdej stronie. W celach po prawej siedzieli dwaj mężczyźni o dość bandyc¬kich gębach. Nie spodobał się jej sposób, w jaki na nią patrzyli. Julius siedział samotnie w pierwszej celi po lewej. Przycupnął na brzeżku metalowej pryczy, z rękami założonymi w geście, który Kelly znała aż za dobrze. Julius zakładał ręce tylko wtedy, kiedy się przy czymś upierał. _ Cześć, wujku - powiedziała z rezygnacją. _ No, wreszcie ktoś się do mnie pofatygował. Gdzie reszta? - Na zewnątrz. _ Właśnie się zastanawiałem, czy pojechaliście do domu i zapomnieliście, że trzeba za mnie wpłacić kaucję. - Był wyraźnie naburmuszony. - Jak mogłeś tak pomyśleć! _ Dlaczego inni nie przyszli? Wstydzą się, że mają kryminalistę w rodzinie? - Nie jesteś kryminalistą• _ Nie? - szerokim gestem wskazał celę• - A to co? Kelly stłumiła westchnienie oraz poczucie, że wszystko to nie ma sensu. Julius najwyraźniej rozkoszował się rolą ofiary niesprawiedliwo¬ści i był gotów odegrać ją aż do końca. _ Nie jesteś aresztowany - odezwał się Seth. - Nawet nie dostaniesz mandatu. Julius wyglądał na zawiedzionego. - Nie? _ Nie. Ta cela nie jest zamknięta. - Seth otworzył drzwi. - Widzisz? Julius otworzył szeroko oczy. - No, ale dlaczego? Jeden z więźniów podszedł do drzwi swojej celi i potrząsnął nimi, żeby sprawdzić, czy też są otwarte. - Hej! - zawołał. - To niesprawiedliwe! _ Sprawiedliwe - warknęła Kelly. - W przeciwieństwie do mojego wuja pan jest aresztowany
- To co on robi w tej celi? _ Niech go pan sam spyta. Ja nie mam zielonego pojęcia. Więzień przyjrzał się Juliusowi. - Jesteś wariat? _ Zawsze byłem - odparł Julius, garbiąc się• - Artyści zawsze są szaleni. - Tak? W którym filmie grałeś? - Nie jestem aktorem. Gram na skrzypcach. _ Aha, to faktycznie wariat jesteś. Czemu nie grasz na czymś normalnym, na przykład na gitarze? Julius parsknął pogardliwie. Kelly przerwała im pogawędkę. - Wujku, słuchaj, musisz stąd wyjść i tyle. Wszyscy czekają, żeby cię zabrać do domu. - Nie wyjdę! Zostałem aresztowany. - Nieprawda. - Więc dlaczego policjant przywiózł mnie na posterunek? - Żeby zrobić przyjemność idiocie, który nie chciał normalnie przy- jąć mandatu! - zagrzmiał Seth. Julius gapił się na niego z otwartymi ustami. - Jesteś na mnie zły? - Nie, ale zaraz będę. - Dlaczego? Nic nie zrobiłem! Ten znak stopu był naprawdę niewidoczny. Nie moja wina, że go przegapiłem. - Byłeś kierowcą, więc to twoja wina. Ale to nieważne, bo i tak nie dostaniesz mandatu, więc wyjdźże wreszcie. Julius odwrócił wzrok i mocniej splótł ręce na piersi. Kelly pokazała mu torbę z jedzeniem. - Patrz, przyniosłam ci kolację. - Jeśli on nie chce tego hamburgera - odezwał się więzień z prawej strony - to ja go wezmę. - Zapamiętam - odparła sucho. - No, wujku, wracasz do domu czy nie? - Najpierw muszę porozmawiać z adwokatem. - Z adwokatem? O czym? - O tym, jak mnie tu potraktowano. Zamierzam ich pozwać! - Za co? - Powoli zaczynały ją ponosić nerwy. Miała wrażenie, że jeszcze trochę, a zdzieli go torbą z hamburgerem. Jakim cudem udawało sięjej wytrzymywać z tymi ludźmi? - Za bezprawne aresztowanie! - Nikt cię nie. aresztował! Zostałeś usunięty z ulicy, kiedy zacząłeś robić z siebie widowisko. Dziwię się, że posterunkowy Corrigan nie aresz¬tował cię za wszczynanie zamieszek. Widziałeś, jacy wściekli byli lu¬dzie, którzy tam mieszkają? Wcale się nie dziwię, że mają dość kierow¬ców przejeżdżających ten znak! - Jeśli zrobiłem coś złego, powinienem dostać mandat. - Zgadza się - potwierdził drugi więzień. - Powinieneś. Julius zmarszczył brwi. - Będzie pan łaskaw nie mieszać się do naszej rozmowy. , - Akurat. Siedzisz w otwartej celi i nie chcesz wracać do domu. Jeśli mamy przez cały tydzień mieszkać drzwi w drzwi, zaraz ci powiem, co myślę. To wolny kraj. - Pierwsza poprawka nie odnosi się do rozmów prywatnych - oznaj¬mił Julius sztywno. - Naprawdę? - zdziwił się więzień. - Jesteś pewien? Seth założył ręce na piersi i wbił w starszego pana poważne spojrze¬me. - Nie możesz zaangażować prawnika. Jeśli to zrobisz, będzie się z ciebie śmiać cała kancelaria. - Nieprawda! - Zwłaszcza kiedy usłyszą, że posterunkowy Corrigan nawet cię nie spisał za przejechanie znaku stopu i jeżdżenie bez ważnego prawa jazdy. - Rany, człowieku - powiedział więzień. - Powinieneś siedzieć po uszy w gównie. - I siedzę. - Ale w otwartej celi. - Julius! - rzuciła ostro Kelly. - Natychmiast stąd wyjdź i wracaj do domu! Julius spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Przedtem nigdy tak do mnie nie mówiłaś. - Bo byłam dzieckiem. Teraz jestem dorosła. I wybacz, ale ty też powinieneś dorosnąć.
- Nigdy! - Julius ... - Przepraszam - zwrócił się uprzejmie Seth do Kelly. Potem odwrócił się do Juliusa i zagrzmiał: Julius, zabieraj stąd tyłek, bo prze¬padnie ci jutrzejszy mecz. Julius, który nadal trwał z otwartymi ustami, wstrząśnięty niespodziewanym wybuchem Kelly, nagle je zamknął i spojrzał na Setha. - No, zbieraj się. Jesteś to winien drużynie. Julius opuścił dłonie i wstał. - Masz rację - przyznał spokojnie. - Nie powinienem być samolubny. Wymaszerował z celi i ruszył do drzwi. - Hej! - wrzasnął więzień. - A co z tym hamburgerem? Julius obejrzał się przez ramię. - Oddaj mu, Kelly. Nie jestem głodny. Zdumiona Kelly prawie nie poczuła, że więzień wyrwał j ej torbę z rę¬ki. Wpatrywała się w plecy Juliusa, całkowicie przekonana, że niepo¬strzeżenie wkroczyła w inną rzeczywistość. - Mecz? - powtórzyła. - Drużyna? Nikt jej nie odpowiedział. Jak zwykle. Nagle zapragnęła jak najszyb¬ciej znaleźć się w łóżku i nakryć głowę kocem. Seth zawołał Bouncera i razem wyszli na dwór, w ciepłe nocne po¬wietrze. Życie za bardzo się komplikuje, pomyślał. Zgodził się zamiesz¬kać w gościnnym domku Bei, ponieważ musiał znaleźć jakieś odosob¬nione miejsce, w którym z dala od całego świata mógłby spokojnie leczyć swoje rany. Świat w postaci Kelly Burke najwyraźniej go odnalazł, a to go drażniło i irytowało. Nie wiedział, co ma o niej myśleć. Wyobrażał ją sobie jako zasuszo¬ną, myszowatą starą pannę i uznał, że jej nie polubi, ponieważ przez lata unikała swojej rodziny. Tymczasem okazała się równie śliczna, jak jej matka - którą znał, ponieważ Bea pokazała mu fotografię niepoprawnej Wandy i Troya. Ledwie ją poznał, uznał, że zdecydowanie nie będzie jej lubić, po¬nieważ jest piękna. Nie ufał pięknym kobietom, głównie dlatego, że ożenił się z jedną z nich i okazała się płytka jak kałuża na chodniku. Ale dziś, gdy obserwował Kelly w otoczeniu rodziny, zrozumiał, że ta dziewczyna nie zdaje sobie sprawy z własnej urody. Jej twarz była nietknięta kosmetykami, włosy wyglądały tak, jakby sama je obcięła, a luźne ubranie ukrywało wszystkie zalety jej figury. Co więcej, zauwa¬żył także, że w towarzystwie krewnych, jakby chowała się w sobie. Zwłaszcza kiedy ją chwalili. Nic z tego nie rozumiał. Cała ta walnięta rodzina miała fioła na jej punkcie. Odkrył to po dwóch dniach pobytu w tym domu i nieraz zasta¬nawiał się, dlaczego tak za nią przepadają, skoro ich nawet nie odwie¬dza. Teraz musiał się dowiedzieć, co się tu naprawdę dzieje. Cała rodzina Burke'ów była szalona, ale jemu się to podobało. Sam też był szalony. Tylko wariat mógłby wychodzić na boisko tydzień w ty¬dzień, rok w rok, nawet wtedy, gdy był tak poobijany, że rano wył z bó¬lu, wyczołgując się z łóżka. Więc on także był stuknięty i szanował sza¬leństwo innych. Dzięki niemu można wydobyć z siebie to, co najlepsze, to, co pozwala odnosić sukcesy, gdy inni już się poddali. Burke'owie mieli szaleństwa na tony i pewnie dlatego stanowili kiepskie towarzy¬stwo dla dziecka. Ale to jeszcze nie tłumaczyło, dlaczego dorosła Kelly na ich widok nadal chowała się w sobie i patrzyła na nich wzrokiem niepewnym, pełnym miłości i tak żałosnym, że serce się krajało. Dotarli do wąskiego odcinka plaży, gdzie łagodne fale zatoki cicho biły o brzeg. Seth spojrzał na Bouncera. - Głupio, że o tym myślę, nie? Pies odwzajemnił się mądrym spojrzeniem. _ Tak myślałem. Nie powinienem się nią przejmować. Prawdę mó¬wiąc, zamierzam trzymać się od niej z daleka. Ostatnio mam za dużo własnych problemów. Bouncer zamerdał ogonem. Jakby na potwierdzenie, w kolanie Setha odezwał się rwący ból, któ¬ry omal nie wyrwał mu z gardła jęku. Ciało bolało go właściwie bez przerwy. Wystarczyło się skupić, a przypominał sobie niemal każde zde¬rzenie na boisku. Bolały go łokcie, ramiona, kostki, mięśnie przypomi¬nały o wszystkich naderwaniach i naciągnięciach. Ale to cholerne kola¬no naprawdę dawało mu w kość, bardziej niż cokolwiek do tej pory.
To przez nie zakończyła sięjego kariera. I małżeństwo. A także, naj¬wyraźniej, ojcostwo. Velvet uparła się zatrzymać dzieci przy sobie, a po¬nieważ to on płacił za wszystko, łącznie zjej prawnikiem, smak porażki był jeszcze bardziej gorzki. Tak, tęsknił za grą. Ale jeszcze 'bardziej tęsknił za dziećmi. Zaklął cicho i szybko odegnał nieprzyjemne myśli. Musiał wierzyć prawnikowi, który twierdził, że zdobędzie sądowe pozwolenie na odwiedzanie dzieci. Musiał, ponieważ nie potrafił wyobrazić sobie, że może być inaczej. Nagle Bouncer, który na polecenie Zeldy był gotów wskoczyć w ogień, ale Setha słuchał tylko wtedy, gdy miał na to ochotę, zerwał się i popędził przez plażę. Seth usiłował go przywołać, ale pies zniknął w mroku. _ Przeklęte bydlę - mruknął mężczyzna i pospieszył za nim tak szybko, na ile pozwalała obolała noga. Problem polegał na tym, że Bouncer wiedział, iż jego pan jest łajzą, która go będzie kochała bez względu na wszystko. Velvet znienawidziła tego wielkiego mastyfa, gdy przestał być słodkim szczeniaczkiem. Seth chciał mu to wynagrodzić i chyba trochę przesadził; pies wszedł mu na głowę. Obiegł łachę piasku, przy każdym bolesnym kroku rzucając bardzo wyszukane przekleństwo, i ujrzał Bouncera, stojącego nad powaloną na ziemię postacią. . _ Leżeć, Bouncer! - jęczała bezradnie postać. - Złaź, ty potworze! Bouncer lizał twarz Kelly, jakby to były lody czekoladowe, których w ogóle nie powinien jadać, a które dzięki żałosnemu spojrzeniu cza¬sem udawało mu się wyżebrać. Seth stał przez chwilę, pojąc oczy tym niespodziewanym widokiem. Nastrój poprawiał się muz każdą minutą• Wreszcie Kelly go zauważyła. - Seth, do cholery, ściągnij go ze mnie! - Dlaczego? On cię całuje. Lubi cię. - Może mnie nawet kochać, mało mnie to obchodzi! Tonę! - Jest tylko jeden problem. - Jaki? - Usiłowała odepchnąć psią mordę, ale w nagrodę otrzymała kolejne mokre liźnięcie od brody po czoło. - On mnie słucha tylko wtedy, gdy ma na to ochotę. - No spróbuj, do cholery! - Dobrze. - Mimo szczerych wysiłków nie zdołał usunąć rozbawienia z głosu. Pies był cięższy od Kel1y o dobre pięćdziesiąt kilo. Żadne z nich nie mogło go zmusić do zrobienia czegoś, czego nie chciał. - Bouncer, do nogi! Pies znowu polizał Kel1y. - Bouncer, nie! Brzydki piesek! Nie znosił tych słów i prawie nigdy ich nie wypowiadał. Być może dlatego Bouncer uniósł wreszcie wielką głowę i spojrzał na niego. Kel1y skorzystała z okazji, wygramoliła się spod psa i skoczyła na równe nogi. - Boże! - zawołała, ocierając twarz podkoszulką. - On się ślini! - Mastyfy mają to w zwyczaju. Ale on ślini się mniej od innych. - Ależ mam szczęście. - Jej głos ociekał sarkazmem. Bouncer, pozbawiony rozrywki, usiadł ze zrezygnowanym sapnię¬ciem i powiódł wzrokiem od Setha do Kelly. - Powinnaś się czuć wyróżniona. - Wyróżniona? Bo stukilowy śliniący się potwór skoczył na mnie i usiłował utopić? Zwariowałeś? - Być może. - Nie potrafił ukryć uśmiechu, choć wiedział, że to ją rozwścieczy jeszcze bardziej. Im bardziej się wściekała, tym bardziej go to śmieszyło. - Musisz go nauczyć, że nie wolno skakać na ludzi - warknęła, otrze¬pując ubranie z piasku. - Nie masz pojęcia, jak się można przerazić, kie¬dy z ciemności wyskakuje coś wielkiego i cię przewraca! Byłam pewna, że już po mnie. - On się uważa za szczeniaczka. - Dałabym się przekonać, gdyby ważył dziesięć kilo. Jest niebezpieczny! Seth usiadł na piasku. Rozmowa się przedłużała, a noga dokuczała mu coraz bardziej. Bouncer natychmiast się do niego przyczołgał i poło¬żył uszy po sobie, błagając o wybaczenie. I oczywiście, jak zawsze, je otrzymał. Seth podrapał go czule za uszami.
- Słuchaj, przepraszam, że Bouncer cię przestraszył i przewrócił. Prawdę mówiąc, robi, co chce. W najlepszym razie mogę się po nim spodziewać łaskawej współpracy. Ale ma najlepsze serce na świecie. Jesteś pierwszą osobą, którą tak przewrócił. Podejrzewam, że cię bar¬dzo, bardzo polubił. Kelly także powoli osunęła się na piasek, nie spuszczając nieufnego wzroku z psa. U siadła po turecku o parę metrów dalej. - Zabawnie to okazuje. Myślałam, że Zelda go tresuje. - Tresuje, kiedy ma ochotę. A on słucha jej tak samo: kiedy ma ochotę. Z zaskoczeniem usłyszał jej śmiech. - Jest za duży, żeby z nim dyskutować. - To wszystko moja wina, niestety. Wtedy tego nie rozumiałem, ale nad mastyfem trzeba panować już wtedy, gdy jest szczeniakiem. Za bar¬dzo mu pobłażałem, więc wyobraził sobie, że wszystko mu wolno. Prze¬ważnie nie mam z nim kłopotów. Nasza koegzystencja przebiega poko¬jowo. Lubisz psy? - Uwielbiam. Ale to nie jest pies, tylko duży kuc. Dlaczego kupiłeś takie wielkie zwierzę? - Nie ja, moja była żona. Lubiła go, kiedy był szczeniaczkiem, jednak zmieniła zdanie, gdy osiągnął siedemdziesiąt kilo. Ale wtedy ja już nie chcia¬łem z niego zrezygnować. - Pogłaskał psa. - Zawsze lubiła szczeniaczki i ko¬cięta. Dzieci. Śmieszne, jak szybko zmienia zdanie, kiedy dorastają. Kelly nabrała garść piasku i przesiała go między palcami. Księżyc był już wysoko i cała plaża tonęła w srebrzystym świetle. - Masz ... dzieci? - Dwoje. Johnny i Jenny. Cztery i sześć lat. - Często je widujesz? - Wcale. Na razie. Spojrzała mu prosto w oczy. - Dlaczego? - Moja była twierdzi, że nie nadaję się na ojca. - Wymówił te słowa z trudem, chociaż ćwiczył to od wielu miesięcy. To był prawdziwy pro¬blem, który zrujnował mu życie. W porównaniu z nim uszkodzone kola¬no w ogóle się nie liczyło. Nie odwróciła wzroku, co zauważył i docenił. - A tak jest? - spytała bez ogródek. - Nie. - Nie chciał o tym mówić, nie zamierzał się zwierzać obcej kobiecie, która od ośmiu lat nie odwiedziła swojej rodziny. Miał wraże¬nie, że stanęłaby po stronie Velvet. Dlatego przeszedł do ataku. - Dla¬czego przyjechałaś do domu po tylu latach? Zesztywniała. Nabrała piasku i przyjrzała się cieniutkim strużkom, sypiącym się spomiędzy jej palców. - Nie twój interes. - Moje problemy z dziećmi nie są twoim interesem, a jednak spytałaś. - Sam zacząłeś mówić. - Nie ja, tylko ty. Wspomniałem tylko, że moja była przestała lubić psa, kiedy zaczął rosnąć. To ty spytałaś o dzieci. - Zawsze masz rację? - spytała jadowicie. - Nie, tylko q:asami. I nie znoszę się mylić. - Znowu poczuł na ustach ten idiotyczny uśmiech. Jeśli się nie opanuje, Kelly zacznie go uważać za kompletnego szaleńca. Ale w końcu co go to obchodzi? Ta jej drażliwość go śmieszyła, choć nie miał zielonego pojęcia dlaczego. - Byłeś niegrzeczny. Wtedy, kiedy powiedziałeś o schizofrenii. - Sama przyznasz, że dziwnie to wygląda, kiedy ktoś, kto widzi cię pierwszy raz w życiu, mówi: wiem, co knujesz, i nie ujdzie ci to na su¬cho. Albo coś w tym rodzaju. Nie odpowiedziała. - Więc co knuję? - spytał. - Nieważne. - Nie, nie dam się tak spławić. Chcę wiedzieć, o co mnie oskarżasz. - Nieważne. Na razie dał spokój, ponieważ przyszło mu do głowy, że Kelly jest jak ciernisty krzak, który pięknie wygląda w świetle księżyca. Blask sre¬brzył jej skórę i łagodził rysy tak, że miał ochotę ją
rzeźbić. Miał także ochotę powiedzieć coś głupiego, na przykład: ładnie ci w świetle ksiꬿyca. Ale już słyszał, co by na to odpowiedziała. W najlepszym razie nazwałaby go zboczeńcem. Nieco zaskoczony pogłaskał Bouncera i przyjrzał się siedzącej przed nim zagadce, zabawiającej się przesiewaniem piasku. Tym razem nie chciała od niego uciec, ale wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że nie tęskni za jego towarzystwem. Może uważała, że była tu pierwsza i że to on powinien się wycofać? A to mu się podobało. Zdradzało charakter. Postanowił trochę się z nią podroczyć, skoro nie dawała mu innego wyboru - z wyjątkiem odejścia, do czego jakoś mu się nie spieszyło. - Zawsze przechadzasz się w nocy? Wyglądasz jak nimfa. - Zawsze wymyślasz takie durne komplemeńty? - Czasami. - Dał za wygraną i wreszcie się roześmiał. - Zawsze jesteś taka przewidywalna? - Jak to? - Wiedziałem, że na mnie naskoczysz, jeśli powiem ci komplement. Zerwała się na równe nogi, otrzepała szorty z piasku. _ Żegnam. Niestety, nie mogę powiedzieć, że się dobrze bawiłam. Nie mógł sobie odmówić ostatniego strzału. - Coś mi się zdaje, że nie tylko ja nie lubię się mylić. Tym razem nie odpowiedziała. Po chwili został sam z chlupoczący¬mi falami, srebrzystym światłem księżyca i smutnymi, gniewnymi wspomnieniami. Kelly obudziła się rano, słysząc dochodzące z podwórka krzyki "da¬waj, dawaj, dawaj!". Przewróciła się z jękiem i spojrzała na zegarek. Siódma rano. To zbrodnia! Nakryła głowę poduszką, ale nie na wiele się to zdało. Sen ją opuścił, a ona, raz obudzona, nie umiała zasnąć ponownie. U siadła z ci꿬kim westchnieniem i dotknęła stopami podłogi. Skrzywiła się; jak się okazało, siedzenie miała nieco posiniaczone po spotkaniu z Bouncerem. Nie wyspała się, a to przeszkadzało jej bardziej niż siniaki. W Kolorado była piąta nad ranem, a jej zegar biologiczny jeszcze nie zdążył się przesta¬wić. Co gorsze, zawsze była nocnym markiem. Wolała pracować do świtu i spać do południa. Tyle że w domu nikt jej nie budził wrzaskami o świcie. Ziewnęła rozdzierająco, zwlokła się z łóżka i podreptała boso do okna, z roztargnieniem rozcierając obolałe siedzenie. Nadal słyszała krzyki, ale nie widziała, co się dzieje. Musiała zejść na dół. Znowu jęknęła i postanowiła, że najpierw weźmie gorący prysznic. Może to ją rozbudzi i rozrusza zesztywniałe stawy. Krzyki docierały na¬wet do łazienki, ale utonęły w szmerze wody. Zapomniała o wszystkim i stała tak długo pod gorącym strumieniem, aż pomarszczyła jej się skó¬ra na palcach. Wreszcie poczuła, że dłużej nie wytrzyma, więc wyszła i ubrała się w podkoszulek i szorty. Czuła się obolała i ociężała - nie tylko ze względu na spotkanie z psem. Nie zrobił jej krzywdy, a ona, prawdę mówiąc, wcale się go tak bardzo nie przestraszyła, zwłaszcza kiedy zaczął ją lizać. Po prostu nie lubi, kiedy przewraca ją pies dwa razy od.niej większy. To całkiem rozsądny powód. Zresztą wczoraj, po tym męczącym dniu i wygłupach Juliusa i Zee, była tak znękana, że miała prawo się zirytować. Więc dlaczego czuje się winna, jakby popełniła jakiś nietakt? U siadła, żeby zapiąć sandały, i zamyśliła się nad tym pytaniem. W cale nie potraktowała Setha aż tak źle, a poza tym należało mu się, bo nie umiał zapanować nad psem. I mógł coś knuć. Usiłowała się utwierdzić w tym przekonaniu, ale zamiast tego przy¬pomniała sobie, jak Seth wyglądał w świetle księżyca. Mieszkając na Zachodzie prawie zdołała sobie wmówić, że podobają się jej mężczyźni w dżinsach, koszulach w kratkę i wysokich butach kowbojskich. Ale nie mieli szans przy mężczyznach w szortach khaki, koszulce polo i sportowych butach. Zwłaszcza o zgrabnych, muskularnych no¬gach. Takich jak nogi Setha. Przed oczami stanął jej zaskakujący obraz: plaża tonąca w świetle księżyca, palmy i koc na piasku. Nawet kowboj z reklamy papierosów nie miał dla niej takiego uroku. Co sięz nią działo? Uciekła z Florydy od tłumów i klaustrofobii, a te¬raz odkrywa urok tych samych plaż i mężczyzn, ubierających sięjak tro¬pikalni włóczędzy. Jasna cholera, przecież się tego wyrzekła. Otrząsnęła piasek z sanda¬łów, wyrzuciła muszelki i
wmówiła sobie, że jesienne klony są piękniej¬sze od palm na tle zachodzącego słońca. Zamieniła morze na góry i mo¬głaby przysiąc, że nic nie może się z nimi równać. I po jednym dniu w domu znów zaczyna tęsknić za tymi plażami ¬i za mężczyzną na osrebrzonym piasku? Mężczyzną, którego zamierzała szczerze znienawidzić? Mężczyzną, który prawdopodobnie chciał okraść jej rodzinę? Mężczyzną, którego była żona uważała za złego ojca? To chyba to powietrze, pomyślała. W powietrzu Florydy unosi się coś, co wszystkim mąci w głowie. To przez nie dziewięćdziesięcioletnie kobiety noszą obcisłe legginsy i topiki w jaskrawych kolorach. I przez nie ona odchodzi od zmysłów. Może powinna posłać po butelkę czystego, rześkiego powietrza z Gór Skalistych? Ono ją otrzeźwi i wyrwie z tej mgły, w której pogrążyło ją łagodne morskie powietrze. Czesząc włosy, usiłowała nie myśleć o tym, co czuła, gdy siedziała z Sethem na piasku i rozmawiała z nim jak normalny człowiek. Starała się nie myśleć, jak bardzo pragnęła oprzeć głowę na jego muskularnym ramiemu. Ta ostatnia myśl poderwała ją z miejsca. Boże! Była kobietą nowo¬czesną i znakomicie potrafiła sama zająć się swoimi sprawami. Myśl o poleganiu na jakimkolwiek mężczyźnie rozdrażniła ją i przeraziła. Lepiej żyć samotnie, niż być od kogoś zależną, powiedziała sobie surowo i ruszyła na dół. Ale gdzieś z głębi serca cichy głosik szeptał, że samotność jest naj gorszą rzeczą na święcie. Zignorowała ten zdradziecki szept. Ni cholery nie miał pojęcia, o czym gada. Rozdział 5 Kucharka usiłowała zwabić Kelly, maszerującą zdecydowanie do tyl¬nych drzwi. - Śniadanie gotowe, panienko! - Wrócę za chwilę, dziękuję• _ Nie, panienko, wystygnie. Słyszałam, że panienka bierze prysz- nic, więc zrobiłam jajecznicę. Znowu? Na wspomnienie galaretowatej substancji, którą przed nią wczoraj postawiono, żołądek fiknął jej koziołka. - Podgrzeję ją, jeśli wystygnie. Wracam za chwilę• Kucharka zesztywniała. - Nie może mnie panienka tak traktować. Aż psiakrew, pomyślała Kelly. Wszystko, tylko nie kolejna awantu¬ra. Nie tak wcześnie rano! Odwróciła się ku potężnej kobiecie w białym fartuchu i ujrzała w jej oczach żądzę walki. W każdym innym normal¬nym domu kucharka nie pozwoliłaby sobie na takie zachowanie, ale w domostwie Burke'ów wszystko stało na głowie. Kucharka zachowy¬wała się jak terrorystka, kamerdyner był pijakiem, a ManueL .. hm, co do Manuela nie miała pewności, ale skoro przebywa w takim towarzy¬stwie,.z pewnością jemu także odbiło. _ Dobrze - ustąpiła niechętnie, ponieważ wolała pokój niż trzecią wojnę światową. - Zabiorę talerz na zewnątrz. - Na zewnątrz jest pełno komarów! _ I bardzo dobrze - odparła Kelly z martwym uśmiechem. Na zewnątrz wyrzuci obrzydlistwo za oleandry. Kucharka zniknęła w kuchni, mamrocząc coś pod nosem, i w chwilę później wróciła z tacą i miną osoby śmiertelnie obrażonej. _ Dziękuję - powiedziała Kelly i wymaszerowała na zewnątrz. Weszła na szeroką werandę na pierwszym piętrze i omal nie upuściła tacy na widok tego, co działo się na podwórku. Babcia, wujowie, ciotki i Lawrence biegali i krzyczeli, rzucając czymś, co prawdopodobnie było piłką. Właściwie nie biegali; nie byli już młodzieniaszkami, ale ich trucht mógł budzić szczery podziw. Poza boiskiem, oparty na lasce, z opaską na kolanie, stał Seth. Jeśli wczoraj wyglądał wspaniale, dziś był olśniewający. Miał na sobie spor¬towy sweter i białe obcisłe szorty, które nie ukrywały niczego. Mimo opatrunku i laski wyglądał na człowieka zdolnego zwalić z nóg każdego zawodnika lub przesunąć go jak piórko. Kelly jeszcze nigdy nie widziała kogoś tak silnego i jej własna reakcja zupełnie ją zaskoczyła. Po raz pierwszy w życiu poczuła całkowicie spontaniczny erotyczny impuls ¬pokusę, by przesunąć dłońmi po tych naprężonych mięśniach, odkrywać ich tajemnice i zachwycać się nimi. I także, co gorsze, potrzebę, by po¬czuć te silne ramiona wokół siebie.
Zdumiona, stała na werandzie jak zahipnotyzowana, zapomniawszy o tacy. Zee przejęła piłkę i rzuciła ją. Julius złapał, roześmiał się triumfalnie i pobiegł do zaimprowizowanej bramki, oznaczonej dwoma krzesłami. Po chwili strzelił gola z siłą i werwą kogoś znacznie młodszego. Seth zagwizdał i zaczął bić brawo. - Udało się, udało, udało! - wrzasnął Julius jak chłopczyk, przeska¬kując z jednej nogi na drugą. Tak! ! ! Babcia w czarnych spandeksowych szortach i poplamionej trawą podkoszulce łypnęła na niego spode łba. - Przestań się przechwalać! Nasza drużyna jest osłabiona! Julius przestał podskakiwać. - Ale, mamo, masz Lawrence'a i jeszcze Maksa! - I osiemdziesiąt parę lat. Jestem do niczego. - Przestańcie! - zawołał Seth. - Może i masz osiemdziesiąt lat, ale biegasz tak samo szybko jak Mavis. Bądź dobrym kumplem! Bea otrzepała szorty z trawy. - To bardzo poniżające przegrać z własnym dzieckiem. - Poprzedni mecz ty wygrałaś, więc przestań jęczeć, kobieto. Bea uniosła elegancko wydepilowaną brew. - Tak się mówi do graczy? - Do graczy mówi się o wiele gorzej. Opuszczam najlepsze wyrazy. - Coś takiego. - Bea odwróciła się do Juliusa. - Tylko się nie przechwalaj przez cały dzień. To mnie irytuje. - Wczoraj sama się chwaliłaś przez cały dzień. A przynajmniej przez całe rano. - Doskonale. Możesz się przechwalać do południa. W innym pokoju. Z dala ode mnie. . - Nie umiesz przegrywać, mamo - odezwała się Zee. - Zgadza się. Dlatego przeważnie wygrywam. - Bea klasnęła w dłonie. - Wszyscy pod prysznic! Kelly, ciągle z tacą w dłoniach, ustąpiła z drogi swoim krewnym. Byli brudni, spoceni i przekrzykiwali się nawzajem, ciągnąc za równie brud¬ną Beą niczym kaczuszki za matką. Zatrzymali się jednak przy Kelly, by się z nią przywitać. - Widziałaś? - spytał Julius z rozjaśnionymi oczami. - Widziałaś, jak strzeliłem tego gola? - Oczywiście - powiedziała ciepło. - Byłeś wspaniały. - Wcześniej nie umiałem grać w futbol. Wcale. A zawsze chciałem! Ale Kelly miała na ten temat własne zdanie. Postawiła tacę na stoli¬ku z kutego żelaza, podeszła do drewnianej balustrady i spojrzała w dół na Setha. - Zakładam, że ten mecz to twój kolejny wspaniały pomysł. - Ja też się cieszę, że cię widzę• - Chyba zdajesz sobie sprawę, że to starsi ludzie? Przekrzywił głowę i przyglądał sięjej, mrużąc oczy. - Co się z tobą dzieje? Czujesz się pominięta? Możesz usiąść na ławce rezerwowych. . - Odbiło ci? - wrzasnęła, tracąc panowanie nad sobą. - Przez cie¬bie mogli dostać ataku serca! Jeśli babcia upadnie, połamie sobie wszyst¬kie kości! Chcesz ją zabić? - Tylko spokojnie. Sami chcieli! To im sprawia przyjemność. Poza tym nie muszą się wysilać bardziej, niż chcą. To tylko zabawa. Masz coś przeciwko zabawie? Nie podobał jej się ten ton. Właściwie z wyjątkiem jego fantastycz¬nych nóg nic jej się w nim nie podobało. Ani jego włosy, które na wil¬gotnym powietrzu skręcały się w pukle. Ani jego ramiona, o wiele za szerokie, ani sposób, w jaki kulał. Każdy aktor potrafiłby wymyślić coś bardziej przekonującego. - Słuchaj, ty półgłówku, oni są za starzy na takie rzeczy! - Tak? - Podszedł do werandy. - Chyba nigdy nie zadałaś sobie trudu, żeby się dowiedzieć, ile czasu poświęcają na utrzymanie sprawno¬ści. Każde codziennie ćwiczy na bieżni. Podnoszą ciężarki. Są pewnie w lepszej formie niż ty. - Jestem o wiele młodsza! - I co z tego? Spójrz na siebie. Zakładam się, że ruszasz tyłek z miejsca tylko wtedy, gdy idziesz od komputera do lodówki. - Nieprawda! Cwiczę! - Tak? Raz na rok? .
Policzki jej płonęły i miała ochotę go udusić. Pewnie by spróbowa¬ła, gdyby nie to, że nie zdołałaby zamknąć dłoni na jego potężnej szyi. - Nic nie wiesz o moich zwyczajach. - Owszem, wiem. Jesteś blada i masz sińce pod oczami. Zrób sobie przysługę i pobądź trochę na słońcu, dopóki tu jesteś. I dla odmiany po¬ćwicz coś innego niż język. - Ty ... ty ... troglodyto! - Zajrzyj do słownika, moja droga. Troglodyci żyli w jaskiniach, ja całe życie spędziłem na świeżym powietrzu. Odwrócił się i odszedł, utykając i. ciężko opierając się na lasce. Poczuła, że go nienawidzi. Zdecydowanie, bez wątpienia nienawi¬dzi. Dlatego tym bardziej zabolało ją, że musi patrzeć na jego zgrabny tyłek. Sama chciałaby mieć taki albo chociaż w połowie tak jędrny. Ciche chrząknięcie wytrąciło ją z odrętwienia. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Lawrence nie zszedł z boiska i słyszał każde słowo. Policzki znowu ją zapiekły, a zażenowanie jeszcze bardziej wytrąciło ją z równowagi. - O co chodzi, Lawrence? - Śniadanie panience stygnie. - Do cholery z moim śniadaniem. - Jeśli nie ma panienka apetytu, radziłbym je rzucić tygrysom. Ku- charka łatwo się obraża. - Niech będzie. Lawrence odchrząknął cicho i założył ręce na plecach. Dziwnie wy¬glądał, stojąc w tak oficjalnej pozie w sportowym, poplamionym trawą ubraniu. Nawet kolana miał brudne. - Panienko, wszyscy bawią się doskonale. Nie musi się panienka martwić. Jej napięcie nieco się rozładowało. - Jestem przerażona, że któreś z was zrobi sobie krzywdę. - Rozumiem. - Podszedł bliżej i zatrzymał się u stóp schodów. - Ponieważ tak długo panienki z nami nie było, pewnie się Wydaje, że wszyscy się postarzeli. Ale zapewniam, że tak nie jest. Ćwiczą codziennie i traktu¬ją to bardzo poważnie. Po wyjeździe panienki poczuli się staro. Kelly zawahała się i wreszcie rozluźniła kurczowy chwyt na porę¬czy. Po chwili usiadła na najwyższym schodku i spojrzała na kamerdy¬nera. - Dlaczego? - Bo młodość zniknęła z ich domu. To panienka nie pozwalała się im zestarzeć. A potem panienka odeszła. Poczuła wyrzuty sumienia. - Musiałam wyjechać. - Tak, oczywiście. To było nieuniknione. Dzieci muszą opuścić dom i znaleźć własną drogę, zanim wrócą jako prawdziwi dorośli. Nikt tego panience nie wyrzuca. - Ale? - Ale poczuli się staro. Bardzo staro. I wpadli w depresję. Więc le¬karz zalecił ćwiczenia fizyczne, a oni bardzo sumiennie poszli za jego radą. Jeśli mogę tak powiedzieć, fizycznie są teraz młodsi niż w dniu, gdy panienka wyjechała. Kelly skinęła powoli głową, rozpaczliwie walcząc z dławiącymi wyrzutami sumienia. Nie powinna tak postąpić. Może za bardzo zależa¬ło jej na udowodnieniu, że jest coś warta. Może była zbyt samolubna. - Ale babcia ma osiemdziesiąt lat! Musi mieć kruche kości. - Prawdę mówiąc, kości ma w doskonałym stanie. Regularnie je sprawdza. Z pewnością ucieszy się panienka na wieść, że rodzina nie ma skłonności do osteoporozy. - To dobrze. - Usiadła z łokciami na kolanach i zastanowiła się nad tym, co usłyszała. Może rzeczywiście jest nadwrażliwa. Przypomniała sobie minę wujka Juliusa, kiedy strzelił gola. Może niektóre sprawy są ważniejsze niż ostrożność. - Wiesz, Lawrence, kiedy nie jesteś pijany, niesamowity z ciebie facet. Lawrence prawie się uśmiechnął. - Prawdę mówiąc, panienko, jestem niesamowity nawet po pijanemu. Odwrócił się i wszedł do kwater na parterze, gdzie znajdował się jego pokój. Kelly siedziała jeszcze przez chwilę, słuchając wietrzyku szemrzą¬cego w liściach palm i ptasich krzyków. Jeden z tygrysów na krótko wyłonił się z lasu, żeby na nią popatrzeć, po czym bezszelestnie zniknął w zaroślach, zbyt szybko, żeby zdołała go rozpoznać.
Prawdopodobnie powinna przeprosić Setha. Potraktowała go okropnie. Ale zanim to zrobi, przekona się, po co naprawdę tu przyjechał. Może za¬mierza wykończyć jej rodzinę, każąc im grać w piłkę, pomyślała ponuro. Rzuciła śniadanie tygrysom, które natychmiast wyłoniły się z kry¬jówki i z apetytem pożarły galaretowatą jajecznicę oraz przypalony be¬kon. Usiadły, mrucząc i spoglądając na nią takim wzrokiem, jakby za¬praszały jąna swoją stronę, żeby się z nimi pobawiła. Kiedyś by to zrobiła, ale nie po ośmiu latach rozłąki. Może i mruczały, ale na myśl o niej w cha¬rakterze deseru. Zapukała do pokoju Mavis. Ciotka dopiero co wzięła prysznic i sie¬działa w wiśniowym szlafroku przy toaletce, z wściekle różowym ręcz¬nikiem na głowie. - Wejdź, wejdź - odezwała się ciepłym, wibrującym kontraltem. ¬Nie masz pojęcia, jak za tobą tęskniliśmy! Serce mi rośnie na twój wi¬dok. - Ja też za tobą tęskniłam, ciociu. - Teraz zaczęła dochodzić do wniosku, że kontakty z rodziną musi ograniczyć do niewielkich dawek. Najlepiej z jednym krewnym naraz. W większej grupie byli zbyt przera¬żający. - Widziałaś nasz mecz? Szalona zabawa. Kiedy byłam młoda, dziew¬czętom nie wypadało robić takich rzeczy i bardzo tego żałowałam. To takie miłe, nie tylko móc grać, ale jeszcze słuchać mężczyzny, który do tego zachęca. No, ale Sethjest wyjątkowy. Cieszę się, że twoja babcia go zaprosiła. Na myśl o tym, że rodzina najwyraźniej przepada za Sethem, Kelly poczuła niemiłe ukłucie, ale powiedziała sobie, że to z pewnością nie może być zazdrość. Nie, to raczej irytacja, ponieważ dali się oczarować i nie zdawali sobie sprawy, że Seth chce ich skrzywdzić. - Wszyscy go bardzo lubią - zauważyła, starając się zachować nie¬dbały ton. - O, tak! Bardzo. - Mavis zdjęła ręcznik i rozrzuciła mocno skręco¬ne szpakowate kędziorki. - Jest szalenie zabawny i wcale nie sprawia kłopotów. Mieliśmy już wielu gości, z którymi były nie lada problemy, możesz mi wierzyć. Ale nie Seth! Och, nigdy. - To miło. Mavis uśmiechnęła się do niej. - My też tak uważamy. Zee bardzo go polubiła. Chociaż, jeśli mam być szczera, Zee chyba coś knuje i liczy na jego pomoc. - Westchnęła i pokręciła głową. - Te jej pomysły mnie przerażają. Ostatnim razem skończyło się na dwóch syberyjskich tygrysach. - Wiem. - Zee uratowała młode tygryski z rąk bezwzględnego ho¬dowcy, który trzymałje w skandalicznych warunkach. Zrobiła to wbrew prawu, co ściągnęło na nich poważne kłopoty. Wiesz, co jest tym ra¬zem? - Nie mam pojęcia. Nigdy nie wiem, dopóki się nie stanie. Och, trudno. - Westchnęła i spojrzała w lustro. - Ale wracając do Setha ... Rozruszał nas, ale nie zmęczył, jeśli wiesz, co mam na myśli. - Chyba wiem. Babcia jest w nim zakochana? - Zdecydowanie. Znów ma iskry w oczach. - Mavis znieruchomiała z ręką we włosach i spojrzała bacznie na Kelly. - Oczywiście w bar¬dzo niewinnym sensie. Mama musi wiedzieć, że ciągle pociąga m꿬czyzn. Która kobieta tego nie potrzebuje? Ale jestem pewna, że oni nie ... No, wiesz. - Że nie chcą się pobrać? - dokończyła Kelly, udając, że nie rozumie. Mavis otworzyła szeroko oczy. - Pobrać? Och, nie wiem. Ale to by chyba załatwiło sprawę, prawda? Kelly bała się spytać, jaką mianowicie sprawę miałoby załatwić mał¬żeństwo babci. Jeśli ten człowiek miał romans z Beą, była gotowa po¬wyrywać sobie wszystkie paznokcie. Młodzi mężczyźni nie czująpocią¬gu do osiemdziesięcioletnich staruszek! Mowy nie ma! - Czy babcia naprawdę myśli o małżeństwie? Zawsze twierdziła, że sześć razy wystarczy. Mavis prychnęła. - Znasz mamę. Wychodzi za mąż tak, jak inni wychodzą po zakupy. Wicehrabia dla tytułu, potentat dla pieniędzy ... Nie rozumiem, jak zdo¬łała pozostać w związku z Johnem Burke'em na tyle długo, żeby uro¬dzić pięcioro dzieci. - Zdumiewające jest to, że dzieci nie zniszczyły jej kariery. - O, tutaj bardzo uważała. - Mavis machnęła dłonią. - Dziewięć miesięcy raz na dwa lata nie narobiło jej wielkich szkód. Studio filmowe o to zadbało. Ale wielką gwiazdą stała się dopiero wtedy, gdy skończyła z dziećmi i na dobre wróciła do pracy. W latach czterdziestych. Nie ro¬zumiem tylko, jak to możliwe, że po pięciu ciążach wygląda tak młodo. Przysięgam, w wieku
trzydziestu pięciu lat nikt by jej nie dał więcej niż dwadzieścia. - A teraz ma osiemdziesiąt parę i nikt by jej nie dał więcej niż pięć¬dziesiąt. - Prawda? - Mavis ściągnęła brwi i dotknęła swoich zmarszczek, wpatrzona w lustro. Chciałabym wyglądać choć w połowie tak dobrze. - Wyglądasz cudownie, ciociu. - I tak było naprawdę. W wieku pięć¬dziesięciu ośmiu lat Mavis wyglądała najwyżej na czterdzieści. - Wyglądam lepiej, kiedy sobie zrobię twarz. - Odwróciła się do lustra na toaletce i sięgnęła po słoiczek podkładu. - Martwisz się o Se¬tha, kochanie? - Dlaczego tak myślisz? - Wydaje mi się, że niepokoisz się jego związkiem z mamą. Więc albo martwisz się o niego, albo się nim interesujesz. - Ja? - Kelly pobladła. - Mowy nie ma! - Najwyższa pora, żebyś zaczęła myśleć o małżeństwie. Zegar biologiczny tyka. Ja czekałam zbyt długo. Za bardzo skupiłam się na karie¬rze. Teraz nie mam ani kariery, ani dzieci. To znaczy poza tobą. Zawsze uważałam cię za swoje dziecko. - Dziękuję• - Więc uznajmy, że mówię teraz jako matka: masz trzydzieści lat i najwyższa pora, żebyś się ustatkowała. - Już się ustatkowałam, ciociu. Jestem zadowolona z mojego życia. Po co miałabym je sobie komplikować mężczyzną? Mavis spojrzała na nią z nagłym przerażeniem. - Kochanie, wiem, że nie ma w tym nic złego ... z pewnością nie powinnam się wtrącać ... ale ... kochanie ... ty chyba nie jesteś ... ? Kelly miała ochotę pozostawić to pytanie bez odpowiedzi, ale serce się jej ściskało na widok niepokoju ciotki. - Nie, naprawdę, kobiety mnie nie interesują. Tylko nie przepadam za mężczyznami. - Och, Bogu dzięki! Oczywiście nie mam nic przeciwko temu, ale tak strasznie tęsknimy za wnukami! - Mnie się nie spieszy. Mężczyźni to egoiści. - O, tak - przytaknęła Mavis. - Trzeba ich dopieszczać, spełniać wszystkie życzenia i służyć im jak jakimś szejkom. Ale na pewno znaj¬dziesz kogoś z lepszej gliny. - Na razie mi się nie udało. - Więc może szukasz w złych miejscach. Kelly nie miała szczególnej ochoty rozmawiać o swoim życiu uczu¬ciowym -lub o jego braku więc szybko wróciła do Setha. - Napisałaś, że Seth przejął finanse rodziny. - Pomaga nam, tak. I jesteśmy mu szalenie wdzięczni. W sprawach pieniędzy wszyscy jesteśmy do niczego. Na pewno pamiętasz. Narobili¬śmy takiego bigosu, że trudno się teraz w tym zorientować. Seth radzi sobie doskonale. Kelly miała co do tego poważne wątpliwości. Człowiek, który od¬niósł tyle kontuzji podczas meczów, musi mieć marmoladę zamiast mó¬zgu. Poza tym nikt myślący nie uprawiałby takiego sportu. - Może mu pomogę? - Po co? Jesteś na wakacjach. Nie, kochanie, zostaw to jemu. Już on sobie poradzi. - Mavis pochyliła się i podała jej buteleczkę kremu z fil¬trem. - Uważaj na te zmarszczki. Kelly zgadzała się z ciotką: Seth na pewno sobie poradzi w każdej sytuacji. I to właśnie spędzało jej sen z powiek. Nie mogła zwierzyć się ciotce - ona by jej nie zrozumiała. Mavis najwyraźniej sądziła, że Seth jest całkowicie nieszkodliwy. Następnie Kelly ruszyła na poszukiwanie Zeldy, która z całej rodzi¬ny zawsze była najbliższa rzeczywistości. W domu jej nie było, więc wyszła na zewnątrz. Rano, dopóki było w miarę chłodno, ciotka zwykle zajmowała się tygrysami, ponieważ popołudniami zwierzęta wolały wysypiać się w cieniu pod drzewami. Zauważyła ją natychmiast. Zee, ubrana w koszulę khaki i żółte spodnie ze stretchu, stała za ogrodzeniem i karmiła tygrysa mlekiem z butelki. Był to widok mrożący krew w żyłach - a raczej byłby, gdyby Kelly nie była do niego przyzwyczajona - ponieważ Nikki stał na tylnych łapach, przednie opierając na ramionach Zeldy. Zee trzymała butelkę w rękach wzniesio¬nych wysoko nad głową, a tygrys z entuzjazmem ssał mleko. Zee zawsze twierdziła, że tygrysy karmione
mlekiem mają łagodne usposobienie i cią¬gle uważają ją za swoją matkę. Na razie system działał. - Zee! - zawołała Kelly. - Jeszcze parę minut, kochanie. Chyba że chcesz wejść i nakarmić Alex? Czeka w kolejce. - Dziękuję, postoję sobie tutaj. - Na pewno cię pamiętają. W końcu to ty pomogłaś mi je wychować. - Wiesz, na razie wolałabym tego nie sprawdzać. - Choć doskonale znała oba zwierzaki, na ich widok włosy jeżyły sięjej na głowie. Wystar¬czyło przecież jedno machnięcie łapą, by Zelda przeniosła się do inne¬go, lepszego świata. Po ośmiu latach spędzonych z dala od tego domo¬wego zoo Kelly czuła duży respekt przed tymi wielkimi kotami. - Jak wolisz, kochanie. Więc idź do domu i przygotuj coś zimnego do picia. Nie wiem czemu, ale po karmieniu moich maleństw zawsze mam sucho w gardle. Ze strachu? - pomyślała Kelly. Może Zelda nie czuje się aż tak swo¬bodnie w towarzystwie trzystukilowego syberyjskiego tygrysa. - Dobrze! - odkrzyknęła i wróciła do domu. Wewnątrz natknęła się na kobietę w białym fartuszku pokojówki, z zapamiętaniem zmywającą podłogę w korytarzu przed kuchnią. Na pierwszy rzut oka nic nie budziło wątpliwości. Na drugi ... - Manuel? - spytała Kelly niepewnie. Wyprostował się i wygładził spódniczkę. - Tak? - Och! Prawie cię nie poznałam. Wzruszył ramionami, uśmiechnął się i obrócił dokoła. - Lepsze niż kombinezon, nie? - Hmm ... chyba tak. - Manuel miał włosy spięte dużą, błyszczącą klamrą, a twarz upiększoną gustownym makijażem. - Ubieram się, kiedy mam taki nastrój - wyjaśnił, błyskając białymi zębami. - Dziś dominuje mój pierwiastek kobiecy. Kelly poczuła pustkę w głowie. Nie miała pojęcia, co powinna po¬wiedzieć. - y yy ... wyglądasz bardzo ładnie. I tak rzeczywiście było. Okazało się także, że wybrała właściwą odpo¬wiedź. Manuel rozpromienił się w szerokim uśmiechu i wrócił do pracy. Nieco oszołomiona Kelly weszła do kuchni, gdzie zastała Lawrence'a z kucharką, siedzących przy stole z bardzo smętnymi minami. - Cześć - powiedziała niepewnie. - Manuel ubrał się w sukienkę. Nie chciała tego powiedzieć, ale słowa same wyrwały jej się z ust. - Często to robi - odezwał się Lawrence. - Ma sporą kolekcję ubrań. Prawda? Kucharka skinęła głową i posłała Kelly spojrzenie pełne zbolałej furii. - Rzuciła panienka moje śniadanie tygrysom! O Boże, jęknęła Kelly w duchu. Nie to, nie teraz. - Przepraszam. Nie byłam głodna. - Nie smakują panience moje potrawy? Coś nie tak? - Tego nie powiedziałam. - Nie, tylko rzuciła panienka jedzenie zwierzętom! W tej samej chwili coś w niej pękło. Czuła się, jakby spędziła w tym domu nie pół dnia, ale całe lata. Miała dość chodzenia wokół wszystkich na palcach i dbania o to, by przypadkiem kogoś nie urazić. - Jajecznica była do bani, a bekon przypalony! - Nie! - Lawrence zerwał się na równe nogi. - Niech panienka tego nie ... Ale było już za późno. Kucharka wymaszerowała z kuchni, uprzed¬nio uśmierciwszy Kelly wzrokiem. - Panie na wysokościach - jęknął Lawrence, osuwając się na sto¬.lek. - Kto teraz ugotuje nam obiad i kolację? - Kucharka, bo inaczej wyleci z pracy. Dopilnuję tego. - Panienka nie rozumie. Nikt inny z nami nie wytrzyma. Teraz mu¬szęjąjakoś udobruchać. Rzucił Kelly niechętne spojrzenie. - Nie ma panienka najmniejszego pojęcia, jak trudno jest utrzymać ten dom w po¬rządku.
- Chyba mam. Kiedyś to ja wszystkiego doglądałam. I za moich czasów nie było tak źle. - Wszystko było wtedy lepsze. Ale my się starzejemy. I robimy się coraz bardziej ekscentryczp.i. Proszę mi wierzyć, kiedy opuściłanas po¬przednia kucharka, przez miesiąc jedliśmy mrożoną pizzę i zupy z pusz¬ki. Każda następna rezygnowała po jednym dniu. Nie zniosę znowu mie¬siąca na mrożonej pizzy. Nikt z nas nie zniesie! Kelly osunęła się na stołek. - Dobrze - powiedziała wreszcie. - Dobrze. Przeproszęją. Co wiesz o tym Raistonie? - O nim? - Lawrence podniósł się z westchnieniem i zniknął w spi¬żami. Wyłonił się z niej z butelką szkockiej i dwoma szklankami. Na¬pełnił jedną i spojrzał na Kelly. - Dziękuję, słońce jeszcze wysoko. Ty też nie powinieneś. - Wiem, ale muszę przegrupować szeregi, żeby wygrać z kucharką. A co do Raistona ... - wychylił whisky. - Nie moja rzecz. - Może i nie twoja, ale na pewno wiesz, co jest grane. - Pewnie tak - mruknął złowieszczo i nalał sobie znowu. Osuszył szklankę jednym łykiem. Kelly zabrała mu butelkę. - Wystarczy tego przegrupowania. Wyrwał jej butelkę i przytulił do piersi. - Szukam pocieszenia tam, gdzie je znajduję. - Nikomu na nic się nie przydasz, jeśli znowu zemdlejesz prosto w jajecznicę. - Nie zemdleję. - Znów nalał, ale tym razem upił tylko mały łyk. ¬Kręci mi się w głowie, kiedy mam za dużo krwi w moim alkoholobiegu. W ustach Lawrence'a ten stary żart miał nowe, niezbyt zabawne zna¬czeme. - Więc co z tym Sethem? - Podejrzewam, że panna Zelda wyznaczyła mu jakąś rolę, ale nie powinienem mówić nic więcej. - Och, przestań! Zawsze razem plotkowaliśmy! - Tak ... ale tu chodzi o coś innego. Pan Ralston nie należy do rodziny. A panienki tak długo nie było ... - Spojrzał na nią. - Nie powinno się już ufać pani osądowi. To zabolało ją bardziej niż jakakolwiek obelga. - Dlaczego? - spytała, czując, że wargi zaczynająjej drżeć. - Dla¬czego nie można mi ufać? Niepokoję się o moją rodzinę! - Gdyby tak naprawdę było, nie zostawiłaby nas panienka na tak długo. A co do pana Raistona, proszę go spytać osobiście. Cios sięgnął celu i na długą chwilę odebrał Kelly mowę. - A teraz - dodał Lawrence, wstając z przesadną godnością - mu¬szę zająć się kucharką, zanim zdoła przekonać Manuela, żeby ją od¬wiózł do miasta. - Odwrócił się na odchodnym. - I dlatego nie ufam ,llsądowi panienki. Kiedyś panienka znacznie lepiej radziła sobie z tymi sprawamI. Kelly popatrzyła za nim, zastanawiając się, czy w jego słowach nie ma przypadkiem odrobiny prawdy. I to zabolało jąjeszcze bardziej. Rozdział 6 Pora wejść do jaskini lwa, pomyślała Kelly. Unikając Setha Raistona, w żaden sposób nie zdoła wyjaśnić sytuacji. Chciała porozmawiać z nim od serca i dowi~dzieć się, co z niego za numer. Wyniosła na werandę oszronione szklanki lemoniady, ale Zee znik¬nęła gdzieś razem z tygrysami. Albo ją zjadły, albo postanowiła zabawić się w Mowgliego i zabrała je na poranny spacerek. Kelly wykorzystała nadarzającą sięjej sposobność i pospieszyła przez ogród do domku gościnnego. Zapukała do drzwi. Cisza. Zapukała gło¬śni ej. Może Seth także wybrał się na spacer? Chyba nie, skoro dziś mu¬siał opierać się na lasce. Właściwie na co mu ta laska? Usiłuje wzbudzić w nich współczu¬cie? Nie mogła się pozbyć brzydkich podejrzeń. W tym człowieku było coś takiego, że na jego widok podejrzenia mnożyły się jak króliki na wiosnę. Zapukała znowu. Wreszcie postanowiła obejść dom i zajrzeć do ogrodu. Może Seth zaszył się właśnie tam i udaje rzeźbiarza? Chciałaby zobaczyć jakieś jego dzieło - na pewno straszny kicz. Ale choć wszystko się w niej gotowało, miała dziwne uczucie, że jej oburzenie jest wymuszone, jakby chciała przekonać samą siebie, iż Seth Ukrywa coś brzydkiego. Jakby chciała się przed nim bronić. Jakby chcia¬ła zdusić w sobie zainteresowanie, które rosło z każdą godziną. Na tyłach domu odnalazła ogromny kawał drewna, ciemnego i po¬wykręcanego. Widać było na
nim wyraźne ciosy dłuta. Kształt przypo¬minał zjawę wyłaniającą się z pnia, choć musiała to być zasługa natural¬nej struktury drewna, nie dzieło Setha. Jego samego nigdzie nie było. Zbita z tropu Kelly stanęła bezradnie na podwórku, zastanawiając się, co dalej. Chwilę potem przez otwarte okno dobiegł cichy jęk. - Seth? Coś się stało? Nie było odpowiedzi, tylko kolejny jęk, a po nim głuche łupnięcie. - Seth? Nagle pojawił się w oknie. - Szpiegujesz mnie? Z oburzenia znowu się w niej zagotowało - tym bardziej, że miał racJę• - Usłyszałam jęk - warknęła. - Przestraszyłam się, że coś ci się sta¬ło. Dlaczego pytasz, czy szpieguję? Masz coś do ukrycia? - Ech ... - westchnął i zniknął. Po pani minutach otworzył drzwi i ku¬lejąc, wyszedł na ganek. - No tak - powiedział z uśmiechem. - Skazany za uprzedzenie. Nie chciałbym, żebyś zasiadała na ławie przysięgłych. - O czym ty mówisz? - Stoisz na moim podwórku. Czy cię tu zapraszałem? Jeśli nie szpiegujesz, to co robisz? - Unikasz odpowiedzi. - Tak jak ty. Idź sobie. - Chciałam tylko z tobą porozmawiać. Nie otworzyłeś, kiedy pukałam, więc pomyślałam, że jesteś tutaj i rzeźbisz. - Po co ten sarkazm? Czyżbyś wątpiła, że jestem rzeźbiarzem? - Powiedzmy, że trudno mi w to uwierzyć. - Dlaczego? Bo taki okaleczony goryl nie może się porywać na sztukę? Dokładnie coś takiego myślała, ale prędzej dałaby się posiekać, niżby się do tego przyznała. - Co proszę? - spytała zimno. Podszedł bliżej i stanął na skraju ganku. - Chodzi o mnie, czy nie podobają ci się wszyscy sportowcy? - Właśnie - mruknęła, nie zastanawiając się, jak ją zrozumie. :- Rozumiem twoje zdanie co do sportowców. Jest popularne, choć niesłuszne. Ale to, że mnie nie lubisz, choć wcale mnie nie znasz, to czysty idiotyzm. - Idiotyzm? Nie jestem idiotką! - Więc nie zachowuj się jak idiotka. - Nie zachowuję się! Martwię się o moją rodzinę• - Dlaczego? Kiedy sprawdzałem ostatnio, nie byłem seryjnym zabójcą. Prawdę mówiąc, większość moich znajomych uważa, że jestem w porządku. Więc o co ci chodzi? - Dlaczego przyczepiłeś się do finansów rodziny? - wybuchnęła. - Nie przyczepiłem się - odparł powoli, urażony. - Mavis tak twierdzi. - Więc Mavis się pomyliła. Nie wiedząc, co mnie czeka, zgodziłem się przejrzeć stertę rachunków, wydruków z konta i zaświadczeń wpłat i wypłat, by określić, jak wygląda sytuacja rodziny. Nie przyczepiłem się! Skoro cię to tak martwi, z największą radością oddam ci tę makula¬turę i sama się nad nią zastanawiaj. Jeśli ci się wydaje, że mam ochotę sprawdzać czeki, wypisywane na przestrzeni ostatnich dwóch lat przez pięcioro ludzi z tego samego konta, to ci odbiło! Mimo woli poczuła odrobinę współczucia. Dobrze wiedziała, co to za zadanie. Ale nie zamierzała mu pokazać, że mięknie. - Wcale mi nie odbiło. - Tej rodzinie jest potrzebny księgowy. I muszą mieć osobne konta. - Wiem. Mówiłam im to tysiące razy. - Słowa wYrWały się jej, zanim zdołała się zastanowić. Pożałowała ich niemal natychmiast, bo spoj¬rzenie Setha złagodniało. - Ty to za nich'załatwiałaś, tak? - spytał niemal życzliwie. Nie chciała jego życzliwości ani współczucia. Zgarbiła się, walcząc z nagłą potrzebą płaczu. Odrobina współczucia nie powinna jej dopro¬wadzać do łez. Boże, czy jej życie było tak smutne, że wystarczy parę dobrych słów, żeby od razu zaczęła szlochać? Odwróciła wzrok i znów zasłoniła się gniewem niczym tarczą.
