Lee Rachel Do ostatniego tchu Niegdyś wyróżniająca się policjantka, a obecnie adwokat w sprawach karnych, Chloe Ryder, b...
7 downloads
12 Views
1MB Size
Lee Rachel Do ostatniego tchu Niegdyś wyróżniająca się policjantka, a obecnie adwokat w sprawach karnych, Chloe Ryder, bez emocji precyzyjnie prowadzi powierzone jej sprawy. Kiedy w kościele zostaje znaleziony zamordowany człowiek, a ukochany przez wszystkich parafian ojciec Brendan zaczyna być podejrzewany o zbrodnię, nawet ona nie zdoła zachować chłodnego dystansu. By chronić niewinnego księdza, jest zmuszona współpracować w śledztwie z detektywem Mattem Dielem. Kiedyś byli kochankami i tylko Matt zna tajemnicę tragedii, jaka dotknęła Chloe w przeszłości. Pacując z nią znowu, odkrywa bolesną prawdę: niegdy nie przestał jej kochać, a może nie mieć już nigdy szansy, by to udowodnić. Bo morderca śledzi ich każdy ruch...
Prolog Wdniu zabójstwa w parafii św. Symeona w Tampie na Florydzie nie wydarzyło się nic szczególnego. Poza obecnością Chloe Ryder na katechezie. Ojciec Brendan Quinlan ze zwykłą werwą zasiadł przy dziecięcym pianinie w zakrystii, żeby akompaniować do pieśni „Wierzymy w Boga". Ksiądz był wysoki, chudy, a przy tym tak pełen miłości i serdeczności, jak żadne ze stworzeń bożych. Teraz zgromadziło się wokół niego dwanaścioro dzieci, które śpiewały ile sił w płucach. Wiedziano, że przy innych okazjach ksiądz ochoczo grał bluesa czy jazz, na co mu przyszła fantazja. Uwielbiał różnego rodzaju imprezy parafialne. Dzisiaj jednak brał udział w podniosłej ceremonii przygotowania dzieci do pierwszej komunii świętej, więc muzyka musiała być odpowiednio uroczysta. Przynajmniej na razie. Nie można było z góry przewidzieć, co zagra swoim liczącym od jedenastu do czternastu lat uczniom po zakończeniu dwugodzinnej lekcji. Zagrał już im wzniosły chór z, Jesus Christ Superstar", teraz postanowił ich rozbawić. Dotarli do drugiej zwrotki hymnu i na dziecięcych buziach pojawił się wyraz oczekiwania, kiedy doszli do słów: Nie zawierzaj świadectwu własnych oczu, Ale zaufaj Panu i strzeż się zła, A zostaniesz uzdrowiony aż po pępek... - Po pępek? - Ksiądz spełnił oczekiwania dzieciaków: podniósł ręce znad klawiatury, rozsunął nieco sutannę na brzuchu i spojrzał w dół. 7
- Po pępek - odpowiedzieli zgodnym chórem wśród chichotów i wybuchów głośnego śmiechu. Nawet dzieci w tym wieku można było kupić żartem. Palce księdza wróciły na klawiaturę i nie gubiąc rytmu, zakończyli pieśń: Aż do szpiku kości. Przypowieści, rozdział trzeci, wersy piąty, szósty, siódmy, ósmy. Ostatniemu akordowi towarzyszyła jazzowa fraza i dzieci zaczęły napraszać się o więcej. Tego dnia obowiązywał, jak zwykle zresztą, pewien porządek zajęć i jedna z katechetek, Mary McPhee, już zaganiała dzieciaki do długich, ustawionych naprzeciwko białej tablicy stolików. - Później - obiecał Brendan. - Po lekcjach zaśpiewamy sobie coś jeszcze. Steve King, dwudziestodwulatek, który niedługo miał zakończyć studia na Uniwersytecie Południowej Florydy, rozdał dzieciom małe arkusiki białego papieru. Brendan bardzo lubił Steve'a, wiedział, jakie trudności musiał pokonać ten młody człowiek, i pomagał mu zrozumieć, czy miał prawdziwe powołanie, żeby zostać księdzem. Przystojny chłopak o jasnobrązo-wych włosach i oczach nawet w chwilach bólu pełnych ciepła, zawsze był pierwszy, kiedy szukano ochotnika do pracy. Dwójka dzieciaków podbiegła uściskać Brendana. Pracę z dziećmi uważał za jeden z największych atutów stanowiska proboszcza parafii. Ich radość życia była dla jego duszy jak ożywczy podmuch świeżego powietrza. Dzisiaj na lekcji pojawił się niezwykły gość: Chloe Ryder. Chloe od dawna należała do parafii św. Symeona, ale udzielała się niemal wyłącznie w Towarzystwie św. Wincentego a Paulo, zajmującego się pomocą głodującym i bezdomnym. Brendan był zdumiony, kiedy zgodziła się poprowadzić lekcję, gdy jedno z dzieci wyraziło zainteresowanie origami. Chloe niemal za8
wsze miała przy sobie karteczki, z których wyczarowywała urocze małe zwierzątka lub mityczne bestie. Ta uderzająco piękna młoda kobieta o blond włosach i idealnej figurze prowadziła własną firmę prawniczą. Nie była mężat-kąi Brendan podejrzewał, że w jej sercu musiał tkwić cierń, który sprawiał, że chwilami wydawała się lodowata jak płynny azot. Dziś jednak nie sprawiała wrażenia chłodnej. Usiadła na wprost dzieci i podniosła do góry dużą kartkę białego papieru. - Nauczę was robić żurawia - odezwała się. - Żurawie są wyjątkowe, opowiem wam o nich, pokazując, jak się je składa. Po pokazie będę podchodzić do was po kolei i pomagać w pracy, dobrze? Wszystkie dzieci kiwnęły głowami. - W porządku - powiedziała Chloe z uśmiechem. - W Japonii nazywają to sembazuru, co znaczy: tysiąc żurawi. To opowieść o dziewczynce, która przeżyła zrzucenie bomby na Hiroszimę. Słyszeliście o Hiroszimie? Niektóre dzieci słyszały, inne nie, więc Chloe postanowiła wyjaśnić. - W czasie drugiej wojny światowej zrzuciliśmy bombę atomową na japońskie miasto Hiroszima. Wielu ludzi zginęło, inni zapadli na chorobę popromienną. Dzieci kiwnęły głowami, a Chloe zaczęła składać kartkę papieru. Nie przerywając opowiadania, pracowała nad origami, unosząc papier do góry po każdym złożeniu, żeby pokazać klasie, co zrobiła. - Pewna dziewczynka w waszym wieku, dwunastoletnia Sadako Sasaki, zachorowała na chorobę popromienną. Kiedy leżała w szpitalu, zaczęła z papierków po lekach składać żurawie. Chloe znów podniosła kartkę do góry, żeby pokazać dzieciom kolejne zagięcia. - Pewnego dnia ktoś zapytał Sadako, dlaczego składa tyle żurawi. Powiedziała mu, że jeżeli złoży tysiąc, to Pan Bóg 9
wysłucha jej prośby. Początkowo modliła się o swoje wyzdrowienie, ale kiedy zauważyła, że wokół niej mnóstwo dzieci choruje i umiera, zmieniła modlitwę. Zaczęła prosić Boga o pokój na świecie. Kolejne zagięcie. - Sadako zdążyła przed śmiercią złożyć sześćset pięćdziesiąt żurawi. Kiedy jej historia została opisana w różnych czasopismach na całym świecie, ludzie zaczęli składać z papieru żurawie i wysyłać je do Hiroszimy. Gdy w tym mieście powstał pomnik upamiętniający ofiary bomby, na jego szczycie znalazła się figurka Sadako z papierowym żurawiem w ręku. A z pomnika spływają strumieniem w dół sznury origami, nadesłanych przez ludzi z całego świata. Chloe podniosła do góry gotowego żurawia. - Takie same jak ten. Do dziś ludzie z różnych stron świata spotykają się, by razem składać papierowe żurawie, nawlekać je na sznurki i wysyłać do Hiroszimy. A teraz my tutaj zrobimy nasz własny sznur żurawi dla pokoju na świecie. Brendan zauważył, że oczy Chloe zwilgotniały podczas opowieści, podobnie jak kilka innych par oczu. Również i jego wzruszenie ścisnęło za gardło. - To piękna opowieść, panno Chloe. - Owszem. - Uśmiechnęła się leciutko. - Dobrze, dzieci, zajmijmy się waszymi żurawiami. Jeden z chłopców, dwunastolatek, zupełnie nie mógł sobie poradzić. Zachmurzył się bliski łez. Brendan usiadł przy nim i położył mu rękę na ramieniu. - Widzę, że masz mały problem, Jimmy? - Nic mi nie wychodzi, ojcze. - Mogę ci pomóc? - To do niczego! - Chłopiec pokazał mu pogniecioną kartkę. - Nieważne. To tylko papier. - Brendan wziął nowy arkusik od Mary, która krążyła po pokoju, gotowa udzielić pomocy, gdyby ktoś jej potrzebował. - Widzisz? Mamy już czystą kartkę. 10
- Jestem głupi. Do niczego się nie nadaję. Brendanowi ścisnęło się serce. Zastanawiał się, ile razy to dziecko słyszało podobne stwierdzenia z ust dorosłych, zastanawiał się również, w jaki sposób mógłby mu pomóc. - Nie jesteś głupi. Absolutnie nie. Po prostu robisz to pierwszy raz w życiu. Nawet dorośli miewają z tym problemy. Chodź, pokażę ci, jak to zrobić. O dziwo - przypadkiem, a może celowo - kartka Brendana zamieniła się w samolocik, a nie w żurawia. - Hm - mruknął ksiądz i puścił samolocik w powietrze. Jimmy roześmiał się. Chyba jednak nie o to chodziło. Spróbujmy jeszcze raz. Brendan poniósł jeszcze kilka spektakularnych porażek, Jimmy i pozostali uczniowie wręcz zrywali boki ze śmiechu. Na ostatnim swoim dziele, papierowym kapeluszu, napisał: BAŁWAN i włożył go sobie na głowę. - Jestem w tym beznadziejny. Chloe, ratunku! Chloe śmiała się razem ze wszystkimi. Brendan chyba pierwszy raz w życiu usłyszał jej śmiech, co już samo w sobie było godne odnotowania. Podeszła do nich i kilka jej wskazówek wystarczyło, by Jimmy'emu udało się złożyć żurawia. Chłopiec był tak przejęty, że natychmiast chciał wziąć się do następnego. Mary dała mu jeszcze jedną kartkę, a Chloe czuwała nad jego pracą. - Powinniśmy wysłać je do Japonii - powiedział Steve, obserwując dzieci. - Owszem, ale najpierw zawiesimy je w sobotę nad chrzcielnicą - stwierdził Brendan. W chrześcijańskiej tradycji symbolem pokoju był gołąb, ale Brendan wiedział doskonale, że Kościół katolicki w swej długiej historii wielokrotnie przejmował (nazywał to uświęcaniem) różne symbole od innych kultur. Nie było powodu, żeby nie przyjąć i tego. To tylko wzmocni w dzieciach poczucie ich ważności w chwili, gdy będą przyjmowane w poczet wiernych 11
podczas wielkanocnego czuwania. A ksiądz akceptował wszystko, co mogło dać tym dzieciom poczucie, że kościół św. Symeona jest ich kościołem. I gotów był bronić tej decyzji, nawet gdyby ktoś wniósł przeciwko niej skargę do biskupa. Chloe nawlekała origami na nitki, które zawieszała na kijach z drzewa balsa. Kiedy podniosła je do góry i rozhuśtała, ptaki zdawały wzbijać się do lotu. Brendanowi wydawało się, że to podczas chrztu Chrystusa Duch Święty zstąpił z nieba w postaci gołębicy. Tak, gotów był stawić czoło biskupowi, gdyby kampania obmowy nie ustała. Twarz Brendana pociemniała na chwilę. Był nowy w tej diecezji i w parafii Św. Symeona, ale po dwunastu latach pełnienia funkcji kapelana floty znał świat polityki, plotek, komentarzy szeptanych do ucha na różnych szczeblach dowodzenia. Nie trzeba specjalnej przenikliwości, by zrozumieć, że kilka „przyjacielskich rozmów", na które został wezwany do kancelarii diecezjalnej, to reakcja na oskarżenia. Chwilami czuł się jak napiętnowany, chociaż parafianie go akceptowali. - Co się stało, ojcze? - zapytał Steve. Cały Steve! Młody człowiek miał chyba jakiś wewnętrzny radar do wykrywania najdrobniejszych zmian barwy głosu czy wyrazu twarzy. Brendan pomyślał, że przyda mu się to w pracy duszpasterskiej. Steve będzie znakomitym spowiednikiem i przewodnikiem duchowym. Na twarz Brendana wrócił pogodny uśmiech. - To nic. Czasami za dużo myślę. - Odwrócił się w stronę dzieci i zawołał wesołym tonem: - Co powiecie na piosenkę? Właściwie znam tylko jedną. Rozległ się chór pełnych entuzjazmu głosów, dowód radosnej wiary, która tak ożywczo wpływała na niego, odkąd został proboszczem u św. Symeona. Wrócił do pianina, wziął kilka jazzujących akordów i zagrał piosenkę. Kiedy święci maszerują Kiedy święci maszerują. 12
Bas Steve'a przyłączył się do wysokich dziecięcych głosów. Pragnę, Panie, być wśród nich, Kiedy święci maszerują. Ta melodia nie opuszczała Steve'a bardzo długo, podczas wielkoczwartkowego nabożeństwa Upamiętniającego Ostatnią Wieczerzę, podczas wielogodzinnej adoracji Najświętszego Sakramentu, podczas sprzątania i zamykania sali parafialnej. Wieczorne zajęcia grupy katechetycznej były tak piękne i głęboko poruszające, że nie chciało mu się wychodzić. W drodze do samochodu Steve zaśpiewał na głos „Kiedy święci maszerują". Udzieliło mu się podniecenie dzieci i przyłapał się na podskakiwaniu na parkingu. Własny głos i rytmiczne podskoki w wilgotnej trawie wpędziły go w pułapkę. Nie usłyszał kroków za plecami. Ani strzału, który odebrał mu życie.
* ** Człowiek z bronią stał nad Steve'em, nieświadom, że był obserwowany. Zatrzymał się przez chwilę, by mieć pewność, że chłopak nie żyje, potem wtopił się mrok. Następny będzie ksiądz. Ale najpierw... najpierw zamierzał zmienić życie tego człowieka w prawdziwe piekło, takie, w jakim sam żył. Chciał wyrównać rachunki. Z nawiązką. Kiedy mężczyzna zniknął, naoczny świadek wysunął się z ukrycia i odbył krótką rozmowę telefoniczną. - Mamy problem - powiedział. - Świr urwał się i narobił bałaganu.
ROZDZIAŁ 1 Wzrok Victora Singha przesunął się po instrumentach, a potem pobiegł ku linii horyzontu. Pchnął wolant w przód i na prawo. To był krytyczny moment. Do tej chwili odbywał rutynowy lot według wskazówek z wieży kontrolnej, przeciął Zatokę Tampa, minął pasy startowe trzech większych lotnisk i spojrzał w dół na delfiny skaczące na falach, wzniecanych przez kutry rybackie. Jeszcze jeden mały, prywatny samolocik, krążący po niebie, żeby pilot mógł wykazać się odpowiednią liczbą wylatanych godzin wymaganych do licencji pilota. W tym momencie jednak Victor wyłamał się ze schematu i skierował dziób samolotu na południe. Szerokie pasy startowe Bazy Sił Powietrznych MacDill pojawiły się przed przednią szybą. Skoncentrował uwagę na gładkim zejściu na wysokość stu stóp. Wysokość ataku. W trzydzieści sekund po ostrym skręcie w prawo znalazł się poza terenem bazy, skierował się na długi, trzypiętrowy betonowy budynek i szarpnął dźwignię przy swoim fotelu. Zamknął komputerowy program symulątora lotów. Trzydzieści sekund. Tyle tylko potrzebował, żeby okryć się wieczną chwałą. * ** W Wielką Sobotę o wpół do jedenastej rano kościół św. Symeona był pełen ludzi. Jaka to radosna chwila, pomyślał ojciec Brendan, obejmując wzrokiem neofitów i zgromadzone wokół nich rodziny. Odbywała się próba wieczornej mszy połączonej z ceremoniami chrztu, pierwszej komunii i konfirmacji. Większość z wstępujących na łono Kościoła stanowili dorośli ludzie. Wraz z rodzicami czyniło to dwanaścioro star14
szych dzieci, tych właśnie, które poprzedniego dnia robiły żurawie origami. Jedna czy dwie osoby to dorośli katolicy, którzy mieli z opóźnieniem przystąpić do konfirmacji. Przyszli także członkowie ich rodzin, pragnący uczestniczyć w uroczystości, i małe dzieci, które nie mogły zostać same w domu. Wszyscy razem tworzyli tak radosny tłum, że ojciec Brendan nie mógł powstrzymać uśmiechu, chociaż kierująca w parafii edukacją religijną Sally Tutweiler, matrona w średnim wieku o ogniścierudych włosach, zdzierała sobie gardło, żeby przekrzyczeć zebranych. W końcu Peggy Randall, organistka, wzięła głośny akord, który wdarł się dysonansem w kościelny gwar. Zamilkły nawet trzylatki. Na chwilę. Sally zrozumiała wreszcie, że nic nie zwojuje, zdzierając sobie głos, więc weszła na znajdującą się na prawo od ołtarza ambonę i skorzystała z mikrofonu. - Proszę wszystkich o uwagę. Zaczynamy. Katechumeni w pierwszym rzędzie, kandydaci w trzech następnych, rodziny razem. Proszę rodziców o uspokojenie małych dzieci. Nie chcemy tu żadnych wypadków. Powstało zamieszanie, bo zgromadzeni zmierzali na wyznaczone miejsca. Jakieś niemowlę podniosło gniewny wrzask. Dziewięciolatek popchnął ośmioletnią dziewczynkę, która się rozpłakała. Ojciec złapał chłopca za ramię, odprowadził na bok i zbeształ po cichu. Syn stał ze zbuntowaną miną. Brendan uznał, że ci wszyscy ludzie, mimo swoich grzechów i słabości, są cudowni. Wreszcie w kościele zapadła względna cisza. Względna, bo kiedy w jednym miejscu zgromadzi się setka osób, w tym małe dzieci, o całkowitej ciszy nie może być nawet mowy. - Zaczniemy od modlitwy - poinstruowała zebranych Sally. - Poprowadzi ją ojciec Brendan. Ojcze? Brendan, który stał z tyłu, ruszył w stronę ołtarza przepełniony radością, że został księdzem i proboszczem tej parafii. 15
o tej porze roku Kościół promieniał wręcz szczęściem, bo wiele osób przystępowało do wspólnoty wiary, a wkrótce miała zostać odprawiona rezurekcja. Podniósł wzrok na okryty fioletowym, wielkopostnym całunem krucyfiks i poczuł się nagle zmęczony długim postem, który miał zakończyć się wkrótce wraz z nadejściem Wielkiej Nocy. Brendan nie dotarł jeszcze do ołtarza, kiedy mała, pięcio-, może sześcioletnia dziewczynka wyrwała się z ramion matki i podbiegła do ołtarza. Matka wydała okrzyk przestrachu, ale ksiądz nie miał nic przeciwko temu. Dawno minęły czasy, kiedy tylko duchowni i ministranci mieli prawo przebywać w tych uświęconych rejonach. Brendan był uradowany, że dzieci zainteresowały się ołtarzem, i z niekłamaną przyjemnością opowiadał im o wszystkim, co się na nim znajduje. Tym razem jednak, zanim jeszcze wszedł na pierwszy stopień, dziewczynka zaczęła krzyczeć. - Mamo? Mamusiu, dlaczego krzyż krwawi? Brendan zamarł. Zamarli też wierni. Ksiądz widział zaszokowaną twarz Sally, słyszał, jak zgromadzeni wstrzymują oddech. Cud? Ścisnęło mu się serce. Przez całe życie czekał z nadzieją na cud, a teraz, kiedy być może stał się jego świadkiem, stwierdził, że było w nim coś przerażającego. Nie, to na pewno profanacja! Nagle ogarnął go gniew. Jednym susem pokonał dwa stopnie i obszedł ołtarz dookoła. Dziewczynka popatrzyła na niego oczami okrągłymi ze zdumienia. - Dlaczego on krwawi? - zapytała. Chciał jej powiedzieć, że ktoś zrobił paskudny kawał i że ciemna plama na podłodze to pewnie rozlana farba, ale nagle poczuł w nozdrzach metaliczny zapach. Specyficzną woń miedzi i rozkładu. Boże! Powoli podniósł głowę, jakby jego szyja nagle zesztywniała, i spojrzał w górę na okryte całunem ciało. Dostrzegł plamy w okolicy rąk. 16
- Marci - zawołała matka pełnym przerażenia głosem - chodź tu natychmiast! Mała dziewczynka jeszcze przez chwilę przyglądała się księdzu okrągłymi, brązowymi oczkami. Widać zobaczyła w jego twarzy coś przerażającego, bo nagle odwróciła się i pobiegła do matki. W kościele zapadła grobowa cisza. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund Brendan walczył z niedowierzaniem i szokiem. Powinien coś zrobić. Wreszcie zdołał zebrać myśli. Odwrócił się i spojrzał na Sally. - Sally, przenieś próbę do sali parafialnej, dobrze? Blada jak papier katechetka skinęła głową. - Przyjdę do was za parę minut. - Brendan odwrócił się twarzą do wiernych i podniósł głos, żeby usłyszeli jego słowa. - Niewątpliwie mamy do czynienia z aktem wandalizmu - powiedział z naciskiem. Proszę przejść do sali parafialnej, a my tu... hm... zrobimy porządek. - Miał nadzieję, że udało mu się przywołać na twarz uśmiech, a nie sztuczny grymas. - Za chwilę do was dołączę, a do tego czasu Sally poprowadzi początkowe modlitwy. Bez obaw, zna je równie dobrze jak ja. Kilka niepewnych śmieszków skwitowało jego żałosną próbę rozładowania napięcia. Nikt się nie poruszył. Ciekawość albo groza zatrzymały ludzi w ławkach. - Sally? Katechetka robiła wrażenie wyrwanej z transu. - Tak, proszę wszystkich za mną. Promotorzy przodem. Joe, masz klucz, prawda? Niech Bóg błogosławi Sally. Nadal blada, ale już pełna energii skierowała tłum ku bocznemu wejściu. Wiele głów odwracało się, żeby spojrzeć jeszcze raz na krucyfiks, ale wszyscy posłusznie wychodzili, prowadzeni przez Sally i podległych jej katechetów. Kiedy za ostatnim z wiernych zamknęły się drzwi, Brendan z wysiłkiem odwrócił się do krucyfiksu. Nawet nie zdawał sobie 17
sprawy, że przez cały czas z rozpaczliwą żarliwością odmawiał w duchu modlitwy. Równocześnie jednak przepełniał go gniew. Gniew i przerażenie. To nie cud, powtarzał sobie. Nie mógł być aż takim szczęściarzem. Albo aż takim potępieńcem. Jakiś idiota wziął trochę zwierzęcej krwi i... Nie dokończył tej myśli. Pochylił się i rozsunął owinięty wokół stóp całun. Uniósł go nieco do góry. Zamiast wyrzeźbionych w drewnie nóg Pańskich, zobaczył opuchnięte stopy. Fioletowe. Ktoś został ukrzyżowany w jego kościele. * ** Rozmowa z numerem 911 udała się zadziwiająco dobrze, choć początkowo dyspozytorka nie mogła pojąć znaczenia^ słowa „ukrzyżowany". Brendan nie zdziwił się. Telefonując z zakrystii, miał poczucie, że znalazł się nagle w samym środku koszmaru i wypowiadał,nie swoje słowa. Dyspozytorka zareagowała w bardzo podobny sposób. Wyjaśnił jej to wreszcie. - Ktoś - powiedział powoli nienaturalnie spokojnym głosem - został w moim kościele przybity do krzyża. Wreszcie do niej dotarło. - Martwy? - Tak sądzę. - Nie mógł znieść myśli, że mogło być inaczej. Przybity gwoździami. Owinięty całunem. Wisiał tamnie wiadomo jak długo. Boże! A jeśli wisiał tam w czasie nocnego czuwania?! - Proszę niczego nie dotykać - ostrzegła. - Przyślemy radiowóz w ciągu dziesięciu piętnastu minut. Zabrzmiało to jak dziesięć - piętnaście lat. Brendan zamknął drzwi, żeby nikt nie mógł wejść do kościoła. Jeden za drugim przekręcał klucze w zamkach. Został w świątyni sam z trupem. Zaczynała ogarniać go groza, czuł, jakby lodowata pięść zacisnęła się wokół jego serca. Powinien powiadomić ojca Dominica o tym, co się stało. Wikary musiał poprowadzić za niego modlitwy w czasie próby. 18
Brendan czuł, że należało nastawić się na dość długą rozmowę z policją. Zresztą nie chciał zostawić tego ciała samego. Ktoś powinien pomodlić się za tę nieszczęsną duszę. Odwracając wzrok od ołtarza, przeszedł do zakrystii i zatelefonował na plebanię mieszczącą się w sąsiednim domu. - Ojciec Dominie Montague. Po raz pierwszy Brendan był zadowolony, że ojciec Dominie, wikary, który przybył do parafii zaledwie przed dziesięcioma dniami, był o dwadzieścia lat starszy od niego, nawet jeżeli jego doświadczenie życiowe ograniczało się do snucia intryg w sekretariacie diecezji w Tampie. Z racji wieku zdoła zapewne zachować zimną krew. - Mówi Brendan, Dominicu. Musisz przyjść zaraz do sali parafialnej i poprowadzić za mnie próbę. - W sali parafialnej? - Musiałem usunąć wiernych z kościoła. - Brendan nabrał powietrza w płuca i podniósł wzrok na ufundowaną przez czwartkową grupę różańcową ikonę Pani z Guadelupy. - W kościele doszło do... straszliwej profanacji. - Słowo „morderstwo" nie chciało mu przejść przez usta, choć przecież właśnie to musiało się wydarzyć. Ja... czekam na przyjazd policji. - Co się stało? - Wierz mi, lepiej, żebyś nie wiedział. Zresztą i tak dowiesz się aż za szybko. Zastąpisz mnie? - Oczywiście. Mam robić coś szczególnego? - Sally wszystkim się zajmie; to jej zadanie. Ja miałem tylko wygłosić modlitwę na początku i na końcu. I oczywiście z zainteresowaniem uczestniczyć w całej uroczystości. Chyba rozumiesz, o co mi chodzi. - Tak. Już idę. - Dzięki. Brendan odwiesił słuchawkę i stwierdził, że spocił się jak mysz. Nie dlatego, żeby w kościele było gorąco, bo akurat było 19
dość chłodno. Dzięki klimatyzacji, prawdziwemu cudowi współczesnej techniki, nawet gdy w Tampie panowały najstraszniejsze upały, w kościele było zimno jak w jaskini. Albo jak w grobie. Brendan drgnął, bo dopiero w tym momencie w pełni dotarło do niego, co wydarzyło się w sanktuarium, w najświętszym miejscu jego kościoła. Zrozumiał, że w progi tej świątyni wstąpiło zło, by sprofanować najświętszy symbol wyznawanej przez niego wiary. Zło. Zło niewątpliwie w ludzkiej postaci, ale jednak zło. Zło, które nie powinno mieć tutaj wstępu. A jednak. Musiał spełnić swój obowiązek. Wrócił do świątyni, usiadł w pierwszej ławce i zaczął się modlić o zbawienie duszy człowieka, który wisiał na krzyżu.
* ** Obcy ludzie rozbiegli się po całym kościele, obcy ludzie w mundurach, z aparatami fotograficznymi, posypujący wszystko proszkiem, aby wykryć odciski palców. Ciało nadal wisiało na krzyżu, jeszcze nie niepokojone. Nawet całun pozostał na miejscu, okrywając szczelnie zwłoki. Brendan zdał krótką relację z przebiegu wydarzeń i całkiem o nim zapomniano. Był zdziwiony, że nie kazano mu wyjść. Oczywiście nie opuściłby kościoła. Dotarł już do piątego paciorka różańca odmawianego za ofiarę, choć w tej sytuacji skupienie przychodziło mu z trudem. Mężczyzna w cywilnym ubraniu stanął przy nim w milczeniu, jakby chciał uszanować cichą modlitwę księdza. Kiedy Brendan podniósł na niego wzrok, wsunął się do ławki i błysnął odznaką. - Detektyw Matthew Diel z wydziału zabójstw policji w Tampie. - Brendan Quinlan. - Wiem, ojcze. 20
Detektyw Diel, mężczyzna nieco po trzydziestce, wyglądał na zmęczonego i przejętego. Miał ciemne oczy, gęste, ciemne włosy i złamany nos. Jego policzek przecinała blizna, jakby narysowana. Brendan przyjrzał jej się z zainteresowaniem, ale o nic nie zapytał. - To pan znalazł ciało - stwierdził Matthew Diel, wyjmując notes. - Chyba ja. A właściwie małe dziecko, które zawołało do matki, że krzyż krwawi. Odbywała się tu próba uroczystości wielkanocnych. Podszedłem bliżej i odkryłem ciało. Diel kiwnął głową, jakby już to wszystko wiedział. - Ile osób było w kościele? - Co najmniej setka. Powinni jeszcze być w sali parafialnej, więc może się pan sam zorientować. - Kto miał dostęp do kościoła? - Chodzi panu o klucz? Beznamiętne spojrzenie ciemnych oczu Diela spoczęło na Brendanie. - Przypuszczam, że każe pan zamykać kościół, kiedy nie jest używany. - W dni powszednie kościół jest otwarty od wpół do siódmej rano do ósmej wieczór. Na noc zamykamy. W sobotę otwieramy koło drugiej po południu, z wyjątkiem takich dni jak dzisiejszy. Dziś otworzyliśmy drzwi chyba koło dziesiątej. Natomiast w niedziele otwieramy o wpół do siódmej rano, a zamykamy o czwartej po południu. Diel znów kiwnął głową od niechcenia, jakby szczegółowy harmonogram dostępności kościoła nie był mu specjalnie potrzebny, zapisał jednak wszystko skrzętnie w notesie. Interesujący człowiek. Nagle Brendan uświadomił sobie, że właściwie nie podał detektywowi najważniejszych informacji. - W tym tygodniu wszystko było inaczej. Diel szybko podniósł głowę. 21
- Jak to? - Mamy Wielki Tydzień. - Twarz detektywa wyrażała kompletny brak zrozumienia, więc ksiądz czuł się zmuszony wyjaśnić. - W Wielki Czwartek odprawiłem o wpół do ósmej wieczór mszę świętą upamiętniającą ostatnią wieczerzę. Zakończyła się parę minut po dziewiątej. Potem była adoracja. - Adoracja? Brendan postanowił ograniczyć się do suchych faktów. Niech policjant sam pyta o to, co chce wiedzieć. - Stawiamy poświęcone hostie tutaj, na oczach wszystkich. Ludzie modlą się w ich obecności. W ten sposób towarzyszymy naszemu Panu w czuwaniu. Na pamiątkę cierpień Jezusa w ogrodzie Gatsemani. Czuwamy z nim jak niegdyś apostołowie. - Kto tu był? - Ojciec Dominie Montague, ja i pewna liczba wiernych. Ludzie przychodzili i wychodzili, na ile im czas pozwalał. Dominie i ja zostaliśmy do północy, wtedy zamknęliśmy hostie. - Czy potem jeszcze ktoś został? - Nie. Sam zamknąłem kościół. Diel przez chwilę notował skrzętnie słowa księdza. - A miniona noc? - O wpół do ósmej odprawiliśmy nabożeństwo drogi krzyżowej. Zamknęliśmy koło dziesiątej. - Więc kościół jest zawsze zamykany na noc? - Zawsze. - Kto ma klucze? Brendan podyktował policjantowi listę: on sam, ojciec Dominie, dyrektor administracyjny Merv Haskell, Amelia Morgan, specjalistka od liturgii, Lucy Gallegos, zajmująca się sekretariatem parafii, Sally Tutweiler, kierowniczka edukacji religijnej, Mona Rivera, zakrystianka. - To już chyba wszyscy. Może pan sprawdzić u Merva Haskella. On będzie wiedział, czy ktoś jeszcze ma klucz. To jego działka. 22
- A jeśli ktoś zgubił klucz? - Jeżeli zgłosił ten fakt, to Merv będzie wiedział. - Jaki jest numer telefonu pana Haskella? - Musiałbym sprawdzić. Może zaprosilibyśmy tutaj Lucy? Ona, jak przystało na dobrą sekretarkę, wie wszystko. - Brendan uśmiechnął się smutno. - Ja jestem tylko proboszczem. W głębi ciemnych oczu Diela pojawił się błysk, a wargi rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. Pierwszy ludzki odruch. - Przydałoby się - powiedział. Brendan wstał. - Chciałbym być obecny przy zdejmowaniu ciała. - Dlaczego? - Diel spojrzał mu w oczy. - Bo chciałbym... zająć się nim. Ten człowiek zasługuje na opiekę duchową, choć wydawać by się mogło, że już na nią za późno. - Nie może pan... - Oczywiście, że może, Matt - dobiegł zza ich pleców stanowczy kobiecy głos. Zaskoczony Brendan odwrócił się i zobaczył Chloe Ryder stojącą w przejściu pomiędzy ławkami. W białych szortach i ciemnoniebieskiej koszulce polo wyglądała oszałamiająco. Był mężczyzną i zwracał uwagę na atrakcyjne kobiety. Ale Chloe... Było w niej coś, co kazało trzymać ręce przy sobie. Bardzo był ciekaw jej historii. Oczywiście nic mu o sobie nie opowiedziała. Wątpił nawet, czy cokolwiek zdradziła siostrze Philomenie, choć siostra Phil była jej najlepszą przyjaciółką. Wiedział tylko, że Chloe Ryder była niegdyś policjantką, dopiero potem została prawnikiem. Dotarły do niego pogłoski, że w jej przeszłości zdarzyło się coś okropnego, ale nikt nie chciał opowiadać mu plotek. I dobrze, przywołał siebie do porządku. Nie powinno go to w ogóle interesować. Niebieskie oczy kobiety bywały chwilami zimne jak lód, teraz jednak Brendan dostrzegł w nich dziwny żar. I gniew. Był 23
tak zaskoczony nieznanym sobie obliczem Chloe, że niemal zapomniał się z nią przywitać. - No, no, no - powiedział Matt Diel, wstając. - Chloe. Kopę lat. - Zbyt mało - odparła Chloe bezbarwnym głosem. Brendan wodził wzrokiem od jednego do drugiego, wyczuwając panujące pomiędzy nimi napięcie. Antagonizm? - Wiesz, że nie możemy mu pozwolić dotykać ciała - stwierdził detektyw. - Możecie. - To nie twoja sprawa. Chloe zrobiła krok do przodu, zaledwie cale dzieliły jej twarz od twarzy Matta. - Owszem, moja sprawa, bo to moja parafia i mój kościół. A mój ksiądz chce pomodlić się nad ciałem ofiary. Ten nieszczęśnik ma do tego prawo. - Jeśli należał do Kościoła katolickiego. Chloe prychnęła ze zniecierpliwieniem. - Należał. W przeciwnym razie dlaczego zostałby przybity do krzyża? - Morderca... - Morderca może również być katolikiem. Ofiara na pewno. Przekonasz się. - Nie pozwolę nikomu wtrącać się do śledztwa. Sędzia... - Sędzia niewątpliwie będzie chciał wtrącać się do twojego śledztwa. I doskonale wiesz, Matt, że jeśli ojciec Brendan spojrzy na ciało i pomodli się nad nim, to w żaden sposób nie przeszkodzi w śledztwie. - Cholera. - Diel westchnął. - Jak się dowiedziałaś? Chloe niemal się uśmiechnęła, kąciki jej ust uniosły się leciutko. - Mam skaner. - Mogłem się domyślić. Dobrze, już dobrze, pogadam z technikami kryminalistyki. 24
- Gadanie to za mało. - Nie rób z tego problemu natury religijnej. - To jest problem natury religijnej. Ku zaskoczeniu Brendana Matt Diel uśmiechnął się szeroko. - Ciągle jesteś ostra jak brzytwa. - Dzięki temu przetrwałam. - Jej uśmiech był lodowaty.
ROZDZIAŁ 2 Dziękuję. - Brendan spojrzał na Chloe, kiedy Matt odszedł w stronę ołtarza. Wzruszyła ramionami. - Będę pod ręką, ojcze. Umiem sobie radzić z tymi facetami. Kiedyś byłam jedną z nich. To jedyne wyznanie osobiste, jakie Brendan od niej usłyszał. Ciekaw był, czy kiedyś naprawdę pozna tę kobietę. - Muszę zadzwonić do biskupa - przypomniał sobie. O Boże, biskup! - I do Lucy. - Jasne. Proszę iść. Nie pozwolę im go zabrać przed powrotem księdza. - Dziękuję - powiedział przejęty wdzięcznością, bo nagle ta kobieta stała się dla niego opoką. Bardzo potrzebował teraz kogoś, na kim mógłby się wesprzeć. - Czy sądzisz, że uporają się ze wszystkim przed nabożeństwem? - Zapytam Diela. Chyba tak, jeśli się pospieszą. Jakie to ma znaczenie? Czyż po tym wszystkim byłby w stanie odprawić w kościele wieczorną mszę? - Lepiej będzie przenieść nabożeństwo do sali parafialnej. - Może i tak. To zależy od ciebie, ojcze, ale pospiesz się z podjęciem decyzji, bo już zaczynają się schodzić ludzie, którzy zgłosili się do dekorowania ołtarza. Gliny odprawiają ich z kwitkiem. - Jak udało ci się wejść do środka? - Mam swoje sposoby. No, jasne. Po raz pierwszy w życiu ojciec Brendan z radością uciekł z kościoła. 26
* ** Z poczuciem ulgi przemierzał niewielki dziedziniec dzielący kościół od plebanii. Usiadł przy biurku Lucy i zajrzał do jej kartoteki, żeby wezwać ją i Merva. Na szczęście oboje byli w domu i usłyszawszy, co się stało, obiecali niezwłocznie przyjechać. Jeśli chodzi o biskupa, cóż, najpierw musiał zmierzyć się z gorylem biskupa, księdzem, którego nigdy nie lubił. Ten człowiek niewątpliwie uzna, że za wydarzenia w parafii św. Symeona odpowiadał Brendan. Odczuł leciutką satysfakcję, słysząc, jak ksiądz gwałtownie wstrzymał oddech na wieść, co się stało. Co prawda ukrzyżowanie miało miejsce u św. Symeona, ale to diecezja będzie musiała zmierzyć się z problemem. A to oznaczało, że monsignore Crowell, ten krokodyl odźwierny, będzie musiał stawić czoło frontalnemu atakowi środków masowego przekazu. Jest jednak sprawiedliwość na świecie! - Co się tam, do cholery, dzieje, Quinlan? - warknął Crowell. - Powiedziałem już, wasza wielebność. - Ale nie powiedziałeś, dlaczego takie rzeczy przytrafiają się w twojej parafii. Brendan poczuł się tak, jakby znów był w marynarce. Po dwunastu latach sprawowania funkcji kapelana floty przyzwyczaił się do ponoszenia odpowiedzialności za wszystko, co było choćby najmniej związane z jego wiarą, kaplicą czy kongregacją. Nie zadawał sobie trudu walczyć z tym. Połowę z tych dwunastu lat spędził na morzu, cierpiąc na chorobę morską, i obecne stanowisko odpowiadało mu znacznie bardziej niż poprzednie. Przynajmniej pod jednym względem. Dlatego zdobył się na cierpliwość. - Monsignore - powiedział najłagodniej, jak potrafił. - Moja parafia nie może być obwiniana za to, że jakiś podły, chory na 27
umyśle człowiek postanowił na jej terenie popełnić takie wyjątkowe przestępstwo. - Nie? Pozwolę sobie zauważyć, że nigdzie indziej to się nie wydarzyło. Nie wydarzyło się także i tutaj przed twoim przyjazdem. - Mam nadzieję - stwierdził Brendan. Przypomniał sobie nieszczęśnika, którego ciało wisiało na krzyżu w kościele, i doszedł do wniosku, że były jednak gorsze rzeczy od rozmowy z księdzem Crowellem. - Nie chciałbym myśleć, że to w tej diecezji zjawisko nagminne. - Quinlan! - Przepraszam. - Ta niefrasobliwość kiedyś cię zgubi. Brendan podejrzewał, że w oczach Crowella już był zgubiony. Co mógł poradzić na to, że jego sposobem rozładowania stresu jest humor i muzyka? Albo że uwielbia dobre żarty? Cóż, prawdę mówiąc, mógł poradzić, ale nie chciał zmienić się w surowego, skłonnego do osądzania innych, zgorzkniałego człowieka. W Kościele katolickim takich kapłanów było aż za wielu. - Wcale nie żartowałem, monsignore. Mówiłem szczerze. - Niech zwierzchnik przetrawi te słowa. - Oczywiście do tej pory nic podobnego nie miało miejsca. I oby Bóg dał, by nie wydarzyło się i w przyszłości. Niestety, teraz się stało. Zakładam, że wasza wielebność chciałby, bym dołożył wszelkich starań, żeby dopomóc policji? W odpowiedzi powinno paść zwięzłe: tak, Brendan miał jednak do czynienia z hierarchią kościelną, która zawsze starała się okrywać wszystko tajemnicą. Był pewien, że Crowell nie zgodzi się, żeby taki wolnomyśliciel jak on kłapał dziobem bez żadnego nadzoru. Uśmiechnął się ponuro. - Pozwól, Quinlan, że porozmawiam z biskupem. Biskup, jego wielebność Arthur A. Rourke, był dobrym i uprzejmym człowiekiem, który nie miał pojęcia, że otaczali go 28
rozpolitykowani intryganci. Brendan zdawał sobie sprawę, że jego ocena była niesprawiedliwa. Większość współpracowników biskupa w niczym nie przypominała Crowella, który, Brendan dałby za to głowę, ostrzył sobie zęby na kardynalską purpurę. - Oczywiście, monsignore. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że policja przebywa na terenie kościoła i chce rozmawiać z pracownikami parafii. - Cóż, oczywiście muszą współpracować z policją - oświadczył Crowell, świadom, że o mało nie posunął się za daleko - ale pewnie nikt nic nie wie. - Poza mordercą czy mordercami. - Dopilnuj, żeby nikt nie rozmawiał z prasą. Wszelkich informacji udzielą władze diecezji. - Tak przewidywałem. Uprzedzę wszystkich. Crowell odwiesił słuchawkę bez pożegnania. Zawsze tak nagle przerywał rozmowę, przynajmniej z ojcem Brendanem. Siedząc przy biurku Lucy, Brendan wykorzystał rzadko trafiającą mu się chwilę samotności na roztrząsanie ponurych wydarzeń, do jakich doszło w jego kościele. Nie potrafił wyjść ze zdumienia, że ludzki mózg może być aż tak spaczony, by zaplanować uśmiercenie człowieka w taki sposób. Brendan miał nadzieję, że nie znał ofiary. Niestety, jego nadzieja okazała się płonna. * ** Wychodzący z plebanii Brendan zderzył się w drzwiach z ojcem Dominikiem Montague' em, który najwyraźniej wracał z sali parafialnej. Wysoki, szpakowaty mężczyzna o stalowoszarych oczach robił imponujące wrażenie. Brendan pragnął tak właśnie wyglądać. Już na pierwszy rzut oka było widać, że Dominie został stworzony, by zajść wysoko. Przynajmniej do godności biskupa. Dlaczego więc został zwyczajnym wikarym w parafii św. 29
Symeona, podlegającym znacznie młodszemu proboszczowi? Brendan tego nie wiedział; nikomu z jego przyjaciół też nie udało się zdobyć żadnych informacji. Dominie zaś niczego nie wyjaśniał, nie wiadomo zresztą, czy sam wiedział. - Co się dzieje, Brendanie? - zapytał teraz prosto z mostu - W kościele ukrzyżowano człowieka - odparł Brendan, także niczego nie owijając w bawełnę. Natychmiast zapragnął cofnąć swoje słowa. Kłóciły się z jego taktem i rozwagą. Właściwie zabrzmiały niemal jak ponury żart. Tak też potraktował je początkowo Dominie. Brendan dostrzegł w twarzy starszego mężczyzny wyraz zniecierpliwienia, potem zaczęła do niego docierać prawda. - Ty nie żartujesz, prawda? - Na Boga, chciałbym, żeby to był żart! Już po próbie? - Tak, ale policja zatrzymała wiernych, żeby spisać nazwiska, adresy i telefony. Nie są tym zachwyceni i żądają wyjaśnień. Brendan zawahał się. Z jednej strony zamordowana w kościele ofiara. Z drugiej jego trzódka, niepotrzebnie'niepokojona. Wszyscy ci ludzie przyszli rano do kościoła już po Sally i katechetach. - Zobaczę, co da się zrobić. Czy wśród policjantów znajduje się detektyw Matt Diel? - Nie, sami mundurowi. - Dobrze, zaczekaj chwilę. Z podwórza wchodziło się bocznymi drzwiami do zakrystii, w której księża przebierali się do mszy, a stamtąd prosto przed ołtarz. Detektyw Diel nadal był w kościele i rozmawiał z jednym z techników kryminalistyki. Brendan dostrzegł również Chloe, siedzącą w pierwszej ławce ze złożonymi rękami i uważnym, czujnym wzrokiem. Przyszło mu do głowy, że wyglądała jak Walkiria, gotowa ruszyć do boju. - Detektywie Diel! - zawołał Brandon. Matt Diel odwrócił się natychmiast. Bez słowa zostawił technika i podszedł do księdza. Ciało, dzięki Bogu, nadal było 30
okryte całunem, chociaż wokół wysokiego drewnianego krzyża ustawiono drabiny. - Tak, ojcze? - odezwał się przyjaźnie Diel, ale ksiądz nie ufał jego serdeczności. - Chciałbym zapytać, dlaczego pańscy ludzie niepokoją obecnych w kościele parafian. - Musimy wiedzieć, kim są. Może w przyszłości trzeba będzie ich przesłuchać. - Kościół służy wszelkimi informacjami. Przestańcie nękać tych ludzi. Mają tu wrócić wieczorem i zostać przyjęci do wspólnoty wiernych. Nie podoba mi się, że pan straszy moją trzódkę. - A mnie nie podoba się zabijanie ludzi - stwierdził beznamiętnie Matt. Morderstwa jednak się zdarzają. - Czy mógłby pan podać mi choć jeden powód usprawiedliwiający traktowanie tych ludzi jak kryminalistów? - Popełniono morderstwo. Punkt dla niego. Brendan czuł rosnącą irytację. - Nie ma pan podstaw do podejrzeń, że ktoś z nich jest w to zamieszany. - Byli obecni przy znalezieniu zwłok, ojcze. Ktoś z nich mógł przyjść tutaj... z innej przyczyny. - Naprawdę pan sądzi, że jeden ze świeżo nawróconych mógłby zrobić coś podobnego? Czy z takim sercem przyszedłby do Kościoła? Przecież to jest cios w istotę wiary. Matt kiwnął głową. - Mógł to być również cios wymierzony w pana, ojcze. Brendan zaniemówił. - To niespotykany sposób popełnienia zbrodni - ciągnął Matt beznamiętnie. Narzuca się podejrzenie, że było to jakieś przesłanie. - Tak - potwierdziła Chloe, która do nich podeszła - to prawda. Równie dobrze mogło to być przesłanie skierowane do każdego z naszych parafian. 31
Brendan zabronił sobie nawet myślenia o takiej możliwości. Miał ważniejsze sprawy na głowie. - Pan musi prowadzić dochodzenie w sprawie zbrodni, a ja muszę dbać o swą owczarnię. Pańscy ludzie mi przeszkadzają. Detektyw oniemiał a po chwili powiedział: - Wykonuję tylko swój zawód, ojcze. Przykro mi, że dręczę pańskich parafian, ale ten człowiek, który wisi na krzyżu, zapewne również był dręczony. Nasz świat bywa czasem miejscem pełnym udręki. - Odwrócił się w stronę Chloe. - Ty powinnaś to wiedzieć najlepiej. - Ani mi się waż! - warknęła Chloe. - Nie masz prawa okazywać braku szacunku ofierze, księdzu czy parafii, żeby na mnie się odegrać. Możesz przesłuchać tych ludzi w poniedziałek, niekoniecznie dzisiaj. Parafia dysponuje ich nazwiskami. Matt wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale wzruszył tylko ramionami i zwrócił się do Brendana. - Dobrze, przerwę spisywanie nazwisk i telefonów świadków. Jeśli obieca ksiądz dostarczyć mi ich dane, gdyby okazały się potrzebne. - Może pan zadzwonić w poniedziałek do biura. I radzę być uprzejmym w stosunku do sekretarki. Ona nie jest tak potulna jak ja. - Brawo, ojcze - wtrąciła Chloe z lekkim uśmiechem. Matt skrzywił się i Brendan znowu wyczuł panujące pomiędzy tymi dwojgiem napięcie, zupełnie jakby burza z piorunami wisiała nad ich głowami. - Idziesz mylnym tropem-stwierdziła Chloe beznamiętnie. - Tego nie zrobił człowiek, który przez dziewięć miesięcy ciężko pracował, żeby zostać przyjętym na łono Kościoła. - Hej, Matt! - zawołał jeden z techników z drabiny ustawionej na prawo od krzyża. Jedno z ramion zostało odsłonięte i Brendan poczuł, że żołądek zacisnął mu się w węzeł. - Tak? - Matt popatrzył na technika. - Nie możemy zdjąć ciała. Musimy je zabrać razem z krzyżem. 32
- Dlaczego? - Może byś podszedł tutaj i spojrzał na te gwoździe? - Nie, dziękuję. - Matt zdecydowanie potrząsnął głową. - Krzyż musielibyśmy zabrać tak czy owak. - W takim razie bierzcie wszystko. Brendan czuł, że powinien zaprotestować. Krzyż został ufundowany przez jednego z parafian przed pięćdziesięcioma laty, kiedy wzniesiono kościół św. Symeona. Stanowił jego integralną część, podobnie jak witraże i staroświeckie konfesjonały. Przetrwał reformy Soboru Watykańskiego II, kiedy kościoły zaczęły zmieniać wystrój. Krucyfiksy pozdejmowano wówczas z ołtarzy, żeby w imię ekumenizmu do tego stopnia zatracić katolicki charakter świątyni, że niekiedy tylko plakietka na odrzwiach pozwalała zidentyfikować wyznanie. Zdawał sobie jednak sprawę, że ten krzyż nie mógł pozostać w kościele św. Symeona po tym, co się stało. Krzyż był zawieszony nad ołtarzem na umocowanych do sufitu łańcuchach i ze względu na ciężar został z pewnym trudem opuszczony na dół. Czterech ludzi dźwigało go od dołu, podczas gdy stojący na drabinach podtrzymywali poziomą belkę. Wreszcie jednak został złożony na podłodze pod ołtarzem. - O Matko Przenajświętsza - wyszeptał ktoś za plecami Brendana. Ksiądz odwrócił się i zobaczył siostrę Philomenę LeBlanc, ubraną jak zwykle w dżinsy i podkoszulek z logo parafii. Siostra Phil, jak ją powszechnie nazywano, była wysoką, chudą jak patyk rudowłosą kobietą, która rozbawiała uczniów, porównując się do znaku drogowego „stop". Zawsze była uśmiechnięta. Prawie zawsze. Teraz jej twarz wyrażała grozę. Ujęła rękę Brendana. - Chloe do mnie zadzwoniła. Jak się trzymasz, ojcze? - Dobrze, siostro - odparł odruchowo. Myślał o ciele rozpiętym na krzyżu, o nieszczęsnej ofierze zbrodni. O tym, co 33
musiał zrobić. Bez słowa podszedł do zwłok. Ukląkł przy krzyżu i zaczął odmawiać modlitwę za umarłych. Za późno na ostatnie namaszczenie. Phil uklękła po drugiej stronie i przyłączyła się do modlitwy. Przez chwilę obecni w kościele obserwowali tę scenę w milczeniu. Potem ktoś - Brendan nie zauważył kto - odsunął całun z twarzy. Cały świat zawirował mu przed oczami, pod wpływem szoku nie mógł złapać tchu. Zaciskał ręce, aż mu kostki zbielały i kiwał się na kolanach, jęcząc: - Nie, nie, nie... To był Steve King.
