Ty tuł ory ginału: THE MAGICIAN’S LAND Copy right © 2014 by Lev Grossman Copy right © 2016 for the Polish edition by Wy dawnictwo Sonia Draga Copy right © 2016 for the Polish translation by Wy dawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz ISBN: 978-83-7999-559-2 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/wy dawnictwoSoniaDraga E-wy danie 2016 Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Spis treści
Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20
Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Przy pisy
Rozdział 1
M
ieli się zebrać w księgarni, tak podano w liście. Noc nie by ła najlepsza na spotkania
towarzy skie na mieście: początek marca, mżawka i ziąb, ale nie aż taki, żeby deszcz zmienił się w śnieg. Nie by ła to również najlepsza księgarnia. Quentin przez piętnaście minut tkwił pod wiatą przy stanku autobusowego na skraju pustego parkingu i obserwował wejście; deszcz bębnił w plastikowy daszek, a mokry asfalt bły szczał w świetle latarni. Nie by ła to urocza, ekscentry czna księgarnia z rodzaju ty ch, gdzie na wy stawie śpi rudy kot, a wąsaty właściciel szczy ci się półką z biały mi krukami w postaci pierwszy ch wy dań z autografem autora. By ła to po prostu kolejna sieciówka, wciśnięta między salon piękności a sklep z kostiumami karnawałowy mi, w ponury m centrum handlowy m dwadzieścia minut jazdy autostradą od Hackensack w stanie New Jersey . Uznawszy , że czas skończy ć te obserwacje, Quentin przeciął parking i wszedł do środka. Potężnie zbudowany , brodaty kasjer nie podniósł nawet głowy znad telefonu, kiedy zabrzęczał dzwonek sy gnalizujący przy by cie nowego klienta. W środku nadal sły chać by ło szum samochodów na mokrej autostradzie; zupełnie jakby ktoś odry wał długie paski papieru, jeden po drugim. Ty lko jedna rzecz tutaj odbiegała od normy : w rogu księgarni stała klatka, ale zamiast papugi czy kanarka siedział w niej gruby czarny ptak. Właśnie tak pozbawiona czaru by ła ta księgarnia: trzy mali tu szpaka. Quentinowi by ło bez różnicy , w każdej księgarni czuł się jak w domu. A ponieważ ostatnio rzadko doświadczał tego uczucia, zamierzał się dobrze bawić. Przepchnął się obok stojaków pełny ch kalendarzy z kotami i kartek okolicznościowy ch na ty ły , tam, gdzie stały prawdziwe książki. Okulary mu zaparowały , a z płaszcza kapało na wy kładzinę. Wszy stko jedno. Każde pomieszczenie pełne książek to prosta droga do domu. Zbliżała się dwudziesta pierwsza. W taki zimny , deszczowy czwartek tuż przed zamknięciem księgarnia powinna świecić pustkami, ty mczasem ludzi by ło całkiem sporo. Szperali po półkach, nie odzy wając się do siebie, albo powoli przechadzali się między regałami jak lunaty cy . Dziewczy na z włosami podgolony mi na karku i kilkoma kolczy kami na twarzy czy tała Dantego w ory ginale; wy soki szesnastolatek o wielkich ży wy ch oczach przeglądał sztukę Toma Stopparda. Ciemnoskóry mężczy zna w średnim wieku okupował dział biografii, popatrując na książki przez grube opalizujące szkła okularów. Wszy scy udawali, że chcą coś kupić, ale Quentin wiedział, że to ty lko pozory . Zastanawiał się, czy to będzie oczy wiste, czy domy śli się od razu, czy może jednak jest w ty m
jakiś haczy k. Czy każą mu zgady wać. Wprawdzie nie by ł już najmłodszy – w ty m roku skończy trzy dzieści lat – ale takie gry to dla niego nowość. Przy najmniej w księgarni by ło ciepło. Zdjął okulary i przetarł je szmatką. Nosił je od dwóch miesięcy – płacił w ten sposób za lata czy tania drobnego druku – i nie mógł się pozby ć uczucia, że ma na twarzy jakieś ciało obce, że to jest okno oddzielające go od świata, w dodatku takie, które wiecznie zsuwa mu się z nosa i brudzi od popy chania palcem na miejsce. Kiedy włoży ł szkła, zauważy ł piegowatą młodą kobietę w ty pie dziewczy ny z sąsiedztwa; stała w rogu pomieszczenia i kartkowała dużą, na pierwszy rzut oka okropnie drogą książkę o architekturze. Ry sunki Piranesiego: wielkie mroczne kry pty i piwnice pełne ogromny ch drewniany ch konstrukcji. Quentin znał tę dziewczy nę, miała na imię Plum. Poczuła na sobie jego spojrzenie i podniosła głowę. Uniosła brwi, jakby chciała powiedzieć: to chy ba żart, ty też bierzesz w ty m udział? Quentin pokręcił lekko głową i odwrócił wzrok, starając się zachować obojętny wy raz twarzy . Nie chciał w ten sposób zakomunikować, że nie, wcale nie bierze w ty m udziału, przy szedł tu ty lko po nowy kubek do kawy z fikuśny m wzorkiem i odlotową sentencją ży ciową. Chciał powiedzieć: udawajmy , że się nie znamy . Najwy raźniej zostało jeszcze trochę czasu, więc przy łączy ł się do klientów i przeglądał półki w poszukiwaniu czegoś do czy tania. Oczy wiście w dziale dla młodzieży natknął się na książki o Fillory w nowy ch okładkach, sugerujący ch, że to nadprzy rodzone romanse. Ale jeszcze nie potrafił stawić czoła takiej konfrontacji: nie dzisiaj, nie tutaj. Wziął więc egzemplarz Uciec z zimna Johna Le Carré i spędził dziesięć przy jemny ch minut w berlińskim punkcie kontroli granicznej w głębokich latach pięćdziesiąty ch. – Uwaga, sponsorzy Bookbumblers – odezwał się nagle kasjer przez głośniki, chociaż księgarnia by ła tak mała, że Quentin bez problemu usły szałby go i bez wzmocnienia. – Uwaga! Bookbumblers zamy ka się za pięć minut! Zapraszamy do kasy ! Odłoży ł książkę. Starsza kobieta w berecie, który wy glądał na wy dziergany w domu, kupiła Pełnię życia panny Brodie i wy szła z księgarni. Czy li ona nie brała w ty m udziału. Chudy dzieciak, siedzący dotąd po turecku w dziale z komiksami, wy szedł, nic nie kupiwszy . A więc on również nie. Wy soki, szorstki w obejściu facet z fry zurą na jaskiniowca i twarzą pooraną jak pień starego drzewa, który z zapałem studiował kartki okolicznościowe, wreszcie podjął decy zję i kupił jedną, ale nie wy szedł. Dokładnie o dwudziestej pierwszej kasjer zamknął drzwi na klucz, który złowieszczo zabrzęczał w zamku, i nagle Quentin poczuł okropne zdenerwowanie. Wsiadł na kolejkę górską, założono mu zabezpieczenia, więc nie mógł już zrezy gnować z jazdy . Odetchnął głęboko i zganił się w my ślach, ale zdenerwowanie pozostało. Ptak szurał łapami w ziarnach i guanie na dnie klatki. Nagle zaskrzeczał. By ł to bardzo samotny skrzek, taki jaki można usły szeć o zmroku na zalany m
deszczem wrzosowisku. Wielki kasjer ruszy ł na ty ły księgarni – musiał się przepchnąć obok ciemnoskórego faceta – i otworzy ł szare stalowe drzwi z napisem „dla personelu”. – Tędy . Powiedział to tak znudzony m tonem, jakby wy głaszał tę kwestię co wieczór. I może rzeczy wiście tak by ło. Kiedy wstał, okazało się, że jest ogromny – metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i rozbudowana klata. Nie by ł napakowany , ale przez te szerokie ramiona roztaczał wokół siebie aurę bezlitosnej, choć niespiesznej skuteczności, charaktery sty czną dla bardzo duży ch mężczy zn. Twarz miał wy raźnie asy metry czną, kształtem przy pominającą ty kwę: dolna połowa sprawiała wrażenie nadmuchanej. Quentin stanął na końcu kolejki. Naliczy ł przed sobą osiem osób. Wszy scy rozglądali się ostrożnie i bardzo uważali, żeby przy padkiem nie potrącić sąsiadów, jakby sądzili, że mogą wy buchnąć pod wpły wem dotknięcia. Quentin rzucił niewielkie zaklęcie ujawniające, tak na wszelki wy padek; chciał mieć pewność, że drzwi nie zrobią mu żadnej niespodzianki. Z kciuka i palca wskazującego ułoży ł kółko i popatrzy ł przez nie jak przez monokl. – Żadnej magii – powiedział kasjer ostrzegawczo i pstry knął palcami na Quentina. – Hej, ty , gościu. Żadny ch zaklęć. Żadnej magii. Wszy scy się odwrócili, żeby popatrzeć na Quentina. – Słucham? – spy tał Quentin, jakby by ł głuchy . Nikt już nie zwracał się do niego „Wasza Wy sokość”, ale miał wrażenie, że jeszcze nie dojrzał do reagowania na „gościu”. Zakończy ł spokojnie swoją inspekcję. To by ły drzwi i nic poza ty m. – Przestań. Żadnej magii. Quentin postanowił zary zy kować i popatrzy ł przez monokl na kasjera. Zobaczy ł, że ma coś małego i bły szczącego w kieszeni; jakiś talizman, niewy kluczone, że związany ze sprawnością seksualną. Poza ty m cały też świecił, jakby by ł pokry ty fosfory zujący mi algami. Dziwne. – Jasne. – Opuścił rękę i monokl zniknął. – Nie ma problemu. Ktoś zapukał w parapet. Za oknem pojawiła się twarz, rozmazana za mokrą szy bą. Kasjer pokręcił głową, ale przy by sz nie zamierzał ustępować. Zapukał jeszcze raz, mocniej. Kasjer westchnął. – Do kurwy nędzy . Otworzy ł drzwi księgarni i po krótkiej, prowadzonej szeptem sprzeczce wpuścił do środka mokrego dwudziestolatka. Facet by ł czerwony na twarzy , ale poza ty m przy stojny jak dziennikarz sportowy . Miał na sobie wiatrówkę zdecy dowanie za cienką na tę pogodę. Quentin się zastanawiał, gdzie mu się udało tak opalić w marcu. Przeszli do pomieszczenia na zapleczu. By ło tu dziwnie ciemno, a samo pomieszczenie okazało
się zdecy dowanie większe, niż Quentin się spodziewał – najwy raźniej nieruchomości przy autostradzie są tanie. Stalowe półki pełne książek z ponalepiany mi kartkami samoprzy lepny mi o jaskrawy ch barwach, w rogu dwa biurka, a na ścianie nad nimi grafik z dy żurami i dowcipy ry sunkowe wy cięte z „New Yorkera”, stosy kartonów, wy siedziana kanapa, równie wy siedziany fotel, mała lodówka – najwy raźniej pomieszczenie pełniło również funkcję pokoju socjalnego, ale połowa miejsca i tak się marnowała. Na przeciwległej ścianie znajdowała się stalowa żaluzja zamy kająca wy jście na rampę. W ścianie po lewej Quentin zobaczy ł drugie drzwi, przez które weszła właśnie kolejna grupa ludzi. Zachowy wali się równie ostrożnie jak oni. W tle za ich plecami widać by ło inną księgarnię, zdecy dowanie przy jemniejszą, ze stary mi lampami i orientalny mi dy wanami na podłodze. I pewnie z rudy m kotem. Quentin nie musiał się uciekać do magii, żeby stwierdzić, że nie by ły to żadne drzwi, ty lko portal, przejście prowadzące w jakieś inne, odległe miejsce. O tam – zdradzała go cienka jak włos nitka zielonego światła biegnąca wzdłuż futry ny . W rzeczy wistości za tą ścianą znajdował się sklep z kostiumami karnawałowy mi. Kim by li ci ludzie? Quentin już wcześniej sły szał pogłoski o takich potajemny ch spotkaniach, na który ch rekrutowano czarodziejów do nielegalny ch zleceń, ale sam nigdy nie brał w nich udziału. Więcej, by ł pewien, że nigdy na żadne nie pójdzie, nawet za milion lat. Nie sądził, że upadnie tak nisko. To by ła impreza dla ludzi czepiający ch się obrzeży magicznego świata, ludzi, którzy chcieli się do niego dostać albo z jakiegoś powodu wy padli z niego prosto w zimną i ponurą rzeczy wistość centrum handlowego opodal Hackensack, w deszczowy marcowy wieczór. Tacy jak Quentin nie pojawiali się w podobny ch miejscach. Tak się jednak złoży ło, że on już zaczął do nich chadzać. By ł jedny m z nich, to by li jego ludzie. Ledwie sześć miesięcy temu by ł królem magicznej krainy , ale to już należało do przeszłości. Wy rzucono go z Fillory , a teraz stał się po prostu jeszcze jedny m zgorzkniały m i zdesperowany m facetem, usiłujący m wspiąć się po śliskim zboczu z powrotem do światła i ciepła. Plum i ciemnoskóry w opalizujący ch okularach usiedli na kanapie, Czerwona Gęba w wy siedziany m fotelu, panna Podgolony Karczek i nastoletni miłośnik Stopparda na skrzy nkach. Reszta stała – by ło ich dwanaście, trzy naście… w sumie czternaście osób. Kasjer zamknął szare drzwi do księgarni, a potem portal – zrobiło się upiornie cicho, umilkły wszelkie odgłosy zewnętrznego świata – po czy m postawił na kartonowy m pudle klatkę z ptakiem i otworzy ł drzwiczki, żeby wy puścić szpaka. Ten się rozejrzał, a potem przeciągnął najpierw jedną, potem drugą łapę, jak to mają w zwy czaju ptaki. – Dziękuję wszy stkim za przy by cie – oświadczy ł. – Będę się streszczać. To na pewno by ło coś nieoczekiwanego. I to nie ty lko dla Quentina, sądząc z chrząknięć wy rażający ch zaskoczenie. Na Ziemi nie widuje się często mówiący ch ptaków. Spoty ka się je
raczej w Fillory . – Szukam pewnego przedmiotu – ciągnął szpak. – I potrzebuję pomocy w jego odebraniu obecny m właścicielom. Jego bły szczące czarne pióra lśniły w blasku wiszący ch lamp, a głos odbijał się echem w niemal pusty m magazy nie. By ł to cichy głos osoby o łagodny m usposobieniu, a nie chrapliwy , jakiego można by się spodziewać po szpaku. Brzmiał nieprzy jemnie po ludzku, choć ptak nie dy sponował ludzkim aparatem mowy . Cóż, w końcu na ty m polega magia. – A więc kradzież – odezwał się jakiś Hindus. Najwy raźniej mu to nie przeszkadzało, chciał ty lko wy jaśnić sprawę. By ł starszy od Quentina, miał może czterdziestkę i ły siał. No i nosił wełniany sweter w niewiary godnie źle dobrany ch kolorach. – Kradzież – powtórzy ł szpak z namy słem. – Tak. – Zwy kła kradzież czy odzy sk? – A to jakaś różnica? – Chcę po prostu wiedzieć, czy jesteśmy ty mi zły mi czy ty mi dobry mi. Kto ma prawo do tego przedmiotu? Ty czy oni? Szpak przekrzy wił głowę i zastanawiał się przez chwilę. – Roszczenia żadnej ze stron nie są niepodważalne – stwierdził wreszcie. – Ale jeśli to coś zmienia, nasze roszczenia są bardziej uzasadnione niż ich. Odpowiedź najwy raźniej zadowoliła Hindusa, choć Quentin wątpił, czy zmartwiłby się, gdy by okazało się odwrotnie. – Kim jesteś? – zapy tał ktoś. Szpak go zignorował. – Co to za przedmiot? – odezwała się Plum. – Dowiecie się, kiedy przy jmiecie zlecenie. – Gdzie się znajduje? – spy tał Quentin. Szpak zakoły sał się w przód i w ty ł. – W północno-wschodniej części Stanów Zjednoczony ch. – Nieco rozłoży ł skrzy dła; zapewne by ł to ptasi odpowiednik wzruszenia ramion. – Czy li nie wiecie – stwierdził Quentin. – Czy li zadanie obejmuje również ustalenie miejsca przechowy wania. Szpak nie zaprzeczy ł. Panna Podgolony Karczek pochy liła się do przodu, co nie by ło łatwe na tak bardzo wy siedzianej kanapie, szczególnie kiedy miało się na sobie króciutką spódniczkę. Jej włosy by ły czarne z fioletowy mi pasemkami; Quentin zauważy ł dwie wy tatuowane gwiazdki wy stające spod rękawa bluzki, takie, jakie dostaje się w bazach magiczny ch. Zastanawiał się, ile jeszcze ma ich pod ubraniem. I co takiego zrobiła, że trafiła tutaj.
– Czy li ustalamy i kradniemy , i zapewne po drodze trochę walczy my . Jakiego oporu należy się spodziewać? – Możesz uściślić? – Ochrona, ilu ludzi, jakich, jak bardzo groźny ch. Czy mówię dość ściśle? – Tak. Spodziewamy się dwóch. – Dwóch czarodziejów? – Dwóch czarodziejów plus kilku cy wilów. O ile wiemy . Nic niezwy kłego. – O ile wiecie! – Facet z czerwoną twarzą roześmiał się głośno. Sprawiał wrażenie nieco szalonego, jeśli przy jrzeć mu się bliżej. – Wiemy natomiast, że zdołali związać przedmiot nierozerwalną więzią. Więź trzeba będzie oczy wiście zerwać. Zaskoczenie sprawiło, że wszy scy umilkli. Dopiero po chwili ktoś wy dał pełne iry tacji parsknięcie. Ten wy soki mężczy zna, który kupował kartki okolicznościowe. Zupełnie jakby chciał powiedzieć: co za niewiary godne gówno. – Takiej więzi nie da się zerwać – zauważy ła chłodno Plum. – Marnujesz nasz czas! – oświadczy ł pan Opalizujące Okulary . – Nierozerwalna więź nigdy dotąd nie została zerwana, ale uważamy , że teorety cznie jest to możliwe – powiedział szpak, zupełnie nieprzejęty . A może jednak nastroszy ł trochę pióra. – To kwestia umiejętności i odpowiednich środków. Wszy stkie potrzebne umiejętności znajdują się w ty m pokoju. – A środki? – spy tała panna Podgolony Karczek. – Środki można uzy skać. – Czy li to również jest część zadania – stwierdził Quentin. Zaczął odliczać na palcach. – Zdoby cie środków, odszukanie przedmiotu, zerwanie więzi, odebranie przedmiotu, załatwienie sprawy z obecny mi właścicielami. Mam rację? – Tak. Płacimy dwa miliony na głowę, gotówką lub w złocie, sto ty sięcy z góry , dzisiaj, resztę, kiedy dostarczy cie przedmiot. Decy dujcie teraz. Jeśli odmówicie, nie będziecie mogli z nikim rozmawiać na temat tego spotkania. Po czy m szpak, zadowolony ze swojego oświadczenia, podfrunął na górną żerdkę w klatce. Rzecz by ła poważniejsza, niż Quentin się spodziewał. Zapewne istniały łatwiejsze i bezpieczniejsze sposoby zarobienia dwóch milionów dolarów, kiedy się by ło czarodziejem, ale niewiele równie szy bkich. I dostępny ch od ręki. W branży magicznej pieniądze to nie wszy stko, czasami jednak po prostu trzeba je mieć, a to by ł właśnie taki przy padek. Musiał wy jść na prostą. Miał zadanie do wy konania. – Niezainteresowany ch ofertą prosimy o opuszczenie spotkania – powiedział kasjer.
Najwy raźniej by ł przy boczny m szpaka. Miał tak ze dwadzieścia pięć lat. Czarne kępki brody na jego policzkach i szy i nasuwały skojarzenia z owocem jeży ny . Wstał facet ostrzy żony na jaskiniowca. – Ży czę szczęścia – mówił z silny m niemieckim akcentem. – Będzie wam potrzebne, no nie? – Rzucił na środek magazy nu kartkę, którą kupił w księgarni, i wy szedł. Kartka wy lądowała obrazkiem do góry : „Dużo zdrowia”, głosił napis. Nikt jej nie podniósł. Mniej więcej trzecia część zebrany ch wy szła szukać inny ch wy zwań i lepszy ch ofert. Może to nie by ł jedy ny cy rk w ty m mieście dziś wieczorem? Ale jedy ny , o jakim wiedział Quentin, więc został. Patrzy ł na Plum, a Plum spoglądała na niego. Też została. Jechali na ty m samy m wozie – ona również musiała by ć pod kreską. Pan Czerwona Gęba stał pod ścianą, tuż przy drzwiach. – Siemanko – mówił do każdej wy chodzącej osoby . – Buziaczki i pa, pa. Kiedy wy szli już wszy scy , którzy wy jść zamierzali, kasjer znów zamknął drzwi. W sumie zostało osiem osób: Quentin, Plum, Podgolony Karczek, Czerwona Gęba, Opalizujące Okulary , nastolatek, Hindus i kobieta o końskiej twarzy , w powiewnej sukience i z lokiem siwy ch włosów na czole; ta ostatnia dwójka weszła przez portal. W pomieszczeniu zrobiło się jeszcze ciszej i dziwnie pusto. Ci ludzie musieli by ć prawdziwy mi desperatami, takimi z samego dna. – Jesteś z Fillory ? – spy tał Quentin szpaka. Rozległy się śmieszki, chociaż wcale nie żartował, a i szpak wcale się nie śmiał. I nie odpowiedział. Quentin nie potrafił odczy tać wy razu jego twarzy . Jak wszy stkie ptaki, miał ty lko jeden wy raz. – Nim pójdziemy dalej, każdy z was przejdzie prosty test swoich umiejętności i mocy magicznej – oświadczy ł szpak. – Lionel – miał na my śli kasjera – jest specjalistą od magii prawdopodobieństwa. Każdy z was zagra z nim w karty . Jeśli go pokonacie, zdaliście test. Rozległy się pomruki niezadowolenia, ludzie popatry wali na siebie dy skretnie. Z reakcji zebrany ch Quentin się domy ślił, że raczej nie jest to standardowa procedura. – W co konkretnie? – spy tała Plum. – W pchnięcie. – Chy ba żartujesz – powiedział pan Opalizujące Okulary . By ł wy raźnie oburzony . – Naprawdę gówno się znasz, no nie? Lionel wy jął talię kart i przetasował ją z wprawą, wy ginając w obie strony . Jego twarz pozostała bez wy razu. – Wiem, czego chcę – oznajmił szpak szty wno. – I wiem, że proponuję wam za to masę pieniędzy . – Nie przy szedłem tu grać w karty . – Mężczy zna wstał.
– A po co, kurwa, przy szedłeś? – zainteresowała się wesoło panna Podgolony Karczek. – W każdej chwili możesz wy jść – zapewnił go szpak. – Kto wie, może wy jdę. Podszedł do drzwi, ale zatrzy mał się z ręką na gałce, jakby się spodziewał, że ktoś go zawoła. Nikt się nie odezwał, więc wy szedł i zamknął za sobą drzwi. Quentin się przy glądał, jak Lionel tasuje karty . Widać by ło, że umie się nimi posługiwać, karty przeskakiwały posłusznie w jego duży ch dłoniach, jak w rękach profesjonalisty . Quentin pomy ślał o swoim egzaminie wstępny m do Brakebills, ile to by ło, trzy naście lat temu? Wtedy duma mu nie przeszkadzała w przechodzeniu testów. I niech go diabli, jeśli przeszkodzi mu dzisiaj. Zresztą sam też by ł, w pewny m sensie, profesjonalistą. Karty to by ła magia sceniczna, niejako studium magii. Od tego zaczy nał. – No dobrze – powiedział. Wstał i rozluźnił palce. – Miejmy to za sobą. – Przy ciągnął sobie z hałasem krzesło i usiadł naprzeciwko Lionela. Lionel uprzejmie podał mu talię. Quentin wziął ją od niego. Ograniczy ł się do tasowania, starając się nie ujawniać swoich umiejętności. Karty by ły szty wne, ale nie całkiem nowe. Zwy czajna, produkowana masowo talia, z zaklęciem zapobiegający m oszukiwaniu, nic niezwy kłego. Dobrze by ło poczuć je w rękach. Znów znalazł się na znajomy m gruncie. W sposób nieostentacy jny obejrzał przody kilku kart i ułoży ł je tak, żeby by ła z nich jakaś korzy ść. Minęło trochę czasu, a właściwie to dużo czasu, odkąd grał w karty , ale o tej grze coś wiedział. Kiedy ś pchnięcia by ły główną rozry wką Fizy czny ch. Gra jako taka by ła dziecinnie prosta. Bardzo przy pominała wojnę – wy ższa karta biła niższą – plus trochę idioty czny ch utrudnień, żeby przerwać monotonię (na przy kład w określony ch momentach należało wrzucać karty do kapelusza, a kiedy by ło ich tam pięć, zaczy nały obowiązy wać reguły pokera itd.). Rzecz nie polegała jednak na rozgry wce, ty lko na oszukiwaniu. W kartach kry ło się wiele dziwnej magii: potasowana talia nie by ła czy mś stały m, przy pominała raczej kłębiącą się chmurę możliwości. Nic nigdy nie by ło pewne, póki nie rozegrało się danej karty . Talia by ła jak pudełko z cały m stadem kotów Schrödingera. Odrobina magii wy starczała, żeby zmienić kolejność, w jakiej schodziły karty ; jeśli uży ło się jej trochę więcej, można by ło odgadnąć, czy m zamierza zagrać przeciwnik; a jeśli naprawdę znało się na rzeczy , można by ło nawet zagrać kartami, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa należały do przeciwnika lub zostały już rozegrane, albo w ogóle tkwiły w jakiejś innej talii. Quentin oddał karty Lionelowi i gra się rozpoczęła. Zaczęli powoli, schodząc z blotek i stosując proste sztuczki. Obaj wy raźnie czekali na ruch przeciwnika. Quentin automaty cznie liczy ł karty , choć ten zabieg miał ograniczoną przy datność
w grze w pchnięcie – kiedy czarodzieje siadali do kart, te miały zwy czaj zmieniać strony albo powracać, choć zostały już wy kluczone z gry . Quentina ciekawiło, jakiego kalibru jest talent Lionela. Zaczął w pośpiechu rekalkulować swoje założenia; by ło oczy wiste, że nie pokona Lionela za pomocą brutalnej siły . Ciekawe, gdzie on się uczy ł. Zapewne w Brakebills, tak jak Quentin; jego magia miała w sobie tę precy zję i finezję, której nie widy wało się u wy chowanków baz magiczny ch. Ale by ło w niej coś jeszcze: jakiś zimny , gorzki i obcy posmak. Quentin miał wrażenie, że niemal go czuje. Zastanawiał się, czy Lionel jest człowiekiem w takim stopniu, w jakim sugeruje to jego wy gląd. Jedna partia pchnięcia składała się z dwudziestu sześciu kolejek, a kiedy dotarli do połowy , żaden nie miał przewagi nad przeciwnikiem. Ale przy czternastej kolejce Quentin się przeliczy ł – zuży ł sporo mocy , by przenieść króla na wierzch talii, a potem zmarnował go na dwójkę Lionela. Ten błąd wy trącił go z równowagi tak bardzo, że przegrał trzy następne kolejki. Dwie odrobił, kradnąc karty już zegrane, ale na ty m skończy ły się uprzejmości. Od tej chwili miała to by ć walka na noże. Pokój jakby skurczy ł się do stołu, przy który m trwała rozgry wka. Minęło sporo czasu, odkąd Quentin czuł w sobie prawdziwego ducha ry walizacji, ale teraz ewidentnie budził się z długiego snu. Nie zamierzał przegrać tej partii żeby nie wiem co. Spiął się w sobie. Czuł, jak Lionel go sonduje, próbuje przekładać karty w jeszcze niezuży tej części talii, i zablokował jego działania. Wszy stkich czterech asów uży li w następny ch czterech kolejkach, obaj szli na całość. Na moment Quentin oderwał się od kart i za pomocą prostego zaklęcia wy rzucił amulet Lionela z kieszeni na podłogę. Ale jeśli nawet zdołał odwrócić uwagę przeciwnika, ten nijak tego nie okazał. Wokół nich gwałtownie fluktuowały pola prawdopodobieństwa – nie widział ich, ale wy czuwał ich wpły w w formie niewielkich, lecz bardzo mało prawdopodobny ch zbiegów okoliczności. Włosy i ubranie poruszały mu niewy czuwalne podmuchy wiatru. Rzucona karta mogła upaść na sztorc i balansować w tej pozy cji albo obracać się oparta o blat samy m narożnikiem. Nad stołem uniosła się mgiełka i spły nął z niej pojedy nczy płatek śniegu. Widzowie cofnęli się o kilka kroków. Quentin przebił waleta kier królem, potem przegrał następną kolejkę, rozgry wając te same karty , ale w odwrotnej kolejności. Zagrał dwójką, a Lionel zaklął cicho, kiedy sobie uświadomił, że jakimś cudem ma w kapeluszu dodatkową kartę i teraz stosują się do niego zasady pokera. Rzeczy wistość miękła i rozpuszczała się pod wpły wem żaru rozgry wki. Dwie kolejki do końca partii Lionel rzucił damę pik, a Quentin zmarszczy ł brwi – czy jej twarz nie przy pominała przy padkiem twarzy Julii? Wszy stko jedno, nie ma takiej karty jak jednooka dama, szczególnie z ptakiem na ramieniu. Rzucił swojego ostatniego króla, żeby ją przebić, a przy najmniej tak mu się wy dawało: kiedy kładł go na stole, król zmienił się w waleta, w dodatku w waleta samobójcę, przy czy m nie istniała i taka karta, szczególnie walet z biały mi włosami. Takimi jak włosy
Quentina. Nawet Lionel sprawiał wrażenie zdumionego. Widać ktoś inny zmieniał karty – zupełnie jakby przy stole siedział trzeci, niewidzialny gracz, który bawił się ich kosztem. W ostatniej kolejce Lionel stracił kontrolę nad własną ręką; rzucił damę w nieznany m kolorze, damę szkła. Jej twarz by ła półprzejrzy sta, jak z celofanu, i szafirowobłękitna. To by ła Alice. Kropka w kropkę Alice. – Co jest, kurwa? – powiedział Lionel, kręcąc głową. No właśnie, co jest? Quentin opanował nerwy . Choć widok twarzy Alice wstrząsnął nim do głębi, równocześnie przy pomniał mu, co tu robi. Nie będzie panikować. I nie przegra. Wręcz przeciwnie, obróci to na swoją korzy ść, a Alice mu w ty m pomoże. Kluczem do magii scenicznej jest odwrócenie uwagi, a skoro uwaga Lionela została właśnie odwrócona, Quentin wy ciągnął zeszty wniały mi palcami z buta króla trefl i rzucił na stos kart, starając się ignorować szary garnitur króla i gałąź, która zasłaniała mu twarz. Koniec. Gem i set. Quentin odsunął się od stołu i odetchnął głęboko, z drżeniem. – Dobrze – powiedział szpak. – Następny . Lionel nie wy glądał na szczególnie uszczęśliwionego, ale nie zaprotestował, ty lko przy kucnął i wy ciągnął spod stołu swój amulet. Quentin wstał i stanął pod ścianą, z inny mi. Kolana miał miękkie, serce nadal biło mu jak wściekłe. Cieszy ł się, że wy grał, ale przecież nie spodziewał się niczego innego. Rzecz w ty m, że nie spodziewał się również widoku swej dawno zmarłej by łej dziewczy ny w charakterze damy w kartach. Co będzie dalej? Może ktoś tutaj wiedział o nim więcej, niż powinien? Może próbowali go wy kluczy ć za pomocą tej gry ? Ale kto? Komu by się chciało? Nikogo już nie obchodziło, co robi. Jedy ną osobą, dla której to miało jeszcze znaczenie, by ł on sam. Więc może sam to zrobił? Może to jego podświadomość usiłowała zakłócić jego magię? A może to Alice, gdziekolwiek i czy mkolwiek teraz jest, obserwowała go i nieźle się przy ty m bawiła? No cóż, niech się bawi. Skupił się na teraźniejszości, teraz liczy ła się ty lko teraźniejszość. Miał robotę do wy konania. Musiał poskładać do kupy swoje ży cie. Przeszłość nie posiadała tu nad nim władzy . Nawet Alice. Facet z czerwoną gębą wy grał swoją partię bez żadny ch niezwy kły ch efektów. Podobnie jak Hindus. Kobieta z biały m lokiem odpadła zaraz na początku. Przy gry zając wargę, wy łoży ła absolutnie nieprawdopodobną serię pięciu dwójek pod rząd, po nich jokera, a na koniec kartę „Idziesz do więzienia”, pochodzącą z gry w monopol. Dzieciak przeszedł walkowerem – z jakichś powodów szpak nie pozwolił mu grać. Podobnie jak Plum. Panna Podgolony Karczek wy grała szy bciej niż inni, albo dlatego że rzeczy wiście by ła taka szy bka, albo dlatego że Lionel się zmęczy ł. Kiedy by ło po wszy stkim, Lionel wręczy ł kobiecie z siwy m lokiem plik studolarowy ch banknotów za faty gę. Drugi podał facetowi z czerwoną gębą.
– Dziękujemy za poświęcony nam czas – powiedział szpak. – Jak to? – Facet gapił się z niedowierzaniem na pieniądze. – Przecież wy grałem? – Owszem, ale się spóźniłeś – wy tknął mu Lionel. – I wy glądasz na dupka. Facet jeszcze bardziej sczerwieniał na twarzy . – Śmiało – zachęcił go Lionel, rozkładając ramiona. – Twój ruch. Przez chwilę twarz mężczy zny drgała niebezpiecznie, ale nie by ł aż tak wściekły albo szalony , żeby ry zy kować starcie. – Pierdolcie się! – wrzasnął. Taki by ł jego ruch. Wy szedł, trzaskając drzwiami. Quentin padł na fotel, chociaż Czerwona Gęba pomoczy ł oparcie swoją wiatrówką. Czuł się wy czerpany , wy żęty z sił. Miał nadzieję, że to już koniec testów, nie dałby rady rzucić teraz najprostszego zaklęcia. W sumie zostało ich pięcioro: Quentin, Plum, panna Podgolony Karczek, Hindus i dzieciak od Stopparda. Sprawa zaczęła wy glądać zdecy dowanie prawdziwiej niż pół godziny temu. Chociaż nie by ło późno, wciąż mógł odejść. Nie stało się jeszcze nic nie do przy jęcia, ale brakowało również rzeczy wzbudzający ch zaufanie. To mógł by ć jego przełom albo droga donikąd. Zby t wiele czasu poświęcił na sprawy , które zaprowadziły go donikąd i zostawiły z niczy m. Mógł więc wy jść, z powrotem w noc, z powrotem w zimno i deszcz. Ale nie wy szedł. Czas odwrócić los. Przy jmie to zlecenie. I tak nie ma lepszy ch ofert. – Uważasz, że pięć osób wy starczy ? – Quentin spy tał szpaka. – Sześć, z Lionelem. I tak. To dokładnie ty le, ile trzeba. – No to nie trzy maj nas w napięciu – zażądała panna Podgolony Karczek. – Co jest naszy m celem? Szpak nie trzy mał ich w napięciu. – Przedmiotem, którego poszukujemy , jest brązowa skórzana teczka z monogramem RCJ. Została wy produkowana w ty siąc dziewięćset trzy dziesty m siódmy m roku, w standardowy m rozmiarze. Producentem by ł Louis Vuitton. – Szpak wy mówił nazwisko z dość wiary godny m francuskim akcentem. – Zabawne – powiedziała panna Podgolony Karczek. – A co w niej jest? – Nie wiem. – Nie wiesz? – Po raz pierwszy odezwał się nastolatek. – Więc po cholerę ci ona? – Żeby się dowiedzieć – wy jaśnił szpak. – Ha. A co oznaczają inicjały ? – Rupert John Chatwin – odparł ptak sucho. Dzieciak zrobił głupią minę. Poruszy ł bezgłośnie ustami. – Nie rozumiem – powiedział. – A to C nie powinno by ć na końcu?
– To jest monogram, głupku – wy jaśniła panna Podgolony Karczek. – W monogramach nazwisko pisze się w środku. Hindus pocierał w zamy śleniu podbródek. – Chatwin. – Wy raźnie usiłował sobie przy pomnieć, skąd zna to nazwisko. – Chatwin. Czy to nie…? Jasne, że tak, pomy ślał Quentin, ale nic nie powiedział. Nie drgnął mu na twarzy ani jeden mięsień. Jasne, że tak. Chatwin: to nazwisko zmroziło go bardziej niż ta noc i ten deszcz, i ten ptak, i partia pchnięcia, którą właśnie rozegrał. Miał wszelkie prawo oczekiwać, że nie usły szy go nigdy więcej. Nie powinno go już dręczy ć, i vice versa. Skończy li ze sobą, on i Chatwinowie. Ale równocześnie poczuł mroczną ulgę, ponieważ nazwisko Chatwin wskazy wało, że to jeszcze nie koniec. Fillory . Plover. Zamek Białoszczy ty , Chatwinowie… to wszy stko ciągle gdzieś tam by ło. Quentin czuł się jak nałogowiec, którego właśnie zaleciał leciutki zapach substancji, od której by ł uzależniony – w czy stej postaci i po długim, długim czasie absty nencji – i zaczy na przeży wać nieunikniony nawrót nałogu. Zamknął oczy , by poczuć ten aromat mocniej. To nazwisko to by ło przesłanie, flara wy strzelona w nocne niebo, sy gnał właśnie dla niego wy słany przez czas i przestrzeń, i mrok, i deszcz, z ciepłego i jasnego centrum świata.
Rozdział 2
T
o nie powinno by ło się zdarzy ć. Bo Quentin próbował zerwać z nałogiem.
Zaczęło się w Ni Tu Ni Tam, cichy m mieście włoskich fontann i zamknięty ch bibliotek, położony m gdzieś poza i pomiędzy wszy stkim inny m. Fontanny tak naprawdę by ły bramami do inny ch światów. Quentin stał oparty o tę, która prowadziła do Fillory . Właśnie został stamtąd wy rzucony . Stał tak przez długi czas, czując pod palcami zimny i nierówny brzeg kamiennego obramowania basenu – tak wspaniale solidny . Ta fontanna stanowiła ostatni łącznik z jego dawny m ży ciem, ty m, w który m by ł królem magicznej krainy . Nie chciał, żeby to ży cie się skończy ło; nie skończy się, póki stąd nie odejdzie. Ciągle jeszcze mógł je mieć. Jeszcze przez chwilę. Chociaż nie, nie mógł. To by ł koniec. Więc po raz ostatni poklepał obramowanie basenu i ruszy ł przez bezludne miasto jak ze snu. Czuł się zupełnie pusty w środku. Przestał by ć ty m, kim by ł, ale jeszcze nie wiedział, kim będzie. Głowę miał nadal pełną widoków z Końca Świata: zachodzącego słońca, bezkresnej, wąskiej, biegnącej łukiem plaży , dwóch drewniany ch krzeseł od różny ch kompletów, półksięży ca, iskrzący ch komet. I Julii skaczącej poza skraj Fillory , na Drugą Stronę Świata, ku swojej przy szłości. Dla niej to by ł nowy początek, on natomiast trafił w ślepy zaułek. Nigdy więcej nie zobaczy Fillory . Nigdy więcej. Choć czuł się zupełnie otępiały , nie mógł nie zauważy ć, jak bardzo zmieniło się Ni Tu Ni Tam. Zawsze by ło tu cicho i spokojnie, jakby miasto znajdowało się pod szklany m kloszem, schowany m za zachmurzony m, mroczniejący m niebem. Jednak coś zaszło: bogowie wrócili, żeby naprawić błąd we wszechświecie i odebrać magię, a podczas zmagań z nimi szklany klosz pękł i do środka dostał się czas. Pojawiły się zmiany pogody : teraz w powietrzu pachniało mgłą, po niebie przemy kały poszarpane chmury , a fragmenty błękitu odbijały się w poły skliwy ch kałużach stopniałego śniegu. Wszędzie wokół siebie Quentin sły szał szmer wody . Niechętnie, z oporem, Ni Tu Ni Tam szy kowało się do swojej pierwszej wiosny . To by ł czas niszczenia i ruiny . Quentin mijał pozbawione dachów budy nki, otwierające swe biblioteczne wnętrza na ży wioły . Widział regały na książki poprzewracane jak kostki domina, sterczące niczy m żebra gnijącego ścierwa. Luźne kartki wy rwane z miliardów książek
przechowy wany ch w bibliotekach Ni Tu Ni Tam krąży ły w powietrzu nad jego głową, unoszone podmuchami wiatru. Przechodząc przez mostek na jedny m z kanałów, zauważy ł, że poziom wody znacznie się podniósł; jeszcze chwila, a wy stąpi z brzegów. Co się stanie, jeśli wy leje? Zapewne nic. Zapewne ty lko przemoczy buty . Kiedy dotarł do fontanny prowadzącej na Ziemię, stwierdził, że ona też się zmieniła. Podczas wojny o magię przez jej wielki mosiężny kwiat lotosu, rozerwawszy rzeźbę, wy leciał cały zastęp smoków. Quentin sądził, że do tej pory ktoś to już naprawił, ale okazało się, że fontanna zajęła się ty m sama: uszkodzony kwiat usechł i przewrócił się na bok, a w jego miejscu pojawił się mosiężny pąk nowego. Quentin przy glądał się pączkującej fontannie, zastanawiając się, czy jego kościste biodra są dostatecznie wąskie, żeby się tędy przecisnął, gdy coś nagle musnęło jego ramię. Odruchowo chwy cił to coś. Kartka papieru, stronica wy rwana z książki, pełna wy kresów i gęsto zapisana po obu stronach. Już miał ją puścić i pozwolić jej odlecieć z wiatrem, ale zawahał się. Po chwili namy słu złoży ł ją na pół i jeszcze raz na pół i schował do ty lnej kieszeni spodni. A potem spadł na Ziemię. *** Na Ziemi, a konkretnie w Chesterton, padało. Właściwie to lało jak z cebra, jak to zwy kle w listopadzie w Nowej Anglii. I by ło przeraźliwie zimno. Z powodów znany ch ty lko sobie magiczny guzik przeniósł Quentina na wy kwintne przedmieście w Massachusetts, prosto na za duży płaski trawnik przed za duży m domem jego rodziców. Deszcz walił o dach i spły wał po szy bach, ry nny wy rzy giwały strumienie wody . Quentin niemal naty chmiast przemókł do suchej nitki – w Ni Tu Ni Tam czuł jeszcze na swoim ubraniu woń filloriańskiego Wschodniego Oceanu, ale ten deszcz rozpuścił sól i zmy ł z niego słoną woń na zawsze. Teraz pachniał jesienią na przedmieściu: pleśnią, zgnilizną, mokry m psem i wilgotny m, wy paczony m drewnem. Wy jął z kieszeni srebrny zegarek, który dostał od Eliota tuż przed opuszczeniem Fillory . Wcześniej ledwie na niego spojrzał – by ł zby t wściekły i zaszokowany wiadomością, że musi odejść – ale teraz przy jrzał mu się dokładnie. To by ł piękny zegarek; miał dwie dodatkowe wskazówki i obrotową mapę nieba i pokazy wał nawet fazy Księży ca. Eliot zerwał go z małego drzewka zegarowego w Puszczy Królowy ch, a potem nosił przy sobie przez długie miesiące na morzu. Wspaniały prezent, naprawdę. Quentin żałował, że nie powiedział tego Eliotowi. Zegarek przestał ty kać. Najwy raźniej nie służy ł mu poby t na Ziemi. Zresztą może to kwestia pogody . Przez długi czas Quentin patrzy ł na ciemny dom rodziców, czekając, aż poczuje w sobie ochotę, żeby wejść do środka. Ochota jednak nie nadeszła. Ten wielki budy nek nijak go do siebie
nie przy ciągał. Kiedy my ślał o swoich rodzicach, miał wrażenie, jakby wspominał dawną miłość, tak odległą, że nie potrafił już sobie nawet przy pomnieć, dlaczego kiedy ś wy dawała mu się ważna. Ty m ludziom udało się bez większy ch problemów wy chować dziecko, z który m nie mieli absolutnie nic wspólnego, a jeśli nawet mieli, żadne z nich nie próbowało tego szukać. Oddalił się od nich tak bardzo, że łącząca ich srebrzy sta nić po prostu się zerwała. Jeśli Quentin w ogóle miał gdzieś dom, to nie by ł to ten dom, na pewno. Odetchnął głęboko, zamknął oczy i wy recy tował śpiewnie cztery długie niskie sy laby , równocześnie zataczając lewą ręką duże koło w powietrzu. Deszcz zaczął się odbijać od niewidocznej kopuły nad jego głową. Nie poczuł się od tego suchszy , ale przy najmniej uczy nił pierwszy krok na długiej i wy boistej drodze do osiągnięcia stanu suchości. A potem po prostu odszedł szerokim, mokry m podmiejskim chodnikiem. Opuścił Fillory i nie by ł już królem. Czas zacząć ży ć jak wszy scy . Lepiej późno niż wcale. Szedł tak przez pół godziny , aż znalazł się w centrum Chesterton. Tu złapał autobus do Alewife, potem podjechał metrem na South Station i wsiadł w autokar Grey hounda jadący na północ, do Newburgh w stanie Nowy Jork, położonego nad rzeką Hudson. Nie dało się bardziej zbliży ć do Brakebills transportem publiczny m. Ten powrót okazał się łatwiejszy . Zeszły m razem przy jechał tu z Julią, w stanie totalnej paniki i desperacji, dziś natomiast niespecjalnie mu się spieszy ło. Wiedział dokładnie, czego mu trzeba: chciał się znaleźć w bezpieczny m otoczeniu, wśród znajomy ch, znający ch magię ludzi, gdzie miałby coś do roboty . Czy li szukał pracy . Zatrzy mał się na noc w ty m samy m motelu co zeszły m razem, a rano pojechał taksówką na ten sam zakręt drogi co wtedy i ruszy ł pieszo przez mokry las. Tutaj również padało, z każdej poruszonej gałązki spadał pry sznic lodowatej wody . Ty m razem nie zawracał sobie głowy wy my ślny mi zaklęciami wizualizacy jny mi. Uznał, że sami go zauważą, a jak go już zobaczą, to go poznają. Miał rację. Dostrzegł to z daleka, wśród drzew: pojedy ncza smuga słońca przecinająca ponury , mokry las. Kiedy podszedł bliżej, smuga zmieniła się w owal jaśniejszego i cieplejszego powietrza unoszący się wśród mokry ch gałęzi. A w owalu tkwiły głowa i ramiona kobiety ; wy glądała zupełnie jak kamea. Kobieta miała pod czterdziestkę i oczy w kształcie migdałów, a chociaż jej nie rozpoznał, roztaczała wokół siebie intensy wną aurę koleżanki po magiczny m fachu. – Cześć – powiedział Quentin, kiedy zbliży ł się na ty le, że nie musiał krzy czeć. – Jestem Quentin. – Wiem – odparła. – Wchodzisz? – Dzięki.
Wy konała jakiś drobny gest dłonią i nagle owal zmienił się w wejście. Stała w progu, oświetlona letnim słońcem, a z ty łu, za nią, widział zielony trawnik. Przesunęła się, żeby mógł przejść. – Dzięki – powtórzy ł. Kiedy poczuł falę ciepłego powietrza, w kącikach oczu znienacka zakłuły go łzy ulgi. Zamrugał i odwrócił głowę, ale kobieta to zauważy ła. – To się nigdy nie starzeje, prawda? – Nie, nigdy – przy znał. Poszedł dłuższą drogą, omijając Labiry nt – zapewne jego układ zmienił się z dziesięć razy , odkąd ostatni raz nim przechodził – do Domu. W kory tarzach panowała cisza: by ł sierpień, studentów by ło niewielu, choć zapewne trwały właśnie egzaminy wstępne. Promienie wczesnopopołudniowego słońca padały na zniszczone dy wany we wspólny ch pokojach, a cały budy nek zdawał się odpoczy wać, jakby dochodził do siebie po katastrofie roku szkolnego. Quentin nie miał pojęcia, jak przy jmie go Fogg: zeszły m razem nie rozstali się w najlepszy ch stosunkach. Ale i tak zamierzał mu przedstawić swoją prośbę. Zastał dziekana w gabinecie, przeglądał właśnie teczki kandy datów. – Proszę, proszę – powiedział Fogg z przesadny m zaskoczeniem. Nadal miał kozią bródkę i sprawiał wrażenie wy muskanego. – Wchodź śmiało. Nie spodziewałem się ciebie tak ry chło z powrotem. Uśmiechnął się, ale nie wstał. Quentin usiadł ostrożnie. – Ja też się nie spodziewałem – odparł. – Ale dobrze jest wrócić. – Miło mi to sły szeć. Zeszły m razem przy prowadziłeś ze sobą chy ba jakąś wiedźmę. Powiedz mi, proszę, zdoby ła to, o co jej chodziło? Owszem, choć bardzo długą i okrężną drogą. Quentin odpowiedział niejasno i bez szczegółów i zaraz zapy tał, co sły chać u członków jego dawnej druży ny weltersowej. Fogg opowiedział mu o nich zdecy dowanie bardziej szczegółowo, a wówczas Quentin zapy tał go o małego metalowego ptaka, który mieszkał w biurze dziekana. Fogg wy jaśnił, że ktoś wziął sobie jako temat pracy magisterskiej zmienienie go na powrót w ży wego ptaka, a potem wy jął cy gara i poczęstował Quentina. Quentin wziął jedno i obaj zapalili. Szło lepiej, niż się spodziewał. Do tej pory uważał Fogga za złośliwego małego ty rana, ale teraz zaczął się zastanawiać, czy to dziekan się zmienił, czy może on się my lił. Może jednak Fogg nie by ł taki zły ? Może to on, Quentin, zawsze by ł trochę przewrażliwiony ? Więc kiedy dziekan spy tał, jak mógłby mu pomóc, wy jaśnił. I Fogg mu pomógł, ot tak. Bo tak się dziwnie złoży ło, że właśnie powstał wakat wśród niższej kadry nauczy cielskiej – ty dzień temu trzeba by ło zwolnić adiunkta, ponieważ okazało się, że splagiatował większość swojej pracy magisterskiej z Francisa Bacona. Quentin mógł przejąć jego
obowiązki, jeśli oczy wiście miał ochotę. Tak naprawdę to zrobi Foggowi prawdziwą przy sługę, jeśli się zgodzi. Jeżeli nawet dziekan czerpał saty sfakcję z widoku pokonanego, upokorzonego Quentina, tego dumnego i ambitnego sy na marnotrawnego, dobrze to ukry ł. – Nie bądź taki zaskoczony , Quentinie – powiedział. – Należałeś do naszy ch najzdolniejszy ch studentów. Wszy scy to dostrzegali, prócz ciebie. Gdy by ś nie poświęcał ty le czasu na wmawianie sobie, że tu nie przy należy sz, też by ś to dostrzegł. I dokładnie tak samo jak wiele lat temu, Brakebills otworzy ło przed nim swoje podwoje, przy jęło go i oferowało mu miejsce w swoim mały m, dobrze zakonspirowany m światku. Fogg zdjął z kołka klucze do pokoju tak małego i wy sokiego, że Quentin miał wrażenie, jakby zamieszkał na dnie szy bu wenty lacy jnego. By ły tam ty lko biurko, okno, łazienka i podwójne łóżko pozbawione jednej połowy . Pościel pachniała pralnią Brakebills. Ten aromat sprawił, że Quentinowi naty chmiast przy pomniały się lata, kiedy sy piał zawinięty w taką pościel, śniąc o przy szłości różniącej się od tej, jaka stała się jego udziałem. Nie by ła to tak do końca nostalgia. Nie tęsknił za dawny mi czasami, tęsknił za Fillory . Dopiero kiedy został sam w ty m pokoju – nie w komnacie królewskiej, ty lko w skromny m pokoju nauczy ciela, i to nauczy ciela bardzo niskiego stopnia – i zamknął za sobą drzwi, pozwolił sobie na prawdziwą tęsknotę. Tak strasznie pragnął wrócić do Fillory . Przy tłoczy ło go to wszy stko, co stracił. Położy ł się na łóżku, patrzy ł w odległy sufit i wy obrażał sobie, co tam się dzieje bez niego, my ślał o podróżach i przy godach, o ucztach i cudach, o rozległej magicznej krainie, o jej rzekach i oceanach, drzewach i łąkach i tak strasznie, strasznie chciał tam by ć, że samo to pragnienie powinno wy rwać go z tego świata. Ale nie wy rwało. I nie wy rwie. Otrzy mał plan zajęć, a także miejsce w jadalni i zy skał autory tet konieczny , by utrzy mać w ry zach studentów. Przy znano mu również coś, co należało mu się już dawno temu, coś, o braku czego zapomniał niemal zupełnie: specjalizację. Każdy czarodziej miał naturalne predy spozy cje do określonego rodzaju magii, a zadaniem szkoły by ło ich zidenty fikowanie i sklasy fikowanie. Czasami taka specjalizacja by ła zupełnie try wialna, a niekiedy naprawdę przy datna, ale każdy jakąś miał: by ł to rodzaj magicznego odcisku palca. Ty le że w przy padku Quentina nie udało się jej ustalić. Kiedy składał prośbę o przy jęcie w szeregi kadry nauczy cielskiej Brakebills, poproszono go o podanie specjalizacji i dopiero wtedy sobie uświadomił, że nadal jej nie zna. Więc dokładnie tak samo jak dwanaście lat temu stawił się u profesor Sunderland, w której niegdy ś, w czasach studenckich, by ł boleśnie i rozpaczliwie zakochany . Spotkali się w ty m samy m długim i rozświetlony m słońcem laboratorium, stanowiący m jej miejsce pracy : dziwnie by ło pomy śleć, że tkwiła tu przez cały ten czas, kiedy on rozbijał się po wieloświecie i przeży wał przy gody , i że teraz są kolegami z pracy . Na domiar złego wy dała mu się jeszcze piękniejsza niż wtedy .
Jej twarz dojrzała, a ry sy złagodniały . Wy glądała jakby bardziej po swojemu, choć to, co kiedy ś brał za nieziemski spokój, teraz wy dało mu się pewny m upośledzeniem emocjonalny m – wtedy nie zdawał sobie sprawy , jaka jest wy cofana i zamknięta w sobie. By ł przekonany , że nie będzie go pamiętać, tak bardzo ją podziwiał w swoich szkolny ch latach i tak bardzo czuł się niewart jej zainteresowania. Ale go pamiętała. – Oczy wiście, że cię pamiętam. Nie by łeś taki znowu nieprzenikniony , jak ci się zdawało. Naprawdę tak my ślała? Zapewne tak. – Chcesz powiedzieć, że wszy scy wiedzieli, że się w tobie kocham? Uśmiechnęła się. To by ł miły uśmiech, pozbawiony złośliwości. – Mogę się założy ć, że ukry wanie uczuć to nie jest twoja specjalizacja – stwierdziła. – A teraz podwiń rękawy , powy żej łokci. I pokaż dłonie. Pokazał dłonie. Natarła je szy bko drobny m proszkiem i na skórze pojawił się nieregularny wzór z maleńkich zimny ch iskierek; przy pominał rzadko zamieszkaną okolicę oglądaną nocą z samolotu. Quentin odnosił wrażenie, że czuje lodowate ukłucia, ale to mogło by ć ty lko złudzenie. – Mmmmm. Przy gry zała wargę, przy glądając mu się uważnie, a potem klepnęła go w dłonie, raz i drugi, jak w dziecięcej zabawie, i iskierki zniknęły . Profesor Sunderland najwy raźniej nie dostrzegła w nich niczego interesującego. Czy może raczej Pearl. Skoro zostali kolegami z pracy , powinien zacząć się do niej zwracać po imieniu. Ucięła mu kosmy k włosów i wrzuciła do piecy ka. Zaśmierdziało palony mi włosami. Przy jrzała się uważnie dy mowi. – Nie – stwierdziła. To by ł koniec uprzejmości, teraz zrobiła się bardzo zasadnicza. Traktowała go z równą empatią, jak tajemniczy wzór roślin na grządce, jak zagadkę, której nie potrafiła odgadnąć. Kazała mu spacerować po pokoju i przy glądała mu się przez zady mione szkiełka. – Jak my ślisz, dlaczego to takie trudne? – spy tał Quentin, krążąc po laboratorium i usiłując na nic nie wpaść. – Hm? Nie oglądaj się przez ramię. – Chodzi mi o moją specjalizację. Dlaczego tak trudno ją ustalić? – W grę wchodzi kilka przy czy n. – Założy ła za uszy proste blond włosy i sięgnęła po kolejne szkiełko. – Specjalizacja może by ć zablokowana. Albo z samej swojej natury nie dawać się ustalić. Niektóre specjalizacje są bardzo wąskie i prakty cznie bez znaczenia, dlatego trudno je wy chwy cić w szumie tła. – Jasne. Ale niewy kluczone, że to coś… – potknął się o stołek – no wiesz, interesującego? Coś, czego nie ma nikt inny ?