- Ten kloc to pewnie rzeźba? Seth milczał przez chwilę. Kiedy się odezwał, głos miał miękki i cichy. - Dopiero zacząłem. Nie nazwałbym tego jeszcze rzeźbą. - Ani ja. - Przynajmniej w tym się zgadzamy. Odwróciła się gwahownie, gotowa odgryźć mu głowę, ale na widok jego roześmianych oczu gniew ją opuścił. A potem do reszty pokonał jej systemy obronne jednym łagodnym pytaniem. - Dlaczego stałaś się taka zła i nieufna? Odwróciła się od niego, oplotła się ramionami, walcząc ze łzami, które nagle napłynęły jej do oczu. Seth zaklął cicho i wycofał się do domu, stukając laską. Kelly usły¬szała trzask zamykanych drzwi, a potem znów skrzypnięcie. Kiedy roz¬legło się głuche stuknięcie, ciekawość zwyciężyła i Kelly musiała się obejrzeć. Seth rzucił na ganek wielkie pudło dokumentów. - Wszystko to twoje - oznajmił z ukłonem pełnym galanterii i wszedł do domu. Kelly stała, zastanawiając się, czy powinna wziąć pudło i odejść, czy najpierw go przeprosić. W końcu, musiała przyznać, próba uporządko¬wania finansów rodziny nie oznacza jeszcze ich przejęcia. Najwyraźniej nie miał dostępu do konta. Robiło się-coraz goręcej, słońce paliło jej skórę. Wietrzyk przynosił zapach morza i wilgoci. Liście palm szeleściły cicho, co brzmiało nie¬mal jak tykanie zegara, a Kelly zastanawiała się, czy nie pomyliła się w ocenie tego człowieka. Bardzo nie lubiła się mylić. Wiedziała, że to dziecinne zachowanie, ale nie potrafiła się go wyzbyć. Doskonałość była jej najważniejszym celem i za każdym razem, kiedy nie zdołała jej osiągnąć, miała do siebie pretensje. Seth znowu się pojawił, tym razem z dwoma wysokimi oszroniony¬mi szklankami. Zszedł z wysiłkiem ze schodów. - Herbata z lodem. Spieszyłem się i zapomniałem posłodzić. - Nie lubię słodkiej - powiedziała, przyjmując napój. - Od cukru robi mi się gorąco. Dziękuję. Uniósł brew z uśmiechem. - Nie wysilaj się. Nie musisz tego mówić. - Muszę• Wzruszył ramionami. - Jak wolisz. Nie przeszkadza ci, że usiądę? Kolano mnie boli jak jasny gwint. Dziwne, że był wobec niej tak miły, mimo iż przed chwilą oskarżyła go o tak straszne rzeczy. Nie był chyba w najlepszym nastroju. Pokuśty¬kał na werandę i zasiadł w wiklinowym fotelu. Po chwili usiadła obok niego. - Jak twoje kolano? - spytała wyłącznie z grzeczności. - Mam nadzieję, że lepiej. Ale możliwe, że w końcu trzeba będzie wstawić protezę. - To podobno bolesne. - Być może. Przywykłem do bólu, więc mnie to nie martwi. - Smutne. - Co? - Że przywykłeś do bólu. Podniósł na nią ciemne, poważne oczy. - Tak wybrałem. Wiedziałem od początku, że nieźle mi się oberwie. Coś za coś. Wszystko ma swoją cenę, nie sądzisz? Chciała się z nim nie zgodzić, ale nie mogła. Miał rację. Coś za coś. Komputer zawęził jej świat do jednego pokoju. Zapragnęła zmienić nie¬wygodny temat. - Gdzie jest Bouncer? - Zee go zabrała. Pewnie uczy go rzucać się do gardła. - Mam nadzieję, że nie. Roześmiał się. - Z twoją ciotką nigdy nie wiadomo. Zanim wyjadę, pewnie go na¬uczy tańca brzucha. Potrafi być uroczy, pomyślała i roześmiała się wbrew samej sobie. - Zee na pewno to potrafi. Ma niesamowitą rękę do zwierząt. Twier¬dzi, że wystarczy traktować
je jak ludzi. - Pewnie ma rację. Ludzie na ogół nie doceniają inteligencji zwie¬rząt. Zrozumiałem to, odkąd mam Bouncera. Wszyscy naciągacze po¬winni się od niego uczyć. Naciągacze? Dlaczego to powiedział? Znowu tknęły ją brzydkie podej¬rzenia, choć starała sięje powściągnąć. Gniewem i podejrzeniami nie zdzia¬ła zbyt wiele. A jak mawiała babcia, muchy lecą do miodu, nie do octu. - Dobrze - odezwał się Seth łaskawie. - Przebaczam ci. Podskoczyła jak ukłuta. Był taki irytujący z natury czy specjalnie się starał? Z pewnością miał wrodzony dar wyprowadzania jej z równowagi. - Za co? Nie przypominam sobie, żebym cię prosiła o przebaczenie. - Nie musisz. Sam ci przebaczam. - Błysnął zębami w uśmiechu. _ Wybaczam ci, że mnie podejrzewałaś. Zważywszy to, co powiedziała Mavis, rozumiem już, dlaczego uważałaś, że coś knuję. Sam bym tak pomyślał. - Naprawdę? - Naprawdę. - Kiedy się uśmiechał, wyglądał jak chłopiec. - Więc ci wybaczam. I z największą radością oddaję ci to pudełko. Omal nie oszalałem, usiłując się zorientować, które numerki na wydrukach to daty. I o ile mi wiadomo, wszystkie pieniądze są wydawane na bieżąco. Trze¬ba im założyć konta oszczędnościowe. Fundusze emerytalne. Cokolwiek. Nie powiedziała mu, że dzięki niej mieli już to wszystko, a w cza¬sach, gdy opuściła dom, na ich kontach i funduszach zebrało się dość pieniędzy, by zapewnić im dostatek do końca życia. Jeśli uważał, że star¬cza im tylko na bieżące potrzeby, tym lepiej. Nie było potrzeby informo¬wać obcego o bogactwie rodziny Burke'ów ani o tym, że dzięki niej dwadzieścia procent' ich zarobków od dawna wpływa na fundusz po¬wierniczy .. Już w wieku szesnastu lat zdawała sobie sprawę, że to naj¬mniej bolesny sposób zmuszenia ich do oszczędności. W ogóle nie wi¬dzieli tych pieniędzy. Zgodzili się na taki układ, podpisali wszystkie dokumenty i upoważnili Kelly do zarządzania ich funduszem. I zarzą¬dzała nim po dziś dzień, choć nie miała żadnego wpływu na inne ich poczynanIa. - Usiłowałam zatrudnić księgowego - powiedziała po chwili - ale to nie miało sensu. W ciągu paru tygodni doprowadzili go do obłędu. - Czym? - Nie mógł zrobić niczego, nie pytając ich o zgodę. Seth roześmiał się cicho. - A, rzeczywiście. Nie wyobrażam sobie, żeby cała piątka była jed¬nego zdania. - Poza tym oni nic nie rozumieją. Na widok cyfr wpadają w panikę. - Ale są wspaniali - powiedział poważnie. - Ekscentryczni, lecz wspaniali. - Tak. - Byli wspaniali. I nie do wytrzymania. Upiła łyk herbaty i za¬stanowiła się, w jaki sposób zmienić temat i porozmawiać o nim. Wreszcie spytała: - Zawsze chciałeś zostać rzeźbiarzem? Poprawił się ostrożnie w fotelu. - To tylko takie hobby. Nie mam złudzeń co do mojego talentu, ale twoja babcia chyba lubi moje rzeźby. Więc ... tak, chyba tak. W dzieciń¬stwie sporo rzeźbiłem. Zacząłem od drewna balsa, a potem stopniowo przeszedłem do twardszych gatunków. Rzeźby też robiły się coraz większe. Rzeźbiłem przez całe życie. To mnie uspokaja. . - Masz tu strasznie wielki kawał drewna. Skąd go wziąłeś? - Nie pamiętam. Zawsze wypatruję drewna, z którego byłyby interesujące rzeźby, więc jeśli tylko trafię na fajny kawałek, to go biorę. Na ogół nie są takie wielkie. - Pewnie. Roześmiał się cicho. - Moja była narzekała, że przez mój "las" - tak to nazywała - w ga¬rażu nie ma na nic miejsca. Pnie sięgały sufitu. Teraz są w magazynie, od czasu gdy uznała, że zamieszka na Manhattanie. - Sprzedajesz coś? - Czasami. Przeważnie rozdaję. To nie pasowało do jej teorii o oszuście. Nie potrafiła sobie wyobra¬zić, żeby chciwy i pazerny człowiek mógł oddawać rzeźby. Nawet jeśli były nędzne, miały rynkową wartość, ponieważ ich twórcą był Seth Ral¬ston. Wielu kibiców wydałoby pewnie ostatnie pieniądze na dzieło ich bożyszcza. Odwróciła wzrok, dziwnie rozdrażniona - a może wcale nie dziw¬nie, ponieważ zaczęła się już
domyślać, że chciałaby, żeby był oszu¬stem. Ale dlaczego? Babcia byłaby okropnie zraniona, podobnie jak resz¬ta. Lubili i szanowali Setha. Powinna mieć nadzieję, że facet okaże się całkowicie niewinny. Więc dlaczego pragnęła czegoś zupełnie przeciwnego? Zerknęła na niego; niespodziewanie przeszył ją spazm czystego pod¬niecenia tak gwałtowny, że ziemia zakołysała jej się pod nogami. Mimo wszystkich gniewnych słów, jakie padły między nimi, coś ją do niego ciągnęło. Chciała go lepiej poznać. Chciała usłyszeć jego śmiech i po¬czuć dotyk jego ramion. Przeraziła się. Wszystkie jej doświadczenia z mężczyznami były roz¬czarowaniem; jej wybrańcy nieodmiennie okazywali się egoistycznymi draniami lub podrywaczami, którzy skaczą z kwiatka na kwiatek. Nawet jej zamężne przyjaciółki nieodmiennie rozwodziły się, gdy miłość się koń¬czyła i pojawiała gorycz. Na ogół mężczyźni nie budzili jej zachwytu. Dlatego ze wszystkich sił starała się trzymać Setha na dystans. Za¬grażał równowadze, jaką udało się jej wypracować. Zagrażał jej wize¬runkowi niezależnej kobiety. I była absolutnie pewna, że za każdym ra¬zem, gdy na nią spoglądał, widział wszystkie jej braki. Nie była błyskotliwa, nie miała wyjątkowych talentów ani uroku. Nigdy nie zdołałaby dorównać swojej olśniewającej rodzinie, a Seth, który także posiadał talent na tyle duży, iż dzięki niemu zyskał sławę w całym kraju, na pewno uważał, że jest nudna. Mimo to musiała być uczciwa. Może jeśli zobaczy jakąś jego rzeźbę, zdoła lepiej ocenić, czy jest wobec niej szczery. - Pokażesz mi swoje rzeźby? Nie wahał się ani przez chwilę. - Nie. - Nie? Dlaczego? - Bo moja ambicja nie zniesie twojej opinii. Bardzo w to wątpiła. Nie wydawało jej się, żeby tak bardzo liczył się z jej zdaniem. - Nie bądź śmieszny. Powiedziałeś, że babci się podobają. - Tak. Ale ona lubi także mnie. Ty mnie nie znosisz. Co za tym idzie, istnieje cała przepaść między opinią twojej babci a twoją. - To nieprawda. - Od pierwszego spotkania na mój widok poszły ci iskry z oczu i uszu. Uważasz, że jestem głupim gorylem, który usiłuje wkraść się w łaski twojej rodziny, żeby ją puścić z torbami. Kelly nie byłaby bardziej wstrząśnięta nawet, gdyby ziemia się pod nią otwarła. Niestety, nic takiego się nie stało. Musiała spojrzeć w oczy własnym podejrzeniom. - Nigdy tego nie powiedziałam! - zaprotestowała słabo. - Nie, ale umiem dodawać - ciągnął niemiłosiemie. - Dwa i dwa to cztery, a ty machałaś mi przed nosem tą czwórką od pierwszego naszego spotkania. - Nieprawda! - Nagle, ku swemu okropnemu zażenowaniu, przy¬pomniała sobie, że wczoraj powiedziała mu: "Wiem, co knujesz". - Aaaa ... - mruknął Seth z satysfakcją. - Mam cię! Policzki paliły ją żywym ogniem; było jej tak gorąco, że można by na niej smażyć jajka. Odwróciła głowę, modląc się, by ziemia rozstąpiła się i go pochłonęła. _ W cale nie - warknęła. - Za szybko wyciągasz wnioski. - Ty też. Oboje jesteśmy szybcy. Z tą różnicą, pomyślała z rozdrażnieniem, że ona wyciągała wnioski pochopne, a on -logiczne. A ponieważ zawsze bardzo się szczyciła swoją zdolnością logicznego myślenia, takie odkrycie okazało się upokarzają¬ce. Tym bardziej, że to upokorzenie także było nielogiczne. - Nie widzę w tym nic śmiesznego - wycedziła. _ Też mi się tak zdaje. Badałaś sobie wzrok? Seth bawił się doskonale, co zauważyła z rosnącą wściekłością• W ką¬cikach ciemnych oczu pojawiły się mu zmarszczki. Śmiał się z niej! Gorączkowo szukała jakiejś riposty, ale w głowie miała pustkę• _ Nie jesteś zbyt uprzejmy - powiedziała cicho. _ A muszę być? Nie chciałbym cię rozczarować. W końcu jestem podłym oszustem i nie możesz mnie znieść. - Przestań, wcale tak nie myślę. Spoważniał, ale w jego oczach nadal paliły się wesołe iskierki.
_ Więc co chcesz mi powiedzieć? Że dziko cię• pociągam i musisz sobie wmówić, że jestem podły, bo w przeciwnym razie rzucisz się na mnie jak zwierzę? Dopiero teraz zapragnęła umrzeć, ponieważ w jego słowach było zbyt wiele prawdy. - Jesteś obrzydliwy. _ Świetnie. O to ci chodzi, prawda? Mam się tego trzymać? Odwróciła wzrok i zaczęła sobie wmawiać, że Seth właśnie zniknął w paszczy tygrysa. _ Słuchaj - odezwała się po chwili, już łagodniej. - Łatwiej będzie, jeśli zawrzemy rozejm i obiecamy sobie, że nie będziemy wyciągać pochopnych wniosków. Ponieważ to głównie ona wyciągała pochopne wnioski, ta umowa miałaby być dla niej większym wyrzeczeniem. Była pewna, że Seth też tak uważa. _ Dobrze - powiedział. - Jeśli obiecasz, że przestaniesz mnie oceniać do chwili, kiedy mnie lepiej poznasz, ja obiecam, że przestanę się zastanawiać, dlaczego opuściłaś własną rodzinę na osiem długich lat. To ją zabolało. _ Nie opuściłam ich! Dzwonię co tydzień. Wysyłam e-maile niemal codziennie. Byłam bardzo zajęta wyrabianiem sobie nazwiska. _ Potrafię to zrozumieć. Kiedy się pracuje na własny rachunek, dzień pracy trwa dwadzieścia cztery godziny. - Właśnie. - Więc ... - odezwał się po chwili - co masz im do zarzucenia? Otworzyła usta, żeby mu powiedzieć, że to nie jego sprawa, ale słowa, które usłyszała, brzmiały zupełnie inaczej. - Nie zrozumiesz. . - Spróbuj. Nie mogła. Bąła się mu zaufać. Poza tym, jak mógł zrozumieć, że nie mogła wrócić do domu, dopóki nie nabierze dość szacunku dla samej siebie, by stawić czoło tym wspaniałym ludziom? Jak ktoś taki jak on ¬silny i wspaniały - mógł zrozumieć, jak brzydka i nieudana czuła się w tym domu? On nie znał takich uczuć. Po długiej chwili ciszy Seth znowu się odezwał. - Może innym razem. - I dodał coś niezwykłego: - Nie martw się, wszystko się ułoży. Gardło się jej ścisnęło, oczy zapiekły. Już się ułożyło, pomyślała. Fantastycznie się ułożyło. Ale to nie była prawda. Co chwila w oczach stają jej łzy i to z powo¬du odrobiny życzliwości. Bea stanęła w drzwiach gościnnego domku. - Ach, tu jesteście! - odezwała się z zadowoleniem, wodząc pomiędzy nimi błękitnymi oczami. Czy przeszkadzam? - Rozmawiamy o rzeźbie - powiedział Seth. - Przyłączysz się? - Nie, nie mam czasu. - Poprawiła muślinową srebrzystą sukienkę i przygładziła włosy. - Szukam kogoś, kto mnie zawiezie do miasta. Miałam nadzieję, że namówię któreś z was. Po wczorajszym nie wsiądę z Juliusem do jednego samochodu. - Jasne, bardzo chętnie - zgodził się Seth. - Pojadę z wami - rzuciła Kelly bez namysłu. Może będzie musiała przemyśleć opinię na jego temat, ale nie miała najmniejszego zamiaru zostawić go sam na sam z babką, zwłaszcza tak zabójczo wystrojoną. ¬Czy to nie Manuel zwykle cię wozi? - Nie wtedy, kiedy jest damą. Mnie to nie przeszkadza, ale czasa¬mi spotykają go przykrości. A on, jak to on, nie puszcza tego płazem. Wolałabym uniknąć awantury. Choć muszę przyznać, że sama mam ochotę go zamordować. W spódniczce do tenisa wygląda lepiej ode mnie! Oczywiście - dokończyła z uśmiechem, który można by uznać za złośliwy - ma mi wiele do zawdzięczenia. To ja go nauczyłam na¬kładać makijaż i podkreślać ubiorem zalety sylwetki. Przedtem był taki ... pospolity. Kelly nie znalazła właściwej odpowiedzi, więc zmieniła temat. - Dokąd się wybierasz? _ Do studia w Paradise Beach. Mam dziś zdjęcia do reklamy. Gram babcię panny młodej. Obróciła się wokół własnej osi, aż sukienka za¬wirowała wokół niej jak srebrna mgławica. Idealnie, prawda? _ W Paradise Beach jest studio?
_ Naturalnie. Samaje kazałam zbudować, kochanie. Nie wiem, dlaczego miałabym jeździć aż do Tampy, skoro mogę załatwiać wszystko prawie na moim podwórku. I bardzo łatwo jest tu ściągnąć ekipę, bo płacą mi tylko za wykorzystanie studia. _ No tak, ale czy to się opłaca? _ Ależ oczywiście. Skoro nie muszę jeździć po całym kraju, mogę kręcić o wiele więcej reklam. Kelly zachowała swoją opinię dla siebie. Zważywszy wiek i finanse Bei, można było przypuszczać, że praca i poczucie, że nadal jest po¬trzebna, pociągająją bardziej niż potrzeba zarabiania pieniędzy. _ Więc ... za pół godziny? - spytała Bea. - Za pół godziny. _ Spotkamy się przy samochodzie. - Odwróciła się i weszła do domu. _ Zawsze przechodzi przez twój dom? - spytała Kelly. _ Zawsze. Czasami czuję się jak na lotnisku. Wtedy się roześmiała. Roześmiała się naprawdę i szczerze, po raz pierwszy tego dnia. Dobrze było się dowiedzieć, że jej rodzina doprowadza do szaleństwa także innych. Kelly zaniosła do domu pudło bankowych wydruków i przebrała się w coś bardziej eleganckiego. Przecież nie mogła pokazać się w mieście ubrana jak nie wiadomo co. Nie żeby nie widywano tam nikogo w pod¬koszulku i szortach, ale z jakiegoś powodu miała ochotę wyglądać trochę ładniej. Oczywiście, pomyślała, to nie ma nic wspólnego z faktem, że jechała z Sethem. Założyła nieco nowsze białe szorty i kobaltową bluzkę• Lekki makijaż zrobiła wyłącznie dla własnej przyjemności. Koniec, kropka. Furgonetka z włączonym silnikiem stała przed domem, ale nie było w niej Bei ani Setha. Oboje pojawili się roześmiani przed domem w chwi¬lę później. Kelly poczuła ukłucie zazdrości. Bea zatrzymała się u szczytu schodów. _ Dlaczego silnik jest włączony? Gdzie Manuel? _ Nie wiem - odezwała się Kelly. - Dopiero przyszłam. Bea westchnęła. - Obraził się• - o co? - Bo nie pozwoliłam mu prowadzić. - Skąd wiesz? Może zostawił włączony silnik, bo trudno go uruchomić. Bea pokręciła głową. - Nie znasz Manuela. - Odwróciła się i weszła do domu. Seth i Kelly wymienili spojrzerlia, po czym poszli za nią. Manuel mył podłogę z ceramicznych kafelków. Nadal miał na sobie biały fartuszek służącej. Klęczał na czworakach i z zapamiętaniem szo¬rował posadzkę. - Manuelu! Nie podniósł głowy. - Tak? - Dlaczego zostawiłeś samochód z włączonym silnikiem? Manuel westchnął demonstracyjnie i odłożył szczotkę, lecz nadal nie podnosił głowy. - Miałam czekać, aż wyjdziecie? Mam ważniejsze sprawy, na przykład mycie podłogi. Poza tym nie chcę robić z siebie widowiska. Bea przewróciła oczami i spojrzała znacząco na Kelly. - Widowisko? Kto powiedział, że robisz z siebie widowisko? - Nikt mi nie musiał tego mówić - rzucił Manuel drżącym głosem. _ Nie chciała pani, żebym pojechała do miasta. Wstydzi się mnie pani. - Nieprawda. - Nieprawda? - Manuel pociągnął nosem i sięgnął po szczotkę. _ Nieważne - dodał zamierającym głosem. - Rozumiem. Jestem zboczeńcem. W porządku. Zostanę w domu i wyszoruję podłogi. - Manuelu ... - Nie, nie! - zawołał odwrócony do nich tyłem. - W porządku, naprawdę• Rozumiem. Własna matka się mnie wstydzi. Dlaczego tu ma być inaczej?
- Nie wstydzę się z tobą pokazywać! - Nie, oczywiście, pani nigdy by tego nie powiedziała. Proszę się o mnie nie martwić. Tę podłogę trzeba dobrze wyszorować. Szpary mię¬dzy kafelkami wyczyszczę szczoteczką do zębów. Już dawno trzeba było to zrobić. Kelly spojrzała na gigantyczną posadzkę i zastanowiła się, czy Ma- l nuel oszalał na tyle, żeby naprawdę zrealizować swoje zamiary. Wyjąt¬kowo dobrze grał rolę męczennicy. - Manuelu ... - zaczęła Bea jeszcze raz. - Wiesz, że do tej podłogi najmuję sprzątaczki. Jest za duża, żeby ją zlecać jednej osobie. - O, mam mnóstwo czasu ... zwłaszcza teraz - oznajmił Manuel fał¬szywie pogodnym tonem. Jedźcie już i dobrze się bawcie. Ja tu zosta¬nę i będę robić to, do czego się nadaję. Za ich plecami rozległo się powolne klaskanie. Lawrence stał oparty o framugę i ostentacyjnie bił brawo. - Bravissimo! - zakrzyknął. - Do złudzenia przypominasz moją byłą żoną! Uczyłeś się od niej? Manuel wstał i podparł się pod boki. - O co ci chodzi, ty stary pijaku? - O męczeństwo - wyjaśnił Lawrence i czknął. - Jak się nad tym dobrze zastanowię, przypominasz mi także moją matkę. - Spojrzał na Beę. ¬Jedźcie, niech Manuel napawa się swoim cierpieniem. Nie psujcie jej za¬bawy. A przy okazji kupcie w mieście zapas mrożonej pizzy. Nigdzie nie mogę znaleźć kucharki. Mam nadzieję, że panienka Zelda rzuciła ją tygry¬som na pożarcie. - Odwrócił się i zniknął chwiejnie w kuchni. - Tego już za wiele - jęknęła Bea. - Moja kucharka jest obrażona na cały świat, kamerdyner w południe jest pijany, a mój pomocnik ... - Służąca - wtrącił Manuel. - Dziś jestem służącą. - A moja służąca - poprawiła się Bea, piorunując go wzrokiem- ma muchy w nosie, bo chciałam, żeby dziś odwiózł mnie ktoś inny! Czy wszyscy zapomnieli, kto tu płaci rachunki? Manuel machnął ręką z rozpaczliwą rezygnacją. - Oczywiście, ma pani rację. To pani tu rządzi. A ja jestem zwykłą służącą i będę wdzięczna, jeśli wszyscy zostawią mnie w spokoju. Chcę tylko wykonywać swoją pracę. Jedźcie, dobrze się bawcie. Może wróci¬cie w bardziej łaskawym nastroju. I nie martwcie się o mnie. - Doskonale. - Bea odwróciła się i wyszła. Seth i Kelly pospieszyli za nią. Bea wybuchnęła śmiechem dopiero w furgonetce. - Co cię tak śmieszy? - spytał Seth. - Bunt w domu wariatów - odparła i znowu się roześmiała. - Ten Manuel! Kiedy ma ten swój kobiecy nastrój, bije wszystkich na głowę. Daję słowo, w głębi duszy jest prawdziwą kobietą. - Muszę przyznać, że moja była żona robiła dokładnie to samo. Zwłaszcza ta kwestia: "Nie martw się o mnie, poradzę sobie". Za każ¬dym razem, kiedy to słyszałem, wiedziałem, że będą kłopoty. Kelly także się roześmiała, ale mimo woli pomyślała, że Manuel musi się bardzo męczyć w skórze mężczyzny. To smutne. - Ciekawe, co się stało z kucharką - dodała Bea. - Dziś rano była w dobrym humorze. - To chyba przeze mnie - odezwała się Kelly. - Powiedziałam, że robi okropną jajecznicę. Bea odwróciła się do niej. - Och, drogie dziecko, nie mówisz poważnie! Znowu przez miesiąc będziemy jedli mrożoną pizzę. - Nie będziemy. Do czasu, gdy znajdziemy nową kucharkę, ja będę gotowała. Babciu, nie możesz pozwalać pracownikom, żeby cię terrory¬zowali. - Dlaczego? Jeśli robią, co do nich należy, chętnie pogodzę się z ich nawykami. Oni za to muszą się pogodzić z naszymi. - Ale im płacisz! - I co z tego? Jesteśmy razem tak długo, że staliśmy się rodziną. - Westchnęła. - Ale muszę przyznać, że kłótnia z kucharką to poważny problem. Okropna jajecznica? Jejku, uderzyłaś w bolące miejsce. - Może powinna sobie przypomnieć, jak się gotuje. Kiedyś była fan¬tastyczna. A skoro już o tym mówimy, Lawrence musi się zgłosić do AA. - Wiem, że musi. Robię, co mogę, żeby go przekonać. - Musimy coś zrobić. Zapije się w końcu na śmierć. - Z przerażeniem uświadomiła sobie, że powiedziała "musimy". Te problemy nie dotyczyły jużjej życia! Za parę dni wróci do Kolorado i zostawi ten dom wariatów za sobą. Chyba nie wpakuje się w to
znowu z własnej woli? Ale najwyraźniej się wpakowała. - Jeśli coś ci przyjdzie do głowy, daj mi znać - poprosiła Bea.¬Strata Lawrence'a byłaby bardziej bolesna niż sześć rozwodów naraz. Był ze mną od zawsze. Kiedy odwieźli już Deę do studia, Seth zaproponował Kelly spacer po plaży i obiad. - Mamy co najmniej trzy, może cztery godziny. Bea ocenia czas zbyt optymistycznie. Kelly poczuła z przerażeniem, że ma ochotę na ten spacer, i omal nie uciekła. Typowy facet zabiera dziewczynę na spotkanie, obiecuje za¬dzwonić, po czym ginie bez wieści. Albo się z nią kłóci. Albo zachowu¬je się tak, jakby seks był zwyczajową zapłatą za.kolację w barze szybkiej obsługi. Dlatego postanowiła unikać takich komplikacji. Ale Seth sta¬nowił problem większy niż zwykle nie tylko dlatego, że był taki duży. Nadal nie rozumiała, na czym polegajego związek z Beą, i przeczuwała mnóstwo problemów, gdyby się z nim związała. Z drugiej strony nie musiała zaraz oddawać serca facetowi, z którym,tylko przeszła się po plaży. . - Jasne - powiedziała. _ Ha! - Błysnął uśmiechem. - Tak długo się zastanawiałaś, że za¬cząłem się martwić, czy zaproszenie kobiety na spacer nie jest pogwał¬ceniem jakichś feministycznych zasad. Ku własnemu zdumieniu odpowiedziała uśmiechem. _ Nie. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Tylko nie lubię być sam na sam z mężczyzną. To, pomyślała, powinno dać mu do myślenia. - Hm? - Uniósł brew. _ Nie o to chodzi - powiedziała po raz drugi tego samego dnia. - Uważam tylko, że większość mężczyzn to niedojrzałe głupki. - A, owszem. To prawda. - Ale ty jesteś wyjątkiem, tak? Poruszył brwiami. _ Tego nie powiedziałem. Ale nigdy nie wiadomo, mogę cię zaskoczyć. _ Chciałbyś - warknęła, a on tylko się roześmiał. Wyszli na szeroką białą plażę. Dziś było dość pusto. Większość tury¬stów wróciła do domu, a miejscowi jeszcze nie mieli wakacji. Piasek był gładki, niedawno wyrównany i czysty. Doszli do brzegu morza i ruszyli po mokrym, twardym piasku. Tędy szło się łatwiej. Zatoka była zielona jak limonka, a fale małe. Nad wodą krążyły mewy, rybitwy i co najmniej tuzin pelikanów. Seth posługiwał się laską z taką wprawą, jakby robił to od wielu lat. _ Dlaczego wziąłeś dziś laskę? - spytała Kelly. _ W nocy przygniotłem sobie kolano. Dziś mam wrażenie, jakby się pode mną uginało. - To dlatego jęczałeś? Spojrzał na nią w milczeniu. - Przepraszam. To nie moja sprawa. - Fakt. Znowu poczuła ochotę, by rzucić go aligatorom na pożarcie, ale to przynajmniej zagłuszyło lęk. Dopóki widziała w nim pokarm dla miej¬scowej zwierzyny, była bezpieczna. To pewne. - Nie musisz się ze mną zgadzać - warknęła. _ Nie, ale wychowano mnie w przekonaniu, że dżentelmen zawsze zgadza się z kobietą• - Ralston, to było tanie. Roześmiał się. _ Chcesz powiedzieć, że moja zgodność jest niezgodna z dobrym wychowaniem? _ Odczep się. - Być może jednak została mu więcej niż jedna czynna szara komórka. - Wiesz co? Jeśli powiesz mi, dlaczego nie przyjechałaś do domu przez osiem lat, powiem ci, dlaczego jęczałem. - Jak możesz pytać po tym, co dziś zobaczyłeś? Babcia ma rację. To dom wariatów. - Tak, ale jaki uroczy. - Raz na jakiś cias. Niestety, w wieku szesnastu lat miałam go dość do końca życia. Był pewien, że kryło się za tym coś więcej, ale nie zamierzał tego dochodzić. Pewne pytania można zadać dopiero wtedy, kiedy się kogoś lepiej pozna, a on nie miał ochoty poznawać lepiej żadnej kobiet y¬zwłaszcza tak najeżonej jak Kelly. - Twoja kolej - przypomniała mu. - Ćwiczyłem - odparł bez namysłu. - Muszę ćwiczyć nogę, żeby nie zesztywniała. I czasami jęczę
sobie dla draki. - Wątpię. - Zerknęła na jego nogę; za dnia blizny były dobrze wi¬doczne. - Już miałeś operację? - Jasne. Usunięcie chrząstki. Rekonstrukcja wiązadeł. Rutyna. Tym razem nie mogli zrobić pełnej rekonstrukcji. Za wiele wiązadeł było prze¬rwanych. Dopiero sześć tygodni temu zdjęli mi gips. - To straszne. W jej głosie brzmiało prawdziwe współczucie. Serce nieco mu zmiękło. Może ta sekutnica ma jakieś ludzkie uczucia. Kelly patrzyła na morze; wykorzystał okazję, żeby sięjej przyjrzeć. Nadal była zbyt blada i bardzo zmęczona, ale była naprawdę bardzo atrak¬cyjna. Słońce zapalało w jej ciemnych oczach ogniste błyski. Lekka opa¬lenizna, dobra fryzura i efekt byłby uderzający. Mimo woli spojrzał niżej, na przyjemne okrągłości jej piersi i piękny zarys bioder. Kobiecy. Nie taki, jak u tej chudej jak modelka kobiety, którą poślubił. Kelly z pewnością nie odżywiała się jak królik. - Wiesz - usłyszał własny głos - miałem serdecznie dość obiadów z moją żoną. Ja jadłem stek albo kotlety, a ona samą sałatę. Podniosła na niego zdziwione oczy. - Dlaczego? - Trudno się rozkoszować jedzeniem, kiedy naprzeciwko ciebie siedzi kobieta, która z całym rozmysłem się głodzi. - Anorektyczka? - Nie. Gdyby zaszła tak daleko, nie mogłaby urodzić dwojga zdrowych dzieci. - Słusznie. Jak widać po moich biodrach, ja się nie głodzę. Spojrzał na nią i zupełnie zbił ją z tropu, biorąc za rękę. - Twoje biodra są bardzo ładne. Otworzyła usta, zaskoczona niespodziewaną intymnoś.cią tego dotyku. Nie była przygotowana na ciepło jego dłoni i ciepło rozlewające się po całym jej ciele. Instynkt podpowiadał jej, żeby się cofnąć, ale jakoś nie potrafiła puścić jego dłoni. Szli dalej, Seth opierał się ciężko na lasce, a ona patrzyła przed siebie, usiłując opanować kotłujące się w niej uczucia. Pierwszym była dziwna i niespodziewana ulga. Skąd, dlaczego? Nie miała pojęcia. Ale jeszcze gorsze było podniecenie, znak seksualnej go¬towości, świadomość, że on jest mężczyzną, ona kobietą i ten dotyk jest bardziej niż miłe widziany. Serce biło jej jak młotem, oddychała szybko, a jednocześnie czuła lodowate tchnienie paniki. Nie mogła do tego do¬puścić, nie mogła pozwolić sobie na słabość do człowieka, którego nie znała. Nie znała jego zamiarów ani charakteru. Ale ciało jej nie słucha¬ło. Ciało stwierdziło, że ten dotyk, choć niewinny, bardzo mu się podoba. I że chce więcej. Po raz pierwszy w życiu miała wrażenie, że posiada dwa umysły - jeden wypowiadający potrzeby ciała, drugi wykrzykujący ostrzeżenia. Ta świadomość niemal ją sparaliżowała. Ale poczucie ulgi narastało i wreszcie wypełniło ją zupełnie. _ Projektujesz witryny internetowe? Myślami była tak daleko, że dopiero po chwili zrozumiała, o co ją pyta. _ Też. Teraz to się nazywa "projektant nowych mediów". Projektuję grafikę, strony internetowe. _ To chyba fajna zabawa. Albo cholerny kłopot. - Jest i tym, i tym. Dużo programuję. - I masz własną firmę? - Tak. _ Stąd pewnie większość kłopotów? _ Chyba. W porównaniu z ludźmi komputery to dziecinna zabawka. Roześmiał się• _ No, nie wiem. Ja umiem tylko włączyć komputer, wysłać e-maiła i pisać. Ale komputery mająjedną wspaniałą cechę: kiedy zaczynają się psuć, można je wyłączyć. Uśmiechnęła się i mimo woli zauważyła, że słońce zapala w jego włosach złote błyski, a w ciemnych oczach - iskry. Ale przede wszystkim zauważyła jego uśmiech. Był ciepły, a kurze łapki w kącikach oczu zupełnie zmieniały jego twarz.
Jak to możliwe, pomyślała, że można się chcieć z nim rozwieść? Ta myśl podziałała na nią jak zimny prysznic. Nic o nim nie wiem, upomniała siebie. Uśmiech to nie wszystko. Może jest podły do szpiku kości. Jego była żona mogła mieć bardzo poważne powody, by zabronić mu kontaktu z dziećmi. Spochmurniała i wyjęła rękę z jego uścisku. - Co się stało? - spytał. - Straciłam humor. - Hm? - Uśmiechnął się niespodziewanie. - Już wiem. Nie chcesz, żeby cię widziano, jak w biały dzień prowadzasz się za rękę z głupim gorylem. - Właśnie - odparła cierpko. - To by mi zrujnowało reputację. Roześmiał się, potrząsnął głową i zamilkł. Po chwili jej ciekawość zwyciężyła. - Te słowa cię nie obrażają? - Jakie? Głupi goryl? Dlaczego? Świadczą źle nie o mnie, tylko o osobie, która je wypowiada. Urażona do żywego posłała mu nieprzyjemne spojrzenie. - Mam cię! - powiedział po raz drugi tego dnia, bardzo z siebie zadowolony. - Zachowujesz się jak dziecko. Poruszył znacząco brwiami. - Cieszę się, że zauważyłaś. Co tam aligator, pomyślała z niechęcią. Aligator połamałby sobie zęby na jego grubej skórze. Ale przynajmniej odniosła ten sukces, że Seth zabił seksualne napię¬cie, które w niej narastało. Czy je wyczuł? Omal nie umarła ze wstydu na tę myśl. Co tam aligator, pomyślała jeszcze raz. Tu jest potrzebny tyranozaur. Rozdział 7 Postanowili zjeść obiad w barze Paradise Beach. Ledwie usiedli przy małym stoliku na tarasie z widokiem na morze, Kelly zrozumiała, że popełnili poważny błąd. Na dźwięk znajomego głosu włosy zjeżyły sięjej na głowie. - Kelly Burke! Jaka miła niespodzianka! Seth podniósł się natychmiast. Kelly odwróciła się, czując nadciągającą katastrofę, i usiłowała przy¬wołać uśmiech na powitanie panny Mary Todd. Mary miała osiemdzie¬siąt lat, była królową społeczności Paradise Beach i wielką przyjaciółką babci. Z aureolą bieluteńkich włosów i przenikliwymi, ciemnymi ptasi¬mi oczami była piękna, lecz irytująca. Mówiła zawsze to, co myślała, i była znana ze stwierdzeń, które innym nie przeszłyby przez usta, a tak¬że ze zwyczaju wsadzania nosa w nie swoje sprawy Podeszła do nich, ciężko wspierając się na hebanowej lasce, i przyjrzała się Kelly. - Kto ci obcina włosy, moja panno? Są straszne! Kelly poczuła palący rumieniec na policzkach. Włosy obcinała sama, ponieważ nigdy nie miała czasu na fryzjera. - Nie przypominam sobie, żebym pytała panią o zdanie. - Nikt o nie nie pyta, ale wszyscy musząje usłyszeć. - Mary spojrzała na Setha. - A ty jesteś pewnie tym piłkarzem, o którym mówiła Bea. _ Mam nadzieję, że z sympatią. Pani Mary Todd? Wiele o pani słyszałem. - Z pewnością nic dobrego. Jestem osławioną starą plotkarką, wszyscy o tym wiedzą. I jak, jesteście parą? Kelly zapragnęła schować się pod stołem albo zakopać- w piasku. A może wypłynąć w morze i zaginąć bez wieści. - Nie - rzuciła ostro. _ Nie - zaprzeczył Seth łagodniejszym tonem. - Czekamy na Beę, aż skończy zdjęcia. Przyłączy się pani do nas? Kelly miała ochotę go udusić. Dlaczego ten tyranozaur się nie pokazuje? _ Proszę siadać - powiedziała Mary do Setha. - Przyniosę sobie krzesło. _ Proszę pozwolić ... - Seth przysunął krzesło i pomógł jej usiąść. _ Dżentelmen? Myślałam, że podzielili los ptaka dodo. Z paroma wyjątkami. - Usiadła rozpromieniona. Kelly pomyślała, że jeśli tyranozaur się jednak pokaże, nakarmi go również panną Todd. - Mój kawaler się spóźnia - wyjaśniła Mary. - Miałam się spotkać z Tedem w porze obiadowej. Bo
to pora obiadowa, prawda? Pewnie coś mu się pomieszało. Zaczyna się starzeć, daję słowo. Wszystkim nam przepalają się już przewody. - Nie wydawała się jednak tym zmartwio¬na. Rzuciła Kelly przeszywające spojrzenie. - Wreszcie wróciłaś do domu, co? - Tak. - Mimo naj szczerszych wysiłków Kelly rzuciła to słowo przez zaciśnięte zęby. - Nie traktuj mnie z góry, moja panno! Znam cię od pieluch. Kiedy młoda kobieta nie wraca do domu przez osiem lat, ludzie muszą o tym wspomnieć. - Ale większość nie mówi tego w jej obecności. - Pewnie nie, ale ja nie należę do większości. - Oczy Mary rozbłysły. - Będą z ciebie ludzie. Silny charakter to dobra rzecz. - Więc to silny charakter? - rzucił Seth niewinnie. Mary przeszyła go ostrym spojrzeniem. - Nie bądź dokuczliwy, chłopcze. - Nie jestem - zaprotestował z fałszywą naiwnością. - Ale nigdy nie wiedziałem, na czym polega różnica między uporem.i mocnym cha¬rakterem. Mary parsknęła szyderczym śmieszkiem. - Chcesz mnie zbić z tropu, co? Wybacz, ale nie wierzę, że zawodo¬wy piłkarz nie rozróżnia tych dwóch rzeczy. Znów spojrzała na Kelly, która miała wrażenie, że spogląda w dwie lufy dubeltówki. - Aha! Nie chcesz o tym rozmawiać. Nic więcej nie powiem. Kelly bardzo w to wątpiła, ale postanowiła trzymać się tej nadziei. Mary delikatnie poklepała ją po ręce. - Słyszałam, że Julius zrobił wczoraj przedstawienie w więzieniu. Tacy krewni bardzo by mi odpowiadali, choć dla innych byliby pewnie towarzystwem trudnym do zniesienia. Kelly milczała jak zaklęta, choć miała ochotę wystąpić w obronie Juliusa. - Muszę przyznać, że moi krewni też są trudni do zniesienia. Mój siostrzeniec znowu chce wytoczyć mi sprawę. - Naprawdę? - rzucił Seth sucho. - Nie rozumiem dlaczego. Kelly omal się nie roześmiała. Najwyraźniej Seth bez trudu potrafił pokonać Mary Todd jej własną bronią. Mary parsknęła śmiechem. - Chce moją działkę. Zamierza zostać wielkim przedsiębiorcą, a moja posiadłość w Paradise Beach bardzo by mu w tym pomogła. Oczywiście nie powiedziałam mu, że zamierzam go przeżyć dla samej satysfakcji. - Ale nie może tego zrobić, prawda? - spytała Kelly. - Pozwać pani do sądu? - Nie, skąd! Tak zmienili prawo, że jest jeszcze gorzej niż kiedyś. A skoro kiedyś mu się to nie udało, z pewnością teraz także nie - zwłaszcza że szeryf jest po mojej stronie. W zeszłym tygodniu, gdy Aldo stwier¬dził, że jestem agresywna i policja musi mnie aresztować, Blaise Corri¬gan powiedział mu, żeby się wypchał. Aldo był wściekły! - oświadczyła Mary z rozkoszą. - Pamiętam go - powiedziała Kelly, odgrzebując dawne wspomnie¬nia. - Chyba go kiedyś poznałam. Był nieuprzejmy. - Tak, to on. - Mary pokręciła głową. - Trudno uwierzyć, że mamy te same geny. Pojawił się kelner; zamówili kanapki i napoje. Po jego odejściu Mary podjęła przerwaną tyradę. - Aldo jest pierwotniakiem - oświadczyła ze smakiem. - Zatrzymał się na etapie organizmów jednokomórkowych. Czego można wymagać od jednej komórki? Nie można jej ucywilizować. Seth parsknął szczerym śmiechem. - Co za porównanie! - Miałam wiele czasu na dojście do niego. Łagodniejsze epitety mnie nie zadowalają. - Jej ciemne oczy migotały; Kelly nabrała nieuzasad¬nionego przekonania, że potyczki z siostrzeńcem szalenie bawią Mary. ¬Ale mężczyźni z zasady są na niższym poziomie rozwoju. Wyłączając tu obecnych. - Ależ dlaczego? - zaprotestował Seth. - Wiem z pewnego źródła, że jestem głupim gorylem. I z całą pewnością spędziłem sporą część życia na tłuczeniu się z innymi gorylami. Mary roześmiała się wesoło, ale Kelly oblała się rumieńcem. - Dobrze! - krzyknęła. - Żałuję, że to powiedziałam! - Dlaczego? Bo ciągle to powtarzam? Nie bądź tchórzem. - Nie jestem! - Więc nie wypieraj się własnego zdania.
Miała ochotę zdzielić go na odlew, zwłaszcza że w jego wyrazistych oczach znowu zapaliły się wesołe ogniki. - Doskonale! Nie wypieram się! Pewnie jedyną twoją lekturą jest gra w kółko i krzyżyk! - Przynajmniej umiem czytać. A ty? - Oczywiście! - Więc jeśli narysuję na serwetce parę krzyżyków i kółek, będziesz wiedzieć, co to za gra? Przed oczami zrobiło jej się czarno z wściekłości. Seth dręczył ją przez cały dzień, zapędził w kozi róg i jeszcze się z niej wyśmiewał! - Dobrze - wycedziła. - Przyznaję, że jesteś inteligentniejszy, niż sądziłam. - Jasne. A to znaczy, że mam przynajmniej dwie szare komórki. Jedną na krzyżyki, drugą na kółka. Nie chciała się roześmiać. Pod żadnym pozorem i zdecydowanie nie chciała się roześmiać ... ale się roześmiała. Była zbyt uparta, żeby się P9ddać. - Dwie komórki to jeszcze mało. - Zgoda, ale podejrzewam, że jest ich tam więcej. Czasami słyszę ich grzechot. Znowu się roześmiała. Dała sobie spokój z urazą - przynajmniej na razIe. Mary, która nie spuszczała z nich oka, wtargnęła w tę chwilę wspólnego śmiechu. - Seth - odezwała się nagle - a właściwie dlaczego się rozwiodłeś? Twarz mu się zmieniła. - To nie pani sprawa. - Ależ moja ... choć to nie ma nic do rzeczy. Mieszkasz u mojej najlepszej przyjaciółki, jadasz obiady w towarzystwie jej wnuczki. .. To całkiem naturalne, że chcę wiedzieć, czy nie zeskoczyłeś przed chwilą z drzewa. Spojrzał jej prosto w oczy, całkowicie poważny. - Chodzi o brudy? - Nie, tylko o najważniejsze szczegóły. Zdradzałeś ją? Biłeś? Poniżałeś? Nie interesuje mnie nic innego. Seth patrzył na nią przez długą chwilę. - Lista jest długa, Mary. Na pewno mi uwierzysz? - Tak. Jestem żywym wykrywaczem kłamstw. A ponieważ Kelly i Bea są mi bliskie, na pewno zechcesz mi odpowiedzieć. - Kurczę. Umiesz manipulować ludźmi, co? - Czy inaczej udałoby mi się bezkarnie wtrącać w cudze sprawy przez osiemdziesiąt parę lat? Roześmiał się niechętnie. - Dobrze, dobrze. Nie krzywdziłem jej - fizycznie, psychicznie czy inaczej. I nie zdradzałem. - Więc co się stało? - Nie chciałem przyjąć pracy w dzienniku sportowym. - Tylko tyle? - Wystarczyło. Ona lubiła światło reflektorów i trasę szybkiego ruchu. Kiedy moja kariera się skończyła, miałem się zająć dziennikarstwem. Oczywiście nie powiedziała mi, czego się po mnie spodZiewa, więc kiedy odrzuciłem propozycję telewizji, znalazłem się w poważnych kłopotach. _ A ona nie mogła się z tym pogodzić? _ Nie na tyle, żeby przestać mi robić piekło. Po pół roku wyprowa¬dziłem się z domu, a ona wniosła sprawę o rozwód. Koniec historii. _ Może nie była szczęśliwa. W przeciwnym razie nie zrobiłaby czegoś takiego. _ Przyszło mi do głowy, że poślubiła mnie przede wszystkim dlatego, że byłem sławny i nieźle zarabiałem. _ Nie byłbyś pierwszym mężczyzną, który miał być przepustką do świata bogactwa i sławy. - Pewnie nie. Kelly uznała, że można wybaczyć Mary jej natręctwo. Ona sama nigdy nie odważyłaby się zadać Sethowi takich pytań. _ To straszne - odezwała się ze szczerym współczuciem. Wzruszył ramionami. _ Człowiek się uczy. Już nigdy więcej nie popełnię takiego błędu. _ Nie wszystkie kobiety są takie jak twoja była żona - zauważyła Mary. _ Być może, ale nie zamierzam przyjąć tego do wiadomości.
_ Potrafię to zrozumieć - mruknęła Kelly. Mary spojrzała na nich uważnie. _ Coś takiego! Zgoda! Ten świat nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Po obiedzie oboje postanowili przespacerować się bulwarem, prowadzącym do studia. _ Ciekawa osoba z tej Mary Todd - zauważył Seth. _ Zawsze była, jak sięgam pamięcią. _ Doskonale rozumiem, dlaczego przyjaźni się z Beą• W pewien sposób są do siebie bardzo podobne. _ Bea jest o wiele bardziej efektowna. Mary jest konkretna i praktyczna. _ Ale nie boi się wyrazić własnego zdania. _ Co chyba nie zawsze jest plusem. _ Nie, czasem może nie być. Ale zaczynam podejrzewać, że Bea i Mary mówią szczerze tylko wtedy, gdy służy to ich celom. A Mary wydaje mi się bardzo wyrachowana, choć nie wiem dlaczego. Nie zrobiła nic, co by to potwierdziło. _ Bea zawsze mówi o niej: "Ta szalona intrygantka Mary Todd". Roześmiał się• _ Naprawdę? No, skoro Bea tak mówi ... Jest jedną z najchytrzejszych kobiet, jakie znam. 8Kelly zgodziła się z nim w duchu. Choć szaleństwo babki mogło czasem budzić sprzeciwy, nikt nie mógłby jej zarzucić głupoty. - Tak się zastanawiam ... - odezwała się, przeszedłszy od Bei do Manuela, a od Manuela do kucharki - czy kucharka już wróciła. Może naprawdę powinniśmy kupić tę pizzę. - Podobno miałaś ją zastąpić. - Chwila niepoczytalności. Nie znoszę gotować. - Mnie to odpręża. - Może po meczu. Ale kiedy musi się gotować codziennie, nie jest już tak przyjemnie. - Gotuję codziennie. A już myślała, że jest całkiem znośny! Zaczęła podejrzewać, że spiera się z nią dla zabawy. - Zawsze musisz mieć inne zdanie? - Nie. - Więc czemu to robisz? - Bo lubię fajerwerki. Westchnęła z desperacją. - Znowu zachowujesz się jak dziecko. - Boże, mam nadzieję. Nigdy nie jest się zbyt dorosłym, żeby znowu być dzieckiem. Dziwna filozofia, w dodatku najwyraźniej skierowana wprost do niej. Ale oczywiście Seth nie mógł wiedzieć, że zbyt szybko stała się dorosła, przyjmując na siebie obowiązki dorosłych. Nie mógł wiedzieć, że bycie dorosłym jest jedyną rzeczą, na której się znała. - Tylko nie cofnij się do pieluch - rzuciła cierpko. ; - Pieluchy? Nie, ale smoczek by się przydał. Po drodze zajrzeli do paru interesujących sklepów na bulwarze, ale dopiero w księgami Kelly zapomniała o wszystkim. Minęło tyle cza¬su, odkąd czytała jakąkolwiek powieść. Teraz zagubiła się między pół¬kami, z zapamiętaniem przeglądając tytuły. Seth zniknął w dziale po¬radników. Po jakimś czasie ocknęła się z naręczem książek, od romansów do kryminałów. Za dziesięć minut mieli się spotkać z Beą. Stanęła w kolejce do kasy; przed sobą ujrzała Setha. Kupował grube tomy, zatytułowane Wychowanie trudnych dzieci, Modyfikacja zacho¬wania dla wychowawców oraz Studium psychopatologii dzieci i mło¬dzieży. Kelly zerknęła na tytuły, a potem na niego. - Samopomoc? - Nie, przyszło mi do głowy, że z tych kartek da się zrobić fajną tapetę. - Nie zdradził jej nic więcej. - O, pani Kelly Burke - powiedziała śliczna blondynka, gdy Kelly podała jej kartę kredytową. - Tak? - Proszę wybaczyć, jestem Jillie Corrigan. Mój mąż to Blaise Corrigan, szeryf. Wspominał, że wróciła pani do miasta. Mam wrażenie, jak¬bym panią znała. Do szaleństwa przepadam za pani
rodziną. Kelly uśmiechnęła się mimo woli. - Szaleństwo to właściwe słowo. Jillie roześmiała się. - To im tylko dodaje uroku, nie sądzi pani? Kelly nie podzielała jej zdania, choć nie zamierzała się zwierzać. - Proszę tu kiedyś wstąpić - powiedziała Jillie z nieśmiałym uśmie¬chem. - Może napiłybyśmy się kawy albo herbaty i lepiej się poznały? - Chętnie - zgodziła się Kelly, c~oć właściwie nie zamierzała pozo¬stać w Paradise Beach tak długo, żeby się z kimkolwiek poznać. - Sława cię wyprzedza - zauważył Seth, gdy znaleźli się na rozpa¬lonej ulicy. Powietrze stało się ciężkie i nieruchome. Kelly, która zdążyła od¬zwyczaić się od słońca i upału, z trudem znosiła ten klimat. - Właśnie sobie przypomniałam, dlaczego stąd wyjechałam - oznajmiła, pomijając milczeniem uwagę Setha .. - Boże, jak gorąco! - Duszno - poprawił ją. - Duszno, gorąco, co chcesz. Znowu się ze mną sprzeczasz. - Bo nie jest aż tak gorąco. Najwyżej trzydzieści stopni. - Właśnie. - Gorąco jest raczej przy trzydziestu pięciu. Kelly czekała na powiew wietnyka, który miejscowi nazywali bożą kli¬matyzacją. Była to jedyna rzecz, dzięki której na wyspach można było wytny¬mać w lecie. Ale powietrze było wilgotne i nieruchome jak w saunie. Odru¬chowo spojrzała w górę i zobaczyła nisko sunące zielonkawe burzowe chmury. - Zaraz lunie - zauważyła. - Mam nadzieję, ze Beajuż skończyła. Seth pokiwał głową. - Wygląda paskudnie. Floryda, pomyślała z niesmakiem. Jeśli się nie smażysz, to toniesz albo lecisz z wiatrem. Okazało się jednak, że Bea nie skończyła i nie zamierzała skończyć. Żądała powtórzenia ujęcia, ponieważ na poprzednim źle wyszła, a reży¬ser nie chciał się na to zgodzić. - To reklamówka! - powiedział zrozpaczony. - Nie próbne zdjęcia na pierwszą naiwną! - Dokładnie - powiedziała Bea dobitnie. - To nie są próbne zdję¬cia. To reklama, która pojawi się w stacjach telewizyjnych całego kraju. Zrozum, Reuben, gdybyś kiedyś był jedną z najpiękniejszych kobiet świata, teraz miał psiemdziesiątkę na karku i codziennie musiał patrzeć w lustro, by zobaczyć zwykłą staruszkę, co byś sobie pomyślał, gdybyś źle wyszedł na zdjęciach? Reżyser westchnął. - Nie wyszłaś źle! - Owszem, wyszłam. Wystarczy, że jestem stara, nie muszę jeszcze wyglądać, jakbym stała nad grobem! Reżyser uniósł ręce w górę. - Niech ci będzie. Zrobimy jeszcze jedno ujęcie. Ale ma być ideal¬ne za pierwszym razem. Jestem dziś umówiony i już się spóźniłem. - Nadchodzi burza - odezwała się łagodnie Kelly. Miała ochotę za¬mknąć babcię w mocnym uścisku. Nigdy by się nie domyśliła, że pode¬szły wiek mógł podkopać jej pewność siebie. Bea zawsze wydawała się taka silna i zadowolona z siebie. - Wiesz, jak trudno jest przejechać przez most, kiedy fale są wysokie. - Wystarczy jedno ujęcie - oznajmiła Bea twardo. - I łagodniejsze oświetlenie. I żeby tym razem kamera nie brała mnie z lewej strony! ¬Poklepała policzek. - Kiedy jestem ożywiona, nie widać tego, ale po tym niewielkim wylewie z zeszłego roku lewa strona mojej twarzy wy¬gląda ... starzej. Wylew? Kelly z przerażenia omal sama nie dostała wylewu. Nikt jej nie powiedział! Dlaczego nie zadzwonili? Bea zauważyła jej minę i przystanęła przy niej w drodze na plan. Poklepała ją po ramieniu. - Nie pozwoliłam im cię zawiadomić, dziecko. To był drobny kło¬pot i szybko minął. Wypuścili mnie ze szpitala po trzech dniach! Nigdy bym o tym nie wspomniała, ale Reuben jest czasami taki tępy!
Kelly uśmiechnęła się słabo, choć miała wrażenie, że jej świat przy¬słoniła czarna chmura. Bea, niezniszczalna Bea miała wylew! Pewnie nie powinna się dziwić, ale podświadomie uznała, że Bea nigdy się nie zestarzeje. Kiedy wszyscy opuścili pokój i przenieśli się do studia, Seth odwró¬cił się i spojrzał przenikliwie na Kelly. - Domyślam się, że ci nie powiedziała. Kelly zacisnęła usta, walcząc z rozpaczą i strachem. Pokręciła głową. _ Nie było aż tak źle; Naprawdę. Trochę jej się zakręciło w głowie i poczuła się słabo, więc pojechała do szpitala. Lekarz powiedział, że to łagodna postać wylewu spowodowana przez arytmię. Niemal wszystkie symptomy minęły po dwudziestu czterech godzinach. Jej serce jest już zdrowe. Od tej pory ma się doskonale. - Byłeś przy tym? - Mavis do mnie zadzwoniła. Od razu przyleciałem. Tego było już za wiele. Odwróciła się i uciekła na parking. Burza była coraz bliżej, zerwał się lekki wiatr, a woda w zatoce stała się stalowoszara. Babcia miała wylew i nikt jej nie zawiadomił. Zadzwonili do Setha, nie do niej. To wszystko jej wina. Powinni wiedzieć, że mogą się do niej zwrócić w trudnej chwili. Oddaliła się od nich tak, że nie byli tego pewni. Od samego początku sprawiała im wyłącznie zawód. Dlaczego wszystko miałoby się zmienić tylko dlatego, że była już dorosła? Czego się obawiali? Że wpadnie w histerię? Przecież zawsze uważali, że jest najbardziej praktyczna z nich wszystkich. To nie miało sensu. Ale choć usiłowała sobie wmówić, że nigdy jej nie doceniali, w głę¬bi duszy wiedziała, że chodzi o coś więcej. Przecież się od nich odsunꬳa. Dlaczego mieli szukać u niej pomocy? Jakaś ręka dotknęła jej ramienia. Seth stał za nią i przyglądał się jej wzrokiem tak łagodnym, że poczuła ucisk w gardle. _ Przepraszam -powiedział. - Nie wiedziałem, że ci nie powiedzieli. Zdobyłbym twój numer i sam bym cię zawiadomił. Wzruszyła ramionami. _ To już nie ma znaczenia. - Teraz już rozumiała, dlaczego jej tak wyrzucał długą nieobecność w domu. Z pewnością zasługiwała na wszystkie zarzuty, które miał - i nadal ma - wobec niej. W niczym nie potrafiła być dobra - nawet w byciu wnuczką, co wszystkim innym lu¬dziom przychodziło bez żadnego wysiłku. - Ważne, Kelly. Kocham twoją babkę• Serce jej zamarło. Kocha jej babkę! Powinna się spakować i jeszcze dzisiaj wracać do Kolorado, gdzie przynajmniej byli ludzie lubiący jej towarzystwo. _ Jest wspaniałą przyjaciółką. Dzielną starszą panią. I niezły z niej numer. Czy coś pominąłem? Usiłował ją rozśmieszyć, ale ona poczuła się jeszcze gorzej. - Nie wiem - wydusiła z wysiłkiem. _, Czasem jest wkurzająca jak cholera - ciągnął łagodnie, niemal czule. - Lubię takich ludzi. Nie potrafię tego wyrazić, ale dogadaliśmy się jak mało kto, a różnica wieku nie ma tu żadnego znaczenia i nigdy nie miała. Prawdę mówiąc, wszyscy twoi bliscy są wkurzający jak cho¬lera. I czasami są tak sobą pochłonięci, że nawet nie zdają sobie sprawy, jak denerwują innych. Święta prawda, pomyślała. Za każdym razem, gdy czuła się przez nich głupia i nieudana, ,była także pewna, że nie zrobili jej tego umyślnie. - I co z tego? - Gardło miała tak ściśnięte, że z trudem wydobywała słowa. Oczy ją paliły. Dobry Boże, nie pozwól mi się rozpłakać na oczach tego faceta. - To, że trudno z nimi żyć. Choć kocham twoją babkę, mogę tylko współczuć osobie, która była pod jej opieką. Bea ma tyle samo szalo¬nych, co dobrych pomysłów, a jak już sobie coś wbije do głowy, to nie ma na to rady. Teraz też usiłuje mnie przekonać. - Mmm? - Tak, żebym oddał rzeźby do galerii. I choć powtarzałem jej tysiące razy, że to tylko hobby i nie chcę tego robić zawodowo, że wolę poda¬rować rzeźby przyjaciołom, ona mnie po prostu nie słucha. - Mmm. - Może - dodał cicho - miałaś cholemie poważne powody, żeby tak długo nie wracać do domu. I jeśli chcesz się rozpłakać, to proszę bardzo.
Nie zamierzała dać mu tej satysfakcji. - Poradzę sobie - mruknęła wyzywająco. - Na pewno. - Otoczył ją ramieniem i lekko przytulił. Kiedy się cofnął, omal nie zemdlała. - Lepiej, żeby Bea się pospieszyła - zauważył od niechcenia, jakby nic się nie stało. - Spójrz na niebo. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę ze zmiany pogody. Woda w zato¬ce była niespokojna, fale wysokie i pieniste, a powietrze pachniało ozo¬nem i deszczem. Chmury nabrały koloru sinozielonego i zasnuły całe niebo. - Nadchodzi bardzo szybko - zauważyła. Miała wrażenie, jakby się otrząsnęła z ponurego snu. Później, pomyślała. Później to sobie prze¬myśli. Na razie nie może, ponieważ nie jest sama, a także dlatego, że nie potrafi zdecydować, czy chce, czy też nie chce dobroci Setha. - Zobaczmy, jak im idzie - zaproponował. - Ujęcie nie może trwać dłużej niż trzy sekundy. - Chyba że Bea wtrąca się do reżyserowania - uzupełniła Kelly, przy¬pominając sobie niezliczone epizody z dzieciństwa. Ileż to razy siedziała cichutko w kąciku studia, podczas gdy babcia odgrywała tę samą scenę dziesiątki razy, dopóki i ona, i reżyser nie uznali, że są zadowoleni! W drzwiach zderzyli się z Beą• - Wreszcie! - zawołała. - Skończyliśmy. Potem zauważyła, co się dzieje na dworze. - Dlaczego mi nie powiedzieliście, że jest aż tak źle? _ Próbowaliśmy - mruknął Seth. - Ale myślałaś tylko o jednym. - To klucz do sukcesu. Nie powiesz mi, że podczas meczu nie my¬ślałeś tylko o grze. Pobiegła do furgonetki, klapiąc o chodnik srebrzystymi sandałkami. Seth wskoczył za kierownicę, a Kelly, za namową babci, usiadła obok niego. Gdy dotarli do mostu, deszcz siekł już gęsto. Seth Włączył wycieraczki i zwolnił. Poryw wiatru uderzył w samochód i Kelly przeraziła się, że następny strąci ich z mostu wprost w kipiel. Jednak po chwili znaleźli się po' drugiej stronie, pod osłoną drzew, i świat znów wydał się bezpieczną przystanią. Wiatr się uspokoił, deszcz padał dalej, a las wyglądał mrocznie i tajemniczo. _ Zdążyliśmy w samą porę - odezwała się Bea. - Choć nie ma w tym zasługi Reubena. Ten człowiek z każdym rokiem robi się coraz bardziej uparty. - Chyba nie tylko on - mruknął Seth. Roześmiała się. - Ja zawsze byłam uparta. Nie zmieniłam się ani na jotę. Seth zatrzymał samochód przed drzwiami frontowymi i oznajmił, że ma coś jeszcze do załatwienia. Kelly i Bea weszły do domu. W środku było ciemno i cicho, jakby wszyscy się wyprowadzili. _ Ciekawe, dokąd poszli - powiedziała Bea. - Zwykle słychać ryki Mavis i skrzypce Juliusa. Ach, trudno, przebiorę się, a potem porozma¬wiamy. Kelly skinęła głową, ale przeszedł ją wewnętrzny dreszcz. Rozmowy z Beą polegały zawsze na tym, że babcia dopóty wałkowała jakiś temat, dopóki Kelly nie zgodziła się z nią z czystej rozpaczy. Powinna pój ść do siebie i trochę popracować, ale niespodziewanie dla samej siebie znalazła się w pracowni Maksa. Wujek włączył wszyst¬kie światła w pokoju, by rozproszyć burzowe mroki. Czyścił pędzle. Znajomy zapach terpentyny zakręcił Kelly w nosie i przywołał wspo¬mnienia z dzieciństwa. Ten pokój był niegdyś jej ulubioną kryjówką. Jako dziecko bawiła się tu godzinami, albo przyglądała się, jak wujek maluje. Odkąd skoń¬czyła sześć lat, Max często dawał jej własne malutkie sztalugi z płótnem, na którym rozmazywała kolorowe plamy. I nigdy nie robił jej żadnych wyrzutów, że marnuje farby i brudzi wszystko w promieniu metra wo¬kół siebie. Znalazła wolny stołek i usiadła, przyglądając się wujkowi z miłością. - Za ciemno, nie można malować - wyjaśnił, otrząsając pędzel z terpentyny. - Nie znoszę marnować dnia. Pokiwała głową ze zrozumieniem. - Ja też się tak czuję, kiedy nie mogę pracować. - Szczerze mówiąc, udało mi się zacząć o ósmej rano, więc i tak coś niecoś zrobiłem. Tylko nie znoszę przerywać, kiedy dobrze mi idzie. Naprawdę, to marnotrawstwo. Ach, co tam ... - Sięgnął po następny pędzel i potarł go szmatką nasączoną terpentyną. - Malujesz jeszcze? - Nie, jeśli mogę się wykręcić. Spojrzał na nią z uśmiechem.