ROZDZIAŁ 3 Uporządkowałeś teren? - Do czysta - odparł świadek zabójstwa. - Nikt nie dojdzie, gdzie ten chłopak zginaj. - Co zrobiłeś z ciałem? - zapytał mężczyzna. - Wolę nie wchodzić w szczegóły - odparł świadek. Pomyślał, że zawsze tak było. Oni posyłali tylko malutkie, paskudne kulki i nie zawracali sobie głowy drobiazgami. Do niego i takich jak on należało dopilnowanie, żeby ręce i kartoteki tamtych pozostały czyste. - Przeczytasz o tym w gazecie. - Żadnych gazet. Do diabła, czy ten idiota uważa, że można zamordować człowieka tak, by media się o tym nie dowiedziały? Chyba że zniknąłby bez śladu, ale to nie wchodziło w grę. - Zadbałem, o to, żeby nikt się nie domyślił, co naprawdę się wydarzyło - powiedział świadek beznamiętnym głosem. - I o to chodzi - warknął mężczyzna, mierząc świadka surowym spojrzeniem. Wiadomo, dlaczego cyngiel to zrobił? Świadek potrząsnął głową. - Nie. Wybrałeś go, bo chciał dopaść księdza. Wszyscy zachodzą w głowę, dlaczego stuknął tego chłopaka. - Cóż, dopóki nie dokończy roboty... - zawiesił głos mężczyzna. Tak, pomyślał świadek. Miej go na oku i nie przejmuj się trupami, które po drodze zostawia za sobą. Może niepotrzebnie wchodził w ten interes. * ** Z trudem wyniesiono krzyż z ciałem Steve'a Kinga. Przedstawiciele prasy już zdążyli zebrać się przed wejściem, więc 35
ukrzyżowane zwłoki zostały szczelnie zakryte czarnym plastikiem. Matt Diel, który uzyskał wszelkie możliwe informacje od ekipy technicznej, odwrócił się do Chloe Ryder. Siedziała w pierwszej ławce i składała z białego papieru delikatne figurki zwierząt. Na ławce obok niej stała już spora kolekcja. Wydawała się całkiem nieświadoma tego, co wokół niej się działo, ale Matt znał ją na tyle, by nie dać się nabrać. Chociaż właściwie trudno powiedzieć, że ją dobrze znał. Stanowiła dla niego zagadkę od dnia, w którym spotkali się po raz pierwszy w dawnych czasach, gdy oboje byli w służbie mundurowej. Miała nosa, więc sądził, że z czasem razem trafią do wydziału zabójstw. Tymczasem ona opuściła policję w niejasnych okolicznościach, a on wstąpił do brygady. A teraz siedziała w pierwszej ławce kościoła i mydliła mu oczy papierowymi figurkami, podczas gdy on doskonale wiedział, że nic nie umknęło jej uwagi. I nadal była, do jasnej cholery, równie piękna jak kiegdyś. Dawniej nie było w niej tego chłodu. Teraz odnosił wrażenie, że zamarzłby na kość, gdyby odważył się zbliżyć do niej na odległość metra. Matt nigdy nie należał do strachliwych. Podszedł do Chloe zdecydowanym krokiem. Była związana z tą parafią i dla jej własnego dobra będzie lepiej, żeby okazała się skłonna do rozmów. Usiadł w następnej ławce, wpatrując się w plecy Chloe. Miał nadzieję, że wyprowadzi ją z równowagi, tak jak ona jego wyprowadzała z równowagi. Niestety. Nawet się nie obejrzała, a jej składające karteczki palce nie znieruchomiały ani na chwilę. - Co wiesz o ofierze? - zapytał. - Niewiele. - Nie przestawała składać papieru i na niego nie spojrzała. Żałował teraz, że nie usiadł obok Chloe. - Dwadzieścia dwa lata. Kończył studia na Wydziale Zarządzania i 36
Administracji Uniwersytetu Południowej Florydy. Zastanawiał się poważnie nad wstąpieniem na jesieni do seminarium. - Chciał zostać księdzem?! Chloe podniosła do góry figurkę maleńkiego jednorożca i obracała ją w palcach, jakby chciała sprawdzić, czy niczego mu nie brakuje. - Zdradziłeś się ze swoimi uprzedzeniami, Matt. - To nie żadne uprzedzenia. Po prostu nie rozumiem, jak chłopak w tym wieku może rezygnować ze wszystkich życiowych przyjemności. - To znaczy z kobiet? - I innych. - Rozumiem. - Odstawiła jednorożca, najwyraźniej uznając, że był skończony, i wyjęła z torebki następną karteczkę. - Jestem pewna, że wielu księży wcale nie uważa, że zrezygnowali ze wszystkich życiowych przyjemności. Prawdę mówiąc, czytałam niedawno badania, z których wynikało, że większość księży jest zadowolona z tego, czym się zajmuje. - Doprawdy? - Doprawdy. Boże, rozmowa z nią przypominała walenie głową w mur. - Co jeszcze o nim wiesz? - Był naprawdę dobry. Szanowany w kościele. Wspaniały wolontariusz, i to od czasów szkolnych. Pracował chyba w jakimś barze szybkiej obsługi. - Nie wiesz w jakim? Potrząsnęła głową. - Rodzice? - Ojciec nie żyje. Chyba od ośmiu lat. Matka w więzieniu. Potrąciła kogoś samochodem i zbiegła, nie udzieliwszy pomocy rannemu. Znęcała się nad synem, przeczytasz w aktach, że Steve'a Kinga kilkakrotnie zabierano z domu. Matka wpadała w ciąg alkoholowy, biła dzieciaka, potem wysyłano ją na odwyk i przez pewien czas była czysta jak łza. 37
- Tak, już rozumiem, więc on szukał ucieczki. Chloe odwróciła się wreszcie i spojrzała na Matta, ale to skromne zwycięstwo miało gorzki smak. - Kościół nie potrzebuje ludzi szukających ucieczki. Tu nie można się ukryć. Matt nie odpowiedział. Poczuł nagły przypływ wrogości. Nie miał pojęcia, skąd się w nim wzięło pragnienie, żeby potrząsnąć nią tak mocno, by opadła z niej ta lodowa skorupa. Dlaczego, u licha, tak mu na tym zależało? - Był gejem? - zapytał bez zastanowienia. - Stereotypy, Matt. - O co ci chodzi? - Nie myślał stereotypami i to stanowiło jego atut. - O to, że nikt nie zostaje księdzem, rezygnując tym samym na zawsze z kobiet, jeżeli nie jest gejem. Mam rację? Matt pochylił się tak, że tylko cale dzieliły ich twarze, i spojrzał wprost w lodowate niebieskie oczy Chloe, nie przejmując się wiejącym od niej chłodem. - Wyjaśnijmy sobie coś. Prowadzę dochodzenie w sprawie morderstwa. Szukam motywu, który mógłby popchnąć kogoś do zabicia tego biednego chłopaka. Czy to jasne? - Oczywiście. - Twarz Chloe nie zdradzała żadnych emocji. - Zsiądź więc z tego wysokiego konia i nie zachowuj się, jakbyśmy mieli tu zaraz stoczyć walkę. Próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki zboczeniec mógł przybić tego chłopaka do krzyża. Jeśli nawet dotąd nie przeszło ci to przez myśl, to bądź łaskawa przyjąć do wiadomości, że moim zdaniem było to wyjątkowe barbarzyństwo. - Był gejem - powiedziała Chloe, nie mrugnąwszy okiem. - Narkotyki? - Nie mam pojęcia, jak mógłby się z nimi zetknąć. Postawił sobie za punkt honoru, żeby skończyć studia z wyróżnieniem, wziął kredyt studencki i pracował na własne utrzymanie, a resztę czasu spędzał tutaj. Był czysty. 38
Matt zanotował to i rozparł się na ławce. - Trudno się dopatrzyć motywów morderstwa. Po raz pierwszy zmienił się wyraz twarzy Chloe. Pojawił się na niej wyraźny żal. - Nie - powiedziała cichym głosem. - Nie było najmniejszego powodu, dla którego ktoś mógłby go zamordować. Oboje wiedzieli, że to nieprawda. Zawsze istnieje motyw zbrodni, chociaż czasami wydaje się wątły albo kompletnie szalony. W większości wypadków motyw sam się narzuca: chciwość, strach, nienawiść, gniew. Ale w tego typu zbrodniach... Matt zerknął na ołtarz, brak krucyfiksu wyraźnie rzucał się w oczy, bardziej niż gdyby krzyż wisiał na swoim miejscu. Tego typu zbrodnia była podyktowana wyjątkowym motywem. Zawierała pewnego rodzaju przesłanie. Spojrzał w dół, na swe nagryzmolone notatki. - Z kim mam pogadać o ofierze? - Z ojcem Brendanem. Był duchowym przewodnikiem Steve'a. - Co to oznacza? - Najogólniej mówiąc, pomagał Steve'owi zastanowić się, czy jego powołanie było prawdziwe. - Jasne. Z kim jeszcze? - Z Mervem Haskellem, kierownikiem administracyjnym. Steve bardzo pomagał w kościele. I z Sally Tutweiler, odpowiedzialną za edukację religijną. Steve był jednym z katechetów. Matt wydał ciężkie westchnienie. - Musiał przecież zrobić coś, czym kogoś straszliwie wkurzył. Chloe potrząsnęła głową. - Może powinieneś poszukać kogoś, kto wkurzył się do nieprzytomności na Kościół? Albo na któregoś z księży? - Od jak dawna jest tu ojciec Brendan? 39
- Trochę ponad pół roku. - Sprawdza się? - Ludzie przeważnie go lubią. Ale wiesz, jak jest. - A ten drugi ksiądz... - przerzucił stronice notesu - Dominie Montague. - Przyjechał tu dziesięć dni temu. Matt poderwał głowę. - Skąd? - Z kancelarii diecezji. Pracował w trybunale małżeńskim. - Co to jest ten trybunał małżeński? - Podejmuje decyzje w sprawie unieważnienia ślubów kościelnych. - A jeśli nie wyrazi zgody? - To teoretycznie katolikowi nie wolno powtórnie się ożenić. Jeśli to zrobi popełnia cudzołóstwo i nie może już nigdy przystąpić do komunii. - Dziwne, że to nie on padł ofiarą zbrodni. Ze zdumieniem dostrzegł na ustach Chloe lekki uśmiech. - Naprawdę cię to dziwi? * ** Lucy Gallegos wypłakała już wszystkie łzy, a teraz wpatrywała się nieprzytomnymi, zaczerwienionymi oczami w przestrzeń. Siostra Phil pogłaskała ją po plecach, niestety, nie miała żadnego magicznego środka, przynoszącego ukojenie. Wszyscy lubili Steve'a. Ona również lubiła Steve'a. Nigdy go nie uczyła, ale ponieważ uczęszczał do szkoły średniej św. Symeo-na, więc poznała go w tamtych trudnych czasach, nim odszedł z domu, by żyć na własny rachunek. W tamtych trudnych czasach, gdy próbował walczyć ze swą orientacją seksualną. Zadzwonił telefon, Lucy podniosła słuchawkę. - Parafia św. Symeona... tak, to prawda. - Przez chwilę w milczeniu słuchała, potem cicho westchnęła. - Tak, dzisiaj o wpół do ósmej. Wszystkie jutrzejsze msze zostaną odprawio40
ne zgodnie z planem w sali parafialnej. - Kolejna przerwa. -Tak, wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. Dziękuję, powtórzę mu. Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do Phil. - Pewnie przez cały dzień będę w kółko odpowiadać na te same pytania. Phil ucieszyła się z powrotu dawnej, gderliwej Lucy, którą znała i kochała przez te wszystkie lata. Lucy nigdy nie była szczęśliwsza niż wtedy, kiedy samotnie stawiała czoło obecnym na zebraniu parafialnym, albo, w ostatnim okresie, dając odpór nielicznym malkontentom, którzy przychodzili do niej z plotkami na temat ojca Brendana. Jeśli żyjący w celibacie ksiądz i babcia wnukom mogli stanowić idealną parę, to byli nią właśnie Lucy i ojciec Brendan. - Jak on się trzyma? - zapytała Phil, wskazując głową drzwi do gabinetu Brendana. - Tak jak przypuszczaliśmy, siostro. Próbuje być dzielny i przeżyć jakoś ten weekend, ale drogo go to kosztuje. - Powinnam wpaść i się z nim przywitać? - zapytała Phil. Dzięki silnej więzi duchowej, łączącej proboszcza z sekretarką parafii, Lucy nie tylko doskonale znała rozkład zajęć Brendana, ale również potrzeby jego serca. Teraz potrząsnęła głową. - On pewnie akurat wprowadza poprawki do kazania wielkanocnego. Nie może nie wspomnieć o tym, co się stało, bo wyszedłby na człowieka bez serca. - A z pozostawionych bez odpowiedzi pytań rodzą się plotki - stwierdziła Phil. - Właśnie. Musi w jakiś sposób pogodzić wiadomość o śmierci Steve'a z wielkanocnymi czytaniami, nie zmieniając równocześnie wielkanocnej homilii w panegiryk. Pewnie będzie się z tym męczył przez cały dzień. Wiesz, ile czasu zawsze poświęca przygotowaniu kazań. - Tego z całą pewnością nie chciałabym pisać - przyznała siostra Phil. 41
Jej uwagę przyciągnął jakiś ruch, więc podeszła do okna i zobaczyła Chloe pogrążoną w rozmowie z detektywem. Sądząc po wyrazie jej twarzy, ta wymiana zdań nie należała do najsympatyczniejszych i z każdą chwilą stawała się ostrzejsza. - Pozwolę ci teraz wrócić do pracy - powiedziała do Lucy. - Błogosławieni czyniący pokój? - mruknęła Lucy, która podążyła za wzrokiem Phil i również wyjrzała przez okno. - Błogosławieni powstrzymujący przyjaciół od wypowiedzenia słów, których później mogliby żałować - zawołała zakonnica od drzwi. * ** - Jeśli chcesz, żebym wyniósł się stąd przed piątą, to przestań mi przeszkadzać i pozwól, bym zabrał się do roboty. - Głos Matta niósł się echem po dziedzińcu, kiedy Phil wyszła z plebanii. Chloe zerknęła na Phil, ale zaraz wróciła spojrzeniem do Matta. - Dobrze, weź się do roboty, ale nie słuchaj plotek. Jeśli zależy ci na obiektywnych informacjach, to porozmawiaj z ludźmi, którzy spędzali z nim dużo czasu. - Słuchanie plotek to integralna część pracy gliniarza, Chloe. I ty doskonale o tym wiesz. To moje śledztwo, i zamierzam prowadzić je własnymi metodami. To mówiąc, ominął Chloe, lekko skinął głową Phil i niemal pędem wpadł do kościoła. Chloe zaklęła pod nosem i odwróciła się do przyjaciółki. - Ale żłób! Phil była zbyt mądra, żeby prosić o szczegółowe wyjaśnienia. Chloe sama jej powie, jeśli będzie miała ochotę. A jeśli nie będzie miała, to nawet na mękach nikt nie wydusi z niej ani słowa. Postanowiła więc zacząć ogólnikowo. - Jak się trzymasz? - Boję się, że to będzie koszmar - odparła Chloe. - Jakiś intrygant uraczył jednego z policjantów rewelacją, że ojciec Brendan i Steve byli kochankami. 42
- Niektórzy ludzie wstydu nie mają! - wybuchnęła z gniewem Phil. - Nie wiem, na kogo jestem bardziej wściekła. Na tego bydlaka, który zamordował Steve'a, czy na tego, który próbuje przybić ojca Brendana do krzyża razem z nim. Phil pokiwała głową. Niewielu ludzi potrafiło ocenić nastroje Chloe. Choć przyjaciółka otwarcie przyznała się do gniewu, w głębi jej błękitnych oczu czaiło się coś jeszcze. Coś bardzo osobistego i niezwiązanego z obecnymi wydarzeniami w parafii. Może w przeszłości coś zaszło między Chloe a tym detektywem? To były tylko przypuszczenia Phil, która doskonale wiedziała, że nie ma co oczekiwać wyjaśnień od Chloe. - Takie pogłoski krążyły w parafii przez cały czas - stwierdziła Phil. - Większość ludzi uważa, że połowa księży i zakonnic to homoseksualiści, a druga połowa sypia ze sobą nawzajem. Ten facet wygląda mi na dość bystrego, by zdawać sobie z tego sprawę. - Nie bądź taka pewna. Zdajesz sobie sprawę, że wystarczy, iż policja spróbuje choćby sprawdzić tę informację. Chyba wiesz, jakie będzie to miało konsekwencje dla ojca Brendana. Ty powinnaś wiedzieć to najlepiej. Ta uwaga zabolała Phil, ale powstrzymała się od odpowiedzi, bo przecież Chloe nigdy dotychczas nie sprawiła jej przykrości. Bywała oschła, często skryta, lecz nigdy niegrzeczna. Phil postanowiła zająć postawę właściwą miłosierdziu i założyć, że Chloe nie zamierzała jej zranić i miała co innego na myśli. - O co ci chodzi, Chloe? - zapytała prosto z mostu. Chloe przeniosła wzrok na plebanię. - Ktoś chce go zniszczyć. Zbyt krótko był tu proboszczem, żeby parafianie stanęli w jego obronie. Też to kiedyś przerabiałaś. - W moim wypadku to była prawda - stwierdziła Phil. - Musiałam wyprowadzić się na drugi koniec kraju, żeby uciec od plotek. Tam nie byłoby już ze mnie żadnego pożytku. 43
Do jednego Phil nie miała odwagi głośno się przyznać. Gdyby zbyt mocno zaangażowała się w to dochodzenie, mogła przy okazji wyjść na jaw jej własna przeszłość. Była zakonnicą, więc jej orientacja seksualna nie miała znaczenia. Wiedziała jednak, co inni ludzie o tym sądzili. Zwłaszcza rodzice. Jako nauczycielka zdawała sobie sprawę, co to mogło oznaczać. - Nie dziwią mnie twoje opory - stwierdziła Chloe, jakby czytała jej w myślach. Phil zawsze zachodziła w głowę, jak osoba tak tajemnicza mogła równocześnie z takim wyczuciem odgadywać motywy postępowania innych. - Nie chciałabym, żebyś znowu została zraniona, ale nie wierzę, że Matt Diel odpowiednio poprowadzi śledztwo, a ojciec Brendan nie ma wystarczających znajomości, żeby wyjść z tego obronną ręką. - Nawet gdyby miał znajomości, przez myśl by mu nie przeszło, żeby z nich skorzystać - odparła Phil. - Nie jest stworzony na polityka. Chloe kiwnęła głową. - Dlatego musimy zrobić to za niego. Będę zajęta... czym innym. Phil spojrzała na nią zwężonymi oczami. - Chcesz prowadzić dochodzenie na własną rękę, tak? - Ktoś musi to zrobić. W jednym Matt się nie pomylił: to zbrodnia z przesłaniem. On jednak doszukuje się niewłaściwego przesłania. Człowiek zdolny do zrobienia czegoś podobnego nie poprzestanie na tym. To dopiero początek. Dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa Phil, wzdrygnęła się mimowolnie. Przeżegnała się odruchowo. - I wybaw nas od złego. - Czasami - mruknęła Chloe - musimy wybawić się sami. Dominie Montague podniósł słuchawkę i wykręcił prywatny, zastrzeżony numer jego eminencji Crowella. 44
- Dominie - powiedział, kiedy Crowell się odezwał. - Słyszałeś? - Cholernie dobrze słyszałem - warknął Crowell. - i słyszałem coś jeszcze. Quinlan i ten młodzik byli kochankami. Dominie przymknął oczy, ogarnęło go poczucie niesmaku i gniew. - Dlaczego, do licha, nic mi o tym nie powiedziano przed przyjazdem? - Bo miałeś dostarczyć dowodów, więc musiałeś pojawić się w parafii wolny od jakichkolwiek uprzedzeń. Trzeba to było załatwić dyskretnie. Bez robienia wokół tego zbędnego zamieszania i bez rzucania cienia na Kościół. Dominie doskonale znał metody postępowania Kościoła. Dokładał wszelkich starań, żeby unikać publicznych skandali i ukrywać wszelkie błędy i potknięcia kleru. W wypadku alkoholizmu księdza taka dyskrecja miała sens. Wysyłano człowieka na odwyk, a po powrocie tłumaczył swą nieobecność chorobą. Niektóre tajemnice stawały jednak Dominicowi kością w gardle, a od tego typu sekretów robiło mu się wręcz niedobrze. - Wiesz to na pewno? Crowell prychnął. - Gdybym wiedział na pewno, do czego ty byłbyś mi potrzebny? Policja mnie pyta, czy Ouinlan miał jakiś epizod homoseksualny. Skąd mam wiedzieć? Jest w tej diecezji od niespełna roku. Takie właśnie problemy wynikają z obowiązującej w Kościele zasady zachowywania tajemnicy, pomyślał Dominie z ironią. Zatęsknił za względnie spokojną pracą w trybunale. Dotychczas nie był zesłany do pracy w parafii. Wolał przebywać wśród książek i podobnych sobie ludzi, niż wchodzić w kontakt z szerokim światem i wszystkimi jego problemami. Choć podczas procesów unieważnienia związków małżeńskich czytał niekiedy wyjątkowo brudne historie. 45
Jeszcze mniej od roli zwykłego księdza w parafii odpowiadała mu rola szpiega. A został wysłany do św. Symeona, żeby przyjrzeć się Brendanowi Quinlanowi, bo diecezja zaniepokoiła się krążącymi o nim doniesieniami. Oczywiście Dominie nie został poinformowany ani o źródłach, ani też o charakterze zarzutów. Powiedziano mu tylko: „Jedź i sprawdź, co się tam dzieje". Po dziesięciu dniach nadal nie miał pojęcia, „co się tam dzieje", podobało mu się natomiast to, co widział. Choć bardzo nie chciał sprawić zawodu jego eminencji Crowellowi, bo bardzo źle było zrobić sobie z niego wroga, czuł się w obowiązku powiedzieć prawdę. - Nie zauważyłem tutaj niczego niewłaściwego. Brendan robi, co do niego należy. Jeśli ma kochanka, to nie mam pojęcia, gdzie się z nim spotyka. - Może ma się na baczności, bo jeszcze cię nie zna. - Jeżeli policjanci pytają, czy Brendan jest gejem, to tym samym sugerują, że ofiara była jego kochankiem. Pewnie chodzi im po głowie, że Brendan jest mordercą. - Gadanie! - warknął Crowell sarkastycznie. - Coś panu powiem, monsignore. Powieszenie zwłok ofiary na krzyżu wymagało udziału więcej niż jednej osoby. Albo kogoś o nadludzkich siłach. Powieszenie żywego człowieka było niemożliwe. - Nasz Pan został ukrzyżowany... - Nasz Pan - przerwał mu zdecydowanie Dominie - został ukrzyżowany przez oddział uzbrojonych żołnierzy. Nie przez pojedynczego człowieka. Crowell chrząknął. - Wydaje mi się, monsignore, że stawiapan na niewłaściwego konia-powiedział cicho Dominie, inieczekając na reprymendę, która musiała nastąpić po tym stwierdzeniu, odwiesił słuchawkę. Poczuł się lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich dwóch tygodni, odkąd dowiedział się, że zostanie tu wysłany i z jakiego 46
powodu. Nawet gdyby miał przez to już nigdy nie zobaczyć swojego przytulnego gabinetu w siedzibie diecezji. * ** Morderca kupił obie główne gazety lokalne. I nie mógł uwierzyć, że w żadnej z nich nie znalazł nawet wzmianki o zabójstwie. Minęły dwa dni. Dzisiaj powinna się pojawić przynajmniej krótka informacja. Przecież ciało musiało zostać odkryte w piątek rano. Spodziewał się również choćby drobnej migawki w wieczornym dzienniku telewizyjnym. Reporter powinien stać na tle kościoła i opowiadać o znalezieniu zwłok na pobliskim parkingu. A tu nic. Zrobiło mu się gorąco ze zdenerwowania. A jeśli ten szczeniak nie był martwy? Ale nie, przecież sprawdził. Dokładnie sprawdził. Więc... może ktoś go obserwował? Może zabrał stamtąd ciało? Dlaczego ktoś miałby to zrobić? Dlaczego?! Trzęsącymi się rękami odłożył gazetę. Coś źle poszło, piekielnie źle. A przecież musiał dopaść tego księdza, zanim będzie za późno.
ROZDZIAŁ 4 Chloe znalazła Brendana o dziesiątej wieczorem za szkołą. Rzucał piłką do kosza. Zatrzymała się poza oświetloną strefą i obserwowała przez chwilę, jak ksiądz biegł, kozłował, strzelał i znów biegł, kozłował, strzelał. Słyszała jego ciężki oddech, a kiedy stanął twarzą do niej, zobaczyła, że spływa potem. Raz za razem podbiegał do kosza, ale celnych rzutów było niewiele. Już samo to dawało do myślenia. Brendan był namiętnym miłośnikiem koszykówki. Rzuty za trzy punkty nie były dla niego problemem. Teraz wyraźnie chciał doprowadzić się do skrajnego wyczerpania. Kościół zadbał o oświetlenie boiska do koszykówki przez całą dobę z myślą o dzieciakach, które nie miały co ze sobą zrobić. Zazwyczaj boisko tętniło życiem aż do północy. Dzisiaj poza Brendanem nie było nikogo. Wieści już się rozeszły i nikt nie chciał, żeby jego dzieci bawiły się tam, gdzie ktoś został zabity. Wreszcie Chloe zdecydowała się wejść w krąg światła, żeby ksiądz ją zauważył. W pierwszej chwili chyba chciał ją zignorować, ale jednak zatrzymał się, wziął piłkę pod pachę i odwrócił się do niej twarzą. Otarł pot z twarzy rąbkiem przepoconego podkoszulka. - Jesteś głupcem, ojcze - odezwała się Chloe. - Na to wygląda. - zgodził się nieoczekiwanie. - Nie powinieneś być tutaj sam jeden. - Będzie, co Bóg da. - Naprawdę? - Podeszła bliżej. - Wydawało mi się, że nie wolno wystawiać Pana Boga na próbę. 48
- Katoliczka, która czyta Biblię? - Przemądrzały dupek. Wyzwisko sprawiło, że do Brendana wreszcie coś dotarło. Rzucił piłkę w róg ogrodzonego boiska, gdzie wraz z innymi miała czekać na okoliczne dzieciaki. - Zasłużyłem na to. - Może. Musisz przestać przed tym uciekać, ojcze. Odwrócił się i spojrzał na Chloe. - Ja nie uciekam. Próbuję przetrwać. - Może, ale wydaje mi się, że nie wiesz, ojcze, co się dzieje. Znów otarł pot i podszedł bliżej. - Co masz na myśli? - Ktoś na ciebie poluje. Przyglądał jej się przez chwilę, jego twarz zdradzała wyczerpanie i cierpienie nie do zniesienia. - Nie widzę związku. - Dostrzegłbyś, gdybyś wiedział, że ktoś od razu poinformował gliniarzy, iż Steve był gejem. I że gliny dopytują się o twoją orientację seksualną. - Nie mam żadnej orientacji. Jestem księdzem zobowiązanym do zachowania celibatu. - Przemądrzały dupek - powtórzyła Chloe. W pierwszej chwili sądziła, że Brendan jej nawymyśla. Ale on wziął z ławki ręcznik i wytarł nim twarz. - Mogą sobie mówić, co chcą. Steve był gejem. Wszyscy o tym wiedzieli. Może im się wydaje, że właśnie dlatego został zamordowany. Jak ten chłopak z Wyoming, Panie świeć nad jego duszą. - Przestań myśleć jak ksiądz, ojcze. Przestań myśleć jak dobry człowiek. Nie rozumiesz? Jeśli Steve zginął dlatego, że był gejem, to kto miał najlepszy motyw? Człowiek, który musiał ukrywać, że był jego kochankiem. Ktoś, kto za wszelką cenę musiał utrzymać ten fakt w tajemnicy. Brendan znieruchomiał na chwilę. 49
- Co ci chodzi po głowie, Chloe? - zapytał bez ogródek. - Myślę, że próbują cię wrobić, ojcze. Są na tym świecie siły, którym na niczym tak nie zależy, jak na uwikłaniu kolejnego katolickiego księdza w skandal natury obyczajowej. Znam gliniarzy. Tracą dociekliwość, kiedy im się zdaje, że już wszystko wiedzą. - Skąd wiesz, Chloe, że tego nie zrobiłem? - Bo widziałam, jak czasem na mnie patrzyłeś. Brendan zaniemówił i wpatrywał się w Chloe w osłupieniu. - To nie było ostentacyjne - zapewniła Chloe. - Nie martw się, ojcze. Nie jesteś taki jak większość mężczyzn, którzy zdają się mówić do moich piersi. Dałabym głowę za to, że jesteś mężczyzną heteroseksualnym. - Do licha - wymamrotał Brendan i opadł ciężko na ławkę. - Udało ci się wprawić mnie w okropne zakłopotanie. - To dobrze. To ci się przyda, ojcze. - Przepraszam - powiedział cicho. - Niepotrzebnie. My, katolicy, rozumiemy, że księża są tylko ludźmi. Ja się tym nie przejmuję. Nie jesteś agresywny. To kolejna rzecz, z której gliniarze z pewnością nie zdają sobie sprawy. Nie skrzywdziłbyś nawet muchy. Oni pewnie nigdy w to nie uwierzą. - Dziękuję. Wiesz, dawniej uczono księży, żeby nigdy nie patrzyli kobiecie w oczy. Kontakt wzrokowy uważano za zbyt podniecający. Z moich doświadczeń wynika, że najbezpieczniej patrzeć właśnie w oczy. Chloe roześmiała się cicho. - Tak. - Dobry humor prysł prawie równie szybko, jak się pojawił. - Problem polega na tym, ojcze, że musisz bardzo na siebie uważać. Westchnął i sięgnął po butelkę z wodą. - Wiesz - powiedział, odkręcając korek - zaczynam już popadać w paranoję. Nie chciałbym posunąć się w tym za daleko. 50
- W jaką paranoję? Wzruszył ramionami. - Chyba do diecezji dotarły zarzuty pod moim adresem. Ciągle odbieram anonimowe telefony. - Cóż, na pewno w tej parafii jest paru idiotów, którzy woleliby konserwatywnego księdza, rządzącego jak dyktator. - Wszędzie można znaleźć konserwatystów, którzy pragną powrotu do przeszłości. Brendan westchnął. - Jakie zarzuty do ciebie dotarły? - Najciekawsze jest to, że nigdy nie postawiono mi konkretnych zarzutów. Ogólnie kwestionowano to, co dzieje się w parafii. Co robić? Odnoszę wrażenie, że ktoś na mnie poluje, a ja nie mam pojęcia dlaczego. - Niedobrze. - Chloe podniosła głowę i spojrzała w puste niebo. - Chcę, żebyś mnie wysłuchał, ojcze. Musisz na siebie uważać. - Opuściła głowę i popatrzyła na Brendana. - To ukrzyżowanie było przesłaniem. Nie jestem jeszcze całkiem pewna, czy skierowanym pod twoim adresem, ale niewątpliwie przesłaniem. I na tym sprawa się nie skończy. - Dobry Boże. - Brendanowi opadły ramiona. - Wolałbym umrzeć, niż ponownie zobaczyć coś podobnego. - Możesz umrzeć, ojcze. Nie słuchasz mnie? - Słucham. - Uważaj na to, co mówisz, szczególnie glinom. Mają cię teraz na oku. Nawet niewinna uwaga może cię zaprowadzić za kratki. - Przecież nie pozostaje mi nic innego, jak tylko mówić prawdę. - Mów jak najmniej. Zaufaj mi, zamierzam to zbadać. - Dzięki, Chloe. Ale ona już zdążyła wtopić się w noc. * ** Telefon rozdzwonił się, kiedy Chloe wychodziła spod prysznica. Zanim owinęła się jednym ręcznikiem, a drugim okręciła 51
mokre włosy, włączyła się poczta głosowa. Zaraz jednak znów zabrzmiał dzwonek. Chloe, która była adwokatką w sprawach karnych, nigdy nie podawała swojego prywatnego telefonu ani adresu. Ludzi, z którymi często miała do czynienia, wolałaby raczej nie spotykać bez uprzedzenia na progu swojego mieszkania. Podeszła do telefonu przy drugim dzwonku i sprawdziła tożsamość rozmówcy. Diel Matthew. Nie miała specjalnej ochoty z nim rozmawiać, podniosła jednak słuchawkę przed czwartym sygnałem, aby uprzedzić włączenie się poczty głosowej. - Czego chcesz? - zapytała bez żadnych wstępów. Usłyszała westchnienie. - Jedna z najbardziej czarujących cech twojego charakteru, Chloe, to brak uprzejmości w każdej sytuacji. - Po prostu szybko przechodzę do rzeczy. Ty dzwonisz, ja jestem zmęczona, więc czego chcesz? - Chcę wiedzieć, czy będziesz mi rzucać kłody pod nogi podczas śledztwa? - Dlaczego miałabym to robić? - Może dlatego, że mnie nienawidzisz? Chloe usiadła na kanapie i starała się nie szczękać zębami, chociaż włączyła się klimatyzacja i owiewała strumieniem chłodnego powietrza jej wilgotne, nagie ramiona. - To nieprawda, że cię nienawidzę Matt. Nigdy cię nie nienawidziłam. - W porządku. Jesteś tylko w najwyższym stopniu obojętna. Milczała. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Będziesz mi przeszkadzać? - Chcę się tylko upewnić, że nie masz klapek na oczach. Matt westchnął znowu. - Rzadziej daję sobie założyć klapki na oczy niż większość ludzi. Powinnaś to wiedzieć najlepiej. 52
- Możliwe. - Chloe nie zareagowała na odwoływanie się do przeszłości. - Nie będę ci przeszkadzać, chyba że zabrniesz w ślepy zaułek. - A jak się o tym dowiesz? - rzucił wyzywająco. Chloe podniosła nogę i przyjrzała się pokrywającej ją od góry do dołu gęsiej skórce. - Czy słyszałeś kiedykolwiek o układzie: coś za coś? - Tak, nie jestem kompletnym idiotą, chociaż jestem tylko tępym gliną. Nie przejęła się jego irytacją. - Chcę ci zaproponować wymianę. Powiem ci, czego się dowiedziałam, jeśli ty również mi powiesz, czego się dowiedziałeś. - Zdajesz sobie sprawę, że nie mam prawa rozmawiać o śledztwie. - Oczywiście, że masz prawo. Nikt poza mną nie będzie o tym wiedział. Milczał przez parę chwil. - Chcesz ze mną pohandlować? A co masz na sprzedaż? - Nie przez telefon. - Wiedziała, że Matt dzwonił z komórki, bo chwilami głos zanikał i pojawiały się trzaski, a telefony komórkowe nie gwarantowały pełnej dyskrecji. - Knajpa Kramera na Fletcher. Za piętnaście minut. - Trzydzieści. - Dobrze, trzydzieści. I lepiej, żebyś miała coś na wymianę. ** Pół godziny później Diel obserwował wchodzącą do knajpy Chloe. Otaczała ją aura obcości, wyglądała jak istota z innej planety, nieznana tłumowi studentów i pijaków wypełniających bar. Mattowi udało się schronić przed nimi do zacisznego kącika, a wręczony kelnerce napiwek dawał szansę, że będzie się starała trzymać ciągle napływających nowych klientów z dala od niego. 53
Kiedy Chloe opadła na krytą dermą ławeczkę naprzeciw niego, Matt zauważył, że miała wilgotne włosy. Pewnie brała prysznic, kiedy do niej zatelefonował. To stwierdzenie wywołało w nim uczucia, których nie życzył sobie żywić w stosunku do tej królowej lodu. A jednak obraz połyskujących na jej skórze kropelek wody sprawił, że Matt poruszył się niespokojnie. Kelnerka pojawiła się przy nich natychmiast. - Co ma być? - Kawa bezkofeinowa - zamówiła Chloe. -1 tost pszenny. Bez niczego. Jadała zawsze jak ptaszek, jakby nie potrzebowała do życia substancji niezbędnych zwykłym śmiertelnikom. Matt nie miał tyle szczęścia. On potrzebował jedzenia, choć rzadko miał szansę na coś więcej niż kilka kęsów w przelocie. - Dla mnie góra naleśników z syropem klonowym, i kawa naturalna. Kiedy zostali sami, spojrzeli na siebie jak odwieczni przeciwnicy, którymi, zresztą, byli. Narastało między nimi napięcie. - Więc - powiedział Matt, starając się zignorować niepokój, jaki zawsze odczuwał w obecności Chloe. - Więc. - Kąciki jej ust leciuteńko uniosły się w górę. - Ty pierwszy. Wzruszył ramionami. - Dobrze. - Pomyślał, że jeśli nie dostanie od niej nic w zamian, to będzie ich ostatnie spotkanie. - Ofiara została zamordowana przed ukrzyżowaniem. Strzałem w tył głowy. Mały kaliber, prawdopodobnie dwadzieścia dwa. Są ślady prochu na czaszce. - To była egzekucja? - Albo chłopak nie słyszał skradającego się za nim przestępcy. Więcej dowiemy się po sekcji. Teraz ty. - Była szeptana kampania przeciwko ojcu Brendanowi. Jakieś mętne zarzuty zgłaszane do diecezji. Na twoim miejscu nie dawałabym wiary pogłoskom. 54
Matt spojrzał na nią z namysłem. - Dlaczego go nienawidzą? - Można się tylko domyślać. Kościół to zabawne miejsce, Matt. Istnieją ludzie gotowi na wszystko, byle tylko wrócić do średniowiecza. Konserwatyści to silna grupa, odrzucająca reformy Drugiego Soboru Watykańskiego. - On jest zbyt nowoczesny? - Dla niektórych na pewno, a dla innych za mało postępowy. Jak większość księży, także i on stara się znaleźć złoty środek. Stanowimy podobno jedność w Chrystusie, ale mamy swoje słabości, jak wszyscy. - W jaki sposób był w to zamieszany ten chłopak? - Nie powiedziałam, że był. Chciałam ci tylko uświadomić, że w łonie Kościoła dochodzi do rozgrywek. Westchnął. - Powiedz mi coś, czego nie wiem. Były na niego jakieś skargi do diecezji, tak? - Niewątpliwie tak. - Co mu zarzucano? Potrząsnęła głową. - Nawet on nie wie. Odbiera dziwne, anonimowe telefony z pytaniami, co się u nas dzieje. - Rozmawiałaś z nim? - Oczywiście. - Jesteś jego adwokatem? - Nie mówiłabym ci tego, gdybym była. - Chloe niedostrzegalnie się uśmiechnęła. Tych telefonów było tyle, że ksiądz zaczął podejrzewać, iż wpada w paranoję. Matt doszedł do wniosku, że to mogło mieć związek ze śmiercią chłopaka, ale nie powiedział tego na głos. - Będę o tym pamiętał. Co jeszcze? - Nic, co mógłbyś przedstawić sądowi. - Oszczędź mi złośliwości. Nie mam jeszcze powodu, żeby kogokolwiek stawiać przed sądem. 55
- Wiem. - Znów ten uśmieszek, jakby Chloe cieszyła się, że ma nad nim przewagę. Przez dwanaście lat był kapelanem w marynarce. Ma teczkę pełną pochwał. - Skąd o tym wiesz? - Znam ludzi, którzy mają kontakty w diecezji. - Dobrze. Co jeszcze? - Przed przyjazdem tutaj spędził dwa lata w klasztorze. - Dlaczego?! - Matt aż się pochylił. - Musisz go o to spytać. - Do licha! Dlaczego miałby mi powiedzieć? - Dlatego, że to uczciwy człowiek - odparła Chloe w chwili, gdy przed Mattem pojawił się cały półmisek naleśników. - Jasne - prychnął Matt. - Diogenes nigdy go nie znalazł. - Cóż - powiedziała, a lekki uśmiech zniknął z jej warg - najwyraźniej Diogenes nie szukał w kościele św. Symeona. * ** Poranne wydanie gazety znalazło się na ulicach około czwartej nad ranem. Prawie wszyscy jeszcze spali i samochody dostawcze poruszały się niemal pustymi ulicami. Zatrzymywały się przy każdym kiosku i zostawiały paczki świeżych gazet, zabierając jednocześnie zwroty z poprzedniego dnia, jeśli jakieś były. Domowi dostawcy rozwozili samochodami zafoliowane gazety i rzucali je na podjazdy czy trawniki, kiedy niebo na wschodzie zaczynało blednąc. Nie na takie wydanie wielkanocne ludzie czekali. Owszem, poniżej tytułu czerwoną farbą wydrukowano życzenia: „Wesołych Świąt Wielkanocnych", ale tuż obok zamieszczono wstrząsającą informację, która zdawała się pochodzić z innego świata-CZŁOWIEK UKRZYŻOWANY W KOŚCIELE Na utrzymanej w jaskrawych barwach fotografii widniała fasada kościoła św. Symeona, przed którą stały wozy policyjne a taśmy odgradzały miejsce zbrodni. 56
Dominic nastawił budzik na bardzo wczesną godzinę, więc znalazł się na frontowym podjeździe, zanim Brendan opuścił swój pokój. Wyjął gazetę z folii, z narastającym przerażeniem przeczytał artykuł, potem spiesznie zgniótł pismo i wyrzucił do pojemnika na śmieci za plebanią. Jeśli Brendan zechce zobaczyć, co napisano w gazetach, będzie musiał kupić nowy egzemplarz. Dominic po zastanowieniu doszedł do wniosku, że Brendan nie powinien czytać tego tekstu czy choćby nagłówka przy porannej kawie. Zmówił krótką modlitwę o przebaczenie mu miłosiernego oszustwa. Potem wrócił do kuchni i zaparzył dzbanek wyśmienitej kawy, od której zawsze zaczynali dzień. Kawę Starbucks wprowadził na plebanię Dominic, jako drobne folgowanie własnym zachciankom. Był księdzem diecezjalnym i nie musiał składać ślubów ubóstwa, więc jeśli rodzina miała ochotę wspomagać go finansowo, mógł sobie pozwolić na tego typu małe luksusy. Brendan jednakże był jezuitą, który bardzo poważnie traktował ślubowanie ubóstwa. Jeśli w ogóle zależało mu na jakichkolwiek dobrach doczesnych, to na ubraniu, które miał na grzbiecie, i na piłce do koszykówki z autografem Larry'ego Birda. Brendan twierdził, że ta piłka należała do jego ojca, który był fanatycznym kibicem drużyny Celtic. Dominie niejednokrotnie widział, jak proboszcz sięgał do własnej kieszeni, żeby wspomóc potrzebujących. Chodził w wystrzępionej sutannie, którą zmieniał na nową dopiero wtedy, kiedy parafianie zaczynali mu zwracać uwagę. Dominie podejrzewał, że całe skromne uposażenie proboszcza szło na fryzjera, benzynę i datki dla biednych. Z zadowoleniem zauważył, z jakim uznaniem jego nominalny zwierzchnik zareagował na zmianę gatunku kawy parzonej na plebanii. Zauważył także, że Brendan nigdy nie wzgardził biszkoptem do kawy, ale ograniczał się do jednego. Wstrzemięźliwy człowiek. 57
Dominie doszedł do wniosku, nalewając sobie filiżankę aromatycznego naparu, że nic dziwnego, iż monsignore Cro-well nie przepadał za Brendanem. Dla Kościoła, który dogadzał swoim funkcjonariuszom, dbając o zaspokojenie każdej ich zachcianki, duchowny taki jak Brendan był chodzącym wyrzutem sumienia. Szczególnie dla jego eminencji Crowella, który cenił tylko to, co najlepsze. Dominie bardzo był z siebie rad z powodu wyrzucenia gazety. I bez niej ból Brendana był dojmujący. * ** Inny człowiek z niecierpliwością czekał na poranne wydanie gazet. Zabójca przez całą noc nie zmrużył oka ze zdenerwowania, że mógł chybić, i niezmordowanie krążył po swym miłym, podmiejskim domku, starając się stąpać cicho, żeby nie zbudzić żony. Kiedy usłyszał przejeżdżający samochód, odczekał kilka minut i pobiegł po poranne wydanie. Trzęsącymi się rękami zapalił światło i odpakował gazetę. Był tak pewien, że znajdzie malutką notatkę, iż niemal przeoczył krzyczący nagłówek. A kiedy go zobaczył, kolana się pod nim ugięły. Naoczny świadek miał spokojniejsze sumienie - nie przyłożył przecież ręki do śmierci chłopaka - wyszedł więc po swoją gazetę dopiero wtedy, kiedy różowe wiosenne słońce rozproszyło poranną mgiełkę. Jak zwykle kupił gazetę w kiosku przed sklepem i nawet nie rzucił na nią okiem. Wsunął ją pod pachę i wszedł do sklepu, żeby kupić dużą kawę ze śmietanką, bez cukru. Potem wrócił do motelu i zasiadł przy rozchwianym stoliczku w rogu pokoju. Zdjął pokrywkę z kawy, dwukrotnie ją zamieszał i rozpakował gazetę. Zmartwiał. Potem rozdzwonił się telefon. 58
* ** - Co ty wymyśliłeś, do cholery?! - wybuchnął człowiek na drugim końcu linii, którego twarz świadek widział, ale nie znał jego nazwiska. - Ja nie... - Oczywiście, że ty nie pomyślałeś! Mój Boże, to miało być zrobione dyskretnie, a nie z wielkim hukiem. Co ty, do diabła, wyprawiasz?! - Ja nie... - Nie chcę słyszeć żadnych usprawiedliwień! Czy ty nie rozumiesz słowa „ukryć"? Człowieku, cała policja się tego uczepi. Cyngiel przez całe tygodnie, jeśli nie miesiące, nie odważy się nawet drgnąć, a ja chcę, żeby tego pieprzonego księdza szlag trafił. Naoczny świadek otrząsnął się wreszcie z szoku. - Ja tego nie zrobiłem! - wrzasnął do słuchawki. - Myślisz, że w to uwierzę? - Możesz wierzyć czy nie, ale ja jeszcze nie oszalałem. Znam swoją robotę. Zabrałem ciało spod kościoła. Powinno zostać znalezione w odległej alei! Odpowiedziało mu milczenie. On też milczał. Obaj zdawali sobie sprawę, co to znaczyło. Ktoś jeszcze wiedział, co się stało.
ROZDZIAŁ 5 Biszkopt pozostał nietknięty. Kawa ledwo ruszona. Brendan wyglądał jak cień młodzieńczego, pełnego energii człowieka, jakim był jeszcze wczoraj rano. Dominie jako ksiądz powinien dać mu pocieszenie, ale wszystkie wygłaszane przez duchownych banały wydawały się w ten słoneczny wielkanocny poranek nie na miejscu. Obietnica życia wiecznego i zbawienia nie mogła przynieść ulgi w cierpieniu spowodowanym tak potworną zbrodnią. Na to przyjdzie czas później. Dominie pomyślał, że mógłby tego dnia sam odprawić wszystkie msze, ale doszedł do wniosku, że Brendan powinien mieć jak najwięcej zająć, zanurzyć się w łasce świętego rytuału. Brendan skinął mu głową, wstał od stołu i wyszedł. Po chwili Dominie usłyszał skrzyp otwieranych bocznych drzwi, wiodących do kościoła. Do pierwszej mszy pozostawała jeszcze godzina. Zapewne proboszcz potrzebował modlitwy. Dominie pozostał jeszcze na chwilę przy stole, a jego myśli poszybowały daleko, oderwały się od Brendana. Dopiero teraz uświadomił sobie, że obaj z Brendanem słodko spali w czasie, gdy w pobliżu dokonywano tego haniebnego, zbrodniczego czynu. Znów przeszył go dreszcz trwogi, tym razem jeszcze silniejszy, przebiegł w dół kręgosłupa jak strużka lodowatej wody i oblepił go jak wilgotne, opadłe liście. * ** W kościele św. Symeona wszystkie ławki miały miękkie, wyściełane klęczniki. W wielu nowoczesnych kościołach zre60
zygnowano z nich ze względów finansowych albo też zgromadzenie ich nie chciało, ale kościół św. Symeona został zbudowany w czasach, kiedy uważano je za niezbędne. Ponieważ obyczaj klęczenia podczas mszy został wprowadzony dopiero w dziewiętnastym wieku, więc Brendanowi nie robiło różnicy, czy jego parafianie klęczeli, czy też stali podczas przeistoczenia, o ile okazywali należny szacunek, podobnie jak nie protestował przeciwko przychodzeniu wiernych do kościoła w szortach i podkoszulkach, byle tylko przychodzili. Ale czasami... tylko na kolanach można było powitać nadchodzącego Boga. Kiedy klęczał, przypominało mu się dzieciństwo, czasy nauki w seminarium i dwa lata spędzone w klasztorze, w którym leczył duszę. Po pewnym czasie klęczenie stawało się bardzo niewygodne, szczególnie dla kolan wielokrotnie kontuzjowanych przy grze w kosza, ale ta niewygoda była potrzebna Brendanowi. Pragnął w jakiś sposób uczestniczyć w męce Pana. Ból kontuzjowanych kolan był rodzajem mizernej pokuty. Proboszcz czuł się winny śmierci Steve'a Kinga, choć nie przyłożył do niej ręki. Zastanawiał się, czy mógł jej zapobiec. Sądził, że chłopak zginął w piątek wieczorem. Dopiero potem przypomniał sobie, że w piątek w ogóle nie widział Steve'a. Musiał więc zginąć w czwartek. Po adoracji? Brendan wzdrygnął się na tę myśl. Jeśli tak, to z pewnością mógł zapobiec zbrodni, gdyby został dłużej i pomógł zamknąć kościół. Pomyślał, że spał jak niemowlę w czasie, gdy młody człowiek umierał, a kościół był bezczeszczony... Ukrył twarz w dłoniach i zmagał się z cierpieniem ponad siły. Nie pierwszy raz w życiu Brendan poniósł ogromną osobistą stratę, ale dotychczasowe doświadczenie zdało się na nic. Zresztą ta zbrodnia była tak odrażająca, że ilekroć o niej pomyślał, czuł się, jakby dostał pięścią między oczy. Stanął wobec zła, z jakim się jeszcze nigdy w życiu nie zetknął. Wstrząsnęła nim nie tylko śmierć Steve'a, ale i sposób, 61
w jaki odebrano mu życie. W czyimś mózgu zrodziło się takie okrucieństwo, takie bluźnierstwo, takie... ZŁO. Podniósł głowę i spojrzał na ołtarz, ale nie było nad nim ani krzyża, ani ciała. Pozostały jedynie jedwabne sztandary zawieszone wczoraj w pośpiechu przez dyrektora administracyjnego, żeby ukryć puste miejsce za ołtarzem. Białe sztandary z wyhaftowanymi złotą nicią gołębicami i promieniami światła. Ale nic mu po tym. Drugi raz w życiu zanurzył się w najciemniejszych zakamarkach duszy, a Bóg był nieosiągalny i niewidoczny, choć w tej właśnie chwili najbardziej Go potrzebował. Pozbawiony najważniejszej w jego życiu kotwicy, miał wrażenie, że spada w studnię bez dna, szarpany pytaniami jak paszczami wygłodniałych potworów. Skąd miał wiedzieć, czy to wszystko nie było jednym wielkim świństwem? Skąd miał wiedzieć, czy w ogóle istniał jakiś Bóg? Skąd miał wiedzieć, że kiedykolwiek żył na świecie Jezus? Czym to różniło się od rytuałów i obrzędów pogańskich szamanów? Jak miłosierny Bóg mógł dopuścić, by stało się coś takiego? Nie po raz pierwszy nachodziły go wątpliwości. Zmagał się już z nimi wielokrotnie, czerpiąc pociechę ze swej wiary... kiedy wierzył. Ale tym razem... tym razem głębiej wgryzły się w jego duszę, napełniły ją silniejszym niż kiedykolwiek, szarpiącym poczuciem opuszczenia. Jego wiara uschła w czasie godzin nocnych, a teraz porwał ją ze sobą wicher pustoszący jego duszę. Pozostał sam na krawędzi rozpaczy. Jego przewodnik duchowy w klasztorze powiedział kiedyś, że wiara przychodzi w miarę praktykowania religii, nawet jeśli człowiek praktykuje bez wiary. Kiedy nadszedł czas i wierni zaczęli się schodzić do kościoła na pierwszą mszę, Brendan poszedł do zakrystii przebrać się, jak to czynił niezliczoną ilość razy w ciągu piętnastu lat. Wszystkie doskonale mu znane czynności, które powinny przynieść ukojenie, wydały mu się dziwaczne i nienaturalne. Jakby wykonywał je pierwszy raz w życiu. 62
Kiedy skończył, w bocznych, wiodących do plebanii drzwiach pojawił się Dominie, wpuszczając do środka wonne, wilgotne powietrze poranka. - Będę koncelebrował z tobą mszę - powiedział. Brendan o nic nie zapytał ani nie zaprotestował. Ogarnęło go zniechęcenie. Poczekał, aż jego asystent się ubrał, i przeszli w milczeniu na tyły kościoła, gdzie czekał już przygotowany ołtarz. Ludzie ciągle napływali i witali się z duchownymi. Niektóre twarze nosiły ślady zmęczenia, inne były rozjaśnione i uśmiechnięte. W innych okolicznościach Brendan z przyjemnością wdałby się z nimi w pogawędkę, dziś jego twarz wyglądała jak wykuta z kamienia. Nie potrafił nawet zmusić się do uśmiechu. Bezsens tego wszystkiego zdawał się przygniatać ogromnym ciężarem każdy mięsień jego ciała. Nogi same ruszyły, kiedy prowadził wiernych jak w procesji główną nawą w stronę ołtarza. Ramiona wydawały się jak z betonu, kiedy uniósł je, żeby udzielić błogosławieństwa. Serce... nie miał serca. Czytania minęły mu jak we mgle, kolejni lektorzy wychodzili na mównicę i znikali. Potem nadeszło Alleluja. Jego wargi poruszały się, jakby wymawiały słowa, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Jak przebrnął przez czytanie Ewangelii - nie miał pojęcia. Wreszcie przyszedł czas na kazanie, które napisał przed wczorajszym horrorem. Był wtedy innym człowiekiem. Nie wiedział, czy starczy mu sił. Musiał, jednak, nie mógł zignorować tego, co się stało. Milczał przez chwilę, wpatrując się w zabazgrane przez siebie kartki. Potem odetchnął głęboko, podniósł głowę i ujrzał przed sobą pełne oczekiwania twarze. - Wczoraj - zaczaj ochrypłym głosem - wczoraj w tym kościele zostało dokonane wstrząsające odkrycie. Wydarzyło się coś potwornego i bardzo przygnębiającego. Wielu z was już wie, że straciliśmy Steve'a Kinga, jednego z najbardziej gorliwych parafian. Wielu z was znało Steve'a i wiedziało, że 63
zamierzał poświęcić życie kapłaństwu. Wielu z was słyszało, co mu uczyniono. Pomruk przeszedł przez zgromadzonych, Brendanowi wydawało się, że przeniknął i przez niego ten cichy jęk bólu. Jeszcze raz odetchnął głęboko i zmusił się do mówienia, choć każda komórka jego ciała wyła, żeby uciekł stąd i nigdy nie wracał. Znał jednak swój obowiązek, nawet jeśli nie miał już do tego serca, nawet jeśli stracił wiarę w siebie. - Dziś bardziej niż kiedykolwiek musimy pielęgnować naszą wiarę w zmartwychwstanie. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy naszej wiary. Gorąca, destrukcyjna gorycz zaczęła wypełniać pustkę pozostałą w jego duszy po utracie wiary. Dał jej odpór. Nie dla siebie, dla tych ludzi. - Dzisiaj wspominamy dzień, w którym Chrystus udowodnił nam, że śmierć nie istnieje, że dla tych, którzy wierzą, jest życie wieczne. Steve przeszedł na drugą stronę i bez wątpienia otrzymał wspaniałą nagrodę. - Kłamca! Był cały jedną wielką wątpliwością. - Dzisiaj nadszedł sprawdzian naszej wiary. Niech was Bóg błogosławi! Zostawił kartki z kazaniem i wrócił na swoje miejsce z boku ołtarza. Po chwili wstał, żeby poprowadzić odnowienie obietnicy chrztu, ale szturchnął łokciem Dominica, żeby go zastąpił. Wikary zrobił to bez namysłu. Brendan nie mógł się zmusić do wypowiadania znajomych słów, nawet zwyczajnego „tak" na odwieczne pytania. Wszystko minęło. Opuściło go to, dla czego żył. * ** Dominie odprawiał wszystkie poranne msze. Musiał to zrobić, bo Brendan odmówił. - Nie jestem godzien - powiedział Dominicowi po pierwszej mszy, kiedy nie był w stanie nawet stać przy drzwiach i żegnać wiernych wychodzących z kościoła. - Dlaczego nie jesteś godzien? - Dominie, zdejmując akurat stułę, spojrzał na niego. 64
- Straciłem wiarę. Dominie zapomniał, że powinien przebrać się do następnego nabożeństwa, usiadł przy Brendanie na składanym krzesełku i położył mu rękę na ramieniu. - To nie ma nic do rzeczy, Brendanie. Przecież wiesz. Odprawiający mszę kapłan nie ma wpływu na jej ważność. Brendan wzruszył ramionami. - To byłoby bluźnierstwo. Dominie uniósł szpakowate brwi. - Doprawdy? Zastanawiające. Straciłeś wiarę, ale nadal wierzysz w bluźnierstwo? Brendan obrzucił go spojrzeniem bez wyrazu. - Dobrze, Brendanie - powiedział Dominie po chwili. - Dobrze. Odprawię mszę, ale musisz mi coś obiecać. Znowu jedynie spojrzenie. - Obiecaj, że posiedzisz tutaj w czasie, gdy ja będę odprawiał mszę. Brendan uśmiechnął się smutno. - Nie zrobię nic głupiego. - Wiem, że nie zrobisz. Czułbym się znacznie lepiej, gdybyś był w pobliżu. - Jak chcesz. - Brendan ponownie wzruszył ramionami. - Dobrze. - Dominie uścisnął jego ramię i dokończył przebieranie się do mszy. Po kilku minutach wyszedł z zakrystii, zostawiając Brendana sam na sam z jego demonami. * ** A Brendan zmagał się ze szczególnie niepokojącym demonem. Kiedy tylko z jego ust padła odpowiedź: , Jak chcesz", natychmiast ogarnęła go fala gwałtownego wstrętu do samego siebie. Zachowywał się jak rozpaskudzony bachor, zrzucający na innych obowiązki i użalający się nad sobą. Nie miał prawa tak 65
postępować. Nie powinien się poddawać. Owszem, miał wyrzuty sumienia, że przyczynił się do śmierci Steve'a Kinga, zostawiając go wieczorem samego, ale to nie powód, żeby zaniechać duszpasterskich powinności. I nieważne, że odczuwał kryzys wiary. Niezależnie od stanu ducha, nie wolno mu pobłażać sobie kosztem innych. Wstał i zaczaj wkładać strój koncelebranta, bo choć czuł się niegodny, mógł odpokutować, czyniąc, co do niego należy. Podszedł do ołtarza w chwili, gdy Dominie przystąpił do udzielania błogosławieństwa. Dominie dostrzegł go kątem oka i uśmiechnął się z aprobatą. Podczas Przeistoczenia, kiedy Brendan uniósł w górę kielich, a Dominie hostię, Brendan poczuł nawet pewnego rodzaju ukojenie, płynące z poczucia, że ten doskonale mu znany święty rytuał powtarzany był przed nim przez dwa tysiące lat, przez wiele pokoleń księży. On był tylko drobniutkim, nic nieznaczą-cym ogniwem w długim łańcuchu kapłanów. Powiódł wzrokiem po zgromadzonych i zobaczył znudzone twarze, ale również twarze urzeczone, jak zahipnotyzowane. To ci ludzie się liczyli. Ci, którzy czuli, że teraz w ich sercach stawał się cud. Oni byli ważni. Jego spojrzenie zatrzymało się na jednej twarzy i ręce mu zadrżały. Przez chwilę bał się, że upuści kielich. Ta twarz! Sądził, że już nigdy jej nie zobaczy. Przymknął na chwilę oczy, żeby odzyskać równowagę. Kiedy je otworzył, twarz zniknęła. Musiało mu się wydawać. Drżącymi rękami odstawił kielich na ołtarz. To z braku snu i ze zmartwienia, powiedział sobie. Nic więcej. Niemożliwe, żeby to było coś więcej.
ROZDZIAŁ 6 Po pięciu latach kancelaria adwokacka Chloe Ryder prosperowała znakomicie. Chloe miała nawet wspólniczkę. - Muszę wziąć wolne, Naomi - zwróciła się do niej. Naomi Blancher, smukła brunetka, spojrzała na nią ponad okularami. - Co się stało? - Nic. Potrzebuję tylko trochę czasu, żeby... nad czymś popracować. Będę tu wpadać i pomagać w prowadzeniu spraw, ale muszę mieć elastyczny czas pracy. - Chcesz, żebym stawała za ciebie na rozprawach. - I żebyś przejęła spotkania z klientami, jeśli to możliwe. Naomi zmarszczyła czoło. Jej mina nie wyrażała dezaprobaty czy wymówki, jedynie zamyślenie. - To dużo, Chloe. Znasz się na dochodzeniach policyjnych. Masz to w małym palcu. Owszem, od tego zaczynała. Z czasem zostawiała rutynowe sprawy Naomi, sama prowadziła tylko najpoważniejsze: kwestie własności, handlowe, sprzeniewierzenia, zabójstwa, a nawet w chwili obecnej przypadek morderstwa na zlecenie, w które, jak sądziła, podejrzany został wmanewrowany. - Wiem, ale muszę zwolnić, Naomi. Mój... przyjaciel ma problemy. - Przyszły klient? - Mam nadzieję, że nie. Jeśli, to za darmo. - Co do tego nie miała wątpliwości. Marsową minę Naomi zastąpił szeroki uśmiech. - Zawsze to samo, co? No, dobrze, dobrze. Niech Leah i Marcia wezmą się do roboty, zobaczymy, ile z nich pożytku. - Leah i Marcia stanowiły ich personel. 67
- Dziękuję, Naomi. Jestem ci bardzo zobowiązana. - Nie omieszkam ci o tym przypomnieć. Marzą mi się wakacje w takim miejscu, w którym nie ma telefonów. - Doskonale cię rozumiem. Chloe przeszła do biura i poinformowała Leah i Marcię, co je czeka. Obie kobiety były na wagę złota, zarówno pod względem zdolności i wiedzy, jak i energii. - Dobrze. - Marcia natychmiast wyświetliła na ekranie komputera terminarz Chloe. Wybrałaś nie najgorszy czas na dezercję, szefowo. To dość luźny tydzień. Pamiętasz? Specjalnie wygospodarowałaś trochę czasu, żeby poszperać w sprawach Vazguez i Milburry. - Świetnie! Jeden tydzień może mi nie wystarczyć. Sprawdź, na ile można mnie odciążyć, nie zawalając Naomi pracą i nie tracąc klientów. A potem daj mi znać, co mi zostało. Teraz muszę jechać na autopsję. - Powiedziała autopsję? - zapytała Marcia po wyjściu Chloe. Leah kiwnęła głową. - Nie wiedziałam, że adwokaci w tym uczestniczą. * ** - Nie możesz uczestniczyć w autopsji - oświadczył Matt, kiedy po wejściu do biura Medycyny Doświadczalnej zastał siedzącą tam Chloe. - Nie? Matt zamknął oczy i zrobił minę człowieka cierpliwie znoszącego udrękę. - Słuchaj - powiedział, otwierając oczy - jeżeli nawet masz pozwolenie na uczestniczenie w sekcji zwłok, nie można się na to zgodzić. Ten facet był twoim przyjacielem. Chloe potrząsnęła głową. - Nie zamierzam wchodzić do środka. Ale chcę, żebyś mi wszystko opowiedział natychmiast po wyjściu. - Wiesz, że to nie będzie jeszcze orzeczenie ostateczne. 68
- Nieważne. Chcę wiedzieć. - A co w zamian? - Usiadł na krzesełku obok Chloe. - Później. - A na razie mam ci zaufać w ciemno? - Zrobisz coś dla zbawienia własnej duszy, Matt. - Uśmiechnęła się krzywo. - Nie słyszałaś o tym, że gliniarze nie mają duszy? - odparł i odszedł do najmniej lubianych przez siebie zajęć w tym zawodzie. Uczestniczył w wielu autopsjach, ale nie mógł przywyknąć do smrodu. * ** Chloe czekała cierpliwie. Z doświadczenia wiedziała, że sekcja może potrwać nawet kilka godzin, ale była przekonana, że gdyby nie złapała Matta zaraz po wyjściu, znalazłby sposób, by jej unikać. Nie miała pojęcia, o której dokładnie rozpoczęła się sekcja, więc nie mogła przewidzieć, kiedy Matt wyjdzie... ani nawet czy zostanie do końca. Bardzo wiele mogło zależeć od wyników badań laboratoryjnych, ale jej chodziło o obraz ogólny. Na szczęście nie musiała czekać zbyt długo. Matt pojawił się po półgodzinie, lekko zielonkawy na twarzy i ruchem głowy dał jej znak, żeby wyszła z nim na dwór. Zachmurzyło się, wiatr zapowiadał nadejście chłodnego frontu. Wieczorem przydadzą się lekkie kurtki, pomyślała Chloe z nadzieją. Przez całe życie mieszkała na Florydzie, ale dla niej zimna pora roku trwała zdecydowanie zbyt krótko. Chłodne powietrze działało na nią orzeźwiająco. Ramię w ramię zmierzali do niepozornego samochodu Matta, beżowego, trochę już przestarzałego modelu, który nie rzucał się w oczy. Matt oparł się plecami o samochód i skrzyżował ręce na piersi. - No - warknęła wreszcie Chloe, zdradzając to, na co Matt czekał: niecierpliwość. 69
- Chłopak prawdopodobnie zginął w czwartek wieczorem. Drgnęła zaskoczona. Sądziła, jak chyba wszyscy, że zginął w piątek. - Tak - odparł Matt, widząc jej zdumienie. - Ja też się tego nie spodziewałem. Pocierał brodę, wpatrując się przed siebie. - Kulka w podstawę czaszki. Śmierć była natychmiastowa. Stopień rozkładu ciała wskazuje, zdaniem koronera, że ofiara nie żyje od co najmniej dwudziestu czterech godzin. - Nie jest pewien? - Jeszcze nie, ale to dobry fachowiec. Należy wnioskować, że sprawca musiał wrócić i ukrzyżować zwłoki w sobotę rano. - Dlaczego? - Chloe spojrzała na Matta pytająco. - Bo ciało zawisło na krótko przed znalezieniem. To znaczy... Chloe przerwała mu, potrząsając głową. - A oto coś w zamian za twoje rewelacje. Krzyż został okryty całunem w piątek rano. Tak nakazuje zwyczaj. Steve mógł zostać na nim rozpięty pomiędzy wpół do czwartej po południu a wpół do ósmej wieczór, kiedy ludzie ponownie przyszli do kościoła. Być może w nocy. Założę się, że nie znalazł się w kościele przed wpół do dziesiątej wieczorem, biorąc pod uwagę, ile osób przychodzi w Wielki Piątek. Nie przed zakończeniem drogi krzyżowej. I tak zostaje nam jeszcze trzynaście godzin. A jeśli Steve wisiał na krzyżu w czasie nabożeństwa wielkopiątkowego? Chloe aż się wzdrygnęła na tę myśl. - Od czwartku nikt Steve'a nie widział. - Rozpytywałaś się? - Oczywiście. - Wsunęła ręce do kieszeni żakietu. - Chyba cię to nie dziwi? Po raz ostatni widziano go w kościele, kiedy zaproponował, że zostanie posprzątać salę parafialną. - Nie miał współlokatora. - Teraz wydaje mi się to trochę dziwne, że nikt nie zauważył jego nieobecności w kościele w Wielki Piątek. - Po chwili wzruszyła ramionami. - Jednak w tym okresie ludzie są zajęci 70
i nie wszyscy znajdują czas, żeby przyjść do kościoła, nawet przyszli księża. Mógł zostać dłużej w pracy, mógł źle się poczuć. Nikt nie zwrócił na to uwagi. - Może nikt poza księdzem nie wiedział, że chłopak myślał o kapłaństwie. Chloe zachowała nieprzeniknioną minę. - Czy ty masz pojęcie, ile pracy mają księża w tym okresie? Mogło być mnóstwo powodów, dla których Steve nie pojawił się w piątek na drodze krzyżowej. Mógł pójść do innej świątyni. Zresztą obecność w kościele nie jest w tym dniu obowiązkowa. Biorąc pod uwagę natłok zajęć, jakie miał w tym okresie Brendan, i rozliczne powody, które mogły zatrzymać Steve'a, księdzu pewnie nawet przez myśl nie przeszło, że ta nieobecność jest zastanawiająca. - Mowa godna adwokata. - Matt uniósł w górę brew. - Powiedz, Chloe, dlaczego odeszłaś z policji i zostałaś adwokatem specjalizującym się w sprawach karnych? Spojrzała mu prosto w oczy. - Bo pracowałam wśród policjantów i prokuratorów. Ku jej zdumieniu Matt wybuchnął donośnym śmiechem, wydobywającym się gdzieś z trzewi śmiechem, który doskonale pamiętała sprzed lat. - Trafiony! - zawołał, nie reagując na zniewagę. Ale właściwie dlaczego miał się obrażać? Chloe pamiętała doskonale czasy, kiedy występował przeciwko korupcji. Pewnie powinna być wdzięczna losowi, że to właśnie Matt Diel prowadził śledztwo. - Dobrze, co mamy? - spytał pogodnie. - Mamy chłopaka, który został zastrzelony, a następnie ukrzyżowany przypuszczalnie nad ranem, w nocy z piątku na sobotę. Równie dobrze mógł wisieć na krzyżu przez cały czas, aż do soboty. Nikt go nie widział od czwartkowego wieczoru. - Co jeszcze zauważył lekarz? - Chloe z doświadczenia wiedziała, że w czasie sekcji musiano dokonać także i innych 71
odkryć. Zastanawiała się, dlaczego Matt kazał jej wszystko z siebie wyciągać. Wzruszył ramionami. - Nie został zabity w kościele. W jego ustach, pod paznokciami i na ubraniu znaleziono trawę i kurz Prawniczy umysł Chloe natychmiast zauważył nielogiczność. - Mówiłeś, że zginął natychmiast. - Owszem. Pośmiertny paroksyzm, nierzadki, szczególnie przy uszkodzeniach mózgu. Chloe wpatrywała się w chodnik pod nogami i zastanawiała się nad tym, co właśnie usłyszała. - Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby pozacierać ślady. - Na to wygląda. Pozacierać ślady albo przekazać wiadomość. Podniosła głowę i spojrzała na niego. - Co jeszcze? - Dlaczego sądzisz, że jest coś jeszcze? - Znam cię, Matt. Zawsze coś trzymasz w zanadrzu. Westchnął. Chloe była ciekawa, o czym myślał i czy jeszcze pamiętał. - Cholera - mruknął w końcu. - No, dobrze. Ten, kto go przybił do krzyża, nie uszkodził żadnej kości. Chloe starała się nie pokazać po sobie, jak wstrząsnęła nią ta wiadomość. - Mną również - powiedział Matt, który zdawał się czytać w jej myślach jak w otwartej księdze. - Nie mówiąc o naszym medyku. Wyglądał, jakby dostał obuchem w łeb. Zapytał: „Czy wiesz, ile jest w dłoniach i stopach drobniutkich kosteczek?". - Właśnie. - Chloe wiedziała. Skończyła kiedyś kurs anatomii w przekonaniu, że ta wiedza może jej się przydać w pracy. - Mimo wszystko to wykonalne. - Owszem, wykonalne. Skalpelem, ale nie takimi gwoździami. Kości nie zostały nawet draśnięte. 72
- Ale to jednak możliwe. - Tak. Przy dołożeniu szczególnych starań. Rzecz w tym... - Matt urwał i rozejrzał się, czy nikogo nie ma w pobliżu, po czym pochylił się i zniżył głos. - Rzecz w tym, Chloe, że nawet jeśli gwoździe szukały drogi, na której napotykały najmniejszy opór, i wchodziły w niewielkie odstępy pomiędzy kośćmi, to na kościach powinny pozostać zadrapania. Choćby drobne rysy. Lekarz sądowy twierdzi, że zostały wbite z chirurgiczną precyzją. Chloe przez minutę czy dwie nie odrywała wzroku od trotuaru. - Szukamy więc człowieka związanego z medycyną. - Możliwe. Albo wyjątkowego szczęściarza. - Jest jeszcze jedna sprawa, Matt. - To znaczy? - Nie znaleziono figury. - Czego? - Figury Chrystusa, która pierwotnie wisiała na krzyżu. Wyrzeźbionej z solidnego drewna. - Oczywiście musiałaś to zrobić - westchnął Matt. - Co takiego zrobiłam? - Przyprawiłaś mnie o jeszcze większy ból głowy. Po prostu nie mogłaś oprzeć sie pokusie. - Pamiętaj jednak, że to nie ja popełniłam zbrodnię. Spojrzał jej prosto w oczy. - Tak. Trzeba się pocieszać, czym tylko się da, prawda? * #* Dominie odprawiał poranną mszę, więc Brendan siedział sam w jadalni na plebanii przy filiżance kawy: Popadł w głębokie zamyślenie, z którego wyrwało go pukanie Merva Haskella. - Ojcze? Lucy powiedziała, że mogę teraz z ojcem porozmawiać. Brendan potrząsnął głową, żeby wyrwać się ze stanu letargu i uśmiechnął się lekko na powitanie. 73
- Jasne, Merv. Wejdź. Poczęstuj się kawą i biszkoptami. Mam nadzieję, że są tu jeszcze biszkopty. - Dziękuję, ojcze. - Merv napełnił kubek i usiadł obok Brendana. Ten emeryt, energiczny jak trzydziestolatek był bardzo popularny w parafii. Brendan uważał go również za nieocenionego w hamowaniu zapędów takich księży jak on, czyli niegrzeszących praktycznym podejściem do życia. - Ojcze, nie możemy znaleźć figury. Otępiały z żalu, gniewu i rozpaczy i szczerze mówiąc, trochę rozczulający się nad sobą Brendan nawet o tym nie pomyślał. Teraz zjeżyły mu się włosy na głowie. - Nigdzie? - zapytał, choć wiedział, że to bez sensu. Musiał jednak coś powiedzieć. - Nie ma jej w pobliżu kościoła. Szukaliśmy z siostrą Phil przez pół dnia. Pomyślałem, że może znajdzie się w szkole albo w sali parafialnej. Była naprawdę ciężka. Kto mógłby ją zabrać? - Ten, kto nie chciał, żeby jego zbrodnia została odkryta zbyt wcześnie. - Chyba tak. -Merv kiwnął głową i pogłaskał się po łysinie, jakby próbował przygładzić dawno wypadłe włosy. Ten charakterystyczny gest zdradzał jego niepokój. - Rzecz w tym, że musimy mieć figurę. Nowa dyrektywa... Brendan wstał, założył ręce za plecami i podszedł do okna. Dzień był aż nazbyt piękny. - A, tak. Powrót Chrystusa do kościoła. - Ojcze? - Widzisz, Merv, jestem księdzem posoborowym. - Tak, ojcze. - Jestem zbyt młody, żeby pamiętać łacińskie msze. Nie jestem jednak tak młody, by nie pamiętać, że dawniej krucyfiksy były na wszystkich ołtarzach kościołów katolickich. Nie wydaje ci się dziwne, że teraz trzeba wydawać dyrektywy, by do świątyń wróciły figury? - W pierwszym okresie ekumenizmu wiele kościołów katolickich pozbyło się wszelkich rzeźb. 74
- No, tak - przyznał Merv. - Jesteśmy katolikami. - Właśnie. I choć wielu niekatolików podejrzewa, że modlimy się do posągów, my wiemy swoje, prawda? - Tak, ojcze. - Nie powinniśmy uginać się pod presją. Merv milczał: pewnie się zastanawiał, do czego to prowadzi. - Bardzo się cieszę, że kościół św. Symeona jest na tyle stary, by mieć rzeźby. Kochałem ten piękny krucyfiks za ołtarzem. - Ja także, ojcze. - Wiesz co, Merv? Jak długo ja będę tu proboszczem, nie zgodzę się, żeby tu wisiał. Nie zniósłbym tego. Nie chcę, żeby ten krzyż wrócił na dawne miejsce, nawet kiedy-bądź jeśli - zostanie nam oddany. Stary, wahadłowy zegar wiszący na ścianie odmierzał mijające sekundy. - Rozumiem, ojcze - powiedział wreszcie Merv. - Dziękuję. Masz rację, musimy mieć figurę. Więc zrób w tej sprawie to, co uznasz za stosowne, ale, proszę, niech ta figura będzie... inna. - Dobrze, ojcze. - Merv wyszedł, zabierając ze sobą kawę. Po chwili zadzwonił telefon. Brendan podniósł słuchawkę i powiedział odruchowo: - Ojciec Brendan. - Ty będziesz następny, ojcze - dobiegający z aparatu szept wsączył mu się do ucha jak żrący kwas.