– Jasne. Czemu nie? Zawsze zazdrościł Penny ’emu jego unikatowej i wy rafinowanej specjalizacji, którą by ły podróże między wy miarami, ale ton głosu Pearl wskazy wał, że nie powinien liczy ć na coś równie spektakularnego. – Pamiętasz te iskry , które wtedy wy krzesałem? – Pamiętam. Aha. Niesamowite, że wcześniej o ty m nie pomy ślałam. Stań spokojnie. Zatrzy mał się, a Pearl poszperała w szufladzie i wy jęła ciężką, okutą mosiądzem linijkę z nieregularną podziałką. Quentin nie rozpoznał, co to za sy stem miary . – Zamknij oczy . Usłuchał i naty chmiast przez jego prawą dłoń przeszedł prąd bólu. Wsadził rękę między kolana i ścisnął. Minęło z dziesięć sekund, zanim opanował się na ty le, żeby powiedzieć „au!”. Kiedy otworzy ł oczy , w zasadzie by ł pewien, że zobaczy kikuty palców, ucięty ch równo w drugim stawie. Jednak palce by ły na miejscu, ty le że już zaczy nały czerwienieć. Pearl walnęła go po nich kantem linijki. – Przepraszam – powiedziała. – Wiele można wy czy tać z reakcji na ból. – Wiesz co? Skoro i to nic nie wy jaśniło, to chy ba przeży ję bez znajomości swojej specjalizacji. – Ależ wy jaśniło. Jesteś bardzo wrażliwy na ból. Quentin by ł zdania, że każdy zareagowałby podobnie, gdy by oberwał linijką po palcach, ale nic nie powiedział. Pearl ty mczasem kartkowała wielką księgę wy drukowaną skrzący mi się literami. Miał okropną ochotę ją powstrzy mać: tak długo by ł Czarodziejem Bez Specjalizacji, że stało się to częścią jego natury . Czy by ł gotów z tego zrezy gnować? Jeśli Pearl powie mu zaraz, że nie jest nikim wy jątkowy m, że jest wielu takich jak on… Ale w końcu jej nie powstrzy mał. – Miałam taką teorię, że zeszły m razem nie ustaliłam twojej specjalizacji, ponieważ jeszcze jej nie miałeś – powiedziała, przesuwając palcem po zadrukowany ch kolumnach. – Zawsze uważałam, że jesteś zby t niedojrzały jak na swój wiek. A osobowość, czy raczej dojrzałość, to ważny czy nnik. By łeś wy starczająco dorosły , w sensie wieku, żeby mieć specjalizację, ale emocjonalnie jeszcze do niej nie dojrzałeś. To by ła raczej krępująca prawda. I zapewne równie oczy wista dla otoczenia, jak durzenie się w nauczy cielce, choć on sam nie miał o ty m pojęcia. – Ba. Widać należę do kwiatów, które rozkwitają późno – stwierdził bez przekonania. – O, tutaj. – Popukała palcem w tekst. – Naprawianie mały ch przedmiotów. To jest twoja specjalizacja. – Naprawianie mały ch przedmiotów?
– Właśnie. No cóż. Nie mógł powiedzieć, że ten werdy kt stanowił spełnienie jego marzeń. – Takich mały ch jak krzesło? – Mniejszy ch. Jak, no nie wiem… filiżanka? – Ułoży ła dłonie w kształt niewidzialnej filiżanki. – Zauważy łeś, że dobrze ci idzie z takimi naprawami? Składaniem w całość, regulowaniem, takimi rzeczami? – Niewy kluczone. – Szczerze mówiąc, dotąd niczego takiego nie zauważy ł. – Nie wiem. – Może po prostu nie zwracał uwagi? Niemniej ogarnęło go rozczarowanie. Raczej nie by ła to wy jątkowo seksowna specjalizacja. Ani nawet przełomowa. Żadne tam wkraczanie na nowe tery toria, krążenie między wy miarami, przy zy wanie bły skawic czy patronów. Nic z ty ch rzeczy , po prostu ma moc naprawiania mały ch przedmiotów. Ży cie właśnie postanowiło go odrzeć z ostatnich złudzeń na temat własnej osoby , więc stał teraz nagi i zmarznięty , ale przecież nie umrze z wy chłodzenia. Coś takiego go nie zabije. Nie miał seksownej specjalizacji, ale jakąś miał i ty lko to się teraz liczy ło. Koniec z fantazjami – takie jest ży cie poza Fillory . I może, jeśli człowiek rezy gnuje z marzeń, w końcu odkry wa, że ży cie składa się z czegoś jeszcze? No cóż, od tej pory zamierzał ży ć w prawdziwy m świecie i cenić sobie jego zwy czajną, twardą solidność. Ostatnio wiele się o sobie dowiady wał. Wiedział, że to będzie bolesne, i rzeczy wiście by ło, ale niosło też ze sobą ulgę. Przez całe ży cie bał się stawić czoła takim rzeczom, ale teraz, kiedy patrzy ł im prosto w oczy , okazy wały się dużo mniej straszne, niż się spodziewał. Albo może by ł twardszy , niż podejrzewał? No cóż, przy najmniej z taką specjalizacją nie zostanie wy walony z Fizy czny ch. W końcu naprawianie mały ch przedmiotów to magia fizy czna. – No, już cię tu nie ma – powiedziała Pearl. – Fogg zapewne każe ci przejąć zajęcia z Drobny ch Napraw z pierwszoroczny mi. – Tego właśnie się spodziewam – zgodził się Quentin. I rzeczy wiście się spodziewał.
Rozdział 3
Q
uentin sądził, że nauczanie to saty sfakcjonujące zajęcie, nie spodziewał się jednak, że je
polubi. Nie miał aż takich ambicji, żeby zajmować się w ży ciu czy mś, co lubi. A jednak. Pięć razy w ty godniu o dziewiątej rano prowadził wy kłady z Drobny ch Napraw. Kreślił wy kresy na tablicy , korzy stając z nagry zmolony ch niewy raźnie notatek, i przy glądał się studentom – obecnie swoim studentom – a oni przy glądali się jemu. Większość patrzy ła na niego bez wy razu – trudno powiedzieć, czy ze strachu, poczucia całkowitego zagubienia czy potwornej nudy , w każdy m razie bez wy razu. Dopiero teraz pojął, jak łatwo jest, będąc studentem, zapomnieć, że profesor cię widzi. Jego pierwszy wy kład nie należał do udany ch: jąkał się, powtarzał, gubił wątek i milkł znienacka, usiłując sobie przy pomnieć, co właściwie próbował powiedzieć. Przy gotował sobie do omówienia dziesięć punktów, ale tak się obawiał, że braknie mu materiału przed końcem wy kładu, że pierwszemu punktowi poświęcił pół godziny , a potem musiał w ekspresowy m tempie przelecieć przez pozostałe dziewięć, żeby zmieścić się w czasie. Odkry ł, że praca ze studentami to umiejętność, której trzeba się nauczy ć, dokładnie tak samo jak wszy stkiego innego. Stopniowo jednak zaczęło mu świtać, że wie, o czy m mówi. Wprawdzie trudno by ło go uznać za mistrza, jeśli chodzi o takie kwestie jak ży cie czy miłość, ale naprawdę posiadał dużą wiedzę prakty czną na temat posługiwania się siłami nadprzy rodzony mi, a nauczanie polegało na wy doby waniu tej wiedzy z zakamarków pamięci i wkładaniu jej do głów studentom w formie zgrabnie uporządkowany ch pakietów. Nie umy wało się to do rządzenia magiczny m królestwem, no ale prawda by ła taka, że Fillory nigdy aż tak go nie potrzebowało. W zasadzie rządziło się samo, natomiast ci studenci, miotający się na oślep w lodowatej, wzburzonej wodzie wstępu do magii, by liby bez niego zgubieni. Potrzebowali go, a Quentin tak bardzo chciał się czuć potrzebny . Pomagał mu również fakt, że znał już teraz swoją specjalizację. Zawsze uważał, że traktuje magię uczciwie, ale nigdy nie miał wy raźnej koncepcji, kim właściwie jest jako czarodziej. Teraz wreszcie to wiedział: by ł kimś, kto naprawia różne rzeczy . Dajcie mu jakiś zepsuty przedmiot, a sprawi, że się ocknie i przy pomni sobie, że kiedy ś by ł całością i działał. Stłuczona filiżanka, tak całkiem bezuży teczna, w jego rękach odzy skiwała pewność siebie. Nie zawsze by ła w takim stanie. Nie – kiedy ś miała wy godne ucho. Kiedy ś potrafiła zatrzy mać w sobie pły ny , które teraz wy lewały się na podłogę przez pękniętą porcelanę. I przy małej zachęcie ze strony Quentina znów mogła by ć taka jak kiedy ś.
Boże, ależ on kochał magię! Niemal zapomniał, jaka to saty sfakcja, nawet jeśli chodzi ty lko o małe przedmioty . Uprawianie magii przy pominało odnalezienie w końcu słów, który ch szukało się po omacku przez całe ży cie. Zawsze wiedziałeś, co chcesz powiedzieć, miałeś to na końcu języ ka, prawie już to mówiłeś, odnosiłeś wrażenie, że jeszcze chwilę temu znałeś właściwe słowa, ty lko jakimś cudem uciekły ci z pamięci – a potem nagle je odnajdy wałeś. Rzucanie zaklęcia by ło właśnie takim odnalezieniem słów: proszę, o to mi chodziło, dokładnie to od początku chciałem powiedzieć. No a on musiał po prostu wy jaśnić to swoim studentom. Oczekiwano też od niego, że jak wszy scy członkowie kadry nauczy cielskiej będzie prowadził własne badania, jednak póki nie natrafi na problem wart analizy , będzie się zajmował wy łącznie nauczaniem. Robił to przez cały ty dzień, wy kład o dziewiątej, a potem prakty czne zastosowania o drugiej. Równocześnie przy zwy czajał się na powrót do ry tmu ży cia w Brakebills. Okazało się, że jest on bardzo podobny i dla nauczy cieli, i dla studentów. Wprawdzie nie odrabiał już pracy domowej, ale wieczorami musiał przy gotowy wać wy kłady . W gruncie rzeczy wcale mu to nie przeszkadzało, ponieważ nie miał wielu inny ch zajęć. Trzy mał się na stosowny dy stans od studentów, a nauczy ciele na razie pozostawiali go w spokoju. Zmieniły się tak naprawdę ty lko drobne rzeczy . Podobno Brakebills dorobiło się własnego ducha, a choć Fogg osobiście go nie widział – i nie bardzo by ło wiadomo, kto mianowicie go widział – by ł z niego bardzo dumny . Wszy stkie stare europejskie uczelnie miały duchy ; można powiedzieć, że szkoła magii się nie liczy ła, póki nie została porządnie nawiedzona. Biblioteka nadal sprawiała kłopoty : w wy niku nieudanego ekspery mentu z latający mi książkami tomy z co ciemniejszy ch zakamarków uzy skały pewną niezależność, a ostatnimi czasy zaczęły się rozmnażać i kilku studentów przeży ło wstrząs, naty kając się na nie podczas aktu prokreacji. Choć sprawa wy dawała się interesująca, do tej pory uzy skane potomstwo by ło albo beznadziejnie wtórne (jeśli chodzi o beletry sty kę), albo zaskakująco nudne (jeśli chodzi o pozy cje naukowe); najży wotniejsze okazały się hy bry dy , wy nik krzy żowania się beletry sty ki z literaturą faktu. Zdaniem bibliotekarza wady potomstwa wy nikały z niewłaściwego doboru rodziców, optował więc za wprowadzeniem przy musowego programu hodowlanego. Komisja biblioteczna zorganizowała tajne posiedzenie poświęcone ety ce bibliotecznej eugeniki, które zakończy ło się spektakularny m impasem. Quentin miał wrażenie, że zapada się w gęstą, bogatą, bezpieczną atmosferę Brakebills jak pszczoła tonąca w miodzie. Czasami przy łapy wał się na my ślach o pozostaniu tu na zawsze. I niewy kluczone, że tak właśnie by się stało, gdy by nie niespodziewane zdarzenie: umarł jego ojciec. By ł na to zupełnie nieprzy gotowany . Od bardzo dawna nie czuł z ojcem żadnej więzi. Nie my ślał o nim często – ani o nim, ani o matce. I nigdy nie przy szło mu do głowy , że ojciec może
umrzeć. Ojciec Quentina wiódł spokojne i ciche ży cie, a opuścił ten świat w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat z charaktery sty czny m dla siebie brakiem ostentacji: umarł we śnie, na wy lew, przy czy m oszczędził nawet żonie szoku, jakim niewątpliwie by łoby obudzenie się rano u boku sty gnącego powoli trupa – prowadziła właśnie warsztaty malarskie w Provincetown, więc jego ciało odkry ła sprzątaczka, powściągliwa i głęboko wierząca katoliczka pochodząca z Ukrainy , pod każdy m względem lepiej przy gotowana na to doświadczenie niż ona. Stało się to w połowie października, jakieś sześć ty godni po przy by ciu Quentina do Brakebills. Dziekan Fogg przy niósł mu tę wiadomość, przekazaną za pośrednictwem jedy nego aparatu telefonicznego w szkole – takiego jeszcze z tarczą. Kiedy Quentin wreszcie zrozumiał, co Fogg usiłuje mu powiedzieć, zamarł. To by ło po prostu niemożliwe. I nie miało sensu. Równie dobrze ojciec mógłby ogłosić, że zamierza nauczy ć się grać na bębnach i wziąć udział w paradzie Cinco de May o. Jego ojciec nie mógł umrzeć – po prostu nie mógł. To by ło do niego takie niepodobne. Fogg sprawiał wrażenie zaskoczonego i niemal rozczarowanego reakcją Quentina, jakby liczy ł na jakiś dramat, choćby niewielki. Quentin chętnie spełniłby jego oczekiwania, gdy by wiedział jak, ale nie potrafił niczego z siebie wy krzesać. Nie ronił łez, nie rwał sobie włosów z głowy , nie przeklinał okrutny ch Mojr, które zby t szy bko przecięły nić ży cia jego ojca. Chciał zrobić to wszy stko, ale nie mógł i nie rozumiał, dlaczego nie może. Zabrakło mu uczuć: miał wrażenie, jakby zagubiły się w drodze z miejsca, gdzie się rodzą, na powierzchnię, gdzie się objawiają. Dopiero kiedy Fogg zaproponował mu ty dzień urlopu okolicznościowego, a potem taktownie się wy cofał, Quentin zaczął odczuwać coś poza wstrząsem, a i wówczas wcale nie ogarnął go smutek, ty lko wezbrał w nim gniew. To miało jeszcze mniej sensu. Nie wiedział nawet, na kogo jest wściekły ani dlaczego. Na ojca za to, że nie ży je? Na Fogga za to, że mu o ty m powiedział? Na siebie, że nie opłakuje ojca tak jak powinien? Kiedy zaczął się nad ty m zastanawiać, okazało się, że nie pamięta, żeby kiedy ś by ł z ojcem blisko, nawet jako małe dziecko. Widział zdjęcia, na który ch pojawiał się jako chłopiec w sielskich scenkach z rodzicami. Każdy sąd rodzinny uwierzy łby na ich podstawie, że dom Coldwaterów by ł ciepły i kochający , ale Quentin nie rozpoznawał tego dziecka, które patrzy ło na niego z fotografii. Nie pamiętał, żeby kiedy kolwiek by ł ty m chłopcem. Czuł się jak podrzutek. Wziął ten ty dzień urlopu, który proponował mu Fogg, nie ty le dlatego, że czuł taką potrzebę, ile dlatego, że jego matka mogła potrzebować pomocy . Kiedy pakował się przed wy jazdem do Chesterton, uświadomił sobie, że zaciska zęby , bliski paniki. Martwił się, że nie potrafi poczuć tego, czego spodziewali się po nim ludzie. Złoży ł sobie obietnicę, że bez względu na wszy stko nie będzie udawał smutku. Jeśli będzie się tego trzy mał, nie będzie tak źle.
Kiedy zobaczy ł matkę, przy pomniał sobie, że choć nie by li sobie szczególnie bliscy , zawsze dobrze się dogady wali. Gdy przy jechał, siedziała przy wy spie kuchennej. Jedną rękę trzy mała na granitowy m blacie, a obok leżał długopis – wy glądała, jakby nagle oderwała się od robienia listy zakupów. Widać by ło, że płakała, ale teraz oczy miała zupełnie suche. Quentin odstawił torbę podróżną i przy tulił ją. Wy raźnie uty ła i teraz by ło za co złapać. Wy czuł, że raczej nie rozmawiała z ludźmi, odkąd to się stało. Usiadł obok niej na stołku. – Moje tenisówki zaraz tu będą – powiedziała. – Świetnie. Miło je będzie znów zobaczy ć. Tenisówki, czy li Kitsy , Mollie i Rosly n, by ły najlepszy mi przy jaciółkami jego matki. Już od bardzo dawna żadna z nich nie grała w tenisa – o ile w ogóle kiedy kolwiek grały – ale Quentin wiedział, że matka może na nie liczy ć. – Nie skończy łam jeszcze tego fresku w łazience – powiedziała z westchnieniem. Za oknem Quentin widział wielki sopel lodu; zwisał z okapu niczy m giganty czny ząb. W prawdziwy m świecie by ł sty czeń. – Wiedziałam, że mu się nie spodoba. Cały czas my ślę, że gdy by nie umarł, ten fresk by go zabił. – Mamo, to niemożliwe. Nie mogłaby go zabić ściana w łazience. – Namalowałam miniaturowe palmy i ukry łam za ty m stary m japońskim parawanem. – Zdjęła wielkie okulary i potarła obiema rękami twarz, jak nurek, który wy nurzy ł się z głębin i ściągnął maskę. – A teraz jest za późno! Nie znam jego haseł do komputera, możesz uwierzy ć? I nie mogę znaleźć jego kluczy ! Nie mogę nawet zejść do sutery ny ! – Spojrzała na zegarek i sy knęła. – Nie powinnam by ła ich zapraszać. Na razie zdąży łam nauczy ć się o wdowieństwie jednego: nikt nie wie, co ci należy powiedzieć. Kiedy ś wiedzieli, a teraz nikt nie wie. – Tenisówki będą wiedziały – powiedział i uścisnął jej ramię. – Ja by m im zaufał. Naprawdę im ufał. Posiadały niezgłębione zasoby umiejętności społeczny ch, wy niesione z dobry ch uczelni. Zanotował sobie w my ślach, żeby później znaleźć te klucze za pomocą magii. Mógłby nawet odzy skać hasła ojca, choć to by łoby trudniejsze. Jego kłopoty z rodzicami – dobrze o ty m wiedział – po części powodował fakt, że nie mieli pojęcia, kim on tak naprawdę jest. Nie by ła to ich wina, po prostu nigdy im nie powiedział. Matka by ła przekonana, że prowadzi wy godne, choć pozbawione spektakularny ch sukcesów ży cie inwestora bankowego, który specjalizuje się w nieruchomościach. Nie miała pojęcia, że magia istnieje naprawdę. Ojciec też nie zdawał sobie z tego sprawy . Quentin mógł im powiedzieć – wprawdzie informacja by ła ściśle tajna i za jej ujawnienie surowo karano, ale można by ło uzy skać zgodę na poinformowanie rodziców i współmałżonków (oraz potomstwa, które ukończy ło czternasty rok ży cia). Jednak nigdy tego nie zrobił, ponieważ wzdry gał się na taką my śl. Nie mógł sobie wy obrazić zderzenia ty ch dwóch światów: spokojnej,
uporządkowanej małżeńskiej idy lli rodziców i dzikiego, bałaganiarskiego i ezotery cznego świata magii. To by ło niemożliwe. Musiałby wtedy nastąpić wy buch, jak przy zetknięciu materii z anty materią. Przy najmniej Quentin tak uważał. Teraz jednak się zastanawiał, czy nie dzieliła ich od siebie właśnie ta tajemnica, ten brak zaufania. Może nie doceniał własny ch rodziców? Dom rodziców by ł wielki, jak na możliwości odnoszącej umiarkowane sukcesy malarki i wy dawcy podręczników szkolny ch; kupili go za pieniądze ze sprzedaży domu w Brookly nie, której dokonali w idealnie wy brany m momencie. Przez cały ty dzień urlopu Quentina on i jego matka obijali się o siebie jak dwie kostki do gry w plastikowy m kubku. Mieli pełne ręce roboty . Śmierć to katastrofa egzy stencjalna, rozdarcie delikatnej materii, którą ludzkość obiła nieprzy jazny wszechświat. Okazało się jednak, że praca zaskakującej liczby ludzi polega na zajmowaniu się niezbędny mi rzeczami – w zamian domagali się jedy nie ogromnej ilości czasu i pieniędzy . Quentin spędził cały dzień przy telefonie, rozłoży wszy przed sobą na zimny m blacie kuchenny m karty kredy towe matki. Obserwowała go z nieufny m zdumieniem. W ostatnich latach widy wali się tak rzadko, że wciąż uważała go za nastolatka wpatrzonego ponury m wzrokiem we własne buty , jakim by ł przed wy jazdem do Brakebills. Zaskakiwał ją ten wy soki, stanowczy i dorosły mężczy zna, który domagał się od niej wy boru urny na prochy z dostarczonego katalogu, zaakceptowania menu na sty pę oraz grafiku pogrzebu. Wieczorami zamawiali jedzenie i grali w scrabble albo oglądali filmy , siedząc na kanapie i pijąc Sonoma Chardonnay , które matka zamawiała na skrzy nki. Gdzieś na skraju świadomości Quentinowi wciąż odtwarzały się sceny z dzieciństwa: ojciec uczy go żeglować po brązowy ch wodach jeziora w New Hampshire; ojciec odbiera go ze szkoły , kiedy pochorował się na wuefie. Gdy miał dwanaście lat, pokłócili się strasznie, ponieważ ojciec nie chciał mu podpisać zgody na udział w turnieju szachowy m: Quentin po raz pierwszy zakwalifikował się do grupy juniorów i bardzo chciał pojechać do Tarry town. Dziwne, ale ojciec nigdy nie popierał wy siłków sy na, żeby wy różniać się na polu nauki. A przecież powinien by ć z tego raczej dumny , prawda? Pierwszego wieczoru po przy jeździe, kiedy matka poszła spać, Quentin usiadł w gabinecie ojca. To by ł surowy , pomalowany na biało pokój, w który m nadal pachniało farbą. Podłoga sprawiała wrażenie zupełnie nowej, wy jąwszy zmatowiałą plamę tam, gdzie kółka od krzesła ojca zdarły z parkietu lakier. Quentin już niemal zdołał się upić ty m chardonnay . Wiedział, czego szuka: sposobu na rozładowanie wściekłości. Wciąż nosił w sobie ten gniew i szukał miejsca, w który m mógłby się go bezpiecznie pozby ć. Usiadł na krześle ojca i powoli okręcił się wkoło, jak latarnia morska. Widział książki, potem szafki, okno i wreszcie zgaszony monitor komputera. Książki, szafki, okno, monitor. Na wszy stko padały drobinki słabego sodowego światła ulicznej latarni, zupełnie jak kurz. To właśnie wtedy po raz pierwszy Quentinowi przy szło do głowy , że może ojciec nie by ł jego
prawdziwy m ojcem. Może nie by ł ty m, za kogo się podawał. Może ojcem Quentina by ł czarodziej. Następnego ranka, kiedy matka pojechała na duże zakupy do Whole Foods, wrócił do gabinetu ojca. Znów usiadł na jego krześle. Zdawał sobie sprawę, że jest trochę za stary na takie problemy – bardziej na miejscu u nastolatka – ale zawsze więcej uwagi poświęcał problemom magiczny m niż osobisty m. Może to by ł błąd? Ojciec powinien kochać sy na, przekazać mu swoją moc, nauczy ć go, co to znaczy by ć mężczy zną, a jego ojciec wcale tego nie robił. By ł dobry m człowiekiem, a przy najmniej dość dobry m, ale pokazał Quentinowi ty lko, w jaki sposób przemieszczać się po wszechświecie, nie powodując najmniejszy ch nawet zakłóceń, oraz w jaki sposób zebrać i utrzy my wać najpełniejszą na świecie kolekcję filmów z Jeffem Goldblumem na Blu-ray ; lepsza by ła chy ba ty lko kolekcja samego Jeffa Goldbluma. Quentin nie miał szczęścia do mężczy zn, którzy mogliby w jego ży ciu odegrać rolę ojca. Skreślić z tej listy należało i dziekana Fogga, i Majakowskiego, i Embera, złotego boskiego Barana. Nie przekazali mu zby t wiele ojcowskiej wiedzy . Nie by li skłonni dzielić się z nim swoją mądrością i mocą. By ć może po prostu nie chcieli zastępować mu ojca. Może zwy czajnie nie by ł atrakcy jny w roli przy branego sy na. Próbował sobie wy obrazić, jaki powinien by ć jego ojciec, jakiego chciałby mieć. Bły skotliwy . Zabawny . O głębokim wnętrzu. Nieco wy izolowany – czasami nawet ekscentry czny – ale w chwilach kry zy su niezawodny . Mężczy zna energiczny , o prawdziwie silny m charakterze, mężczy zna, który stawia czoła światu i ży je na własny ch warunkach. Ojciec czarodzieja. Ojciec, który doceniłby osiągnięcia Quentina i by łby z niego dumny . Ty mczasem ojciec, którego miał Quentin, najwy raźniej nie posiadał żadnej mocy , którą mógłby się z nim podzielić. Ten jego ojciec miał żonę i sy na, ale nie miał żadny ch zainteresowań, cierpiał natomiast na lekką kliniczną depresję, którą leczy ł samodzielnie za pomocą pracy . Nie każdy prowadzi podwójne ży cie, ale ojciec Quentina ledwie prowadził pojedy ncze. Jak ktoś tak zupełnie pozbawiony mocy mógł mieć za sy na czarodzieja? Chy ba że wcale nie by ł pozbawiony mocy , pomy ślał Quentin. Chy ba że nie wiem wszy stkiego. Nagle doszedł do wniosku, że to musiała by ć przy kry wka – dokładnie taka, jakiej uży łby czarodziej. Przeszukał metody cznie gabinet. Chciał znaleźć dowody , że jego ojciec nie by ł ty m, za kogo uchodził – że zostawił sy nowi dziedzictwo, który m z jakichś przy czy n nie mógł się z nim podzielić za ży cia. Przejrzał szafki z dokumentami – istniały specjalne zaklęcia umożliwiające przeszukiwanie dokumentów według zadany ch słów kluczowy ch, tak jak to robią komputery . Szukał kodów i ukry tego pisma, ale nie uzy skał żadny ch znaczący ch wy ników. Zresztą wcale się
ich nie spodziewał. To by ła zaledwie przy gry wka. Dopiero teraz polowanie zacznie się na dobre. Obejrzał lampy . Obmacał poduchy kanapy . Zajrzał pod dy wan. Za pomocą zaklęć zbadał ściany i podłogę. Zaglądał pod obrazy . Wy wrócił pokój do góry nogami w poszukiwaniu śladów magii, ale znalazł ty lko książkę z biblioteki, na którą ktoś rzucił słaby urok chroniący przed kradzieżą; w dodatku, jak widać, urok zawiódł na całej linii. Jedy ny m sukcesem by ło odnalezienie między poduszkami kanapy kompletu kluczy . Sprawdził, czy żaden mebel nie ma nogi pustej w środku. Przekartkował wszy stkie książki na wy padek, gdy by w którejś coś ukry to lub zapisano. Od czasu do czasu odnosił wrażenie, że coś znalazł, tajemny wzór czy kod, ale za każdy m razem okazy wało się, że to ty lko złudzenie. Jak potężną magią musiałby się zajmować ojciec, żeby tak dobrze ją ukry ć przed sy nem? Jakiego straszliwego losu uniknął Quentin w Tarry town? Z jakiego powodu ojciec trzy mał w kącie pozbawione strun banjo? I o co chodziło z jego dziwaczną obsesją na punkcie Jeffa Goldbluma? Im dłużej szukał bez rezultatu, ty m wy raźniej czuł obecność ojca, swojego prawdziwego ojca, jakby by ł w tej chwili tutaj, razem z nim. Włączy ł komputer i po półgodzinie zgady wania i wy czerpującej kry ptomancji złamał hasło ojca (zaginiony świat-wy stępuje Jeff Goldblum!). Po kolei przeglądał foldery . By ły niemal upiornie normalne. Żadnego skandalu. Żadnego dziennika. Żadnej tworzonej potajemnie poezji, żadnej kochanki, żadnej piramidy finansowej, po prostu nic, co mogłoby się okazać czy mś inny m, niż się wy dawało. Nie by ło nawet pornografii. A przy najmniej niewiele. Quentin nie by ł hakerem – za wiele czasu spędził w technicznej czarnej dziurze Brakebills, żeby zdoby ć jakieś poważniejsze doświadczenia z komputerami – ale znał magię elektromagnety czną. Rozłupał obudowę i zaczął badać połączenia krzemowe, macając magiczny mi palcami ukry te engramy pamięci. W głowie obijały mu się w kółko trzy zdania. To nie może by ć koniec. To nie może by ć wszy stko. Musiał mi coś zostawić. No dalej. No dalej. Pomóż mi, tato. Przez ostatnie dwadzieścia lat ani nie wy mówił, ani nawet nie pomy ślał tego słowa. Przerwał i siedział przez jakąś minutę w pusty m domu, w głębokiej i lodowatej ciszy zimy na przedmieściach. Ręce mu się trzęsły . Gdzie to jest, tato? Musi by ć gdzieś tutaj. Musiałeś mi coś zostawić. Zawsze jest tak samo: zimny , wy cofany ojciec strzeże straszliwej tajemnicy , chroni przed nią sy na i przekazuje mu swoją moc dopiero po śmierci. I wtedy to znalazł. Głęboko w szafie. Czerwonawe kartonowe pudełko z fiszkami zapisany mi ołówkiem, wepchnięte za karton z jakimiś fragmentami elektroniki i kablami nie wiadomo od czego; te elektroniczne śmieci wy glądały na zby t ważne, żeby je tak po prostu wy rzucić. Postawił pudełko na biurku i przejrzał po kolei fiszki. Dziwne nazwiska, kolumny cy fr, minusy i plusy . I tak w nieskończoność. Cała masa dany ch. Taki szy fr mógł zawierać niesamowicie dużo mocy , o ile
potrafiło się go złamać. Złamie go, na pewno. Ten szy fr czekał tu na niego. Wpatry wał się w fiszki chy ba z dziesięć minut, aż nagle pojął, co to jest. To nie by ł żaden szy fr, ty lko staty sty ki wy my ślonej ligi golfowej, stara fantazja ojca. Quentin gwałtownie odepchnął od siebie pudełko i fiszki rozsy pały się po dy wanie. Nie zamierzał ich zbierać. Nie by ło żadnej tajemnicy do rozwiązania. To nie magia oddaliła ich od siebie. Straszliwa prawda o ojcu Quentina polegała na ty m, że by ł dokładnie ty m, kim się wy dawał. Nie by ł czarodziejem. Nie by ł nawet dobry m człowiekiem. By ł zwy kły m ojcem, który nie dorósł nawet do tego, żeby pokochać swojego jedy naka. Straszliwa prawda by ła taka, że Quentin nigdy tak naprawdę nie miał ojca. A teraz nigdy już nie będzie go miał. Oparł głowę na stary m biurku ojca i walił w nie pięścią, aż podskakiwała tandetna plastikowa klawiatura. – Tatusiu! – szlochał zmieniony m głosem. – Tatusiu, tatusiu, tatusiu! *** Quentin wrócił do Brakebills nazajutrz po pogrzebie. Nie chciał zostawiać matki samej, ale lepiej się czuła z przy jaciółkami niż z własny m sy nem, więc moment by ł odpowiedni, żeby wkroczy ły na scenę. On już zrobił swoje. Odwiozła go na lotnisko; zaczekał, aż zniknie mu z oczu, a potem wy szedł z hali odlotów na kry ty parking w budowie. Wjechał windą na puste górne piętro. Równo z uderzeniem dwunastej w południe pod płaskim biały m niebem otworzy ł się dla niego portal, pierścień biały ch kropek połączony ch biały mi liniami, które sy czały i strzelały iskrami w mroźny m suchy m powietrzu. Przeszedł przez niego i znalazł się z powrotem w Brakebills. W domu. Ale nie by ł już taki sam jak wtedy , gdy stąd wy jeżdżał. Wchodząc po schodach do swojego pokoju, czuł się dziwnie. Zupełnie jakby przez ty dzień miał wy soką gorączkę, która nagle spadła. Czuł się pusty w środku i roztrzęsiony , a równocześnie czy sty , jakby wy pocił wszy stkie toksy ny , jakby wy palił wszy stkie nieczy stości. Śmierć ojca go odmieniła, i by ła to trwała zmiana. Ojciec odszedł. Nigdy nie wróci do domu. Czas, żeby Quentin ży ł dalej. Kiedy wszedł do swojego pokoju, rzucił na świecę małe zaklęcie zapalające. Rzucał je już ty siące razy , ale ty m razem nagły bły sk go zaskoczy ł. Płomień by ł jaśniejszy i bardziej gorący niż kiedy kolwiek przedtem. Zgasił świecę i zapalił ją jeszcze raz. Ty m razem nie miał już wątpliwości: jego magia się zmieniła. Światło, które igrało wokół jego rąk przy rzucaniu zaklęć, zrobiło się jaśniejsze niż jeszcze ty dzień temu. W ciemności kolory przesunęły się bardziej w stronę fioletu. Moc przy chodziła mu łatwiej, objawiała się mocniej w jego palcach. Przy jrzał się swoim dłoniom. Miał wrażenie, że coś się w nim uwolniło. Został teraz na świecie
naprawdę sam, nikt mu w niczy m nie pomoże. Będzie musiał radzić sobie samodzielnie. Tak jakby jego podświadomość dotąd na coś czekała, wstrzy mując jakąś część mocy . Ale to już należało do przeszłości. Późno w nocy coś go wy rwało z głębokiego, pozbawionego marzeń snu. Suchy , chroboczący odgłos – jakby jakiś mały gry zoń zakradł się do pokoju. Quentin zapalił lampę. Hałas dobiegał z biurka. I to nie by ł gry zoń, ty lko kawałek papieru. Zupełnie o nim zapomniał. To ta kartka, którą zabrał z Ni Tu Ni Tam i schował do szuflady w biurku. Coś ją obudziło do ży cia. Gdy otworzy ł szufladę, usiłowała wy rwać się na wolność. Podstępnie złoży ła się na trzy części, jak list firmowy , a gdy uchy lił szufladę, rozwinęła gwałtownie i wy skoczy ła w powietrze. Kiedy wy dostała się z biurka, pospiesznie złoży ła się wzdłuż i zaczęła trzepotać się w przy ćmiony m świetle, nad jego głową, krążąc jak ćma wokół lampy . Albo jak wspomnienie innego ży cia, innego świata, które nie dawało się zapomnieć.
Rozdział 4
T
amtej nocy Quentin nie obejrzał kartki zabranej z Ni Tu Ni Tam, ty lko postawił na niej
przy cisk do papieru, zamknął szufladę biurka na klucz i przy stawił krzesłem, żeby się nie otworzy ła. Miał rano wy kład. Wrócił do łóżka i schował głowę pod poduszkę. Dopiero następnego dnia po południu, po prakty czny ch zastosowaniach, odsunął krzesło i ostrożnie otworzy ł szufladę. Kartka leżała spokojnie, ale ewidentnie szy kowała się na tę chwilę, ponieważ gdy ty lko uniósł przy cisk do papieru, znowu uciekła. Przy glądał się, jak miota się po pokoju, i nawet by ło mu jej trochę żal. Zastanawiał się, dokąd zamierza uciec. Zapewne z powrotem do Ni Tu Ni Tam. Z powrotem do domu. Złowił ją delikatnie i zaniósł do okna, żeby przeczy tać przy świetle dzienny m. Rozprostował ją dłonią na parapecie, obciąży ł na rogach świecznikiem, budzikiem, pusty m kieliszkiem do wina i skamieniały m amonitem, który trzy mał na biurku. Kartka pojęła swoją klęskę i znieruchomiała. Teraz mógł ją wreszcie obejrzeć. Tekst by ł napisany ręcznie, po obu stronach, mały mi, ściśnięty mi literami, czarny m tuszem; ważniejsze słowa zapisano na czerwono. To by ła kartka bardzo na serio, poważna stronica z poważnej książki, pełna informacji. Papier by ł stary , nie współczesny , który po jakimś czasie zżera sam siebie z powodu kwasu zawartego w pulpie drewnianej, zrobiony ze szmat, w dodatku bawełniany ch. Taki papier może przetrwać wieki. Jeden bok kartki by ł nierówny , ten, który został oderwany od książki. Ofiarą tego incy dentu padło kilka liter, ale nie tak znów wiele. Regularne, pochy łe pismo dodawało słowom powagi, jakby stanowiły lont prowadzący do czegoś naprawdę wy buchowego. Ktokolwiek to napisał, miał coś do powiedzenia. Od czasu do czasu tekst się rozstępował, żeby zrobić miejsce na wy kresy : tabelę pełną liczb o wielu miejscach po przecinku, mały , ale bardzo szczegółowy szkic przedstawiający roślinę o równy ch rzędach liści i pusty ch strąkach, elegancki ry sunek geometry czny , pełen koncentry czny ch i zachodzący ch na siebie okręgów oraz elips, który równie dobrze mógł stanowić schemat atomu albo Układu Słonecznego. Tekst rozpoczy nał się w połowie zdania. I tak samo się kończy ł. Kiedy Quentin przy jrzał się bliżej stronicy , stwierdził, że liście rośliny koły szą się bardzo delikatnie na wietrze, a planety (albo elektrony ) na schemacie powoli przesuwają się po orbitach, które obracają się z godnością jedna wokół drugiej. Wartości w tabeli zmieniały się sy nchronicznie z ich ruchem. By ł przekonany , że w ogóle nie zdoła przeczy tać tekstu, więc westchnął z ulgą, kiedy rozpoznał
pojedy ncze słowa. To by ł późny i dość zepsuty dialekt górnoniemiecki zapisany jakąś dziwną odmianą goty ku, chwy tał więc sens, choć nie rozumiał wszy stkich słów. Jak się okazało, by ł to jego ostatni sukces. Treść stanowiły niezwy kle teorety czne i abstrakcy jne rozważania – to by ł naprawdę poważny materiał, którego więzy z rzeczy wistością stają się niebezpiecznie cienkie. Chodziło o magię i materię, i o zmiany pomiędzy dwoma ekstremalny mi stanami zachodzące na poziomie kwantowy m. Czasami wręcz trudno by ło określić, co należy traktować dosłownie, a co ty lko jako rozbudowaną metaforę: jeśli mówi się o kogucie, to czy jest to jakiś sy mboliczny kogut, czy prawdziwy ptak, z piórami i grzebieniem? Niestety , kontekstu by ło za mało, żeby dało się to stwierdzić. I jeszcze ta roślina. Będzie ją musiał pokazać profesorowi Baxowi w cieplarni (czy li w Botany Bay , jak ją nazy wali studenci). Wpatry wał się w kartkę przez dobre trzy godziny , a nawet jeszcze nie odwrócił jej na drugą stronę. Oderwał od niej wzrok i przy cisnął piekące oczy kciukami. Zapomniał o kolacji, ale zawsze mógł coś zjeść razem z personelem kuchni. Ty lko jedno by ło oczy wiste: ta stronica pochodziła z wielkiej biblioteki sztuki magicznej stworzonej przez adeptów Ni Tu Ni Tam. Czy li przez kumpli Penny ’ego. By ła niczy m meteory t o potwornej gęstości, który nadleciał z jakiegoś pozaziemskiego królestwa intelektualistów i rozbił się na Ziemi – nikt nie miał pojęcia, jakie nieznane, nieziemskie pierwiastki zawiera. Ale przy najmniej znalazł wreszcie temat swojego samodzielnego projektu badawczego i dziekan Fogg przestanie mu zawracać dupę. I w pewny m sensie nową misję, inną niż te, które prowadził w Fillory , w gruncie rzeczy niewielką i raczej intelektualną przy godę, ale bez wątpienia przy godę. – Dziękuję – powiedział do kartki. – Dziękuję, że tu jesteś. Cokolwiek w sobie kry jesz, dobrze się ty m zaopiekuję, mogę ci to obiecać. Czy to wy obraźnia spłatała mu figla, czy też karta poruszy ła się lekko i wy gładziła pod wpły wem pochwały ? Zdjął ciężki świecznik przy ciskający jeden z jej rogów. Potem ostrożnie kieliszek i budzik. Kartka ani drgnęła. Ale kiedy ty lko zabrał amonit, wy strzeliła w bok, celując w szparę przy framudze. – Jeszcze nie. – Przy cisnął ją dłonią do parapetu i postawił na niej świecznik. – Przy kro mi, naprawdę, ale jeszcze nie. *** Ży cie Quentina w Brakebills by łoby zupełnie idealne, gdy by nie jeden aspekt, a mianowicie ży cie towarzy skie. Po prostu go nie miał. Wprawdzie niedługo kończy ł trzy dzieści lat, ale by ł dużo młodszy od większości nauczy cieli i trudno mu by ło się z nimi dogadać. Może fakty cznie chodziło o wiek, a może po prostu uznali, że
nie zostanie tu długo, więc nie warto nawiązy wać z nim bliższej znajomości. W pokoju nauczy cielskim panowały stosunki iście bizanty jskie, a w prowadzony ch tu rozgry wkach o władzę on, szaraczek z samego dołu drabiny służbowej, nie odgry wał żadnej roli. Albo po prostu go nie lubili. Tak też mogło by ć. W efekcie spadała na niego cała masa niemiły ch i jednoosobowy ch obowiązków, takich jak sędziowanie rozgry wek w weltersy w psią pogodę czy naprawianie zawiłej i skomplikowanej sieci zaklęć, która w założeniu miała uniemożliwiać studentom łamanie ciszy nocnej. (Kiedy przy jrzał się jej uważniej, nie mógł pojąć, dlaczego kiedy ś przejmowali się tak strasznie, że zostaną przy łapani. Sieć by ła tak niestabilna i generowała ty le fałszy wy ch alarmów, że nauczy ciele zwy kle po prostu je ignorowali). Następnego dnia po pezetach Quentin udał się do Botany Bay . Niewiele się spodziewał po tej wizy cie. Nigdy wcześniej nie rozmawiał z Hamishem Baxem i nie miał pojęcia, co o nim my śleć. Bax, dość młody jak na standardy Brakebills – miał ze trzy dzieści parę lat, co należało zaliczy ć mu na plus – by ł niewiary godnie pretensjonalny : by ł Afroamery kaninem i pochodził z Cleveland, ale ubierał się w szkockie tweedy i palił grubą fajkę z główką w kształcie głowy Turka. I by ł pierwszą osobą, jaką Quentin w ży ciu widział, która naprawdę nosiła bry czesy . Dlatego nie potrafił sobie wy robić zdania o Baxie – i może właśnie o to Baxowi chodziło. Przy najmniej miał dobry pretekst, żeby odwiedzić cieplarnię, przepiękne dzieło wiktoriańskiej architektury wzniesione wy łącznie ze szkła i żelaza, niemal zby t kruche i delikatne, żeby znieść tutejsze zimy . W środku by ło ciepło i wilgotno, wszędzie znajdowały się stoły pełne wszelkiej wielkości i kształtu roślin w doniczkach, a po betonowej podłodze pły nęła woda. Profesor Bax, niski i solidnie zbudowany , powitał Quentina z takim samy m brakiem zainteresowania jak reszta nauczy cieli. Nie by ł szczególnie zachwy cony , że ktoś mu przery wa robienie tego, co właśnie robił, zanurzając ręce po łokcie w ogromnej glinianej donicy pełnej czarnej ziemi. Rozpromienił się jednak naty chmiast, kiedy Quentin otworzy ł aksamitną teczkę, a kartka otrząsnęła się i wy pry snęła na wolność, jak srebrzy sta ry ba uciekająca z sieci. – Patrzcie, jaka ży wotna – powiedział, przy gry zając ustnik fajki. Wy tarł ręce w szmatę. Za pomocą szy bkiego zaklęcia, które wy kraczało daleko poza umiejętności i pojmowanie Quentina, rozprostował kartkę w powietrzu tuż przed swoim nosem. Wy glądała, jakby ją umieścił między dwiema szy bami. By ła to zaawansowana i dość techniczna magia, jakiej człowiek raczej nie spodziewa się po botaniku. – Mmmm. Zawędrowałaś daleko od domu, kochana – stwierdził i zwrócił się do Quentina: – Skąd ją masz? – Nawet jak ci powiem, i tak nie uwierzy sz. Rozpoznajesz tę roślinę? – Nie. My ślisz, że jest prawdziwa? Nary sowana z natury ?
– Nie mam pojęcia – przy znał Quentin. – A ty co sądzisz? Profesor Bax przy glądał się kartce przez dobre pięć minut, najpierw z bliska, niemal jeżdżąc po niej nosem, potem z odległości metra, a na koniec – musiał w ty m celu przesunąć stół pełen sadzonek w kartonach po jajkach – z przeciwległego kąta pomieszczenia. Wy jął z ust fajkę. – Powiem teraz słowo, którego nie znasz. – Dobra, wal, jestem gotowy – odparł Quentin. – Phyllotaxis. – Naprawdę nie znam tego słowa. – Określa sposób, w jaki liście układają się na łody dze – wy jaśnił profesor Bax. – Ten wzór wy daje się chaoty czny , ale to złudzenie, definiuje go sekwencja matematy czna. Zwy kle ciąg Fibonacciego, czasami Lucasa. Ale tu liście nie trzy mają się żadnego z nich. Co każe podejrzewać, że jej pochodzenie jest wy jątkowo egzoty czne. – Albo że to ry sunek z wy obraźni. – Jasne. I zgodnie z brzy twą Ockhama zapewne masz rację. Niemniej – Hamish zmarszczy ł brwi – coś w ty m jest. Rośliny cechuje pewna integralność, rozumiesz? Trudno ją podrobić. Na pewno nie możesz mi powiedzieć, skąd masz tę kartkę? – Nie powinienem. – Więc nie mów. Potrafisz odczy tać ten tekst? – Pracuję nad ty m. Profesor Bax uwolnił kartkę z pułapki i wy łowił ją z powietrza, nim zdąży ła spaść na ziemię. W jego rękach leżała zupełnie bezwładnie – bardziej ulegała jego mocy niż mocy Quentina. – Świetnie. Napijesz się? Jedy na możliwa odpowiedź brzmiała: tak. Bax wy jął zza doniczek butelkę whisky – zapewne ukry ł ją tam pospiesznie, gdy Quentin wchodził do cieplarni. I w ten sposób, tak po prostu, Quentin przełamał niewidzialną barierę oddzielającą go od kolegów z pracy , a przy najmniej od tego jednego kolegi – w rozmowie wy szło, że Hamish jest wśród kadry nauczy cielskiej ty lko nieco bardziej popularny niż Quentin. Widać popełnił ten sam nienazwany grzech i też został napiętnowany . Od tej pory Quentin nabrał zwy czaju wpadania do cieplarni po prakty czny ch zastosowaniach na dwie kolejki przed kolacją. Hamish wprowadził go w kilka tajemnic Brakebills. Zaskakujące, ile plotek krążący ch wśród studentów okazało się prawdą. Na przy kład ta pusta ściana w miejscu, gdzie powinny by ć drzwi do pokoju, ta z nieco jaśniejszy m ty nkiem – to naprawdę nie by ł szy b wenty lacy jny . W latach pięćdziesiąty ch kilku studentów stworzy ło w ty m pokoju sześcienne pole termiczne, zapewne po to, żeby chłodzić piwo, ale ponieważ zdąży li już skonsumować część tego piwa, odwrócili dwa glify , co dało ten niespodziewany efekt, że temperatura w środku sześcianu
spadła w okolice zera absolutnego. W rezultacie pole okazało się tak stabilne, że nikt nie potrafił go rozproszy ć. By ło zupełnie nieszkodliwe, o ile się w nie nie weszło, bo wtedy oczy wiście umierało się w ułamku sekundy . Jeden z twórców stracił w ten sposób rękę, a przy najmniej podobno stracił. W końcu nauczy ciele po prostu wzruszy li ramionami i zamurowali pokój. Zapewne nadal tkwiła tam ta utracona, zamrożona kończy na. Prawdą okazało się również to, że jedna z zębatek zegara w holu została wy kuta z metalu odzy skanego z ciała Srebrnego Golema z Białegostoku. Oraz to, że tablice piszczą przeraźliwie, jeśli ktoś spróbuje napisać na nich kredą dziecinny anagram nazwy Brakebills, Biker Balls1. I to, że bluszcz nie rośnie na kawałku muru za kuchniami, ponieważ jeden z kamieni został przeklęty . Stało się to w wy niku naprawdę paskudnego incy dentu z udziałem studenta, który jakimś cudem przeszedł testy wy kluczające podczas egzaminów wstępny ch wszelkich socjopatów i ludzi z inny ch przy czy n umy słowo nieprzy stosowany ch do uprawiania magii. W wilgotne dni ten kamień pocił się kwasem. Istniała również siódma fontanna Labiry ntu, ukry ta pod ziemią, a prowadziły do niej drzwi w zakurzonej drewnianej podłodze szopy na narzędzia; ukry to ją, ponieważ w jej basenie pły wały drapieżne ry by . Quentin nie miał pojęcia, dlaczego każdego lata Labiry nt zostaje przearanżowany ; okazało się, że w czerwcu zwierzęta wy cięte z ży wopłotów wpadają w szał i pożerają się nawzajem w potworny m, odby wający m się w zwolniony m tempie wegetariańskim holokauście, a potem cały Labiry nt zostaje zasadzony od nowa, z odnóżek pobrany ch od ocalały ch. Przeży wają ty lko najsilniejsze zwierzęta. Zapewne obecnie są to najlepiej wy ewoluowane zwierzęta wy cięte z ży wopłotów na Ziemi. Brakebills znów stało się światem Quentina. Zaskoczy ło go, jak szy bko je zaakceptował, a nawet pokochał. Trzeba przy znać, że ludzki duch to cholernie odporny drań, pomy ślał. Z króla został zdegradowany do roli nauczy ciela, siłą wy rwano go ze wspaniałego magicznego Fillory i wsadzono do tej dziury , z której jak sądził, uciekł na zawsze. I proszę, oto zdołał się przy stosować na nowo. Tutaj by ła jego przy szłość: lata, które spędził w Fillory , minęły , odeszły w przeszłość, jakby się nigdy nie wy darzy ły . Opłakiwał je w samotności; ze wszy stkich ludzi na Ziemi ty lko on wiedział, że pewnego razu nosił koronę i zasiadał na tronie. Ale nie można niczego opłakiwać wiecznie. Albo można, ale można też sobie znaleźć lepsze zajęcie. Spacerując między ławkami w cichej klasie i spoglądając na karki studentów pochy lony ch nad testem semestralny m, Quentin uświadomił sobie nagle, że stracił to coś, co zawsze kazało mu szukać czegoś więcej, gdzie indziej, świata ukry tego poza światem. Jego najdawniejsza obsesja zniknęła tak niepostrzeżenie, że nawet tego nie zauważy ł. Stawał się kimś inny m, kimś nowy m. Głupotą by łoby wy obrażanie sobie, co robią jego przy jaciele, którzy tam zostali: jak jeżdżą na łowy , udzielają audiencji, spoty kają się w każde popołudnie w najwy ższej wieży zamku
Białoszczy tego. I my ślenie o ty m, że Julia przeszła na Drugą Stronę Świata i zajmuje się tam Bóg jeden raczy wiedzieć czy m. To wszy stko nie miało już z nim nic wspólnego. To nie by ła jego bajka, a jedy nie chwilowa aberracja, która uległa samonaprawie. Choć nadal, od czasu do czasu, zaskakiwał go widok Księży ca, bo spodziewał się równego, ostro zakończonego półksięży ca Fillory . W porównaniu z nim ziemski Księży c wy padał blado, przy pominał zniszczoną starą monetę. Znajdowali się zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Manhattanu, ale zimy w Brakebills nie przy pominały zim w mieście: by ły cięższe, dłuższe, bardziej zdecy dowane. Zupełnie jakby trzy miesięczne opóźnienie, z jakim nadciągały , zobowiązy wało je do większy ch wy siłków. W normalny m świecie panował luty , rośliny i ptaki zaczy nały już wy kazy wać oznaki ostrożnego opty mizmu, ale w Brakebills nadal brnęło się w zaspach listopadowego śniegu. Dopiero zostawszy nauczy cielem, Quentin zrozumiał, dlaczego nigdy nie próbowano złagodzić klimatu Brakebills: podczas ostrej zimy studenci bardziej skupiali się na nauce. Wprawdzie próbowali biegać po śniegu, wzbijając za sobą obłoczki białego py łu, ale szy bko dawali sobie spokój. Wręcz widać by ło, jak wy cieka z nich ochota, żeby chwy tać chwilę i ży ć pełnią ży cia; z rezy gnacją poddawali się i wracali do samotny ch studiów w swoich pokojach. Co roku pojawiała się propozy cja, nigdy porządnie nieprzedy skutowana, żeby w Brakebills utrzy my wać zimę przez cały rok. Sam Quentin również sporo studiował. Przepisał całą zawartość stronicy , w sumie 402 słowa składające się na dwadzieścia zdań, plus niepełne zdanie na początku i na końcu tekstu, i wy tapetował sobie nimi ściany . Każdemu słowu przy dzielił osobną kartkę papieru; zapełniał ją notatkami i łączy ł z inny mi wy razami za pomocą długich, wy ry sowany ch kredą łuków, ilustrując w ten sposób pokrewne koncepcje. Dosłownie jakby ży ł w ty m tekście. Wy pełniał swoje nauczy cielskie obowiązki, ale wszy stkie wolne chwile poświęcał na studiowanie kartki. W miarę jak wgry zał się w tekst, naty kał się na coraz więcej problemów matematy czny ch, które musiał rozwiązy wać ołówkiem na papierze – nie można rozwiązy wać magiczny ch równań na komputerze, ponieważ procesor głupieje i najpierw wy pluwa niespójne odpowiedzi, a potem zupełnie się zawiesza. Magiczną matematy kę może przetworzy ć ty lko ludzki umy sł. Treść stronicy zaczy nała się przed nim otwierać, rozchy lać płatki i prezentować idee, który ch zalążki tkwiły w jej słowach niczy m mocno zwinięte pączki. Przed oczami Quentina rozwijały się koncepcje, zaczy nał dostrzegać ukry te wy miary , przenikające się nawzajem na niespodziewane sposoby . Stopniowo, jak treść nabierała kształtu, ujawniała klucze do dużo większej i bardziej złożonej całości, której maleńki fragment stanowiła: książki, z której kartka została wy rwana. Musiał to by ć traktat poświęcony interakcji magii z materią. Na Ziemi magia i materia stanowiły osobne by ty : rzucałeś zaklęcie na przedmiot, który w wy niku tej akcji stawał się zaczarowany , ale sam przedmiot i zaklęcie nie by ły ze sobą związane – coś jak kawałek metalu, któremu nadano
ładunek elektry czny . Jednak Quentin już od dawna podejrzewał, że w Fillory magia i przedmioty w jakiś sposób stanowią jedność, są ty m samy m. Na Ziemi magia istniała, natomiast Fillory samo by ło magią. Na ty m polegała fundamentalna różnica. Rzecz by ła jednak szalenie teorety czna, a z Quentina by ł żaden teorety k. W głębi duszy pozostał Fizy czny m i wolał prakty kę od teorii. Czy we właściwy ch warunkach, mając do dy spozy cji odpowiednią ilość energii, można by łoby napełnić Ziemię magią, stopić je w jedno, aż znikną wszy stkie szwy , jak w Fillory ? Zdawał sobie sprawę, że to zakazana idea, granica, której nie powinno się przekraczać, choć zby t kusząca, by nie spróbować. Zarekwirował dla siebie puste laboratorium w sutery nie, ale nawet dy sponując swoją świeżo podrasowaną mocą, miał kłopoty z przełożeniem kruchy ch abstrakcji opisany ch na kartce na pry mity wny rzeczy wisty świat. Albo nie działo się w ogóle nic, albo uwalniał potężny ładunek energii, która rozbły skiwała lodowy m błękitem i prakty cznie zmiatała wszy stkie tarcze i bariery , jakie wzniósł, by zapobiec samozniszczeniu. Na wszelki wy padek rzucał zaklęcia we wnętrzu coraz grubszego kokonu utkanego z ciężkich i lepkich warstw mocy – konstrukcja przy pominała bańki, jedna w drugiej, wy dmuchiwane z gęstego półprzejrzy stego pły nu. Po pewny m czasie stała się tak gruba i nieprzezroczy sta, że trudno by ło dojrzeć, co tak naprawdę dzieje się w środku. A zresztą jaki sens miało to, co robił? Magia by ła potężna, owszem, ale musiała mieć jakiś cel, ty mczasem jego działania przy pominały odpowiedź, która na gwałt poszukuje py tania. Robił się coraz starszy i już czas, żeby coś stworzy ł, żeby zbudował coś trwałego. Ale co? Niestety nie wiedział, a prowadzone doświadczenia nijak go nie zbliżały do celu. Pewnego wieczoru, kiedy siedział samotnie w pokoju nauczy cielskim i popijał pierwszy tego wieczoru kieliszek wina, tworząc w głowie skomplikowane wy kresy , sięgnął do kieszeni mary narki po swój filloriański zegarek – nadal nie chodził, ale i tak lubił go przy sobie mieć – i wy czuł pod palcami kopertę. W środku znajdował się list napisany na starej mechanicznej maszy nie do pisania; grzeczne i pełne godności zaproszenie do takiej to a takiej księgarni, tego to a tego wieczoru w marcu, o ile interesuje go otrzy manie pracy . Podpis by ł nieczy telny – nagry zmolony jak kura pazurem. Ha, intry gująca sprawa. Quentin poczuł w sobie cień dawnej nadpobudliwości. Oto nowa tajemnica do rozwikłania, klasy czna przepustka do przy gody , zupełnie jak za dawny ch czasów. Jednak w dawny ch czasach tkwi pewien szkopuł – to, że są dawne. Teraz tu by ło jego ży cie i by ł z niego zadowolony . Może nie po prostu szczęśliwy , ale na pewno szczęśliwszy , niż mu się to jeszcze niedawno wy dawało możliwe. Miał pracę i zadanie do wy konania. Zmiął więc list i wrzucił do ognia. Papier buchnął płomieniem, a duże polano spadło ze stosu, ciskając iskry . Przeszłość to przeszłość, jego dom jest tutaj, a wszy stko inne to ty lko fantazja.