- Zawsze miałaś za wysokie wymagania. - Za wysokie? Nic nie wyglądało tak, jak chcę. - I co z tego? Myślisz, że moje obrazy wyglądają tak, jak chciałem? Ręka i pędzel często nie potrafią oddać tego, co mam w głowie. Czasa¬mi myślę, że Beethoven miał szczęście, że ogłuchł, zanim usłyszał wy_ konanie swojej Dziewiątej Symfonii. Przynajmniej nie było mu dane usły¬szeć swego dzieła, skażonego przez fałszujący flet, zachrypniętego tenora czy pomyłkę dyrygenta. - Nigdy tak o tym nie myślałam. Max wzruszył ramionami. - Aja bez przerwy. Byłbym o wiele szczęśliwszy, gdybym nigdy nie widział moich płócien. Ale tak się nie da. Chodzi o to, że chciałem, żeby malowanie cię cieszyło. Żeby było dla ciebie zabawą. A ty zawsze się starałaś, żeby było czymś więcej. KeIly zmieniła temat, ponieważ nie tak to zapamiętała. - Nad czym teraz pracujesz? - Znowu się przerzuciłem na marynistykę. - Machnął ręką w stronę sztalug. - Popatrz. KeIly podeszła do dużego płótna. Z zapartym tchem spojrzała na smagane deszczem morze pod sinym niebem i małą łódeczkę, miotaną ogromnymi falami. I tak, jak zawsze, gdy patrzyła na obrazy Maksa, głę¬boko w jej sercu poruszyły się ukryte uczucia. - Jest cudowny, wujku. Cudowny. - Dziękuję. Robię serię widoczków. Pozostałe są tam, w rogu. Ale ona nie mogła oderwać oczu od łódeczki. - Na tym polega różnica między nami. - Jaka różnica? - Czuję się jak ta łódeczka. Ty to sprawiłeś. Ja bym nie potrafiła. - Robisz to w inny sposób. Niektórzy z nas mają dar. Inni sami są darem. Znowu miała ściśnięte gardło. Z trudem odwróciła wzrok od obrazu. Wujek patrzył na nią z miłością. - Chodź tutaj, uściśnij wujka Maksa, dziecko. Tęskniłem za tobą jak głupi. W jego silnych ramionach pachnących terpentyną znowu poczuła się mała i bezpieczna. I po raz pierwszy od chwili przybycia pomyślała, że wróciła do domu. Rozdział 8 Seth pracował przy komputerze. Burza ciągle szalała. Z trudem usły¬CJszał, że ktoś dobija się do drzwi. Zapisał plik i podniósł się niechętnie, by sprawdzić, które z rodu Burke'ów postanowiło go podręczyć. Za progiem stała Mavis. Wyglądała jak przemoczona mysz. - Sethl - zagrzmiała operowym głosem, odgarniając z twarzy mo¬kre kosmyki siwych włosów. Musisz nam pomóc! - Jasne, jeśli tylko potrafię. - Chodzi o Kelly! Kucharka nie wróciła, a Kelly usiłuje ugotować nam kolację, ale ... chyba nie wie jak. Miota się po kuchni i narzeka, że nie może znaleźć książki kucharskiej. Żadne z nas nie potrafi gotować. Mógłbyś nią pokierować, zanim wszyscy poumieramy z głodu? Pokierować, pomyślał Seth z rozbawieniem. Kelly pewnie by pękła z wściekłości. I to był wystarczający powód, żeby się zgodzić. - Za chwilę przyjdę. - Och, wielkie, wielkie dzięki - zaintonowała Mavis. - Kelly mamrotała coś, że powinniśmy mieć w lodówce hot dogi, jak wszyscy. Hot dogi! - Wzdrygnęła się teatralnie. Seth, który lubił hot dogi, powstrzymał się od komentarza. - Daj mi chwilę. Muszę wyłączyć komputer. - Wyłączyć? Po co? - Na wypadek, gdyby uderzył piorun. Nie ma sensu ryzykować, skoro nie pracuję. Możesz wrócić sama? - Oczywiście. - Więc wracaj i się wysusz. Odprowadził ją wzrokiem, zastanawiając się, dlaczego nie włożyła płaszcza przeciwdeszczowego. Pewnie po to, żeby wzbudzić współczu¬cie, pomyślał z rozbawieniem. Nikt
z tej rodziny, może z wyjątkiem Kelly, nie przepuściłby takiej okazji. Trudno mu było uwierzyć, że żadne z nich nie potrafi podgrzać zupy z puszki. Co prowadziło do nieuniknionego wniosku: coś knuli. Ale co? Pokręcił głową i poszedł po płaszcz. Pięć minut później zastał Kelly w kuchni nad baranim udźcem tak wielkim, że można by nim nakarmić drużynę piłkarską. - Chcą na kolację udziec barani - powiedziała żałośnie. - Udziec! To świństwo jest tak zamarznięte, że można by nim zabić mamuta! Ach, tak, pomyślał Seth. Więc jednak coś się za tym kryje. Nie cho¬dziło o to, że Kelly nie potrafi gotować. Jego wewnętrzny alarm włączył się na cały regulator. Ta rodzina coś knuła. - Ale dziś tego nie zjedzą - powiedział głośno. - Chyba że takie zmrożone. Spojrzała na niego. - Wiesz, to wygląda jak kawałek zwierzęcia. Chybabym tego nie tknęła, nawet gdybym wiedziała, jak to draństwo rozmrozić. Do mikro¬falówki nie wejdzie. - Jest za duże, żeby się dziś ugotowało. Zmarszczyła brwi. - Masz rację. Nie mogę uwierzyć, że żadne z nich nie wie, jak się to przygotowuje. Ani on, ale powstrzymał się od komentarza. Miał uczucie, że Bur¬ke' owie dokładnie wiedzą, o co poprosili Kelly. - Nie pamiętasz przypadkiem tego starego kryminału Alfreda Hitch¬cocka o baranim udźcu? - Z tą kobietą, co zatłukła męża na śmierć mrożonym udźcem, który potem ugotowała i podała detektywowi? - Właśnie. Spojrzeli na mięso. - Nieee - powiedzieli jednocześnie i roześmiali się. - Niestety - dodał Seth po chwili - medycyna sądowa poczyniła wielkie postępy. Znaleźliby tkankę w ranach. - Aha. - Zawsze możesz to podać tak, jak jest. - Ozdobione łodyżką mięty. -Westchnęła. - Lepiej to schowam i wymyślę coś innego. Chciała podnieść udziec, który ważył pewnie jakieś osiem kilo, ale Seth ją wyręczył. Ruszył w stronę chłodni, która miała rozmiary nie¬wielkiego pokoju. - Znajdź coś innego, a ja to odłożę. Poszła za nim i stanęła przed półkami pełnymi mięsa w schludnie podpisanych opakowaniach. - Cudownie - mruknęła. - Hamburgery, hamburgery, hamburgery. Polędwica. Schab. Całe kurczaki i kurczaki w kawałkach. Kaczka. Gęś. Homar. Krewetki. Dorsz ... - Pokręciła głową. Przede wszystkim mu¬szę znaleźć książkę kucharską! - A może kotlety jagnięce? - podsunął. - Skoro mają apetyt na baraninę .. • Spojrzała na niego z ukosa. - W tej chwili mało mnie obchodzi, na co mają apetyt. - Prawda, zapomniałem, że nie znosisz gotować. - Nie tylko nie znoszę, ale bez książki kucharskiej jestem zgubiona. A wszystkie się gdzieś pogubiły. - Mogę ci pomóc. Wyglądała tak, jakby wolała zjeść na kolację gwoździe. - Poradzę sobie - oznajmiła zimno. - Ty wracaj rąbać drzewo czy czym się tam zajmowałeś. - Możemy dokończyć tę rozmowę poza chłodnią? - Powoli zaczy¬nał marznąć, a na ramionach Kelly pojawiła się gęsia skórka. - Lepiej mi się kłóci, kiedy jest ciepło. - Więc wyjdź. Ja muszę postanowić, co przygotuję. - A w ogóle potrafisz gotować? Spojrzenie, które mu rzuciła, powinno go położyć trupem na miej¬scu. - Jeśli muszę. Słuchaj, dam sobie radę, rozumiesz? Zawsze daję sobie radę• - Nikt tego nie kwestionuje, nie obrażaj się. Chciałem tylko pomóc. - Pomożesz, jeśli przestaniesz mi przeszkadzać. - Dobrze. - Wyszedł z chłodni i usiadł przy stole. Kelly wyłoniła się ohwilę później. W objęciach trzymała paczkę. - Hamburgery - mruknęła.
- Kulinarny triumf. - Nie bądź wredny. - Nie jestem - zapewnił ją z urazą. - Z mięsa do hamburgera można wyczarować cudeńka. Klops. Hamburgery. Gulasz. Chili. Spaghetti. - Ale nie bez książki kucharskiej. - Ja mogę i bez książki. Pozwól, że będę kibicował. - Skoro mowa o kibicowaniu ... - Włożyła mięso do kuchenki mikrofalowej i wcisnęła guziki. Skąd się tu wziąłeś? Zastanowił się, czy nie skłamać, żeby oszczędzić jej upokorzenia, ale uznał, że kłamstwo nie przejdzie mu przez usta. - Mavis przys,zła do mojego domku, przemoczona do suchej nitki, i poprosiła, żebym ci pomógł, bo bez książki kucharskiej jesteś całkowi¬cie zagubiona. - Ach, tak? - Oparła się o blat, splótłszy ręce na piersi. - A to niby dlaczego? I jak to się stało, że z kuchni zniknęły wszystkie książki ku¬charskie? - Nie mam pojęcia. A co do tego, dlaczego po mnie przyszła ... - Zawahał się. - Czasami mam wrażenie, że mną manipulują. - Aha! - Aha? - Aha. Odczekał, ale musiał spytać: - Co "aha"? - To doskonali manipulatorzy. - Też mi się tak wydaje. - I coś knują. - Też tak sądzę. Skinęła głową z satysfakcją. - No, to wiele tłumaczy. - Co tłumaczy? - Dlaczego Mavis wysłała mi tego dziwnego e-maila, w którym wspomniała, jak to Bea za tobą przepada, a ty przejąłeś finanse rodziny. - Nie przejąłem. - Też tak sądzę. A dzisiaj po południu, kiedy rzuciłam okiem na dokumenty, okazało się, że wcale nie ma w nich bałaganu. Nie rozu¬miem, dlaczego Bea ci powiedziała, że trzeba je posortować, bo o ile zdołałam się zorientować, wszystko się zgadza. - Więc dlaczego sprzedali mi tę smutną opowieść o tym, jak to nie mają pojęcia, ile pieniędzy znajduje się na ich koncie? - Nie wiem. Tyle tylko, że to wspaniały sposób, żeby mnie ściągnąć do domu. - Aaa ... - Wszystko zaczęło się układać w spójną całość. - Więc wróciłaś galopem, żeby ich uratować ze szponów hochsztaplera, czyli mme. - N o właśnie. - Przykro mi cię rozczarować, ale mam więcej pieniędzy, niż mi potrzeba. Nie chcę cudzych. Skinęła głową. - To możliwe. - Nie tylko możliwe. To prawda. Jestem przezorny. Nawet teraz, kiedy żona zabrała pół mojego majątku, i tak mam tyle, że starczy mi do końca życia. Na pewno nie potrzebuję pieniędzy twojej rodziny. - Zabrała ci pół majątku? - Tego, do którego doszedłem w trakcie naszego małżeństwa. - Pewnie byłeś wściekły. Pokręcił głową. - To mnie nie obchodzi, mam inne problemy. Ale nie zmieniaj tema¬tu. Rozumiem, że chcieli cię ściągnąć do domu. Wszyscy za tobą tęsknili. Ale po cholerę przywlekli mnie tutaj, żebym gotował z tobą kolację? - Też się nad tym zastanawiam. - Swatają nas? - spytał ostrożnie po chwili namysłu. - Co?!
- Kurczę, po co tyle odrazy? - Jak to po co? Swatają mnie z człowiekiem, który bez przerwy mi wypomina, że umie lepiej gotować ode mnie! Daj spokój. - Też nie jestem zachwycony. Wystarczy mi jedna Vel vet. A ty nie chcesz mieć nic wspólnego z głupim gorylem. - Przestaniesz mi to w końcu wypominać? - Dlaczego? Sama zaczęłaś. - Nie mógł się pohamować; usta zadrgały mu w uśmiechu. Skupmy się na problemie, dobrze? Jak sobie z tym poradzimy? - No, nie wiem. Może zrobimy paskudną kolację? - Mam lepszy pomysł. Chili. Bardzo dobre chili. Bardzo ostre. Z przyjemnością zauważył błysk radości w oczach Kelly. - Bez fasoli? - spytała godzinę później. - Bez. Prawdziwe chili je się bez fasoli. - Kwestia gustu. - Albo miejscowych zwyczajów - zgodził się bez sprzeciwu. - Wystarczy dla wszystkich? - Dla wszystkich? - Pomogłeś gotować, więc musisz to zjeść. - Wystarczy. Przy takiej ilości papryki jeden kęs wystarcza na długo. Dodamy trochę nachos i kolacja jak malowanie. W tej samej chwili ze spiżarni dobiegł ich trzask i parę głuchych łomotów. Wymienili spojrzenia. - Pójdę sprawdzić, co się dzieje - powiedziała Kelly. - Lawrence mógł sobie zrobić krzywdę. - Idź. Ja przypilnuję garnka. Kelly zapukała cicho do drzwi spiżarni, w której rozległ się kolejny łomot. Zaniepokojona zajrzała do środka. Lawrence stał na środku pomieszczenia z naręczem butelek. - Wszystko w porządku? - Znakomicie - zapewnił ją, chwiejąc się lekko. - Postanowiłem rzucić picie. - Z tymi słowy wrzucił butelki do wielkiego plastikowego kubła. Odwrócił się i wygarnął następne butelki z szafy. - Hm ... Lawrence? - Tak, panienko? - To zapasy domowe. - Wiem, ale nie mogę stać się abstynentem, kiedy w moim pokoju znajduje się zapas alkoholu, który wystarczy do zaopatrzenia niejedne¬go baru. - Masz rację - przyznała, ale skrzywiła się, gdy kolejna butelka wpadła do kubła. Tym razem rozległ się brzęk pękającego szkła i w po¬mieszczeniu rozszedł się zapach bourbona. - Nie zniosę tego świństwa w domu - ogłosił Lawrence dostojnie, wyrzucając kolejną butelkę. Nie mogę tego podawać. Nie mogę czuć tego zapachu. Nie mogę wiedżieć, że mam to w zasięgu ręki. - To zrozumiałe. - Coś jej mówiło, że reszta rodziny nie ucieszy się na wieść, iż zostali abstynentami. Babcia lubiła czasem wypić martini przed kolacją, Max przyzwyczaił się do kieliszka whisky wieczorem, a Zee ... Cóż, Zee potrafiła pić łeb w łeb z nimi, jeśli tylko miała odpo¬wiedni nastrój. - Lawrence ... jesteś pijany? - Tak! - Wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy. - Jestem. Je¬stem pijany prawie przez cały czas. Teraz też. I jeśli nie opróżnię tej szafy, będę pijany przez resztę życia. - Hm ... może powinieneś pójść do lekarza? - Nikt nie może mi pomóc. Muszę opróżnić szafkę i piwnicę z winami. .. - Chwileczkę, piwnicy nie! Spojrzał na nią z urazą. - Nie przerzucę się na wino. Wino także stąd zniknie. - Ale tam jest to Chateau Lafitte i Moet. .. - Urwała, przerażona nagłą wizją katastrofy. Babcia od dawna kolekcjonowała szlachetne wina i choć nie piła ich często, ponieważ już jej nie służyły tak jak dawniej, w piw¬nicy z winami spoczywał znaczny majątek. - Lawrence, nie tykaj win, dopóki nie przyprowadzę babci. - Dobrze. Teraz przejdę do sherry. Kelly wróciła pędem do kuchni: - Lawrence oczyszcza dom z alkoholu! Muszę sprowadzić babcię, zanim złupi piwnicę z winem.
- Mam go powstrzymać? - Tylko jeśli rusży na piwnicę. Rany boskie, te wina są warte ze trzydzieści tysięcy dolarów ... - Jej głos zamarł w głębi korytarza. Bea siedziała przy toaletce, szykując się do kolacji. Słowa Kelly uto¬nęły w huku nagłego grzmotu. - Ależ był straszny - powiedziała Bea, kiedy grzmot ucichł. - Tylko mi nie mów, że dom się zapalił od pioruna. Moje drogie dziecko, co się stało? Czyżby Zelda jednak coś uknuła? O Boże, nie mów mi, że tym razem przy¬prowadziła nosorożca! Nigdy go nie utrzymamy za ogrodzeniem! - Lawrence wyrzuca cały alkohol. Bea zamarła ze szczoteczką z tuszem przy oku. - Dlaczego? - Mówi, że zrywa z piciem. - W samą porę. Wszystkim nam dobrze zrobi, jeśli w domu będzie mniej alkoholu. - Ale, babciu, on chce opróżnić piwniczkę z winem! Bea uniosła brew. - Naprawdę? To nas będzie kosztowało. - Seth powiedział, że go nie dopuści do piwnicy, ale chyba powinnaś tam pójść i porozmawiać z Lawrence'em. - Jeśli mnie posłucha. Rzadko to robi. Rozumiem, że kucharka się nie pojawiła? - Seth i ja robimy kolację. - Wiesz, zaczynam sądzić, że moja służba zanadto się rozbestwiła. - Zawsze byli rozbestwieni! - Jak wszyscy w tym domu. Ale kiedy służący zaczynają ci wchodzić na głowę, pojawiają się kłopoty. - Rozprowadziła puder na policz¬kach. - Zaraz zejdę. Powiedz Sethowi, żeby na nim usiadł, jeśli to bę¬dzie konieczne. Na szczęście nie było takiej konieczności. Kamerdyner stracił przy¬tomność, siedząc na kuchennej podłodze z butelką sherry w jednej i ry¬żowego wina w drugiej ręce. Seth siedział na stołku, skubiąc wargę, jak¬by się zastanawiał, co ma z tym zrobić. - Co się stało? - spytała Kelly. - Wziął wino i nagle oznajmił, że jest zmęczony. Usiadł i zasnął. - Biedny. - Zawsze taki był? - Kiedy byłam mała, troszkę sobie popijał. Wiesz, drink przed kolacją, potem brandy ... Nikt na to nie zwracał uwagi. Ale stopniowo zrobi¬ło się coraz gorzej.'Kiedy wyjechałam, pił już na całego, ale jeszcze nie tak. Zawsze był tak dyskretny, że wyglądało to jak niewinna słabostka. - On potrzebuje pomocy. - Z pewnością - odezwała się Bea, wpływając do kuchni w sukni z różowego brokatu. - Och, jej, znowu zasnął! Nigdy tak nie było. - Musimy mu pomóc - powiedziała Kelly. - Oczywiście. Problem w tym, że rano nie będzie o tym pamiętać. Nie będzie wiedział, że wyrzucił z domu alkohol. I prawdopodobnie się na mnie pogniewa. Kelly patrzyła przez chwilę na babcię. - I co z tego? - Właśnie. Co z tego? Będzie się gniewać, może rzucić pracę, ale nie zamierzam dłużej tego tolerować. Ten biedak zapije się na śmierć. A na to nie pozwolę. Kelly, sprowadź resztę, dobrze? Seth, bądź tak miły i spróbuj znaleźć Manuela. Musimy się tym zająć od razu. Kelly sprowadziła resztę rodziny, zachodząc w głowę, do czego jest potrzebny cały dom ludzi. Chyba nie po to, żeby odwieźć Lawrence'a do szpitala. Tymczasem Bea ją zaskoczyła. Kiedy cała rodzina - z wyjątkiem kucharki - zebrała się w kuchni, Bea ogłosiła dobitnie: - Musimy pomóc Lawrence' owi, zanim się zabije. Dlatego życzę sobie, żeby z tego domu zniknął cały alkohol, i to zanim Lawrence się obudzi. To dotyczy także wina z piwnicy. Julius skrzywił się boleśnie. - Mamo, nasze wino jest warte fortunę! Gdzie mamy je umieścić? - Nie można go wlać do wody - oznajmił Manuel. Miał na sobie czarną sukienkę i biały fartuszek z falbankami . - To skażenie. Zapłacilibyście karę. - Nie zamierzałam wam tego proponować. Zee, co by się stało, gdyby¬śmy umieścili wszystkie
butelki na terenie tygrysów? Lawrence nigdy w ży¬ciu tam nie wejdzie, a kiedy zechcemy coś wypić, Zee nam przyniesie. - Pewnie tak - powiedziała Zee. - Jeśli żadna butelka się nie otwo¬rzy ani nie pęknie. Nie chcę, żeby moje tygrysy się upiły. - Chwileczkę - zaprotestowała Mavis. - Mogę dzielić tę wyspę z ty¬grysami, dopóki są po drugiej stronie mocnego ogrodzenia, ale nie mam ochoty wkraczać na ich teren. - Zamknęje w zagrodzie - rzuciła Zee niecierpliwie. - Takjak wte¬dy, kiedy przychodzi weterynarz. Nie bądź łajzą, Mavis. - Nie jestem łajzą, tylko czuję rozsądny respekt przed trzystukilowym drapieżnikiem. Max miał inne wątpliwości: - To oznacza, że muszę się wyrzec mojego bourbona? - Wszyscy musimy się wyrzec - oznajmiła Bea twardo. - Nikomu nie zaszkodzi, jeśli przestaniemy pić rażem z Lawrence'em, a niektórym na pewno pomoże. - Spojrzała znacząco na Maksa. - Wszystko to pięknie i wspaniale - odparł - ale przypominam so¬bie, że i ty pijasz martini przed kolacją• - A ja wiem - odezwał się Julius - że jeśli wszyscy zrezygnujecie z picia, nasze życie zmieni się w piekło. Mavis zesztywniała. - Sugerujesz, że jesteśmy alkoholikami? Wzruszył ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Jeszcze nigdy nie zrezygnowałaś z drinka. - W ten sposób nic nie osiągniemy - przerwała im niecierpliwie Bea: - Musimy znaleźć najszybszy i najłatwiejszy sposób usunięcia ca¬łego alkoholu, zanim Lawrence się obudzi. - Spiżarnię załatwił sam - zauważyła Kelly. - Cały alkohol jest w ko¬szu na śmieci. - Zakładając, że nie ma ukrytego zapasu - dodał Manuel. - Znam pijaków. To chytre sztuki. - Musimy się postarać - powtórzyła Bea twardo. - Mamo - jęknęła Mavis. - W tej piwnicy jest z tysiąc butelek wina. Jak mamy je wszystkie przenieść? - Może po prostu zamknąć piwnicę na klucz? - zaproponował Max. - Według mnie jeśli nie przerobimy piwnicy na sejf z zamkiem szyfrowym, nie zdołamy obronić jej przed Lawrence' em - powiedziała Kelly. - Racja - zgodził się Manuel. - Lawrence umie się posługiwać wytrychem. Sama widziałam. Bea otworzyła szeroko oczy. - Mój kamerdyner posługiwał się wytrychem? Kiedy? Zee poczerwieniała. - Zgubiłam klucz do zagrody dla lwów. Lawrence pomógł miją otwo¬rzyć. - No, skoro chodzi tylko o kłódkę ... - A raz otworzył drzwi do domu, które się zatrzasnęły - dodał Manuel. - Dobrze, dobrze - poddał się Max. - Już rozumiem. Precz z tym winem. Tylko mi powiedzcie, że nie będziemy go nosić butelka po butelce. - Ależ, nie - ożywił się Manuel. - W szopie w ogrodzie są dwie tacz¬ki i ten czerwony. wózek panienki Kelly. Zachowali mój czerwony wózek? - zdumiała się Kelly. Potem przy¬pomniała sobie swój pokój. Dlaczego, na miłość boską, przechowali te. wszystkie rupiecie? Odpowiedź, która zaświtała jej w głowie, omal nie wycisnęła jej łez z oczu. - Mam taką platformę na kołach - ogłosił Seth. - Używam jej do przewożenia rzeźb. Nie ma boków, ale coś tam wymyślę. - No, widzicie - ucieszyła się Bea. - To wcale nie takie trudne. Lawrence poparł ją głośnym chrapnięciem. Bea spojrzała na niego. . - A zaczniemy od niego. Mavis, odbierz mu te butelki. Max, Seth, zanieście go do łóżka. Kelly, idź z Manuelem do szopy i przyprowadź¬cie taczki. - Nie tak szybko - zaprotestował Manuel. - Skoro mam się uganiać po dżungli, muszę się przebrać w coś wygodniejszego. Jeszcze podrę pończochy. Bea cmoknęła niecierpliwie. - Dajże spokój, nie musimy się zapuszczać w dżunglę. Wystarczy przenieść wino na drugą stronę ogrodzenia. - Nie zna pani Lawrence'a - mruknął Manuel złowieszczo. - Le¬piej usuńmy mu to z oczu, bo
zapomni o tygrysach i tam przelezie. - Manuel ma rację - poparł go Max. - Jeśli kotów nie będzie w pobliżu, pewnie się odważy. A potem ... - Aha - zgodził się Seth. - Będzie z niego tatar. - Yyy! - jęknęła Mavis. - Przestań, jesteś obrzydliwy! - Nie jestem obrzydliwy, tylko praktyczny. Jeśli Lawrence przejdzie przez płot, będzie pokarmem dla kotów. - Dobrze, dobrze, starczy - przerwała Bea. - Zaniesiemy butelki tak daleko, żeby ich nie widział. Zee, :l:amknij tygrysy. A reszta do roboty. Skoro Manuel chce się przebrać, to ja i Mavls też to zrobimy. Po chwili Kelly, Max i Seth zostali sami w towarzystwie głośno chra¬piącego Lawrence'a. - No, to będzie coś - zauważył Max z krzywym uśmiechem. ¬W piwnicy jest więcej wina, niż mama sądzi. Będziemy dźwigać te bu¬telki przez całą noc, jak banda idiotów. W dodatku po ciemku. - Masz lepszy pomysł? _ Niestety nie. Butelki są bezpieczne tylko w zagrodzie dla tygrysów. _ Właśnie. Przenieśmy Lawrence'a do łóżka. To będzie długa noc. _ Tygrysy pod kluczem - obwieściła lee, wyłaniając się z zagrody. Reszta rodziny stała w długim szeregu, z dwoma taczkami, wózkiem i platformą Setha, wyładowanymi butelkami z winem. Zgodnie z rozka¬zem Bei kobiety ładowały i rozładowywały pojazdy, zaś mężczyźni peł¬nili funkcję mułów pociągowych. _ Co najlepiej odpowiada ich zdolnościom - dodała Bea niewinnie, nie zauważając spojrzeń wzmiankowanych. l okazji tej przygody przebrała się w szorty i bluzę.khaki oraz tropikalny hełm. Reszta ekspedycji ubrała się w bardziej prozaiczne dżinsy i podkoszulki, z wyjątkiem lee, która miała na sobie pomarańczowe bermudy i jedwabną fioletową bluzkę• Bea przeszła wzdłuż szeregu, opryskując wszystkich duszącym płynem przeciwko komarom. _ Malaria znowu staje się plagą '- wyjaśniła Mavis, która jęczała, że nie może oddychać. Bea wróciła na czoło kawalkady, uniosła szpicrutę - Kelly nie potrafiła odgadnąć, skąd i po co babci szpicruta - i wskazała przed siebie ¬Naprzód, panowie! Pochód prowadził Manuel, przyodziany w obcisłe czarne skórzane spodnie i romantyczną białą koszulę. Ciągnął za sobą czerwony dziecię¬cy wózek. Max i Julius podążali za nim, pchając taczki, a potem Seth z największym ładunkiem. Wyraźnie kulał. Kelly zwolniła kroku i zrównała się z nim. _ Wszystko w porządku? - spytała. - Możesz się tak obciążać? Wzruszył ramionami. - Nic mi nie będzie. Poboli i przestanie. - Ja na ogół przestaję robić to, co mnie boli. Błysnął białymi zębami w ciemności. - Dlatego nie rozumiesz sportowców. Parsknęła pogardliwie. - To szalony pomysł. - Wszystkie genialne pomysły są szalone. _ Mogliśmy wynająć ekipę przeprowadzkową, żeby jutro rano zabrała wino. Uderzył się w czoło. - Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej? - Nie bądź złośliwy. - Wybacz. - Westchnął i zachwiał się, źle postawiwszy chorą nogę. _ Według mnie najwaźniejsze jest, żeby usunąć pokusę, zanim Lawrence się obudzi. A także to, że twoja babka tak naprawdę nie chce się pozby¬wać wina. - Też tak sądzę. Kolekcjonowała je przez lata. - Aha. Ale cQyba powaźnie nie doceniasz wartości tej piwniczki. - A może doceniam. Jest tam pewnie z tysiąc butelek. A to znaczy, że ich wartość wynosi od osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu tysięcy. - Interesująca inwestycja. Można ją zamienić na pieniądze albo się upić do nieprzytomności.
Lepsze niż konto w banku. Musiała się roześmiać. - Oż ty w życiu! - odezwał się nagle Julius. - Oż ty w życiu, wdepnąłem w kocią kupę! Zelda, która szła obok, skierowała na niego promień latarki. - To nie jest kupa - powiedziała. - To zgniłe mięso. - Oż ty w życiu - powtórzył. - Jeszcze gorzej. Będę musiał wyrzucić te buty. - Pewnie tak - przyznała Zelda obojętnie. Z zagrody rozległ się ryk; wszyscy zamarli. - Nie przejmujcie się - powiedziała Zelda. - Są złe. Nie lubią sie¬dzieć w klatce. Poza tym wiedzą, że chodzicie po ich terenie. Pospiesz¬cie się, dobra? - Dlaczego? - spytał Julius. - Mogą się wyrwać? - Raczej nie, ale jeszcze nigdy nie widziałam ich w tak złym humorze. - Oż ty w życiu - mruknął Max. Przeszli przez otwarty, porośnięty trawą teren i zagłębili się w mrocz¬ną gęstwinę• Krzaki chwytały ich za nogi, po głowach łaskotały długie macki nadrzewnego mchu. A także ... - Pajęcze sieci! - wrzasnęła Mavis. - Nie znoszę pająków! Otrzep¬cie mnie! - Nie bądź łajzą - warknęła Zee. - Co ci może zrobić taki maluteń¬ki pajączek? - Nie wiem i nie chcę wiedzieć! - ryknęła Mavis operowym gło¬sem, dziko skacząc i otrzepując na oślep ubranie. Jakby w odpowiedzi na jej wrzask z zagrody nieopodal rozległ się ryk tygrysa. Mavis znieruchomiała. - Budzisz w nich instynkt drapieżnika - syknęła Zee. - Na twoim miejscu bym się zamknęła. Mavis usłuchała, choć nadal gorączkowo otrzepywała twarz i ręce. - To było okrutne - szepnęła Kelly do Zee. - Porównaj sobie zagrożenie ze strony pająka i tygrysa - odmruk¬nęła ciotka bez skruchy. Kelly zerknęła z n~epokojenil w stronę klatki. Przyzwyczaiła się uwa¬żać tygrysy za bardzo duże koty, z którymi należy postępować z najwyż¬szą ostrożnością, ale nigdy nie uważała ich za zagrożenie. Czy Zee żar¬towała, czy też dopiero teraz mówiła prawdę? Zanim złożyli pierwszą część ładunku w zaroślach pod wielkim sta¬rym dębem, wszyscy byli już spoceni, wściekli i zmęczeni, a tygrysy stawały się coraz bardziej niespokojne. - Nie przeniesiemy tego wszystkiego do rana - jęknęła Mavis. Bardzo zdyszana Bea opierała się o drzewo. - Chyąa nie. Nie miałam pojęcia, że tyle się tego zebrało. Ale jeśli tego dziś nie przeniesiemy, jutro Lawrence dobierze się do piwnicy. - Może odpoczniemy? - zaproponował Max. - Napijemy się cze¬goś zimnego, posiedzimy pół godzinki i znów zabierzemy się do roboty. - Mów za siebie - parsknęła Mavis. - Ja już dawno powinnam spać i teraz mam zwidy. . - Jakie zwidy? - spytał Julius ciekawie. - Przed chwilą mi się zdawało, że widziałam tygrysa za drzewem. Julius roześmiał się, ale raptem urwał. - Tygrysa? - powtórzył zdławionym głosem. Dopiero teraz zdali sobie sprawę, że w klatce zapanowała cisza. - O nie - szepnęła Zee. Rozdzial9 Zbili się w ścisłą grupkę, otoczywszy się taczkami i wózkami. W lesie panował mrok, rozpraszany tylko światłem latarek Bei i Zee. - Na pewno widziałaś tygrysa? - spytał Max szeptem. - Nie, nie na pewno - warknęła Mavis. - Kiedy jestem senna, mam zwidy. Poza tym jest ciemno. Ale wydawało mi się, że w tym miejscu widziałam tygrysa. W skazała kępę drzew. Wszyscy spojrzeli na nie z natężeniem. - Nic nie widzę - powiedział Max. - Ani ja - dodał Julius. - Za cicho się zachowują - oznajmiła Zee głosem bez wyrazu. - Polują. - Boże! - jęknęła Mavis. - Tylko mi teraz nie wpadaj w histerię - rzuciła Zee ostro. - Wpadniesz sobie, jak stąd wyjdziemy.
- Nigdy nie wyjdziemy! - wyjęczała Mavis. - Na pewno nie, jeśli stracimy głowę. - Pytanie tylko - odezwał się Seth spokojnie - co mamy teraz robić? Znasz swoje tygrysy. Mamy się rozdzielić? - Jeśli się rozdzielimy, złapią tylko dwoje - odparła Zee. Mavis wyjęczała coś niezrozumiałego. - Natomiast jeśli będziemy się trzymać razem, pewnie zostawią nas w spokoju. Ciągle mają ostre zęby. - Co proszę? - spytała Bea ze zgrozą. - To ma być pociecha? - Tak, mamo. Tygrysy nie lubią jeść ludzi. Chyba im nie smakujemy. Zaczynają na nas polować dopiero wtedy, kiedy mają zęby w kiep¬skim stanie i nie mogą polować na lepsze pożywienie. - Och ... - W tym jednym słowie Bea zawarła mnóstwo treści. - Dobrze wiedzieć, że nie jestem szczególnie polecanym daniem _ powiedział Seth. - Poza tym - dodała Zee - nie są głodne. Dobrze je karmiłam. - Więc wcale na nas nie napadną? - spytała Mavis z nadzieją. - Tego nie powiedziałam. Niestety, bardzo dbają o swoje terytorium, a my na nie wtargnęliśmy. - Duu ... Kelly, której serce zaczęło bić nieprzyjemnie szybko, rozglądała się niepewnie dokoła, wypatrując jakiegokolwiek śladu tygrysów. - Więc będziemy się trzymać razem i razem wyjdziemy, tak? - To najlepsze rozwiązanie. Może będą nas obserwować, ale jeśli im nie zagrozimy, wszystko powinno się dobrze skończyć. - A nie możesz im kazać warować czy siedzieć w miejscu? - spytał Julius. - Myślałem, że je tresowałaś. - Tresowałam, ale jest noc, a one polują w nocy. Tego z nimi nie ćwiczyłam. Mnie by pewnie nie zabiły - karmię je mlekiem i tak dalej _ ale co do was nie mam pewności. Mavis wydała nieartykułowany cichutki dźwięk. - Coraz lepiej - zauważył Seth. - Już prawie północ, ciemno jak nie wiem gdzie i polują na nas dwa rozzłoszczone tygrysy. Coś pominąłem? - Musiałeś nam przypominać? - spytała Kelly z wyrzutem. - Mam tylko dwie szare komórki. Chciałem się upewnić, czy dobrze rozumiem sytuację. - Dziwne, że to wszystko ci się zmieściło do tych dwóch komórek. - Pomogłem sobie tymi innymi, które mi czasem grzechoczą w głowie. - Nie do wiary - jęknęła Mavis. - Jeszcze możecie żartować? Seth odwrócił się do niej. - Kto tu żartuje? Na pewno nie ja. - Ani ja - dodała Kelly. Gadanina Setha pomogła jej na chwilę zapomnieć o strachu. Seth pochylił się ku niej i uścisnął krzepiąco jej rękę. Poczuła własne palce, chwytające się go kurczowo. - Zee, czy możemy stąd wyjść? - spytał. - Tak. Chodźmy. Razem. - Gdzie się podziewa bicz, kiedy jest potrzebny? - westchnął Max. - Wolałbym strzelbę na słonie - burknął Julius. - Wy tam, dość tego - rzuciła Zee ostro. - Nie straszcie moich tygrysów. - Wydaje mi się, że jest dokładnie odwrotnie. - Max pochylił się i chwycił butelkę wina. - Chole:r;a, szkoda że nie ma korkociągu. - Zła¬pał za szyjkę. - Niech się tylko do mnie zbliżą, łeb rozwalę. . - Nie! - krzyknęła Zee ze zgrozą. - Nie krzywdź moich tygrysów! - Nie skrzywdzę, jeśli nie będą chciały mnie zjeść. . Mała grupka zaczęła się ostrożnie przemieszczać w stronę bramy. Trasa, która jeszcze parę minut temu wydawała się niezbyt długa, teraz wydawała się nie mieć końca. - Rozglądajcie się - doradził Max. - Mogą nas zajść od tyłu. - Cholera, Manuel! - zaklął Julius. - Przestań mi deptać po palcach. - Przepraszam ... Seth pociągnął Kelly ku sobie, w głąb grupy. Przyjęła to z wdzięcz¬nością. Jego szerokie plecy były niczym mur obronny. Wtedy, doskonale widoczny w promieniach latarek, spomiędzy drzew wybiegł tygrys, kierując się
prosto na Setha. Wszyscy wrzasnęli i cofnęli się - z wyjątkiem Setha, który zrobił .coś zdumiewającego. Pochylił się, jakby był na boisku i czekał na piłkę. Tygrys sadził ku niemu wielkimi susami. Wszyscy wstrzymali oddech. - Seth ... - Kelly zrobiła krok w jego stronę, chcąc go odciągnąć na bok. Nikki, najwyraźniej zbity z tropu dziwną reakcją człowieka, za¬trzymał się gwałtownie i przyjrzał się Sethowi z uwagą. Seth nie odry¬wał od niego spojrzenia. - Co teraz, Zee? - spytał. - Niech mnie diabli, nie wiem. - Dzięki. Podniosłaś mnie na duchu. Kurczę, ależ mnie bolą kolana. Tygrys warknął cicho i groźnie. Seth także. Tygrys po.stawił uszy i przekrzywił głowę na bok, jakby nie wierzył własnym uszom. Seth wpatrywał się mu prosto w oczy. Spojrzenie za spojrzenie. Nik¬ki warknął jeszcze raz. Seth odwarknął. Kelly miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi. - Lepiej się cofnij - odezwała się cicho. - Prowokujesz go tym spoj¬rzemem. Nie odpowiedział, wpatrzony w tygrysa. - Wierz mi, nie chcesz się z nim siłować - powiedziała Zee, po raz pierwszy szczerze zaniepokojona. - Nie chcę. Dlatego nie odwrócę wzroku. Wszyscy stali jak zahipnotyzowani, a tygrys i Seth trwali naprzeciw¬ko siebie, :warcząc na przemian. Nikki, wyraźnie mniej zdeterminowany od Setha, zrobił sobie przerwę, polizał przednią łapę, po czym podjął rywalizację• Seth znowu warknął. Tygrys odwrócił wzrok. - Dobrze - odezwała się cicho Zee. - Bardzo dobrze. Może się znu¬dził. - Boże, mam nadzieję - mruknął Seth gardłowo z uwagi na tygrysa. - Te cholerne kolana zaraz mi pękną. Nikki uniósł głowę, wciągnął powietrze. Seth ani drgnął. Nikki przekrzywił głowę z zainteresowaniem. Seth ani drgnął. Nikki przysiadł. - Uważaj - rzuciła Zee. - Zaraz skoczy. - I bardzo się zdziwi - odparł Seth. Kelly wstrzymała oddech i wbiła paznokcie w dłoń. Tygrys mógł go zabić jednym kłapnięciem szczęk. Nikki skoczył. A kiedy znalazł się w powietrzu, Seth rzucił się ku niemu, chwycił go prawą ręką pod pachą i wypchnął w górę, z sykiem wypuszczając powietrze. Nikki przeszybował dwa metry w powietrzu w dzikich konwulsjach, ale wylądował na czterech łapach. Potrząsnął głową, jakby trochę zbity z tropu. Potem przeciągnął się rozkosznie i polizał się po łopatce, jakby całe to zajście nie miało większego znaczenia. Seth pochylił się nisko; najwyraźniej kolana się pod nim ugięły. Wymienił spojrzenia z Nikkim, który przewrócił się na plecy. Po chwili tygrys wstał i znów zniknął w mroku. - Teraz! - syknęła Zee. - Już! Lecimy. Tym razem ruszyli o wiele szybciej. Dwie minuty później byli już bezpieczni po drugiej stronie bramy. - Jezu Chryste! - Max otarł czoło drżącą ręką. - Niech nikt mi wię¬cej nie wspomina o spacerku na stronę tygrysów! - Patrzcie - odezwała się Kelly, wskazując palcem. Nikki wyłonił się z zarośli i znów ruszył ku nim susami. - Co znowu? - załkała Mavis. Tygrys zatrzymał się za ogrodzeniem, dokładnie naprzeciw Setha, i wydał z siebie niskie, zadowolone mruczenie. - Kurczę - powiedziała Zee. - Polubił cię. - Zdaje się, że od samego początku się ze mną bawił - odparł Seth. - Pewnie by na nas tak nie
wyszedł, gdyby chciał nam zrobić krzywdę. W tej samej chwili spomiędzy drzew dobiegł rozpaczliwy ryk. - aż, cholera - zdenerwowała się Zee. - Alex jest ciągle w klatce. Zaraz się naprawdę wkurzy. - Naprawdę? - zakwiliła Mavis. I, by zakończyć ten wieczór odpo¬wiednim akcentem, zemdlała. Seth jest w swoim żywiole, pomyślała Kelly. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Wszyscy zgromadzili się wokół stołu w jadalni i rozmawiali o przygodzie. Prawdopodobnie miał powody do dumy, zważywszy efekt, ale przystępując do potyczki z tygrysem, podjął idio¬tyczne ryzyko. A gdyby Nikki poczuł się zagrożony? Max otworzył butelkę wina, którą wyniósł z zagrody, i nalał wszyst¬kim. Potem przynieśli kolejne, które pozostały w piwnicy. Babcia nawet nie mrugnęła okiem, gdy otwierali najlepsze roczniki. - To był standardowy skok piłkarza - wyjaśnił Seth Maksowi. ¬Robiłem go tysiące razy. Max pokręcił głową. - Przeciwko piłkarzom, którzy ważyli sto kilo. Ale ten tygrys waży pewnie ze trzysta. - Na siłowni podnoszę dwieście pięćdziesiąt - poinformował go Seth skromnie. - Podejrzewam, że adrenalina też zrobiła swoje. Poza tym Nikki nie miał pojęcia, co się stanie. Byłem całkowicie pewien, że kiedy skoczy, zdołam go przerzucić. - Pod warunkiem, że nie zawadziłby o ciebie łapą - rzuciła Kelly cierpko. Wszyscy spojrzeli na nią z naganą. Najwyraźniej nie życzyli sobie żadnego głosu rozsądku przy wychwalaniu Setha. Dyplomatycznie zmieniła temat. - Ach, więc to dlatego jęczałeś dziś rano? Podnosiłeś ciężary. Nie odpowiedział, ale w oczach coś mu zamigotało. - Nie powinieneś tego robić bez trenera, jeszcze sobie zrobisz krzywdę. Teraz była już pewna, że w jego oczach rozjarzył się demoniczny blask. - Nie wiedziałem, że ci na mnie zależy. Reszta rodziny dobiła ją, wydając zbiorowe ,,0000". Kelly spiorunowała ich wzrokiem. - Ja z nim trenuję - odezwał się Manuel. - Dziś rano na pewno nie. Szorowałeś podłogę. - Wtedy nie trenowałem - powiedział Seth. - Robiłem ćwiczenia rehabilitacyjne. - Och ... - Z jakiegoś niezrozumiałego powodu nagle poczuła się podle. Czepiała się człowieka zmuszonego do ćwiczeń rehabilitacyjnych! - Ależ to był skok! - zJłwołał Julius, nalewając kolejny kieliszek wina. - Nikki się zdziwił. - Tygrysy nie są przyzwyczajone do akrobacji powietrznych - za¬uważyła Bea. - To było straszne - oznajmiła Mavis. - Przerażające. Nie wiem, co chcesz zrobić z resztą wina, ale nie licz na mnie. Nie postawię stopy po tamtej stronie ogrodzenia. Zee, wpatrując się w wino nieruchomym wzrokiem, podniosła głowę. - To i tak już niemożliwe. Klatka Nikkiego jest zniszczona. Bea odwróciła się ku niej z zainteresowaniem. - I jak zamierzasz sobie z tym poradzić? - Pewnie muszę wezwać weterynarza. Poda im środek uspokajający, a ja i Manuel wejdziemy do środka, żeby naprawić klatkę. - Ja? - Manuel pokręcił zawzięcie głową. - Moja noga tam nie postanie. - Będą spać. - Ale jak długo? Zee wychyliła kieliszek do dna. - Więc może wsadzę je do klatek, w których je przewożę? Nie zno¬szę tego, bo są małe i ciasne. Ale to się da zrobić. Dobranoc, jestem zmęczona. - Jest zmęczona - powtórzyła Mavis z przekąsem, gdy siostra wy¬szła z jadalni. - Kto wpadł na ten szalony pomysł, żeby schować wino na terenie tygrysów? Wszyscy udali zanik pamięci. Mavis nalała sobie następny kieliszek. - Ja też idę spać. Ta awantura na pewno fatalnie się odbiła na moim głosie. - Wszyscy to ciężko przeżyli - zauważyła Bea. - I nadal musimy się pozbyć wina, zanim Lawrence się obudzi. - Postaw strażnika pod drzwiami piwnicy, dopóki nie postanowi¬my, co zrobić z resztą butelek zasugerował Seth.
Bea zmarszczyła brwi. - Lawrence budzi się bardzo wcześnie. I zawsze w złym humorze, zwłaszcza gdy za dużo wypije. Zgłaszasz się na ochotnika? Seth wzruszył ramionami. - Na to wygląda. - Nie masz pojęcia, w co się pakujesz. - Po tygrysie Lawrence jakoś mnie nie przeraża. - Bo go nie znasz - powiedziała Bea złowieszczo. Potem wyszła wraz z Juliusem i Maksem, zostawiając Kelly i Setha samych. Kelly podskoczyła. - Zapomniałam o chili! - Jak wszyscy. Pewnie spaliło się na węgiel. - Muszę wyłączyć kuchenkę! Pobiegła do kuchni; Seth następował jej na pięty. Byłoby mi o wiele łatwiej, gdyby nie był taki przystojny, pomyślała. Wkurzało ją, że ten jego wygłup z tygrysem obudził w niej podz~w dla jego siły i sprawno¬ści. Bardzo niepożądany podziw, bo przecież miała go nie lubić. Chili wygotowało się niemal do dna. Kelly wyłączyła palnik i zaj¬rzała do garnka. _ Nie doczyszczę tego do rana - zauważyła tylko po to, żeby coś powiedzieć i rozładować napięcie, które nagle zawisło w powietrzu. ¬Musisz stać tak blisko? - Chyba nie - powiedział z przyjemnym uśmiechem. - Ale wiesz, podobają mi się twoje włosy na karku. Wyglądająjak piórka. Łaskoczą? Pomiędzy nią i Sethem było niewiele wolnego miejsca. Usiłowała się cofnąć, ale ciepło bijące od rozpalonego garnka przypomniało jej, że to nie najlepszy pomysł. Uchyliła się w bok. Seth natychmiast zrobił to samo. - Nie mam się gdzie ruszyć - warknęłą. - Naprawdę? - Uśmiechnął się, ale nawet nie drgnął. - Jesteś pijany? - Nie. Tylko ... rozluźniony. Ona też chciała poczuć się rozluźniona. Była zdenerwowana i napię¬ta jak struna. Całe jej ciało zesztywniało, oddychała z trudem i coś jej mówiło, że Seth jest jak Nikki - gotów do skoku. - Cofnij się - powiedziała, ale słowa nie zabrzmiały tak ostro, jak zamierzała. Były gardłowe. Ochrypłe. Nie miała pojęcia, że potrafi wy¬dobyć z siebie taki głos. Uśmiechnął się szerzej. - Boisz się? - Nie! - rzuciła natychmiast. Kłamała, bo nagle poczuła, że się boi. Nie jego, lecz siebie. - To dobrze. Bo ja się siebie boję. Po tych słowach wszystko się zmieniło. Klaustrofobia zniknęła, a wraz z nią strach. - Boisz się siebie? - powtórzyła tępo. - Okropnie. - Dlaczego? - Bo chcę cię pocałować. A nie potrafię sobie wyobrazić nic bardziej przerażającego. Jej umysł uczepił się tego jednego słowa i zaczął je powtarzać jak zacięta płyta. Pocałować ... pocałować ... Z jakiegoś powodu nie powin¬na tego chcieć, przypomniała sobie mętnie. Istniały jakieś ważne przy¬czyny, dla których powinna natychmiast uciekać. Ale nie mogła ich so¬bie przypomnieć. Rozum, albo to, co z niego zostało, zatonął w morzu lotnego piasku, a ona zapomniała o wszystkim, z wyjątkiem rosnącego ciężaru w głębi ciała i tęsknoty w sercu. - Seth ... - Jej usta musiały się poruszyć w reakcji na sygnał wysła¬ny bardzo dawno temu, ponieważ to słowo nie miało nic wspólnego z chaosem, jaki rozszalał się w jej opustoszałej głowie. - Nie ... Jego twarz znalazła się bardzo blisko; w policzek załaskotał jąjego przesycony winem oddech. - Nie - zgodził się. - To głupie. - Idiotyczne. - Lekkomyślne. - Durne. - Dobrze. Zawsze byłem lekkomyślnym durniem. Patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. Wydawało się jej, że powie¬dział coś, co nie pasuje do
wcześniejszej rozmowy, ale tęsknota w sercu była tak dojmująca, że nie miała ochoty się nad tym dłużej zastanawiać. Przysunął się jeszcze bliżej; poczuła delikatne muśnięcie jego warg, tak lekkie, jakby go nie było. - Wino - mruknął. To wszystko wyjaśnia, pomyślała mętnie. Wino. - Smakujesz jak wino. On też. Olśniewający wniosek. Znowu dotknął wargami jej ust. - Miękka. - Mmm ... Przysunął się jeszcze bliżej. Poczuła na piersiach lekkie muśnięcie jego dłoni. Rozlało się w niej musujące ciepło. Jeszcze jeden lekki pocałunek, tym razem z muśnięciemjęzyka. Nogi prawie się pod nią ugięły; chwyciła się brzegu stołu. _ Przytrzymaj się mnie - powiedział ochryple. Uj ął j ej ręce i zarzucił je sobie na szyję. Była to mocna szyja, pełna grubych ścięgien, równie silna, jak szerokie i twarde jak skała ramiona. Trzymając go w objęciach, czuła się tak, jakby przywarła do potężnego dębu podczas huraganu. Bezpieczna. Spokojna. Znalazła się uwięziona między stołem i jego twardym ciałem, ale tym razem wcale jej to nie przeszkadzało. Tym razem dotknięcie jego ust nie przypominało subtelnej pieszczoty. Spadło na niąjak atak, a on mocno ją objął i przytulił do siebie. Odnalazł w niej wszystkie wrażliwe miejsca i zdobył je, obiecując inne, większe rozkosze. Wbiła palce w jego ramiona, przytrzymała się go mocno. Czuła sięjak łódeczka miotana wiatrem. Usłyszała cichy jęk ... chyba własny. Potem jego dłonie zsunęły się ku jej pośladkom i uniosły ją, aż znalazła się na krawędzi stołu, z nogami oplecionymi wokół jego bioder. Kiedy się cofnął, była oszołomiona i zdezorientowana. Chciała tylko jednego: żeby był jeszcze bliżej. Mało ją obchodziło, że znalazła się w dwuznacznej sytuacji z mężczyzną, którego prawie nie znała. _ Uderzyłaś mi do głowy - szepnął ochryple i obsypał pocałunkami jej twarz i szyję• Serce zabiło jej radośnie. Jeszcze nigdy nikomu nie uderzyła do głowy. Nigdy. Jego usta odnalazły wrażliwe miejsce na jej szyi. Odchyliła głowę do tyłu ... i uderzyła nią w uchwyt szafki. _ Auć! - Wyprostowała się i grzmotnęła go głową w podbródek. Odskoczył. - Jasna cholera! Co się stało? - Nic. - Potarła głowę. - Właśnie rozbiłam sobie głowę• Wyszczerzył zęby. - Mogłaś po prostu powiedzieć "nie". _ Powiedziałam! - warknęła wściekła, ponieważ czuła, że jest śmieszna. - Dlaczego nie posłuchałeś? - Bo nie chciałaś. - Ty ... ! - W ściekła i straszliwie rozczarowana, chwyciła pierwszą rzecz, którą miała pod ręką, i rzuciła w niego. Na nieszczęście był to słój ryżu. Roztrzaskał się na podłodze; białe ziarenka rozprysnęły się lia wszystkie strony. Seth cofnął się na bezpieczną odległość. - Zawsze atakujesz mężczyzn, którzy cię całują? - Jeszcze nigdy nikt mnie nie pocałował wbrew mojej woli! - Do-tknęła głowy. Pod palcami poczuła rosnący guz. - Zawsze fundujesz, wstrząs mózgu kobietom, które całujesz? - Zobaczyłaś gwiazdy? - Gwiazdy? - Zachłysnęła się z oburzenia. - Na pewno nie dzięki tobie! - Bo jeśli nie, to nie masz wstrząsu mózgu. Zeskoczyła ze stołu, gotowa do walki, ale ledwie stanęła na rozsypa¬nym ryżu, pośliznęła się i straciła równowagę. Chwycił ją z zadziwiającą szybkością, zanim upadła. Pochylił się nad nią i znów była zdana na jego łaskę i niełaskę. Przyjrzał się jej z dziwnym uśmiechem. - Następnym razem, kiedy będziesz się całować, bądź przynajmniej na tyle dorosła, żeby
przyznać, że ci się podobało. - Ty ... - zaczęła i zamilkła, w oburzeniu nie znajdując odpowied¬nich epitetów. - Ale nie martw się - dodał, ruszają'c do drzwi. - Nigdy więcej cię nie dotknę. Mam dość problemów, nie muszę się jeszcze wiązać z nie¬przytomną komputerową wariatką. I zniknął, zostawiając ją samą, wściekłą i zdumioną. Zaczęła sprzątać rozsypany ryż, co okazało się zadaniem ponad ludzkie siły. Słój rozprysł się na drobne kawałeczki i ziarenka ryżu i szklane odłam¬ki zasłały całą kuchnię. Kiedy skończyła, w głowie jej dudniło, krzyż pękał z bólu, a ona sama czuła się, jakby cudem ocalała z katastrofy pociągu. To wszystko jest zbyt upokarzające, pomyślała. Najpierw pocałunek mężczyzny, który według niej knuł coś podejrzanego. Potem jej własne idiotyczne zachowanie. Powinna być silniejsza, powinna mu się oprzeć, a nie poddawać się pożądaniu jak jakaś latawica. No i ten ryż. Po prostu fantastycznie. Nigdy w życiu niczym w niko¬go nie rzuciła. Przerażające, że jest zdolna do takiego dziecinnego za¬chowania. Bez względu na to, co zrobił, jest mu winna przeprosiny. Po. skończonym sprzątaniu - i wyszorowaniu garnka po chili - wyłą¬czyła światło i ruszyła do pokoju. Była przygnębiona i nie miała ochoty się rozpogodzić. Życie jest do bani, a ona nie widziała powodu, żeby się zmieniać w Polyannę•. Stanęła pod drzwiami swojej sypialni; z pokoju po drugiej stronie słabo oświetlonego korytarza dobiegły jąjakieś hałasy. Znieruchomiała. Przecież tam nikt nie mieszkał. Serce podeszło jej do gardła. Włamywacz? Bardzo cicho, tuż przy ścianie, by deski podłogi nie skrzypiały, ruszyła w stronę pokoju. Po drodze wzięła ze stolika wielki porcelanowy wazon. Chwyciła go za szyjkę, wznosząc nad głową jak maczugę, i stanęła pod drzwiami. W ciszy domu trzeszczenie desek podłogi wydawało się głośne jak grzmot. Zamarła, ale osoba chodząca po pokoju najwyraźniej się nie kryła. Hałasy trwały. Stuknięcie otwieranej szuflady. Trzeszczenie desek. Westchnienie. Kelly sięgnęła do klamki, nacisnęła ją i pomyślała, że najwyraźniej zwariowała. Jeśli to włamywacz, powinna zawiadomić policję. A jeśli miał broń? Czy wazon zasłoni ją przed kulą? Ale cała jej rodzina spała i była zupełnie bezbronna. Zanim dodzwo¬ni się na policję, zanim policja przyjedzie, włamywacz zrobi to, po co tu przyszedł. A do tego nie mogła dopuścić. Dlatego postanowiła wpaść do pokoju jak wcielenie furii w nadziei, że intruz się przestraszy. Jeśli się nie przestraszy, to przynajmniej narobią tyle hałasu, że wszyscy się obudzą. Przed oczami przemknął jej nawet przyjemny obraz włamywacza wyskakującego w przerażeniu przez okno. Przypomniała sobie wszystko, czego się nauczyła na zajęciach z sa¬moobrony, nacisnęła klamkę i wpadła do środka z wrzaskiem, którego mógłby jej pozazdrościć Bruce Lee. Kucharka omal nie dostała zawału. Spojrzała na wściekłą, szarżującą postać z flakonem wzniesionym nad głową i osunęła się na łóżko. Kelly zahamowała ostro, z dziko bijącym sercem, i spojrzała niepewnie na leżącą kobietę• - Halo ... ? Kucharka nie odpowiedziała. Wrzask Kelly odniósł zamierzony skutek.Po chwili do pokoju wpadł Max w bokserkach, z dziewiętnastowieczną szablą, która wisiała na ścianie w jego sypialni. _ Co ... ? - krzyknął, widząc Kelly, stoj ącą nad kucharką z wazonem w uniesionej dłoni. - Kelly, wszyscy wiemy, że kucharka gotuje okrop¬nie, ale ... nie sądzisz, że to już przesada? - Myślałam, że to włamywacz. Zanim Kelly zdołała opuścić oręż, do pokoju wpadł odziany w piża¬mę wujek Julius z baseballowym kijem. - O Boże! Kto ją uderzył? Gdzie włamywacz? - Kelly pobiła kucharkę - wyjaśnił Max. - Myślała, że to ona się włamała. - Dobry Boże - powtórzył Julius. - Nie było potrzeby bić tej biednej kobiety. - Wcale jej nie pobiłam! - To dlaczego zemdlała? I dlaczego trzymasz ten wazon? - Myślałam, że będę potrzebować broni. Nawet jej nie dotknęłam! Julius i Max przyjrzeli się kucharce.
- Akurat - powiedzieli jednocześnie. - Ale taką wersję możemy jej sprzedać - dodał Max. - Kucharka nie będzie pamiętać, kto ją zdzielił. Julius przytaknął. - Podobno ludzie zawsze zapominają, co się wydarzyło bezpośred¬nio przed uderzeniem. - Ja jej nie uderzyłam - powtórzyła Kelly przez zęby. - Nawet jej nie tknęłam! Zemdlała ze strachu. - Bardzo dobrze - zgodził się Julius. - Zemdlała, a padając, ude¬rzyła się w głowę. To wyjaśni obecność guza. Kelly poczuła, że za chwilę zacznie krzyczeć. - Powtarzam - wycedziła. - Nikt jej nie uderzył, więc nie będzie miała guza. Zemdlała. - Ja to kupuję - powiedział Julius. - Ja też - poparł go Max. Kelly zrezygnowała. - Czy w tym wazonie jest woda? - spytał Max. - Może ją ocucimy? Kucharka oszczędziła im kłopotu. Jęknęła i otworzyła oczy. - Tylko spokojnie - pospieszył Max z pomocą. - Możesz mieć wstrząs mózgu od tego guza. - Nie mam żadnego guza - burknęła kucharka. - Zemdlałam, kiedy panienka Kelly wpadła z wrzaskiem do pokoju. - Widzisz? - ucieszył się Julius. - Ona też to kupiła. Bardzo dobra historia. Kucharka spojrzała na niego jak na wariata. Potem przeniosła oskarżycielski wzrok na Kelly. - Co panienka wyprawia? - Nie wiedziałam, kto tu jest. Myślałam, że włamywacz. Kucharka parsknęła pogardliwie. _ Przepraszam, że cię przestraszyłam, ale co tu właściwie robiłaś? - Ukrywałam się. - Po co? _ Panienka Mavis powiedziała, żebym się schowała, żeby panienka musiała ugotować kolację. Nie wiem dlaczego. Kelly wytrzeszczyła na nią oczy; kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsce. Spojrzała na wazon, który nadal dzierżyła w dłoni. Nie, pomyślała. Znajdzie lepszy sposób wyrównania rachunków z Mavis. Rozdział 10 Rano powitał ich monotonny deszczyk. Kelly przyjęła go z ulgą• Przy¬najmniej dziś mecz się nie odbędzie, a nie miała nastroju na wyry¬wanie swoich ogłupiałych krewnych z rąk Setha. Kucharka objęła swą zwykłą funkcję, jakby wczoraj nic się nie wy¬darzyło. Śniadanie czekało już na stole. Tym razem jajecznica wygląda¬ła nieco lepiej, a Kelly umierała z głodu, więc nałożyła sobie solidną porcję. Po śniadaniu ruszyła do domku gościnnego. Deszcz stukał mia¬rowo o jej parasolkę i kapał żałośnie z liści. Kamienie pod jej stopami zrobiły się niebezpiecznie oślizłe, więc szła ostrożnie. Kiedy stanęła przed drzwiami, nagle opanowały ją wątpliwości. Jak mu wyjaśnić, że jej sfiksowana rodzina naprawdę ich ze sobą swata? Prawdopodobnie ją wyśmieje, a tego jej obolała miłość własna już by nie zniosła. Nie chciała, żeby Seth śmiał się z idiotycznego podejrzenia, iż mógłby coś do niej czuć - choć faktycznie było idiotyczne. Po tym, jak zachowywała się zeszłego wieczoru, nie mogłaby mu nawet mieć za złe, gdyby dogryzał jej przy każdej sposobności. Zresztą już wczoraj podejrzewali, że coś jest nie tak, a Seth nawet wspomniał o intrydze, wymyślonej przez jej rodzinę. Więc nie musiała mu mówić, że zdobyła pewność, prawda? Krótko mówiąc, czuła się jak tchórz. I im dłużej zastanawiała się, czy zapukać do drzwi, tym więcej znajdowała powodów, by się odwró¬cić i odejść. Tchórz. Dokładnie w tej samej chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Seth, wypełniając je sobą dokładnie. Był ubrany tylko w szorty i tenisówki, a na szyi miał ręcznik. Dziś rano wydaje sięjeszcze większy, zauważyła smętnie. To może mieć
coś wspólnego z brakiem koszuli. Jeszcze nigdy nie widziała bardziej pociągającej męskiej klatki piersiowej. Ani nóg, skoro już o tym mowa. Były muskularne i masywne, i choć zawsze sądziła, że woli szczupłe nogi biegaczy, w tych potężnych no¬gach było coś, co sprawiało, że robiło się jej gorąco. - Czemu się czaisz pod moimi drzwiami? - spytał. . Poczuła rumieniec na policzkach. - Zastanawiałam się, czy cię niepokoić. - Już to zrobiłaś, więc wejdź i zamknij drzwi. - Zniknął we wnętrzu domu, najwyraźniej całkowicie pewny, że Kelly go posłucha. Była to doskonała chwila na ucieczkę, ale Kelly weszła do domu. Skoro jej obecność została odkryta, odwrót byłby dowodem tchórzostwa. Weszła na ganek, otrząsnęła parasolkę i, złożywszy ją, zostawiła przy drzwiach. Dom był chłodny i ciemny. Zrobiła dwa kroki w głąb korytarza i stanęła, nie wiedząc, dokąd iść. Seth pojawił się po chwili, ubrany w granatowy dres. - Przepraszam, zrobiło mi się zimno. Chodź do kuchni, zrobię coś ciepłego do picia. Nie pojmowała, jak to możliwe, że nie jest mu gorąco w tym ubraniu. Dla jej przyzwyczajonego do klimatu Kolorado ciała było o wiele za parno. Wytrzymywała tylko dzięki klimatyzacji, którą on z kolei uważał za zbędną. Dziś nie chodził o lasce. To niesamowite, zważywszy, jak bardzo sforsował wczoraj nogę. - Czy ktokolwiek pilnuje piwnicy z winem? - spytał. - Chyba wszyscy o tym zapomnieliśmy. Ale dziś rano jeszcze nie spotkałam Lawrence' a. - Ja nie zapomniałem. Lawrence na ogół pije dopiero po dwunastej w południe, więc na drzwiach piwnicy zostawiłem kartkę. - I co napisałeś? - Że policzyłem wszystkie butelki ijeśli się okaże, że którejś brakuje, zrobię z niego precelek. - Nie uwierzy. Seth uśmiechnął się blado i wyjął paczkę kakao. - Nie, ale to go zastopuje. Na tyle, że zdążę tam dotrzeć. - Zerknął na zegarek. - Na dwadzieścia minut przed jego pierwszym kieliszkiem. Mamy coś na małą filiżankę kakao. Nasypał do kubków brązowego proszku, dopełnił mlekiem i włożył oba do kuchenki mikrofalowej. - Więc dziś rano wszyscy zapomnieli o biednym pijaku, co? - Ja tak - przyznała. - Miałam inne sprawy na głowie. - I przez te inne sprawy czaiłaś się pod moimi drzwiami? Kiwnęła. głową. - Hmmm ... Czy to gra w dziesięć pytań? Znowu się zaczerwieniła. To straszne, z jaką łatwością udaje mu się wywołać u niej rumieniec. - To żadna gra. Przede wszystkim chciałam ... hm, przeprosić. Za wczorajsze. Oparł się o blat i założył ręce na piersi, zbójecko uśmiechnięty. - Nigdy nie przepraszaj mężczyzny za to, że uruchomiłaś mu silnik. Policzki jej zapłonęły; w tej chwili uznała, że Seth jest tak samo walnięty jak reszta jej rodziny. - Nie o to mi chodziło - warknęła. - Aha. Dobrze. Nie wiedziała, co ma dalej mówić, zwłaszcza że Seth zachowywał się jak Sfinks. Nie pomagał jej ani trochę. - Dobrze - powtórzył. - Więc to jednak gra w dziesięć pytań. Za co przepraszasz? Teraz paliły ją nie tylko policzki, ale i uszy. - Za to, że rzuciłam w ciebie ryżem. - Aha. - Czy to znaczy, że przyjmujesz moje przeprosiny? - Jasne. Jeśli ci zależy ... - Słuchaj - wybuchnęła zdesperowana. - Rzucanie ryżem w ludzi to okropna rzecz. - Naprawdę? Na ślubach też rzucają ryżem. - Już nie. Ptaki zjadały ryż, a on pęczniał im w żołądkach i je rozsadzał. - Tego nie wiedziałem. Westchnęła. - Nie zmieniaj tematu, dobrze? Problem w rzucaniu ryżem powsta¬je wtedy, gdy ryż jest w słoju.