ROZDZIAŁ 7 O potkanie, które odbyło się tego wieczoru w saloniku W plebanii, nie miało charakteru duszpasterskiego. Poza Brendanem obecni byli siostra Phil, Chloe i Matt Diel. Brendana zmartwił poranny telefon. Początkowo chciał go potraktować jak głupi żart, ale w miarę upływu czasu coraz bardziej go to nurtowało i wreszcie wspomniał o nim Phil po zakończeniu lekcji. To ona podniosła alarm, dzwoniąc natychmiast do Chloe, która z kolei powiadomiła Matta. Dominie chciał wziąć udział w naradzie, ale musiał być obecny na zebraniu parafialnej grupy wsparcia dla osób nieszczęśliwych. - Pewnie za bardzo przejmuję się telefonem od jakiegoś wariata - stwierdził Brendan z przepraszającym uśmiechem. - Jestem po prostu roztrzęsiony. - Zgodziłbym się, gdyby nie to, co się tutaj wydarzyło - odparł Matt. - Owszem, to może być jakiś czubek, który wykorzystał to, co się stało, żeby postraszyć księdza. A jednak... - Nie musiał kończyć zdania. - Wszystko wskazuje na to, że ta zbrodnia była przesłaniem skierowanym właśnie do księdza. - Jakim przesłaniem? Matt wzruszył ramionami. Brendan wpatrywał się w niego przez chwilę. - Przyszło też panu do głowy, że mogłem sobie wymyślić ten telefon. Matt nie śmiał spojrzeć mu w oczy. - Cieszę się, że nie muszę żyć w pańskim świecie. - Brendan westchnął. Chloe z lekkim uśmiechem obserwowała Matta, który wyraźnie się zjeżył. 76
- Ktoś musi żyć w moim świecie, ojcze - stwierdził. - Nie wszyscy ludzie wierzą w pański. - Nie chciałem pana obrazić, detektywie - przeprosił uprzejmie Brendan. - Chciałem tylko powiedzieć, że cieszę się, iż nie muszę kwestionować wszystkich stwierdzeń. Nie muszę podejrzewać, że każde słowo jest kłamstwem. Matt pochylił się i oparł łokcie na kolanach. - Proszę mnie posłuchać, ojcze, bo teraz żyje ojciec w moim świecie. Musi ojciec być podejrzliwy wobec wszystkich. Podkreślam, wszystkich. Jeżeli ten telefon nie był głupim żartem, to dzwonił zabójca, który teraz poluje na ojca. Wyjątkowo podstępny typ, pełen urazy. Brendan cofnął się nieco, jakby słowa Matta napełniły go niesmakiem, ale nie zaprzeczył. - Nie jestem pewien, czy umiem być podejrzliwy. - W takim razie proszę się nauczyć. - On ma rację, ojcze - poparła Matta Chloe. - Nie twierdzę, że nie ma. Ja tylko... nie potrafię myśleć tymi kategoriami. Matt wyprostował się. - W takim razie my to zrobimy za ojca. Od tej chwili nie może ojciec nigdzie sam wychodzić. Absolutnie nigdzie. - Chwileczkę. To uniemożliwiłoby mi pełnienie obowiązków duszpasterskich. - Nie ma innego wyjścia. Z powodu jednego telefonu nie mogę przydzielić ojcu policyjnej obstawy. Ojciec sam może znaleźć kogoś, kto nie będzie go odstępował ani na krok. Dniem i nocą. - Ja pomogę. - Chloe zgłosiła się na ochotnika. - Ja też. - Phil natychmiast wsparła przyjaciółkę. Brendan potrząsnął głową. - Muszę odwiedzać chorych. Muszę na osobności słuchać spowiedzi. Nie mogę funkcjonować, nie będąc od czasu do czasu sam. 77
- Chorzy tu dzwonią? - zapytał Matt. - Chodzi ojciec do ludzi, którzy zatelefonują i powiedzą, że są chorzy1? - Tak. Matt potrząsnął głową. - Nie ma mowy. Zabójca może zadzwonić i w ten sposób umówić się na spotkanie. Chloe jeszcze nigdy nie widziała na twarzy Brendana takiego uporu. - Będę kontynuował posługę duszpasterską. Dusze tych ludzi są ważniejsze niż moje życie. Matt spojrzał na Chloe. - Przemów mu do rozsądku - mruknął. - Kiedy w tym, co on mówi, jest sens. - No, dobrze. - Matt znów zwrócił się do księdza. - Chcę, żeby się ojciec dobrze zastanowił. Proszę sobie przypomnieć całe swoje życie i pomyśleć, za co ktoś mógłby ojca do tego stopnia znienawidzić. Proszę poszukać w przeszłości kogoś, wszystko jedno kogo, kto żywił do księdza głęboką urazę. - Na pewno jest wiele takich osób - stwierdził Brendan z uśmiechem. - W końcu jestem księdzem. - W takim razie chciałbym dostać listę. - Nie mogę tego zrobić. - Och, na litość boską! - Matt zerwał się z miejsca i podniósł ręce do góry. - Jeśli ten telefon jest prawdziwy, to siedzi ojciec po uszy w gównie. A ja próbuję ratować ojcu życie. - Rozumiem to - stwierdził stanowczo Brendan - naprawdę. Jednak nie mogę zawieść zaufania. Jestem księdzem, zawsze i przede wszystkim. * ** Po opuszczeniu plebanii Matt zaciągnął Chloe w krąg światła ulicznej latarni, z dala od uszu ciekawskich. 78
- Ten człowiek oszalał - powiedział głosem bez wyrazu. - Nieprawda! - zawołała z gniewem. - On nie żyje w twoim świecie, Matt. - To bzdura i ty dobrze o tym wiesz. Wszyscy żyjemy w tym samym świecie. W świecie, w którym chłopcy są przybijani do krzyży, w którym istnieje wendeta, a mężowie biją żony... - Urwał gwałtownie, uświadomiwszy sobie, że nie powinien poruszać tego tematu. Chloe nie skomentowała ostatnich słów. Była, jak zwykle, całkowicie skoncentrowana na zasadniczym problemie. - Posłuchaj mnie, Matt. Tylko mnie posłuchaj. Masz do czynienia z księdzem. - To też człowiek. - Zamknij się - warknęła. - Zaniknij się i choć raz w życiu posłuchaj. On jest księdzem z prawdziwego zdarzenia. Księża cenią pewne wartości znacznie wyżej niż życie. Księża raczej zginą, niż zdradzą tajemnicę spowiedzi, a jeśli sądzisz, że żartuję, to poczytaj sobie żywoty katolickich świętych. Większość dobrych księży uważa każde uczynione im wyznanie za równie święte jak spowiedź. Nawet gdyby Brendan wiedział, kto to zrobił, nie powiedziałby ci, gdyby powierzono mu tę tajemnicę podczas spowiedzi. - To kompletna bzdura. Chloe oderwała od niego wzrok, przygryzła wargi i spojrzała w przestrzeń. - Właśnie dlatego nie mogłabym mieć z tobą nic wspólnego, Matt. Matt gwałtownie wciągnął powietrze. Mówiła o nim, o nich, 0 tym, o czym kiedyś marzył. Nie spodobały mu się jej słowa. - Mówimy o sprawach duchowych - ciągnęła Chloe po chwili cichszym i nieco łagodniejszym głosem. - O człowieku, dla którego jego poświęcenie Bogu, jego nieśmiertelna dusza 1 nieśmiertelne dusze innych ludzi są ważniejsze niż jego życie. I ważniejsze, to istotne, od ujęcia mordercy. Mówimy o czło79
wieku, który jest gotowy umrzeć za swoje przekonania; iść za Chrystusem do ogrodu Gatsemani i na krzyż. - Ja też jestem gotów umrzeć za to, w co wierzę - powiedział Matt szorstko. Zaskoczyła go, delikatnie dotykając czubkami palców blizny na jego policzku. - Wiem. - Opuściła rękę. - Dla ciebie to walka między dobrymi facetami a czarnymi charakterami. Dla ojca nie. - Nie? A jak on to widzi? - Dla niego to walka o zbawienie, w której są jedynie dobrzy faceci i inni dobrzy faceci, którzy tylko nie nauczyli się jeszcze, jak być dobrymi. On wierzy, że wszyscy ludzie zasługują na zbawienie. Do głowy mu nie przychodzi, że niektórzy ludzie zasługują na śmierć. - Cholera jasna. Ten człowiek wierzy w piekło. Czym to różni się od kary śmierci? - To proste, Matt. - Jasne. Spojrzała na niego z lekkim uśmieszkiem. - Tak. Widzisz, ty uważasz, że za jeden czyn można skazać na najwyższy wymiar kary. Bez możliwości ułaskawienia. Ojciec Brendan wierzy w ułaskawienie, odpuszczenie win. Dopóki człowiek żyje, można uratować jego duszę. I dlatego on zginie pierwszy. - Przerwała na chwilę i spojrzała na kilka gwiazd migoczących na ciemnym niebie, widocznych pomimo sztucznego oświetlenia. Odwróciła się znów do Matta. - Różnica, najkrócej mówiąc, polega na nadziei. Ojciec Brendan żyje w świecie skrzącym się nadzieją. W świecie skąpanym w bożej miłości. To nie jest świat doskonały. On widzi te same potworności, które widzą wszyscy. Na pewno w konfesjonale słyszał niejedną opowieść o bólu, okrucieństwie, egoizmie i strachu. Zetknął się z rodzinami rozpadającymi się i pogrążonymi w żałobie. Przez wiele lat był kapelanem w marynarce. Musiał niejedno widzieć, ale patrzy na to wszystko przez pryzmat łaski. 80
Oczami pełnymi miłości i nadziei. Właśnie dlatego to jest dla niego takie trudne. Matt spojrzał na Chloe. Widział, ile pasji i przekonania włożyła w swoje słowa, ale dostrzegł również w jej oczach wyraz smutku i tęsknoty. Najwyraźniej mówiła o czymś, co podziwiała, ale co nie było jej dane. I uświadamiała to sobie z bólem. - Może on musi być księdzem, aleja muszę być gliną. To nas stawia na innej pozycji. - Takie jest życie, Matt - stwierdziła z uśmiechem. - Wszyscy musimy odgrywać nasze role. - Będziesz miała na niego oko? - Przecież wiesz, że tak. Wezmę sobie kogoś do pomocy. Są takie miejsca, do których obstawa nie będzie miała wstępu. Musisz to przyjąć do wiadomości, Matt. Dobranoc. Zadzwonię rano i powiem ci, czego się dowiedziałam. Odszedł, zastanawiając się nie nad tym, dlaczego Chloe poczuwała się do lojalności, ale nad tym, skąd się w niej wzięła ta lojalność po tym, co ją spotkało. I czy on będzie musiał to zniszczyć, żeby ująć zabójcę. * ** Chloe wracała na plebanię, próbując otrząsnąć się z uczuciowego zamętu, w jaki wprawił ją Matt. Bardzo starała się zachować dystans w stosunku do świata, nie angażować się emocjonalnie. Uczucia przynosiły cierpienie. Matt mimowolnie skonfrontował ją z uczuciami, które pragnęła od siebie odsuwać. Phil i Brendan nadal siedzieli w saloniku na plebanii. Dołączył do nich Dominie, który skończył już zaplanowane na ten dzień zajęcia. Chloe pomyślała, że Dominie jest jedną wielką niewiadomą. Człowiek przysłany z diecezji, o bardzo skromnych, jeśli w ogóle jakichkolwiek, doświadczeniach duszpasterskich. Ten człowiek mógł być poplecznikiem szychy diecezjal81
nej, której Brendan był całkowicie obojętny. Jeszcze w ubiegłym tygodniu taka myśl nie przyszłaby jej do głowy. Teraz to się zmieniło, bo Brendan powiedział jej o telefonach z diecezji. Dominie mógł zostać przysłany tutaj jako szpieg albo i gorzej. Nie miała złudzeń co do diecezjalnych polityków. Wśród dostojników kościelnych było wielu dobrych ludzi, ale równie wielu interesowało się raczej władzą niż duszami. Nie wiedziała, do której grupy zaliczyć Dominica. Phil zaparzyła herbatę i podała Chloe filiżankę, kiedy ta zajęła wolny fotel. W saloniku na plebanii nie było kanapy, tylko fotele. Stare fotele z wytartymi oparciami. - Dziękuję, Phil. Uśmiech rozjaśnił twarz Phil. Mogła porównywać się do znaku „stop", żeby rozśmieszyć dzieci, ale kiedy się uśmiechała, zapominało się o jej tyczkowatej figurze, piegach i ogniś-cierudych włosach. Widziało się światło. - Musimy bronić ojca Brendana - wypaliła, biorąc swoim zwyczajem byka za rogi. - Powiedziałem już... - Wiem, co powiedziałeś, ojcze, ale możemy chronić cię w granicach, na które pozwala posługa duszpasterska. Nie wejdziemy z tobą do konfesjonału, ale możemy być w kościele, w pobliżu. Kiedy wybierasz się z wizytą do chorego, możemy pojechać za tobą i czekać przed domem w samochodzie. Brendan patrzył w podłogę i ciężko wzdychał. - Sądzę, że to przesada. Jeden telefon, może od szaleńca, to nie powód, żeby obejmować mnie całodobową ochroną. - Jeden telefon, być może nie od szaleńca, poprzedzony przerażającym zabójstwem w kościele, jest absolutnie wystarczającym powodem, żeby objąć cię całodobową ochroną - oznajmił Dominie. - Zgadzam się z Chloe, Brendanie. To nie czas na brawurę. Zostałem przysłany tutaj do pomocy w pełnieniu posługi duszpasterskiej i chciałbym wziąć na siebie większość wizyt domowych. 82
- Niektórzy parafianie nie będą z tego zadowoleni. - A niech sobie będą niezadowoleni - skwitował stanowczo Dominie. - Ksiądz to ksiądz, a moje namaszczenie czy odpuszczenie grzechów jest tyle samo warte, co twoje. Brendan spojrzał na niego krzywo. - Co najmniej. - Wezmę na siebie, tyle ile zdołam. Załatwię wszystkie namaszczenia i spowiedzi w domach prywatnych. - Byle ze sobą nie kolidowały. - Brendan westchnął. - No, dobrze. Dobrze. Myślę, że to gruba przesada, ale widzę, że nie spoczniecie, dopóki się nie zgodzę. - To przecież tylko na jakiś czas - zapewniła Phil. - Do czasu ujęcia zabójcy. Na twarzy Brendana znowu pojawił się smutek. - Ten biedny chłopak... - Spojrzał na Chloe. - Czy policja wpadła na jakiś trop? - Z niczym się nie zdradzili. Na razie. Coś ci powiem, ojcze. Coś, co przyniesie ci ulgę. Steve zginął od strzału w tył głowy. Nawet nie wiedział, co się stało. - Umarł, zanim został ukrzyżowany? - Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Zmarł natychmiast po postrzale. - Dzięki Bogu. - Brendan pochylił na moment głowę, jakby odmawiał cichą modlitwę. - A teraz - stwierdziła Chloe energicznie - najlepsze, co możesz zrobić dla siebie i dla Steve'a, to zastanowić się, kto może żywić do ciebie głęboką urazę. Brendan uniósł głowę i objął ich wszystkich spojrzeniem. - Czy zdajecie sobie sprawę, jak przerażające jest samo dopuszczenie do siebie myśli, że ktoś zabił Steve'a, aby wyrównać rachunki ze mną? Macie pojęcie, jak to rozdziera mi serce? - Tak, to przerażające. - Dominie nachylił się. - Mam tę świadomość. Czasami musimy zajrzeć w piekielne otchłanie. Morderca Steve'a musi zostać schwytany. Nie tylko dlatego, że 83
zabił Steve'a i że teraz może polować na ciebie. Dlatego, że potem może zabijać innych. Co więcej, Brendanie, czy istnieje szansa zbawienia jego duszy, jeżeli nie zostanie ujęty? Jeśli na zawsze ukryje ten grzech w głębi serca, nie zostanie zbawiony. Brendan powoli pokiwał głową. - Masz rację. Wiem, że masz rację. To prawda, że nie wiedziałem, iż ktoś mógłby mnie tak nienawidzić. Ufam, że nigdy nie popełniłem tak złego uczynku, by popchnąć kogoś do takiego czynu. Chloe wzruszyła ramionami. - Nikt z nas w to nie wierzy. Jeśli to cię choć trochę pocieszy, ojcze, ten zabójca czy też ci zabójcy muszą być kompletnie szaleni. Pewnie szybko zostaną ujęci. Phil przytaknęła ruchem głowy. - Grożono mi śmiercią na ostatniej placówce. A przecież nic złego nie zrobiłam. - Widzisz? - powiedział Dominie. - To mógł być jakiś drobiazg, Brendanie. Błahostka. Albo zgoła nic. Tak czy owak musisz się nad tym zastanowić. Uwaga Brendana skupiła się jednak na Phil. - Bardzo mi przykro. Nikomu nie wolno tak cię traktować. Phil wzruszyła ramionami i błysnęła swym cudownym uśmiechem. - Nikt nie powinien być tak traktowany. Niestety, zdarza się. - Pomóż nam, ojcze - włączyła się Chloe. - Pomóż nam, jak tylko potrafisz. - Pomogę - obiecał. - Oczywiście, że pomogę. Teraz jednak... muszę iść do kościoła, żeby się pomodlić. * ** Nie pozwolono księdzu iść samemu. Towarzyszyły mu Phil i Chloe; poszły i usiadły w ławce za Brendanem. Starał się odmówić modlitwy jak najszybciej, bo obie powinny iść do 84
domu, żeby się przespać i wstać rano do pracy. On także, ale on przywykł obywać się przez dłuższy czas bez snu. Starał się nie patrzeć na ołtarz, bo zmiany, które tam zaszły, przypominały mu o tym, co się stało, ale jego wzrok i tak wędrował co chwila w tamtym kierunku, jakby przyciągany niewidzialną siłą. Serce ścisnęło mu się z bólu. Zagłębił się w żarliwej, ale pełnej wątpliwości modlitwie, w której domagał się od Boga odpowiedzi. Oczywiście Bóg rzadko odpowiadał na pytania. Boży plan był niepojęty i człowiekowi nie pozostawało nic innego, jak trzymać się ślepej wiary. Do Brendana nie przemawiały rutynowe stwierdzenia, że cierpienie zbliża do Chrystusa, a wszelka udręka zjednuje łaskę i staje się źródłem siły. Tym razem musiał dowiedzieć się dlaczego. Musiał poznać powód. Musiał zrozumieć, dlaczego piękne młode życie zostało gwałtownie zakończone w tak okropny sposób. Oczywiście widywał już śmierć młodych. Nie umiałby zliczyć, ile razy grzebał młodych ludzi, którzy zginęli w wypadku, podczas bójki czy zmarli na skutek choroby. Teraz stało się coś tak przerażającego, że musiał uzyskać odpowiedź. Nie odezwał się z góry żaden głos. Żaden krzak nie zapłonął w mroku nocy. Nagle, nie wiadomo skąd, spłynął na Brendana dziwny spokój. Jakby objęły go niewidzialne, ale pełne miłości ramiona, a czułość wsączyła się wprost do jego serca, wymywając z niego ból i lęk. Tej nocy, po raz pierwszy od odkrycia zbrodni, Brendan spał spokojnie. * ** Victor Singh przerwał, żeby cienkim ręcznikiem otrzeć pot z czoła, i wrócił do pracy "bezprzewodową piłą. Po wielu godzinach zmagania się ze starymi oponami na jego białym 85
podkoszulku widniały czarne smugi. Już prawie kończył. Potem musiał wrzucić opony do rozdrabniacza, żeby otrzymać ściółkę. Mógł kupić tę cholerną ściółkę. Na placykach zabaw i w parkach była powszechnie stosowana zamiast cedrowych wiórów. Niestety zabroniono mu, bo zostałby ślad na papierze. Musiał więc wybrać się na wysypisko śmieci, poszukać rozbitych samochodów i zdjąć z kół opony. Powiedziano mu, że tuzin powinien wystarczyć do wyprodukowania odpowiedniej ilości ściółki. Ściółki, która po podpaleniu daje kłęby gęstego, trującego, oleistego dymu. Już sam ten dym wystarczyłby, by spowodować kłopoty z oddychaniem u osób starszych, dzieci i chorych. Ale nie o to chodziło. Dym zawiesi w powietrzu właściwy środek chemiczny, który spowoduje ogromne zniszczenia. Victorowi przyszło do głowy, jak szalenie łatwo wyprodukować broń chemiczną.
ROZDZIAŁ 8 Morderca spojrzał przez stół, przy którym jedli śniadanie, na pogrążoną w lekturze żonę. Był zirytowany, bo pierwsza złapała gazetę, a on nie mógł się już doczekać, żeby sprawdzić, czy pojawiły się dalsze informacje o zabójstwie chłopaka. - Okropne - powiedziała Jo. - Po prostu okropne. - Co takiego? - wycedził przez zęby. Był tak spięty, że z trudem sączył kawę. Jo spojrzała na niego, szpakowate włosy były potargane, bo niedawno wstała z łóżka. - Co cię dziś ugryzło? Wyglądasz tak, jakbyś miał ochotę kogoś zabić. Serce zabiło mu mocniej, choć wiedział, że żona nie miała o niczym pojęcia. - Jestem po prostu rozdrażniony - odparł. - Co jest takie okropne? - Ukrzyżowanie tego młodego człowieka. Wyobrażasz sobie, że ktoś mógł zrobić coś tak przerażaj ącego ? To bluźnier stwo. Wiedział z góry, że Jo uzna to za bluźnierstwo. Nie na darmo spędził trzydzieści lat życia z fanatyczną badaczką Biblii. - Ktoś to jednak zrobił - rzucił zdawkowo. - Piszą kto? Ukrzyżowanie nie było jego dziełem. Przez cały czas łamał sobie głowę, kto go widział, i dlaczego przybił ciało do krzyża. Jo przewróciła kilka stron i zaczęła czytać, a on, czekając, miał ochotę ją udusić. - Nie, nie znaleźli żadnych śladów, ale twierdzą stanowczo, że był martwy, kiedy przybijano go do krzyża. - To wszystko? - Morderca zacisnął zęby. 87
- Tyle napisali. - Przewróciła jeszcze kilka stron i powtórzyła: - Bluźnierstwo. Nawet jeśli miało miejsce w kościele katolickim. - Przypominam ci, że nasz syn był katolikiem - powiedział. - Och, to był tylko bunt! - odparła bagatelizująco i zaczęła starannie składać gazetę w taki sposób, żeby łatwiej ją było czytać. - Z czasem powróciłby na właściwą drogę. Ludzie zawsze wracają do korzeni. Morderca nie miał żadnych religijnych korzeni, ale nie zawracał sobie głowy przypominaniem o tym żonie. To mogło tylko doprowadzić do kolejnego wykładu na temat stanu jego duszy. Jo spojrzała na niego z uśmiechem. - Dać ci kolumny sportowe, kochanie? * ** - Dlaczego sądzicie, że ksiądz wie o wszystkim? - zapytał naoczny świadek dwóch mężczyzn, którzy siedzieli wraz z nim w zalanym słońcem pokoju. Bezimiennych mężczyzn. - Miał przeszło dwa lata, żeby podnieść alarm. Wyższy z mężczyzn odwrócił się do okna i zapalił cygaro. Drugi, siedzący na tanim, produkowanym masowo hotelowym krzesełku, bębnił palcami po blacie fornirowanego stolika. - Wie. Tylko nie zdaje sobie z tego sprawy. Naoczny świadek poczuł przypływ irytacji. - Skąd ta pewność? Słuchajcie, jeżeli mam to nakręcić, musicie powiedzieć mi coś więcej. Twierdzicie, że istnieje nieprzekraczalny termin. Utrzymujecie, że jakiś ksiądz coś wie i napuszczacie świra, żeby go usunął. To się nie trzyma kupy. Człowiek z cygarem odwrócił się od okna. - To nie najlepsza pora na wyrzuty sumienia - powiedział lodowatym tonem. - Nie mam żadnych wyrzutów sumienia - odrzekł ostro świadek. - Popieram ten projekt, przecież wiecie. Czy kiedykolwiek mieliście powody, żeby kwestionować moją lojalność? 88
- spytał. Zaczął się jednak pocić, na linii włosów zbierały się kropelki wilgoci. Nie miał ochoty popaść w konflikt z tymi facetami; wiedział, do czego są zdolni. Człowiek z cygarem znów zwrócił się w stronę okna, jakby zapomniał o świadku. Drugi mężczyzna ponownie zabębnił palcami. Znajomy rytm. Sygnał, który kiedyś uratował mu życie. Tyle świadek o nim wiedział. - On ma rację - powiedział mężczyzna przy stoliku. - Ma rację - powtórzył. Pojawiła się niespodziewana komplikacja, którą - tu spojrzał na człowieka z cygarem - badamy. - Dziękuję. - Ksiądz - kontynuował mężczyzna przy stoliku - był przed laty bliskim kumplem jednego z naszych ludzi. - Przekabacił gościa - mruknął mężczyzna spod okna. - Musieliśmy go wyeliminować - dodał człowiek od stolika. - Dlaczego nie usunęliście również księdza? Człowiek siedzący przy stoliku potrząsnął głową. - Nie mogliśmy go dopaść. Zanim się o nim dowiedzieliśmy, zaszył się w klasztorze, w odosobnieniu. Mnisi pilnują siebie nawzajem staranniej niż tajne służby prezydenta. - Roześmiał się ochryple. - Do licha, nie udało nam się nawet zamienić z nim słowa. Powiedzieli, że nie może złamać ślubów milczenia. Nie rozmawiał z nikim i nie wychodził z klasztoru. - Nie stanowił więc problemu. - Wtedy nie, ale teraz odkryliśmy, że opuścił klasztor i jest tutaj... w Tampie. To nie może być zwykły zbieg okoliczności. Nawet jeśli niczego się jeszcze nie domyślił, niewątpliwie skojarzy fakty, kiedy wszystko się zacznie. Będzie wiedział za dużo. - Właśnie - oświadczył mężczyzna spod okna. Wypuścił z ust kłąb dymu. - Mamy dziewięć dni na wyeliminowanie go z gry. Projekt ruszył i już nie można go odwołać. Chcę, żeby ten ksiądz zniknął ze sceny. - Odwrócił się z zimnym uśmiechem. - Nie zamierzam przejmować się twoim tyłkiem. 89
Naoczny świadek wiedział od zawsze, że tylko jedna osoba na świecie przejmowała się jego tyłkiem. On sam. Nic nowego. Musiał znaleźć sposób, żeby skłonić świra do działania. * ** - Jak leci? - zapytał Matt, kiedy spotkał się z Chloe następnego wieczoru przy kawie w cukierence. Nie widzieli się od wczorajszej rozmowy na plebanii. - Cóż, funkcja ochroniarza nigdy nie była moim wymarzonym zajęciem. Uśmiechnął się uroczo jak niegdyś, kiedy ciągnęło ją do niego jak ćmę do ognia. - To kara za wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Mogłaś zostawić mi prowadzenie dochodzenia. - Jasne. Pewnie już rozwikłałeś zagadkę. Uśmiech Matta zgasł. - Nie mogłabyś przynajmniej raz w życiu być miła, Chloe? Masz coś dla mnie? - Tylko tyle, że już nie wytrzymuję tempa ojca Brendana. Zaczyna dzień o siódmej i jest zajęty bez przerwy do dziesiątej wieczorem. Wtedy wraca na plebanię i załatwia telefony. - Ktoś mu towarzyszy? - Jak dotąd bez przerwy. A ty masz coś dla mnie? - Czekaj. Jeszcze nie wyczerpałem pytań do ciebie Masz broń? - Mam glocka. I pozwolenie na broń. - Dobrze. A reszta twoich ludzi? - Wątpię, czy siostra Phil i ojciec Dominie zgodziliby się wziąć broń do ręki. - Chyba masz rację. Może to i lepiej. Nie mają wprawy. Mogliby postrzelić postronne osoby... albo samych siebie. - Zamilkł i na chwilę zamyślił się. - Kolejne pytanie. Czy łatwo poprosić ojca Brendana do telefonu? 90
- Nie, jest bardzo zajęty. Z reguły trzeba zostawić wiadomość w jego poczcie głosowej. - Nie ma komórki? - Owszem, ale tylko pracownicy kancelarii parafialnej znają jej numer. Ma też pager, ale jak wyżej. Nie wolno przeszkadzać księdzu w pełnieniu posługi duszpasterskiej, pozostaje więc poczta głosowa. - Rzadko się więc zdarza, żeby sam odbierał telefon? - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nic. - Matt potrząsnął głową. - Po prostu głośno myślę. Zazwyczaj dzwoniący trafia na pocztę głosową. - Owszem, zwykle tak. - A w nagłych przypadkach? - Wówczas personel by do niego zadzwonił. - W nocy? - W nocy on sam odbiera telefony. Ma prywatną linię, ale jest również parafialny numer do zgłaszania nagłych przypadków. Jeżeli tego typu sytuacja nastąpi po godzinach urzędowania, automat podaje dzwoniącemu ten numer. Matt wyjął z kieszeni notes i pióro. - Wyjaśnij mi to jeszcze raz. Biuro mieści się na plebanii? - Tylko sekretariat parafii i gabinet księdza. Pięć lat temu biuro przeniesiono do nowego skrzydła domu parafialnego. Matt zanotował. - Czy to, że sekretarka siedzi w jednym budynku, a reszta pracowników biurowych w innym, nie stwarza problemów? - Raczej nie. Ona jest właściwie sekretarką księży. - Dobrze. Czyli telefony odbierane są w domu parafialnym? - Tak, chyba że ktoś dzwoni bezpośrednio na plebanię. Wtedy odbiera Lucy. Albo podaje się numer telefonu do zgłaszania specjalnych przypadków. - A gdzie są odbierane takie specjalne zgłoszenia? - Jeden aparat jest na piętrze, w prywatnym mieszkaniu księży, a drugi w kuchni, na parterze. 91
- A ich telefony prywatne? - W sypialniach i gabinetach. - Rozumiem, chyba już mam jasny obraz. - Co ci chodzi po głowie? Matt westchnął. - Tylko tyle, że mój pomysł, aby ojciec Brendan nagrywał telefony, jest przypuszczalnie nie do zrealizowania. Jeśli morderca znowu zadzwoni, pewnie odezwie się poczta głosowa. - Najprawdopodobniej. Chyba że zadzwoni w nocy na specjalny numer. Matt podniósł do ust kubek kawy i pociągnął spory łyk. Zmarszczył brwi. - Wystygła. - Ruchem ręki wezwał kelnerkę, która natychmiast ruszyła ku niemu z parującym dzbankiem. Mruknął coś pod nosem i znów nabazgrał jakąś notatkę. Nie wiem, czy nagrywarka będzie działała przy przełączaniu rozmów. Muszę się dowiedzieć. Na ile tajne są te niepodawane numery? Chloe uśmiechnęła się. - W ogóle nie są tajne. Od chwili przyjazdu ojciec Brendan wypisywał swój prywatny numer na każdej wizytówce, którą komuś dawał. Ma go pewnie dziewięćdziesiąt procent parafian. Numer do parafii również nie jest trzymany w tajemnicy. Wystarczy, że zadzwonisz po godzinach urzędowania i zapiszesz sobie podany numer. Albo po prostu zapytasz. Zrozum, księża nie chcą być nieosiągalni. - Tak czy owak, powiedz mu o nagrywaniu. Wystarczy, żeby nacisnął gwiazdkę-piątkę-siódemkę. Nigdy nic nie wiadomo. Może nasz ptaszek da się złapać. - Oczywiście. Twoja kolej. Matt próbował ukryć uśmiech, ale zdradziły go drobne zmarszczki w kącikach oczu. - Wiedziałem, że mi się nie upiecze. Co mam? Niewiele. Czekamy, aż spłyną wszystkie raporty. Na razie nie udało mi się znaleźć nikogo, kto by coś widział czy słyszał. 92
- Nienawidzę takich spraw - stwierdziła Chloe. - Ja też. - Ktoś całkiem obcy przychodzi, morduje chłopaka i nic. Kompletnie nic. - Poza tym, że ciało zostało przeniesione. Więcej niż raz. Chloe gwałtownym ruchem podniosła głowę. - Skąd wiesz? - Laboratorium znalazło włókna niepochodzące z ubrania ofiary. Podobne do dywanowych, ale tańsze. Mamy również żwir i kurz, zdaniem laboratorium nie pasujące do trawy, o której już ci wcześniej mówiłem. - Mój Boże. - Chloe zamyśliła się głęboko. - Tak. Może się okazać, że ktoś po prostu przywiózł zwłoki do kościoła w bagażniku samochodu. Ale jak wtedy wyjaśnić obecność żwiru i kurzu? Zdaniem laboratorium pochodzą z niedawno wybrukowanego terenu, gdzie jest jednocześnie bruk, olej i żwir. - Nie ma takiego miejsca w kościele. - Wiem. Ślady są bardzo słabe. Mogą pochodzić z bagażnika. Powiem ci szczerze, Chloe, że bardzo mi się nie podoba myśl, że ciało było dwukrotnie przemieszczane. - To kompletnie bez sensu. Jeśli chcesz przewieźć zwłoki w bagażniku, to dlaczego miałbyś je wywozić, a potem przywozić jeszcze raz? - Nie wiem. Chyba że tu chodzi nie tylko o morderstwo. Trybiki w głowie Chloe obracały się teraz na pełnych obrotach. Spojrzała przez znajdujące się za ich plecami okno na prawie już pusty parking. Biegnącą za nim jezdnią ze świstem śmigały samochody. - Zastanawiające, w jaki sposób Steve został wciągnięty na krzyż. To wymaga udziału więcej niż jednej osoby. - Właśnie. Przyglądałem się, jak go zdejmowano. Nie ma mowy, żeby mógł to zrobić jeden człowiek. Moim zdaniem trzeba było przynajmniej trzech osób. 93
- Albo bożej pomocy. Matt zaczął się śmiać, ale umilkł nagle, bo zrozumiał, że Chloe nie żartowała. Dreszcz przebiegł mu po plecach. - Nie wyskakuj do mnie z siłami nadprzyrodzonymi. - Nie wyskakuję z siłami nadprzyrodzonymi. - Chloe utkwiła w nim spojrzenie. Widzę tylko bezsensowną śmierć dobrego chłopaka, który miał powołanie kapłańskie. Nie jest powiedziane, że płynące z tej zbrodni przesłanie nie zostało nam przekazane przez siłę potężniejszą od ludzkiej. - O Jezu - jęknął Matt i zaczął kręcić się niespokojnie na siedzeniu. - Jeśli wolisz myśleć, że to był cud... - Nie był nawet w stanie dokończyć, tak absurdalny wydał mu się ten pomysł. - Nie twierdzę, że to był cud. Mówię tylko... Wierzę w cuda. Jeśli Steve znalazł się tam za sprawą Boga, to jedno ci mogę zagwarantować. - Co takiego? - Nigdy się o tym nie dowiemy. Tak czy owak, pozostańmy przy założeniu, że to sprawka złych ludzi, których możemy dopaść. Jestem istotą ludzką, Matt, i wiem, jakie zło człowiek jest w stanie uczynić. Matt poczuł się lepiej. Przynajmniej nie zamierzała wciągać go w dywagacje religijne. Gdyby to zrobiła, nie byłoby z niej żadnego pożytku. - Jasne - powiedział wreszcie. - Tylko nie zawracaj mi już głowy dyrdymałami. Chloe zdobyła się na słaby uśmiech. - Przydałoby ci się w życiu trochę religii, Matt. Dla katolika wszystko na świecie jest znakiem łaski boskiej. - Nawet to, co spotkało młodego Kinga? , - Nawet to. Tak czy owak, wyniknie z tego coś dobrego. - Jasne, wiem, co dobrego może z tego wyniknąć. Przy-skrzynię świra, który to zrobił. Niczego lepszego nie potrzebuję.
ROZDZIAŁ 9 Telefoniczne polecenie, by Brendan stawił się w diecezji, przewróciło do góry nogami jego plan dnia. Nie dano mu możliwości wyboru dogodniejszego terminu ani umówienia się na odpowiadającą obu stronom datę. Po prostu kazano mu się zjawić. Obarczył więc Lucy obowiązkiem anulowania wcześniej umówionych spotkań i przekazania ich Dominicowi, po czym wsiadł do samochodu, żeby pojechać do śródmieścia. W głębi duszy spodziewał się wezwania. W ciągu ostatnich kilku miesięcy odebrał aż nazbyt wiele telefonów od monsignore Crowel-la, by po tym, co wydarzyło się w czasie ostatniego weekendu, nie nastąpiła reakcja. Tym razem nie podążył za Brendanem żaden z jego cieni. Ponieważ ksiądz zamierzał pracować na plebanii, więc nie było w pobliżu jego samozwańczych ochroniarzy i nie musiał z nimi dyskutować. Brendan miał w tej sprawie mieszane uczucia. Z jednej strony było mu przyjemnie, że zależało im na nim tak bardzo, iż gotowi byli osobiście go chronić. Z drugiej jednak ulżyło mu, że wreszcie mógł ruszyć się bez obstawy. Tyle czasu spędzał w towarzystwie innych, że samochód stał się dla niego azylem, w którym miał szansę pobyć sam. Mógł w nim posłuchać ulubionej muzyki albo po prostu przemyśleć pewne sprawy i wyrzucić z głowy niepotrzebne myśli. Przez cały dzień w jego głowie gromadziło się mnóstwo niepotrzebnych śmieci. Oczywiście, jak większość księży, miał na szczęście umiejętność zapominania informacji, które ludzie pragnęli zachować w tajemnicy. Tę zdolność rozwijał w sobie 95
latami, słuchając spowiedzi ludzi, z którymi musiał się spotykać i wychodzić im naprzeciw z sercem i miłością. Najgorsze tajemnice ginęły gwałtowną śmiercią w zakamarkach jego umysłu. Dziś jednak mógł myśleć tylko o czekającej go nieprzyjemnej rozmowie. Wydawało mu się dziwne, że spotkał się w parafii z tak zdecydowaną opozycją, chociaż był proboszczem dopiero od sześciu miesięcy. Naprawdę nie mógł sobie przypomnieć, czym tak bardzo rozgniewał część parafian. Oczywiście musiał coś złego zrobić. Nie zamierzał unikać odpowiedzialności. Martwiło go tylko, że nie wiedział, wobec kogo i czym zawinił. Może dzisiaj wreszcie coś się wyjaśni i da mu szansę zadośćuczynienia za spowodowane szkody. Taką miał nadzieję. Niezależnie od nadziei, jakie wiązał ze spotkaniem, miał świadomość, że monsignore Crowell go nie lubi. Droga upłynęła mu więc na przykrych rozważaniach, o co w tym wszystkim chodzi. Przez dwadzieścia minut trzymano go w poczekalni. Żadna niespodzianka. To była klasyczna demonstracja dominacji. Wielokrotnie spotykał się z nią w marynarce. Po długim oczekiwaniu został wpuszczony przed dostojne oblicze monsignore, do gabinetu tak wypełnionego antykami i ikonami, żeby nasuwały się jednoznaczne skojarzenia z Watykanem. Pokój nie zdołał jednak przytłoczyć Brendana. To prywatna sprawa Crowella, na co wydawał pieniądze. Brendan zdecydowanie wolał swoją sytuację: nie miał czego wydawać i dostawał wszystko, czego potrzebował. Z sobie tylko znanych powodów Crowell chodził w sutannie, choć w tej diecezji sutanny zostały schowane w głębi do szaf jako stroje niepraktyczne. Na piersi zawiesił wielki krzyż, oślepiający rozmówcę. Najwyraźniej chciał uświadomić Bren-danowi, że oto stanął przed potęgą Kościoła. Brendan usiadł na wskazanym mu przez Crowella krześle. Wymiana uprzejmości trwała tak krótko, jak to tylko możliwe. 96
- Przejdźmy od razu do rzeczy, dobrze? - oznajmił Crowell, unosząc ręce. - Tak, oczywiście - odparł Brendan. Oparł się plecami o krzesło i założył nogę na nogę, udając swobodę, której nie czuł. - Jestem pewien - rozpoczął monsignore - że zauważyłeś, ile razy byliśmy zmuszeni dzwonić do ciebie w ciągu ostatnich miesięcy. - Owszem - przyznał Brendan - ale wszystkie rozmowy były bardzo ogólnikowe, monsignore. - Celowo. Dzisiaj jednak zostałeś wezwany z powodu bardzo poważnego zarzutu, jaki został przeciwko tobie wysunięty. Uznałem, że w twoim interesie ta sprawa powinna na razie pozostać między nami. - To bardzo miłe. - Uśpiony zazwyczaj wewnętrzny radar Brendana zaczął pikać. Głośno. - Chcę również dać ci szansę wyznania winy. Możemy razem się tym zająć, ojcze. Istnieją sposoby, aby pomóc takim księżom jak ty. - Jak ja? - Serce Brendana zabiło mocniej. - O co chodzi? Crowell postanowił nie odpowiadać wprost. - Najważniejsze jest uniknięcie skandalu. Na pewno się ze mną zgodzisz. - Jak zawsze. - Wiedziałem. - Crowell uśmiechnął się. - Załatwimy to po cichu i pomożemy ci odzyskać czystość duchową. Serce Brendana nadal biło w przyspieszonym tempie, tym razem z gniewu. - Nie wiedziałem, że w jakikolwiek sposób naraziłem na szwank swoją duchową czystość, monsignore. Crowell uniósł w górę brwi. - Wobec tego sytuacjajest poważniejsza, niż mi się wydawało. - Byłoby chyba dobrze, gdybym dowiedział się wreszcie, co takiego podobno zrobiłem. - Brendanowi nie udało się uniknąć zgryźliwego tonu, choć bardzo się starał. 97
- W Kościele jest wielu homoseksualistów, ojcze, i nie ma powodu, żebyśmy się tym zajmowali, dopóki zachowują czy stość. Brendan zaczął się domyślać, dokąd zmierzała ta rozmowa. - Ja jestem czysty, monsignore. Zachowywałem cnotę. Nigdy nie złamałem ślubu czystości. - A może trochę go ojciec nagiął. - Brwi dostojnika kościelnego znowu powędrowały w górę. - Nie. Nigdy. Crowell westchnął. - Proszę nam obu nie utrudniać sytuacji, ojcze. Mamy całkiem odmienne doniesienia. - Jakie doniesienia? Od kogo? - Zostały nam przekazane poufnie. - Oczywiście. - Brendan wstał, odszedł kilka kroków i odwrócił się w stronę Crowella. - Powtarzam, że nigdy nie złamałem ślubu czystości. Nie jestem gejem, choć to bez znaczenia, zważywszy na moje śluby. - Proszę usiąść, ojcze. Nie życzę sobie, żebyś stał "nade mną jak wieża. Brendan usiadł, ale tym razem na samym brzeżku krzesła. - Dostaliśmy informację o twoim związku z młodym mężczyzną, którego zamordowano i ukrzyżowano - kontynuował Crowell. - To brudne insynuacje. Ten chłopak pragnął zostać księdzem, a ja byłem jego przewodnikiem duchowym. - Tak, tak. Wierzę. - Ton głosu Crowella wyraźnie świadczył o czymś przeciwnym. - Wasze zachowanie sprawiało jednak na niektórych ludziach całkiem inne wrażenie. - Nie mam wpływu na to, co się lęgnie w ludzkich głowach, monsignore. - Owszem, masz. Na przykład możesz być rozważniejszy. Brendan zacisnął usta i z wysiłkiem skinął głową. - Ale przejdźmy do sedna. Dziś rano odebrałem bardzo niepokojący telefon. Podobno miałeś... romans nie tylko z mło98
dym Kingiem, ale również z jakimś marynarzem. Tamten chłopak również zginaj w niewyjaśnionych okolicznościach. - Co?! - Brendan zerwał się z krzesła jak oparzony. - Czy mam panu przypomnieć, monsignore, że dawanie fałszywego świadectwa należy do grzechów śmiertelnych? - Uspokój się, ojcze - warknął Crowell - i siadaj! Rzucał Brendanowi polecenia jak psu! I chyba właśnie za psa go uważał. Brendan zajął miejsce. - To poważne zarzuty, ojcze. Diecezja nie może ich zignorować. Przejrzałem twoje akta i stwierdziłem, że rzeczywiście bardzo nagle opuściłeś marynarkę, po czym na dwa lata wybrałeś odosobnienie w klasztorze. - To była tylko część... - Milcz, ojcze. Możesz wszystkiemu zaprzeczać, ale to i tak nie wygląda najlepiej. Policja również pytała o twój związek z Kingiem. Byłoby bardzo niekorzystne dla diecezji i całego Kościoła, żeby to dostało się do gazet. Brendan zdławił cisnące się na usta słowa we własnej obronie, przypominając sobie o ślubie posłuszeństwa. To był jedyny ślub, który zdarzyło mu się złamać, ale nie wolno mu zrobić tego ponownie. - Tak, monsignore - powiedział z wymuszonym spokojem. Crowell rozparł się w fotelu. - Tak lepiej. Ponieważ wszystkiemu zaprzeczasz, przeprowadzimy śledztwo. Porozmawiam o tym z biskupem. A na razie... na razie, ojcze, oczekuję, że będziesz sprawował się nienagannie i nie uczynisz niczego, powtarzam: NICZEGO niewłaściwego. A jeśli ta sprawa trafi do gazet, będziemy musieli bezzwłocznie cię usunąć. - Tak, monsignore. - Zatem rozumiemy się. - Crowell uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że jest tak, jak twierdzisz, ojcze. Dla dobra twojej nieśmiertelnej duszy. * ** 99
Jeśli nieśmiertelna dusza Brendana znalazła się w niebezpieczeństwie, to jedynie ze względu na określenia monsignore Crowella, jakie przychodziły mu do głowy w powrotnej drodze do parafii. Słowa „świnia", „waż" i „osioł" nawet wypowiedział na głos. Podłe, złośliwe plotki, rozsiewane oczywiście anonimowo, były równie groźne, jak fakty. Nie bez powodu święty Paweł w Liście do Rzymian zaliczył oszczerstwa do najbardziej odrażających grzechów. Brendanowi przypomniały się słowa świętego Pawła, rozpoczynające następny akapit: „Dlatego nie masz prawa osądzać, bo sam robisz to samo". Z całą pewnością Brendan nie był tak święty, by miał prawa osądzać kogokolwiek, nawet kogoś takiego jak Crowell. Nadal jednak tamta rozmowa stała mu kością w gardle. Owszem, zszedł z utartej drogi, przyjmując do grona parafian gejów i lesbijki. Byli bożymi dziećmi i potrzebowali łaski i udziału w życiu parafii tak samo jak wszyscy inni. Prawdę mówiąc, Brendan zgadzał się z wieloma katolikami, którzy twierdzili, że już najwyższy czas, by Kościół w pełni zaakceptował gejów i lesbijki, choć jednocześnie uważał za mało prawdopodobne, żeby nastąpiło to w najbliższej przyszłości. Owszem, Steve King rzeczywiście był gejem, ale zachowywał celibat, tak przynajmniej mówił Brendanowi. Gdyby nawet nie było to prawdą, to w żadnym razie nie usprawiedliwiałoby tego, co go spotkało. A co do samego Brendana, to plotki były jedynie ohydną potwarzą. Oczywiście w oczach Crowella był winny, dopóki nie udowodni swojej niewinności. Tylko w jaki sposób można udowodnić uczciwość i czystość? - Najważniejsze pytanie brzmi: kto rozsiewa te plotki i z jakiego powodu? - orzekł Dominie, siedząc naprzeciwko Brendana przy stole podczas wieczornego posiłku. Myślę, że to potwierdza podejrzenia detektywa. Ktoś chce cię dopaść, przyjacielu. - Staram się nie popaść w paranoję - odparł Brendan, choć, prawdę mówiąc, tkwił w tej paranoi po uszy. 100
- To nie paranoja. To fakt. Ktoś stara się ciebie zniszczyć. Brendan westchnął. Był kompletnie wykończony. - Jestem bardzo zmęczony, Dominicu. Wydaje mi się, że każde kazanie to kłamstwo. Wydaje mi się... że rzucam perły przed wieprze. - Bo tak jest, po części - stwierdził Dominie. - Niedawno przyjechałem do parafii św. Symeona, ale zdążyłem zauważyć, że większość parafian gotowa jest całować ziemię, po której stąpasz. Gdybym wiedział, że tak może być, nie spędziłbym prawie całego kapłaństwa w urzędzie diecezjalnym. Pamiętaj jednak, że parafia liczy pięć tysięcy wiernych. Nie możesz oczekiwać, że wszystkich zadowolisz. Brendan kiwnął głową. - Wiem. Chyba jestem już tym wszystkim znużony. - Niewykluczone. Możliwe również, tylko możliwe. Przecież jesteś nie tylko księdzem, ale i człowiekiem. Z ludzkimi słabościami i potrzebami. I z ludzkim smutkiem. - Niezbyt to odkrywcze, Dominicu. Wiem, że jestem tylko człowiekiem. - Tutaj wiesz, tak. - Popukał w głowę Brendana, a potem klepnął go w pierś. - Ale musisz wiedzieć to również i tutaj. Musisz zaakceptować gniew, ból i zdenerowanie, to, że czujesz się głęboko dotknięty. I że masz do tego powody. Chrystus kazał nam być czujnymi jak wąż i łagodnymi jak gołębica. Jesteś dobrą gołębicą, ale musisz nauczyć się czujności. Znajdź sobie jakiś kamień i ukryj się pod nim, dopóki nie skończy się całe to zamieszanie. - Ale ty nie możesz... - Byłbyś zdumiony, ile może dać z siebie starszy człowiek, kiedy musi zmobilizować się w słusznej sprawie - przerwał mu Dominie. - Ja zajmę się parafią. Spuść z tonu i pozwól, by Chloe z tym detektywem rozwikłali zagadkę. Mam wrażenie, że doskonale im idzie. 101
- Wydaje mi się, że idzie im lepiej niż doskonale - odparł Brendan z półuśmiechem. - A tak, to też. - Dominie mrugnął do niego i zamilkł na chwilę. - A swoją drogą, co się stało, kiedy byłeś w marynarce? Brendan odetchnął głęboko i odsunął od siebie resztki kolacji. Wstał i potrząsnął głową. - Dowiedziałem się, jaki potrafię być zły. Bardzo zły. * ** Chloe i siostra Phil grały w karty w domu Chloe, oddalonym od kościoła św. Symeona o kilka przecznic. Gra w remika była ich ulubionym pretekstem do rozmów. Jak zwykle zwyciężała Chloe. Na małym stoliku stała salaterka Chex Mix i dwie szklanki coli. Dom był niewielki i przytulny, inny, niż można by się spodziewać po wziętej prawniczce. Chloe wyglądała na całkiem zadowoloną ze swego małego, wygodnego, lekko podniszczonego domku. Phil dzieliła mieszkanie z kilkoma zakonnicami, więc bardzo lubiła spokojny domek Chloe. Niekiedy stawał się dla niej azylem. Dzisiejsza rozmowa nie przypominała leniwych, pogodnych pogaduszek. - No, dobrze - powiedziała Phil i nie odkrywając kart, położyła je na stole. - Miałam nikomu nie mówić, ale tobie powiem. - Co? - Chloe popatrzyła na nią, zapominając o kartach. - Lucy mi zdradziła, że ojciec Brendan został dzisiaj wezwany przez monsignore Crowella do diecezji. - I? - Nie wiem. Lucy twierdzi, że Brendan wrócił wściekły, ale niczego nie wyjawił. - Więc naturalnie zadzwoniłaś do diecezji. - Naturalnie, ale niewiele mi z tego przyszło. - Phil wzięła, garść czipsów, bo od urodzenia mogła bezkarnie lekceważyć 102
liczenie kalorii i sprawdzanie zawartości tłuszczu. - Nikt nie wie, co się dzieje. Niewątpliwie jednak macza w tym palce Crowell. - Phil zmarszczyła nos. - Nie ufam temu człowiekowi. - Dlaczego? Niewiele o nim wiem. - Nie musisz. Jesteś tylko parafianką. W diecezji chodzą słuchy, że monsignore ma wielkie ambicje polityczne i dąży do władzy. - Jakiej władzy? - Marzy mu się Watykan. - Na ile to prawdopodobne? Phil wzruszyła ramionami. - Kościół jest zarówno ludzki, jak i Boży. Niestety, sprawy ludzkie biorą czasami górę nad tym, co Boże. Czy intrygi i pieniądze pomagają zrobić karierę? Oczywiście. Czy to jedyna droga? Mam nadzieję, że nie. - Boże uchowaj! - Śmiech Chloe zaskoczył zakonnicę. - Właśnie. - W oczach Phil rozbłysły wesołe iskierki. - Prawdę mówiąc, jestem pewna, że nie. Spójrz na naszego biskupa. Biskup Cruz to jeden z najlepszych, najbardziej Bożych ludzi w Kościele. W pewnym stopniu musiał być politykiem, ale dobroć jego serca nie podlega dyskusji. Czy zostanie kiedyś kardynałem? - Phil westchnęła. - Wątpię. Chyba nie ma wystarczająco silnego zmysłu politycznego. - Wolę, żeby był naszym biskupem. - Ja też! - Phil uśmiechnęła się szeroko. - Czy sądzisz, że biskup Cruz wie o działalności monsignore Crowella? - Prawdopodobnie. Ale pewnie nie dopatrzył się w tym niczego szczególnie niepokojącego. W Kościele obowiązuje pewna hierarchia. Niektórzy prowadzą własne rozgrywki polityczne. Dopóki nie przekraczają granic przyzwoitości, nic się nie dzieje. Chloe kiwnęła głową i odłożyła karty na stół. - Jeśli Crowell prześladuje ojca Brendana... 103
- Nie znamy przebiegu rozmowy. Mogła dotyczyć śmierci Steve'a, która z oczywistych względów musiała zaniepokoić diecezję, Chloe. - Oczywiście. Phil wzruszyła ramionami. - Dopóki nie zdobędę konkretnych informacji, jesteśmy zdane na spekulacje. - Zapytam ojca. - Nie wiem, czy Lucy byłaby tym zachwycona. - Zajmuję się śledztwem w tej sprawie. Powiem mu, że dowiedziałam się z innych źródeł. Co jest zresztą zgodne z prawdą. Phil wybuchnęła śmiechem. - Dobrze już, dobrze. A teraz przejdźmy do ciekawszych tematów. - To znaczy? - Chloe wyglądała na kompletnie zaskoczoną. - Co to za historia pomiędzy tobą a tym przystojnym detektywem? Chloe poczerwieniała i Phil zapragnęła cofnąć swoje żartobliwe pytanie. - Chloe... - To już historia. Dawno przebrzmiała historia. - I chyba niezbyt szczęśliwa. - Phil zawahała się, ale powiedziała: - Wybacz starej zakonnicy, która jest skazana na poznawanie pewnych spraw w sposób pośredni, ale czy ta historia miała charakter... romantyczny? Chloe popatrzyła na nią oczami zimnymi jak lodowiec na biegunie północnym. Po chwili jej spojrzenie złagodniało. - Przede wszystkim nie jesteś starą zakonnicą. A historia nie była romantyczna. Z braku... czasu. - Rozumiem. Mam siedzieć cicho i zadowolić się domysłami? - Obawiam się, że tak, Phil. - Chloe zdobyła się na słaby uśmiech. - Obawiam się, że tak - powtórzyła. 104
Phil westchnęła i złapała następną garść Chex Mix. - Nikt mnie nie uprzedził, że świątobliwe życie będzie okropnie nudne. - Nudne? Żarty sobie stroisz? Phil wzruszyła ramionami. - Nikt mi nigdy nie mówi o naprawdę interesujących sprawach. Nie chcą mnie gorszyć! Chloe nie zdołała powstrzymać uśmiechu. - W moim związku z Mattem nie było niczego, co by cię zgorszyło. Po prostu mówienie o tym sprawia mi przykrość. - Czasami podzielenie się z kimś cierpieniem przynosi ulgę. Gdybyś chciała o tym pogadać, jestem do twojej dyspozycji. Powiedz mi tylko jedno. Czy on jest żonaty? - Nie. Phil kiwnęła głową. - Dobrze. Już milczę. - Ciekawa była, czy Chloe zdawała sobie sprawę, jak wiele już jej zdradziła. Kobieta nie zainteresowana mężczyzną nie znałaby jego stanu rodzinnego. Phil uśmiechnęła się pod nosem.