Rozdział 5
E
liot zmarszczy ł brwi. Mistrz Lorian to by ł przy sadzisty facecik, niemal równie szeroki jak
wy soki. Miał chy ba trochę inne pochodzenie etniczne niż większość jego ziomków: Lorianie w zasadzie przy pominali wikingów, jeden w drugiego w ty pie Thora – wy socy , o długich blond włosach, szerokich piersiach i wspaniały ch brodach – ty mczasem ten tutaj miał nie więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu, ogoloną na ły so głowę i okrągłą, nalaną, ciastowatą twarz Buddy . I wy raźną domieszkę azjaty ckiej krwi. Rozebrał się do pasa, choć by ło zaledwie jakieś pięć stopni powy żej zera, i chy ba natarł oliwą swoją skórę w kolorze kawy z mlekiem. Albo po prostu tak się spocił. Wy glądał groźnie, choć wielki brzuch zwisał mu nad paskiem spodni. Pod skórą na plecach ry sowały mu się mięśnie, a bicepsy miał równie grube jak uda. Musiały kry ć w sobie jakieś mięśnie, choćby ze względu na samą objętość, mimo że wy dawały się sflaczałe. Miał dziwaczną broń – kij zakończony metalowy m zagięty m krzy żem – i z daleka widać by ło, że potrafi nią zrobić coś absolutnie wy jątkowo niebezpiecznego. Kiedy wy stąpił przed szeregi, armia Lorian zaczęła wiwatować. Walili mieczami w tarcze i popatry wali jeden na drugiego, jakby chcieli powiedzieć: jasne, wy gląda trochę śmiesznie, ale na pewno pobije gościa tamty ch, więc hip, hip, hurra, chwała Kromowi, czy kogo tam czcimy ! Trudno by ło ich za to nie lubić – by li zdecy dowanie bardziej wielokulturowi, niż można by się po nich spodziewać. Oczy wiście ich mistrz nie miał szans zabić mistrza Fillory , mistrza Eliota, ponieważ mistrzem wy stawiony m przez Eliota by ł sam Eliot. Kiedy ten pomy sł wy pły nął, rozgorzała dy skusja, jaki sens ma wy sy łanie Najwy ższego Króla Fillory na pojedy nek z najlepszy m hitmenem Lorian, którzy właśnie dokonali najazdu. Szy bko jednak dla wszy stkich stało się jasne, że Eliot się uparł i nie ustąpi; jego pobudki by ły nie ty lko takty czne, ale i osobiste. Rozpoczął swoje rządy w roli Najwy ższego w dość dekadenckim sty lu – można by wręcz powiedzieć, że w zdemoralizowany m – ale w miarę upły wu lat dorastał do swojej pozy cji i zaczął ją traktować z większą powagą. Nadszedł czas, żeby pokazał wszy stkim – łącznie z sobą samy m – z jak wielką. Panowanie to nie by ła żadna poza, by ł prawdziwy m władcą i zamierzał bardzo publicznie i bardzo dosłownie to udowodnić. Kiedy wy stąpił przed szeregi swej armii, jego ludzie naty chmiast zaczęli wiwatować. Trudno by ło oczekiwać od nich czegoś innego, ale i tak gest okazał się bardzo miły . Eliot uśmiechnął się –
krzy wo, ze względu na zniekształconą żuchwę – ale jego radość by ła autenty czna. Wkładał w tę misję całe serce. Wiwaty królewskiego pułku Fillory by ły jedy ne w swoim rodzaju, i to w cały m znany m wszechświecie. Owszem, mężczy źni i kobiety wrzeszczeli i walili bronią w tarcze – w ty m nie by ło nic niezwy kłego – ale towarzy szy ła temu kakofonia zupełnie nieludzkich odgłosów. W kulminacy jny m momencie wróżki zaczęły wy dawać naddźwiękowe piski – twierdziły , że cała ta heca z armią jest idioty czna, ale wzięły w niej udział z tego samego powodu, z jakiego wróżki robią wszy stko, a mianowicie dla jaj. Rozległy się również piski nietoperzy , skrzek ptaków, ry k niedźwiedzi, wy cie wilków i rżenie stworzeń wy posażony ch w końskie łby , czy li pegazów, jednorożców i zwy czajny ch mówiący ch koni. Gry fy i hipogry fy skrzeczały , ale w niższy ch rejestrach – by ło to skrzeczenie bary tonowe, ale okropnie hałaśliwe. Minotaury natomiast raczej ry czały . Istoty o ludzkich głowach wrzeszczały . Spośród wszy stkich mity czny ch stworzeń Fillory jedy nie one nadal przerażały Eliota. Nie miał nic przeciwko saty rom, driadom i ty m podobny m, ale już takie manty kory i sfinksy by ły po prostu niesamowite jak diabli. Wiwaty przetoczy ły się przez szeregi od sopranów wróżek aż po basy olbrzy mów, które chrząkały i tupały nogami. W gruncie rzeczy to wszy stko by ło strasznie głupie: Eliot mógł przecież wy brać na swego mistrza olbrzy ma i cała sprawa z pojedy nkiem skończy łaby się w dziesięć sekund. Ale przesłanie by łoby wtedy inne. Wieści o ty m, że Lorianie najechali Fillory , by ły na swój ponury sposób podniecające. Rozwinąć sztandary , Fillory idzie na wojnę! Dwór pospiesznie wy grzebał anty czne formuły i protokoły . Wy jęto z magazy nów masę szalenie serio wy glądającej broni i by najmniej nie ceremonialny ch chorągwi i pancerzy . Wszy stko poreperowano, wy polerowano, naostrzono i naoliwiono. Chorągwie pachniały kurzem i wielkimi czy nami z legendarny ch czasów. Eliot napawał się ty m aromatem epickości. Inwazja Lorian nikogo znów tak nie zaskoczy ła. Nawet w książkach o Fillory Lorianie wy kazy wali tendencje do niegrzeczny ch zachowań: a to pory wali książęta, a to zmuszali mówiące konie do pracy przy orce, a to narzucali wszy stkim wiarę w swoich quasi-nordy ckich bogów. Minęło jednak kilka dobry ch wieków, odkąd po raz ostatni ich armia przekroczy ła granicę. Zwy kle tak zajadle tłukli się między sobą, że nie mieli czasu się zorganizować. W zasadzie Północne Góry Graniczne by ły zaczarowane i nie powinny przepuścić Lorian. Po to tam tkwiły , do cholery . Żeby uniemożliwić najazdy . Eliot nie bardzo wiedział, co się stało; obiecał sobie, że już po wszy stkim postara się nie zapomnieć sprawdzić, dlaczego zaklęcia sfuszerowały sprawę. Jednak wy ruszy ł zaraz odeprzeć wroga, choć nie bardzo miał ochotę stać się świadkiem prawdziwej rzezi. To nie by ły książki Tolkiena – nie mieli tu do czy nienia z orkami, trollami
i olbrzy mimi pająkami, które można mordować w dowolnej liczbie bez większy ch skrupułów. Orkowie nie mieli żon, dzieci i ży cia rodzinnego. Natomiast Eliot by ł w zasadzie pewien, że Lorianie to ludzie i zabijanie ich to w zasadzie morderstwo. Nie zamierzał do tego dopuścić, ty m bardziej że niektórzy z nich by li nawet całkiem normalni. A poza ty m te książki Tolkiena to by ła fikcja, a Najwy ższy Król Fillory nie zajmował się fikcją. Najwy ższy Król Fillory zajmował się faktami, co by ło trudne i wy magało wielkiego wy siłku. W opinii Eliota – choć miał dość ograniczone doświadczenia w ty m zakresie – trudno o rzecz bardziej nużącą niż cnota. Na szczęście Fillorianie mieli przewagę, a właściwie wszelkie możliwe przewagi. Przewy ższali przeciwników w każdy m zestawieniu staty sty czny m. Lorianie to by ła banda facetów z mieczami, natomiast armia filloriańska składała się ze wszy stkich stworzeń ujęty ch w Słowniku bestii, a dowodziła nią klika czarodziejów nazy wany ch królami i królowy mi. Wprawdzie Eliotowi by ło trochę przy kro z tego powodu, ale w końcu ci faceci o ty m wiedzieli, kiedy decy dowali się na najazd. By ło ich dużo i potrafili wy rządzać szkody – wy rządzanie szkód stanowiło ich podstawową umiejętność. Zaczęli przekraczać Przełęcz Urazy i wlewać się do Fillory późną wiosną. Nosili stalowe hełmy i kolczugi, mieli miecze o ząbkowany ch ostrzach i bojowe topory . Niektórzy jeździli na wielkich włochaty ch koniach. Ale i tak by li skazani na klęskę. Bo popełnili błąd. Schodząc ze stoków Północny ch Gór Graniczny ch, podpalili kilka drzew i samotną farmę. A także zabili pustelnika. Gniew Eliota zaskoczy ł nawet Janet. To znaczy ona też by ła wkurwiona, no ale Janet to Janet, by ła wkurwiona w zasadzie permanentnie. Poppy i Josh spochmurnieli – tak właśnie objawiał się ich gniew. Eliot natomiast przesadził. Po prostu szalał z wściekłości. Spalili drzewa? Jego drzewa? Zabili p u s t e l n i k a? Z a b i l i p u s t e l n i k a? Nie stać go już by ło na ironię w kwestiach doty czący ch Fillory i Fillorian. Kochał tego dziwacznego odludka w pry mity wnej chacie. Nie znał go. Nigdy go nie spotkał. A nawet gdy by go spotkał, nie mieliby sobie wiele do powiedzenia. Ale bez względu na to, kim by ł ten pustelnik, musiał mocno pogardzać inny mi ludźmi i w oczach Eliota by ł w porządku. A teraz nie ży ł, więc Eliot zamierzał zniszczy ć Lorian, unicestwić ich i wy mordować! To znaczy nie tak dosłownie wy mordować. Zamierzał też narobić im szkód. Miał ochotę wpuścić ich na Wielkie Północne Bagno, gdzie zajęliby się nimi topielcy , generalnie wy jątkowo negaty wnie nastawieni do przy jezdny ch, ale nie chciał, żeby choć jeden dzień dłużej maszerowali po j e g o trawie. A poza ty m po drodze by ły dwie kolejne farmy . Pozwolił więc Lorianom iść jeszcze pół dnia, do południa, aż się odpowiednio zgrzali i uty tłali w kurzu, wówczas zamierzali zrobić sobie przerwę na lunch. Zapewne upajali się łatwością, z jaką wkroczy li do Fillory . Mogli to osiągnąć, no wiecie, mogli zająć to pieprzone królestwo! Pozwolił im się przeprawić w bród przez Wielką Rzekę Słoną. Czekał na nich po drugiej stronie.
Pojechał sam, przebrany za wieśniaka. Stanął na środku drogi i nie ruszy ł się z miejsca. Pozwolił, by stopniowo docierała do nich jego obecność – najpierw zobaczy li go ci na czele i kiedy się zorientowali, że nie zamierza im zejść z drogi, wy dali rozkaz wstrzy mania marszu. Czekał, aż faceci idący za ty mi z przodu wpadną im na plecy i też wy dadzą rozkaz wstrzy mania marszu i tak dalej, aż do ostatnich szeregów. Musiało ich by ć w sumie, jak podejrzewał, jakiś ty siąc chłopa. Facet prowadzący pierwszy szereg wy stąpił i poprosił go – niezby t uprzejmie – żeby łaskawie zszedł im z drogi, bo inaczej ty siąc Lorian wy wlecze mu bebechy z brzucha i go nimi udusi. Eliot się uśmiechnął, przez jakąś sekundę pokornie szurał nogami, a potem walnął gościa w twarz. Kompletnie go ty m zaskoczy ł. – Spierdalaj z mojego kraju, dupku – zażądał. To by ła czy sta gra, żadnej magii. Brał lekcje boksowania, więc walnął niejako z marszu. Zapewne Lorianin nie spodziewał się samobójczego ataku ze strony jakiegoś przy godnego wieśniaka. Eliot zdawał sobie sprawę, że nie wy rządził mu większej szkody i że nie będzie miał okazji poprawić, więc wy ciągnął lewą rękę i pchnął faceta tak mocno, że ten przewrócił się w ty ł, a wraz z nim sześć pierwszy ch szeregów Lorian. Eliot poczuł się wspaniale. Nie miał dzieci, ale przy puszczał, że tak czuje się ojciec, kiedy chroni swoje potomstwo. Żałował ty lko, że Quentin nie może go teraz zobaczy ć. Zdjął płaszcz i wy prostował się dumnie w swoich królewskich szatach, żeby dla Lorian stało się jasne, że jest monarchą, a nie wieśniakiem. Kilku nadgorliwców z ty lny ch szeregów strzeliło do niego z łuków, ale Eliot sprawił, że strzały wy parowały w powietrzu: puf, puf, puf. Nic trudnego, kiedy człowiek jest równie wściekły i równie dobry w te klocki jak on – a na Boga, Eliot by ł wściekły . Gdy uderzy ł laską w ziemię, ta zatrzęsła się gwałtownie i cały ty siąc Lorian, niewiary godnie sy nchronicznie, padł na swoje głupie, agresy wne dupy . Czegoś takiego nie da się zrobić na poczekaniu. Przez całą poprzednią noc rzucał odpowiednie zaklęcia. Efekt okazał się niezwy kle spektakularny , szczególnie że Lorianie nie mieli pojęcia o jego przy gotowaniach. Eliot zaczekał, aż pojmą, co się dzieje, a potem zdjął zaklęcie ukry wające i odsłonił armię tkwiącą za jego plecami. A przy najmniej większą jej część. Popatrzcie sobie, panowie. Ci, którzy mają ciała koni, to hipogry fy . A ci z ciałem lwa to gry fy . Łatwo pomy lić jedny ch z drugimi. I dopiero po chwili – zrobił to dla efektu – odsłonił olbrzy my . W baśniach nigdy nie podaje się ich dokładnego wzrostu, więc nikt nie wie, jak niewiary godnie są przerażające. Te tutaj by ły wy sokie na siedem pięter i nie opieprzały się, to pewne. W prawdziwy m ży ciu ludzie nie zabijają olbrzy mów, ponieważ jest to niemożliwe. Nie da się goły mi rękami zamordować bloku mieszkalnego. Poza ty m olbrzy my by ły silniejsze, niż się wy dawały – musiały takie by ć, żeby pokonać prawo fizy ki, zgodnie z który m w prawdziwy m świecie stworzenia lądowe o takich rozmiarach nie powinny przeży ć – i miały skórę grubą na jakieś piętnaście centy metrów.
W cały m Fillory ży ło ich ty lko kilka tuzinów, ponieważ nawet hiperbogaty filloriański ekosy stem nie by ł w stanie wy ży wić ich więcej. Na wezwanie Eliota stawiło się sześciu. Nikt się nie poruszy ł, z wy jątkiem Wielkiej Rzeki Słonej. Znajdowała się dokładnie za plecami Lorian, którzy właśnie ją przekroczy li. Nimfy wy pchnęły wodę z brzegów prosto na stłoczone szeregi najeźdźców – coś jak dobrze wy celowane tsunami. Wielu wojów dało się zmy ć. Eliot kazał nimfom obiecać, że nie będą ich masowo topić, choć pozwolił im się do nich dobierać na wszy stkie inne nimfie sposoby . Ci, którzy nie zostali zmy ci, nadal chcieli walczy ć, ponieważ by li dzielni. Eliot podejrzewał, że musieli mieć trudne dzieciństwo, czy coś w ty m sty lu. Witamy w klubie, pomy ślał. Nie jest taki znowu ekskluzy wny . On i jego armia dadzą im na dokładkę trudną dorosłość. Cztery dni zabrało im zapędzenie Lorian z powrotem na Przełęcz Urazy – szy bciej nie dawało się im skopać dup. I tu właśnie, w górach, Eliot się zatrzy mał i wy zwał na pojedy nek ich mistrza. Świtało, przełęcz otoczona po obu stronach oszałamiająco stromy mi górami, pełny mi żwirowisk i osuwisk, stanowiła odpowiednio ponure tło dla starcia. Stoki zwieńczały pokry te śniegiem szczy ty , na które nikt się jeszcze nigdy nie wdrapał – przy najmniej o ile by ło Eliotowi wiadomo – wy jąwszy pierwsze promienie świtu, które właśnie składały na nich różowy pocałunek. Pojedy nek jeden na jednego. Jeśli Eliot wy gra, Lorianie odejdą do domu i nie wrócą tu nigdy więcej. Jeśli wy gra Lorianin – z jakichś powodów nazy wano go Wstrętny m Ojcem… Cóż, wszy stko jedno. Raczej nie zanosiło się na to, żeby wy grał. Armie oddalone by ły od siebie o jakieś pięćdziesiąt metrów. Panowała niezmącona cisza. Przełęcz zdawała się wy marzona do takich widowisk, jej stoki tworzy ły naturalny amfiteatr. Teren by ł idealnie równy , pokry ty mocno ubity m, szorstkim szary m piachem; przez noc usunięto z niego wszelkie kamienie. Eliot kopnął go kilka razy , jak pałkarz ustawiający się na stanowisku. Wstrętny Ojciec nie wy glądał na kogoś, kto zaraz stanie do największej bitwy swego ży cia. Wy glądał, jakby czekał na autobus. Nie przy jął nawet pozy cji bojowej, jakakolwiek by ona by ła. Po prostu stał z pochy lony mi ramionami i wy pięty m brzuchem. Dziwne. Miał ogromne dłonie, jak wielkie kraby . Eliot przy puszczał, że sam też wy gląda dziwnie. Również nie miał na sobie zbroi, a jedy nie przewiewną śnieżnobiałą koszulę z jedwabiu i skórzane spodnie. I by ł uzbrojony , a jakże: w prawej ręce trzy mał długi nóż, a w lewej krótką metalową pałkę. Podejrzewał jednak, że dla nikogo nie jest tajemnicą, że potrafi się nimi posługiwać jedy nie w bardzo podstawowy m zakresie. Skinął głową Wstrętnemu Ojcu. Żadnej reakcji. Czas pły nął. Zaczęło się robić niezręcznie. Powiał lekki zimny wiaterek. Tu nawet w maju by ło zimno. Brązowe sutki Wstrętnego Ojca wy glądały jak wy schnięte figi. Na gładkiej skórze nie miał żadny ch blizn, co w pewny m sensie by ło dużo bardziej przerażające, niż gdy by pokry wały
go od stóp do głów. A potem nagle Wstrętny Ojciec zniknął sprzed oczu Eliota. Nie za sprawą magii, po prostu miał jakiś dziwny sty l walki, który przy pominał bły skawiczne ślizgi po ziemi. I nim się Eliot zorientował, jego przeciwnik pokonał połowę dzielącego ich dy stansu i celował bronią prosto w jego grdy kę. Eliot ledwie zdołał zejść mu z drogi. Nie powinien by ł dostać się tak blisko! Jak skończony idiota Eliot założy ł, że WO zamierza ciachnąć go swoją bronią jak mieczem, więc będzie miał masę czasu na reakcję. By łoby to działanie głupie, ale dopuszczalne. No dobra, to teraz już wiedział, broń Wstrętnego Ojca służy ła do dźgania, a nie do ciachania. I powinna by ła już sterczeć mu z karku, lepka od pły nu mózgowordzeniowego, ale tak się nie stało, ponieważ Eliot podniósł wokół siebie wielką niewidzialną barierę ochronną w postaci Spektralnej Zbroi Fergusa, która niewątpliwie ocaliłaby mu ży cie, nawet gdy by WO trafił, ale prócz niej Eliot rzucił na siebie Masę Inny ch Naprawdę Przy datny ch Zaklęć Bojowy ch Fergusa, które zwiększy ły kilkukrotnie jego siłę, a co najważniejsze, przy spieszy ły dziesięciokrotnie jego reakcje i mniej więcej tak samo szy bkość postrzegania. I co? I sami popatrzcie. Wstrętny Ojciec poświęcił całe ży cie na naukę sztuki zabijania ludzi za pomocą noża na drągu, przy siadania i co tam jeszcze. Eliot natomiast poświęcił całe ży cie na naukę magii. Kiedy dwie godziny temu w lodowatej szarówce przed świtem razem z Janet skończy li rzucać zaklęcia, by ł nimi tak pokry ty , że jarzy ł się jak naturalnej wielkości neon. Udało im się zredukować ten efekt do minimum, więc tarcza by ła widoczna ty lko chwilami, może raz na dwie minuty i ty lko na mgnienie oka, jak mleczny , półprzejrzy sty rozbły sk. Podrasowanie szy bkości reakcji przy pominało nieco efekty specjalne z Matrixa, te z wy strzeliwany mi kulami, i działało w zasadzie w dokładnie taki sam sposób. Eliot uruchamiał zaklęcie, marszcząc nos. Uczy nił to teraz i czas gwałtownie zwolnił. Odchy lił się w bok i w ty ł, oddalając się od powoli zbliżającego się ostrza, stracił równowagę i podparł się ręką, a potem przetoczy ł się po piachu i podniósł w chwili, gdy WO kończy ł swoje pchnięcie. Nie należało jednak zapominać, że aby stać się tak napakowany m jak Wstrętny Ojciec, człowiek po prostu musi przy okazji nauczy ć się kilku rzeczy . Wy czy n Eliota nie zrobił na WO żadnego wrażenia, prawdę powiedziawszy , nawet go nie zaskoczy ł. Tak po prostu wy konał ruch obrotowy i zamiast szty chem zamierzał trafić Eliota w brzuch tępy m końcem kija. Cóż, zapewne na polu bitwy nie opłaca się zamierać w bezruchu z pełną podziwu miną. Ty mczasem Eliot naprawdę by ł pod wrażeniem. Kiedy wszy stko ogląda się w tak zwolniony m tempie, ma się czas na podziw dla maestrii przeciwnika. Ruchy Wstrętnego Ojca to by ł balet, naprawdę. Eliot patrzy ł, jak drewniana laska powoli zbliża się do jego brzucha, i w odpowiednim momencie walnął w nią z całej siły swoją metalową pałką. Kij złamał się jakiś metr od końca. Fergusie, kimkolwiek by łeś, kocham cię, stary .
WO ponownie zmienił kierunek ataku, sięgając wolną ręką po odłamany kawałek drąga, który koziołkował w powietrzu. Nim zdąży ł go złapać, Eliot odbił go pałką i przy glądał się przez chwilę, jak fragment kija ostatecznie odlatuje poza zasięg rąk WO. Potem, uznawszy , że ma trochę czasu, cisnął pałkę na ziemię i walnął Wstrętnego Ojca otwartą dłonią w twarz. Przemoc, szczególnie bezpośrednia, nie by ła naturalny m odruchem Eliota; w zasadzie się nią brzy dził. Nic nie mógł na to poradzić, by ł wrażliwy m człowiekiem, a los pobłogosławił go i przeklął, obdarzając miękkim sercem. Poza ty m policzek WO okazał się paskudnie śliski od tłuszczu i potu, więc Eliot od razu pożałował, że nie włoży ł rękawiczek albo chociaż mitenek. My ślał o ty m martwy m pustelniku i spalony ch drzewach, a i tak uderzy ł lekko – przy tak podrasowanej sile nie miał pojęcia, jaki efekt wy woła jego cios. Równie dobrze mógł się przecież przebić ręką przez twarz tamtego. Nie przebił się, dzięki Bogu, ale Wstrętny Ojciec na pewno poczuł uderzenie. Eliot widział, jak jego szczęka w zwolniony m tempie przesuwa się niemal za ucho. Będzie siniak, bez dwóch zdań. Ośmielony sukcesem Najwy ższy Król Fillory wy rzucił też swój nóż, podszedł bliżej i wy mierzy ł Wstrętnemu Ojcu dwa silne uderzenia w korpus – zdaniem trenera sierpowy by ł jego najsilniejszy m ciosem. Wstrętny Ojciec wy trzy mał atak i odskoczy ł na bezpieczną odległość, żeby posapać i rozważy ć opcje. Eliot szedł za nim, uderzając raz z lewej, raz z prawej. Krew w nim wrzała. Wy gry wał, bez dwóch zdań. Nie on to zaczął, ale na Boga, on to skończy . Kiedy człowiek miał tak przy spieszone reakcje, spły wał na niego niewiary godny spokój. Eliot miał masę czasu na przemy ślenie spraw i podejmowanie decy zji. W zasadzie by ł zadowolony z ty ch, które podjął. Znajdował się we właściwy m miejscu, przeży wał najlepsze chwile swego ży cia. Ile jeszcze osób w wieloświecie mogło powiedzieć o sobie to samo? Budził się co rano, wiedząc, co chce robić, a potem po prostu to robił, kiedy zaś skończy ł, by ł z siebie dumny . Uważał, że jest dobry m Najwy ższy m Królem, i miał masę dowodów na poparcie tej tezy . Lud ży ł dostatnio, a Fillory by ło naprawdę przy jemny m miejscem, o ile akurat się nie rozpadało na kawałki. Trzeba się by ło mocno postarać, żeby zrobiło się tu paskudnie, zresztą póki Eliot czuwał, nikomu się to więcej nie uda. A już na pewno nie Lorianom. Jeśli miał obecnie jakąś niespełnioną ambicję, to doty czy ła ona Quentina. Minął rok, odkąd Julia przeszła na Drugą Stronę Świata, a Quentin został zdetronizowany i wy gnany z Fillory . To by ł dla wszy stkich prawdziwy szok, naprawdę, a największy dla Eliota, no może poza samy m Quentinem. Następne dwanaście miesięcy upły nęło w spokoju i obfitości, a pod pewny mi względami atmosfera na zamku stała się lżejsza, odkąd trony po Quentinie i Julii zajęli Josh i Poppy . Ale Eliot tęsknił za Quentinem. Chciał go mieć u boku. Mimo swoich wad Quentin by ł jego najlepszy m przy jacielem i właściwie dopiero zaczy nał się usamodzielniać. Ta ostatnia
misja dobrze mu zrobiła, pozbawiła go resztek nastoletniego skrępowania, dzięki czemu zaczęło się objawiać jego lepsze ja: jego ciekawość, inteligencja, fanaty czna lojalność i złamane serce. Bez niego Fillory nie by ło już takie samo. Nikt nie kochał Fillory tak jak Quentin, nawet Najwy ższy Król. Nikt go tak nie rozumiał. Nikt się z niego tak nie cieszy ł i nikt nie potrafił go tak dobrze zanalizować, kiedy robiło się nieprzy jemnie. Gra trwała dalej, ale powiedzmy sobie szczerze, nie by ła już tak zabawna jak kiedy ś. W dodatku Quentin ty le tracił! Po śmierci Martina Chatwina i późniejszy m kry zy sie magii nadszedł najwspanialszy okres w historii Fillory , nowy złoty wiek, wspanialszy niż wszy stko, co miało miejsce za czasów Chatwinów. To by ł wiek legend, szlachetny ch czy nów, wielkich cudów i niezwy kły ch przy gód. Scenerią dla nich by ło przepy szne złociste lato, które trwało i trwało, i trwało. W ty m roku władcy Fillory zdąży li już wy kurzy ć Wielkiego Brodatego Smoka z kanionu w Kogucich Zębach i odzy skać dwa Nazwane Miecze z jego kolekcji. Ścigali po Mroczniejący m Lesie dwa pięćdziesięciogłowe trolle i w końcu wy pędzili je na otwarty teren, gdzie o świcie, przy odgłosach przy pominający ch pękanie kostek lodu w wódce z tonikiem, zmieniły się w kamień. Eliot przy wiózł sobie z tej wy prawy na pamiątkę zwierzątko domowe – zjeżonego i pry chającego trollowego kota. Quentin uwielbiał takie sprawy . Szczerze mówiąc, Eliot martwił się o niego. Quentin równocześnie potrafił i nie potrafił zająć się sobą. Radził sobie dobrze na spokojny ch wodach, ale kiedy Eliot widział go po raz ostatni, wody zaczy nały się burzy ć. Od tamtej pory , od dnia, kiedy został wy gnany , Najwy ższy Król zastanawiał się, jak sprowadzić przy jaciela z powrotem do Fillory , ale nie zaszedł zby t daleko w swoich rozważaniach. Przy szło mu do głowy , że jeśli pokona Wstrętnego Ojca i ocali w ten sposób królestwo, może Ember zaproponuje mu nagrodę, a wówczas poprosi, żeby wy baczy ł Quentinowi. Między inny mi dlatego w ogóle zdecy dował się na ten pojedy nek. A skoro już mowa o Wstrętny m Ojcu, to właśnie znowu natarł, przy czy m jego flegmaty czna, nalana twarz nadal nie zdradzała żadny ch uczuć. Eliot uważał, że powinien wzbudzić choć odrobinę obawy w swoim przeciwniku, ale niech mu tam będzie. Przy wrócił normalne tempo czasu, ty lko na chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza. Wstrętny Ojciec obracał właśnie swój skrócony drąg i kreślił nim skomplikowany wzór w koniczy nkę, jakby coś z tego miało wy niknąć. Eliot znów spowolnił czas, przy kucnął, by zrobić unik, po czy m obszedł przeciwnika, waląc w jego ciało jak w worek treningowy i usiłując pozbawić go tchu. Powinien bardziej uważać. Albo nie docenił wy trzy małości Wstrętnego Ojca, albo może przecenił swoje możliwości. A już na pewno nie docenił szy bkości, z jaką potrafił się poruszać ten cały WO, nawet w relacji do niezwy kle przy spieszonego czasu Eliota. Bo okazało się, że Wstrętny Ojciec potrafi zaskoczy ć swojego nadmiernie pewnego siebie i niedoświadczonego przeciwnika.
Kiedy Eliot zadawał mu ciosy , ten zaszarżował nagle i zdołał go chwy cić w ramiona. No cóż, pomy ślał Eliot, będę musiał się mu wy ślizgnąć… hm. Chy ba mógłby m po prostu… albo nie. Okazało się to trudniejsze, niż przy puszczał. Zgubiła go chwila wahania. Gładka, dziecinna twarz Wstrętnego Ojca, jego żółte zęby i śmierdzący oddech znalazły się tuż przy jego twarzy , a ręce jak szy nki zaczęły go ściskać i miażdży ć. Wstrętny Ojciec najwy raźniej właściwie ocenił sy tuację i uznał, że nie ma większego znaczenia, jak szy bki jest przeciwnik, skoro nie jest w stanie się poruszy ć, dlatego skupił się na ty m, żeby ty lko dorwać go w swój niedźwiedzi uścisk. I w końcu mu się udało. Zaczął powoli, lecz stanowczo wy ciskać z Eliota ży cie, a jakby tego by ło mało, usiłował również wbić zęby w jego ucho. Dość. Facet by ł silny i zmoty wowany , ale w końcu nie by ł nadczłowiekiem. Eliot miał wrażenie, jakby został zamknięty we wnętrzu swojego przeciwnika, a w dodatku od jakichś trzy dziestu sekund nie zdołał wziąć porządnego oddechu. Zaczął więc ostrożnie się uwalniać. By ło to dużo trudniejsze, niż się spodziewał – nie bardzo miał punkt podparcia, a Wstrętny Ojciec okazał się naprawdę wstrętny – jednak w końcu i tak zdołał się wy ślizgnąć z jego objęć i postawić kilka chwiejny ch kroków. Wciąż jeszcze starał się odzy skać równowagę, kiedy poczuł, że coś boleśnie szturcha go w łopatkę. Wy giął plecy , żeby osunąć się od tego czegoś, i krzy knął: – Ach! Przecież żadna broń Lorian nie mogła się przedostać przez Spektralną Zbroję! Eliot się obrócił, wciąż wy przedzając ruchy Wstrętnego Ojca, ale nie aż tak bardzo, jak się spodziewał; w prawdziwy m czasie poruszali się zby t szy bko, żeby mogły to zarejestrować oczy widzów. Ten facet miał zaczarowaną broń! Eliot powinien by ł się przy jrzeć lepiej temu ostrzu na kiju. Metal musiał pochodzić z Fillory i mieć w sobie magię. Na pewno zabrał go temu pustelnikowi, pomy ślał. Na pewno wy kuł to swoje ostrze z filloriańskiego pługu. Och, już dość, parsknął w my ślach. Poderwał się na nogi, obrócił wokół ostrza i złapał kij, wy ry wając go Wstrętnemu Ojcu. Chy ba razem z palcami, pomy ślał. I dobrze. Cisnął kij w powietrze z cały ch sił, ty ch dany ch przez Fergusa. Broń wciąż jeszcze leciała w górę, kiedy zniknęła w chmurze otaczającej szczy t góry . Eliot się cofnął, stanął w postawie bokserskiej, tak jak go uczy ł instruktor, a potem ruszy ł do ataku. W jego treningach bokserskich chodziło raczej o ćwiczenia aerobowe niż o siłę ciosu, no ale by ł to dobry pretekst, żeby cieszy ć się towarzy stwem młodego instruktora – jego wspaniała klatka piersiowa wy nagradzała Eliotowi brak porno z Internetu. Okazało się jednak, że treningi miały również jakieś prakty czne zastosowanie. Prosty , prosty , sierpowy , sierpowy . Walił jak w bęben, czy sto i mocno. Koniec uprzejmości. Nie zamierzał dłużej się cackać z Wstrętny m Ojcem.
Powalił przeciwnika na kolana i nagle się zorientował, że szczerzy zęby , a każde uderzenie kontrapunktuje jedny m słowem. – Zabiłeś. Pustelnika – oznajmił. – Ty . Porąbany . Spocony . Dupku! Nie padaj jeszcze, matkojebco. Nie padaj jeszcze, bo chcę cię walić trochę dłużej. Prakty cznie weszli w pierwszą linię Lorian, kiedy Eliot kopnął Wstrętnego Ojca w jaja, a potem zaczął realizować pry watną fantazję w taki sposób, że przeciwnik zaczął się obracać powoli i majestaty cznie, i zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, równocześnie się przewracając, aż uderzy ł z hukiem w ziemię i wzbił wokół siebie, w zwolniony m tempie, masę piachu. Kiedy zaczął wstawać, Eliot kopnął go w twarz. Koniec z ty mi zawszańcami. Moje królestwo. Mój kraj. Mój! Odrzucił z siebie całą magię naraz, siłę, szy bkość, zbroję, wszy stko. – Zjeżdżajcie. No, nie tak do końca całą. Jego wzmocniony magicznie głos odbił się gromem od kamienny ch stoków otaczający ch przełęcz. Eliot podniósł ułamany kawałek broni Wstrętnego Ojca i cisnął go na ziemię. Zgodnie z jego wy czuciem dramaty zmu chwili kawałek wbił się w piach pionowo. – Zjeżdżajcie. Niech od tej pory ta złamana włócznia stanowi granicę między naszy mi krajami. Jeśli ktoś ją przekroczy , wszy stko jedno, mężczy zna czy kobieta, nie gwarantuję ich bezpieczeństwa. Miłosierdzie Fillory jest wielkie, ale jego pamięć długa, a zemsta okrutna. No cóż. Nie by ł to Szekspir, ale ujdzie. – Jak się zadziera z baranem, można oberwać rogiem – dodał. I lepiej tak to zostawić. Wy krzy wił twarz w straszliwy m królewskim gry masie, spoglądając z pogardą na oddziały Lorian, a potem odwrócił się i odszedł, szeptem wy powiadając zaklęcie. Sły szał za sobą cichy szelest i skrzy pienie, z jakim ułamany kij wrastał w piasek, a potem zaczął rosnąć i zmieniać się w drzewo. No tak, to by ło wtórne. Ale naśladuje się coś nie bez powodu. Szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Stopniowo uspokajał mu się oddech. Zrobił to, pokazał światu, że jak dochodzi co do czego, Najwy ższy Król potrafi postawić wszy stko na jedną kartę. Przełęcz prowadziła z północy na południe, słońce właśnie mijało zbocza otaczające ją od wschodu; już od jakiejś godziny oświetlało resztę Fillory . Szeregi wojska rozstąpiły się, by go przepuścić. Boże, czasami kochał by ć królem. Trudno o coś lepszego niż równe szeregi własnego wojska, szczególnie jeśli właśnie skopało się publicznie, bona fide, komuś dupę. I ten ktoś bardzo na to zasługiwał. Eliot unikał kontaktu wzrokowego z szeregowy mi żołnierzami, pokazał jedy nie dwa palce najstarszemu z olbrzy mów, dając ty m samy m znak, że docenia przy sługę, jaką zrobił
Najwy ższemu Królowi, w ogóle się tu zjawiając. Jestem twoim dłużnikiem, stary . Olbrzy m z ponurą miną pochy lił głowę w stronę Eliota. Te stworzenia nie znały się na żartach. Zabawne uczucie, wrócić do normalnego czasu po półgodzinie obserwowania świata w mocno zwolniony m tempie. Wszy stko wy dawało mu się strasznie przy spieszone: koły sanie się roślin na wietrze, chmury mknące po niebie, ludzka mowa. To by ł piękny , pogodny poranek, a lodowate górskie powietrze przy jemnie chłodziło jego rozpaloną głowę. Postanowił iść dalej – w końcu mógł przeby ć na własny ch nogach całą filloriańską milę dzielącą go od obozu. No bo do diabła, czemu nie? Masa ludzi próbowała się nim zajmować, głównie jego rozcięty m ramieniem, które zapewne nadal krwawiło i w dodatku teraz, kiedy adrenalina opadła, zaczy nało go solidnie boleć. Ale nie chciał, żeby się nim zajmowali. Jeszcze nie w tej chwili. Wszy stko w swoim czasie. Wojna z Lorią dobiegła końca. Ży cie by ło takie wspaniałe. Zabawne, kiedy już sądziłeś, że znasz samego siebie na wy lot, odkry wałeś w sobie nowy rodzaj siły , świeżą rezerwę mocy , o której dotąd nie miałeś pojęcia, i zupełnie nagle buchałeś płomieniem jak pochodnia, ty lko jaśniej i mocniej niż kiedy kolwiek wcześniej. Quentin by to zrozumiał. *** – Kochanie! Wróciłem do domu! Odrzucił klapę namiotu. – Jeśli będziesz to częściej powtarzał, może pewnego dnia zrobi się zabawne. – Janet nawet nie podniosła na niego wzroku. Stała pochy lona nad duży m stołem na krzy żakach, pokry ty m ogromną mapą Fillory , na której zaznaczali szlak swej krótkiej, acz chwalebnej kampanii za pomocą całej masy malutkich figurek – Eliot kazał je zrobić specjalnie w ty m celu. Wprawdzie przedstawienie jednego frontu i dwóch armii nie wy magało aż takiej finezji – trudno to by ło uznać za starcie państw osi z aliantami – ale świetnie się bawili, przesuwając figurki po mapach drewniany mi grabkami na długich kijach. Namiot zalewało różowe światło, przefiltrowane przez czerwony jedwab namiotu. Eliot padł na fotel. Robiło się gorąco, nawet na tej wy sokości. Pory roku w Fillory następowały po sobie nieregularnie i w nieprzewidy walny ch momentach. Eliot już nie pamiętał, jak długo trwa ten ciąg letnich miesięcy . Początkowo by ło naprawdę fajnie, ale teraz zaczy nał mieć dość upałów. – Zająłeś się kwestią naszego tatusia? – Tak. – Mój bohater. – Janet obeszła stół i pocałowała go w policzek. – Zabiłeś go? – Nie. Skopałem mu dupę. – Ja by m go zabiła.
– To może następny m razem, skoro tak nalegasz. – Trzy mam cię za słowo. – Ale następnego razu nie będzie. – Szkoda. – Janet usiadła w drugim fotelu. – Kiedy czekałam na twoje nieuniknione zwy cięstwo, wezwałam dwa pegazy , żeby nas zabrały do zamku. Będą tu za kilka minut. – Chcesz zobaczy ć moją ranę wojenną? – Pokaż. Eliot przechy lił się tak bardzo, jak ty lko mógł, nie wstając z fotela, żeby jej pokazać ranę, którą Wstrętny Ojciec wy ciął w jego mięśniu trójkątny m czy trapezowy m, czy jak tam się ten mięsień nazy wał. – Jak miło – stwierdziła. – Poplamisz tapicerkę. – Ty lko ty le masz mi do powiedzenia? Że poplamię tapicerkę fotela? – Mogłaby m jeszcze spy tać, czy chcesz dostać medal, ale nie muszę, bo wiem, że chcesz. – I dostanę. – Eliot zamknął oczy . Nagle poczuł się strasznie zmęczony , choć by ło zaledwie wpół do dziesiątej rano. Podniecenie opadło i dostał lekkich dreszczy . Co chwila przy pominała mu się twarz Wstrętnego Ojca, kiedy miażdży ł mu żebra w uścisku. – Sam go sobie przy znam. Może ustanowię nowy order, na przy kład Order Złamanej Włóczni? Będziemy go przy znawać wy jątkowo dzielny m ludziom. Takim jak ja. – Gratulacje. Dasz radę polecieć? – Jasne. Przez cały czas rozmawiali z Janet w ten sposób. Fillorianie tego nie łapali, sądzili, że Najwy ższy Król Eliot i królowa Janet pałają do siebie straszną nienawiścią, ale prawda by ła taka, że po odejściu Quentina to Janet stała się dla Eliota główną powiernicą. Podejrzewał, że przy najmniej częściowo dlatego, że oboje uważali prawdziwą romanty czną zaży łość za rzecz nieinteresującą i nieosiągalną, w związku z czy m wiązali się ze swoimi chłopakami ty lko przelotnie i musieli polegać na sobie, jeśli chodzi o inteligentne towarzy stwo. Kiedy ś Eliot się martwił, że brak stałego partnera to oznaka choroby psy chicznej – że jest opóźniony emocjonalnie albo cierpi na chroniczny lęk przed związkami czy jakoś tak – jednak z biegiem czasu coraz mniej się ty m przejmował. Nie czuł się opóźniony ani przerażony . Czuł się po prostu jak singiel. Inaczej by ło w przy padku Josha i Poppy . Minęło ledwie sześć ty godni, odkąd zasiedli na tronach, a już by li parą, sześć miesięcy później się zaręczy li. W gruncie rzeczy nikt się tego nie spodziewał, jednak teraz trudno by ło ich sobie wy obrazić oddzielnie. Eliot się zastanawiał, czy by ła to kwestia koron – może zadziałała jakaś staroży tna magia, która sprawia, że niespokrewnieni ze sobą monarchowie automaty cznie łączą się w pary i płodzą następców tronu? A ponieważ nie
udało jej się połączy ć Eliota i Janet, połączy ła Josha i Poppy ? Niewy kluczone, choć Josh i Poppy wy glądali na autenty cznie zakochany ch. Zdaniem Eliota dobrze to świadczy ło o Poppy , że potrafiła dostrzec w Joshu coś, czego nie dostrzegał nikt inny . Josh nie by ł przy stojny , a choć odznaczał się taką samą inteligencją jak oni, nie usiłował tego wszy stkim przez cały czas udowadniać. Nie, to coś w Joshu to by ło jego wielkie i szlachetne serce. Eliotowi całe lata zajęło ustalenie, co to jest, dosłownie. W porównaniu z nim Poppy okazała się szy bka jak bły skawica. Więc teraz Josh i Poppy by li parą na poważnie, a ty dzień temu zawiadomili go, że spodziewają się potomka. Jeszcze nie upublicznili tej wiadomości, ale ciążę zaczy nało już by ć widać. Lud będzie zachwy cony . Od wieków w Fillory nie by ło małego księcia ani księżniczki. Eliot poczuł się z tego powodu nieco samotny i zagubiony , ale ty lko troszeczkę. Miał przed sobą długie ży cie, całą masę czasu na takie rzeczy , jeśli kiedy ś odkry je, że właśnie tego pragnie. By ł Najwy ższy m Królem we Wspaniały ch Czasach. Jego zadanie polegało teraz na dokony waniu Wielkich Czy nów. Usły szał tupot kopy t na trawie i szty wna końcówka skrzy dła przejechała po ścianie namiotu tuż nad jego głową. Przy by ły pegazy . Otworzy ł oczy i dźwignął się z miejsca; by ł w zasadzie pewien, że rana przestała krwawić, chociaż czuł, że koszula mu się do niej przy lepiła. Zajmą się ty m na zamku Białoszczy ty m. Każe im zostawić elegancką bliznę. Nie czekając na Janet, przy brał królewski wy raz twarzy i wy szedł na zewnątrz. Pegazy chodziły w kółko po zimnej trawie, okrążając się raz za razem, a ogromne orle skrzy dła miały na wpół rozłożone – nienawidziły stać w miejscu. To by ły wspaniałe stworzenia, nieskazitelnie białe i lekkie jak powietrze, choć sprawiały wrażenie równie solidny ch jak zwy kłe konie; ich mięśnie i poskręcane niebieskie ży ły sterczały pod skórą jak kable zasilające pod dy wanem, a srebrne – czy raczej platy nowe? w każdy m razie bły szczące – kopy ta poły skiwały w poranny m słońcu. Zatrzy mały się i popatrzy ły na niego wy czekująco. Potrafiły mówić, ale rzadko kiedy faty gowały się otworzy ć py ski, nawet do Najwy ższego Króla. – Janet! – zawołał. – Już idę! – Rany , zostaw te graty ! Zapakują ci je przecież. – Masz rację. Chwilę później Janet wy szła z namiotu z pusty mi rękami. Przebrała się w bry czesy . – Wiesz co? – powiedziała. – Mam taką my śl. Skoro już zmobilizowaliśmy armię, to może wy korzy stamy rozpęd i zajmiemy Lorię? – Zajmiemy Lorię?
– Właśnie. Potem przeprawimy całą armię do Ni Tu Ni Tam, przemaszerujemy przez fontannę i zajmiemy Ziemię! Jak sądzisz? Łatwo by poszło. – Czasami nie potrafię stwierdzić, kiedy żartujesz. – Bory kam się z ty m samy m problemem. Pegazy miały już dość tkwienia na ziemi, więc ledwie Eliot i Janet wsiedli, wzbiły się w powietrze. Nie ży czy ły sobie nosić siodeł i jeździec musiał się trzy mać grzy wy albo szy i, albo piór, albo co tam mu wpadło w rękę. Eliot czuł, jak pod skórą pegaza pracują mięśnie. Wznosili się coraz wy żej, po spirali. Strzelało mu co chwila w uszach, a obóz dosłownie malał w oczach. Ujrzał przełęcz, na której stoczy ł pojedy nek ze Wstrętny m Ojcem; oddziały filloriańskie nadal trwały tam w karny ch szeregach, a Lorianie wracali noga za nogą do siebie. Kiedy wznieśli się na jakieś trzy sta metrów, pegazy wy równały lot i skierowały się na południowy wschód, ku Zamkowi Białoszczy temu. Eliot kochał Fillory we wszy stkich jego aspektach, ale chy ba najbardziej z góry , kiedy ziemia przesuwała się pod nim jak mapa w ulubionej książce, którą czy tałeś przez całe dzieciństwo i marzy łeś, żeby znaleźć się w jej świecie, i czułeś, że to niemal możliwe. Widział stare kamienne murki, które przecinały całe Fillory , tworząc jakby patchwork – nie wiadomo, kto je zbudował ani dlaczego. Gdzieniegdzie się zawaliły , albo ze starości, albo w wy niku działań zwierząt. Lub ludzi, którzy potrzebowali kamieni do jakichś pilny ch i prakty czny ch celów. Wzdłuż główny ch dróg cały mi kilometrami ciągnęły się ciemnozielone ży wopłoty . Z tej wy sokości wy glądały jak proste, podwójne zielone linie, ale z bliska okazy wały się gęste i równie niezachęcające jak ży wopłoty w Normandii. Eliot zanotował w pamięci miejsca, gdzie wy glądały trochę nieporządnie. Poruszy tę sprawę z Mistrzem Ży wopłotów. Wlecieli prosto w białą chmurę i Fillory zniknęło. Tutejsze chmury nie by ły paskudnie wilgotne jak w prawdziwy m świecie. Wręcz przeciwnie, by ły ciepłe i miękkie jak wata i na ty le materialne, by sprawiać wrażenie przy tulny ch. Pieprzy ć miłość, pieprzy ć małżeństwo, pieprzy ć dzieci, pieprzy ć samo pieprzenie! To by ła jego prawdziwa miłość, ta fantasty czna kraina, u której steru zasiadał, którą do końca ży cia będzie prowadził w świetlaną przy szłość, aż umrze i jego miejsce zajmą taktownie wy idealizowane pomniki. Ty lko tego potrzebował. Teraz i zawsze. Kiedy wy lecieli z chmur, pod nimi rozciągało się Wielkie Północne Bagno. Eliot wiedział, że tam na dole jest paskudnie: woda rozlewała się na wielkich połaciach, a w jedny m miejscu mignęła mu jakaś nakrapiana masa, ży we stworzenie, które zanurkowało w czarne błoto. Może pewnego dnia, jeśli będzie mu się dostatecznie mocno nudziło, zorganizuje ekspedy cję i sprawdzi, co to by ło. A może nie. Wpatry wał się przez długą chwilę w bagno, a kiedy wreszcie podniósł wzrok, okazało się, że nie lecą już we dwójkę, ty lko w trójkę. Przy łączy ł się do nich Ember – leciał między nim a Janet, jak w szy ku.
Minęło sporo czasu od ostatniej audiencji u boga. – Najwy ższy Królu – odezwał się baran. – Chciałby m zamienić z tobą kilka słów. Głęboki bas Embera by ł doskonale sły szalny mimo świstu wiatru. Baran nie miał skrzy deł i nawet nie faty gował się przebierać nogami w powietrzu, choć od czasu do czasu wiatr targał jego mocno skręcony m runem. Po prostu leciał między nimi, podwinąwszy pod siebie szty wne nogi, jakby siedział na niewidzialny m latający m dy wanie. – O, cześć! – zawołał do niego Eliot. – Słucham! – Odniosłeś dziś dla Fillory wielkie zwy cięstwo. – Wiem! Dzięki! Może to właściwa chwila, żeby poruszy ć sprawę Quentina? Ember jednak mówił dalej. – Ale to zaledwie pierwsza bitwa. Wojna dopiero się rozpoczy na, Eliocie, wojna, której nie możemy wy grać. Ostatnia Wojna. – Co? Chwila, chy ba czegoś nie rozumiem. Co to ma znaczy ć? Nie takiej przemowy się spodziewał. Oczekiwał, że Ember będzie go wy chwalał pod niebiosa, okaże mu ojcowską aprobatę i obsy pie go łaskami. – O jaką wojnę ci chodzi? – krzy knęła Janet. – Przecież rozgromiliśmy ty ch facetów, no nie? Eliot ich rozgromił! Już po wszy stkim! – Nie zdziwiło was, że Lorianie zdołali przejść do Fillory przez Północne Góry Graniczne? – No tak – przy znał Eliot. – Trochę. – Stare zaklęcia osłabły . Ta inwazja to zaledwie wstęp przepowiedziany w stary m proroctwie. Wojnę, którą przegry wamy , toczy my z czasem. – Och – powiedział Eliot. – Jasne. Czy rzeczy wiście toczy my wojnę z czasem? Chy ba by ła o ty m mowa w książkach, ale czy tał je tak strasznie dawno temu, i to niezby t uważnie, że pozostało mu ty lko niejasne wrażenie. Znowu pożałował, że nie ma z nimi Quentina. – Koniec nastąpi już niedługo, Eliocie – oświadczy ł Ember. – Koniec czego? – Koniec wszy stkiego – uściślił bóg. – Koniec tej krainy . Tego świata. Fillory umiera. – Co? Och, daj spokój! – To by ło śmieszne, tania zagry wka. Fillory nie umierało. Fillory właśnie skopało dupę wrogom. To legendarne czasy . Świat bez końca! – O czy m ty gadasz? Ember nie odpowiedział. Zamiast niego po raz pierwszy odezwał się pegaz. Eliot nigdy wcześniej nie sły szał, żeby mówił. – O nie – powiedział pegaz i pry chnął jak koń. – Znowu?
Rozdział 6
O
puścili księgarnię dwoma samochodami. Pod rampę podjechał czarny SUV marki Lexus.
Lionel ostrożnie postawił klatkę z ptakiem na ty lny m siedzeniu i przy piął ją pasem, a sam wsiadł z drugiej strony . Kiedy SUV odjechał, zjawiła się biała przedłużana limuzy na. Nadal padało. – Gdy by m wiedziała, że idę na bal maturalny , ubrałaby m się odpowiednio – stwierdziła panna Podgolony Karczek. Usiedli obok siebie. Zrobiło się nieprzy jemnie kameralnie, czuli się jak obcy , którzy jadą razem taksówką z lotniska. Chociaż obecnie nie by li już obcy , by li kolegami z pracy . Quentin się zastanawiał, czy pozostali mieli równie pokomplikowane ży cie jak on. Szczególnie interesowała go kwestia Plum: nie tak powinno się to dla niej skończy ć. W suficie limuzy ny umieszczono lustro, wnętrze obito czarny m aksamitem obszy ty m pasami ledowy ch diod. By ł też szy berdach, na wy padek gdy by któreś z nich poczuło ochotę, żeby wy stawić głowę na zewnątrz. Nie by ła to szczególnie elegancka limuzy na, ale przy najmniej przestronna, więc wszy scy pięcioro usiedli w taki sposób, żeby zachować jak największy dy stans. Nikt się nie odezwał, kiedy samochód ruszy ł w mokrą noc. Wy jechali z parkingu, skręcili na rondzie, a potem minęli podstację elektry czną, jarzącą się w ciemności bladopomarańczowy mi światłami. Quentinowi przy pomniały się noce na „Mundżaku” sunący m od wy spy do wy spy przez oleistą ciemność hen daleko na wschodnim oceanie Fillory . Słona woda delikatnie uderzała w poszy cie, a za statkiem ciągnął się fosfory zujący kilwater. Znowu zmierzał w nieznane. Nagle włączy ły się diody – to dzieciak znalazł pulpit sterujący . Nastawił migotanie w ry tmie disco. – Co tu dużo gadać – oznajmił. – Uwielbiam nocne ży cie. – No więc mam na imię Plum – zwróciła się Plum do nikogo w szczególności. – A ja Betsy – powiedziała dziewczy na z podgolony m karkiem. – Quentin. – Ja nazy wam się Pushkar – oświadczy ł starszy Hindus. Miał siwiejącą kozią bródkę i sprawiał wrażenie zby t łagodnego i poukładanego, żeby brać udział w czy mś takim. Wszy scy spojrzeli teraz na nastolatka. Quentin dawał mu jakieś piętnaście lat. – Żartujecie, no nie? – spy tał chłopak. – Podajecie swoje prawdziwe imiona?
– Nie – odparł Quentin. – Nie żartujemy . I tak. Owszem. Prawdziwe. – A ja nie podam. Możecie mnie nazy wać Chy try m Cwaniakiem. Podgolony Karczek – to jest Betsy – zachichotała. – Marna ksy wa. Spróbuj jeszcze raz. – A co ci nie pasuje w Chy try m Cwaniaku? To z Olivera Twista! – Wiem, że z Olivera Twista, ale na pewno nie będę cię tak nazy wać. – Nie będę Faginem, wy bij to sobie z głowy . – To może będziemy cię nazy wać Stoppard? – zaproponował Quentin. Chłopak spojrzał na niego, wy raźnie zdezorientowany . – Nie łapię. To też z Olivera? – Tak się nazy wa autor książki, którą czy tałeś w księgarni – wy jaśnił Pushkar. – Rosencrantz i Guildenstern nie żyją. – Jezu, my ślałem, że to gówno to by ł Szekspir. – Przy kro mi, pomy liłeś się – powiedział Pushkar uprzejmie. – No dobra, już dobra, niech będzie Stoppard. Wszy stko jedno. – Stoppardzie, bądź tak uprzejmy i przełącz te diody na białe światło. Stoppard westchnął ciężko, ale usłuchał. Teraz Quentin widział ich lepiej, jednak nadal zupełnie nie przy pominali niestety zespołu najlepszy ch złodziei na świecie. Miał wrażenie, jakby właśnie wstąpił do Legii Cudzoziemskiej: ci ludzie to odpadki magicznego świata, zagubione dusze, które siedzą tutaj, ponieważ nikt inny ich nie chce. Kiedy odchy lił się na oparcie, poczuł zapach stęchłego piwa i zwietrzałego dy mu z papierosów, duchy liczny ch wieczorów kawalerskich. – Czy ktoś wie, dokąd jedziemy ? – spy tała Betsy , przy glądając się swojemu odbiciu w lustrze na suficie. – Gdy by m miała zgady wać, powiedziałaby m, że do Newark – odparła Plum. – Nie musisz zgady wać – parsknął Stoppard. – Jedziemy do Marriotta przy lotnisku Newark Liberty International. – Skąd wiesz? – Widziałem, jak ten facio wpisy wał cel w GPS. – No tak, mistrzowska magia, bez dwóch zdań – stwierdziła Betsy . – Cholera, miałam nadzieję, że to będzie chociaż hotel DoubleTree. Z nich wszy stkich ty lko ona pasowała do profilu superzłodzieja. Odpowiednie nastawienie, odpowiednia agresja i jeszcze coś, też odpowiednie. Podtrzy my wała rozmowę o niczy m, ale sprawiała wrażenie kogoś, kto ma za sobą paskudne przeży cia. – Robiliście już kiedy ś takie rzeczy ? – spy tała Plum, również z duży m zaangażowaniem
podtrzy mując rozmowę. – Jakie? – spy tał Stoppard. – Chodzi ci o kradzież? – Chodzi mi o kradzież. – Ściąganie porno z torrentów się nie liczy – zastrzegła Betsy . – Ja tak – przy znał się Quentin. – Doprawdy . Ty tak. – Betsy miała niezwy kle ekspresy jne brwi. Zmarszczy ła je scepty cznie. – A co ukradłeś? – Koronę. I kilka kluczy . Raczej nie zrobiło to na niej wrażenia. – Ktoś jeszcze? – Ja też już kradłem – stwierdził Stoppard. – Co? – My ślisz, że ci powiem? – Otworzy ł minibarek, ale ten okazał się pusty , więc zatrzasnął go zdegustowany . – Skąpiradło z tego szpaka. – Jakby by ł z ciebie znowu taki znawca alkoholu. Ile masz lat, dwanaście? – To nie by ł szpak, ty lko kos – powiedziała Plum. – Szpaki mają brązowe dzioby , a ten ptak miał żółty . W limuzy nie panował pogodny nastrój – równie dobrze mogli by ć grupą tury stów jadący ch w ty m samy m wagoniku kolejki linowej, takich, co to podają sobie flaszkę schnappsa, wiedząc, że za chwilę znajdą się na szczy cie góry i rozjadą na nartach w różne strony , by nie spotkać się nigdy więcej. Ty le że nie by li tury stami. Możliwe, że będzie musiał zawierzy ć ty m ludziom swoje ży cie. – Powiedzcie, kto z was chodził do Brakebills? – spy tał Pushkar. – O mój Boże. – Betsy wy glądała, jakby miała ochotę wy skoczy ć w biegu z limuzy ny . – Zaczy na by ć jak w cholerny m Klubie winowajców na kółkach! – Ja. – Quentin nie widział powodu, żeby to ukry wać. – I ja. – Plum wzruszy ła ramionami. – Do pewnego stopnia. Limuzy na zwolniła i przejechała przez spowalniacz na drodze. By li już niemal na lotnisku. – Więc mamy się w czy mś specjalizować czy jak? – spy tała Plum. – Tak to ma działać? Każdy z nas ma mieć jakąś specjalizację? – A ty jej nie masz – stwierdziła Betsy . – Tak powiedziałam? Pewnie jestem tutaj dlatego, że potrzebny im spec od iluzji. – Ja się specjalizuję w transporcie – oznajmił raźno Pushkar. – I trochę w prekognicji. – Stoppard? – Artefakty – odparł głośno.