Mogłam ci zrobić krzywdę. - Kochanie, gdyby ten słoik mi zagrażał, natychmiast bym go zła¬pał. Jestem piłkarzem, pamiętasz? - Znowu szczerzył zęby. - Aj eśli rzucałaś we mnie, to musisz cholemie popracować nad celnością. - Nie jestem twoim kochaniem. Zawsze zachowujesz się jak beznadziejny idiota? - Pewnie tak. Kurczę, fajnie przepraszasz. Zgrzytnęła zębami. - To się robi zbyt upokarzające. A co do tego rzucania, to nie zamie¬rzałam w ciebie trafić. - Więc nie musisz przepraszać. Chyba że kucharkę, która przekona się po powrocie, że nie ma ryżu, i od razu powie, że nie może przygoto¬wać kolacji, bo choć początkowo zamierzała zrobić nadziewanego indy¬ka, teraz, skoro nie ma ryżu, będzie twierdzić, że zaplanowała paellę. Kelly nie mogła się nie roześmiać. Seth bezbłędnie opisał to, co ich czekało. Jego uśmiech nabrał ciepła. - Wiesz, zastanawiam się nad tym od chwili przyjazdu ... Czy ku¬charka ma jakieś imię? - Ma. Kompletnie niemożliwe do wymówienia, wschodnioeuropej¬skie imię. Kiedyś umiałam je napisać na czekach, ale żadne z nas nie potrafiło go powtórzyć. - Rozumiem. Nie przeszkadza jej, że go nie używacie? - Myślę, że woli to niż te beznadziejne wysiłki, które czyniliśmy. Jak, na miłość boską, można wymówić sześciosylabowe słowo bez żadnych samogłosek? - Niewyraźnie? - Tak właśnie robiliśmy. W jego oczach zatańczyły wesołe światełka, na których widok zrobi¬ło się jej cieplej na sercu - do chwili, gdy sobie przypomniała, po co przyszła. Wyjął z kuchenki dwa parujące kubki i postawił jeden z nich przed nią. - Siadaj - zaproponował. - Więc o to chodziło? Chciałaś przeprosić? - Niestety, nie tylko. Usiadł naprzeciwko niej. Błysk w jego oczach stał się demoniczny. - Na pewno nie będziemy mieli dziecka. - Przestań! Jesteś straszny! - Przepraszam. - Ale nie wyglądał na skruszonego. - Chodzi o Mavis. Tylko o nią, a może o nich wszystkich, kto to wie? Pamiętasz, jak mówiliśmy, że coś knują? - Tak jest. Nie mam co do tego cienia wątpliwości. Pokiwała głową i pociągnęła łyk kakao, by oddalić chwilę prawdy. - Mmm ... Bardzo dobre. - Dzięki. - Zmarszczki wokół jego oczu pogłębiły się.-Przestań, nie graj na zwłokę. Na pewno nie jest aż tak źle. - Zależy od punktu widzenia. - Pociągnęła następny łyk i zdecydowała się. - Wczoraj znalazłam kucharkę. - Gdzie była? - Ukrywała się w jednej z sypialni. - To chyba lepsze niż rzucenie się z mostu. - Ukrywała się, bo Mavis jej kazała. Żebym to ja musiała przyrzą¬dzić kolację. - Aaa ... I to Mavis przyszła mnie prosić o pomoc. - Właśnie. Mam brzydkie podejrzenie, że nie przypadkiem nie mogłam wczoraj znaleźć książki kucharskiej. - Pewnie tak - zachichotał. - Mój Boże, co za intrygantka. No, ale do¬myślaliśmy się tego, prawda? To tylko potwierdza nasze przypuszczenia. Przynajmniej nie śmiał się z podejrzenia, że mogłaby mu się spodobać. Kelly odetchnęła z ulgą, znów ogarnięta ciepłymi uczuciami. - Musimy coś z tym zrobić. - Bo co? - Bo zaraz doprowadzą nas do szaleństwa tymi swoimi intrygami. Musimy ich powstrzymać. - Nie, zaraz znajdą inny sposób, żeby nas zwabić w jedno miejsce. - Potarł brodę i skrzywił się boleśnie. - Masz twardą głowę, wiesz? Znowu się zaczerwieniła. - Przepraszam. Przestraszyłam się, bo uderzyłam głową w szafkę•
- To nic wielkiego. - Być może dla piłkarza. - Prawdę mówiąc, na boisku noszę maskę. Może powinienem ją wkładać, kiedy się znajduję blisko ciebie? - Och, dałbyś już spokój. Roześmiał się i podniósł rękę. - Dobrze, dobrze. Proponuję, żebyśmy się zachowywali tak, jakby ich intryga odniosła skutek. - Co? Mamy ich jeszcze zachęcać? - przeraziła się, ponieważ wie¬działa, że jej bliscy nie pokazali jeszcze, na co ich stać. - Nie, nie zachęcać, ale jeśli pomyślą, że intryga się udała, dadzą nam spokój. - Nie znasz mojej rodziny. Poczują się zachęceni i postanowią przy¬spieszyć bieg rzeczy. - Jeśli to zrobią, będziemy przygotowani. Najważniejsze, to nie sprowadzać ich do jeszcze bardziej szatańskich podstępów. - Ciebie to bawi! - odkryła. Wzruszył ramionami. - Pewnie. Czemu nie? Oboje jesteśmy odporni, więc będzie fajnie przyglądać się ich wysiłkom. Nie wiadomo dlaczego, po słowach o byciu odpornym nie poczuła się tak dobrze, jak powinna. Znowu zerknął na zegarek. - Oho! Muszę lecieć, żeby odciągnąć Lawrence'a od piwniczki. Możesz iść ze mną, jeśli chcesz. Włożył płaszcz przeciwdeszczowy. Kelly wzięła parasolkę i razem ruszyli do dużego domu. - Pewnie nas obserwują - zauważył, gdy znaleźli się w ogrodzie. Deszcz nadal kropił miarowo, a z zagrody dla tygrysów rozległo się ob¬rażone ryknięcie .. - Mam nadzieję, że nie - mruknęła Kelly. - Nie lubię czuć się jak pod mikroskopem. - Sportowe życie czyni cię na to odpornym. Znowu wielkie słowa, pomyślała. Przyznawała to znajwyższymi oporami, ale zaczynało być jasne, że Seth należy do grupy dobrze wy¬kształconych goryli. - Dlaczego? - Bo zawsze jesteś w centrum uwagi. Wszystko, co robisz, jest roztrząsane przez każdego dziennikarza i kibica w kraju. Nie wspominając już o trenerach i kumplach z drużyny. I z innych drużyn. Wszystkie two¬je ruchy są uwiecznione na taśmie wideo. - To by mi się nie podobało. - Z czasem uczysz się odporności. Zaczynasz słuchać tylko swojego trenera i kolegów. Bardzo łatwo jest kibicować z loży dla prasy. Po¬tem zdajesz sobie sprawę, że istniejesz jako osoba publiczna i prywatna, więc starasz się" żeby czyny twojego publicznego ja nie wpływały za¬nadto na życie prywatne. Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś tylko piłka¬rzem i że ten piłkarz jest własnością wszystkich, od twojej drużyny po fanów, którzy oglądają cię w telewizji. - Straszne. W zruszył ramionami. - Nie jest aż tak źle. Są też dobre strony i nie chodzi mi tylko o pie¬niądze. Ale w końcu zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś najważniejszy, że twoja wartość jest oceniana na podstawie ostatniego meczu. I stanu twoich kolan, pleców, ramion. Zdajesz sobie sprawę, że jesteś kimś wię¬cej i że nie zadowala cię tylko ganianie za piłką. - Więc co masz z gry oprócz pieniędzy i masy obrażeń? - Radość. Weszli do kuchni i zastali kucharkę w ataku furii, zaś Lawrence'a złego i gotowego do walki. - Ta kobieta oszalała - powiadomił ich kamerdyner zimno. - Co się stało? - spytała Kelly, nerwowo obchodząc kucharkę, która dzierżyła w dłoni długą metalową chochlę, groźnąjak szabla Maksa. - Wyrzuciła cały alkohol, a teraz twierdzi, że ukradłem jej książki kucharskie. Kelly i Seth wymienili znaczące spojrzenia. - Miałaś rację - powiedział Seth. - I ryż! - ryknęła kucharka. - Ryż też ukradłeś! - Nic podobnego, droga pani - odparł Lawrence z urazą. - A właśnie, że tak! Teraz powiesz pani Bei, że wyrzuciłam to wszystko, żeby mnie zwolniła. Wiem, o co ci chodzi. Seth przeszył kobietę takim wzrokiem, że natychmiast umilkła.
- Po pierwsze - zagrzmiał - to ty, Lawrence, wyrzuciłeś alkohol. Po drugie, w sprawie książek kucharskich należy porozmawiać z Mavis. - A ryż? - krzyknęła kucharka i zamachnęła się chochlą. - Gdzie ryż? Chciałam zrobić paellę! Seth odkaszlnął, usiłując nie patrzeć na Kelly. - Kelly miała wczoraj pewien wypadek ... przy gotowaniu. Kucharka odwróciła się do Kelly i machnęła warząchwią w jej stronę• - Więc to panienka pojedzie do miasta i kupi nowy zapas! Potrzebuję ryżu! Jak można prowadzić kuchnię, kiedy tygrysy wyżerają mięso, a książki kucharskie i ryż znikają w tajemniczych okolicznościach? Jak, pytam? Konieczność odpowiedzi została Kelly oszczędzona, ponieważ ku¬charka odwróciła się i wybiegła w poszukiwaniu Mavis. - Nie chciałbym być teraz na miejscu panienki Mavis - zauważył Lawrence. Oparł się o framugę drzwi i skrzyżował ręce na piersi. - Więc wyrzuciłem alkohol, tak? - Tak - potwierdziła Kelly. - Powiedziałeś, że rzucasz picie, ale nie możesz tego dokonać, skoro w domu jest tyle alkoholu. Lawrence skrzywił się z niesmakiem. - Postąpiłem bardzo głupio. W tej szafce był alkohol o wartości paruset dolarów. - Co najmniej. Ale byłeś zdecydowany na wszystko. Westchnął. - Mam nadzieję, że nie wyrzuciłem wina z piwniczki. Jaśnie pani nigdy by mi tego nie wybaczyła. - Nie wyrzuciłeś. Sami o to zadbaliśmy. - Przepraszam? - Ukryliśmy wino. Resztą też się zajmiemy. - To chyba nie było konieczne. - Dlaczego? Chcesz przestać pić. - Być może, ale w każdej chwili mogę pojechać do miasta i kupić sobie butelkę. Nie ma potrzeby ukrywać wina. Jeśli naprawdę zechcę rzucić picie, i tak będę musiał żyć w świecie pełnym sklepów z alkoho¬lem. Miał rację. Kelly przysunęła sobie stołek i usiadła na nim. - Więc co zamierzasz? - Nie wiem. - Lawrence usiadł naprzeciwko niej. Seth dołączył do nich, zajmując miejsce obok Kelly. - Taka słabość ... to bardzo poniżające. Kelly skinęła głową ze współczuciem. - Nie chodzi tylko o to, żeby powiedzieć: od dziś nie piję. Już pró¬bowałem. I chodziłem też do AA. Nie wiem czemu, ale wcale nie czuję się podniesiony na duchu, kiedy staję przed tłumem innych pijaków i mó¬wię, że jestem alkoholikiem. Mam wtedy jeszcze większą ochotę na drin¬ka, żeby zapomnieć, jaki jestem słaby. - Mój przyjaciel też musiał wstąpić do AA - odezwał sięSeth.¬Mówił, że najpierw czuł się gorzej, takjak ty, ale wytrzymał i stopniowo zaczęło się robić lepiej. Liczenie tych trzeźwych tygodni najwyraźniej bardzo pomaga. Lawrence skrzywił się niechętnie. - To zupełnie nie w moim stylu. Brudów nie pierze się publicznie i tyle. Kelly patrzyła na starego kamerdynera z sercem wezbranym,czułością. - Pamiętasz, jak mnie brałeś na kolana, kiedy byłam mała? - Tak, panienko. - Jego twarz złagodniała. - Kiedy babcia występowała, aja musiałam jej schodzić z drogi, bo byłam za mała, przychodziłam do ciebie i razem się bawiliśmy. Było fajnie, prawda? - O, tak - zgodził się z łagodnym uśmiechem. - To panienka na¬uczyła mnie grać w Monopol. - A ty mnie grać w karty. I opowiadałeś mi najcudowniejsże historie o tych wszystkich krajach, w których byłeś z armią. Indie, Singapur, Cypr ... - I Afryka. - Pokiwał tęsknie główą. - Najbardziej podobały się panience historie o Afryce. - Lawrence ... czujesz się niepotrzebny? Spojrzał na nią ze szczerym zdumieniem. - Ależ skąd! Oczywiście teraz jest mniej roboty, skoro rodzina nie występuje tak często jak niegdyś, ale wszyscy się postarzeliśmy i musi¬my się oszczędzać. - Pytam, czy praca w domu cię nie nudzi. Może powinieneś sobie znaleźć jakieś hobby, wstąpić do jakiegoś klubu, znaleźć sobie coś wła¬snego. Może przyjaciółkę? -Nikt nie może zająć miejsca mojej Gwyneth.
- To jeszcze nie znaczy, że nie możesz sobie znaleźć kogoś, z kim byś się widywał i bawił. Musi być coś, co chciałbyś robić ... oprócz do¬glądania domu i rodziny. - Zawsze byłem służącym, panienko, nawet warmii. Do tego je¬stem stworzony. Mój ojciec i dziadek też byli kamerdynerami. - I wspaniale! Bez ciebie byśmy zginęli. Ale jeśli czas ci się dłuży, mógłbyś się zająć czymś innym. Łowieniem ryb. Tańcem. Musi być coś, co lubisz. Kiedyś miałeś żyłkę awanturniczą ... gdy jeździłeś z wojskiem. - To prawda - westchnął. - Cóż, muszę się nad tym zastanowić. Im bardziej będę zajęty, tym mniej będę myślał o piciu. Ale jego spojrzenie stało się odległe i bardzo smutne. - Nie mogę opuścić jaśnie pani. Muszę się nią opiekować. Porzuci¬łem poprzednie miej sce, żeby z nią zostać, i nic mnie stąd nie odciągnie. - Nie sugeruję, żebyś rzucił pracę, tylko żebyś sobie znalazł jakąś rozrywkę• - Dostosuję się do sytuacji, panienko, i na pewno coś wymyślę. Dziękuję za troskę. Nic mi nie będzie. Wstał sztywno i zniknął w spiżami, zamykając za sobą drzwi. - Biedny staruszek - odezwał się Seth. - Ma cholerny problem. - To prawda. Chciałabym coś dla niego zrobić. - Zważywszy, jak intensywnie ostatnio pił, gwałtowne i całkowite zerwanie z nałogiem nie będzie chyba najlepszym rozwiązaniem. O tym nie pomyślała. - Myślisz, że mógłby dostać delirium? - Lepiej na niego uważajmy. - Może powinnam zadzwonić do naszego lekarza i spytać, co robić. Seth pokiwał głową. Wstała, chcąc zadzwonić od razu, ale Seth powiedział coś, od czego nogi się pod nią ugięły. - Lawrence kocha twoją babkę. - Skąd wiesz? - Widziałem wyraz jego oczu, kiedy powiedział, że nigdy jej nie opuści. Jest w niej beznadziejnie zakochany. - Więc powinien jej to wyznać. Seth pokręcił głową. - Chodzi o te sprawy klasowe. W świecie Lawrence' a kamerdyner nie ma prawa myśleć o pani zamku. - Średniowiecze! Pokiwał głową. - Ale nie zmienisz jego pojęcia o świecie. - Więc może trzeba porozmawiać z babcią? - Co? Żeby czuła się przy nim tak nieswojo, że wkrótce Lawrence się domyśli? Lepiej się do tego nie mieszaj. To sprawa między nimi. Może pójdziemy dziś na ryby? - W deszczu? - Wtedy biorą najlepiej. Może złowimy coś na kolację? Łowienie ryb ,nigdy nie wydawało się jej szczególnie pociągającą rozrywką, ale myśl o spędzeniu połowy dnia poza domem, bez żadnych problemów - z wyjątkiem deszczu - miała swój urok. - Jeszcze nigdy nie łowiłam. - Nie szkodzi. Założę ci przynętę. Kucharka wróciła do kuchni z naręczem książek kucharskich, które rzuciła z rozmachem na stół. - Rzeczywiście - oznajmiła. - Miała je panienka Mavis. Po co je wzięła? Cała rodzina oszalała, powiadam wam. Kompletnie oszalała. - Co prawda, to prawda - mruknęła Kelly. W stała i ruszyła na po¬szukiwanie odpowiednio odosobnionego telefonu. Więc Lawrence był zakochany w Bei? To wiele wyjaśnia. Zadzwoniła do lekarza rodziny, który obiecał wypisać receptę na środ¬ki uspokajające dla Lawrence'a. - Ale przede wszystkim, jeśli pan Lawrence zacznie zachowywać się niestabilnie lub zdradzać objawy urojeń, należy natychmiast przy¬wieźć go do szpitala. A na razie proszę mu podawać witamin~B i dopil¬nować, żeby brał środki uspokajające, kiedy zacznie się robić nerwowy. - Kiedy mogę odebrać receptę? - Pielęgniarka panią zawiadomi, kiedy tylko skończymy rozmawiać.
- Dziękuję• Odłożyła słuchawkę i zaczęła szukać Setha. Ciągle siedział w kuch¬ni i przysłuchiwał się kucharce, opłakującej swój los i oceniającej ogól¬ny stan umysłowy wszystkich domowników. - Muszę pojechać do miasta i odebrać receptę dla Lawrence'a¬powiadomiła go Kelly. - Przy okazji kupię ryż. Może jednak nie powin¬niśmy iść na te ryby, skoro trzeba pilnować Lawrence'a. - Możemy poprosić innych. - Nigdy bym mu tego nie zrobiła. Będą za nim chodzić krok w krok i patrzeć mu na ręce, jakby był zbrodniarzem. - Pewnie tak. - Wydął usta w zamyśleniu. - A może poprosić Ma¬nuela, żeby miał na niego oko? Naprawdę, powinnaś trochę odpocząć. Manuel wyraził zgodę, ale dodał, że najpierw musi się przebrać w coś bardziej odpowiedniego. Dwadzieścia minut później zjawił się w białej sukience i białych butach, bardzo odpowiednich dla pielęgniarki. - Bardziej odpowiedni byłby kostium do zapasów - zauważył Seth. Manuel zbył go machnięciem ręki. - Lawrence nigdy w życiu nie uderzył kobiety. Kelly resztką zdrowych zmysłów zauważyła w tym zdaniu pewną sprzeczność. Najwyraźniej jednak zaczynała się już przyzwyczajać do panującego w domu obłędu, ponieważ poza tym słowa Manuela wydały się jej absolutnie rozsądne. - Powiem mu, co zamierzam zrobić. Nie chcę, żeby się na mnie obraził. Ale Lawrence nie był w nastroju do dąsów. Siedział w bibliotece, gdzie nadzorował pracę sprzątaczek, które przychodziły dwa razy w ty¬godniu. - Berto! Musisz, naprawdę musisz odkurzyć gzymsy! Nie oszczę¬dzaj miotełki, w razie potrzeby kupi się drugą. - Odkurzałam je w zeszłym tygodniu. - Tak się nieszczęśliwie składa, że kurz osiada codziennie. I przyjmij do wiadomości, że w przyszłym tygodniu należy znowu odkurzyć książki. Berta westchnęła, ale usłuchała bez sprzeciwów. - Wynajęci pracownicy - wymamrotał Lawrence pod nosem, idąc z Kelly do holu. - Teraz muszę sprawdzić, jak spisuje się Lydia. Nigdy nie odkurza za meblami. - Tylko chwileczkę - poprosiła Kelly. - Dzwoniłam do doktora Haycrofta, żeby się go poradzić w sprawie twojej decyzji. Lawrence spochmurniał jeszcze bardziej. - Pewnie chce, żebym pojechał do szpitala. - Jeszcze nie. Może w ogóle nie będzie to konieczne. Ale przepisał ci środki uspokajające. Twierdzi, że musisz je brać, kiedy poczujesz nie¬pokój. Zaraz po nie pojadę. - Na to mogę się zgodzić. - Świetnie. I nie martw się pracą. Jeśli będziesz musiał brać te środki, jakoś sobie poradzimy. To przecież tylko parę dni. Westchnął i wzniósł oczy do góry. - Nie wyobraża sobie panienka, co się może stać w tym domu przez trzy dni. Kąciki ust Kelly zaczęły drgać w powstrzymywanym uśmiechu. - Wyobrażam sobie, wyobrażam. Mieszkałam tu, pamiętasz? Przez parę dni mogę cię zastępować, prawda? - Tak. - Znowu westchnął. - Nie jestem niezastąpiony. - Tego nie powiedziałam. - Nagle poczuła się okropnie. Zdała sobie sprawę, jak mógł zrozumieć jej słowa. - Mogę cię zastąpić przez parę dni, ale nikt, absolutnie nikt oprócz ciebie nie mógłby zarządzać tym domem na stałe. Do licha, nikt by tego nie chciał! Z ulgą ujrzała w jego oczach błysk rozbawienia. - Oczywiście, ma panienka rację. - Wyprostował się i pomaszero¬wał do salonu, gdzie pracowała Lydia. Pięć minut pózniej półfurgonetka z Kelly i Sethem mknęła w kierunku miasta. - Myślałam, że masz corvettę albo porsche'a - odezwała się Kelly. Błysnął zębami w uśmiechu. - Jestem duży i potrzebuję dużo miejsca. Poza tym furgonetkąmoż¬na przewozić potężne bloki drewna. Rzeczywiście jest duży, pomyślała, przyglądając się mu kątem oka.
Z niewiadomego powodu przypomniała sobie jego pocałunki i pomy¬ślała, że mogłaby powtórzyć tę chwilę uniesienia, kiedy nie liczyło się nic innego. Tymczasem wybierała się do miasta, żeby zadbać o dobro Lawren¬ce'a i kucharki, a następnie miała.objąć zarządzanie domem, czego przy¬rzekła sobie nigdy więcej nie robić. Smutna i zniechęcona wyglądała przez okno, na którym rozbryzgi¬wały się krople deszczu. Dlaczego ją to dziwi? Rodzina Burke'ów jest jak ogromny wir - wciąga w siebie wszystko, co znajdzie się w jej po¬bliżu. Nie ma ucieczki. Wystarczy spojrzeć na Lawrence'a. Po prawIe czterdziestu latach w towarzystwie Burke'ów stał się alkoholikiem, ale nie potrafi ich porzucić, nawet gdy w grę wchodzi jego włf,lsne dobro. - O czym myślisz? - spytał Seth. Drgnęła nerwowo. - Takie tam. Ponure myśli w deszczowy dzień. Nic wielkiego. - Co się stało? - Nic, naprawdę. Porównywałam moją rodzinę do wielkiego wiru. Jeśli podejdziesz zbyt blisko, wciągną cię. - Kurczę. Nieźle. - Spójrz, co zrobili z Lawrence'em. Kiedyś był zdrowy i normalny. Seth nie odpowiadał przez chwilę. Kiedy się znowu odezwał, miał bardzo łagodny głos. - Czułaś się tak, zanim odeszłaś? - Czuję się tak teraz. Im dłużej tu jesteś, tym głębiej mnie wciągają. Właśnie powiedziałam Lawrence'owi, że będę zarządzać domem przez parę dni, kiedy będzie się źle czuł. - A czego się spodziewałaś? Chciałaś tu wpaść na parę dni i uciec, zanim zdążą cię zranić? Miała zamiar zrobić dokładnie coś takiego. Seth pokręcił głową i za¬hamował przed znakiem stopu, tym samym, który przegapił Julius. - Nie mam pojęcia, na czym polega twój problem z tą rodziną, ale masz cholerne szczęście, że ci się trafili. Nie są żadnym wirem, tylko rodziną. I wcale nie są źli. - To jeszcze nie znaczy, że cię nie połkną żywcem, jeśli im pozwo¬lisz. Jaka jest twoja rodzina? - Chodzi o moich rodziców? Ojciec był agresywnym alkoholikiem. Mama w końcu go rzuciła, kiedy miałem dziesięć lat. Miała własne pro¬blemy, ale zawsze mi pomagała. - Jakie problemy? - Po latach z moim ojcem stała się zaszczutą, nieszczęśliwą kobietą. Miała nerwicę. I hipochondrię. Ale zawsze dawała mi to, czego po¬trzebowałem. I nigdy nie powiedziała, że czegoś mi nie wolno. Myśla¬łem, że mnie wyśmieje, kiedy oświadczyłem jej jako jedenastolatek, że będę zawodowym piłkarzem. - I nie wyśmiała? - Oczywiście, że nie. Dopilnowała, żebym chodził na treningi i żeby mi niczego nie zabrakło. Kiedy zdałem sobie sprawę, że nigdy nie będę rozgrywającym - nie miałem dobrej ręki - wpadłem w depresję. I wiesz, co mi powiedziała? Powiedziała tak: "W drużynie jest trzydzie¬stu graczy. Gdzie byłby rozgrywający, gdyby ich nie było?". - To bardzo mądre. - Też tak myślałem, nawet wtedy. I mimo wszystkich własnych lęków zawsze powtarzała mi coś, czego nigdy nie zapomnę. Mówiła: "Że¬bym nigdy nie słyszała, jak mówisz, że nie możesz czegoś zrobić! Nie wolno ci tak mówić, dopóki nie spróbujesz, i to ze wszystkich sił". Cza¬sami byłem na nią za to zły, ponieważ miałem pewność, że czegoś tam nie mogę. Albo myślałem, że nie rozumie problemu. A ona nie pozwala¬ła mi spocząć, dopóki jej nie udowodniłem, że naprawdę nie jestem w sta¬nie czegoś zrobić. To dlatego widzisz przed sobą byłego piłkarza, który w wolnym czasie rzeźbi. - Była wyjątkową kobietą. - Bywała. A czasem bywała bardzo i po ludzku słaba. Przez całą moją szkołę była chora na to czy na tamto. Musiałem się nią opiekować. Nauczyłem się gotować i sprzątać. Mógłbym uważać, że mnie osaczyła, że była dla mnie ciężarem. Ale nigdy tak nie pomyślałem. Kelly oblała się rumieńcem. - Nie chciałam powiedzieć, że moja rodzina mnie osaczyła. Nie cał¬kiem. Zatrzymał samochód przed apteką i wyłączył silnik. - Usiłują cię złapać w pułapkę. - Wiem. Ten cholerny e-mail od Mavis miał mnie tu ściągnąć. Ale nie o to mi chodziło. Oni ...
oplątują cię uczuciami. I mogą cię nimi za¬dusić. Ze mną prawie się tak stało. Odpiął pas bezpieczeństwa. - Jak to? - Przytłaczają cię. Potrzebują kogoś, kto by się nimi zaopiekował, bo są tak cholemie utalentowani i ekscentryczni. W takim otoczeniu dziecko może się zagubić, nawet kiedy krewni traktująje jak królewnę. Ciemne oczy Setha złagodniały. - Chyba rozumiem. - No, teraz to nieważne. Mam własne życie i do niego wrócę. Jak tylko Lawrence wydobrzeje. - Więc nie uważasz mnie za zagrożenie? Zerknęła na niego z ukosa. - Nie, już nie podejrzewam, że puścisz ich z torbami. - No, to już jakiś postęp. Otworzył przed nią drzwi - rycerski gest, do którego nie była przy¬zwyczajona i który sprawił, że poczuła sięjak księżniczka. Zrobiła kilka kroków w stronę apteki i obejrzała się w jego stronę. - A twoje dzieci? Jego twarz natychmiast spochmurniała. Zacisnął usta. - Sprowadzę je do siebie. Bo prawda jest taka, że prędzej czy póź¬niej zaczną jej przeszkadzać i będzie chciała się ich pozbyć.- Więc dlaczego tak ci utrudnia? - Bo jest na mnie wściekła. Nie przyjąłem tej pracy w telewizji, więc wykorzystała dzieci, żeby mnie ukarać. Nie ma ani pół dowodu na po¬parcie swoich oskarżeń, więc wcześniej czy później sąd przyzna mi pra¬wo do odwiedzin. Muszę tylko przeczekać najgorsze. - Chciałabym poznać twoje dzieci. - Sama nie uwierzyła, że to po¬wiedziała. Przez ostatnie osiem lat była zbyt zajęta, żeby się zastanawiać nad jakimikolwiek dziećmi, lecz teraz poczuła, że myśl o takim spotka¬niu jest dla niej całkiem przyjemna. - Też bym chciał, żebyś je poznała. Polubiłabyś je. Może jednak nie jest taki zły, pomyślała, gdy razem weszli do apteki. Ale choć zmieniła zdanie na jego temat, jakoś wcale nie poczuła się lepiej. Rozdział 11 Kiedy wrócili do domu, deszcz padał już znacznie słabiej. - Idealna pogoda na ryby - oznajmił Seth. - Mam tylko nadzieję, że Lawrence nie narozrabiał. Jak się okazało, nadzieja była płonna. Tuż za drzwiami natknęli się na leżącego twarzą do ziemi Lawrence'a i Manuela siedzącego na nim okrakiem, ze spódnicą zadartą tak wysoko, że widać było pas od poń¬czoch. - Złaź ze mnie, ty prostaku! - ryczał Lawrence. - Akurat - odparł Manuel. - Rzuciłeś picie. - Wczoraj! A dzisiaj jest dzisiaj. Jeśli chcę kieliszek wina, to go dostanę, obwiesiu jeden! - Kto się przezywa, sam się tak nazywa - zanucił Manuel. - Wyrwę ci te twoje kudły! - Nie wyrwiesz, to peruka. - Dobry Boże! - załkała Bea. Stała na galeryjce u góry i załamywała ręce. Kelly jeszcze nigdy nie widziała, żeby ktoś naprawdę załamywał ręce, ale przecież można się było spodziewać, że Bea ma ten numer w swoim repertuarze. - Manuelu! - krzyknęła. - Proszę natychmiast zejść z mojego ka¬merdynera! Manuel obejrzał się, zbity z tropu. Lawrence wykorzystał szansę i pra¬wie zrzucił go z siebie. Manuel kurczowo chwycił go za kurtkę na pIe¬cach i przywarł do niego niczym kowboj ujeżdżający byka. - Tego już za wiele - dodała Bea, ciągle załamując ręce. Kelly zauważyła cynicznie, że babcia naprawdę jest niezłą aktorką• Bea nigdy w życiu nie była bezradna w żadnej sytuacji. Fakt, iż pozosta¬ła na galerii i jęczała pochylona przez balustradę, sygnalizował, że tak naprawdę wcale nie chciała, by Manuel puścił kamerdynera. - Co się dzieje? - spytał Seth spokojnie. Manuel machnął w powietrzu wolną ręką, gdyż Lawrence znowu spróbował go z siebie zrzucić. - Musiałem go trzy razy wyganiać z piwniczki. Za ostatnim razem powiedział, że wyrwie mi brwi. - Lawrence? - spytała starsza pani zamierającym głosem. - Tak powiedział?
- Nieprawda! - zaprotestował Lawrence. - Powiedziałem tylko temu kretynowi, że ma mi zejść z drogi. - I że mi wyrwiesz brwi, jeśli nie zejdę. - Dosyć tego - powiedział Seth, nie zmieniając tonu. Podszedł do dwójki na podłodze i z zadziwiającą siłą podniósł obu za kołnierze, a ich twarze znalazły się na wysokości jego oczu. - Co mam z nimi zrobić? Wbić im do głowy trochę rozumu? - Och, na Boga, nie! Seth wzruszył ramionami i postawił swoich więźniów na ziemi. Lawrence spiorunował go wzrokiem. - Nie lubię, kiedy się mną poniewiera. - Kto lubi? Następnym razem mnie nie prowokuj. Bea zbiegła po schodach, cała w falujących tiulach i falbanach. - Nie zniosę takiego zachowania w moim domu - oznajmiła zdecy¬dowanie. - Sprzątaczki odeszły pół godziny temu, ponieważ Lawrence doprowadził je do szału. Nie wiem, czy wrócą w poniedziałek. - Posłała kamerdynerowi bolesne spojrzenie. Udało mu się przybrać skruszoną minę. - A ty, Manuelu - zwróciła się do pomocnika. - Skoro chcesz nosić spódnicę, musisz się nauczyć, że nie wolno ci w niej siadać okrakiem. - Musiałam go powstrzymać! - Nie musiałaś -powiedziała Bea twardo. - Jeśli Lawrence nie chce trzeźwieć do końca swoich dni i lubi padać twarzą w tłuczone ziemnia¬ki, to jego sprawa. Choć prawdę mówiąc - zwróciła się do kamerdyne¬ra - to takie nieapetyczne. I można się udusić. Lawrence przybrał jeszcze bardziej skruszoną minę. Bea ciągnęła dalej, wyglądając jak prawdziwa królowa, którą nie¬gdyś grywała. - Nikt nie może odwieść Lawrence'a od picia, choć go bardzo ko¬chamy i jest nam niezmiernie drogi. On sam musi o -tym zdecydować. - Właśnie - powiedział Lawrence z uporem. - Właśnie - zgodziła się 'Z nim Bea. - Choć muszę powiedzieć, że' po wczorajszej nocy, gdy zadaliśmy sobie tyle trudu, żeby ukryć wino¬i o mało nie pożarły nas tygrysy - mógłbyś nam okazać więcej wdzięcz¬ności. Ale skoro taki jest twój wybór ... Lawrence kiwnął głową z uporem. Powiódł spojrzeniem po zebranych; jego oczy wyraźnie złagodniały. Odwrócił się do Kelly. - Przywiozła mi panienka leki? Podała mu torbę. - Zatem zażyję pigułkę i udam się do mego pokoju. - Znowu spoj¬rzał na Beę. - Proszę przyjąć moje przeprosiny. Po jego odejściu Bea przyjrzała się krytycznie Manuelowi. - Włóż coś bardziej odpowiedniego. Dziś będziesz podawać kolację. Manuel wzniósł ręce do góry i odszedł, mamrocząc: - Robiłam tylko to, co mi kazała panienka Kelly. Bea odwróciła się do wnuczki. - Co mu kazałaś? - Pilnować Lawrence'a. Lekarz martwił się jego reakcją po odstawieniu alkoholu. - To straszne. Ja też się o to martwię, moje dziecko. Bardzo. Mam nadzieję, że ktoś go namówi, żeby pojechał do szpitala. - Ty mogłabyś. Ciebie posłucha. - Ha! Nigdy mnie nie słuchał. - Bea parsknęła pogardliwie. - Zawsze miał kompleks Pigmaliona. Od chwili, gdy wyszłam za wicehra¬biego, usiłował ze mnie zrobić damę• - Jesteś damą - odezwał się Seth. - Oczywiście. Ale nie dość wyrafinowaną jak dla niego. Zawsze dawał mi do zrozumienia, że poniża się, pracując dla mnie. - Akurat - mruknęła Kelly. - To dlatego rzucił pracę u wicehrabie¬go, żeby pojechać z tobą na Florydę. To dlatego został tu przez czter¬dzieści lat. - Nigdy tego nie rozumiałam - westchnęła i ruszyła ku pokojowi kamerdynera. - Sprawdzę, co się z nim dzieje, i dopilnuję, żeby wziął tę pigułkę. Odpłynęła, zostawiając ich samych. - Coś podobnego - odezwała się Kelly po chwili. - Babcia czuje, że nie dorasta do wymagań
Lawrence'a. To mi się w głowie nie mieści. - Mnie też nie. Bea jest zawsze taka pewna siebie. Spojrzała na niego. - Przeszkadza ci, że Lawrence jest w niej zakochany? - Nie. Dlaczego? Ostatnie podejrzenia wobec niego ulotniły się bez śladu. Już wie¬działa, że nie jest oszustem, a teraz nie musiała się martwić, że jest zako¬chany w babci. A skoro nie był. .. - To co z tymi rybami? - spytała. Postanowiła uciec z tego domu, zanim do reszty oszaleje i uzna, że Seth jest bardzo atrakcyjny, a przy tym zupełnie wolny. - Ryby? Świetnie! Pójdę po sprzęt. Pół godziny później stali na moście w strugach deszczu. Seth użył jako przynęty mrożonych krewetek, które przypadkiem znalazły się w lo¬dówce w domku gościnnym. - Ekskluzywna przynęta - zauważyła Kelly. - Miałem do wyboru to albo jazdę do miasta. Poradzimy sobie. - Zawsze to lepsze niż wielkie ohydne robale. Roześmiał się, a w oczach zapaliły się mu iskry. - Więc nie chcesz, żebym nałapał świerszczy? Wzdrygnęła się. - Niedobrze mi na samą myśl, że mam zjeść rybę, która przed Ghwi¬lą zjadła świerszcza. - Rybę trzeba wypatroszyć. Dzięki temu pozbędziemy się świerszcza. Kelly wbiła ponure spojrzenie w podskakujący spławik i doszła do wniosku, że cała ta impreza wcale jej się nie podoba. Zaczęła zwijać żyłkę. - Co robisz? - Wolę jedzenie w folii, z supermarketu. - Dlaczego? - Bo ... chodzi o to zabijanie i patroszenie. Jakiś biedny karaś, który nikomu nie wchodzi w drogę i tylko szuka jedzenia w deszczowy dzień, ma się nadziać na mój haczyk i wyskoczyć z wody. A potem obetnie mu się głowę i poćwiartuje. - To samo dzieje się z rybami z supermarketu. - Tak, ale kiedy je kupuję, już nie żyją. - Zwinęła żyłkę i odstawiła wędkę, omijając wzrokiem wzdętą, nieco nadgryzioną krewetkę na ha¬czyku. - Nigdy nie kupuję żywych homarów. Nawet w restauracji. Seth także zaczął zwijać żyłkę. - Zdecydowanie nie nadajesz się na wędkarza. - Nie przeszkadzaj sobie. Uśmiechnął się, a w kącikach jego oczu pojawiły się sympatyczne zmarszczki. - Nie wiem czemu, ale nie chcę, żebyś mnie pważała za mordercę małych ślicznych rybek. - Przestań. Z intelektualnego punktu widzenia nie mam nic prze¬ciwko łowieniu ryb. Tylko sama nie chcę tego robić. - Rozumiem. Ja też nie chciałbym pracować w rzeźni. Wołowinę i wieprzowinę kupuję w folii, tak jak ty. Wiem, o co ci chodzi. Wziął jej wędkę i wiaderko z przynętą. Ruszyli z powrotem do domu; Bouncer nie odstępował ich na krok. Droga byhi błotnista i śliska, więc musieli bardzo ostrożnie stawiać nogi. Kiedy znaleźli się pod osłoną drzew, deszcz przybrał na sile; bębnienie kropel o liście palm było głoś¬ne i odbijało się echem. - Uwielbiam słuchać deszczu - powiedział Seth. - Ja też. - Tutaj deszcz pada rzadko. Głównie szaleją burze i tornada. - Kiedy miałam dziewięć lat, stałam razem z babcią przyoknie na piętrze i przyglądałam się trąbie wodnej. Wyrwała mnóstwo drzew z po¬łudniowej strony wyspy. - Pewnie się strasznie bałaś. Zastanowiła się nad tym. - Nie bardzo. Właściwie wcale. Z babcią zawsze czułam się bez¬piecznie. - Dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Choć przez całe życie miała wrażenie, że rodzina jest nią rozczarowana, to jednak czuła się bezpieczna. - O czym myślisz? - spytał.
- Ach ... byłam jeszcze dzieckiem, kiedy stąd wyjechałam. Dziwnie jest tu wrócić jako dojrzała kobieta. - Nic nie jest takie samo, tak? - Właśnie. - Wydają się bardziej ludzcy? Pokręciła głową. - Właściwie nie. Zawsze byli bardzo ludzcy. Do szału doprowadzało mnie użeranie się z ich dziwactwami. - Może to za wiele dla dziecka? Zerknęła na niego z ukosa. - Zawsze tak uważnie słuchasz? - Wcale nie słucham. Udaję. - Ale jego uśmiech był szczery i ciepły. Przyjazny. Zaprzeczał kpiącym słowom. - Zawsze ... zawsze chciałam mieć zwyczajną rodzinę. Nie masz pojęcia, co się działo, kiedy cała piątka przyjeżdżała na wywiadówki. Bea ubierała sięjak na audiencję u premiera. Wszyscy najej widok szep¬tali i pokazywali ją palcami. A za każdym razem, kiedy Mavis otwierała usta, było ją słychać w całej szkole. - Rzeczywiście, umie się zaprezentować. Kelly musiała się roześmiać. - Oj, umie. Max i Julius spierali się z nauczycielami o wszystko. Uważali, że szkoła ogranicza moją kreatywność. A Zee ... Zee to Zee. Przychodziła w jakichś cyrkowych szmatach, klęła jak szewc, a jednej nauczycielce powiedziała, żeby się lepiej pilnowała, bo tygrysy są wo¬bec mnie bardzo opiekuńcze. - Nie! - Tak. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Nigdy się nie zdarzyło, żeby nie pokłócili się między sobą, czy nauczyciel ma rację albo czy jego metody są odpowiednie ... och, po prostu o cokolwiek. Max chciał, żeby wyrzucono panią od plastyki, bo dała mi za coś tam trójkę. Wygłosiłjej całe przemówienie, w którym udowodnił, że nie nadaje się na krytyka sztuki. - Auć! - Właśnie. Kiedy nie dostałam się do chóru, bo fałszowałam, Mavis zrobiła najazd na szkołę i urządziła piekielną awanturę. Nawrzeszczała im, że każdy odpowiednio przeszkolony uczeń może śpiewać czysto. - I co się stało? - Szkoła się nie ugięła, więc Mavis zaczęła mi dawać lekcje śpiewu. - Kelly skrzywiła się niechętnie. - Nadal nie śpiewam zbyt dobrze. I zdecydowanie nie chciałam się ubiegać o przyjęcie do chóru, bo byłam zanadto zawstydzona, ale Mavis nalegała, więc poszłam na egzaminy. - I co? - I nie fałszowałam, więc mnie przyjęli. - Czyli miała rację? - Najwyraźniej. Ale tydzień później zrezygnowałam, bo wszyscy koledzy twierdzili, że dostałam się tylko dlatego, że Mavis narobiła ta¬kiego szumu. Wziął ją za rękę i uścisnął lekko. - To było przykre. - Tak. - Potrząsnęła głową. - Teraz wiem, że robili to, bo chcieli się mną opiekować. Mieli jak najlepsze chęci. - Którymi jest wybrukowana droga do piekła. - Urwał i pociągnął ją za rękę. Spojrzała na niego. Teraz już tak nie boli, prawda? Musiał wyczytać z jej twarzy odpowiedź, bo rzucił wędki i wiaderko i chwycił ją w ramiona. - Kiedy jest się dorosłym, łatwiej sobie poradzić z pewnymi spra¬wami. Twoja rodzina jest fascynująca i zabawna, ale rozumiem, dlacze¬go musiałaś odejść. . Nie rozumiesz nawet połowy, pomyślała, ale nie miała już ochoty na zwierzenia. Nie teraz, kiedy trzymał ją w ramionach, kiedy słyszała bi¬cie jego serca. W jego objęciach świat jakby się oddalił i wypełnił ją dziwny spokój. . Wiedziała, że to niebezpieczne, czuła to całą sobą. Ten j ego rozwód, no i sam powiedział, że nie chce się już z nikirn wiązać, a poza tym wca¬le nie jest nią zainteresowany. Musiała wrócić do
rzeczywistości. Wie¬działa o tym, ale nie potrafiła się cofnąć. Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał głęboko i ochryple, niemal jak mruczenie dużego kota. - To wszystko gra, wiesz? Życie jest grą, tak jak futbol. Czasami wygrywasz, czasami przegrywasz, czasami mecz ci się udaje, a czasami odnosisz kontuzję. Ale liczy się tylko to, żeby grać całym sobą. Twoja rodzina to robi - całym sercem. Dlatego wydają się tacy dziwni. Ludzie na ogół nie angażują się tak intensywnie. - Jak można się nie angażować? _ Można się chować w sobie. Można sobie narzucać ograniczenia. Unikać ryzyka. Nie marzyć. Jest mnóstwo sposobów na wymiganie się od gry na całego. Ale można też skoczyć na boisko i dać z siebie wszyst¬ko, i cieszyć się nawet błotem, potem i łzami. - Tak myślisz o futbolu, prawda? _ Właśnie. Uwielbiałem go. Lubię sobie przypominać mecz, który rozegraliśmy z drużyną San Francisco. Padało i boisko robiło się coraz bardziej błotniste, aż wszyscy zwaliliśmy się na siebie i było tak ślisko, że nie mogliśmy się podnieść. Nawet piłki nie mogliśmy utrzymać. Wy¬ślizgiwała nam się z rąk, a my ślizgaliśmy się jak na lodzie. W końcu zaczęło to wyglądać tak głupio, że wszyscy się śmiali, a pod koniec me¬czu byliśmy ubłoceni tak, że tylko oczy nam błyskały. - I to było fajne? _ Żebyś wiedziała. Ilu dorosłych może się bezkarnie tarzać w błocie? Słuchając go, uśmiechała się bezwiednie. - Nigdy nie bawiłam się w błocie. _ Nigdy? Straciłaś jedną z największych przyjemności w życiu. Oczywiście jest o wiele zabawniej, kiedy jesteś dorosła i nikt na ciebie nie nawrzeszczy. Roześmiała się i podniosła na niego oczy. W tej samej chwili świat zamarł. Seth miał piękny uśmiech; ciepły, wzruszający. Poczuła, że w ser¬cu robi jej się bardzo ciepło i słodko. A on, jakby wyczuł zmianę, jaka w niej zaszła; przestał się uśmiechać. Oczy się mu zamgliły, wargi rozwarły ... wiedziała, po prostu wie¬działa, że zaraz ją pocałuje. I wiedziała, po prostu wiedziała, że pragnie tego bardziej niż czegokolwiek w życiu. Odruchowo wspięła się na palce. I to był błąd. Pośliznęła się w bło¬cie i straciła równowagę. Seth chyba pomyślał, że chce się odsunąć, bo rozluźnił uścisk i Kelly poczuła, że pada. Dopiero wtedy zdał sobie spra¬wę, że się pomylił, i spróbował ją złapać, ale kolano spłatało mu figla. Po chwili oboje leżeli na wznak na błotnistej drodze, w miarowo bębniącym deszczu. _ Cholerne kolano - odezwał się Seth filozoficznie, patrząc w niebo pomiędzy koronką liści. - Nie wytrzymało, co? - spytała równie spokojnie. - Aha. Powinna być zdenerwowana lub zawiedziona ... a tymczasem miała ochotę się roześmiać. - Stłukłaś sobie coś? - Nie. Jest miękko. A ty? - Wszystko w porządku. - To dobrze. - Podparła się na łokciu i spojrzała na niego. - No, to skoro już się uołociliśmy ... Nabrała garść błota i rzuciła w niego. Zaskoczyła go, ale po chwili się roześmiał. - Chcesz się bawić? Nie zdążyła odpowiedzieć. Chwycił ją w pasie i przetoczył się nad nią, przygniatając całym sobą. Poczuła wilgoć przesiąkającą przez bluz¬kę na plecach. - Kule z błota? - spytał. - Czy bomby? Wyciągnęła rękę i zacisnęła palce na pecynie błota. - Kule - zdecydowała. Jednym szybkim ruchem uniosła pecynę i wrzuciła mu ją za kołnierz. - Oż ty ... - Poderwał się z ziemi, nieco się ślizgając. Po drodze zgar¬nął wielką garść błota. Kelly także skoczyła na równe nogi i dotarła chwiejnie do kawałka żwirowanego terenu. Nabrała błota w dłonie, ale zanim zdążyła je rzucić, pocisk Setha trafił ją w ramię. Błoto, zimne i miękkie, ześliznęło się po jej ręce. Seth pochylił się, więc rzuciła swoje kule i uciekła. Trawa była nie¬mal równie śliska, jak błoto. Kolejna kula uderzyła ją w biodro. Postanowiła, że pora podjąć nadzwyczajne środki; nabrała błota w obie dłonie i rzuciła naraz, trafiając Setha w brodę i brzuch. - Hej! - zawołał. - Z obu luf?
Popełniłam poważny błąd, pomyślała, widząc, że Seth nabiera pełne garście błota. Odwróciła się i rzuciła się do ucieczki. To także nie był najlepszy pomysł. Pośliznęła się i runęła twarzą w błoto. Przejechała parę centymetrów, zanim zdołała się zatrzymać. Seth w ułamku chwili znalazł się przy niej. - Wszystko w porządku? - Ukląkł przy niej. Bouncer, który przyglądał się im z oddali, jakby uważał, że całkiem oszaleli, zbliżył się ostrożnie i powąchał jej ucho. - Jasne. - Przewróciła się na plecy i nasadziła Sethowi na głowę czapę z błota. Bouncer zaczął szczekać jak opętany. - To nie fair - powiedział Seth, choć uśmiechał się od ucha do ucha. - Kwestia perspektywy - oświadczyła wyniośle. - Fakt. A w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. Zanim zdołała się domyślić, o co mu chodziło, pochylił się nad nią i pocałował. Była ubłocona od stóp do głów, on przypominał bałwana z błota, ale żadne z nich tego nie zauważyło, gdy ich usta i ciała zetknęły się ze sobą. Kelly przesunęła dłońmi po jego plecach. Były śliskie od błota, ale ona czuła tylko siłę drzemiącą w jego ramionach i drganie mię.¬śni. A kiedy objął jej pośladki i przysunął ją do siebie, nabrała pewno¬ści, że i on nie dostrzega, jaka jest mokra i brudna. Impuls czystej rozkoszy przeszyłjej ciało i rozpalił ogień w miejscach, które zbyt długo pozostawały zimne. Każdy pieszczotliwy dotyk jego ję¬zyka wynosił ją na coraz wyższe poziomy zupełnie nowego świata, gdzie zwykła pieszczota rozniecała ogień, a jeden dotyk wyzwalał fajerwerki. Zamknął dłoń na jej piersi i lekko zacisnął. Wygięła się w łuk, by przywrzeć do niego całym ciałem. Jeszcze nigdy nie czuła tak intensyw¬nie, że żyje. Kiedy dotknął jej sutka, widocznego pod mokrym materia¬łem bluzki, jej krocze przeszyło ukłucie tak silne, że omal nie krzyknęła. Nie miała pojęcia, że pożądanie może być równie potężne. Odległy pomruk silnika przywrócił im zdrowe zmysły. Oderwali się od siebie, spłoszeni, i spojrzeli na siebie. - Boże - szepnęła Kelly. Seth podniósł się z ziemi, krzywiąc się z bólu, po czym pociągnął ją za sobą. W samą porę. Zza rogu wypadła furgonetka i zatrzymała się przed nimi z poślizgiem. Manuel wychylił się z szoferki. - Figlowaliście na drodze? Kelly spurpurowiała. - Manuelu ... _ Mnie to nie przeszkadza. Jadę po świeże owoce morza do paelli. Przywieźć wam coś z miasta? Kelly potrząsnęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. - Nie, dzięki - powiedział Seth. Manuel kiwnął głową, zasunął okno i odjechał. Kelly spojrzała na Setha. - Skąd wiedział? Popatrzył na nią i wybuchnął śmiechem. - No co? Ale on śmiał się tak bardzo, że nie mógł odpowiedzieć. Kelly czekała, aż mu przejdzie, coraz bardziej rozdrażniona. - No i co cię tak śmieszy? Wyprostował się, nadal chichocząc, i wskazał palcem. Spojrzała na siebie i jęknęła. Na lewej piersi miała wyraźny odcisk ubłoconej ręki. - O mój Boże ... Miała ochotę zapaść się pod ziemię. Umrzeć. Utonąć w błocie i znik¬nąć na wieki. - Zaraz to naprawię - obiecał Seth, poważniejąc. - Naprawisz? - Zanim zdołała spytać, jak to zrobi, podszedł do niej i dokładniej rozsmarował odcisk, pocierając jej pierś tak jak przed chwi¬lą i dokładnie przypominając jej, w jaki sposób sprawia, by kolana się pod nią ugięły. - Seth ... ! Ale on, zupełnie nie skruszony, odstąpił o krok i ocenił z zadowole¬niem swoje dzieło. - O wiele lepiej. - Potem poruszył znacząco brwiami. - Drugą stronę też mam poprawić? - Och! - Sfrustrowana i urażona, odwróciła się do niego plecami i pomaszerowała w stronę domu. Z pewnością osiągnęłaby o wiele lep¬szy efekt, gdyby nie była usmarowana błotem aż po same oczy i nie śli¬zgała się co drugi krok.
Seth wkrótce ją dogonił. - Przepraszam. Nie chciałem cię zawstydzić. - Spadaj. - A nie wystarczy, że padnę ci do stóp? - Czy ktoś ci już mówił, że jesteś nieokrzesany? - Nie, nie przypominam sobie. Ale obracam się przecież w towarzystwie głupich goryli. Nie znają takich słów. - Przestań wreszcie! - Dlaczego? - Bo nie jesteś głupim gorylem i dobrze o tym wiesz! - Hmm. Skąd ta zmiana w twoim sercu? - Moje serce zostaw w spokoju. Przez chwilę szli w milczeniu. Kiedy znów się odezwał, w jego gło¬sie brzmiała szczera ciekawość: - Zawsze jesteś taka trudna? Czy tylko w moim towarzystwie? Znowu ją rozdrażnił, zwłaszcza że miał prawo zadać jej to pytanie. Odkąd przybyła na wyspę, była o wiele bardziej drażliwa i kąśliwa niż, zwykle, choć nigdy by się do tego nie przyznała. Na pewno nie jemu. - Tylko w twoim - warknęła. - Aha. W porządku. Miło mi to wiedzieć. Zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na niego płonącymi oczami. - Dlaczego? - Bo gdybyś tak traktowała wszystkich, nigdy bym się nie dowiedział, jak wyglądasz bez tej wściekłej miny. Trafiony - zatopiony, pomyślała, spoglądając za nim, gdy oddalał się do domku gościnnego. A najgorsze było, że sobie na to zasłużyła. Rozdział 12 Seth stał przyoknie, przyglądając się, jak krople deszczu bębnią eJo rzeźbę okrytą folią. Myślał o Kelly. Został zaproszony na kolację w willi, ale zdołał się wymówić. Ostatnio zaangażował się w sprawy rodziny bardziej, niż zamierzał. Zwłaszcza w sprawy Kelly. Wszystko wydawało się takie proste, kiedy Bea zaproponowała, żeby się u niej zaszył do czasu zakończenia procesu. Bardzo lubił Beę, prze¬padał za resztą rodziny, a oni odciągali jego myśli od poważnych spraw, kiedy tego rozpaczliwie potrzebował. Nie przyszło mu do głowy, że to ciche życie, jakie mu obiecano, w samotni, w której mógł pracować nad rzeźbą i rozprawą psychologiczną, skończy się takim fiaskiem. Intrygi Mavis nie niepokoiłyby go aż tak, gdyby nie dziwne podej¬rzenie, że stoi za nimi I Bea. Pod pozorami subtelności i staroświeckiej kobiecości - był tego pewien - kryła stalową wolę i wyrachowany umysł. Całkiem możliwe, że od wielu miesięcy knuła plany skojarzenia go z Kel¬ly. Jasna cholera, mogła chociaż pozwolić, żeby doszedł do siebie po rozwodzie. Ale Bea nie wierzyła w leczniczą moc czasu. Powinien czuć się rozbawiony. I byłby, gdyby Kelly tak na niego nie działała. Wolałby jej nie lubić - była przecież kolczasta jak krzak róży¬ale jednak ją lubił. I właściwie wszystko byłoby w porządku ... gdyby ciągle nie myślał o kochaniu się z nią. Czasami, kiedy był pewien, że myśli wyłącznie o rozprawie lub rzeź¬bieniu bądź też o kolejnej katastrofie, którą szykują Burke'owie, nagle nawiedzały go wyraziste wizje jego własnej dłoni na gładkim udzie Kel¬ly. Albo jego ust wtulonych w jej szyję. Albo jego ciała, leżącego na jej miękkich okrągłościach. Budził się w środku nocy,przejęty bólem, z jej obrazem przed oczami. Kiedy pracował nad rzeźbą, niepostrzeżenie nadawał jej postać Kelly. Ta mała czarownica doprowadziła go do takiego stanlł zaledwie przez parę dni. Nie do uwierzenia. Powinien się spakować i wyjechać, zanim będzie za późno. Na razie w jego życiu nie było miejsca na takie rzeczy, a w jego sercu nie było miejsca dla kobiety, potrzebującej uczciwego związku. Nie miał siły, żeby wziąć na siebie czyjeś problemy. Podejrzewał, że Kelly nadal cierpi po śmierci rodziców, a dzieciń¬stwo spędzone w tym domu
wariatów musiało być trudne. To, co powie¬działa mu o przeżyciach podczas wywiadówek, pokazało mu zarysy praw¬dziwego problemu. Ale co mógł zrobić? Każdy musi sobie radzić z własnymi problema¬mi. Nie można się kimś wyręczyć. Dopóki Kelly nie załatwi swoich spraw, każdy, kto się do niej zbliży, wykrwawi się na jej kolcach. A on odniósł już dość ran. Poza tym, upomniał się, ta kobieta nie zasługuje na zaufanie. Opu¬ściła rodzinę na osiem długich lat. Dzwonek telefonu zatrzymał go w drodze do kuchni, gdzie zamie¬rzał przyrządzić sobie sałatkę i stek. Podniósł słuchawkę, spodziewając się usłyszeć Beę, zwiastującą jakąś nową katastrofę. Jedwabisty głos, który rozległ się w jego uchu, zmroził mu krew w żyłach. - Seth, tu Vel vet. - Co się stało? - Serce załomotało mu gwałtownie na myśl o wszystkich nieszczęściach, jakie mogą spaść na jego dzieci. - Nic - rzuciła niecierpliwie. - Niania wyjeżdża na wakacje, więc chciałabym, żebyś wrócił do domu i przez dwa tygodnie zajął się dziećmi. Muszę wyjechać do Paryża. A to oznaczało, że żnalazła sobie nowego kochanka. - Nie wiem, czy mi się uda - powiedział, choć nie pragnął niczego innego. - Zabroniłaś mi widywać się z dziećmi, pamiętasz? Chcesz mi odebrać prawa ojcowskie. Velvet nie należała do kobiet, które przejmują się takimi detalami. - O nic się nie martw, robisz to na moją prośbę. Wróć do domu i zaj~ mij się dziećmi przez parę tygodni. Przecież chciałeś zobaczyć dzieci? Och, chciał tego. I to jak! Dałby wszystko, żeby móc uścisnąć ich ciepłe ciałka. Ale Velvet nauczyła go ostrożności. - Najpierw muszę zadzwonić do mojego prawnika. - Świetnie! - warknęła rozdrażniona. - Ale zaraz potem do mnie oddzwoń, dobrze? Muszę szybko zarezerwować lot. - No, nie wiem, czy zdołam dziś złapać Willa. Jeśli go nie złapię, zadzwonię jutro z samego rana, dobrze? . - Ale nie później. Nie chcę ich zabierać ze sobą. To zrozumiałe. Przeszkadzałyby jej w romantycznych uniesieniach. - Zadzwonię najszybciej, jak będę mógł - obiecał i odłożył słuchawkę• Ręce mu się spociły, w ustach wyschło. Zirytowało go, że nadal tak na nią reaguje - po tym wszystkim, co się wydarzyło przez ostatni rok. A może to wszystko na myśl, że odzyska dzieci? Jak zahipnotyzowany poszedł do pokoju, w którym urządził sobie gabinet, i wziął oprawioną w ramki fotografię, stojącą obok komputera. Dwoje jasnowłosych dzieci, Johnny i starsza o półtora roku Jenny. Oczy zaczęły go szczypać; pospiesznie odstawił zdjęcie i sięgnął po telefon, by zadzwonić na pager swojego prawnika. Will Collins oddzwonił po dwudziestu minutach. - I co? - spytał bez wstępów. -"- Co za nową intrygę uknuła, żeby zmienić ci życie w piekło? - Chce, żebym wrócił do domu i zajął się dziećmi przed dwa tygodnie. Musi jechać do Paryża. - Cudownie! - Cudownie? - Jasne. To podważa jej zarzuty. Skoro uważa, że nie spełniasz swoich obowiązków, dlaczego zostawia cię z dziećmi na tak długo? Dosko¬nale. Ale z drugiej strony ... - urwał. - Tak? - Na wszelki wypadek powinieneś zabrać dzieci w pobliże swoich znajomych. Tak dla bezpieczeństwa. Nigdy nie wiadomo, może wrócić z Paryża i oskarżyć cię o najrozmaitsze psychiczne nadużycia wobec dzieci. Po niej wszystkiego można się spodziewać. - Owszem. Zobaczymy, może będę mógł przywieźć dzieci tutaj. - Tak by było najlepiej. Masz tam, zaraz ... pięć 'osób, które zaświadczą, że nie jesteś złym ojcem? - Nawet więcej. Ale najpierw muszę to z nimi uzgodnić. - Daj mi znać, co postanowiliście. Powiadomię sędziego i może zdołam doprowadzić do wycofania sprawy o odebranie ci opieki. Fakt, że zostawiła z tobą dzieci na parę tygodni powinien
być wystarczającym argumentem. Seth nie pozwolił sobie na nadzieję, że wszystko da się załatwić tak łatwo. Od wielu miesięcy żył w koszmarnym przeświadczeniu, że straci dzieci, i zaczęło mu się wydawać, że nigdy nie będzie lepiej. Natychmiast po zakończeniu rozmowy z Willem zadzwonił do willi. Bea zareagowała entuzjastycznie na wieść o przyjeździe dzieci, więc natychmiast, nie dając jej czasu do namysłu, zadzwonił do Velvet. - Zabiorę dzieci jutro - powiedział. - Przywiozę je tutaj. Milczała tak długo, że zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście nie udaremnił jakiejś jej intrygi. - Nie wiem, czy można je narażać na taki wstrząs. - To nie żaden wstrząs, tylko wakacje na Florydzie. Marzenie wszystkich dzieci. - Dlaczego nie możesz z nimi zostać w domu? - Ponieważ pracuję. Muszę pracować, Vel vet. - Z pewnością nad jakąś głupią rzeźbą. Doskonale, tylko żeby dzieci nie zbliżały się do tych twoich narzędzi. Mogą się skaleczyć. Przez chwilę miał straszne podejrzenie, że chciałaby, żeby doszło do czegoś takiego. Nie, nawet Velvet nie była do tego zdolna. A jednak doświadczenie nauczyło go, że z Velvet nic nie jest proste. Dlatego nawet teraz, uniesiony radością na myśl o spotkaniu z dziećmi, nieustannie zastanawiał się, jak może się przed nią bronić. - Masz ochotę przelecieć się do Nowego Jorku i z powrotem? - za¬gadnął Seth Kelly. Siedziała na werandzie na tyłach domu i pracowała na laptopie, usi¬łując nadać ostateczny ksztah strohie klienta. Za nią biegł trzymetrowy kabel telefoniczny, sięgający gniazdka w pobliżu pokoju kamerdynera. Była tak skupiona na pracy, że minęła dobra chwila, zanim dotarły do niej jego słowa. Podniosła oczy i ujrzała ciemną sylwetkę na tle jasnego wiosennego nieba. - Dlaczego miałabym mieć ochotę? - Muszę pojechać po dzieci. Moja żona wyjeżdża na dwa tygodnie do Paryża. - Myślałam, że chce ci je odebrać. - Najwyraźniej wyjazd do Paryża jest ważniejszy. Mój prawnik uważa, że w związku z tym, co o mnie mówiła, powinienem mieć ko¬goś, kto zaświadczy, że nie robię krzywdy moim dzieciom. Skinęła głową ze zrozumieniem. - Ale to niczego nie dowodzi, skoro ktoś cię obserwuje. - Nie o to nam chodzi. Martwimy się, że Velvet rzuci się w wir romansu, a potem wróci z nowymi oskarżeniami. Chcemy od razu wyeli¬minować taką możliwość. - Pomysł jest dobry ... Ale podróż do N owego Jorku i z powrotem w jeden dzień ... Cholerny maraton. Przysunął sobie wiklinowy fotelik i usiadł obok niej. - Nie mogę sięjuż doczekać. Miłość dźwięcząca w jego głosie zupełnie ją rozbroiła. - Wiem, że proszę cię o zbyt wiele, ale wolałbym się z nią nie spo¬tykać sam na sam, bez świadka. Możesz odmówić, jeśli to dla ciebie kłopotliwe. Nie chciała go zawieść. Nie chciała, żeby miał dalsze kłopoty z byłą żoną• - Dobrze - powiedziała. W tej samej chwili w tylnych drzwiach sta¬nął Lawrence. Powlókł się chwiejnie do wolnego fotela, usiadł ciężko i oparł głowę na ręce. Jęknął. - Co się stało? - spytała z troską. - Te pigułki od doktora ... Boże, co za kac ... - Uniósł głowę i spojrzał na nią znękanymi oczami. Głowa mi pęka. - To niedobrze. Jęknął jeszcze raz i znów zwiesił głowę. - Gdyby to był prawdziwy kac, mógłbym go uleczyć Krwawą Mary. Ale na to nic nie pomaga. - Za to nie pijesz już drugi dzień - odezwał się pocieszająco Seth. - Nie warto być trzeźwym, skoro tak się cierpi. W drzwiach stanęła Bea. Dziś nie wyglądała jak królowa, lecz jak bardzo zmęczona stara kobieta. Osunęła się na fotel obok Lawrence' a.