ROZDZIAŁ 10 Dobrze to czy źle, ale zachowywanie dyskrecji jest dla księdza równie naturalne, jak oddychanie. Latami powierzano Dominicowi różne tajemnice i nigdy nie kusiło go, by podzielić się nimi z kimś innym. W pozwach rozwodowych zdradzano mu różne sekrety, nawet niekiedy przerażające. Dotyczyły ludzi, których nie znał i prawdopodobnie nie miał poznać. W chwili gdy czytał ich historie, należały już do przeszłości, i chociaż czasami przy lekturze bolało go serce, nigdy nie doznawał pokusy, żeby o nich porozmawiać. Dlatego był zdumiony, czując tak silną potrzebę podzielenia się z kimś tym, co Brendan opowiedział mu o przebiegu rozmowy z Crowellem. Do późnej nocy nie mógł zasnąć, a kiedy wreszcie się zdrzemną), sen nie trwał długo. To prawda, że rozmowa z Brendanem nie nosiła piętna konfesjonału. To jednak żadna różnica. Słowa wypowiedziane do księdza uważane są za spowiedź i Brendanowi nawet by przez myśl nie przeszło, że Dominie mógłby je komuś powtórzyć. W miarę upływu czasu potrzeba podzielenia się stawała się coraz silniejsza. Jedną z ulubionych powieści Dominica były „Morderstwa różańcowe" Williama X. Kienzle'ego. Ojciec Koessler zadał w niej odwieczne pytanie: Co zrobić, jeżeli ktoś wyzna ci podczas spowiedzi, że zatruł wino mszalne? Odpowiedź brzmiała oczywiście: Nic nie możesz zrobić, chyba że znajdziesz sposób, żeby wylać wino. Straszliwy dylemat i Dominie był z całego serca wdzięczny losowi, że nigdy nie stanął wobec takiego problemu. Teraz miał poczucie, że zetknął się z czymś podobnym. Było dla niego jasne, że ktoś postanowił zniszczyć Brendana i że nie 106
był to Crowell. Czuł, że monsignore nie wymyślił zarzutów pod adresem Brendana, choć oczywiście skwapliwie je wykorzystał. Co teraz? Ta informacja mogła okazać się użyteczna dla śledztwa, tym bardziej że łączyła obecne zabójstwo z czymś, co wydarzyło się w latach duszpasterskiej służby Brendana w marynarce. Wskazówka z przeszłości mogła pomóc w rozwiązaniu zagadki i... uratować Brendana. Choć formalnie ich rozmowa nie była spowiedzią, miała taki charakter. Dominie zmagał się z tym problemem przez całą noc. Rano problem nadal nie był rozwiązany, natomiast Dominicowi ciążyła otumaniona brakiem snu głowa. Miał odprawić poranną mszę i ubierał się do niej niezgrabnie, bo wszystko leciało mu z rąk. Był przekonany, że po wyjściu z zakrystii wyglądał, jakby spał w ornacie. Jak zwykle obecnych było około czterdziestu osób, sama śmietanka parafian św. Symeona. W krótkim czasie zdążył już doskonale poznać te twarze nie tylko z codziennych mszy, ale również z domu parafialnego i biura, w którym ludzie ci pomagali w miarę swych zdolności i możliwości. Jedna z obecnych osób zazwyczaj się nie pojawiała. Chloe, jak wielu innych parafian, musiała rano być w pracy albo w drodze do pracy. Dzisiaj jednak zasiadła w pierwszej ławce. Jej widok był jak znak od Boga. Kiedy wzrok Dominica spoczął na jej twarzy, ksiądz wiedział już, co robić. - Muszę się z tobą zobaczyć po mszy - mruknął, dając jej eucharystię. Skinęła głową i szybko spojrzała mu w oczy. Po nabożeństwie, jak zwykle, parę osób chciało z nim porozmawiać. Niektórzy pragnęli po prostu z nim pobyć. Inni mieli problemy, którymi chcieli się z nim podzielić. Wielu wyrażało troskę o Brendana i pytało, jak się czuje. Jeżeli ktoś z tej parafii odczuwał złość do niego, to niewątpliwie żaden z uczestników mszy. 107
No, ale ci, którzy przychodzili codziennie na poranne nabożeństwa, należeli bez wątpienia do najlepszych chrześcijan. Na szczęście Chloe czekała cierpliwie na znak, by pójść za Dominikiem do zakrystii. Już podczas zdejmowania szat liturgicznych zaczął mówić. - Zaraz złamię tajemnicę - powiedział, sięgając po wieszak. - Będę wdzięczny, jeśli zatrzymasz to przy sobie. Przede wszystkim nie mów policjantom. Chloe przechyliła głowę na bok. - Nie mogę tego obiecać, ojcze. Jestem nie tylko parafianką. Jestem również prawniczką, czyli funkcjonariuszką wymiaru sprawiedliwości. Nie wolno mi zrobić niczego, co mogłoby utrudnić dochodzenie. Dominie westchnął, odwiesił ornat i usiadł twarzą do niej. - To raczej nie należy do tej kategorii, ale zgadzam się, żebyś kierowała się własnym rozeznaniem. Zrozum tylko, że zostało mi to powiedziane w zaufaniu i zdradzam to zaufanie tylko dlatego, że może to, moim zdaniem, mieć związek z tym, co się tutaj dzieje. Chloe skinęła głową. - Będę bardzo ostrożna, ojcze. Jako adwokatka jestem tak samo zobowiązana do zachowywania tajemnicy, jak ksiądz. - Może i tak. - Uśmiechnął się krzywo. - Na pewno tak. - Dobrze. Jesteśmy po tej samej stronie. - Prawie. Więc co się dzieje? Dominie zawahał się. Próbował zdecydować, co miało kluczowe znaczenie, a co mógł pominąć, żeby nie zdradzić niczego, co nie było konieczne. W końcu postanowił przedstawić całą sprawę tak, jakby usłyszał ją z innego źródła. - Doszły mnie słuchy - powiedział - że do diecezji napłynęło kolejne oskarżenie pod adresem Brendana. O ile zrozumiałem, zarzuca mu się utrzymywanie niewłaściwych stosunków ze Steve'em Kingiem. 108
- To nic nowego, ojcze. Ktoś poinformował o tym policję. - Tak, ale jest coś jeszcze. Wydaje się, że łączy się sprawę Kinga z jakimś incydentem z okresu, kiedy Brendan był kapelanem marynarki. Chloe siedziała nieruchomo, milcząc. Dominie, który nie znał jej zbyt dobrze, uznał jej zachowanie za wysoce deprymujące. Prawdę mówiąc, zaniepokoił się, widząc, że spojrzenie jej niebieskich oczu stało się nagle zimne jak lód, jakby chciało zamienić w sople lodu wszystko, na czym spoczęło. Na szczęście na niego nie patrzyła. - Ojcze... - mówiła bardzo wolno, jakby w zamyśleniu - sugerujesz, że Brendan został już kiedyś oskarżony o romans z młodym mężczyzną? - Nie wiem, czy o to chodzi, czy był o coś podobnego oskarżony. Właściwie nie wiem, co się wówczas stało. Ja... próbowałem zasięgnąć języka, ale zostałem odprawiony z kwitkiem. - Cholera! - wyrwało się Chloe. - Przepraszam. - W porządku. Obawiam się, że sam raz czy dwa użyłem tego słowa. Lekki, pozbawiony wesołości uśmiech uniósł kąciki jej ust. - Dzięki. Dowiem się, co się dzieje. Jakimś sposobem. - Obawiam się, że może istnieć związek pomiędzy tymi dwiema sprawami, przynajmniej w przekonaniu tego człowieka, który próbuje zastraszyć proboszcza. - Możliwe. Równie dobrze może się okazać, że to tylko złośliwe plotki. Sprawdzę. - Dziękuję. Nie musisz mnie informować, czego się dowiedziałaś. Chloe spojrzała na niego tak przenikliwie, jakby mogła dostrzec jego niezbyt świetlaną duszę. - Nie zostałeś tutaj przysłany jako wikary. To nie było pytanie. Dominie, który od trzydziestu lat się nie rumienił, poczuł nagle, że policzki zrobiły się gorące. 109
- Nie musisz odpowiadać - powiedziała ciepło Chloe. - Pilnuj go, ojcze. Niezależnie od tego, jakie pretensje mają kościelni hierarchowie do Brendana, przynajmniej nie chcą go zamordować. Dominie skinął tylko głową, bo nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Odprowadził wzrokiem opanowaną, chłodną kobietę, która opuszczała zakrystię. * ** Prośba Chloe o pomoc w dochodzeniu stała się punktem zwrotnym w życiu Phil. Po piętnastu latach uczenia dzieci z klas trzecich i czwartych poznała na wylot wszystkie ich problemy. Rzucona od niechcenia propozycja Chloe, by Phil czegoś się dla niej dowiedziała, obiecywała pożądaną odmianę. Jednym z najmilej wspominanych zadań zakonnicy była wyprawa samochodem do najgorszej dzielnicy miasta. Zaparkowała auto w miejscu, w którym najprawdopodobniej zatrzymała się policja, śledząc handlarzy narkotyków. Doszła do wniosku, że uczciwie zarobiła na nowy kapelusz, bo udowodniła, że policjant absolutnie nie mógł z tego miejsca widzieć dokonywanej na rogu ulicy transakcji. Widoczność zasłaniał mu znak drogowy, za którym zaparkował. Ale ta prośba była inna. - No, rzeczywiście mam kontakty w diecezji - powiedziała, wysłuchawszy prośby Chloe - ale na pewno nie dadzą mi do ręki niczyich akt osobowych. - To nie jest konieczne - tłumaczyła Chloe. - Musisz się tylko dowiedzieć, czy jest w nich wzmianka o śmierci młodego mężczyzny w czasie służby Brendana w marynarce. - Nie wiem, Chloe. Te akta są ściśle tajne. Musiałybyśmy kogoś poprosić, żeby wściubiał nos w czyjeś prywatne sprawy. - Rozumiem. Nie zapominaj, że życie Brendana wisi na włosku. Do diecezji dotarły zarzuty, że Brendan nie po raz pierwszy jest zamieszany w śmierć młodego mężczyzny. Jeżeli 110
istnieje związek pomiędzy tymi sprawami, to ten trop może nas zaprowadzić do mordercy. Siedziały w zalanym kwietniowym słońcem saloniku Chloe przy dzbanku zielonej herbaty. Dzień był wyjątkowo chłodny. Brendan był chwilowo bezpieczny pod czujnym okiem trzystu osób, zebranych w kościele z okazji ceremonii ślubu. Za trzy kwadranse jedna z nich będzie musiała pójść do kościoła, żeby mieć baczenie na proboszcza. Phil nalała sobie herbaty do maleńkiej porcelanowej filiżanki i wypiła łyk. Jeszcze nie była pewna, czy spełni prośbę przyjaciółki, ale już zastanawiała się, jak zdobyć potrzebne Chloe informacje. - Mój problem polega na tym - oznajmiła po chwili - że nie umiem oprzeć się wyzwaniom. - Wiem - roześmiała się Chloe. - Dlatego jesteś takim świetnym detektywem. - Raczej idiotką. Naprawdę mogę się na tym sparzyć i w dodatku wrobić osobę, która mi pomoże. Chloe milczała. To było najgorsze. Nie dyskutowała. Gdyby zaczęła ją namawiać, Phil przynajmniej mogłaby się spierać. - Och, dobrze - stwierdziła w końcu - zobaczę, co da się zrobić, ale niczego nie obiecuję. - Zrozum - odezwała się Chloe - że jeśli nie dotrzemy do źródeł tej historii, komuś może przyjść do głowy, żeby zadzwonić z tym na policję. A wtedy ojciec Brendan nie zazna już spokoju, nie będzie mógł się opędzić nie tylko od policji, ale i od prasy. Cała Chloe! Podała przyjaciółce znakomity argument, kiedy ta podjęła już odpowiednią decyzję. Przynajmniej pomogła jej pozbyć się wyrzutów sumienia. - Zrób coś dla mnie, Chloe. - Oczywiście, Phil. - Przypomnij mi, żebym poszła do spowiedzi. Wkrótce. Śmiech Chloe sprawił jej pewną ulgę. 111
Naoczny świadek zadzwonił do mordercy i powiedział, że ksiądz ma wyjechać z Tampy za pięć dni. Mordercy zamarło serce, choć przecież wiedział, że sam to sprawił. Telefony do diecezji wreszcie zrobiły swoje. Odłożył słuchawkę i spojrzał na żonę, która oglądała jakiś sitcom w telewizji. - Znów muszę wyjechać z miasta. Spojrzała na niego z przestrachem. Od śmierci syna nienawidziła jego wyjazdów, choć przedtem często zostawała sama. Jakby się bała, że on także odjedzie od niej, by nigdy nie wrócić, jak kiedyś ich syn. - Musisz? - zapytała jękliwie. - Nagły przypadek. - Kiedy? - Wyjeżdżam rano. Westchnęła. - Długo cię nie będzie? - Kilka dni. Zadzwonię i dam ci znać. Potem, jak zawsze, wróciła do oglądania telewizji i zostawiła go samego. Poszedł do pokoju syna, co robił dość często. Kiedy Tom wstąpił do marynarki, wielokrotnie rozmawiali z żoną o przekształceniu jego pokoju w pokój gościnny, ale jakoś nie mogli się do tego zabrać. A właściwie zaczęli. Znieśli na dół plakaty i pamiątki ze szkoły średniej i starannie je spakowali. Zostało jednak stare łóżko. Nigdy nie kupili szerokiego łoża, 0 którym wielokrotnie rozmawiali z nadzieją, marząc o synowej 1 wnukach. Tylko narzuta była inna. Żona pozbyła się starej i zastąpiła ją brzoskwiniową kapą z kordonku. Poza tym pokój był taki sam. To samo porysowane drewniane biurko stojące w tym samym rogu, noszące ślady jednej, jedynej próby wyrycia brzydkiego słowa, którą Tom podjął, kiedy miał 112
osiem lat. Na półkach nadal stały pozostawione przez Toma książki, od dr Seuss po „Cliff Notes". Był także egzemplarz Biblii, zniszczony po latach noszenia go do szkółki niedzielnej i na biblijne spotkania dyskusyjne. Pokój był obskurny i smutny. I opustoszały. Czasami, kiedy siedział na brzegu łóżka i wsłuchiwał się w dochodzący zza zamkniętych drzwi stłumiony dźwięk telewizora, wydawało mu się, że słyszy syna, jego śmiech, pełne irytacji pyskowanie nastolatka, a także pełen dumy głos, kiedy informował ich o wstąpieniu do marynarki. Jakby ten pokój zatrzymał głos Toma, przechował go i z miłością pielęgnował. Morderca pozwolił żalowi ożyć, rozrastać się i wreszcie spłynąć wilgotną strugą z jego oczu. Gardło ścisnęło mu się tak, że oddychał z trudem i każdy haust powietrza sprawiał mu ból. (Dopadnę go dla ciebie, Tom), obiecywał synowi w myślach, a gniew okazał się silniejszy od cierpienia. (Dopadnę go dla ciebie). Pozostał w pokoju i płakał jak dziecko. * ** Naoczny świadek siedział w obskurnym pokoju hotelowym - tamci faceci zawsze dostawali lepsze hotele, podczas gdy on lądował w najtańszym motelu w okolicy - i wpatrywał się w telefon. Zrobił to, zdopingował świra, nie był tylko pewien, czy powinien się z tego cieszyć. Siedział tam i popadał w coraz bardziej bolesną zadumę. Rzadko sobie na to pozwalał, bo pogrążanie się w ponurych rozmyślaniach do niczego nie prowadziło, a tylko sprawiało przykrość. W tym przypadku wybór cyngla coraz bardziej go dręczył. Nie oznaczało to bynajmniej, że kwestionował cele swej organizacji. Przecież nie można walczyć z terroryzmem za pomocą gęby pełnej frazesów i ciągnących się w nieskończoność dochodzeń. Nie, trzeba walić pięścią między oczy, stosować 113
najostrzejsze środki. Interwencja w Afganistanie wyskoczyła niespodziewanie, ale była krokiem w dobrym kierunku. Aczkolwiek właściwe gniazdo zamachowców zostało przeoczone. Trzeba trochę popchnąć sprawy, żeby potoczyły się w sposób pożądany. W porządku. Aprobował to. Rozumiał również konieczność posłużenia się cynglem, który nie był w żaden sposób z nimi powiązany, nie mógł więc do nich doprowadzić. Tym razem ich wybór... Potrząsnął głową. Od początku zgłaszał zastrzeżenia, choć niezbyt głośno, bo nazbyt głośne protesty mogły się źle dla niego skończyć. Ale jednak protestował. No i cyngiel zabił chłopaka, a teraz najwyraźniej prowadził własną grę. Niedobrze. Bardzo niedobrze, choć tamci ważni faceci twierdzili, że dzięki temu cyngiel wydawał się jeszcze większym świrem, kierującym się chorymi urojeniami. Rzecz w tym, że cyngiel rzeczywiście był świrem, kierującym się chorymi urojeniami. Wymknął się spod kontroli. Znów mógł popełnić głupstwo i dać się złapać przed wykonaniem zadania. , Cholera! Świadek będzie musiał bardziej pilnować tego faceta, niż zamierzał. Będzie trzeba nadstawić własnego karku. Dlatego właśnie nie lubił bolesnych rozmyślań.
ROZDZIAŁ 11 Nic - powiedziała Phil do Chloe. - Kompletnie nic. Stały razem na przykościelnym boisku do koszykówki. Prowadzona przez Phil drużyna zakończyła trening i rozeszła się do domów lub innych zajęć. Zostały same z Chloe i trenowały rzuty wolne, pocąc się obficie w promieniach zachodzącego słońca, które zalewało świat złocistym blaskiem. W kościele Dominie z Brendanem prowadzili cotygodniową lekcję religii dla trzystu dzieciaków. Okazało się, że rola obstawy księdza wcale nie była taka trudna. Proboszcz bardzo rzadko bywał sam. Chloe kozłowała przez chwilę, po czym rzuciła celnie za trzy punkty. - To dlaczego ktoś szuka związku? - Niech mnie licho, jeśli wiem. Akta Brendana są czyste. Jest w nich tylko inf ormacj a, że po opuszczeniu marynarki wycofał się z życia na dwa lata. Przyczynę zna tylko on sam i jego spowiednik. - Do licha! - Sza - mruknęła Phil bardziej z przyzwyczajenia niż z oburzenia. Starsze dzieci bez opamiętania używały brzydkich słów i Phil po piętnastu latach nauczania odruchowo reagowała dezaprobatą. Obiegła boisko dookoła, kozłując piłkę i rzuciła do kosza zza pleców Chloe. Piłka przeleciała nad jej głową i uderzyła w tablicę. Dzisiaj nie trafiłabym nawet w stodołę. - Spróbuj jeszcze raz. - Chloe ruszyła w stronę ławki, na której zostawiła ręcznik. Chłód zniknął równie nagle, jak się pojawił, zapowiadał się parny wieczór, nadchodziło upalne lato. Phil rzuciła piłkę w róg boiska, na stos innych i podeszła do ławki. Wytarła twarz własnym ręcznikiem. 115
- Będziesz musiała zapytać ojca, Chlo - powiedziała cicho. - On jeden wie, co się tam stało, jeśli w ogóle coś się stało. Na pewno coś innego, niż sądzi Crowell i osoba, która nabiła mu tym głowę. Oni na pewno nie powiedzą. - Cholera. Tym razem Phil zdążyła ugryźć się w język, zanim wymknęło jej się słówko dezaprobaty. - Cóż, wydaje mi się, że jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, najlepiej szukać informacji u źródła. - A jeśli to źródło nie będzie chciało mówić? - To zostaniesz z niczym. Jak teraz. Chloe westchnęła, jeszcze raz otarła twarz ręcznikiem i pociągnęła z butelki solidny łyk wody. - Nie chciałabym, żeby czuł się zaszczuty. - On jest zaszczuty. - Phil usiadła na ławce i obciągnęła lepiący się do spoconej skóry podkoszulek z logo parafii św. Symeona. - Najgorsze, że prześladuje go człowiek, który przypuszczalnie chce z nim zrobić to samo co ze Steve'em. Boże, strach nawet o tym myśleć. - Tak. - Chloe usiadła przy niej i oparła łokcie na kolanach. - Dowiedziałaś się czegoś od glin? - Ciągle czekają na raporty z laboratorium i zachodzą w głowę, jakie stosunki łączyły Brendana i Steve'a. - Każdy, kto ma oczy, musi widzieć, w jaki sposób Brendan patrzy na ciebie. - Phil sięgnęła po swoją butelkę wody. - On jest hetero. - Tak, to samo powiedziałam Brendanowi. - Nie! - Ręka Phil z butelką zatrzymała się w połowie drogi do ust. - Tak. Phil z trudem stłumiła śmiech. - O rany! Pewnie wyglądał, jakby dostał obuchem w łeb! - Owszem. - Chloe wzruszyła ramionami. - A szkoda. Nie robił tego w sposób natarczywy. Nigdy mnie to nie krępowało. 116
- Nie, to raczej on czuł się skrępowany przy tobie. - Cóż, starałam się odwrócić jego uwagę. - Założę się, że z powodzeniem. - Nie wiem. Z tego człowieka emanuje tyle dobroci, że wątpię, by zauważył sztylet wbity we własne plecy. Na pewno próbowałby sobie wmówić, że sam się na niego nadział. - Tak, jest przedziwnym człowiekiem. Nie z tego świata. - Musi być nie z tego świata, bo nie wygląda mi na naiwniaka. Absolutnie nie. Wydaje się, że doskonale zna naturę ludzką, a sprawia wrażenie, że nie jest w stanie uwierzyć w istnienie zła. Chyba powiedział Mattowi prawdę. On szczerze wierzy w odkupienie. - Tak, wierzy. - Phil westchnęła i wypiła łyk wody. - Jestem wykończona. Umyjmy się i zjedzmy obiad. - Dobrze, ale najpierw sprawdzę, czy ojciec Brendan nie jest sam. Na placu parkingowym przed domem parafialnym Matt zatrzymał przy nich swój nierzucający się w oczy samochód. Kobiety stanęły i odwróciły się w jego stronę, a on opuścił boczną szybę i uśmiechnął się. - Jak się panie dziś mają? - Świetnie - odparła Phil, odpowiadając mu uśmiechem. - Zgrzane, spocone i zmęczone - burknęła Chloe. - Masz coś dla mnie? - Muszę z tobą porozmawiać. - Idź. - Phil spojrzała na Chloe. - Wybierzemy się na obiad kiedy indziej. Sprawdzę, co robi ojciec. Chloe zawahała się na moment. - Dzięki, Phil. Zadzwonię do ciebie później. Phil pomachała jej z uśmiechem i odeszła. - Wskakuj - zaproponował Matt. - Lepię się od potu. Chcesz kogoś takiego wpuścić do samochodu? 117
- Lepiej, żebyś nie wiedziała, co zniosły już te siedzenia. Odrobina potu na pewno im nie zaszkodzi. Chloe usiadła na miejscu dla pasażera i natychmiast owiało ją chłodne powietrze z włączonej klimatyzacji. Wilgotny podkoszulek ziębił skórę. Matt wyjechał z parkingu na ruchliwą ulicę, prowadzącą do Dale Mabry, jednej z głównych arterii komunikacyjnych miasta. - Dokąd jedziemy? - zapytała Chloe. - Musimy coś zjeść. Od rana nie miałem nic w ustach. - Nie jestem odpowiednio ubrana do restauracji. - Za pięć minut będziesz sucha. Nie myślałem zresztą 0 eleganckim lokalu, raczej o czymś za wynos. Typowy gliniarz, pomyślała Chloe. Szybko i tłusto. Aż dziw, że niektórzy dożywają emerytury. - Pod warunkiem, że dostanę warzywa. - Nie ma problemu. Masz wybór. Smażony kurczak z sałatką coleslaw albo zestaw surówek. - Wezmę zestaw. Zatrzymał samochód, wziął dla Chloe jarzyny, a potem dopiero podjechał po smażonego kurczaka dla siebie, czyli po upragnioną dawkę tłuszczów nasyconych. Zaparkował na tyłach restauracji i zaproponował, żeby zjedli przy jednym z ustawionych tam stołów piknikowych. Chloe chętnie na to przystała; od paru minut obawiała się, że lada chwila zmieni się w sopel lodu. - O co chodzi? - zapytała, kiedy usiedli naprzeciwko siebie 1 zaczęli jeść. - King jest nieprawdopodobnie czysty, aż się wierzyć nie chce. Przesłuchaliśmy jego przyjaciół, nauczycieli, nawet matkę. Jedyne, co mu zarzucano to zbytnia czystość, zbytnia szczerość. Z tego powodu czasami przynudzał i psuł innym zabawę. - Słyszałam o większych wadach. - Ja też. Był może zbyt poważny jak na swój wiek, ale nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę jego środowisko. 118
- Coś jeszcze? - Zerknąłem na wstępne wyniki autopsji. Nadal czekamy na badania toksykologiczne, ale jedno mnie zastanowiło. - Co takiego? - Jeżeli był gejem, to prawiczkiem. Wiesz, co mam na myśli. Wiedziała. Odsunęła jedzenie i spojrzała na Matta. Ogryzał udko kurczaka z wyraźnym apetytem. - To może zrezygnujesz z koncepcji, że ojciec Brendan miał coś wspólnego z jego śmiercią? - Już dawno zrezygnowałem, ale niestety, znowu zaczynam się nad tym zastanawiać. - Dlaczego? Matt wytarł brodę i napił się coli. - Doszły mnie słuchy, że inny młody mężczyzna z jego otoczenia również zginął w zagadkowych okolicznościach. - Gdzie usłyszałeś te kalumnie? - W twojej małomównej diecezji - odparł z uśmiechem. - Doprawdy? - Chloe jak zwykle zachowała nieprzeniknioną minę. Ćwiczyła kamienną twarz od bardzo, bardzo dawna. Jednak serce biło jej mocno, poczuła również skurcz żołądka. - A od kogo w diecezji? - Nie zdradzam informatorów. - Wiesz, Matt, nie znoszę, kiedy jesteś taki wesolutki. - Ja wesolutki? - Uśmiechnął się znowu. - Dlaczego tak sądzisz? - Bo znów uśmiechasz się jak kot z Cheshire. - Przepraszam, zaraz zrobię ponurą minę. - Nie wysilaj się, już za późno. Jakaś bezimienna osoba rozpuszcza ohydne oszczerstwa. Wielkie mi osiągnięcie! - Hej, ta informacja pochodzi z diecezji! Chloe pochyliła się ku niemu, kompletnie zapominając o jedzeniu. - Pozwól, że coś ci powiem, detektywie od siedmiu boleści. Diecezja nie ma nic na ojca Brendana. Kompletnie nic. 119
Matt naprawdę zrobił ponurą minę. - Skąd wiesz? - Bo mam tam wtyczkę, która zajrzała do jego akt osobowych. Nie ma w nich żadnej wzmianki o takim incydencie. - W takim razie ktoś dowiedział się czegoś nieoficjalnie. - Nie, ktoś usłyszał ohydne plotki. Zdradzę ci pewną małą tajemnicę. Ktoś w diecezji żywi urazę do ojca Brendana. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. - Tym razem to ona uraczyła Matta uśmiechem kota z Cheshire. Musisz mi uwierzyć. - Dobrze, jakiego rodzaju urazę? - Pracuję nad tym. Dam ci znać. - Wystarczającą urazę, żeby zabić? Wzrok Chloe oderwał się od Matta i powędrował w dal, ponad koronami drzew, odgradzających restaurację od okolicznych domów. - Nie sądzę. Ale wszystko jest możliwe. Na tym etapie niczego nie mogę wykluczyć. - Poza ojcem Brendanem. Spojrzała mu prosto w oczy. - Matt, gdybyś choć trochę znał tego człowieka, to wiedziałbyś, że nie jest zdolny do popełnienia zbrodni. Ale wiesz co? Nie wykluczam go. Po prostu uważam go za najmniej podejrzanego ze wszystkich. - Jasne. Prawdę mówiąc, jestem skłonny przyznać ci rację. Było coś dziwnego w telefonie dotyczącym jego przeszłości... - Matt potrząsnął głową. - Nadal będę to sprawdzał. - Cóż, nie uda ci się zdobyć oficjalnych informacji z diecezji. Może ja spróbuję. - Spróbujesz? Dlaczego miałabyś posunąć się dalej niż ja? - Bo zamierzam szukać informacji u samego źródła. - Jakiego źródła? - U ojca Brendana. 120
- Och. - Matt znowu się uśmiechnął. - Naprawdę lubisz radykalne posunięcia. Zawsze mi się to w tobie podobało, Chloe. Gdzie diabeł nie może i tak dalej. - Mógłbyś czasami przypominać mi io, co mnie się kiedyś podobało w tobie odparła i zapakowała resztę posiłku na później. Dawniej uważała jego śmiech za ciepły i bardzo pociągający. To się nie zmieniło. * ** O dziesiątej wieczorem Brendan doszedł do wniosku, że zakończył już wszystkie zaplanowane na ten dzień zajęcia. Pomyślał, że mógłby wymknąć się z domu i strzelić parę koszy. Dobry Pan Bóg najlepiej wiedział, jak bardzo było mu to potrzebne. Nie udało mu się jednak, bo kiedy zrobił pięć kroków w stronę boiska po zarośniętym trawą parkingu, zatrzymał go jakiś głos. - Ojcze, nie powinieneś wychodzić sam na dwór. Brendan odwrócił się i dostrzegł zbliżającą się Chloe, która wyglądała w tym momencie jak Walkiria przybyła wprost z Walhalli. - Czy ty nigdy nie sypiasz? - zapytał. - Ostatnio sypiam tyle samo co ojciec. Jeśli chciał ojciec porzucać do kosza, wystarczyło mi o tym powiedzieć. Westchnął i oparł ręce na biodrach. - Skąd wiedziałaś, że mnie tu znajdziesz? - Przykro mi rozwiewać przekonanie ojca o mojej wszechwiedzy: po prostu szłam na plebanię, żeby z ojcem porozmawiać. - Porozmawiajmy zatem. A ja przy okazji porzucam trochę do kosza. 121
- Oczywiście. Chloe usiadła na ławce i pozwoliła księdzu spokojnie się rozebrać. Nie wyglądał już na tak kompletnie rozkojarzonego, jak w dniu odkrycia zwłok Steve'a Kinga, ale odnosiła wrażenie, że znajdował się nadal w stanie skrajnego wyczerpania, wykluczającym racjonalne myślenie. Im bardziej czuł się bezbronny, tym lepiej dla niej. Ostatni tydzień bardzo dał mu się we znaki. Wyraźnie stracił na wadze i wyglądał na swoje czterdzieści trzy lata. Szybciej również się męczył, jakby jadł zbyt mało, by podtrzymać siły. W końcu opadł przy niej na ławkę i wytarł twarz ręcznikiem. - Koszykówka jest dobra na wszystko - zauważyła Chloe. - Ja też grałam tu dzisiaj z siostrą Phil. Koszykówka przynosi ulgę i pomaga nabrać dystansu. Pewnie inne rodzaje aktywności fizycznej działają podobnie. - Tak. - Jeszcze trochę dyszał, ale szybko odzyskiwał równy oddech, widać był dobrze wytrenowany. - Za mało jesz, ojcze. - Już to słyszałem. - Co komu przyjdzie z tego, że wyląduje ojciec w szpitalu? Spróbuj wmuszać w siebie jedzenie, ojcze. - Mów mi po prostu Brendan. Odnoszę wrażenie, że to, o czym chcesz ze mną porozmawiać, nie dotyczy stosunków ksiądz - parafianka. - To prawda. Czekał. Potrafił milczeć, chociaż zwykle był rozmownym człowiekiem. - Co to za historia z młodym marynarzem, który podobno zginął w niewyjaśnionych okolicznościach? Wstrząsnęła nim. Zesztywniał i zamarł w bezruchu. Kiedy wreszcie się odezwał, jego głos brzmiał ochryple. - Kto ci o tym powiedział? - Gliny. - O rany. 122
- Zawsze uważałam, że największym minusem stanu duchownego jest zakaz wzywania boskiej pomocy. Okrzyk: „Jezu Chryste!" byłby tu bardzo na miejscu. Brendan uśmiechnął się, ale ten uśmiech nie sięgnął oczu. - „Nie będziesz wzywał imienia Pana Boga nadaremno". - Wiesz, wydaje mi się, że w tym wypadku wcale nie byłoby „nadaremno". Myślę, że „nadaremno" odnosi się do przekręcania Bożych przykazań, żeby wykorzystać je przeciwko innym. Nadinterpretacja boskich słów. - Może masz rację. Pozwolisz jednak, że pozostanę przy swoim. - Jeżeli wystarczy ci „O rany", to proszę bardzo. Brendan znowu otarł twarz. - Pewnie oczekujesz, żebym opowiedział ci tamtą historię. - Byłoby dobrze. Nie kieruje mną zwykła ciekawość. Chcę zrozumieć, dlaczego wypłynęło to właśnie teraz. To może mieć znaczenie. Brendan powoli skinął głową. - Możemy rozmawiać, spacerując? Zesztywniałem. Chloe rozejrzała się dokoła z wahaniem. Z jednej strony ksiądz był łatwym celem, nawet spacerując u jej boku. Z drugiej jednak... - Dobrze, ale jak krzyknę: „padnij", rzucisz się na ziemię. Ksiądz patrzył na nią, jakby trudno mu było zaakceptować taką ewentualność, wreszcie podjął decyzję. - Jasne jak słońce. Spacerowali wokół porośniętego trawą parkingu, w takiej odległości od drzew i budynków, żeby Chloe miała szansę obrony ojca Brendana w razie ataku ze strony człowieka kryjącego się cieniu. - Więc ktoś podrzuca policji paskudne oszczerstwa - powiedział, kiedy w końcu uznał, że nie ma co liczyć, by Chloe zrezygnowała z tego tematu. - Ktoś z diecezji. Powinieneś o tym wiedzieć. 123
Westchnął i zarzucił sobie ręcznik na szyję. - Mam wrażenie, że ci w śródmieściu byliby najszczęśliwsi, gdybym wrócił do klasztoru. - A czego ty chcesz? Czy pobyt w klasztorze dobrze by ci zrobił? - Och, są takie chwilę, kiedy tęsknię za klasztornym spokojem. Jednak, nie po to zostałem księdzem, żeby kryć się przed ludźmi. Z całej siły zacisnął dłonie na obu końcach ręcznika. Dłonie, które zostały namaszczone, a przez to stał się sukcesorem apostołów i kontynuatorem dzieła trwającego od czasów Chrystusa, które miały prawo dotykania i święcenia hostii, które mogły błogosławić, odpuszczać grzechy i udzielać ostatniego namaszczenia. Dłonie, które według samego Jezusa, mogły związać w niebie to, co zostało związane na ziemi i rozwiązać w niebie to, co zostało rozwiązane na ziemi. Nawet jako spadkobierca apostołów i namaszczony sługa Boży nie przestał być śmiertelnikiem. Chloe, jak większość katolików, nie miała żadnych problemów z zaakceptowaniem tej dychotomii. - Przeżywałem kryzys wiary - powiedział. - Musiałem dojść do ładu z Bogiem. To się czasami zdarza. - Oczywiście. Sama kilkakrotnie to przeżywałam, ale nie mogłam schronić się do klasztoru. - Nie jesteś więc zaszokowana, że o mało nie straciłem wiary? - Dlaczego miałbyś być wyjątkiem? Brendan roześmiał się i pociągnął za ręcznik, jakby chciał napiąć muskuły. - Czy to miało jakiś związek z tym tajemniczym młodym człowiekiem? - Częściowo. On był tylko ostatnią kroplą, która przepełniła czarę. Narastały różne problemy. 124
- Możesz mi powiedzieć jakie? Brendan zastanawiał się przez chwilę. - Dlaczego nie? To zostanie między nami, prawda? - Tak. Jeśli to cię uspokoi, uznajmy, że jestem twoim adwokatem. - Nie stać mnie na adwokata. - Nigdy nie słyszałeś o obrońcy z urzędu? Często to robię. Od tej chwili jestem twoim obrońcą z urzędu. - Dzięki. - Nagrodził ją uśmiechem. — Co nie znaczy, że potrzebuję adwokata. - Nigdy nic nie wiadomo. Potrząsnął głową i wyraźnie najchętniej odpukałby w niemalowane drewno. - Czy znasz teorię wojny sprawiedliwej? - W najogólniejszych zarysach. - Generalnie chodzi o to, że wojna może zostać uznana za sprawiedliwą, jeśli jest prowadzona w obronie własnej, nie było żadnych innych sposobów obrony i jeżeli zachowuje się reguły gry, to znaczy nie zabija się cywilów itp. To oczywiście znacznie bardziej skomplikowane, ale w najogólniejszym zarysie tak to wygląda. - Rozumiem. To przypomina obowiązujący w prawie termin: obrona konieczna. - Przypuszczalnie nie ma zasadniczych różnic - przyznał Brendan. - Zgadzam się z tą doktryną i oczywiście jestem głęboko przekonany, że żołnierzom należy się przewodnik duchowy. Ale z czasem... powiedzmy, że coraz trudniej przychodziło mi akceptować moje uczestnictwo w machinie militarnej, aczkolwiek byłem tylko biernym uczestnikiem. Miałem wrażenie, że sama moja obecność w armii była wyrazem aprobaty dla wojny. A nie była. Widziałem... no, powiedzmy, że nasza armia nie zawsze postępuje zgodnie z doktryną wojny sprawiedliwej. - Oczywiście, że nie. I to cię dręczyło? 125
- Coraz bardziej. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale doszło to tego, że zacząłem kwestionować samego siebie, swoją rolę, instytucję Kościoła, a nawet istnienie Boga. Chloe kiwnęła głową. - Tak samo bym się czuła na twoim miejscu. Wojsko to piekło. - Zdecydowanie tak. Przez chwilę szli obok siebie w milczeniu. - A co z tym tajemniczym młodym człowiekiem? - zapytała Chloe, kiedy zaczęli kolejne okrążenie. Brendan zatrzymał się i spojrzał jej prosto w oczy. - Popełnił samobójstwo. Z mojej winy.
ROZDZIAŁ 12 Chloe wydawało się, że cały świat oniemiał. Ustał wiatr, jakby wstrzymał oddech, nawet ucichł nieustanny rechot nadrzewnych żab. Oczywiście absolutna cisza nagle nie zapadła. To Chloe oniemiała z wrażenia po tym, jak usłyszała słowa Brendana. - Jak to: z twojej winy? - zapytała wreszcie, pełna niedowierzania. Ksiądz westchnął i spojrzał w niebo, na którym migotało kilka gwiazd widocznych pomimo latarni rozświetlających miejską noc. - Nie zauważyłem, że był bliski załamania. Nie nalegałem, by natychmiast zwrócił się o pomoc lekarską. Nie namówiłem go, żeby natychmiast udał się do ambulatorium dla nagłych przypadków. - Wiesz, nawet od księży trudno wymagać czytania w myślach. - Możliwe, ale przydałoby się coś więcej niż wyświechtane: wszystko będzie dobrze. Zawiodłem tego chłopaka. Popełniłem błąd. - Być może. - Chloe nie zamierzała dyskutować z sumieniem księdza; to było wyłącznie w gestii Boga, no, może jeszcze przewodnika duchowego Brendana. - To jeszcze nie oznacza, że jesteś za to odpowiedzialny. Nie wiem też, w jaki sposób tamto samobójstwo miałoby się wiązać z tym, co spotkało Steve'a Kinga. Ani dlaczego ktoś uważa tę śmierć za tajemniczą. Brendan westchnął. Znów zbliżyli się do boiska do koszykówki, więc zaproponował, żeby wrócili na ławkę. Chloe usiadła 127
przy nim i cierpliwie czekała na wyjaśnienia. Doskonale rozumiała, że ksiądz poruszał się po bardzo cienkiej linie. Musiał zdecydować, co wolno mu powiedzieć, a co musi pozostać tajemnicą spowiedzi. - Ten młody chłopak - powiedział w końcu - był gejem. Przeszedł na katolicyzm właśnie dlatego, że Kościół nie potępia gejów, tylko same akty homoseksualne. W Kościele katolickim czuł się bardziej akceptowany niż w tym, do którego przynależał od urodzenia. - To pięknie. - Owszem, tak, ale kiedy widziałem go po raz ostatni, bał się, że ktoś go nakryje i podniesie alarm. Nie zauważyłem, jak bardzo był zdesperowany. Chloe uścisnęła przelotnie rękę księdza. - W dwa dni później - ciągnął Brendan - już nie żył. I wszystko się wydało. - Rozumiem. Czyli obie te sprawy łączy tylko homoseksualizm Steve'a i tamtego chłopaka. - Innego związku nie widzę. - Jakie to ohydne. - Ohydne? - Ksiądz spojrzał na Chloe. - Że ktoś rozpuszcza takie oszczerstwa, że ktoś tak pragnie ranić. - Zdarza się. - To żadne usprawiedliwienie. Dawanie fałszywego świadectwa należy do najcięższych grzechów. - Podobnie jak dziewięć pozostałych grzechów głównych, które również są popełniane. Chloe wyciągnęła z kieszeni szortów lekko zgnieciony, ale nadający się jeszcze do użytku kawałek papieru. Zaczęła wprawnymi, oszczędnymi ruchami składać sylwetkę gołębia. - Naprawdę lubisz to zajęcie - zauważył Brendan. - Uspokaja mnie. 128
- Nigdy nie przypuszczałem, że możesz potrzebować czegoś na uspokojenie. Zawsze jesteś taka... chłodna. - Patrzę na świat bez emocji. Wielokrotnie mi to powtarzano. - Jak to się stało? - Że jestem taka zimna, czy że mi to powtarzano? - Dlaczego taka jesteś? Chloe dokończyła figurkę gołębia i postawiła ją na ławce. Znów włożyła rękę do kieszeni i wyciągnęła kolejną karteczkę. Tym razem zaczęła składać królika. - To długa i paskudna historia - odparła. - Lepiej zostawmy ją na później. W największym skrócie mówiąc, pewien mężczyzna wykorzystał kiedyś moje uczucia przeciwko mnie. Kiedy zginął, nawet najbliżsi przyjaciele posądzali mnie o to, że go zabiłam. - A zrobiłaś to? - Nie. Chociaż doszło już do tego, że chciałam to zrobić. W każdym razie tylko dzięki jednemu człowiekowi nie postawiono mnie w stan oskarżenia. - Ujęto mordercę? - Nie. Nigdy. Brendan westchnął. - A więc ta sprawa ciągle wisi ci nad głową jak miecz Damoklesa. - Coś w tym rodzaju. Tak czy owak, doszłam do wniosku, że uczucia są oznaką słabości, więc sobie na nie nie pozwalam. - Chloe - Brendan czekał, aż spojrzy mu prosto w oczy - uczucia to także nasza wielka siła. Może pewnego dnia to odkryjesz. Nie odpowiedziała. Odprowadziła go na plebanię i wymogła na nim przyrzeczenie, że wyjdzie z domu dopiero na poranną mszę. Potem wsiadła do samochodu i odjechała. Ból ścigał ją, ale jak zwykle zostawiła go za sobą. Wycisnęła ostatnie poty z samochodu. Nigdy nie odważyłaby się tak jechać, mając w samochodzie pasażera. 129
- Nie zadzwoniłaś do mnie - powiedziała z pretensją Phil, kiedy spotkały się rano przed kościołem, zmierzając na pierwszą mszę. - Przepraszam. Późno wróciłam. Phil zerknęła na nią spod oka. - I nie zamierzasz mi nic powiedzieć. - Informacjapoufna-odparłaChloe.-Niemogę.Faktemjest, że oszczerstwa są oparte na wyjątkowo kruchych podstawach.' - Czasami żałuję, że ciągle mam do czynienia z księżmi, zakonnicami i prawnikami - poskarżyła się Phil. - Zaprzyjaźnij się z koszykarzem. - Chloe nie zdołała ukryć uśmiechu. Przepraszam, Phil. Obiecałam. - Wiem, wiem, po prostu nie cierpię być usuwana poza nawias. - Nikt tego nie lubi. - Ale temu gliniarzowi powiesz, prawda? - Nie, chyba że zdobędę dokładniejsze informacje. - Przysięgam, że chwilami wydajesz mi się najbardziej irytującą osobą pod słońcem. - To nieprawda, zapewniam cię. - Chloe uśmiechnęła się leciutko. - Spotkałam gorsze. - Rzeczywiście. Istnieją jeszcze przecież końskie muchy. Po tej wymianie zdań w doskonałej harmonii poszły razem na mszę. * ** Po nabożeństwie Chloe odciągnęła Brendana na stronę. - Potrzebuję dodatkowych informacji. - Dodatkowych? - Brendan był jeszcze trochę rozkojarzony, jakby nie mógł się tak nagle przestawić z gawędzącego z parafianami jowialnego duszpasterza w człowieka, nad którym zawisło poważne niebezpieczeństwo. 130
- O tym chłopaku, który popełnił samobójstwo. - Chloe... - spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem - przecież wiesz, że nie mogę... - Potrzebuje jego nazwisko oraz datę i miejsce zgonu. To nie jest okryte tajemnicą spowiedzi, ojcze. To informacja ogólnie dostępna. - Chloe nienawidziła w tym momencie samej siebie. Przed chwilą, w otoczeniu swoich parafian, Brendan wyglądał jak dawniej. Przy niej, w mgnieniu oka, znów zmienił się w starego, zmęczonego człowieka. - Masz rację. To mógłbym ci powiedzieć, gdybym wiedział. - Westchnął i zrobił coś, co bardzo rzadko mu się zdarzało: schował ręce do kieszeni. - Przecież musisz znać jego nazwisko. Wyglądał teraz jak zaszczute zwierzę. - Nie pamiętam jego nazwiska. Naprawdę. To mnie męczy, Chloe. Od dawna dręczy mnie to, że nie pamiętam. Wiem tylko, że miał na imię Tom. - Nie odprawiałeś jego pogrzebu? - Nie. Pewnie rodzina zabrała zwłoki do domu. Właściwie dopiero po kilku tygodniach zostałem poinformowany o jego śmierci. Brendan wyglądał, tak żałośnie, że Chloe miała ochotę pogłaskać go na pocieszenie. - Tylu ludzi - powiedział ze smutkiem - przez te wszystkie lata... Widzisz, w ciągu dwunastu lat spędzonych w marynarce pięciokrotnie mnie przenoszono. Służyłem na trzech statkach i przez cały czas, dzień w dzień, cierpiałem na chorobę morską. - Uśmiechnął się, jakby litował się nad samym sobą. - Tylu tych chłopaków... Mnóstwo młodych mężczyzn, niemal nie do odróżnienia, bo mieli takie same mundury, takie same fryzury i równie świeże, młode twarze. I choć z czasem zaczynałem rozróżniać z wyglądu członków mojego zgromadzenia, wielu znałem tylko z imienia lub nazwiska. To wystarczało. Nie musiałem wiedzieć, czy Bill to Bill Blowden czy Bill Corelli. 131
Umiałem dopasować imię do twarzy. Przychodzili i odchodzili, znałem ich bardzo powierzchownie. Zmieniali się tak szybko, że niektórzy w ogóle nie zapisali się w mojej pamięci, jeżeli nie wiązało się z nimi wyjątkowe wydarzenie, albo jeśli nie byłem ich przewodnikiem duchowym. - Samobójstwo powinno chyba sprawić, że zapamiętałeś tego młodego człowieka? - Owszem, ale nie mam pewności, czy kiedykolwiek znałem jego nazwisko. I bez samobójstwa zapisałby się w mojej pamięci. Borykał się z bardzo poważnymi problemami. Niepotrzebne mi było jego nazwisko, żeby mu pomóc, wysłuchać i udzielić rozgrzeszenia. Brendan odwrócił wzrok i Chloe dostrzegła, że mocno zacisnął pięści schowane w kieszeniach. - Fatalnie się z tym czuję. Naprawdę fatalnie. To jeden z powodów, dla których chciałem przejść z marynarki do pracy w parafii. Miałem już dość poczucia wykorzenienia. Chciałem, żeby pomiędzy mną a wiernymi nawiązały się trwałe więzi, na całe życie. - Potrafię to zrozumieć. Uśmiechnął się smutno. - Potrafisz? A przecież unikasz ich jak ognia. - Och. - Widać teraz przyszła na mnie kolej wprawienia rozmówcy w zakłopotanie. Wróćmy jednak do przedmiotu twoich zainteresowań. Zamierzałem opuścić marynarkę, kiedy w moje życie wkroczył Tom. Uderzyło mnie, że taki młody chłopak miał tak poważne podejście do etyki i moralności. O ile pamiętam, został przyprowadzony do kościoła przez jednego z kapelanów. - Gdzie to było? - Trzy lata temu w Norfolk. - A kiedy umarł? - Nie znam dokładnej daty, ale chyba w listopadzie, dwa i pół roku temu. 132
- To powinno wystarczyć. - Do czego ci to potrzebne? - Policyjni detektywi nie zadowolą się moim słowem - stwierdziła Chloe. - Muszę im przedstawić dowód. - Ale nie rozumiem, w czym miałoby to pomóc? - Stanie się jasne, że powiązania są nader wątle. Ale nigdy nic nie wiadomo. Jedno może wynikać z drugiego. - To prawda. Właściwie zawsze tak się dzieje. * ** Chloe zadzwoniła z komórki do biura i połączyła się z Naomi. - Masz u mnie dług wdzięczności - stwierdziła od razu Naomi. - Wielki dług. - Dobrze. Sfinansuję twój wyjazd na Antarktykę, gdzie nie ma telefonów. Naomi milczała przez chwilę. - Stąd wiedziałaś, że o tym marzę? - Mam swoje metody. - Boże, naprawdę czasami jesteś niesamowita. Niestety, to o wiele za droga wyprawa. - Nieprawda. Domyślam się, że zbierasz pieniądze. Może nawet wybierzemy się razem. Powiemy wszystkim narkomanom i kryminalistom, żeby przez miesiąc wzięli na wstrzymanie. - Chciałabym - roześmiała się Naomi. - Dobrze, czego chcesz? - Muszę wytropić pewną śmierć i dowiedzieć się o niej wszystkiego, co się da. - O, to drobiazg. Dam to Diannie. - Dianna była detektywem zatrudnionym na pół etatu. Dwie minuty później Chloe się rozłączyła. Nie zdążyła jeszcze przekręcić kluczyka w stacyjce samochodu, kiedy zadzwonił telefon. Odebrała. 133
- Chloe Ryder. - No, no, panno Chloe - usłyszała aż za dobrze jej znany głos Matta Diela. - Jakie informacje zdobyłaś u samego źródła? - Dlaczego sądzisz, że już z nim rozmawiałam? - Dlatego, że siedzisz w samochodzie na kościelnym parkingu. Co masz? - Nie chcę o tym mówić przez telefon. - Jasne. Parkuję po drugiej stronie ulicy. Spotkamy się w IHOP-ie? - Czy nigdy nie wybierasz miejsc, w których cholesterol nie jest głównym daniem w menu? - Dzień, w którym zjem kiełki lucerny, będzie ostatnim dniem mojego życia. Chloe ostentacyjnie głośno westchnęła, żeby go rozdrażnić. - Dobrze, już dobrze. Który IHOP? Po piętnastu minutach siedzieli już twarzą w twarz przy stoliku ustawionym w boksie. - Musimy skończyć z tymi spotkaniami - orzekł Matt. - Ludzie zaczną podejrzewać, że ze sobą kręcimy. Chloe obrzuciła go złym spojrzeniem. - Nigdy ze sobą nie kręciliśmy. Matt popatrzył na nią wzrokiem, w którym malowała się szczerość. - Prawie. Kiedyś. - Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce. - Możliwe, ale może wcale nie musiało tak być. Spojrzała na niego zakłopotana i się nie odezwała. - No, dobrze, dureń ze mnie - mruknął Matt. - Zawsze się z czymś wyrwę nie w porę. - Dlaczego to powiedziałeś? - Żebyś ty nie musiała tego mówić. Czego się dowiedziałaś? - To było samobójstwo. Mój detektyw właśnie to sprawdza. - Samobójstwo? Jak ktoś mógłby łączyć samobójstwo z tak przerażającym morderstwem? 134
- Wystarczy, że obie ofiary rozmawiały z tym samym księdzem i obie były homoseksualistami. - Tak. To wystarczy. Niektórym, ale nie mnie. Dlaczego, do licha, diecezja miałaby rozpowszechniać takie pogłoski? - Może nie znają prawdziwej historii? A może nie lubią ojca Brendana? Do licha, Matt, nie każ mi objaśniać ludzkich zachowań. W ilu prowadzonych przez ciebie sprawach nie można się było doszukać poważnego motywu? - Aż w nazbyt wielu. Dobrze by było, gdyby ludzie zawsze postępowali racjonalnie. - Ha! - Właśnie. Jak się spodziewała, Matt zamówił cały talerz naleśników z dodatkową porcją sosu. Chloe zadowoliła się kawą. - Wiesz - zauważył Matt - nie moglibyśmy żyć razem. - A dlaczego mielibyśmy chcieć? - Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, czy moglibyśmy. Ale nie. Ty zawsze wzruszasz ramionami, kiedy biorę się do jedzenia. - Wzruszam ramionami, bo jesz same niezdrowe rzeczy. To skraca przewidywaną długość życia. - Jestem zobowiązany - mruknął po chwili Matt. - Zobowiązany? - Zależy ci na mnie. - Spojrzał na Chloe i uśmiechnął się. - Trafienie! - Zależy mi w najogólniejszym sensie, w odniesieniu do całej ludzkości. - Tak. Jasne. Nie zniżyła się, żeby na to odpowiedzieć. - Hej, słyszałaś ten dowcip? Jakiś profesor college'u... - Urwał, bo kelnerka postawiła przed nim talerz, a Chloe dolała kawy. Gdy odeszła, dokończył: - No więc ten profesor mówił uczniom o podwójnym przeczeniu. Wiesz, w rodzaju: „Nie zamierzam tego nie robić" i o tym, jak zmienia się ono w twierdzenie. 135
- I? - I opowiadał klasie, że podwójnego przeczenia używamy dla wyrażenia potwierdzenia, natomiast w całym języku angielskim nie ma ani jednego wypadku użycia podwójnego potwierdzenia dla wyrażenia zaprzeczenia. A dzieciak z ostatniej ławki zrobił znany gest i zawołał: „Tak, racja". - Świetne! - zawołała Chloe ze śmiechem. - Nie wiem, czy to prawdziwa historyjka, ale bardzo mi się podoba. Chloe przypomniała sobie, że Matt lubił grę słów. Dawniej te wieczne kalambury doprowadzały ją niemal do pasji, bo Matt do każdego jej słowa dorabiał kalambur. Było to jednak zabawne. W rezultacie nikt nie był przy nim poważny. Jakby gra słów miała na celu rozbawienie wszystkich. Myślała o tym w czasie, gdy Matt zabrał się do jedzenia. Postanowiła nie wyobrażać sobie, jak te naleśniki zakorkowują mu tętnice. - Dobrze - odezwał się, połykając kolejny kęs. - Mamy więc samobójstwo i morderstwo, które ktoś stara się ze sobą powiązać. Wniosek: ktoś żywi wyjątkową urazę do twojego ojca Brendana. Byłoby dobrze dowiedzieć się, kto wypowiedział mu tę drobną wendetę. - Powodzenia. Milczenie Kościoła bywa czasem ogłuszające jak grzmot. - Wiem, ale ten człowiek musiał w przeszłości znać ojca Brendana, bo w jego aktach w diecezji nie ma o tym ani słowa. - Właśnie. Ile tysięcy osób wchodzi w grę? - Całkiem sporo, jeśli wierzyć jego słowom. Powiedział mi dziś rano, że pięciokrotnie go przenoszono. - Potrząsnęła głową. - Najprawdopodobniej ten człowiek poznał go, gdy pełnił posługę na ostatnim statku. W przeciwnym razie nie wiedziałby o samobójstwie. - Bingo. - Matt uśmiechnął się do Chloe. - Zawsze byłem zdania, że powinnaś zostać w policji. Świetnie kojarzysz. 136
- Cóż, pojawiły się pewne trudności. - Tak. - Zmarszczył czoło. - Cholerna szkoda, że byłaś żoną gliniarza. Gdyby nie to, miałabyś wszystkich po swojej stronie. Chloe z zadowoleniem pomyślała, że nie zamówiła sobie nic do jedzenia, nawet grzanki. Coś, o czym ze wszelkich sił starała się zapomnieć, zostało wyciągnięte na światło dzienne dwukrotnie w ciągu dwunastu godzin i była już napięta jak struna. - Matt... - Wiem. Nie lubisz tego wspominać. Natomiast ja nie mogę przestać o tym myśleć. Pamiętam, jaka byłaś dawniej, zanim wyszłaś za tego palanta. Widzę, co się z tobą stało, i nie umiem przejść nad tym do porządku dziennego. - Nic mi nie jest. Matt potrząsnął głową, odsunął od siebie talerz z bombą kaloryczną i sięgnął po kawę. - Owszem, jest. Zauważy to każdy, kto cię dawniej znał. Mnie uderzało to za każdym razem, kiedy spotykałem cię w ciągu ostatnich ośmiu lat. Egzystujesz, złotko, ale nie żyjesz. - Proszę, nie mów do mnie „złotko". - Jak sobie życzysz. - Wzruszył ramionami. - Faktem jest, że zamknęłaś się bardzo głęboko w sobie i żeby do ciebie dotrzeć, trzeba by wdrapać się na wierzchołek góry lodowej. Nie odpowiedziała. Nie mogła. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna poczuła cokolwiek i to uczucie sprawiło jej taki ból, że nie była w stanie wykrztusić ani słowa przez zaciśnięte gardło. Niemal znienawidziła Matta za to, że wywołał tę reakcję. - Pracuję nadal nad tym zabójstwem - stwierdził Matt, jakby nie zwrócił uwagi na jej zachowanie, choć Chloe zdawała sobie sprawę, że to nieprawda. Jej twarz pozostała bez wyrazu, ale bała się tego, co Matt mógł dostrzec w jej oczach. A jego uwagi rzadko co uchodziło. - Chcę dorwać tego sukinsyna i do końca oczyścić cię z podejrzeń. - Dużo czasu minęło - zdołała wreszcie powiedzieć. -Ślad już ostygł. 137
- Możliwe, ale to nie oznacza, że zrezygnuję. I nie zamierzam. Chloe nie miała nadziei, że Matt zdoła po tak długim czasie odkryć mordercę jej męża. Nauczyła się żyć z tą świadomością i nie zamierzała nawet rozważać innych możliwości. Matt zdołał na tyle oczyścić ją z podejrzeń, że mogła funkcjonować. To wystarczy. - Nie powinienem zamykać dochodzenia - ciągnął. - Czasami, kiedy na ciebie patrzę, Chloe... To wręcz boli. Z wysiłkiem starała się zachować opanowanie, tak by trzymać uczucia na uwięzi. - To na mnie nie patrz. Zaskoczył ją wybuch śmiechu Matta. - To trudne do wykonania, ale dobrze, wedle rozkazu. Plotki zaczęły krążyć w czasie, gdy popełniono to okropne morderstwo. Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. Mamy do czynienia albo z kimś, kto postanowił wykorzystać sytuację, albo z kimś zamieszanym w zbrodnię. Zgadzasz się ze mną? - W pełni. - Mamy również do czynienia z diecezją, która nawet na mękach piekielnych nie odpowie nam na żadne pytania. - Mogę to w ciemno zagwarantować. Matt znowu sięgnął do talerza i wsunął do ust kawałek naleśnika. - Musimy więc dotrzeć do akt samobójstwa tego Toma i zastanowić się, czy istnieją jakieś powiązania. - Zgadzam się. Spojrzał na nią i jego oczy zabłysły. - A co ty na to, Chloe, żebyśmy połączyli siły i zostali partnerami? Co dwie głowy to nie jedna. - Twoi szefowie... - Niech ich szlag! Nie muszą o niczym wiedzieć. - Możesz się wpakować w poważne tarapaty, Matt. Zdradzenie wyników śledztwa osobie postronnej to nie błahostka. 138
- Powtarzam, nie muszą wiedzieć, że nie jesteś tylko naszą wtyczką w parafii. I powiem ci coś, Chloe. Coś mi tu brzydko pachnie. Wiesz, że nie jestem człowiekiem religijnym, ale ukrzyżowanie człowieka w kościele jest haniebne. To coś więcej niż tylko ohydne morderstwo. - Tak - powiedziała Chloe cicho - masz rację. - Naprawdę chciałbym znowu móc spokojnie zasnąć. Przez tę cholerną sprawę budzę się w środku nocy. Zamiast układu „coś za coś", połączmy siły i wspólnie rozwikłajmy tę zagadkę. Zgodziła się bez oporów. - Mam tylko nadzieję, że nie przypłacisz tego utratą pracy.