Quentin wstępnie zakwalifikował go jako cudowne dziecko, a przy najmniej takie przedwcześnie rozwinięte. Tak mu wy nikało z jego wieku. Oraz ze specjalnego traktowania przez ptaka. – W porządku – powiedziała Betsy . – Ja to chy ba atak, przeniknięcie, destrukcja. A ty , Quentinie? Powiedziała to tak, jakby nie do końca by ła przekonana, że to jego prawdziwe imię. – Moja specjalizacja to naprawy . – Naprawy ? – powtórzy ł Stoppard. – Będzie nam potrzebny ktoś, kto naprawia jakieś gówno? – No cóż, o to musisz zapy tać ptaka. Quentin bardzo wątpił, żeby by ł tu z powodu napraw, z każdą chwilą bardziej, ale nie widział żadnego innego powodu, a przy najmniej jeszcze go nie dostrzegał. Na szczęście podróż dobiegła już końca: limuzy na podjechała pod oświetloną markizę lotniskowego Marriotta, a boy hotelowy w taniej liberii podbiegł do niej, zapewne w nadziei, że w środku siedzą pijani nowożeńcy rozdający hojne napiwki. Na pewno poczuł rozczarowanie na ich widok. – Już nie mogę się doczekać, aż stąd wy siądę – oznajmiła Betsy . – Mów za siebie – odparła Plum. – Nigdy nie by łam na balu maturalny m. *** Lionel zarezerwował dla nich trzy apartamenty . Zasiedli w piątkę na wielkiej beżowej kanapie w jedny m z salonów, czekając na odprawę. Betsy przeglądała menu hotelowe. Ptak dziobał jakieś orzechy z minibaru. Na stoliku stało kilka butelek z heinekenem, ale pił ty lko Stoppard. Wy raz jego twarzy kazał podejrzewać, że to jego pierwsze piwo w ży ciu. – No dobrze – zagaił Lionel. – Oto, co wiemy i czego nie wiemy . – Podszedł do telewizora z płaskim ekranem i wy ciągnął wty czkę z kontaktu. Pod jego dotknięciem na ekranie pojawił się obraz – najwy raźniej potrafił dokony wać projekcji prosto z umy słu. Quentin nie widział wcześniej czegoś takiego. – To jest teczka. Nie ta właściwa, o którą nam chodzi, ale taka sama marka i model. By ła to ładna, ale skromna skórzana teczka, jasnobrązowa, nieco zniszczona, bardzo angielska, z masą uroczy ch pasków i sprzączek. Stworzona na weekend na wsi. – Czy li szukamy Bertiego Woostera – stwierdził Quentin. Nikt się nie roześmiał. – Jesteśmy w zasadzie pewni, że teczka znajduje się na Wschodnim Wy brzeżu. – Na zgaszony m telewizorze wy świetliła się mapa wschodniej części Stanów Zjednoczony ch. Zaznaczono na niej i opisano możliwe lokalizacje. – Jesteśmy też w zasadzie pewni, że ludzie, w który ch posiadaniu się znajduje, nie wiedzą tak naprawdę, co mają. O ile nam wiadomo, nie
udało im się jej otworzy ć. – No to dlaczego jej od nich po prostu nie odkupicie? – spy tała Plum. – Skoro nie wiedzą, co w niej jest? Przecież macie masę pieniędzy . – Próbowaliśmy – odparł Lionel. – Nie wiedzą, co mają, ale są pewni, że to coś dużego, i nie chcą jej wy puścić z rąk, póki się tego nie dowiedzą. Znajdowała się w grupie artefaktów, które odebrali pewnemu handlarzowi magii, którego jak zakładamy , zabili. Niestety , nasze próby odkupienia teczki ty lko potwierdziły ich przekonanie o jej wartości. – Chwila – przerwał mu Stoppard. – Zabili go? – Tak. Stoppard wy trzeszczy ł oczy , ale sprawiał wrażenie raczej podnieconego niż przerażonego. Pospiesznie napił się piwa. – Jeśli chodzi o ty ch ludzi, ty lko jedna rzecz nie powinna was martwić: sumienie – ciągnął Lionel. – To dupki najwy ższej klasy . Nazy wają siebie Duetem – na ekranie pojawiły się dwa zdjęcia, mężczy zny i kobiety . Oboje by li atrakcy jni, tuż po trzy dziestce. Fotografie zrobiono z daleka, teleobiekty wem. – To manipulatorzy . Pracują za kulisami, wy korzy stują cy wilów. Ale na ty m się przejadą, za wy sokie progi. Quentin zmarszczy ł brwi. Sły szał o czarodziejach, którzy zajmowali się takimi rzeczami: ry walizowali ze sobą na giełdzie albo podczas wy borów, wy woły wali wojny , wy bierali papieży . Zwy czajny świat by ł dla nich jedną wielką szachownicą. Prawdopodobnie fiasko wy borów z 2000 roku by ło skutkiem rozgry wki między dwoma czarodziejami. – Jak ich znajdziemy ? – spy tał. – O to się nie musicie martwić. – Nadal nie rozumiem, po co wam ta teczka – stwierdziła Plum. – Nie musisz – odparł ptak. – Nie płacimy wam za rozumienie. – No, chy ba tak. Ale przy znasz, że to wszy stko jest dość ogólnikowe – zaśmiała się Betsy . – Ogólnikowe! A to dobre. Rozmawiasz z ptakiem w Marriotcie na lotnisku! Betsy miała rację. Quentin bardzo chciał dopaść Plum sam na sam i wy py tać ją, dlaczego to robi i co o ty m wie, i czy dobrze się czuje. Raz, że się o nią martwił, a dwa, potrzebował sprzy mierzeńca, a ona by ła najlepszą kandy datką. Betsy wzięła telefon i odby ła cichą rozmowę z obsługą hotelową. – Na pewno nie potrzebujecie więcej ludzi? – spy tał Quentin. – Na przy kład wróżki? Albo uzdrowiciela? – Na pewno. – Kiedy waszy m zdaniem dojdzie do akcji? – spy tał Pushkar. – Jak szy bko? – Z nich wszy stkich on najmniej wy glądał na superzłodzieja. Nie wy glądał nawet jak czarodziej. Może to by ł
kamuflaż, bo z pewnością z nich wszy stkich czuł się tutaj najbardziej swobodnie. – Nie wiemy – odparł Lionel. – No tak. Ale czy w grę wchodzą ty godnie czy raczej miesiące? Muszę uprzedzić rodzinę. – Ty lko on nosił obrączkę. – Nie zamierzam mieszkać w Marriotcie na lotnisku kilka miesięcy ! – Betsy przestała szeptać do telefonu. – Jak chcecie wiedzieć, nie zgadzam się nawet na kilka ty godni. A nawet na jeden. Jedy ne włókna naturalne w moim pokoju to włosy w odpły wie wanny ! – Powiemy wam, jak ty lko się dowiemy . – Reasumując – odezwał się Quentin. – Dwoje zły ch ludzi, zabójców, którzy , z cały m szacunkiem, są dużo bardziej straszni niż my , ma teczkę. Przechowują ją gdzieś na Wschodnim Wy brzeżu, ale nie wiadomo dokładnie gdzie. Jej zawartość jest nieznana, za to związana jest z Duetem nierozerwalną więzią. A my mamy ją im odebrać. – Nas jest więcej – stwierdził ptak. – I dy sponujemy elementem zaskoczenia. – Jeśli to się uda, ja na pewno będę bardzo zaskoczony – powiedział Pushkar wesoło. – Czy czegoś nam nie mówicie? – A ta nierozerwalna więź? Jak ją zerwiemy ? Skoro to niemożliwe? – spy tała Plum. – Będziecie musieli dokonać niemożliwego – odparł ptak. – Właśnie dlatego zatrudniam czarodziejów, a nie księgowy ch. Wspomniałem wcześniej o zasobach. Porozmawiamy o waszy ch potrzebach z każdy m z osobna. Powoli zaczęli się rozchodzić. Quentin wstał. Mogli porozmawiać o jego potrzebach później, o ile w ogóle jakieś miał. Chwilowo potrzebował powietrza i jedzenia, i może drinka, żeby uczcić początek swojej nowej kry minalnej kariery . Ale nim dotarł do drzwi, coś miękkiego otarło mu się o ucho, a potem ukłuło go w ramię. Z trudem powstrzy mał odruch, żeby to strącić. To by ł ptak. – Chry ste – powiedział. – Nie rób tego więcej. Może można do czegoś takiego przy wy knąć. Julia przy wy kła. – Czy wiesz, dlaczego cię tu zaprosiłem? – szepnął ptak, wsadzając mu dziób do ucha. – Mam silne podejrzenia. – Nie dla twoich zdolności do reperowania rzeczy . – Tego akurat nie podejrzewałem. Ptak odleciał i przy siadł na ramieniu Lionela. Quentin zauważy ł, że materiał na ramieniu wielkoluda jest zniszczony i poplamiony . *** Plum zgodziła się z nim spotkać w barze hotelowy m. By ło tam za jasno i za głośno, ale to jednak bar, a w barach, podobnie jak w księgarniach,
Quentin czuł się jak w domu. Drinki bardzo przy pominały książki: bez względu na miejsce zawierały mniej więcej tę samą ilość wódki i toniku i mogłeś liczy ć, że przeniosą cię w jakieś lepsze, a przy najmniej bardziej interesujące miejsce. Inni klienci sprawiali wrażenie tury stów i biznesmenów, który m odwołano loty : rozejrzawszy się, Quentin doszedł do wniosku, że w cały m barze nie ma ani jednej osoby , która przy szła tu z własnej woli. Nie by ł to właściwy moment na półśrodki. Usiadł obok Plum i zamówił wódkę martini z cy try nką. – My ślałam, że wolisz wino – stwierdziła Plum. Sama zamówiła wodę mineralną. – Ostatnio musiałem zwiększy ć dawkę alkoholu. Sądziłem, że to ty lubisz wino. – Uznałam, że powinnam zachować trzeźwość umy słu. Gapili się przez chwilę w telewizor, w który m leciał mecz piłki nożnej. Zielone boisko wy glądało miękko i zapraszająco. Aż szkoda, że biegali po nim piłkarze. Plum wy raźnie nie chciała zaczy nać rozmowy , więc on to zrobił. – No to jak się z tobą skontaktowali? – Listownie – odparła. – Wtedy wieczorem, jak wróciłam do pokoju, list leżał na moim łóżku. Nadal nie wiem, jak to zrobili. Na razie jest to najbardziej imponujący wy czy n w całej tej operacji. – Na pewno chcesz tu by ć? – Oczy wiście, że nie chcę – warknęła Plum. – Chcę by ć z powrotem w cholerny m dormitorium i zaliczy ć ostatni rok, jak normalna osoba! Ale tak się nie stanie. Cóż. – Chodzi mi o ry zy ko. – Mnie też. Ale raczej nie mam teraz wielkiego wy boru, prawda? Oczy wiście to nie twoja sprawa. Nie odpowiadasz już za mnie. – Wiem. – I raczej nie będziesz do mnie startował. – Jezu – powiedział. – Okaż mi choć trochę zaufania. Miała prawo by ć rozgory czona, ale przecież to nie by ła jego wina. Chciał jej pomóc. Jego własne przenosiny z Brakebills do realnego świata też nie okazały się szczególnie przy jemne. Kiedy skończy ł studia, my ślał, że będzie wiódł ży cie jak z powieści, że będzie bohaterem, w dosłowny m znaczeniu tego słowa, a świat będzie mu dostarczać przeciwników, żeby mógł triumfować nad złem, i udzielać ży ciowy ch lekcji. Chwilę potrwało, nim się zorientował, że tak to nie działa. Dostał swoją wódkę martini. W srebrzy stej cieczy unosiła się złocista skręcona skórka z cy try ny . Wy pił szy bko drinka, nim zrobił się ciepły . – Słuchaj, przepraszam – odezwała się Plum. – Nie chciałam na ciebie naskoczy ć. Wiem, że to
nie twoja wina. Po prostu… mam kłopoty . – Pokręciła bezradnie głową. – Nie mam pojęcia, co robić. Nawet jeszcze nie powiedziałam rodzicom, co się stało. Nie wiem, jak się do tego zabrać, Brakebills to by ła dla nich wielka rzecz. Odnoszę wrażenie, że we mnie przeinwestowali. Jestem jedy naczką. – Chcesz, żeby m to ja z nimi porozmawiał? – Hmmm. – Oceniła go wzrokiem. – Nie. Nie sądzę, żeby to w czy mś pomogło. – Ja też jestem jedy nakiem. Chociaż rodzice raczej mnie nie doinwestowali. – Jasne, rozumiem, ale moich to załamie. – Ciesz się, że im zależy . Nie chcę gadać jak Polly anna, ale jeśli naprawdę cię kochają, będą cię kochali bez względu na wszy stko. – Och, kochają mnie. – Plum mówiła coraz głośniej. – Jasne, że mnie kochają! Ty le że przez resztę ży cia będą na mnie patrzeć jak na ptaka ze złamany m skrzy dłem, które nigdy się nie zrośnie! – Gwałtownie wciągnęła wodę mineralną przez słomkę. – Nie wiem. Po prostu trafiła się ta sprawa, a ja nie mam żadny ch planów, więc pomy ślałam, że może zajrzę, tak z ciekawości, a potem okazało się, że przy jęłam zlecenie. W każdy m razie to coś do roboty . A jak by ło z tobą? – Podobnie – odparł Quentin. – Dostałem list. Zamierzałem go zignorować, ale nagle zrobiłem się bezrobotny . Skończy ły mi się opcje, więc jestem. – Nie zrozum mnie źle, ale czuję się za to częściowo odpowiedzialna. – Niepotrzebnie. – Po prostu… – Poważnie, daj sobie spokój. Sam dokonałem wy boru. Powiedział to bez zapału. Taka by ła prawda. – My ślisz, że nam się uda? – Nie mam pojęcia. Ten ptak władował w nas masę kasy . Musi mieć realne podstawy sądzić, że nam się uda. – Albo jest realnie zdesperowany . – Niewy kluczone. Quentin czuł, jak wódka martini zamraża mu umy sł, oszrania płaty czołowe, szy kuje grunt pod prawdziwą epokę lodowcową. Nie jadł kolacji, więc alkohol zadziałał całkiem szy bko. Pomy ślał, że powinien zamówić drugą kolejkę. – Tęsknisz za Brakebills? Nie patrzy ła na niego. W telewizji piłkarz wy bił głową piłkę i trafił w poprzeczkę. – Oczy wiście – odparł. – Przez cały czas. Ale zaczy nam się przy zwy czajać. To nie jest najgorsze uczucie na świecie. A ży cie nie składa się z samej szkoły . Próbuję je przeży ć na całego.
– Teraz to gadasz jak Polly anna. Quentin uśmiechnął się szeroko. Widać by ło, że Plum z tego wy jdzie – by ła młoda i nie znała ży cia, ale by ła również twarda. I bardzo inteligentna. Może uda im się pomóc sobie nawzajem? Uchwy cił wzrok barmana i pokazał swoją szklankę. – Powiem ci, nad czy m się zastanawiam – powiedział. – Zastanawiam się nad ty m, jak otworzy my tę teczkę, skoro Duet nie potrafi. – Mam na ten temat teorię. Chy ba ci się nie spodoba. – Czemuż? – Ponieważ mnie się nie podoba. Powinieneś coś o mnie wie… – Chochachos! – Ktoś poklepał ich równocześnie po ramionach. Stoppard. – Co pijemy ? – By ł tak szczęśliwy , jak potrafi by ć ty lko dzieciak, który upił się po raz pierwszy w ży ciu. Niewiary godne, że go w ogóle obsługiwali, zważy wszy na to, że by ł nieletni i nawalony . Zmarszczy ł z namaszczeniem brwi. – Zaraz. Wy dwoje się znacie czy jak? To znaczy wcześniej? – Można tak powiedzieć – odparł Quentin. – Ale nie tak jak my ślisz – dodała Plum. – A-ha – powiedział Stoppard. – Naprawdę nie tak – zapewnił go Quentin. – Po prostu zrujnowałam mu ży cie, to wszy stko – wy jaśniła Plum. – I sobie. I chy ba się jednak napiję.
Rozdział 7
M
ożna powiedzieć, że wszy stko zaczęło się od niewinnego dowcipu, ale nie by łaby to tak do
końca prawda. I nawet Plum musiała przy znać, że nie by ł to taki znowu niewinny dowcip. Może właśnie dlatego wzięła w ty m udział. Plum by ła przewodniczącą Ligi, nie z wy boru, ale przez aklamację, a także jej założy cielką. Kaptując nowe członkinie, prezentowała im Ligę jako starą chwalebną trady cję Brakebills. Oczy wiście nie by ła to prawda, jednak z drugiej strony , jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Brakebills działało od jakichś cztery stu lat, Plum uważała za bardzo prawdopodobne, że w który mś momencie istniała tu inna Liga, a przy najmniej coś do niej zbliżonego. Nie można by ło tego wy kluczy ć. Sam pomy sł zaczerpnęła z opowiadania P.G. Wodehouse’a. Sprawa wy glądała tak: zdaniem Ligi Wharton dopuszczał się skandalicznej rzeczy i należało go ukarać, robiąc mu dowcip. Może wtedy przestanie albo zacznie się zachowy wać mniej skandalicznie, albo przy najmniej Liga będzie miała tę saty sfakcję, że kazała mu cierpieć za zbrodnie. Trudno to nazwać niewinny m dowcipem, ale trzeba przy znać, że ich reakcja by ła dość zrozumiała. A zresztą, czy w ogóle istnieje coś takiego jak niewinny dowcip? Plum kochała Brakebills. Zaczął się listopad jej ostatniego roku nauki, a ona wcale nie miała dość szkoły , w żadny m razie. Kochała jej urozmaicone i zawiłe trady cje, kochała jej skomplikowane ry tuały i mitologię miłością pozbawioną ironii i entuzjasty czną. I wcale się tego nie wsty dziła. Jeśli już, to uważała, że ry tuałów, trady cji i mitów powinno by ć więcej, i właśnie dlatego założy ła Ligę. Spoty kały się późny mi wieczorami w zabawnej, trapezoidalnej pracowni koło Zachodniej Wieży , która o ile by ło Plum wiadomo, wy padła z nauczy cielskiej sieci magiczny ch zabezpieczeń, więc można w niej by ło bezpiecznie przesiady wać już po ciszy nocnej. Tego wieczoru Plum leżała na plecach na podłodze, w pozy cji, w jakiej zwy kle prowadziła spotkania Ligi. Reszta dziewczy n rozsiadła się na kanapach i krzesłach, a właściwie rozwaliła się na nich bezwładnie, jak konfetti po udany m, acz męczący m przy jęciu, po który m wszy scy czują ulgę, że się już skończy ło. Plum wy ciszy ła pokój drobny m zaklęciem, które pochłaniało dźwięki w promieniu jakichś dziesięciu metrów. Wszy scy zauważy li, co zrobiła. – Poddaję kwestię zrobienia dowcipu Whartonowi pod głosowanie – oznajmiła z powagą. – Członkinie Ligi głosują teraz.
Odezwały się potwierdzenia wy powiadane z różną intonacją: sennie, ironicznie, z zapałem. Z punktu widzenia Plum, która leżała na swoim stanowisku na podłodze z zamknięty mi oczami i długimi brązowy mi włosami rozrzucony mi w wachlarz na niegdy ś miękkim i puszy sty m, a obecnie wy deptany m w twardy chodnik dy wanie, zabrzmiały dość zgodnie. Pominęła milczeniem pojedy ncze „nieee”. Więc to zrobią. Wharton nie popełnił znów tak wielkiej zbrodni, z pewnością nie by ła to sprawa ży cia lub śmierci, ale należało położy ć kres takim naduży ciom. Po to istniała Liga. Darcy , wpół leżąc na kanapie, wpatry wała się w swoje odbicie w podłużny m lustrze o zniszczonej pozłacanej ramie. Nosiła wielkie nastroszone afro, jak w latach siedemdziesiąty ch; sterczał z niego nawet grzebień. Bawiła się swoim odbiciem – długimi eleganckimi palcami w kolorze kawy rzuciła zaklęcie, które rozciągało je, a potem ścieśniało, rozciągało i ścieśniało, rozciągało i ścieśniało. Jej głowa robiła się rozdęta jak piłka plażowa, a potem wąska jak balon w kształcie kiełbasy . Szczegóły techniczne zaklęcia umy kały Plum; magia lustrzana stanowiła specjalizację Darcy . Wy raźnie się teraz popisy wała, ale w końcu nie miała wiele okazji jej uży wać. Szczegóły zbrodni Whartona wy glądały następująco. W Brakebills większość obowiązków związany ch z podawaniem posiłków wy kony wali pierwszoroczni, którzy jadali później, osobno. Co roku jednak, zgodnie z trady cją, wy bierano jednego czwartorocznego, który miał za zadanie zajmować się winem; do niego należał jego wy bór i rozlewanie, to on miał klucze do piwniczki, gdzie je przechowy wano. W ty m roku Wharton dostąpił tego zaszczy tu, i to nie bez powodu. Znał się na winie, a przy najmniej pamiętał nazwy całej masy regionów i apelacji, i czegoś tam jeszcze. Jednakże w ocenie Ligi Wharton zgrzeszy ł przeciwko zasadom obowiązujący m na jego stanowisku, i to potężnie, sy stematy cznie nie dolewając wina szczególnie piątoroczny m (końcówkom, jak ich nazy wano w żargonie Brakebills), który m wolno by ło do kolacji wy pić po dwie lampki. Tak naprawdę to nalewał dwa razy po dwie trzecie lampki, wszy scy się co do tego zgadzali. Wprawdzie Plum osobiście nie przepadała za winem, ale Liga bardzo poważnie traktowała swoje przy wileje. Takiej zbrodni nie można by ło wy baczy ć. – Jak sądzicie, co on z nim robi? – spy tała Emma. – Z czy m? – Z ty m winem, które mu zostaje. Musi je sobie chomikować. Założę się, że co wieczór ma butelkę poza ewidencją. Do Ligi należało osiem dziewczy n, na dzisiejszy m spotkaniu obecny ch by ło sześć. Emma by ła zaledwie na drugim roku. – Nie wiem – stwierdziła Plum. – Pewnie je wy pija.
– Nie może wy pijać co wieczór butelki wina – zauważy ła Darcy . – No to wy pija je z ty m swoim chłopakiem. Jak on się nazy wa, jakoś tak po grecku… – Epifanio – podpowiedziały chórem Darcy i Chelsea. Chelsea siedziała na tej samej kanapie co Darcy , ale na drugim jej końcu, z podciągnięty mi kolanami, i leniwie usiłowała zakłócać jej zaklęcia lustrzane. Zawsze łatwiej by ło schrzanić cudze zaklęcie niż rzucić jakieś samemu. Taka drobna niesprawiedliwość magii. Jedna z wielu. Darcy zmarszczy ła brwi i skoncentrowała się bardziej, usiłując odepchnąć zaklęcie Chelsea. Magiczna interferencja wy wołała sły szalne brzęczenie. Odbicie Darcy w lustrze skręciło się i zaczęło obracać. – Przestań – powiedziała. – Bo lustro pęknie. – Może uruchomił jakieś potężne zaklęcie, które musi codziennie dokarmiać winem? – wy sunęła sugestię Emma. – No wiecie, jak te zaklęcia na męską potencję. – Chwila, chwila – powiedziała Plum. – Sugerujesz, że Wharton rzucił na swojego penisa permanentne zaklęcie napędzane winem? – No wiesz… – Emma zaczerwieniła się okropnie, bo wy chy liła się w obecności starszy ch i lepszy ch od niej. – To przecież maniak. Kiedy wszy stkie zajęły się rozważaniem kwestii męskości Whartona, Chelsea udało się sprawić, że odbicie Darcy zapadło się w sobie, jakby wessała je czarna dziura, a potem całkiem znikło. W lustrze wcale jej nie by ło, ty lko poduszki kanapy uginały się w miejscu, gdzie siedziała. – Ha – powiedziała Chelsea. – „Maniak” to nie jest sy nonim męskości – stwierdziła Lucy , blada końcówka o silny ch skłonnościach do filozofowania. Ton jej głosu zdradzał cień jakby gory czy wy nikającej z osobisty ch doświadczeń. – Moim zdaniem karmi nim ducha. – Nie ma żadnego ducha – mruknęła Darcy . Ktoś zawsze utrzy my wał, że Brakebills ma ducha, a w ty m roku pogłoska stała się przebojem – prakty cznie powstał kult zjawy . Emma twierdziła, że raz go widziała, obserwował ją przez okno. Wharton też mówił, że go widział. Plum w głębi duszy bardzo chciała zobaczy ć ducha, ale tak to już jest ze zjawami, że jak się ich szuka, to nie można ich nigdzie znaleźć. Poza ty m nie do końca w niego wierzy ła. To tak jak z twierdzeniem, że Liga istniała zawsze – nikt nie mógł go ani dowieść, ani obalić. – A jak już przy ty m jesteśmy – odezwała się Chelsea – to co w jego przy padku oznacza męskość? – Że ma wielką dupę – mruknęła Darcy . – Dziewczy ny , proszę – powiedziała Plum. – Dupa Whartona nie ma tu nic do rzeczy . Chodzi o to, co zrobić ze sprawą wina. Ktoś ma jakiś plan?
– Ty masz plan – stwierdziły Darcy i Chelsea, znowu chórem. Zachowy wały się jak bliźniaczki na scenie. To prawda, Plum zawsze miała jakiś plan. Jej umy sł wy dzielał plany w sposób absolutnie naturalny , nie pozostawiając jej innego wy boru, jak dzielić się nimi ze światem. Zakrawało to na manię. Plan Plum polegał na wy korzy staniu tego, co uważała za piętę achillesową Whartona, czy li jego ołówków. Nigdy nie uży wał ty ch dostarczany ch przez szkołę, choć zdaniem Plum by ły zadowalająco funkcjonalne: ciemnobłękitne, w barwach szkoły , ze złoty m napisem BRAKEBILLS na boku. Ale Wharton ich nie lubił. Mówił, że są za grube i źle „leżą w ręku”. Że są śliskie. Więc przy woził sobie z domu własne, i to takie bardzo drogie. Te jego pry watne ołówki naprawdę robiły wrażenie: ciemnooliwkowe, z twardego aromaty cznego drewna, które wy dzielało woskowy zapach nasuwający skojarzenia z egzoty czną, tropikalną puszczą. Miały gumki osadzone w pierścieniu z matowej stali; stal wy glądała na zby t twardą i zby t przemy słową do takiego celu, a same gumki nie by ły różowe, ty lko czarne. Wharton trzy mał je w płaskim srebrny m pudełku przy pominający m papierośnicę, w który m znajdował się również (w osobnej, wy łożonej aksamitem przegródce) noży k, ostry jak brzy twa. Zapewne w zamierzchły ch czasach brał udział w jakiejś szkolnej olimpiadzie, ponieważ ciągle wy kony wał nimi sztuczki, takie które służą do zbijania z tropu matematy ków. Robił to bez przerwy , nieświadomie i najwy raźniej odruchowo. Strasznie to by ło wkurzające. Plan Plum polegał na ty m, żeby Liga ukradła ołówki Whartona i zażądała za nie okupu, przy czy m okupem miało by ć wy jaśnienie, co, u licha ciężkiego, Wharton robi z winem, oraz jego przy sięga, że przestanie to robić. Pół godziny przed północą, kiedy członkinie Ligi zaczęły ziewać, a Darcy i Chelsea wspólny mi siłami przy wróciły odbicie Darcy w lustrze, po czy m wróciły do swojej zabawy , plan akcji by ł już gotowy : został objaśniony w szczegółach, rozwinięty , przy jęty , ulepszony , a potem, zupełnie niepotrzebnie, skomplikowany . Dodano do niego dość paskudne kolce, rozdzielono role. Sprawiedliwość Ligi by ła surowa, ale ktoś powinien pilnować porządku w Brakebills, a skoro nie robili tego nauczy ciele, ona musiała się ty m zająć. Administracja mogła przy my kać oko na działania Whartona, ale oczy Ligi by ły szeroko otwarte i nic im nie umknęło. Odbicie Darcy zadrżało i zamgliło się, uwięzione między zaklęciami jak filiżanka w imadle. – Przestań – powiedziała Darcy , teraz już naprawdę wkurzona. – Mówiłam ci, zaraz… Mówiła jej, i wreszcie to się stało: lustro pękło z głośny m trzaskiem, jak spręży na w mechanizmie zegarowy m. W dolny m prawy m rogu pojawiła się biała gwiazdka i zaczęła wy puszczać na wszy stkie strony macki pęknięć. Z jakichś powodów Plum poczuła się niepewnie – przez chwilę miała wrażenie, że ta mała
pracownia to baty skaf, który opadł za głęboko; bulaje zaczy nają pękać i zaraz do środka wleje się lodowata woda… – O cholera – jęknęła Chelsea, a jej ręce powędrowały w górę, żeby zakry ć usta. – Mam nadzieję, że nie by ło cenne, czy coś. *** Następnego ranka Plum wstała o ósmej, późno jak na swoje standardy , ale zamiast czuć się wy poczęta, by ła po prostu ogłupiała. Wszy stkie jasne my śli, które powinny znajdować się we wnętrzu czaszki, gdzieś sobie poszły , odezwała się za to jej skłonność do depresji, odwrotna strona stanów maniakalny ch. Dlaczego chcą to zrobić? – chciała wiedzieć depresja. To przecież czy sta strata czasu i energii. I ołówków. Plum musiała się rozruszać, ale z trudem łączy ła znaczenia z rzeczami; znaczenia odpadały od rzeczy jak stare kartki samoprzy lepne. Jako końcówka, która zaliczy ła już cały program nauczania, w ty m semestrze Plum miała ty lko seminaria. Na pierwszy ch zajęciach by ło kolokwium z historii magii, a konkretnie z piętnastowiecznej magii europejskiej: masa podstawowy ch zaklęć plus dziwaczne techniki wróżebne, plus Johannes Hartlieb. Naprzeciwko niej siedziała Holly – członkini Ligi o buzi jak księży c, generalnie śliczna, wy jąwszy jedno ucho pokry te naczy niakiem. Plum by ła tak nieprzy tomna, że Holly musiała aż dwa razy wy mownie dotknąć swojego małego noska, nim skojarzy ła sy gnał ukończenia fazy pierwszej i drugiej planu. Faza pierwsza, efekty wna, acz skomplikowana. Chłopak Chelsea przemy ca ją do Wieży Chłopaków pod pretekstem porannego seksu. Chelsea podchodzi pod drzwi Whartona, przy ciska się do nich plecami, odgarnia loki z czoła gestem tak zwy czajny m, że wy konuje go zupełnie nieświadomie, a potem wy wraca oczy w głąb czaszki i wchodzi do pokoju w postaci srebrzy ście astralnej. Chelsea wciąż to robiła – projekcje astralne by ły jej specjalizacją – ale i tak zdaniem Plum by ł to jeden z najpiękniejszy ch przejawów magii. Chelsea przeszukuje pokój, znajduje pudełko z ołówkami i bierze je w swoje ledwie materialne ręce. Nie może go wy nieść w ten sposób z pokoju, ale nie musi. Wy starczy , żeby położy ła je w miejscu widoczny m przez okno. Jeśli Wharton się obudzi, zobaczy Chelsea, ale to bez znaczenia. Niech sobie patrzy . Ponieważ kiedy Chelsea przeniesie pudełko pod okno, Lucy będzie je mogła zobaczy ć z okna pustej sali wy kładowej położonej naprzeciwko pokoju Whartona, a jeśli je zobaczy , będzie mogła je teleportować z pokoju Whartona na zewnątrz. Lucy mogła teleportować przedmioty zaledwie o metr, ale w niektóry ch sy tuacjach metr to bardzo dużo. Dzięki niech będą Bogu za ludzi, którzy posiadają poży teczne specjalizacje. Kiedy pudełko z ołówkami znajdzie się w powietrzu poza pokojem, spadnie dwanaście metrów w dół, gdzie drżąc na listopadowy m chłodzie, czekać będzie Emma, żeby je złapać w koc. Do
tego niepotrzebna by ła żadna magia. Efekty wne? Niewątpliwe. Niepotrzebnie skomplikowane? Niewy kluczone. Ale niepotrzebne komplikacje by ły znakiem firmowy m Ligi. Liga tak właśnie działała. Faza druga, śniadanie mistrzów. Wharton zejdzie na dół spóźniony , poświęciwszy ranek na nerwowe przeszukiwanie pokoju. Poprzez mgłę niepokoju ledwie zauważy , że poranną owsiankę stawia przed nim nie jakiś anonimowy dzieciak z pierwszego roku, ty lko sama Holly Purpurowe Ucho, ucharaktery zowana na pierwszaka. Już pierwsza ły żka owsianki nie będzie mu smakować, więc przy jrzy się dlaczego. A dlatego że nie będzie posy pana brązowy m cukrem, ty lko posy pką z aromaty czny ch oliwkowozielony ch struży n z ołówków. Z pozdrowieniami od Ligi. W miarę jak mijał dzień, Plum coraz bardziej wciągała się w akcję. Wiedziała, że tak będzie. Zwy kle ty lko rankami czuła się fatalnie. By cie Plum wy magało masy energii. Czasami nabranie właściwego rozpędu zajmowało jej nawet kilka godzin. Zajęcia mijały powoli: Przy spieszona Kinety ka dla Zaawansowany ch, Magia Kwantowa, Magia Tandemowa, Manipulacja Roślinami Drzewiasty mi. Jej plan zajęć wy straszy łby przeciętnego doktoranta, ale Plum przy jechała do Brakebills, posiadając większy zasób wiedzy teorety cznej i prakty cznej magii niż wielu absolwentów. Nie należała do ty ch prawdziwy ch początkujący ch, którzy kończy li pierwszy rok z obolały mi rękami i gwiazdami w oczach. Plum by ła inteligentna i przy jechała do Brakebills dobrze przy gotowana. Ponieważ Brakebills by ło jedy ną oficjalną szkołą magii w całej Amery ce Północnej, miało ogromną liczbę kandy datów na każde miejsce i mogło przebierać w uczniach. Chociaż technicznie rzecz ujmując, nikt tak naprawdę nie ubiegał się o przy jęcie, po prostu dziekan Fogg zbierał samą śmietankę uczniów kończący ch szkoły średnie z najwy ższy mi notami. Śmietankę śmietanki – ty ch jedy ny ch w swoim rodzaju, te ekstremalne przy padki młodociany ch geniuszy , obsesy jnie zmoty wowany ch maniaków, którzy potrafili my śleć i mieli wy soką tolerancję na ból, czego wy maga studiowanie magii. Fogg brał ich na stronę i składał im ofertę, której nie mogli odrzucić – a jeśli ją odrzucili, to jej nie pamiętali. Pry watnie Plum by ła zdania, że podczas rekrutacji szkoła mogłaby położy ć nieco większy nacisk na inteligencję emocjonalną, a nie ty lko na jej inne rodzaje. Studenci Brakebills by li prawdziwą menażerią, jeśli chodzi o psy chikę, gdy ż tak wielkie moce poznawcze pociągały za sobą zwichnięcie osobowości. Żeby pracować tak ciężko jak tutaj, musiałeś by ć przy najmniej trochę popieprzony . Specjalizacją Plum by ła magia kamuflująca, stąd kwalifikowała się do Iluzjonistów i bardzo jej to odpowiadało. Uważała, że to słodkie by ć Iluzjonistą w Brakebills. Iluzjoniści spędzali czas w maleńkim, szalony m, niewidzialny m zamku na skraju puszczy , który trudno by ło odszukać, jeśli
nie miało się specjalizacji pokrewnej iluzji. Zamek by ł elegancki i ulotny , bardzo w sty lu Neuschwanstein, choć zdaniem Plum wy glądał raczej jak zamek Disney a. Żeby się dostać do wieży , trzeba by ło wspinać się po drabinie, jakby się człowiek poruszał kanałem techniczny m na statku „Enterprise”. W okrągły m pokoju na górze by ło akurat ty le miejsca, żeby postawić krzesło i niewielkie biurko. Nie chciała nikogo dy skry minować, ale zamek by ł dużo fajniejszy niż ciasnawa Chatka Fizy czny ch. Kiedy wy dawali przy jęcia, mogli sprawić, żeby migotał i koły sał się lekko w powietrzu jak pałac wróżki połączony z ziemią ty lko stromy mi, rozchwiany mi i pozbawiony mi poręczy schodami, z który ch ktoś zawsze spadał po pijaku na miękką trawę. Przy pominał jej się zawsze wtedy zamek na końcu The Phantom Tollbooth. Do diabła, to by ł Disney . Disney , do cholery ! Od czasu do czasu ludzie py tali Plum, jak u licha wy glądało jej dzieciństwo, skoro przy jechała do Brakebills taka naprana. Odpowiadała prawdę, to znaczy , że dorastała w miły m otoczeniu na wy spie opodal Seattle, że jest jedy naczką, a małżeństwo jej rodziców jest mieszane: jedno jest czarodziejem, a drugie nie. Rodzice stawiali jej zawsze wy sokie wy magania, szczególnie ojciec – to on by ł czarodziejem. Ponieważ mieli ty lko ją, musiała spełnić je wszy stkie. Rodzice uczy li ją w domu, a kiedy ujawniła talenty magiczne, dopilnowali, żeby je rozwijała. Tata kazał jej ćwiczy ć języ ki obce i palce, a jej szło bardzo dobrze, naprawdę. Owszem, nigdy nie by ła na balu maturalny m ani nie uprawiała sportów inny ch niż te, które wy magają siedzenia w całkowitej ciszy , ale nie da się usmaży ć magicznego omletu, nie rozbijając kilku magiczny ch jajek. To wszy stko by ła prawda, ale jeśli lubiła py tającego i jeśli mu ufała, dodawała, że tak, musiała rozwiązać masę problemów: owszem, naprawdę jest właśnie taka by stra i kompetentna, na jaką wy gląda, ale ceną jest wy czerpanie, jakie w sobie nosi. Czuła się czasami tak strasznie zmęczona, jednak z powodu wy magań rodziny wsty dziła się tego uczucia. Nie mogła, nie chciała, żeby to wy czerpanie ją pochłonęło, choć czasami miała wielką ochotę mu się poddać. Mogłaby dodać więcej, na przy kład wy jaśnić, że w jej rodzinie zawsze obecna by ła magia, że to coś w rodzaju trady cji, ale tego nie powiedziała nikomu. Ludzie dziwnie reagowali na takie informacje, a Plum w zasadzie też czuła się z ty m dziwnie, więc trzy mała języ k za zębami. Nie by ło to trudne, ponieważ spędziła prawie całe ży cie w Amery ce i nie miała nawet śladu angielskiego akcentu, a poza ty m chodziło o rodzinę jej matki, więc nawet nie nosiła nazwiska Chatwin. Nosiła je natomiast jej matka: by ła córką jedy nego sy na Ruperta Chatwina, a to czy niło z Plum, na ile jej by ło wiadomo, jedy ną ży jącą bezpośrednią potomkinię sławny ch Chatwinów z książek o Fillory . Nikt inny z piątki rodzeństwa nie spłodził dzieci, więc Plum by ła jedy ną dziedziczką Chatwinów (choć jak nie wahała się podkreślać, nie nazy wała się Chatwin, ty lko Darby , Plum Polson Darby , nawet nie miała drugiego nazwiska Chatwin). A chodziło tu, skoro już
o ty m mowa, o pieniądze, tantiemy , hojnie przeznaczone przez Plovera dla dzieci, na który ch zbił majątek (swój drugi majątek; by ł już bogaty , kiedy zaczął pisać książki o Fillory ). Rupert zuży ł swój udział na zakup dużego domu na wsi, w okolicach Penzance, którego właściwie nie opuszczał, póki nie dostał powołania do wojska i nie zginął podczas drugiej wojny światowej. Plum widziała zdjęcia tego domu. Takie budy nki zawsze określa się mianem gmachu, a to by ł gmach z epoki królów Jerzy ch. Miał nawet nazwę, ale zapomniała jaką. Jej matka się tam wy chowała, ale nigdy nie opowiadała wiele o swoim dzieciństwie – mówiła ty lko, że w domu by ło echo i wieczne przeciągi. Niełatwo by ło w nim dziecku. Podłogi pokry wał ty nk odpadający ze stiuków. Matka Plum spędzała zimowe popołudnia na schodach, przy tulona do wielkiego przewodu kominowego, tak dużego, że mogłaby do niego wejść, gdy by wejścia nie zamy kała kratka z kutego żelaza, przez którą leciało ciepławe powietrze. Więc kiedy matka Plum dorosła, odrzuciła swoje dziedzictwo. Uważała swoich chatwinowy ch przodków za dziwaków i melancholików, dlatego sprzedała dom razem z zawartością i przeniosła się do Amery ki, gdzie została rzecznikiem prasowy m Microsoftu. Ojca Plum poznała na balu dobroczy nny m. Dopiero kiedy oboje zaangażowali się na poważnie, wy znał jej, czy m tak naprawdę zajmuje się w wolny m czasie. A kiedy matka Plum wy szła z największego szoku swojego ży cia, dogadali się jakoś i pobrali, i spłodzili Plum, i by li całkiem szczęśliwą, małą magiczną rodziną. W Brakebills nie można by ło rozmawiać o Fillory , bo wszy scy je kochali. To by ła ich najcenniejsza fantazja z dzieciństwa, każdy kiedy ś biegał po podwórkach i sutery nach, udając, że jest nastoletnim Martinem Chatwinem, bohaterem magicznego świata, pełnego zielony ch pól i mówiący ch zwierząt, miejsca, gdzie mógłby osiągnąć całkowite spełnienie. Plum to rozumiała, naprawdę. Ta ich fantazja by ła niewinna i prawdziwa, przy najmniej w ty m sensie, w jakim prawdziwe są takie rzeczy . Nigdy nie próbowała im tego odbierać. Prakty cznie wszy scy w Brakebills wy chowali się na Fillory , czasami miała wrażenie, że to jedna, wielka, trwająca pięć lat konwencja fanów ty ch książek. Ale Plum, w której ży łach pły nęła krew prawdziwy ch Chatwinów, nie wy chowała się na Fillory . Nie mieli nawet w domu ty ch książek. Plum przeczy tała ty lko pierwszy tom, Świat w ścianach, a i to chy łkiem, na raty , w bibliotece publicznej. Jej rodzice nie palili, nie pili i nie czy tali Christophera Plovera. Plum to nie przeszkadzało. Kiedy się odkry wało, że magia istnieje naprawdę, fikcy jne krainy fantasty czne robiły dość żałosne wrażenie. W cichości ducha postanowiła więc zrezy gnować z publicznej roli ostatniej potomkini Chatwinów. Mogła się oby ć bez tego zaszczy tu. To żaden dar niebios by ć ży jący m wcieleniem najbardziej niewinnej i żarliwej dziecięcej fantazji właściwie wszy stkich, kogo się zna. Ale to nie wszy stko. Pod obojętnością i niechęcią matki coś się kry ło, a Plum nie do końca wiedziała, ale podejrzewała, że to może by ć strach. Fillory rozsławiło rodzinę Chatwinów, jednak
większość ludzi nie miała pojęcia – albo miała pojęcie, ale wolała o ty m nie my śleć – że również ją zrujnowało. Martin, stry jeczny pradziadek Plum, Najwy ższy Król i bohater książek o Fillory , zniknął, kiedy miał trzy naście lat. Nigdy go nie odnaleziono. Jane, najmłodsza z rodzeństwa, zniknęła, będąc w ty m samy m wieku. Reszta przeży ła, w większy m lub mniejszy m stopniu, ale żadne nie wy szło ze sprawy obronną ręką. Helen zmieniła nazwisko i doży ła swoich dni jako gorliwa ewangeliczka w Teksasie. Fiona Chatwin radziła sobie w ten sposób, że nigdy nie wspominała o Fillory jako osoba dorosła – kiedy ktoś naciskał, okazy wała lekkie zaskoczenie i twierdziła, że nigdy o nim nie sły szała. Jeśli zaś chodzi o Ruperta, pradziadka Plum, to sądząc z rodzinny ch opowieści, stał się wrakiem człowieka i pędził dorosłe ży cie w neuroty czny m odosobnieniu, póki marszałek Erwin Rommel nie uwolnił go od nieszczęść. Coś się stało tej rodzinie. Jakby zostali przeklęci mianem Fillory – matka Plum mówiła o Fillory , jakby to by ło niemal prawdziwe miejsce. Może stało się tak przez te książki, może przez Plovera, a może przez rodziców albo wojnę lub zrządzenie losu, ale kiedy Fillory i Ziemia zetknęły się ze sobą, nie oby ło się bez zniszczeń, a Chatwinowie znaleźli się w ich epicentrum, w punkcie zero, i wy parowali jak ludzkie cienie w Hiroszimie. Plum by ła w zasadzie pewna, że żadne z nich nie osiągnęło nie ty lko całkowitego, ale nawet częściowego spełnienia. Matka Plum nie chciała mieć nic wspólnego z Fillory , a Plum nie miała o to do niej pretensji, ponieważ w głębi duszy też czuła strach. Odkry cie magii to by ła dla niej niesamowita niespodzianka z gatunku ty ch, które nigdy nie przestają zaskakiwać. Świat okazał się bardziej interesujący , niż sądziła. Ale poczuła się też niepewnie. Ponieważ logicznie rzecz ujmując, skoro magia by ła prawdziwa, to czy można by ło mieć absolutną, stuprocentową pewność, że Fillory nie jest? A jeśli Fillory istniało naprawdę – choć prawie na pewno nie istniało – w takim razie realne mogło by ć również to coś, co zniszczy ło całe pokolenie jej rodziny , jak lew wpadający w stado gazeli. Plum zanurzy ła się w magię po szy ję, ale zawsze gdzieś na skraju świadomości dręczy ła ją my śl, że może zajść za daleko, dokopać się za głęboko i odkry ć coś, czego lepiej by by ło nie odkry wać. My ślała o ty m szczególnie wówczas, gdy w jej ży łach pły nęły depresy jne, anhedoniczne związki, jakby właśnie wtedy chciała odkry ć to coś. Pragnęła spojrzeć temu czemuś prosto w oczy . Miała wrażenie, że Fillory ją wzy wa, a jeśli nie Fillory , to jakieś inne miejsce, piękne, odległe i groźne, miejsce, w który m nigdy nie by ła, ale w jakimś sensie ono by ło jej domem. I nie miała żadny ch wątpliwości, po której części swojej rodziny odziedziczy ła tę skłonność do depresji. To by ło dziedzictwo Chatwinów, w całej swojej krasie. Dlatego trzy mała swoją chatwinowość dla siebie. Nie chciała, żeby ludzie się na nią gapili, żeby jej doty kali, bo wówczas wy strzępione brzegi tego czegoś mogły zacząć się pruć. Czasami się zastanawiała, czy specjalizacja pozwoliłaby jej ukry ć nie ty lko rzeczy , ale
również słowa, fakty , nazwiska, uczucia, i to tak dobrze, żeby nawet sama nie mogła ich znaleźć. Najbardziej zaś chciała ukry ć się przed sobą. Ale nie mogła. To by ło głupie. By ło się ty m, kim się by ło. Przeży wało się swoje ży cie. Nie można się z niego wy meldować – jej psy chiatra nazy wał takie my śli uporczy wy mi. Więc robiło się coś, zakładało się Ligę, planowało się akcję przeciwko Whartonowi. Plum miała w sumie dość udany dzień, a już na pewno o wiele lepszy niż Wharton. Podczas pierwszej przerwy znalazł struży ny z ołówków na krześle. Kiedy szedł na lunch, natrafił w kieszeniach na startą czarną gumkę z ołówków. Zupełnie jak w horrorze – ktoś torturował bezlitośnie jego cenne ołówki, minuta po minucie, w jakiś nieznany m miejscu, a on nie mógł ich ocalić! Pożałuje swoich niedolewek, oj, pożałuje. Mijając się przy padkiem z Whartonem na dziedzińcu, Plum z lekkim uśmiechem musnęła wzrokiem jego oczy i poczuła jakby leciutkie drgnienie sumienia. Czy jej się wy dawało, czy Wharton wy dawał się odrobinę udręczony ? Może jednak Brakebills naprawdę miało ducha? Może by ła nim Plum? Wreszcie – to by ło dzieło Plum i jej zdaniem najzgrabniejsza część akcji – po czwartej przerwie, ćwiczeniach z ry sowania schematów energii magicznej, Wharton odkry ł, że ołówek z Brakebills nie ty lko źle leży w ręku, ale dodatkowo nie ry suje, co mu się każe. Choćby nie wiem jak się starał, choćby rzucał nie wiedzieć jakie zaklęcia, zamiast punktów, wektorów i promieni ołówek ry sował litery układające się w napis: POZDROWIENIA OD LIGI.