- Nikt z nas tego nie przeżyje. Przez całą noc nie zmrużyliśmy oka. Lawrence spojrzał na nią zbolałym wzrokiem. - Mówiłem przecież, że nie ma potrzeby trzymać mnie za rękę. - Miałam cię zostawić zupełnie samego? - Bea wyprostowała się z urazą. - Rozumiem, że uważasz mnie za lekkomyślną, bezużyteczną staruszkę, ale zapewniam cię, że mam poczucie przyzwoitości. - Nie uważam pani ani za lekkomyślną, ani bezużyteczną, ani sta¬ruszkę - warknął Lawrence. - Mogłabym być twoją matką. Lawrence przewrócił oczami i jęknął, jakby i ten ruch okazał się bolesny. - Człowiek w moim wieku nie potrzebuje matki. - Nie, tylko strażnika. Drżenie pochylonych ramion kamerdynera mogło oznaczać tłumio¬ny śmiech. Kelly miała taką nadzieję. Z domu wyszła Zee z dwoma wielkimi metalowymi miskami, pełny¬mi surowych kurzych szyjek. - Mavis i Julius znowu zaczynają - obwieściła, zmierzając do za¬grody tygrysów, które już czekały za ogrodzeniem. - Co zaczynają? - krzyknęła za nią Bea. - Mavis mówi, że musi mieć pokój do ćwiczeń na cały dzień, ponieważ obiecała, że w piątek zaśpiewa hymn na szkolnym meczu. A Julius twierdzi, że nie może nie ćwiczyć przez cały dzień, bo palce mu ze¬sztywnieją• Bea spojrzała na Kelly. - W żadnym domu nie powinno być dwojga muzyków. To nie do zniesienia. Dzięki Bogu, że Max maluje. Zee ostrożnie otworzyła bramę zagrody tygrysów i wrzuciła do środ¬ka obie miski niczym dwa latające talerze. Pora karmienia była najnie¬bezpieczniejsza ze wszystkich; Zee bardzo rzadko naruszała teren tygry¬sów, dopóki nie skończyły posiłku. Oba koty, nerwowo krążące na skraju zarośli, skoczyły ku miskom i zaczęły łapczywie pożerać mięso. Nawet z oddali słychać było chrupanie kości. - Ohyda - mruknęła Bea. Zee usłyszała. - Taka sama jak wtedy, gdy jemy jajka, mamo. Bea westchnęła. - Tak łatwo jest wychowywać dzieci, kiedy są małe. Co się z nimi dzieje, gdy dorastają? Seth uśmiechnął się pod nosem. - Zaczynają się posługiwać własnym rozumem. - Ha. Twoje dzieci sąjeszcze małe. Sam zobaczysz, jak to jest. - Na pewno. Mam taką nadzieję - powiedział zamyślony. - A kiedy namje przywieziesz? - spytała Bea z ożywieniem. - Jutro polecę razem z Kelly do Nowego Jorku. Przywieziemy je tego samego dnia. - Cudownie. - Bea spojrzała ze skupieniem na wnuczkę, która mimo woli zastanowiła się, co babcia uważa za takie cudowne: wiadomość o przybyciu dzieci czy ojej podróży z Sethem. Zee, która dotarła już na ganek, zatrzymała się z zaniepokojoną miną. - Wyjeżdżacie? Jesteście mi potrzebni! - Jutro wrócimy - pospiesznie zapewniła Kelly. - To dość długa podróż - powiedziała Bea. - Za długa na jeden dzień. Nie możecie tam przenocować? - Nie! - Zee ściągnęła skórzane rękawiczki i wbiegła po schodkach na ganek. - Liczyłam na nich! Bea machnęła ręką. - Parę dni nie zrobi ci różnicy. - Zrobi! - Do czego ci jesteśmy potrzebni? - spytał Seth. Bea uniosła dłoń. - Nie pytaj, nie chcę wiedzieć. Cały czas wam powtarzam, że ona coś knuje. Wiedziałam to od chwili, kiedy zagroziła, że przyprowadzi tygrysy do domu. Za każdym razem, kiedy popełnia takie szaleństwo, okazuje się, że planowała coś jeszcze gorszego. To nieomylny znak. Jak kurek na kościele. . Zee rzuciła rękawiczki na stolik z kutego żelaza.
- Oj, mamo, nie bądź śmieszna. Nic nie knuję, jak rany. Ktoś mi musi pomóc odebrać skrzywdzone zwierzę• - Hmmm ... Mam nadzieję, że nie tygrysa. Ani lwa. - Nic podobnego! - Chętnie ci pomogę po powrocie - wtrącił Seth, zanim Bea zdążyła powiedzieć coś więcej. - Kelly na pewno też. - Ja tego nie powiedziałam - mruknęła Kelly. - Już mnie drapały fretki, bodły kozy, dziobały pelikany... a wszystko w imię miłości do zwierząt. - A ja myślałam, że i ty uważasz, iż należy ratować krzywdzone zwierzęta. - Owszem, uważam. Nie ma nic. gorszego niż trzymanie zwierzęcia w klatce i krzywdzenie go. - Więc o co ci chodzi? - Chodzi mi o to, że pomogę ci, ale niechętnie. Nie powiedziałam, że wcale ci nie pomogę• Zee wyraźnie odetchnęła. - To dobrze. Tamte pierniki są do niczego. Żadna z nich pomoc. Bea westchnęła i machnęła cygarniczką. - A teraz mnie obraża. Ani grama szacunku ze strony własnych dzieci. Seth zerknął na Kelly. - Będę tego żałować? - Prawdopodobnie. Kogo tym razem ratujemy? - Powiem wam później. O nic się nie martw. - Zee zabrała rękawiczki i zniknęła w domu. Nie mogłaby wymyślić nic lepszego, żeby bardziej zaniepokoić Kelly. Jaka tym razem katastrofa ich czeka? Bea powiodła wzrokiem od Kelly do Setha i niespodziewanie uśmiechnęła się ze słodyczą• - Na pewno nie chcecie pobyć w Nowym Jorku choć przez tydzień? Seth pokręcił głową. - Nie - oznajmił kategorycznie, tonem wykluczającym dalszą dyskusję. Muszę się nauczyć tego słowa, pomyślała Kelly. Trzeba je wypowiadać właśnie w ten sposób, bez żadnych grzecznych wykrętów i przepro¬sin. Życie od razu staje się łatwiejsze. Następnego dnia, około jedenastej rano, Kelly i Seth wylądowali na lotnisku LaGuardia. Kierowca już na nich czekał, dzierżąc tablicę z na¬zwiskiem Setha. Dziesięć minut później znaleźli się w limuzynie. - Mogłabym się do tego przyzwyczaić - przyznała Kelly, zatonąwszy w miękkich poduchach siedzeń i rozejrzawszy się wokół. - Pomyślałem, że tak będzie prościej. Zwykle nie robię takich ceregieli. - W cale się nie skarżę. Roześmiał się. - Wygodnie, co? Zakładam się, o co chcesz, że dzieciaki będą chciały jechać tyłem do przodu. - Pewnie tak. Sama mam na to ochotę. - Zaintrygowana, otworzyła drzwiczki w ścianie i odkryła za nimi kontrolki klimatyzacji, radia, tele¬wizora, telefonu oraz mały, dobrze zaopatrzony barek. Kurczę blade. Mogę się napić wody? - Proszę bardzo. Wyjęła butelkę wody Evian, a potem, pod wpływem nagłego impulsu, dwa kieliszki do szampana. Napełniła je i podała jeden Sethowi. - Za twoje dzieci - powiedziała. - Za moje dzieci - zgodził się i wypił do dna. - Denerwujesz się? - Troszeczkę. Minęło trochę czasu i nie wiem, czy będą się przy mnie dobrze czuły. Velvet pewnie naopowiadała im o mnie strasznych rzeczy. - Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ludzie robią to swoim dzieciom. - Ani ja. Ale też nigdy nie sądziłem, że Velvet będzie kłamać w sądzie. - Nie ma nic gorszego niż odtrącona kobieta, wiesz? - Nie ograniczałbym tego do kobiet. Poza tym to ona mnie odtrąciła. - Na pewno do tego czasu zdążyła już przekonać samą siebie, że było odwrotnie. - Odstawiła kieliszek i oparła się o poduszki. - Chyba jej nie polubię. Uśmiechnął się lekko. - Ja też jej już nie lubię.
- Dziwisz się teraz, dlaczego ją poślubiłeś? - Nie. - Natychmiast spoważniał. - Wiem. Kochałem ją. Nie była ideałem, ale kto jest? Przez myśl przemknęło j ej pytanie, czy nadal jest zakochany w byłej żonie, ale szybko je od siebie odsunęła. Czuła, że odpowiedź mogłaby ją przygnębić, choć nie wiedziała dlaczego. - Więc niczego nie żałujesz? - Tylko tego, że się nam nie udało. Jak mógłbym czegoś żałować? Zakochałem się, ożeniłem się z ukochaną kobietą i urodziło nam się dwo¬je pięknych dzieci. Trzeba nie mieć rozumu, żeby żałować czegoś takiego. Albo kłamał, albo był zupełnie wyjątkowym mężczyzną. A ponieważ miała wrażenie, że mówi szczerze, musiała przyznać, że jest wyjątkowy. Od razu poczuła się niezręcznie, zważywszy opinię, jaką sobie o nim wy¬robiła. No, ale zawsze się szczyciła, że umiała przyznać się do błędu. Velvet Ralston mieszkała w eleganckim domu z piaskowca, otoczo¬nym drzewami i ogrodzeniem z kutego żelaza. Liście na drzewach do¬piero co rozwinęły się z pąków i wyglądały jak piórka. Na ulicy pano¬wał spokój; samochody zaparkowane przed domami wyglądały na drogie. Dobra dzielnica. Weszli po schodach. Seth wyraźnie kulał - i to od chwili, gdy opu¬ścili samolot. Prawdopodobnie długie siedzenie w jednej pozycji usztyw¬niło mu kolano. W cisnął guzik dzwonka. W głębi domu rozległy się kroki. Po chwili drzwi się otworzyły i na zewnątrz wyjrzała śniada kobieta o siwych wło¬sach. Przyjrzała im się podejrzliwie. - Tak? - Pan Ralston do pani Ralston. Pani mnie oczekuje. Pokojówka ustąpiła im z drogi i zaprowadziła do małego salonu. - Rany - szepnęła Kelly. Wystrój pokoju wyglądał tak, jakby zro¬dził się w umyśle szalonego i nie liczącego się z kosztami dekoratora. Nic tutaj nie przypominało domostwa Burke'ów, gdzie zbieranina przed¬miotów gromadzonych przez wiele pokoleń stworzyła bardziej lub mniej wygodne wnętrza. Tutaj wszystko było dobrane pod kolor, aż do naj¬mniejszego elementu gzymsu. Sterylny chrom i białe meble. - Brzydko, nie? - odezwał się Seth. - W całym domu nie ma ani jednego miejsca, na którym można by wygodnie oprzeć stopy. - I tutaj mieszkają dzieci? - Mają pokój dziecięcy. - Och. W kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki rozbawienia na wi¬dok jej jawnej dezaprobaty. - Zgadzam się z tobą. Gdyby mnie nie wyrzuciła, nie wiem, j ak bym to wytrzymał. Za drzwiami rozległy się kroki i po chwili w salonie zjawiła się wy¬soka, piękna kobieta. A więc to jest Velvet Ralston, pomyślała Kelly z dziwnym, bolesnym ściskaniem w sercu. Jasnowłosa, doskonała, jakby prosto z okładki "Vogue". Miała na sobie kostium z zielonego jedwabiu oraz szpilki, a jej fryzura i makijaż wyglądały jak dzieło najlepszego fa¬chowca. Nieskazitelna cera, zauważyła Kelly z zazdrością. Absolutnie nieskazitelna. Jak z porcelany. - Witam - powiedziała Velvet i przyjrzała się z niesmakiem Kelly, która z zażenowaniem zdała sobie sprawę z tego, jak wygląda w baweł¬nianych spodniach i tenisówkach. - Koniecznie musiałeś pokazać dzie¬ciom swoją kochankę? Kelly zastanowiła się, czy nie wydrapać jej oczu. Potem obliczyła, ile czasu musiałaby spędzić w więzieniu, i doszła do wniosku, że nie warto. Na razie. - To jest Kelly Burke, wnuczka Bei Burke. Nie jest moją kochanką ani dziewczyną, tylko przyjaciółką. Cienka brew uniosła się z niedowierzaniem. - Naprawdę? Więc po co ją przywiozłeś? Seth uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Żebyś nie miała okazji oskarżyć mnie o następną paskudną rzecz. - Ach ... - Velvet uśmiechnęła się z satysfakcją, jakby strach byłego męża budził w niej bardzo przyjemne uczucia. - Po co właściwie jedziesz do tego Paryża? - To już nie twój interes. - Tak? Skoro przez twoje oskarżenia musiałem wyjawić wszystkie swoje prywatne sprawy, mogłabyś mi się zrewanżować podobną uprzej¬mością•
Zmarszczyła nos. - Zapomnijmy o tych drobnych nieprzyjemnościach, dobrze? Postanowiłam dać ci spokój. - Chcę to mieć na piśmie. Wzruszyła ramionami. - Powiem mojemu prawnikowi. - Doskonale. Nie spytam, czemu zawdzięczam tę odmianę, zwłaszcza że musimy złapać powrotny samolot. Bądź tak miła i przyprowadź dzieci. - Lou je przyprowadzi. Będą za chwilę. - Dziękuję. - Przywieziesz je do domu za dwa tygodnie. - Jasne. - Uzgodniłam z dyrektorem szkoły, że zwolni je na dwa tygodnie, ale nie dłużej. W jednej z walizek znajdziesz prace domowe, które mu¬szą odrobić. Dopilnuj tego. - Dobrze. Skinęła głową. - To tyle. Odwróciła się, żeby wyjść, ale Seth zatrzymał ją pytaniem: - Będziesz dzwonić do dzieci, prawda? Wzruszyła ramionami. - Być może. Seth spojrzał surowo. - Tu nie ma żadnego "być może". To małe dzieci, będą za tobą tęsk¬nić. Dzwoń codziennie. Wybierz sobie określoną porę i dzwoń, żeby z ni¬mi porozmawiać choć przez parę minut. Westchnęła, jakby żądał od niej wyjątkowego poświęcenia. - Powiedzmy ... o czwartej po południu twojego czasu. - Świetnie. Odwróciła się i wyszła bez pożegnania. - Suka - mruknął Seth pod nosem. Kelly była tego samego zdania, ale nie odezwała się z obawy, że ktoś ich usłyszy. Pięć minut później w drzwiach stanęła dwójka dzieci, podobnych do siebie jak dwie krople wody. Za nimi stała pokojówka z walizkami. - Tatuś! - wrzasnęła dziewczynka i jednym skokiem wpadła w roz¬postarte ramiona ojca. Chłopiec był bardziej nieśmiały; zbliżył się ostroż¬nie, ale w końcu oparł czoło o potężne udo Setha i objął je mocno. Seth pogłaskał go po głowie. Trwali tak, trzymając się w objęciach przez długą chwilę. Kelly po¬czuła ściskanie w gardle. Musiała odwrócić wzrok i zatrzepotać powie¬kami, by opanować piekące łzy. Seth przerwał milczenie, szeroko uśmiechnięty• - I co? Chcecie pojechać na Florydę i zobaczyć tygrysy? - Na Florydzie nie ma tygrysów! - powiedziała dziewczynka, chichocząc. - A właśnie że są, kochanie! Zamieszkamy u pani, która ma dwa wielkie tygrysy. Będziecie mogli je zobaczyć. Wzmianka o tygrysach ożywiła chłopca. Rozmawiali o nich aż do chwili, gdy dzieci usiadły w samochodzie - zgodnie z przewidywania¬mi Setha - na fotelach zwróconych tyłem do kierunku jazdy. Wówczas zajęły się oglądaniem limuzyny. Do lotniska zostało im zaledwie parę minut jazdy, gdy dzieci uspokoiły się na tyle, by zainteresować się Kelly. Seth przedstawił ją dzieciom, a dzieci - jej. Wyjaśnił im, że zamieszkają u babci Kelly. - Jesteś za stara, żeby mieć babcię - powiedział Johnny. Musiała się roześmiać. - Wcale nie! Poznacie ją. Jenny miała ważniejsze pytanie. - Mama powiedziała, że tatuś zamieszkał u sławnej aktorki. Jesteś sławną aktorką? - Nie, ale moja babcia jest. - Tak? Z prawdziwymi brylantami i wszystkim? - Ze wszystkim - zapewnił ją Seth. W ciemnych oczach migotały mu światełka. - O czym tylko pomyślicie - dodała Kelly. Potem przyglądała się, jak dzieci rozmawiają z ojcem. Ich ożywiony szczebiot zamilkł dopiero dwie godziny później, kiedy usnęły w samolocie.
- Te dzieci - oznajmiła Bea wieczorem - to zdecydowana przeszkoda. - Właśnie - westchnęła Mavis. - Nie wiem, jak Kelly ma się zakochać w Secie, skoro będzie miała na głowie jego dzieci. - Musimy wymyślić nowy plan. Ta sprawa z pieniędzmi się nie udała. Podejrzewam, że Kelly domyśliła się wszystkiego od razu po przyjeździe. - Więc domyśla się pewnie, o co nam chodzi - powiedział Max. ¬Zawsze była wyjątkowo inteligentna. - Nieważne - powiedziała szybko Bea. - Ściągnęliśmy ją do domu, a o to nam głównie chodziło. Teraz musimy wymyślić,jakjązatrzymać. - Nie wiem, jak wam - odezwała się Zee - ale mnie się nie wydaje, żeby było jej spieszno do wyjazdu. Może damy jej spokój? - Nie damy - ucięła Bea. - Chcę się doczekać wnuków, a mój czas się kończy. Dzieci Juliusa chyba nigdy się z nikim nie zwiążą. Julius wzruszył ramionami. - Wiesz, mamo, trudno sobie wyobrazić gorszy powód, żeby Kelly miała wyjść za mąż i urodzić dzieci. - Nie twierdzę, że ma to zrobić wyłącznie dla mnie, ale byłabym zachwycona, gdyby do tego doszło. - Nie poprawiajmy tego, co już jest dobre. - Mój drogi, zawsze poprawiam to, co jest zaledwie dobre. Gdybym tego nie robiła, nie osiągnęłabym tego, co osiągnęłam. - Cmoknęła z na¬ganą: - Wiesz, synku, spodnie na tobie trzeszczą. - Naprawdę? Waga pokazuje, że od dwudziestu lat nie przytyłem ani pół kilograma. - I sama się przestawia - odezwała się jadowicie Mavis. Bea westchnęła, zastanawiając się, zajakie grzechy została obarczo¬na czwórką kłótliwych dzieci. Nie przypominała sobie, żeby popełniła coś aż tak strasznego. - Dość tego - odezwała się naj surowszym macierzyńskim tonem.¬Musimy wymyślić IłOWY plan. Dzieci były na tyle rozsądne, że się z nią zgodziły, choć na ich twa¬rzach odbiło się wahanie. - Jasne, czemu nie? - odezwał się Max. - Co może się stać? W naj¬gorszym razie możemy ją stracić na zawsze i nie zobaczyć jej przez na¬stępne dwadzieścia lat. Bea zmarszczyła brwi. - Dlaczego zawsze jesteś takim pesymistą? - Bo jestem malarzem, mamo. Mamy skłonność do alkoholu i czarnych myśli. - W takim razie masz sobie wypracować weselsze spojrzenie na świat i proponuję, żebyś zaczął od razu. - Dobrze, mamo. Bea zadowolona, iż znowu ostatnie słowo należało do niej zaczęła przemyśliwać nad planem. Rozdział 13 Seth spojrzał na Kelly. Dzieci spały, zwinięte w kłębuszek na fotelach. eJSamolot zbliżał się do popołudniowych burzowych chmur, które tak często wisiały nad Florydą; zaczęło rzucać. Kelly ścisnęła oparcie fotela tak mocno, że pobielały jej kostki. Dziwne, że wstrząsy nie obudziły dzieci. - Już niedługo - powiedział. - Tak. - Pilot niedawno ogłosił, że minęli Jacksonville. A może Gainesville. Nie zwracała uwagi na nic, z wyjątkiem ciemnych chmur za oknem. - Na pewno miniemy burzę - dodał. Skinęła głową. Przez okno widziała zachodzące słońce, barwiące chmury na kolor złota. Widok byłby niewymownie piękny, gdyby samo¬lot nie podskakiwał w bardzo niepokojący sposób. - Nie lubisz latać? Spojrzała na niego. - Bardzo lubię. Tylko nie lubię turbulencji. - Chcesz torebkę? - Nie będę wymiotować. Ale mogę krzyczeć. Przykrył jej palce dłonią. Nie oderwała zaciśniętej ręki od poręczy fotela. - Też tego nie znoszę - przyznał. - Nie wymądrzaj się. - W cale się nie wymądrzam. Kiedy byłem piłkarzem, latałem bez przerwy, a i tak nie zdołałem się
przyzwyczaić. Nie znoszę turbulencji. Nie znoszę świadomości, że ziemia jest dziesięć tysięcy metrów pode mną• Mówiłem ci, że mam lęk wysokości? Odwróciła głowę, żeby lepiej mu się przyjrzeć. - Naprawdę? - Przysięgam na Boga. - Wzruszył ramionami. - Niezły ze mnie bohater, co? Dlatego nigdy nie siadam przyoknie. - Myślałam, że niczego się nie boisz. - Dlaczego? Bo zgodziłem się rozbijać głowy i ciała facetów równie dużych albo jeszcze większych ode mnie? - Wczoraj nie bałeś się tygrysa. - Chcesz się założyć? - Uśmiechnął się krzywo. - Zrobiłem to, co wydawało mi się słuszne. Nie twierdzę, że się nie bałem. To dało jej do myślenia. - Więc - dodał - jestem takim samym tchórzem jak każdy. W tej samej chwili samolot podskoczył tak gwahownie, że jej żołą¬dek znalazł się w okolicach gardła. Ktoś z pasażerów krzyknął. Samolot się uspokoił, ale Kelly zdążyła już mocno chwycić dłoń Setha i przy¬wrzeć do niej tak kurczowo, jakby był jej jedynym ratunkiem. - Samoloty bez przerwy latają w takich warunkach - zapewnił ją. - Wiem. Ciągle to sobie powtarzam. - Ja też. Wymienili spojrzenia i po raz pierwszy poczuła, że wreszcie się przed sobą odsłonili. W ich oczach pojawiło się tak wiele uczuć: od czarnego humoru po współczucie i zrozumienie. Seth pierwszy odwrócił wzrok i spojrzał na dzieci. - Nie rozumiem, jak mogą spać. - To dobrze, że się nie budzą. - Aha. Samolot znowu skoczył. - Robi się coraz gorzej - szepnęła. - Aha. Lepiej pomyślmy o czymś innym. Jak ci się zdaje, w czym mamy pomagać Zee? - Nie mam pojęcia. Kiedy ratowaliśmy tygrysy, miałam czternaście lat. Nie uprzedziła mnie, w co się pakujemy. Powiedziała tylko, że chce kupić zwierzątko. Przyjechaliśmy do posiadłości takiego hodowcy koło Sebring, a ona dała mi aparat fotograficzny i kazała zrobić zdjęcia wszyst¬kiego, jakbym byłajakąś oszalałą turystką. Potem porozmawialiśmy z ho¬dowcą i poszliśmy spojrzeć na kocięta. Boże, to było straszne. Trzymał je w małych klatkach, w ich własnych odchodach ... ale nie zamierzał nam ich pokazać. Nasze tygryski były w czystej klatce na samym po¬czątku zagrody. lee machnęła na mnie ręką, żebym się od nich odłączy¬ła, więc posłuchałam i zrobiłam mnóstwo zdjęć. Wtedy już się domyśla¬łam, co się szykuje. - Bałaś się? - Trochę. Domyślałam się, że hodowca się na nas wścieknie, i pamiętam, jak myślałam, że lee powinna sama zajmować się własnymi sprawami. Tyle tylko, że strasznie mi było żal tych biednych zwierząt. Potem znalazłam klatkę ligrysów. - Czego? - Krzyżówki tygrysa z lwem. - Po co ktoś miałby je krzyżować? Pokręciła głową. - Ja też tego nie rozumiem. Zdaje się, że jest spory popyt na egzo¬tyczne zwierzęta. Ludzie, którzy mają za dużo pieniędzy, chcą czymś zaskoczyć swoich znajomych. Tak mi się wydaje. A Zee twierdzi, że wiele tych zwierząt znajdzie się w prywatnych rezerwatach, gdzie wła¬ściciele będą na nie polować. Większość pochodziła z hodowli wsob¬nej, więc były bardzo chore i nie przyjęto by ich nawet do zoo. Dlatego prawie wszystkie zwierzęta, które wtedy znaleźliśmy, zostały uśpione. Seth zacisnął zęby. - Do dzieła, lee - powiedział cicho. - Też tak pomyślałam. A potem ten facet przyłapał mnie, kiedy robiłam zdjęcia ligrysom. Wściekł się i odebrał mi aparat. Więc zaczęłam gadać, jak to mi się podobają i jak bym chciała, żebyśmy kupili jednego, bo jest słodki. Zee powiedziała, że nie będziemy robić interesów z czło¬wiekiem, który mi odbiera aparat i tak mnie traktuje. To go uspokoiło. Kupiliśmy Nikkiego i Alex, no i
wyjechaliśmy. A lee zaniosła wszyst¬kie zdjęcia odpowiednim władzom. Facet w ciągu tygodnia wylądował w WięZiemu. - Dobrze mu tak! - To było straszne.- wzdrygnęła się. - Jeszcze długo miałam koszmary. Te biedne zwierzęta ... Nikki i Alex miały zaledwie dziesięć tygo¬dni, a były takie chore ... Miały pełno pasożytów, a ich łapki były w strasz¬nym stanie od stania we własnych odchodach. I były niedożywione, za chude ... no, odżywiłyśmy je, ale zajęło to parę miesięcy. Gdyby Zee nie zechciała ich zatrzymać, też by je uśpiono. - Dobrze, że je zatrzymała. Wyrosły na piękne zwierzęta. - O, tak. - Samolot znowu podskoczył, przypominając jej, że jeszcze nie minęli burzy. Mocniej chwyciła jego dłoń. - Uratowaliście jeszcze jakieś zwierzęta? Odetchnęła głęboko i siłą woli zmusiła żołądek do spokoju. - Tak, ale już zwyczajne. Mniej więcej w tym samym czasie Zee napadła na rakarza. I uratowała pelikany, które się zaplątały w sieci - to wtedy mnie podziobały. Rany, ależ są wielkie i silne. Raz uratowała ali¬gatora z prywatnego stawu. Właściciele dostali pozwolenie na zabicie go, bo pożarł ich psy, więc pewnego razu Zee zrobiła nalot z kilkoma przyjaciółmi i złapała potwora. Ale babcia nie zgodziła się go przyjąć na wyspę, więc Zee zawiozła go do okręgu Pasco i wypuściła do odosob¬nionego jeziora. Pewnie żyje tam do dziś. - Nie zabrała cię ze sobą? - Nie, do niczego bym się jej nie przydała. Przy łapaniu aligatora trzeba kogoś doświadczonego. - Mam nadzieję, że dziś nie chodzi jej o aligatora. - Nie. Pewnie znowu rakarz albo coś w tym stylu. - Z tym sobie poradzę. - Samolotem znowu szarpnęło. Seth westchnął. - Ale nie wiem, co będzie z tym samolotem. Jak to się stało, że Zelda zaczęła ratować zwierzęta? - Kiedyś pracowała w cyrku jako treserka lwów. - Tak? - Uniósł brew. - Myślałem, że to męski zawód. - Nie bądź MSŚ. - Rozumiem, że chodzi o męską szowinistyczną świnię? - Genialnie, drogi Watsonie. - Nie jestem MSS. - Nie? A co z zawodowym futbolem? Nie dopuszczacie kobiet. - Możemy dopuszczać. Pod warunkiem, że będą wystarczająco szybkie, duże i silne. Bądź rozsądna. Czy kobieta, która waży sześćdziesiąt kilo, naprawdę chce przewracać albo być przewracana przez stupięć¬dziesięciokilowego faceta? Zaryzykowałabyś? No, chyba żeby i ona ważyła sto pięćdziesiąt kilo, miała dwa metry wzrostu i mogła podnieść czterysta kilo, tak jak reszta zawodników. Musiała mu przyznać 'rację. - Na pewno gdzieś są takie kobiety. - Na pewno. Ale, o ile mi wiadomo, nie ubiegały się o przyjęcie do żadnej drużyny. Może dlatego, że nikt ich do tego nie zachęca. A może nie chcą. Wiesz, co roku odbywają się eliminacje i są też kategorie dla dziewcząt. Nie chodzi o to, że liga piłki nożnej jest uprzedzona do ko¬biet, tylko nie pojawiły się jeszcze takie, które by się nadawały . - Na pewno się ich do tego nie zachęca, przyznaj. - Ale to się może zdarzyć. Dlaczego nie? Spójrz tylko na Warricka Dunna. Ma, zaraz ... metr siedemdziesiąt cztery, jakieś dziewięćdziesiąt kilo ... To się zdarza i wśród kobiet. Gdyby trafiła się taka, która by się ruszała jak on, w każdej chwili przyjąłbym ją do drużyny. - Dobrze. Nie jesteś męską szowinistyczną świnią• _ Co za ulga. Standardy zmieniają się tak szybko, że nigdy nie wiadomo. - Wcale się nie zmieniają. Mówisz jak prawdziwy szowinista! Wzruszył ramionami. _ Dochodzę do wniosku, że granice zależą od kobiety, która je ustanawia. I każda ma inne zdanie na temat tego, kiedy sięje przekroczyło. - Biedactwo. Wyszczerzył zęby. - No nie? Życie jest ciężkie dla takich osiłków jak ja. - Przestaniesz wreszcie czy nie?
Samolot znowu zanurkował. Seth trwał przez chwilę w milczeniu, po czym wyjął dwie torebki i podał jedną Kelly. - Masz, dla ciebie. - Jakiś ty dobry. - Wiedziałem, że to zrobi na tobie wrażenie. Ma się ten gest. Zamknęła oczy w nadziei, że kołysanie wyda jej się mniej dokuczliwe, i niespodziewanie dla samej siebie zaczęła myśleć o tym, że - wyjąwszy turbulencję - ta podróż sprawia jej prawdziwą przyjemność. Lubiła sie¬dzieć blisko Setha, lubiła jego obecność. Lubiła nawet ich drobne sprzeczki. Fascynacja, którą do niego poczuła od pierwszej chwili, ciągle rosła, a to ją przerażało. Przez ostatnie osiem lat zrobiła wielkie postępy w bu¬dowaniu pewności siebie, ale czy ta pewność siebie okrzepła na tyle, by pogodzić się z faktem, że zawsze będzie grała drugie skrzypce? Jak mo¬gła równać się z kimś takim jak Velvet Ralston? Zdawała sobie z tego sprawę i starała się z tym pogodzić. Więc dla¬czego serce nie chciało przestać boleć? Gdy przybyli do willi, słońce świeciło oślepiająco. Seth przedstawił dzieci rodzinie, zamierzając zabrać je ze sobą do domku gościnnego, lecz jak się okazało, odebrano mu wszelką inicjatywę. - Zostaną tutaj - oznajmiła Bea twardo. - Ale ... nie widziałem ich od pół roku. - Rozumiem. Ale obiecałeś pomóc Zee, a ona potrzebuje cię już dzisiaj. - To może zaczekać. - Nie - odezwała się Zee. - Naprawdę. To zwierzę może umrzeć. Seth przeczesał włosy palcami i spojrzał na dzieci. - Nie mogę ich zostawić. - To tylko parę godzin - zapewniła go Bea. - O co chodzi? Zjemy razem kolację, potem pobawisz się z dziećmi, dopóki nie pójdą spać. Gdy zasną, pomożesz Zee. Wrócisz za parę godzin i możesz przenoco¬wać z nimi albo zabrać je do domku ... choć nie wiem, dlaczego miałbyś je budzić, kiedy już raz zasną. Seth kucnął przed dziećmi. - Co o tym sądzicie? - Obiecałeś pomóc - powiedziała Jenny. - Trzeba dotrzymywać słowa. Johnny poparł siostrę. - Nie będziecie mi mieli za złe? Pokręcili poważnie głowami. Z jakiegoś tajemniczego powodu kucharka przeszła samą siebie i za¬serwowała fantastyczną domową pizzę. Lawrence, wyglądający lepiej niż poprzedniego dnia, podał posiłek bez żadnych wypadków. Zanim na stole pojawił się deser - czekoladowy puddipg - dzieci były już wesołe i rozgadane jak dwie małe sroczki. Po kolacji grano w Monopol. Seth i Kelly siedli przy planszy wraz z dziećmi, a rodzina okrzykami zagrze¬wała ich do walki. Potem Seth zabrał dzieci do jednego z gościnnych pokoi. Kelly została w salonie, słuchając monotonnego szeptu wietrzy¬ka za otwartymi oknami. Ile wieczorów spędziła tak jako dziecko, grając w jakąś grę lub słucha¬jąc bajek czytanych przez kogoś z rodziny? Prawie wszystkie, z wyjąt¬kiem tych, gdy 8ea miała występ. Wtedy jej miejsce zajmował Lawrence. Jako jedyne dziecko w domu pełnym dorosłych powinna właściwie spędzać wiele czasu w samotności. Tymczasem ciągle ktoś się z nią ba¬wił. Z wujkiem Juliusem czołgali się po ziemi przy zabawie samocho¬dzikami. Wujek Max nigdy nie odmówił udziału w herbatce. Ciocia Mavis zawsze była gotowa do zabawy lalkami Barbie, a babcia spędziła niezli¬czone godziny przy piekarniku, w którym piekła małe ciasteczka. Grali z nią w chińczyka i warcaby tak długo, że pewnie omal nie oszaleli. Nauczylijej gry w wojnę, a potem w kierki i remika. Wreszcie, ku prze¬rażeniu babci, wujowie nauczyli ją nawet paru odmian pokera. Mogli ją przecież zostawiać samą, kazać jej oglądać telewizję lub zaan¬gażować nianię. Nigdy tego nie zrobili. Kochali swoje brzydkie kaczątko. Więc w czym problem, pomyślała. W tym, że nie miała talentu? Czy którekolwiek z nich wypomniało jej to choćby raz? Nie, nigdy. Ale są¬dziła, że muszą jej to mieć za złe. Była
anomalią w rodzinie. Jak mogli tego nie dostrzegać? Może presja, jaką czuła, konieczność osiągania ponadprzeciętnych wyników w każdej dziedzinie, jednak nie była spowodowana przez nich. Może sama ją sobie narzuciła. Ta myśl wytrąciła ją z równowagi i obudziła w niej niepokój. Czy naprawdę mogła się aż tak pomylić? Seth wrócił dobrą godzinę później, smutny i zamyślony. - W porządku? - spytała. - Jasne. - Wzruszył ramionami. - Wykąpałem, przeczytałem bajkę, uśpiłem. Umrę, kiedy będę je musiał oddać. Nie wiedziała, co powiedzieć. - Przykro mi. - Mnie też. - Włożył ręce do kieszeni, jakby nie miał siły dłużej o tym myśleć. - Dobrze, Zee, co trzeba zrobić? - Musisz włożyć wysokie buty. Te. zwierzęta żyją we własnych od¬chodach. Ty też, Kelly. Mogę ci pożyczyć moje. - Jakie zwierzę ratujemy? - Niedługo zobaczycie. Kelly zrozumiała, że czekają ich kłopoty, kiedy ujrzała ciężarówkę z przyczepą. Seth zawiózł je w furgonetce do Tampy, do domu przyja¬ciela Zee. Tam przyjaciel dał im kluczyki. - Tylko oddajcie do dziesiątej rano - zastrzegł. - Nie bój się, to nie potrwa długo. Kelly stała, patrząc na ciężarówkę z przyczepą, oznaczoną jaskrawym logo małego rodzinnego cyrku. - Zee, po co nam to? Jakie zwierzę ratujemy? Stado krów? - Zobaczysz - powtórzyła Zee. - Dlaczego pożyczyłaś od niego ciężarówkę? Mówiłaś, że w cyrkach męczy się zwierzęta. - W niektórych. W tym nie. Oni nie mają zwierząt, z wyjątkiem psów. Hank już dawno doszedł do wniosku, że większość zwierząt nie powin¬na wieść cyrkowego żyCia. Seth uniósł brwi. - Bardzo ciekawe. Nie miałaś z tym nic wspólnego, co? - Skądże! - Jeszcze nigdy nie prowadziłem ciężarówki. - Ani ja - dodała Kelly. - A ja tak - ucięła Zee. - Wskakujcie. Nie ma co marnować czasu. Zasiadła za kierownicą. Seth i Kelly spojrzeli na siebie. - No, nie wiem - mruknęła Kelly. - To twoja ciotka. Lepiej wiesz, czego się po niej spodziewać. - Czyli dalej nic nie wiem. - Mogęją złapać i nie puścić, dopóki nam nie powie prawdy. - Mężczyźni! Wszystko załatwiacie siłą. - Kobiety! Czepiacie się drobiazgów. - I dobrze. Za to nie bawi nas robienie krzywdy innym. - Koniecznie powiedz to Vel vet. A skoro już o tym mowa, lepiej, żebyśmy się nie wplątali w nic nielegalnego. Jeśli wyląduję w pudle, sąd w życiu nie przyzna mi opieki nad dziećmi. - Nic mi nie wiadomo, żeby Zee złamała kiedyś prawo. - Dlaczego mnie to nie uspokoiło? - Otworzył drzwi szoferki. _Wsiadaj. W szoferce było dość miejsca dla całej trójki. Kelly usiadła w środ¬ku. Zee włączyła silnik i w mroku nocy rozległ się cichy warkot. Parę minut później pędzili już po autostradzie do Orlando. - Mam złe przeczucia - mruknął Seth do Kelly. - Trochę za późno. - Ale i ona zaczęła mieć wrażenie, że tym razem chodzi o coś więcej niż zwykłą akcję ratowniczą. Wyruszyli nocą, ogromną cięża¬rówką. To zupełnie coś innego niż robienie zdjęć i kupowanie tygrysków. Po czterdziestu minutach zjechali z autostrady na zwykłą drogę. Była już prawie północ i pojazdy trafiały się bardzo rzadko. - Zee? - odezwała się Kelly.
- Tak? - Nie za późno na załatwianie interesów? - Nie. W sam raz. Kelly spojrzała na Setha. W mroku szoferki nie mogła dostrzec wyrazu Jego oczu. - Chyba nie łamiemy prawa, co? - spytał. . - A gdzie tam. Kupuję te zwierzęta. Kelly poczuła, że łatwiej jej oddychać: Dopiero teraz zrozumiała, że w głębi duszy spodziewała się, iż bierze udział w kradzieży. Seth pew¬nie odniósł takie samo wrażenie albo czytał w jej myślach, bo niespo¬dziewanie wziął ją za rękę. - Nie zrobimy nic nielegalnego, Zee - oznajmił. - Zapowiadam ci to z góry. - Mówię przecież, że je kupuję. Kelly, którą dotyk Setha uspokoił w zgoła zadziwiający sposób, uści¬snęła jego dłoń. Szkoda, że nie można mu ufać, tak samo jak reszcie przed¬stawicieli jego gatunku, pomyślała. Teraz nie chciała o tym myśleć. Na razie wolała udawać, że będą się tak trzymać za ręce do końca świata. Seth lekko pogładził jej dłoń kciukiem, budząc w niej niespodzie¬wany dreszcz przyjemności. Nagle pomyślała, jak dobrze by było, gdy¬by pieścił w ten sposób jej piersi. I nie tylko. Zee wdepnęła pedał hamulca i skręciła na wyboistą ścieżkę. - Prawie jesteśmy na miejscu - ogłosiła, nie zdając sobie sprawy, że atmosfera w szoferce wyraźnie zgęstniała. Kelly wyszarpnęła rękę z uścisku Setha. Wydawało sięjej, że usłyszała jego westchnienie. . Dwieście metrów dalej zatrzymali się przed domkiem pomiędzy dę¬bami. Zee zaciągnęła hamulec. - Chwileczkę - powiedziała, wyjmując kopertę zza osłony przeciw¬słonecznej. Wyskoczyła na zewnątrz, wbiegła po schodkach i wsunęła kopertę w szparę w drzwiach. Wróciła do szoferki i pomknęli dalej wy¬boistą dróżką. - Czuję się prawie jak w samolocie - mruknął Seth. - Niedobrze ci? Zanim zdążył odpowiedzieć, Zee wpadła mu w słowo. - Hej, tylko mi tu nie rzygaj. Frank by mi nigdy nie wybaczył. - Nic mi nie jest. Absolutnie. Dokąd jedziemy, do cholery? Minęli kępę drzew, za którymi ukazała się zagroda. Majaczyły w niej dwa ciemne kształty, jeden wielki, drugi znacznie mniejszy. Noc była bezksiężycowa, więc dopóki reflektory nie padły na owe ciemne kształ¬ty, trudno było w nich rozpoznać jakiekolwiek zwierzęta. - Słonie? - jęknęła Kelly, gdy światło wyłowiło je z ciemności. - Słonie?! - Aha. Mamusia i dwumiesięczne młode. - Zee, co my z nimi zrobimy, na miłość boską? - Znajdziemy im nowy dom. Dom, w którym nie będą żyły we własnych odchodach. Ten dureń nigdy po nich nie sprząta, a zagroda jest o wiele za mała. Młode ciągle chudnie. Zdaje się, że matka jest zbyt zdenerwowana, żeby je karmić. - Nie kradniemy ich, prawda? - Mówiłam ci, że je kupiłam. - Dlaczego ten facet je sprowadził? - Wymyślił, że zorganizuje prywatne zoo. Nie udało mu się kupić nic więcej. A te biedaki miały zostać odesłane na tereny, na których od¬bywają się polowania. Kelly poczuła, że jej serce fika koziołka. Kochała słonie i nie wy¬obrażała sobie, żeby można je było zabijać. Nie mogła sobie także wy¬obrazić, żeby ktoś mógł je traktować tak, jak były traktowane. Podjęła decyzję• - Chodźmy. Seth kiwnął głową i otworzył drzwi. Po chwili zaklął, a Kelly żołądek podskoczył do gardła. - Co to za smród? - jęknął Seth. - Już zapomniałam, jak strasznie cuchnie słoniowa kupa. - Kelly zasłoniła ręką nos i usta. - Boże! - Potrzebne nam maski gazowe! - Nie miałam czasu na maski - odezwała się Zee. - Musimy je stąd wywieźć, bo jutro trafią do tego rezerwatu łowieckiego. Kelly mętnie zdała sobie sprawę, że w słowach ciotki brzmi jakiś fałsz, ale od odoru słoniowych
ekskrementów kręciło jej się w głowie. Myślała tylko o biednych zwierzętach, które musiały żyć w takich wa¬runkach. Seth pewnie myślał to samo, bo nie odezwał się już ani sło¬wem. Wysiadł z samochodu i pomógł jej zeskoczyć. Zee zatrzymała się na chwilę, by włożyć gumiaki. Kelly zaczęła ża¬łować, że nie ma czegoś porządniejszego od kaloszy, które dostała od Zee. Natomiast Seth w ogóle nie miał żadnych ochraniac~y na nogi. - Co teraz? - spytał. - Jak zamierzasz namówić słonia, żeby wszedł na przyczepę? - To się da zrobić. Kelly miała gorącą nadzieję, że Zee wie, co mówi. Teraz widzieli wyraźnie oba słonie. Nie wydawały się zbyt uszcz꬜liwione widokiem ludzi. Wycofały się w, drugi koniec zagrody, spoglą¬dając na nich podejrzliwie. Słoniątko tuliło się mocno do boku matki. - Naszym zadaniem jest skłonienie samicy do wyjścia - oznajmiła Zee. - Jezu Chryste, spójrzcie! Nie mają nic do jedzenia. - To znaczy, że mamy wejść w ten ... nawóz? - Niekoniecznie. Zobaczmy, co się stanie, kiedy otworzę bramę. Niestety, brama okazała się zamknięta na łańcuch i kłódkę. - Jasna cholera - mruknęła Zee. - Powinnam przywieźć piłę. W zmąconym odorem umyśle Kelly zapaliło się alarmowe światełko. - Skoro kupiłaś słonie, to dlaczego musisz się włamywać? - Bałem się, że o to spytasz - powiedział Seth. - Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Kelly spojrzała na niego. - Tchórz. - Zdecydowanie. Bywają chwile, kiedy niewiedza jest skarbem. W tej chwili życzę sobie pozostać nieuświadomiony. - Zapłaciłam za nie - oświadczyła Zee. - Cenę rynkową. Tego faceta nie ma dziś w mieście. - Hmm - mruknął Seth, spoglądając na Kelly. - Hmmm - odmruknęła. - No więc jak? - spytała Zee niecierpliwie. - Pomożecie czy będziecie tak stać i mruczeć? Spojrzeli na zwierzęta w ciasnej zagrodzie, na zaścielającą ziemię półmetrową warstwę zaschniętych odchodów. - A, co tam - odezwała się Kelly. - Nie mogę ich tak zostawić. - Ani ja - dodał Seth. - Znam dobrego prawnika. - Podszedł bliżej, przyjrzał się łańcuchowi i zerwał go jednym potężnym szarpnięciem. Odrzucił go i wytarł ręce o spodnie. - Chodźmy. Zee otworzyła bramę i nakazała im gestem odsunąć się na bok. Sa¬mica popatrzyła na nich, kołysząc się z boku na bok, jakby oceniała sy¬tuację. Potem uniosła głowę, jakby smakowała powietrze. Po chwili ruszyła ociężale i z obawą w stronę bramy. Dziecko po¬szło za nią. - Dobra dziewczynka - odezwała się Zee słodko. - Chodź do ma¬musi, maleńka. Uratujemy cię z tego piekła. Ale przy bramie słonica stanęła. Była nieufna i trudno było mieć jej to za złe. Zee poszła do ciężarówki i wróciła z dwumetrowym drągiem, który wręczyła Sethowi. - Stań za nią i delikatnie stuknij ją tym w zad. - Chyba żartujesz. Mam stanąć od najbardziej niebezpiecznej strony tego zwierzęcia? - Stań z boku. Musisz ją tylko delikatnie stuknąć. Przewrócił oczami, ale usłuchał. Zee kazała Kelly stanąć po drugiej stronie bramy. - Stój tam i przeganiaj ją, gdyby chciała zawrócić. Musimy ją zapę¬dzić do ciężarówki. - Jasne. Wiesz co? Nie otworzyłaś przyczepy. - aż ... ! Seth, zaczekaj. Nic nie rób, dopóki nie otworzę. - Pomóc ci? Zrobię wszystko, żeby się tylko wydostać ze słoniowych kup. Nawiasem mówiąc, niektóre są świeże. - To zrozumiałe. - Zee pobiegła do ciężarówki. Po chwili rozległ się stuk, łupnięcie i coś jakby szczękanie łańcuchów. Zee wróciła. - No, już! Seth delikatnie dotknął słonicy. Nie zrobiła ani kroku. Odwróciła głowę i spojrzała na niego. - Oho. Chyba nie jest zadowolona. - Nie lubi tego. Ale popchnij ją jeszcze raz.
Więc dał jej kolejnego szturchańca, tym razemtrochę mocniejszego. Słonica ruszyła z miejsca i wyszła z zagrody. Młode deptało jej po pię¬tach. Rzuciła tylko jedno spojrzenie na Kelly i natychmiast podążyła w kierunku ciężarówki. Wielki komplement, pomyślała Kelly. Zee czekała przy samochodzie. Kelly była ciekawa, w jaki sposób ciotka zdoła namówić słonicę, żeby weszła do'ciasnej, ciemnej przycze¬py. Stanęła bliżej, żeby obserwować ten cud. Zdała sobie sprawę, że Seth jest tuż obok. Zee zbliżyła się do wielkiego zwierzęcia i zaczęła głaskać je po trą¬bie. Słonica wydawała się przyjmować pieszczotę z aprobatą. Po chwili ostrożnie objęła Zee trąbą. - Grzeczna dziewczynka - powiedziała Zee serdecznie. Łagodnie pociągnęła zwierzę za trąbę i pokierowała je w stronę rampy i przycze¬py. Małe poszło za nimi. Seth spojrzał na Kelly. - Chyba rozumiesz, że sama mogła to zrobić; mogła wejść do za¬grody, zaprzyjaźnić się ze słonicą i nie gnać mnie tam z kijem. - To oczywiste. Zee nie jest głupia. Nie chciała wdepnąć w nic brzydkiego. - Rzeczywiście. Ale to ona ma gumiaki. - Przeżyjesz. - Hej, po co tyle współczucia? - I już! - krzyknęła Zee, zamykając przyczepę. - Łatwo poszło. Teraz stąd spadajmy. Pięć minut później byli już w drodze do domu. Okna w szoferce musieli otworzyć na oścież. To, w co wdepnął Seth, nie chciało zejść, choć starannie wytarł buty o trawę. Wreszcie kazał Zee stanąć, wysiadł i wyrzucił buty do najbliższego kubła na śmieci. - Już lepiej - powiedział, wsiadając do szoferki. - Powiedz, Zee - odezwała się Kelly, gdy wyjechali na autostradę. - Ile lat się dostaje za kradzież słoni? - Ja je kupiłam - upierała się ciotka. - Nic nie dostaniemy. Kelly spojrzała na Setha. Seth spojrzał na Kelly. - Tego się obawiałem - powiedział. Pokiwała głową. - Cała moja rodzina. Fajna, nie? - Absolutnie. Ciekawe, czy sędzia uwierzy, że nie wiedzieliśmy, co się dzieje. - Jasne, że uwierzy. Masz tylko dwie szare komórki, pamiętasz? Za długo grałeś w piłkę. - Aaa, zapomniałem. Zeznasz to przed sądem? - W każdej chwili. - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Rozdział 14 Do willi dotarli tuż po drugiej w nocy. Zee naj spokojniej w świecie wypuściła słonie na podwórko. - Słuchaj, Zee, przecież one narobią szkód w ogrodzie - zaprotestowała Kelly. - I co z tego? Później je naprawimy. Na pewno nie mogę ich umieścić razem z tygrysami. Przynajmniej nie młode. Słonie, w mgnieniu oka polubiwszy nowy dom, ochoczo zabrały się do skubania liści. - Boże. Bea się wścieknie. Zelda zupełnie się tym nie przejęła. - A jeśli opuszczą wyspę? - spytał Seth. - Słonie umieją pływać, prawda? Mogłyby też przejść przez most. - Nie przejdą, bo zamknę bramę. Chodźcie, wyrzucimy nawóz z przyczepy i wymyjemy ją, żebym mogła ją zwrócić Frankowi. Słonie mają bardzo sprawną przemianę materii, pomyślała Kelly, zabierając się do wygarnięcia szpadlem gór nawozu. Bea będzie się musiała pogodzić nie tylko z obgryzionymi krzakami, lecz również z pa¬rującymi, śmierdzącymi stertami odchodów. Godzinę później przyczepa była czysta. Zelda odjechała, zostawia¬jąc Setha i Kelly w towarzystwie dwóch przeżuwających słoni. - Ha - odezwała się Kelly. - Nie pozostało nam nic innego, jak tylko pój ść do łóżka. - Aha - zgodził się Seth, ale nawet nie drgnął.
Kelly czuła, że wszystkie zmysły ma napięte i czujne. Ciepłe, wil¬gotne powietrze pieściło jej skórę. Ręce i nogi jej ciążyły. - Tak - powiedział Seth. - To było przeżycie. Czekałem tylko, aż wyskoczy na nas jakiś facet ze strzelbą. Albo policjant. - Ty też? L Usiłowała o tym nie myśleć, ale przez całą drogę po¬wrotną wypatrywała w lusterku świateł radiowozu. - Zee na pewno za nie zapłaciła. W tej kopercie musiały być pieniądze. - Ciekawe, czy to zmieni sytuację na naszą korzyść. A, co tam, dziś nie będę się tym martwić. Muszę wziąć prysznic. Śmierdzę. Jeszcze tro¬chę i ta słonica weźmie mnie za swoje młode. Weszli do domu i razem ruszyli po schodach. Zatrzymali się przed drzwiami pokoju Kelly. Seth spojrzał na nią; w złocistym blasku świateł jego oczy miały trud¬ny do odczytania wyraz. - Wiesz - powiedział powoli - dobrze się bawiłem. Od dzieciństwa nie zrobiłem nic tak szalonego. - A ja w ogóle nie popełniam szaleństw. Uśmiechnął się, pochylił się i pocałował ją lekko w usta. Miała wra¬żenie, że przeszył ją prąd, ale zanim zdołała zareagować, wyprostował się i cofnął. - Może częściej powinnaś sobie pozwalać. . I zniknął w sypialni dzieci. Przez dobrą minutę stała jak skamieniała, nie mogąc się poruszyć. Miała nadzieję - choć jednocześnie wcale tego nie chciała - że Seth wróci. Nie wrócił, więc w końcu poszła do siebie, usiłując nie zwracać uwagi na bolesne rozczarowanie, które omal nie wycisnęło jej łez z oczu. Wzięła prysznic, dobrze wiedząc, że rozbudzi jąjeszcze bardziej. Smród jednak przywarł do niej na dobre i nie zamierzała kłaść się tak do łóżka. Senność zupełnie ją opuściła, a co gorsze, poczuła głód. Przez parę sekund walczyła ze sobą, po czym postanowiła, że jednak zejdzie na dół i weźmie sobie jakąś przegryzkę. W domu panowała zupełna cisza, nie licząc szmeru wiatru za otwar¬tym oknem. Zeszła na dół ubrana tylko we frotowy szlafrok. Przypo¬mniała sobie, ile razy chodziła tak jako dziecko i nastolatka. I jak kuL charka nigdy nie wspomniała o zjedzonych lodach, ciastkach czy torcie. Dziwne, pomyślała, odkąd wróciła do domu dzieciństwo zaczęło stop¬niowo nabierać innych kolorów. Może jej zagubienie i kiepska samo¬ocena to wina niewłaściwego spojrzenia na życie z rodziną. Może teraz, gdy stała się bardziej pewna siebie, ujrzy sprawy we właściwym świetle. A może to tylko nostalgia? Znalazła w zamrażarce lody czekoladowe i usiadła przy stole, wyja¬dając je wprost z pojemnika. Od czasu wyjazdu z domu nigdy tego nie robiła. No, może z paroma wyjątkami; na przykład gdy zerwała z chło¬pakiem - przeważnie po paru randkach - i zanadto przeżywała całą spra¬wę. Wtedy zjadała lody w akcie buntu. Dziś jadła je ze smutkiem, szuka¬jąc wspomnień, które ciągle jej umykały. No i ten Seth. Nie chciała o nim myśleć, nie chciała myśleć o tym, że miała na niego większą ochotę niż na lody. Bardzo ją pociągał, a co więcej, zaczęła go lubić i gdyby mu pozwoliła, stałby się jej zaufanym przyjacielem. Ale przez to całe zamieszanie z rodziną, wpadła w bun¬towniczy, straceńczy nastrój, który popychał ją do romansu z Sethem .. Nigdy w życiu nie zrobiła nic tak głupiego i nie zamierzała zaczynać teraz. A jednak siedząc i jedząc lody, nie mogła się opędzić od myśli o romansie z nim. O zwykłej przygodzie, bezpiecznym romansiku, któ¬ry pozostawi po sobie przyjemne wspomnienia. Żadnych wzlotów. Ani złamanego serca. Po prostu rozrywka. Właściwie nie wybrażała sobie czegoś takiego we własnym wykona¬niu - w jej przypadku hormony i serce współdziałały bardzo ściśle - ale w końcu co jej szkodzi pomyśleć o sobie jako o szczęściarze, która po¬trafi się kochać dla czystej zabawy i nie odnieść żadnych ran. To takie marzenie, nic więcej. To marzenie wzbogaciło się o wspomnienie jego silnego ciała, kiedy całował ją w tej samej kuchni. Mmm, to było bardzo przyjemne, ajej dło¬nie nadal pamiętały siłę jego mięśni. A wtedy, gdy się tarzali w błocie ... Lody wcale jej nie ochłodziły. Nagle bardzo wyraźnie poczuła dotyk szorstkiego szlafroka na swojej nagiej skórze. Pojawiło się też inne uczu¬cie, które kazało jej mocno zacisnąć nogi. Nie, dziś już nie zaśnie. Zjadła lody prawie do końca i zaczęła się zastanawiać, gdzie znaleźć inną pociechę, gdy w drzwiach rozległ sięjakiś ledwie słyszalny szelest. W kuchni paliło się tylko światło nad kuchenką.
Seth stanął w cieniu. - Ja też nie mogę zasnąć - odezwał się niemal szeptem. Nagle uprzytomniła sobie, że zlodowaciałą ręką ściska opakowanie po lodach. Szybko odstawiła je na stół. - •Jeśli chcesz, są jeszcze lody. Nie odpowiedział. Wszedł do kuchni i stanął obok niej. - Wiesz, dlaczego nie mogę zasnąć? - Martwisz się o słonie? - Myślę o tobie. Serce jej zamarło i poczuła, że nie może oddychać. - O mnie? - głos się jej załamał. - Tak. Chcesz wiedzieć dlaczego? Ledwie zdołała skinąć głową. Nie mogła oderwać spojrzenia odjego oczu. - Ja też. Nie to spodziewała się usłyszeć i przez chwilę mgła pożądania, która zasnuła jej umysł, nieco się rozrzedziła. Potem dodał: - Powiedz, że zwariowałem. Miała trudności z poruszaniem ustami, jednak zdołała wyszeptać: - Zwariowałeś. - Doskonale. - Cofnął się i stanął po drugiej stronie stołu. Ale to nie rozładowało napięcia pomiędzy nimi. - Wiem, że zwariowałem. - Dlaczego? - Bo właśnie zakończyłem zły związek i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest następny związek z kobietą. Zwłaszcza z taką, która od ośmiu lat nie była w domu. Te słowa powinny ją zranić, ale z jakiegoś powodu nie czuła się ura¬żona. Może dlatego, że ratowały ich przed popełnieniem błędu. Pokiwa¬ła głową. - Bardzo rozważnie. - Też tak myślę. - Sięgnął po jej opakowanie lodów i łyżkę. Zjadł nieco roztopionej czekoladowej masy. - Zawsze staram się robić to, co należy. Czasem mi to nie na rękę, ale i tak się staram. - Nie nudzi cię to? - Robienie tego, co należy? Jasne. Wszystkich nudzi. Pokiwała głową, smutna i jednocześnie rozdrażniona. - Mnie też. Przez całe życie usiłowałam być doskonała. Wkurza mnie, że im bardziej próbuję, tym mniej mi się to udaje. Zjadł jeszcze jedną łyżkę lodów. - Jak naprawdę było z twoją rodziną? Obserwowałem cię w ich to¬warzystwie i widzę, że nie czujesz do nich nienawiści. Sprawiasz jednak wrażenie, jakbyś się ... kurczyła, kiedy są przy tobie. Westchnęła i spojrzała na swoje dłonie. Już nie miała oporów przed rozmową na ten temat. - To nie ich wina - wyznała. - Tylko moja. - Jak to? - Nigdy im nie dorównywałam. Odłożył łyżkę i przesunął opakowanie na bok. - Śmieszne, a mnie się wydaje, że są w ciebie wpatrzeni jak w obra¬zek. Nic by w tobie nie zmienili. - Może i nie. Ale ja bym zmieniła. Może tego nie rozumiesz, bo jesteś słynnym futbolistą i udało ci się osiągnąć olśniewający sukces. Aja nigdy nie byłam olśniewająca, w żadnej dziedzinie. Usiłowali mnie nauczyć malowania, tańca, śpiewu, gry na instrumencie ... i nic z tego. Urodziłam się bez odrobiny talentu. - Hm. Problem talentu zostawmy na potem. Na razie przyjmijmy tę wersJę• Przewróciła oczami. - Zaufaj mi, wiem lepiej niż ktokolwiek, że nie mam talentu. Ani odrobiny. - Byli rozczarowani? - Nie. Ale ja byłam. Oni mi stwarzali sprzyjające warunki, a ja ich ciągle zawodziłam. Czułam się jak jedna wielka katastrofa.