ROZDZIAŁ 13 Telefon zadzwonił późnym wieczorem. Brendan znalazł nagranie w poczcie głosowej, kiedy po dziesiątej dotarł na plebanię z nieprzyjemnego zebrania rady parafialnej, która zaczęta patrzeć na niego innym wzrokiem. Dominie jeszcze nie wrócił z wizyty w szpitalu. Siostra Phil, która tego wieczoru pełniła rolę ochroniarza Brendana, czekała na dole na powrót Dominica. Po raz pierwszy od siódmej rano Brendan był sam i nie chciało mu się sięgnąć po telefon. Potrzebował czasu na modlitwę i zastanowienie, na rozeznanie się we własnych myślach i uczuciach. Jednak obowiązek wzywał. Usiadł z notesem przy biurku i niechętnie wziął do ręki telefon, szykując się na wysłuchanie całej litanii żalów i problemów. Zwykle wiadomości pozostawione w poczcie głosowej uświadamiały mu, jak bardzo jest potrzebny. Dzisiaj wydawały mu się nieznośnym brzemieniem. Wystukał kod i litania ruszyła. Zapisywał nazwiska i numery telefonów, robił też krótkie notatki na temat zgłaszanego problemu i stopnia jego pilności. Na niektóre telefony mógł odpowiedzieć jutro czy pojutrze, kiedy znajdzie wolną chwilę. Były też takie, które wymagały natychmiastowej reakcji. Niektórych nie umiał zakwalifikować; wiadomość ograniczała się do słów: „Musimy porozmawiać. Zadzwoń, proszę". Te zaliczał do wymagających odpowiedzi dziś wieczorem albo najdalej jutro rano. W pewnej chwili usłyszał coś, co zmroziło mu krew w żyłach. W jego uszach zabrzmiał przejmujący, ochrypły szept. - Twoja kolej. Zmów ostatnią modlitwę, księże. 140
Brendan szybko wystukał numer, żeby zapisać wiadomość. Potem drżącą dłonią odłożył słuchawkę. Po chwili szok ustąpił miejsca złości. Dosyć tego! * * * W saloniku plebanii znowu zebrała się grupka osób: Phil, Dominie, który właśnie wrócił, Matt, Chloe i Brendan. Siedzieli w niewygodnych fotelach i słuchali Brendana relacjonującego sprawę. - Potrzebne mi to nagranie - powiedział Matt. - Dobrze - zgodził się Brendan. - Mogę je panu przegrać, ale nie mam magnetofonu. Matt wyjął z kieszeni maleńki magnetofon na minikasety. - Ja mam. Równoważy ciężar telefonu komórkowego, który noszę w drugiej kieszeni. Nikt się nie uśmiechnął. - Jest odnotowana godzina rozmowy? - Tak, godzina i data. - Gdzie ojciec był w tym czasie? - Na zebraniu rady parafialnej. - Brendan potrząsnął głową, jakby chciał ożywić szwankującą pamięć. - I ma ojciec na to świadków? - Co najmniej siedem osób. - Dobrze. - Matt schował magnetofon do kieszeni. - Dla mnie wystarczy. - Ale to nie rozwiązuje problemu - zauważył Dominie. - Jeśli jakiś maniak chce zabić Brendana, to musimy go znaleźć. - Oczywiście - zgodził się cierpko Matt. Dominie rozłożył ręce przepraszającym gestem. - Przepraszam, nie podawałem w wątpliwość pańskiej pracy, zastanawiałem się tylko, jak pomóc Brendanowi. - Przede wszystkim musimy kontrolować wszystkie rozmowy łączone na tę linię oświadczył Matt. - Nie. - Głos Brendana zabrzmiał niezwykle stanowczo. 141
- Nie? - Matt uniósł brwi. - Wybacz, ojcze, oszalałeś? - Możliwe - odparł Brendan, marszcząc czoło z irytacją. - Niemniej jednak nie wyrażam zgody na sprawdzanie wszystkich parafian, którzy dzwonią do mnie w sprawach osobistych. A już w żadnym wypadku nie zgadzam się na odsłuchiwanie ich wynurzeń. - Ale... - I żadnych podsłuchów - dodał. - Wierni mają prawo zadzwonić do księdza bez obaw, że policja będzie sprawdzać ich numer telefonu czy poznawać ich tajemnice. W tym momencie Matt zrobił coś bardzo dla niego nietypowego. Złapał się rękami za głowę. - Nie mogę w to uwierzyć! Większość ludzi zrobiłaby niemal wszystko, żeby ratować życie. - Nie jestem większością ludzi - zareplikował Brendan - i uważam, że jest wiele rzeczy ważniejszych od mojego życia. - Tak? To dlaczego zawracasz sobie głowę wzywaniem glin, ojcze? Dlaczego nie zignorujesz tych telefonów i nie poczekasz spokojnie, aż ten świr właduje ci kulkę w głowę jak biednemu Kingowi? A może chciałbyś zostać ukrzyżowany? - Matt...! - zawołała Chloe ostrzegawczo, ale przerwał jej Brendan. - Nie, nie chcę zostać zamordowany i z całą pewnością nie pragnę być ukrzyżowany, ale moja przyszłość jest w rękach boskich, a nie pańskich. Czy się to panu podoba, czy nie. Chcę współpracować z policją, lecz bez szkody dla moich obowiązków duszpasterskich. Istnieją granice, których w żadnym wypadku nie przekroczę. Dominie kiwał głową z aprobata. Phil robiła wrażenie zmartwionej. A Chloe... Chloe nagle przyszedł do głowy pewien pomysł. - Czy można sprawdzić numery telefonów w taki sposób, żeby widział je tylko ojciec Brendan? Żeby to on wskazał, które z nich nie należą do jego parafian? 142
- Możliwe - powiedział Matt, któremu wyraźnie ulżyło, że pojawiło się nowe rozwiązanie. - Nadal nic z tego - stwierdził Brendan. - Dzwoni do mnie wiele osób, nienależących do parafii. Ludzie, którzy rozważają ewentualność nawrócenia się, ale i tacy, którzy mają jakiś problem i chcą z kimś o nim porozmawiać. Ich także nie chciałbym narażać na kłopoty. Matt głośno westchnął. - Powiem ci coś, ojcze. Zakładając, że ten facet naprawdę chce zrobić to, co zapowiada, chce ci coś przekazać. Coś go dręczy do tego stopnia, że pragnie ci to rzucić w twarz. To jedyny powód telefonów. Powinien ojciec zrozumieć, że skoro ten mężczyzna tak postępuje, to znaczy, że nie wystarczy mu zaskoczyć cię niespodziewanie i zabić. Chce wyrzucić z siebie to, co go gryzie. Co oznacza, że ojciec musi bardzo uważać, dokąd chodzi, i dbać, by nigdy nie zostawać sam. - Jak dotąd zgadzam się na wszystko. - Ale - włączyła się Chloe - jeśli on wyrzuci z siebie wszystko przez telefon, może nie dojść do spotkania twarzą w twarz. I może ci zrobić to samo co Steve'owi. - Może gdybym mógł z nim porozmawiać... Matt przerwał mu i popatrzył na Chloe. - Proszę, powiedz, że wcale tego nie słyszałem. Chloe zwróciła się do Brendana. - Ojcze, powinieneś być realistą. Jeśli to jest ten sam facet, który skrzywdził Steve'a, i jeśli teraz chce skrzywdzić ciebie, to niczego mu nie wyperswadujesz. Coś mu się pomieszało w głowie i nie da się go przekonać. - Krótko mówiąc - podsumował Matt - to chory świr i nawet dziesięć lat dyskusji go nie przekona. Brendan w milczeniu pocierał kark. - Zejdź na ziemię, ojcze - naciskał Matt. - Ojcze Dominicu, twoja ochrona na nic się ojcu Brendanowi nie przyda. Najwyżej zabójca wystrzeliłby dwie kulki zamiast jednej. 143
- A Chloe może mi zapewnić ochronę? - zapytał Brendan. - Jest wyszkoloną policjantką. Wie, czego ma wypatrywać i jak się zachować. - Ale ona nie może czuwać przy mnie przez całą dobę i, proszę mi wybaczyć to stwierdzenie, byłaby równie bezradna wobec kuli, jak każdy. - Dobrze, już dobrze! - zawołała Chloe, unosząc ręce do góry. - Może znajdziemy kompromis. - Jak to? - zainteresował się Matt. - Ojciec Brendan będzie odwiedzał w domach tylko tych parafian, których zna i których adres zostanie oficjalnie potwierdzony. W przeciwnym razie nie będzie opuszczał terenów przykościelnych. A my będziemy strzec tego rejonu. Matt zmarszczył czoło. - Chloe, nie mam dość ludzi, żeby obstawić całość. To spora posiadłość z pięcioma budynkami. A jeszcze tereny sportowe. I cmentarz. - Kościół może wynająć paru policjantów po służbie. I tak to robimy. - To drogo kosztuje - zaoponował Brendan. - Nie możemy sobie pozwolić... - Nie możemy sobie pozwolić, by tobie coś się stało - ucięła Chloe. Zaległa cisza. Przez minutę czy dwie nikt się nie odzywał. Wreszcie Brendan przerwał milczenie. - No dobrze, przyznaję, że jestem przerażony. Ale jeszcze bardziej wściekły. Jak mam wypełniać powinności księdza z ochroniarzem u boku? - On jednak zwariował - powiedział Matt do Chloe. - Kompletnie i bez reszty zwariował. - Może to i wariat, ale święty wariat - odparła. - Jasne. Święty! Świrnięty, a nie święty. - Dosyć, Matt. Nie bądź niegrzeczny. 144
- Może jeśli mu wystarczająco naurągam, to wróci mu rozum - odparł i zwrócił się do księdza. - Posłuchaj, ojcze. Jeżeli poluje na ciebie ten sam facet, który zabił Steve'a, to masz poważny problem. Śmiertelnie poważny. Nie jestem człowiekiem religijnym, ale czytałem Biblię. Kiedyś nawet chodziłem co tydzień do kościoła. Nie przypominam sobie, by gdziekolwiek napisano, że kapłan ma lekkomyślnie wystawiać życie na niebezpieczeństwo. - Wcale go nie lekceważę. - Może tak sądzisz, ale z mojego punktu widzenia bardziej już nie można się narażać. Nie dyskutujemy tu o męczeństwie. Nie dyskutujemy o poświęceniu życia dla wiary czy o rzuceniu na pożarcie lwom podczas rzymskich igrzysk. Mówimy o umysłowo chorym sukinsynu, który chce cię zabić. Naprawdę niczego nie udowodnisz, pozwalając mu to zrobić. Brendan patrzył Mattowi prosto w oczy. Czekał przez chwilę, jakby chciał się upewnić, że policjant skończył. Wreszcie odezwał się bardzo łagodnym głosem. - Matt, tu jednak chodzi o to, żeby coś udowodnić. Muszę udowodnić, że nic i nikt nie jest w stanie powstrzymać mnie od wykonywania obowiązków wobec Boga i oddanych mojej opiece wiernych. Muszę dotrzymać danego Bogu słowa i wypełnić misję, którą Bóg mi powierzył, powołując mnie na świat. Nie mogę już mówić jaśniej. - Niech mi ojciec nie wmawia, że chce zostać męczennikiem! - Nikt nie chce zostać męczennikiem, Matt. Ale czasem... czasem nie da się tego uniknąć. Chloe i Matt wyszli, gdy tylko Matt przegrał na magnetofon wiadomość z poczty głosowej. Dominie obiecał, że zadzwoni do Merva Haskella z prośbą o przysłanie policjantów po służbie do patrolowania terenów przykościelnych. Przed plebanią stał wezwany przez Matta wóz policyjny. Phil przeprosiła i wróciła do swojego mieszkania. Miała za sobą cały dzień nauczania. 145
Brendan poszedł do swojego pokoju i Dominie został sam. Najpierw zgodnie z obietnicą zadzwonił do Merva. Był wyraźnie zaspany, ale zobowiązał się wydębić rano pieniądze na dodatkową ochronę od komisji finansów. Zanim Dominie odłożył słuchawkę, głos Merva brzmiał już normalnie i ksiądz doszedł do wniosku, że Merv pewnie nie będzie czekał do rana, tylko zaraz weźmie się do urabiania komisji finansów. Znakomicie. Z jednego tylko Dominie nie był zadowolony Przez dłuższy czas siedział na brzegu łóżka, zastanawiając się, czy zadzwonić do monsignore Crowella. Za pretekst mogłoby mu posłużyć sprawozdanie z wydarzeń dnia, ale właściwy powód rozmowy z dostojnikiem diecezjalnym był całkiem inny. Dominicowi, który niemal przez całe kapłańskie życie pracował w diecezji za biurkiem, udało się dokonać rzeczy niemal niemożliwej: uniknął wplątania się w rozgrywki polityczne. Niestety, z niewiadomych względów został zaliczony do grona przyjaciół Crowella. Przynajmniej przez Crowella i jego stronników. I był na tyle głupi, że czuł się tym zaszczycony. Kiedy więc Crowell powiedział, że musi posłać kogoś zaufanego do parafii Św. Symeona, żeby sprawdzić zarzuty wiernych, Dominie uznał, że monsignore kieruje się najlepiej pojętym dobrem parafii i chce sprawdzić, czy rzeczywiście pojawiły się tam problemy, czy też to tylko pretensje grupki malkontentów, którzy byliby niezadowoleni nawet gdyby na czele parafii stanął sam Chrystus. Nie miał pojęcia, w co się pakuje. Dopiero po ostatniej rozmowie telefonicznej z Crowellem zrozumiał, że monsignore był uprzedzony do Brendana i misja Dominica miała na celu dostarczenie dowodów przeciw proboszczowi. Dominie nie lubił być wykorzystywany. A jeszcze mniej podobało mu się to, że machinacje Crowella mogły narazić Brendana na niebezpieczeństwo. Telefonowanie do Crowella po to tylko, żeby wyładować gniew, byłoby jednak kompletną głupotą. Szczególnie po nocy. 146
Prawie przez całe życie w służbie Bożej bardzo łatwo było postępować właściwie. Stykał się z ludzkimi sprawami opisanymi na papierze i słuchał rekomendacji duszpasterzy bohaterów tych historii. Zajęcie odpowiedniej moralnej postawy nie było trudne. Przez te wszystkie lata ani razu opowiedzenie się po stronie tego, w co wierzył, nie mogło się dla niego źle skończyć. Oddanie i poświęcenie Brendana wobec obowiązków duchownego zawstydziło Dominica. I to właśnie wstyd kazał mu podnieść słuchawkę. Matt i Chloe po wyjściu z plebanii minęli zaparkowany od frontu wóz policyjny i nie odzywając się do siebie, zmierzali przez parking położony na tyłach budynku w stronę aut. Żadne z nich nie kwapiło się, żeby wsiąść do samochodu. Oparci każde o swoje auto patrzyli na siebie przez rozdzielający ich pas trawy szeroki na sześć stóp. - Matt, to naprawdę święty człowiek - odezwała się wreszcie Chloe. - Tak - parsknął zdegustowany Matt. - Ja wierzę w zło, Chloe. Widziałem go już tyle, że gada by zemdliło. Jest wszędzie, w każdym ciemnym zakątku ludzkiej duszy. Tkwi nawet w bardzo skądinąd miłych ludziach, którzy nagle i nieoczekiwanie robią coś takiego, co się ich znajomym w głowie nie mieści. Wierzę w zło. Ono żyje, dyszy, czyha, żeby wkraść się w ludzkie życie i skazić wszystko, co dobre. - Ale nie wierzysz w Boga. - Trudno uwierzyć, skoro wszędzie zdaje się królować zło. - Masz spojrzenie skażone służbą w policji, Matt. Powinieneś więcej przebywać z dobrymi ludźmi. Naprawdę dobrymi. - Takimi, którzy chodzą do kościoła? - Słowa zabrzmiały niemal zgryźliwie. - Niekoniecznie. Coś ci powiem. Mnie uratowali właśnie dobrzy ludzie z tego kościoła. 147
- Do licha, to ja cię uratowałem, Chloe. Ja i mój głupi upór. - To prawda. - Westchnęła. - Chyba nigdy ci za to nie podziękowałam. Dziękuję ci, Mart. - Wykonywałem tylko swoją pracę. - Nie, zachowałeś się jak dobry człowiek. Odwrócił wzrok, ale po chwili spojrzał jej w twarz. - Wiesz, jeśli ten twój ksiądz nadal będzie tak postępował, to jeszcze zacznę wierzyć w Boga. - Boże uchowaj! - Roześmiała się Chloe cicho. - Tak. Do niczego mi to niepotrzebne. - A może jednak. Tym razem to Matt westchnął. - To jak, przyjedziesz do mnie na drinka? - zapytała Chloe niepewnie. * ** Głos Crowella w słuchawce brzmiał niemal jowialnie. Albo wieczorna szklaneczka brandy wprawiła go w dobry humor, albo wszystko szło w pożądanym przez niego kierunku. Dominie miał nadzieję, że to nie obrzucanie błotem Brendana wprawiło go w pogodny nastrój. - Dominie - odezwał się ciepło Crowell - jak się masz, mój synu? Dominie, rówieśnik monsignore, nie był zachwycony tym „mój synu". To był jeden z afektowanych zwrotów Crowella, które lepiej pasowałyby w minionym stuleciu niż we współczesnym amerykańskim Kościele. - Świetnie, monsignore. - Dominie oparł się pokusie powiedzenia do zwierzchnika „Freddy". - Masz mi coś do zakomunikowania? - Rzeczywiście mam. - To dobrze, bo już zaczynałem mieć wątpliwości, czy nadajesz się do tego zadania. A tak ci ufałem. 148
- Cóż, monsignore, mam następującą informację: ktoś usiłuje zamordować ojca Brendana. Crowell zaniemówił. Dominie pomyślał, że pewnie widział już przed oczami nagłówki gazet donoszących o brutalnym zabójstwie księdza. Jeszcze gorsze niż te po śmierci Steve'a Kinga. Po dłuższej chwili Crowell odchrząknął i powiedział: - Na pewno nie. - Na pewno tak - oświadczył stanowczo Dominie. - Ktoś grozi mu przez telefon, policja jest bardzo zaniepokojona. - Policja? - W głosie Crowella brzmiał wyraźny niesmak. - Może powinna rozejrzeć się wśród przyjaciół i rodziny ukrzyżowanego młodzieńca. Jeśli oni mieli romans... Dominie miał już dość. - Monsignore, zostałem tutaj przysłany, żeby się dowiedzieć, co się dzieje, prawda? - No, tak, oczywiście. Przecież mówiłem. - Czy wysłałeś mnie, żebym sprawdził, co się naprawdę dzieje, czy też bym znalazł to, czego potrzebowałeś? Na tak sformułowane pytanie Crowell mógł udzielić tylko jednej odpowiedzi. - Oczywiście, że chciałem, byś odkrył prawdę - odparł, ale jego głos stracił jowialne brzmienie. - Tak sądziłem. Wiedziałem, że twoje zatroskanie było szczere. - To było jak wiercenie nożem w ranie, ale Dominie wierzył, że Bóg zrozumie. - Dowiedziałem się, co się tutaj dzieje. - Tak? - odzyskał zainteresowanie Crowell. - To się dzieje, monsignore, że parafia św. Symeona została pobłogosławiona najświętszym proboszczem w całej diecezji. - Szybko doszedłeś do takiego wniosku. - Tak, rzeczywiście. Brendan Quinlan jest księdzem gotowym zaryzykować życie dla wypełnienia obowiązków duszpasterskich. Ilu z nas mogłoby powiedzieć td o sobie, monsignore? 149
- Ty... - To nie jest gra - przerwał mu Dominie. - Dwukrotnie odmówił przyjęcia ochrony policji, ponieważ proponowany mu sposób mógłby mieć wpływ na sprawowanie obowiązków w parafii. - Może coś ukrywa - wycedził Crowell. - Nie - zaprzeczył Dominie stanowczym tonem i poczuł, jak ogarnia go spokój, a nawet uniesienie. Wreszcie jednoznacznie opowiedział się po słusznej stronie. To było fantastyczne uczucie. - Nie możesz mieć pewności - stwierdził Crowell. - Mogę, monsignore. Mieszkam z tym człowiekiem, pracuję z nim i go słucham. - W takim razie - oschle oznajmił Crowell - może już czas, żebyś wrócił do swoich obowiązków tutaj, w diecezji. - Nie - powiedział Dominie równie stanowczo, jak poprzednio. - Nie wyjadę stąd, dopóki cała sprawa się nie wyjaśni. Milczenie zdradzało głębię niezadowolenia Crowella. - Nie zostawię Brendana samego. Co więcej, monsignore, chciałbym się dowiedzieć, dlaczego diecezja powtarza policji obrzydliwe plotki o ojcu Brendanie. - Co? - Zdumienie Crowella wydało się Dominicowi fałszywe. Stracił wszelkie zaufanie, jakim niegdyś lekkomyślnie obdarzył tego człowieka. - Wydaje się, że ktoś z diecezji poinformował policję o telefonach łączących osobę proboszcza z tajemniczą śmiercią młodego mężczyzny na krótko przed odejściem Brendana z marynarki. Najwyraźniej nikt w diecezji nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić te pomówienia. Tajemnicza śmierć okazała się samobójstwem, w niczym nieprzypominającym tego, co spotkało Steve'a Kinga. - Cóż, możliwe że... - Crowell zamilkł, jakby w obawie, że mógłby zdradzić zbyt wiele. - Powiem ci coś, monsignore - ciągnął Dominie, rozkoszując się możliwością mówienia prawdy i nie dbając o konsek150
wencje. - Jeśli ktoś w diecezji próbuje skierować podejrzenia policji na Brendana, to utrudnia śledztwo, a tym samym chroni mordercę. Nie wiem jak ty, aleja nie wziąłbym takiego grzechu na swoje sumienie. - Nie - powiedział Crowell tonem pełnym zastanowienia i uległości, jakiego Dominie jeszcze nigdy u niego nie słyszał - nie, ja także bym nie wziął. Sprawdzę to. Na pewno się tym zajmę. Dominie odłożył słuchawkę i spłynął na niego taki spokój ducha, jakiego nie czuł już od bardzo, bardzo dawna.
ROZDZIAŁ 14 Matt powtarzał sobie, że gdyby miał choć odrobinę rozumu, pojechałby prosto do domu i położył się do własnego łóżka. Był zmęczony, jak zwykle gdy prowadził dochodzenie. W jego życiu stałe pory istniały tylko w przerwach pomiędzy poszczególnymi śledztwami. Pojechał jednak do domu Chloe, wymyślając sobie po drodze od idiotów. Przecież doskonale wiedział, że nie pójdzie z nią do łóżka. Wbrew plotkom krążącym w policji, kiedy jeszcze służyła w niej Chloe, zresztą nieuniknionym, bo przecież była piękną kobietą, Matt doskonale wiedział, że wcale nie była łatwa. Kiedyś wystawił ją na próbę i przekonał się, że Chloe mogła komuś oddać ciało, tylko jeśli wcześniej oddała mu serce. Teraz nawet nie był pewien, czy w ogóle miała jeszcze serce. Dlaczego go do siebie zaprosiła? Cóż, pewnie niedługo się dowie. Nie spodziewał się po wziętej prawniczce takiego małego, przytulnego domku. W dodatku usytuowanego w pobliżu kościoła, co z kolei w ogóle go nie zdziwiło. Wewnątrz wrażenie przytulności zostało zniweczone chłodnym, niemal pozbawionym barw wystrojem, stanowiącym idealne odbicie obecnego stanu ducha Chloe. Matt wiedział jednak, że ta bezbarwność jest fałszem. Pamiętał jeszcze dawną, pełną namiętności Chloe. Przynajmniej dopóki mąż, sukinsyn nie zaczął jej bić. - Usiądź - powiedziała, wskazując kanapę o tapicerce utrzymanej w bardzo delikatnych pastelach. - Czego się napijesz? - Czegoś bezalkoholowego. 152
Przyglądała mu się przez chwilę, jakby zastanawiała się nad jego słowami, ale jej oczy nie zdradzały, co myśli. Nagle Matt doszedł do wniosku, że chciałby zmusić tę twarz do wyrażenia emocji. Gniewu. Namiętności. Nienawiści. - Herbata, napój gazowany czy kawa? - zapytała. - Napój. Jakikolwiek. Przyniosła im obojgu po puszce coli i usiadła naprzeciw Matta w fotelu bujanym. - Chciałaś pogadać o czymś konkretnym? - zapytał ze zniecierpliwieniem. - O sprawie? - Właściwie chciałam pogadać o nas - przyznała, odwracając wzrok. - O tobie i o mnie. - W jakim sensie o nas? - zapytał, nie zdradzając wrażenia, jakie wywołały w nim słowa Chloe. - Znamy się od bardzo dawna, Matt. - Pewnie można tak powiedzieć, chociaż w ciągu ostatnich pięciu lat prawie cię nie widywałem. - Wiem, odsunęłam się od ciebie, kiedy... udowodniłeś, że byłam niewinna. - To zrozumiałe. Budziłem w tobie niemiłe skojarzenia - powiedział lekko Matt, ale tak mocno ścisnął w ręku puszkę coli, że o mało nie zmiażdżył jej w dłoni. Na wszelki wypadek odstawił puszkę na stolik. - Przykro mi z tego powodu i chciałam ci o tym powiedzieć. - Nie ma sprawy. - A przecież całymi latami czuł, że ta sprawa istnieje i bardzo mocno go obchodzi. - Chcę ci też powiedzieć, że bardzo się cieszę, iż to ty prowadzisz dochodzenie. - Jasne. - Poczuł się niezręcznie. To był tylko przypadek. Równie dobrze do zabójstwa Steve'a mógł zostać przydzielony ktoś inny. Matt nie ruszył palcem, żeby dostać tę sprawę. - Myślę, że już czas zasypać przepaść między nami - stwierdziła Chloe. 153
- Gryzie cię sumienie? - zapytał Matt i natychmiast pożałował tego pytania. Rzucił je, żeby się bronić, ale nie służyło to bynajmniej zasypywaniu przepaści. - Chyba tak - przyznała, a w jej głosie pojawił się ostrzejszy ton. - W porządku - odparł, choć jeszcze nie był w stanie w pełni przyjąć jej przeprosin. Przecież przed laty coś między nimi zaiskrzyło i Matt nie mógł o tym zapomnieć, mimo że Chloe, gdy dostała to, na czym jej zależało, czyli została oczyszczona z zarzutu morderstwa, odrzuciła go jak niepotrzebny śmieć. - Przepraszam, Matt. Potraktowałam cię paskudnie. - Można tak powiedzieć. Chloe patrzyła na niego w milczeniu, jakby czekała, by wyznał, co mu leżało na sercu. Matt poczuł się przez to okropnie. - Dobrze - powiedział wreszcie. - Zacznijmy wszystko od nowa, jakbyśmy dopiero się spotkali. Jaki rodzaj kontaktów najbardziej ci odpowiada? Chloe wzruszyła lekko ramionami. - Może przyjaźń? - Jasne, przyjaźń. - Kiedyś chciał znacznie więcej, teraz nie był nawet pewien, czy pragnie choć tyle. - Ożeniłeś się? - zapytała Chloe. Matt spojrzał na swoje dłonie. Bez obrączki. - A jaka kobieta chciałaby wyjść za policjanta, który nie ma stałych godzin pracy? Który w czasie śledztwa jest tak niedostępny, jakby poleciał na Księżyc. - Zawsze żyłeś bardzo intensywnie. - Ty też. - Tak. Ciekaw był, czy rzeczywiście policzki Chloe okrył lekki rumieniec, czy to tylko refleksy rzucane przez przyćmione światło lampy z żółtym abażurem. 154
- Cóż, jeśli oboje oddajemy się wszystkiemu z taką intensywnością, to nasza przyjaźń będzie mocna jak skała. - Chyba tak. - Znowu ten słaby uśmiech. Napięcie panujące między nimi nieco zelżało, kiedy udało im się osiągnąć jakie takie porozumienie. - W takim razie powiedz, jak chcesz dopaść zabójcę? - Żebym to ja wiedział. - Matt sięgnął znów po puszkę coli, bo zdążył już odprężyć się na tyle, by nie bać się, że ją zmiażdży. Nie był właściwie pewien, co oznaczało to ich porozumienie, ale zawsze był to pewien postęp. - Mamy bardzo skąpe ślady. Technicy są pewni, że włókna pochodzą z tapicerki samochodowej, ale w grę wchodzi dziesięć tysięcy aut. Wiesz, co to znaczy. Sprawdziliśmy, że w ciągu kilku miesięcy w prawie dwudziestu miejscach w mieście kładziono oleisto-żwirową nawierzchnię, przeważnie w alejach. Trawa to typowa darń kładziona na parkingach. Taka sama jak pod waszym kościołem. - Mógł więc zginąć pod kościołem. - Tak właśnie przypuszczam. - Dlaczego został stamtąd zabrany i potem przywieziony z powrotem? - Oto jest pytanie. Może chodziło o celowe zatarcie śladów? Chloe potrząsnęła głową. - Pomyśl o ryzyku, jakie się z tym wiąże. Jeśli zabijasz kogoś pod kościołem i chcesz go w tym kościele ukrzyżować, to dlaczego zabierasz go stamtąd i wyrzucasz na żwirową alejkę? - Nie wiemy, czy ciało było wyrzucone na żwirową alejkę. Żwir mógł się przyczepić do ofiary w bagażniku samochodu. - To fakt. Ile było tego żwiru? - Za dużo - przyznał Matt z westchnieniem. - Dobrze, Matt. Przyjrzyjmy się faktom. Steve został zamordowany, przewieziony, wyrzucony, zabrany i ukrzyżowany. Czy to brzmi rozsądnie? 155
- Cholera, od początku byłem zdania, że w tej zbrodni nie ma za grosz rozsądku. Chloe w zamyśleniu wpatrywała się w trzymaną w ręku puszkę coli. Kiedy podniosła głowę, jej twarz była kompletnie pozbawiona wyrazu. - Czy przyszło ci do głowy, Matt, że możemy tu mieć do czynienia z dwoma przestępcami? - Oczywiście. Przecież jedna osoba nie mogłaby wciągnąć go na krzyż. - A jeśli przestępcy nie działali razem? - powiedziała powoli. Przez chwilę docierała do niego treść słów Chloe. Nic nie mówiła, dawała mu czas na zastanowienie. Rozważał tę sugestię, choć wzdragał się na samą myśl o niej. Jednak od lat miał zaufanie do instynktu śledczego Chloe. Wreszcie elementy układanki zaczęły wskakiwać na odpowiednie miejsca i cała zbrodnia nie wydawała się już tak absurdalna, jak na początku śledztwa. Dwaj sprawcy działający z różnych pobudek. To wiele tłumaczyło. - Pozostaje pytanie, dlaczego wplątało się w to dwóch różnych sprawców? - Wiem. To mnie doprowadza do szału, Matt. - Cóż, teraz będzie i mnie doprowadzać do szału, bo, do cholery, to pasuje! Jednym łykiem osuszył puszkę coli i odstawił ją na stolik. Potem wstał. - Stokrotne dzięki, Chloe. Teraz nie zmrużę oka do rana. - Przepraszam. Odprowadziła go do drzwi. Już w progu odwrócił się i spojrzał jej w twarz. - Jeśli przyjdą ci do głowy jeszcze jakieś szalone pomysły, daj mi znać. - Zgoda - odparła a on zrobił najgłupszą rzecz na świecie. Pochylił się i lekko pocałował ją w usta. 156
Odjeżdżając spod jej domu, wiedział już na pewno, że nie zdoła zasnąć tej nocy, nie tylko z powodu tego, co mu powiedziała, ale i ze względu na to, co poczuł, kiedy ją pocałował. Miękkie, kobiece wargi odpowiedziały najdelikatniejszym drgnieniem. Nie, nie zdoła tego zapomnieć. Pytanie, czy chciał jeszcze raz wpaść w sidła Chloe Ryder. *** Po drugiej stronie miasta, w obskurnym pokoju hotelowym, człowiek zmieniony w bestię na skutek rozpaczy, gniewu i nienawiści, wpatrywał się w telefon i zastanawiał, czy nie zadzwonić jeszcze raz do księdza. Zostawiona w poczcie głosowej wiadomość nie dała mu satysfakcji. Pragnął usłyszeć głos księdza. Pragnął usłyszeć jego odpowiedź. Jednak nie pozwolił sobie na telefon. Miał zbyt mało czasu, żeby napawać się strachem tamtego człowieka. Musiał szybko znaleźć sposób, żeby dopaść swą zdobycz. Czas uciekał. *** W innym, równie obskurnym hotelu, naoczny świadek siedział przed telewizorem, sączył whisky i nie odrywał wzroku od ekranu. Świr był w mieście. Piłka w grze. Zwierzchnicy byli z niego zadowoleni. Ale on nie był z siebie zadowolony. Z niewyjaśnionych powodów miał skrupuły. Nie z uwagi na księdza, a na cały plan. Próbował się z tego otrząsnąć. Poświęcił temu projektowi kilka lat życia, bo był przekonany, że to działalność patriotyczna. Najlepsza i największa rzecz, jaką mógł zrobić dla kraju. Ale teraz zaczynał mieć wątpliwości. I coraz mniej mu się to podobało. *** Chloe nie mogła zasnąć. Próbowała uśpić się lekturą, ale najnowszy thriller okazał się zbyt wciągający, sięgnęła więc po 157
prawnicze pismo i zaczęła czytać artykuł o apelacjach, który gwarantował szybkie zapadnięcie w sen. Nie była jednak w stanie skupić się na tekście. Przyszło jej na myśl, żeby sięgnąć po leżącą przy łóżku podniszczoną Biblię, ale zrezygnowała. Mało prawdopodobne, by znalazła w niej ukojenie, zresztą nie ukojenie było jej teraz potrzebne. Potrzebowała czegoś, co oderwałoby jej myśli od przeszłości, od rozważania jej własnych wad i niedostatków. Okazało się, że zaproszenie Matta nie było najmądrzejszym posunięciem. Przypomniało jej czasy, gdy po zejściu ze służby chodzili razem na drinka. Jules, jej mąż, był tym coraz bardziej poirytowany, aż wreszcie przestała spotykać się z Mattem poza pracą. Jules stawał się jednak coraz bardziej zazdrosny i zaborczy i w końcu zażądał, by rzuciła pracę. Jules był policjantem. Doskonale znał charakter służby, wiedział, że wymaga dyspozyjności i że towarzyszy jej napięcie. Mimo to nie wykazywał zrozumienia. A może odreagowywał w ten sposób własne stresy? Tak czy owak, bił ją coraz częściej. Zawsze potem przepraszał, a Chloe szukała dla niego usprawiedliwień. Dla tak gorliwej katoliczki jak ona rozwód w ogóle nie wchodził w rachubę. Dopiero po jego śmierci zaczęła stopniowo wydobywać się z tego dziwnego, nierealnego świata, w jakim mąż ją zaniknął. Świata, w którym nie miała prawa się bronić, a nie wykazała się wystarczającym rozsądkiem, by odejść. Wegetowała we wpojonym jej przez męża przekonaniu, że w pełni zasłużyła na każdy cios, jaki jej wymierzał. Obiecała sobie, że już nigdy nie dopuści, by ktokolwiek ją skrzywdził. Przysięgła sobie, że już nigdy nie zrobi niczego, czego mogłaby się wstydzić, a cały jej związek z Julesem napełniał ją wstydem. Tkwił w jej pamięci jak jaskrawy znak ostrzegawczy, symbol jej słabości i głupoty. 158
Nie, Biblia nie mogła przynieść jej ukojenia. Mogła jej tylko przypomnieć, że okryła serce tak grubym pancerzem, iż już niemal nic nie czuła, a Chloe miała świadomość, że to grzech. Grzechem był jej brak zainteresowania sąsiadami. Grzechem było spełnianie aktów miłosierdzia z bezpiecznej odległości. Grzechem było unikanie zaangażowania. A największym chyba grzechem była rozpacz. Powiedziała Mattowi, że przydałoby mu się towarzystwo dobrych ludzi, takich jak ci, którzy stali przy niej w najtrudniejszych chwilach, ale w głębi serca w to nie wierzyła. Nie, w głębi serca nie ufała nikomu. Ciemną nocą, leżąc we własnym łóżku Chloe przyznała przed sobą, że wcale nie podobała jej się ta kobieta, którą się stała. * ** Po drugiej stronie miasta naoczny świadek wpatrywał się tępym wzrokiem w ekran telewizora nastawionego na jedną z trzech stacji lokalnych. W ręku trzymał szklaneczkę whisky, opróżniona do połowy butelka stała na chybotliwym nocnym stoliku. Dręczyło go sumienie. Od chwili gdy musiał usunąć zwłoki Steve'a Kinga, zaczął mieć wątpliwości co do swojej działalności. Początkowo udało mu się je uciszyć, ale tej nocy nie dały mu spać. Zajmując się ciałem Steve'a Kinga, chłopaka, który nie zasługiwał na kulkę w tył głowy, świadek stracił komfortowe poczucie nierealności tego, co mieli zrobić. Tej nocy ciało Kinga rozmnożyło się w jego świadomości w dziesiątki, setki ciał. Mieli zginąć niewinni ludzie. Nie był już pewien, czy to, co robił, można było usprawiedliwić miłością do kraju i pragnieniem uwolnienia ludzi od lęku przed terroryzmem. Tej nocy wysłał zaszyfrowaną wiadomość z datą i numerem bocznym wynajętego samolotu, a gdzieś w pobliżu oszukany człowiek czynił ostatnie przygotowania do morderstwa. 159
Nie łagodziło jego wyrzutów sumienia przekonanie, że akcja miała charakter militarny, ani poczucie, iż był tylko małym trybikiem w skomplikowanej machinie. Niczym nie różnił się od płatnego mordercy. Wreszcie, nasiąknięty alkoholem jak gąbka, podszedł chwiejnym krokiem do laptopa i znowu wysłał zakodowaną wiadomość, fotomontaż, tym razem do cyngla. Wiedział, co cyngiel z tym zrobi. Ludzie byli zwykle rozpaczliwie przewidywalni. A w razie gdyby wszystko się wydało, mógł zaprzeczać. Mógł twierdzić, że on tylko pociągał za cyngiel. Potem, trochę mniej dręczony wyrzutami sumienia, poddał się działaniu alkoholu. Wyciągnął się na łóżku i opadł na poduszki, nie wyłączając telewizora. Od dłuższego czasu miał problemy z zaśnięciem, a dziś zmęczenie w połączeniu z whisky kompletnie go zmogło. Poprzez dźwięk wydobywający się z telewizora - właśnie pokazywano film dokumentalny o II wojnie światowej - nie zdołał przedrzeć się do jego świadomości cichy chrobot klucza w zamku. Nie usłyszałby go nawet gdyby nie zapadł w pijacki sen. Po chwili coś go jednak zaniepokoiło. Otworzył oczy i próbował usiąść. Zobaczył nad sobą twarz, która miała być ostatnia w jego życiu.
ROZDZIAŁ 15 Pokojówka znalazła ciało wpół do trzeciej po południu -- poinformował Matta Mort Phelan. Obaj detektywi stali w drzwiach pokoju hotelowego i zaglądali do środka. Wewnątrz pracowały ekipy techniczne, posypując wszystko proszkiem, fotografując, odkurzając, sprawdzając każdą powierzchnię czy szufladę. Ofiara leżała na łóżku, przykryta białym prześcieradłem. Znaczna część korytarza hotelowego została ogrodzona, zgromadzeni na końcu korytarza goście głośno protestowali, bo chcieli dostać się do swoich rzeczy. Kierownik zapewniał, że przeniesie ich do innych pokojów, gdy tylko policja wyrazi na to zgodę, ale nie wcześniej. To był tani motel w gorszej części miasta, zatrzymywano się w nim przejazdem na jedną noc lub na numerek z prostytutką. Znalezienie w takim miejscu ofiary morderstwa nikogo specjalnie nie dziwiło. Kierownik zaklinał się, że dotychczas nie miał tego typu problemów. Matt Diel pamiętał jednak, że wygarniał stad handlarzy narkotyków i prostytutki, kiedy był jeszcze w służbie mundurowej. Niewiele się pewnie od tamtych czasów zmieniło. - Zamek otwarto wytrychem - stwierdził Phelan. Był krępym, tęgim mężczyzną, ze starannie zaczesanymi włosami, żeby, zresztą bez większego powodzenia, ukryć łysinę, i z wyraźnym upodobaniem do brązowych, płóciennych garniturów, które wyglądały tak, jakby się w nich wyspał. - Łańcuch i zasuwka nie były założone. Ofierze poderżnięto gardło, prawdopodobnie we śnie. Żadnych śladów wałki. Brak portfela, dokumentów, zegarka. 161
- Chyba rabunek. - Na to wygląda. Matt skinął głową i zastanowił się, czy powinien przejść wyznaczoną przez techników wąską ścieżką, żeby rzucić okiem na ofiarę. Raczej nie. Krew obryzgała cały pokój i podłogę w pobliżu zwłok, nie pozostawiając wątpliwości co do przyczyny zgonu. Z miejsca, w którym stał, widział na nocnym stoliku na wpół opróżnioną butelkę pierwszorzędnej szkockiej whisky na nocnym stoliku. Wskazał ją Phelanowi. - Drogi gatunek. - Niestety, na tym nie kończą się odstępstwa od schematu. - Nie? - Matt spojrzał na niego pytająco. - Nie. Ubrania są przyzwoite. Dobrej jakości. - Na ile dobrej? - Kupowane u Penneya i w sklepach z konfekcją męską. Niby zwyczajne ciuchy, ale niewątpliwie przeznaczone dla klasy średniej. - Może facet znalazł się w dołku. - Może, ale wszystkie rzeczy są w doskonałym stanie, nieznoszone, nieprzetarte. Nawet bielizna wydaje się dość nowa. Średniej jakości walizka na kółkach często była wożona samolotem. Kierownik twierdzi, że ten gość wprowadził się mniej więcej dwa tygodnie temu. - Skąd przyjechał? - Z Baltimore. - Hm. - Mamy przynajmniej jego nazwisko, adres i numer karty kredytowej. - Ale nie mamy sprawcy. - Cholera - warknął Phelan - nie dorwiemy zabójcy, chyba że był łaskaw zostawić komplet odcisków palców, które znajdują się w naszej kartotece. Albo jeśli go ktoś sypnie. - Ktoś sypnie. 162
- Miejmy nadzieję. - Phelan westchnął i pokazał kółko z kluczami. - Samochód z wypożyczalni. Ciekawe. - On sam jest najbardziej interesujący. Samochód z wypożyczalni, przyzwoite ciuchy i zapluty motel. - Matt westchnął i wszedł do pokoju, żeby samemu wszystko ocenić. Mort był niezłym detektywem, ale miał tendencję do dostrzegania tylko tego, co oczywiste. A w tej sprawie nic nie było oczywiste. Podrzynanie gardła to kretyński sposób zabijania. Krew tryska na wszystkie strony, zostaje więc szereg dowodów, od odcisków stóp poczynając, po... no właśnie! Na ścianie przy garderobie widniał zarys ludzkiej sylwetki okolonej bryzgami zaschniętej krwi. Postać mordercy. Zostawił miejsce zbrodni spryskane krwią. Ślady zakrwawionych butów na dywanie koło drzwi. Podeszwy w prążki. Najwyraźniej przestępca starannie wytarł nogi przed opuszczeniem pokoju, nie chcąc zostawiać krwawych śladów na korytarzu. Nie było pełnego przerażenia pośpiechu. Ten, kto dopuścił się tego rabunku, nie wpadł w panikę po zamordowaniu ofiary. Mart ostrożnie przeszedł bokiem i zajrzał do łazienki. Zakrwawione ręczniki. Facet spokojnie się umył! Najwyraźniej nie był specjalnie przejęty. I co z tego? Mógł po prostu po śmierci ofiary czuć się całkiem bezpiecznie. - Czy pokojówka weszła do pokoju? - zapytał, patrząc na ślady stóp przy drzwiach. - Nie - odparł z korytarza Phelan. - Otworzyła drzwi, zajrzała i uciekła. - Dobrze. Możemy jeszcze zajrzeć do samochodu? - Ponieważ to Phelan kierował dochodzeniem w tej sprawie, Matt starał się nie nadepnąć mu na odcisk. - Nie wiem. Max? - zawołał w stronę techników. Wysoka, ciemnowłosa, krótko ostrzyżona kobieta wyprostowała się i rozejrzała dokoła. - Samochód? - zapytał Phelan. 163
- Jeszcze nie zrobiony - odparła. - A co? Chcecie zajrzeć? Phelan wzruszył ramionami. - Wątpię, żeby coś to dało. Po rym co tu widać... - Spojrzał na Matta. - Masz jakiś powód, żeby przeszukać samochód? - Po prostu lubię zobaczyć wszystko, a jestem umówiony na spotkanie w irmej sprawie.1 - Nie ma problemu - stwierdziła Max. - Włóż rękawiczki i uważaj. Nie zniszcz odcisków palców. Lew, zapisz to, dobrze? Phelan i Diel zamierzają otworzyć samochód. Samochód, jak większość wozów z wypożyczalni, był prawie pusty. Ofiara najwyraźniej nie miała zwyczaju zostawiać dokumentów i notatek w aucie. Jedynym dowodem, że samochód w ogóle był używany, była torba z baru szybkiej obshigi. A z niej dało się wywnioskować tylko tyle, że facet jadł w ostatnim czasie hamburgera z frytkami i wypił dużego drinka. W skrytce znajdowała się jedynie ulotka właściciela wypożyczalni. Matt znalazł umowę najmu zatkniętą za jedną z osłon przeciwsłonecznych. Rozłożył ją ostrożnie, nienawidził lateksowych rękawiczek na rękach. Zamordowany nazywał się Lance Brucon, zapłacił kartą kredytową, przypuszczalnie zrezygnował z rachunku i... Matt gwałtownie podniósł głowę i spojrzał na Phelana, który był najwyraźniej przekonany, że tracą czas. - Ofiara wynajęła wóz na rachunek rządu. Phelan uniósł brwi. - Jakiego rządu? - Federalnego. - O, cholera. Matt jeszcze raz spojrzał w papiery. - Mamy to czarno na białym. - A co urzędnik federalny robił w takim obskurnym motelu? - Może oszczędzał diety - zasugerował Matt. - Słyszałem, że podwyższono im stawki za podróże służbowe. Jeśli nie wydadzą wszystkiego, zostaje im parę dolców w kieszeni. 164
- Tak. To ma sens. Zajrzyjmy do bagażnika. Może znajdziemy tam coś ciekawszego. Nie znaleźli. Bagażnik był pusty. Nie był jednak nienagannie czysty. Z boku widniała rdzawa plama o powierzchni czterech centymetrów kwadratowych. Matt pochylił się i powąchał ją. Zapach był słaby, bardzo słaby, ale detektyw nie miał wątpliwości. - Krew - powiedział i poczuł mrowienie na karku. - Jezus Maria! - zawołał Phelan i odwrócił się do tyłu. - Max! - wrzasnął. - Muszę już iść - oznajmił nagle Matt. - Chciałbym, żebyś oddał tę krew do analizy DNA. Może mieć związek z moją sprawą. Potrzebne mi też będą włókna z wyściółki bagażnika. - Chwytasz się brzytwy - mruknął Phelan. Matt pochylał się już znowu nad bagażnikiem i oglądał go bardzo uważnie. Żadnego oleistego żwiru. Cholera. Nadal jednak czuł mrowienie na karku. - Zrób to dla mnie, Phelan, dobrze? Detektyw wzruszył ramionami. - Musiałbyś mieć piekielne szczęście, ale dobrze. - W trybie pilnym - dodał Matt. - Niech to potraktują priorytetowo. Najszybciej jak się da, dobrze? Phelan pokiwał tylko głową. - Znasz tych cudaków z laboratorium. Żyją we własnym świecie. Nie cierpią, kiedy ich naciskamy. Ręce im się wtedy trzęsą. Naukowcy! - Zrób, co się da - poprosił Matt i wyszedł spotkać się z Chloe. * ** - Musimy przestać spotykać się w takich miejscach - oświadczyła Chloe, siedząc naprzeciw Matta przy stoliku w kolejnej knajpie przy podanej w obtłuczonym kubku kawie. - Chcesz, żebym znalazł lokal z obrusami na stołach? 165
- A może w zoo? Moglibyśmy rozmawiać, spacerując. - Do licha, ja muszę czasem usiąść! A to dobry pretekst. Chloe o mało nie wybuchnęła śmiechem. Matt uwielbiał, kiedy jej lodowate spojrzenie topniało pod wpływem rozbawienia. - Mam problem-powiedział.-Czy znasz kogoś w laboratorium badań genetycznych? - Żartujesz?! Ci ludzie nie zadają się z gliniarzami i prawnikami. To mogłoby źle wpłynąć na ich bezstronność. Właściwie nie oczekiwał innej odpowiedzi. Powiedział sobie, że to w gruncie rzeczy bez znaczenia. Jeżeli krwawa plama miała związek z zabójstwem Steve'a Kinga, to morderca prawdopodobnie nie żył, a tym samym ojciec Brendan powinien być bezpieczny. Nie trafiało mu to jednak do przekonania. - Matt, co się dzieje? Westchnął i dosypał trochę śmietanki w proszku do kawy. - Wiesz, może masz rację. W przyzwoitej restauracji dostałbym lepszą śmietankę. - Matt? Nie zamierzała pozwolić mu wymigać się od odpowiedzi, a on z pewnych względów nie miał ochoty jej wtajemniczać. Po prostu nie chciał usłyszeć z jej ust, że zwariował. - Matt? Znowu westchnął. - Powiesz, że mam nie po kolei w głowie. Byłem dzisiaj przed spotkaniem z tobą na miejscu pewnej zbrodni. W zaplutym moteliku. Facetowi poderżnięto gardło. - Okropne. - Brudne. Tak czy owak, przy oględzinach wozu ofiary znalazłem plamę krwi. Małą plamkę, ale... - Kim była ofiara? - Przypuszczalnie urzędnikiem władz federalnych. Wzrok Chloe pobiegł za okno. Matt znał ją dobrze i wiedział, że w tej chwili intensywnie myślała. I że powinien dać jej tyle 166
czasu do zastanowienia, ile potrzebowała, bo niezależnie od problemów, których mu przysparzała, szanował jej intuicję. - Wiesz, jakie to może mieć reperkusje - odezwała się w końcu. - Wiem. Spojrzała mu w oczy. - Kiedy powiedziałeś: „urzędnik władz federalnych", przyszło mi do głowy, że ojciec Brendan był w marynarce. - Może więc wcale nie zwariowałem. - A może zwariowaliśmy oboje. - Pokręciła głową, jakby chciała rozładować napięcie. - No, dobrze. Wiemy, że w tę zbrodnię było zamieszanych kilka osób, bo jedna nie zdołałaby zawiesić Steve'a na krzyżu. Jeśli dzisiejsza ofiara była jednym z zabójców, są jeszcze pozostali. - To prawda. - A to znaczy, że Brendan nie jest bezpieczny. Matt, boję się nawet wymówić słowo na „s". - Słowo na „s"? - Spisek. Wreszcie zrozumiał, skąd wzięło się to nieprzyjemne odczucie, które ogarnęło go, gdy zajrzał do bagażnika, i sprawiło, że poczuł mrowienie, na karku. - Ja tego nie powiedziałem - zastrzegł, ale wiedział, że o tym myślał. - Wiesz, jak to głupio zabrzmiało? Nie chcesz wpaść w tarapaty. - Nie chcę małpować Mela Gibsona. - Naprawdę nie chciał, ale to okropne słowo ciągle dźwięczało mu w uszach. - Niemniej jednak mamy problem - mruknęła Chloe. - Najdelikatniej mówiąc. Chloe znów popadła w zamyślenie. - Znam pewną biegłą sądową - odezwała się po chwili. - Pracowała kiedyś w laboratorium genetycznym. - Doprawdy? - zainteresował się żywo Matt. 167
- Tak. W tej pracy da się wytrzymać góra pięć lat. Szybko następuje syndrom wypalenia. W każdym razie, teraz jest zatrudniana przeze mnie i innych adwokatów jako biegła z dziedziny medycyny sądowej. Zawodowy świadek w procesach karnych. Pogadam z nią. Może ma jeszcze jakichś przyjaciół w laboratorium. - Dzięki, Chloe. - Podaj mi podstawowe informacje o sprawie na wypadek, gdyby zgodziła się pomóc. Nabazgrał kilka słów, wyrwał kartkę z notesu i podał Chloe. - To jak będzie z tym zoo? - Zoo zostało zamknięte przed godziną. - Spojrzała na niego błyszczącymi z rozbawienia oczyma. - Prawdziwe zoo w tym mieście nigdy nie zamyka podwoi - oświadczył Matt, na co Chloe roześmiała się głośno. Przez chwilę rozkoszował się jej śmiechem, - Dlaczego zaproponowałaś zoo, skoro wiedziałaś, że jest zamknięte? - Chciałam sprawdzić twoją reakcję. Zainteresowało go to. Nawet bardzo. Jakkolwiek... - Mamynagłowiepoważnyproblem,Chloe.Bardzopoważny. Wsparła łokcie na stoliku, splotła palce i oparła na nich brodę. - Wiem - powiedziała - ale nie ma sensu mówić „hop", zanim nie przeskoczysz. Idę zadzwonić do Agnes. - Agnes? - Tej biegłej sądowej. * * * W godzinę później siedzieli już w salonie Agnes Lucci. Matt doszedł do wniosku, że biegły sądowy musiał zarabiać bez porównania lepiej od pracownika laboratorium kryminalistycznego. A może Agnes bogato wyszła za mąż. Była spokojną kobietą, ładną, ale nie powalającą na kolana, trochę po trzydziestce. Miała na sobie elegancką, beżową suknię i sznur pereł. Stosowną na wieczorne domowe przyjęcie. 168
- Czego ode mnie potrzebujecie? - zapytała Agnes, podawszy wybrane przez nich napoje. Patrzyła na Chloe, najwyraźniej uważając siedzącego obok detektywa za mniej ważnego gościa - Twoich znajomości - oznajmiła Chloe prosto z mostu. - Dzisiaj miało miejsce zabójstwo, które może być związane ze zbrodnią z ubiegłego tygodnia. Czy znasz kogoś, kto mógłby dokonać porównania krwi ofiary sprzed tygodnia z krwią znalezioną dzisiaj w bagażniku samochodu? - Możecie poprosić p takie badanie oficjalnymi kanałami. - Nie mamy czasu - wyjaśniła Chloe. - Ten, kto zabił w zeszłym tygodniu, grozi teraz następnej osobie. Musimy jak najszybciej dowiedzieć się, czy istnieje jakikolwiek związek pomiędzy obu tymi morderstwami. - Określenie kodu genetycznego z krwi trwa około tygodnia. - Wiem. Jeśli znasz kogoś, kto mógłby potraktować tę sprawę jako priorytetową, bardzo byś nam pomogła. Agnes westchnęła. - Chloe, wiesz jak oni reagują na próby ingerowania w ich pracę. Nie dopuszczają do żadnych nacisków, które mogą narazić ha szwank ich obiektywizm, czemu zresztą trudno się dziwić. Podzielam tę opinię. - Wiem i bardzo cię za to podziwiam, ale nie proszę cię o żadne odstępstwa od obiektywizmu. Zależy mi tylko na czasie. Nie zamierzam im narzucać własnych teorii na temat tej sprawy. Chcę tylko, żeby się pospieszyli. Bardzo pospieszyli. Zanim zginie następny człowiek. Agnes wydęła wargi. - Pozwól, że jeszcze coś ci powiem. Jeżeli ta krew była w bagażniku od tygodnia, to w naszym klimacie szansa na dokonanie porównania jest minimalna. Mattowi zrobiło się niedobrze. - Dlaczego? Wreszcie raczyła na niego spojrzeć. 169
- Bo bardzo szybko psuje się w upale. Poważnie się obawiam, że po takim czasie nie da się przeprowadzić wiarygodnych badań porównawczych. - Cholera. - Ale czegoś moglibyśmy się dowiedzieć? - Chloe aż się nachyliła. - Mogliby dostarczyć wam tak zwaną książkę telefoniczną, czyli dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy nazwisk. - W takim razie poproszę o tę książkę telefoniczną - stwierdziła stanowczo Chloe. Jeżeli pojawi się tam właściwie nazwisko, to mamy szansę na nie trafić. Przez dłuższy czas Agnes milczała. - Dobrze - powiedziała wreszcie. - Mam jeszcze jedną przyjaciółkę w laboratorium. Zobaczę, co da się zrobić. * ** - Mógłbym cię po nogach całować! - zawołał Matt, kiedy znaleźli się na ulicy przy swoich samochodach. - Mężczyźnie nigdy byś tego nie powiedział - zauważyła Chloe. - Nie - przyznał jej rację. - Przypuszczalnie nie powiedziałbym. Ale co to ma wspólnego z cenami gruntu na Księżycu? Do licha, Chloe, czy ty zawsze musisz być taka nadęta i zasadnicza? Skąd ci się to wzięło? Spojrzała na niego niemal ze smutkiem. - Nie wiem - odparła. - Może już czas przestać żyć w nieustannym napięciu i gotowości. Nie zamierzam wypowiadać ci trzeciej wojny światowej. Wygłosiwszy tę uszczypliwą uwagę, Matt obrócił się na pięcie, wsiadł do samochodu i odjechał. Chloe odprowadziła wzrokiem oddalające się tylne światła jego samochodu. 170
Victor kupił zegarek ze względu na tykanie. W pokoju miał zegar elektroniczny, bo tylko na taki mógł sobie pozwolić. Niespodziewanie natknął się na staromodny, nakręcany, tykający zegarek. Kupił go i postawił na stoliku przy łóżku, tuż przy głowie. Położył się, zamknął oczy i wsłuchiwał się w monotonne tik-tak, tik-tak. Kochał tykanie zegarów. Dźwięk upływającego czasu wydawał mu się kojący, budził nadzieję. Wiedział, że większość ludzi obawiała się upływu czasu i nieuchronnego skracania się życia. Victor uwielbiał to, nie tylko dlatego, że był jeszcze taki młody. Przez całe życie lubił rytm odchodzącego w niebyt czasu, tik-tak, tik-tak. To dawało mu pewność stałego postępu, niezależnie od tego, co się miało wydarzyć i jak bardzo wydawało się to przerażające. Cieszył się tą chwilą szczęścia, cieszył się jej miarowym odmierzaniem. Wsłuchiwał się w ten dźwięk, próbując zapanować nad narastającym podnieceniem. Miał spotkanie, samolot już na niego czekał. Przygotował pojemnik mikstury, która zapali sieczkę z opon, i kanister z ładunkiem chemicznym, który zamieni się w gaz. Skonstruował również dyszę i mechanizm do rozpylenia zabójczej mieszanki w powietrzu. Tik-tak, tik-tak. Najpiękniejszy dźwięk na świecie.
ROZDZIAŁ 16 Brendana bolała głowa. Wiedział, że łupanie i pulsowanie w skroniach było wyłącznie skutkiem napięcia. Pilnowany bez przerwy przez opłacanych ze środków parafialnych policjantów po służbie i ograniczany w spełnianiu obowiązków duszpasterskich, był niczym dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Rzucił okiem na butelkę burbona, stojącą na stoliczku w salonie plebanii. Butelka należała do Dominica, który czasem lubił wieczorem pociągnąć łyk. Brendan nigdy mu w tym nie towarzyszył. W tej chwili butelka wydawała mii się niezwykle kusząca, z trudem oderwał od niej wzrok. Pod koniec służby duszpasterskiej w marynarce Brendan zaczął mieć problem z alkoholem. Nigdy nie przeszkodził mu on w pełnieniu obowiązków, ale jednak zaczął przeradzać się w nałóg. W klasztorze rzucił picie i od tego czasu nie wziął do ust kropli alkoholu. Teraz jednak Jack Daniels wydał mu się starym przyjacielem, a to było groźne. Nie mógł sobie pozwolić na powtórne wpadnięcie w nałóg. Brendan w porę się pohamował, zanim jeszcze trunek zaczął rządzić jego życiem, i nie zamierzał dawać mu drugiej szansy. Ale, tak potwornie bolała go głowa! I serce. I dusza. Rozpaczliwie potrzebował ruchu, aktywności, a tymczasem miał tę upiorną popołudniową przerwę, narzuconą mu przez Chloe i Matta. Dominie wyszedł, żeby załatwić sprawy, które leżały w kompetencji proboszcza. Nienawidził tego. W tym momencie usłyszał krzyk. Poznał głos Lucy, więc zerwał się z fotela i bez namysłu pospiesznie ruszył do sekretariatu. 172
Dostrzegł ją już od progu. Była blada jak ściana. Zerknęła na niego ukradkiem, potem szybko odwróciła się do komputera i kliknęła myszą. - Lucy? Co się stało? Potrząsnęła głową, całą uwagę skupiając na ekranie. - Nic, ojcze. Wiesz, że czasem dostajemy obsceniczne e-maiłe od autorów stron pornograficznych. - Oczywiście. Nie uwierzył jej. Dostawali takie e-maile już dawniej, a nigdy z tego powodu nie krzyczała. - Ten musiał być wyjątkowo obrzydliwy. - Owszem. Aż trudno uwierzyć, co niektórym ludziom przychodzi do głowy. Brendan zauważył, że Lucy cała się trzęsie. Była na skraju załamania nerwowego. Wszedł do pokoju. - Lucy? - Tak, ojcze? - Wreszcie na niego spojrzała, ale w jej oczach nie było szczerości: - Lucy, tam było coś więcej. - Nie, ojcze. To było tylko gorsze niż zwykle. Nie martw się o mnie. Nic rm nie będzie. - Pokaż mi to, Lucy. - Brendan nie pozwolił się zbyć. - Nie! - krzyknęła gwałtownie i spojrzała na niego z zażenowaniem. - Przepraszam, ale naprawdę nie ma potrzeby, żeby ojciec to oglądał. - Nie musisz mnie chronię. ChCę się przekonać, co cię tak zdenerwowało. Może będę mógł coś z tym zrobić. - Nie możesz mieć wpływu na pocztę, która do nas dociera. Nie sposób tego powstrzymać. Stanął przy niej i położył jej rękę na ramieniu. - Nie okłamuj mnie, Lucy. To było coś gorszego i chcę to zobaczyć. - Ojcze... - Odetchnęła głęboko. - Lucy. Po chwili położyła drżącąrękę na myszy i dwukrotnie kliknęła. 173
A wtedy Brendan, przerażony i wstrząśnięty, zobaczył swoją fotografię. Stał nad leżącym w trawie ciałem. * ** Mart miał ochotę walić głową w mur, niestety żadnego nie było w pobliżu. Nienawidził, kiedy nie mógł ruszyć sprawy z miejsca, a tymczasem wszystkie prowadzone przez niego dochodzenia, od morderstwa Steve'a Kinga, poprzez poderżnięcie gardła urzędnikowi rządowemu w motelu, aż po usiłowanie zabójstwa prostytutki, rozłaziły mu się w rękach. Żadnych wskazówek, kręcił się w kółko. Nikt nie przejmował się specjalnie przestępstwami popełnionymi na prostytutkach. Poza nim. Dla niego wszystkie sprawy były równie ważne i wpadał w szał, kiedy nie miał żadnych śladów, których mógłby się uchwycić. Usiadł przy biurku i zakopał się w aktach, szukając jakiegokolwiek tropu, który mógł przeoczyć. Czegoś, co uchwycone pod innym kątem, mogło stanowić tak potrzebną wskazówkę. Większość morderców zna swoje ofiary. Takie sprawy rozwiązuje się w ciągu kilku dni czy tygodni. Kiedy jednak nie istnieją powiązania pomiędzy ofiarą i sprawcą, nie było żadnych poważnych konfliktów, a przestępca nie zostawił śladów, to można go szukać jak igły w stogu siana. Wrócił do Steve'a Kinga. Dlaczego obcy człowiek miałby zabić tego chłopaka? Chyba że ten obcy człowiek zamierzał zranić księdza, wszystko na to wskazywało. A jednak... Chloe miała rację. Matt nie chciał nawet dopuścić do siebie słowa na „s", przynajmniej do czasu znalezienia elementów łączących oba te morderstwa. Żaden z dotychczas przesłuchiwanych parafian i pracowników parafii nie powiedział złego słowa o Brendanie. Co jeszcze o niczym nie świadczyło. Zdaniem Matta, po telefonie z diecezji, sugerującym związek zabójstwa Kinga z samobójstwem młodego żołnierza z marynarki, należało zapomnieć o mo174
żliwości popełnienia zbrodni przez księdza. To mu przypomniało, że powinien zadzwonić do Chloe i zapytać, czy dowiedziała się czegoś o samobójstwie, do którego doszło w jednostce, gdzie ojciec Brendan był kapelanem. Jego własne próby zdobycia informacji nic na razie nie dały, co nie stanowiło dla niego zaskoczenia. Gliniarze, rozgrzebujący sprawy samobójstw sprzed kilku lat, nie wydawali się kadrowcom z marynarki wojennej najważniejszymi petentami. Dochodzenie Chloe powinno szybciej przynieść rezultaty. Wyciągnął rękę do aparatu, żeby do niej zadzwonić, i w tej samej chwili zabrzęczał telefon. - Detektyw Diel - rzucił automatycznie, myśląc o sprawie Kinga. - Mówi ojciec Abernathy z diecezji w Tampie. O ile się orientuję, to pan prowadzi śledztwo w sprawie śmierci jednego z naszych parafian, Steve'a Kinga? - Owszem, ja. - No, więc... - głos księdza zadrżał - sądzę, że powinien pan przyjechać do siedziby diecezji tak szybko, jak to możliwe. Dostaliśmy... coś. To mogłoby rzucić światło na prowadzoną przez pana sprawę. Zainteresowanie Matta gwałtownie wzrosło. - Już ruszam. - Zerknął na zegarek. - Biorąc pod uwagę korki na drogach, powinienem być u was za pół godziny. - Będę na pana czekał. Proszę pytać o ojca Abernathy'ego. W jednej chwili Matt był przy drzwiach. Stojący na jego biurku telefon znowu zadzwonił, ale detektyw nie podniósł słuchawki. Poczta głosowa odbierze za niego wiadomość. * ** - Zadzwonię do Chloe, ojcze - powiedziała Lucy ciągle jeszcze drżącym głosem. Już dzwonię. Brendan opadł ciężko na krzesło dla interesantów, położył łokcie na kolanach i objął rękami głowę. 175
- Zadzwoń na policję - polecił stłumionym głosem. - Nie! Podniósł głowę. Nadal pulsowała bólem, wydawało mu się, że twarz zaczyna mu się rozpadać. - Powinni to zobaczyć, Lucy. - Nie. Wyciągną pochopne wnioski. Nie chcę patrzeć, jak cię aresztują, ojcze. - Nie wierzysz świadectwu własnych oczu? - Zdobył się na słaby, smutny uśmiech. - Absolutnie nie. - Lucy ciągle jeszcze drżała, ale jej głos był mocniejszy. - Masz wielką wiarę. - Wiarę, której on sam w tym momencie nie miał. A jeżeli cierpiał na zanik pamięci? Jeżeli to naprawdę był on, jeżeli wcale nie leżał spokojnie w łóżku, jak mu się wydawało? A jeżeli... - To nie wiara, ojcze - oświadczyła stanowczo Lucy. - Znam cię. Poza tym... dzisiaj ludzie robią na komputerze cuda ze zdjęciami. Prawie każdy to potrafi zrobić. A może chcesz mi wmówić, że ktoś stał spokojnie i pstrykał zdjęcia w czasie, gdy ty popełniałeś morderstwo? Proszę! -1 wyrzuciła z siebie potok hiszpańskich słów w talom tempie, że ksiądz niewiele z tęgo zrozumiał. Chyba jej zresztą na tym specjalnie nie zależało. Był niemal pewien, że usłyszał kilka wyrazów, które niewątpliwie nigdy dotychczas nie padły z ust Lucy, ani po hiszpańsku, ani po angielsku. Zdecydowanie sięgnęła po telefon i wystukała numer. Po chwili wzywała Chloe, by natychmiast zjawiła się na plebanii. Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do Brendana. - Będzie tu za kilka minut. - Muszę się napić. - Już miał ulec słabości, bo nie był w stanie wyrzucić ohydnego obrazu ani z myśli, ani z ekranu komputera. Nagle zwątpił w samego siebie i znalazł się na krawędzi szaleństwa. 176
- Nie, nie musisz, ojcze - oświadczyła zdecydowanie Lucy. - Nigdy nie pijesz i czułbyś się potem jeszcze gorzej. To prawda. Jednak w tym momencie kompletna utrata świadomości wydała mu się pożądana. Zwymyślał się w duchu za słabość. - Masz rację - przyznał. - Człowiek, który zrobił to zdjęcie, jest chory - powiedziała Lucy z gniewem, który zastąpił początkowy szok. - Poważnie chory. Mam nadzieję, że go złapią. Brendan przytaknął, choć obawiał się, że osobą złapaną będzie on sam. Jakim cudem mógł w tym wieku popaść w obłęd? Może miał niewielki wylew czy coś w tym rodzaju? Jakim sposobem to mógłby być on? Tak bardzo lubił Steve'a, uważał za dowód łaski, że dane mu było spotkać młodego człowieka o tak czystym, szczerym sercu. Aczkolwiek niedoskonałego. Młodego człowieka, który musiał zmagać się z dręczącymi go demonami, ale dzięki sile wiary walczył z nimi z powodzeniem. Jakie to okrutne, jak straszliwie okrutne, że tak wcześnie odebrano mu życie, zanim jego serce i dusza zdążyły się w pełtó rozwinąć, nim mógł stać się błogosławieństwem dla wielu ludzi, którzy nigdy już go nie poznają. Co za ohyda! Na myśl o zdjęciu Brendanem wstrząsnął dreszcz, ale zmusił się; by usiąść prosto. Musiał z podniesionym czołem powitać to, co miało nastąpić. Ten potwornie zły człowiek, nawet jeśli był nim, on sam, musiał zostać oddany w ręce sprawiedliwości. W tym momencie do pokoju wpadła Chloe, ubrana w koszulr kę polo i szorty. Zatrzymała się w progu i objęła wzrokiem ich dwoje. - Boże - zawołała - tylko mi nie mówcie, że popełniono kolejne morderstwo. 177
Matt w rekordowym tempie dotarł do siedziby diecezji. Jego telefon komórkowy kilkakrotnie uporczywie dzwonił, ale Matt pozwolił, żeby uruchomiła się poczta głosowa. Kiedy zapytał o ojca Abernathy'ego, zaprowadzono go natychmiast na drugie piętro, gdzie czekało już na niego dwóch księży. - Detektyw Diel? - zapytał młodszy, wychodząc zza biurka. - Jestem ojciec Abernathy. A to monsignore Crowell. Matt uścisnął dłonie obu duchownych. - Chyba rozmawialiśmy już przez telefon, monsignore - powiedział. - Tak sądzę. - Crowell nie wyglądał na zadowolonego. - Byłbym wdzięczny, gdyby zachował pan dzisiejsze spotkanie w tajemnicy. Wolałbym nie być zmuszonym do pokazywania panu tego, co mamy do pokazania. - To może być dowód - stwierdził ojciec Abernathy. - Nie możemy ukrywać dowodów. - Nie rozumiem, dlaczego nie możecie - powiedział Matt, patrząc na Crowella. Coś się za tym kryło. O ile dobrze rozumiał, Crowell był wyższy rangą od Abernathy' ego. Gdyby więc Crowell postanowił ukryć coś za kamienną fasadą Kościoła katolickiego, zrobiłby to, podobnie to się działo z wieloma sprawkami księży wprzeszłości.-Potraficie zataić nawet wyznanie winy mordercy. - Tylko kiedy musimy zachować tajemnicę spowiedzi. - Crowell westchnął. - A to nie jest spowiedź. - Nie? A co to jest? - To... chyba oskarżenie. - Co?! - Za chwilę. - Crowell wskazał Mattowi krzesło. - Chcę najpierw coś panu powiedzieć. Matt usiadł i skupił się, zastanawiając się, jakiego rodzaju świństwo zostanie mu za chwilę zaprezentowane. W Crowellu było coś budzącego obrzydzenie. 178
- Dzielę się tym z panem z prawdziwym niepokojem - oznajmił Crowell. - Uznałem jednak, że to mój obowiązek z uwagi na pytania, zadawane mi na temat parafii św. Symeona. Czasami granica pomiędzy tym, co pozostaje w gestii Kościoła, a tym, co należy do jurysdykcji władz świeckich, jest wyraźna. To jeden z takich przypadków. W oczywisty sposób dotyczy obu naszych światów i każdy z nas będzie musiał się z tym zmierzyć po swojemu. - Rozumiem. - Co nie znaczyło, że zrozumiał. Matt z niewyjaśnionych powodów pomyślał nagle o umywającym ręce Piłacie. - Trudno mi to znieść. - Crowell westchnął ponownie. - Ojcze, ty się tym zajmij. Ja pójdę się pomodlić. - Dobrze, monsignore. Matt odprowadził wzrokiem odchodzącego Crowella, pewien, że ten człowiek nie był tak przejęty, jakiego udawał. Dlaczego? Co tu się, do licha, działo? Chloe wspominała, że diecezja próbowała zaszkodzić Brendanowi, a sam Matt pamiętał telefon z diecezji, sugerujący, że coś podobnego przydarzyło się już kiedyś księdzu. Rozmowa była anonimowa, ale Matt miał wewnętrzne przekonane, że jej inicjatorem był Crowell. Teraz wystąpił z podniesioną przyłbicą. Crowell pokazał twarz. Nie będzie już anonimowych telefonów. - Przypuszczam - powiedział Abernathy, kiedy Crowell zamknął za sobą drzwi - że wystarczy to panu po prostu pokazać. Powiem panu prywatnie, że moim zdaniem to jakieś oszustwo. - Monsignore Crowell nie był tego zdania. - Nie. Zauważyłem. - Abernathy skrzywił się. - Monsignore to monsignore, a ja to ja i możemy różnić się w opiniach. Rzecz w tym, że dostaliśmy dziś rano e-mail z pewnego rodzaju dowodem. Przynajmniej monsignore tak sądzi. - Zapamiętam to. - Proszę pamiętać. - Co tam macie? - Matt zaczynał się niecierpliwić. 179
- To przyszło niedawno. - Abernathy odwrócił monitor komputera w jego stronę. Matt spojrzał na ekran, a po głowie tłukło mu się tylko jedno: jasna cholera! * ** - To oszustwo - stwierdziła Chtóe, kiedy dotarło do niej, co miała przed oczami. - Skąd ta pewność? - Brendan wyglądałjakzaszczute zwierzę. - Bo nikt, ale to nikt nie mógł sfotografować cię w czasie popełniania zbrodni. - Przynajmniej mam nadzieję, że starczyłoby mi rozumu, aby nie dać się przyłapać rzekł Brendan, bez powodzenia próbując żartować. - Nie tylko starczyłoby ci rozumu, ale przede wszystkim nie jesteś mordercą. Ktoś jednak niewątpliwie próbuje cię wrobić. - Myślałem, że chcą mnie zabić. - - Na to wygląda. Ale najpierw chcą cię złamać. Lucy, czy mogę usiąść przy twoim-biurku? - Jasne. Chloe zajęła miejsce sekretarki i przyjrzała się nagłówkowi e-maila. . - Został też wysłany do diecezji. - Wspaniale - mruknął Brendan. - Adres nadawcy jest fałszywy. Mamy paru speców od komputerów. Może uda im się dotrzeć do źródła. - Mam nadzieję. - powiedziała Lucy. - Przecież wiemy, że ojciec jest niewinny. - Oczywiście, że ojciec tego nie zrobił. - Chloe uważnie przyjrzała się fotografii. Spójrz tylko. Każdy może leżeć na ziemi. Nie widać twarzy, tylko blond włosy. Poza tym białą koszulę i dżinsy. Tak był ubrany Steve - zauważył Brendan. 180
- Jasne. Mnóstwo osób o tym wiedziało. A teraz ty. To zdjęcie może pochodzić skądkolwiek. - Ale to ja. - Tak, oczywiście. - Chloe pochyliła się, żeby się lepiej przyjrzeć. - Nie wiem. Tak łatwo obecnie zrobić fotomontaż. Sama bawię się w domu ze swoimi zdjęciami. Standardowe oprogramowanie dostępne we wszystkich biurach i sklepach komputerowych pozwala usuwać elementy fotografii, łączyć dwa zdjęcia w jedno... Musi to obejrzeć ekspert. Brendan potarł oczy i westchnął ciężko. - Lucy, czy mamy na plebanii aspirynę? Sekretarka przechyliła się nad kolanami Chloe i wyjęła torebkę. - Mam ibuprofen. Dwie? - Proszę. Połknął tabletki bez popijania z nadzieją, że złagodzą ból głowy. - A Matt? - Spróbuję jeszcze raz. - Chloe ponownie wystukała numer Matta. Nadal nie odbierał telefonu. - Znów nic. Pewnie niedługo będzie. - Nie rozumiem - stwierdziła Lucy - dlaczego musimy iść z tym na policję. Przecież to oszustwo. Chloe okręciła się z krzesłem, żeby na nią spojrzeć. - Właśnie dlatego musimy zawiadomić policję. Mógł to zrobić morderca. # ** Matt opuścił siedzibę diecezji z kopią e-maila i listą osób, które widziały zdjęcie. Lista była krótka. Ojciec Abernathy odebrał e-mail, który przyszedł na adres jego wydziału, a jedyną osobą, której go pokazał, był monsignore Crowell. Matt najchętniej kazałby Abernathy'emu usunąć to paskudztwo, ale nie mógł tego zrobić." Nie był specem od komputerów, 181
zdawał sobie jednak sprawę, że odpowiednio wyszkolona osoba będzie w stanie wyciągnąć z oryginalnego e-maila o wiele więcej informacji, niż widać na pierwszy rzut oka. Kiedy znalazł się w samochodzie, postanowił sprawdzić pocztę głosową w komórce. Były trzy wiadomości, wszystkie od Chloe i wszystkie tej samej treści. Wcisnął polecenie oddzwonienia. Odebrała Chloe. - Jestem w drodze - powiedział. - Już to oglądałem. - W diecezji? - W diecezji. - Widziałam w nagłówku, że tam również to wysłano. Co O tym sądzą? - Powiedzmy, że opinie są podzielone. - Każdy zauważy, że to oszustwo. - Oczywiście. - Matt westchnął. - Jak to znosi ojciec Brendan? - Chyba nieźle. Przyjedź tu jak najszybciej, proszę. Mattowi nie spodobały się jej słowa. Brendan zrobił na nim wrażenie silnego człowieka, silnego duchem i ciałem. Jednakże przeżył potężny wstrząs i żył w nieustannym stresie, nękany pogróżkami. Matt pomyślał, że nie byłoby nic nadzwyczajnego w tym, gdyby ten człowiek znajdował się na granicy załamania nerwowego. Po przyjeździe na plebanię stwierdził, że ksiądz robił wrażenie zmęczonego i zgnębionego, ale nie załamanego. Siedzieli z Chloe w saloniku. Lucy wróciła do pracy. Matt zamknął za sobą drzwi i skinął Brendanowi głową. - Jak się pan trzyma? - Dobrze. Choć myśl, że ktoś mnie tak bardzo nienawidzi, jest wstrząsająca. - Każdy byłby zaszokowany. Powiedzcie, czy ten e-mail jest nadal w komputerze? - Tak - powiedziała Chloe. - Kazałam Lucy zapisać go i zablokować plik. 182
- Dobrze. Chcę, żeby ekspert rzucił na to okiem. - Matt położył wydrukowaną odbitkę na stole, pomiędzy Chloe a Bren-danem. - Co na tym zdjęciu się nie zgadza? - Poza tym, że jest fałszywe? - Chloe posłała mu smutny uśmiech. - Nie o tym mówię. Przyjrzyj się uważnie. To zdjęcie mówi nam coś o osobie, która je wysłała. Chloe i Brendan jednocześnie pochylili się nad fotografią. - Czy wiesz, ojcze, gdzie został zabity Steve? - zapytał Matt. Brendan zastanawiał się przez chwilę. - Przypuszczałem... podejrzewałem... myślałem, że został zabity w kościele do czasu, kiedy zobaczyłem to zdjęcie. - I o to chodzi! - zawołała Chloe. - O to chodzi! Człowiek, który przysłał tę fotografię, wiedział, że Steve umarł, leżąc twarzą w trawie. - Właśnie. - Matt przysunął sobie fotel i usiadł. - W prasie podano tylko, że King został przybity do krzyża po tym, jak zabito go strzałem w tył głowy. Nie było ani słowa o tym, gdzie został zabity. Człowiek, który wysłał to zdjęcie, zna prawdę. A więc to jest nasz morderca. Brendan pochylił głowę, Matt pomyślał, że ksiądz się modli. - To była pierwsza myśl, jaka mi się nasunęła po obejrzeniu fotografii - wyjaśnił Matt. - Chcę posadzić przy tym jednego z naszych speców od komputerów, zobaczymy, czy uda się znaleźć nadawcę e-maila. Nie sądzę, żeby diecezja pozwoliła nam grzebać w swoich komputerach, cieszę się więc, że zapisałaś tę wiadomość. Wezwę tu jednego z naszych ludzi, dobrze? Brendan skinął głową. - Jeżeli będzie sprawdzał tylko to. Znaczna część informacji w naszym komputerze jest poufna. - Zdaję sobie z tego sprawę. Co jeszcze zauważyliście? - Poza faktem, że ktoś akurat znajdował się w pobliżu i robił zdjęcia, kiedy to się działo? - zapytała Chloe. 183
- Tak, poza tym. - Właściwie kompletnie nie widać tła. Zdjęcie jest ciemne i w pierwszej chwili nie rzuca się to w oczy, ale tutaj w ogóle nie ma tła. - Jest niewidoczne, ponieważ zostało celowo zamazane. To znaczy, że próbowano uniemożliwić rozpoznanie, gdzie zrobiono pierwotną fotografię. - Zdjęcie jest tak ciemne, że nie zwróciłem na to uwagi - przyznał Brendan, przyglądając się fotografii rozszerzonymi oczami. - Ty i ofiara jesteście wyraźnie widoczni. To też godne uwagi. Człowiek, który zrobił ten fotomontaż, połączył dwa dobre, ostre zdjęcia w jedno, a potem przyciemnił całość, żeby wyglądało na nocne ujęcie. Jednak nie ma żadnych oznak użycia flesza, nie korzystano też z obiektywu noktowizyjnego. To oczywiste. - Z każdą chwilą czuję się lepiej - oświadczył Brendan. - To dobrze. Następna sprawa: nie widać twarzy ofiary. To może być każdy. Absolutnie każdy. Nie zdziwiłbym się, gdyby sam zabójca pozował do tej fotografii. - A teraz zdjęcie ojca Brendana - dorzuciła Chloe. - Spójrz. Od razu widać, że trzyma coś obiema rękami. To może być broń, ale przedmiot jest rozmazany, a odstęp miedzy rękami wydaje się zbyt duży. - Bingo! - zawołał Matt. - To oczywiste fałszerstwo. Wyjątkowo oczywiste. - Sama zrobiłabym to lepiej - przyznała Chloe. Matt rozparł się w fotelu i lekko się uśmiechnął. - To nasza szansa. Dzięki temu dorwiemy sukinsyna. Brendan opadł w swoim fotelu, jakby opuszczało go długo utrzymujące się napięcie. - Jesteście pewni, że tego nie zrobiłem? - W życiu nie byłam niczego równie pewna. - Dziękuję - powiedział Brendan i pochylił głowę. 184
- A teraz - Matt przybliżył się ku niemu - chciałbym, żebyś zastanowił się, ojcze, nad tym, co mogłoby łączyć tę zbrodnię ze śmiercią tamtego młodego marynarza. - Poza tym, że obaj byli w podobnym wieku? - Tak, poza tym. - Nie wiem. To znaczy... - Brendan odwrócił wzrok i zamyślił się. Nie było żadnego podobieństwa pomiędzy tymi chłopakami poza tym, że obaj zmagali się ze swym homoseksualizmem. Steve był całym sercem oddany Kościołowi; Tom dopiero szukał drogi. Naprawdę trudno znaleźć pomiędzy nimi jakiekolwiek podobieństwa. W tym momencie zadzwoniła komórka Matta. - Diel - rzucił do telefonu. - Mamy informatora - poinformował Phelan. - Twierdzi, że widział wychodzącego z motelu faceta. Podał dokładny rysopis. - Kto to był? - Jakiś ćpun. Właśnie go zgarniają. - Świetnie. - Cóż, zgodziłbym się z tobą, gdyby nie jeden drobiazg. - Jaki? - zapytał Matt. - Ofiara nie istnieje.