Rozdział 8
K
olacje w Brakebills cechowała miła, oficjalna pompa. Na każdy m spotkaniu ogarnięty ch
nostalgią absolwentów, którzy szczy t swy ch możliwości osiągnęli w szkole i lubili wspominać dni swej przebrzmiałej chwały , prędzej czy później ktoś zawsze zaczy nał wspominać wieczory w starej jadalni Brakebills. By ła długa i wąska, i pełna cieni, i wy kładana ciemny m drewnem, a na ścianach wisiały ciemne olejne portrety dziekanów w strojach z dawny ch epok. Co jakiś metr na stołach stały okropne, krzy we srebrne kandelabry ; płomienie świec zawsze rozbły skiwały albo przy gasały i zmieniały kolor pod wpły wem błądzący ch zaklęć. Wszy scy nosili identy czne mundurki. Przy każdy m miejscu znajdowała się tabliczka z nazwiskiem studenta; przy dzielone miejsca zmieniały się codziennie zgodnie z zachciankami samego stołu. Tego wieczoru Plum zjadła pierwsze danie – dwa dość przeciętne placki krabowe – jak zwy kle popijając je lampką wina, a potem przeprosiła i wstała od stołu, żeby udać się do łazienki. Kiedy mijała Darcy , ta dy skretnie podała jej za plecami srebrne pudełko z ołówkami. Plum schowała je do kieszeni. Oczy wiście wcale nie zamierzała iść do toalety . To znaczy zamierzała, ale ty lko dlatego, że musiała. Potem nie będzie na to czasu. Przeszła szy bko przez pusty Dom do pokoju nauczy cielskiego, który wy kładowcy rzadko kiedy faty gowali się zamy kać, tak by li pewni, że żaden student nie odważy się tam wejść bez pozwolenia. Ale Plum się odważy ła. Pokój nauczy cielski by ł ogromny , cichy i miał kształt litery L. Pod ścianami stały szafy biblioteczne, a między nimi fotele i kanapy obite czerwoną skórą. O tej porze miejsce świeciło pustkami, no prawie, jeśli nie liczy ć profesora Coldwatera, ale nim się nie przejmowała. Przewidziała, że może tu by ć – według grafiku dy żurów dziś jadł kolację później, z pierwszoroczny mi. Profesor Coldwater by ł dziwny i młody jak na nauczy ciela. Trzy mał się na uboczu – rzadko widy wali go poza zajęciami. By ł tu nowy i krąży ły o nim podzielone opinie. Niektórzy uważali, że jest genialny , inni, że trochę szalony , a jeszcze inni, że i jedno, i drugie. Wśród studentów powoli stawał się osobą kultową. Mawiano, że na wy kładach prezentuje egzoty czną magię i przeprowadza brawurowe ekspery menty , ale Plum nigdy nie by ła na jego zajęciach – dawno już miała za sobą czasy Drobny ch Napraw. Inni nauczy ciele nie by li nim zachwy ceni, więc zwalali na niego całą gównianą robotę, której nikt nie chciał, na przy kład jadanie z pierwszy m rokiem. Najwy raźniej mu to nie przeszkadzało
albo może w ogóle tego nie zauważał. Plum podejrzewała, że jest czy mś zajęty , czy mś większy m i bardziej trwały m niż niezmienny , acz efemery czny świat Brakebills. Ciągle wpadał do biblioteki, a potem wy nurzał się z niej z naręczami gruby ch książek, mrucząc do siebie pod nosem, jakby rozwiązy wał w pamięci skomplikowane zadania matematy czne. Między inny mi dlatego niezby t się przejmowała, że ją przy łapie w pokoju nauczy cielskim. Nawet jeśli ją zauważy , zapewne nie będzie mu się chciało zapisy wać jej nazwiska i po prostu wy rzuci ją za drzwi. Tak czy owak – warto spróbować. W tej chwili profesor Coldwater stał w głębi pokoju, ty łem do niej. By ł wy soki i chudy i miał dziwne, zupełnie siwe włosy . Wy prostowany , z zapomniany m kieliszkiem wina w ręku, wpatry wał się w ogień na kominku. Plum zmówiła szeptem modlitwę do tego świętego, który czuwa nad zadumany mi profesorami i zajmuje ich my śli, po czy m szy bkim krokiem przecięła kąt prosty pokoju i znalazła się w tej krótszej części, gdzie nie mógł jej zobaczy ć. Zbliżała się pora wielkiej konfrontacji. Kiedy nadejdzie czas serwowania wina deserowego, Wharton uda się do piwniczki, która by ła raczej pokojem wielkości kawalerki. A tam, ku swemu zdumieniu, stwierdzi, że Plum weszła już w posiadanie wina. Plum dostanie się tam spry tnie ukry ty m przejściem z pokoju nauczy cielskiego, fait accompli. Przedstawi Whartonowi żądania Ligi, a on naty chmiast skapituluje. To by ła najbardziej ry zy kowna część planu, ponieważ istnienie tajnego przejścia by ło sprawą dy skusy jną, ale wszy stko jedno, jeśli plan nie wy pali, znajdzie inny , mniej dramaty czny sposób zaskoczenia Whartona. Obejrzała się szy bko przez ramię – Coldwatera nadal nie by ło widać – a potem uklękła przy boazerii. Odetchnęła głęboko. Trzeci panel od lewej. Hm – na początku w zasadzie by ło ty lko pół panelu, więc nie wiedziała, czy powinna go liczy ć czy nie. Postanowiła spróbować i tak, i tak. Palcem wy pisała na panelu staroangielskie słowo w transkry pcji na alfabet runiczny fupark starszy , równocześnie oczy szczając umy sł z wszy stkiego prócz wspomnienia naprawdę dębowego chardonnay z posmakiem gorącego maślanego tostu. I cy try ny . Poczuła, jak zaklęcie blokujące puszcza, jeszcze zanim coś się zaczęło dziać: panel obrócił się na wcześniej niewidoczny ch zawiasach i odsłonił kory tarz. Jednakże, jak na złość, samo przejście zostało zamurowane: niecały metr od wejścia kończy ło się ścianą z cegieł, a cegły tworzy ły wzór, w który m Plum rozpoznała wy jątkowo brutalne zaklęcie utwardzające – nic wy rafinowanego, owszem, ale za to niezwy kle mocne. Nie dla studentów. Jakiś profesor musiał je tu rzucić i w dodatku poświęcił temu zadaniu sporo czasu. Plum wy dęła wargi i pry chnęła przez nos. Przy kucnęła, wsunęła się w przejście i zamknęła za sobą panel boazerii. Następnie rzuciła proste zaklęcie świetlne, przy jacielski ognik. Potem przez pięć minut wpatry wała się w ścianę, zatracona w swego rodzaju anality czny m transie. W jej umy śle wzór z cegieł unosił się swobodnie
w powietrzu, czy sty , abstrakcy jny i lśniący . Mentalnie przenikała do niego, zasiedlała go, szturchała od wewnątrz, szukając luźny ch nitek lub niestabilności. Musi tu coś by ć. No już, Plum, łatwiej jest złamać zaklęcie niż je rzucić, wiesz o ty m doskonale. Ktokolwiek założy ł tę pieczęć, by ł cwany . Ale ty jesteś cwańsza, no nie, Plum? Zauważy ła coś dziwnego w kątach glifu, jakby to nie by ły kąty . Jakaś topologia – można ją by ło znacznie deformować, nie tracąc mocy , pod warunkiem że jej podstawowe właściwości geometry czne pozostały nietknięte. Tak jakby kąty połączeń by ły do pewnego stopnia dowolne. Ale naprawdę zabawne w ty ch kątach by ło to, że same by ły zabawne. Bardziej ostre, niżby wy padało. By ły ustalone. Miały pewien wzorzec, wzorzec we wzorcu: siedemnaście stopni, trzy stopnie. Siedemnaście i trzy . Dwa takie tutaj, dwa takie tam, jedy ne, jakie się powtarzały . Kiedy to dostrzegła, znów pry chnęła. To by ł szy fr. Idioty cznie prosty szy fr alfabety czny . Siedemnaście i trzy . Q i C. Quentin Coldwater. Swego rodzaju podpis, znak wodny . To profesor Coldwater założy ł tę pieczęć. Kiedy to zrozumiała, zrozumiała też wszy stko inne. Przy gotował sobie słabsze miejsce, ty lne wejście na wy padek, gdy by musiał szy bko zdjąć to zaklęcie, a ten py szny podpis by ł skazą wzorca. Wy jęła z pudełka z ołówkami Whartona mały noży k i wbiła go w kruchą zaprawę koło jednej konkretnej cegły . Objechała cegłę nożem, a potem popukała w nią kny kciami. Cegła dała się wepchnąć do środka bez protestów, a wówczas reszta ściany , jakby pozbawiona nagle integralności wzorca, poddała się i rozpadła. Po co on tu rzucił to zaklęcie? I dlaczego właśnie on? Wszy scy wiedzieli, że by ł łasy na wino. Mogła go o to zapy tać, stał ledwie dwadzieścia metrów od niej. Ale wolała zrobić to, po co tu przy szła. W kory tarzu by ło zimno, dużo zimniej niż w pokoju nauczy cielskim. Ściany pokry wały niewy kończone panele przy bite do starego kamienia. Z pokoju nauczy cielskiego do piwniczki z winem by ło jakieś sto metrów, ale nim Plum przeby ła połowę tej odległości, trafiła na drzwi, na szczęście niezamknięte i niezabezpieczone zaklęciem. Kolejny kory tarz, kolejne drzwi. Jakby przechodziła przez serię śluz powietrzny ch. Dziwne. W Brakebills nigdy nie by ło wiadomo, na co się trafi, nawet jeśli mieszkało się tutaj przez cztery i pół roku. Piąte drzwi prowadziły na niewielki kwadratowy dziedziniec. Ciekawe, nie by ła tu nigdy wcześniej. Miał może trzy dzieści metrów na trzy dzieści. Trawa i jedno drzewo, grusza rozpięta na kratce przy wy sokim kamienny m murze. Zawsze by ła zdania, że tak rozpięte drzewa wy glądają trochę strasznie. Jakby zostały ukrzy żowane. Poza ty m dzisiejsza noc powinna by ć bezksięży cowa. – Ale jazda – powiedziała cicho. Popatrzy ła ze zmarszczony mi brwiami na księży c. Księży c patrzy ł na nią obojętnie, udając, że jej nie widzi. Plum przecięła dziedziniec i otworzy ła kolejne drzwi, które jak się okazało, prowadziły bezpośrednio na jedno z górny ch pięter biblioteki. To już na pewno nie by ło w porządku; wędrowała przez jakąś magiczną, nieciągłą przestrzeń. Biblioteka
Brakebills mieściła się w wieży zwężającej się ku górze, a to musiało by ć jedno z ty ch maleńkich pięter na samy m szczy cie. Plum widy wała je rzadko i ty lko z dołu. I powiedzmy to sobie szczerze, zawsze uważała za dekorację. Nie wierzy ła, że naprawdę przechowuje się tam książki. Teraz jednak się przekonała, że te górne piętra zbudowano w fałszy wej perspekty wie, żeby wieża wy dawała się wy ższa, niż by ła naprawdę. Pięterko by ło maleńkie, nie większe niż balkon, jak te domeczki, które królowie szaleńcy budowali dla królewskich karłów. Mogła się tu poruszać ty lko na czworakach i czuła się jak Alicja w Krainie Czarów. Książki jednak wy glądały na prawdziwe; ich skórzane grzbiety ze złoty mi literami łuszczy ły się jak farba na ścianach. To by ła wy jątkowo długa, wielotomowa monografia na temat duchów. I kolejna dziwna rzecz: książki nie by ły tak do końca nieoży wione. Wy suwały się ku niej z półek, jakby ją zapraszały , żeby je otworzy ła i przeczy tała, albo wy zy wały , żeby to zrobiła, albo błagały . Dwie dziabnęły ją nawet w żebra, i to mocno. Zapewne niewielu mają gości, pomy ślała. Zapewne podobnie się dzieje, kiedy odwiedza się szczeniaki w schronisku, a one wszy stkie skaczą na ciebie, żeby ś je głaskał. Nie, dziękuję. Gdy by miała ochotę zajrzeć do ty ch książek, zrobiłaby to normalny mi kanałami. Poczuła wielką ulgę, gdy przecisnęła się przez maleńkie drzwi na końcu balkonu – niemal jak drzwi dla kota – i znów znalazła w normalny m kory tarzu. Droga zajęła jej więcej czasu, niż planowała, ale jeszcze nie by ło za późno. Pewnie studenci są teraz w połowie głównego dania, lecz został jeszcze deser, a dziś wieczorem serwuje się chy ba również sery . Wciąż może zdąży ć, jeśli się pospieszy . Kory tarz by ł przeraźliwie wąski, miała wrażenie, że biegnie w jedny m z murów Brakebills. Za ścianą znajdowała się jadalnia: sły szała ciche rozmowy i szczęk sztućców. Mogła nawet wy jrzeć przez otwory w obrazach – miały dziury zamiast oczu, jak na stary ch filmach o nawiedzony ch domach. Właśnie podawano główne danie, jagnięcinę w rozmary nie. Na ten widok Plum poczuła się strasznie głodna. Miała wrażenie, że od wszy stkiego, co zna, dzielą ją ty siące kilometrów. Zupełnie jakby sama by ła duchem, szkieletem tkwiący m w świecie w ścianach. Jak jednego z ty ch żałosny ch absolwentów, ogarnęła ją nostalgia za chwilą, kiedy siedziała przy stole i jadła te nijakie placki z krabami, ledwie pół godziny temu, gdy jeszcze wiedziała dokładnie, gdzie się znajduje. Zobaczy ła też Whartona, demonstracy jnie nalewającego niepełne kieliszki czerwonego wina i najwy raźniej zupełnie nieskruszonego. Ten widok dodał jej śmiałości. To dlatego tu by ła. I zamierzała wy konać zadanie. Dla Ligi. Ty lko że, na Boga, ile czasu to jeszcze zabierze? Następne drzwi prowadziły na dach. Noc by ła przeraźliwie zimna. Plum nie by ła tu od czasu, kiedy profesor Sunderland zmieniła ich w gęsi i polecieli na Antarkty dę, spędzić semestr w Brakebills Południowy m. Po gwarze jadalni dach wy dał jej się cichy i bardzo odludny . Znajdowała się wy soko, wy żej niż pozbawione liści
wierzchołki najwy ższy ch drzew, a dach by ł tak stromy , że znów musiała się czołgać, ty m razem po szorstkich dachówkach. Widziała stąd w oddali długą ołowianoszarą sinusoidę rzeki Hudson. Wzdry gnęła się na ten widok. I tak dla waszej informacji, ty m razem nie by ło księży ca. Zniknął, wrócił na swoje właściwe miejsce. W którą stronę teraz? Zaczy nała się gubić. Po długim chłodny m namy śle, który nie przy niósł żadny ch konkretny ch wniosków, Plum po prostu wy łamała zasuwkę w oknie najbliższej sy pialni i weszła do środka. Znalazła się w pokoju jakiegoś studenta. A w zasadzie, gdy by miała zgady wać, w pokoju Whartona. Wiedziała o ty m, choć nigdy tu nie by ła. – Cóż za ironia, na Boga – powiedziała na głos. Jakie by ły na to szanse? Ta przestrzeń by ła więcej niż nieciągła. Ktoś w Brakebills – możliwe, że samo Brakebills – robił sobie z niej jaja. W pokoju panował okropny bałagan, co by ło na swój sposób urocze, ponieważ sądziła, że Wharton ma kota na punkcie kontroli. I ładnie pachniało. Zaczęła podejrzewać, że może, sama o ty m nie wiedząc, toczy magiczny pojedy nek z samy m Whartonem, ty lko że w żaden sposób nie mógłby stworzy ć tego wszy stkiego. Może ktoś mu pomagał – może należał do jakiejś tajnej Anty ligi mającej na celu krzy żowanie planów Lidze? To w sumie by łoby nawet niezłe. Jeśli chciała się wy cofać, to teraz. Mogła jeszcze odwrócić się na pięcie i wrócić do jadalni. Ale nie: to by oznaczało kapitulację, a Plum nigdy się nie poddawała. Parła naprzód, zawsze, i nigdy nie oglądała się za siebie. Zupełnie jak w Oku tygrysa. Miała robotę do wy konania, wy pełniała misję dla Ligi, której by ła szefem, do cholery . Więc nie zamierzała walczy ć z tą senną logiką, zamierzała dać się porwać i zobaczy ć, gdzie ją to zaprowadzi. Naprzód i w dół. Insty nktownie wiedziała, że jeśli wy jdzie zwy czajnie drzwiami, zerwie zaklęcie, więc otworzy ła drzwi do szafy Whartona, z jakichś przy czy n pewna, że będą tam… – tak, patrzcie, ukry te drzwiczki. Odwróciła się, żeby po raz ostatni rozejrzeć się po sy pialni, i nie mogła nie zauważy ć na biurku nowego pudełka z ty mi przeklęty mi ołówkami. Już uzupełnił braki. Dlaczego właściwie uznały , że nie ma zapasowego kompletu? Zapewne miał ich całe tony . Otworzy ła drzwi w szafie i przeszła przez nie. Od tej chwili jej wy prawa biegła wy łącznie po szlakach ze snu. Drzwi prowadziły na kolejny dziedziniec, ale ty m razem by ł dzień. Przestrzeń zaczy nała tracić ciągłość – czy może sty czność? – czasową, a nie ty lko przestrzenną. To by ł dzień dzisiejszy , ty lko wcześniej. Zobaczy ła siebie samą. Plum szła po nieco oszronionej trawie, minęła Whartona i rzuciła mu t o spojrzenie. Widok by ł dziwny , ale tolerancja Plum dla rzeczy dziwny ch znacznie wzrosła przez ostatnie pół godziny .
Przy glądała się, jak jej drugie, wcześniejsze ja opuszcza dziedziniec, i zastanawiała się, czy jeśli krzy knie, ta druga ona ją usły szy i obejrzy się, i linia czasowa zostanie nieodwracalnie zmieniona. A może ma tu raczej do czy nienia z fenomenem fenickiego lustra? Ciekawe, czy może coś dać sama sobie, na przy kład krewetki zamiast ty ch placków krabowy ch. Zmarszczy ła brwi. Związki przy czy nowe zrobiły się splątane. Jedno przy najmniej by ło jasne: czas iść dalej. Z ty łu, jeśli fakty cznie tak wy glądał jej ty łek, by ła całkiem niezła. Dobrze wiedzieć. Następne drzwi otwierały się na jeszcze większą nieciągłość czasową: znalazła się w zupełnie inny m Brakebills, choć początkowo trudno jej by ło wskazać różnice. Zrobiło się ciemniej, wszy stko jakby zmalało i stało się bardziej intensy wne. Sufity by ły niższe, kory tarze węższe i mocno pachniało dy mem. Światła dostarczały świece. Minęła otwarte drzwi, za który mi dostrzegła grupkę dziewczy n, skulony ch razem na wielkim łożu z kolumnami. Wszy stkie miały na sobie białe koszule nocne, wszy stkie miały długie proste włosy i krzy we zęby . Nagle Plum zrozumiała, co widzi. To by ło Brakebills z dalekiej przeszłości, Brakebills z czasów rewolucji. Duch Przeszłości Brakebills. Dziewczy ny spojrzały na nią przelotnie i bez zaciekawienia, kiedy je mijała, a potem wróciły do rozmowy . Nie miała wątpliwości, co widzi. – To Liga – powiedziała do siebie. – Wiedziałam, że musiała jakaś by ć. Wciąż jeszcze upajała się saty sfakcją, kiedy otworzy ła kolejne drzwi i znalazła się w zupełnie obcy m pomieszczeniu. Niczego tu nie znała, a potem nagle zaczęła rozpoznawać. Jednak kiedy spróbowała się wy cofać, drzwi zatrzasnęły się za nią. To nawet nie by ł pokój, ty lko okrągła kamienna jaskinia, w której rozgry wał się właśnie ostatni krwawy akt jakiejś renesansowej tragedii. Dwóch chłopaków leżało na ziemi, twarzami do dołu. Dy gotali, a piasek zmieszany z ich krwią wy glądał jak ciemne błocko. – O kurwa – szepnęła Plum. – Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa. Przy kleiła się plecami do ściany . Nigdy wcześniej nie widziała prawdziwy ch ran. Cztery pozostałe osoby , dwie dziewczy ny i dwóch chłopaków, stały wokoło w różny ch stadiach szoku. Jedna dziewczy na miała pistolet, pozostali skupiali całą swoją magiczną siłę na mężczy źnie w szary m garniturze. Przy woły wali szalone, potężne nici magicznej energii, a te, trzeszcząc w powietrzu, atakowały mężczy znę i właściwie nie wy woły wały żadnej jego reakcji, wy jąwszy łopot klap mary narki. Mężczy zna wy dawał jej się jakby znajomy . I coś by ło nie tak z jego rękami. W kącie leżał wielki włochaty zewłok; dostrzegła jeden gruby i zakręcony róg. O Boże. Scena powoli zaczy nała stawać się dla niej jasna, nabierała straszliwego znaczenia. Ten baran to musiał by ć Ember, jeden z bliźniaczy ch bogów Fillory . A mężczy zna w garniturze, nie rozpoznawała go
– nie rozpoznawała, a jednak znała. Ta okrągła, ciastowata twarz miała w sobie coś z Chatwinów. To by ł który ś z jej przodków, a ona sama znalazła się w Fillory i to wszy stko działo się naprawdę – wszy stko. To nie by ło takie Fillory jak w książkach. To by ło Fillory z jakiegoś chorego koszmaru. Pomieszczenie rozbły skiwało niebezpieczny m blaskiem. Na mężczy znę w garniturze spadały kamienie. W powietrzu śmierdziało kordy tem. Nie mogła tu stać. Zaraz oszaleje. Cokolwiek pożarło i wy rzy gało jej przodków, właśnie dopadło i ją. By ło tutaj, razem z nią. W ty m pomieszczeniu. – Nie – szepnęła. – O Boże, nie! Boże, nie! Znów szarpnęła drzwi. Musiały się otworzy ć, musiały , nie mogła tu by ć! I wreszcie się otworzy ły . Zlitowały się nad nią. Gładko, bez oporu – i nawet prowadziły tam, gdzie powinny . Wpadła w nie, omal się nie przewracając, zatrzasnęła je za sobą i nagle znów zrobiło się cicho. By ła bezpieczna: znajdowała się w małej trapezoidalnej pracowni, gdzie spoty kała się Liga. O Boże. O dzięki ci, Boże. Już po wszy stkim. Oddy chała ciężko, a raz nawet załkała. Sucho, bez łez. To nie by ła prawda. Przy widziało jej się. To nie by ła prawda. Fillory nie istniało naprawdę. Albo istniało, ale już się skończy ło. Omal się nie roześmiała. Właściwie by ło jej wszy stko jedno, pod warunkiem wszakże, że sama znów jest bezpieczna. Może zasnęła w pracowni po wczorajszy m spotkaniu i to wszy stko by ło ty lko snem? Bez różnicy , na szczęście cała ta popieprzona magiczna podróż już się skończy ła. Nie zamierzała ani wracać, ani iść dalej. Zostanie w tej małej, głupiej, pozbawionej okien pracowni z paskudny m dy wanem na podłodze nawet na zawsze, jeśli będzie trzeba. Kochała ten pokój. To by ł najpiękniejszy pokój, jaki zdarzy ło jej się widzieć. Zachwiała się na skraju króliczej nory i machając rękami, starała się odzy skać równowagę – w końcu nie spadła. Nie spadła. Pozostała w bezpieczny m, słoneczny m świecie trawy i nieba i nigdy więcej go nie opuści. To by ł błąd my śleć o tamty m miejscu. Próbowało ją pochłonąć, ale się nie dała. Padła na kanapę. Miała wrażenie, że zamiast kolan ma dwa worki z wodą. Zastanawiała się z wy siłkiem, co to wszy stko oznacza. Ktoś odkry ł, że jest Chatwinką? Albo coś odkry ło? I teraz próbował albo próbowało ją nastraszy ć? Albo może to by ła jedna z takich chwil, kiedy nieświadomie przy wołuje się swój największy strach? Miała takie wrażenie, jakby Fillory wy ciągnęło łapy , pociągnęło lekko za niewidzialną nitkę przy wiązaną do haczy ka wbitego mocno w jej plecy i szepnęło: nie zapomnij, należy sz przecież do mnie. Dostała nauczkę. Jakąś. Nigdy więcej nie spróbuje się dostać do piwniczki na wino inaczej niż w sposób konwencjonalny . Kanapa by ła tak nierówna i wy siedziana, że niemal ją połknęła. Plum przestała my śleć. Patrzy ła na swoje odbicie w długim lustrze, które Darcy i Chelsea rozbiły
wczoraj wspólny mi siłami. Ale w lustrze nie by ło jej odbicia. Zamiast niej tkwiła w nim inna dziewczy na. A raczej coś, co przy pominało kształtem dziewczy nę. By ło niebieskie i zupełnie nagie, jego skóra świeciła lekko nieziemskim światłem. Nawet zęby miało niebieskie, a oczy w ty m samy m odcieniu co skóra. Uśmiechnęło się do niej. Wisiało nieruchomo w powietrzu, jakiś metr nad podłogą. Zary s dziewczęcy ch kształtów czasami lekko się zamazy wał, a czasami by ł bardzo wy raźny . Plum usiadła prosto. Wstała, ale powoli, a potem zamarła, ponieważ zrozumiała, że żaden ruch nie wchodzi już w grę. Wiedziała, kto to jest. To by ł duch Brakebills. Od początku stał za ty m ten duch. Plum sądziła, że uciekła, ale duch po prostu się nią bawił. A teraz tkwiła w samy m środku pajęczej sieci i właśnie objawił się pająk. To nie by ł przy jazny duch ani nawet przewrotny poltergeist. To by ło coś martwego, coś, co nienawidziło ży wy ch. Kiedy ś, jako dziecko, Plum widziała po burzy zerwaną linię elektry czną; gruby kabel wił się po mokry m asfalcie jak śmiertelnie niebezpieczny wąż, miotając iskry jasne jak słońce. Ta niebieska dziewczy na by ła taka sama. Jakby ze świata zlazła się cała izolacja i Plum stanęła przed nagim, niebezpieczny m prądem. Patrzy ły na siebie: ta, która przeży ła, i ta, która nie dała rady . Ta druga uśmiechnęła się szerzej, jakby jadły razem podwieczorek. – Nie – powiedziała Plum. – To nie ja. Nie mnie pragniesz. Ale kłamała i zdawała sobie z tego sprawę. Duch chciał właśnie jej. Zawsze chciał właśnie jej. By ła Chatwinką, a Chatwinowie ży li w poży czony m czasie. Plum się zastanawiała, czy to będzie bardzo bolało. Bum. Dźwięk dobiegł ze ściany po lewej – jakby coś wpadło na nią od drugiej strony . Posy pał się ty nk, a męski głos powiedział jakby „uch”. Plum spojrzała w tamto miejsce, duch w lustrze nie. Bum! Ściana wy buchła, rozpry skując wokoło kawałki drewna, ty nku i kamienia. Plum skuliła się odruchowo. Przez otwór w ścianie wszedł jakiś mężczy zna pokry ty biały m py łem. Profesor Coldwater. Otrząsnął się jak mokry pies, ale nadal wy glądał, jakby się zderzy ł z workiem mąki. Białe promienie magii try skały z jego rąk, tak jaskrawe, że Plum zostały pod powiekami purpurowe powidoki. Kiedy zobaczy ł postać w lustrze, zamarł. – Och – powiedział cicho. – O mój Boże. To ty . Plum uznała, że nie mówi do niej. Zachowy wał się, jakby znał to coś osobiście, co by łoby dość dziwne, nawet jak na niego. Odetchnął głęboko i zebrał się w sobie. – Nie ruszaj się, póki ci nie powiem – nakazał. Niewątpliwie zwracał się teraz do Plum. Posłusznie zamarła, ale nie śmiała uwierzy ć, że on potrafi ją uratować. Osiągnęła ty lko ty le, że wciągnęła go w tę katastrofę.
Osłaniając twarz ręką, profesor Coldwater wziął zamach nogą i kopnął w lustro. Musiał kopnąć trzy razy – za dwoma pierwszy mi szkło pokry ło się siateczką pęknięć, ale za trzecim przebił je nogą. Utknęła mu trochę, ale ją wy ciągnął. Plum by ła tak zszokowana, że pomy ślała, iż Chelsea na pewno się ucieszy , bo nie będzie musiała płacić za lustro. Działania profesora Coldwatera nie wy gnały ducha, ale skutki zdecy dowanie nie by ły mu na rękę. Nadal ich obserwował, zawieszony w powietrzu, teraz jednak musiał zaglądać do nich nad brzegiem dziury w lustrze. Profesor Coldwater odwrócił się do niego ty łem – duch rzucił w nich czy mś, Plum nie dostrzegła czy m, ale profesor odbił to ręką, nawet nie patrząc. Potem złoży ł razem dłonie. – Na dół – nakazał. – Kładź się. Na podłodze. Położy ła się. Powietrze drżało i bulgotało, jej włosy trzeszczały od ładunków elektrostaty czny ch, aż bolała ją skóra na głowie. Cały świat wy buchł światłem. Towarzy szy ł temu basowy odgłos, z jakim wy leciały z framugi drzwi za jej plecami. – A teraz wstawaj i uciekaj – polecił profesor Coldwater. – Uciekaj! Już! Będę zaraz za tobą! Plum rzuciła się do ucieczki. Mogła zostać i spróbować mu pomóc, ale to by by ła głupota napędzana głupotą. Więc wy brała to trudniejsze rozwiązanie i postanowiła mu zaufać. Przeskoczy ła przez kanapę jak w biegu przez płotki i poczuła falę uderzeniową jakiegoś potężnego zaklęcia rzuconego przez profesora. Fala podcięła ją. Plum przez chwilę nie mogła odzy skać równowagi, ale w końcu nie upadła, ty lko pobiegła dalej. Powrót by ł szy bszy niż droga w tę stronę. Sadziła przed siebie, jakby miała na nogach buty siedmiomilowe. Początkowo sądziła, że to adrenalina, ale potem się zorientowała, że nie, to by ła magia. Jeden krok wy starczy ł, by wy dostała się z piekielnego pokoju, jeszcze jeden i znalazła się w kolonialny m Brakebills, a potem w pokoju Whartona, na dachu, w ścianie jadalni, w bibliotece, potem ostry skręt w lewo na ty m okropny m dziedzińcu z ukrzy żowaną gruszą i wreszcie kory tarz. Dźwięk zatrzaskiwania się za nią kolejny ch drzwi brzmiał niczy m seria fajerwerków. Nie zatrzy mała się, póki nie wpadła zdy szana z powrotem do pokoju nauczy cielskiego. A profesor wbiegł tam zaraz za nią, tak jak obiecał. Udało mu się, wy ciągnął ich z tego. Nigdy jeszcze nic nie wy dawało jej się takie pewne jak własna śmierć w tej małej pracowni, ale by ło już po wszy stkim. Jej horror wy rwał się z kry jówki, lecz zdołała go tam na powrót wepchnąć. Przy najmniej chwilowo. Bez słowa profesor Coldwater zaczął na powrót pieczętować kory tarz za ich plecami. Obserwowała go przy pracy , powoli odzy skując oddech, oszołomiona, ale nie aż tak bardzo, żeby nie zainteresowały ją techniczne aspekty zaklęcia: jego ręce poruszały się szy bko jak na przy spieszony m filmie, odtworzy ł cały skomplikowany wzór z cegieł w jakieś pięć sekund. Zastanawiała się, gdzie się tego nauczy ł. Na pewno nie tutaj.
Ty m razem pominął ten swój podpis z dziwaczny ch kątów. Trzeba mu to przy znać: uczy ł się na własny ch błędach. A potem wy szedł z kory tarzy ka i zamknął drzwi. By li sami. Wszy stko, co się zdarzy ło, mogłoby by ć snem, gdy by nie biały ty nk na ramionach profesora Coldwatera. – Skąd pan wiedział? – spy tała. – Skąd pan wiedział, gdzie jestem? I gdzie by ł ten duch? – To nie jest duch, ty lko niffin. Niedobrze. – Czego on chciał? – Chciała. Ona. To kiedy ś by ła dziewczy na. Nie wiem, czego chciała. Mówiła coś? – Nie. One potrafią mówić? – Nie mam pojęcia – odparł. Z jego palca nadal sy pały się iskry białego ognia. Potrząsnął nim i iskry zniknęły . – Nikt nie wie o nich zby t wiele. – Ale zdziwił się pan, kiedy pan to zobaczy ł. I wy glądał pan, jakby pan to znał. To znaczy ją. – Wiem. – Profesor Coldwater wy dawał się smutny i zrezy gnowany . Nie tego się spodziewała. – Wiem. Szkoda, że nic nie powiedziała. – Gówno by mnie to obeszło, nawet gdy by wy recy towała całą Biblię. Zza rogu z drugiej części pokoju wy szedł energiczny m krokiem dziekan Fogg. Nie wy glądał na zadowolonego. – Zdajesz sobie sprawę, ile alarmów uruchomiliście, włócząc się w podprzestrzeni? Profesor Coldwater policzy ł w milczeniu na palcach. – Jedenaście? – Zgadza się. Jedenaście. – Fogg parsknął, jakby go ziry towało, że Coldwater znał właściwą odpowiedź. – Coście tam, u licha, robili? Darby ? Plum się zaczerwieniła. Dowcip – zupełnie zapomniała o dowcipie. Nadal miała w kieszeni to idioty czne pudełko z ołówkami Whartona. Co za głupota. Może właśnie tego próbował ją nauczy ć duch? Że to nie ma sensu? Los cię dopadnie bez względu na wszy stko, więc przestań się wy kręcać, bo ty lko się ośmieszasz. Każdy tu jest duchem, a ty po prostu jeszcze nie wy glądasz tak jak my . Ale to pominęła milczeniem. Bo jeśli tak wy gląda prawda, to jaki to wszy stko ma sens? Ta my śl ją ziry towała. Zamierzała się wy kręcać jeszcze przez jakiś czas. I kogo to, kurwa, obchodzi, jak się przy ty m ośmiesza? Wy prostowała ramiona i zadarła dumnie podbródek. – Szukałam sekretnego przejścia do piwnicy z winem, żeby zrobić dowcip Whartonowi – powiedziała głośno i wy raźnie. – Dowcip. – Na Foggu ewidentnie nie zrobiła wrażenia jej egzy stencjalna odwaga. – Rozumiem. Coldwater? – Tak, dziekanie?
– Nie zastosowałeś protokołów przy gotowany ch na wy padek wtargnięcia. Ani jednego. – Zgadza się. Nie miałem czasu – wy jaśnił Coldwater. – Sy tuacja by ła dość napięta. – Czy przy najmniej próbowałeś usunąć stąd to coś? Albo wy gnać? – Ja… Nie, dziekanie. – Dlaczego? Na szczęce profesora Coldwatera zadrgał mięsień. – Nie mogłem. – Profesor Coldwater uratował mi ży cie – wtrąciła się Plum. – Dziękuję za informację, Darby . Niestety , profesor Coldwater wy stawił przy okazji na niebezpieczeństwo ży cie wszy stkich w tej szkole. Zary zy kowałem, jeśli chodzi o ciebie, Quentinie, i ewidentnie popełniłem błąd. Oboje zostajecie relegowani. Coldwater, masz zwolnić pokój do jutra wieczorem. Profesor Liu przejmie twoje zajęcia. Profesor Coldwater nawet nie drgnął, nawet nie mrugnął. Plum drgnęła za niego, tak jak zawsze, kiedy widzimy , jak ktoś na naszy ch oczach obry wa cios. – W porządku. Rozumiem. – Czy żby ? – Fogg by ł tak wściekły , że pluł śliną, kiedy mówił. – Czy żby ? Zawsze by łeś by stry . Sądziłem, że ze wszy stkich ludzi w tej szkole właśnie ty pojmiesz to lepiej, zważy wszy na to, czego by łeś świadkiem. I to naoczny m. Wiesz, z jakich powodów stworzono te protokoły . Darby ? – Tak, panie dziekanie? – Możesz zostać na te trzy ostatnie ty godnie semestru. Potem wy latujesz. Fogg zmierzy ł ich straszny m wzrokiem, najpierw jedno, potem drugie, i wy szedł z pokoju. Plum z cały ch sił starała się zachować spokój. Nie płakała, po prostu usiadła na jednej z obity ch czerwoną skórą kanap i na jakąś minutę spuściła głowę między kolana, bo zaczęło jej się robić dziwnie szaro przed oczami. Naprawdę kochała Brakebills. Tak bardzo je kochała. Naprawdę. Naprawdę. Poczuła, że kanapa się ugina. Profesor Coldwater usiadł na drugim końcu i westchnął głęboko. – No i tak… – Tak mi przy kro, profesorze – wy buchnęła. – Tak mi przy kro. Nie chciałam wy stawić pana na niebezpieczeństwo! Nie chciałam, żeby wy leciał pan z pracy ! Zaszlochała: raz, dwa razy , trzy . Zamierzali wy rzucić ją prosto w zimny , przerażający świat. Nie by ła na to gotowa. Będzie na nią czy hać ty le niebezpieczeństw. Co ma zrobić? Jak ma dalej ży ć? – Wiem. Nie przejmuj się ty m, wy rzucano mnie już z dużo lepszy ch posad, a poza ty m, zważy wszy na sy tuację, równie dobrze możesz mi mówić po imieniu – odparł spokojnie. – Ale co będziesz robił? I co ja mam robić?
– Znajdziesz sobie coś, na pewno. To duży świat. Zapewne większy , niż sądzisz. – Ale ja jestem nieudacznikiem! Wariatką! Na litość boską, wy walono mnie właśnie z Brakebills! Te słowa jeszcze nie nabrały znaczenia. Wiedziała, że wkrótce go nabiorą, ale w tej chwili wargi miała tak zdrętwiałe, że ledwie mogła je wy mówić, jakby by ły zatrute. Została wy lana. Zastanawiała się, jak powie o ty m rodzicom, i znów zaczęło jej się robić słabo. – Coś się trafi, zobaczy sz. Cała masa ludzi ma dy plom z Brakebills, ale ilu może się pochwalić, że ich stąd wy lano? To dość ekskluzy wny klub. Aż tak bardzo nie odleciała, żeby nie parsknąć na tę uwagę. – Wy bacz py tanie, ale co tam właściwie robiłaś? – spy tał Quentin. – Zapieczętowałem kory tarz nie bez powodu. Nawet ja nie potrafię ustalić, dokąd prowadził. – Och, powiedziałam Foggowi prawdę. Robiły śmy dowcip Whartonowi. – Ale dlaczego? – Bo ostatnio zaczął wy prawiać sztuczki z winem, a poza ty m moim zdaniem brakuje tu intry g. No wiesz, i klątw. W tej chwili brzmi to śmiesznie, ale rozumiesz, co mam na my śli. Chodzi o to, że jest za poważnie. No bo wiesz, w każdej chwili możemy paść martwi. – To prawda. – Albo zostać wy lani. Quentina jakby zadowoliły jej wy jaśnienia. Ci staruszkowie: nigdy nie wiadomo, jak zareagują. – Nadal chcesz wiedzieć, gdzie jest to tajemne przejście do piwnicy z winem? – Jasne – powiedziała, choć nieco drżący m głosem. Udało jej się zdoby ć na krótki i pełen gory czy śmieszek. – Bo czemu, kurwa, nie? Ale mówiła serio. Pieprzy ć to. Mogli jej zabrać Brakebills – jak się okazało – ale przy najmniej ocali na wieczność honor Ligi. Przy najmniej ty le będzie z tego miała. – Za następny m panelem – wy jaśnił Quentin. – To pierwsze pół panelu się nie liczy . Aha. Nary sowała na panelu palcem te same runy co wcześniej i przejście się otworzy ło. Zajrzała do środka. Dokładnie to, czego się spodziewała: łatwizna. Góra siedemdziesiąt pięć metrów, nawet nie sto. Okazało się, że niemal idealnie zgrała w czasie swoją akcję. Ledwie zamknęła za sobą tajne przejście – znajdowało się za stojakiem z winem – Wharton wszedł drzwiami, porzucając chwilowo wesołe rozmowy przy stole i sery . Plum by ła potargana, ale to ty lko zwiększało efekt; dokładnie w sty lu Ligi. Wharton zamarł ze świeżo odkorkowaną butelką wina w jednej ręce i dwoma odwrócony mi kieliszkami zwisający mi spomiędzy palców drugiej. Plum przy jrzała mu się spokojnie. Urok
twarzy Whartona w duży m stopniu polegał na jej asy metrii: w dzieciństwie przeszedł operację zajęczej wargi, a ponieważ zabieg się udał, została mu po nim ty lko maleńka blizna w sty lu twardziela, jakby kiedy ś dostał w zęby , bo się stawiał. Miał również bardzo wy datny wdowi szpic. Niektóry m facetom dostaje się wszy stko. – Nie dolewasz wina końcówkom – oznajmiła. – Zgadza się – odparł. – A wy macie moje ołówki. – To też się zgadza. – Nie zależy mi na ołówkach, ty lko na pudełku i noży ku – powiedział Wharton. – Są zaby tkowe, produkcji Smith and Sharp. Nie można już takich dostać. Wy jęła pudełko z kieszeni. Nie zamierzała ustąpić ani o cal, nawet po ty m wszy stkim, co zaszło. Szczególnie po ty m wszy stkim, co zaszło. Do diabła z duchem i z Brakebills też, a najbardziej do diabła z Chatwinami. Pod jej nogami rozstąpiła się przepaść i nic już nigdy nie będzie takie samo, ale odegra swoją rolę do samego końca. Tego jej nie odbiorą. – Dlaczego nie dolewasz nam wina? – Ponieważ jest mi potrzebne. Boże, naprawdę by ł alkoholikiem? W zasadzie nic nie mogło jej w tej chwili zaskoczy ć, no ale… Nie wy glądał na pijaka. Epifanio owszem, może, ale Wharton nie. To nie w jego sty lu. – Ale po co? – spy tała. Trzy mała pudełko poza zasięgiem jego rąk. – Oddam ci ołówki i tak dalej, ale chcę wiedzieć. – A jak sądzisz? – spy tał Wharton. – Zostawiam je dla tego cholernego ducha. Boję się go jak cholera. Miało to dokładnie ty le samo sensu co każde inne wy jaśnienie. Plum westchnęła i usiadła na skrzy nce. Nagle opuściły ją wszy stkie siły . – Ja też – powiedziała i oddała mu pudełko z ołówkami. Wharton usiadł obok i przy ciągnął bliżej mały stolik. Postawił na nim dwa kieliszki. – Wina? – Chętnie. Dzięki. Jeśli nie teraz, to kiedy ? Nalał jej, ty m razem do pełna. Ciemnoczerwone wino w kieliszkach wy dawało się zupełnie czarne. Plum omal nie wy piła go duszkiem. Świeży ty toń. Czarna porzeczka. Boże, dobre by ło. Trzy mała je w ustach, odliczy ła do dziesięciu i dopiero wtedy przełknęła. Jeśli na świecie by ła jakaś inna magia, prócz magii prawdziwej, to by ło nią wino. Czuła zapach mokrego siana na toskańskiej łące, wcześnie rano, gdy słońce już wzeszło, ale jeszcze nie osuszy ło rosy . Ten zapach przy pominał jej coś jeszcze, miejsce, którego nigdy nie widziała, a już na pewno nie wąchała – miejsce zielone, dziewicze i odległe. Znała je dość dobrze, choć nigdy tam nie
by ła. A ono znało ją. Czuła, jak ją przy ciąga, zresztą jak zawsze. Ale na chwilę pozwoliła sobie zapomnieć jego nazwę.
Rozdział 9
W
Marriotcie na lotnisku w Newark siedzieli już od ty godnia. Quentin nie miał pojęcia, ile
jeszcze zniesie. W takich miejscach ludzie nie powinni przeby wać dłużej niż jedną noc pod rząd. Ten hotel nie nadawał się na długi, a nawet na średni poby t. Ściany by ły cienkie, jedzenie okropne, a wy strój gorzej niż obrzy dliwy . To miejsce źle działało na duszę. Nie widy wał często pozostały ch, wy jąwszy Plum. Pushkar wraz z ptakiem i Lionelem oblaty wał Wschodnie Wy brzeże na dużej wy sokości, szukając śladów teczki i/lub Duetu. Stoppard konstruował w swojej sy pialni coś dużego i skomplikowanego z masy maleńkich metalowy ch części – wy chodził ty lko raz czy dwa razy dziennie, o dziwaczny ch porach, ubrany w poplamiony smarem fartuch. Ptak zaopatrzy ł Betsy w karty kredy towe i wy słał ją po sprzęt. A Quentin i Plum mieli rozpracować zerwanie osławionej nierozerwalnej więzi. To by ła nie lada zagadka, potężna i skomplikowana, zagadka złożona z setek mniejszy ch zagadek. Quentin sły szał o nierozerwalny ch więziach, choć nigdy na taką nie trafił. Teoria brzmiała mniej więcej tak: wy obraź sobie dwuwy miarowy świat, nieskończoną płaszczy znę, pełną płaskich, dwuwy miarowy ch obiektów. Ty , by t trójwy miarowy , teorety cznie możesz pochy lić się nad taką płaszczy zną i od góry , czy li ze swojego wy miaru, przy czepić jeden z ty ch obiektów na stałe do powierzchni; gdy by ś to zrobił bardzo ostrożnie, może nawet nie zniszczy łby ś go za bardzo. W przy padku nierozerwalnej więzi operację przeprowadzało się w przestrzeni trójwy miarowej za pomocą czwartowy miarowej kotwicy , która unieruchamiała obiekt w trójwy miarowej czasoprzestrzeni. Nierozerwalna więź by ła mniej więcej tak skomplikowana jak jej teoria, a jej stworzenie wy magało wiele zachodu i pieniędzy . Czterowy miarowe przy ciski do papieru nie rosną na drzewach, a przy najmniej nie w ty m wy miarze. To by ło ostatnie słowo w magii zabezpieczeń, więc Duet musiał się bardzo napracować, żeby rzucić takie zaklęcie. Niemniej raz ustanowiona więź czy niła daną rzecz niemożliwą do ukradzenia. Ty le że zdaniem ptaka wcale tak nie by ło. Quentin wiedział z doświadczenia, że magiczne zwierzęta, takie jak ten ptak, zwy kle nie znają technicznej strony magii. Nie potrafiły jej uprawiać, po prostu same by ły magiczne, więc teoria w zasadzie się dla nich nie liczy ła. A poza ty m zwy kle nie by ły jakoś wy jątkowo inteligentne. Ptak miał jednak pewne przemy ślenia na ten temat – własne albo przejęte od kogoś – w dodatku nie tak do końca nonsensowne. Ty lko że zastosowanie ich w prakty ce pociągało za sobą całą
lawinę prakty czny ch i niebezpieczny ch problemów, który ch rozwiązanie ptak wspaniałomy ślnie pozostawił Quentinowi i Plum. Z początku nawet dobrze się bawili: to by ł zwarty , wielofazowy i naprawdę trudny problem, a oni zaatakowali go zajadle. Przez cały ty dzień ry sowali wy kresy , najpierw na hotelowej papeterii, a potem na gruby ch belach papieru pakowego ze sklepu dla plasty ków. To, co z początku wy dawało im się ambitną, ale relaty wnie prostą teorią, rozbijało się na coraz więcej drugo-, trzecio-, a nawet czwartorzędny ch zaklęć, aż w pewnej chwili musieli zacząć je zaznaczać różny mi kolorami i w końcu zuży li do tego celu wszy stkie sto dwadzieścia kolorów kredek Cray ola, przy czy m z największą zajadłością dy skutowali nad ty m, który m kolorem zaznaczać które zaklęcie. Zapewne to powinno dać im do my ślenia. Po ty godniu zeszli na taką głębokość, że widzieli przed sobą prawdziwą opokę problemów, py tania, które powinny mieć odpowiedzi, ale nie poddawały się żadny m ich wy siłkom. Quentin dałby sobie spokój już dawno, gdy by nie chodziło o Alice. Przez lata, a konkretnie przez siedem lat, Alice należała dla niego do przeszłości. Tak o niej my ślał. Nie że umarła, ale że odeszła. By ła kimś, kogo się opłakuje. Ale kiedy zobaczy ł ją wtedy w lustrze w Brakebills, nagle znów wróciła do jego teraźniejszości. Nie widział jej od czasów walki w Grobowcu Embera, a to ponowne spotkanie by ło tak niespodziewane, że nie zdąży ł się wtedy zastanowić, co my śleć, co czuć i co robić. Fogg miał tu rację, Quentin nie wdroży ł protokołów bezpieczeństwa. A nie wdroży ł ich, ponieważ protokoły miały na celu wy pędzenie albo zabicie wszy stkiego, co przedarło się przez kordon otaczający Brakebills, on zaś nie zamierzał jej wy pędzać. Ani zabijać. I nie miał zamiaru wy jaśniać dlaczego. Tak po prostu i znienacka Alice tam by ła, akurat tam, na ty le blisko, że mogliby porozmawiać, na ty le blisko, że mogłaby go zabić. Albo zabić Plum, która aż do tamtego feralnego wieczoru by ła dla niego ty lko jedną więcej twarzą w tłumie. Gdzieś w głębi duszy żałował, że w ogóle zobaczy ł Alice, że znajdował się wtedy w pokoju nauczy cielskim, że to by ła jego kolej na kolację z pierwszoroczny mi. Czy nie wy starczy , że stracił ją raz? Czy żby Alice postanowiła go nawiedzać, przeszła z innego świata specjalnie po to, żeby go odszukać i pozbawić jedy nego domu, jaki miał? Kiedy kopał w lustro, po części naprawdę chciał to zrobić, chciał ją odesłać z powrotem, odepchnąć. Wiedział, że stracił Brakebills, jeszcze nim Fogg go wy walił. Wiedział o ty m, jak ty lko ją zobaczy ł. Ale w tej chwili to wszy stko się nie liczy ło. Liczy ło się natomiast to, że czuł jej obecność. Nie odeszła. Jej ciało spłonęło, ale jej ja gdzieś tu by ło – ta Alice, którą znał, uwięziona w toksy czny m niebieskim ogniu jak mucha w burszty nie. Miał co do tego pewność. Rozpoznał ją: tę dawną Alice, tę, którą kochał, zniekształconą, powy kręcaną, ale realną. Nie mógł jej tak zostawić. Jeśli istniał jakiś sposób, żeby ją stamtąd wy dostać, znajdzie go. Teraz takie miał zadanie.
Ale niezbędny by ł plan. Musiał się przy gotować – potrzebował środków do ży cia, musiał gdzieś mieszkać. Musiał się dowiedzieć jak najwięcej o niffinach. Potrzebował na to pieniędzy , a żeby dostać pieniądze, musieli zerwać tę cholerną więź. Wiedział, że nie zdołają tego zrobić bez pomocy . Na nieszczęście jedy ny czarodziej, który zdaniem Quentina mógłby im jej udzielić, przeby wał bardzo daleko, na inny m konty nencie. By li tam kiedy ś z Alice. Kiedy po raz pierwszy zasugerował wy prawę na Antarkty dę, Plum nie okazała entuzjazmu. Na Antarkty dzie by ło zimno i trudno się tam dostać, w dodatku profesor Majakowski by ł stary m fiutem. Plum jednak miała skłonność do zachowań eufory czny ch, więc wkrótce porwał ją ten pomy sł. To dopiero przy goda! Znowu mogłaby by ć gęsią. Bardzo jej się to podobało. – Ty lko po co zmieniać się w gęś? – spy tała, coraz bardziej podniecona. – Już by liśmy gęsiami. Mogliby śmy się zmienić w coś zupełnie innego! – My ślałem, żeby się tam dostać w ludzkiej postaci – powiedział Quentin. – Na przy kład samolotem. Plum już siedziała przy laptopie i googlowała zajadle. – No dobra, sprawdźmy . Jaki ptak lata najszy bciej na ziemi? – Samolot. – Wiesz co? Jesteś najbardziej upierdliwy m czarodziejem pod słońcem. Spójrz na tego tutaj, nazy wa się bekas dubelt. – Jesteś pewna, że to prawdziwy ptak? Brzmi jak coś rodem z Lewisa Carrolla. – Podobno niektóre potrafią przelecieć bez odpoczy nku sześć ty sięcy siedemset sześćdziesiąt kilometrów w czterdzieści osiem godzin. To cy tat. – Z Wikipedii. I tak zajrzał jej przez ramię. Bekas dubelt okazał się pulchny m ptakiem brodzący m, mniej więcej w kształcie jajka, z okropnie długim dziobem i zy gzakowaty mi brązowy mi cętkami, jak nieszczególnie egzoty czna muszla. Nie wy glądał mu na demona szy bkości. – Samice bekasa dubelta są znacznie większe niż samce – przeczy tała Plum. – Potrzebne nam będzie coś, na czy m będzie można oprzeć zaklęcie, na przy kład DNA tego bekasa dubelta. Przy najmniej za pierwszy m razem. Nie sądzę, żeby udało nam się dokonać transformacji na podstawie zdjęcia z Wikipedii. – Jesteś pewien? Mają je też w wy sokiej rozdzielczości. – Jestem. Dodatkowo trochę niepokoi mnie temperatura. Ten ptak nie wy gląda na takiego, który wy ewoluował na Antarkty dzie. – Tam nadal jest lato. No wiesz, przestawione pory roku – zauważy ła Plum. – Mimo wszy stko. – Psujesz całą zabawę. – Plum zmarszczy ła brwi, a potem nagle się rozpromieniła. – No
dobra, zapomnij o ptakach. Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle pomy ślałam o ptakach. Przecież możemy by ć ry bami! Albo wielory bami! Płetwalami błękitny mi! – Nadal zostanie nam do pokonania ten ostatni kawałek. Jak już się dostaniemy na Antarkty dę. – Popły niemy pod lodem! – To na biegunie północny m. Antarkty da to konty nent. Pod śniegiem jest lita skała. Plum sapnęła z iry tacją. – Niech ci będzie, Nanuku. Ale oczy wiście miała rację: fajnie by łoby poby ć płetwalem błękitny m. Pomy sł zaczął mu się podobać. Będą bezpieczni: płetwale są gatunkiem chroniony m i nie mają naturalny ch wrogów prócz orek. Jedy na wada pomy słu polegała na ty m, że choć pły wają szy bko jak na standardy waleni, są rozpaczliwie powolne w porównaniu z większością ptaków, nawet wy kluczając bekasa dubelta – trzy dzieści kilometrów na godzinę to by ła ich maksy malna prędkość, przy najmniej na długie dy stanse. W ty m tempie dotarcie na Antarkty dę zajmie im dwa miesiące. – Wątpię, żeby tak długo czekali na nas z robotą – stwierdził. – No tak – westchnęła Plum z rezy gnacją. – Ale by łoby miło. Kolejne niespełnione marzenie do kompletu. Ostatecznie jednak udało im się je spełnić. Znaleźli sposób. Postanowili większość drogi przeby ć samolotami rejsowy mi, aż do Ushuaia, małego, ale nadspodziewanie czarującego portu na Ziemi Ognistej, który szczy cił się ty m, że jest najdalej na południe wy sunięty m miastem na Ziemi. Rozciągał się na wąskim skrawku ziemi wciśnięty m pomiędzy kanał Beagle a pokry te śniegiem szczy ty gór, jakby się o nie opierał i usiłował nie wpaść do lodowatej wody . Od Antarkty dy oddzielałaby ich wtedy ty lko Cieśnina Drake’a, którą mogliby przeby ć pod postacią płetwali błękitny ch. Z lotniska do portu pojechali taksówką. Nie mieli ze sobą bagażu. Szary i płaski kanał Beagle, oglądany z betonowego nabrzeża, wy glądał na lodowaty – otaczały go lodowce. Ale na lądzie nie mogli dokonać transformacji, musieli wy pły nąć na głębinę. Gdy by by li tury stami albo zapalony mi wędkarzami czy też przemy tnikami, zapewne wy czarterowaliby łódź. Quentin i Plum by li jednak czarodziejami, więc zaczekali do północy , a potem rzucili zaklęcie na swoje buty i ruszy li po kanale pieszo. Początkowo nie by ło łatwo, póki nie przebrnęli przez na szczęście niewielki przy bój i nie przy wy kli do ry tmu fal. Ty lko ich buty miały wy porność, więc gdy by się przewrócili, poszliby pod wodę, jak każdy inny . Kiedy znaleźli się jakieś dwieście metrów od brzegu, zostawiając za sobą nieliczne światła miasta, zrobiło się spokojnie, bardzo ciemno i bardzo zimno. – Mam dziwne wrażenie, że popełniamy świętokradztwo – odezwała się Plum. – Coś jak, no wiesz, że ty lko Jezusowi wolno tak chodzić.
– Wątpię, żeby miał nam to za złe. – Skąd wiesz? – zamilkła na jakąś minutę, skupiona na stawianiu kroków. Przy pominało to trochę chodzenie po zamku Iluzjonistów, ty le że ciemny m, zimny m i koły szący m się gwałtownie. – Podobało ci się w Brakebills Południowy m? – Chy ba nikomu się tam nie podoba. Ale poby t dobrze mi zrobił. Masę się nauczy łem. – No tak. Mnie się podobało, jak by liśmy zwierzętami. – Tak, to by ło dobre. Zamienił was w lisy ? Pokręciła głową. – W niedźwiedzie i foki. Nie zamienia już nikogo w lisy , nie wiem dlaczego. Kiedy tego ranka wsiadali do samolotu, Brakebills Południowe wy dawało się bardzo odległe, ale teraz znajdowało się tuż-tuż, po drugiej stronie Cieśniny Drake’a, i wspomnienia o nim oży ły . By li wtedy tacy niewinni, on i Alice, nawet po ty m, co zaszło, kiedy by li lisami. Wy pełniały ich tak wielkie, szczere i intensy wne uczucia, i zupełnie nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Żałował, że nie ma tego wszy stkiego jeszcze przed sobą. Spróbowałby by ć milszy m i silniejszy m człowiekiem. Ty lko że tak naprawdę nie tego chciał. Naprawdę to chciał znowu mieć Alice, tutaj, w teraźniejszości. I zamierzał ją odzy skać. – A wziąłeś udział w wy ścigu na biegun? – spy tała Plum. – Założę się, że tak. – Owszem. Wy grałaś. Plum by ła wy raźnie podniecona powrotem na Antarkty dę. – Założę się, że by łeś pierwszy . – Ty m razem pudło. – Ha! – Jej śmiech zagubił się wśród szumu fal. – Nie wierzę, że ktoś pobił wielkiego profesora Coldwatera w wy ścigu na biegun! Kto to by ł? – Czarodziej lepszy ode mnie. A ty wy grałaś? – Jasne. O prawie dwa kilometry – odparła. Wzeszedł księży c, nienaturalnie jasny opłatek z białego fosforu, ale czarne wody cieśniny zdawały się pochłaniać światło, zamiast je odbijać. Mogli się potknąć o by le zmarszczkę na wodzie, więc szli ostrożnie, stawiając przesadnie wielkie kroki. Im dalej od plaży , ty m gładsza robiła się powierzchnia morza, ale fale rosły coraz bardziej. W oddali majaczy ło kilka żółty ch punkcików oświetlony ch okien – Ushuaia najwy raźniej zasy piała o dziesiątej wieczorem. Na szczęście ubrali się ciepło, w kurtki i grubą bieliznę, której jeśli wszy stko pójdzie zgodnie z planem, nie zobaczą nigdy więcej. Przeszli jakiś kilometr w głąb zatoki. Według map morskich, które przeglądał Quentin, ty le powinno im wy starczy ć do transformacji. Zatrzy mali się, koły sząc się na falach, nie do końca zsy nchronizowani. Większość zaklęcia przy gotowali sobie z wy przedzeniem. Quentin odetchnął
głęboko i poruszał barkami. Czarodzieje rzadko giną od własnej magii, ale to się zdarza, a wszy stkie takie historie zaczy nają się w podobny sposób. – W porządku? Plum przy gry zła wargę i pokiwała głową. – W porządku. Quentin otworzy ł plastikowy pojemnik kuchenny z obrzy dliwą pastą, którą utarł jeszcze w Nowy m Jorku. Jej główny m składnikiem by ła sproszkowana kość płetwala, wy skrobana ze scrimshaw, które kupił w sklepie z anty kami. Zanurzy li w niej po dwa palce i namaścili sobie czoła. – Może powinniśmy stanąć dalej od siebie – zaproponowała Plum. – Jeśli się uda, zrobimy się naprawdę duzi. – Racja. Cofnęli się każde o kilka kroków, jakby się szy kowali do pojedy nku, a potem stanęli twarzami w ty m samy m kierunku. Quentin przy gotował się wewnętrznie. Podejrzewał, że będzie nieprzy jemnie, jak podczas transformacji w gęsi. Zaczerpnął głęboko powietrza, uniósł ręce i zrobił kilka wstępny ch gestów, jakby zamierzał dy ry gować sy mfonię Mahlera. Zaczęło się. I, co zaskakujące, nie by ło tak źle. Kurczenie się, tracenie masy , wy ciskanej z ciała jak pasta do zębów z tubki, stanowiło najgorszą część przemiany w gęś. Teraz natomiast działo się coś odwrotnego: Quentin rósł, i to wcale nie by ło złe. Miał wrażenie, że ktoś go nadmuchuje jak balon, szczególnie głowę, która robiła się ogromna. Kurtka napinała się i napinała na jego pęczniejący m ciele, aż wreszcie wy buchła w chmurze pierza. Szy ja i ramiona stopiły się z tułowiem, rósł i rósł dalej, a oczy przesuwały mu się coraz bardziej w ty ł, na boki giganty cznej głowy . Ręce rosły wolniej, proporcjonalnie stawały się coraz mniejsze, wreszcie spłaszczy ły się, nabrały kształtu płetw – zupełnie jakby założy ł mitenki – i przesunęły się w dół, ku talii. Nogi zrosły się ze sobą i coś bardzo dziwnego działo się ze stopami, ale ty lko przelotnie zarejestrował ten fakt – niezby t go to niepokoiło. Najzabawniejsze by ło jednak to, co się działo z jego ustami: kąciki uciekały w ty ł, w stronę uszu, aż czterometrowy uśmiech właściwie przeciął mu głowę na pół. Dolne zęby zniknęły zupełnie, górne wy dłuży ły się i zaczęły mnoży ć jak szalone, tworząc coś w rodzaju włochatego przodozgry zu, który przy pominał wąsy . Ty lko raz poczuł prawdziwą panikę, kiedy zaczął przechy lać się w przód, w stronę lustra wody , aż wreszcie znalazł się pod jej powierzchnią. Ludzki insty nkt podpowiadał mu, że zaraz zamarznie albo utonie, albo jedno i drugie, ale nic podobnego nie nastąpiło. Woda okazała się ani ciepła, ani zimna – tak jakby jej nie by ło, jakby by ła powietrzem. Kilka razy kichnął potężnie, po wielory biemu, nim wy lot jego układu oddechowego zaczął działać prawidłowo. Ale nawet to
by ło w sumie przy jemne. A potem wszy stko jakby zamarło. Wisiał w pustce, unosił się swobodnie jakieś sześć metrów pod powierzchnią wody . By ł teraz płetwalem błękitny m, długim niemal jak boisko do siatkówki. I by ł w naprawdę dobry m nastroju. Przez kilka minut oboje z Plum trwali obok siebie, oko przy oku. Potem, równocześnie, jakby się wcześniej umówili, wy nurzy li się, wy gięli grzbiety , zaczerpnęli górą czaszek hektolitry powietrza i zanurkowali. Quentin chy ba nigdy w ży ciu nie czuł takiego spokoju. Równocześnie z Plum machnął płaskim, potężny m ogonem i ruszy ł przed siebie. Ruch nie wy magał prakty cznie żadnego wy siłku, z trudnością przy chodziło mu raczej utrzy manie się nieruchomo. Wciągnął do ust wodę – gardło rozdęło się zabawnie, by przy jąć jej jak najwięcej – a potem wy pluł przez te dziwne przednie zęby (fiszbiny , to by ło właściwe słowo), jakby strzy kał sokiem z ty toniu. Woda pozostawiła po sobie smaczny osad wijącego się kry lu. Delektował się przez chwilę jego smakiem, a potem połknął go. Wy obrażał sobie, że otrzy ma w pakiecie coś w rodzaju specjalnego podwodnego wzroku, ale nie widział teraz dużo lepiej niż jako człowiek. Ponieważ oczy miał umieszczone po bokach czaszki, utracił widzenie głębi, a ponieważ nie miał szy i, kąt widzenia mógł zmienić jedy nie, przewracając oczami albo zmieniając położenie całego ogromnego ciała. Ponadto nie miał chy ba powiek i nie mógł mrugać, a choć potrzeba mrugania po pewny m czasie przestała by ć tak natarczy wa, nigdy całkowicie nie znikła. Wiedział teraz, choć nie pojmował, w jaki sposób, jak nawigować w oparciu o ruch prądów morskich. W sumie nie by ło to szczególnie trudne zadanie: znajdowali się w kanale Beagle, którego jeden koniec celował w Atlanty k, a drugi w Pacy fik. Wy brali Atlanty k. Kiedy zostawili za sobą Ziemię Ognistą, zmy sły Quentina wy ostrzy ły się znacznie. Jego świat zrobił się ogromny . Wzrok miał do bani, ale z jego słuchem stało się coś absolutnie wspaniałego. Dla płetwala błękitnego cały ocean by ł jedny m ogromny m pudłem rezonansowy m, wielką wodnistą błoną bębenkową oplatającą całą ziemię. Przez cały czas przebiegały po niej ulotne wibracje, a Quentin na ich podstawie rozpoznawał kształty i proporcje otaczającego go świata, zupełnie jakby obmacy wał go niewidzialny mi palcami słuchu. Gdy by miał ręce, mógłby nary sować mapę wy brzeża południowego Chile i Antarkty dy , a między nimi przekrój dna oceanu. A jeśli w ty m wielkim błękitny m pudle rezonansowy m zapadała na moment cisza, sam wy dawał dźwięki. Potrafił śpiewać. Jego gardło zmieniło się w coś w rodzaju didgeridoo albo rogu, potrafił wy dawać głęboko rezonujące, tętniące dźwięki, a także jęczeć. Ocean wy pełniały głosy , by ł jak konsola mikserska interpretująca zaszy frowane informacje przepły wające przez nią w postaci
wezwań i odpowiedzi. Wielory by przez cały czas zgłaszały swoje położenie i Quentin też się zgłaszał, w języ ku, który znał, choć nigdy się go nie uczy ł. Walenie nie by ły po prostu towarzy skie. W ty m tkwił wielki sekret: wielory by potrafiły rzucać zaklęcia. Jezu, cały ocean pokry wała siatka podwodnej magii. Większość zaklęć musiały rzucać wspólnie, a ich celem by ło zagarnianie i koncentrowanie wielkich chmur kry lu, a czasami wzmacnianie integralności wielkich półek lodowy ch. Zastanawiał się, czy będzie to wszy stko pamiętał, kiedy znów zmieni się w człowieka. Zastanawiał się, ale w sumie go to nie obchodziło. By ło coś jeszcze – coś kry ło się w ciemny ch podwodny ch rowach oceanu. Coś, co bardzo chciało się wy nurzy ć. Wielory by mu to uniemożliwiały . Co to by ło? Armia giganty czny ch kalmarów? Cthulhu? Ostatnie ocalałe megalodony ? Quentin nigdy się tego nie dowiedział. I miał nadzieję, że nigdy się nie dowie. Dużo intensy wniej, niż kiedy by ł gęsią albo lisem, albo biały m niedźwiedziem, Quentin odczuwał siebie jako wielory ba. Miał wielki mózg, który potrafił odtwarzać software jego osobowości z szy bkością, do jakiej przy wy kł, ale nie by ł już ty m samy m Quentinem, nie do końca. Quentin wielory b by ł spokojny , mądry i zadowolony . By ł ogromny , unosił się w niebieskiej pustce i nic mu nie zagrażało. Nie miał żadny ch pragnień, potrzebował ty lko powietrza i kry li. Cieśnina Drake’a miała jakieś osiemdziesiąt kilometrów szerokości, więc przeby cie jej powinno im zająć góra trzy dni, może dwa. Ale czas stanowił koncepcję, którą ledwie by ł w stanie się zainteresować. Czas definiują zmiany , a dla płetwala błękitnego zmienia się bardzo niewiele. Zauważał wszy stko, ale nic go nie obchodziło. W Cieśninie Drake’a warunki pogodowe są najgorsze na świecie, dosłownie, ale dla niego oznaczało to ty lko ty le, że kiedy wy nurzał się co jakiś kwadrans dla nabrania oddechu, fale rozbijały się nieco mocniej na jego szerokim bły szczący m grzbiecie. On i Plum by li wielkimi błękitny mi bogami lecący mi skrzy dło w skrzy dło, a świat oddał im cześć. Ry by , meduzy , krewetki, rekiny ; raz zauważy ł żarłacza białego, pły nącego samotnie przez głębinę z ty m swoim nieodłączny m uśmiechem gównojada. Miał ty le zębów, że jego gęba wy glądała jak aparat ortodonty czny . Doskonała maszy nka do zabijania stworzona przez naturę. No już, pły ń sobie. W gruncie rzeczy jesteś słodki. Dno oceanu zaczęło wznosić się im na spotkanie. Niemal zapomniał, co tu robią, wy rzucił to z pamięci, pozwolił swemu umy słowi zniknąć na zawsze w płetwalowej nieskończoności. Ale nie: znajdowali się tu z jakiegoś powodu. To by ła ta najgorsza część. Musieli osiąść na plaży : najlepiej na miękkim piasku, ale bardziej prawdopodobne wy dawały się ostre skały albo coś jeszcze gorszego. Po prostu musieli mieć nadzieję, że lądując, nie rozharatają sobie brzuchów. Pojęczeli trochę do siebie, a potem skierowali się ku brzegowi Antarkty dy .