- Oni by pewnie tego nie powiedzieli. - Pewnie nie. - Wzruszyła ramionami. - To, co oni sądzą, nie ma znaczenia. Liczy się to, co sądzę ja. - Rozumiem. - Przesunął dłoń po blacie stołu, jakby chciał jej do¬tknąć, ale zatrzymał się. - No i czułam się jak brzydkie kaczątko w rodzinie pięknych łabę¬dzi. Nadal się tak czuję ... do pewnego stopnia. - Musiało być ci ciężko. - Śmieszne, jak sami sobie stwarzamy problemy. Ja na pewno. Cały czas miałam nadzieję, że jakimś cudem nagle rozkwitnę. Że stanę się genialna, jak oni wszyscy. Ale to nie nastąpiło. Z tego powodu czułam się coraz bardziej winna. Więc im to wynagradzałam. - Jak? - Prowadziłam dom. Śmieszne, ale musiałam stać się niezastąpiona, w czymkolwiek. Teraz się dziwię, że mi na to pozwolili. Byłam taka młoda, mogliby mi zabronić. Ale pozwolili mi przejąć stery. Wkrótce prowadziłam dom, kontrolowałam budżet, ustawiałam im występy. Po¬zwalali mi robić wszystko, czego tylko zapragnęłam. - Może rozumieli, dlaczego chciałaś to robić. Zastanawiała się przez długą chwilę, po czym skinęła głową. - Może. W końcu jakoś sobie radzili, zanim się nimi zajęłam. I ra¬dzili sobie po moim wyjeździe. W każdym razie poczułam się niezastąpiona. - I pomogło? Pokręciła głową. - Zaczęłam się męczyć. Nie dlatego, że miałam mnóstwo pracy, ale ponieważ ciągle się bałam, że coś zawalę. Nieustannie się martwiłam. - Było ci ciężko - powiedział nieskończenie łagodnym tonem. - O, tak. To za wielka odpowiedzialność dla dziecka, ale sama sobie zgotowałam ten los. I nie chciałam się wycofać, bo znowu bym ich roz¬czarowała. Wreszcie znalazłam drogę ucieczki. Doszłam do wni{)sku, że tak dalej być nie może, że muszę sobie inaczej zbudować poczucie włas¬nej wartości. Więc wyjechałam, przez parę lat pracowałam w firmie kom¬puterowej, wreszcie założyłam własną. I odniosłam sukces. - To dobrze. - Zależy. - Spojrzała na niego smutnymi oczami. - Zaczynam dochodzić do wniosku, że odcięcie połowy siebie to zbyt wysoka cena. A to właśnie zrobiłam. Odcięłam się od rodziny. Och, nie całkiem. Utrzy¬mywałam z nimi kontakt, dzwoniłam co tydzień i tak dalej, ale się od nich odsunęłam. Myślałam, że mi zagrażają. - Teraz też tak myślisz? - Teraz myślę, że zwariowałam. I że bardzo, bardzo się pomyliłam. Jedynym zagrożeniem byłam ja sama. Znowu czuję, że ich rozczarowałam. - Nie oceniasz się zbyt surowo? - Wątpię. Jak powiedziałeś, czy można ufać kobiecie, która opuściła rodzinę na osiem lat? To moja największa porażka. Przez jakiś czas siedział w milczeniu, bębniąc palcami w stół. Przyglą¬dała się mu, spodziewając się, że ją potępi. Ale on ją zaskoczył. - Może musiałaś się od nich oddalić, by nauczyć się być silną. Trze¬ba dużo siły, żeby wytrzymać z twoją rodziną. Stratują każdego, kto im wejdzie w drogę. Nie z premedytacją, ale dlatego, że kiedy się na czymś skoncentrują, nic innego dla nich nie istnieje. Teraz rozumiem, że dla dziecka mogli być przytłaczający. -. Chodzi o coś więcej ... - Nie, nie sądzę. Wydaje mi się, że musiałaś sobie wypracować podstawy pewności siebie, żeby móc z nimi żyć. Usiłowałaś prowadzić ich sprawy, ale to było za trudne. Więc znalazłaś inny sposób. Pytanie tylko, czy ci się udało? Teraz to ona się zastanowiła. - Nie. Chyba nie. Bo mam tylko poczucie winy. - Dlaczego? Są dorośli. Umieją o siebie zadbać. Może powinnaś ich parę razy odwiedzić, ale robisz to teraz, prawda? - I nadal mam wyrzuty sumienia. Oni nie są niczemu winni. Prze¬ciwnie, stawali dla mnie na głowie. To nie ich wina, że mają takie silne osobowości, którymi nie mogę dojść do ładu.
Wstał, nalał zimnej wody do dwóch szklanek i podał jedną Kelly. - Nie wiem, jak ty, ale mnie po lodach zawsze chce się pić. - Dziękuję• Stanął blisko niej, oparty biodrem o stół. - Czytałem gdzieś, że dzieci słynnych rodziców często miewają ze sobą problemy. Dorastanie w czyimś cieniu jest przykrym doświadcze¬mem. - Boże, to straszne. Mam kliniczne objawy. Roześmiał się cicho i dotknął palcem jej policzka. - Nie, to podnosi na duchu. Nie dzieje się z tobą nic złego. Ta sytu¬acja była za trudna dla dziecka i to wszystko. - Skąd tyle o tym wiesz? - Tak naprawdę nie wiem. Ale zdradzę ci mój mroczny sekret: właśnie kończę pisać pracę doktorską. Z psychologii. Jeśli zamierzał zbić ją z tropu, to doskonale mu się to udało. - Więc ... eee ... nie jesteś całkiem głupi? - Nie całkiem. - W jego oczach błysnęły iskierki śmiechu. - Po co ci ten tytuł? - Zamierzam pracować z trudnymi dziećmi. - I zacząłeś ode mnie? - Nie pracuję z tobą. Bardzo się staram. Chcę być tylko twoim przyjacielem. Nie mógłby wymyślić lepszego sposobu na pokonanie jej systemów obronnych - ponieważ nigdy nie miała przyjaciela, który by znał jej prze¬szłość. Wobec znajomych z Kolorado zawsze zachowywała się tak, jak¬by nie miała żadnej rodziny. Tak było łatwiej i bezpieczniej. Jednak obec¬ność kogoś, kto wiedział o jej słabości i nie odwrócił się od niej, była niespodziewanie krzepiąca. Nie oczekiwała, że aż tak. - Ale choć mówię jako przyjaciel, nie mogę całkiem zapomnieć, czego się uczyłem. Dzieci sławnych rodziców często mają problemy. Ty masz nawet mniejsze niż na ogół, co jest wyjątkowe, bo nie musiałaś znosić jednego utalentowanego rodzica, lecz całą rodzinę. Krótko mó¬wiąc, usiłuję dać ci do zrozumienia, że nie jesteś wybrykiem natury. I nie jesteś także brzydkim kaczątkiem. Gardło ścisnęło się jej boleśnie. Musiałą odwrócić wzrok. - Czuję się brzydka. . - Ale nie jesteś. Jesteś zwykłą śmiertelniczką, która miała nieszczęście urodzić się wśród półbogów. Nie dziwię się, że w porównaniu z ni¬mi czujesz się nieciekawa. Prawda wygląda tak, że w porównaniu z nor¬malnymi ludźmi jesteś bardzo inteligentna i błyskotliwa. Spójrz, czego dokonałaś: nie każda trzydziestoletnia kobieta może powiedzieć, że stworzyła firmę, która odnosi sukcesy. . - Może. - Nie była jednak gotowa, by zobaczyć siebie w innym świetle. Prawdę mówiąc, nadal czuła się rozczarowana sobą, ponieważ jej nazwisko nie pojawiało się na rynku. - I nie jesteś brzydka - powiedział łagodnie. - Może nieco kolcza¬sta, ale na pewno nie brzydka. Roześmiała się ze ściśniętym gardłem. - Miałam nadzieję, że pewnego dnia zmienię się w łabędzia, a ty mi mówisz, że jestem kaktusem. - Widziałaś kiedyś kwitnący kaktus? Nie ma nic piękniejszego. Wtedy na niego spojrzała, i to okazało się dużym błędem. Coś w niej podskoczyło, jakby chciało wyrwać się z jej piersi i rzucić się mu w ra~ mlOna. - Zwariowałem - powiedział. - Ja też. - Nie chcę cię skrzywdzić. - Też tego nie chcę. - Więc to już ustalone? Skinęła głową. Serce biło jej jak szalone. - To dobrze. - Ale się nie cofnął. - Bo ... mam ochotę na romans. Z tobą. Znowu skinęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Mały ro¬mansik to nic złego, powiedziała sobie. Zwłaszcza gdy na początku ustali się zasady. Miała wprawę w bronieniu swego serca. Nie wiedziała tylko -lub nie chciała wiedzieć - że wobec niego jest zupełnie bezbronna. - Więc ... nie powiesz, żebym spadał?
Nie mogła. Całe jej ciało pulsowało pożądaniem, oddech uwiązł jej w gardle. Po raz pierwszy w życiu czuła nadzieję i niecierpliwość tak wielką, że aż bolesną. Wydawało sięjej, że: stała się bardzo krucha, jak¬by najmniejszy oddech mógł ją rozbić na tysiąc kawałków. To uczucie spadło na nią tak szybko, że nie zdążyła się PI4ed nim obronić. Przestały ją obchodzić konsekwencje. Bała się tylko jednego: że nigdy się nie dowie, jak to jest być kochaną przez Setha Raistona. - Widzę - odezwał się chrapliwie - że nie będziesz moim sumieniem. Moje chyba umarło ... Głos mu zamarł; uniósł ją ze stołka i wziął ją w ramiona, jakby wa¬żyła mniej niż piórko. - Ostatnia szansa - szepnął. Nie chciała jej. Zarzuciła mu ręce na szyję i poddała się absolutnie i nieopisanie cudownemu uczuciu. Wszystko w niej krzyczało, że jeśli Seth ją teraz zostawi, z pewnością pęknie jej serce. Wyniósł ją z kuchni. Czuła się, jakby unosiła się w powietrzu. Dziwiło ją tylko jedno: jak bezpiecznie można się czuć w męskich ramionach. Dotarli do schodów. Kelly ... - Hmm? - Chciałbym cię wnieść na górę, ale nie ufam mojej nodze. Jeśli upadnę••. Niechętnie skinęła głową. Omal się nie rozpłakała, kiedy postawił ją na ziemi. Dotyk twardej podłogi był zbyt konkretny i przez chwilę omal się nie rozmyśliła. Ale potem objął jej biodra i popchnął w górę schodów. Przy każdym kroku dotykała plecami jego piersi i znowu rzeczywistość odpłynęła, by więcej się dziś nie pojawić. U szczytu schodów znowu wziął ją na ręce, jakby się bał, że mu zniknie. Roześmiała się cicho, z zaskoczeniem. - Ćśśś - szepnął. - Jeszcze ktoś usłyszy. - Niech słyszy. - Nie chcę, żeby Bea pomyślała, że mam na ciebie zły wpływ. Zdławiła kolejny wybuch śmiechu. - Bea ma na mnie o wiele gorszy. - Chcesz się założyć? - O co? - Hmm ... jeśli wygram, ty mnie rozbierzesz. Coś ścisnęło się w niej rozkosznie. Nie spodziewała się, że można tak otwarcie mówić o tych sprawach. Jej doświadczenia ograniczały się do kwestii: "Chcesz się zabawić, mała?". - No i? - spytał, otwierając drzwi jej sypialni. - Dobrze. Delikatnie położył ją na łóżku i pocałował, mocno i długo. Potem się wyprostował. - Poczekaj, mam lepszy pomysł. Zaraz wracam. Zniknął na trzy minuty, ale to wystarczyło, żeby ocknęło się w niej sumienie. Może chciał dać jej szansę na zastanowienie - z dala od jego oszałamiającej obecności. Ale choć jej umysł ze wszystkich sił starał się wymyślić, dlaczego nie powinna tego robić, serce mówiło coś innego. Potrzebowała tego i wiedziała, że nie chodzi tylko o seks. Była tak obolała i pokaleczona ... musiała się przekonać, że ktoś jej pragnie. Tak naprawdę. Że ktoś uważa ją za atrakcyjną. Zdołała uporządkować myśli i ugasić pożar, który w niej wybuchł. Seth wrócił z puszką bitej śmietany. Usiadł obok niej i poruszył brwiami. - To lepszy pomysł. Jeśli wygram, ty zliżesz ze mnie śmietanę. I odwrotnie. Policzki jej zapłonęły, a z gardła wyrwał się bezradny śmiech. - Jesteś bezwstydny! - Tak trzeba. Więc o co się założyliśmy? - O to, czy masz na mnie gorszy wpływ niż Bea. - Właśnie. Odchylił połę jej szlafroka i nałożył kropkę bitej śmietany tuż nadjej piersią. Zlizał ją, budząc w niej rozkoszne dreszcze. - Proszę - oświadczył z roześmianymi ciemnymi oczami. - To jest gorsze. Powoli pokręciła głową. Miała wrażenie, że ta gra się jej spodoba. - Akurat. Kiedy miałam siedem lat, Bea pozwoliła mi się napić whisky. - Siedem lat? Naprawdę? Żartujesz. - Wcale nie.
- Jak to? - Chciałam wiedzieć, jak smakuje. - I co? . - Była ohydna. Nadal jej nie znoszę. - Więc nie było tak źle. Bea wyleczyła cię z zamiłowania do mocnych alkoholi. Musisz się bardziej postarać. Odchylił bardziej połę jej szlafroka i nałożył na nią piramidkę bitej śmietany, tym razem tuż nad sutkiem. - To musi być coś gorszego niż to - dodał. - Niż co? - To. - Zlizał słodką masę, wyzwalając w niej kolejną kaskadę czystej rozkoszy. - Rozumiesz powiedział, unosząc na chwilę głowę, by spojrzeć jej w oczy. - Uwodzę cię. Słowa przyszły jej z największym trudem. - Bardzo dobrze ci idzie. - Też tak sądzę. - Potrząsnął puszką i wycelował ją prosto w jej sutek. - Teraz naprawdę musisz mnie przekonać. - Pozwalała mi kląć. Uważała, że to zabawne. - Błahostka. Wszystkie dzieci znają przekleństwa i je powtarzają, nawet jeśli rodzice na nie krzyczą. Pochylił się i zgarnął do ust kopczyk bitej śmietany, a wraz z nią jej sutek. . Jęknęła. Jakiś głos kazał jej się opierać ze strachu przed chwilą zu¬pełnej bezbronności, jaka ją czekała, ale ten głos był bardzo cichy i wkrót¬ce zagłuszył go ogłuszający rytm namiętności. Żaden z jej poprzednich kochanków - zresztą nie było ich wielu¬nie był tak skłonny do psot i ta żartobliwość pozbawiła ją wszelkich zahamowań. Nie była spięta ani zdenerwowana. Bez pamięci zatraciła się w szaleństwie. Nadal nie mogła złapać tchu, kiedy podniósł głowę i ocenił swoje dzieło. - Mmm, poziomki ze śmietaną. No ... musisz mi powiedzieć coś gorszego. Pozbieranie rozproszonych myśli przyszło jej z trudem, ale zdobyła się na ten wysiłek, ponieważ nie chciała, żeby gra się skończyła. ~ Pozwalała mi nie iść do szkoły, kiedy nie miałam ochoty. - Wygrałaś - oznajmił, prostując się gwałtownie. Odrzucił puszkę śmietany, a po niej pozbył się ubrania i butów. - To wielkie przestęp¬stwo. Pozwoliła ci złamać prawo. Miała ochotę się roześmiać, ale to okazało się niemożliwe, ponieważ nie potrafiła złapać oddechu. Zresztą nie widziała potrzeby, żeby oddy¬chać. Seth Ralston był olśniewający, a bez ubrania wyglądał jeszcze le¬piej. Nie sprawiał już wrażenia zbyt dużego czy ciężkiego. Był po prostu potężny - tak potężny, jakby mógł unieść na ramionach cały świat. Potem znalazł się obok niej, rozchylił jej szlafrok, oplótłjąramion;;t¬mi i wtulili się w siebie każdym centymetrem ciała, od stóp do głów. Jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa. - Chciałem, żebyś wygrała - wyznał z szatańskim błyskiem w ciem¬nych oczach. - Im szybciej, tym lepiej. Ale ona już nie pamiętała o grze. Myślała tylko o jednym: żeby za¬rzucić mu ramiona na szyję i przyciągnąć jeszcze bliżej. Seth najwyraźniej podzielał jej zdanie. Ostrożnie przetoczył się na nią, aż legł pomiędzy jej nogami. Czuła jego ciężar i coś więcej, po¬chlebną obietnicę tego, co się miało wydarzyć. Delikatnie ujął w obie dłonie jej twarz i spojrzał jej prosto w oczy. - Nie jesteś brzydka - szepnął. Jesteś wcieleniem piękna. Jesteś tak piękna, że straciłem dla ciebie głowę. Były to ostatnie słowa, które między nimi padły. Pożerał ją dotykiem i pocałunkami, rozpalił w niej niezwykłe uczucie. Dla niego ożyła jak dla żadnego przed nim. Odkryła w sobie miejsca, o których istnieniu nie mia¬ła pojęcia. Szukała go gorączkowo, przepełniona pożądaniem zbyt wiel¬kim, by je wyrazić w sło~ach. Kiedy wreszcie uniósł się lekko i wszedł w nią, po raz pierwszy w życiu poczuła się całkowicie spełniona. Wiele chwil później, kiedy cały pokój lśnił i wirował, szepnęła: - Wygrałeś. - Hmmm? - Wygrałeś. Masz na mnie gorszy wpływ niż Bea.
- Więc jesteś mi coś winna. - Aha. I razem zapadli w głęboki sen. Rozdział 15 Kelly obudziła się i nie znalazła Setha obok siebie. Rozczarowanie ścis¬nęło jej serce. Potem zobaczyła na stoliku przy łóżku karteczkę: "Nie chciałem, żeby dzieci obudziły się same w obcym miejscu". Powód był bardzo rozsądny, ale jej i tak wydał się tanią wymówką. Wtuliła twarz w poduszkę i ze wszystkich sił starała się opanować łzy. Powinna to przewidzieć. Mężczyznom chodzi tylko o jedno. Kiedy to dostaną, znikają. Potem przypomniała sobie ich rozmowę. Zgodziła się na romans. Nie proponował jej nic ponad to i dał jej mnóstwo czasu do namysłu. Jeśli dziś czuje się źle, może za to winić tylko siebie. Koniec tego użalania się nad sobą. Wstała, wzięła prysznic i ubrała się. Zamierzała udawać, że nic się nie stało. Że to szaleństwo, chwila słabości, którą przepędzi za siódmą górę, żeby nie sprawiała jej więcej kłopotów. W jadalni nie było śniadania, więc poszła do kuchni. Kucharka siedziała przy stole, czytając gazetę. Spojrzała na nią z ppdejrzaną satysfakcją. - Śniadanie jest na tylnej werandzie. , - Dziękuję. - Kelly poszła na werandę, zachodząc w głowę, co spowodowało wyłom w tradycji. Potem sobie przypomniała. Słonie. Kucharka obmyśliła ten plan, by jak najwcześniej wpakować Zee w kło¬poty. Po prostu zemsta. Dotarła na werandę w samą porę, by usłyszeć krzyk Bei. - Och! Mój biedny ogródek! Seth, Johnny i Jenny siedzieli przy stoliku z kutego żelaza i jedli śniadanie. Johnnyi Jenny chichotali, zasłaniając usta rękami. Najwyraź¬niej podobał im się widok dwóch słoni depczących róże i objadających liście magnolii. Kelly starannie ominęła Setha wzrokiem. Bała się, że się zarumieni albo zemdleje. Bea padła na najbliższe krzesło. _ Mój biedny ogródek. .. - powtórzyła słabo. Kelly usiadła obok niej i wzięła ją za rękę• _ Te słonie miały trafić dziś rano do rezerwatu, w którym by na nie polowano. _ Sama bym je zastrzeliła! Gdybym miała strzelbę• Dzieci zrobiły wielkie oczy. _ Nie zrobiłaby tego - zapewniła je Kelly. Bea spojrzała na nią zimno. - Nie? _ Nie, oczywiście, i dobrze o tym wiesz. Ogród da się uporządkować .. Bea zasłoniła oczy dłonią• - Ktoś je musi stąd przepędzić. _ Słoniowy nawóz znakomicie użyźnia ziemię - dodał Seth. - Niedługo ten ogród będzie piękniejszy niż kiedykolwiek. Bea rozsunęła palce i spiorunowała go wzrokiem. - Nie waż się śmiać! _ Próbuję na to spojrzeć z innej strony. Bea opuściła dłonie i rozpaczliwie wpatrzyła się w słonie. - Po prostu nie wierzę• _ Dość dziwne - zgodził się z nią. - Nie tego spodziewamy się w ogrodzie. _ Chyba że mieszkamy z Zee - dokończyła Bea kwaśno.-Zawsze mi się zdawało, że powinnam bić moje dzieci. Jenny szeroko otworzyła oczy. _ Babciu, zbijesz ciocię Zee? _ Nie, skarbie. Ale mogę na nią troszkę nakrzyczeć. _ Nakrzyczeć można. _ Cieszę się, że tak uważasz. Dobry Boże, nie jeden, lecz dwa słonie! W tym jeden malutki. _ Nie mogliśmy pozwolić, żeby na nie polowano - odezwała się Kelly.
Bea westchnęła. _ Nie, to zrozumiałe. Doskonale to rozumiem. Natomiast nie rozumiem, dlaczego Zee nie znalazła dla riich innej przechowalni. Mało, że ogród obrócił się w perzynę, w dodatku dzieci nie mają się gdzie bawić. To z pewnością nie jest miejsce dla nich. - Pociągnęła nosem. - Co za odór! Jak one mogą żyć w stadach? _ Słoniom to chyba nie przeszkadza - zauważył Seth. - Natomiast ja wolałbym mieć maskę gazową• - Patrzcie - dodała Bea. - Nawet tygrysy zniknęły. Zwykle o tej porze dnia krążą na skraju zarośli, czekając na jedzenie. Max stanął w drzwiach i spojrzał na słonie pasące się w ogrodzie. - Oho - mruknął. Bea tylko westchnęła. - Tak - dodał Max. - Już rozumiem, dlaczego przed drzwiami stoi Blaise Corrigan i pyta o Zee. Bea przyłożyła rękę do czoła. - Tego już za wiele. - A właściwie, gdzie jest Zee? - Pojechała po weterynarza. Chce, żeby zaświadczył, że słonie były źle traktowane. - Och ... - Max jeszcze raz przyjrzał się słoniom. - Może mi się wydaje, ale teraz są szczęśliwe jak świnie w ... no, wiecie. - Wzruszył ramionami. - Dobrze, powiem mu, żeby przyszedł później. - Może ja z nim porozmawiam? - zaofiarował się Seth. Serce Kelly zabiło mocniej. Nie mogła mu na to pozwolić, nie teraz, w środku walki o prawa do opieki nad tą dwójką uroczych dzieci. - Odbiło ci? - syknęła. - Ja z nim pogadam. - Chwileczkę - odezwała się Bea. - Pora, żeby Zee wypiła piwo, którego nawarzyła. Max, zaproś Blaise'a na kawę. Niech poczeka do jej powrotu. A wy - dodała, spoglądając surowo na Setha i Kelly - siedźcie cicho. To problem Zee. Po chwili Max wrócił z policjantem, który powitał ich wszystkich grzecznie. Bea zaprosiła go do stołu. Chętnie usiadł, ale odmówił poczę¬stunku, z wyjątkiem kawy. Potem zobaczył dwa słonie. - Te zwierzaki nie pojawiły się w waszym ogrodzie tej nocy, co? - Skąd wiedziałeś? - zdziwiła się Bea. - Właśnie się im przyglądam i zastanawiam się, co mam z nimi zrobić, na miłość boską. Kelly spojrzała na Setha, który ostrzegawczo położył palec na ustach. Zrozumiała. Bea najprawdopodobniej rozegra to o wiele lepiej niż którekolwiek z nich. O Boże, w co ona się wmieszała? - Bardzo interesujące - zauważył Blaise, sącząc kawę. - Dostałem cynk, że wczoraj we wschodnim Hillsborough skradziono dwa słonie. - Naprawdę? Po co ktoś miałby kraść słonie i zostawiać je tutaj? Blaise uniósł brew, ale powiedział tylko: - Więc Zee pojechała po weterynarza? - Tak. Dziś rano ujrzała te biedactwa i natychmiast się zorientowała, że były źle traktowane. - Uważam, że Bea jest bardzo wspaniałomyślna - odezwał się Seth. ¬Słonie zniszczyły jej ogród, a ona troszczy się tylko o ich dobro. Bea posłała mu mordercze spojrzenie. Kelly z trudem stłumiła śmiech. - Rzeczywiście, bardzo to wspaniałomyślne - zgodził się Blaise. ¬Skąd wiecie, że były źle traktowane? Kelly otworzyła usta, żeby mu opowiedzieć o zagrodzie, ale Seth ledwie dostrzegalnie pokręcił głową, więc ugryzła się w język. - Doprawdy, musicie spytać mojej córki. Tylko ona zna się na zwie¬rzętach. Ale to młode wydaje mi się okropnie chude. Nie sądzisz? Blaise przyjrzał się zwierzętom. - Może małe słonięta powinny mieć taką obwisłą skórę? - powie¬dział niepewnie. - W zoo nigdy nie widziałam takich chudych - powiedziała Kelly. Słonica wybrała sobie akurat tę chwilę, by wyrwać krzew z korze¬niami. Bea jęknęła słabo. Potem młode podeszło i zaczęło ssać matkę• Bea zamilkła i zastygła w zamyśhmiu. Max, który do tej pory w milczeniu jadł śniadanie i pił kawę, wresz¬cie zabrał głos. - Jest za chude - oznajmił sucho. - Żadne dziecko na świecie nie powinno mieć takiej wiszącej skóry. No, chyba że to shar-pei.
- To prawda - poparła go Kelly. - Zaczekamy, żeby usłyszeć zdanie weterynarza - zdecydował Blaise. - Ale jego świadectwo przyda się Zee bardziej przed sądem niż teraz. - Przed sądem! - W głosie Bei brzmiała zgroza, ale coś w wyrazie jej twarzy wydawało się nieco fałszywe. Kelly nabrała przekonania, że babcia jest naprawdę zła na Zee. A skoro już o tym mowa, Kelly także była zła. Nie dlatego, że Zee uratowała słonie, i nie dlatego, że poprosiła ją o pomoc, ale ponieważ wmieszała w to Setha, który teraz nie mógł sobie pozwolić na żadne kłopoty. Gra szła o jego dzieci. Nie musieli długo czekać. Zanim Blaise skończył kawę, na werandę wpadła Zee, ciągnąc za sobą weterynarza. Na widok szeryfa zahamowa¬ła ostro. - Co ty tu robisz? - spytała. - Zostawiłaś swoją wizytówkę w zachodnim Hillsborough. Od tamtej chwili jesteś poszukiwana. - Jasna cholera - burknęła Zee z niesmakiem. - Zapłaciłam za te zwierzęta. . Weterynarz Mike Halloran, bardzo przystojny mężczyzna, nieco się przestraszył. - Te słonie są kradzione? - Nie są - odparła Zee twardo. - Zapłaciłam za nie. Czekiem kasjerskim. - Lepiej było zapłacić gotówką - zauważył Blaise. - Trudniej ją wytropić. - No właśnie ~ odparła Zee z niesmakiem. - Junior Roscoe wziąłby pieniądze, sehował i stwierdził, że ktoś mu ukradł słonie. Dlatego za¬pewniłam sobie dowód, że za nie zapłaciłam. - Na nieszczęście Roscoe nie wyraził zgody na sprzedaż. Dalej mamy na ciebie haka. - Dopóki sąd nie wysłucha mojej historii. - Może i tak. - Na pewno! - odezwała się gorąco Kelly. - Nie uwierzyłbyś, w jakich warunkach je trzymał! Blaise spojrzał na nią z namysłem. - Skąd wiesz? Skoro o tym wspomniałaś, podobno do wprowadze¬nia zwierząt na ciężarówkę jest potrzebna więcej niż jedna osoba. - Nikt mi nie pomagał - zaprotestowała gwałtownie Zee. - Nie wygłu¬piaj się. Mogę swobodriie wprowadzić na ciężarówkę nawet stado słoni. - Kelly jest niewinna - odezwał się Seth. - To ja pomogłem Zee. - Prawdę mówiąc - przerwał mu Max - to ja jej pomagałem. Seth chce mnie bronić. - Nikt mi nie pomagał! - oświadczyła Zee. - Zabrałam ze sobą świadków, żeby w razie czego zeznali, w jakich warunkach mieszkały słonie. To wszystko. Zresztą to i tak nieważne, bo zapłaciłam Juniorowi Roscoe dokładnie taką samą sumę, jaką mieli mu dać z tego rezerwatu łowieckiego. Blaise zesztywniał. - Skąd? - Z rezerwatu łowieckiego! - powtórzyła Zee dobitnie. - Chciał wysłać te biedne zwierzęta tam, gdzie by na nie polowali bogaci yuppie! Blaise pokiwał głową. - Masz na to dowód? - Mam listy od Roscoe. Napisałam do niego tony listów, usiłując odwieść go od tego zamiaru, a on mi odpisał. - Chciałbym na nie zerknąć. Ale najpierw niech weterynarz zbada słonie. Mike Halloran, który do tej pory czekał cierpliwie na rozwój sytuacji, upewnił się jeszcze raz: - Mogę ich dotknąć? Nie stanę się przez to współwinny? Kąciki ust Blaise'a lekko zadrgały. - Nie. Ktoś je musi zbadać. - Dobrze. - Mike zbiegł szybko po schodkach werandy. Zbliżył się do słoni z pewnością siebie człowieka, dla którego parotonowe zde¬nerwowane zwierzę ani góry nawozu, parujące w krzakach, nie są żadną przeszkodą. - Mój biedny ogródek - użaliła się Bea. - Ach, cóż, to w dobrej spra¬wie. A ty musisz wiedzieć, Blaise, że to ja pomogłam Zee. Ja i nikt inny. Kelly miała wrażenie, że babcia ujrzała siebie jako Sharon Stone w celi śmierci. - Świetnie. Nikt jej nie pomagał - powiedział Blaise. - Dla mnie bomba. Wystarczy, że mam Zee. Bea posłała córce grymas. - Z pewnością - mruknęła. Kelly podeszła do Mike'a.
- To młode jest za chude, prawda? - O wiele za chude - przyznał. - Wygląda tak, że za tydzień by już pewnie nie żyło. Ale spójrz na nogi samicy. - Wskazał na rozliczne bliz¬ny, niektóre dopiero zarośnięte. - Ktoś ją mocno dźgał. No i spójrz na ten bok. Znowu blizny. To zwierzę jest nie tylko niedożywione, ale było bardzo źle traktowane. Wrócił na werandę i zdał raport Blaise'owi. - Zwierzęta były maltretowane. Samica ma jakieś siedemdziesiąt kilo niedowagi. To cud, że ma jeszcze jakiekolwiek mleko - prawdopodob¬nie bardzo mało, dlatego młode jest takie chude. Dostrzegłem także do¬wody na to, że były bite i kłute jakimś ostrym narzędziem. Niektóre rany są dość świeże, prawdopodobnie z zeszłego tygodnia. Blaise powoli pokiwał głową. Odstawił filiżankę i wstał. - Dobrze, Zee, nie aresztuję cię, ale nigdzie nie wyjeżdżaj. Dokto¬rze, proszę mi dać raport na piśmie. Może uda się nam potargować. Mike dał Zee wskazówki co do opieki nad słoniami. Powiedział, że za dwa dni wróci, żeby zbadać tygrysy. Wyszedł razem z policjantem. - Dlaczego powiedział, że będą się targować? - spytała Zee. - Pewnie dadzą Juniorowi Roscoe do zrozumienia, że jeśli nie wycofa oskarżenia, mogą go oskarżyć o maltretowanie zwierząt. Zee usiadła, bardzo zadowolona. - Tak podejrzewałam. - Nie zadzieraj nosa, moja droga - powiedziała Bea, marszcząc brwi. - Jeszcze nie jesteś wolna. I musisz zapłacić za uporządkowanie ogrodu. - Tak, mamo. Co zresztą nie ma większego znaczenia, pomyślała Kelly. Wszyscy korzystają z tego samego konta. W tej samej chwili zza rogu domu wyłonił się Manuel, spojrzał na ogród i oznajmił zimno: - Ja tego nie sprzątnę. Mogę ewentualnie myć okna, ale nie będę sprzątać słoniowych kup. Wyraziwszy swoje zdanie, odwrócił się na pięcie i zniknął tak nagle, jak się pojawił. - Muszę nakarmić tygrysy - oświadczyła Zee. - A potem zorganizuję siano dla słoni. Bea odwróciła się i spojrzała jej prosto w oczy. - Nie zatrzymasz tych zwierząt! - Oczywiście, że nie. Ale najpierw muszę dla nich znaleźć odpowiednie miejsce. Drzwi na werandę otworzyły się i stanął w nich Lawrence z dzbankiem świeżej kawy. - Boże - jęknął na widok słoni. - Chyba mam delirium! Szybko zawrócił i uciekł. Bea popędziła za nim, wołając: - Lawrence! Lawrence, to nie przywidzenia. W ogrodzie naprawdę są słonie! Max pokręcił głową i poszedł za nimi. Seth i Kelly znaleźli się sami na werandzie. Wreszcie nikt ich nie słyszał - z wyjątkiem zwierząt i dzieci. - Nie powinieneś się przyznawać, że byłeś w to zamieszany - po¬wiedziała Kelly. - Nie mogłem pozwolić, żebyś wzięła na siebie winę. - Ale ... - spojrzała znacząco na dzieci, które pobiegły na odległy koniec werandy i stały tam, przemawiając do słoni. - Musisz pamiętać o ważniejszych sprawach. Pokiwał głową. - Są ważne, owszem, ale nigdy nie uciekałem przed konsekwencja¬mi moich czynów. Byłbym okropnym przykładem dla dzieci. Potem uśmiechnął się niespodziewanie .. - Poza tym uważają mnie za bohatera, który ratuje słonie. Zresztą co może się stać? W naj gorszym razie dostaniemy grzywnę i naganę. To niewielka cena za bycie bohaterem. - Mówimy o kradzieży! - Nie. Zee powiedziała nam, że za nie zapłaciła. I zapłaciła. Najgorsze, co nas czeka, to to, że sędzia popłacze się ze śmiechu. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. Pochylił się ku niej i wziął ją za rękę. Drgnęła, zaskoczona. - A co do zeszłej nocy ... byłaś cudowna. Jak wcielenie moich marzeń. Zarumieniła się po same uszy i zerknęła na dzieci, całkowicie zajęte słoniami i oddalone na tyle, że nie słyszały ich rozmowy.
- Ty też byłeś niezły. - Ach, jaki niechętny komplement. Następnym razem będę musiał się bardziej postarać. Jego szczerość zawstydziła ją jeszcze bardziej; policzki poczerwie¬niały jej jak maki. Nie mogła wydusić z siebie ani słowa. I nie poczuła się dużo lepiej, kiedy Seth się roześmiał. Mężczyźni, pomyślała. Jaskiniowcy! Dwa dni później siedziała na ciepłym piasku w plamie słońca, przy¬glądając się, jak Seth i dzieci bawią się nad wodą. Od tamtej pamiętnej nocy nie kochali się ani razu. Czuła, że Sethjej unika, tak jak i ona uni¬kała jego. Nie mogła mu mieć tego za złe. To, co się między nimi wyda¬rzyło, było niebezpieczne. Ktoś mógł na tym ucierpieć. Ale coś ją do niego ciągnęło i to nie tylko dlatego, że ich noc była po prostu wspaniała. Czuła, że przyciągają do niego tajego troska o dzieci. Doskonale czuł się w ich towarzystwie i widać było, że kocha je całym sercem. Od same¬go patrzenia na nich wszystko w niej miękło. Przyłapała się na tęsknych myślach, że chciałaby stanowić część tego zaklętego kręgu, jaki tworzyli. Jak powiedziałyby jej koleżanki, Seth był pierwszorzędnym towa¬rem. Udomowiony samiec, kochający swoje dzieci. Nie tego się po nim spodziewała. Budował z dziećmi zamek z piasku; wesoły, cierpliwy i zadowolony .. Z oczu nie znikały mu iskierki szczęścia, niezależnie od tego, czy dzieci . łaziły po nim jak po drabince, czy też spały twardo w swoich łóżkach. A ona jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak samotna. Nie chodziło o to, że od niej stronili. Dzieci ją lubiły, ona je także, lecz nie należała do nich. Seth zapraszał ją do wszystkich zabaw, ale wiedziała dlaczego: ponieważ bał się, że Velvet znów go o coś oskarży. Nie chciał, żeby Kelly należała do magicznego kręgu. Bardzo wyraźnie dał jej do zrozumienia, że nie chce się znów żenić. I dobrze. Miała własne życie i nie zamierzała z niego rezygnować dla tego faceta i jego dzieci. Poza tym nie ufała mężczyznom. Mężczyź¬ni wykorzystują kobiety, tak jak Seth w tej chwili. Miał dobre intencje, ale jednak ją wykorzystywał I świetnie. Zgodziła się przecież na to. Nawet sprawiało jej to przy¬jemność, choć nieustannie gnębiła ją świadomość, że musi w terminie wywiązać się ze zlecenia i powinna spędzać więcej czasu przy kompu¬terze. Tak, czuła się bardzo samotna. Westchnęła i zaczęła bezmyślnie kreślić palcem wzory na piasku. - Kelly! Kelly! - Johnny rzucił się biegiem w jej stronę. Spod nóżek tryskały mu fontanny piasku. Zobacz nasz zamek! Stanął, podciągnął spodenki i znowu ruszył pędem. Uśmiechnięta Kelly wstała i poszła w jego stronę. Wziął ją za rękę i zaprowadził nad wodę. - Bardzo fajny zamek! - zawołał do niej Seth. Słońce zapalało w jego ciemnych włosach złote i czerwone błyski, skóra nabrała koloru orze¬chowego brązu. Blada cera Kelly zaczęła się złocić od słońca, co się jej nawet podobało. - Rety, jaki piękny - powiedziała szczerze. - Tatuś nauczył mnie robić wieże! - wykrzyknął Johnny i zaczął tłumaczyć z licznymi szczegółami produkcję zamku przy użyciu puszek po coli i papierowych kubeczków. - Ja zrobiłam to - dodała Jenny, wskazując blanki i wieżyczki. - Cudowne. - Usiadła po turecku obok zamku i spojrzała rozczulona na całą trójkę. Fantastycznie się spisaliście. Nigdy w życiu nie wi¬działam piękniejszego zamku. Dzieci uparły się, żeby i ona zrobiła wieżę. Posłuchała ich i przekona¬ła się, ~e ta dziecinna zabawa daje jej mnóstwo przyjemności. Po raz pierw¬szy w życiu dotarło do niej, że w pogoni za sukcesem, by udowodnić ro¬dzinie, że nie jest zupełnie nieudana, zapomniała o wielu przyjemnościach. Seth posmarował dzieci kremem z filtrem. Potem :zjedli kanapki i po¬pili je sokiem pomarańczowym. Wreszcie dzieci znowu zaczęły się ba¬wić, ale energia je opuściła. - Pora na drzemkę - oznajmił Seth, więc ruszyli w drogę powrotną• Johnny wziął Kelly za rękę, co stopniowo zaczęło stawać się jego zwy¬czajem. Za każdym razem serce w niej topniało. Dotarli do domu w samą porę, by ujrzeć, jak weterynarz usypia ty¬grysy strzałkami ze środkiem nasennym. Dzieci natychmiast się zanie¬pokoiły, że koty zostaną zabite. Seth wziął je na ręce. - Nie, tylko przez chwilę sobie pośpią. To taka poobiednia drzem¬ka. Nikt im nie zrobi krzywdy.
Dzieci przyglądały się niepewnie, jak najpierw Alex, a potem Nikki padają na ziemię. Zee odczekała minutę, otworzyła bramę i weszła na terytorium kotów. Dotknęła obu potężnych ciał. - Nieprzytomne - powiedziała do Mike'a Hallorana. - Seth; jeśli chcesz, możesz tu przyprowadzić dzieci. Niech dotkną tygrysów i prze¬konają się, że tylko śpią. Seth zawahał się; Kelly doskonale go rozumiała. Choć bała się ty¬grysów o wiele mniej niż większość ludzi, zawsze jej się wydawało, że środki usypiające nie pozbawiająje tak zupełnie przytomności. -. Chcecie pogłaskać tygrysy? Dzieci skinęły głowami z pewnym wahaniem. Seth wniósł je za ogrodzenie i przykucnął, by je postawić na ziemi. Tylko Kelly zauważyła, jak boleśnie się przy tym skrzywił. . - Śpią - oznajmiła Zee, przykucnąwszy przy Nikkim. - Widzicie? ¬Przesunęła dłonią po tygrysim grzbiecie, potem włożyła palec do otwar¬tej paszczy. - Mają miłe sny. Jenny pierwsza zrobiła krok naprzód i nieśmiało dotknęła Nikkiego. Johnny poszedł w jej ślady. - Dlaczego musieliście je uśpić? - spytał. - Tygrysy nie lubią dostawać zastrzyków, tak samo jak ludzie - wyjaśniła Zee. - Mają bardzo ostre pazury i są silne, więc nie możemy się do nich zbliżać. Nie posłuchają nas, jeśli powiemy, że mają być grzeczne. Johnny pokiwał głową. - Mamusia mi mówi, że mam być grzeczny i jestem. - Na pewno. Ale tygrysowi nie możemy tak powiedzieć. Johnny zgodził się z nią. - Dlaczego trzeba im robić zastrzyki? - Żeby były zdrowe - odezwał się Mike, który stanął obok nich. - Jestem lekarzem od tygrysów i muszę dopilnować, żeby dostawały za¬strzyki i takie różne. I nie mogę tego zrobić, kiedy nie śpią. - Przykucnął obok Zee i przystąpił do badania. - Widzicie? Muszę im sprawdzić zęby, tak jak dentysta. - Obnażył zdumiewająco wielkie, lśniące zęby Nikkie¬go. - Czasami trzeba je czyścić. Ale nie teraz. - To dobrze - powiedziała Jenny. - Nie lubię czyszczenia. - Nikki i Alex też nie lubią - wyjaśniła Zee. - Są jak duże dzieci. Jenny i Johnny roześmiali się, wyzbywszy się resztek lęku. Przyglą¬dali się weterynarzowi z wielkim zainteresowaniem i prawie nie mogli oderwać oczu od kotów. Jenny położyła się nawet obok Alex i przyłoży¬ła ucho do jej piersi, nasłuchując bicia serca. Kelly przypomniała sobie czasy, kiedy pomagała Zee przy tygrysach. Przytrzymała im łby i znów odkryła w sobie dawny, pełen zachwytu po¬dziw dla tych wielkich drapieżników. Podniosła głowę i napotkała spoj¬rzenie ciotki. - Powinnaś znowu zająć się kotami - powiedziała Zee. - Zawsze miałaś do nich dobrą rękę. I kochasz je. - Mam inne zajęcia, ciociu. - Nie twierdzę, że masz zacząć pracować w cyrku. Powinnaś się tylko znowu do nich zbliżyć. Na szczęście dzieci zaczęły wypytywać o cyrk i wybawiły ją od ko¬nieczności udzielenia odpowiedzi. Dwadzieścia minut później wetery¬narz zakończył badanie i wszyscy opuścili zagrodę. Mike podał tygry¬som antidotum. Poruszyły się niemal natychmiast; lekarz pospiesznie wyszedł za bramę. Zee zamknęła ją za nim. - Co za szkoda, że nie możemy się do nich bardziej zbliżyć - po¬wiedziała Kelly. - Ty byś mogła - odparła Zee. Dziwne, jak bardzo tęskniła za tym kontaktem. Dziwne, jak często czuła tęsknotę od chwili powrotu do domu - do domu, którego pie chciała już przecież widzieć. - Zastanowię się. - To dobrze. Możesz mi później pomóc dawać im mleko. Nikki przewrócił się na brzuch i popatrzył nieprzytomnie. Po chwili Alex zrobiła to samo. Potrząsnęły głowami i ciągle oszołomione usiło¬wały wstać, ale nogi się pod nimi uginały. Dzieci zaczęły chichotać. Nikki spojrzał na nich, najwyraźniej urażony. Potem zabrał się do lizania łap, jakby to miało go dobudzić do końca. - Jakie one piękne - mruknął Seth.
Kelly zerknęła na niego. Stał, z zachwytem wpatrzony w tygrysy. Był na wyspie od paru miesięcy i musiał widywać tygrysy niemal codziennie, a jednak ciągle był nimi zafascynowany, tak jak ona. To jej się spodobało. Mike, który czekał, żeby sprawdzić, czy tygrysy obudzą się bez pro¬blemów, podniósł walizkę. - Dajcie mi znać, kiedy trzeba będzie je znowu uśpić, żeby napra¬wić klatki. Poza tym są zdrowe, na ile to możliwe w przypadku piętna¬stoletnich zwierząt. Właściwie są nawet zdrowsze niż większość zna¬nych mi tygrysów. W tej samej chwili dwa słonie, które nadal buszowały po ogrodzie, wyłoniły się ociężale zza rogu budynku. - Udało ci się znaleźć dla nich miejsce? - spytał Mike. - W Teksasie są nimi zainteresowani. Czekam, aż się zdeklarują. - Mam nadzieję, że będą miały dość miejsca i inne słonie do towarzystwa. Seth pochylił się i wziął dzieci na ręce. - Chodźcie, pora na drzemkę. Podziękujcie cioci Zee, że pozwoliła wam pogłaskać tygrysy. Dzieci podziękowały posłusznie, po czym, całkowicie obojętne na zdumiewający widok słoni buszujących w ogrodzie, oparły głowy na ramionach ojca. - Johnny pyta, czy z nami pójdziesz, Kelly - zawołał Seth. Poszła, radośnie zaskoczona, że chłopczyk prosi o jej towarzystwo. Położyli dzieci spać. Kelly usiadła na brzegu łóżeczka Johnny'ego, podczas gdy Seth siedział przy Jenny, czytając bajkę. Johnny zawsze prosił Kelly, żeby przy nim siedziała, gdy zasypiał. Prawdopodobnie tęsknił za obecnościąjakiejkolwiek kobiety, skoro nie było przy nim mamy. Bez względu na przyczyny, z jakich to robił, za¬wsze robiło się jej ciepło na sercu, gdy brał ją za rękę i domagał się uścisków i pocałunków. A czasami po prostu się do niej tulił, jakby jej obecność dodawała mu odwagi. Delikatnie głaskała jego włosy. Spojrzał na nią i uśmiechnął się sen¬nie. Na ten widok coś w niej pękło i zalała ją ciepła fala miłości. Dzieci zasnęły. Seth i Kelly wymknęli się na palcach z pokoju i po¬szli do kuchni, gdzie Seth nalał dwie duże szklanki mrożonej herbaty. - Pokażesz mi jakąś swoją rzeźbę? - spytała Kelly, zaskakując samą siebie. Zawahał się i wzruszył ramionami. - Nie wiem. Będziesz czuła się w obowiązku powiedzieć, że są dobre, podczas gdy ... Spojrzała na niego z zaciekawieniem. - Naprawdę uważasz, że są takie kiepskie? - Nie sądzę, żeby były aż tak dobre. Zanim zdołała coś odpowiedzieć, do kuchni wpłynęła Bea. - A, tu jesteście! Właśnie chciałam wam powiedzieć, że postanowi¬liśmy zabrać dzieci do wesołego miasteczka w Busch Gardens. To tylko godzina drogi stąd. Zabierzemy je do Tampy i przenocujemy w hotelu, żeby rano były wypoczęte. Odbiorę je o siódmej, jeśli to nie kłopot. ¬Nie czekając na odpowiedź, opuściła dom. - Co to było? - spytał Seth. - Zdaje się, że coś po mnie przejechało. - Prawdopodobnie znowu coś knują. - Ach ... - nagle się uśmiechnął. - Co zrobimy? Wykorzystamy ten czas dla siebie czy udaremnimy intrygę? Tak naprawdę chciała, żeby wykorzystali czas dla siebie. Bardzo tego chciała. Od tamtej nocy nie mieli dla siebie czasu. Ale zawahała się, wiedząc, na jakie niebezpieczeństwo naraża swoje uczucia, spędzając z Sethem zbyt wiele czasu. Oczywiście udaremnienie intryg rodziny było równie niebezpiecz¬ne. Mogli wymyślić coś o wiele gorszego. Tymczasem Seth myślał o czymś innym. - Nie chcę się rozstawać z dziećmi na tak długo. I bardzo bym chciał być z nimi, kiedy po raz pierwszy zobaczą Busch Gardens. - No i warto by mieć Zee na oku. Jeszcze je wsadzi na największą kolejkę śmierci - dodała Kelly wesoło, choć serce zabiło jej boleśnie. Teraz już wiem, gdzie moj e miej sce, pomyślała. Zaraz po dzieciach. I tak powinno być. A jednak to bolało.
Rozdział 16 Na wieść, że Seth i KeUy postanowili także pojechać do wesołego mia¬steczka, Bea bardzo przekonująco odegrała scenę radości. Uparła się, że zapłaci za ich pokoje i bilety. Wybrała hotel Mariott na lotnisku, ponieważ, jak powiedziała, dzieci będą mogły oglądać z okien startujące i lądujące samoloty. Johnny i Jenny uznali, że pomysł jest fantastyczny. Kelly nie była tego taka pewna, gdyż tuż po przybyciu do hotelu okazało się, że ona i Seth zajmują pokoje połą¬czone ze sobą wewnętrznymi drzwiami. A choć często matzyła o następ¬nej miłosnej nocy, wiedziała, że nie byłoby to rozsądne. Seth jednak roz¬wiał jej troski, postanawiając, że dzieci zamieszkają z nim, nie z babcią. - Myślałam, że zechcesz mieć chwilę przerwy - zaprotestowała Bea, machnąwszy cygarniczką tak gwałtownie, że nie zapalony papieros wy¬padł z niej na podłogę. Dzieci zachichotały. - Poza tym uwielbiam Johnny'ego i Jenny. ' - Ja też - odparł. - Tęskniłem za nimi przez pół roku. Mogę z nimi spędzić tylko dwa tygodnie. Bea zmarszczyła brwi. Najwyraźniej nię wzięła tego pod uwagę. Kelly przyglądała się z zainteresowaniem, jak jej babka zastanawia się, jaką rolę odegrać, by osiągnąć cel. Faye jako Joan Crawford i Lizjako Virgi¬nia Woolf nie przeszły przez sito selekcji. Bea zdecydowała się rta Ka¬tharine Hepburn. - Phoszę bahdzo, kocha:p.ie - powiedziała z idealnym arystokratycz: nym akcentem i lekko wilgotnym błyskiem oka. - Dziękuję. Ruszyli do swoich pokoi. - Powinnaś zaprosić także Lawrence'a - dodał Seth po drodze. - Oczywiście, że go zaprosiłam. Ale powiedział, że ma zupełnie dość tygrysów i słoni w domu. Seth spojrzał na Kelly. - Dobrze go rozumiem. Johnny pociągnął go za rękę. - Ale w domu nie ma zebr! Chcę zobaczyć zebry. - Zobaczymy jutro - obiecał Seth. - Zebry i inne zwierzęta. Wieczorem zjedli kolację i poszli z dziećmi oglądać samoloty. Po¬tem zrobiło się wpół do dziesiątej i maluchy zasnęły. Kelly usiadła w swo¬im pokoju, oglądając jakiś program - prawie nie rozumiejąc, na co pa¬trzy. Śmieszne. Babcia nie zaproponowała żadnych rozrywek. Trudno było dać wyraźniej do zrozumienia, że chce, by Seth i Kelly spędzili ten czas razem. Na nic te wszystkie intrygi, pomyślała. Seth twardo tkwił po swojej stro¬nie drzwi. Bardzo rozsądnie. Ale 'ona była szalona. Zdecydowanie, bez wąt¬pienia, dogłębnie szalona. Dlaczego dręczy się tęsknotą za czymś, czego nie może mieć? Dlaczego siedzi, modląc się, żeby Seth otworzył te drzwi, skoro gdyby to zrobił, znalazłaby się w jeszcze gorszych kłopotach? Powinna zbadać sobie głowę. Seth przyglądał się dzieciom, śpiącym przy świetle nocnej lampki i telewizora. Miał mnóstwo powodów, by uważnie oglądać program, i równie wiele powodów, by zapomnieć, że od Kelly dzielą go tylko drzwi. W dodatku nie zamknięte na klucz. Wiedział o tym, ponieważ słyszał, jak Kelly je otwierała. Metodycznie przepowiedział sobie te powody. Numer jeden: Velvet. Numer dwa: Velvet. Numer trzy ... a, do diabła z tym! Przysiągł sobie, że nigdy więcej nie zaufa kobiecie. Nie pozwoliduż żadnej zranić się tak, jak zraniła go Velvet. Rozwód był bolesny, a najgorsze, oprócz groźby utraty dzieci, było to, iż żona nigdy nie kochała go tak, jak on kochał ją. Kiedy kazała mu odejść, serce w nim zamarło. Wszystkie jego ma¬rzenia i plany obróciły się w popiół, pozostawiając gorzki smak. Cza¬sem jakaś kobieta okazywała mu zainteresowanie, jednak on mógł my¬śleć tylko o Velvet. Nigdy go nie kochała. Teraz miał pewność. Był dla niej przepustką do wygodnego życia, pławiła się w jego sławie. W chwili, gdy postanowił opuścić światła reflektorów, skończyła z nim bez zbędnych ceregieli. Co więcej, zrobiła to w naj gorszym dla niego czasie. Dopiero co musiał zrezygnować z ukochanego zawodu i stanął w obliczu faktu, iż może do końca życia poruszać się o lasce. A ona wyrzuciła go jak zużytą chusteczkę. Dokonała tego, czego nie udało się zrobić żadnemu reporte¬rowi czy trenerowi: sprawiła, że czuł się bezużyteczny i nic nie wart.
Czy kiedykolwiek odda taką władzę w ręce innej kobiety? Raczej nie. Przez cały rok od ich rozstania pracował nad tym, by jakoś poskła¬dać się do kupy. Nie czuł sięjuż najniższąformążycia. Sprawa o opiekę nad dziećmi była trudna, ale nie zraniła jego ambicji. Wytłumaczył so¬bie, że nie powinien żałować, iż ożenił się z Velvet - jak mógł żałować, skoro dała mu dwoje pięknych dzieci? - ale nigdy już tak nie zgłupieje, żeby znowU wpakować się w kłopoty. Smieszne, ale im częściej sobie przypominał, że Kelly nie zasługuje na zaufanie, ponieważ tak długo unikała swojej rodziny, tym bardziej miał ochotę jej zaufać. Nie kryła żadnej swojej wady i nie sądził, żeby była fałszywa - w przeciwieństwie do Velvet. W jej przypadku od same¬go początku wiadomo było, co się dostaje. Z drugiej strony, nie był pe¬wien, czy dojrzał do przebywania zjej rodziną. Mógł ich rozumieć, mógł nawet uwierzyć, że dziecku, które wyrosło pośród nich, wydawali się zwyczajni, ale nie miał pewności, czy zdoła z tym wytrzymać. I czy chce ¬ponieważ miał za dużo własnych problemów. Jednak wszystkie te rozmyślania nie potrafiły uciszyć bólu w jego lędźwiach, który odzywał się za każdym razem, gdy o niej pomyślał. Kochała się z nim niepewnie i lękliwie, lecz bez fałszu. Kiedy już się oddała, to całkowicie. Nie miała szczególnego doświadczenia, ale wy¬nagrodziła mu to entuzj azmem. Była ... świeża i to w niej polubił. To uczucie, że wszystko jest nie¬wiarygodnie cudowne. On też czuł się przy niej jak nowo narodzony. I całkowicie rozminął się z pierwotnym zamiarem skosztowania jabłka, którego nie mógł mieć na własność. Tak, żeby mógł odejść bez zobo¬wiązań. Nie czuł się z tego powodu bardzo z siebie dumny, ale wtedy wydawało mu się, że to rozsądne. I okazało się, że kiedy już jej spróbował, nabrał ochoty na więcej. Zaczynał podejrzewać, że można ją porównać nie z jabłkiem, a mocno uzależniającym narkotykiem. Musiał się mieć na baczności. Jego ciało się jej domagało, ale rządziła nim głowa. Akurat. Był z sobą na tyle szczery, by wiedzieć, że czasami jego zmy¬sły zagłuszały rozum. Ijak każdy, kiedy ogarniała go namiętność, potra¬fił znajdować genialne wymówki. W tej chwili rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi pomiędzy ich pokojami. Kelly była głodna. Nic w menu nie wydawało jej się zachęcające, więc zamówiła sałatkę. O dziesiątej konała więc z głodu. Zadzwoniła do obsługi, żeby przyniesiono jej hamburgera i frytki. Późna kolacja zjawiła się po dwudziestu minutach na wózku przy¬krytym obrusem. Kelly zasiadła przy nim i sięgnęła po butelkę keczupu. Oczywiście była pełna, więc zawartość stawiła opór. Odwróciła keczup, zastanawiając się, dlaczego jeszcze produkują butelki ze szkła, i uderzy¬ła parę razy w denko. Biła tak mocno, że zabolała ją dłoń. W końcu keczup zdecydował się na współpracę. Bluznął z butelki potężnym czerwonym bryzgiem - zalewając cały przód jej dżinsowych szortów. Zirytowana, zgarnęła większość pomidorowej masy serwetka¬mi i poszła do łazienki, żeby uprać spodenki. Nie mogła ich jednak zdjąć. Ząbki suwaka zaplątały się w materiale. Choć ciągnęła i szarpała ze wszystkich sił, nie potrafiła się uwolnić. Spróbowała zmyć keczup bezpośrednio na sobie. Przyszło jej do głowy, że jeśli zdoła je oczyścić, prześpi się w nich, a rano znajdzie jakiś spo¬sób, żeby je zdjąć - albo po pro'stu pojedzie w nich do wesołego mia¬steczka i rozetnie je nożyczkami, kiedy już wrócą do domu. Niezbyt jej się to uśmiechało, ale nie widziała innego wyjścia. Po paru minutach energicznego tarcia ręcznikiem nadal wyglądała jak ofiara wypadku. Znowu spróbowała rozpiąć suwak, smarując go mydłem, ale uparcie stawiał opór. A bez rozpięcia szorty nie chciały się zsunąć z jej bioder. To już koniec. Potem przypomniała sobie o Secie. Miała go pod ręką, po drugiej stronie drzwi. Był silny. Powinno się mu udać. Długo się wahała, niechętnie myśląc o zawracaniu mu głowy czymś tak głupim. Potem nieśmiało zapukała do drzwi w nadziei, że Seth jesz¬cze nie śpi. Seth nie odpowiedział na pierwsze pukanie. Doszedł do wniosku, że powinien udawać, iż już śpi. Po drugim doszedł do wniosku, że coś się musiało stać. Wstał i otworzył drzwi. Kelly stała za progiem z dziwnym wyrazem twarzy i szortami zbroczonymi krwią. - Boże, co się stało?
- Ćśśś... pobudzisz dzieci. Dzieci? Jak mogła myśleć o dzieciach w takiej chwili? - Krwawisz! - To keczup. Keczup? Keczup. Dopiero po chwili dotarło do niego, co powiedzia¬ła. Poczuł taką ulgę, że kompletnie zgłupiał. - Keczup? - powtórzył tępo. - Ćśśś. - Chwyciła go za rękę i wciągnęła do swego pokoju. - Nie budź dzieci. To zbyt krępujące. Teraz zaświtało mu, że Kelly może być tak samo sfiksowana jak reszta rodziny. - Krępujące? Wszyscy się czasem oblewają keczupem. - Chodzi o coś więcej. W jej głosie zabrzmiała bardzo dramatyczna nuta. Zawahał się. - Co więcej? Na pewno nie zażądają od ciebie opłaty za czyszczenie dywanu. I tak muszą to robić. Pokręciła głową. - Nie, to coś innego. Stłumił westchnienie. - Znowu gramy w dziesięć pytań? Bo jeśli tak, to jestem trochę zmęczony. - Zmęczony, ponieważ zdecydowanie zbyt długo rozmyślał o niej, zamiast spać. I zdenerwowany, ponieważ na pewno nie życzył sobie przebywać z nią w jednym pokoju. A może właśnie tego sobie życzył. - Suwak - powiedziała enigmatycznie. - Co się stało? - Zaciął się. - Ach ... - Obejrzał ją dokładnie i z drżeniem serca zdał sobie sprawę, o jakim suwaku mowa. - Hm ... chyba nie chodzi o szorty? Pokiwała głową. - Och ... - Próbowałam wszystkiego - tłumaczyła zmieszana. - Tarłam mydłem. Szarpałam. Usiłowałam się wyśliznąć z tych cholernych szortów. Utknęłam. - Mmm ... - Powoli zaczął dostrzegać' humorystyczną stronę całe¬go zajścia. - To ... przykre. - Co ty powiesz - rzuciła jadowicie, i zaraz potem westchnęła. ¬Przepraszam. Od dwudziestu minut się z tym szarpię, hamburger mi wystygł, nie mogę zdjąć szortów i na pewno nie mogę ich jutro włożyć. I nie chcę w nich spać. Są mokre. Rzeczywiście, pomyślał, przyglądając im się bacznie. - Więc co mam zrobić? - Celowo udawał głupiego, choć doskonale wiedział, o co jej chodzi. Nabrał dziwnych podejrzeń, że ten zamek wcale się nie zaciął. - Jesteś ode mnie silniejszy. Myślałam, że zdołasz to rozpiąć. Albo nawet rozerwać. - Aha. - Seth, bardzo cię proszę. Jestem tak wściekła, że zaraz zacznę gryźć. Mógłbyś mi pomóc, zamiast udawać psychoanalityka? Ach. Mmm. Och. Kurczę! Mimo największych wysiłków nie zdołał opanować uśmiechu. - Obiecaj tylko, że nie przedstawisz tych szortów jako dowodu rzeczowego w sprawie o gwałt. - Och, błagam! Nie bądź zwierzęciem. - Pozwól, obejrzę szkody. Uniosła podkoszulek i pokazała mu wierzch szortów. Zamek zaciął się na samej górze. A on nagle zdał sobie sprawę, że wolałby jej nie dotykać. - Pokaż, gdzie się zaciął? Chwyciła szorty i pokazałą mu lewą stronę materiału, w miejscu, gdzie metalowe ząbki mocno wbijały się w fałdę dżinsu. - Jeśli to rozerwę, szorty będą do wyrzucenia. Te ząbki wyrwą dziurę. - Już i tak są do wyrzucenia. Ostrożnie ujął jedną ręką pasek jej szortów, a uchwyt zamka drugą. Szarpnął. Nic się nie stało. - Trzeba mocniej - powiedziała. - Tak to i ja potrafię. - Boję się, co się stanie, jeśli pociągnę za mocno. Te ząbki mogą chwycić twoje ciało. - Och. - Teraz to ona zaczęła odzywać się monosylabami. - Hmm ... Włóż rękę w szorty, za suwak. Dzięki temu nie chwyci cię tam, gdzie cię najbardziej zaboli. - Zerknął na nią z ukosa. - Jako mężczyzna w pełni zdaję sobie sprawę z
niebezpieczeństwa. - No chyba. - W jej oczach pojawiła się iskierka. - Gotowe. Znowu chwycił za pasek, ale materiał zbyt mocno przylegał do jej ciała. - W ciągnij brzuszek. - Psiakość - mruknęła. - I jeszcze obelgi. Nie mam żadnego brzuszka. - Masz, bardzo ładny. Po prostu idealny. Ale mi przeszkadza. W ciągnęła powietrze, dzięki czemu zdołał chwycić za suwak. Szarpnął. Znowu nic. Zaklął. - Trzeba mocniej - powtórzyła. - Wiem, wiem. Nie chcę ci zrobić krzywdy. - Nie mogę tu stać przez całą noc z ręką w szortach. I nie mogę się jutro ubrać w to cholerstwo. - Zaraz. Mam pomysł. Podniosła głowę znad suwaka. - Jaki pomysł? Masz nożyczki? - Nie ma aż tak dobrze. Połóż się na łóżku. Tak będzie najłatwiej. Posłuchała. Położyła się z nogami na podłodze. - Dobrze. Teraz włożę ręce w twoje szorty, żeby mocno chwycić pasek. W porządku? Kiwnęła głową. Cholera, nawet się nie zawahała. Za to on się wahał. Włożenie dłoni w spodenki tej kobiety równało się dla niego z zapale¬niem lontu. Musiał nad sobą panować. Miał dość sił. Chyba. Podszedł ostrożnie, włożył dłoń w jej szorty, mocno chwytając ma¬teriał, a jednocześnie chroniąc jej atłasową skórę przed ząbkami zamka. Ta atłasowa skóra sprawiła, że przez jego nerwy przebiegły elektryczne impulsy. Zmusił się, by myśleć tylko o cholernym zamku, nie o pięknej kuszącej kobiecie. Mocno chwycił zamek. - Gotowa? - Tak. Szarpnął naj mocniej , j ak mógł, ale zamek stawił opór. Próbował j esz¬cze parę razy, z takim samym rezultatem. W końcu od tarcia o metal rozbolała go kostka wskazującego palca. - Jasna cholera. - Rozejrzał się. - Nie przysłali z tym hamburgerem jakiegoś noża? - Przysłali. Nóż do masła. - Psiakość. - Znowu na nią spojrzał i zdał sobie sprawę, że ma ochotę się na nią rzucić. Pokusa była bardzo silna. A tymczasem ona uwięzła w dżinsowym pasie cnoty. Ha. - No tak - powiedział w końcu. - Chyba będę musiał je rozedrzeć. Nie dodał, że pomysł wydaje się mu nad wyraz pociągający. - Proszę bardzo. Muszę się uwolnić z tego draństwa. Rozległa się seria suchych trzasków, szwy puściły, a zamek został mu w dłoni. Wyprostował się i spojrzał na kremową, gładką skórę tuż nad białymi majteczkami. Powinien zamknąć oczy albo się odwrócić. Dobrze o tym wiedział. Ale nie potrafił oderwać oczu od jej brzucha. - Dziękuję - powiedziała. Nawet nie drgnął. - Seth ... muszę je zdjąć. W ułamku sekundy spełnił jej życzenie. Zdarł z niej szorty jednym silnym ruchem i, nawet nie patrząc, rzucił do kosza na śmieci. Kelly zerknęła nerwowo na zwisający z kosza materiał. - Seth ... - odezwała się znowu. - Tak? Ich oczy się spotkały. Świat umilkł. Potem ona wypowiedziała tylko jedno słowo. - Tak. Przez chwilę nie mógł się ruszyć. Jej odpowiedź dotarła do każdego zakątka jego ciała i duszy. Patrzył na nią, jakby nie mógł się nadziwić temu cudowi. To, co mu składała w darze, wydawało się nieskończenie cenne i kruche, jak utkane z marzeń. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Była piękna ... i tak bezbronna. Kiedy zdał sobie sprawę z tej jej bez¬bronności? Nawet nie pamiętał. Velvet na pewno nie była bezbronna. Kelly była inna. Znał jej lęki, dlatego serce ściskało mu się na myśl, że była gotowa mu zaufać i odsłonić się na każdy cios, fizyczny lub psy¬chiczny. Zapewne po raz pierwszy w życiu obdarzyła kogoś takim za¬ufaniem. Poruszała go w sposób, jakiego nie potrafił wyrazić słowami. - Seth ... ? - Tym razem w jej głosie brzmiała nuta niepewności. Zdał sobie sprawę, że milczał znacznie dłużej, niż mu się wydawało. Uśmiech¬nął się. Nie potrafił odrzucić tego daru. Przesunął palcem po jej gładkiej skórze tuż nad linią fig. Usłyszał gwałtowne westchnienie - i nagle poczuł się silniejszy niż kiedykolwiek w życiu. Zsunął jej figi, bardzo powoli, rozkoszując się każdą chwilą, smakując każdy moment.