ROZDZIAŁ 17 Matt i Chloe razem wyszli z plebanii. Zostawili za sobą pogrążonego w zadumie Brendana i Lucy odpowiadającą na dzwoniące bez przerwy telefony. - Pamiętasz to słowo na „s", którego nie chcieliśmy wymawiać? - zapytał Matt, kiedy podeszli do swoich samochodów. Sto metrów od nich z budynku szkoły katolickiej wysypała się dzieciarnia i ruszyła w stronę autobusów i czekających w samochodach rodziców. - Tak? - Chloe spojrzała mu w twarz. - Co się stało? - Nie jestem pewien. Dzwonił Phelan. Podobno zatrzymali sprawcę tego morderstwa, o którym ci opowiadałem. - Tego od krwi w bagażniku? - Właśnie. Problem w tym, że on nie istnieje. - Kto? Morderca?! - Ofiara. Jadę prosto na posterunek, żeby zebrać najświeższ-sze wiadomości. - Daj mi znać, dobrze? - Oczy Chloe zdradzały, jak bardzo była przejęta. - Mam złe przeczucie, Matt. Straszliwe przeczucie. - Ja też. Nie lubię walczyć z cieniem. * ** W wydziale włamań i zabójstw poza kilkoma sekretarkami był tylko Phelan. Wyglądał, jakby cierpiał na niestrawność. Nie był to rzadko spotykany widok w tym pokoju. Środki na ból żołądka można było znaleźć w każdej szufladzie, a to o czymś świadczyło. Ze względu na stres i dietę wszyscy pracownicy byli kandydatami na wrzodowców lub zawałowców. 186
- Jest tak, jak mówiłem - stwierdził Phelan, kiedy Matt usiadł na krześle. - Wysłałem dwóch mundurowych, żeby aresztowali narkomana znanego jako Jerry Pisklak Schurtz. - Znam go. Nigdy bym nie przypuszczał, że posunie się tak daleko. Jego specjalnością są włamania do pustych mieszkań. - Tak, ma też na koncie parę włamań do samochodów. No, tym razem sędzia nie skieruje go tylko na odwyk. - Raczej nie. A ofiara? - To najciekawsze. Nie ma ani takiego numeru ubezpieczenia, ani takiego adresu. Nie ma takiego nazwiska. Sprawdzają odciski palców, ale to zajmie parę dni. Na razie facet nie istnieje. - A karty kredytowe? - Matt zabębnił palcami po blacie biurka. - Oba rachunki zostały otwarte w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Żadnej historii kredytowej. - Zaczekaj. Jak można dostać kartę kredytową bez historii kredytowej? Phelan obrzucił go znaczącym spojrzeniem. - Sprawdziłem w wypożyczalni samochodów. Trochę się wykręcali od odpowiedzi, w końcu ktoś sobie przypomniał, że pokazał im delegację z odpowiednim limitem wydatków. Nikt jednak nie pamiętał, kto wystawił tę delegacje. Nie mamy więc pojęcia, czy pracował w służbach cywilnych, czy wojskowych ani w jakiej agencji był zatrudniony. - Phelan westchnął i odchylił się z krzesłem, aż podejrzanie skrzypnęło. - Lada chwila spodziewam się telefonu z radą, żebym poszedł do diabła. A prowadzenie dochodzenia, kiedy nie wiadomo, kim jest ofiara, wydaje mi się cokolwiek dziwaczne. - Ale sam wiesz, że nie jest niemożliwe. Gorzej jak brakuje ciała. Matt wyobrażał sobie innego rodzaju utrudnienia, na przykład żądanie wydania ciała, odebranie im nagrań albo polecenie jakiegoś bezimiennego, ukrywającego twarz dupka z legityma187
cją którejś z idiotycznych agend rządowych, żeby zaniechać prowadzenia śledztwa. - Zaczynam popadać w paranoję - wyznał Phelan po chwili. - Nikt nie zadzwoni. Facet był pewnie zwyczajnym dealerem, posługującym się lewymi dokumentami. I to wszystko. - Oby tak było. - Matt w to nie wierzył. Delegacje rządowe można było sfałszować, ale dlaczego dealer czy inny rzezimieszek miałby zawracać sobie tym głowę? - W wypożyczalni samochodów byli pewni, że miał delegację rządową? - W przeciwnym razie nie dostałby od nich bonifikaty. W takim razie dysponował prawdziwymi papierami. Matt postanowił nie mówić o tym Phelanowi. Nie chciał dawać detektywowi pretekstu do zaniechania śledztwa w tej sprawie. Kiedy zadzwonił telefon, Mattowi po krzyżu przebiegł dreszcz. Po krótkiej rozmowie Phelan odłożył słuchawkę i spojrzał na Matta. - Właśnie doprowadzili naszego Pisklaka. Za pół godziny wezmą go na przesłuchanie. - Dobrze. Przyjrzyjmy mu się. * ** Pisklak Schurtz był zakałą rodu ludzkiego. Przynajmniej za takiego zawsze uważał go Matt. Kiedyś był bystrym, wyróżniającym się uczniem szkoły średniej, studentem zdobywającym niezłe oceny i zapowiadającym się na dobrego inżyniera. Miał również bardzo porządną rodzinę, dopóki nie położyli na nim krzyżyka. Dlatego sędziowie zawsze wysyłali go na odwyk. Dopóki kokaina nie zdobyła nad nim pełnej władzy, Pisklak był obiecującym młodym człowiekiem i nigdy nie wpadał w kłopoty. Po dziesięciu latach narkomanii był już jednak tylko żałosnym, wychudzonym, brudnym strzępem człowieka, którym mógł myśleć jedynie o kolejnej działce. W tej chwili był ponury i roztrzęsiony. Na głodzie. 188
- Dobra, Pisklaku - powiedział Phelan, kiedy obaj z Mattem usiedli przy stole naprzeciw niemłodego już człowieka w pokoju przesłuchań - wiemy, że poderżnąłeś temu facetowi gardło. Ktoś widział, jak Wychodziłeś z jego pokoju w motelu. - Tak?Kto?, , - Daj spokój - poradził Matt. - Wiesz, że wpadłeś. Zostawiłeś tam mnóstwo odcisków paków. Pisklak potarł twarz i zadrżał na całym ciele. - Muszę stąd wyjść, człowieku. - Już nigdy stąd nie wyjdziesz. - Zachoruję. - To zawieziemy cię do szpitala. Phelan spojrzał na Matta. - Po co? I tak dostanie karę śmierci. Pisklak poderwał głowę. W przekrwionych oczach pojawił się dziki błysk. - Wrócę na odwyk. Przysięgam. Matt potrząsnął głową i pochylił się do przodu. - Pisklaku - powiedział niemal łagodnie - dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego poderżnąłeś temu facetowi gardło? - Bo zaczął się budzić, człowieku! - Pisklak zrozumiał, że się zdradził, i się rozpłakał. Matt odczekał, aż głośny płacz przeszedł w cichszy szloch, i dopiero wtedy zadał kolejne pytanie. - A dlaczego do niego poszedłeś? - Bo miał forsę, chłopie. W przeciwieństwie do wszystkich innych w okolicy. Miał forsę. - Skąd wiedziałeś? - Widziałem, jak płacił w sklepie przy ulicy sąsiadującej z motelem. Miał porządnie wypchany portfel. Poszedłem za nim, żeby zobaczyć, gdzie mieszka. - Zabrałeś jego portfel? Pisklak wytarł łzy rękami i skinął twierdząco głową. - Co jeszcze w nim było? 189
- Papiery. Karty kredytowe. Nawet tego nie ruszyłem. - Co z tym zrobiłeś? - Wyrzuciłem. W Dumpster. Matt poczuł na sobie wzrok Phelana i mógł się domyślić, co koledze chodziło po głowie: nie, tylko nie grzebanie w śmieciach! - Zabrałeś coś jeszcze? - zapytał Phelan. - Laptopa. - Gdzie go zamelinowałeś? Pisklak bez oporu im to wyjawił. Powiedział im nawet, gdzie wyrzucił portfel. - Poszło aż za łatwo - orzekł Phelan, kiedy wyszli razem z Mattem z pokoju przesłuchań. - Jedna zagadka została rozwiązana. Ale tylko jedna, pomyślał Matt. Tylko jedna. Trochę mu się jednak poszczęściło. Phelan wysłał go po laptopa. Może miał nadzieję, że kiedy go znajdą, nie będą musieli szukać portfela. * ** Właściciel lombardu spodziewał się wizyty policji. - Domyślałem się, że został skradziony - wyjaśnił. - Dlatego dałem za niego tylko pięć dolców. - Bez proszenia wyciągnął laptopa i podpisany przez Pisklaka kwit. - A dlaczego do nas nie zadzwoniłeś? - zapytał Matt. Właściciel lombardu wzruszył ramionami. - Gdybym miał za każdym razem wzywać was, chłopcy, to nic innego bym przez cały dzień nie robił. Wiedziałem, że w końcu się u mnie zjawicie. Ludzie zawsze informują o tym gliniarzy. - Tym razem z tego powodu zamordowano człowieka. Właściciel lombardu oparł się łokciem o kasę i po raz pierwszy spojrzał uważniej na Matta. - Nie ściemniasz? Nie sądziłem, że ten gówniarz jest zdolny do morderstwa. 190
- Ja też nie. - To już przechodzi ludzkie pojęcie - mruknął właściciel lombardu. - Dlaczego go wziąłeś, skoro domyślałeś się, że jest kradziony? - zapytał Matt, biorąc laptopa i blankiet umowy. - To proste. Myślałem, że jajogłowy właściciel będzie chciał go odzyskać. Gdybym go nie wziął, Pisklak sprzedałby go gdzie indziej. Komuś, kto wolałby go sobie zatrzymać. - Przykładny obywatel, co? Właściciel lombardu potrząsnął głową. - Lepszy, niż wy, gliniarze, sądzicie. Phelan miał rację, pomyślał Matt, zmierzając w stronę samochodu. Poszło za łatwo. Zdecydowanie za łatwo. *** Po powrocie na posterunek otworzył laptopa i podłączył go do prądu. Phelan gdzieś wyszedł, co dawało Mattowi czas na spokojne przejrzenie zawartości twardego dysku. Może udałoby się znaleźć coś użytecznego? Coś wiążącego się z ukrzyżowaniem? Ale czy tajni agenci nosili ze sobą komputery? Starał się odepchnąć od siebie te wątpliwości, powtarzając sobie, że przecież nie ma pojęcia o konspiracji. Kiedy czekał na zainstalowanie się Windowsa, przyszło mu do głowy, że nie zna kodu dostępu. Cholera. Zadzwonił po speca od komputerów. Matt posługiwał się tymi urządzeniami, ale na hakera się nie nadawał. *** - Gdzie Lance? - zapytał facet z cygarem. - Nie żyje. - Drugi mężczyzna opadł na krzesło, sięgnął po butelkę szkockiej i nalał sobie do hotelowej szklanki na wysokość dwóch palców. Bez lodu. - Może powinniśmy odwołać operację. 191
- Nie żyje? Czekaj! Co się stało? - Nie mogłem się do niego dodzwonić, więc poszedłem do tego zaplutego motelu i zastałem drzwi jego pokoju zaklejone taśmą policyjną. Pomyślałem, że lepiej nie pytać właściciela. Zobaczyłem gliniarza na straży, zacząłem więc udawać zwykłego gapia i wypytywać go, co się stało. Lance został zamordowany. -Kto? Jak? - Ćzy ja wyglądam na wieszczkę z Delf? Ile jeszcze pytań, zamierzasz mi zadać? Nie chciałem wzbudzić w gliniarzu podejrzeń, że byliśmy w jakikolwiek sposób ze sobą związani. Mężczyzna z cygarem wrzucił niedopałek do popielniczki i podszedł do siedzącego przy stole kumpla - Nie ma sensu odwoływać operacji. Nikt nie powiąże nas z Lance'em.. - Może nie. - Mężczyzna nie wyglądał na przekonanego. - Problem w tym, żenię wiadomo, gdzie jest teraz świr. Ani jak go popchnąć do działania, jeśli gdzieś się przyczaił. - Lance twierdąił, że świr zabrał się do roboty. Niczego więcej nam nie trzeba. Jeśli w ciągu następnych kilku dni księdzu nic się nie stanie, pomyślimy o wstrzymaniu operacji. - Jasne. - Drugi mężczyzny pociągnął spory haust whisky. - Powiem ci jednak, że jestem pełen złych przeczuć. - Daj spokój z przeczuciami. Planowaliśmy to od lat. I nikt, ale to nikt* nie zdołałby nas z tym powiązać. - Nie podobało mi się to ukrzyżowanie. - Drugi mężczyzna westchnął. - Bardzo mi się nie podobało. - Ani mnie... ale Lance już nie żyje. I ktokolwiek dopuścił się tego czynu, dalej już się nie posunie. Z nikim więcej nie mamy żadnych powiązań. Uspokoisz się wreszcie? W najbliższym czasie spokój miał okazać się trudny do osiągnięcia. I obaj to przeczuwali. 192
Ten cholerny ksiądz nigdy nie jest sam, pomyślał zdegustowany morderca. Gdziekolwiek się wybierał, ktoś szedł za nim krok w krok, często byli to policjanci po służbie. Dobry karabin snajperski załatwiłby sprawę, ale zabójca nie tego pragnął. Chciał widzieć wyraz oczu księdza w chwili, gdy zrozumie, że zaraz umrze. I pragnął wyjaśnić mu ze szczegółami, dlaczego umiera. Inne rozwiązanie pozbawiłoby go pełnej satysfakcji. Istniał tylko jeden sposób odseparowania księdza od reszty stada. Przez cały dzień morderca obserwował, czekał, trzymał nerwy na wodzy. Byłoby o wiele przyjemniej, gdyby mógł zabrać księdza w spokojne, ustronne miejsce, z dala od ludzi. Ale to nie wydawało się możliwe. Trzeba było dopaść faceta, zanim wyjedzie z miasta. Tak mu powiedział przyjaciel: że ksiądz zamierzał za parę dni wyjechać. Zostało mu niewiele czasu. Właściwie w ogóle nie miał już czasu. Zaczynał odróżniać osoby wchodzące i wychodzące z plebanii. Atrakcyjna blondynka, która ciągle kręciła się w pobliżu. Mężczyzna, który niemal na pewno był policyjnym detektywem. Sekretarka. Drugi ksiądz. Parę innych osób. Większość czasu jego ofiara spędzała za zamkniętymi drzwiami plebanii. Kiedy detektyw i blondynka wyszli, morderca odczekał mniej więcej pół godziny i niedbałym krokiem ruszył w stronę plebanii. Wszedł do środka. Natknął się na uprzejmie uśmiechniętą sekretarkę, która zapytała, czym może służyć. - Chcę się wyspowiadać - odpowiedział, wiedząc doskonale, że to jedyny sposób, żeby zostać z księdzem sam na sam. Był pewien, że drugi ksiądz gdzieś wyszedł. Powinna natychmiast wyrazić zgodę. A ksiądz, jak przeczytał morderca, miał obowiązek rzucić wszystko, żeby wysłuchać spowiedzi. Nic nie mogło go od tego powstrzymać. 193
Poza szpakowatą sekretarką o uprzejmym uśmiechu. - Przykro mi - powiedziała - ale w tej chwili żaden ksiądz nie jest wolny. Gdyby zechciał pan zaczekać w kościele, to ojciec Dominie powinien lada chwila wrócić. Przyślę go do pana. - Miałem nadzieję spotkać ojca Brendana. - Przykro mi - stwierdziła stanowczo - ale to niemożliwe. Morderca poczuł ogarniającą go wściekłość, zrobiło mu się czerwono przed oczami. Próbował zapanować nad gniewem. Udało mu się wziąć w garść. - Dziękuję - zdołał wreszcie powiedzieć. - Przyjdę kiedy indziej. Potem, napięty do granic możliwości, zrobił w tył zwrot i wymaszerował. Wiedział, że Brendan tam był. Wiedział to na pewno. Gdyby próbował wedrzeć się do środka mimo sprzeciwu sekretarki, policjanci zlecieliby się w ciągu kilku minut. Musiał znaleźć inny sposób. * ** - Lucy - powiedział Brendan - czy mi się wydawało, czy też poinformowałaś przed chwilą kogoś, że nie mogę wysłuchać jego spowiedzi? Lucy podniosła wzrok i mocno zacisnęła wargi. - Owszem, ojcze. Nie znam tego człowieka. - To bez znaczenia. Pójdę za nim. - Ojcze! - warknęła Lucy. - Jeśli zrobisz choćby krok w stronę drzwi, zacznę wrzeszczeć tak głośno, że zbiegną się policjanci strzegący terenu kościoła i zatrzymają cię. - Lucy... - Brendan był zaskoczony, ale również trochę dotknięty. - Nie - oświadczyła. - Powtarzam ci, ojcze, że nie wysłuchasz spowiedzi tego człowieka. Nie znam go. Jeśli naprawdę pragnie się wyspowiadać, to zaczeka kilka minut na ojca Dominica. Proszę wrócić do swoich zajęć. 194
- Czy ja podpisuję czeki na wypłatę twojej pensji? Lucy spojrzała na niego z niesmakiem. - Jeśli chcesz mnie wylać z pracy, proszę bardzo, ale i tak stąd nie wyjdziesz. - Przepraszam. - Brendan miał dość przyzwoitości, żeby zrobić skruszoną minę. - Powinno ci być przykro. Wiem, że ci ciężko, ojcze, ale byłoby ci bez porównania gorzej, gdybyś został zamordowany. Zajmij swoją upartą głowę papierkową robotą. Brendan niespodziewanie się uśmiechnął. - Nigdy bym się nie domyślił, że wychowałaś sześcioro dzieci. - Jedenaścioro, jeśli doliczyć księży. Bo księża są dla mnie jak dzieci. - Jak dzieci? - Oczywiście. Kościół kompletnie was rozpuszcza. Chodzicie bez przerwy z głową w chmurach. Moje zadanie polega na zajmowaniu się prozą życia. Idź do swojej roboty i pozwól mi wykonywać moją. Tak skarcony Brendan wrócił do gabinetu, gdzie pracował nad listem duszpasterskim. Jednak nie list miał teraz w głowie. Już od dawna nie myślał o samobójstwie młodego Toma. Ale przez ostatnie kilka dni, odkąd Crowell rzucił mu w twarz oskarżenie, coraz częściej rozmyślał o młodym człowieku. Nadal nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska. Miał poczucie, że jako przewodnik duchowy Toma poniósł klęskę. Chłopak zmagał się ze swym homoseksualizmem, zmagał się z lękiem, że zostanie odkryty przez innych marynarzy i wyrzucony z wojska. Bał się, że matka i ojciec wyrzekną się go, gdy poznają prawdę. Ale było coś jeszcze, o czym wspomniał mu przy okazji. Brendan zapamiętał strach, jaki pojawił się w oczach Toma, kiedy wyrwało mu się słówko o sprawie, w którą się wplątał. 195
Wówczas te strzępy informacji wydawały się paranoiczną plątaniną i Brendan sądził, że młodemu człowiekowi pomieszały się własne lęki z rzeczywistością, że normalną operację wojskową postrzegał przez pryzmat swoich obaw. Teraz nie był już tego taki pewien. * ** - Pogoda tutaj, w Norfolk, jest piękna - powiedziała do słuchawki Dianna, zatrudniona przez Chloe w charakterze detektywa na pół etatu. - Wiosna w Wirginii. Cudownie. - Cieszę się, że tak dobrze się bawisz - odparła sucho Chloe. - Bajecznie. Oglądałam tyle mikrofilmów, że nie widzę na oczy. Znalazłam twojego faceta. Chloe mocniej zabiło serce. - I? - Masz pod ręką coś do pisania? Chloe już wyjmowała z torebki notatnik i długopis. - Dawaj. - Podoficer Thomas Wayne Humboldt. Zginął od samobójczej rany postrzałowej piątego listopada dwa i pół roku temu. Ciało zostało znalezione nad ranem szóstego listopada w mieszkaniu przez jego współlokatora, który późno wrócił. Współ-lokator miał niepodważalne alibi, a rana powstała na skutek włożenia lufy pistoletu do ust ofiary. Broń, dwudziestodwuca-lowy pistolet, należała do ofiary. - Dwudziestka dwójka? - Tak. Dziwna broń jak na marynarza, ale taką miał. Steve King również został zabity z dwudziestki dwójki. Czyżby to łączyło oba przypadki? - Możesz zdobyć dla mnie ekspertyzę balistyczną? - Po co? To zamknięta sprawa. - Załatw tę ekspertyzę, Dianno. Dobrze? Westchnęła. 196
- I już po mojej uroczej przejażdżce po okolicy. Dobrze. Zrobi się. Chcesz, żebym pogadała ze współlokatorem? Jeśli oczywiście zdołam go odnaleźć. - Tak. I chciałabym, żebyś porozmawiała z rodziną. - O rany, wiesz, jak kocham to robić! - Trochę czasu już upłynęło. Będą spokojniejsi. - Jasne. Oczywiście. A czego mam się od tych ludzi dowiedzieć? - Wszystkiego, co mogliby powiedzieć o stanie umysłu syna. I co się stało z tym pistoletem. - No dobrze. - Dzięki, Dianno. Kiedy dasz mi ekspertyzę balistyczną? - A jak ci ją przesłać? Faksem? - Tak, na mój domowy numer. I poproś też, żeby posłali kopię do policji w Tampie. - A może zrobić to równocześnie? Sprawdzę, czy będą mogli dać ekspresem. Do detektywa Diela, tak? - Tak. Chloe odłożyła słuchawkę. Serce waliło jej jak młotem. Dwa zgony, które łączył tylko kaliber broni. Dwaj młodzi mężczyźni, których życie zakończyły strzały z dwudziestki dwójki. Takie pistolety nie były niepopularne, ale wybierały je zazwyczaj kobiety i dzieci. Trochę za dużo jak na zbieg okoliczności. Sięgnęła znów po słuchawkę, żeby zadzwonić do Matta.
ROZDZIAŁ 18 Stuart Wheelwright, szef wydziału włamań i zabójstw, spojrzał na Matta ponad oprawkami okularów. - Powtórz to jeszcze raz. Uważasz, że istnieje związek pomiędzy samobójstwem sprzed dwóch lat a ukrzyżowaniem w kościele św. Symeona? - Istnieje pewnego rodzaju związek. Zacznijmy od telefonów do diecezji, sugerujących powiązanie obu tych spraw. Dodajmy do tego pogróżki pod adresem proboszcza od św. Symeona. I wreszcie fakt, że zarówno samobójstwo, jak i zabójstwo popełniono przy użyciu pistoletu kaliber dwadzieścia dwa. - Nadal nie rozumiem, po co miałbyś jechał do Wirginii. - Chciałbym przesłuchać rodzinę samobójcy. Sprawdzić, co wiedzą. - O czym, na litość boską? Facet sam się zabił. Był melan-cholikiem. Tutejsza sprawa to zabójstwo. Jakim sposobem rodzice samobójcy mogliby o czymkolwiek wiedzieć? A jeżeli sądzisz, że to ta sama broń, zadzwoń do rodziny i zapytaj, co się stało z pistoletem. Tylko to może cię interesować. - Sadzę, że oni mogą wiedzieć więcej. - O czym? - Wheelwright nie krył zniecierpliwienia. - Słuchaj, mamy w tej chwili pełne ręce roboty. Nie mogę się zgodzić, żebyś ganiał Bóg wie za czym. Skorzystaj z telefonu, jeżeli chcesz się czegoś dowiedzieć od tych ludzi, i nie trać z oczu głównego celu, jakim jest znalezienie autora pogróżek pod adresem księdza. A skoro już o tym mowa, nie obchodzi mnie, jak długo będziecie łapać tego, kto ukrzyżował ofiarę, pod warunkiem wszakże, że nie dopuścicie, aby to samo spotkało księdza. Boże, te nagłówki! Już jest wystarczająco źle. Nie możesz tracić czasu w Wirginii. 198
- Będę tam wykonywał swoją robotę. Wheelwright potrząsnął głową. - Nie dowiesz się niczego więcej, niż telefonując tam. Musimy mieć wyniki analizy balistycznej. Bez niej nie jest istotne, co się stało z bronią samobójcy. - Pracuję nad tym. - To dobrze. Dasz mi porównanie badań balistycznych, to pogadamy o wyjeździe do Wirginii. Ale nie wcześniej. Sfrustrowany Matt opuścił gabinet Wheelwrighta. Wiedział, że szef miał rację, co jednak w najmniejszym stopniu nie zmniejszało jego irytacji. W tej sprawie było zdecydowanie zbyt wiele tropów, zapętlających się w przedziwnych kierunkach, z których chyba żaden nie prowadził do celu. Kiedy zasiadł przy własnym biurku, porozkładał na blacie karteczki, na których pozapisywał wszystkie fakty i poszlaki, jakie pojawiły się w tej sprawie. Próbował poukładać je w jakimś porządku, by miały sens bez uciekania się do poszukiwania bezimiennego, tajemniczego spisku w organach władzy federalnej. Wystarczyłoby, żeby powiedział na głos to słowo, a koledzy natychmiast wezwaliby do niego facetów w białych fartuchach. Równie ważne, jak to co wiedział, było to, czego nie wiedział. Westchnął, sięgnął po kolejny bloczek kartek, tym razem białych, i zaczął na nich zapisywać pytania. Co łączy Kinga i Humboldta? Głupie pytanie. Oczywiście Brendan. Ale dlaczego byli powiązani? Ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby powiązać razem te przypadki. Możliwe, że tylko po to, aby przestraszyć Brendana. A możliwe, że była to... ZEMSTA. Wypisał to słowo wielkimi, drukowanymi literami na jednej z karteczek i wpatrywał się w nie bez słowa. Oczywiście! Już od pewnego czasu podejrzewał zemstę. Ale nie wyjaśniała ona ukrzyżowania i przenoszenia ciała. Ani krwi w bagażniku 199
samochodu z wypożyczalni, jeśli przyjąć, że była to krew Kinga. Działo się tu coś innego. Chloe miała rację. W tej sprawie istniały dwie grupy sprawców, działających z różnych pobudek. Te dwie grupy spotkały się przy krzyżowaniu Steve'a Kinga. Ale dlaczego? Na litość boską, dlaczego? Sięgnął po telefon i zadzwonił do Chloe. - Jesteś zajęta? - W tej chwili nie pozostaje mi nic innego, jak walenie głową w mur. To znaczy jadę na plebanię, by się upewnić, że ojciec Brendan ma obstawę na wieczór. Chcę to sprawdzić przed wyjściem Lucy. Moim zdaniem on coraz bardziej marzy o wyrwaniu się spod opiekuńczych skrzydeł. - Owszem, i prawdę mówiąc, wcale mu się nie dziwię. Chciałbym tylko, żeby był trochę bardziej wystraszony. - Ja też. Pamiętaj jednak, że dla niego śmierć to tylko obietnica przejścia do znacznie lepszego świata. - Wobec tego spotkajmy się potem. Musimy urządzić sobie małą burzę mózgów. - Jasne. Przyjedź koło szóstej. I przynieś dla siebie coś do jedzenia, bo mam w domu tylko karmę dla królików. - Obiecuję. * ** Przyjechał do Chloe o szóstej, przywiózł pizzę i zgrzewkę sześciu coli, a w kieszeniach pełno fiszek. - Boże! - zawołała Chloe, otwierając w drzwi. - Nie zrobiłeś tego! - Czego nie zrobiłem? - Chyba nie przywiozłeś pizzy?! Nigdy nie mogłam oprzeć się pizzy. - Nie musisz się opierać. Jest jej mnóstwo: - Zapomniał, po co przyjechał, kiedy objął wzrokiem jej rozpuszczone blond włosy, obcisły szary podkoszulek i szorty. Jeśli miała na sobie 200
stanik, to trudno go było dostrzec. Ostro przywołał się do porządku i wmaszerował do jej domu z pizzą w ręku. - Masz papierowe talerzyki? - Nie, mam normalne talerze. Będziesz musiał to jakoś znieść. - Odwróciła się i ruszyła do kuchni. - Serwetki? - zawołał za nią. - Oczywiście. Rzucił pudełko z pizzą na stolik do kawy, obok zgrzewki lodowatej coli, i powiedział sobie, że to bardzo niezdrowo zastanawiać się latami, jak wyglądają piersi jakiejś kobiety. Na świecie było mnóstwo wspaniałych biustów i Matt już się dość napatrzył. Nie było powodu deliberować nad tym, w co matka natura wyposażyła królową lodu. Chloe wróciła z talerzami, serwetkami i szklankami z kostkami lodu na tacy. To zorganizowanie oraz domowa atmosfera uświadomiły Mattowi, że pochodzili z dwóch różnych światów. W jego świecie pizzę jadało się z pudełka, popijając colą z puszki. Dlaczego kobiety tego nie robiły? A może tylko niektóre kobiety? I jakim cudem kobiety i mężczyźni mogli żyć razem, skoro tak się od siebie różnili? Głupie pytanie. Pewnie mężczyźni dawali za wygraną i zaczynali używać talerzy i szklanek. W końcu wiedział przecież, że większość kobiet uparty nacisk określała siłą charakteru. Telefon Chloe rozdzwonił się akurat w chwili, gdy miała usiąść obok Matta na kanapie. Natychmiast podniosła słuchawkę. - Cześć, Agnes. - Masz coś? Tak? Chcę całą listę. Jak tylko będziesz ją mogła zeskanować. Okej, wystarczy. Serdecznie dziękuję. Jestem twoją dłużniczką. Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Matta. - To moja ekspertka. Dostała wiadomość z laboratorium. Plama krwi rzeczywiście była w złym stanie, o czym nas uprzedzała. 201
- Cholera. - Znaczniki nadające się jeszcze do identyfikacji zawierają około dwóch tysięcy danych. Poprosiła o wydruk i przyniesie go tu za godzinę. Matt skinął głową, czując odrobinę nadziei. A może raczej obawy. Jeżeli okaże się, że te dwie sprawy rzeczywiście coś łączy... - Chciałbym, żeby połączenie tych dwóch spraw wreszcie dokądś nas zaprowadziło. - Właściwie nie jestem wcale głodna, Matt. - Chloe usiadła przy nim na kanapie. Weź się do jedzenia. Ale jego apetyt również wyparował. Nawet nie otworzył pudełka z pizzą. - Facet, któremu poderżnięto gardło, pokazał delegację rządową w wypożyczalni samochodów. - Nie! - Chloe wyprostowała się. - Tak. - Matt oparł się plecami o kanapę i przetarł oczy. - Zapamiętali ją w wypożyczalni, mimo że nie istnieje człowiek o nazwisku Lance Brucon. Nie ma takiego nazwiska ani takiego ubezpieczenia społecznego itp. A karty kredytowe mają zaledwie po kilka miesięcy. Chloe gwałtownie zerwała się z kanapy i podniosła słuchawkę telefonu. - Co robisz? - zdziwił się Matt. - Dzwonię do ojca Brendana. - Dlaczego? - Za dużo tych cholernych zbiegów okoliczności. Instynkt mi to mówi. - To idź za jego głosem. Może księdzu dobrze zrobiłaby szybka przebieżka po zarośniętych ścieżkach pamięci. Szkoda tylko, że jeszcze nie wiemy, czy te dwie sprawy rzeczywiście mają ze sobą coś wspólnego. - To prawda. - Odłożyła słuchawkę. - Dobrze, poczekajmy, aż Agnes da nam listę. 202
- Ta kobieta musiała nieźle popędzić kota tym z laboratorium. - Kiedyś była tam ważną personą. Nie mogę wyj ść z podziwu, że w ogóle zdołała coś od nich wy dębić. Kiedy Agnes podczas procesu występuje przeciwko nim mocno się denerwują. - Jestem ogromnie wdzięczny. Rozpaczliwie potrzebuję punktu zaczepienia. - Spróbuj przyczepić się do pizzy. - Usiadła przy nim na kanapie i niezmordowanie splatała i rozplatała palce. - Jeżeli te dwie sprawy są ze sobą powiązane, to będziemy musieli stawić czoło czemuś znacznie poważniejszemu niż dwa morderstwa. - Nie musisz mi tego mówić. Słowo na „s" może wejść na stałe do mojego słownika. Chyba że... Do licha, Chloe, co kapelan mógłby mieć wspólnego z tego typu aferami? - Może to nie ksiądz był w to zamieszany. - Masz na myśli chłopaka, który popełnił samobójstwo? - Matt potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć owada. - To szaleństwo. Kompletne szaleństwo. - To byłoby szaleństwo, gdyby nie to, że ktoś wyłazi ze skóry, by wplątać ojca Brendana w obie śmierci. - Może to po prostu idiota, który go z jakichś powodów nienawidzi. - Oczywiście. I dlatego przewoził ciało Steve'a Kinga z miejsca na miejsce, i to nie raz, a dwa razy. A na dodatek zdołał jedną ręką przybić je do krzyża. Matt zdawał sobie sprawę, że nie chciał dostrzec prawdy. Faktem jest, że te ostrożnie formułowane podejrzenia, które powoli zaczynały krystalizować się w jego mózgu, doprowadzały go do szału. Nie miał żadnych istotnych dowodów, na których mógłby się oprzeć; a przy tym nic innego nie pasowało poza niepokojącą możliwością spisku. Właściwie dlaczego tak skwapliwie przyjął założenie, że krwawe plamy w bagażniku samochodu ofiary zabójstwa miały związek ze śmiercią Steve'a Kinga? 203
- Uspokój się, Matt. Niedługo się przekonamy, czy oboje przypadkiem nie powariowaliśmy. - Tak? A w jaki sposób? - Jeśli w papierach przywiezionych przez Agnes nie znajdziemy nazwiska Steve'a Kinga. - Ale to nas nie zbliży ani o krok do rozwiązania zagadki. - Z pewnością, tym bardziej że człowiek z poderżniętym gardłem w ogóle nie istniał. Mattowi znowu dreszcz przebiegł po plecach. - Już samo to doprowadza mnie do furii. Chloe kiwnęła głową, jej oczy były całkowicie pozbawione wyrazu. Matt zgłodniał, sięgnął więc po pizzę. Wyjął jeden kawałek i położył go proforma na talerzu, zanim zabrał się do jedzenia. - Jeśli człowiek z poderżniętym gardłem rzeczywiście pracował dla rządu, to FBI powinno mieć w aktach jego odciski palców, prawda? - Tak. Jeśli pracował i jeśli potrzebował specjalnej przepustki. Nie słyszałem o nikim, kto by takiej przepustki nie potrzebował. Jeśli należał do armii, będę mieli jego odciski. Może się czegoś dowiemy, jeżeli nasi spece zdołają dobrać się do jego komputera. - Macie jego komputer? - Chloe uniosła w górę brwi. - Zabójca powiedział, gdzie go zastawił, odebrałem go więc z lombardu. Oczywiście jest chroniony kodem dostępu. - Oczywiście. Co jeszcze o niczym nie świadczy. Moje komputery również są zabezpieczone kodami dostępu. Czy orientujesz się, kiedy twoi spece zamierzają zająć się e-mailami? - Rano. W pierwszej kolejności. Spróbują też dobrać się do twardego dysku. Chloe nalała sobie szklaneczkę coli i wypiła ją duszkiem. - Może to dobrze, że odeszłam ze służby. - Dlaczego? - Matt z kawałkiem pizzy w dłoni odwrócił się na kanapie, żeby spojrzeć na Chloe. 204
- Dopiero teraz dostrzegam, ile miałam szczęścia w swoich dochodzeniach. Od pierwszej chwili było wiadomo, kto popełnił przestępstwo. - I tak jest zazwyczaj. Również w sprawach prowadzonych przez wydział zabójstw, kochanie. Zwykle wszystko od początku jest oczywiste. Ale od czasu do czasu... - Tak, od czasu do czasu. Teraz mamy taką sprawę. Kiedy w grę wchodzi zabójstwo, brak informacji jest nie do zniesienia. - Nikt z nas tego nie lubi, ale tobie jest o wiele trudniej. Nie zapominaj o tym. - Dlaczego trudniej? - Byłaś związana emocjonalnie z ofiarą. I z potencjalną ofiarą. - To prawda. Nie mów do mnie „kochanie". Matt spojrzał na trzymany w ręku kawałek pizzy. - Więc... kiedy będzie już po wszystkim, chciałabyś wybrać się ze mną na obiad? Mattowi wydawało się, że cały świat zamarł w pełnym napięcia oczekiwaniu. Sytuacji nie poprawiała świadomość, że zależało mu na odpowiedzi znacznie bardziej niż powinno. Powoli, niepewnie podniósł wzrok na Chloe. Jej niebieskie oczy znowu stały się zimne, pozbawione choćby odrobiny ciepła. - Zapytaj o to, kiedy już będzie po wszystkim - odparła po chwili i pochyliła głowę. Matt doszedł do wniosku, że jej słowa mogły oznaczać zarówno ułaskawienie, jak i odroczenie egzekucji. Przynajmniej sprawa nadal pozostawała otwarta, a to i tak więcej, niż mógł oczekiwać. Uratował go dzwonek do drzwi. Chloe poszła otworzyć i wróciła z Agnes Lucci, która niosła w ręku aktówkę. - Witam, detektywie - powiedziała, podając rękę Mattowi, który wstał na jej przywitanie. - Ma pani ochotę na kawałek pizzy, pani Lucci? 205
- Prawdę mówiąc, tak. Umieram z głodu. Od rana nic nie jadłam. Chloe pospiesznie podała jej talerz, serwetkę i szklankę. Agnes otworzyła aktówkę, zanim zabrała się do jedzenia. - Życzę wam obojgu przyjemnej zabawy - powiedziała, podając im gruby plik wydruków z komputera. - To lista wszystkich możliwych zgodności wraz z arkuszami porównawczymi. - W porządku alfabetycznym? - zapytał z nadzieją Matt. Agnes potrząsnęła głową. - Według stopnia podobieństwa. Mój człowiek w laboratorium twierdzi, że krew z plamy na tapicerce była bardzo uszkodzona na skutek upału, i że badania porównawcze nie mogą posłużyć za dowód w sądzie. - Położyła plik wydruków na stoliku i zabrała się za pizzę. - Nie muszę ich przedstawiać w sądzie - stwierdził Matt. - Muszę natomiast wiedzieć, czy możliwy jest związek pomiędzy obu przypadkami. - Ta lista wykazuje podobieństwa z dwoma tysiącami dwustu osobami. - Liczy się tylko to, czy pojawi się jedno nazwisko. - Powodzenia. - Agnes spojrzała na niego spod oka. - Dziękuję, Agnes - powiedziała Chloe. - Nawet nie wiesz, jaka ci jestem wdzięczna. - Cóż, naprawdę musiałam bardzo naciskać. - Agnes uśmiechnęła się. - To plik bezwartościowych papierzysk, ale koleżanka dała mi je z niechęcią. Kazała was ostrzec, że jeśli będziecie chcieli wezwać ją do sądu na świadka, to nie spodoba wam się jej zeznanie. - Nie mamy takiego zamiaru - zapewnił ją Matt. - To ja sam muszę zdobyć pewność, czy istnieje jakieś powiązanie. Wyniki tych badań nie trafią do sądu, pani Lucci, bo właściciel samochodu nie żyje. Nie oskarżę go więc o popełnienie zbrodni. Agnes wybuchnęła śmiechem. 206
- Widzę, że wy, gliniarze, jesteście bardzo sfrustrowani kontaktami z laboratorium. Powinniście jednak pamiętać, że tam analizuje się wyłącznie dowody rzeczowe. Nie buduje się koncepcji śledczych. A dokładność pomiarów wymaga czasu. Laboratorium nie jest od dostarczania dowodów czy też obalania dowodów, ma odkryć fakty. I pracownicy są z tego dumni. Matt kiwnął głową. - Rozumiem ich punkt widzenia, ale oni powinni pamiętać o naszym. - Teorie to tylko teorie. - Agnes wzruszyła ramionami. - Nie możemy dopuścić, żeby miały jakikolwiek wpływ na nasz obiektywizm. Wyszła po półgodzinie, zostawiając Matta z plikiem wydruków. - Przenieśmy się z tym na stół kuchenny - zaproponowała Chloe. - Będzie więcej miejsca. Matt pomógł jej zanieść brudne naczynia do kuchni, załadować je do zmywarki i wyrzucić pudełko po pizzy. Potem usiedli przy stole i podzielili się pracą. Minęła godzina, zanim Chloe podniosła wzrok. - Mam! - Tak? - Serce Matta przyspieszyło rytm. - Tak. Nazwisko Steve'a jest na liście. * ** Brendan odprawiał poranną mszę z ciężkim sercem. Z ławek patrzyło na niego siedemdziesiąt osób, które zdawały się podzielać jego smutek. Czuł się odseparowany od wiernych. Ograniczenie swobody ruchów powodowało, że stopniowo odsuwał się od ludzi, których przez ostatnie pół roku zdążył poznać i pokochać. Nie mógł dopuścić, by taki stan trwał dłużej. Po prostu nie mógł. Istniała granica pomiędzy samoobroną a zaniedbywaniem obowiązków proboszcza. 207
Rzeczywistość dawała o sobie znać w osobie policjanta stojącego przy drzwiach zakrystii i śledzącego każdy jego ruch. Kiedy Brendan zdejmie po mszy szaty liturgiczne, policjant odprowadzi go przez niewielki dziedziniec na plebanię. Brendan postanowił znaleźć sposób, żeby należycie spełniać swe obowiązki pomimo narzuconych mu ograniczeń albo nawet wbrew nim. W czasie krótkiej przerwy po wygłoszeniu wyznania wiary Brendan poprosił Boga, by dał mu jakąś wskazówkę. Po nabożeństwie zignorował ochroniarza i poszedł na drugi koniec kościoła, żeby porozmawiać z wiernymi. Robili wrażenie zadowolonych, że proboszcz znowu był z nimi, dzielili się z nim troskami i nadziejami, a nawet opowiedzieli parę niezłych dowcipów. Brendan wierzył, że ten śmiech był czymś dobrym, chociaż puste miejsce po krzyżu, który zawsze wisiał nad ołtarzem, nadal sprawiało mu ból. W końcu pozwolił zaprowadzić się do swego domowego aresztu. A tam zastał gorączkową aktywność. Biurko Lucy zajął człowiek ubrany po cywilnemu z policyjną odznaką przypiętą do kieszonki marynarki. Chloe i Matt obserwowali jego pracę. Brendan zamierzał tylko pomachać im ręką na powitanie i pójść do swojego pokoju, żeby załatwić telefony, ale coś go ciągnęło do sekretariatu i już po chwili siedział obok Chloe. - Co się tu dzieje? - zapytał. Odpowiedział mu Matt. - Jim stara się dowiedzieć czegoś więcej o tym e-mailu. Brendan wahał się, czy powinien im powiedzieć o nękających go wspomnieniach. O zagadkowych sprawach, o których wspominał mu młody marynarz tuż przed samobójczą śmiercią. Pewnie uznaliby to za szaleństwo, bo tak brzmiało i w jego uszach. - Wie pan - Lucy zwróciła się niespodziewanie do Matta -jakiś mężczyzna przyszedł tu wczoraj z prośbą, żeby ojciec go wyspowiadał. 208
Brendan westchnął. - Lucy, ludzie ciągle o to proszą. - Wiem, ale... - Lucy patrzyła przez chwilę na Brendana, po czym zwróciła się ponownie do Matta. - Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mnie to niepokoi. Może przesadzam, ale... to mnie dręczy. Obstawał przy spotkaniu z ojcem Brendanem, chociaż powiedziałam, że ojciec Dominie lada chwila wróci. Wychodząc, zapowiedział, że przyjdzie kiedy indziej. - Powinien mieć możliwość spotkania ze mną - stwierdził Brendan. - Nie - odparł Matt i znów skupił uwagę na Lucy. - Jak wyglądał ten facet? Przedstawił się? - Nie podał nazwiska. Powiedziałabym, że miał jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć lat. Szczupły, może nawet chudy, niezbyt wysoki. Ogólnie rzecz biorąc, przeciętny. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. - A kolor oczu? Lucy zastanawiała się przez pewien czas. - Pamiętam przenikliwe spojrzenie, ale nie zapamiętałam koloru oczu. Włosy szpakowate. Taki zwyczajny facet. Matt wyjął z kieszeni notes i nagryzmolił jakąś uwagę. - Dzięki - powiedział. - To może się okazać użyteczne. A skoro już o tym mowa. Odwrócił się do Chloe. - Masz numer telefonu rodziny Thomasa Humboldta? - Humboldta? - Brendan wyprostował się gwałtownie. - Tak się nazywał. Tom Humboldt. Dlaczego chcecie dzwonić do jego rodziny? - Żeby zapytać o jego stan ducha i dowiedzieć się, co się stało z bronią, z której się zastrzelił. Brendan skinął głową. Serce biło mu mocno. - Nie znam numeru - odparła Chloe. - Będzie go miała moja pani detektyw. Zadzwonię do niej. - Wyjęła z kieszeni telefon komórkowy i wyszła do holu. 209
- Sądzi pan, że naprawdę coś łączy obie te sprawy? - zapytał Brendan Matta. - Ujmijmy to tak, ojcze: ktoś bardzo stara się połączyć te sprawy. Już samo to jest symptomatyczne. Ktoś próbuje w taki czy inny sposób wyrządzić ojcu krzywdę. - Rozumiem. Chcecie wiedzieć, w jakim stanie ducha był Tom Humboldt? - Tak. - Mogę panu powiedzieć. Był śmiertelnie przerażony. - Czym? - Ze jego tajemnica wyjdzie na jaw. I że jego kariera w marynarce legnie w gruzach. - Już mi ksiądz o tym mówił. - Matt skinął głową. - Ale jest coś jeszcze. Nie myślałem o tym od tamtego czasu. Brzmiało to dziwnie, jakby to sobie zmyślił. Kiedy się zabił, doszedłem do wniosku, że był o wiele bliższy załamania, niż mi się wydawało. To była psychoza, a nie zwykłe zdenerwowanie czy dziwactwo. Zacząłem nawet podejrzewać, że był schizo-frenikiem. Matt nachylił się. - Ale coś zmieniło ojca opinię? Brendan zawahał się. Te sprawy nie zostały mu wyznane podczas spowiedzi, a jeżeli Tom ich sobie nie zmyślił, to mogły mieć związek z obecnymi wydarzeniami. Szczególnie zważywszy nieszczęsny e-mail. - Tak - odparł. - Ten e-mail. - Dlaczego? - Przed śmiercią Tom mówił, że wplątał się w jakiś spisek. Właściwie to mu się wyrwało. Jakaś zajmująca się tajnymi operacjami grupa planowała coś okropnego i przesyłała sobie wiadomości ukryte w e-mailach. Tom powiedział, że w zdjęciach były zakodowane informacje. Nazywał to stega... stego... - Stegnografia - podpowiedział ekspert od komputerów, podnosząc wzrok na księdza. 210
- O, właśnie. - Cholera jasna - mruknął Matt. Wstał i spojrzał na eksperta. - Jim, zobacz, czy nie znajdziesz czegoś wpisanego w to zdjęcie. - Potem wyszedł z pokoju, żeby złapać Chloe. - Przecież niczego nie znajdę bez odpowiedniego przeszkolenia. - Policyjny spec od komputerów w dalszym ciągu patrzył na Brendana. - Ja tylko o tym gdzieś czytałem. Ksiądz bezradnym gestem rozłożył ręce. - Kompletnie nic nie zrozumiałem, kiedy mi o tym mówił. - Cóż, ojcze - wyjaśnił Jim - w największym uproszczeniu rzecz polega na tym, że kilka pikseli w oryginalnej fotografii zostaje zmienionych, na tyle jednak mało, by nikt niezorientowany nie zauważył śladów manipulacji. Obraz wygląda absolutnie niewinnie, ale zmienione piksele zawierają informacje. Więc - spojrzał na ekran komputera - chyba mogę poszukać czegoś podejrzanego. Poza tym, że jest to jedno z najgorszych jakościowo zdjęć, jakie w życiu widziałem. - Ponad monitorem ponownie popatrzył na Brendana i uśmiechnął się. - Jedno mogę z całą pewnością stwierdzić na podstawie tego zdjęcia, ojcze. - Co? - Ksiądz tego nie zrobił.