Kiedy podpły nęli bliżej, jakieś odległe stado wielory bów zaczęło ich ostrzegać, skłaniać, żeby zawrócili na głębsze wody . Uważajcie! Nie róbcie tego! Zaskakująco trudno przy szło im zignorować te ostrzeżenia – Quentin czuł się, jakby pilotował spadającego 747, a kontrolerzy lotu błagali go, żeby na litość boską podciągnął, podciągnął! Ale pozostali na kursie, waląc ogonami, żeby nabrać prędkości, a ich masy wne ciała pruły wodę. Gdy by mieli zęby , to by je zaciskali. Zaraz potem okazało się, że Quentin leży twarzą w dół na czarny ch kamieniach pod biały m niebem, zupełnie nagi, a bose stopy obmy wają mu łagodne i makabry cznie zimne fale przy boju Oceanu Południowego. Nogi zdąży ły mu już zdrętwieć. Tak musi się czuć noworodek wy pchnięty z ciepłego, przy tulnego i bezpiecznego morza wód płodowy ch na jaskrawy i przeraźliwie zimny świat. Krótko mówiąc, czuł się do bani. Zrobił jedy ną rzecz, która – jak przewidy wał – będzie miła: zamknął oczy po raz pierwszy od trzech dni i nie otwierał ich przez dobrą minutę. Stęsknił się za powiekami. Plum leżała obok. Jeszcze minutę temu nie musiałby odwracać głowy , żeby na nią spojrzeć, ale teraz poruszy ł tą małą, bladą ludzką głową i skierował twarz w jej stronę. Też na niego patrzy ła, blada i drżąca. – Ostatni etap – wy chry piał niewy raźnie. Och. Wargi i zęby . Cóż za zmiana. Pomacał je niechętnie języ kiem. – Ostatni etap – odpowiedziała. Quentin podniósł się z ziemi i naty chmiast znów upadł. Grawitacja, wrócił stary wróg. Co za głupi sposób poruszania się. Wstawanie przy pominało balansowanie słupem telegraficzny m. Znajdowali się na wąskiej, wy giętej w łuk plaży , wszędzie nic ty lko czarne kamy ki i szary piasek; to by ła najmniej tropikalna plaża na świecie. Oboje by li nadzy . W inny ch warunkach, jako ludzki samiec, Quentin by łby choć teorety cznie zainteresowany widokiem rozebranej Plum, ale umy słowo nadal w połowie by ł płetwalem i stan ubrania lub rozebrania wciąż jeszcze nie miał dla niego znaczenia. Ledwie pamiętał, co tu robią. Na szczęście obgadali wszy stko wcześniej, wbili sobie do głowy , co muszą teraz zrobić, przewidując, że ich umy sły nie będą jeszcze w pełni funkcjonować. Oboje zaczęli poszukiwania wśród skał i śmieci naniesiony ch przez przy bój. Musieli to zrobić szy bko, nim dorwie ich hipotermia. Quentin zataczał się jak pijany , rozciął sobie tę dziwną, niezwy kle delikatną, żółtoróżową stopę na ostry ch skałach – tam, piórko! Białe z szary mi kropkami. Wy dłubał je z masy lepkich, śmierdzący ch morskich śmieci. Nie ma czasu na gry masy . W zasadzie nada się każde z wy jątkiem pióra pingwina. Powoli zaczął do niego docierać cel tego wszy stkiego. Czekał, koły sząc się na piętach, z rękami wetknięty mi pod pachy , żeby rozgrzać palce, coraz bardziej zawsty dzony swoją nagością, aż Plum też znalazła piórko. Potem zacisnął swoje między szczękający mi zębami i oboje
równocześnie rzucili zaklęcia. Ty m razem przemiana by ła paskudna. Zwy miotował, kiedy by ło po wszy stkim, choć oczy wiście rzy ganie nie jest takim problemem dla ptaka jak dla człowieka. By ła to czy nność szy bka, higieniczna i zupełnie normalna. Po krótkiej chwili człowieczeństwa znów by ł zwierzęciem, a mózg buntował mu się gwałtownie przed wtłoczeniem w mikroskopijną czaszkę mewy . Odzy skał orientację w sam czas, żeby zarejestrować, jak Plum zmienia się w ptaka jakieś dwadzieścia metrów od niego: jej blade ciało porosło piórami i zaczęło zapadać się w siebie. Nie miał pojęcia, w jakiego ptaka się zmieniła. Nie obchodziło go nawet to, w jakiego sam się zmienił. Wszy stko jedno, grunt, że ma pióra. Chwila kontaktu wzrokowego z żółty m, idealnie okrągły m okiem Plum, a potem oboje wzbili się do lotu. W górę i przed siebie.
Rozdział 10
Q
uentin nigdy nie sły szał, żeby ktoś jeździł do Brakebills Południowego w przerwie między
semestrami i nawet nie miał stuprocentowej pewności, czy ktoś tam jest. Mogli zastać budy nek zamknięty , Majakowski mógł sobie gdzieś wy jechać albo się ukry ć. Jeśli tak się stanie, będą musieli ruszy ć szy bko ku jednej z niemagiczny ch stacji badawczy ch na wy brzeżu; trudno im będzie wy jaśnić swoją obecność, o ile w ogóle tam dotrą. Zatoczy li koło nad budy nkiem, balansując na obolały ch skrzy dłach i szy kując się wewnętrznie na chwilę, kiedy ich błoniaste ptasie stopy zaczną się ślizgać po powierzchni twardej niewidzialnej kopuły – ale tak się nie stało. Najwy raźniej Majakowski uznał, że osiemset kilometrów antarkty cznej pustki dostatecznie chroni go przed intruzami. Wy lądowali na płaskim dachu jednej z wież i przemienili się na powrót w ludzi. Quentin uznał, że lepiej będzie, jeśli to Majakowski ich znajdzie, a nie oni Majakowskiego – nie chciał zaskoczy ć starego czarodzieja, który mógłby rzucić jakieś zabójcze zaklęcie obronne – więc hałasowali z cały ch sił, schodząc po schodach. Pierwszy postój zrobili w pralni, gdzie ubrali się w szaty Brakebills Południowego: kwestia nagości znów zaczęła wy bijać się na pierwszy plan. Cały budy nek sprawiał wrażenie wy marłego. Zupełnie jakby szukali Minotaura w labiry ncie. Quentin przesuwał bezmy ślnie ręką po ścianie – gładki kamień by ł zimny i lepki od kondensacji, efektu ubocznego zaklęć ogrzewający ch. Pachniał wilgotną piwnicą, co przy pomniało Quentinowi poprzedni poby t w ty m miejscu, kiedy uczy ł się po osiemnaście godzin dziennie, przestrzegając narzuconego przez Majakowskiego nakazu milczenia. Jednego nie musiał się obawiać, jeśli chodzi o Brakebills Południowe: nostalgii. Zresztą by ł tak głodny , że nie starczało mu miejsca na inne uczucia. Zaszli do kuchni i napchali sobie brzuchy wszy stkim, co tam znaleźli, żeby pozby ć się smaku ptasich dziobów. Quentin od początku zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli Majakowski potrafi im pomóc, nic go do takiej pomocy nie obliguje. Niewiele mieli mu do zaoferowania, prócz interesującego problemu intelektualnego, bezwsty dny ch pochlebstw, inteligentnego towarzy stwa i jak zakładał, całkowicie – CAŁKOWICIE – neutralnej obecności ładnej i niegłupiej młodej kobiety . Jednak teraz to wszy stko wy dało mu się zupełnie nieprzekonujące. Nie usły szeli kroków Majakowskiego, po prostu nagle stanął w drzwiach, cichy jak duch, zły i wy raźnie skacowany . Ewidentnie bardzo potrzebował kąpieli, zarost miał nieco bardziej siwy , brzuch nieco bardziej wy stający , a paznokcie bardziej żółte niż poprzednim razem, ale poza ty m
wy dawał się świetnie zakonserwowany . Zupełnie jakby Antarkty da zamroziła go kompletnie. Nie zabił ich, na razie. – Widziałem, jak się zbliżacie – warknął. – Wiele kilometrów stąd. Miał na sobie rozwiązany szlafrok, białą koszulę, która krzy czała o wy bielacz, oraz bardzo krótkie i bardzo nienauczy cielskie bokserki. – Profesorze Majakowski. – Quentin wstał pospiesznie. – Przepraszam, że naruszamy w ten sposób pański spokój, ale pracujemy nad interesujący m problemem magiczny m i przy da nam się pańska pomoc. Majakowski brudny m nożem nie wiadomo po czy m odkroił sobie piętkę z bochenka czerstwego chleba, posmarował ją grubo miękkim masłem i zaczął jeść na stojąco. Najwy raźniej nie zamierzał ułatwiać im sprawy , więc Quentin mówił dalej. Opowiedział o nierozerwalny ch więziach i co próbują osiągnąć, i dlaczego Majakowski, jako jedy ny wśród prakty ków sztuk niewidzialny ch, mógłby im pomóc, i jak desperacko potrzebują tej pomocy . Majakowski żuł niespiesznie chleb i patrzy ł załzawiony mi oczami w przestrzeń, mrugając bardzo szy bko. Kiedy Quentin skończy ł, przełknął głośno i westchnął, a zgarbione ramiona uniosły mu się i opadły pod szlafrokiem. Potem bez słowa wy szedł. Wrócił po chwili z kawałkiem papieru i tępy m ołówkiem. Zgarnął okruchy na podłogę i położy ł przy bory do pisania przed Quentinem. – Zapisz to – powiedział. Wskazał palcem Plum. – Ty . Zaparz kawę. Plum wy krzy wiła się za jego plecami. Quentin nieznacznie rozłoży ł ręce: jaki masz wy bór? Wy krzy wiła się i do niego. – Świetnie – powiedział. – Ty ry suj, a ja zaparzę kawę. Kiedy Plum produkowała uproszczoną wersję ich wielkiego schematu, Quentin zajął się zniszczony m ekspresem jeszcze z ery Związku Sowieckiego. Majakowski wrócił do kuchni, kiedy jedno i drugie by ło już gotowe – nie nalał sobie kawy , ty lko po prostu zabrał cały dzbanek – i znowu wy szedł. Wszy stko jedno. Quentin by ł zmęczony , nie spał od czterech dni; nie robili sobie odpoczy nków podczas lotu z wy brzeża, a wielory by tak naprawdę nie sy piają. Odszukał z pamięci drogę do skrzy dła z sy pialniami, położy ł się na pry czy w jednej z pusty ch cel i zasnął w mlecznobiały m antarkty czny m świetle. Nie miał pojęcia, jak długo spał, ale kiedy zszedł na dół do jadalni, sprawy posunęły się naprzód. Majakowski wrócił, ty m razem w okularach w grubej czarnej oprawce; siedział przy stole i tłumaczy ł coś z oży wieniem Plum, wy machując rękami. Na stole przed nimi leżał wy kres: wy glądał, jakby ktoś go co chwila składał na trzy dzieścioro dwoje, a potem znów rozkładał. Wszy stkie wolne miejsca pokry wały uwagi i obliczenia zapisane maleńkim, przy sadzisty m pismem Majakowskiego, alfabetem łacińskim i cy ry licą, a wśród nich tkwiły jakieś inne niewy raźne sy mbole.
Quentin
przy sunął
sobie
krzesło.
Ciało
Majakowskiego
wy dzielało
ostry
zapach
przy pominający ser. – To szalone, to co robicie. – Majakowski pokręcił głową, ogarnięty słowiańską melancholią, jakby zasmucała go ich niekompetencja. – Słuszne założenie, tak, w porządku. Ale pry mity wne: tu, to zupełnie niepotrzebne, całkowicie – popukał w papier – a to przestawcie, nakładają się efekty uboczne, tu i tu. Zaklęcie walczy samo ze sobą. Rozumiecie? Ale reszta nie jest taka zła. By ło lepiej, niż się Quentin spodziewał. Kiedy sły szał, jak Majakowski kry ty kuje ostro ich zawikłaną, partacką robotę, wiedział, że postąpił słusznie, przy jeżdżając do niego, bez względu na już poniesione koszty i wszelkie przy szłe, jeszcze hipotety czne. – Ale to nie. – To by ło szerokie, rezonujące, zdecy dowane rosy jskie „nie”. Wskazał wierzchem dłoni jedną z późniejszy ch faz zaklęcia, jakby nie chciał jej doty kać, bo nie zasługiwała nawet na pogardę. – To niemożliwe. Strata czasu. Potrzebujecie więcej mocy , dużo więcej. To po prostu kwestia skali. Jesteście… no nie wiem. Próbujecie się przekopać przez górę za pomocą wy kałaczki. Profesor Majakowski znów pokręcił głową. Humor psuł mu się wy raźnie. Quentin przy sunął się bliżej. – Potrzebujecie więcej mocy , dużo więcej. Widzisz? Tutaj. I tutaj. – Wskazał dwa punkty na ich wy kresie; podobnie jak wielu Rosjan opanował arkana wy ższej matematy ki, ale nie angielski akcent. – Między tu a tu. – Mówiłam! – wy krzy knęła Plum, bezsensownie podekscy towana. – Pamiętasz? W zasadzie mówiłam to samo, słowo w słowo! – Pamiętam. – Quentin popatrzy ł na wy kres. Opuszczała go pewność siebie. Nagle sam sobie wy dał się okropnie niekompetentny . – O ile więcej? – Dużo. Mnóstwo. Całe masy . Chcecie ją zerwać ty m? – Złapał palce Quentina swoją wielką dłonią i potrząsnął mu nimi przed twarzą. – Ty mi maleństwami? Strata czasu. Zajmie wam to sto lat. I trzeba będzie stu Quentinów! – Albo stu Plum – powiedziała Plum. – Pięćdziesięciu Plum – oświadczy ł Majakowski z galanterią i obdarzy ł ją szy bkim żółtawy m uśmiechem. – Ale nawet nie jesteście blisko. By najmniej. Strata czasu. – Zmiął kartkę ze schematem i cisnął nią w ścianę. Kulka spadła pod stół. Quentin miał nadzieję, że wspólnie prześledzą schemat w spokojny i cy wilizowany sposób, szukając punktów, w który ch można by łoby coś podregulować, dokonać jakiejś zmiany , ale Majakowski rozbił w proch jego nadzieje, przeprowadził go siłą, w oszałamiający m tempie, przez całą magiczną matematy kę, bezlitośnie mnożąc w pamięci liczby trzy - i czterocy frowe. Quentin ledwie za nim nadążał. Najwy raźniej Majakowski wiedział
wszy stko o nierozerwalny ch więziach. Zupełnie jakby specjalnie je studiował, spodziewając się ich przy jazdu. Rozumiał ich zaklęcie dużo lepiej niż oni sami. Quentin się zastanawiał, jak wy glądały własne prace Majakowskiego, jeśli w ogóle jakieś tworzy ł. Co rok spędzał tu samotnie sześć miesięcy . Co, u licha, robił w ty m czasie? Gdy by chciał, z takim umy słem mógł osiągnąć prakty cznie wszy stko. Ty le że trudno by ło stwierdzić, czego tak naprawdę chciał. Quentin zamknął oczy i przy łoży ł palce do skroni. Potrafił sobie zwizualizować całe zaklęcie i prześledzić tok rozumowania Majakowskiego, ty le że nie widział rozwiązania. Ale musiało jakieś by ć. Niech go szlag, jeśli wróci z pusty mi rękami. – Może mógłby m ją zmagazy nować – powiedział. – Zebrać wy starczającą ilość mocy w jakimś skończony m czasie. Skonstruować coś w rodzaju pojemnika. Mógłby m rzucić zaklęcie sto razy , zmagazy nować moc, a potem wy puścić całą naraz. – A jak ją ustabilizujesz? Jak przechowasz? Masz matry cę tego pojemnika? – Nie wiem. Nie wiem. Jakiś klejnot, moneta, coś w ty m rodzaju. Majakowski wy dał aroganckie pry chnięcie. – Zła magia. Niebezpieczna magia. – Albo mogę zebrać razem stu czarodziejów i rzucimy je równocześnie. – Wątpię, żeby ś zamierzał przedstawiać ten projekt stu czarodziejom. Słuszna uwaga. – Ma pan rację. – By łoby to bardzo ry zy kowne. – Owszem. – Nie wiem, dlaczego chcecie złamać nierozerwalną więź, ale bez względu na przy czy nę to jest nielegalne, tak my ślę. Nawet mnie nie powinniście nic mówić. Przez chwilę przy glądali się sobie nad stołem. Kamienny wy raz twarzy Majakowskiego by ł nie do odczy tania. Plum przy glądała się z niepokojem tej wy mianie spojrzeń. Jeśli blefuje, sprawdź. Jeśli nie, to co zamierzasz? – Może powinien pan nas wsy pać – powiedział Quentin obojętny m tonem. – Bo jeśli wy jdzie na jaw, że tu by liśmy , straci pan pracę. – Może powinienem. Majakowski wstał i podszedł do kuchennej szafki. Pogrzebał w niej i wy jął butelkę bez nalepki. Ciecz w środku by ła przezroczy sta. – Chcę, żeby ście się stąd wy nieśli – powiedział. – Otworzę portal. Po czy m, zamiast ich wy walić, usiadł na rogu stołu i zaczął pić. Po kilku minutach z galanterią wy ciągnął butelkę w stronę Plum.
– Napij się. Plum powąchała zawartość butelki, pociągnęła ły k, zakaszlała, wy tarła usta i podała flaszkę Quentinowi. – Napij się – powiedziała. Wódka zajeżdżała pły nem do chłodnicy . – Jezu, co to jest? – Antarkty czny Blask Księży ca. Nie by ła to szczególnie uspokajająca odpowiedź. Cóż tu mogło takiego rosnąć, co nadawało się do fermentowania? Porosty ? Quentin miał nadzieję, że to naprawdę by ły porosty , ponieważ inne możliwości wy dawały mu się jeszcze gorsze. Majakowski znów zamilkł i zdawał się nie dostrzegać ich obecności, choć Quentin zauważy ł, że nie zostawił ich również samy ch. Wy mienili z Plum speszone spojrzenia. Majakowski nie ży czy ł sobie dłużej rozmawiać o nierozerwalny ch więziach, więc spróbowali nawiązać z nim uprzejmą rozmowę na temat ży cia w Brakebills Południowy m. Okazał się uodporniony na takie zagry wki. – Jest pan spokrewniony z ty m poetą? – spy tała Plum. – Niet – odparł, po czy m dodał coś paskudnego po rosy jsku, zapewne o poetach jako takich. W końcu Quentin i Plum zajęli się porówny waniem swoich doświadczeń jako płetwali błękitny ch i plotkowaniem o stadach wielory bów, które zapamiętali. Majakowski patrzy ł w ścianę i upijał się sy stematy cznie. Przy niósł sobie bochenek ciemnego chleba i trochę pikli, ale nie jadł, ty lko co kilka minut brał chleb i wąchał, a potem odkładał. Jak długo planował to ciągnąć? No cóż, Quentin nie zamierzał mu niczego ułatwiać. Zamierzał tkwić tu ile będzie trzeba, aż do gorzkiego końca. Nie podda się, póki Majakowski go nie zmusi. Antarkty czne słońce świeciło przez okna jak lampa w pokoju przesłuchań, nieruchoma i bezlitosna. Quentin miał wrażenie, że są ostatnimi ludźmi na ziemi. Choć Majakowski otwarcie nimi pogardzał, nie potrafił się zebrać w sobie na ty le, żeby ich wy rzucić. Może czuł się bardziej samotny , niż to okazy wał? W końcu wy ciągnął szachy – jeden pionek zastępowała gałka od szafki. Najpierw rozbił w py ł Quentina, potem pobił dwukrotnie Plum, za pierwszy m razem nie bez trudności, a za drugim po trzech kwadransach, i to ty lko o włos. Quentin podejrzewał, że Plum daje mu wy gry wać. By ć może Majakowski też tak przy puszczał, bo w połowie trzeciej partii wstał gwałtownie od stołu. – Chodźcie – zażądał i wy szedł z kuchni energiczny m krokiem. – I zabierzcie butelkę. Quentin spojrzał na Plum. – Ty pierwszy – powiedziała. – Panie mają pierwszeństwo.
– To starsi mają pierwszeństwo. – Ale P jest przed Q. Zaczy nało się robić zabawnie. Para komików staty stów. Rosencrantz i Guildenstern błaznują przed ponury m Hamletem Majakowskim. Ciekawe, co go tak dręczy . Quentin znalazł szklanki – miał już dość picia z gwinta, choć bez wątpienia Antarkty czny Blask Księży ca odznaczał się silny mi właściwościami anty septy czny mi – i poszedł za profesorem. Majakowski otworzy ł drzwi, który ch Quentin nigdy wcześniej nie widział otwarty ch. Prowadziły do jego mieszkania. Starali się nie patrzeć na brudne części spodniej garderoby poniewierające się po podłodze. – Pijcie! – ry knął Majakowski, nie zwalniając kroku. – Dzięki, ale… – zaczął Quentin. – Pij! Tak ci każe twój profesor, Skraelingu! – Wie pan, technicznie rzecz ujmując, to ja też jestem teraz profesorem – powiedział Quentin. – To znaczy by łem. – Pokażę ci coś, profesorze Skraelingu. Coś, czego nie zobaczy sz nigdzie indziej. Najwy raźniej schlanie się w trupa by ło ceną za dopuszczenie do wewnętrznego sanktuarium Majakowskiego. Quentin zamierzał iść każdy m tropem, choćby nie wiadomo jak wątły m. Po podróży nadal miał miękkie kolana, ale Blask Księży ca rozpalił w nim żar, gorzki, tlący się powoli ogień podsy cany torfem. Sam Majakowski nie sprawiał wrażenia szczególnie pijanego, ty le że nastrój wahał mu się od ciężkiej depresji do euforii. Sprowadził ich po schodach dwie kondy gnacje w dół, pod skały Antarkty dy . Może by ł jakimś anty święty m Mikołajem z bieguna południowego i zamierzał im pokazać, gdzie elfy szy kują rózgi na anty -Gwiazdkę? Quentin modlił się do wszy stkich bogów, ży wy ch i martwy ch, jacy mu ty lko przy szli do głowy , żeby nie chodziło o seks. I nie chodziło. Znaleźli się w laboratorium Majakowskiego: kilka ciemny ch, kwadratowy ch, pozbawiony ch okien pomieszczeń, w każdy m zniszczone ławki i stoły , i mnóstwo maszy nerii: pionowa wy rzy narka, piła taśmowa, małe kowadło, tokarka. W przeciwieństwie do mieszkania Majakowskiego by ło tu niezwy kle czy sto i porządnie. Wy polerowane narzędzia rozłożono równiutko na szmatkach, jakby wy stawiano je na sprzedaż. Elektronarzędzia bły szczały matowy m błękitem stali. W laboratorium panowała cisza, ale nie bezruch: koły sało się wahadło, mały bączek z jakichś powodów nie przestawał się obracać, pierścienie sfery armilarnej krąży ły wokół siebie. Zatrzy mali się wszy scy troje i rozejrzeli w przy ćmiony m świetle, zapominając o wódce z porostów, czy co to tam by ło. Cisza zdawała się o poziom głębsza niż normalna cisza Antarkty dy : absolutna próżnia foniczna.
– Tu jest ślicznie – powiedziała Plum. By ła to prawda. – Pięknie. – Wiem, dlaczego to robicie – oświadczy ł Majakowski. Nie ty le by ła to odpowiedź na ich uwagi, co dalszy ciąg monologu, który najwy raźniej prowadził w my ślach. – Ty – spojrzał na Plum – ty , nie wiem. Może jesteś znudzona. A może go kochasz? – Plum wy konała zniecierpliwiony gest ręką: nie, dość, dość. – Ale ty , Quentinie, ciebie rozumiem. Jesteś taki jak ja. Masz ambicje. Chcesz by ć wielkim czarodziejem. Może Gandalfem. Merlinem. Dumbledore’em. Mówił cicho i jak na niego łagodnie. Napił się, charknął i splunął obficie w chusteczkę, po czy m schował ją do kieszeni szlafroka. Od dawna ży ł tu sam. Czy na pewno? – pomy ślał Quentin. – Czy na pewno chcę by ć wielkim czarodziejem? Czy to prawda? Może kiedy ś. Teraz chciał by ć po prostu czarodziejem, kropka. Chciał zerwać nierozerwalną więź. Chciał, żeby Alice wróciła. Ale cała prawda w ty m momencie wy dawała się dość relaty wna. Prawda najwy raźniej by ła substancją rozpuszczającą się w wódce z porostów. – Jasne – powiedział. – Czemu nie. – Ale nie będziesz wielki. Jesteś by stry , tak, masz dobrą głowę. Wy ciągnął rękę i popukał kny kciami w czoło Quentina. – Niech pan tak nie robi. Ale Majakowski nie pozwolił sobie przerwać, jak pijany drużba, który wznosi niestosowny toast na weselu. – Dobra głowa. Lepsza niż u większości. Ale jest wiele takich głów. Sto. A może ty siąc. – Na pewno ma pan rację. – Nie by ło sensu zaprzeczać. Quentin oparł się o chłodny , tłusty od smaru metal wiertarki. Wy dawał się wspaniale nieruchomy . Cóż za godny sprzy mierzeniec dla jego zataczającego się ciała. – Pięćset – powiedziała Plum wspaniałomy ślnie. Opierała się o stół. – Niech pan będzie sprawiedliwy . – Nigdy nie będziesz wielki. Nic nie wiesz o wielkości. Pokażę ci wielkość. Chcesz zobaczy ć? Zamaszy sty m gestem wskazał ciemne stoły robocze i nagle wszy stko rozbły sło i obudziło się do ży cia. Silniki zaczęły pracować, koła zaczęły się obracać, zapłonął ogień. – To jest moje muzeum. Muzeum Majakowskiego. Pokazał im, co zbudował podczas długich antarkty czny ch zim. Laboratorium Majakowskiego nie by ło po prostu cudem, to by ła cała biblioteka cudów. Katalog wy słuchany ch modlitw,
nierealny ch marzeń i święty ch graalów. Nagle Majakowski przedzierzgnął się w przewodnika. Oprowadzał ich łaskawie po swoim królestwie, od stołu do stołu: tutaj mamy perpetuum mobile, a tutaj buty siedmiomilowe. Pokazał im kroplę uniwersalnego rozpuszczalnika; ponieważ nie można jej by ło przechowy wać w żadny m pojemniku, wisiała w powietrzu, spowita magią. Pokazał im czarodziejskie fasolki i długopis, który pisał wy łącznie prawdę, i my sz, która zamiast się starzeć – młodniała. Zmienił siano w złoto, a złoto w ołów. To by ły wszy stkie baśniowe nagrody , dla który ch walczy li i umierali ry cerze oraz książęta, dla który ch księżniczki rozwiązy wały zagadki i całowały żaby . Majakowski miał rację, to by ła wielka magia, taka, która wy maga całego ży cia ciężkiej pracy i poświęceń. Później Quentin nie potrafił sobie przy pomnieć szczegółów – Blask Księży ca wy trawił je z jego komórek mózgowy ch jak przemy słowy środek do czy szczenia – ale zapamiętał pianolę, która grała zaimprowizowane melodie dostosowane do nastroju słuchającego, nigdy nie powtarzając jednej dwa razy i opty malizując muzy kę w zależności od reakcji słuchacza. Po kilku minutach melodia stawała się tak idealna, że aż sprawiała ból – musiał poprosić Majakowskiego, żeby ją wy łączy ł, inaczej wy buchłby płaczem. Później za nic nie by ł w stanie jej zanucić. – To, Quentinie, to jest wielkość. To są rzeczy , który ch nigdy nie osiągniesz. Nigdy nie zrozumiesz. Miał rację. Nawet mając do dy spozy cji moc uzy skaną po śmierci ojca, nigdy nie będzie grał w tej samej lidze co Majakowski. Mógł się do tego przy znać, nic go to nie kosztowało. Chciał ty lko, żeby Majakowski im pomógł. Ale Plum zmarszczy ła brwi. – No ale w takim razie dlaczego pan tu mieszka? – spy tała. – Na Antarkty dzie? Skoro jest pan takim wielkim czarodziejem? Nie łapię. To znaczy , proszę spojrzeć na to wszy stko. Mógłby pan by ć sławny . – Mógłby m – odparł gorzko Majakowski. Zniknął dumny przewodnik. – Ale dlaczego? Dlaczego miałoby mnie obchodzić, czy ludzie znają moje nazwisko? Ludzie nie zasługują na Majakowskiego! – Czy li lubi pan tu przeby wać? W samotności? Nie rozumiem. – Dlaczego miałby m nie lubić? – Wy sunął dolną wargę. Wy raźnie nie chciał by ć przedmiotem psy choanalizy . – Tutaj mam wszy stko. Tam nie ma dla mnie nic. Tu mogę pracować. – Ale ona ma rację, to bez sensu – wtrącił się Quentin. – Zapewne rozwiązał pan problemy , nad który mi ludzkość od wieków łamie sobie głowę. Musi pan wrócić i o ty m opowiedzieć. – Nic nie muszę! – wrzasnął Majakowski, po czy m dodał spokojniej: – Wy starczy . Nigdy nie wrócę. Skończy łem z ty m.
Nawet dy sponując ty lko zwy czajny m, średnio by stry m umy słem, Quentin zaczy nał rozumieć. Wiedział o Majakowskim parę rzeczy : że miał romans ze studentką, Emily Greenstreet, i że ten romans zakończy ł się katastrofą, po której musiał uciekać do Brakebills Południowego. On sam też wiedział, jak to jest ukry wać się przed światem. Też to kiedy ś robił. By ł w takim szoku i depresji po ty m, co się stało z Alice, że wy cofał się ze świata magii i przy siągł sobie, że już nigdy nie rzuci żadnego zaklęcia. Bo jeśli nigdy więcej niczego nie zary zy kuje – dowodził – nigdy też niczego nie straci. Nigdy więcej nikogo nie skrzy wdzi. Ale ta faza nie trwała długo. Nie wy starczało mu takie ży cie. Brak ry zy ka oznaczał, że nigdy niczego nie zy ska, nie zrobi, nie zmieni. Okazało się, że samo ży cie to ry zy ko. Dlatego wrócił do Fillory z Eliotem, Janet i Julią, kiedy po niego przy szli. Znów zary zy kował i wy grał, a potem przegrał, i to bolało, ale nie żałował, niczego nie żałował. – Jest pan w błędzie – powiedział. – Świetnie, jest pan geniuszem, ale w tej kwestii pan się my li. Może pan wrócić. Nie będzie tak źle, jak pan sądzi. – Nie mów mi, co mogę! Nie mów mi, kim jestem! Jak będziesz potrafił zrobić to wszy stko, mały człowieczku, wtedy będziesz mógł mnie osądzać! – Nie osądzam pana. Mówię ty lko… – Nie… nie jesteś taką znowu zagadką. – Majakowski dźgnął Quentina w pierś suchy m paluchem. – My ślisz, że cię nie znam? Wy walili cię z tamtego miejsca, z innego świata, prawda? I wróciłeś do Brakebills. Ale tam też cię nie chcą! I też cię wy walili! Jezu, musiał wiedzieć o Fillory , a przy najmniej o Ni Tu Ni Tam! – No owszem – odparł Quentin. – Ale może pan zauważy ł, że nie zamknąłem się z tego powodu w zamku z lodu. – Nie! Nie! Teraz chcesz zostać kry minalistą! Ale nawet to to dla ciebie za wiele! Musiałeś przy biec po pomoc do tatusia! – Mój ojciec nie ży je. – Quentin postanowił podjąć walkę. – Może i jestem drugoligowy m czarodziejem, ale przy najmniej nie jestem zdziwaczały m pustelnikiem, który wrzeszczy na wszy stkich. Ży ję na świecie i próbuję coś osiągnąć. I powiem panu coś jeszcze. My ślę, że pan wie, jak zerwać nierozerwalną więź. Tak naprawdę – o mój Boże, może naprawdę by ł geniuszem? – tak naprawdę to my ślę, że sam pan jest nią związany . To ona pana tu trzy ma, prawda? Powiedział to dlatego, że Majakowski by ł bardzo dobrze przy gotowany na ich wizy tę. Za dobrze, nawet jak na jego standardy . To by ł daleki strzał, ale Majakowski drgnął lekko i Quentin zrozumiał, że trafił. – Niech mi pan powie, jak ją zerwać – nacierał. – Musiał pan rozwiązać to równanie, nawet jeśli boi się pan zrobić z niego uży tek. Niech mi pan powie jak. Niech pan dla odmiany komuś
pomoże! Musiał poruszy ć jakąś czułą strunę w sercu profesora, ponieważ coś zimnego mignęło w jego oczach i bez ostrzeżenia strzelił Quentina w twarz. Quentin zdąży ł zapomnieć, jak lubił to robić. Zapiekło jak cholera, ale nie aż tak bardzo, jakby zapiekło, gdy by nie wy pił ty le wódki z porostów. Zadzwoniło mu w uszach, lecz twarz miał już i tak w dwóch trzecich znieczuloną. By ł na ty le pijany , że zrobił coś, co zawsze chciał zrobić, to znaczy oddał Majakowskiemu. Poczuł się, jakby walnął krokody la. To przez ten jego ostry zarost. Na twarzy Majakowskiego pojawił się żółty jak siarka, szeroki uśmiech. – Właśnie! Jeszcze raz! – krzy knął. Quentin poprawił. Bez żadnego ostrzeżenia Majakowski chwy cił go w mocny niedźwiedzi uścisk. Trudno by ło nadążać za zmianami jego nastrojów, ale Quentin dał się porwać chwili. No bo czemu nie? Nad ramieniem Majakowskiego zobaczy ł Plum, która przy patry wała im się szeroko otwarty mi oczami – wy glądała, jakby próbowała się teleportować z laboratorium samą siłą woli. Ale pieprzy ć to, dlaczego dwóch facetów nie miałoby się obejmować w piwnicy w samy m środku Antarkty dy ? Poklepał Majakowskiego wolną ręką po plecach. Biedny pojebaniec. Ojciec Quentina nie ży ł, więc kogo miał ściskać? Tak musi się czuć ktoś, kto ma rodzinę, pomy ślał. Zapewne tak ludzie ściskają swoich rodziców. Dobry stary Majakowski. W sumie wcale się tak bardzo od siebie nie różnili. – Jestem martwy m człowiekiem, Quentinie. To jest mój grób. Pochowam siebie tutaj. – To śmieszne – stwierdził Quentin. – I głupie. Możesz zerwać więź. Możesz wrócić w każdej chwili. Wracaj z nami! Majakowski odsunął się od niego. Trzy mał Quentina na odległość ramienia. – Zachowaj sobie swój gówniany świat, sły szy sz? Zachowaj sobie! Ja zostanę tutaj. Jestem skończony ! Poklepał Quentina po policzku. – Dla mnie to koniec. Jesteś żałosny m przeciętniakiem, ale jesteś odważny . Nie skończy sz jak Majakowski. Dla ciebie to nigdy nie będzie koniec. Wy ciągnął butelkę. Chry ste, pomy ślał Quentin. Sądził, że wreszcie ją skończy li, a ty mczasem by ła prawie pełna. Majakowski musiał uzupełniać pły n za pomocą magii. Nie pamiętał wiele z tego, co zdarzy ło się potem. Miał niejasne wspomnienia Majakowskiego, który śpiewał i śmiał się, i płakał, pomieszane z omamami wy wołany mi wódką z porostów. W końcu padł i nigdy nie udało mu się oddzielić faktów od halucy nacji. W ty ch snach – lub na jawie – siedzieli z Majakowskim na podłodze w laboratorium i znów pili z gwinta, a Majakowski opowiadał im o swoim poby cie w Ni Tu Ni Tam, kiedy bogowie powrócili i próbowali odebrać
magię. O ty m, jak walczy ł z wielkimi niebieskimi bogami, dosiadając na oklep ogromnego białego smoka z jeziora Wostok. I jak za pomocą bły skawicy , którą wy puścił z palców, rozwalił szklany klosz nad Ni Tu Ni Tam. *** Następnego ranka Quentin obudził się we własny m łóżku. Nie w Brakebills Południowy m, ty lko we własny m łóżku w Marriotcie na lotnisku Newark. Nie miał pojęcia, jak się tu znalazł. Widać Majakowski musiał odesłać ich jednak przez portal, tak samo jak po wy ścigu na biegun południowy odesłał Quentina z powrotem do Brakebills. Jezu. Quentin wzdry gnął się na samą my śl o Majakowskim otwierający m portal w takim stanie upojenia alkoholowego. Wódka z porostów i magiczny portal to nie jest idealne połączenie. Kiedy usiadł, naty chmiast pożałował, że jednak nie zginął w tragiczny m wy padku teleportacy jny m. Każdy kac wy daje się najgorszy w ży ciu, ale ten to by ła prawdziwa katastrofa. Jeden na milion. Miał wrażenie, że jest jak morela w suszarni, że odessano z jego ciała całą wodę, po czy m zastąpiono ją jadem wy jątkowo wściekłej żmii. Powoli i ostrożnie podniósł się na czworaki i wbił twarz w poduszkę, korząc się przed ty m wściekły m bogiem, który mu to zrobił. Może gdzieś w jego ciele pozostało choć trochę nieskażonej krwi, która spły nie w tej pozy cji do jego obolałego mózgu? Wy czuł coś pod poduszką, coś twardego, okrągłego i chłodnego w doty ku. Prezent od wróżki zębuszki. Wy jął to coś i obejrzał. Miał rację, to by ł prezent. Moneta, bły szcząca i złota, wielkości srebrnego dolara, ale nieco grubsza. A raczej trzy takie monety . Obrócił jedną w palcach. Lśniła, jakby padały na nią promienie słoneczne, choć zasłony w oknie by ły zaciągnięte. Od razu wiedział, co to jest. Uśmiechnął się, a wy schnięta skóra na jego wargach naty chmiast popękała. Majakowski jednak to zrobił, dokładnie tak, jak proponował Quentin: zmagazy nował moc w ty ch monetach, moc potrzebną do zerwania więzi. Pewnie je przy gotował, żeby zerwać własną więź, ale nigdy się na to nie odważy ł. Niech Bóg błogosławi temu staremu draniowi. Wprawdzie ojciec Quentina nie miał żadnej mocy , ale Majakowski ją miał, co więcej, miał odwagę przekazać ją dalej. Profesor my lił się w ocenie siebie: ostatecznie okazało się, że jest odważny m człowiekiem. Klęcząc na łóżku i czując, jak ból głowy stopniowo znika, Quentin wziął monetę w dwa palce i sprawił, że zniknęła – prosta sztuczka, iluzja sceniczna – a potem znów ją sprowadził na miejsce. Miał wrażenie, że dostał prezent, na który czekał przez całe ży cie. Nie zmarnuje go. Wszy stko się uda, zerwą więź i ukradną teczkę, a potem zacznie wszy stko od początku. Rozpocznie swoje prawdziwe zadanie. Po raz pierwszy , odkąd opuścił Brakebills, ży cie znów zaczęło nabierać sensu. Moneta by ła zupełnie nowa, świeżo wy bita i miała ostre brzegi. Po jednej stronie widniała
podobizna dzikiej gęsi w locie, po drugiej twarz młodej kobiety przedstawionej z profilu. Nawet po takim czasie naty chmiast ją rozpoznał: to by ła Emily Greenstreet.
Rozdział 11 – Rany – odezwał się Josh. – Nie wierzę, że świat się skończy . – Przestań to powtarzać – zażądała Janet. – Spokój na sali – rozkazał Eliot, nie po raz pierwszy zresztą. Poppy nic nie powiedziała. My ślała, wy krzy wiwszy usta w jedną stronę. Siedzieli w kwadratowej komnacie w obracającej się powoli wieży zamku Białoszczy tego, gdzie królowe i królowie spoty kali się codziennie o piątej po południu. Płonące resztki zachodu słońca tliły się za oknem za plecami Poppy , które aktualnie wy chodziło na zachód. – Wszy stko po prostu nie może się skończy ć – oświadczy ła wreszcie. – A jednak. – To by ła Janet. – Mam wrażenie, jakby m dopiero co się tu dostała. Bo naprawdę dopiero co się tu dostałam! Czy mamy jakieś dowody na to, że się kończy ? To znaczy oprócz twierdzenia Embera? – Kotku, to jest nasz bóg – powiedział Josh. – On to zapewne wie. – Nie jest wszechwiedzący . – Skąd wiesz? – Ponieważ gdy by by ł wszechwiedzący , nie by łby taką cipą – stwierdziła Janet. Janet nigdy nie wahała się opowiedzieć równocześnie po obu stronach sporu. – Założę się, że świat się kończy z powodu takich herezji – mruknął Josh. – Wasze ziemskie, wy zute z szacunku poczucie humoru skazuje nas wszy stkich na zagładę. – Poppy ma trochę racji – zauważy ł Eliot. – Nie zapominaj, że kiedy poznaliśmy Embera, by ł więźniem. Martin Chatwin zamknął go w grobowcu Embera. – Więc nie jest wszechmogący , co nie wy klucza jednak, że może by ć wszechwiedzący – nie ustępował Josh. – Wszy stko jedno. I tak nigdy nie mówi nam wszy stkiego, co wie. – Eliot poprawił koronę, która zjechała mu na ucho. – Póki nie jest za późno. Nie zdziwiłby m się, gdy by tak samo by ło i teraz. Na razie Ember powiedział ty lko, że jeśli wszy stko będzie nadal szło ty m samy m kursem, świat się skończy . Nie wy klucza to możliwości ocalenia Fillory . Niekoniecznie wy klucza. Zaczekał, aż ktoś mu przerwie, ale wszy scy milczeli. – Chodzi mi o to, że może my , jako królowie i królowe, mogliby śmy je ocalić. – Jasne – powiedziała Janet. – Zrobimy z tego całe przedstawienie! Na przy kład w tej starej stodole! – Mówię zupełnie poważnie.
– Wiem. A ja się wy śmiewam z twojej powagi, żeby ci pokazać, jaka jest śmieszna. – Słuchaj, Ember jest bogiem, ale jest bogiem ty lko w Fillory – zdenerwował się Eliot. – Ma swoje ograniczenia. Nie wie wszy stkiego o cały m wszechświecie. My ślę, że powinniśmy sami się rozejrzeć, sprawdzić, czy czegoś nie przeoczy ł. Sprawdzić, jak daleko sięga nasza królewska władza. Może uda nam się rzucić okiem na tę apokalipsę, nim się zacznie? Może zdołamy ją zatrzy mać na przełęczy . Jego słowa przy jęli milczeniem. Usiłowali na gwałt wy my ślić przy czy nę, dla której to, co zaproponował Eliot, mogłoby się okazać prawdopodobne i osiągalne. – Tak, nie, oczy wiście – powiedział wreszcie Josh. – To znaczy mamy polec w walce, czy tak? – Tak! – Lojalna Poppy pokiwała energicznie spiczasty m podbródkiem. – To co? – spy tała Janet. – Po prostu ruszy my na rubieże z misją i będziemy szukać przy gód? Czy co tam się trafi? – Właśnie – powiedział Eliot. – Właśnie tak zrobimy . Przez chwilę rozważała jego słowa, wy dy mając usta. – No dobrze. Ale ty m razem ja też jadę. Bo ostatnio zostawiliście mnie, żeby m niańczy ła królestwo, a sami zniknęliście na półtora roku. Kiedy wy ruszamy ? – Zaraz. – A jeśli nie możemy ? – spy tała Poppy . – A jeśli nie możemy tego odwrócić? Janet wzruszy ła ramionami. – To wrócimy do domu. To znaczy do tego drugiego domu. Poprzedniego. – Do tego właśnie służy Ni Tu Ni Tam – dodał Josh. – Słuchajcie. – Eliot się pochy lił i przy brał wy raz twarzy Najwy ższego Króla. I zaczął przemawiać tonem Najwy ższego Króla. W takich chwilach usiłował wy glądać jak Elrond, pan na Rivendell z Władcy pierścieni, i we własnej opinii nie odbiegał tak znów daleko od ory ginału. Popatrzy ł im w oczy , po kolei. – Wiem, że nie mówię teraz w waszy m imieniu, ale jeśli Ember ma rację, jeśli Fillory naprawdę się skończy , ja tu zostanę i zobaczę ten koniec. To tutaj stałem się ty m, kim jestem, kim miałem by ć. Jestem ty m, kim jestem, w Fillory , więc jeśli Fillory umrze, umrę razem z nim. – Przy jrzał się swoim królewskim paznokciom. – My ślę, że dokonałem tego wy boru już dawno temu. Nie oczekuję od was, by ście go dokonali razem ze mną, ale chcę, żeby ście wiedzieli, że dla mnie nie ma powrotu. Półksięży c wschodził dziś wcześniej niż zwy kle, dokładnie naprzeciwko zachodu słońca. Jego blady róg wy stawał już zza Końca Świata. Eliot mógł sobie wy obrazić ten Koniec Świata, ponieważ by ł tam osobiście. Mur z cegieł i wąska szara plaża, i pojedy ncze drzwi prowadzące na Drugą Stronę Świata. Wieża zamku by ła na ty le wy soka, że czasami, w pogodne dni, można by ło sobie wmawiać, że się go widzi.
Josh przechy lił na bok głowę, skrzy wił się i przy jrzał mu się jedny m okiem. Potem z wahaniem wy celował w niego jeden palec. – Pierdol się. Eliot uśmiechnął się ty m swoim krzy wy m uśmiechem i napięcie opadło. – Słuchajcie, jest do bani, ale zostaniemy jak długo się da, a potem odejdziemy – powiedział. – Wrócimy na Ziemię i upijemy się porządnie dla odmiany . I sprawdzimy , co porabia Quentin. – O Boże – jęknęła Janet. – Chy ba wolałaby m umrzeć. Wszy scy się roześmieli, z wy jątkiem Poppy , która nadal pogrążona by ła w my ślach. – Chciałaby m ty lko… Urwała i odetchnęła drżąco, usiłując się uspokoić. Prawie jej się udało. Josh wziął ją pod stołem za rękę. – O co chodzi, kotku? – O to, że jak to wszy stko się skończy , dziecko nigdy nie zobaczy Fillory ! Wiem, że to głupie, ale chciałam, żeby dziecko urodziło się tutaj. Chciałam, żeby to wszy stko zobaczy ło. Chciałam, żeby śmy mieli małego księcia albo małą księżniczkę! – I będziemy mieli, kotku – zapewnił ją Josh. – Bez względu na to, co się stanie. Będziemy parą królewską na wy gnaniu. To też się liczy . – Nieprawda – powiedziała Janet. – Wcale się nie liczy . *** W końcu wy ruszy li ty lko we dwoje, Janet i Eliot, z tego prostego powodu, że Josh wciąż nie nauczy ł się jeździć na koniu, nawet na takim mówiący m, który mógł go instruować, co ma robić. Poza ty m Poppy chciała zostać, ponieważ by ła w ciąży , a Josh nie mógł zostawić jej samej. Więc pojechali ty lko we dwójkę. By ła to zupełnie inna wy prawa niż ta przeciwko Lorianom, a nawet niż te, kiedy udawali się na łowy . Panował większy spokój. I bardziej grobowy nastrój. Ruszy li wkrótce po wschodzie słońca. Przejechali pod mały m kamienny m łukiem na ty łach zamku i skierowali się wąskim szlakiem przy pominający m bardziej ścieżkę dla kóz niż prawdziwą drogę. Wiódł szczy tem klifów nad zatoką. Żadny ch fanfar, żadnego konfetti, żadny ch lojalny ch poddany ch. By li sami. – W którą stronę? – spy tała Janet. Eliot wskazał na północ. Bez żadnego szczególnego powodu, po prostu należało okazy wać zdecy dowanie w takich sy tuacjach. Trawa by ła jeszcze mokra od rosy , a różowe słońce wisiało nisko nad Zatoką Białoszczy tą. Eliot czuł się bardzo mały , a Fillory przeciwnie, wy dawało mu się bardzo duże i bardzo dzikie. Minęło trochę czasu, odkąd ostatni raz czuł się w ten sposób. To by ła poważna misja, może
ostatnia, a ich czy ny naprawdę miały znaczenie. Zdawał sobie sprawę, że się męczy ł, nim znalazł Fillory : pił za dużo, znajdował spry tne sposoby , żeby dowalać ludziom, i nigdy nie okazy wał żadny ch uczuć, które nie by ły by podszy te ironią albo wy woły wane farmaceuty kami. Zmienił się w Fillory i my śl o powrocie, o przemianie z powrotem w tamtą osobę, szczerze go przerażała. Nie umrze razem z Fillory , nie mówił wtedy poważnie, ale jeśli Fillory umrze, coś umrze i w nim, coś małego, ale kluczowego. Na pewno jednak nie będzie tęsknił za ty m niekończący m się latem. Miało w sobie wprawdzie pewien dziki majestat, ale w ty m momencie Eliot marzy ł o przerwie w upałach. Gorący poranny wietrzy k przemy kał wśród drzew, gęsty i silny jak nurt rzeki. Poruszał liśćmi, które zaczy nały już żółknąć z powodu suszy . Drzewa pewnie wiedzą, co nadchodzi, pomy ślał. Gdy by Julia tu by ła, mogłaby je zapy tać. Miasto Białoszczy te miało skromne rozmiary , dlatego nie zajęło im wiele czasu dotarcie na przedmieścia. Otaczał je mur o nierównej wy sokości, zbudowany z różny ch materiałów, prawdziwego patchworku budulca, od cegieł i kamienia po drewno i ubitą ziemię. Mur by wał niszczony , odbudowy wany i podpierany , żeby się nie rozpadł, w miarę jak miasto rosło lub kurczy ło się w różny ch okresach. Za murem ciągnęły się pola. Rolnicy brodzili po ramiona w złocisty m zbożu, dźwigając na plecach wielkie kosze, zupełnie jak na obrazach Bruegla. Kiedy Eliot i Janet ich mijali, zapadała cisza; większość przy klękała na jedno kolano albo kłaniała się nisko. Eliot i Janet kiwali im głowami. Eliot już dawno odkry ł, że lepiej jest przy jmować takie hołdy – jeśli jest się królem, skromność i umniejszanie własnej wartości ty lko wprawia poddany ch w konfuzję. Pół godziny później dotarli do Puszczy Królowy ch, rosnącej na północ od miasta. Zatrzy mali się tuż przed linią drzew. Na skraju lasu nie by ło krzaków – granica między polami a puszczą by ła wy raźnie zaznaczona. Eliot miał idioty czne uczucie, że właśnie oficjalnie wchodzą na bal. Dobry wieczór, mój stary druhu. Zatańczy my ? – Jedź przodem – zażądała Janet. – Och, odpieprz się. Jeśli by ło się w towarzy stwie królowej, to ona musiała wjechać pierwsza do Puszczy Królowy ch, taka by ła zasada. Drzewa – wielkie, rosochate dęby o ciemnej korze pokry tej sękami, które zawsze tworzy ły coś w rodzaju twarzy , ale nigdy nie do końca – rozstąpiły się przed nimi jak dekoracje na scenie. Janet pogoniła swojego konia. – Masz jakieś pojęcie, dokąd jedziemy ? – spy tała, nie oglądając się na Eliota. – Rozmawialiśmy o ty m. To tak nie działa. Nie będziemy się zastanawiać nad celem, ty lko po prostu będziemy jechać.