- Jesteś piękna - odezwał się ochryple. - Piękna ... Uśmiechnęła się marząco, jakby wiedziała, że może się spodziewać najpiękniejszych rzeczy. Powoli zsunął biały skrawek bawełny, odrzucił go i ukląkł między jej nogami. Oparła kolana o jego biodra. Delikatnie musnął jej ciemne włosy; znowu gwałtownie złapała powietrze. Zdał sobie sprawę, że i jego ciało nabrało wyjątkowej wrażliwości. Wystar¬czy oddech, wystarczy dotyk ... Delikatnie ujął ją za ramiona i uniósł, by zdjąć jej bluzkę i stanik. Wtedy objął ją, zupełnie nagą, choć sam był ubrany. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w życiu coś poruszyło go bardziej. Ona chyba czuła to samo, bo wtuliła się w niego mocno, mała, mięk¬ka i ciepła. Wkrótce zaczęła się niecierpliwić, ponieważ sięgnęła ku jego koszulce polo. Nie ociągał się. Ubranie poszybowało przez pokój. Po chwili oboje byli nadzy, ona na brzegu łóżka, on między jej nogami. I nic nigdy nie sprawiło mu większej przyjemności. Żaden wygrany mecz. Uderzyła mu do głowy. Jak najlepszy szampan. A potem świat zawi¬rował jeszcze bardziej, bo zaczęła go głaskać, najpierw trochę tak, jakby głaskała kota. Powoli jej dłonie nauczyły się go i wyniosły go wyżej, coraz wyżej, w królestwo doznań. Były wszędzie, gładziły jego pierś, plecy i pośladki, wreszcie zamknęły się nawet wokół jego członka. Poczuł elektryczny impuls, który pozbawił go resztek cierpliwości. Pochylił się, popchnął ją na łóżko i zaczął sięjej uczyć tak, jak ona uczy¬ła sięjego. Jej p'iersi, małe i doskonałe, obudziły w nim zdumienie i po¬dziw. Gorliwie reagowały na jego dotyk. Ale tym razem sięgnął niżej, ku najdelikatniejszej skórze, jaką kiedykolwiek widział. Odnalazł ustami jej najwrażliwsze miejsce, delikatnie pieścił je ję¬zykiem. Krzyknęła cicho i prawie mu uciekła, jakby doznanie było tak przenikliwe, że aż bolesne. Zawahał się i ponowił pieszczoty. Tym ra¬zem chwyciła go za głowę i mocno przytrzymała. Cierpliwie, panując nad sobą, pieścił ją tak długo, aż zaczęła się wić w konwulsjach, zatracona w namiętności. I dopiero wtedy, gdy z prze¬ciągłym jękiem wygięła się w łuk, pospieszył w ślad za nią. Eksplozja wstrząsnęła nim do głębi duszy. Potem pocałował ją i otulił kocami. - Zaraz wracam - szepnął. Chwycił swoje szorty, włożył je i po¬szedł sprawdzić, co dzieje się z dziećmi. Nie czuła się samotna. Nie czuła nic oprócz złocistego spełnienia, głęb¬szego niż kiedykolwiek w życiu. Skuliła się pod kocami, zamknęła oczy i rozkoszowała się szczęściem, ukojeniem i spokojem. Przekroczyła jakąś granicę i doznała niewiarygodnego poczucia wolności. Teraz nie chciała się nad tym zastanawiać. Zastanowi się później. Ma przecież czas. - Śpią - powiedział Seth. Zgasił światło, położył się obok niej i wziął ją w ramiona. Przytuliła się od razu, spragniona jego dotyku. - Niedługo będę musiał wyjść - powiedział. - Johnny czasami mie¬wa koszmary. Skinęła głową. Nie chciała go wypuścić, ponieważ wtedy znowu musiałaby stawić czoła rzeczywistości. Ale rozumiała. Nie mogłaby być egoistką, która zabrania mu kontaktu z dziećmi. - Nie chcę odejść - powiedział. - Wiem. - Zdumiewające, ale naprawdę to wiedziała. Po raz pierwszy w życiu uwierzyła, że te słowa nie oznaczają grzecznego pożegnania. - Naprawdę? - przytulił ją, jakby tymi słowami sprawiła mu przy¬jemność. - Zdaje się, że mamy problem. Serce omal jej nie stanęło. Nie chciała usłyszeć odpowiedzi, ale i tak spytała: - Jak to? - Zrobiliśmy dokładnie to, o' co chodziło twojej rodzinie. - I co z tego? - Wyobrażasz sobie, j ak się będą pysznić, że im się udało? Roześmiała się cicho, z ulgą. - No. - Właśnie. Będą się pysznić i chwalić. - Bez wątpienia. - Nie lubię, kiedy ludzie się chwalą. - Ja też. - Zwłaszcza że przysięgliśmy pokrzyżować im plany.
Pocałowała go w ramię i roześmiała się, rozkosznie rozbawiona. - Przysięgałam to sobie nie raz. - Przysiąg trzeba dotrzymywać, nie sądzisz? - Sądzę• - Więc my też musimy, tak? - Pewnie tak. - A więc ... - Znowu ją uścisnął. - Jak to zrobimy? - Nie mam bladego pojęcia. - Ani ja. - Roześmiał się ciepło. - Jest mi za dobrze, żebym się teraz miał tym przejmować. Daj mi czas. Coś wymyślę. - Ja też się zastanowię. Ale muszę cię ostrzec, jeszcze nigdy nie widziałam, żeby nie obrócili jakiejś porażki na swoją korzyść. - Hmm. Może powinienem się raczej gdzieś schować? - To by było wskazane. Poza tym nie zmuszali nas aż tak bardzo, nie sądzisz? - No, połączone pokoje ... A Bea chciała zabrać dzieci ... to dość , oczywiste. - Właśnie. Chcieli zabrać dzieci na 'cały dzień i zostawić nas sa¬mych. Pokrzyżowaliśmy im plany i spójrz, jak się skończyło. Westchnął. - Masz rację. Bea ma niesamowity talent. I rentgen w oczach. I jest szybsza od błyskawicy ... no, nieważne. W jednej chwili pokonuje opór. Mamy kłopoty. - Wydaje mi się, że mamy kłopoty niezależnie od niej. Spoważniał i nie odzywał się przez parę chwil. - Tylko jeśli sobie na to pozwolimy - odezwał się wreszcie. Chciałaby w to uwierzyć. Kiedy po chwili znowu zaczęli się kochać, była smutna, jakby żegnała się z ukochanym. On także posmutniał i ich miłość była powolna, mniej gwałtowna. Potem odszedł, a ona leżała bezsennie, wpatrując się w sufit i usiłu¬jąc się nie rozpłakać. Rozdział 17 W wesołym miasteczku wszyscy bawili się fantastycznie. Dzieci były zachwycone i nawet Bea, która musiała zsiąść z karuzeli, nie za¬chmurzyła ich pogodnego nieba. Natomiast na prawdziwym n,ebie zawisły burzowe chmury i około trzeciej rozpętała się burza. Pojawiła się błyskawicznie. Ledwie zdążyli ukryć się w furgonetce, zanim lunęły słynne florydzkie strugi deszczu. Przez jakiś czas padało zbyt mocno, by jechać, a wokół nieustannie roz¬legały się grzmoty i błyskały pioruny. Dzieci były zachwycone. Potem stopniowo deszcz stracił rozpęd. Seth zasiadł za kierownicą i odwiózł ich do domu. Ulewa jakby szła za nimi i kiedy znaleźli się na moście prowadzącym na wyspę, zatoka nabrała stalowosinych barw. Dzieci były już zmęczone i marudne, podobnie jak Max i Julius, którzy zaczęli spierać się ze znużeniem o artystyczną wymowę niedawno wi¬dzianego filmu. Kelly cieszyła się, że Zee i Mavis nie miały ochoty poje¬chać z nimi - Zee nie mogła opuścić zwierząt, Mavis nie znosiła słońca i upału. Nadal padało, kiedy wszyscy wysiedli z samochodu i rozeszli się, każde w swoją stronę, jakby mieli już siebie dosyć. Seth zabrał dzieci do domku gościnnego, pozostali ruszyli do willi. Kelly wzięła szybki prysznic i zeszła na werandę. Tygrysy zniknęły w zaroślach, ale słonie nadal tkwiły na deszczu. Tuliły się do siebie i wy¬glądały, jakby spały. Pora była odpowiednia do pracy, ale Kelly czuła się rozleniwiona i nie potrafiła się skoncentrować. Miała ochotę tylko na jedno: przemyślenie tego, co się zdarzyło zeszłej nocy. Odtwarzała bez końca każdą chwilę, każdy dotyk. Z radością spędziłaby w samotności resztę dnia, ale w domostwie Burke'ów samotność była rarytasem. Wkrótce odnalazła ją Bea i usiadła z rozpaczliwym westchnieniem. - Co się stało, babciu? - Manuel odchodzi. Słonie były ostatnią kroplą. Powiedział Zee, że muszą zniknąć. Jeśli nie, odejdzie. . - Nie martwiłabym się o to. Nie sądzę, żeby Manuel znalazł inny dom, w którym pozwoliliby mu nosić sukienki. Bea uśmiechnęła się kącikiem ust. - Pewnie masz rację. Ponadto ogrodnik dostał szału i nie mogę na¬wet mieć do niego pretensji.
Oczywiście, odpowiednia sumka mogłaby go ułagodzić. No i ten Lawrence! - Co się stało? - Właściwie nic. Nadal nie pije i jest z tego bardzo dumny. Ale ... Zastanawiam się, czy nie pił dlatego, że czegoś mu bardzo brakuje. Kelly pokiwała powoli głową, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Wreszcie zdecydowała się tylko na jedno: - Lawrence jest samotny. - W tym domu? Tu jest pełno ludzi. - Nie mówię o tym. Jest osamotniony. Nie jesteśmy jego rodziną. - Co znowu! - Bea machnęła cygarniczką. - Od czterdziestu lat należy do naszej rodziny. - Ale może tego nie czuje. Jest twoim służącym. Bea powoli pokiwała głową. - Może - powiedziała po paru chwilach. - Może ... Kelly czuła się dziwnie bezradna, ale nie sądziła, żeby miała prawo zdradzić tajemnicę Lawrence'a. Zresztą mogła się mylić. - Co będzie ze słoniami? - spytała, żeby zmienić temat. - Och, nie wiem - rzuciła lekko Bea. - Na pewno nie możemy się pozbyć tych biedactw, zanim nie znajdziemy dla nich dobrego domu. Kelly zauważyła, że babcia powiedziała "nie możemy", zamiast "Zee nie może". - Zmieniłaś zdanie? - O, drogie dziecko, przecież wiesz, że zawsze kochałam zwierzęta. Czy inaczej oddałabym pół wyspy tygrysom? Z tymi słowami pożegnała się i weszła do domu z zamyślonym wy¬razem twarzy. Kelly siedziała sama, przyglądając się monotonnemu deszczowi i nie mając sił, by się czymś zająć. Ostatnio mało spała, a po wy¬cieczce do wesołego miasteczka była zmęczona. A może chodziło o coś innego? Prawdę mówiąc, zastanawiała się, czy się nie zakochała. Z lekcji hiszpańskiego' w liceum pamiętała pewną opowieść o szew¬cu i jego córce. Oboje byli tak szczęśliwi, że przez cały dzień śpiewali i śmiali się, nieustannie drażniąc bogacza, który mieszkał naprzeciwko. Był nieszczęśliwy, więc nie mógł już dłużej znieść szczęścia szewca i jego córki. Dlatego zaprosił ich oboje do swojego zamku na cały dzień, by mogli się cieszyć jego bogactwem. Pod koniec dnia szewc i jego córka wrócili do siebie i już nigdy więcej nie zaśpiewali, ponieważ bogacz pokazał im, czego nigdy nie będą mieli. Podejrzewała, że z nią po nocy z Sethem stało się coś podobnego. Zamiast się cieszyć, że trafiło się jej tak cudowne doświadczenie, czuła tylko smutek, ponieważ nie mogła mieć go na zawsze. Już dawno zdała sobie sprawę, że tajemnicą szczęścia jest pragnąć tylko tego, co się ma, i niczego więcej. Usiłowała wprowadzić tę filozo¬fię w życie i do niedawna wydawało jej się, że odniosła sukces. Tak było aż do dziś. Dziś już wiedziała, czego jej brak, i nie potrafiła sprawić, by serce przestało ją boleć. Godzinę później dd strony gościnnego domku nadbiegł Seth. Na pięty następowali mu lenny i Bouncer. - Nie widziałaś Johnny'ego? - rzucił w biegu .. Serce przestało jej bić. - Nie. Bo co? - Bo się zdrzemnąłem, kiedy dzieci zasnęły, a lohnny chyba wyszedł z domu. Zerwała się na równe nogi i wpadła do domu. - Zee! Zee, chodź natychmiast! Hej, wszyscy, lohnny zginął! Burke'owie nadbiegli tłumnie z rozmaitych pokojów, podobnie jak Lawrence i kucharka, dopytując się, co się stało. - lohnny się zgubił. Zee, biegnij natychmiast zamknąć tygrysy! Zee nie traciła czasu nawet na przytaknięcie. Wypadła pędem z domu. - Musimy go szukać - rozkazała Kelly. - Ale ktoś powinien zostać z Jenny. - Ja zostanę - odezwała się Bea ze szczytu schodów. Ruszyła w dół, zapomniawszy o cygarniczce i wszystkim innym. - Gdzie ona jest? - Na zewnątrz, z Sethem. Zebrali się na dworze, nie bacząc na deszcz. Bea zabrała lenny do gościnnego domku na wypadek, gdyby lohnny wrócił. Kucharka zajęła stanowisko w domu. Reszta rozbiegła się
dwójkami natychmiast, gdy Zee zamknęła tygrysy w podróżnych klatkach. Zwierzaki nie były zado¬wolone z takiego obrotu sprawy i ryknęły parę razy a co zdenerwowało słonie, które natychmiast przeniosły się w nowy rejon ogrodu. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Seth i Kelly wyruszyli razem ścieżką prowadzącą na plażę, ponie¬waż lohnny mógł zapragnąć pobawić się w piasku. Kelly zdała sobie sprawę, że nic, absolutnie nic na świecie nie liczy się dla niej bardziej niż odnalezienie tego dziecka. Chwyciła Setha za rękę i mocno uścisnęła, usiłując pocieszyć go choć odrobinę. - Nie powinienem spać - rzucił, prawie biegnąc rozmiękłą ścieżką. Z liści nad ich głowami kapały ciężkie krople deszczu. - Gdybym nie zarwał poprzedniej nocy, dziś bym nie zasnął. - To się mogło zdarzyć nawet w środku nocy. Rodzice mają prawo do snu. - Ale wiedziałem, że Johnny nie będzie spać aż tak długo. Byłem pewien, że go usłyszę, kiedy się obudzi. Nie znalazła innych słów pociechy. Poza tym miała wrażenie, że Seth będzie się zadręczać bez względu na to, co mu powie. Dlatego tylko uścisnęła jego dłoń. - Naprawdę nie nadaję się na ojca - powiedział gorzko. - Velvet miała rację. - Nie miała. Nie waż się tak mówić. Nigdy nie widziałam lepszego ojca. - Co ty możesz o tym wiedzieć? Jego słowa zraniły ją do żywego, Gdyby nie martwiła się O' lohn¬ny'ego, pewnie urwałaby mu za to głowę. Ojcostwo nie było kwestią genetyki, a kto wiedział o tym lepiej od niej? Miała trzech ojców - Mak¬sa, luliusa i Lawrence 'a - i wszyscy byli najlepsi na świecie. - Powinienem zadzwonić na policję. Zatrzymała się. - Natychmiast pobiegnę do domu. Zadzwonię. Po chwili pokręcił głową. - Szuka go sześć osób, a większość wyspy jest ogrodzona. leśli nie znajdziemy go na plaży ... Nie dokończył. Tylko zaczął iść szybciej. Zauważyła, że Seth kuleje coraz bardziej, lecz nie zwalnia kroku. Prawie biegł. Wołał lohnny'ego, ona także, ale odpowiadała im cisza. Plaża była pusta, piasek wygładzony i pokryty świeżymi wodorostami. - Chyba nie wszedłby do wody? - odważyła się spytać Kelly. Seth pokręcił głową. - Mam nadzieję, że nie. Boże! Uprzedzaliśmy je, żeby nie pływały, jeśli nie ma przy nich dorosłego. Ale kto wie? Usiłujesz ostrzec dzieci delikatnie, żeby ich śmiertelnie nie wystraszyć ... - urwał, wodząc wzro¬kiem po plaży. - Powinniśmy się rozdzielić i okrążyć wyspę. Tak będzie szybciej. Ruszyła na prawo, a on i Bouncer na lewo. Po chwili przestała sły¬szeć jego głos. Zagłuszyły go fale, bijące o brzeg. Szła brzegiem plaży, trzymając się blisko lasu. Wołała chłopca i usi¬łowała przeniknąć wzrokiem ciemność między drzewami. Niebo było z2chmurzone, wszędzie panował półmrok, a przez szum fal przebijało się niewiele dźwięków. Będą musieli zadzwonić na policję. Wyspa nie była aż tak duża, ale jeśli nie znajdą chłopca na plaży czy koło domu, z pewnością nie zdoła¬ją go odnaleźć w lesie. Deszcz, choć ciepły, padał nadal. Wkrótce lohn¬ny bardzo zmarznie.
Postanowiła nie snuć dłużej czarnych myśli. Nic złego się nie zda¬rzy. Nie mogła na to pozwolić. Ciągle pamiętała, jak Johnny wsuwał rączkę w jej dłoń, wdrapywał jej się na kolana albo odrzucał głowę do tyłu i wybuchał śmiechem. Rozumiała, przez jakie piekło musi przechodzić Seth, ponieważ ona także się w nim znalazła. . Po dwudziestu minutach spotkali się po przeciwnej stronie wyspy. Spojrzeli sobie w oczy i oboje pokręcili głowami. . - Dzwonię na policję - oznajmił Seth. Ruszył podjazdem, silnie uty¬kając. Pobiegła za nim. Dotarii do willi, ale Seth minął ją i popędził do gościnnego domku. Oczywiśoie, pomyślała, podążając za nim. Jeśli Johnny wrócił, to naj¬pierw poszedł tam. Prawdopodobnie. Miała zawrócić i porozmawiać z kucharką, ale zdała sobie sprawę, że równie dobrze może z nią porozmawiać przez telefon. Gdyby Johnny pojawił się w willi, kucharka zadzwoniłaby do Bei. Przegalopowali przez niewielki zagajnik pomiędzy domkiem gościnnym i ogrodem, wypadli z niego i ujrzeli siedzącą na ganku Beę ... z Johnnym. - Był pod łóżkiem - wyjaśniła na ich widok. - Przyśnił mu się zły sen. Seth nie odezwał się ani słowem. Wbiegł po schodach, porwał syna w objęcia i przytulił go ze wszystkich ~ił. Kelly, osłabła z ulgi, osunęła się na stopnie. Po policzku Setha spłynęła łza. Kelly odwróciła głowę, usiłując się nie rozpłakać. - Johnny jest niegrzeczny - odezwała się Jenny. Seth osunął się powoli na krzesło, mocno się skrzywiwszy, i wziął syna na kolana. - Dlaczego nie przyszedłeś, kiedy wołałem? - Bałem się. - Usta chłopczyka zaczęły drżeć, jakby nagle zdał so-bie sprawę, że popełnił błąd i napytał sobie poważnych kłopotów. - Czego? - Potworów. Seth przechylił głowę na bok, przyglądając się poważnie synowi. - Johnny, czy ty się mnie boisz? Przez parę sekund chłopczyk nie odpowiadał. Potem zerknął niepewme na Ojca. - Mama mówi, że jesteś Wiarygodny Hulk. - Niewiarygodny Hulk! - poprawiła go Jenny z grymasem. - Bądź cicho, córeczko - poprosił Seth łagodnie. - Pozwól mówić Johnny'emu, dobrze? - Dobrze. Seth znowu przeniósł poważne spojrzenie na synka. - Kto to jest Niewiarygodny Hulk? - Robi się zielony i bije ludzi. - Ach, tak. Jenny nie wytrzymała. - To tylko głupi film! Seth uciszył ją jednym spojrzeniem. - Johnny ... ja się nie robię zielony. Wiesz? Chłopczyk skinął głową bez przekonania. - Naprawdę. Nie zrobiłbym się zielony nawet, gdybym bardzo chciał. Ale czy wiesz coś więcej o Niewiarygodnym Hulku? Johnny pokręcił głową. - Nawet kiedy robi się zielony i brzydki, krzywdzi tylko złych lu¬dzi. Nigdy nie bije małych ch~opczyków. Nigdy w życiu. Johnny zastanowił się głęboko. Wreszcie wyraźnie się odprężył, oparł się o pierś ojca i włożył kciuk do buzi. Seth objął go i łagodnie zakołysał. - Nie jestem Niewiarygodnym Hulkiem. Twoja mamusia była zła, kiedy mnie tak nazwała. Ty też mówisz brzydkie rzeczy, kiedy się złościsz, prawda? - Tak! - poskarżyła Jenny. - Mówi na mnie prosiak! - Widzisz? A przecież Jenny nie jest prosiakiem. Johnny pokręcił głową. - Tak jak ja nie jestem Hulkiem. Daję ci na to słowo. Kelly dotknęła dłoni babci, dając jej znak, że pora się wycofać. Zostawiły RaIstonów na ganku i poszły powiedzieć innym, że niebezpieczeństwo minęło.
- Nic nie powiem - odezwała się Bea. - O czym? - O rodzicach, którzy źle o sobie mówią w obecności dzieci. Velvet Ralston zasługuje na solidnego klapsa. - Pewnie nawet nie wiedziała, co robi. - Nie musiałaby wiedzieć, gdyby pamiętała o podstawowej zasadzie: nie oskarżać rodzica w obecności dziecka. Kiedy sama będziesz miała dzieci, nie zapomnij o tym, kochanie. Możesz się z nim nie zga¬dzać w obecności dzieci, ale tylko w cywilizowany sposób. - Zapamiętam. I z pewnością do końca życia nie zapomnę tej ostatniej godziny¬dodała w myślach. Później poszła odwiedzić Setha i dzieci. Seth siedział na ganku i pa¬lił papierosa. Do kolana przyciskał kompres z lodu. - Nie wiedziałam, że palisz - powiedziała. - Nie palę. Ale muszę zrobić coś szkodliwego, bo jeśli nie, będę musiał polecieć do Paryża i skręcić kark Vel vet. A ponieważ to by pew¬nie zdenerwowało dzieci, muszę sobie wbić gwóźdź do trumny. Ale mówiąc to, rzucił niedopałek na mokrą trawę. Usiadła obok niego i spojrzała w ciemność. Deszcz przestał padać, ale z każdego liśeia i gałęzi kapały krople wody, wypełniając ciszę nocy. - Jak się ma Johnny? - Wszystko w porządku. Chyba tak naprawdę nie uwierzył w słowa Velvet. Coś mu się pomieszało we śnie. - Często ma koszmary? - Tak. Nie wiem, czy wszystkie dzieci w tym wiekuje mają. Muszę go przypilnować. Oczywiście w związku z rozwodem i walką o dzieci¬Bóg jeden wie, ile z tego zrozumiał - ma całkiem wystarczające powody do niepokoju. - Chyba tak. - Miała ochotę wziąć go za rękę, ale wyczuła, że zare¬agowałby zniecierpliwieniem. - Tak ... W każdym razie czuję sięjak ostatnia świnia i zastanawiam się, czy nie powinienem jednak przyjąć tej pracy w telewizji. Velvet by¬łaby zadowolona, a dzieci nie musiałyby przechodzić przez koszmar. Może powinienem się poddać dla ich dobra. W końcu to tylko praca. - No, nie wiem. - Nie miała na to żadnej odpowiedzi, a nie zamierza¬ła się przyznawać, że z własnych egoistycznych powodów ~ieszyła się, że odmówił przyjęcia tej pracy. Boże, ależ była małostkowa i samolubna. - Początkowo ... byłem w szoku. Nie mogłem uwierzyć, że rzuciła mnie z powodu pracy. Aż do ostatecznej rozprawy rozwodowej byłem przekonany, że jednak zmieni zdanie. Boże, byłem strasznym idiotą. - Nie sądzę. To bardzo naturalna reakcja. - Może tak, może nie. Na pewno nie zastanowiłem się, jaki wpływ będzie miała ta afera na dzieci. Chryste, wszyscy moi znajomi są roz¬wiedzeni. Jak większość ludzi w tym kraju. Myślałem, że skoro oni mogli, to i nam się uda. Że jakoś się ułoży. Pokiwała głową. - A kiedy minął pierwszy szok, przyszedł czas na refleksje. Leża¬łem bezsennie w nocy i myślałem o dzieciach. Co czują. Jak to na nie wpłynie. I jak mogę nie tracić z nimi kontaktu, nawet jeśli nie będę z ni¬mi mieszkać. Potem Vel vet wniosła sprawę o przyznanie jej wyłącznej opieki nad dziećmi. - Dlaczego? - Ponieważ sąd przyznał nam równe prawa. Trochę trudno było to zrealizować, kiedy dzieci chodziły do szkoły, ale na ogół miałem je za¬bierać do siebie w czasie wakacji i na parę weekendów w miesiącu. Kiedy Velvet nie odpowiadał któryś z weekendów, aja nie ustąpiłem, wściekła się i wniosła sprawę. Nie wiedziałem o niczym, dopóki nie dostałem wezwania do sądu. - Jest okrutna. - Chyba tak. A może była tak wściekła, że nie wiedziała, co robi. Kto to wie. Jedno jest pewne: dzieci płacą zbyt wysoką cenę. Może powinienem się ugiąć. Nie mogła się już dłużej powstrzymywać. Wzięła go za rękę. - Nie rób tego. Pod żadnym pozorem. Dzieci cię potrzebują. Nawet jeśli nie będą cię często
widywać, muszą wiedzieć, że je kochasz. Wierz mi, znam się na tym. Wiesz, ile bezsennych nocy spędziłam na rozmy¬ślaniu, czy rodzice by mnie kochali, gdyby żyli? Już dawno przestałam za nimi tęsknić, a ciągle się zastanawiam, czy by mnie kochali. Nie rób tego swoim dzieciom. Przez długą chwilę siedział w milczeniu. - Nie zrobię. Znowu uścisnęła jego dłoń i chciała rozluźnić uścisk, ale ją przy¬trzymał. Siedzieli w milczeniu, słuchając wzmagającego się wiatru i sze¬lestu liści. Powietrze nagle wydało się dużo bardziej suche. - Może walka o dzieci zbliża się już do końca - odezwał się Seth. - Velvet tak powiedziała. - Powiedziała wiele rzeczy i nie wszystkie były prawdziwe. Uwierzę, kiedy zobaczę to na papierze. - Rozumiem. Uścisnął jej dłoń i puścił ją. - Zaraz wracam. Zajrzę do dzieci i odłożę lód do zamrażarki. Kulejąc, wyszedł z ganku i zniknął w domu. Usłyszała szum klimatyzacji i zdała sobie sprawę, że Seth nie zamknął drzwi, żeby słyszeć dzieci. Był dobrym ojcem. Kropka. Wrócił po paru chwilach z dwiema szklankami soku pomarańczo¬wego. Podał jej sok, po czym usiadł niezgrabnie na krześle. - Jak kolano? - spytała. - Co dwadzieścia minut przykładam lód w nadziei, że jutro będę mógł chodzić. - Nieszczególnie, co? - Nie powinienem biegać. Zwłaszcza po całym dniu spędzonym na nogach. Pewnie spuchnie i będzie sztywne przez parę dni. Nic wielkiego. Kelly była innego zdania, ale nie powiedziała tego na głos. Ucieszy¬ła się, kiedy Seth znowu wziął ją za rękę. - Życie - zauważył - to cholerne pasmo doświadczeń. Roześmiała się cicho. - Nie żartuję. Ostatnio doświadczenia płyną szerokim strumieniem. - A czego ty się nauczyłaś? - Że oglądałam moją rodzinę w krzywym lustrze własnej niepewności. Nie twierdzę, że jestem już na prostej, ale nieustannie się uczę. W końcu wbiję to sobie do głowy. - Chyba już sobie wbiłaś. Jesteś swobodniejsza i bardziej pewna siebie. - To twoja zasługa - powiedziała impulsywnie. - Dziękuję. Ale sama tego dokonałaś. Nie, to nie była prawda. Dzięki jego uwagom - i namiętności - zoba¬czyła siebie w innym świetle. To on pomógł jej odkryć poczucie własnej wartości, nie mające nic wspólnego z jej pracą ani rodziną. To dzięki niemu poczuła się dobrze w skórze Kelly Burke. Było to delikatne, kruche dozna¬nie, ale chroniła je pieczołowicie, ponieważ dawało jej tak wiele radości. - A ty? - spytała. - Ja uczę się, że dobre intencje to za mało. I że rozwód może wyrządzić wiele szkód dzieciom. I że nie mogę się z nimi rozstać. Choćby nie wiem, co się działo. Skinęła głową, choć coś ukłuło ją w sercu. W ogóle nie wspomniał o niej. Chciałaby mieć nadzieję, że pomogła mu choćby odrobinę. Tak jak on pomógł jej. Ale on milczał i ciszę między nimi wypełniał tylko szelest wiatru. Dopiła sok i odstawiła szklankę na stół. Zamierzała wrócić do domu, żeby leczyć zranione ego. - Wiesz - odezwał się raptownie - byłaś ogromną ... Nie zdążył jednak dokończyć, bo z głębi domu dobiegł dziecięcy płacz. Zerwał się na równe nogi i bez słowa zniknął za drzwiami. John¬ny miał następny koszmar. Zaczekała jeszcze parę minut. Potem odeszła z ciężkim sercem. Lu¬dzie mieli na nią ogromny wpływ, ale ona najwyraźniej nie potrafiła zaznaczyć swojej obecności w niczyim życiu. Nieważne. Taka była, i już. Za jej plecami w gościnnym domku ro~legł się dzwonek telefonu, ale tego już nie słyszała. Seth nie zwracał uwagi na dzwoniący telefon. Siedział na łóżku John¬ny'ego i trzymał go w objęciach. Nocna lampka to za mało, pomyślał. Trzeba znaleźć coś jaśniejszego. W ramionach ojca Johnny zapomniał o strachu. - Opowiesz mi? - spytał Seth. - Śnił mi się wulkan.
Co ta Velvet pozwala im oglądać? - pomyślał z rozdrażnieniem. - Skąd wiesz o wulkanach? - Z telewizji. No jasne. - I co robił ten wulkan? - Lawę. Gonił cię, tatusiu. - Tutaj nie ma żadnych wulkanów. Ani jednego. Nie musimy się o nie martwić. Johnny spojrzał na niego poważnie. - Wiem. To tylko sen. - To dobrze. Telefon, który przestał dzwonić parę minut temu, odezwał się znowu. - To mamusia - domyślił się Johnny. Pewnie tak, pomyślał Seth. Od czasu wyjazdu Vel vet nie zadzwoniła ani razu. I oczywiście przypomniała sobie o obietnicy w środku nocy. Cała ona. - Jeśli to mama, chcesz z nią rozmawiać? Johnny skinął głową. Razem poszli do salonu, gdzie Seth odebrał telefon. Rzeczywiście dzwoniła Velvet i nie miała dobrego humoru. - Gdzie się szwendasz? Tam u was jest po dziesiątej. Dzieci powin¬ny spać. - I spały. Johnny miał zły sen. Chciałbym wiedzieć, dlaczego dzwo¬nisz o czwartej nad ranem twojego czasu. - Właśnie wróciłam. - Coś takiego. Skoro Johnny nie śpi i chce z tobą rozmawiać, obudzę i Jenny. Chyba że chcesz zadzwonić jutro, o jakiejś rozsądniejszej porze. - Obudź ją. Jutro nie mam czasu. Oddał słuchawkę synkowi i poszedł po Jenny. Dziewczynka obudzi¬ła się natychmiast. Zerwała się z łóżka z zamkniętymi oczami i pobiegła do salonu. Patrzył za nią ze ściśniętym sercem. Dzieci kochały matkę bardziej, niż na to zasługiwała. Może jest niesprawiedliwy? Nie powinien myśleć w ten sposób. Po pięciu minutach rozmowy dzieci wróciły do łóżek. Seth mógł porozmawiać z Velvet. - Czy kiedykolwiek przejdą mu te koszmary? - spytała. - Mam nadzieję. A skoro o tym mowa, co im pozwalasz oglądać? Śniły mu się wulkany. - Niania ma pilnować, żeby oglądały tylko programy dla dzieci ¬rzuciła obojętnie. - Pewnie przerzucała kanały. - Powiedz, żeby tego nie robiła. - Skoro mowa o nianiach ... moja odeszła. Nie miałam czasu znaleźć następnej, no i jednak nie wrócę do domu za dwa tygodnie. - Dlaczego? - Bo postanowiłam pojechać do Rzymu i Grecji z ... przyjaciółmi. Dzieci mogą zostać z tobą, prawda? Miał ochotę powiedzieć, że zatrzyma je przy sobie tak długo, jak będzie mógł, ale się pohamował. - Coś ci powiem: niech twój prawnik wyśle mojemu pismo, że re¬zygnujesz ze sprawy, a będziesz mogła przeciągać te swoje wycieczki w nieskończoność. Jeśli tego nie zrobisz, lepiej wróć na czas. - Bo co? Straszysz mnie? - Niezupełnie. Jednak mój adwokat może wnieść sprawę o porzucenie dzieci. Rozumiesz? Jest szalenie agresywny, a nie zawsze udaje mi się go powstrzymać. Przez chwilę w słuchawce panowało milczenie. - Sukinsyn z ciebie. - Miałem dobrą nauczycielkę. Zrozum, nie można tak niepokoić dzieci. Wystarczy, że się rozwiedliśmy. Nie wyjdzie im na dobre, jeśli zupełnie stracą kontakt z którymś z nas. Spróbuj to przemyśleć. - Przemyśleć! A ty nie chciałeś przemyśleć tamtej propozycji. - To co innego. - Może dla ciebie. - Znowu zamilkła. W słuchawce rozlegał się szmer satelitarnego połączenia. Dobrze - powiedziała wreszcie. - Je¬stem tym wszystkim zmęczona. Chcę działać. Oczywiście. Działać z przyj aciółmi ... lub raczej z przyj acielem. Cóż, doskonale.
- Dobrze. Dopilnuj, żeby pismo trafiło do mojego prawnika przed upływem tych dwóch tygodni. Odłożył słuchawkę i zaczął się przygotowywać do snu. Z koców umościł sobie posłanie na podłodze obok łóżka Johnny'ego. Jak się okazało, choć był zmęczony, nie potrafił zasnąć. Myślał o Vel¬vet, dzieciach i o tym, jak największe lęki życia mogą zblednąć i stać się przeszłością. Myślał także o Kelly. Dla własnego bezpieczeństwa powi¬nien o niej zapomnieć. Myśl była słuszna, a jednak nie zrobiło mu się lżej na sercu. Rozdział 18 Następne dni minęły spokojnie. Z jakiegoś dziwnego powodu wszyst¬kie prognozy pogody okazały się kompletnie chybione. Od czasu burzy, która zaskoczyła ich w Busch Gardens, bez przerwy padał ulew¬ny deszcz na zmianę z mżawką. Słońce nie wyglądało zza sinych chmur. Cała rodzina Burke'ów zaszyła się w rozmaitych częściach domu. Schodzili sięjedynie na posiłki. Seth pozostawał wraz z dziećmi w domku gościnnym, skąd rzadko wychylali nosy. Kelly usiłowała pracować, ale nie mogła się skoncentrować, ponie¬waż czuła, że Seth jej unika. Bea znalazła ją w bibliotece, pochyloną nad laptopem. - Co to jest? Wygląda jak układanka. - To wskazówki dla komputera, żeby wiedział, co ma umieścić na ekranie. Tak projektuję moje witryny. - Jejku. Nie wygląda to na dobrą zabawę• - Na razie nie. - Wcisnęła klawisz i na ekranie pojawiła się graficzna postać strony, którą usiłowała opracować. - Tak wygląda ta układan¬ka od strony widza. - Kelly, jesteś geniuszem. Kelly nie podzielała zdania babki, ale uśmiechnęła się grzecznie. - Dziękuję• Bea usiadła przy stoliku obok niej. - Daję słowo, zaraz oszaleję• - Co się stało? - Ten deszcz! Lawrence snuje się po domu i gra mi na nerwach. Ty jesteś przygnębiona. Nawet Seth zaszył się w swojej kryjówce. Wszyscy są smutni, a to mnie doprowadza do szału. Musimy coś z tym zrobić. - Musimy? - zapytała Kelly podejrzliwie. - Zdecydowanie - dobiła ją Bea. - A co mianowicie? Tylko, babciu, to nie znaczy, że się zgadzam. Bea cmoknęła karcąco. - Zaczynasz mówić jak prawnik. Pomyślałam tylko, że moglibyśmy zorganizować bal czy coś takiego. Nic nadzwyczajnego, nie zaprosimy nikogo spoza rodziny, choć oczywiście Ralstonowie mogą przyjść. Zabawimy się. Aha, pomyślała Kelly. Babcia zauważyła, że Seth ode mnie stroni, i po¬stanowiła wkroczyć. Duch przekory nakłaniałją do sprzeciwu, choć wszyst¬ko w niej wołało, że to dobry pomysł, skoro znowu zobaczy Setha. - O jakim balu mówimy? - spytała ostrożnie. - Och, nie wiem. Na strychu mamy mnóstwo starych ubrań. Moglibyśmy wyprawić bal kostiumowy. Pomysł wydawał się całkiem niezły. - Pamiętam, że kiedyś przebierałyśmy się w te ubrania z kufrów. Tam są takie śliczne rzeczy: sztuczne klejnoty, boa z piór, kapelusze ... Bea pogłaskała ją po ramieniu. - Dobrze się bawiliśmy, prawda? - Potem posmutniała. - Co takie¬go zrobiliśmy, że musiałaś wyjechać? Natychmiast poczuła ucisk w gardle, a w oczach łzy. Przez dobrą minutę nie mogła wydobyć z siebie głosu. - Nic nie zrobiliście, babciu. To moja wina. - Zawsze byłaś takim poważnym dzieckiem i zawsze wyczuwałam w tobie jakąś głęboką ranę, ale nie potrafiłam jej zaleczyć.
- Jest już zaleczona, babciu. Naprawdę. - I rzeczywiście tak było. Nie mogła obarczać swoich bliskich odpowiedzialnością za to, co czuła. Wreszcie przyjęła to do wiadomości. - Więc już nas nie porzucisz? Pokręciła głową. - Daję słowo. - Dobrze. - Bea rozpogodziła się w ułamku chwili. - A ten bal. .. może Zelda pokaże nam jakieś sztuczki ze zwierzętami? Jak myślisz? Mavis mogłaby coś zaśpiewać, Julius zagra, a ja przedstawię scenę ze Stalowych magnolii - na pewno nie będę gorsza od Shirley. Max może nam pokazać jakiś obraz. Kelly słuchała jej z coraz większym zainteresowaniem. - Brzmi dobrze. - Cudownie. - Bea machnęła cygarniczką, niechcący zgniatając papierosa o oparcie krzesła. - Idź po Setha i dzieci. Powiedz im, żeby przy¬szli wybrać sobie kostiumy. Ja zajmę się resztą. Kelly wyłączyła komputer i posłusznie spełniła życzenie babci, wresz¬cie przyznając się przed samą sobą, że jej intrygi nie budzą już w niej takiego sprzeciwu. Seth przywitał ją uprzejmie, lecz z wyraźną rezerwą, co zaczęło ją irytować. - Wiesz co, nie mam pcheł. Naprawdę - rzuciła z rozdrażnieniem. Zamknął za nią drzwi. - Nie przypominam sobie, żebym ci to zarzucił. - A zatem dosko¬nale zrozumiał, o co jej chodzi. Gramy w Monopol. Chcesz się przyłą¬czyć? Znajdę dla ciebie parę hoteli. Usiłował być grzeczny, ale nie zamierzała dać mu się wykręcić tak łatwo. - Na pewno nie boisz się zarazić? - Trochę się boję, ale zaryzykuję. Miała ochotę go uderzyć. - Babcia wydaje dzisiaj bal dla rodziny. Chciała, żebym przyprowadziła ciebie i dzieci, żebyście wybrali sobie kostiumy. - Co? - Na strychu są stare ubrania. Doskonałe na bal kostiumowy. - Fantastycznie. Pójdę po dzieci. Stała w małym korytarzu, wściekła, ponieważ Seth traktował jąjak nieproszonego gościa - którym prawdopodobnie była. A to nie poprawiło jej humoru. Seth wrócił po trzydziestu sekundach. - Może spotkamy się w willi? Johnny chce najpierw siusiu i jest głodny. Zrobię im jakieś kanapki. - Doskonale. - Zła, że pozbył się jej tak łatwo, odwróciła się na pięcie i otworzyła drzwi. Złapał ją za ramię• - Co się stało? - Nie dotykaj mnie, jeszcze się zarazisz. - Albo odmrożę rękę. Przecież uzgodniliśmy, że nie będziemy się angażować. Usiłuję do tego nie dopuścić. - Nie staraj się aż tak. Związek z tobą to ostatnie, czego mi potrzeba. ZmarszcZył brwi. - Doskonale. Więc się rozumiemy. Zaraz przyjdziemy. Z poczuciem cichej klęski zdała sobie sprawę, że zachowała się nie¬ładnie. To prawda, zgodzili się, że nie będą się angażować, a Seth praw¬dopodobnie wyczuł zbliżające się niebezpieczeństwo. Dlatego się odsu¬nął. Nie mógł zrobić nic innego. Krótko mówiąc, miał rację, a to ją rozdrażniło jeszcze bardziej. Babcia pojawiła się w hallu dokładnie w chwili, gdy Seth wraz z dziećmi przekroczył progi domu. - Zabiorę dzieci na górę, niech wybiorą kostiumy - oznajmiła. - Na pewno będą chciały zrobić ci niespodziankę. Ty i Kelly możecie pójść na strych, kiedy już skończymy. Seth otworzył usta, jakby chciał się sprzeciwić, ale zamknął je, nie wypowiedziawszy ani słowa. Odczekał, aż Bea z dziećmi zniknęła, po czym spojrzał smętnie na Kelly. - Znowu coś knuje. - Chce nas wyswatać. - Właśnie się zorientowałem. Najwyraźniej moje dwie komórki się obudziły. Cóż, niewiele jej z tego przyjdzie. - Niewiele. - Żywimy do siebie taki wstręt, że trudno nam wytrzymać w tym samym pokoju. - Och, nie czuję do ciebie wstrętu. Uniósł brwi.
- Nie? Nie oszczędzaj mnie. - Nie czuję żadnego wstrętu. Ale czasami mam ochotę nakarmić tobą tyranozaura. - Naprawdę? - Zastanowił się. - A nie łatwiej byłoby znaleźć aligatora? - Nie. Już o tym myślałam. Jesteś za duży i masz za grubą skórę. - No tak. Nie wiem, gdzie można znaleźć tyranozaura. - W tym problem. Klonowanie trwa za długo. - Bez wątpienia. Musiałabyś się zamknąć na całe lata w podziemnym laboratorium i siedzieć tam tak długo, aż włosy ci posiwieją, a ręce zmienią się w szpony. Dla efektu, rozumiesz. Pokiwała głową. Ta idiotyczna rozmowa zaczęła jej sprawiać przyjemność. - A co chciałbyś nakarmić mną? Wyszczerzył zęby w diabolicznym uśmiechu. - Siebie. Zanim zdołała pozbierać myśli, drzwi wejściowe otworzyły się z hu¬kiem i do domu wszedł Manuel w zielonym kostiumie i granatowych szpilkach. Na ramieniu miał granatową torebkę. - Aligator - przemówił. - Co? - Na ganku siedzi aligator. - Ruszył w stronę pokojów służby. - Manuelu! - zawołała za nim Kelly. - Żywy? - Otworzył paszczę i nasyczał na mnie. Nie miałem ochoty się z nim spierać. - Wróciłeś na dobre? Manuel zastukał w zamyśleniu szpilką w podłogę. - Pewnie tak. Jeśli ktoś zabierze tego gada. - Odwrócił się i zniknął w głębi korytarza. Kelly spojrzała na Setha. - Na ganku jest aligator. - Słyszałem. - Nie rozumiem, co tam robi. Nigdy nie mieliśmy żadnego aligatora. Nie lubią słonej wody, tak mi się wydaje. - Hmm ... Zajrzymy do niego? - No, nie wiem. A jeśli siedzi tuż za drzwiami? - Aligatory nie rzucają się na ludzi, prawda? - Na ogół nie. Przeważnie nas unikają. - Ale ... ? Wyraźnie słyszę, że jest jakieś "ale". - Ale lubią dzieci jako posiłek, a jeśli są naprawdę głodne ... Pokiwał głową. - Mamy kłopot. Lawrence nadszedł z głębi domu. - Manuel twierdzi, że na ganku siedzi aligator. - Wiemy - powiedzieli jednocześnie. Kelly drgnęła. - Gdzie Bouncer? - Kiedy wychodziłem, spał na swoim legowisku w domku gościnnym. Nie może się wydostać. - No, dla aligatora i tak jest pewnie za duży. - Właśnie - zgodził się Lawrence. - Natomiast panicz Johnny jest w sam raz. Gdzie panienka Zelda? - Nie wiem. Gdzieś w domu. Bo co? - Bo będzie wiedziała, co z tym zrobić. Raz już uratowała aligatora. Pójdę jej poszukać. - Lawrence - odezwała się Kelly łagodnie. - Może poszukasz jej przez interkom? To ci zaoszczędzi fatygi. Lawrence nie używał interkomu. Wszyscy domownicy z daleka omi¬jali ten wynalazek. Pojawił się w domu wiele lat temu, kiedy Bea zaczꬳa się obawiać, że jeśli upadnie i coś sobie zrobi, będzie tak leżeć godzi¬nami, nie zauważona przez nikogo. Dlatego we wszystkich pokojach zainstalowano interkomy, co kosztowało fortunę. Nikt ich jednak nie używał. Domownicy na ogół o nich nie pamiętali. Co można było po¬wiedzieć o wielu innych przedmiotach w tym domu. - Znakomity pomysł. - Wszedł do salonu i wcisnął guzik. Kelly i Seth usłyszeli jego głos: Wzywam panienkę Zeldę. Na ganku jest ali¬gator. Równie dobrze mógłby ogłosić, że w domu wybuchł pożar. Ze wszyst¬kich stron rozległ się
trzask otwieranych drzwi i tupot nóg. Wkrótce wszyscy, z wyjątkiem babci i dzieci, zebrali się u szczytu schodów. Po¬jawił się nawet Manuel. - Aligator! - zagrzmiała Mavis. - Czy nie dość mamy tygrysów i słoni? W tym domu zaczyna pachnieć jak w zoo. - Pójdę po maczetę - powiedział Max. Zelda spiorunowała go wzrokiem. - Nic podobnego! Nie ma potrzeby robić krzywdy temu zwierzęciu. - Pewnie się .zgubił - użalił się Julius. - Biedny, biedny aligatorek. Max, cały umazany farbą, spytał zwięźle: - Duży? Kelly nabrała podejrzeń, że usiłuje ocenić, jakiego rozmiaru maczety będzie potrzebował. - Ogromny - oświadczył Manuel. - Boże, Boże - załkała Mavis. - Zaraz zemdleję! Zelda ruszyła po schodach. - Wstrzymaj się. Jeszcze nie wszedł do domu. Zemdlejesz dopiero, kiedy zacznie cię jeść. Mavis wymamrotała pod nosem bardzo brzydkie słowo. W tej samej chwili do drzwi rozległo się pukanie. Wszyscy zamarli i wpatrzyli się w nie jak zaklęci. - Nie - odezwał się Julius. - One nie umieją pukać. - Może puknął ogonem - podsunął Manuel. - Ma bardzo duży ogon. Pukanie się powtórzyło. Lawrence nawet nie drgnął. Wreszcie Seth ruszył w stronę drzwi. - Nie! - wrzasnęła Mavis. - Nie wpuszczaj go! Seth zatrzymał się i spojrzał na nią z politowaniem. - Mavis - przemówił łagodnie - tylko ludzie pukają do drzwi. A to oznacza, że za drzwiami nie ma aligatora. Rozumiesz? Mavis nie wydawała się przekonana, ale już się nie odezwała. Seth otworzył drzwi. Za progiem stał Blaise Corrigan. - Cześć - powiedział. - Wiecie, że na ganku macie aligatora? - Właśnie miałam się nim zająć - rzuciła Zelda, która zeszła już ze schodów. - A co możemy zrobić dla ciebie? - Przyszedłem w sprawie słoni, ale to może zaczekać. - Proszę wejść - powiedział Seth. - Za~iemy drzwi, zanim Mavis zemdleje ze strachu. Corrigan posłusznie wszedł do środka. - Aligator na nikogo nie napadnie, jeśli nie zostanie zaatakowany. - To samo mówi się o pszczołach, a wolę nie pamiętać, ile razy mnie użądliły. - Mavis pozostała na szczycie schodów. - Zaraz się z nim rozprawię - obiecała Zelda. - Nie możesz go zabić - przypomniał jej Corrigan. - To nielegalne. Pokręciła głową. - Myślałam, że znasz mnie lepiej. Mogłabym zabić człowieka, ale nie zwierzę. Seth zerknął na Kelly. - Dobrze wiedzieć, jakie ma priorytety. Zee nie zwróciła na niego uwagi. - Manuelu, proszę mi przynieść pętlę i taśmę klejącą. Manuel nawet nie drgnął. - Nie pozwolę na to. On może panienkę ugryźć. - Nikogo nie ugryzie. Chyba że nakarmię go tobą. Idź po rzeczy. Manuel zastanowił się, czy nie posprzeczać się jeszcze trochę, ale w końcu usłuchał. - Doprawdy, panienko - wtrącił Lawrence - to ja powinienem się tym zająć. Nie zniósłbym, gdyby się coś panience stało. Zee stanęła przed nim. - Lawrence, kocham cię z całego serca, ale stuknęła ci siedemdzie¬siątka i nie masz szans w walce z aligatorem. Seth to zrobi. - Naprawdę? - zdziwił się Seth. - Dzięki, że mi powiedziałaś. Ale Kelly wydało się, że tak naprawdę nie ma nic przeciwko takiej rozrywce. Prawdę mówiąc, ten idiota wyglądał tak, jakby się cieszył. - Pozwólcie, że wezwę fachowca - odezwał się Blaise. - On sobie poradzi. . - Ten jakiś fachowiec go zabije - warknęła Zee.
- Pewnie tak się dzieje, kiedy aligatory zaczynają sprawiać kłopoty. - Ten nie sprawia. Siedzi na ganku i tyle. - Tak- powiedział Seth. - Zgadzam się. Jeszcze tylko jedno: co z nim zrobisz, kiedy już go złapiemy? Machnęła ręką. - Coś tam wymyślę. Kelly zerknęła na Setha. - Uwielbiam to jej beztroskie podejście do śmiertelnie niebezpiecz¬nych zwierząt. W odpowiedzi tylko się uśmiechnął. Manuel wrócił z długim kijem z pętlą na końcu, rolką taśmy klejącej i zwojem nylonowej liny. - Panienka zapomniała• o linie - wypomniał Zeldzie. - A lina bę¬dzie potrzebna. - Rzeczywiście - zgodziła się Zee. Odwróciła się do Setha. - Go¬tów? - Chyba tak. Co mam robić? - Posiłować się z aligatorem. - Lepiej wyjdźmy tylnymi drzwiami. Na wypadek, gdyby się przemieścił. Kelly nie zamierzała czekać potulnie w domu, aż wszystko się skoń¬czy. Pobiegła za nimi, usiłując znaleźć szybko jakiś sposób, by odwieść ich od tego szaleństwa. Blaise Corrigan, Max i Manuel pospieszyli tuż za mą. Kiedy mijali słonie, młode odwróciło się do Kelly i dotknęło jej mięk¬kim, skórzastym końcem trąby. Zatrzymała się i spojrzała głęboko w przejrzyste oczy w oprawie naj dłuższych rzęs, jakie kiedykolwiek widziała. Na chwilę zapomniała o wszystkich troskach i pogłaskała trą¬bę maleństwa. - Nie czas na to! - krzyknęła Zee. - Później możesz się z nim pobawić. Kelly pobiegła ku niej. Przed domem zatrzymali się i ocenili problem. Aligator był spory, ale nie ogromny. Miał może ze dwa metry długości. Leża:ł sobie spokoj¬nie, z zamkniętymi oczami. - Wpadł w letarg - oznajmiła Zee. - Jest zimno i deszczowo. To dobrze. Seth stał obok, podpierając się pod boki. - Dobrze, co teraz? - Ja chwycę jego pysk w pętlę, żeby nie mógł otworzyć paszczy. Będzie się przez chwilę rzucać, ale pozwolimy mu na to. Będę potrzebo¬wać pomocy przy trzymaniu pułapki. - W porządku. A potem? - Potem wskoczysz mu na grzbiet i go przytrzymasz, a ja owinęjego pysk taśmą klejącą. Tylko pamiętaj, pomasuj mu gardło. To je zawsze uspokaja. Potem go zwiążemy i przeniesiemy. Myśl o Secie, rzucającym się na grzbiet aligatora wydała się Kelly nie do zniesienia. - Nie możesz! - zawołała. - Komuś może stać się krzywda. Musicie wezwać jakiegoś fachowca. - Zgadzam się - poparł ją Corrigan. Manuel pokiwał głową. - Już to robiłam - uspokoiła ich Zee. - to nie takie trudne. Kelly miała na ten temat własne zdanie; Zee zwykła bagatelizować problemy. Tak było i tym razem. W chwili, gdy Zee zbliżyła się z pułapką, senność przeszła aligatorowi jak ręką odjął. Rozwarł ogromne szczęki i syk¬nął. Za każdym razem, gdy opuszczała pętlę, potrząsał głową i omijał ją. - Może przyniesiemy sobie krzesła i popcorn - mruknął Seth. - Tro¬chę to potrwa. - Gdybyś miał choć jedną czynną komórkę w mózgu, wiedziałbyś, jaka to głupota. Oboje się cholernie narażacie. - E, Perry Lodówka był gorszy. - Ale nie miał pazurów! Ani szczęk! - Wiesz, kim jest Perry Lodówka? Chyba się zakocham. Łypnęła na niego w sposób, który powinien go położyć trupem na miejscu. Tymczasem on tylko poruszył tymi cholernymi brwiami. Potem wszedł na ganek i stanął obok Zee. - Mogę? Mam lepszy refleks. Jemu się to podoba, zdała sobie sprawę Kelly. Tępy, dumy macho. Zee podała mu pułapkę i po zaledwie dwóch próbach pętla zacisnęła się na pysku gada. W tej chwili aligator zdał sobie sprawę, że ma poważ¬ne kłopoty. - Uważaj - krzyknęła Zee. Dwumetrowy gad szarpnął się gwałtow¬nie, usiłując się uwolnić. Uderzone ogonem krzesło z kutego żelaza prze¬frunęło przez ganek. Mięśnie na ramionach Setha napięły się mocno.
- Max! Manuel! - krzyknął. - Chodźcie, trzymajcie ten kij! Max i Manuel wymienili spojrzenia. Po chwili wahania Manuel zrzu¬cił szpilki i podał Kelly zielony żakiet, spod którego wyłoniła się bluzka z kremowego jedwabiu. - Proszę to potrzymać. I wbiegł na ganek. Max poszedł za nim, wyraźnie bez przekonania. Obaj zbliżyli się ostrożnie, stanęli po obu stronach Setha i chwycili kij. - Mocno trzymajcie ostrzegł ich Seth. - Muszę go chwycić. Puścił pułapkę; aligator jednym szarpnięciem łba pociągnął obu mężczyzn na bok. Natychmiast zaparli się w miejscu i zaczęli ciągnąć " w przeciwnym kierunku. Serce podeszło Kelly do gardła. Nie wierzyła własnym oczom. A tymczasem Seth obszedł aligatora, stanął z tyłu i skoczył na niego z niewiarygodną szybkością. Położył się na nim i chwycił jego przed¬nie łapy. Aligator znieruchomiał. Uczynił jeszcze jeden wysiłek, by zrzucić z siebie nieznośny balast. Wykorzystując chwilę bezruchu gada, Seth potarł jego gardło. - Zee - odezwał się spokojnie - gdzie jest, do chol~ry, ta taśma? Najwyraźniej aligator uznał się za pokonanego, ponieważ nawet nie drgnął, wyjąwszy słabe szarpnięcie łba, kiedy Zee parę razy okręciła mu pysk taśmą klejącą. - W porządku - powiedziała. - Teraz lina - stęknął Seth. - Szybko. Razem okręcili zwierzę sznurem i mocno skrępowali mu nogi. Do¬piero wtedy Seth podniósł się i wyprostował. Był nieco rozczochrany, ale poza tym nic mu się nie stało. - Fajnie było - oznajmił. Kelly, która miała wrażenie, że wstrzymywała oddech przez co najmniej pięć minut, omal nie rzuciła się na niego z pięściami. - Cholerny macho! Seth spojrzał na nią zaskoczony. - Co znowu zrobiłem? - Omal nie zginąłeś! - Nie sądzę. Nie zrobiłbym tego, gdybym nie wiedział, jak się trzeba do tego zabrać. Nie było aż tak źle. - Ha!- krzyknęła Kelly. - Ha! Wzruszył ramionami. - Kiedy obwiązaliśmy mu paszczębyłem całkowicie bezpieczny. Manuel i Max spojrzeli na siebie. Nadal trzymali pułapkę, choć aligator już się nie ruszał. - Bezpieczny? - mruknął Manuel dziwnym tonem. - Przepraszam, jeśli cię przestraszyłem - powiedział Seth. - Myślałem, że chciałaś mnie rzucić aligatorowi na pożarcie. Mogła go tylko zabić wzrokiem. - Pytanie tylko - odezwał się Blaise Corrigan - co teraz zrobić z na¬szą maskotką? W tej samej chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich Bea. Rzuciła przelotne spojrzenie na aligatora i zmarszczyła brwi. - Zee! Nie posłuchałaś mnie, prawda? Powiedziałam przecież, że nie chcę na tej wyspie żadnych aligatorów, a ty i tak go sobie przywiozłaś. Kelly otworzyła szeroko oczy. - Chyba tego nie zrobiłaś! Zee nie odpowiedziała. Bea pogroziła córce cygarniczką ze złama¬nym papIerosem. - To zwierzę ma stąd zniknąć! Nie wiem, gdzie je chowałaś przez cały czas, ale ma zniknąć w tej chwili. Nie chcę być odpowiedzialna za to, co może zrobić któremuś dziecku. - Mamo, ten aligator od lat był za ogrodzeniem. - Ale teraz nie jest. Ma zniknąć! - Odwróciła się na pięcie i weszła do domu. Zee spojrzała bezradnie na Manuela. - Przyprowadź furgonetkę. - Dobrze, dobrze. Dokąd go zabieramy? - Za ogrodzenie. Zorientuję się, którędy się wydostał. - Pani Bea zabroniła. - Od kiedy jesteś taki posłuszny? Wzruszył ramionami i poszedł po samochód, zabierając po drodze torebkę i żakiet. - Hm ... Zee ... - odezwał się Seth.