ROZDZIAŁ 19 Matt wziął od Chloe numer telefonu do Humboldtów i zadzwonił z saloniku plebanii. Odebrała kobieta. - Pani Humboldt? - Tak? - Mówi detektyw Matt Diel z policji w Tampie. Kobieta wciągnęła powietrze. Milczała. Dopiero po dłuższej chwili zapytała: - Czy Wayne został ranny? Ciężko? Pytania zaskoczyły Matta. Nie spodziewał się, że zdenerwuje kobietę, bo nie pomyślał... - Czy Wayne jest w Tampie, pani Humboldt? - Zamarł w oczekiwaniu na jej odpowiedź. - Chyba tak. Niech pan powie, że nic mu się nie stało! Matt poczuł nagle, że włosy jeżą mu się na głowie. - Nie, proszę pani, nic mu się nie stało. Nie dzwonię w sprawie pani męża. - Bogu dzięki! Matt odczekał chwilę, dopóki urywany oddech kobiety nie wrócił do normy. - Przepraszam, nie chciałem pani zdenerwować. Nie miałem pojęcia, że pan Humboldt jest w naszym mieście. - W porządku. Skoro nic mu się nie stało, to skąd moglibyście wiedzieć o jego obecności. Ale... dlaczego pan do mnie dzwoni? - W sprawie samobójstwa pani syna. Znów głośno wciągnęła powietrze. - To było dawno temu. Czego pan chce? Dlaczego pan o to pyta? 212
- Pracuję nad sprawą, która może mieć z tym związek. A przynajmniej ktoś tak twierdzi. Muszę więc zadać pani kilka pytań, jeśli się pani zgodzi. - To ten ksiądz, prawda? Matt był zaskoczony, że tak szybko skojarzyła. A może wcale nie skojarzyła? - Jaki ksiądz? - Na pewno pan wie, inaczej by pan nie dzwonił. Ten człowiek, który znał Tommy'ego, mojego syna, twierdził, że to ksiądz doprowadził go do samobójstwa. - Co to był za człowiek? - Miał na imię Lance. Matt mocniej zacisnął dłoń na słuchawce telefonu. - Co ksiądz miał z tym wspólnego? - No, on uwiódł Tommy'ego. Nasz syn nie był pedałem. Był dobrym chłopcem. A ten ksiądz go uwiódł. - Jaki ksiądz? - Nie pamiętam nazwiska. Wayne na pewno będzie pamiętał. Na myśl o tym wszystko się w nim gotowało. Mówiłam mu, że teraz już za późno, żeby cokolwiek zrobić, ale on ciągle się wściekał. - Nie wie pani, w jaki sposób mógłbym się skontaktować z panem Humboldtem? - Nie, to on dzwoni do mnie, kiedy jest poza domem. Bardzo dużo podróżuje. Jest handlowcem. Znów ścigacie tego księdza? - Właściwie nie. Pani Humboldt, nie wie pani przypadkiem, co się stało z pistoletem, z którego Tommy się zastrzelił? Po drugiej stronie linii rozległo się ciężkie westchnienie. - Chciałam go wyrzucić, ale Wayne go schował. Powiedział, że dał go Tommy'emu na piętnaste urodziny i że chce go zatrzymać. Dlaczego pan pyta? "Jakie znaczenie ma ta broń? - Sam nie wiem, pani Humboldt. Bardzo pani dziękuję za pomoc. 213
- Proszę mi dać znać, jak złapiecie tego księdza. Powinien smażyć się w piekle. - Dam pani znać. - Matt odłożył słuchawkę i odwrócił się w stronę Chloe, która przysłuchiwała się rozmowie z niecierpliwością. - Bingo! * ** - Musimy zdobyć zdjęcie Wayne'a Humboldta. Poślę Dian-nę, żeby spróbowała wycyganić je od żony - powiedziała Chloe. - A ja każę swoim ludziom obdzwonić wszystkie hotele w mieście. Może uda się go wytropić. Trzeba też sprawdzić listy pasażerów samolotów, które wylądowały w Tampie w ciągu ostatniego tygodnia. - Zajmie to sporo czasu - Chloe zmarszczyła czoło - ale chyba wreszcie trafiliśmy na właściwy trop. Znamienna jest ta wzmianka o Lansie. Na pewno chodziło o naszego Lance'a Brucona. - Ale kim on był, do licha? - Matt zaczął krążyć po saloniku. - I z kim, do cholery, był związany... jeśli w ogóle z kimkolwiek. - Ta stegnografia... Ich spojrzenia się spotkały, oboje wiedzieli, o czym myślą. - Pozwól mi wykonać parę telefonów - powiedział Matt. - Puśćmy kulę w ruch. - Ja też muszę zadzwonić do Dianny. Dianna była właśnie w drodze do domu Humboldtów, kiedy zatelefonowała Chloe. - Potrzebne nam zdjęcie Wayne'a Humboldta, ojca. Przefa-ksuj mi je. - Dobrze, w porządku. - I dowiedz się, czy żona zazwyczaj wie, kiedy on wybiera się w podróże służbowe. I poproś, żeby poszukała broni. 214
- Jasne, jeśli tylko będzie chciała ze mną gadać. Przefak-sowałam ci rano kopie raportów balistycznych i zamówiłam przesłanie ich w nocy do twojego przyjaciela. Powinien mieć je rano na biurku. - Dzięki, Dianno. Mam poczucie, że czas zaczął biec bardzo szybko. - Zrozumiałam. - Dianna westchnęła. - Powinnam zostać policjantką. - Ja płacę lepiej. Na który faks wysłałaś mi dokumenty? - Biurowy. Tam jest lepszy sprzęt. Tak najprościej przesłać fotografie balistyczne. - Dzięki, Dianno. Kiedy dojedziesz do domu Humboldtów? - Już jestem w mieście. Pozostaje tylko znaleźć ich ulicę. Powiedzmy, za dwadzieścia minut. - Zadzwoń do mnie zaraz po rozmowie z tą kobietą. - Na komórkę? - Tak. - Masz to jak w banku. Chloe rozłączyła się i zobaczyła, że Matt czeka na wyjaśnienia. - Dojeżdża do domu Humboldtów. Przefaksowany raport balistyczny jest już w moim biurze. - Możemy go dostać? - Jasne. Wpadniesz po niego czy przesłać ci go na posterunek przez posłańca? - Wpadnę. - W takim razie chodźmy. Po drodze weszli jeszcze do biura parafialnego i przypomnieli Brendanowi, żeby nie opuszczał plebanii. - Człowiek, który życzy księdzu śmierci, prawdopodobnie jest w mieście poinformował Matt. - Dobrze. Zostanę w domu. - Brendan powoli skinął głową. - Świetnie - oświadczyła Chloe. - Gdybyś chciał wyjść, przybiłabym ci buty do podłogi. 215
Matt spojrzał ponad ich głowami na speca od komputerów. - Masz coś? - Tak. E-mail został wysłany z Wirginii z adresu dot-gov. - Dot gov? - Rząd federalny. - Cholera - mruknęła Chloe pod nosem. - Z jakiej agendy rządowej? - Nie mam pojęcia. Jeszcze tego nie rozgryzłem. Ale pracuję nad tym. Aha... dzwonił Kyle Birdsong. Znalazł kod dostępu do laptopa, który mu dałeś. - I? - Pliki są zaszyfrowane, 256 zaszyfrowanych bitów. - To znaczy? - Rozszyfrowanie zajmie dużo czasu. - Cholera! - Matt zawahał się i odwrócił się do Chloe. - Chodźmy. Jim? Zadzwoń do mnie na komórkę, jeśli znajdziesz coś jeszcze. - Oczywiście. * ** Matt zasugerował, by pojechali jego samochodem. I chyba dobrze się stało, bo opanowana zazwyczaj Chloe była roztrzęsiona. - Nie wierzę w to - powtarzała raz za razem. - Nie wierzę... Matt, jestem coraz mniej pewna. - Ja też. Z tajnymi sprzysiężeniami miewam do czynienia wyłącznie w powieściach i filmach. Życie to całkiem co innego. - Dlaczego mieliby czyhać na ojca Brendana? On nic nie wie. - I tu pewnie popełniasz błąd - orzekł ponuro Matt. - Jak to? - Podejrzewam, że on wie znacznie więcej, niż mu się wydaje, i że w odpowiedni sposób można ożywić jego pamięć. 216
- Niewykluczone. - Niewykluczone także, że ktoś jest przekonany, iż Brendan wie więcej niż w rzeczywistości. I boi się, że zacznie sobie przypominać. - Co mogłoby ich popchnąć do zamachu na proboszcza? - Nie mam pojęcia. Jeśli wziąć pod uwagę, ile zadali sobie trudu, to musi być coś ważnego. Utrzymanie tego w tajemnicy jest dla nich warte życie człowieka. - A co ma do tego Humboldt? Należy do spisku? - Nie wiem. Ze słów żony wynika, że raczej się nim posłużono. - Posłużono się nim do czego? - Chloe podniosła wzrok na Matta. - Do usunięcia z drogi ojca Brendana, żeby nie przeszkadzał. Chloe spojrzała w okno, ale nie widziała mijanych ulic i domów. - To okropne, Matt. Wykorzystywanie czyjegoś nieszczęścia dla własnych celów jest odrażające. - Zgadzam się. Tym bardziej martwi mnie, co ci niewidzialni zamierzają zrobić.. - Wołałabym nie wierzyć, że mój rząd jest do tego zdolny. - Możliwe, że to wcale nie rząd. Chloe odwróciła się na siedzeniu, żeby spojrzeć na Matta. - To znaczy? - No! - Matt poruszył się niespokojnie. - Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. Może nie chodzi o rząd jako taki. To może być jakiś wewnętrzny spisek. - Jeszcze gorzej. - Od początku nie wyglądało to dobrze, kochanie - przypomniał Matt. Ukrzyżowanie to nic przyjemnego. - Ale dlaczego to zrobili? Dlaczego po prostu nie pozostawili ciała? 217
- To mi się kompletnie nie mieści w głowie. - I dlaczego zaczęli od zabójstwa Steve'a, skoro chodziło im o Brendana? - Podejrzewam, że Humboldt prowadzi własną rozgrywkę - odparł Matt. - Nie sądzę, żeby King znajdował się na liście celów. Ciało zostało usunięte, żeby zatrzeć ślady, prowadzące do mordercy. - Czy ukrzyżowanie ofiary w celu zachowania tajemnicy nie wydaje ci się chore? - Owszem. Chyba zabrakło synchronizacji. Może coś nie poszło zgodnie z planem? Odnoszę wrażenie, co zresztą mnie bardzo niepokoi, że spisek wymknął im się spod kontroli. - I wszystko może się zdarzyć. Matt zatrzymał się na światłach i spojrzał na Chloe. - Tak. I cholernie mi się to nie podoba. * ** Brendan poszedł do kościoła, żeby się pomodlić. Nie doczekał się chwili upragnionej samotności, bo Lucy wysłała za nim jednego z opłacanych przez parafię policjantów, ale miał on dość przyzwoitości, żeby usiąść kilka ławek za księdzem. Brendan kochał ciszę pustego kościoła. W powietrzu unosiła się jeszcze słaba woń kadzidła palonego w okresie Wielkanocy. Ten zapach przypominał mu dzieciństwo, kiedy obecność w kościele wprawiała go w zachwyt. Trochę tego zachwytu jeszcze w nim zostało. Czasami odnosił wrażenie, że w takiej absolutnej ciszy, panującej w opustoszałym kościele, czuł dotknięcie Boga. Spojrzał na czerwoną lampkę, przypominającą o obecności Chrystusa w tabernakulum i nie miał cienia wątpliwości, że Zbawiciel stanął przy nim w milczeniu. Tutaj mogli porozmawiać bez przeszkód i gdyby Brendanowi udało się zapanować nad kłębiącymi się w głowie myślami, może zdołałby usłyszeć odpowiedzi. Albo wyczuć je w głębi serca. 218
Miał mnóstwo pytań i próśb. Modlił się o spokój duszy Steve'a i prosił, by młody człowiek znalazł ukojenie w Bożych ramionach. Modlił się o strzegących terenu kościoła ludzi, by żaden z nich nie doznał krzywdy, broniąc go przed człowiekiem, który pragnął go zabić. Prosił też o wybaczenie własnych słabości, o akceptację własnych ograniczeń. Prosił Chrystusa o odpuszczenie grzechów. Myślał o apostołach i męczennikach, którzy odważnie spoglądali w twarz śmierci, nie wyrzekli się wiary, nie przestali się modlić. Jak więc on mógł się ukrywać? Czy to dowód jego rozwagi, czy też tchórzostwa? Musiał przyznać, że nie chciał martwić Lucy i pozostałych. Nie chciał też przez brak współpracy utrudniać im zadania. Ale potem przypomniał mu się człowiek, któremu odmówiono spowiedzi, i Brendan poczuł ciężar na sercu. Czasami ludziom nie wystarczało to, że inny ksiądz był do ich dyspozycji. Czasami zależało im na konkretnym duchownym, którego darzyli zaufaniem. Wbrew przekonaniu Lucy, nie wszyscy parafianie, którzy do niego przychodzili, mogli z pełnym zaufaniem wyspowiadać się przed Dominikiem. I odwrotnie. Już dawno to zauważył. Nie było w tym nic złego. Być może dusza tego człowieka znajdowała się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a Lucy stanęła na drodze jej zbawienia. Co gorsza, on sam nie pobiegł za tym człowiekiem, kiedy Lucy mu zabroniła. Nie wypełnił obowiązku. Przysiągł sobie, że to się więcej nie powtórzy. Bez względu na cenę. Dał się zastraszyć, ustąpił, ale już nigdy do tego nie dopuści. Będzie wypełniał obowiązki duszpasterskie. Wszystkie! Po podjęciu decyzji natychmiast ogarnął go głęboki spokój. 219
*** Wayne'owi Humboldtowi było całkiem obojętne, co się z nim stanie po zabiciu księdza. Siedział więc w drogim pokoju hotelowym, który wynajął pod fałszywym nazwiskiem, i zastanawiał się, w jaki sposób wyłuskać księdza ze stadka jego wiernych. Ten człowiek był zły i powinien umrzeć. Co do tego Wayne nie miał najmniejszych wątpliwości. Dość się naczytał o Kościele katolickim, który starannie ukrywał występki swoich kapłanów, by wiedzieć, że nie było sensu oczekiwać stamtąd pomocy. Przez pewien czas zdołał zatruć życie księdzu, ale już postanowiono przenieść go w inne miejsce, gdzie nikt nie wiedział o jego przeszłości. I gdzie Wayne nie mógłby go odnaleźć. A tam ksiądz miałby możliwość zniszczenia życia kolejnego młodego chłopaka. Oczywiście nawet powtarzając to sobie w kółko, Wayne doskonale zdawał sobie sprawę, że to tylko wymówka mająca usprawiedliwić jego pragnienie zemsty. To dla zemsty zabił tamtego młodego człowieka. Pragnął, by ksiądz poznał choć w części ból, jaki on odczuwał po śmierci syna. A teraz chciał stanąć z tym człowiekiem oko w oko i uświadomić mu, że przynajmniej jeden człowiek wiedział o jego perfidii. Chciał widzieć, jak ksiądz płaci za swe zbrodnie. Musiał znaleźć sposób, żeby dotrzeć do księdza, kiedy będzie sam. Żeby spojrzeć mu w twarz, zanim go zabije. Tylko wtedy jego żal osłabnie. Tylko wtedy będzie usatysfakcjonowany. Jutro. Trzeba to zrobić jutro. *** - No, no, no - powiedziała Naomi na widok Chloe, wchodzącej do biura w towarzystwie Matta. - Widzę, że nie poleciałaś na inną planetę. - Nie. Naomi, to detektyw Matt Diel. Matt, to moja wspólniczka, Naomi. 214
Podali sobie ręce, a Naomi obejrzała go uważnie od stóp do głów. - Zapewne to przez pana Chloe zaniedbuje obowiązki w kancelarii. Niespodziewanie na policzki Matta wypłynął rumieniec. - Chloe pomaga mi prowadzić dochodzenie. - Jasne - mruknęła Naomi. - Dość tego - wtrąciła Chloe ze zniecierpliwieniem. - Mówiłam ci, co robię, Naomi. Podobno dziś rano przyszedł do mnie faks? - Jest na twoim biurku. Nie zapomnij kupić mi biletów na podróż dookoła świata. - Podróż dookoła świata? - zdziwił się Matt, kiedy znaleźli się w gabinecie Chloe. Pokój był starannie urządzony, sprawiał wrażenie zamożności i stabilności, jak przystało na biuro adwokackie. Tylko komputer i drukarka świadczyły o tym, że to wnętrze nie pochodziło sprzed osiemdziesięciu lat. Jedną ścianę zajmowały książki prawnicze, od konstytucji Stanów Zjednoczonych poczynając, a kończąc na zbiorze przepisów stanu Floryda. - Nadal korzystacie z książek? - zapytał Matt. - To tylko dekoracja. Wszystkie potrzebne precedensy znajduję w sieci. Tak jest szybciej. - Tak sądziłem. Chloe przejrzała leżące na biurku papiery. - Jest. - Podała je Mattowi. Obejrzał je pobieżnie i z ulgą stwierdził, że zdjęcia nacięć na łusce były wystarczająco wyraźne, by posłużyć do porównań. Podniósł wzrok na Chloe. - Zechciałabyś jeszcze raz zadzwonić do swojej przyjaciółki Agnes? Chloe uśmiechnęła się leciutko i spojrzenie błękitnych oczu stało się nagle niemal ciepłe. - Nawet nie wiesz, ile przysług jestem już winna różnym ludziom. 221
- Pomogę ci kupić bilet dookoła świata dla Naomi. - A może sfinansowałbyś dwutygodniową wyprawę Agnes do Nepalu? - Znasz wyłącznie dziwaków? - Matt potrząsnął głową. - Z tobą na czele. A ty... mógłbyś mnie zabrać na Hawaje. Po raz pierwszy w życiu Matt Diel zapomniał języka w gębie. * ** W końcu jednak nie zadzwonili do Agnes. Matt zatelefonował do laboratorium, wyjaśnił sytuację i zapytał, czy może im zaraz przywieźć faks. Ze zdumieniem i radością przyjął ich zgodę. - Badania balistyczne to nie to samo co DNA - powiedziała Chloe, kiedy pędzili na drugi koniec miasta. - Trzeba tylko porównać dwie fotografie. Dlaczego mieliby odmówić rzucenia na nie okiem? - Wszystko zależy od fazy księżyca - wyjaśnił z kpiną Matt. - Czy dzisiaj będą wyli? - Wydaje mi się, że tak - odparł, ale po chwili dodał: - Prawdę mówiąc, to ci goście harują jak woły i wcale nie są tacy nieużyci. Po prostu nie lubią, jak się ich pogania. - A szczególnie nie lubią, kiedy im opowiadać o śledztwie. - Toteż poprosiłem tylko, żeby rzucili okiem na ekspertyzy balistyczne i je porównali. Po przyjeździe do laboratorium zostali natychmiast skierowani do sekcji balistycznej, która składała się z jednego człowieka. - Macie dzisiaj szczęście - powiedział Brett Hallwood, podając im rękę na powitanie. - Jak to? - zdziwił się Matt. - Nie zastaliście mojego asystenta. On zawsze cholernie długo zastanawia się przed podjęciem decyzji. No, co tam macie? Matt podał mu faks. 216
- Wiem, że to tylko faks, ale naprawdę nie mogę sobie pozwolić na zwłokę. Ta łuska może nas doprowadzić do mordercy, który poluje na drugą ofiarę. - To staje się ekscytujące - oznajmił Hallwood. - Moja praca polega zazwyczaj na stwierdzeniu, czy dana kula mogła zostać wystrzelona z konkretnej broni. - Tym razem może pan uratować ludzkie życie. - Już się zgodziłem, detektywie. - Hallwood uśmiechnął się. - Nie musi mnie pan bajerować. Pamiętam ostatnią sprawę. Wszyscy ją pamiętamy. Ukrzyżowanie nie zdarza się codziennie. To dziwaczne, bardzo dziwaczne. Bez przerwy się nad tym zastanawiamy. - Nad czym? - zainteresował się Matt. - Dlaczego ukrzyżowano zastrzelonego człowieka. To świadczy o bardzo... osobistym zaangażowaniu, nie sądzi pan? Matt wahał się przez chwilę i zanim zdążył odpowiedzieć, Hallwood uprzedził go. - Jestem tylko amatorem - wyjaśnił tonem usprawiedliwienia. - Proszę się mną nie przejmować. Uważam jednak, że dwie sprawy prowadzą w jednym kierunku. - W jakim? - Wszyscy podejrzewają, że to rodzaj mordu rytualnego albo że seryjny zabójca postanowił poszerzyć repertuar. Moje podejrzenia idą jednak w innym kierunku. - Naprawdę? - Matt pochylił się do przodu. - Naprawdę. Ja widzę w tej sprawie dwie grupy niezależnych od siebie sprawców. Nie wierzę, że człowiek, który strzelał, ukrzyżował tego chłopaka. Zabójstwo wyglądało na egzekucję. Krzyż... to coś więcej. Coś, co nie pasuje do schematu. - Już nie mówiąc o tym, że człowiek nie mógłby w pojedynkę przybić ofiary do krzyża. - To także. - Brett powoli skinął głową. - To niezwykle zagmatwana sprawa. Ale to ukrzyżowanie... - Urwał i spojrzał 223
na Matta ponad okularami. - To coś bardzo osobistego. Dam sobie głowę uciąć. Coś niebywale osobistego. I wcale nie jestem pewien, czy zostało pomyślane jako profanacja. - Bo? - Bo z raportów policyjnych wynika, że nie została uszkodzona ani jedna kosteczka. To wymaga niezwykłej pieczołowitości. Pełnej miłości troski. Ale - uderzył otwartą dłonią w blat biurka - chcieliście, żebym obejrzał ekspertyzy balistyczne. Zaczekajcie tu chwilę, wezmę odpowiednie akta. Chloe spojrzała na Matta. - Jeżą ci się włosy na głowie? Matt niechętnie kiwnął głową. - Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że to mógł być akt miłości. - Ani mnie. - Na chwilę odwróciła wzrok. - Wyznaję religię, która przyjmuje istnienie cudów. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał zaniepokojony. - Chcę powiedzieć, że wierzę w cuda. Wierzę, że świat wokół mnie jest pełen cudów, że cudem jest każdy liść czy źdźbło trawy. Nie potrafię jednak uwierzyć w to, że wielkie cuda w rozumieniu symbolicznym zdarzają się w moim Kościele i w moim życiu. Matt chciał jej zwrócić uwagę, że sama sobie przeczy, coś go jednak powstrzymało. Chloe spojrzała na niego znowu. - Nigdy się nie dowiemy, kto go rozpiął na krzyżu. - Może nie. - I to może okazać się najistotniejszą rzeczą w całej tej sprawie. - Nie rób ze mnie idioty. - Nie robię. Naprawdę sądzisz, że grupa ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z zabójstwem, weszła do kościoła i zrobiła coś podobnego? - Nie mogę przełknąć tej „grupy ludzi". 218
- Właśnie. - Ale to możliwe. - W tym problem, Matt. Wszystko jest możliwe. - Hallwood ma rację. To skomplikowana sprawa: postrzał z dwudziestki dwójki, który wygląda na egzekucję; zwłoki, które zostały wywiezione spod kościoła w alejkę, a potem zaniesione z powrotem do kościoła, gdzie je ukrzyżowano. - W tym rzecz, Matt. Dlaczego zabierano ciało, a potem je przyniesiono? Mogę zrozumieć, że ciało zostało usunięte, ale przyniesione z powrotem?! Chyba że miało to być ostrzeżenie... - Od początku wiedzieliśmy, że to było pewne przesłanie. - Nie mówię teraz o przesłaniu. Mówię o ostrzeżeniu. Staram się uratować życie ojca Brendana. - Te telefony były ostrzeżeniami. - Czy ktoś z nas przejmowałby się telefonami, gdyby nie zostało odnalezione ciało Steve'a Kinga? Albo gdyby zostało odnalezione w gorszej części miasta? Czy zdołalibyśmy to sobie skojarzyć? Wątpię. Umieszczenie ciała na krzyżu było groźbą pod adresem Kościoła. Jeszcze zanim zaczęły się telefony, już podejrzewaliśmy, że trzeba chronić ojca Brendana. Matt skinął głową z mocno zaciśniętymi ustami. - Tylko mi nie mów, że sam Bóg umieścił zwłoki na krzyżu. - Tego nie twierdzę. Nie mam sposobu, żeby się tego dowiedzieć. - To dobrze. Nie straciłaś jeszcze kontaktu z rzeczywistością. Chloe potrząsnęła głową i uśmiechnęła się smutno. - Problem w tym, Matt, że cud jest rzeczywistością. Najważniejszą rzeczywistością ze wszystkich. W tym momencie wrócił Hallwood z aktami. Otworzył je i ułożył na biurku zdjęcia łuski pocisku z wyraźnymi wyżłobieniami. Obok położył przefaksowane fotografie. - W porządku - powiedział. - Nie mógłbym zeznać tego przed sądem, bo potrzebne byłyby wyraźniejsze zdjęcia, ale 225
poza protokołem mogę wam powiedzieć, że... to była ta sama broń. Jeśli dacie mi dobre zdjęcie z Wirginii, będę mógł stwierdzić to pod przysięgą. Matt wstał. - Fotografia dotrze tu jutro, panie Hallwood. Dopilnuję, by ją panu dostarczono. Bardzo dziękuję, że poświęcił nam pan czas. - Jeszcze jedno - powiedział Hallwood. - Tak? - Jeśli dowie się pan, kto i dlaczego ukrzyżował chłopaka, proszę dać mi znać. - Obiecuję.
ROZDZIAŁ 20 Co ty najlepszego robisz? - dobiegł z biura głos Lucy, kiedy Brendan próbował niepostrzeżenie przemknąć przez hol. - Od kiedy to jesteś Irlandką? - Zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na nią z niepewnym uśmieszkiem. Nie czuł się tak od dnia, gdy matka przyłapała go, wówczas siedemnastoletniego chłopaka, jak wykradał się z domu, żeby pójść z kolegą, Seanem Kilkennym na rozpoczynające się o północy przedstawienie „The Rocky Horror Picture Show" - Irlandką? Co ty gadasz? - Lucy była dumna ze swego latynoskiego pochodzenia. - A może to kwestia tego macierzyńskiego tonu głosu? Jakbym słyszał własną matkę: „Brendanie Quinlan, dokąd ty się, do licha, wybierasz?". - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - burknęła Lucy bez cienia uśmiechu. - Drugie z jej ulubionych powiedzonek brzmiało: „ Brendanie Quinlan, za kogo ty się, do licha, uważasz?". Zawsze zwracałem jej uwagę, żeby nie klęła, a ona upierała się, że „do licha" to nie przekleństwo. A ty jak sądzisz? - Czy naprawdę myślisz, że tą irlandzką gadaniną zamydlisz mi oczy? Brendan się roześmiał. - Idę do szpitala. Dzwoniła żona Merva. Miał atak serca. Lucy posmutniała. Wszyscy kochali Merva Haskella, ona również. Jednak nie zamierzała ustąpić. - Jestem pewna, że Merv wcale by nie pragnął, abyś ryzykował życie dla udzielenia mu namaszczenia, które z powodzeniem może mu dać ojciec Dominie. 221
- Dominie odprawia mszę i ma dziś rano uczestniczyć w spotkaniu komisji międzywyznaniowej. Reszta należy do mnie. - Zadzwonię do innej parafii i dowiem się... - Idę, Lucy. - Nie idziesz. - Owszem, idę. - Możesz zostać zamordowany! - Trudno. Nasz Pan nie zaprzestał pracy duszpasterskiej, kiedy stało się to niebezpieczne, a ja ślubowałem go naśladować. To zamknęło Lucy usta, ale jej ciemne oczy ciskały błyskawice i zaczęła mamrotać pod nosem słowa, które można było przetłumaczyć jako: głupi, uparty, irlandzki świński ryj. Ksiądz musiał jednak przyznać, że odczuwał lekkie wyrzuty sumienia. Nie chciał martwić Lucy. - We własnym samochodzie i w szpitalu będę całkiem bezpieczny. Nic mi się nie stanie. Mordercy, jeśli naprawdę na mnie poluje, bardziej odpowiadają ustronne miejsca i nocny mrok. Lucy potrząsnęła głową i otworzyła szufladę biurka. Wyjęła różaniec, którego szklane paciorki zabrzęczały, uderzając lekko o siebie. - Odmówię za ciebie różaniec - oświadczyła. - To jest zawsze mile widziane. - Będę prosić, aby Bóg wlał ci choć odrobinę oleju do głowy. - Znowu mówisz jak moja matka. Pewnie z dziesięć tysięcy razy odmówiła w mojej intencji różaniec, kiedy byłem dzieckiem. - Jestem pewna, że odmawiała go bez przerwy, bo widzę, jakim jesteś osłem. Idź i bądź ostrożny. - Zawsze jestem ostrożny. 222
Wszedł do sekretariatu, uścisnął Lucy i frontowymi drzwiami wyszedł z plebanii. Czuł się tak, jakby opuszczał więzienie. Od tak dawna nie był sam na ulicy... Nie był sam także i teraz. Jeden z wynajętych do ochrony policjantów wyszedł właśnie zza węgła i zbliżył się do niego. - Co ty, do licha, robisz, ojcze? - zapytał z niewątpliwie irlandzkim akcentem. Irlandzki gliniarz i irlandzki ksiądz. Brendan westchnął. Innym parafianom nawet by przez myśl nie przeszło, żeby dyktować mu, co powinien robić, ale oczywiście Irlandczyk zrobił to bez wahania. Tym bardziej że był policjantem. - Idę do szpitala - podniósł do góry skórzaną walizeczkę, z którą chodził na wizyty duszpasterskie - udzielić choremu namaszczenia. - Dobrze, pojadę z tobą jako obstawa, ojcze. - To niepotrzebne. W szpitalu na pewno będę bezpieczny. - Może i tak, ojcze, może i tak. Jedziemy twoim samochodem, ojcze, czy moim? W rezultacie Brendan pojechał do szpitala radiowozem. Coś okropnego! Nie wiedział, że zostawił za sobą zdesperowanego człowieka, który obserwował jego odjazd z rosnącą rozpaczą i wściekłością. * ** - O Jezu! - jęknął Matt, co wcale nie zabrzmiało w jego ustach jak profanacja. Chloe zwróciła na niego wzrok. - Co? - Nie podoba mi się kierunek, w którym zmierza ta sprawa. Mam przeczucie, że wiele ważnych pytań pozostanie bez odpowiedzi. - Czasem tak w życiu bywa. 229
- Wiem, ale nie muszę być z tego zadowolony. - Szczególnie irytuje mnie to, że ktoś z rządu mógłby być zamieszany w tę sprawę. I że Tom Humboldt był przerażony z powodu spisku, którego uczestnicy wysyłali sobie zakodowane informacje w fotografiach. Nie podoba mi się również, że ojciec Brendan o tym wie, ponieważ niewykluczone, iż stał się celem mordercy właśnie ze względu na swą wiedzę. A to znaczy, że celem możesz zostać i ty. - Albo ty. - O siebie się nie martwię. - A ja tak. Matt spojrzał na Chloe i poczuł nagle, że pomiędzy mmi pojawiło się coś ciepłego i elektryzującego, co zaparło mu dech w piersiach. Szybko odwrócił wzrok i wpatrzył się w drogę. Zaczął sobie wmawiać, że tylko mu się wydawało. - Gdzie teraz jedziemy? - zapytała Chloe. - Na posterunek. Chcę sprawdzić, czy Jim coś znalazł. - On nie pracuje w kościele? - Zabrał ze sobą kopię e-maila. Powiedział, że w swoim komputerze ma więcej narzędzi systemowych. Na biurku Matta znaleźli wydrukowaną wiadomość od Jima. „Znalazłem. Nie zmrużyłem oka przez całą noc, ale mam to. W fotografii rzeczywiście była ukryta wiadomość. W pierwszej chwili myślałem, że to szyfr, i łamałem sobie nad nim głowę do piątej rano, kiedy wreszcie zrozumiałem, że informacja wcale nie została zakodowana. To była po prostu data, godzina i numer: 4 23 2030 N14713. Odczytałem to jako: godz. 20.30 dnia 23 kwietnia, czyli jutro. Nie mam pojęcia, co to jest N14713. Przyszło mi do głowy, że mogłyby to być współrzędne, ale to bez sensu. Popracuję jeszcze nad tym, tylko najpierw muszę się zdrzemnąć". - Jutro o dwudziestej trzydzieści - powiedział ponuro Matt. - Cóż, wiemy przynajmniej, kiedy to się stanie. Nie wiemy tylko co. 224
Chloe nadal wpatrywała się w zadrukowaną kartkę. - Ten numer wydaje mi się znajomy. - Ten, którego Jim nie mógł rozszyfrować? - Tak. Mam poczucie, że powinnam to wiedzieć. Matt przejrzał pozostałe wiadomości i wykonał kilka telefonów. - Wayne Humboldt nie zameldował się w żadnym z hoteli - stwierdził. Rozszerzono poszukiwania na innych Humboldtów. - Pewnie podał fałszywe nazwisko. - W tej sprawie jestem gotów uwierzyć we wszystko. Łącznie z tym, że nieistniejący Lance Brucon dał Humboldtowi dokumenty i karty kredytowe na fałszywe nazwisko. - Możemy dostać zestaw operacji z karty kredytowej Humboldta? - Potrzebny byłby nakaz. - A czas ucieka. Ale zdążysz wystąpić o nakaz. - Chyba tak. Mogę spróbować. Wszystkie te cholerne ślady prowadzą donikąd. W tym momencie zabrzęczał telefon komórkowy Chloe. Odebrała i Matt zobaczył, że jej twarz zmieniła się w maskę bez wyrazu. Wiedział już, że ta mina oznaczała, iż w Chloe kłębiły się emocje. Ten pozorny chłód to nie była prawdziwa Chloe, to tylko fasada. Zakończyła rozmowę i wcisnęła antenę. - Wiesz co? Jakby tego wszystkiego było mało, to jeszcze koń wyrwał się z zagrody. - Co? - Ojciec Brendan wyszedł. Jedzie do szpitala. Lucy zamartwia się na śmierć. - Chloe wstała. - Wezwij mi taksówkę, dobrze? Wiem, że masz pracę. Pojadę do księdza i powiem mu, co o nim myślę. 231
Chloe znalazła Brendana w szpitalu Tampa General na Davis Island, na południe od centrum miasta. Był przy Mervie i Margaret Haskellach, odmawiał z nimi różaniec. Walizeczka z przenośnym ekwipunkiem leżała otwarta na stoliczku-tacy przy łóżku, krzyż stał już prosto. Chloe odgadła, że nie doszli jeszcze do sakramentu chorych. Pomimo odczuwanej irytacji po cichu wycofała się z pokoju. Drogę zagrodził jej policjant, opierający się o ścianę ze splecionymi na piersi rękami. - Kim pani jest? - zapytał. - Chloe Ryder. Dlaczego pan pyta? - Co panią tu sprowadza? Odwróciła się, żeby spojrzeć mu prosto w twarz. - A co to pana obchodzi? - Przywiozłem tutaj księdza. Można powiedzieć, że jestem jego ochroniarzem. Chloe poczuła, że zalewa ją fala ulgi. - Dzięki Bogu. Sądziłam, że przyjechał tu sam. - Nie. Złapałem go w drodze. Więc, kim pani jest? - Parafianką. Przyjechałam, żeby mu powiedzieć, co sądzę o jego wyrwaniu się na wolność. - Już mu to i owo powiedziałem. - Policjant uśmiechnął się. - Nazywam się Sean Duggan. - Miło mi pana poznać, Sean. - Uścisnęli sobie dłonie. - Pan nie jest od św. Symeona, prawda? - Nie, należę do parafii Najświętszego Serca. Jeśli chce pani poczekać, proszę się uzbroić w cierpliwość. Dopiero przyjechaliśmy. - Tak, zaczekam. W głowie mi się nie mieści, że to zrobił. Duggan wybuchnął śmiechem. - Ja już wysłuchałem wykładu o tym, jak to Chrystus pomimo ryzyka nie porzucił obowiązków wobec owczarni. Aż poszło mi to w pięty. 232
- Jest w tym dobry. - Typowy uparty Irlandczyk. - Duggan wzruszył ramionami. - Podobnie jak ja. - Miło mi to słyszeć. Minęło dobre pół godziny, zanim Brendan wyszedł ze szpitalnego pokoju. Chloe uderzyło, że wyglądał na znacznie spokojniejszego niż przedtem. Zauważył ją i uśmiechnął się. - Daruj sobie - powiedział. - Nie ma mowy. Policjant Duggan dopilnuje, żebyś zaczekał tu, aż powiem ci wszystko, co mam do powiedzenia, jak tylko przywitam się z Mervem i Margaret. - Chloe, nie potrzebuję kazania. - Nie zamierzam wygłaszać kazania. Mam kilka informacji, którymi muszę się z tobą podzielić. Brendan wyglądał na pełnego niedowierzania, ale skinął głową. Potem przeniósł wzrok na Duggana. - Może zeszlibyśmy na dół do kawiarenki i napili się kawy. Chloe dołączy do nas później. - Dobry pomysł - stwierdziła Chloe. - Przyjdę za parę minut. Weszła do szpitalnego pokoju i została ciepło powitana przez Margaret. Merv lekko uśmiechnął się na jej widok. - Jak się czujesz? - zapytała. - Wyzdrowieję - odparł. - Teraz jestem zmęczony, ale wyjdę z tego. - Bardzo się cieszę. - Będzie musiał zrezygnować ze stanowiska dyrektora administracyjnego oświadczyła stanowczo Margaret. - To za ciężka praca dla emeryta. Merv uniósł brew. - Chcesz mnie zabić? Muszę się czuć potrzebny. - To przynajmniej ogranicz czas pracy. Zatrudnij asystenta. Merv już otworzył usta, żeby rozpocząć kłótnię, ale spojrzał na Chloe i zmienił zdanie. 233
- Chloe nie ma ochoty tego słuchać. - W porządku. Chciałam tylko zobaczyć, jak się czujesz, i powiedzieć, że modlę się za was oboje. Została jeszcze parę minut, pogawędziła z nimi, ale zauważyła, że Merva zmęczyła wizyta, pożegnała się więc szybko i zeszła do kawiarenki. Brendan i Sean Duggan czekali tam na nią zgodnie z obietnicą. Wzięła kawę i przysiadła się do nich. Brendan podniósł głowę i spojrzał na Chloe. - Czekam na kazanie. - Nie będzie żadnego kazania. Chcę cię tylko poinformować, że termin upływa jutro o dwudziestej trzydzieści. Czy do tego czasu mógłbyś zachowywać się przyzwoicie? - Skąd wiesz? - Popatrzył na nią ze zdumieniem. - W tym ohydnym e-mailu była ukryta informacja. Data i godzina. A ponieważ posłużono się tego rodzaju szyfrem, o którym nam powiedziałeś, i ponieważ wiedziałeś, że Tom Humboldt obawiał się spisku, może się okazać, że ci ludzie chcą cię usunąć z drogi, bo mógłbyś coś sobie przypomnieć. Brendan już chciał potrząsnąć przecząco głową, ale nagle zrezygnował. - Cóż, to możliwe. - Ojcze... - Chloe nachyliła się i zniżyła głos - ... podejrzewamy, że dzieje się coś naprawdę poważnego. Gorszego niż zabójstwo Steve'a. - Trudno sobie wyobrazić coś gorszego - odparł Brendan, ale zaraz sobie zaprzeczył. - Nie, nietrudno. Nie chcę sobie tego wyobrażać. - Będziesz się zachowywał przyzwoicie? - Spróbuję - odrzekł, patrząc na nią żałośnie. Westchnęła, zdając sobie sprawę, że innej obietnicy nie uda jej się od niego uzyskać, a i ta nie za wiele znaczyła. Zwróciła się więc do Duggana. - Niech pan nie spuszcza tego faceta z oka. 234
Duggan wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Spokojnie. Żaden ksiądz nie zostanie zamordowany, kiedy ja go pilnuję. Mama by mi nie darowała. Brendan zachichotał. - U Irlandczyków zawsze wszystko kończy się na mamie. - To fakt - potwierdził ze śmiechem Duggan. Chloe również się uśmiechnęła. Położyła rękę na ramieniu Brendana. - Posłuchaj mnie, ojcze. Proszę. Tylko do jutra wieczór. - Dobrze. O ile to będzie możliwe. Dała za wygraną. Postanowiła, że będą pilnować Brendana bez jednej przerwy. Dobrze było zobaczyć go takiego, jakim był dawniej, uszczęśliwionego wypełnianiem obowiązków kapłańskich. *** Duggan odwiózł Brendana do kościoła. Chloe wybrała dłuższą drogę, wzdłuż brzegu wyspy, nad wodą, obok prywatnego lotniska. I właśnie kiedy mijała lotnisko Petera O. Knighta, coś wpadło jej w oko. Zahamowała i zjechała na pobocze, niepewna, co właściwie zwróciło jej uwagę. Przeczesała wzrokiem płaski teren pasów startowych i stojące z boku samoloty. Nadal nie miała pojęcia, co zmusiło ją do zatrzymania samochodu. Potem wreszcie to dostrzegła: numer wypisany na ogonie samolotu. I już wiedziała. *** - Nadal nie udało mi się zidentyfikować ofiary - powiedział Phelan Mattowi. Rozesłałem rysopis na wypadek, gdyby nasz nieboszczyk figurował w którymś z rejestrów osób zaginio235
nych, ale ponieważ zginął dopiero kilka dni temu, to może jakiś czas potrwać. - A odciski palców? - zapytał Matt. - Nie mam jeszcze odpowiedzi. - I możesz wcale jej nie otrzymać. - Co masz na myśli? - Phelan pytająco uniósł brwi. - Sam nie wiem, ale dzieje się coś dziwnego. Coś znacznie poważniejszego niż morderstwo popełnione przez narkomana na głodzie. Phelan pociągnął łyk kawy ze styropianowego kubka. - Cóż, już sam fakt, że wszystkie pliki w tym laptopie były zaszyfrowane, daje do myślenia. Rzadko kto potrafi to zrobić. - Chyba że ma coś bardzo ważnego do ukrycia. Pozwól, że wskażę ci pewne powiązania. - Zamieniam się w słuch. Matt usiadł opierając łokcie na kolanach. - Plama krwi w bagażniku samochodu Lance'a Brucona mogła pochodzić od zabitego Steve'a Kinga. W laboratorium uznano to za możliwe, a wiedzieliśmy już wcześniej, że zwłoki Kinga były przewożone, i to nie raz, a dwukrotnie. Przypuszczalnie właśnie w bagażniku samochodu. - Jasne. Kupuję to. - Phelan pociągnął kolejny łyk kawy. - Po ukrzyżowaniu kilkakrotnie grożono proboszczowi, że będzie następny. Poza tym próbowano wplątać go w samobójstwo, które miało miejsce parę lat temu w Norfolk. - Rozumiem. - Phelan kiwnął głową. - Prawdziwe komplikacje pojawiły się jednak kilka dni temu. Przede wszystkim ustaliliśmy, że zarówno ukrzyżowany chłopak, jak i samobójca, zginęli od strzałów z pistoletu kaliber dwadzieścia dwa. Ekspertyzy balistyczne świadczą, że była to ta sama broń. - Cholera. - Phelan wyprostował się na krześle. - Poczekaj, będzie jeszcze lepiej. Do parafii i do diecezji wysłano e-mailem fotomontaż, na którym proboszcz stoi nad ciałem Kinga. Fotomontaż jest raczej marny, nie wygląda 236
przekonująco. Ale... - Mart uniósł palec. - ... w fotografii została ukryta wiadomość. - Jaka wiadomość? - Phelan pochylił się, kompletnie zapominając o kawie. - Zaczekaj. Wygląda na to, że chłopak, który parę lat temu popełnił samobójstwo, wyznał księdzu - temu samemu księdzu, któremu teraz ktoś grozi śmiercią - iż wplątał się w wojskowy spisek, którego uczestnicy kodowali informacje w wysyłanych sobie e-mailem fotografiach. Phelan zrobił wielkie oczy. - Ostatnio przekazano e-mailem zdjęcie, wysłane, zdaniem Jima, z poczty elektronicznej rządu federalnego, w którym znajduje się zakodowana wiadomość. Zaczynasz dostrzegać powiązania? Phelan powoli skinął głową. - I nie jesteśmy w stanie ustalić tożsamości faceta, któremu poderżnięto gardło. - A niemal na pewno był w to zamieszany. - Musimy koniecznie włamać się do jego laptopa. - Mało prawdopodobne, żebyśmy zdążyli na czas. - Na czas? - Zakodowaną wiadomością była data i godzina. Jutro 0 dwudziestej trzydzieści. Nie wiemy tylko, co się ma wydarzyć. - To mi się nie podoba. - Phelan odchylił się na krześle i potrząsnął głową. - Zupełnie mi się nie podoba. Niczego nie macie? - Tylko jedno. Podejrzana broń od dnia samobójczej śmierci tego chłopaka znajdowała się w posiadaniu jego ojca. Ojciec zniknął, ale przypuszczalnie jest tutaj, w Tampie, tak przynajmniej sądzi jego żona. Nie udało nam się jeszcze ustalić miejsca jego pobytu. - Cholera, cholera, cholera! Ojciec samobójcy przypuszczalnie rąbnął Steve'a Kinga, Brucon wywiózł zwłoki samo237
chodem, który wziął z wypożyczalni, posługując się delegacją rządową, a teraz przyszedł e-mail wysłany z adresu rządowego z zakodowaną wiadomością... - Złapałeś, o co chodzi - potwierdził Matt. - Jasno i wyraźnie. Kompletnie mi się to nie podoba. W tę sprawę mogą być zamieszani faceci od tajnych operacji. Zdajesz sobie sprawę, czym to grozi? - Staramy się zapobiec dalszej eskalacji zagrożenia. A mamy czas tylko do jutra wieczór. - Nawet nie wiemy, czego szukamy! Jak w tych warunkach możesz się zabezpieczyć? A może to jednak nic poważnego? - To jest coś poważnego - stwierdził Matt. - Co najmniej dwie osoby zginęły, a jeszcze jedna może zginąć. - Pierwsze to było samobójstwo. - Jestem gotów założyć się o całą swoją pensję, że nie - powiedział Matt ponurym głosem. - Co bynajmniej nie ułatwi nam zapobieżenia nieznanemu zagrożeniu. Potrzebujemy więcej informacji. Zadzwonił telefon Matta, który po krótkiej rozmowie zwrócił się do Phelana: - No to już wiemy czego szukać. - To znaczy? - Na zdjęciu był zakodowany numer. Moja znajoma odkryła właśnie, co to jest. - Tak? - To numer umiejscowiony na ogonie samolotu.
ROZDZIAŁ 21 Wszystko zostanie zrealizowane zgodnie z wcześniejszym planem - oznajmił mężczyzna z cygarem - Wszystko. - Chyba nie zrozumiałeś - odparł drugi mężczyzna. - Ktoś wie, co jest grane. Ktoś śledził Lance'a, kiedy porzucił zwłoki w alejce, zabrał je i zawiesił na krzyżu w kościele. Potem Lance zginą}. To mi się nie podoba. Możemy zmienić plan. - Nie możemy. Lance wysłał już rozkazy. - A jeśli ktoś śledził Lance'a w drodze do nas? Mężczyzna z cygarem potrząsnął głową. - Nie ma mowy. A nawet gdyby, nasze kontakty są w pełni legalne. Możemy je bez trudu wytłumaczyć. Lance działał na własny rachunek. Drugi mężczyzna westchnął. - Zgoda. - Jeśli tak się tym gryziesz, mogę cię wysłać za granicę. Ulokuję cię w komórce wywiadu jednej z ambasad. Mężczyzna zawahał się. - Nie chcę tylko, żeby nasz plan spalił na panewce. Gdyby wyszło na jaw, że ta akcja nie została zaplanowana przez grupę terrorystyczną... Palacz potrząsnął głową ze zniecierpliwieniem. - Zapewniam cię, że dołożyliśmy wszelkich starań, żeby tej akcji nie sposób było nam przypisać. To będzie wyglądało na atak zagranicznych terrorystów i nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby myśleć inaczej. - Może. - Zresztą, mogą sobie myśleć, co im się żywnie podoba. Nie zdobędą dowodów. Rzecz w tym, że jeśli nie nasilimy wojny 239
z terroryzmem, jeśli nie wystąpimy zbrojnie przeciwko wszystkim państwom rządzonym przez radykalnych fundamentalistów, to nasz kraj nigdy nie będzie bezpieczny. Musimy zniszczyć to gniazdo drapieżników. - Wiem. - Więc wszystko jasne. Kiedy mamy lot? - Za godzinę powinniśmy wyruszyć na lotnisko. - Dobrze. Cieszę się z powrotu do Waszyngtonu. Drugi mężczyzna przez kilka minut siedział pogrążony w myślach. - Wiesz, zawsze chciałem pojechać do Anglii. - Masz to jak w banku. Poślę cię do tamtejszej ambasady. Mężczyzna kiwnął głową i uśmiechnął się. - Ruth, moja żona, będzie zadowolona. - Na pewno. Mężczyźnie, któremu marzył się pobyt w Anglii, nawet nie przeszło przez myśl, że właśnie podpisał na siebie wyrok śmierci. Mężczyzna z cygarem odwrócił się do okna i w zamyśleniu wypuszczał z ust kłęby dymu. Dlaczego oni wszyscy okazywali się tacy słabi? Wcześniej czy później zaczynali się łamać. Zaczynali się bać. A kiedy tracili spokój, stawali się niepotrzebni. Nie można ufać człowiekowi, który się zastanawia, gdzie się ukryć. To bardzo proste. Śmierć Lance'a była szczęśliwym zrządzeniem opatrzności, bo nie musiał go likwidować. Ale ten człowiek, który przez wiele lat był jego najbliższym współpracownikiem... Cóż, katastrofa samolotu powinna załatwić sprawę. Albo wypadek samochodowy. Dopiero po powrocie do Waszyngtonu, bo policja w Tampie będzie przez pewien czas cholernie podejrzliwa. 240
* ** - FAA sprawdza w rejestrach ten numer na ogonie samolotu - powiedział Matt, kiedy spotkał się wieczorem z Chloe. - Czy nasz krnąbrny ksiądz zgodził się zachowywać przyzwoicie do końca jutrzejszego dnia? - Owszem. - Dzięki Bogu za tę drobną łaskę. - Oparł się ze znużeniem o swój samochód. Znowu znaleźli się na parkingu kościoła św. Symeona. Tym razem wokół nich pełno było samochodów, bo równocześnie odbywała się lekcja religii i próba chóru. Brendan pomachał im przed chwilą, przechodząc obok nich w drodze do sali parafialnej. Chloe uśmiechnęła się na widok Duggana, nie odstępującego księdza na krok. - Duggan go przypilnuje - powiedziała Mattowi. - Dopóki pełni tutaj straż. - Matt niecierpliwym gestem przeciągnął ręką po włosach. - Ile czasu może im zająć ustalenie numeru? - W tym kraju zarejestrowano mnóstwo samolotów. - Jest również mnóstwo komputerów. Byłoby dobrze, gdyby nie ograniczali dostępu do rejestrów. Oczywiście, doskonale rozumiem, dlaczego nie chcą, żeby jakiś Tom, Dick czy Harry mógł się dobrać do tych danych. Chloe, która była równie zniecierpliwiona, jak Matt, podeszła do niego i wzięła go za rękę. Drgnął lekko, potem spojrzał na nią. Uścisnęła jego palce w nadziei, że zostanie to odczytanie jako gest mający mu dodać otuchy. Ze zdumieniem stwierdziła, że i ją samą ten gest uspokoił. - Kiedy to wszystko się skończy, koniecznie musimy wybrać się razem na obiad oświadczył. - Dobrze, Matt. - Dlaczego mnie wtedy odepchnęłaś? - Bo za bardzo bolało. Wszystko za bardzo bolało. - Westchnęła i pochyliła głowę. Chodziło nie tylko o moje małżeńst241
wo i to, co mąż ze mną wyprawiał. Również o to, że moi przyjaciele, koledzy, dosłownie wszyscy uwierzyli, że go zabiłam. Nikt z nich nie miał najmniejszych wątpliwości co do mojej winy. - Poza mną. - Poza tobą. - Nie możesz przez całe życie uciekać od uczuć. - Wiem. Zaczyna to wreszcie do mnie docierać. Nie zdołałam opanować emocji, kiedy zginął Steve King. Nie jestem w stanie zachować obojętności, gdy ojciec Brendan ryzykuje. Możliwe, że zacznie mi zależeć również na innych sprawach. - To zabrzmiało obiecująco. Chloe uniosła głowę i uśmiechnęła się olśniewająco, bez śladu smutku czy chłodu. Ale tylko na krótką chwilę. Proza życia nie dała na siebie zbyt długo czekać. Zadzwonił telefon Matta. - Tak. Tak? Jak mógłbym się z nim skontaktować? - Wyjął z kieszeni notes, odwrócił się i rozłożył go na masce samochodu. Z kieszeni na piersi wyciągnął długopis. - Daj mi to jeszcze raz. Tak. Tak... Dobrze, mam to. - Przerwał połączenie i odwrócił się do Chloe. - Samolot z naszym numerem należy do kompanii lotniczej z Marylandu, Vreeland Aviation - wyjaśnił. I natychmiast zaczął wystukiwać numer telefonu. Po chwili zaklął. - Zamknięte do jutra do siódmej rano. - O tej porze możemy już tam być. - Owszem, ale czy zdążymy wrócić tutaj na czas? - Najaki czas?Nie wiemy nawet, co ani gdzie ma się wydarzyć. - To prawda. - Matt znowu przeciągnął ręką po włosach. - Dobrze, jedźmy. Pojechali prosto na lotnisko. * ** Jutro, obiecywał sobie Wayne Humboldt. To był ostatni dzień pobytu tego przeklętego księdza w parafii. Ostatni dzień, zanim diecezja wyśle go w inne miejsce. 242
Przez cały dzień Wayne'owi nie udało się zbliżyć do księdza, ponieważ gliniarz, po prostu przykleił się do jego boku. Jednak wreszcie gliniarz będzie musiał odejść, a wtedy on dopadnie Brendana. Znajdzie sposób. Trzeba szybko wymyślić ten sposób. *** Mężczyźnie brakowało nieodstępnego cygara; był wściekły, że na pokładach samolotów wprowadzono zakaz palenia. To go wprawiało w rozdrażnienie, a on nie cierpiał być rozdrażniony. Obok siedział jego współpracownik, kompletnie nieświadom, że jego los był przesądzony. Zabawne, że ksiądz pojawił się w Tampie akurat w tym czasie. Zorientował się, że to zaniepokoiło Lance'a, który obawiał się, iż ksiądz wiedział wystarczająco dużo, by im przeszkodzić. On sam był jednak odmiennego zdania. Kiedy człowiek postępuje właściwie, cały świat zdaje się współdziałać. Ksiądz pojawił się tam, aby wszystko zostało jednocześnie i ostatecznie rozwiązane. Tak więc operacja nie mogła zostać odwołana. Bóg był łaskawy. *** Chloe i Matt wylądowali na lotnisku Baltimore-Washington International o wpół do piątej rano. Odnalezienie Vreeland Aviation nie sprawiło im trudności. Lokalne lotnisko było oddalone zaledwie o dwadzieścia minut drogi od zamożnej dzielnicy Baltimore. Samoloty wszelkich typów były ustawione na placu manewrowym. Dotarli tam o szóstej rano i czekali, by ktoś pojawił się w hangarze firmy Vreeland. Oboje zdołali zdrzemnąć się trochę w czasie lotu, mieli jednak za mało snu i Chloe kleiły się oczy. Głowa jej sama opadała, ale wtedy budziła się gwałtownie. 243
- Może prześpimy się trochę w drodze powrotnej - powiedział Matt. - Może tak, a może nie. - Miała przeczucie, że raczej nie spodoba im się to, czego się dowiedzą. Mało rozmawiali, bo oboje byli wyczerpali i spięci. Chloe pomyślała, że ten dzień nieprędko się dla nich skończy. Za pięć siódma przed budynkiem Vreeland Aviation zatrzymał się samochód. Wysiadł z niego mężczyzna w dżinsach i kurtce lotniczej i ruszył do drzwi. - Idziemy - powiedział Matt. Kiedy podeszli, mężczyzna odwrócił się do nich twarzą. Klucze wypadły mu z ręki, wyglądał na przestraszonego. Chloe pomyślała, że po 11 września pewnie większość kompanii lotniczych zrobiła się trochę nerwowa. - Czym mogę państwu służyć? Matt pokazał mu odznakę policyjną. - Detektyw Diel z policji w Tampie. Chcemy zadać panu kilka pytań na temat samolotu zarejestrowanego "w pańskiej firmie. Mężczyzna wahał się tylko przez chwilę. - Bob Waterson, właściciel firmy. Proszę wejść. Zrobię kawy i pogadamy. Wydaje mi się, że oboje tego potrzebujecie. - Dzięki - powiedział Matt. - Lecieliśmy przez całą noc. - To widać. - Waterson błysnął szerokim uśmiechem. Biuro sprawiało miłe wrażenie, było dobrze wyposażone jak przystało na bogate przedmieścia metropolii. Waterson natychmiast zajął się parzeniem kawy w eleganckim ekspresie. - Czym właściwie zajmuje się Vreeland Aviation? - Wszystkim po trochu. Kompania należała do mojego dziadka, Elmera Vreelanda. Założył ją zaraz po pierwszej wojnie światowej. Od tego czasu jest prowadzona przez rodzinę. Zaczęło się od opylania pól i nauki pilotażu. Nadal zresztą szkolimy pilotów, ale nie zajmujemy się już agrolotnictwem. Mamy też grupę pilotów, latających na czarterach i wypożycza244
my samoloty wykwalifikowanym pilotom. A społecznie zapewniamy transport organów do przeszczepów. To chyba wszystko. - Całkiem sporo - zauważyła Chloe. - Pewnie jest pan dumny z historii swojej firmy. - Owszem, jesteśmy dumni. - Kawa zaczęła kapać do dzbanka, a Waterson usiadł naprzeciw nich po drugiej stronie biurka. - Cała rodzina w ten czy inny sposób jest związana z firmą. Jesteśmy jedną z niewielu kompanii lotniczych, która przetrwała trudny okres po ataku na World Trade Center. - Założę się, że przewoziliście wiele sławnych osób. - W tej dziedzinie obowiązuje mnie pełna dyskrecja - odparł Waterson z uśmiechem. Chloe roześmiała się głośno. Matt wyjął z kieszeni karteczkę, którą podsunął Water-sonowi. - Poznaje pan ten numer? - Cholera, tak. To jedna z moich dwusilnikowych cessn. Wypożyczona facetowi... Wydzierżawiona... - Wstał i podszedł do szafy z aktami. Wyciągnął szufladę i wyjął z niej teczkę. Wrócił do biurka i otworzył akta. - Mam, wypożyczyłem ją Lance'owi Bruconowi osiemnaście dni temu. Chloe i Matt wymienili spojrzenia. Chloe wydawało się, że strumyczek lodowatej wody spływa jej wzdłuż kręgosłupa. - Powiedział, do czego potrzebny mu samolot? - zapytał Matt. - Mówił, że na wakacje z rodziną. Miał lecieć do Kentucky, Teksasu, Luizjany i wreszcie do Orlando. Z żoną i dwójką dzieci. - Na kiedy przewidywał powrót? Waterson podniósł wzrok. - Pojutrze. Chloe pochyliła się. - Podał panu adres domowy? - Nie wiem, czy powinienem... - Waterson zawahał się. - Jesteśmy zobowiązani do dyskrecji. Moi klienci nie byliby 245
zadowoleni, gdybym każdego informował o ich miejscu zamieszkania. - Może pańskiemu sumieniu ulży inf ormacj a, że Lance Brucon został cztery dni temu zamordowany w Tampie? - zapytał Matt. * ** Po piętnastu minutach znaleźli się przed wielkim domem usytuowanym na ogrodzonym polu golfowym. Odznaka Matta umożliwiła im wejście na teren osiedla. Światła były zapalone, na podjeździe stał samochód. Za zaciągniętymi zasłonami były widoczne ludzkie sylwetki. Razem weszli po schodach i stanęli pod drzwiami. Otworzyła im zaspana kobieta. - Tak? Matt pokazał jej odznakę policyjną. - Czy to rezydencja Lance'a Brucona? - Przykro mi - odparła kobieta. - Pewnie podano wam zły adres. To rezydencja Mayerów. - A może przypadkiem zna pani Lance'a Brucona? Albo kogokolwiek noszącego nazwisko Brucon? Potrząsnęła głową. - Niestety nigdy nie słyszałam tego nazwiska. - Przepraszam, że panią niepokoiliśmy. Musieliśmy dostać złe informacje. Uśmiechnęła się blado i zamknęła drzwi. Z głębi domu dobiegał płacz małego dziecka. Razem wsiedli do samochodu i Matt natychmiast wyjął telefon komórkowy. - Phelan? Tak, wiem, że jest bardzo wcześnie. Słuchaj, musisz zmontować grupę do zadań specjalnych. Trzeba przeszukać wszystkie lotniska w promieniu kilku godzin lotu od Tampy i znaleźć samolot o tym numerze, który ci wczoraj pokazywałem. Tak, to numer wypisany na ogonie samolotu. Wynajętego przez Lance'a Brucona. 246
Rozłączył się i natychmiast zadzwonił ponownie. - Mówi detektyw Matt Diel ż policji w Tampie. Proszę o połączenie z waszą komórką antyterrorystyczną. - Czekając na rozmowę, spojrzał na Chloe. - Dzwonię do FBI. - Po chwili relacjonował już w skrócie to wszystko, czego się dowiedzieli. Wreszcie zakończył i wyłączył telefon. - No, dobrze. Wracajmy do Tampy, żeby sprawdzić, czy udało się znaleźć ten cholerny samolot. * ** Dominie zatrzymał się pod drzwiami Brendana i zapukał. - Proszę. Wszedł do małego pokoju i usiadł na jedynym wolnymkrześle. - Jak się czujesz? - zapytał. - W porządku. - Brendan wzruszył ramionami. - Moi strażnicy zapewniają, że dziś wieczorem będę wolny. Mam nadzieję, że się nie mylą. - Te ograniczenia doprowadzają cię do szału, prawda? - To niełatwe. - Brendan odchylił się na krześle, aż ostrzegawczo zatrzeszczało. - Nie. - Dominie złożył ręce i westchnął. - Muszę ci coś wyznać. Brendan kiwnął głową. - Proszę. - Monsignore Crowell przysłał mnie tutaj, żebym cię szpiegował. Brendan uniósł w górę brwi i zachichotał. - Chłopie, ależ musiał być rozczarowany. Bo niby jak miałbym narobić sobie kłopotów, skoro nie mogę nawet wyjść za próg? Dominie odpowiedział mu uśmiechem, ale nie było w nim radości. - Wolałem, żebyś o tym wiedział. Chcę ci również powiedzieć, że poinformowałem go, iż moim zdaniem bardzo się co do ciebie pomylił. Od tej pory nie rozmawiałem z nim. 247
- Szkoda. Dla mojego dobra zrobiłeś sobie potężnego wroga. - Nie, dla swojego własnego dobra. Powiedziałem prawdę i postąpiłem właściwie. I wcale tego nie żałuję. Brendan uśmiechnął się smutno. - Pewnie nie wrócisz już do swojego gabinetu w siedzibie diecezji. - Możliwe, że nie. - Dominie wzruszył ramionami. - Właściwie to mam nadzieję, że nie. Zaczynam kochać pracę w parafii. - A parafia zaczyna kochać ciebie. - W każdym razie przyszedłem prosić cię o wybaczenie. - Nie mam ci nic do wybaczenia, Dom. Zupełnie nic. Nie zrobiłeś nic złego. Diecezja wysłała cię z misją i przyjechałeś tutaj, żeby ją uczciwie wypełnić. I moim zdaniem właśnie to zrobiłeś. - Nadal czuję się winny. Nie byłem wobec ciebie szczery. Brendan pochylił się i krótko uścisnął rękę Dominica. - Czytałeś ostatnio Biblię? - Ciągle ją czytam - odparł trochę zdumiony Dominie. - W takim razie odśwież moją pamięć i przypomnij mi, w którym miejscu nakłada się na nas obowiązek informowania wszystkich o wszystkim. - Ale i tak okazałem się krętaczem - mruknął Dominie, ale już z uśmiechem. - Nie, to Crowell jest krętaczem. Ty wykonywałeś normalną, uczciwą pracę. A gdybyś po przyjeździe tutaj stwierdził, że jestem pedofilem? Czy wówczas miałbyś wyrzuty sumienia, że nie poinformowałeś mnie o celu swojej misji? - Nie - przyznał Dominie. - Racja, ale i tak czuję się winny. - To tylko strata energii emocjonalnej. Wyspowiadałeś się, ja cię rozgrzeszyłem, chociaż moim zdaniem wcale nie potrzebowałeś rozgrzeszenia, a teraz daj już sobie spokój. Pamiętasz to powiedzenie? Kiedy wyznajesz swoje grzechy, Bóg 248
wrzuca je na samo dno głębokiego stawu, a na brzegu umieszcza zakaz łowienia ryb. - Oczywiście, że pamiętam. - Dominie się roześmiał. - Ciągle posługuję się nim przy spowiedzi. - Brendan uśmiechnął się krzywo. Widzisz, Dom, wyrzuty sumienia są potrzebne tylko do tego, żeby uświadomić nam, iż postępujemy niewłaściwie i powinniśmy to zmienić. Potem to już czyste marnotrawstwo. Parafia będzie miała z ciebie o wiele większy pożytek, jeżeli zużyjesz energię na coś innego. - Dziękuję, Brendanie. - Dominie pochylił głowę. - Mam nadzieję, że pozwolą mi tutaj zostać. - Ja również mam taką nadzieję. Wiesz, jak trudno znaleźć księdza, z którym można bez konfliktów mieszkać na jednej plebanii? Słyszałem na ten temat przerażające historie. - Też je słyszałem. No, nie zabieram ci więcej czasu. Pamiętaj tylko, że od tej chwili możesz mi zaufać. - Przez cały czas wiedziałem, że mogę ci zaufać - stwierdził Brendan z uśmiechem. Kiedy Dominie był już przy drzwiach, Brendan go zatrzymał. - Dom? Nie wiem dlaczego, ale czuję niepokój. Mógłbyś mnie wyspowiadać? Dominie odwrócił się do niego z wyrazem troski na twarzy. - Co się dzieje? - Nie wiem. To tylko przeczucie. Jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu... - To dla mnie zaszczyt. - Zawahał się. - Brendanie? - Tak? - Może, biorąc pod uwagę to, co się tu ostatnio dzieje... powinienem udzielić ci ostatniego namaszczenia. Brendan uniósł brwi. - Nie jestem chory. - Ale... - Dominie podszedł bliżej. - Ale być może ocierasz się o śmierć. 249
Brendan wpatrywał się w swoje dłonie, jakby chciał ukryć malujące się na twarzy emocje. Kiedy podniósł głowę, jego twarz była całkiem spokojna. - Dziękuję, Dom. Będę ci wdzięczny.