– Nie mogę się nie zastanawiać nad celem. – Więc staraj się nie zastanawiać nadmiernie. – Nie mogę się powstrzy mać – parsknęła Janet. – Zresztą wszy stko jedno. Ty możesz nie my śleć za nas oboje. Wjechali w półmrok puszczy . Dźwięczny stukot kopy t koni nabrał bardziej basowy ch tonów, kiedy opuścili brukowaną drogę i ruszy li ubity m traktem. – A jeśli nic się nie zdarzy ? – spy tała Janet. – Na pewno nic się nie zdarzy . Przy najmniej z początku. Musimy by ć cierpliwi. To część misji. – No cóż, w takim razie uprzedzam cię, że będę to robić przez ty dzień – oświadczy ła Janet. – Przez siedem dni. – Wiem, ile dni ma ty dzień. – Ja my ślę tak – ciągnęła. – Nasza misja to misja diagnosty czna, jakby śmy mierzy li puls Fillory . Py tamy : działasz dalej, ty cudowna magiczna kraino? Ześlesz nam jakąś przy godę, żeby śmy się dowiedzieli, co ci się dzieje i jak cię naprawić? Jeśli tak, świetnie. Ale jeśli za ty dzień nadal gówno będziemy wiedzieli, ogłaszam czas zgonu Fillory . – Ty dzień to trochę za krótko, żeby zdecy dować o losie całego świata – zauważy ł Eliot. – Słuchaj, Eliot, kocham cię jak brata, którego nigdy nie miałam i nigdy nie chciałam mieć, ale tak się składa, że dla mnie ty dzień to cholernie długo. Po ty godniu oboje będziemy mieli strasznie, ale to strasznie dość. Droga wiła się przez puszczę i zakręcała, i zataczała kręgi, zapewne poprowadzona przez zbiorowy umy sł drzew pod wpły wem impulsu. Mogli pojechać na skróty , ale woleli dać się prowadzić. By ło dziwnie cicho: drzewa w Puszczy Królowy ch miały zwy czaj eliminowania niechcianej fauny – zrzucały na nią ciężkie gałęzie albo dusiły ją korzeniami – więc pozostało ty lko kilka jeleni i co bardziej dekoracy jny ch ptaków. Ziemię porastało grube futro paproci, na które od czasu do czasu padały plamy słońca przez szczeliny w koronach drzew. Nigdzie nie by ło widać przewrócony ch pni: Puszcza Królowy ch grzebała swoich zmarły ch. Drzewa rozstępowały się przed nimi – Eliot by ł zdania, że wy gląda to dość eroty cznie, zupełnie jakby rozkładały się przed nimi niekończące się pary nóg, zapraszając ich dalej i dalej, w coraz bardziej inty mne miejsca. Od czasu do czasu ścieżka się rozwidlała; Eliot skręcał raz w jedną stronę, raz w drugą, bez żadnego konkretnego powodu, ale zawsze bez wahania. Niczy m magik wy ciągający gołębia z ukry tej kieszeni, puszcza nagle wy prowadziła ich na okrągłą polanę, na której środku rosło pojedy ncze, ogromne zegarowe drzewo, to samo, przy który m znaleźli Jasnowidzącego Zająca i gdzie umarł Jolly by . Drzewo miało bliznę w miejscu, gdzie kiedy ś znajdował się jego zegar, jak oślepiony cy klop, ale przy najmniej nie waliło już
gałęziami. Małe drzewko, z którego Eliot zabrał zegar i dał potem w prezencie Quentinowi, uschło. Zrobiło mu się go żal, ale nie aż tak bardzo, żeby żałował, że to zrobił. Uważał, że warto by ło dla samej świadomości, że Quentin ma ten zegarek przy sobie, gdziekolwiek teraz jest. Postanowili spędzić tu noc. Jeśli historia fakty cznie jest nauczy cielką, to by ło właściwe miejsce na czekanie na coś fantasty cznego i złowieszczego. Janet odwróciła się w siodle. – Upoluję coś na kolację. – Zapakowali nam przecież kolację na zamku – zauważy ł Eliot. – Zjadłam ją na lunch. Z powagą wy ciągnęła jeden z toporków, które nosiła skrzy żowane na plecach, i odjechała truchtem między drzewa. Eliot nigdy nie widział, jak włada ty mi toporkami, ale trzy mała je bardzo fachowo, więc pewnie wiedziała, co się z nimi robi. – Hm – powiedział do siebie. Kiedy został tu sam, bez królowej, zrobiło się trochę strasznie. W trawie rosły dzikie kwiaty ; zawsze zamierzał nadać nazwy filloriańskim kwiatom, ale nigdy jakoś się do tego nie zabrał, a teraz zapewne nie będzie miał na to czasu. Już za późno na takie rzeczy . Ze wszy stkich stron dobiegały go dziwne trzaski i szelesty . Przy każdy m podskakiwał ze strachu, póki się nie zorientował, że drzewa na skraju polany uprzejmie zrzucają suche gałęzie na ognisko. Musiały się pogodzić z moją obecnością, pomy ślał. By ło to dziwnie wzruszające. Z torby przy siodle wy jął namiot, płaską paczkę z płótna, i cisnął go na miękką trawę. Namiot szy bciutko sam się rozłoży ł w zapadający m zmroku, wy dając przy ty m dźwięk, z jakim żagiel wy dy ma się na wietrze. Nazajutrz rano nad łąką wisiała mgiełka, jakby przed chwilą umilkła silna armatnia kanonada, pozostawiając w powietrzu chmury białego dy mu. Jechali bez żadny ch przy gód przez cały dzień – dwa z głowy , jeszcze pięć, powiedziała Janet – a o zachodzie słońca dotarli na skraj py sznie zielonej Puszczy Królowy ch i wjechali w labiry nt szary ch jodeł noszący nazwę Czerwiowego Lasu. Trzeciego dnia przeby li bród na Spalonej Rzece, co nigdy nie by ło miły m doświadczeniem, choć rzadko by wało naprawdę niebezpieczne. Jej czarne wody , nie wiedzieć czemu, niosły wielkie ilości popiołu, a nimfa, która w niej mieszkała, miała postać lśniącego czarnego żuka – przerażające stworzenie o srebrzy sty ch oczach wy pły wało nocami na rzekę i wy dawało przeraźliwe wrzaski. Eliot zaproponował, żeby z nią porozmawiać, ale Janet aż się wzdry gnęła. – To będzie ostatnia deska ratunku – powiedziała. – No wiesz, szóstego dnia. – Jak sobie chcesz. To nie koniec świata. – Wiesz co? Ty lko raz wolno ci zażartować w ten sposób, więc mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś.
Eliot wolałby jechać na zachód, w stronę jezior nazy wany ch Łzami Umbera, albo może do Barion, ładnego, otoczonego murem miasta na wzgórzu, gdzie produkowano niezwy kle przejrzy stą wódkę z jakichś miejscowy ch zbóż. Miał tam luksusowy królewski dom, w który m bardzo rzadko by wał. Ale Janet chciała się skierować na północ. – Świetnie, ty lko że tam jest to okropne Północne Bagno – protestował Eliot. – Na północ od tego miejsca, stąd nazwa. – Dlatego właśnie chcę jechać na północ. Na to bagno. Mam pewne przeczucia w kwestii bagien. – A ja nie. Nienawidzę tego miejsca. – Rany , a ja my ślałam, że to ty jesteś ty m główny m poszukiwaczem przy gód. Świetnie, no to spotkamy się w Barion. – Ale ja nie chcę jechać sam do Barion! – Musisz tak marudzić? Jak nie chcesz jechać sam, to jedź ze mną na bagno, a potem razem pojedziemy do Barion. – A jeśli zginę na Północny m Bagnie? Ludzie tam giną, wiesz. – To wtedy sama pojadę do Barion. Lubię podróżować sama. Jeśli zginiesz, to czy mogę sobie wziąć twój dom w mieście? Eliot nie odpowiedział. W głębi duszy , i bardzo wbrew sobie, rozumiał, że Janet ma jakieś przeczucia co do bagien, a czegoś takiego nie można ignorować. Nie w kontekście misji i szukania przy gód. Będą musieli tam jechać. – Świetnie – powiedział. – Sprawdzałem ty lko twoją determinację. I tak się składa, że zdałaś, jedziemy zatem na bagno. Północne Bagno w gruncie rzeczy nie leżało tak znowu strasznie na północy . Późny m popołudniem ziemia zaczęła się robić podmokła, a wieczorem rozbili obóz już na skraju bagna. Następny dzień wstał szary i rześki. Jechali wśród pałek wodny ch, wy sokiej trawy i zimny ch kałuż wody , aż konie odmówiły dalszy ch usług. Koń Janet by ł mówiący m zwierzęciem. Grzecznie wy jaśnił, że mówi w imieniu obu wierzchowców, swoim i towarzy sza. Są zgodni co do tego, że w takie miejsca nie należy wjeżdżać, kiedy się ma kopy ta i skłonności do łamania nóg. Eliot łaskawie zgodził się z nim i dalej poszli pieszo. W powietrzu pachniało ciepły m błotem i zgnilizną. Okrążali wielkie, porośnięte sitowiem zbiorniki wody albo pokony wali je w bród, jeśli musieli. Wielkie Północne Bagno by ło wy marłe i ciche. Powinno tu by ć pełno żab, owadów i ptactwa wodnego, ale najwy raźniej nic tu nie ży ło. Ty lko cała masa roślin i śmierdzący ch mikrobów. W miarę jak zagłębiali się w podmokły teren, zaczęli natrafiać na płaskie połacie błota i wody , od czasu do czasu poprzety kane kępami upartej trawy . Beznadziejnie zabłocili sobie buty .
Stopniowo, acz nieubłaganie stosunek ilości stałego gruntu do wody przesuwał się na korzy ść wody . Bagno zaczy nało się już robić nie do przeby cia, kiedy natrafili na wąską kładkę – okazało się, że Janet cały czas jej szukała, nic mu o ty m nie powiedziawszy . By ły to dwie cienkie i zniszczone szare deski przerzucone nad kałużami błota, a miejscami uniesione pół metra nad ziemię na podporach, groblach lub pniakach drzew. Eliot przez chwilę czy ścił buty z błota, choć w zasadzie by ł pewien, że nie uda się ich uratować, po czy m ruszy li dalej. Kładka nie miała poręczy , więc musieli balansować na ty ch deskach jak cholerni akrobaci. Eliot próbował sobie przy pomnieć, czy ruchome piaski to coś, co istnieje naprawdę, czy zwy czajny mit. – Zastanawiam się, co się dzieje z ptakami – powiedział, żeby zająć czy mś umy sł. – Widziałem dotąd, no nie wiem, ze dwa. A powinno ich tu by ć pełno. – Niemal zaczy nam żałować, że Julii tu nie ma – stwierdziła Janet. – Miała dobre relacje z ptakami. – Hm, naprawdę? Żałujesz, że jej tu nie ma? – Oczy wiście. Zawsze lubiłam Julię. – Nie okazy wałaś tego zby t często – stwierdził Eliot. – Gdy by ś naprawdę kumał Julię, wiedziałby ś, że nie lubiła nadmiernie wy lewny ch ludzi. Eliot zamilkł, przeprowadzając w my ślach wsteczną ewaluację liczny ch interakcji między Janet a Julią, który ch by ł świadkiem. Ich kroki stukały głucho po deskach. – Niesamowite, że to badziewie jeszcze stoi – mruknęła Janet. – Ciekawe, kto naprawia te dechy . – Skąd w ogóle o nich wiedziałaś? – Kiedy ś tu by łam, jak wy pły nęliście sobie na morze. Pomy ślałam, że ktoś powinien zbadać to Bagno. Wy gląda dziwnie i interesująco. Natknęłam się tu na parę straszny ch gówien, więc nie wchodziłam zby t daleko, ale poznałam też kilka dziwaczny ch i interesujący ch stworzeń. Eliot zadawał sobie py tanie, zresztą nie po raz pierwszy , co dokładnie robiła Janet, kiedy oni wy pły nęli sobie na błękitny ocean. Znał oczy wiście wersję oficjalną, to znaczy , że rządziła krajem i wy konała w ty m względzie kawał świetnej roboty . Ale od czasu do czasu mówiła coś, co kazało mu się zastanawiać, czy to na pewno cała historia. – Żałujesz czasami, że z nią nie poszedłeś? To znaczy z Julią? Na Drugą Stronę, czy jak to tam się nazy wa. – Niekiedy o ty m my ślę – przy znał się Eliot. – Ale nie. Nie mogłem tam pójść. Jestem królem i traktuję poważnie to stanowisko. – Przez chwilę chwiał się niepewnie na desce. – Chociaż żałuję, że nie wiem, jak tam jest. – Zapewne nie ma tam ty le błota. Chcesz wiedzieć, co jest zabawne?
– Co jest zabawne? – Wiem, jak się czuje Poppy . W kwestii dziecka. Ja też chcę, żeby ten malec zobaczy ł Fillory . Chcę, żeby rządził, kiedy odejdziemy . Akurat w ty m momencie Eliot by ł bardziej zajęty perspekty wą własnej bliskiej śmierci z rąk lub inny ch kończy n tego okropnego bagna i istot, które w nim ży ły . Podejrzewał, że gdy by w nim utonął, jego zwłoki zostały by idealnie zakonserwowane na potrzeby przy szły ch pokoleń, jak te mumie, które wy ciągali z bagien w Irlandii. By łoby w ty m pewne dostojeństwo. Ale zapewne zostanie zjedzony , nim do tego dojdzie, a potem świat i tak się skończy . Cóż. – A tak przy okazji, to się dzieje z ptakami – stwierdziła Janet i pokazała palcem. Nie miała problemów z utrzy maniem równowagi; nawet nie patrzy ła pod nogi, kiedy szła. W pewnej odległości od kładki, jakieś dziesięć metrów nad sitowiem i pałkami, unosiło się coś różowawego i półprzejrzy stego. Wy glądało jak meduza i miało długie różowe macki, które zwisały bezwładnie. Widok by ł niewy mownie złowieszczy : dziwaczny powietrzny pasoży t. W jednej z macek trzepotał się umierający wróbel, przy lepił się do niej jak mucha do lepu. – Rany – powiedział Eliot. – Nie doty kaj tego, trucizna jest naprawdę silna. Zatrzy muje akcję serca. – Nie zamierzałem tego doty kać. Jak takie coś lata? Na helu, wodorze czy na gorący m powietrzu? – Na niczy m takim. Zwy czajna magia. Musieli się zbliżać do centrum bagna, ponieważ rozlewiska robiły się większe, głębsze, mroczniejsze i bardziej nieruchome i łączy ły się ze sobą coraz bardziej, aż w końcu bagno zaczęło balansować na skraju przemiany w zwy kłe jezioro. Wokół nich podniosła się gęsta mgła. Gdzieniegdzie nad powierzchnię wody wy chy lał się kwiat lotosu, różowo-biała bulwa wielkości piłki na grubej zielonej łody dze. Dziwne, że coś tak pięknego i nieskalanego mogło wy rastać z takiego bagna: idealnie czy sta rzecz wy desty lowana z brudu. Eliot usiłował nie my śleć o ty m czy mś, co zauważy ł, kiedy przelaty wali ostatnio nad ty m miejscem, ale nie bardzo mu się to udawało. Miał nadzieję, że ukry ło się gdzieś głęboko pod wodą, choć niestety wszy stko wskazy wało na to, że akurat tam, dokąd zmierzali. Kładka biegła teraz nad bagnem na wy sokich rachity czny ch podporach. Przy pominała wąski pomost i prowadziła prosto na środek jeziora. Brzegi zniknęły we mgle. Eliot czuł się zdezorientowany , opuszczony przez bogów. Gdy by wszy stko działało tak jak powinno, już by śmy się czegoś dowiedzieli, pomy ślał. Albo coś zobaczy li, albo poczuli. A ty mczasem by li nigdzie: przed sobą nie mieli nic, za sobą tak samo, zawiśli w powietrzu, na martwy m drewnie, nad czarną taflą martwej wody . – Jak daleko jesteśmy od…
– Tak daleko. Kładka skończy ła się nagle. Gdy by Janet nie chwy ciła go za ramię, zrobiłby o jeden krok za dużo. Rozchwiana drabina prowadziła w dół, na wy padek gdy by opanowała ich przemożna potrzeba rekreacy jnej kąpieli w jeziorze. – Mam py tanie do starego przy jaciela – wy jaśniła Janet. – Hej! – wrzasnęła w stronę tafli wody . – Hej! Nie odpowiedziało nawet echo. Janet się rozejrzała. – Trzeba by ło zabrać jakiś kamień, wrzuciliby śmy go do wody . Hej! Czekali. Coś miotnęło się z chlupotem w ciszy , żaba albo ry ba, ale Eliot nie obrócił się dość szy bko, żeby zobaczy ć co to. Kiedy odwrócił się z powrotem, woda przed nimi by najmniej nie by ła już nieruchoma. W ich stronę w absolutnej ciszy sunęła szeroka gładka fala dziobowa. Eliot odruchowo stanął na palcach, kiedy ich mijała, mocząc podpory . Potem na powierzchnię wy chy nęła ogromna, pożebrowana i pokry ta brodawkami skorupa, szeroka na jakieś piętnaście metrów. Wy nurzała się jak łódź podwodna. To by ł żółw, żółw jaszczurowaty , sądząc z dzioba zagiętego jak u sokoła. A właściwie nie żółw, ty lko lewiatan. Chry ste. Nic dziwnego, że na bagnie nic nie ży ło. Meduza zeżarła wszy stkie ptaki, a to coś zapewne tak bardzo zepsuło wodę, że żaden organizm posiadający więcej niż jedną komórkę nie miał szansy przetrwać. Wokół stworzenia wy pły wały wielkie bąble metanu, uwolnione z mułu, w który m zapewne tkwiło dotąd zakopane. Smród by ł nie do opisania. Chociaż właściwie nie, nie by ł nie do opisania. Śmierdziało gównem. – Kto wzy wa księcia Błota? Żółw mówił powoli, a głos miał schry pnięty , jak u starego nałogowego palacza. Głowa, masy wna, tępo zakończona i trochę śmieszna, wy glądała jak gadający kciuk. Świńskie oczka kry ły się głęboko w zrogowaciałej skórze, przez co stwór sprawiał wrażenie wkurzonego. Eliot postanowił uznać, że jest wkurzony , póki nie okaże się coś innego. – Och – powiedział żółw. – To ty . – Tak, to ja. Fu, śmierdzisz. – To smród ży cia. – Smród pierdów. Mam py tanie. – A masz coś dla mnie? Nie jadam py tań, a łowy nie by ły udane. Jego pomarszczona szy ja by ła tej samej grubości co głowa. – Och, nie wiem. – Czasami Eliot się zastanawiał, czy Janet nie jest jednak socjopatką, przy najmniej trochę. Jak inaczej mogłaby w takiej sy tuacji wy glądać na znudzoną? By ł jednak pewien, że ona ma uczucia, ty lko trzy ma je w inny ch miejscach niż większość ludzi. – Mamy
dwa konie. Odpowiedz na moje py tanie, to pogadamy . Eliot zachował pokerowy wy raz twarzy . Janet musiała blefować. Niemożliwe, żeby chciała oddać temu czemuś ich konie. – Jestem Eliot, Najwy ższy Król Fillory – oświadczy ł. – I to jest jego zadupie – wy jaśniła żółwiowi Janet. – Jestem księciem… – Tak, wiemy , księciem Błota. Ale błoto należy do Eliota, a ty jesteś ty lko duży m żółwiem. – Wasze królestwo może by ć wielkie, ale nie sięga daleko w głąb, w przeciwieństwie do mojego. Poruszy ł powoli głową z boku na bok, przy glądając im się najpierw jedny m zamglony m okiem, a potem drugim. Meduza przepły nęła w powietrzu, muskając czoło żółwia bezwładny mi mackami, ale lewiatan chy ba tego nie zauważy ł. – Ember twierdzi, że Fillory umiera – powiedział Eliot. – A ty jak my ślisz? To prawda? – Śmierć. Ży cie. Ry ba umiera. Miliard roztoczy zjada ją i ży je. Na bagnie to bez różnicy . – Owszem, jest różnica. Dla ry by – stwierdziła Janet. – Jesteś gówniany m filozofem, więc nawet nie próbuj. Czy Fillory umiera? Gdy by żółw miał ramiona, zapewne by nimi wzruszy ł. – W takim razie tak, Fillory umiera. Daj mi te konie. – Zaraz, mówisz poważnie? – Janet wy glądała, jakby dopiero w tej chwili zaczęła w to wierzy ć. – Naprawdę się kończy ? A możemy temu zapobiec? – Nie. – My nie – powiedział Eliot cierpliwie. – Ale może ktoś inny mógłby . – Trudno mi powiedzieć. Spy taj królowej. – To ja jestem królową – wy tknęła mu Janet. – Główną królową, jeśli o to chodzi. Jestem główną królową i py tam o to ciebie. – Chodzi mi o królową krasnoludów. Tę z Zegarowy ch Pustkowi. A teraz dawaj konie albo zostaw mnie w spokoju. Zaczął się powoli zanurzać, wciągając głowę w skorupę i ledwie mącąc powierzchnię czarnej wody . – Nie znam żadnej królowej krasnoludów – parsknęła Janet. – Znasz jakąś, Eliot? – Kurczę, nie. Ponieważ nie ma krasnoludów rodzaju żeńskiego. Nie istnieją. – Ona nie istnieje – zwróciła się Janet do żółwia. – Musisz się bardziej postarać. – Słuchaj uważnie – warknął żółw i jego głowa wy strzeliła na całą długość szy i. Eliot ledwie mógł uwierzy ć, że coś tak wielkiego mogło się poruszać tak szy bko. Zupełnie jakby jechała na nich wielka ciężarówka. Kiedy żółw otworzy ł py sk, żeby złapać ich oboje, Eliot
zareagował naty chmiast – przy kucnął i zakry ł twarz rękami. Tkwiąc w tej relaty wnie bezpiecznej pozy cji, poczuł, że powietrze wokół niego robi się chłodniejsze, i usły szał trzask, który w pierwszej chwili wziął za dźwięk kruszenia desek kładki. Ale koniec jeszcze nie nastąpił. – Jak śmiesz! – wrzasnęła Janet tak głośno, że aż deski zawibrowały pod jego stopami. Spojrzał na nią. Uniosła się w powietrze na jakieś pół metra, a jej szaty miały obwódki ze szronu. Emanował z niej chłód; jej skóra parowała, jakby ją pokry wał suchy lód. Ręce rozłoży ła szeroko, a w każdej trzy mała krótki toporek. Dopiero teraz Eliot zauważy ł, że ostrza toporków są z lodu. Żółw zamarł w połowie ataku. Janet zdołała zmrozić wodę w bagnie jak okiem sięgnąć. Powierzchnia lodu by ła nierówna i popękana z powodu fal, w który ch utknął żółw. Usiłował się wy dostać, rzucając głową na boki. – Jezu – powiedział Eliot. Podniósł się z kucek. – Ładna robota. – Jak śmiesz! – wrzasnęła znów władczo Janet. – Ciesz się, że ży jesz, książe Gówna. Żółw sprawiał wrażenie nie ty le zaskoczonego, co wściekłego. – Dorwę cię – wy sy czał i dalej próbował się wy dostać. Lód trzeszczał i jęczał, i zaczął się kruszy ć. Janet wzmocniła go, choć Eliot nie zarejestrował w jaki sposób. Bagno zamarzło jeszcze bardziej. – Wy mrożę ci oczy , a potem je stłukę! – wy sy czała do żółwia. – Rozbiję ci skorupę i wy wlokę flaki! Jezu, gdzie ona się tego nauczy ła? Żółw szarpnął się raz jeszcze, a potem zamarł, jak wielki statek uwięziony w arkty czny m lodzie. Patrzy ł na nich z furią, w oczach miał mord. Janet opadła z powrotem na deski kładki. – Pieprzę cię – oświadczy ła. – Lepiej uważaj. Następny m razem po prostu cię zabiję. Splunęła – jej ślina zamarzła w powietrzu i potoczy ła się po lodzie – po czy m odwróciła się i odeszła. Żeby zrobić jej przejście, Eliot o mały włos nie zleciał z kładki. Za nic nie chciał dotknąć ty ch jej toporków. Czuł, że też powinien coś powiedzieć, nim odejdzie, więc powiedział. – Kutas – oświadczy ł. – Nędzny robak – odwzajemnił się żółw ochry ple. Jego oddech zmieniał się w parę. – Jeszcze zobaczy cie. Tam na samy m dole też są żółwie. – Tak, jasne. Już to sły szałem – odparł Eliot i potruchtał za Janet. Zostawiała ślady ze szronu na deskach.
Rozdział 12
D
opiero dwie godziny później, kiedy wrócili do koni i ruszy li na południowy zachód,
zmierzając ku błogosławionemu lądowi stałemu oraz, Bogu niech będą dzięki, Barion i jego alkoholowemu balsamowi, Janet odchrząknęła. – Więc pewnie się zastanawiasz, jakim cudem zdołałam się nagle zamienić w taką nieziemską lodową boginię z magiczny mi toporkami – zagaiła. Istotnie, Eliot się nad ty m zastanawiał, ale chciał się przekonać, jak długo Janet zdoła wy trzy mać bez wspominania o ty m fakcie. Nie chodziło o to, że nie by ł ciekaw, oboje wiedzieli, że by ł. To gra, w którą zawsze grali: ignoruj słonia w pokoju. Ale oczy wiście oboje zdawali sobie sprawę, że w końcu się podda. – Z czy m? – spy tał obojętnie. – A! Jasne. Tak sądzę. – Prawy toporek nazwałam Smutek – wy jaśniła. – A wiesz, jak nazwałam lewy ? – Radość? – Smutek. Nie rozróżniam, który jest który . – Hmmm. Mmmm-hm. Przez następne pięć minut jechali obok siebie w milczeniu – oboje by li wy trawny mi graczami. Eliot wciąż oglądał się przez ramię – czuł paranoiczny strach, że różowa meduza rzuci się na niego od ty łu i oblepi go mackami, a kiedy serce już mu stanie, zapewne wciągnie go w siebie i wszy scy będą mogli zobaczy ć przez jej półprzezroczy stą powłokę, jak go trawi. Odbędzie się to bardzo publicznie. Choć z drugiej strony , jakie to miało znaczenie, skoro świat się kończy ł? Jednak miało, wiedział doskonale, że miało. Wszy stko nadal miało znaczenie, i w dodatku większe niż wcześniej. Postanowił uznać swoją porażkę. – No dobrze, więc jakim cudem zdołałaś i tak dalej, i tak dalej? – Tak się cieszę, że spy tałeś! Pamiętasz, jak wy braliście się wszy scy na morze i zostawiliście mnie na straży Fillory na ile to? Półtora roku? – I ocaliliśmy magię, a przy okazji cały świat? Owszem, pamiętam. – No więc to by ła świetna zabawa, te rządy . Nie masz pojęcia, jaka to frajda podejmować wszy stkie decy zje i wprowadzać długofalowe reformy . Ale kiedy po jakimś miesiącu zaczęło się robić nudno, zaczęłam się rozglądać za nowy m projektem. Znasz tę pusty nię na południe od Fillory , za Górami Miedziany mi?
– Znam. – Zaanektowałam ją. – Chwila, chwila. – Eliot ściągnął wodze i oboje się zatrzy mali. – Chcesz powiedzieć, że najechałaś pusty nię? – Nie najechałam, ty lko zaanektowałam. Przy pomniałam sobie, że w książkach inne krainy ciągle zagrażały Fillory i tak dalej, więc pomy ślałam, że warto rzecz załatwić. Trochę ekspansjonizmu nie zaszkodzi. Uderzenie wy przedzające. Mamy w końcu magię i te popaprane potwory . Same olbrzy my to w zasadzie ekwiwalent arsenału jądrowego. Och, i jeszcze mamy własnego boga, który jest prawdziwy . Więc to prakty cznie moralny imperaty w. Boskie przeznaczenie. Eliot szturchnął konia piętami. Kochał Janet, ale czasami by ła po prostu nieprawdopodobna. Odczekał jego zdaniem stosowną chwilę. – Nie sądź, że skoro milczę, nie odczuwam szoku i żalu – oznajmił. – Bo odczuwam. Właśnie dlatego milczę. – Skoro nie chciałeś, żeby m najechała pusty nię, nie powinieneś by ł mnie zostawiać samej, zabrać się i pojechać ratować świat – stwierdziła Janet. – Inicjaty wa by ła bardzo popularna wśród ludu. Poddani by li zachwy ceni. Armię miałam pod ręką, a drobna szlachta aż wy łaziła ze skóry , żeby wspiąć się wy żej w hierarchii. No wiesz, dostać nowe ty tuły i posiadłości, i co tam jeszcze. Musisz zwracać uwagę na takie rzeczy , bo źle się to dla ciebie kończy , jak z Fenwickami. Eliot parsknął. – No właśnie – stwierdziła Janet. – Nie rozumiesz polity ki. – To polity ka nie rozumie mnie! – Ale pomy śl ty lko o tamtejszy ch bogactwach naturalny ch. W Fillory bogactwa naturalne są ty le warte co gówno. – Zechciej nie obrażać bogactw naturalny ch Najwy ższego Króla. – Są gówno warte, możesz mi wierzy ć. Więc wzięłam jeden pułk i kilka mówiący ch słoni i tę wojowniczkę ninja Aral – no wiesz którą, tę, którą Bimbo pokonał podczas turnieju, ty lko proszę cię, nie każ mi zaczy nać wy kładu o tej parodii sprawiedliwości – i przekroczy liśmy Góry Miedziane. A tak przy okazji, widziałeś je kiedy ś? Są niesamowite. Prakty cznie całe zrobione z miedzi, z przepiękny m zielony m nalotem. Wiesz, jak się nazy wa ten nalot? Śniedź. Aral mi powiedziała. Okazuje się, że jest mistrzy nią w scrabble. – To nie są pułki, ty lko bry gady , tak je tu nazy wamy . – Nigdy tak do końca nie by łam pewna, czy Góry Miedziane są nasze, wiesz? Z map to jasno nie wy nika. – Jakie to podobne do Janet, udawać, że go nie sły szy . – Więc teraz należą do nas na pewno, ponieważ zaanektowałam je po drodze na pusty nię. Zajęło mi to raptem dwa dni. Jeden
słoń spadł z urwiska, miedzianego urwiska, a mnie omal nie pękło serce. Słoń i grawitacja to nie jest dobre połączenie. Ale wiesz co? Inne słonie naty chmiast zeszły na dół, odszukały to, co z niego zostało, i stanęły w kręgu. Nie widziałam, co robiły , ale kiedy skończy ły – a zajęło im to cały dzień – ten, który spadł, znowu by ł na chodzie. Wskrzesiły go. Nigdy jeszcze nie widziałam czegoś takiego. Słonie, one znają się na rzeczy . Nie wiem, dlaczego to my nimi rządzimy . To one powinny rządzić nami. – Właśnie popełniasz zdradę – stwierdził Eliot lekko. – Choć oczy wiście to prawda. I jak by ło na tej pusty ni? – Na pusty ni? Ta pusty nia to najpiękniejsza rzecz, jaką w ży ciu widziałam. Spędziwszy wiele czasu w towarzy stwie Janet, Eliot zdąży ł przy wy knąć do jej nagły ch przejść od ironii do agresji albo prawdziwy ch i nieudawany ch ludzkich emocji. – Musisz tam pojechać, Eliocie. Jedź w zimie. Wędrująca Pusty nia jest jak ocean, ty lko z piasku. Wiem, że to banał, ale ona naprawdę jest jak ocean. Wy dmy pły ną jak wielkie fale na otwarty m morzu. Powoli, ale widać ten ruch. Przez cały dzień siedzieliśmy na stokach Gór Miedziany ch i patrzy liśmy , jak się przetaczają i rozbijają o podnóża gór, w całkowitej ciszy , jak olbrzy mie fale przy boju. – I wtedy – wtrącił się Eliot – uświadomiwszy sobie, że zamierzasz najechać przepiękną, ale poza ty m bezuży teczną i całkowicie niewinną pusty nię, pojęłaś swoje takty czne i ety czne pomy łki i zawróciłaś… – Nic podobnego. Wcale nie zawróciłam. Dopiero wtedy zrozumiałam, po co tam przy szłam. Odesłałam natomiast słonie. Słonie. Boże, nie wiem, o czy m my ślałam, zabierając w góry stado słoni! Chy ba o Hannibalu. By ły miłe, ale to nie jest miejsce odpowiednie dla nich. Więc powiedziałam im, że mogą sobie iść paść się w Południowy ch Sadach. Wy raźnie uznały to za odpowiednią rekompensatę. Odesłałam też pułk. Czy bry gadę, wszy stko jedno. To by li dobrzy ludzie, bardzo dzielni, i nie chcieli odejść, ale rozkazałam im, więc musieli. Chy ba mieli nadzieję, że dojdzie do walki, ty lko że nie by ło z kim walczy ć. Kiedy odeszli, poszłam sama na pusty nię. – Po cholerę zrobiłaś coś takiego? – spy tał Eliot. Krajobraz stopniowo się zmieniał, jakby otrząsał się ze złego snu. Zniknęły bagienne łąki. Janet jednak my ślami by ła daleko stąd i widziała przed oczami zupełnie inny krajobraz. – No wiesz, nie sądzę, żeby m potrafiła ci to wy jaśnić. Pusty nia jest czy sta. Nagle cała ta tutejsza zieleń wy dała mi się niepotrzebną komplikacją, taka mokra i nieporządna. Pusty nia by ła szczera i prawdziwa: ty lko suchy piasek i gładkie półksięży ce wy dm na tle pustego nieba. Zupełnie jakby m przez całe ży cie nurzała się w błocie i nagle znalazła drogę wy jścia. Chy ba zaczy nałam decy dować o swoim ży ciu, ale wcale tak tego nie odbierałam. Czułam się tam bezpieczna.
Bezpieczniejsza niż gdziekolwiek indziej. Nie musiałam już niczego udawać, mogłam po prostu by ć. – Westchnęła sfrustrowana. – Wiem, gadam bez sensu. Znasz mnie, nie jestem uduchowiona. Po prostu tam czułam, że mogę oddy chać. – Nie no, rozumiem. Mów dalej. Przez długi czas Eliot sądził, że Janet bez przerwy czuje się osądzana przez inny ch – jeśli jego teoria by ła prawdziwa, świat musiał jej się wy dawać dość potworny m miejscem. Nic dziwnego, że podobało jej się samej na pusty ni. – Tamtej nocy – ciągnęła – zdarzy ła się niesamowita rzecz: gwiazdy zeszły z nieba. Nie przy wy kły do widoku ludzi, więc się mnie nie bały . Zachowy wały się jak oswojone ptaki: otoczy ły mnie, unosiły się parę metrów nad ziemią, wszy stkie wielkości mniej więcej piłeczki tenisowej. By ły kolczaste i dość ciepłe i popiskiwały . No wiesz, jak piszczące zabawki, jak się na nie nastąpi – westchnęła znowu. – Wiem, że to brzmi dziwnie, nawet jak na standardy Fillory . Czasami się zastanawiam, czy mi się to nie śniło. Wędrowałam przez trzy dni, aż skończy ły mi się zapasy , ale nie przy szło mi do głowy , żeby wracać. Kierowałam się na południe. Wy dmy robiły się tam wielkie, no wiesz, na środku pusty ni, wy sokie jak wzgórza. Ze szczy tu można by ło zobaczy ć hory zont, ale nie kres pusty ni. Niewy kluczone, że ciągnie się w nieskończoność. Pewnie się domy ślasz, co by ło dalej. Zemdlałam z głodu i wy czerpania i obudziłam się w łodzi piaskowej jakiegoś faceta, który pły wał po pusty ni. – Naprawdę? – zdziwił się Eliot. – Sądziłem, że zadziałał twój insty nkt samozachowawczy , uświadomiłaś sobie, że umrzesz, i wróciłaś tą samą drogą, którą przy szłaś. Albo że ten słoń, który spadł z urwiska i zmartwy chwstał, przy galopował majestaty cznie wśród wy dm i cię uratował. Może z Aral na grzbiecie. Oczekiwałem, że taki będzie zaskakujący zwrot akcji. – Akurat nie. Obudziłam się w łodzi jakiegoś faceta. Niezby t imponującej łodzi: kawałek pokładu z prześcieradłem na kiju zamiast masztu. Powiedziałaby m, że to by ł raczej surfer niż żeglarz. Siedział na pokładzie po turecku, jedną ręką trzy mał rumpel, a drugą prześcieradło. Mówię ci, przedramiona miał jak kręgle. I całe to ustrojstwo leciało nad piaskiem w niewiary godny m przechy le. Nie odzy wał się i by ł cholernie przy stojny , no wiesz, wy soki, smukły , wielki nos, brązowa skóra. Zawiózł mnie do siebie do domu, czy li na wielką skałę sterczącą z piasku. Na szczy cie miała ogromny krater pełen czarnej ziemi, w której rosły różne gówna. Całe plemię mieszkało tam w mały ch celach wy drążony ch w skale, dookoła tego krateru. – A skąd mieli wodę? – spy tał Eliot. – Też się nad ty m zastanawiałam. Ale dojdę do tego w swoim czasie. To by li twardzi goście. Ten, co mnie uratował, to by ł ich wódz, nazy wali go Naczelny m. Próbowałam mu wy jaśnić, że zostali najechani, to znaczy , że ja ich najechałam i że ta pusty nia to teraz część Fillory . Właściwie to chciałam odpuścić, skoro uratował mi ży cie i tak dalej, ale daj spokój, w końcu
inwazja to inwazja. Albo aneksja. W każdy m razie uznałam, że najlepiej będzie powiedzieć im wprost, że mogą się teraz cieszy ć wszy stkimi przy wilejami półautonomicznej quasi-narodowej prowincji w granicach imperium Fillory . Ale Naczelny nie chciał o ty m sły szeć! By ł bardzo stanowczy . Powiedział, że nigdy nawet nie sły szał o Fillory . Wkurzy ł mnie, ale zrobił na mnie wrażenie, więc zostałam. Podobało mi się tam. Jak na grupę ludzi, którzy nie mają żadny ch wrogów, opracowali sobie cholernie groźną broń z takiego paskudnego czarnego metalu. Wszy scy ją nosili. By ła lekka i mocna, a kiedy nią w coś uderzy li, krzesała niebieskie iskry . Bardzo to by ło tajemnicze, nie mogłam rozgry źć, skąd brali ten metal. Naczelny miał włócznię, całą czarną. Walnął mi wielką przemowę o ty m, jaka to jest świetna. Że została wy kuta na pusty ni, zabiła boga, no wiesz, takie tam. Powiedział, że to punkt skupienia magii, wzmacnia dy scy plinę plemienia, ale nigdy nie widziałam, żeby jej do tego uży wał. Postanowiłam, że ich sobie pozy skam. Rozumiesz, że ich oczaruję. Zaczęłam im we wszy stkim pomagać, starałam się wy czuć ry tm plemienia. Nie uwierzy łby ś, królowa Fillory na czworakach zbierała pasternak i jadła te obrzy dliwe pędraki, które przesiewali z piasku. Wmawiałam sobie, że to homary , ale to by ły pędraki. I wiesz co? Nawet mi to nie przeszkadzało. Nie robiłam się wściekła. Wątpię, czy kiedy kolwiek czułam się mniej wściekła niż tam. I przespałam się z Naczelny m. Nie kochałam go, ale bardzo go polubiłam i kochałam jego świat. Chciałam należeć do tego miejsca, a to by ł nieskomplikowany facet. Seks by ł niezwy kły , jakby m szła do łóżka z pusty nią. Po jakichś trzech miesiącach… – Zaraz – powiedział Eliot. – Siedziałaś tam trzy miesiące? A co się działo w Fillory ? – W Fillory wszy stko działo się zgodnie z protokołem. A jak sądzisz, co się miało dziać? Sam regulowałeś ten kraj, więc wiesz, że sam się rządzi. Na litość boską, udało mi się przecież wmówić ty m ludziom, że sły szę ich my śli! Bali się nawet sikać pod pry sznicem. Wiedziałam, że nie są w stanie nic wy kombinować. W każdy m razie po mniej więcej trzech miesiącach Naczelny powiedział mi, że jeśli mam zostać dłużej, to muszę przejść przez ichniejszą inicjację. To by ła duża sprawa, mogła się zakończy ć śmiercią, co roku mieli ze dwa zgony . Ale mnie to nie obeszło. Nie chciałam wy jeżdżać, a poza ty m Naczelny powiedział, że po inicjacji dostaje się taką broń z czarnego metalu. Ty lko mi nie mów, że nie potrafię iść na całość. – Nigdy nie śmiałby m tak twierdzić – zapewnił ją Eliot z namaszczeniem. – To mi wy gląda na mocną rzecz, Janet. – Wiem, a jeszcze nawet nie usły szałeś tej mocniejszej części. Żeby ci o ty m opowiedzieć, muszę złamać świętą przy sięgę, ale do diabła z przy sięgami. By ło tak: Naczelny zabrał mnie z powrotem na pusty nię, uklękliśmy tam oboje, a on wziął garść piachu i powiedział mi, że to, czego szukam, jest właśnie tutaj. Pomy ślałam, że ocipiał, ale posłusznie spojrzałam na ten cholerny piasek. I po chwili zauważy łam, że są w nim takie bły szczące ziarenka. Czarne. Bardzo
niewiele. I wtedy pojęłam, że to by ł ten czarny metal, z którego produkowali broń. Wszędzie wokół nas, w piasku. Jedno ziarno na ty siąc, powiedział Naczelny . Dał mi płócienny worek i powiedział, że muszę siedzieć sama na pusty ni, aż napełnię cały worek ziarenkami metalu. Ja na to, jak bardzo mam go napełnić? Żeby się wy sy py wało? Czy wy starczy , powiedzmy , rozsądna ilość? A on, że będę wiedziała, kiedy przestać, bo jak worek będzie odpowiednio pełny , zjawi się coś, co nazwał Piecem, i zmieni zebraną rudę w czy sty metal oraz wy kuje dla mnie broń. – Naprawdę? – powiedział Eliot. – Jak miło. – No wiem, wiem, zby t piękne, żeby mogło by ć prawdziwe. Pewnie uznasz, że to powinno wzbudzić moje podejrzenia. Ale ja strasznie chciałam dostać taką broń, po prostu musiałam ją dostać. Więc zostałam na pusty ni. Brałam garść piachu w rękę, wy dłuby wałam czarne drobiny i zdmuchiwałam je z dłoni do worka. Żadnej magii, ty lko ja i worek. Po kilku godzinach oczy miałam czerwone jak królik i łzy mi ciekły po policzkach. Na drugi dzień miałam halucy nacje. Worek się napełniał, czuło się już jego ciężar w rękach, ale mówię ci, to by ł wy ścig, co najpierw: skończę czy oszaleję. Koszmar, jak zawsze przy takich próbach. Obsikałam się. Prakty cznie oślepłam. W pewnej chwili nawet zwy miotowałam. To by ło naprawdę, naprawdę nieprzy jemne, ale równocześnie czułam, jak ta próba mnie odmienia, rozumiesz? Jakby sama pusty nia wy kuwała coś ze mnie, wy tapiała ze mnie słabość i nieczy stości i pozostawiała ty lko to, co twarde i prawdziwe. Miałam czas na przemy ślenia, kiedy zbierałam te drobinki. – Janet. – Eliot nie bardzo wiedział, co jej odpowiedzieć. Nigdy nie sły szał, żeby tak otwarcie mówiła o swoich uczuciach. Cokolwiek tam zaszło, coś się w niej naprawdę zmieniło. Nie zauważy ł tego aż do tej chwili. – Janet, jak mogłaś zrobić sobie coś takiego? – Nie wiem. Po prostu wiedziałam, że muszę. Zbierałam te ziarenka i zbierałam, i zbierałam. Ręce mi się trzęsły jak głupie. Kiedy trzeciego dnia słońce zaczęło zachodzić, poczułam, że koniec już blisko. To nie by ł jakiś duży worek, raczej woreczek, i wy glądał już na dość pełny . Gdy by ktoś poprosił cię o worek rudy , to nie miałby ś się czego wsty dzić. Możliwe, że jeśli w środku znajdzie się choć jedno ziarenko piasku, Piec nie przy będzie. Nie wiem, czy w to wierzy łam czy nie, ale ciągle potrząsałam workiem i gmerałam w nim, żeby sprawdzić, czy żadne się nie dostało. Naprawdę kochałam ten worek czarnego metalu. By ł chłodny i tłusty w doty ku, i taki ciężki. I miał szczególny zapach. By łam z niego dumna. Nie mogłam się doczekać, żeby zobaczy ć, jaka z tego wy jdzie broń. Wiedziałam, że będzie ona niezłomny m wy razem mojej nieugiętej woli. Będzie ty m, na co czekałam całe ży cie. Chy ba się trochę rozkleiłam, bo wróciło do mnie masę rzeczy , o który ch od dawna nie chciałam my śleć. Na przy kład to, jak Alice zjawiła się w Brakebills. Przedzierała się przez las, chociaż wcale nie wiedziała, czy ją wpuszczą. My ślałam o ty m, jaka by łam dla niej podła, nim umarła, czy co tam się z nią stało. My ślałam o Julii, która czekała bezskutecznie, aż Brakebills ją wezwie. My ślałam o tobie, co do ciebie
czułam i jakie to by ło złe. My ślałam o ty m, jak daleko zaszedłeś. Naprawdę się pozbierałeś, kiedy tu przy by łeś, a ja to szanuję. Chy ba nigdy ci tego nie powiedziałam. Chociaż inni to zrobili. – Dziękuję. – Istotnie nie mówiła. Miło z jej strony , że robi to teraz. – I przy pomniałam sobie, jak chodziłam do szkoły z internatem. Nigdy nie my ślę o moim dzieciństwie, nigdy przenigdy , ale tej nocy wszy stko do mnie wróciło. Wiesz, że rodzice wy słali mnie do szkoły z internatem, jak miałam osiem lat? Teraz uważam, że to by ło za wcześnie, ale wtedy sądziłam, że to normalne. Szkoły chy ba nie przy jmują teraz uczniów w ty m wieku. To by ł trudny rok dla mojej rodziny : mój młodszy brat umarł, nagła śmierć łóżeczkowa, i tak mi się zdaje, że rodzice na jakiś czas o mnie zapomnieli. No wiesz, bo by li w żałobie i tak dalej. Po prostu uznali, że sama sobie poradzę. I chy ba sobie poradziłam. Ale by ł to dość paskudny rok. – Dlaczego nigdy mi o ty m nie opowiadałaś? – Och, nie wiem. Chy ba nigdy nie dopuszczałam do siebie my śli, jak bardzo mnie to bolało. Ale czwartej nocy na pusty ni tak jakby m wy rzuciła z siebie to doświadczenie, czekając, aż zjawi się ten cholerny Piec. Dosłownie cofnęłam się do czasów, kiedy miałam osiem lat. W czerwcu skończy ł się rok szkolny i wszy scy wracali do domu. Ostatniego dnia szkoły zrobiło się zamieszanie. Tata my ślał, że wy słał po mnie samochód, ale jego asy stentka zapomniała albo kierowca się nie zjawił czy coś tam, w każdy m razie nikt po mnie nie przy jechał. Siedziałam przez cały dzień w holu na walizce, a rodzice odbierali inne dzieciaki, jedno po drugim. Czy tałam raz za razem taką dużą książkę dla dzieci i czekałam, aż przy jadą i po mnie, ty lko że nikt nie przy jechał. To by ło jeszcze przed erą komórek i szkoła nie mogła namierzy ć moich rodziców. Wszy scy ty lko szeptali za moimi plecami. Żałowali mnie, ale czułam, że chcą się mnie pozby ć, żeby też wrócić do domu. Do tej pory pamiętam widok z tego holu: przeszklone drzwi, a za nimi palmy , promienie zachodzącego słońca na zniszczony m linoleum, zapach politury na drewniany ch ławkach. Nigdy tego nie zapomnę. Siedziałam tak, patrzy łam i my ślałam: przy jedzie na pewno, jak cień padnie na tamten róg ławki, ale on nie przy jeżdżał, więc wy bierałam następne miejsce. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że stanowię ty lko niewielką część świata rodziców. By li dla mnie wszy stkim, ale ja nie by łam wszy stkim dla nich. Zjadłam kolację z personelem szkoły , chociaż zwy kły m uczniom nigdy na to nie pozwalali. Zamówili jedzenie z Popey es. Czułam się taka wy jątkowa. Eliot pożałował, że nie może cofnąć się w czasie i zabrać tej małej Janet do domu. No ale nie mógł. – Potem, po kolacji, wreszcie zjawił się mój tata. Wszedł przez drzwi, pchnął je szty wną ręką, nie zwalniając kroku, krawat miał rozluźniony i widać by ło, że się spieszy ł. Pewnie by ł wściekły na siebie za to nieporozumienie, ale wy szło na to, że jest wkurzony na mnie. Jakby to by ła moja wina. W całej tej sprawie zachował się jak dupek. Chy ba już wiesz, do czego zmierzam.
Opadłam wtedy z sił, miałam zawroty głowy i zasy piałam co pięć minut. Obudziłam się o świcie piątego dnia i zrozumiałam, że Piec nie przy będzie. I wtedy się poddałam. By ło po ptakach. Wróciłam do osady , na tę ich skałę. Zabrałam ze sobą worek z metalem. Nie mogłam go zostawić na pusty ni. Pomy ślałam, że może im się na coś przy da. Nie by łam w dobrej kondy cji, możesz mi wierzy ć. By łam tak odwodniona, że nie mogłam nawet płakać. Scena by ła dość szalona, coś jak Ofelia w Hamlecie, ty lko znacznie mniej wody . Kiedy wróciłam, zajęli się mną, posadzili mnie przy stole, dali jedzenie i wodę. Bo właśnie wy prawili przy jęcie. Całe plemię tam przy szło i wszy scy się uśmiechali. Piec nie przy by ł, ale jakoś nikt nie miał o to pretensji, wszy stko by ło w porządku. Poniosłam klęskę, owszem, ale po prostu tak się złoży ło. Walczy łam z pusty nią z cały ch sił, najlepiej jak umiałam, i przegrałam tę walkę, i więcej nie mogłam zrobić, bo pusty nia jest wieczna. Wszy scy siedzieli i uśmiechali się do mnie, więc po jakimś czasie ja też zaczęłam się uśmiechać. Naczelny poprosił mnie, żeby m podeszła do niego, tak przy wszy stkich. Siedział u szczy tu stołu. Kazał mi uklęknąć, wziął ode mnie worek z metalem i uniósł. Jesteś obca, powiedział. Ale przy szłaś do nas, pokłoniłaś się pusty ni i przeczesałaś palcami jej piaski. Tu zrobił dramaty czną pauzę. My ślałaś, że pusty nia odda ci swoje skarby , skarby naszego ludu, podjął po chwili. My ślałaś, że zdradzi ci nasze sekrety . Że dostaniesz nasz metal. Naszą siłę. My ślałaś, że zabierzesz nam pusty nię i będziesz nami rządzić. Ale pusty nia dała ci ty lko worek bezwartościowego piasku. I wy sy pał zawartość mojego worka na podłogę. Nigdy nie znajdziesz naszego metalu, powiedział. Pusty nia strzeże swoich tajemnic, a dzieli się nimi ty lko ze swoim ludem. Możesz zanieść ten worek piasku swojemu Najwy ższemu Królowi Fillory i powiedzieć mu, że pozwoliłem ci ży ć. I że jeśli ma takie ży czenie, może nam wy słać więcej dziwek, bo ta nam się nadała. Janet jechała w milczeniu przez jakąś minutę. Eliot widział ty lko jej plecy i nie miał pojęcia, czy próbuje zebrać się w sobie, czy po prostu się zamy śliła. Zauważy ł, że dotknęła raz ręką twarzy , ale to by ło wszy stko. – Janet – powiedział. – Naczelny bardzo się uśmiał ze swojej propozy cji. – Kiedy znów się odezwała, jej głos się nie zmienił. – Znał swoją publiczność. Przede mną, na podłodze leżała kupka czarnego piachu. Na pusty ni miałam wrażenie, że jest go dużo więcej. Wciąż nie mogłam do końca uwierzy ć, że to nie metal. Omal nie umarłam dla garści piachu. Ale nie skończy łam ci tej historii o internacie. Wiesz, co zrobiłam tego dnia, kiedy ojciec wreszcie po mnie przy jechał? Naplułam na niego. Powiedziałam mu, że już nigdy w ży ciu nie wrócę do domu. Podarłam mu tę jego drogą koszulę, a on dał mi klapsa i zawlókł mnie do samochodu, chociaż kopałam i krzy czałam. Teraz jednak nie mam już ośmiu lat. Nie jestem małą dziewczy nką, a Naczelnemu daleko by ło do mojego ojca. Szepnęłam coś do niego. Musiał się nachy lić, żeby mnie usły szeć. Szepnęłam: nie potrzebuję
twoich tajemnic, Naczelny , ale zabiorę twoją broń. I twoją pusty nię również. A potem cisnęłam mu w oczy garść tego czarnego piachu. Wstałam z kolan i przestałam szeptać. I możesz powiedzieć swojemu bogu, jak go zobaczy sz, że nie pozwoliłam ci ży ć, powiedziałam. Chociaż pewnie sam się zorientuje. Bo widzisz, Naczelny popełnił wielki błąd. Kiedy mnie wy słał na pusty nię, my ślał, że mnie złamie, ale się pomy lił. Uczy nił mnie silniejszą. Pusty nia zmusiła mnie, żeby m stawiła czoła sekretom, które ukry wałam sama przed sobą. Gdy wróciłam, nie miałam broni, ale jej nie potrzebowałam, bo sama by łam bronią. Jak muszę, to potrafię bardzo szy bko rzucić Splecioną Siłę. By łam wy kończona, wierz mi, ale nic nie mogło mnie powstrzy mać. Nim Naczelny zdał sobie sprawę, co się dzieje, walnęłam nim o ścianę. Ręce miałam jak z kamienia. To by ło świetne. Przez jakąś minutę wszy scy się ty lko gapili. Chy ba my śleli sobie, w porządku, to uczciwa walka, zobaczmy , czy Naczelny sam to załatwi. Nie chcieli swoją pomocą okazać mu braku szacunku. Kiedy zmienili zdanie, w zasadzie by ło już za późno, i dla niego, i dla nich. No bo wiesz, by łam wściekła. Mam wrażenie, że trochę mnie poniosło, jeśli chodzi o przemoc, ale to by ła wojna, a Naczelny by ł dupkiem, więc zrobiłam z niego miazgę. Wy rzuciłam go przez dwoje drzwi, a on płakał jak dzieciak. Wiesz, co kiedy ś pisali na armatach? Ostateczny argument króla. Chy ba można powiedzieć, że magia to ostateczny argument królowej. Eliot nie odpowiedział. Choć znał Janet bardzo długo, nigdy jej tak naprawdę nie poznał, tak do końca. Czasami patrzy ł na nią i my ślał: Jezu, ciekawe co ona tam ukry wa, pod ty m cały m gniewem i twardą zbroją. Może kry je się tam mała zraniona dziewczy nka, która bardzo pragnie wy dostać się na wolność i bawić się, i by ć kochana, i szczęśliwa? Jednak teraz doszedł do wniosku, że ta dziewczy nka odeszła już dawno albo w ogóle nigdy jej nie by ło. Więc co właściwie znajdowało się pod tą zbroją, pod cały m ty m gniewem? Więcej gniewu i grubsza zbroja, oto co. Gniew i zbroja od początku do końca. Twarz Janet by ła blada, ale głos spokojny . – Kiedy Naczelny skończy ł płakać, kazałam mu pokazać mi wszy stko, wszy stkie ich tajemnice. Już mnie to nawet nie interesowało, po prostu chciałam, żeby wiedział, jak wielką poniósł klęskę. Okazało się, że ta skała sięgała głęboko pod pusty nię. Wy rąbali w niej chodniki, a na samy m dole znajdowały się lodowe jaskinie. Stamtąd mieli wodę. Nie mieli natomiast metalu. Żadnego. Uwierzy sz? Ta ich broń to by ło wszy stko, co mieli – chy ba musiała zostać wy kuta z meteory tu czy innego gówna dawno, dawno temu. Wy kuta z metalu z gwiazd. Przekazy wali ją sobie z pokolenia na pokolenie, ojciec sy nowi, matka córce. Zamknęłam Naczelnego w lodowej jaskini i zostawiłam tam. Uznałam, że kumple w końcu go znajdą. Może umarł, może go wy ciągnęli, nie wiem. Kim niby jestem, pieprzony m jasnowidzem, czy jak? Eliot pogonił nieco konia i teraz jechał dokładnie u boku Janet. Tak zgrabnie, jak ty lko pozwalały
mu jego umiejętności jeździeckie, pochy lił się, objął ją ramieniem i pocałował w policzek. Wy czuł, że się uśmiecha. – Nim odeszłam, zabrałam mu włócznię. Nadal miałam siłę z zaklęcia, więc złamałam ją na pół goły mi rękami, na jego oczach, i dorobiłam lodowe ostrze na końcu każdego z kawałków. Nieźle mi wy szły te toporki, no nie? Chciałam mu powiedzieć: uważaj się za zaanektowanego, dupku, albo coś w ty m sty lu, ale czasami ostatnia kwestia jest po prostu de trop, niepotrzebna, nie uważasz? – Tak, wiem – odparł Eliot. – Masz rację. – No i stąd mam te nowe toporki – zakończy ła Janet. Dotarli właśnie do drogi do Barion.