- Co? - Bea miała rację. - Powiedziałam, że się zorientuję, którędy się wydostał, i zrobię to. W tym stanie nie ma takiego miejsca, w którym nie mógłbyś się natknąć na aligatora. Na ogół nas unikają. Seth odwrócił się do Kelly. - To najlepszy argument, żeby zamieszkać w Nowym Jorku. - Ale ona ma rację. Unikają nas jak zarazy. - Ten najwyraźniej nie. Miał rację. Kelly przyjrzała się unieruchomionemu zwierzęciu i za¬dała sobie pytanie, czy Zee nie popełnia wielkiego błędu. - Chyba trzeba zadzwonić do towarzystwa opieki nad zwierzęta¬mi - powiedział Corrigan. - Seth ma rację. To zwierzę nie unika ludzi. Kelly przytaknęła niechętnie, usiłując nie patrzeć na pochmurną minę Zee. , - Oni mają rację. Uratowałaś go, prawda? - Tak. Jacyś ludzie twierdzili, że zagnieździł się w jeziorku za ich domem. Ktoś utrzymywał nawet, że aligator pożarł mu psa. - To ten sam. Widzisz? Wcześniej też nie stronił od ludzi. - Trudno jest unikać ludzi, ~koro wszędzie budują domy. To my wkraczamy na jego terytorium, a potem robi się hałas, bo aligatory nie chcą się wynieść. No, a dokąd mają pójść? Kelly dotknęła jej ręki. - Wiem. To straszne. I to naprawdę nasza wina. Ale jego wina pole¬ga nie tylko na tym, że siedział w stawie. Najwyraźniej nie podobało mu się tam, gdzie go trzymałaś. Bo przyszedł tutaj, na nasz ganek. Zee przyglądała się przez parę chwil deskom podłogi. - Dobrze - powiedziała w końcu. - Ale najpierw chcę zadzwonić w parę miejsc. Może znajdę dla niego lepszą alternatywę. Otworzyła drzwi, lecz jeszcze zatrzymała się w progu i spojrzała na Corrigana. - Wspomniałeś coś o słoniach? - Junior zdecydował się wycofać sprawę. Raport weterynarza przywrócił mu zdrowe zmysły. - Doskonale. Jeden problem z głowy. - I zniknęła w domu. Max odłożył kij. - Teraz już chyba nigdzie nie pójdzie. - Nie w tej chwili - zgodził się Seth. Obejrzał się na Kelly. - Przepraszam, nie chciałem cię przerazić. - Nie przeraziłeś mnie. Doprowadziłeś mnie do furii. - Dla niektórych to to samo - zauważył. Rozdział 19 Godzinę później przyjaciel Zee, zajmujący się opieką nad zwierzęta¬mi, pojawił się w willi, by zabrać aligatora na własną farmę w połu¬dniowo-centralnej Florydzie. Dzieci, które wybiegły na dwór, żeby zobaczyć dziwnego stwora, były zachwycone. - Wyobrażasz sobie - westchnął Seth - co powiedzą matce? Tygry¬sy, słonie i aligator na ganku. Velvet mnie oskalpuje. - I będzie miała rację. Skoro nie dbasz o siebie ze względu na włas¬ne dobro, może powinieneś to robić ze względu na dobro dzieci. - Nie zrobiłbym tego, gdybym nie wiedział, jak tego dokonać bez wystawiania się na niebezpieczeństwo. I nie jestem tutaj jedyną osobą, która powinna liczyć się z uczuciami innych. Zarumieniła się, głównie dlatego, że miał rację. Dlatego wolała zmienić temat. - Chodź, wybierzemy sobie kostiumy. - Tchórz. Miała ochotę pokazać mu brzydki gest, ale powstrzymała się, ponieważ patrzyły na nich dzieci. - Przynajmniej nie ryzykuję własnym życiem. - Och, przestańcie już - zniecierpliwiła-się Bea. - Idźcie na strych. Ja przypilnuję Johnny'ego i Jetmy. Ruszyli po schodach, w milczeniu - jak dzieci, wysłane za karę do pokoju, pomyślała Kelly z
rozbawieniem. Najgorsze było to, że nie po¬trafiła długo gniewać się na Setha. Strych rozciągał się niemal nad całym domem. Był ogromny jak sala balowa, czysty i dobrze oświetlony. Babcia zgromadziła mnóstwo przed¬miotów, ale dzięki Kelly i służbie panował tam niezwykły porządek. - Z której strony zaczniemy? - spytał Seth, rozglądając się. - Tyle tu tego, że można by wyposażyć ze dwa domy. - Od tamtego rogu. Tam, gdzie te skrzynie i kufry. - Doskonale. Nie chciałbym się przedzierać przez to wszystko. Ruszyła pierwsza. Ze wszystkich stron dobiegały ją szepty dzieciństwa. - Czasami się tu bawiłam. Za dnia. W nocy nigdy bym tu nie przyszła. - Ciekawe, dlaczego uważamy, że duchy straszą tylko w piwnicach i na strychach? Przecież mogą latać, gdzie się im spodoba. - Nie wiem, czy bałam się duchów. Tyle tu ciemnych kątów i zaka¬marków, że w nocy czułam się nieswojo. - Doskonale to rozumiem. Tu jest wszystko. Dotarli do skrzyń, porządnie ustawionych w kącie. Stało tam rów¬nież wysokie, zakurzone lustro o tafli odkurzonej tak, żeby mogło się w niej przejrzeć dziecko. Kelly otworzyła pierwszy kufer. Zawiasy skrzypnęły z pretensją, z wnętrza uniósł się zapach stęchlizny. Wewnątrz znajdowały się stare balowe suknie Bei. - Babcia dostałaby za nie fortunę. - Więc czemu ich nie sprzedaje? - Przez wspomnienia. Już ją pytałem. Skinął głową, nagle zupełnie poważny. - Gdzie śą męskie ubrania? - W którejś skrzyni. - Na chwilę zapomniała o nim, a przynajmniej próbowała nie pamiętać, przeglądając kolekcję toalet. W dzieciństwie, kiedy lubiła się przebierać, były dla niej nieosiągalne. Teraz już tak nie .było. Przejrzała wszystkie, od sukni ze złotej lamy po białą atłasową, pokrytą perłowymi cekinami. Jednak tak naprawdę zapragnęła włożyć kreację z ciemnozielonego atłasu, zmieniającego kolor w zależności od oświetlenia. Wyjęła ją i przyłożyła do siebie, zaciekawiona, czy będzie na nią pasować. - Mamy wyglądać śmiesznie czy pięknie? - spytał Seth. - Bo ty wyglądasz pięknie. - Dziękuję. - Zrobiło jej się ciepło z radości. Przyjrzała się sobie w lustrze i doszła do wniosku, że na pewno nie założy niczego innego. Do tej pory nie miała wielu okazji, by wyglądać jak księżniczka. Nie zamierzała więc przegapić pierwszej szansy. Suknia była nieco za ciasna w talii, choć nie aż tak, żeby nie mogła się w nią wbić. - Wybieram tę - oznajmiła. - Świetnie. Podoba mi się. A ja mam mały problem. - Jaki? - Właściwie duży. Chyba żaden mężczyzna z twojej rodziny nie nosił mojego rozmiaru. Spojrzała na frak, który jej pokazał, i roześmiała się beztrosko. W je¬go dłoniach wyglądałjak dziecinne ubranko. Seth pokręcił głową i odłożył go do kufra. - Bea nie zawsZe dopracowuje wszystkie szczegóły. Hej, a to co? Podniósł dziewczęcą sukieneczkę; białą z wyhaftowanymi truska¬weczkami. Serce Kelly zabiło mocniej. - Miałam ją na sobie, kiedy po raz pierwszy poszłam do przedszko¬la. Uwielbiałam ją. - Na pewno wyglądałaś zachwycająco. Nie miała pojęcia, jak wyglądała. Usiadła na kufrze, odebrała mu sukienkę i położyła sobie na kolanach. - Dobrze pamiętam tamten dzień. Babcia i reszta zaprowadzili ronię do przedszkola. Byłam przerażona, ale w tej sukience czułam się doskonale. Seth przyglądał się jej uważnie. - Ten pierwszy dzień jest okropny. Pokiwała głową i z bólem serca przypomniała sobie tamte chwile. Oraz cały rok. Rodzice zginęli zaledwie parę miesięcy wcześniej, a ona bardzo za nimi tęskniła. Rodzina nie opuszczała jej na krok, byli na jej każde skinienie. Trzymali ją za rączkę, przytulali do siebie, całowali, chwalili. Pamiętała nawet, jak wujek Max powiedział: "Gdybyś nie była moją siostrzenicą, natychmiast bym się z tobą ożenił. Jesteś taka śliczna, że serce mi się łamie".
Dlatego idąc tego pierwszego dnia do przedszkola, czuła się dosko¬nale. Jak naj śliczniej sza, najbardziej wyjątkowa księżniczka. Dlaczego to uczucie nie zostało z nią na dłużej? Spojrzała na Setha. - Byli dla mnie tacy dobrzy ... Pokiwał głową. - Na pewno nie było im łatwo się mną zaopiekować. - Nie wiem czemu, ale jakoś mi się nie wydaje, żeby myśleli o tym w ten sposób. - Być może. - Ostrożnie złożyła sukienkę i schowała do kufra. - Nie rozumiem, dlaczego babcia nie przyniosła tu rzeczy z mojego pokoju. - Jakich rzeczy? - W szafie jest pełno moich starych sukienek. Stoi tam też kufer z moimi zabawkami i nagrodami. - Pewnie nie chciała ich odkładać tam, gdzie nie miałaby dostępu. Te słowa przeszyły jej serce. Wstała i chwyciła zieloną suknię. _ Muszę zejść na dół. Możesz tu zostać i sam poszukać rzeczy dla siebie? _ Nie będę szukać. Albo coś wykombinuję, albo pojadę do miasta. Nie martw się o mnie, trafię na dół. Skinęła głową i wybiegła, gnana nagłą potrzebą rozmowy z babcią• Znalazłają w oranżerii. Czytała scenariusz, obok dzieci rysowały przy stole. _ A, zielona sukienka - odezwała się Bea. - Miałam ją na sobie na rozdaniu Oskarów w ... chyba w pięćdziesiątym drugim. _ Jest piękna - zgodziła się Kelly, siadając obok niej - ale trochę za wąska w talii. Mogęją włożyć? _ Oczywiście. A jeśli jest za wąska, to tylko dlatego, że wtedy nosi¬łyśmy gorsety. Miałam taki specjalny, bez ramiączek. Niestety, chyba go wyrzuciłam. Szkoda, bo miał cudowny wpływ na moją figurę. Ale gorsety nie interesowały Kelly. Miała do załatwienia o wiele ważniejszą sprawę• _ Dlaczego zatrzymałaś w moim pokoju wszystkie zabawki i nagrody? I ubrania? _ Ponieważ ... - Bea spojrzała na scenariusz i zamknęła go delikatnie. - Wiesz, że nigdy niczego nie wyrzucam. - Wiem. Ąle nie wyniosłaś ich na strych. _ Widzisz, dziecko, chcieliśmy od czasu do czasu przyglądać się twoim rzeczom. Nie masz pojęcia, ile wieczorów spędziliśmy na wspo¬minaniu i rozmowach ... - głos jej się załamał. Odwróciła wzrok. Tym razem Kelly nie zastanawiała się, czy babcia gra. Nawet Bea nie mogłaby sztucznie wywołać tego szczególnego łamiącego się tonu, drżą¬cego głosu ... Odrzuciła suknię i uklękła przed babcią, otoczywszy ra¬mionami jej szczupłą talię• _ Przepraszam, babciu. Przepraszam, że tak długo mnie nie było. Bea łagodnie pogłaskała ją po włosach. - Wszystko w porządku. Dzieci muszą tak robić. - Ale nie musiałam was zostawiać na tak długo. Bea także ją przytuliła. _ Owszem, musiałaś. Zrobiłaś dokładnie to, co ci było potrzebne. Nic się nie stało. _ Stało się. Już nigdy tak nie zniknę. Przysięgam. - Po jej policzkach potoczyły się palące łzy. Przepraszam ... _ Już dobrze - powiedziała babcia, tak jak to mówiła w czasach jej dzieciństwa. Pogładziła jej policzek. - Już dobrze ... Kelly pociągnęła nosem i uniosła mokrą od łez twarz. - Obiecaj mi coś. - Co tylko zechcesz. - Już nas nie swatajcie. Bea uniosła brwi i spojrzała na nią naj niewinniej na świecie. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Owszem, wiesz. Dość już tego. Wkrótce potem Kelly znalazła wujka Maksa; był w studiu, gdzie rozsmarowywał na płótnie agresywne kolory. Otworzyła usta, żeby go przeprosić, ale dostrzegła, czym się zajmuje. - Co ty robisz? - To przez pogodę• Od wielu dni nie było przyzwoitego światła. Jaki jest sens mieszkać na Florydzie, skoro jest pochmurno jak na północ¬nym Pacyfiku?
- Nie wiem. Ale ten obraz ... - Ćwiczę. Muszę doskonalić warsztat, kontrolę nad ruchami, panowanie nad pędzlem ... Według Kelly nie było to ćwiczenie, lecz mazanie jaskrawymi farbami. Max odłożył paletę i pędzel. - Co mogę dla ciebie zrobić, kochanie? - Chciałam cię tylko przeprosić. - Za co? - Że tak długo nie wracałam. - Nie musisz. - Owszem, muszę. Dla samej siebie. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Podeszła i przytuliła się do niego. - Jesteś fantastycznym ojcem, wujku. - Starałem się. Wiem, że nie powinienem ci dawać tych lekcji malarstwa. Roześmiała się cicho. - Dowiedziałam się przynajmniej, że nie umiem malować. - Umiesz! Może nie olejami, ale światłem, na twoich witrynach. Szczególnie podobała mi się ta dla jakiejś kobiety z centrum zdrowia, z kobiecą sylwetką obrysowaną tęczowymi kolorami. Bardzo wysmakowane. Jego słowa podziałały na nią jak balsam. Oczy się jej zamgliły. - Dziękuję ... - Mówię szczerą prawdę. Spytaj Mavis, ona ci powie. Mamy w domu komputer tylko po to, żeby oglądać twoje dzieła. Jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Następnie skierowała się do pokoju muzycznego, by znaleźć Juliusa lub Mavis. Przekroczywszy jego próg, poczuła zapachy, które przywiodły jej na myśl lekcje skrzypiec, fortepianu i śpiewu. Czy naprawdę było tak kiepsko? Nie. W cale nie. Teraz tęskniła za tymi czasami. Pokój był pusty. Weszła, dotknęła klawiszy fortepianu, przypomnia¬ła sobie ich gładki, chłodny dotyk pod dziecinnymi palcami. Na stojaku zobaczyła nuty - ręcznie spisane. Widać wujek Julius zno¬wu coś komponował. Niegdyś tworzył koncerty skrzypcowe, które cie¬szyły się ogólnoświatowym uznaniem. Spojrzała na starannie narysowane nutki i przekonała się, że nie zapomniała wszystkiego. A może nauczyła się więcej, niż się spodziewała, ponieważ czytając nuty, słyszała muzykę? Słyszała ją tak, jakby grał ją Julius, i była to piękna, przepiękna melodia. Otworzyła nuty na pierwszej stronie i ... serce jej zamarło. Utwór nosił tytuł Piosenka Kelly. Z zaciśniętym gardłem i piekącymi oczami usiadła przy fortepianie i zaczęła grać. Nie była utalentowaną pianistką, ale potrafiła sprawnie czytać nuty. Stopniowo, wraz z pojawiającymi się dźwiękami, w jej ser¬cu zagościł spokój. Wujek Julius"zawsze umiał komponować niezapo¬mniane melodie. A ta miała na zawsze pozostać w jej sercu., Kiedy ostatnie dźwięki rozpłynęły się w powietrzu, poczuła smutek na myśl, że musi się rozstać z tą melodią. Chciała j ą zagrać od początku, ale pomyślała, że utwór nie jest jeszcze skończony. Choćby go zagrała nie wiadomo ile razy, nigdy jej nie zachwyci w pełni, dopóki wujek go nie skończy. Niedokończone dzieło - jak ona. Za jej plecami rozległ się szelest. Odwróciła się i ujrzała Juliusa. - To jeszcze nie skończone powiedział z zażenowaniem. - Jest piękne, wujku. - Pięknie to zagrałaś. Dokładnie tak, jak bym chciał. Miło usłyszeć, kiedy tę melodię gra ktoś inny. Dziękuję. - To ja ci dziękuję. Usiadł obok niej. . - Przez te lata napisałem kilka innych wersji, ale nie umiałem ich skończyć. Dziwne, prawda? Wiedziałem od początku, że to twoja pio¬senka. Z jakiegoś powodu doskonale cię opisuje ... przynajmniej tak mi się wydaje. Ale dopiero kiedy wróciłaś, przyszło mi do głowy zakończe¬nie. Proszę. Posłuchaj. Położył dłonie na klawiaturze i zaczął grać. Kelly odwracała strony. Wujek naśladował jej interpretację, ale kiedy dotarł do ostatnich taktów zapisanej melodii, nie przerwał gry. Pierwotny temat powtarzał się i fa¬lował, wnosząc się coraz wyżej, aż wreszcie
zabrzmiał pełnią dźwięku, niemal majestatycznie, jak spełnione marzenie. Muzyka ucichła, a Kelly nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Za¬mknęła oczy i czekała, aż zamierające dźwięki przestaną się w niej od¬bijać niczym echo. Wreszcie wujek spytał nieśmiało: - I co sądzisz? Otworzyła oczy. - To twój najlepszy utwór. - Miałem najlepszą muzę na świecie. Odwróciła się i chwyciła go w objęcia. - Przepraszam, że tak długo mnie nie było. - Nie szkodzi. Wszyscy to rozumiemy. Wkrótce powtórzyła tę samą rozmowę z Mavis. A potem zrobiło jej się niezwykle lekko na sercu. Nie czuła się tak od lat. Jedynym jej problemem pozostał Seth. Zawarła pokój z rodziną, ale z nim nie mogła zrobić tego samego. Unikał jej, co było do przewidze¬nia, choć nie spodziewała się, że będzie aż tak od niej stronił. Przynaj¬mniej, w przeciwieństwie do innych znanych jej mężczyzn, nie przysię¬gałjej miłości aż po grób. Od samego początku stawiał sprawę jasno. A ona i tak się na to zgodziła, więc jeśli cierpiała, mogła za to winić wyłącznie siebie. Nie chciała się angażowaó w ten związek, ale po raz pierwszy pozwoliła, żeby jej pragnienia zwyciężyły zdrowy rozsądek. Wmówiła sobie, że naprawdę pragnie romansu bez zobowiązań. Najwyraźniej rozum odmówił jej posłuszeństwa. Dlatego nie mogła zawrzeć pokoju z Sethem, a zawarcie pokoju z sa¬mą sobą okazało się równie trudne. Nie mogła sobie wybaczyć, że oka¬zała się taką idiotką. Musiała przyznać, że zabawiła tu dłużej, niż należało. Nie było sen¬su tego przeciągać. Chwyciła za słuchawkę i zarezerwowała lot do domu na następny ranek. Już i tak siedziała tu dłużej, niż zamierzała. Upewni¬ła się, że Seth nie zagraża rodzinnej fortunie, nie miała więc powodu pozostawać tu dłużej. Potem wmówiła sobie, że już jest jej lepiej. Ale oczywiście kłamała. Cierpiała bardziej niż kiedykolwiek. Bea uparła się, że sama ubierze dzieci, żeby mogły zrobić ojcu nie¬spodziankę, więc Seth przyprowadził je wcześniej do willi. Oboje aż podskakiwali z niecierpliwości. Natomiast Seth postanowił wejść do jaskini lwa. - Czy mogę zamienić z tobą słówko? Bea skinęła głową i wezwała go gestem w odległą część salonu, z dala od dzieci, przyglądających się ręcznie malowanym p.odstawkom, jakie dawno temu przywiozła z Brazylii. - Co się stało? - Nic takiego. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że wiemy. Uniosła brew i zbliżyła cygarniczkę do ust, jakby zamierzała zaciągnąć się dymem. - Jak to? - Kelly i ja domyśliliśmy się, że nas swatacie. - Nie mam pojęcia, O co ci chodzi. Pokiwał głową. - Jesteś znakomitą aktorką, ale kiedy kłamiesz, masz maleńki tik w lewym oku. Wydała okrzyk oburzenia. - Nie wiem, kto wpadł na ten fantastyczny pomysł, by powiedzieć Kelly, że czyham na wasz majątek, ale podstęp się nie udał. A popycha¬nie nas w swoje ramiona stało się tak oczywiste, że wstyd mi za was. Sądziłem, że stać was na coś lepszego. - Cóż ... - Bea zaciągnęła się niezapalonym papierosem i udała, że wydmuchuje ku sufitowi chmurę dymu. - Przyznaję, to kłamstewko o to¬bie i finansach miało ją ściągnąć do domu. To wszystko. - Dlaczego ci nie wierzę? - Może dlatego, że Bóg cię pokarał podejrzliwym umysłem. Doprawdy, sądziłam, że znasz mnie lepiej. - Znam. Dlatego jestem podejrzliwy. Potrząsnęła głową.
- Więc się mylisz. Jak sam przyznałeś, jestem dobrą intrygantką. Chcia¬łam zabrać dzieci do wesołego miasteczka, ponieważ to fajna zabawa. Zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście się nie pomylił. Potem przy¬pomniał sobie o incydencie z kucharką. - Więc dlaczego kazałaś kucharce ukryć się w pokoju, żeby Kelly musiała przygotować kolację? - To był pomysł Mavis, która chciała dać Kelly nauczkę. Nie można bez końca obrażać służby, jeśli się nie chce zostać zdanym na własne siły. - Coś podobnego. A dlaczego Mavis przyszła do mnie i poprosiła o pomoc? Bea machnęła lekko ręką. - Bo chcieliśmy jednak coś zjeść. Działaliśmy we własnym interesie. - Mm ... - Powoli nabrał przekonania, że istotnie popełnił poważny błąd. Zaczął się czuć dość głupio. - Więc nie chodziło o to, żeby nas połączyć? - Dobry Boże, skąd! Absolutnie do siebie nie pasujecie. . To go nieco ukłuło. Nie chciał spytać, ale coś go do tego popchnęło. - Dlaczego? - Bo byłeś piłkarzem. Kelly potrzebuje jakiegoś intelektualisty. Dziwię się, że tego nie dostrzegłeś. - Nie bądź śmieszna. Bea uniosła brew .. - Nie jestem. Kelly jest wrażliwa, może nawet przewrażliwiona, a ty jesteś, wybacz, dość gruboskórny. Jej wrażliwość doprowadza cię do szału, a ją irytuje twoja gruboskórność. Mógłbyś przyznać, że zostało mi odrobinę zdrowego rozsądku. - Z tymi słowy odwróciła się i poszła do dzieci, zostawiając go irytująco zbitego z tropu. Przebywanie z Beą, pomyślał, może być niebezpieczne dla zdrowych zmysłów. W korytarzu wpadł na Kelly. Miała na sobie zieloną atłasową su¬kienkę i cza,rą.e szpilki. Jej dekolt wyglądał niebywale pociągająco. Przez chwilę Seth nie widział nic innego, a wszystkie jego przemyślenia i po¬stanowienia rozwiały się jak dym. - Eee ... wyglądasz ... oszałamiająco - wyjąkał. Uśmiechnęła się zjadliwie. - Ten komplement bardziej by mi pochlebił, gdybyś nie był taki zdumiOny. - Hę? - Nie musisz się tak dziwić, że potrafię ładnie wyglądać. - O ... - Jego szare komórki znów zaczęły się ze sobą komunikować. - Nie o to mi chodziło. Chciałem tylko powiedzieć, że ... że można by cię zjeść. - Uśmiechnął się i poruszył brwiami. - Masz pewien problem - warknęła. - Jaki? - Mózg ci się osunął. - Co? - W spodnie. - A, to. To mój drugi mózg. Z radością ujrzał dołeczki na jej policzkach. - Jesteś beznadziejny. - Pewnie tak. Twoja rodzina też. Musimy porozmawiać. Natychmiast przestała się uśmiechać. - Dobrze. O czym? - Chodźmy gdzieś, gdzie nas nie podsłuchają. Jej widok nasuwał mu różne myśli. Bardzo głupie. rodał jej ramię¬gest, którego nie robił od wielu lat. Spojrzała na nie, jakby nie wiedziała, co ma zrobić. Potem położyła na nim rękę. _ Z trudem oddycham - wyznała. - Bea nosiła do tego gorset. _ Wierz mi, nie potrzebujesz gorsetu. - Ledwie to powiedział, po¬żałował swoich słów, ponieważ prawdopodobnie znowu źle go zrozu¬miała. Nie chciał, żeby się obraziła, chociaż nie wiedział dlaczego. Gdy¬by była na niego zła, o wiele łatwiej byłoby ją utrzymać na dystans. Tymczasem ona uśmiechnęła się nieśmiało i powiedziała tylko: - Dziękuję. To znowu wytrąciło go z równowagi. Zdał sobie sprawę, że nigdy nie będzie umiał przewidzieć jej reakcji - co także się mu spodobało.
U siedli na werandzie. Deszcz ustał i cały świat wyglądał świeżo, czysto i chłodno. - No i? - spytała. _ Powiedziałem twojej babci, żeby dała sobie spokój ze swataniem. _ Nie żartuj! Teraz dopiero się za nas zabierze! _ Zaraz, czekaj! - Uniósł dłoń. - Wszystkiego się wyparła. - Oczywiście! Babcia nigdy się nie przyznaje. - I tu się mylisz. - Słucham? _ Przyznała się, że chciała ci zasugerować, jakobym był złodziejem rodzinnej fortuny. Podobno chciała cię w ten sposób ściągnąć do domu. Kelly zarumieniła się po białka oczu i spuściła głowę. _ I udało się. Wstydzę się tylko, że musieli się uciekać do podstępu. _ Nieważne. W każdym razie zaprzeczyła, że usiłują nas ze sobą wyswatać. Podobno ten podstęp z kucharką miał cię nauczyć, że nie na¬leży obrażać służby. A sprowadzenie mnie na pomoc miało zagwaranto¬wać, że będą mieli co jeść. Podniosła głowę, w oku jej błysnęło. _ Coś takiego! Miło usłyszeć, że tak we mnie wierzą• - Zgadzam się. - A wycieczka do Busch Gardens? _ Bea przysięga, że chciała tam pojechać ze względu na dzieci. Kelly zagryzła wargę• - To możliwe. Chyba. _ Być może. Poza tym niektóre rzeczy bardziej nas cieszą, kiedy są przy nas dzieci. - To oczywiste. _ A więc Bea powiedziała, że nigdy nie popełnią tego błędu i nie będą nas swatać. - A to czemu? _ Bo do siebie nie pasujemy. Ja jestem zbyt gruboskórny, a ty przewrażliwiona. Zerknęła na niego z powątpiewaniem. - Naprawdę jestem? - Nie sądzę. A ja jestem gruboskórny? - Powiedziałabym, że szczery. To dobrze. Lubię wiedzieć, na czym stoję• - Więc się pomylili. - Nie po raz pierwszy. - Chyba nie. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie Kelly odezwała się z wahaniem: - Ale dlaczego ukryli książki kucharskie? Spojrzał na nią zaskoczony. - Nie mam bladego pojęcia. - Chyba że Bea jednak chce nas wyswatać. Zastanowił się. - Nie. Nie miała tiku. Tik to niezawodny znak, że kłamie. - Chyba że grała. Westchnął i objął ją ramieniem. - Dziwię się, że z nimi nie zwariowałaś. Przy Bei musiałaś mieć wrażenie, że rzeczywistość jest niepewna jak lotne piaski. Kłamie czy gra? To prawdziwa Bea czy ktoś inny? - Myślałam, że ją lubisz. - Lubię. Przepadam za nią. Jest niesamowita. Ale mnie nie wychowała. .- Właśnie. Znowu zapadło milczenie. Seth od.notował z miłym zaskoczeniem, że Kelly nie usiłowała się wyzwolić z jego uścisku. Nawet się do niego przysunęła. - Więc - odezwał się po chwili - możemy zrobić tylko jedno. - Czyli? - Udawać, że za sobą szalejemy. Spojrzała na niego, tak kusząco bliska. Z najwyższym trudem po¬wstrzymał się, żeby jej nie pocałować. - Dlaczego? Co nam z tego przyjdzie? - Zrobimy im kawał, na co mam cholerną ochotę. Myślę o tym od chwili, kiedy zorientowałem się, co jest grane. Z każdą chwilą mam do nich większą pretensję o to, że zrobili ze mnie naciągacza.
Pokiwała głową. Z jego punktu widzenia musiało to być wyjątkowo irytujące. - Skandal - przytaknęła. - I oszczerstwo. _ Nie mam ochoty ich pozywać, więc muszę znaleźć inne zadość¬uczynienie. Skoro są tacy pewni, że do siebie nie pasujemy, powinni się zdenerwować, gdy zaczniemy udawać zakochanych. Zaczną się martwić, że popełniasz poważny błąd. Im dłużej o tym myślała, tym szerszy stawał się jej uśmiech. _ Ale będzie zabawa. Może to ich nauczy, żeby nie intrygować. _ Nie byłbym tego taki pewien. Intryganci pozostaną intrygantami. Ale na pewno humor im się trochę zwarzy. - Zerknął na zegarek.- Kiedy zacznie się bal? Za czterdzieści minut? Jeszcze tu wrócę• Zanim zdołała się odezwać, pobiegł do gościnnego domku. Rozdział 20 Seth się spóźniał. Czekali na niego z kolacją tak długo, aż kucharka . eJzagroziła, że wyrzuci jedzenie do śmieci. _ Nie mam pojęcia, dokąd się wybrał - powiedziała babcia - ale możemy zacząć bez niego. Dzieci były przebrane za postacie z bajek. Jenny miała na sobie starą koktajlową sukienkę mini, która wyglądała na niej jak suknia z trenem. Miała także klipsy, naszyjnik i kawałek pierzastego boa, który Bea bez¬litośnie przycięła do właściwych rozmiarów. Johnny wybrał dla siebie starą marynarkę, która sięgała mu do kostek, i szarą fedorę, nieustannie spadającą mu na oczy. Max wystąpił jako pirat - w skórzanej kamizelce i sięgających kolan bufiastych spodniach. Julius miał na sobie starą pił¬karską bluzę i naramienniki, które nieustannie mu się ześlizgiwały. Ma¬vis przypasała do śliwkowej sukni złoty pancerz, kostium z opery. Bea zaprezentowała się jako żebraczka, w podartej bawełnianej sukienczynie i męskiej marynarce. No i Lawrence! Lawrence został zaproszony jako gość. Siedział dumnie wyprostowany obok Bei, wystrojony w mundur angielskiej armii. Unosił się nad nim zapach naftaliny, a kurtka gdzieniegdzie nie była tak dopasowana jak niegdyś, ale i tak prezentował się olśniewająco. Bea patrzyła na niego takim wzrokiem, że serce Kelly trzepotało z nadzieją. Do stołu podawał Manuel. Ze względu na dzieci wyrzekł się dziś ubioru pokojówki i wystąpił w prostym czarnym garniturze z muszką• _ Wrócił - oznajmił, podając hot dogi i frytki na porcelanie Wedgwooda. - Kto? - spytała Bea. - Pan Ralston. Minął samochodem willę jakiś kwadrans temu. - Więc lada chwila możemy się go spodziewać. Dziękuję, Manuelu. W kryształowych kieliszkach do wina podano napój pomarańczowy. Lawrence opróżniał kolejne kieliszki z wprawą świadczącą o długoletniej praktyce. Oczy dzieci lśniły na widok wykwintnej zastawy i hot dogów. Bea doskonale wiedziała, jak zrobić im przyjemność. Zawsze to umiała. Kelly pamiętała jeszcze te wieczory, kiedy wszyscy jedli wybrane specjal¬nie dla mej hot dogi i pizzę, podane na talerzach z najcieńszej porcelany. Mijały kolejne minuty i Kelly coraz bardziej upadała na duchu. Naj¬wyraźniej Seth jednak zrezygnował. Może to śmieszne, ale poczuła, że cały ten wieczór nie ma sensu. Jednak Seth nie miał najmniejszego zamiaru rezygnować. Pierwot¬nie chciał wystąpić jako włóczęga, we własnych szortach i podkoszul¬ku. Jednak na widok Kelly w I?ięknej sukni zmienił zdanie. Niestety, znalezienie fraka w jego rozmiarze okazało się dość trudne. Wreszcie kupił taki, który w miarę mu odpowiadał, i właśnie walczył z pasem, kiedy rozdzwonił się telefon. Usłyszał głos Velvet. - Jestem w Tampie. Serce mu zamarło. - Dlaczego nie w Rzymie? - Pokłóciliśmy się. - Przykro mi. - A mnie nie. Stary cap. Nieważne. Poznałam kogoś innego ... no, nie musisz tego wiedzieć.
Rzeczywiście nie musiał. Choć przez ostatni rok nabrał do niej anty¬patii, jego męska ambicja nadal cierpiała na myśl, że mogłaby się spoty¬kać z kimś innym. - Rzecz w tym - dodała, kiedy nie doczekała się oqpowiedzi - że postanowiłam pojechać do Japonii. Na myśl o Velvet w Japonii zrobiło mu się żal Japończyków. Wizyta tej kobiety będzie dla nich ciężką próbą. - To miło. . - Wyjeżdżamy pojutrze i nie będzie mnie przez trzy tygodnie. - Chętnie zaopiekuję się dziećmi ... jeśli dostanę wiadomość od twojego prawnika. - Już mu powiedziałam. Dostaniesz papiery pod koniec tygodnia. - Doskonale. Przytrzymał słuchawkę ramieniem i znów zaczął się siłować z pa¬sem, nieco na niego za ciasnym. Zerknął na zegarek i niemal jęknął, prze¬konawszy się, jak bardzo jest,spóźniony. - Więc - ciągnęła Velvet - chciałabym, żebyś do mnie dzisiaj przy¬jechał. Albo przywiózł dzieci. To ostatnia szansa na spotkanie. Serce mu zamarło. Zapomniał o pasie. Przez chwilę nie czuł w ogóle nic. Potem eksplodowała w nim furia. Ta kobieta od roku niszczyła mu życie, a teraz chciała jeszcze zniszczyć i ten wieczór wieczór jego dzieci. Wieczór Kelly. Minęło parę sekund, zanim zdołał się opanować na tyle, żeby przemówić w miarę spokojnie. - Nie dziś, Velvet. - Dlaczego? To moje dzieci! - I moje. A dziś Bea wydaje na ich cześć bal kostiumowy. W tej chwili sąjuż przebrane i jeqzą kolację. Czeka je wieczór pełen wrażeń. Nie zamierzam im tego odebrać. - Ale ja już mam plany na jutro! - Więc je odwołaj i choć raz pomyśl najpierw o dzieciach! - Trzasnął słuchawką z uczuciem głębokiej satysfakcji. Wreszcie powiedział to, co naprawdę myślał. A potem się przeraził, że naj prawdopodobniej ją zdenerwował. Zde¬nerwowana Velvet może z zemsty podjąć sprawę o przyznanie praw ro¬dzicielskich. Ale, dobry Boże, miał już dość chodzenia wokół niej na paluszkach. Miał już dość milczenia. Dość poddawania się jej rozkazom. Dość speł¬niania jej zachcianek. Odrzucił pas na bok, podniósł słuchawkę i zadzwonił do swojego prawnika. Było późno, ale Will jak zwykle siedział w gabinecie. - Musisz zmienić zawód - powiedział Seth. - Za dużo pracujesz. - Tylko teraz mogę popracować naprawdę. Telefony przestają dzwonić, a sąd jest zamknięty. Co jest grane? Seth przedstawił najnowsze wydarzenia i zaczekał, aż Will się zastanowi. - Jak bardzo chcesz jej dołożyć? - spytał wreszcie. - Chcę doprowadzić do sytuacji, kiedy dzieci nie będą miotane z miejsca na miejsce jak bagaż. - Poprzednio zostawiła je z nianią na kilka tygodni, tak? - To już czwarty raz, odkąd się rozstaliśmy. - N a pewno mogę wnieść sprawę o porzucenie dzieci, zwłaszcza tym razem. Nie gwarantuję jednak wygranej. Zaraz zadzwonię do jej prawnika i zobaczymy, do czego dojdziemy. A na razie idź się bawić. Jakby to było możliwe. Jednak Seth podniósł pas, zapiął go, wciąga¬jąc brzuch, i ruszył do willi. Nie pozwoli, żeby coś zepsuło dzieciom ten wieczór. Albo żeby zepsuło go Kelly. Idąc pospiesznie do willi, nie zdawał so¬bie jeszcze sprawy, że Kelly stała się dla niego równie ważna, jak dzieci. A może na razie nie dojrzał do tej świadomości. Pojawił się w salonie w samą porę na hot dogi i ciasto z lodami. Kelly obserwowała go, gdy śmiał się i żartował z dziećmi, nadal gorąco prag¬nąc dołączyć do ich grupy. Seth wyglądał olśniewająco, co ją zdziwiło, ponieważ nigdy nie podobali się jej mężczyźni we frakach. Po kolacji przeszli do pokoju muzycznego. Mavis odśpiewała arię przy akompaniamencie Juliusa. Potem Julius zagrał na skrzypcach znane dzie¬cięce piosenki. Max przyniósł sztalugi i namalował portrety Jenny i John¬ny'ego, najpierw poważne, węglem, a potem karykatury, na których wi¬dok popłakali się ze śmiechu. Poprosili, żeby zrobił także karykaturę ojca. Seth roześmiał się, ujrzawszy wielkiego osiłka z główkąjak łepek zapałki.
Bea kazała wnieść kukiełkowy teatrzyk, niegdyś należący do KellY' i wraz z Lawrence'em zaprezentowali dzieciom przedstawienie kukieł¬kowe. Najwyraźniej odbyli parę prób. Wszyscy śmiali się i klaskali. W końcu dzieciom zaczęły się kleić oczy. Seth chciał je zanieść do domku gościnnego, ale Bea stwierdziła, że wieczór się jeszcze nie skoń¬czył, więc ulokowano je w pokoju na górze. Julius włączył magnetofon. Lawrence wstał i skłonił się wytwornie przed Beą. - Czy mogę prosić? Z uśmiechem podała mu rękę i oboje zaczęli tańczyć walca. - Piękna z nich para, nie sądzisz? - odezwał się Seth. Kelly skinęła głową rozpromieniona. - Może też tak sądzą - dodał. - Mam nadzieję. - Zatańczysz ze mną, kochanie? - przerwał im Max. Kelly odpłynęła w ramionach wujka, tak jak w czasach, kiedy uczył ją zawiłości tańca. Seth ukłonił się Mavis, która zdjęła pancerz i wkrót¬ce po parkiecie wirowały trzy pary. Potem Julius nastawił tango. Max natychmiast chwycił Mavis w objęcia, zostawiając Setha i Kelly samych. - No - mruknął Seth ze złowrogim błyskiem w oku. - Teraz im po¬każemy. - Umiesz tańczyć tango? - Słonko, niewiele jest rzeczy, których nie umiem robić. Tylko patrz. Kelly, która nauczyła się tanga w bardzo ugrzecznionej wersji, zna¬lazła się nagle w środku tańca, który wcale nie był grzeczny. Był zdecy¬dowanie tylko dla dorosłych. Wkrótce mieli cały parkiet dla siebie, a Seth ją przeginał, szarpał, ciągnął i robił inne skandaliczne rzeczy. Po głowie chodziły jej zdecydowanie nieprzyzwoite myśli. Muzyka ucichła; Kelly ocknęła się, przechylona do tyłu, zdyszana, zarumieniona i rozczochrana. Patrzyli sobie w oczy, a to, co między nimi zawisło, jeszcze bardziej pozbawiało ją tchu. W pokoju panowała cisza; po chwili Kelly pojęła, że zdołali zaszo¬kowaćjej odporną na szok rodzinę. Całkiemjej się to podobało. Uśmiech¬nęła się pod nosem. - To ma być przyjęcie dla dzieci?! W ciszy obcy głos zabrzmiał jak wystrzał. Serce Kelly zabiło mocno, oczy Setha się zwęziły. W chwilę później Kelly była już wyprostowana i stała o własnych siłach, choć od gwałtownej zmiany pozycji zakręciło jej się w głowie. Ujrzała Velvet Ralston w surowej granatowej sukience. Za nią stał Manuel w rozwiązanej muszce. Miał taką minę, jakby nie Wiedział, czy ma zabić Velvet, czy ratować się ucieczką• - Przepraszam - powiedział. - Prosiłem, żeby zaczekała. - Nie posłuchałam i dobrze! - zawołała Velvet i ruszyła ku Sethowi - Ładne przyjęcie dla dzieci! Kelly ujrzała - nie wierząc własnym oczom - że Bea podstawia nogę Velvet. Kobieta runęła na podłogę. - O mój Boże, przepraszam! - W głosie babci słychać było najszczer¬szą skruchę. - Najmocniej przepraszam! Od czasu zawału ta noga płata mi figle... Max wydał dziwny dźwięk, przypominający zdławiony śmiech. Velvet wstała z żądzą mordu w oczach. - Kto to? Sprzątaczka? ~ Odwróciła się do Setha i dziabnęła go pal¬cem w pierś. - Nigdy w życiu nie widziałam nic równie obrzydliwego! Dlaczego tańczysz z tą ladacznicą? - Uważaj, co mówisz - powiedział Seth powoli i groźnie. - Akurat! Prosiłam, żebyś przywiózł dzieci do Tampy, a ty stwier¬diiłeś, że wyprawiasz dla nich przyjęcie. To ma być przyjęcie?! - Dzieci już śpią - oznajmił Seth zimno. - I nie wydaje mi się, żeby tańce były zakazane. - Naprawdę? Takie tańce powinny być nielegalne! - Ach, jej - odezwała się Bea, wstając. - Jak interesująco. Właśnie ćwiczyliśmy scenę z mojej reklamy. - z twojej reklamy! Ha! - Velvet przyjrzała się Bei i nagle straciła rozpęd. - Beo - powiedział Seth ciężko - poznaj moją byłą żonę. Velvet, to pani tego domu, Bea Burke. Velvet zmierzyła starszą panią wzrokiem od stóp do głów. - Naprawdę? - Naprawdę - potwierdziła Bea ze zbyt słodkim uśmiechem. - A ta ladacznica jest moją wnuczką. Może zaczniemy jeszcze raz?
Velvet robiła wrażenie zbitej z tropu ... choć nie na długo. - A co miałam sobie pomyśleć? Wyglądała pani jak żebraczka. - W tym rzecz. Wszyscy przebraliśmy się, żeby zabawić dzieci. Przed chwilą położyłem je spać. Przypuszczam, że teraz każesz mi je obudzić. Velvet, czy kiedykolwiek wzięłaś pod uwagę ich dobro? Omal się na niego nie rzuciła. - Oczywiście! Po co nadkładałabym godzinę drogi, jeśli nie po to, żeby się z nimi spotkać? Ale skoro zamierzaszje narażać na taki wpływ ... Seth przyjrzał się jej z ciekawością. - Co zrobisz? Odwołasz podróż do Japonii? Velvet straciła animusz. - Na pewno nie. Ale musisz być ostrożniejszy. Może ci się wydaje, że możesz prowadzić takie szalone kawalerskie życie, ale ... - Szalone kawalerskie życie? - Powtórzyła Bea ze zdumieniem i zachichotała. Velvet obróciła się ku niej jak błyskawica. - Co? - Seth nie prowadzi dzikiego kawalerskiego życia. Żyje jak pustelnik. Pisze pracę i tylko tyle go obchodzi. Musieliśmy go tu ściągać prze¬mocą, żeby się trochę rozerwał. Oczywiście nie chciał nawet słyszeć o wynajęciu niani, żeby sam mógł się zabawić. Ma głupie złudzenia, że ojcostwo obliguje go do opieki nad dziećmi. Velvet poczerwieniała. - Wystarczy, Beo - rzucił pospiesznie Seth. - To sprawa między Velvet a mną. . - Wybacz, że wyraziłam swoje zdanie - odparła Bea z urazą. Usiadła na krześle~ mocno zaciskając usta, żeby podkreślić, jak bardzo jest obrażo¬na. Kelly nabrała nieprzepartej ochoty, by wybuchnąć śmiechem, ale zdoła¬ła się powstrzymać. Nie chciała jeszcze bardziej rozwścieczyć Velvet. A ta jeszcze nie skończyła. - Trudno uwierzyć, że pozwoliłeś sobie na takie obsceniczne tańce! A gdyby dzieci to zobaczyły? - Wtedy bym im powiedział, że tylko się wygłupiamy. Pewnie zro¬zumiałyby to, tak samo jak rozumiały, dlaczego przyjmujesz mężczyzn na noc. Na policzkach Velvet pojawiły się ciemne rumieńce. - Nie masz prawa krytykować mojego życia. - I vice versa. W pokoju zapadła cisza. - Chcę zobaczyć się z dziećmi, natychmiast. - Jasne. Chodź. Kelly spojrzała za nimi; serce się jej ściskało na myśl, że Seth musi sam sobie poradzić z tym problemem. Wiedziała, jak mu ciężko. - Wiesz, dziecko ... - odezwała się Bea. - Lepiej nie angażuj się w ten związek. - To nie jest żaden związek. - Może jeszcze nie. Ale pamiętaj, jeśli się z nim zwiążesz, zwiążesz się też z jego byłą żoną i dziećmi. Na pewno chcesz to sobie wziąć na głowę? - Nie ma żadnego związku - powtórzyła Kelly twardo. - To dobrze - powiedział Max. - Bo musiałbym zamordować tę kobietę• Kelly poczuła, że nie wytrzyma z nimi ani sekundy dłużej. - Muszę odetchnąć świeżym powietrzem - oznajmiła. Uniosła spód¬nicę i wymaszerowała z pokoju. - Przepraszam - rzucił Manuel, kiedy go mijała. - Usiłowałem ją zatrzymać. -Nic się nie stało. Nie przeszkodziłbyś jej nawet, gdybyś do niej strzelił. Na zewnątrz mocno się ochłodziło. Najej nagich ramionach pojawi¬ła się gęsia skórka - oznaka przyzwyczajenia do ciepłego klimatu. Obeszła dom i zbliżyła się do słoni. Młode podeszło do niej i trąciło ją trąbą, więc je pogłaskała i podrapała po głowie. Szok powoliją opusz¬czał i miała ochotę się rozpłakać. Tak, już się zaangażowała. Miała ochotę udusić Velvet za to, jak traktowała Setha. Miała ochotę ją udusić za to, że była złą matką. I chciała skopać samą siebie za to, że zakochała się w mężczyźnie, który się nią prawie nie interesował, a miał dość proble¬mów, by życie z nim stało się udręką. U siadła na kamiennej ławeczce, tuląc do siebie trąbę słoniowego maleństwa, i usiłowała powstrzymać łzy. Myślała, że jest odporna, wy¬obraziła sobie, że potrafi panować nad swoimi
uczuciami. A tymczasem okazało się, że to jej serce rządzi głową. Ależ z niej idiotka! Seth poszedł z Velvet na piętro. Spodziewał się, że każe mu wyjść i nie podsłuchiwać jej rozmowy z dziećmi. Nie mógłby mieć do niej o to pretensji. Tymczasem nie zaprotestowała, gdy stanął w drzwiach. Usia¬dła na brzegu łóżka i delikatnie obudziła dzieci. Z zaciśniętym gardłem przyglądał się, jak się do niej tulą, uśmiech¬nięte i zaspane. Kochały ją, była im potrzebna i choćby był na nią nie wiadomo jak rozgniewany, nie mógł zapomnieć, że to ich matka. Z rozczarowaniem wysłuchały jej wyjaśnień o następnej podróży i o tym, że nie może z nimi zostać, jednak rozpogodziły się, gdy pozwo¬liła im zostać z ojcem. Opowiedziały jej o słoniach i tygrysach, o przyję¬ciu na ich cześć i wyprawie do Busch Gardens. Potem zwinęły się w kłę¬buszki, a ona pocałowała je na dobranoc. Na korytarzu stanęli i spojrzeli sobie w oczy. - Będziesz musiał zapisać Jenny do szkoły - powiedziała po chwi¬li. - Za długo mnie nie będzie, a skoro nie chcesz się przeprowadzić do Nowego Jorku ... - Nigdy mi się tam nie podobało. Dobrze wiesz. - Więc poślij je do tutejszej szkoły. Każę pokojówce przygotować wszystkie potrzebne dokumenty. - Dziękuję. Rozumiem, że wyjeżdżasz na dłużej niż trzy tygodnie? Westchnęła i odwróciła wzrok. - Nie wiem. Zostanę tak długo, jak trzeba, żeby moje życie się wy¬prostowało. Słuchaj ... Zerknęła na niego i znów uciekła spojrzeniem w bok. - Tak? - Nie wrócisz do mnie, prawda? Stracił oddech, jakby uderzyła go w splot słoneczny. Wreszcie zdołał wykrztusić: - Co? Wzruszyła ramionami. - Zrobiłam coś bardzo głupiego. - Co? - Rozwiodłam się z tobą• Myślałam, że cię zmuszę do przyjęcia tej pracy, ale się nie ugiąłeś. Więc kiedy rozwód stał się faktem, wpadłam w panikę i wniosłam sprawę o przyznanie opieki. Myślałam, że wtedy do mnie wrócisz, bo nie będziesz chciał stracić dzieci. - Boże! - Byłam głupia. Wiem. - I chciałaś mną manipulować - dodał, usiłując zrozumieć to, co usłyszał. Ta kobieta zniszczyła mu życie, bo chciała, żeby przyjął jakąś pracę, i myślała, że zdoła go zmusić do zmiany zdania. Nie wiadomo dlaczego, to go zabolało bardziej niż świadomość, że nigdy go nie kochała. - Chciałam - zgodziła się. - Nie udało mi się, przyznaję. Źle cię oceniłam. A sądząc po tym, jak patrzyłeś na Kelly, za późno, żeby cię przepraszać i czekać, aż do mnie wrócisz. Miała rację. Aż do tej pory nie zdawał sobie z tego sprawy. Opuścił go cały gniew i ból _. nie dzięki temu, co usłyszał od Velvet. Zniknęły z powodu Kelly. To olśnienie odebrało mu na chwilę mowę. - Tak myślałam - powiedziała i westchnęła. - Ach, cóż ... Żyjemy, żeby się uczyć. Zatrzymaj na razie dzieci. Muszę znaleźć to, co straci¬łam, zanim się ustatkuję. Później załatwimy formalności. Ruszyła do wyjścia, ale jeszcze się obejrzała. - Nie kochałam cię wystarczająco. Ale wiesz co? Ty mnie też nie. Pokręcił głową, jeszcze raz zajrzał do dzieci i stwierdził, że mocno śpią. Potem ruszył na poszukiwanie Kelly. Rozdział 21 Kelly nadal siedziała na kamiennej ławeczce. Słoniątko położyło jej trąbę na ramieniu. Jego mama nie miała nic przeciwko temu; spo¬kojnie objadała resztki liści. Seth usiadł obok Kelly. - Jak poszło? - Zmiękło jej serce. - Naprawdę? - Gardło sięjej ścisnęło. Czy Seth zamierza wrócić do Velvet? Wiedziała, że jest samolubna i zazdrosna. Widziała, jak Seth cier¬pi po zdradzie żony. Skoro trafiła mu się okazja, by się z nią pogodzić, powinna się z tego cieszyć. Ale nie miała ochoty składać mu gratulacji. - Aha. Powiedziała, że rozwiodła się ze mną tylko po to, żebym jednak przyjął tamtą pracę.
- Bardzo się pomyliła. Tylko na tyle mogła się zdobyć. Gdyby nie była tak wstrząśnięta, zdumiałaby się, jak wiele w niej agresji. - Owszem. - Przez jakiś czas siedział w milczeniu, pozwalając się jej domyślać najgorszego. Powiedziała też, że wniosła sprawę o opiekę nad dziećmi po to, żebym do niej wrócił. - Jak mogła ci to zrobić! Gorzej, jak mogła to zrobić dzieciom! - Właśnie. Ale wtedy chyba nie myślała. Już jej bronił! Serce ją zabolało tak, jakby miało zaraz pęknąć. Seth wstał niespodziewanie. - Chodźmy na spacer. Księżyc świeci tak jasno. Księżyc w pełni stał wysoko na niebie, srebrząc świat swoim bla¬skiem. Mały słonik wydał cichy dźwięk, gdy Kelly wstała, ale cofnął się i wrócił do matki'. Słonica odwróciła się i delikatnie dotknęła swe młode trąbą. Gniew Kelly ulotnił się, a serce ścisnęło się ze smutku i rozczaro¬wama. Ruszyli ścieżką na plażę. Wiał wiatr od morza, wypełniający ciszę szelestem i chrobotem palmowych liści. Noc pulsowała dźwiękami, a wietrzyk delikatnie pieścił skórę Kelly. Od zawsze kochała nocny wie¬trzyk od morza. Zawsze czuła się trochę dzika, ożywiona i pełna rado¬ści. Nawet teraz, choć sądziła, że Seth zamierza wrócić do Velvet, potra¬fiła odtworzyć te dobre uczucia. Ścieżka tonęła w mroku drzew, ale przez lata stała się twarda i do¬brze ubita. Kelly i Seth szli nią jak po asfalcie. Na plaży znaleźli się w srebrzystym świecie, migoczącym i lśniącym bielą. Kelly zdjęła szpilki i stanęła boso na chłodnym piasku. Podkuliła palce. Seth stał z rękami na biodrach, wpatrzony w niebo, jakby chciał od¬czytać wiadomość zaszyfrowaną w gwiazdach. Kelly przyjrzała się mu z bolesną intensywnością. Prawdopodobnie to ich ostatnie spotkanie. Już nigdy nie będą ze sobą tak blisko. Nie byłaby zaskoczona, gdyby rano Seth spakował siebie i dzieci, by wrócić do Nowego Jorku. Nie każdy mężczyzna otrzymuje drugą szansę od żony, a z tego, co mówił, wynikało niezbicie, że rozstanie z Velvet bardzo go zraniło. Byłby idio¬tą, gdyby nie skorzystał z okazji. Wreszcie opuścił ręce i obejrzał się na nią. - Pytanie tylko - powiedział - co jestem winien dzieciom? Skinęła głową; miała tak zaciśnięte gardło, że nie zdołałaby z niego wydobyć najcichszego głosu. - Bo już nie kocham Velvet - dodał powoli. Serce zabiło jej mocniej, lecz potem znowu ją zabolało. Tak, jak powiedział, musiał rozważyć dobro dzieci. . - Problem w tym, że chyba już nie zdołam jej pokochać, nawet gdy¬bym próbował. Skinęła głową, nadal nie mogąc się odezwać. - Za bardzo mnie zraniła. Nie potrafięjej zaufać. Zrobiła mi to tylko po to, żeby mnie zmusić do przyjęcia pracy. Wolę nie myśleć, co by wymyśliła, gdyby jej na czymś naprawdę zależało. Uczciwość kazała jej wymamrotać: _ Może już zmądrzała? _ Może. - Wziął ją za rękę• - Chodźmy. Czemu nie, pomyślała. Fale były niewielkie, ale jej się wydało, że szumią głośno i smutno. _ Problem w tym _ ciągnął - że gdybym do niej wrócił, to tylko dla dobra dzieci. A nie jestem pewien, czy na dłuższą metę to by nam wyszło na zdrowie. - Dlaczego? _ Kto wie, czy Velvet znoWU nie wykręci jakiegoś numeru? Albo czy nie zrobi czegoś, z czym zdecydowanie nie mógłbym się pogodzić? A jeśli znoWU wylądujemy w sądzie, dzieci będą musiały przechodzić przez to od początku. Nie wierzę, że ludzie powinni się ze sobą męczyć tylko ze względu na dzieci. Zwłaszcza ludzie tacy, jakja i Velvet. Ona chce zdobyć wszystko, co się jej zamarzy, a ja nie zamierzam cierpieć w milczeniu. O tę pracę kłóciliśmy się jak wściekli - o to i parę innych rzeczy. Teraz może być tylko gorzej. Uścisnął jej dłoń. Oddała uścisk, ale się nie odezwała. Nie miała prawa. poza tym czuła pewność, że nie może wpłynąć na jego decyzję• _ Jestem pewien, że dwoje nieszczęśliwych rodziców żyjących ra¬zem to nic lepszego od dwojga rodziców mieszkających osobno. Przy¬najmniej z punktu widzenia dziecka. Wiem, że trudno jest o tym wyro¬kować, ale w rozwodzie najważniejsze jest, jak zachowują się dorośli. Velvet przynajmniej stara się bardziej niż do tej pory.
- Tak? _ Tak. Zostawiła mi dzieci na czas nieograniczony. Dopóki nie ułoży sobie życia. _ To dopiero zmiana. _ Prawda? Trudno wyrazić, jak bardzo tęskniłem za dziećmi. _ Mogę to sobie wyobrazić. - Mówiła szczerze. Jutro, kiedy znaj¬dzie się na pokładzie samolotu, będzie tęsknić za Johnnym i Jenny nie¬mal tak samo jak za ich ojcem. Przez te parę dni na dobre zadomowili się w jej sercu. Seth zatrzymał się i zrzucił buty. Potem zdjął marynarkę, muszkę i pas. _ Już lepiej. Dusiłem się w tym draństwie. _ Nie lubisz oficjalnych strojów? _ Nie przeszkadzają mi, ale wypożyczyłem ubranie o rozmiar za małe. Ona także nie czuła się dobrze w sukience. Nie zastanawiając się długo, odwróciła się do niego plecami. - Rozepnij mnie, muszę odetchnąć. Roześmiał się i zrobił, o co go prosiła. Dotyk jego palców obudził w niej rozkoszny dreszcz, wypłoszył smutek i przywołał jakieś głębsze, bardziej pierwotne uczucie. Najwyraźniej on poczuł to samo, bo jego palce znieruchomiały, lekko muskając skórę pomiędzy jej łopatkami. - Jesteś piękna - szepnął. Jego głos prawie ginął w szumie fal. Całkiem bezbronna wobec tętniącej w niej żądzy, odwróciła się i spoj¬rzała na niego. Uśmiechał się i ten uśmiech rozgrzał ją od stóp do głów. Bez słowa, delikatnie ściągnął jej sukienkę. Materiał zsunął się bez¬szelestnie i legł u j ej stóp j ak ciemna kałuża. Kelly stanęła przed Sethem w figach i staniku bez ramiączek. Wiatr muskał jej nagą skórę. Seth rozpinał powoli guziki koszuli, nie odrywając oczu od Kelly. Zdjął spinki od mankietów i wrzuciłje do butów. Po chwili koszula sfru¬nęła na piasek. Zaraz po niej upadły spodnie i skarpetki. Seth stanął przed Kelly nagi i dumny. Nigdy nie widziała nikogo równie pięknego, jak Seth skąpany w bla¬sku księżyca. Mogłaby się w niego wpatrywać przez wiele godzin, ale on wyciągnął do niej ramiona i przygarnął jądo piersi. Poczuła, że roz¬pina jej stanik, i westchnęła z czystej radości, gdy odrzucił skrawek ma¬teriału na piasek. Świat zawirował i w mgnieniu oka znalazła się na pia¬sku, na jego koszuli. Seth zdjął jej figi i odrzucił na bok, po czym umościł się między jej nogami, pewien, Iże nie zostanie odepchnięty. Przez długą chwilę żadne z nich się nie poruszyło. Księżyc i gwiazdy powoli zmie¬niały pozycję, a oni trwali przy sobie, czerpiąc z siebie ciepło i bliskość. Kiedy wreszcie Seth wszedł w nią, wydawało się, że to tylko przedłuże¬nie tego uścisku i czaru tej nocy. Poruszał się powoli, niemal leniwie, jakby nigdzie się nie spieszył, jakby go nie obchodziło, czy osiągną ekstazę. Jakby liczyła się tylko bliskość. Aż wreszcie zjawiło się nieuniknione. Nadeszło znikąd, jak nagły przypływ uczucia, który wyniósł Kelly tak wysoko, że wydało sięjej, iż . unosi się pomiędzy gwiazdami. Po chwili Seth dołączył do niej. Leżeli w bezruchu, nie chcąc mącić czaru tej chwili. Wreszcie po¬woli wróciło poczucie rzeczywistości. Piasek był twardy i zimny. Nad¬chodził przypływ i od czasu do czasu Kelly czuła na stopach rozbryzgi wody. Wreszcie Seth drgnął i usiadł. Przyciągnął ją do siebie i otulił własną koszulą, z troską zapiąwszy guziki. Włożył spodnie. Potem wziął ją w ra¬miona i przytulił. - Jesteś bardzo przywiązana do Kolorado? - spytał. _ Mam tam większość klientów. _ W porządku. To nie problem. Co sądzisz o moich dzieciach? Otworzyła szeroko oczy. - Proszę? _ Co sądzisz o Johnnym i Jenny? _ Są cudowne. Kocham je do szaleństwa. Skinął głową• _ Co byś powiedziała na to, żeby zostać ich macochą? Serce jej zamarło. _ Proszę? - powtórzyła.
_ Wiem, że proszę cię o wiele. Nie będę miał pretensji, jeśli odmówisz. Wiele osób nie czuje się dobrze, mieszkając z cudzymi dziećmi. poza tym jest jeszcze Velvet. Dopóki dzieci nie dorosną, będziemy ją mieli na karku. _ Zaraz, moment _ powiedziała oszołomiona. - Możesz zacząć jeszcze raz? _ Jasne. Od którego miejsca? _ Od tego o ich macosze. _ Wydawało mi się, że o tym właśnie mówimy. - Seth ... _ Och. _ Uśmiechnął się z zażenowaniem. - Rzeczywiście. Najpierw powinienem spytać, tak? Mam uklęknąć? Serce biło jej tak mocno, że ledwie wydobyła z siebie głos. _ Daj sobie spokój z klękaniem. Tylko wyjaśnij mi, o czym mówisz. _ Dobrze. Moje kolana by tego nie zniosły. Kelly, kocham cię• Czy zechcesz poślubić mnie i moje potworki? - Boże - jęknęła. _ Wiedziałem. Proszę o zbyt wiele. Ale dzieci nie będą ci sprawiać kłopotu. Zajmę się nimi, obiecuję• - Milcz. _ Mam milczeć? _ Tak. _ Zamknęła oczy, walcząc o odzyskanie równowagi po nagłym wzlocie z dna rozpaczy na szczyt szczęścia. _ Tak ... _ W głosie Setha zabrzmiało wahanie. - Możesz mi odmówić w jakiś łagodny sposób? Gwałtownie otworzyła oczy. - Dlaczego? _ Bó jeśli kopniesz mnie zbyt mocno, mogę upaść ... _ Nie zamierzam ci odmawiać. _ A moje kolano ... - Urwał. - Nie odmówisz mi? Pokręciła głową. - To znaczy, że się zgadzasz? Zarzuciła mu ręce na szyję. - Kocham cię! - rzuciła gorączkowo. - Myślałam, że umrę, kiedy cię jutro opuszczę. - Jutro? Nie możesz wyjechać. Nie beze mnie. - Nie, nie, zostanę trochę dłużej. Odetchnął z ulgą. - Więc wyjdziesz za mnie? Tak? - Tak. Wyjdę za ciebie. Krzyknął z radości i porwał ją w ramiona. - Chodźmy powiedzieć dzieciom. - Teraz? - Tak. - Muszę się ubrać ... - Nie obudzą się na tyle, żeby coś zauważyć. Chodź. - Chwycił ubrania, buty i popędził z nią do domu. Dwadzieścia minut później, kiedy KeIly jednak zdołała się przebrać w coś przyzwoitego, oboje usiedli na brzegu łóżka, na którym spały dzieci. KeIly pomyślała z obawą, że mogą się nie ucieszyć. Bała się, że blask w jej sercu, tak niedawno zapalony, może zgasnąć od jednego gniewne¬go słowa dziecka. Pierwsza obudziła się Jenny. Usiadła i spojrzała pytająco na ojca i Kel¬Iy. Johnny oprzytomniał nieco później. Odruchowo przytulił się do Kel¬Iy i położył jej głowę na piersi. - Chciałem was o coś spytać - oznajmił Seth. - Co byście powie¬dzieli na to, gdybym ożenił się z KeIly? Johnny włożył kciuk do buzi i milczał. Jenny spoglądała na kołdrę. Wreszcie spytała: - Czy będziemy się mogli spotykać z mamusią? KeIly przestała oddychać. - Oczywiście - zapewnił Seth. - Zawsze będzie waszą mamusią.
A KeIly będzie przyszywaną mamą. Jenny skinęła główką. - To dobrze. Lubię KeIly. - Johnny? Chłopiec także pokiwał głową. - Ja też lubię KeIly. - Więc co? Adoptujemy ją? Dzieci przytaknęły. Gdy znowu zasnęły, KeIly i Seth położyli się w jej pokoju. - Jeszcze parę tygodni temu byłem pewien, że mnie to już nie spotka - odezwał się Seth. - Co? - Miłość. Małżeństwo. - Przytulił ją do siebie. - Kocham cię. - A ja ciebie. - Ale jedno musimy sobie powiedzieć już teraz. - Co? - Zamieszkamy o tysiąc kilometrów od twojej rodziny. Niech knują na odległość. - Doskonale. Wydawało mi się, że ich lubisz? - Wręcz kocham, tylko doprowadzają mnie do szału. Nie muszę ci tego tłumaczyć. Zamieszkamy w Kolorado i będziemy ich odwiedzać, zgoda? - Fantastycznie. - Dobrze. - Westchnął z zadowoleniem. - No, więc jednak postawili na swoim. - Nieprawda. - Prawda. Chyba nie uwierzyłaś babci? Nasz kochana Bea dostała dokładnie to, czego pragnęła. Martwi mnie tylko to, czego może znowu zapragnąć. - Wnuków? - Ach ... Tu będę się musiał poddać. Chyba że nie chcesz więcej dzieci. - Ależ chcę! - No tak. - Westchnął i zaraz się roześmiał. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy. - Hmmm? - Właściwie niewaine, kto intrygował i dlaczego. Liczy się tylko to, że cię dostałem. Fajnie było na ciebie polować. Była tego samego zdania. Polowanie na Setha także było bardzo in¬teresujące. A skoro go już złowiła, nie zamierzała go utracić.