ROZDZIAŁ 22 Matt podrzucił Chloe do domu. Chciała wziąć prysznic i zmienić ubranie. Obiecał dać jej znać, gdyby udało się zlokalizować samolot. Miała złe przeczucia, bardzo złe przeczucia. Po ataku terrorystycznym na Nowy Jork i Waszyngton złe przeczucia były zrozumiałe, kiedy samolot wynajmował nieistniejący człowiek. Powtarzała sobie, że to mogło być coś całkiem niewinnego. W końcu ten facet podróżował przecież z rządową delegacją. A nawet gdyby był jakimś szpiegiem, to przecież nie już żył. Ale, podobnie jak Matt, nie mogła zapomnieć zakodowanej wiadomości. Ta informacja nie musiała wcale odnosić się do Lance'a Brucona, kimkolwiek był. Mogła dotyczyć kogo innego. I była jeszcze ta ogólnikowa wzmianka o spisku, którą ojciec Brendan usłyszał od Toma Humboldta. Nie, nie wolno zakładać, że to niewinna sprawa. W dodatku Chloe martwiła się bardzo o ojca Brendana. Ta data i godzina mogły dotyczyć jego śmierci. Może właśnie w tym momencie ktoś tropił księdza, żeby zamordować go przed upływem wyznaczonego czasu. Żeby pozbyć się frustracji i zmęczenia Chloe niezmordowanie szorowała się ostrą myjką z włókien roślinnych, aż jej skóra lśniła ognistą czerwienią. Nie chciała dopuścić, by pokonało ją zmęczenie, ale rzeczywiście potrzebowała odpoczynku. Nie będzie z niej żadnego pożytku, jeżeli nie potrafi logicznie myśleć. Owinęła się ręcznikiem, weszła do sypialni i spojrzała na zegar. Zadziwiające. Było już wpół do piątej. Zadzwoniła na 251
plebanię, żeby sprawdzić, czy Brendan zachowuje się należycie. - Przecież obiecałem - powiedział Brendan, kiedy Lucy przełączyła rozmowę. Siedzę tutaj jak grzeczny chłopczyk. - Dobrze. Odbieraj dzisiaj telefony. Wpadnę później na plebanię, ale do tego czasu chciałabym móc cię złapać w każdej chwili. I nie ruszaj się ani na krok z domu, na wypadek gdyby Mattowi udało się czegoś dowiedzieć. - Dobrze - zgodził się Brendan bez targów. - Ale to ostatnia noc. Chloe westchnęła i odłożyła słuchawkę. A potem padła na łóżko, żeby przespać się choć kilka godzin. * ** Matt siedział za biurkiem, niezmordowanie kołysząc nogą, i zastanawiał się, czy niczego nie przeoczył, chociaż nie była to jego sprawa. Federalni rzucili mu tylko kość w postaci zgody na to, by jego zespół nadal polował na samolot, ale nic więcej. Ile rozmów telefonicznych odbył w ciągu ostatniej godziny, od kiedy wrócił do biura? Stracił już rachubę. Zmęczyło go wysłuchiwanie ciągle tych samych obietnic ze wszystkich kolejnych lotnisk: „Tak, jesteśmy w gotowości. Mamy oko na wszystko". Najwyraźniej FBI zmusiło FAA do umieszczenia numeru samolotu na liście poszukiwanych w trybie alarmowym i do wczesnego popołudnia wszystkie lotniska w kraju odebrały tę informację. Matt był piątym kołem u wozu. Co nie powstrzymało go od wydzwaniania do wszystkich lokalnych portów lotniczych. To było jego miasto i jego sprawa. Nie wierzył, że FBI zależało na rejonie Tampa Bay tak jak jemu. Niestety nikt w okolicy nie widział tego samolotu. Co, do diabła? Pewnie się okaże, że niepotrzebnie podniósł alarm... Chociaż FBI zaczęło robić w spodnie ze strachu na wieść o tym, 252
że informacja została przesłana stegnograficznie. Wyglądało na to, że właśnie stegnografią posługiwała się Al-Kaida. Ciekawe. Jak ktoś podróżujący z delegacją rządową mógłby mieć powiązania z Al-Kaidą? Phelan wpadł do pokoju i cisnął faks na biurko Matta. - Rzuć na to okiem. Przyszła odpowiedź na prośbę o identyfikacj ę odcisków palców Lance'a Brucona. Wiadomość była wyjątkowo lakoniczna. „Informacja zastrzeżona. Niezwłocznie zaniechać dochodzenia". Phelan opadł na krzesło obok Matta. - Sprawa zamknięta - stwierdził. - Pif, paf. Nie patrzeć, nie gadać. Jak sądzisz? CIA? - Raczej oddziały specjalne. - Też tak sądzę. Facet miał coś wspólnego z samolotem, którego nikt nie może znaleźć, a służby rządowe każą się nam odczepić. Jestem wprost zachwycony. Chyba pójdę do domu i dla odmiany pobędę trochę z rodziną. Nie wiem tylko, czy jeszcze mnie poznają. - Na pewno. - Ty też możesz już stąd iść - ciągnął Phelan, wstając z krzesła. - Federalni i tak nie pisną ani słówka, nawet gdyby znaleźli samolot. - Nie jestem tego pewien. Phelan roześmiał się z goryczą. - Prawdopodobnie wdepnęliśmy w tajną operację mającą na celu rozpracowanie grupy terrorystycznej. W Tampie mieszkała spora społeczność muzułmańska; federalni bardzo się nią interesowali. Ale to było już dawno. Potem wszystko ucichło. Chyba. - Idź do domu - poradził Phelan. - Wyglądasz na wykończonego. - Tak. Trochę. - Matt odprowadził wzrokiem Phelana. Zadzwonił jego telefon i Matt podniósł słuchawkę. - Diel. 253
- Detektywie, mówi agent specjalny Bruster z FBI. - Cześć. Co jest? - Dostaliśmy telefon z małego lotniska pod Miami. Poszukiwany samolot opuścił to lotnisko około wpół do czwartej i skierował się w stronę Jacksonville. - Znaleźliście go? - W tym problem. Samolot wpadł w burzę na północ od Miami. Pilot zawiadomił przez radio, że został trafiony piorunem i stracił sterowność. Nawet jego przekaźnik diabli wzięli. Potem zniknął z radaru i już się na nim nie pojawił. Sprawdzaliśmy, ale wygląda na to, że wpadł do wody. - Dziękuję za wiadomość. Będziecie nadal mnie informować? - Oczywiście. Nie zamykamy śledztwa. Mamy dobry rysopis pilota. Może dowiemy się o nim czegoś więcej. - Mam nadzieję. - Ja też, detektywie. Ja też. Słowa Brustera brzmiały szczerze, ale kiedy odłożył słuchawkę, Matt zaczął się zastanawiać, czy dla FBI pewne informacje również były zastrzeżone i czy musieli błądzić po omacku tak jak on. Zaczął bębnić palcami o oparcie krzesła, przymknął oczy i czekał. Miał pewność, że to nie koniec. * ** Samolot wylądował na lotnisku Alberta Whitteda w St.Petersburgu o szóstej wieczorem. Alarm został odwołany przez FAA o piątej, więc na wieży nie zawracano sobie głowy sprawdzaniem numeru na ogonie. Nie przejęto się również brakiem przekaźnika. Wielu pilotów amatorów w ogóle go nie miało, a jeśli nawet, to nieczęsto z niego korzystali. Wieża zawiadomiła mechanika, żeby poinformował pilota, iż jego przekaźnik, jeżeli w ogóle istnieje, to nie działa. 254
Pilot gładko posadził cessnę i podkołował, żeby nabrać paliwa. Wysiadł i z uśmiechem wdał się w rozmowę z mechanikiem, który przyszedł powiedzieć mu o niesprawnym przekaźniku. - Przepraszam. Pewnie coś się obluzowało. - Mogę sprawdzić - zaproponował mechanik. - Nie, najpierw sam skontroluję elektrykę. Jak się zorientuję, co nawala, poproszę pana o pomoc. - Jasne. - Mechanik przywykł, że piloci nie chcieli płacić za naprawy, jeśli sami mogli poradzić sobie z awarią. - Fajny samolot - powiedział i poklepał bok cessny. - Tak, podoba mi się. Wynająłem go. To tłumaczyło, dlaczego facet nie chciał płacić za naprawę przekaźnika. - Myśli pan o kupnie samolotu? - zapytał mechanik. - Chciałbym. Ale nie, wyskakuję nad wodę tylko w czasie wakacji. - Długo tu pan zostanie? - Nie. Tylko parę godzin. Wieczorem muszę być w Jacksonville. Mechanik skinął głową i odszedł. Po drodze rzucił okiem na numer na ogonie samolotu. Wydał mu się znajomy. Po powrocie do biura położył nogi na stole i oddał się rozmyślaniom o obiedzie, który przygotowała w domu Judy. Obiecała mu pieczonego indyka z dodatkami na urodzinowy obiad i nie mógł się już doczekać, kiedy go spróbuje. Ale nad wizją indyka z sosem i dodatkami zaczął stopniowo brać górę obraz cyferek na ogonie cessny. Wreszcie sięgnął po przysłane wcześniej powiadomienie o alarmie i serce podskoczyło mu na widok numeru. Natychmiast sięgnął po telefon i zadzwonił na wieżę. - Alarm został odwołany o piątej - powiadomiła go wieża. - Dobrze. Dziękuję. - Mechanik wrócił do marzeń o sosie żurawinowym. Na myśl o indyczej piersi pociekła mu ślinka. 255
Kontroler lotu, który odebrał jego telefon, zaczął się martwić. Patrzył na stojącą na pasie startowym cessnę, która właśnie tankowała paliwo. Dlaczego ogłoszono alarm i potem go odwołano? Przypomniał sobie rozmowę telefoniczną z detektywem z Tampy, który wydał mu się bardzo zaniepokojony. Wahał się przez chwilę, ale w końcu sięgnął po telefon i wykręcił pozostawiony przez policjanta numer. Przekazanie informacji nie mogło przecież nikomu zaszkodzić. Jeśli popełniono jakąś pomyłkę, to mu po prostu powiedzą. W dole pilot cessny wypełniał plan lotu do Jacksonville, czas odlotu: 20.15. * ** Dzwonek telefonu tak niespodziewanie wyrwał Matta z drzemki, że o mało nie przewrócił krzesła. To zabawne^ pomyślał jeszcze w półśnie. Pewnie inne telefony dzwoniły w pokoju już nieraz, ale tylko dzwonek własnego sprawił, że się ocknął. W pokoju na posterunku było prawie pusto. I cicho. Nadeszła pora obiadowa, a nawet policjanci muszą czasem coś zjeść. I iść do domu, do rodziny. Chyba że, oczywiście, pracowali nad świeżą sprawą. Przetarł oczy i sięgnął po telefon. - Diel. - Detektyw Diel? Mówi Carl Kessler z lotniska Alberta Whitteda. Dzwonił pan poprzednio w sprawie cessny o pewnym numerze na ogonie. - Tak jest. - Widzę, że alarm został odwołany. Czy to była pomyłka? - Nie. Ten samolot runął do morza na północ od Miami. - Niemożliwie - oświadczył Kessler - bo stoi właśnie na naszym pasie startowym. 256
- Jest pan pewien? - Matt kurczowo zacisnął palce wokół słuchawki. - Nie widzę stąd dokładnie numeru, ale jeden z mechaników powiedział, że to ten. - Dziękuję, panie Kessler. Już jadę. Gdy tylko się rozłączyli, Matt zaczął dzwonić do lokalnej placówki FBI. Wystukał kilka cyfr i odłożył słuchawkę. Możliwe, że na lotnisku pomylili numer na ogonie. Przecież federalni twierdzili, że Miami poinformowało, iż samolot wpadł do oceanu. Z drugiej strony... Odepchnął od siebie tę myśl, nie chciał jej nawet formułować. Ale i tak mu się narzuciła. A jeśli federalni go okłamali? Podjął decyzję. Pojedzie na lotnisko i sam sprawdzi. Jeśli okaże się, że to ten samolot, podniesie alarm i zawiadomi wszystkich od FBI po Gwardię Narodową. Ale dopóki nie zobaczy na własne oczy, że na pasie lotniska Whitteda stoi poszukiwany samolot, nie będzie do nikogo dzwonił. * ** Chloe uniosła jedną powiekę i zerknęła na stojący przy łóżku zegar elektroniczny. Siódma dziesięć. Rano czy wieczorem? Potem ogarnęła ją fala paniki wielka jak tsunami. A jeśli przespała całą noc? Usiadła gwałtownie i rozejrzała się skonsternowana. Na zegarze paliła się mała lampeczka. To chyba świadczyło, że był wieczór, prawda? Tak, prawda. Z ulgą sięgnęła po telefon, żeby zadzwonić do Brendana i sprawdzić, czy nadal jest grzeczny. Nikt nie odbierał. Po czterech sygnałach włączyła się poczta głosowa operatora telefonicznego, czyli księdza nie było w pobliżu i nie mógł odebrać telefonu. 257
Odczekała pięć minut na wypadek, gdyby był w łazience i zadzwoniła znowu. Bez skutku. Wyskoczyła z łóżka i zaczęła się ubierać. *** Bywały chwile, kiedy Matt dochodził do wniosku, że cała powierzchnia Ziemi to jeden wielki parking przechodzący gdzieniegdzie w szosy. 1-275, prowadząca wprost do St. Petersburga znajdującego się po drugiej stronie zatoki, zakorkowała się przy wjeździe na most Howarda Franklanda. Samochody posuwały się do przodu, za wolno jednak jak na gust detektywa. Nerwowo bębnił palcami w kierownicę, zastanawiając się, co najlepszego zrobił. W końcu jeżeli chodziło o tajną operację, którą rząd federalny postanowił przed nim ukryć, to co mu, do licha, przyjdzie z odnalezienia samolotu na lotnisku Whitteda? Gdyby próbował zapobiec startowi, po prostu zostałby usunięty. A pilot nic by mu nie powiedział. Matt mógł nawet stracić pracę. Jednak Lance Brucon miał coś wspólnego ze śmiercią Ste-ve'a Kinga, a ktoś próbował obciążyć tą śmiercią - jak również wcześniejszą - Brendana. Matt miał już tego kompletnie dosyć. Musiał się dowiedzieć, o co toczy się gra, nawet gdyby przyszło mu zapłacić utratą pracy. *** Dominie wyszedł tuż przed siódmą, żeby złożyć kilka wizyt domowych. Powiedział, że przed jedenastą powinien wrócić. Brendan, który cały dzień zajmował się papierkową robotą, doszedł do wniosku, że już więcej tego nie zniesie i postanowił posiedzieć przed telewizorem w saloniku na tyłach domu, gdzie nigdy nie zaglądali goście, i pogapić się na głupawe sitcomy, a może programy przyrodnicze. 258
Przyrodnicze, zdecydował. Na jednym z kanałów pokazywano program o wilkach. Lubił zwierzęta. Ludzie uważali, że zwierzęta nie posiadają duszy, ale Brendan był odmiennego zdania. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że kiedy trafi do nieba, znajdzie w nim wszelkie rodzaje zwierząt, szczególnie psy. Co do kotów nie miał całkowitej pewności. Ta myśl rozbawiła go jako wspomnienie z czasów, gdy miał kota imieniem Paląk, nazwanego tak z powodu krzywych łap. Pałąkbył najbardziej niezależnym stworzeniem, jakie kiedykolwiek chodziło po ziemi i gdyby tylko spróbował go pogłaskać, zostałby natychmiast podrapany do krwi. Pałąk przychodził i odchodził według własnego widzimisię, aż pewnego dnia nie wrócił w ogóle. Matka tłumaczyła Brendanowi, że taka jest kocia natura. Koty kierowały się wyłącznie własnym kaprysem. Pałąk, twierdziła, przeniósł się zapewne o kilka ulic dalej, do innej rodziny. To tłumaczenie było o wiele lepsze dla siedmiolatka niż powiedzenie prawdy, że Pałąk wpadł najprawdopodobniej pod samochód. Od tamtej pory Brendan nie darzył kotów zaufaniem. Był ciekaw, czy Dom miałby coś przeciwko obecności psa na plebanii. W końcu Brendan był przecież proboszczem u św. Symeona i mógł tu pozostać, jak długo pragnął. Chyba że monsignore Crowell znalazłby powód, żeby się go stąd pozbyć. Brendan odrzucił tę myśl i skupił się na programie o wilkach. Były właściwie nieśmiałymi zwierzętami, co się Brendanowi w nich podobało. Owszem, musiały zabijać, ale, w przeciwieństwie do ludzi, zabijały wyłącznie po to, żeby przeżyć. Nagle dobiegł go z tyłu dźwięk, ale nie zdążył nawet drgnąć, kiedy coś zimnego dotknęło jego szyi. - Nie ruszaj się, klecho - dobiegł go ochrypły głos - bo zginiesz. 259
* ** Po drugiej stronie mostu, za skrzyżowaniem z Fourth Street, sznur samochodów ruszył z większą prędkością. Matt odprężył się. Spojrzenie na zegar na desce rozdzielczej pozwoliło mu się zorientować, że do wpół do dziewiątej zostało jeszcze masę czasu. Zdąży sprawdzić numer na ogonie samolotu i poszukać pilota. Zdąży nawet poprosić o pomoc policję z St. Petersburga, jeśli okaże się to konieczne. Do licha z federalnymi! Dowiedzą się, kiedy już będzie po wszystkim.
ROZDZIAŁ 23 Mężczyzna obszedł fotel, trzymając broń wycelowaną w Brendana. Zbliżał się do sześćdziesiątki i niewątpliwie nie należał do czerstwych sześćdziesięciolatków. Siwe włosy były przerzedzone, a skóra miała niezdrowy, blady odcień. Ręka trzymająca broń drżała. To był mały pistolet, który bez trudu mieścił się w kieszeni. Brendanowi jednakże wydał się bardzo groźny. - O co chodzi? - wykrztusił, kiedy mężczyzna stanął z nim twarzą w twarz. - O, dowiesz się - stwierdził gorzko mężczyzna. - Zamierzam bardzo dokładnie ci wyjaśnić, o co mi chodzi. - Dobrze. Zechciałby pan usiąść? Napije się pan kawy? Mężczyzna był wyraźnie zaskoczony. Nie takiej reakcji oczekiwał. - Nie boisz się? - Oczywiście, że się boję - przyznał Brendan. - Postrzał na pewno boli. - Umieranie także boli. - Tego się nie boję. - Czego się nie boisz? - zapytał wstrząśnięty mężczyzna. - Umierania. Umieranie to wspaniała rzecz. To narodziny do lepszego życia, do życia z Bogiem. Czy spędził pan kiedykolwiek trochę czasu przy umierających? Ja tak. Kompletnie wytrącony z równowagi mężczyzna opadł na fotel naprzeciwko Brendana, trzymając broń wycelowaną w księdza. - Opuszczanie ciała bywa niekiedy procesem bardzo bolesnym - ciągnął Brendan. Niestety, przyczynia się do tego 261
współczesna medycyna, czasami przedłużając agonię w nieskończoność. Ale w chwili zbliżania się śmierci... ci ludzie, którzy mieli szczęście zachować przytomność, zdają się widzieć czekający ich cudowny świat. Ci, którzy mogą mówić, czasami o tym opowiadają. Mówią, że widzą Jezusa albo światło lub witających ich zmarłych członków rodziny. I ogarnia ich ogromny spokój. - Pieprzysz. Brendan drgnął. - Nie spodziewałem się, że pana przekonam. Ale wiem, co widziałem i słyszałem. Nawet gdybym tego nie widział i nie słyszał, i tak nie bałbym się śmierci. - Dlaczego? - Bo wierzę w naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa. A on obiecał mi życie wieczne. Człowiek z pistoletem przyglądał mu się z niedowierzaniem. - Czy przeszkadzałoby panu, gdybym wyłączył telewizor? - zapytał Brendan. Lepiej bym pana słyszał. Muszę sięgnąć po pilota. Pistolet poruszył się, wskazując księdzu, że może się ruszyć. Ostro zadzwonił telefon. Człowiek z bronią podskoczył, ale Brendan nawet nie drgnął. - Proszę nie przejmować się telefonem - powiedział - Połączenie odbierze za mnie poczta głosowa. Ludzie są do tego przyzwyczajeni. Mężczyzna zaczynał się pocić, ale nic w jego twarzy nie wskazywało na to, by jego determinacja słabła. Brendan modlił się w milczeniu i czekał. Nie prosił Boga o ratunek dla siebie, a o wybaczenie dla tego biednego, udręczonego człowieka. W pewnym stopniu był nawet zaskoczony własnym spokojem w obliczu zagrożenia. Nie opuszczał go spokój, który spłynął na niego w chwili, gdy postanowił spełniać obowiązki duszpasterskie pomimo pogróżek, spokój, który wypełnił jego serce, gdy przyjął z rąk Dominica ostatnie namaszczenie. 262
Człowiek z pistoletem milczał. Cisza się przedłużała. Najwyraźniej nie szło mu tak łatwo, jak się spodziewał. - Czy zechciałby pan się ze mną pomodlić? - zapytał Brendan. Te słowa przypomniały mężczyźnie o jego zamiarach. - Nie! Jesteś diabłem wcielonym! Dlaczego miałbym się z tobą modlić? W tym momencie Brendan poczuł szarpiący wnętrznościami strach i zrozumiał, że nie będzie mu dane umrzeć w spokoju. Wola przetrwania jeszcze w nim żyła. - Dobrze - powiedział, opanowując strach. - Proszę mi powiedzieć, dlaczego pragnie pan mnie zabić? * ** Kiedy samolot został zatankowany, Victor zapłacił kartą kredytową, wziął taksówkę i pojechał do miasta coś zjeść. Właściwie wcale nie był głodny. Prawdę mówiąc, nie byłby w stanie przełknąć nic poza czystą wodą. Już od wielu godzin odkąd opuści} Miami, czuł suchość w ustach i szczerze wątpił, by cokolwiek mogło zaspokoić jego pragnienie. Ale nie powinien, kręcić się po lotnisku. Musiał oderwać myśli od czekającego go zadania. I musiał zachowywać się w sposób niewzbudzający podejrzeń. Zwracano mu na to uwagę. Powinien zachowywać się całkiem normalnie. Normalnie aż do bólu, jak to określił jego mocodawca. Jak zwyczajny, cieszący się życiem facet. Zamiast kręcić się po lotnisku i zwracać na siebie uwagę, bo po zatankowaniu samolotu nie miał już nic do roboty, postanowił usprawiedliwić opóźnienie odlotu niebudzącą podejrzeń wyprawą do knajpy. Był zaskoczony, że wybrano go do tej misji. Nie był przecież nikim szczególnym. Mieszkał w tym kraju od wielu lat, od czwartego roku życia, i aż dziw, że mu zaufano. 263
Przez pewien czas pętał się przy tej organizacji, szukając celu w życiu. Nigdy jednak nie myślał o męczeństwie. Do czasu gdy mu je zaproponowano. Jak mógłby odmówić? Natychmiast poczuł się kimś ważnym, uznał, że było mu to przeznaczone. Miał wrażenie, że wskazał go palec Boga, który wyróżnił go spośród wszystkich istot ludzkich na całym świecie i powiedział: - Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym. I oto nadeszła długo oczekiwana chwila. Zabraniał sobie ciągłego zerkania na zegarek, żeby nie zdradzać zniecierpliwienia. Żeby nie zdradzać lęku. Męczennicy nie znali strachu. Trwożne podszepty były dziełem szatana. Powiedziano mu o tym i musiał znaleźć w sobie dość siły, by odeprzeć te podszepty. Potknął się tylko raz, kiedy wysiadając z taksówki, zerknął na zegarek. Piętnaście po siódmej. Miał dość czasu, żeby napić się czegoś zimnego i może zjeść kawałek ciasta, żeby dodać sobie energii. Musiał starannie wyliczyć czas powrotu na lotnisko, by od razu wsiąść do samolotu i o ósmej piętnaście pokołować na pas startowy. - Zgraj to w czasie - mówiono. Jak dotąd wszystko poszło gładko. Poza wścibskim mechanikiem, który chciał naprawiać jego przekaźnik. Ale i z tym nieźle sobie poradził, mechanik z całą pewnością niczego nie podejrzewał. Zresztą, dlaczego ktokolwiek miałby coś podejrzewać? Nikt nie wiedział, co się święci, a gdyby nawet, to przecież wszyscy byli pewni, że jego samolot runął do oceanu w chwili, gdy pozbył się przekaźnika i zniknął z ekranu radarów. To był sprytny pomysł jego zleceniodawcy. - Wprowadź ich w błąd - powiedział mu. - Na wypadek gdyby ktoś powziął podejrzenia. Będą zdezorientowani. I to właśnie zrobił. 264
Usiadł przy ladzie i zamówił dużą colę i kawałek ciasta. Znów spojrzał na zegarek. Za piętnaście minut powinien wezwać taksówkę na lotnisko. Żaden problem. Podniósł widelczyk i stwierdził, że ręce mu się trzęsą. Szybko opuścił dłoń i rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy ktoś to zauważył. Stojąca za ladą kelnerka obrzuciła go bacznym spojrzeniem, ale wróciła do rozmowy z klientem. Powinien być bardziej opanowany. Poza tym istniała przecież szansa, że wcale nie zginie. Niezbyt wielka szansa, ale jednak. Obrona przeciwlotnicza bazy powietrznej prawdopodobnie nigdy nie stanęła wobec takiego wyzwania, a wszystko stanie się bardzo prędko. Wyrzuci ładunek i natychmiast skieruje się na południe, nie oglądając się za siebie. Istnieje możliwość, że ładunek spowoduje takie zamieszanie, iż on zdoła umknąć. Z pewnością będą mieli kłopoty ze znalezieniem go, bo będzie leciał nisko, poza zasięgiem radarów i w absolutnej ciszy, bez przekaźnika. Ale istniała również możliwość, że zginie, że zostanie zestrzelony. Wiedział o tym i godził się z taką ewentualnością. Najważniejsze to wyrzucić ładunek. A jednak był przerażony. Bardzo przerażony. Ale nie na tyle, by zrezygnować. * ** Matt przyjechał na lotnisko za piętnaście ósma. Odnalazł kontrolera lotów, który wskazał mu samolot i zadzwonił po mechanika, żeby go odprowadził. Mechanik dołączył do niego na pasie. - Cześć, jestem Jim Leary. Pan pewnie jest detektywem. - Matt Diel z policji w Tampie. - Podali sobie ręce. - To ten samolot. - Mechanik wskazał czteromiejscową cessnę. - Numer na ogonie podano w wiadomości o alarmie. - Niewątpliwie. 265
- Alarm był fałszywy? - Mechanik spojrzał na Matta. - Nie, ale otrzymaliśmy informację, że samolot uległ katastrofie. - Moim zdaniem wygląda całkiem dobrze. - Mechanik zerknął na samolot przez ramię. - Zachowanie pilota także nie wskazywało na to, że ma problemy z maszyną. Nie ma tylko przekaźnika. Może dlatego ktoś uznał, że doszło do katastrofy. - Może. Czy te przekaźniki często się urywają? - Zwykle nie. Są dość solidne. - A przy uderzeniu pioruna? - To możliwe. - Mechanik skinął głową. - Ale uszkodzenia byłyby znacznie większe, raczej nie skończyłoby się na utracie przekaźnika. - Rozumiem. A co mógłby mi pan powiedzieć o pilocie? - Niewiele. Zwyczajny facet. Nie chciał skorzystać z mojej pomocy, ale nie ma w tym nic niezwykłego. - Leary uśmiechnął się krzywo. - Szczególnie że to wynajęty samolot. Facet nie będzie mi płacił z własnej kieszeni za naprawy, prawda? - To kwestia tego, na ile mu zależy na własnym bezpieczeństwie. Więc ten człowiek niczym szczególnym się nie wyróżniał? - Przynajmniej ja nic nie zauważyłem. Zapłacił za paliwo, wypełnił plan lotu, wziął taksówkę i gdzieś pojechał. - Można rzucić okiem na plan lotu? - Tam. - Leary wskazał ruchem głowy pobliskie szklane drzwi. - Wystarczy poprosić. To żadna tajemnica. - Dzięki. Chcę pana poprosić o ogromną przysługę. Muszę zajrzeć do wnętrza samolotu. Mechanik pokręcił przecząco głową. - Przykro mi, detektywie, ale nie mogę. Zamknął samolot. Poza tym chyba powinien pan mieć nakaz, prawda? Mógłbym stracić pracę. Matt zawahał się. Zdawał sobie sprawę, że Leary nie miał pojęcia, co się tu działo. A on nie mógł mu niczego wyjaśnić, 266
zresztą sam przecież niewiele wiedział. Wszystko wskazywało na to, że była to tajna operacja skierowana przeciwko Kubie, a to mogło pociągnąć za sobą poważne kłopoty. - Czy ten facet jest groźnym przestępcą? - zapytał Leary. Matt nie mógł z czystym sumieniem potwierdzić, a kłamstwa zawsze przychodziły mu z trudem. - Może nim być - powiedział wreszcie. Leary westchnął. - Nie mogę tego zrobić, ale gdyby pan się przy tym upierał, nie mam obowiązku pana powstrzymać, tym bardziej że jest pan policjantem. Matt zawahał się. Na czym mu bardziej zależało? Na sprawdzeniu, co było w samolocie, czy na schwytaniu pilota tej maszyny? Odpowiedź na tak zadane pytanie była oczywista. - Nie - powiedział Leary'emu. - Nie chcę spłoszyć tego faceta, a na pewno do tego by doszło, gdyby po powrocie zobaczył, że kręcę się przy jego samolocie. Lepiej na niego poczekać. Leary kiwnął głową. - Jestem jeszcze panu do czegoś potrzebny? - Nie, dziękuję, panie Leary. - Matt ruszył do biura lotów, podczas gdy mechanik wrócił do hangaru. Kobieta przy biurku robiła sympatyczne wrażenie, a kiedy zobaczyła odznakę policyjną, szybko podała mu plan lotu. Matt przyjrzał mu się uważnie. - Wybiera się bezpośrednio do Jacksonville? Kobieta spojrzała na plan lotu. - Tak twierdzi. Odlot o dwudziestej piętnaście. Zakodowana wiadomość podawała 20.30. Może nie chodziło o ten samolot. A może cel znajdował się w odległości piętnastu minut lotu. - Czy nie ma nic dziwnego w takim planie lotu na wieczór? - Niby dlaczego? Jeżeli pilot umie korzystać z instrumentów pokładowych, nie powinien mieć żadnych problemów. 267
- Czy można to sprawdzić? - Można go zapytać - odparła. - Powinien mieć przy sobie licencję pilota. W rachubę wchodzi FAA, ale to trochę potrwa. - Dziękuję. - Matt obdarzył ją najpiękniejszym ze swych uśmiechów i spojrzał znowu na samolot. Victor Singh. Poznał nazwisko pilota. * ** Czekanie na strzał jest okropne, pomyślał Brendan. Przypominanie sobie, że Jezus cierpiał o wiele gorsze męki na Golgocie, nie przynosiło ulgi. Nie było sposobu, żeby zapobiec temu strzałowi. Chyba że mężczyzna zacznie mówić i Brendan zdoła nawiązać z nim dialog. W przeciwnym razie pistolet trzymany w drżącej ręce z pewnością wypali. - Czy mógłby pan przynajmniej podać mi swoje nazwisko? - zapytał Brendan najłagodniejszym tonem, na jaki tylko mógł się zdobyć. - Wayne Humboldt. Coś ci to mówi? Niewątpliwie, zważywszy wydarzenia ostatnich kilku dni. Brendan poczuł mocne uderzenie w piersi, pewnie to samo poczuje przy wystrzale. - Tom - powiedział. - Jest pan krewnym Toma. - Jestem jego ojcem. To go nie zaskoczyło; właściwie Brendan spodziewał się tego od chwili, gdy usłyszał nazwisko mężczyzny. - Przykro mi - powiedział. Te słowa podziałały na Humboldta jak zapalnik przy ładunku wybuchowym. - Przykro?! Tyle tylko masz do powiedzenia? Brendan rozłożył ręce. - Naprawdę bardzo mi przykro, że taki wspaniały młody człowiek, przed którym życie stało otworem, postanowił się 268
zabić. A jeszcze bardziej mi przykro, że nie zorientowałem się, co się święci, i mu tego nie wyperswadowałem. - Czyż to nie ulga? - Głos Humboldta był pełen sarkazmu. - Jest ci przykro! - Większą ulgą byłoby dla pana, gdyby mi nie było przykro? - zapytał Brendan. - Lubiłem Toma. Uważałem go za wspaniałego chłopaka. Miał po co żyć. - Owszem, był wspaniałym chłopakiem. Ale nie w takim sensie, o jaki ci chodziło. - A pana zdaniem, o jaki sens mi chodziło? - pytał Brendan. Sprawy przybrały korzystniejszy obrót. Dopóki mężczyzna mówił, istniała nadzieja. - Czuję obrzydzenie do takich jak ty. - Do księży? Humboldt przeszył go wzrokiem. - Tak. Do księży. Do księży, którzy sprowadzają na manowce ministrantów i uwodzą młodych marynarzy. - Ja nie... - Brendanowi głos się załamał. Próbował nabrać powietrza. Miał wrażenie, że zaciskająca się wokół jego piersi obręcz stawała się coraz ciaśniejsza. - Proszę mi wierzyć, panie Humboldt, nigdy, przenigdy niczego podobnego nie zrobiłem. Humboldt zaśmiał, się gorzko. - Naprawdę spodziewasz się, że w to uwierzę? Niestety, klecho, ale badania medyczne dowodzą czego innego. Brendan pytająco uniósł brwi. - Nie wiedziałeś? Zrobili sekcję. To standardowe postępowanie w wypadku samobójstwa. Miał rozerwany zwieracz, a w jego ciele znaleziono nasienie. Lubiłeś go pieprzyć, klecho? Brendan rzeczywiście o tym nie wiedział. Ujrzał ostatnie wydarzenia w nowym świetle. Zastosowano przemoc. Czy Tom mógł zostać zamordowany, a potem upozorowano samobójstwo? - Panie Humboldt... - Brendan zawahał się, próbując otrząsnąć się z szoku, żeby znaleźć odpowiednie słowa. - Panie 269
Humboldt, naprawdę bardzo mi przykro. Ta wiadomość musiała być dla pana... nie do zniesienia. - Jakby cię to obchodziło! - Naprawdę obchodzi. Ale... w obliczu Zbawiciela przysięgam, że nie miałem tego typu kontaktów ani z Tomem, ani z nikim innym. - Łgarz! Brendan uświadomił sobie z przerażeniem, że przypuszczalnie nie zdoła przemówić mężczyźnie do rozumu. Poza własnymi słowami, że nigdy nic podobnego nie zrobił, nie miał żadnego dowodu. A z uwagi na skandale w łonie Kościoła, wątpił, by jego słowo mogło mieć znaczenie dla Wayne'a Humboldta. Trzeba spróbować inaczej. - Panie Humboldt, po co miałbym mordować pańskiego syna? - Mordować? On nie został zamordowany. Zastrzelił się. - Chcieli, żeby pan w to uwierzył - stwierdził Brendan i zamilkł, pozwalając, by jego słowa dotarły do mężczyzny. Telefon w sąsiednim pokoju znowu zaczął dzwonić. - Cholera! - Akurat teraz, kiedy się spieszyła, musiała nadrabiać drogi z powodu objazdów i na każdym skrzyżowaniu trafiać na czerwone światła. Chloe głośno zaklęła i sięgnęła po komórkę, żeby zadzwonić do Matta. - Diel - usłyszała znajomy głos. Dźwięk był przerywany i słaby. - Ojciec Brendan ma kłopoty - wypaliła. - Skąd wiesz? - Wymogłam na nim obietnicę, że przez cały wieczór będzie pod telefonem, żebym mogła się z nim bez trudu skontaktować. Nie odbiera. 270
- Ten idiota pewnie poszedł odwiedzić chorego. Litości, Chloe, robisz z igły widły. Jestem na lotnisku w St. Petersburgu. Znalazłem nasz samolot i czekam na pilota. - Wspaniale, ale ojciec Brendan... - Poślę kogoś, żeby sprawdził, dobrze? Na pewno nic mu nie jest. Nie pierwszy raz wyrwał się na wolność. - On mi obiecał, Matt. Ojciec Brendan nie łamie obietnic. - Muszę iść. Zadzwonię, żeby ktoś sprawdził. Myślę... - Połączenie zostało przerwane. Chloe doszła do wniosku, że i tak ona pierwsza dotrze na plebanię. Jeżeli zastanie niebezpieczną sytuację, to dobrze wiedzieć, że wsparcie jest w drodze. Na następnych światłach pochyliła się i otworzyła schowek w samochodzie. Glock był na miejscu. Miała pozwolenie na broń, jako adwokat w sprawach karnych, ale wyjmowała pistolet tylko po to, żeby go oczyścić i wymienić amunicję. Wyjęła teraz pistolet i położyła go na kolanach, tak by nikt go nie zauważył. Był naładowany. Pełen magazynek. Dziewięć milimetrów śmierci. Dziwne, ale jej ręka bardzo dobrze pamiętała ten kształt. To dodało jej otuchy. Światło zmieniło się i wreszcie Chloe dojeżdżała do celu. Miała nadzieję, że nie za późno. * ** Mężczyzna, który się zbliżał, wyglądał całkiem niewinnie, stwierdził Matt. Niski, ciemny, przeciętny. Miał na sobie koszulkę polo i szorty, czyli niejako obowiązkowy uniform na Florydzie. W ręku niósł jedynie duży tekturowy kubek z napojem. Gdyby Matt spotkał go na ulicy, niewątpliwie nie poświęciłby mu drugiego spojrzenia. Czekał teraz, żeby się upewnić, czy ten facet zmierzał do właściwego samolotu. Potem wynurzył się z cienia. 271
* ** - Zamordowany? - zapytał Humboldt. Brendan powoli kiwnął głową. - Tak podejrzewam. To podobne do takich ludzi. - Jakich ludzi? Pedałów? - Nie - odparł Brendan. - Z tego co słyszałem od mojej znajomej, zbrodnie na tle seksualnym bywają zazwyczaj znacznie... gorsze. Ale ci ludzie... - Jacy ludzie? - zapytał ponownie Humboldt. - Niech pan sam powie. - Brendan patrzył mężczyźnie prosto w oczy. - Niech mi pan sam powie, jacy ludzie byliby zdolni zgwałcić młodego, obiecującego marynarza, zabić go i upozorować samobójstwo. Humboldt potrząsnął głową. - Szukasz sposobu, żeby namieszać mi w głowie, co? - Szukam tego samego co pan. Prawdy. - Ja znam prawdę. Ty go zabiłeś. - Panie Humboldt, gdybym rzeczywiście zrobił to, o co mnie pan oskarża, to czy pana zdaniem marynarka by to zataiła? Czy naprawdę pan sądzi, że nie przetrząsnęli dokładnie mieszkania pańskiego syna, szukając śladów obecności innego człowieka? Byłem kapelanem w marynarce, więc moje odciski palców były w aktach. Znaleźliby je, gdybym kiedykolwiek odwiedził mieszkanie pańskiego syna. A nasienie zawiera DNA. Bez trudu mogliby udowodnić mi zbrodnię, gdybym ją popełnił. Humboldt gwałtownie mrugał powiekami, wyraźnie zbity z tropu. To mógł być zarówno dobry, jak i zły znak. - Znałem pańskiego syna, panie Humboldt. To nie była żadna tajemnica. Jego imię figurowało w moim kalendarzu, bo po służbie przychodził do mnie po radę. Jego dowódca musiał o tym wiedzieć. Gdyby istniał choć cień dowodu, że spotykaliśmy się również poza kaplicą, wzięliby mnie do galopu. 272
Ręka Humboldta trzęsła się coraz bardziej, kostki palców zaciśniętych na broni zbielały. Gdyby nacisnął cyngiel, byłoby po wszystkim. Brendan nie mógł sobie pozwolić na zastanawianie się nad tym. Miał w ręku klin i musiał wbić go mocno, żeby uratować zarówno siebie, jak i ojca Toma. - Tak, byłem doradcą pańskiego syna, panie Humboldt. Wplątał się w coś, co go bardzo dręczyło. W jakiś spisek. * ** - Cześć - rzucił od niechcenia mężczyzna. Victor nie miał wątpliwości, że to gliniarz. Gliniarze mieli specyficzny sposób chodzenia, nawet ci w cywilnych ciuchach. Victor skinął mu głową i udawał, że kontynuuje sprawdzanie samolotu przed startem. - Świetny wieczór na latanie, prawda? - Na to wygląda - potwierdził Victor, spojrzawszy w ciemniejące niebo. W głowie kłębiły mu się gorączkowe myśli. Gliniarz. Tutaj. Ten cholerny mechanik coś powiedział. Odetchnął głęboko i sprawdził klapy kół. Gliniarz mógł się tu pojawić z milionów przyczyn. Ostatnio wzmocniono system bezpieczeństwa na lotniskach. Wszyscy o tym wiedzieli. Szczególnie tutaj, w rejonie Tampa Bay, gdzie ostatnio jakiś nastolatek popełnił samobójstwo, rozbijając się samolotem o budynek banku stojący w centrum miasta. To miało sens, ten gość mógł być przysłany przez agencję ochrony. Nie wyglądał jednak na ochroniarza. - Mogę panu w czymś pomóc? - zapytał mężczyzna. - A latał pan kiedyś? - odparł Victor. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Od czasów Afganistanu nie. A wtedy łatałem blackhawkami. Victor był pewien, że gość kłamał. Nie miał ani fryzury, ani postawy byłego żołnierza. Niewątpliwie był policjantem. Po273
znawał to po jego niby to niedbałym spojrzeniu, którym nie musiał omiatać wszystkiego, by dostrzec szczegóły. Ojciec Victora też miał takie spojrzenie. Spojrzenie gliniarza. - Wolę skrzydła - powiedział Victor. - Jeśli wysiądą silniki, to można przynajmniej szybować. A helikopter wali się w dół jak kamień. Nawet jeśli zdołasz doprowadzić do autorotacji, masz niewielkie szanse. - To prawda - potwierdził mężczyzna. Złapał się na haczyk Victora. W rzeczywistości nawet po wyłączeniu silników w śmigłach helikoptera nagromadzone były znaczne zasoby energii. Dlatego właśnie obracały się jeszcze długo potem, kiedy pojazd wylądował i pilot wyłączył silniki. Przy normalnej prędkości lotu śmigła obracały się jeszcze na tyle szybko, że pilot zdążyłby bezpiecznie posadzić maszynę. To właśnie nazywano autorotacją. Były pilot wojskowy musiałby o tym wiedzieć. Victor zdobył pewność, że mężczyzna kłamał. Nadal jednak nie wiedział, w jaki sposób pozbyć się tego gliniarza. Trzeba zachowywać się naturalnie. Powtarzano mu to w kółko. - Właściwie to mógłby mi pan oszczędzić parę minut - stwierdził Victor. - Mógłby pan sprawdzić za mnie lotki? Victor nie chciał, żeby policjant węszył pod samolotem. Ulokowane na końcach skrzydeł lotki odciągnęłyby go najdalej od podejrzanych rejonów. Mężczyzna podszedł do lewego skrzydła i zgiął klapkę. Nie lotkę. Wyraźnie nie miał pojęcia o samolotach. Victor nie zamierzał zdradzać, że zorientował się w jego oszustwie. Sprawdził mechanizmy lądowania i zerknął na dyszę ujścia gazu. Wszystko dobrze. Musiał jeszcze tylko pobawić się w kotka i myszkę z tym gliniarzem, zaspokoić jego ciekawość i się go pozbyć. A potem Victor wejdzie, a właściwie wleci do historii.
Rozdzial 24 Zmierzchało już, kiedy Chloe dotarła na plebanię. Nie dostrzegła żadnego z policjantów pilnujących terenu i nawet przemknęło jej przez myśl, żeby poszukać przed wejściem do budynku. Doszła jednak do wniosku, że zajęłoby jej to zbyt dużo czasu, a Brendan mógł być w niebezpieczeństwie. Wzięła glocka i zawahała się. Nie miała go gdzie schować. Wreszcie wetknęła broń pod bawełnianą bluzkę i przycisnęła do przepony. Potem wysiadła z samochodu i rozejrzała się ostrożnie. Uliczka była kompletnie pusta. Nikt nawet nie wyszedł z psem na spacer. Pomyślała, że pewnie nadają coś dobrego w telewizji. Starała się iść tak swobodnie, jak tylko pozwalała ukryta broń. Podeszła najpierw do drzwi frontowych. Zamknięte. Zastanawiała się przez chwilę, czy powinna się włamywać. Na frontowym ganku była bardzo widoczna. Ktoś mógł ją obserwować z jednego z okolicznych domów. Gdyby się włamała, wezwano by policję. A to mogło okazać się katastrofalne dla Brendana, jeżeli naprawdę znajdował się w opałach. Nie chciała ryzykować niczego, co sprawiłoby, że mordercę ogarnęłaby panika. Odstąpiła od drzwi, odwróciła się i zeszła po schodkach. Jeżeli kościół będzie zamknięty, to obejdzie go dookoła i wejdzie na podwórze. Ale kościół nie był zamknięty. Merv leżał w szpitalu, a ten, kto powinien zrobić to za niego, nie zamknął drzwi. Brendan? Możliwe. Zawsze zgłaszał się na ochotnika, ilekroć potrzebna była pomoc. 275
Nie należał jednak do ludzi, którzy zapominali o obowiązkach, niezależnie od tego, czy było to odbieranie telefonów czy zamykanie kościoła na noc. Weszła do chłodnego wnętrza. Nie paliły się żadne światła, więc w kościele było ciemno, choć oko wykol. Prowadziła ją czerwona lampka przed sanktuarium. Serce Chloe zabiło mocniej. Nie czuła się tak od czasu, gdy jako policjantka wchodziła za przestępcami do budynku. Wtedy miała za sobą kolegów. Dziś była sama. Tym razem nie przyklękła przed ołtarzem; Bóg to wybaczy. Nie wybaczy może tego, że miała ze sobą pistolet. Już nie pod bluzką, czuła w dłoni jego kojący, znajomy ciężar. W zakrystii było pusto. Chloe przesuwała się wzdłuż wieszaków z ornatami, które szeleściły przy dotyku, zmierzała ku drzwiom prowadzącym na dziedziniec. One również były otwarte. Chloe skrzywiła się, słysząc skrzypienie zawiasów. Dźwięk nie był zbyt głośny, nie był również czymś niezwykłym o tej porze, ale i tak ją zdenerwował. W tej chwili zależało jej na absolutnej ciszy. Przebiegła podwórze, chowając rękę z bronią za plecami, żeby nie zauważył jej ktoś wyglądający akurat z okna plebanii. Gdyby wyglądał. Na tyłach domu dostrzegła w oknie słabe światło. Firanki przepuszczały światło, ale nie pozwalały zobaczyć, co się działo w pokoju. Poza tym wszędzie było ciemno. Chloe stała w bezruchu i nasłuchiwała. Głosy? Nie była pewna. Podeszła do bocznych drzwi plebanii i nacisnęła klamkę. Nie przekręciła się. W słabym świetle zmierzchu przyjrzała się uważniej i gwałtownie wciągnęła powietrze. Drzwi zostały wyważone. Pchnęła je lekko i stanęły otworem. * ** Matt dostrzegł w oczach Victora błysk zrozumienia. Nie udał mu się blef; Victor go rozszyfrował. Ciekawe, czy był uzbrojo276
ny? Matt podejrzewał, że raczej tak. Powodzenie planu Victora warunkowało wiele różnych czynników. Broń stanowiła podstawowe zabezpieczenie. Gdzie ją ukrył? Matt nie dostrzegł zgrubienia przy jego kostkach, a Victor nie miał na sobie płaszcza czy kurtki, pod którymi mógłby schować broń. Teoretycznie Matt miał wystarczające powody, żeby przeszukać samolot, nawet bez nakazu. Problem w tym, że nie znajdował się na terenie własnej jurysdykcji. Poszukiwanie samolotu zostało odwołane. A ten człowiek nie zrobił jak dotąd nic, co dawałoby podstawy do podejrzeń. Nie, Matt potrzebował czegoś więcej, żeby oskarżenie nie upadło ze względu na nieprzestrzeganie procedury. Nie chciał, żeby ten facet wykręcił się sianem. Co niechybnie by nastąpiło, gdyby zatrudniony przez jego mocodawców prawnik już na pierwszy rzut oka dostrzegł złamanie przepisów. Ale jak go dopaść, nie prowokując go do sięgnięcia po broń, którą, zdaniem Matta, bez wątpienia miał? - Leci pan dzisiaj do Jacksonville? - zapytał Matt. Oczy Victora zwęziły się na moment, ale zaraz uśmiechnął się szeroko. - Jasne - oznajmił. - Jutro mam spotkanie w interesach. No, dobrze, pomyślał Matt. Ja wiem i ty wiesz, że ja wiem, więc zapraszam do zabawy. - Miłe miasto - rzucił Matt. - Bulwary nadrzeczne są całkiem przyjemne. - Też tak słyszałem - przytaknął Victor. - To moja pierwsza wizyta w tym mieście. Zwykle pracuję w południowej Florydzie. - Lauderdale czy Miami? - Przeważnie Lauderdale - powiedział Victor. - Akwizycja. Matt skrzywił się. - Nienawidzę Lauderdale. Byłem tam trzykrotnie i za każdym razem psuł mi się samochód. - To nie była prawda, ale musiał przedłużyć rozmowę. 277
- Ja zwykle wypożyczam samochody - stwierdził Victor. Matt obszedł samolot dookoła od strony dziobu, żeby zajść mężczyznę od tyłu. - No, jasne. Jak się ma własny samolot! - To kosztowana przyjemność - odparł Victor, - ale w tej branży czas to pieniądz. - Ten samolot nie należy do pana. Victor zesztywniał i odwrócił się do Matta. - Należy do Vreeland Aviation z Marylandu - ciągnął Matt beznamiętnym tonem. Został wypożyczony Lance'owi Bru-conowi dwa tygodnie temu. To straszne, co go spotkało. Victor nie zdołał całkiem ukryć zaskoczenia. - Pan o tym nie wiedział, prawda? - ciągnął Matt. - Zrobili z niego miazgę. Zidentyfikowaliśmy go na podstawie stanu uzębienia. Victor stał teraz, opierając się plecami o kadłub samolotu, a ramieniem dotykając skrzydła. Nie miał dokąd uciec. - Sądzi pan, że pozwolą panu żyć? - zapytał Matt. - Wiemy wszystko o pańskim środowisku, Victorze. W rzeczywistości nie miał pojęcia o zapleczu tego człowieka. Znał jedynie jego nazwisko. Samo wymienienie nazwiska Brucona sprawiło, że oczy Victora się rozszerzyły. - Ja... jestem tylko handlowcem - wyjąkał Victor. - Sprzedaję części mechaniczne do pojazdów karnawałowych. Matt pokiwał głową. To była niezła powiastka. Wystarczająco dziwaczna, by przeciętny słuchacz uwierzył mu na słowo, nie znając nikogo, u kogo mógłby ją sprawdzić. Przecież nikt nie wiedział, kto dostarczał takie części. A ktoś przecież musiał je dostarczać. Tę historyjkę przygotowali profesjonaliści, bez dwóch zdań. Matt zbliżył się nieznacznie. Jeszcze krok, a będzie tak blisko, że mężczyzna nie zdoła sięgnąć po ukrytą broń. - Jestem pewien, że gdybym się dowiedział, kto produkuje pojazdy karnawałowe, i zadał sobie trud, żeby sprawdzić, to 278
znalazłbym świadectwa zatrudnienia. Pańscy mocodawcy znają się na swojej robocie. - Owszem, robimy znakomite części - potwierdził Victor. - Pańscy mocodawcy nie produkują części mechanicznych. Obaj o tym wiemy. Jest pan tylko pozbawionym znaczenia pionkiem. Czego dowodzi los Brucona. Ma pan dwie możliwości, Victorze. Może pan wybrać współpracę ze mną albo z nimi. Innego wyboru pan nie ma. Matt zorientował się, że przycisnął zbyt mocno. Victor podniósł rękę, jakby chciał się podrapać po karku, i Matt zrozumiał, że tam właśnie mężczyzna ukrył broń. Matt już sięgał po swój pistolet, kiedy usłyszał charakterystyczny odgłos odrywanego od skóry plastra. Lewą ręką uderzył Victora w pierś i przygwoździł go do samolotu, a prawą wyjął własną broń i przystawił lufę do torsu mężczyzny. Victor nie miał najmniejszej szansy wycelowania pistoletu, ale mógł z niego strzelić. Pocisk gwizdnął Mattowi tuż przy lewym uchu. Strzał z dwudziestki dwójki, prawie niesłyszalny z odległości paru metrów, tuż przy uchu Matta zabrzmiał jak trzaśnięcie bicza. Świat zawirował mu przed oczami i Victor wykorzystał tę chwilę, żeby go odepchnąć. Matt, pomimo uporczywego dzwonienia w uchu, starał się skoncentrować i podnieść broń. Victor był szybki. Matt dostrzegł błysk i wydawało mu się, że jakieś ostrze prześlizgnęło mu się po boku. Victor chybił, a na poprawkę nie miał już czasu. Matt poderwał broń i strzelił, huk dziewięciomilimetrowego pocisku zabrzmiał jak eksplozja. Victor został trafiony od razu pierwszym strzałem, a postrzał z dziewięciomilimetrowego parabellum potrafi spowodować ogromne obrażenia. I spowodował. Kula uderzyła w mostek Victora, rozprysła się, trafiając w kość i zrobiła dziurę w jego sercu. Victor osunął się powoli, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. 279
Dopiero w tym momencie Matt poczuł gorącą wilgoć spływającą mu po boku. Słyszał zbliżające się syreny wozów policyjnych i wtedy zrobiło mu się ciemno przed oczami. *** - Dlaczego zabił pan Steve'a? - zapytał Brendan. - On nie miał z tym wszystkim nic wspólnego. Humboldt zawahał się, wreszcie wzruszył ramionami. - Wszyscy mówili, że był dla ciebie jak syn. Chciałem, żebyś wiedział, jak to boli. Brendana ogarnął tak wielki smutek, że stłumił strach. - On naprawdę był dla mnie jak syn. - To teraz wiesz. - Nie rozumiem tylko - powiedział Brendan - dlaczego go pan ukrzyżował? - Nie zrobiłem tego. Dreszcz przebiegł Brendanowi po krzyżu. Miał świadomość czyjejś obecności. Doznawał czasami tego uczucia, lciedy był pogrążony w modlitwie. Jakby był cały skąpany w miłości i blasku. To poczucie wydawało się w obecnej sytuacji czymś tak nie na miejscu, że osłupiał. - Nie zrobiłem tego - powtórzył Humboldt. - Nigdy nie posunąłbym się do takiego bluźnierstwa. To dziwne, ale Brendan mu uwierzył. Poczuł przypływ ciepła, które otuliło go jak kokon. Nie był sam. I Steve King nie był sam. *** Chloe pospieszyła korytarzem w stronę światła, trzymając pistolet w pogotowiu. Teraz głosy stały się bardziej wyraźne. Należały do Brendana i kogoś innego. Ksiądz nie był sam. Potem dosłyszała pytanie, które ją wręcz poraziło. - Po co opowiedziałeś mi te bzdury o jakimś spisku? - Powtarzam panu tylko to, o czym mówił mi pański syn. 280
Chloe ścisnęło się serce. Trzymając glocka w obu rękach, skradała się w stronę uchylonych drzwi, zza których błyskało światło. - A teraz pojawił się dowód istnienia tego spisku - ciągnął Brendan. - Ktoś zabrał zwłoki Steve' a Kinga po tym, jak pan go zabił. Przecież pan o tym wie. Czy nigdy nie zadał pan sobie pytania, kto to zrobił? Chloe nie usłyszała odpowiedzi. - Obawiam się, że Tom miał rację, panie Humboldt. Działają tu siły, o których żaden z nas nic nie wie. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem pewien, że pański syn został zamordowany. Czy mogę pana o coś spytać? Jeśli mężczyzna odpowiedział, to bez słów. Brendan mówił dalej. - Panie Humboldt, czy pan sam uznał, że to ja jestem odpowiedzialny za śmierć pańskiego syna? A może ktoś to panu zasugerował? Po tych słowach zapadła taka cisza, że Chloe słyszała uderzenia własnego serca. - Mój Boże... -powiedział mężczyzna zdławionym głosem. Przyszła jej chwila. Wpadła do pokoju z bronią wycelowaną w człowieka, którym musiał być pan Humboldt. - Rzuć broń! - zawołała. Mężczyzna patrzył na nią bez słowa. - Powiedziałam: rzuć to! Zrozum, możesz zastrzelić tylko jedno z nas, jego albo mnie. Ale nie nas oboje. Rzuć broń! Pistolet kaliberu dwadzieścia dwa upadł na podłogę, a pan Humboldt ukrył twarz w dłoniach. Chloe kopnęła broń, ciągle trzymając mężczyznę na muszce. - Zadzwoń na policję, ojcze. Brendan nawet nie drgnął. - Ojcze, dzwoń na policję! Powoli odwrócił głowę i spojrzał na Chloe. - Nie zamierzam wnosić przeciwko niemu oskarżenia. 281
- Zaczekaj... - To ty zaczekaj - przerwał jej stanowczo. - Ten człowiek został doprowadzony do ostateczności i nie będę nasyłać na niego policji. Odbyliśmy tylko długą dyskusję. - Pod groźbą pistoletu? Nie ma mowy, ojcze. Decyzja w tej sprawie nie należy do ciebie. A teraz zadzwoń na policję. Doskonale wiesz, że on zamordował Steve'a. Jeśli chcesz wystąpić przed sądem i błagać ławę przysięgłych o łaskę dla niego, to proszę bardzo. Ale ja widziałam to, co widziałam, i jeśli ty nie wezwiesz policji, ja to zrobię. - Wezwijcie ich - powiedział Humboldt, podnosząc zalaną łzami twarz. - Powiem im wszystko, co wiem.
Epilog Gojąca się rana swędziała nieludzko. Sto razy dziennie Matt był bliski rozdrapania rozciętego boku. Stracił śledzionę, ale poza tym, jeśli nie liczyć upiornego swędzenia, nic mu nie dolegało. Wracał mu nawet słuch, chociaż powoli. Nadal grała mu w uchu cała gromada świerszczy. Przyjechał do domu Chloe z prezentami. Jak brzmiał ten cytat o lęku przed Grekami, nawet jeśli nieśli dary? Uśmiechnął się na tę myśl. Powinna się lękać, bo Matt wyruszył na łowy. Miał ze sobą kwiaty i butelkę wina. Kiedy Chloe otworzyła drzwi, miał ochotę uśmiechnąć się od ucha do ucha. Nigdy nie sądził, że zobaczy na jej twarzy zachwyt. - Wejdź - zaprosiła. - Pozwól, że wstawię je do wody. Poczuł się zakłopotany na widok Brendana, siedzącego w saloniku Chloe w cywilnym ubraniu i popijającego kawę z filiżanki. Matt zatrzymał się w nadziei, że jego policzki nie zdradzają barwą żaru, jaki go ogarnął. - Dobry wieczór, ojcze. - Mów mi po imieniu. Jestem tu nieoficjalnie. - Brendan uśmiechnął się tym swoim zaraźliwym uśmiechem, który od tygodni nie gościł na jego ustach. - Proszę. Nie przejmuj się mną. Matt wahał się jeszcze przez chwilę, potem poszedł za Chloe do kuchni i patrzył, jak nalewa wody do wazonu i przycina łodygi. Postawił butelkę wina na blacie. - Przepraszam - powiedział. - Nie wiedziałem, że on tu będzie. - Po prostu wpadł. Dlaczego przepraszasz? - Przepraszam, że wprawiłem cię w zakłopotanie. - Wskazał głową kwiaty. 283
- Nie jestem wcale zakłopotana. Pewnie tak samo chciałby się dowiedzieć, co się dzieje, jak ja. Chodź. Matt poszedł za nią jak szczeniak prowadzony na niewidzialnej smyczy. Żachnął się w duszy na tę myśl. Chloe usiadła w drugim końcu tej samej kanapy, na której siedział Brendan, a Matt zajął fotel. - Masz jakieś świeże informacje? - zapytała Chloe. - Nie. Nadal gubimy się w domysłach, kto za tym wszystkim stał. Laboratorium potwierdziło, że samolot przewoził chlor i pojemnik ze skrawkami starych opon. Facet zrobił bardzo cuchnący i bardzo toksyczny gaz. W mieszkaniu Victora Singha znaleziono notatki i szkice. Celem było MacDill. Najprawdopodobniej kwatera główna Sztabu Generalnego. - Mój Boże! Matt, to by było straszne! - Nie jestem pewien. Ciężki dym z gumy wisiałby w powietrzu przez parę minut, ale o tej porze, wieczorem, kręci się tam niewiele osób. I wieje zwykle dość silny wiatr od morza. - W takim razie był głupim terrorystą. Matt pokręcił głową. - Niech to pozostanie między nami, ale podejrzewam, że wszystko zostało starannie zaplanowane. Nikt by mi nie uwierzył, ale jestem pewien, że to miało tylko wyglądać na atak terrorystyczny. - Dlaczego tak sądzisz? - Dlatego, że śledztwo w sprawie śmierci Lance'a Brucona zostało wstrzymane jednym słowem: „zastrzeżone". I dlatego, że wiadomość, która nas na to naprowadziła, przysłano e-mailem z rządowego numeru. Chloe milczała przez chwilę. - Przerażające. - Owszem. Nigdy się nie dowiemy. Tak jak nigdy się nie dowiemy, kto ukrzyżował Kinga. A swoją drogą, co słychać w tej sprawie? Chloe wzruszyła ramionami. 284
- Dziwię się, że bronisz Humboldta. - Ja ją o to poprosiłem, Matt - odezwał się Brendan. - Troszeczkę za bardzo przypominasz Chrystusa, ojcze. Brendan przechylił głowę na bok. - U księdza trudno to uznać za wadę, nie sądzisz? - Może. - Matt sięgnął po znajdujące się w misce winogrona. - Nienawidzę takich spraw, w których człowiek nie jest pewien, co się właściwie wydarzyło. Potem do końca życia dręczą nas pytania. - Ja też - westchnęła Chloe. - Myśl, że stoją za tym nasze tajne służby, jest porażająca. Sądziłem, że tego typu rzeczy zdarzają się tylko w powieściach. - Zgadzam się z tym, ojcze - przyznał Matt. - Byłeś przecież w marynarce. Pewnie to i owo obiło ci się o uszy. - Owszem. - Nagle wzrok Brendana stał się dziwnie daleki. - Słyszałem o sprawach, które powinny zostać zapomniane, biorąc pod uwagę to, co się tu stało. Matt wziął następne winogrono. - Domyślam się, że chcieli, abyś zniknął, bo mógłbyś coś sobie przypomnieć i dodać dwa do dwóch. - Co na przykład? - zapytała Chloe. Na twarzy Brendana pojawił się wyraz uporu, mówiący: nie mam zamiaru powiedzieć o tym ani słowa. Potem westchnął. - Wszystko, co powiem, ma pozostać między nami. Nie chcę narazić was na niebezpieczeństwo. Mówię poważnie. Nie wolno wam zajmować się tą sprawą. Matt już miał zaprotestować, że nie będzie składał takich obietnic, kiedy nagle uświadomił sobie, że to bez sensu. Gdyby próbował oskarżać rząd, byłby martwy jak Steve King czy Victor Singh. - Dobrze - powiedział. - Zgadzam się. - Chloe kiwnęła głową. - Zrozumcie - zaczął Brendan - że składam to sobie z oderwanych fragmentów rozmów i z odległych wspomnień. Ale... 285
po rozmowach z Tomem Humboldtem odnosiłem wrażenie, że nie powiodła się jakaś prowadzona przez rząd operacja, że cel ataku został na skutek tej misji wzmocniony, a nie osłabiony. Matt cicho gwizdnął. - Rozumiem. Naprawdę zaczynam wszystko rozumieć. - Jak to? - zdziwiła się Chloe. - Co chcieli osiągnąć, atakując własny kraj? - To proste - stwierdził Matt. - Większe fundusze. Większą władzę. Stan wojenny. Nasilenie operacji antyterrorystycznych. Mogę sobie wyobrazić mnóstwo powodów. Przez dłuższą chwilę cała trójka siedziała pogrążona w milczeniu. Wreszcie ciszę przerwała Chloe. - To mnie doprowadza do furii. - Mnie też - zgodził się Brendan. - Nie rozmawiajmy o tym więcej - zaproponował Matt - To wolny kraj - burknęła Chloe, odwracając się, żeby spojrzeć mu w twarz. - Owszem. Ale oni mogą podsłuchiwać nawet przez zamknięte okna. Jeżeli nadal nas obserwują, nie powinniśmy ich denerwować. Więc dość na tym. Nigdy naprawdę się nie dowiemy, co się stało, i z całą pewnością niczego nie zdołamy udowodnić. - Zgadzam się. - Brendan kiwnął głową. - Nie powinienem niczego mówić. - A jak się czujesz? - zapytał Matt. - Zaczynasz się z tego otrząsać? - Tak - stwierdził Brendan ze smutnym uśmiechem. - Steve jest już bezpieczny w ramionach Boga, a Wayne Humboldt... żal mi tego człowieka. Został bezlitośnie wykorzystany i całe jego życie legło w gruzach. Matt wytrzeszczył na niego oczy. - Zabił Steve'a Kinga. Ten młody człowiek w niczym mu nie zawinił. - Wiem. Rozumiem jednak, co popchnęło Humboldta do tego czynu. Oni go złamali. I taki był tego rezultat. To oni 286
włożyli mu nóż do ręki. Modlę się za niego, Matt, i ty również powinieneś się za niego modlić. Brendan wyszedł po kilku minutach, życząc im miłego wieczoru. Chloe i Matt stali w drzwiach, odprowadzając go wzrokiem, dopóki nie rozmył się w szarówce zmierzchu. Brendan szedł dziarskim krokiem, nie tak dziarskim jak kiedyś, ale i tak nastąpiła poprawa w stosunku do ostatnich kilku tygodni. Widać było, że doszedł do ładu z samym sobą i pogodził się z Bogiem, i z radością wrócił do wypełniania obowiązków kapłańskich. - On jest zadziwiający - orzekł Matt, kiedy Chloe zamknęła drzwi. - Wiara czyni cuda. - Przestań mnie nawracać. - Ojej - mruknęła Chloe z nieśmiałym uśmiechem. - A miałam właśnie zaprosić cię na sobotnią mszę. Matt zrobił tak przerażoną minę, jakby Chloe zagroziła, że będzie mu wbijać drzazgi pod paznokcie. - Wiesz, że nie należę do osób religijnych. - Wiem, ale to nie boli. - Cholera. Odpuść sobie. - Dobrze - roześmiała się Chloe. - A co byś powiedział na odrobinę tego wina, które przyniosłeś? I znów Matt podreptał za nią do kuchni jak posłuszny psiak. - Czytałem, że wniosłaś o uznanie Humboldta za niepoczytalnego. Chloe rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. - W świetle prawa nie można go uznać za niepoczytalnego, Chloe. Był w pełni świadom swoich czynów. Wiedział, że postępuje źle. - To mój klient. - Chloe wzruszyła ramionami. - Muszę próbować. Wiesz, że nie wolno mi o tym mówić. - Dobrze, już dobrze. W takim razie porozmawiajmy o nas. Jej twarz złagodniała. 287
- O czym chcesz rozmawiać? - Czy lubisz szampana i czy masz szerokie łóżko? Chloe wybuchnęła serdecznym śmiechem, który zdawał się rozpraszać wszelkie mroki tego świata. Gdyby udało mu się skłonić ją do tego częściej...