Rozdział 13
P
ewnego dnia, jakiś ty dzień po powrocie Quentina z Antarkty dy , Lionel zapukał do drzwi jego
pokoju. By ło wpół do trzeciej po południu. – Za dziesięć minut. – Lionel nie zaczekał nawet, żeby otworzy ł drzwi. – W recepcji. Zabierz rzeczy . Kiedy Quentin otworzy ł, Lionel stał już przy drzwiach drugiego apartamentu. Popołudnie by ło martwą porą w codzienny m cy klu zajęć ich małej kry minalnej kliki. Przećwiczy li już wiele razy swoje role, najlepiej jak się dało w warunkach hotelowy ch, które w niczy m nie przy pominały warunków polowy ch, nadal im nieznany ch. Jeden Stoppard nie miał nic przeciwko zabawie swoimi aparatami przez osiemnaście godzin na dobę, reszta powoli zaczy nała dostawać kota. Rankami oddawali się poprawianiu rzeczy , które nie wy magały poprawek. Quentin starał się jak mógł, ale niecierpliwość zaczęła brać górę. Alice gdzieś tam by ła, a on jak dotąd nic nie zrobił, żeby ją uratować. By ło za zimno, żeby opuszczać hotel, zresztą gdzie mieliby iść, na lotnisko? Dlatego grali w karty albo czy tali, albo oglądali telewizję, albo ćwiczy li palce, albo biegali na bieżniach w hotelowej siłowni. Betsy bazgrała w ogromny m dzienniku. Czasami pły wali w pły tkim basenie w wilgotnej przeszklonej grocie na ostatnim piętrze. Woda by ła tak mocno chlorowana, że czuli się lekko zatruci jeszcze przez pół godziny po wy jściu. Więc Quentin się ucieszy ł, że coś się dzieje. Może Lionel zorganizował im ćwiczenia w warunkach polowy ch? Spotkali się w recepcji, wszy scy z wy jątkiem Pushkara, którego nigdzie nie by ło widać. Stoppard przy targał dwie walizki z twardego plastiku; jedna by ła wy raźnie bardzo ciężka. Quentin zabrał płócienną torbę, w której miał wszy stko, co jak sądził, będzie im potrzebne przy zry waniu nierozerwalnej więzi – choć nadal pozostawało kwestią otwartą, czy w ogóle uda im się tego dokonać. Nie wy glądało na to, że będą mogli przećwiczy ć tę część planu. W kieszeni miał monety od Majakowskiego. Betsy przy szła z pusty mi rękami. – Wy prawa w teren! – wy krzy knęła. – Dzięki Bogu. Powiem wam coś, gotowi? Plum chrapie. Uff, wreszcie mogłam to powiedzieć. – Cieszę się, że się stąd ruszamy – stwierdziła Plum. – My ślicie, że to już to? – spy tał Stoppard. – To znaczy , że już jedziemy na akcję? – Nie. – Betsy pokręciła głową, marszcząc brwi. – W żadny m razie. Próba kostiumowa. Lot próbny .
– Reszta jest na miejscu – powiedział Lionel i wy prowadził ich przed hotel. Znów czekała na nich biała limuzy na. Ty m razem kierowca wy siadł, a Lionel zajął jego miejsce. Reszta usadowiła się z ty łu. Pomy sł wy dawał się dobry . Jeśli nie by ło absolutnie żadnego innego wy jścia, Quentin lubił improwizację, ale uważał, że należy się przy gotować najlepiej, jak to ty lko możliwe. Może ptak stworzy ł dla nich jakąś nierozerwalną więź, żeby mogli poćwiczy ć? Limuzy na przy spieszy ła na autostradzie, kierując się na północ. Lionel z kliknięciem włączy ł interkom. – Kartonowe pudło – powiedział. Rzeczy wiście, w kącie na podłodze stało kartonowe pudło. Quentin przeciął taśmę kluczem. W środku znaleźli masę ubrań: bły szczące czarne kurtki, czarne dżinsy i czarne włóczkowe czapki. – Znajdźcie swoje rozmiary . Przebierzcie się. Stoppard grzebał z zapałem w pudle, aż znalazł kurtkę, która na niego pasowała. Położy ł ją sobie na kolanach i pogłaskał z czułością. – Zakochałem się – oświadczy ł. – Zakochałem się w tej kurtce. Betsy już zdąży ła zdjąć spodnie, prezentując wszem wobec prakty czną białą bieliznę oraz bardzo blade nogi. Zaczęła wciągać dżinsy . – Takie wąskie nogawki nosi się w Jersey – stwierdziła. – Ja chy ba zaczekam – powiedziała Plum. Limuzy na przejechała przez Hudson i znalazła się w Bronksie. Wciąż zmierzali na północ, wzdłuż rzeki, a potem skręcili na wschód, do Connecticut. Quentin przy glądał się światu przemy kającemu za oknem: potężny m wiaduktom, domom z cegły ze zby t mały mi oknami, przy drożny m centrom handlowy m, który ch tablice informacy jne umieszczone na olbrzy mich słupach by ło widać z daleka, kolejny m domom, a potem wreszcie, jak westchnienie ulgi, drzewom. W permanentny m półmroku panujący m za przy ciemniany mi szy bami wszy stko wy dawało się odległe i obce, jak wnętrze akwarium. Zatrzy mali się dwa razy , raz, żeby zatankować, i drugi przy niskim, długim budy nku z cegły , który według informacji na tablicy by ł ośrodkiem odwy kowy m. Lionel wy siadł i odebrał przez drzwi podłużną paczkę zawiniętą w brązowy papier. Stoppard włoży ł czarną kurtkę, choć w limuzy nie by ło za ciepło, a do tego ciemne lotnicze okulary . I wy ciągnął rękę do panelu sterującego światełkami disco. – Nie – powiedziała Plum ostrzegawczy m tonem. W samochodzie zrobiło się aż gęsto od uwięzionej energii. – No więc – powiedziała Betsy pogodnie. – Stoppard. Co ty tu, u licha, robisz? To znaczy w tej robocie? – To samo co wszy scy – odparł. – Jestem tu dla kasy . Z zaskakującą szy bkością Betsy zerwała mu z twarzy ciemne okulary . Stoppard chciał je
odebrać, ale zniknęły : rzucała zaklęcia szy bko i pły nnie. Kogoś Quentinowi przy pominała, ale przez chwilę nie mógł skojarzy ć kogo. Potem nagle to sobie uświadomił: Julię. Bez ciemny ch okularów Stoppard wy glądał dużo młodziej. – Nie rób sobie z nas jaj, Maverick – zażądała Betsy . – Masz pewnie z dziesięć lat. Dostaniesz z powrotem te okulary , jak nam wy jaśnisz, skąd się tu wziąłeś. – Jak już tak bardzo chcesz wiedzieć, to mam siedemnaście lat. A poza ty m skąd ty się tu wzięłaś? – Pomy ślmy . – Przy łoży ła palec do brody i spojrzała w górę i w bok, udając zamy ślenie. – Bo jestem najlepsza w ty m, co robię? Mam parę rzeczy do załatwienia, a dużo łatwiej będzie mi je załatwić, jak zdobędę dwa miliony . Poza ty m lubię przemoc i przejażdżki limuzy ną z bandą wariatów. Koniec. – Uśmiechnęła się. – Twoja kolej. Jeśli Stoppard nie podkochiwał się dotąd w Betsy , z pewnością zakochał się w niej po tej przemowie. A w każdy m razie spuścił trochę z tonu. – Lubię budować różne rzeczy , tak mi się zdaje. – Wy raźnie chciał to rozegrać tak jak ona, ale nie miał aż takich zasobów sarkazmu i zimnej krwi, więc po prostu zrobił się szczery . – Przez jakiś czas zajmowałem się komputerami, ale to nie prowadziło tam, gdzie chciałem, pojmujesz? Nawet jak sam sobie budujesz sprzęt, poza ty m chipy są drogie. Mieszkałem u rodzin zastępczy ch, kilku, a tam to nie masz za grosz pry watności. Ani własny ch rzeczy . Szczególnie jeśli są coś warte. Żadna z moich rodzin nie by ła magiczna. Poznałem takich dwóch gości w Best Buy , to oni mnie w to wciągnęli. Bardzo szy bko ich prześcignąłem. Kiedy się na czy mś skupiam, po prostu muszę to rozgry źć, czaisz? Nie potrafię przestać. Wtedy rzadko chodziłem do szkoły , a tam, gdzie mieszkałem, człowiek raczej stara się nie wy chodzić z domu. Miałem masę wolnego czasu, a moja ostatnia rodzina dała mi nawet własny pokój. – Po raz pierwszy okazał coś w rodzaju pewności siebie. – Dajcie nerdowi dość czasu i drzwi, za który mi może się zamknąć, a rozwiąże prakty cznie wszy stko. No ale magia i komputery to nie jest dobre połączenie, więc uznałem, że muszę między nimi wy bierać. I odkry łem horologium. – Proszę, powiedz mi, że to słowo nie znaczy tego, co my ślę – poprosiła Plum. – Chodzi mi o magię zegarową. Najlepsze z obu światów, naprawdę. Zawsze lubiłem sprzęt, a łatwiej jest zorganizować części do zegarów niż do komputerów. Nie macie pojęcia, co ludzie potrafią wy rzucić. Poza ty m można, hm, ukraść coś niekiedy , jeśli trzeba. Po jakimś czasie budowałem całkiem skomplikowane aparaty , żeby się przekonać, jaką magię mogę uruchomić: zjawiska temporalne, jasna sprawa, ale to ty lko początek. Poszedłem dalej, no wiecie, pogoda, opty ka, prawdopodobieństwo, sterowanie polem elektry czny m. Głównie sam wszy stko rozkminiałem. To całkiem co innego niż te wasze gulgoty czy co tam robicie. – Pomachał palcem, jakby rzucał zaklęcie. – Powoli i równo, tik-tak, tik-tak.
Quentin poczuł wielki szacunek dla Stopparda. Prawdziwi samotnicy stanowili w magiczny m świecie prawdziwą rzadkość, a ten chłopak naprawdę nim by ł. Niesamowity m, samomoty wujący m się samoukiem plączący m się na marginesie nie ty lko oficjalnej magii, ale nawet baz magiczny ch. Sam w sobie by ł jednoosobowy m, jednopokojowy m Brakebills. Nie prezentował się imponująco, ale na przy kład Quentin samodzielnie nawet nie zbliży ł się do magii, kiedy jeszcze mieszkał w Brookly nie. – No i widać nie kry łem się tak dobrze, jak sądziłem, ponieważ pewnego ranka, kiedy się obudziłem, na łóżku leżał list z informacją o ty m spotkaniu w księgarni. Właściwie nie by ło się nad czy m zastanawiać. No wiecie, masa kasy i jeszcze ten sprzęt, który ptak dla mnie ściągnął – musi mieć straszną kupę forsy . Nigdy nawet nie czy tałem o czy mś takim. No wiecie, dla mnie to jak mokry sen. – Jasne – powiedziała Betsy po prostu, zamiast zakpić. Gdzieś w trakcie przemowy Stopparda zagubiła się jej żądza krwi. Chłopak by ł zby t niewinny i zby t bezbronny jak na jej potrzeby . – Jeśli znasz się na zegarkach, to rzuć okiem na ten – powiedział Quentin. Wy łowił z kieszeni płaszcza zegarek kieszonkowy na srebrny m łańcuszku i podał Stoppardowi. Nawet świeżo odkry te predy spozy cje do napraw mały ch przedmiotów nie pomogły mu w ty m przy padku. Stoppard wziął zegarek w taki sposób, jak wetery narz wziąłby rannego wróbla. Obejrzał go ze wszy stkich stron, przy tknął do ucha. Jego działania by ły szy bkie i profesjonalne. – Nie chodzi? – Kiedy ś chodził. Potrafisz go uruchomić? – Nie wiem. Zapewne. Stoppard położy ł zegarek na kolanach i otworzy ł jedną z plastikowy ch walizek – ewidentnie wy konano ją na zamówienie, żeby można w niej by ło przechowy wać zestaw maleńkich i bły szczący ch metalowy ch narzędzi. Wy jął lupę jubilerską, wy brał dwie pęsety i jedną włoży ł sobie w zęby . Potem otworzy ł zegarek i spojrzał na mechanizm – Quentinowi nigdy nie udała się taka sztuczka. Z wnętrza zegarka padało słabe światło. Twarz Stopparda znieruchomiała. – O mój Boże – szepnął. – O mój Boże. Skąd go masz? – Z daleka. – Co to jest? – Plum pochy liła się nad zegarkiem. – Och… ile tu mały ch kółeczek! – Takie mechanizmy nie istnieją. Nikt ich nie robi. Patrzcie, ma drugą tarczę. Odsunął zewnętrzną tarczę zegarka, odsłaniając drugą. Wy raz jego twarzy wskazy wał, że do tej pory nie doceniał Quentina i jest mu z tego powodu przy kro, przy najmniej na ty le, na ile by ł do tego zdolny . Potem znów zajął się zegarkiem, ignorując Plum, która próbowała mu zaglądać
przez ramię. Nie powiedział ani słowa przez następną godzinę, póki limuzy na się nie zatrzy mała. Lionel wy siadł i obszedł samochód, po czy m otworzy ł drzwi od ich strony . Do środka wpadł chłód. – Jesteśmy na miejscu – oświadczy ł. – Zachowajcie ciszę. Żadnej magii, póki wam nie powiem. Znajdujemy się kilka kilometrów od domu, ale nie znamy wszy stkich zabezpieczeń. – Chwila – powiedziała Plum. – Ale to jeszcze nie jest właściwa akcja, prawda? – Jest – uciął Lionel niecierpliwie. By ł bledszy i jakby bardziej tępy niż zwy kle. Brodę też miał jeszcze bardziej splątaną. – Na litość boską, chy ba zdajesz sobie sprawę, że jeszcze nie jesteśmy gotowi! – wy krzy knął Quentin. – To się przy gotujcie. Już nie ma czasu. W końcu jesteście zawodowcami, no nie? Odpowiedziało mu chóralne milczenie. – Słuchajcie, po prostu zróbcie swoje. Zniknął, pozostawiając za sobą limuzy nę wy pełnioną wy rażającą szok ciszą. Plum spojrzała na Quentina. – I co sądzisz? – Nie mam pojęcia – odparł Quentin. – Mogliby śmy sobie pójść. Ale poddać się w tej chwili to cofnąć się w staraniach o całe miesiące, a to by go zabolało. Ry zy ko okazało się jednak większe, niż się spodziewał. – Och, daj spokój – powiedziała Betsy . – To przecież ty lko robota. – O to właśnie chodzi. Nie warto dać się za nią zabić. – Przy samy m zerwaniu więzi szanse są pół na pół – zaznaczy ła Plum. – Przemy ślcie to sobie. Betsy , która siedziała naprzeciwko nich, pochy liła się w ich stronę. – Przemy ślcie sobie raczej to, że jeśli teraz odejdziecie, wy tropię was i zabiję – szepnęła. Uśmiechała się przy ty m, jakby zwierzała im się ze wspaniałego, acz inty mnego sekretu. – Nigdy nie zrezy gnuję, póki was nie znajdę. Za wiele poświęciłam i jestem za blisko celu. Rozumiecie? Patrzy ła na Quentina, nawet nie mrugając. – Ani w ząb. – Quentin też nawet nie mrugał. Nie lubił, gdy ktoś próbował go zastraszy ć. – Dlaczego ci tak zależy ? O jaki cel chodzi? To przecież ty lko pieniądze. – Wiesz, co jest w tej teczce? – Nie. Nawet ptak tego nie wie. – A ja wiem – oświadczy ła Betsy . – I dam ci pieprzoną wskazówkę: tu nie chodzi o kasę. – Może powinnaś się wy razić bardziej precy zy jnie. Ale ona albo nie mogła, albo nie chciała wy razić się bardziej precy zy jnie. Przez długą chwilę patrzy ła mu w oczy , a potem cofnęła się na swoje siedzenie. Quentin spojrzał na Plum i na
Stopparda, który znów grzebał w jego zegarku. Zacisnął powieki, usiłując jakoś to sobie wszy stko poukładać. By li tak blisko i perspekty wa zaczy nania do początku niezby t go nęciła. Jeśli się postarają i jeśli będą mieli szczęście, może im się udać. No i nie powinien zapominać o związku z Chatwinami. I z Alice. Kogo próbował oszukać? Nie odejdzie teraz. Za daleko zaszedł. Otworzy ł oczy . Betsy nadal na niego patrzy ła. – Lepiej uwierz, że jeśli zacznie się robić paskudnie, ja pierwszy dam nogę – powiedział. – A potem to może ja będę polował na ciebie, a nie ty na mnie. Przemy śl to sobie. – Położy ł dłoń na ramieniu Stopparda. Chłopak spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby nagle został wy rwany z głębokiego snu. – Lepiej oddaj mi go teraz. Pobawisz się nim później. Stoppard kiwnął głową, zamknął zegarek i w milczeniu oddał go, choć nie odry wał od niego oczu, póki przedmiot nie zniknął w kieszeni Quentina. Wy siedli z limuzy ny . By ł koniec marca, mniej więcej czwarta po południu, i w zasadzie by ło przeraźliwie zimno. Znajdowali się na bocznej drodze, a właściwie na wy sy panej żwirem ścieżce gdzieś w wiejskiej okolicy Connecticut. Po jednej stronie drogi rósł rząd drzew, po drugiej krzaki jeży n. Wokoło ciągnęły się pola. Nie widać by ło żadny ch domów. Plum została w samochodzie, żeby się przebrać. Teraz już wszy scy by li ubrani na czarno. Quentin zachował swój płaszcz, ponieważ by ł czarny jak kurtka, ale wy glądał bardziej magicznie, a poza ty m nie miał pojęcia, kiedy zobaczy tę limuzy nę – o ile w ogóle jeszcze ją zobaczy . W wewnętrznej kieszeni oprócz zegarka miał kartkę z Ni Tu Ni Tam. – No cóż – odezwała się Plum. – Okolica nie wy gląda podejrzanie. Wiał lodowaty wiatr, a choć mieli nie uży wać magii, Quentin rzucił cichcem dwa zaklęcia, żeby utrzy mać ciepło. Daleko na łące zobaczy li Pushkara, machał do nich gwałtownie. Ruszy li ku niemu po suchej, niekoszonej trawie. Lionel stał obok Hindusa, wielki jak stóg siana, a kos przy leciał od strony ciemniejący ch drzew, żeby przy siąść mu na ramieniu. Tu na wsi dużo bardziej przy pominał dzikie zwierzę. Quentin się zastanawiał, co z tego wszy stkiego rozumieją inne ptaki. Pushkar rozwinął na trawie ogromny prostokątny dy wan, wspaniały okaz w kwieciste orientalne wzory , kremowe, złociste i jasnoniebieskie. Oglądał go, powoli kiwając głową. Czasami się schy lał i wy gładzał zmarszczki, poprawiał frędzle i sam wzór, który wy glądał na utkany , a jednak zmieniał się pod jego doty kiem. Latający dy wan. Quentin nigdy takiego nie widział w naturze. Pushkar pod kurtką miał wielobarwny i wy jątkowo niegustowny sweter. – Ładny dy wan – stwierdził Quentin, zresztą zgodnie z prawdą. – Zgadnij, ile kosztował – odparł Pushkar i nie czekając na odpowiedź, sam jej udzielił. – Siedemdziesiąt ty sięcy dolarów. Ptak zapłacił gotówką. Sam widziałem. Stali wokół dy wanu, jakby brali udział w bardzo oficjalny m i bardzo źle zorganizowany m
pikniku. Ptak zwrócił się do nich, siedząc na głowie Lionela. – Odnaleźliśmy Duet ty dzień temu. Są w domu trzy kilometry stąd, na północny zachód. Duża posiadłość, w okolicy prakty cznie nic nie ma. Obserwowaliśmy ją, ustalaliśmy ich zwy czaje. Dziś rano coś ich poruszy ło. Wy gląda na to, że szy kują się do czegoś. Może zamierzają wy jechać, może wzmocnić ochronę, nie wiemy . Ale nie mamy więcej czasu. Dziś dokonamy próby przejęcia. Py tania? Quentinowi żadne nie przy szło do głowy . Plum pociągnęła nosem. Stoppard podniósł walizki. – Czy mogę…? – Jasne. – Pushkar pokiwał głową, a Stoppard wszedł ostrożnie na dy wan, jakby się obawiał, że ucieknie mu spod nóg albo się zwinie i uwięzi go w środku. Chłopak ukląkł i otworzy ł obie walizki: w jednej by ła masa narzędzi, w drugiej, tej ciężkiej, pękaty srebrzy sty cy linder o średnicy jakichś trzy dziestu centy metrów, a długości około siedemdziesięciu. To właśnie nad nim musiał pracować w swoim pokoju – Quentin widy wał go w kawałkach, ale nigdy w całości. Po jednej stronie znajdowała się biała emaliowana tarcza zegarowa, a po drugiej masa mały ch kółek i wskaźników. Stoppard wy ciągnął rachity czny stojak i umieścił na nim cy linder, po czy m otworzy ł metalową obudowę i zaczął grzebać w środku. Lionel odszedł; nie miał na sobie kurtki, ty lko czarną bluzę, tę samą, w którą by ł ubrany w księgarni, ale najwy raźniej nie czuł chłodu. Przy najmniej mieli po swojej stronie dużego mięśniaka. Betsy zaczęła się rozciągać. – Mam wrażenie, że powinniśmy coś robić – powiedziała Plum. – Żałuję, że nie palę. Chcesz, żeby śmy jeszcze raz przećwiczy li zaklęcia? – Niespecjalnie. A ty ? – Owszem, ale mam wrażenie, że głowa by mi wtedy odpadła. Więc usiedli po turecku na dy wanie i czekali, marznąc na wietrze. Quentin wy czuwał w kieszeni spodni monety od Majakowskiego. Dobrze by ło je mieć przy sobie. Dodawały mu pewności siebie. Stoppard wy jął małą metalową korbkę, wsunął jej koniec w otwór z ty łu swojej maszy ny i zaczął nią szy bko obracać. – Główna spręży na – wy jaśnił radośnie, przekrzy kując metaliczny dźwięk. Jego oddech zmieniał się w kłęby pary . – Biały stop. Stałe źródło energii kinety cznej. Trudno na nie oddziały wać magią. – Co robi ta rzecz? – Zabezpiecza. Tworzy wokół nas bańkę, przez którą trudno nas zobaczy ć, usły szeć i wy kry ć za pomocą magii. Powinna nas również rozgrzać, czego osobiście już nie mogę się doczekać. Quentin sobie uświadomił, że Stoppard nie zna nawet podstawowy ch zaklęć rozgrzewający ch, więc rzucił kilka na niego, kiedy chłopak nakręcał spręży nę. Ptak obserwował wszy stko ze swej
grzędy na głowie Lionela. By ł niespokojny albo zniecierpliwiony , trudno by ło określić. Kiedy maszy na zaczęła ty kać, Stoppard odłączy ł i schował korbkę. Pomajstrował jeszcze przez chwilę w środku cy lindra, aż rozległ się cichy , terkoczący dźwięk, jak skrzy deł kolibra przy szy bie okiennej, po czy m wskazówki na wskaźnikach oży ły . Urządzenie dwukrotnie zabiło jak zegar, głośno i dźwięcznie, po czy m w jego trzewiach zapłonęło światło. Spektakl nasuwał skojarzenia z bły skawicą głęboko w chmurze burzowej. Wiatr wokół nich ucichł. Nie pojawiły się żadne inne efekty , ale Stoppard wy dawał się zadowolony . Zamknął walizkę. Lionel podszedł do niego, zmarszczy ł brwi i pokiwał głową. – Dobrze – powiedział. – Wsiadajcie wszy scy . Puskhar nas zawiezie. Na polecenie Pushkara dy wan zeszty wniał pod ich nogami i wy gładził się, jakby nierówną trawę, na której spoczy wał, zastąpiono gładkim parkietem taneczny m. Wszy scy insty nktownie zebrali się na środku, jak najdalej od brzegów. Dy wan wy strzelił gwałtownie w niebo, nie wy dając żadnego dźwięku: piętnaście, dwadzieścia pięć, pięćdziesiąt metrów w górę, na ty le wy soko, by nie zaczepić o najwy ższe drzewa. Uczucie by ło jak ze snu – nie ty le latanie, co wznoszenie się w przeszklonej zewnętrznej windzie, z której nie widać samego budy nku. Teren pod nimi by ł rzadko zamieszkany , gdzieniegdzie porośnięty drzewami. Duże domy stały daleko od siebie, niektóre ciemne, inne poły skujące przy jazny m żółty m światłem. Nikt się nie odzy wał. Dy wan przestał się wznosić, zatrzy mał się, a potem popły nął wdzięcznie naprzód, gładko jak tratwa dry fująca po spokojnej rzece. Jego frędzle zwisały nieruchomo w spokojny m powietrzu. Kiedy poczuli się pewniej, stopniowo zaczęli się od siebie odsuwać. Z tej wy sokości mogli podziwiać staranną pracę ludzi, którzy ostatnio kosili te pola: pozostawili wy raźny , równy wzór zapętlony ch jaśniejszy ch i ciemniejszy ch pasów. – Tam – oznajmił ptak po pięciu minutach. Lionel wskazał ręką. Jakieś półtora kilometra dalej stał duży dom o szary m dachu. Nic ostentacy jnego, choć na dużą skalę, po prostu ogromny dom z kamienia z biały mi wy kończeniami w sty lu królów Jerzy ch. – Gustowny – stwierdziła Betsy . – Tu wszędzie jest masa forsy – odparł Lionel. – Głównie bankierzy . Sły szałem, że gdzieś tu mieszka sędzia Judy . Trudno by ło sobie wy obrazić wszechświat, w który m Lionel oglądał reality show Sędzia Judy. Cienie drzew na skrajach łąk stawały się coraz dłuższe, roztapiały się w półmroku, w miarę jak zachodziło słońce. Kiedy by li jakieś osiemset metrów od domu, Pushkar zatrzy mał dy wan, a Stoppard i ptak dy skutowali zażarcie, wy szukując drogę przez niewidzialną, ale gęstą siatkę zewnętrzny ch zabezpieczeń, co wy magało wielu precy zy jny ch poprawek w działaniu maszy ny Stopparda. Szy bkość obrotów wewnątrz cy lindra gwałtownie wzrosła, by znów opaść, kiedy
przeszli przez zabezpieczenia. Ty mczasem Betsy wy jęła z torby Lionela metr mosiężnego drutu. Nacięła go co kilka centy metrów nożem z multitoola Leathermana, a potem za pomocą kombinerek wy gięła końce i zahaczy ła o siebie, tworząc nierówną pętlę o średnicy jakichś sześćdziesięciu centy metrów. Potem wy śpiewała krótkie zaklęcie – jej głos by ł osobliwie wy soki i słodki – a wewnątrz pętli zapalił się sztucznie jaskrawy obraz terenu pod nimi. Betsy uniosła drut i obróciła się powoli wokół własnej osi, wpatrując się w obraz z uwagą. Zatrzy mała się z twarzą skierowaną ku wschodowi. – Spójrz – powiedziała. – Lionel. Wielki portal, o tam. Z dziesięć kilometrów stąd. Dziwaczny . Lionel popatrzy ł we wskazany m kierunku i zmarszczy ł brwi. – To cudza zabawka – stwierdził. – Zajmijmy się naszą. Betsy skierowała pętlę na dom. Teren by ł tak dobrze utrzy many , jakby architekt ry sował plany zagospodarowania bezpośrednio na ziemi, z kompasem i przy linijce. W mroczniejący m świetle nic nie by ło widać, ale obraz w drucianej pętli ujawnił sześciu czy siedmiu strażników, lekko fosfory zujący ch. – Tak to musi wy glądać dla operatorów dronów – stwierdził Quentin. – Trzy maj ją nieruchomo. – Betsy podała mu pętlę. – Plum, gotowa? Tak jak uzgadniały śmy . – Możesz to zrobić stąd? – Mogę to zrobić stąd. W każdej chwili, jak będziesz gotowa. Betsy nie okazy wała nawet śladu niepokoju: jeśli już, to mówiła spokojniej niż zwy kle. Takie akcje to musiał by ć jej ży wioł. Dy wan zaczął się obniżać. – Dobra, najpierw tamten. – Plum wskazała najbliższego strażnika, najbardziej oddalonego od domu. Stał samotnie przy bramie w murze. Betsy zacisnęła pięść i nakry ła nią wizerunek strażnika widoczny w pętli, po czy m zadała lekki cios. Mężczy zna padł na ziemię, zupełnie jakby zasłoniła światło pilota, który nim sterował. – Czy on śpi? – spy tał Quentin. – Sen, śpiączka, nazy waj to, jak chcesz. Plum się koncentrowała, szepcząc coś po arabsku. – Szy bciej – warknął Lionel. – No już! Plum zaczęła pracować szy bciej. Kilka sekund później strażnik, a raczej jego cień, podniósł się z ziemi i zajął miejsce przy bramie. Nie świecił w pętli, ale poza ty m wy glądał tak samo jak ten powalony na ziemię. Plum odetchnęła. – W porządku? – spy tała. Lionel się przy jrzał, po czy m wy dął wargi i niechętnie pokiwał głową. – Z czego go zrobiłaś? – Z liści. Nic więcej tam nie by ło. Wy gląda OK, chy ba że ktoś podejdzie za blisko.
– W porządku. Następny m razem zrób to szy bciej. Dy wan dry fował bezgłośnie ku domowi spowity w niewidzialną bańkę, ledwie piętnaście metrów nad ziemią. Przepły nął nad murem posiadłości, potem nad trawnikiem, kortem tenisowy m i basenem, opróżniony m z wody i przy kry ty m na zimę. Trudno by ło uwierzy ć, że nikt ich nie widzi – Quentin wcale nie czuł się niewidzialny – ale nie włączy ł się alarm i nikt ich sobie nie pokazy wał z krzy kiem. Nawet nie rzucali cienia. Rozmawiali wy łącznie szeptem, choć Stoppard twierdził, że mogliby tu nawet urządzić koncert rockowy , a i tak nikt by ich nie usły szał. Betsy i Plum wspólnie powaliły i odtworzy ły czterech, pięciu, sześciu strażników. Sobowtóry Plum wy glądały przekonująco, przy najmniej z pewnej odległości. Robiła je z tego, co miała pod ręką – trawy , gałązek, ściółki, gliny z kortu tenisowego – ale ubrane by ły w stroje ofiar, i choć nie chodziły , potrafiły przestępować z nogi na nogę i obracać głowy , tak jak robią prawdziwi strażnicy albo poboczne postacie w grach komputerowy ch. – Tam – powiedział Lionel. – Tamto okno. W prawy m skrzy dle, ostatnie piętro na środku. – Tam jest teczka? – spy tał Quentin. – Tamtędy wejdziemy . Przez chwilę Quentin nie rozumiał, czego mu nagle zabrakło, a potem załapał: maszy na Stopparda przestała ty kać. Stoppard zareagował najszy bciej – porzucił próby nawiązania rozmowy z Betsy , przejechał ślizgiem po dy wanie, wetknął korbkę w gniazdo i zaczął obracać nią jak szalony . Urządzenie uruchomiło się niemal naty chmiast. – Ty pieprzony gówniarzu! – zasy czał Lionel. – Jak długo by liśmy widoczni? – Nie wiem! – Stoppard nie przestawał kręcić korbką. – Parę sekund, chy ba! Przepraszam, nie wiem, co się stało. Stali nieruchomi i czekali, aż włączy się alarm. Zupełnie jakby siedzieli w łodzi podwodnej i czekali, aż spadną bomby głębinowe. Dy wan powoli dry fował w przód. Quentin pospiesznie zaczął rzucać zaklęcie podnoszące bardzo mocną tarczę, która potrafiła nawet zatrzy mać kulę, o ile by łaby zwrócona we właściwą stronę. Kiedy Stoppard się zmęczy ł, Quentin przerwał rzucanie zaklęcia i kręcił korbą, póki nie zaprotestowała spręży na. Bomby głębinowe jakoś nie spadły . Lecieli dalej. Quentin pomy ślał zimno, że to by ło nawet zabawne – nie zamierzał sobie pozwolić na wpadanie w panikę. Będzie reagować adekwatnie do tego, co się zdarzy . Puskhar zwolnił i zaczął delikatnie manewrować dy wanem, ciut w lewo, potem w prawo, w górę i w dół, szepcząc coś cierpliwie do swego rumaka, trochę jak pilot sterujący tankowcem w wąskiej cieśninie. By li już blisko domu, mijali wy łożony pły tkami taras, na który m stały zniszczone drewniane fotele. W kilku pokojach paliło się światło. Quentin zauważy ł kobietę stojącą przy ladzie w kuchni: piła kawę i czy tała jakieś pismo. Na zewnątrz, na patio dwóch mężczy zn
paliło papierosy – trzy mali je na modłę wschodnioeuropejską, jak rzutki. Mogli by ć kimkolwiek, a to mógł by ć jakikolwiek dom, w jakimkolwiek miejscu. Dy wan miał przelecieć ledwie trzy metry nad ich głowami. Niewidzialne pole wokół dy wanu musnęło gałązkę drzewa. Zamiast przez nie przejść, gałąź przy lgnęła do niego, jakby by ło zrobione z kleju, a potem zaczęła się niebezpiecznie wy ginać. Patrzy li bezradnie, jak napręża się coraz bardziej, aż wreszcie się łamie, zrzucając kilka liści. Kiedy trzasnęła, Quentin aż skulił palce u nóg, ale w tej samej chwili coś spadło na podłogę w głębi domu – sądząc po brzęku, filiżanka. Obaj mężczy źni się odwrócili. Ktoś zaklął, kobieta. Groźna chwila minęła. Nikt nic nie zauważy ł. To nie by ł żaden łut szczęścia. Zbiegi okoliczności nigdy nie zdarzają się ot tak, bez powodu. Ktoś mu musiał pomóc – no tak, Lionel kończy ł właśnie mozolne zaklęcie z dziedziny magii prawdopodobieństwa, dy sząc ciężko z wy siłku. – Ładne zaklęcie – pochwalił go Quentin. – Nie powinno wam by ć potrzebne. – To nie by ła wina Stopparda, nie miał możliwości tego przetestować – stwierdził Quentin. – Mamy szczęście, że zalecieliśmy tak daleko. Lionel spojrzał na niego bardziej zaskoczony niż zły – jakby dotąd nie podejrzewał, że Quentin potrafi mówić. – Zamknij się, kurwa – powiedział i odwrócił się znów w stronę domu. Zawiśli przed oknem, stroną z frędzlami przy ścianie. W środku by ło ciemno. Stoppard wy jął z walizki małego mosiężnego skarabeusza i położy ł na parapecie, a ten ruszy ł żwawo po szy bie, po dość duży m kwadracie, pozostawiając za sobą ścieżkę przeciętego szkła. Kiedy skończy ł, Stoppard ostrożnie umieścił wy cięty kwadrat szkła na dy wanie i schował skarabeusza do walizki. – Quentin, twoja kolej – oznajmił Lionel. – Moja kolej na co? – Na to. – Lionel wskazał dziurę w szy bie. – Przy daj się na coś. Quentin już wcześniej zauważy ł, że jako jedy ny nie miał jeszcze nic do roboty . Więc zajrzał przez dziurę. Trochę się tego obawiał, ale cieszy ł się, że czekanie ma już za sobą. Dobrze jest mieć coś do roboty . Wrócił my ślami do krótkiej i niesławnej historii swojego udziału w krwawy ch operacjach. Najazd na Grobowiec Embera z Dintem i Fen, atak na zamek na Wy spie Benedicta. Nie bał się tak bardzo jak za pierwszy m razem i nie szalał jak za drugim. Może na ty m polega doświadczenie? – Daj mi chwilę. Można uży wać zaklęć? Lionel rzucił okiem na Stopparda, jakby szukał potwierdzenia, a potem kiwnął głową. Quentin zamknął oczy , położy ł po dwa palce na powiekach, skrzy żowawszy ręce przed twarzą,
i wy powiedział słowa hinduskiego zaklęcia umożliwiającego widzenie w ciemności. Kiedy otworzy ł oczy , jasność i kontrast miał znacznie podbite, natomiast widzenie kolorów stłumione. Puskhar pokręcił głową z niesmakiem. – Później porozmawiamy o twoim hindi. Stoppard robił coś przy swoim mechanizmie. – Zaczy na się przegrzewać – powiedział z troską. – Chy ba mamy jeszcze jakieś piętnaście minut. Pogłaskał cy linder, jakby to by ło gorączkujące dziecko. – Piętnaście minut? – powtórzy ła Plum. – Co najmniej ty le potrwa samo zry wanie więzi. W opty misty cznej wersji. – No to się wreszcie ruszcie – warknął Lionel. Quentin wetknął głowę przez dziurę w szy bie i zupełnie wy raźnie, choć w nieco nienaturalny ch pastelowy ch kolorach, zobaczy ł znajdujące się za nią pomieszczenie. Duża, pusta sy pialnia dla gości, luksusowo urządzona, o wiele ładniej niż jego pokój w Marriotcie. Wczołgał się do środka. Ptak wleciał za nim i usiadł mu na ramieniu. Quentin skrzy wił się odruchowo, ale kos zrobił to dużo delikatniej niż za pierwszy m razem. – Wy jdź na kory tarz, skręć w prawo, potem na rozwidleniu w lewo i znowu w lewo, a następnie pierwsze drzwi po prawej. Na ty m piętrze nie ma nikogo. Pójdziemy za tobą z urządzeniem. Pozostań w zasięgu. Okazało się, że urządzenie potrafi się przemieszczać na własną rękę. Stojak zwinnie wszedł przez dziurę w szy bie na swoich sześciu teleskopowy ch nogach. Machina wy glądała jak giganty czna mrówka z jedny m biały m okiem tarczy zegarowej. Gruby biały dy wan wy głuszy ł ich kroki. Quentin wy jrzał na kory tarz, najpierw w lewo, potem w prawo, czując się jak dzieciak, który wy my ka się z sy pialni w domu przy jaciela. Ptak miał rację: nikogo tu nie by ło. Na ścianach nie wisiały żadne obrazy , dom sprawiał wrażenie anonimowej luksusowej rezy dencji do wy najęcia na lato i zapewne właśnie czy mś takim by ł. Przez moment Quentin pozwolił sobie na my śli o ty m, co by zrobił, gdy by to wszy stko naprawdę się udało. Kupiłby dom. Podjąłby studia nad niffinami. Czy zdołałby przy wołać Alice? Czy by ła teraz demonem? Włamałby się znowu do Brakebills, gdy by musiał – może Hamish by go wpuścił. Pojechałby do Majakowskiego, gdy by musiał. Skręcił w lewo na rozwidleniu i nagle kory tarz zaczął się wokół niego obracać, jak tunel w wesoły m miasteczku. Stracił równowagę i upadł ciężko na dy wan. Chwy cił się go, próbował wbić w niego paznokcie, żeby nie spaść. Chry ste – czego się niby spodziewał, włamując się do domu czarodziejów? Obejrzał się przez ramię, ale by ł sam, a obracający się kory tarz ciągnął się
w nieskończoność. A potem przestał się obracać. Quentin leżał płasko na podłodze, desperacko usiłując się czegoś przy trzy mać, a pozostali przy glądali mu się z wy razem lekkiej troski na twarzach. Plum właśnie rozpraszała ostatnie fragmenty iluzji. – Wstawaj – zażądał Lionel. – Pułapka – wy jaśniła Plum. – Nic ci nie jest. Wstał ostrożnie. Serce przestawało mu już walić jak oszalałe. Miała rację. Nic mu nie by ło. Znowu w lewo i potem drzwi po prawej. Takie zwy czajne drzwi; Quentin nie znalazł na nich nawet śladu magii. Pewnie się nie spodziewali, że ktoś zajdzie tak daleko. Sły szał dobiegający z oddali stłumiony grzmot burzy . Obejrzał się na pozostały ch – stali gęsiego wzdłuż kory tarza. Pushkar i Lionel zrolowali dy wan i nieśli go we dwóch na ramionach. Pchnął drzwi. Nie by ły nawet zamknięte na klucz. To by ł pokój bilardowy , długi i elegancko urządzony . Na jednej ścianie znajdował się rząd okien, a przy drugiej rząd kanap. Sprawiał nieco sztuczne wrażenie rodem z klubu dla dżentelmenów. W rogach stały brązowe skórzane fotele, a ogromny kominek z polny ch kamieni wy glądał jak atrapa. Wszędzie walała się masa pudeł i skrzy nek, wszelkich możliwy ch kształtów i rozmiarów, rujnując tę luksusową atmosferę. Znajdowały się tu również przedmioty zby t duże albo zby t nieporęczne, żeby schować je do kartonów lub skrzy nek: wy pchany jeleń, bicy kl z ogromny m przednim kołem, stara szafa grająca i kontrabas z ciemnego drewna. Na kanapie siedział jakiś starszy mężczy zna o przerzedzony ch blond włosach i bawił się komórką; nie ktoś z Duetu, ty lko zwy kły facet. Zaskoczony podniósł głowę, ale nim zdąży ł coś powiedzieć, Betsy spokojnie zamroziła go na miejscu zaklęciem, które wy raźnie miała przy gotowane na taką okazję. Następnie, również za pomocą zaklęcia, pozbawiła go przy tomności. Nadal siedział na kanapie, ale teraz miał zamknięte oczy . Stół bilardowy to by ła prawdziwa bestia. Miał osiem nóg i by ł tak ozdobny , że chy ba ledwie przeży ł proces dekorowania. Obok pod ścianą stała szafka na kije w podobny m sty lu. Stół musiał waży ć z tonę i raczej nie powinien stać w pokoju na piętrze; jeden koniec ginął wśród blanków z kartonów i książek. A na środku, na zielony m suknie leżała stara brązowa skórzana teczka. Nieco zby t zniszczona, żeby ją nosić, ale poza ty m bliźniaczo podobna do tej, którą Lionel pokazy wał im w hotelu. Znajdowała się na niej owalna naklejka linii żeglugowej Cunard-White Star. – No dobrze – powiedział Quentin spokojnie. – Zamknijcie drzwi. Niech nikt jej nie doty ka. Reszta należała do niego i do Plum. Stoppard przy kucnął i spojrzał na jeden z niewielkich wskaźników umieszczony ch na cy lindrze. – Dziewięć minut – oznajmił. Szy bko usunęli z pobliża teczki wszelkie przedmioty , aż leżała samotnie na stole bilardowy m.
Quentin zamiótł sukno wokół niej niewielką szczotką, a potem posy pał drobny m biały m popiołem. Plum zasłoniła szparę w drzwiach wilgotny m ręcznikiem i rozpaliła ogień w mały m piecy ku, który wstawiła do kominka. Pomieszczenie zaczęło się wy pełniać aromaty czny m dy mem. Gdzieś w tle Quentin sły szał, jak Betsy zakłada bariery i pułapki, szy kując się na chwilę, kiedy bańka Stopparda pęknie, a właściciele domu nagle odkry ją ich obecność. Pieczętowała pokój jak skarbiec, ze wszy stkich stron, łącznie z podłogą i sufitem. Plum kreśliła kredą linie na suknie wokół teczki, przy linijce, dodając liczby w pamięci. Quentin ustawił wokół teczki stalową ramę, którą potem opletli mocno napięty m drutem ułożony m w asy metry czny wzór. Wy korzy stali struny do skrzy piec, a konkretnie strunę E, tę najwy ższą. – Dwie minuty – oznajmił Stoppard. – Jeszcze chwila! – Quentin, Plum i Betsy wy krzy knęli to chórem. Jezus Maria Józefie święty , nie ty lko im się nie uda, w ogóle nawet nie zbliżą się do sukcesu! Z mechanizmu Stopparda zaczął walić biały dy m, cy linder emanował falami gorąca i ty kał coraz wolniej. Wy glądał, jakby zaraz miał się stopić. – Zapewniam was, że Duet na was nie zaczeka – powiedział Lionel. – Niech to szlag. – Betsy pospiesznie wepchnęła do zamka w drzwiach trochę miękkiego czerwonego wosku, a potem odbiła w nim pieczęć. Pushkar wy jął ze stojaka kij bilardowy i wy konał z powagą dwa próbne szty chy . Wy glądało na to, że wie, jak uży wać takiej broni, choć Quentin pomy ślał, że jeśli naprawdę dojdzie do walki na kije bilardowe, i tak będą już mieli w zasadzie przesrane. Pushkar przerwał ćwiczenia. – Coś się zbliża. – Popukał się w skroń. – Prekognicja. – Szy kuj dy wan – polecił mu Lionel. – Quentin, Plum, ile jeszcze? Plum, ani na chwilę nie przery wając recy tacji, wy stawiła cztery palce. Quentin wy jął z kieszeni stroik i zaczął trącać struny na sześcianie – musiały by ć nastrojone precy zy jnie, z dokładnością do dwóch herców. Betsy oficjalny m tonem zwróciła się do każdej ze ścian po kolei, potem do podłogi i wreszcie do sufitu, składając przed sobą ręce. Ściany w odpowiedzi zabły sły srebrzy ście. Z kątów uniósł się kurz. Urządzenie Stopparda westchnęło cicho, kiedy coś w środku się zerwało, a może stopiło, i ty kanie ustało. Nikt się nie poruszy ł. Przez długą chwilę sły chać by ło ty lko Plum, wciąż szepczącą nad teczką. Quentin ściskał w dłoni jedną z monet Majakowskiego. Nagle, gdzieś na parterze, usły szeli krzy ki. Potem znów zapadła cisza. Trzasnęły jakieś drzwi. Pushkar wy jrzał przez okno i pokręcił głową: jeszcze nic. Betsy koły sała się na piętach,
gimnasty kowała palce i nuciła pod nosem. Lionel wpatry wał się ponuro w drzwi, zgrzy tając zębami. Potężne ręce trzy mał w pogotowiu przed sobą, na wy sokości piersi. Podłoga pod nimi podskoczy ła nagle, raz, ale bardzo mocno. Po chwili podskoczy ła znowu – Quentin musiał chwy cić się rogu stołu, żeby się nie przewrócić, a kilka piramid z kartonów runęło. Próbowali się tu dostać od dołu. Ledwie by ł w stanie pracować. W kory tarzu rozległy się kroki, zatrzy mały się pod drzwiami. Coś, co Betsy tam zostawiła, wy buchło z głośny m „bum”, ale nie wiadomo z jakim skutkiem. Już niemal pora. Quentin i Plum patrzy li sobie w oczy , żeby zachować idealną sy nchronizację. Drzwi zaczęły wibrować na zawiasach, coraz mocniej, wy dając dźwięk, który stopniowo stawał się coraz wy ższy . Ściana na wy sokości ich głów wy brzuszy ła się pod wpły wem uderzenia. Kolejne uderzenie, potem trzecie. Ale to już się działo. Nadszedł ten moment. Struny zadźwięczały , wszy stkie naraz, choć nikt ich nie trącił. Jeśli miało zadziałać, to teraz. Quentin ścisnął monetę w dłoni – miał wrażenie, że czuje, jak się rozgrzewa, jak się szy kuje do uwolnienia energii. Zaczerpnął powietrza. Bez żadnego ostrzeżenia zgasły nagle wszy stkie światła. Czy to on zrobił? Nie – nie wy powiedział jeszcze kluczowego słowa. Plum przekrzy wiła głowę, widział w półmroku jej stropioną minę. Nagle wszy stkie szy by w oknach wy buchły i na podłogę posy pał się deszcz szkła. Fala uderzeniowa pchnęła Quentina na przeciwległą ścianę. Nie pozbawiła go przy tomności, nie do końca, ale przez kilka sekund by ł zupełnie ogłuszony . Zapomniał, gdzie jest. Kiedy przy szedł do siebie na ty le, żeby podnieść się na kolana i oderwać dłonie od twarzy , okazało się, że w pokoju trwa walka z liczny mi napastnikami ubrany mi w długie habity . – Co, do diabła? – szepnął. Działo się coś złego. Przez chwilę my ślał, że zgubił cenną monetę Majakowskiego, ale nie, by ła tu, ledwie pół metra od niego, na dy wanie, nadal bły szcząca nieuwolnioną mocą. Miał ty le przy tomności umy słu, żeby zgarnąć ją ręką i schować do kieszeni. W półmroku poruszały się niewy raźne sy lwetki – jego nocne widzenie całkowicie zawiodło. Dwóch mnichów przy cisnęło do ściany Betsy , która wy wrzaskiwała przekleństwa. By ło w nich coś dziwnego: ich ręce. Bły szczały słaby m złocisty m blaskiem i by ły nieco przejrzy ste – można by ło patrzeć przez nie na wy lot. Quentin zaczął się podnosić, ale nagle wy rósł przed nim jeden z mnichów. Postawił stopę na jego piersi i pchnął go, ale bez większego efektu. Quentin przy jrzał się tej stopie. By ła zupełnie zwy czajna, kobieca, w skórzany m sandale, na pewno ludzka. Napastników by ło siedmiu lub ośmiu – trudno by ło się doliczy ć po ciemku. Kolejna kobieta podeszła do teczki. Jakby znikąd wy rósł za nią Pushkar i walnął ją w ty ł głowy kijem bilardowy m.
A przy najmniej próbował walnąć – kij się przełamał, jakby by ł zrobiony z balsy albo jakby Pushkar walnął nim w marmurowy posąg. Kobieta, która trzy mała stopę na Quentinie, uruchomiła jedną ręką jakieś zaklęcie, które sprawiło, że Pushkar zamarł i padł na podłogę, szty wny jak deska. Ignorując toczącą się walkę, kobieta przy glądała się klatce przy gotowanej przez Quentina; w złocisty m świetle emanujący m z jej rąk widział jej rozbawioną minę. Podniosła klatkę i odrzuciła na bok, a potem spokojny m głosem wy powiedziała kilka słów, jakby właśnie zamawiała pizzę. Te słowa wy dały się Quentinowi dziwnie znajome. Mniszka chwy ciła rączkę teczki swoją nieludzką dłonią i tak po prostu uwolniła teczkę – rozległ się odgłos darcia, zupełnie jakby teczka naprawdę by ła po prostu przy lepiona do sukna. Kobieta wsadziła ją sobie pod pachę. Ci ludzie by li złodziejami tak jak oni. Zaczekali, aż Quentin i spółka zdejmą straże, a potem weszli i okradli złodziei. Quentin, wciąż oszołomiony , podziwiał ich spokój i kompetencje. Robili naprawdę kawał dobrej roboty . Z idealną sy nchronizacją wy cofali się w stronę okien. Odwrót by ł skoordy nowany , każdy pilnował jednego przeciwnika. Quentin podciągnął się na łokciach, żeby móc patrzeć, a równocześnie nie stwarzać dla nikogo zagrożenia. By li niesamowicie zorganizowani. Dwóch zajęło się dy wanem Pushkara, rozwijali go w powietrzu na zewnątrz. – Nie! – krzy knęła Betsy . – Nie możecie tego zrobić! Radziła sobie jakieś sto razy lepiej niż Quentin. Już by ła na nogach i szła w stronę mnichów, atakując obiema rękami: z jej palców leciały najpierw bły skawice, a potem ogień, i oświetlały scenę. Ale trzech mnichów chwy ciło się za ręce – stworzy li barierę ochronną, o którą rozbiła się magia Betsy . Quentin zdołał wreszcie usiąść. Rozjaśniło mu się w głowie. Betsy miała rację: to by ła ich robota, ich zlecenie. Teczka należała do nich. Ci ludzie nie mieli do niej żadny ch praw. Uniósł się na jedno kolano. Teraz już wiedział, dlaczego magia mnichów wy dała mu się taka znajoma: wy powiadali ją w zniekształcony m staroniemieckim, który , tak się składało, znał doskonale, ponieważ to by ł ten sam języ k, w który m została napisana kartka zabrana z Ni Tu Ni Tam. Ostatni z przeciwników wszedł na skradziony dy wan. – Stójcie! – wrzasnęła Betsy . Podbiegła do okna, kiedy zaczęli się już oddalać. Ptak wy skoczy ł spod stołu bilardowego. – Nie dadzą rady jej otworzy ć – powiedział, niewy kluczone, że sam do siebie. – Nie dadzą rady jej otworzy ć. Quentin podszedł chwiejny m krokiem do okna. Zdołał wy słać za złodziejami ty lko ulotny promień, który odbił się od ich tarczy i wy palił ślad na ścianie domu, tuż obok okna. Plum klęczała obok Pushkara, który usiłował strząsnąć z siebie zaklęcie. Lionel tkwił na czworakach, wpatrując się niewidzący m wzrokiem w podłogę.
Znów rozległo się walenie w drzwi, ty m razem bardziej natarczy we. Drewno zaczęło pękać. Blond facet na kanapie, ten, którego unieruchomiła Betsy , drgnął i zajęczał. Jednak Quentin czuł ty lko spokój. Strach i uczucie zagubienia zawieruszy ły się gdzieś podczas starcia. A walka jeszcze się nie skończy ła. Dokończy ją, nawet jeśli będzie musiał działać w pojedy nkę. – Pushkar. – Jego głos brzmiał dziwnie i jakby z daleka. Odchrząknął, żeby pozby ć się kurzu z gardła. – Pushkar. Czy jest tu coś, co może latać? Pushkar oparł się ciężko o stół bilardowy i rozejrzał po pokoju. – Jest – powiedział.
Rozdział 14
W
y roili się z pusty ch okien jak wściekłe pszczoły z ula. Plum i Stoppard lecieli na skórzany ch
fotelach, Betsy miała mały dy wanik modlitewny sprzed kominka – leciała na nim na stojąco, jak surfer – Quentinowi dostał się bicy kl, a Pushkar wraz z Lionelem i ptakiem pruli powietrze na ogromny m stole bilardowy m, który mimo swy ch rozmiarów okazał się zaskakująco posłuszny zaklęciom. By ł nieco szerszy niż okno, ale przebił się przez nie jak taran, rozpry skując wokoło deszcz cegieł, kawałków ty nku oraz kolorowy ch bil, które miał w środku. Na ziemi panował już mrok, ale kiedy wznieśli się ponad linię drzew, oślepił ich blask zachodzącego słońca. Pędzili prosto w lodowate błękitne niebo, przy spieszając coraz bardziej, w górę i na zachód. Ścigali niknący w oddali latający dy wan. Okazało się, że umiejętności Pushkara są naprawdę pierwszej klasy . Osiągnął niewiary godną prędkość – Quentin latał trochę na własną rękę, ale to by ło coś zupełnie innego. Dom kurczy ł się szy bko w oddali. Skórzane siodełko bicy kla by ło twarde jak kamień, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Przy najmniej nie dostał mu się kontrabas. Zastanawiał się, czy poleciałby jeszcze szy bciej, gdy by zaczął pedałować. Starał się trzy mać w pobliżu stołu bilardowego. Lionel nadal trzy mał pod pachą tę podłużną paczkę owiniętą w brązowy papier – nie puścił jej nawet w ogniu walki. Nikt się nie odzy wał, po prostu pochy lali się nad swy mi prowizory czny mi pojazdami i próbowali wy cisnąć z nich jak największą prędkość, od czasu do czasu wy cierając łzawiące oczy . Betsy już wy sforowała się na swoim dy waniku, wiatr zwiał jej z twarzy krótkie włosy . Pochy lona wpatry wała się przed siebie, jak skoczek narciarski na rozbiegu. Powoli, metr za metrem, zaczy nali doganiać dy wan. Złodzieje – ci drudzy złodzieje – też korzy stali z zaklęcia Pushkara, ale dy wan nie został zaczarowany do wy ścigów. Musieli odzy skać teczkę, wszy stko jedno, co w niej by ło. Pod nimi, kilometr za kilometrem, przemy kały lasy Connecticut. Zresztą może już wy lecieli ze stanu? Quentin nie potrafił powiedzieć. Dy wan obniży ł lot, ocierał się o wierzchołki drzew, skręcał i kluczy ł, a potem znów nabrał wy sokości. Quentin trzy mał się go jak rzep. Po dziesięciu minutach zmniejszy li odległość do zaledwie kilku metrów. Ludzie na dy wanie cisnęli w nich dwoma kulami ognia i czy mś jeszcze, co świeciło i strzelało, ale wszy stkich pocisków zdołali uniknąć. Stoppard leciał, siedząc w fotelu, Plum odwróciła swój fotel oparciem do przodu i klęczała na siedzeniu. Teraz już wiedzieli, że dogonią dy wan, ty lko co potem? Mieli
dokonać abordażu? Quentina upoiła prędkość i ry zy ko – musiał sobie co chwila przy pominać, że to nie jest gra wideo, że ma ty lko jedno ży cie i że za pomocą magii nie zdoła sobie wy hodować nowy ch kończy n, jeśli jakieś straci. Może Pushkar potrafi cofnąć swoje zaklęcie i zatrzy mać dy wan w biegu? Quentin skierował właśnie swój bicy kl w stronę stołu bilardowego, żeby porozmawiać o strategii, kiedy za jego plecami rozległ się narastający ry k. Zary zy kował rzut oka przez ramię. Przez spokojne wieczorne niebo gnały w ich stronę dwie płonące komety , ciągnąc za sobą ogony dy mu i iskier. Przemknęły przez ich formację i wy przedziły Quentina jak dwa rozpędzone meteory ; jedna minęła go w odległości ledwie półtora metra i fala uderzeniowa niemal zrzuciła go z roweru. Ale to nie jego ścigały komety . Uderzy ły z całą mocą w dy wan, najpierw jedna, potem druga. To by ł Duet. Przy lecieli odebrać swoją teczkę. Pod wpły wem podwójnego uderzenia dy wan zanurkował. Betsy poszła w jego ślady , a Quentin za nią. Wiatr przy nosił do jego uszu krzy ki, fragmenty przekleństw, rozkazów i zaklęć, po czy m naty chmiast pory wał je dalej. Trudno by ło się zorientować, co się dzieje na dy wanie. Jasne by ło jedno: trwa tam zażarta walka wręcz. Kobieta z Duetu stała, promieniejąc światłem, na środku dy wanu, otoczona przez zakapturzone postacie. Jej partner odbił się od zaklęcia ochronnego dy wanu, ale naty chmiast znów go dogonił, jak ćma waląca w żarówkę, i przy lgnął do jego spodniej strony , po czy m zaczął się przedzierać przez włókna na górę. Przez chwilę Quentin ty lko leciał obok i obserwował. Zamierzał zaczekać na wy nik starcia i załatwić tego, kto przeży je, wy korzy stując jego, miejmy nadzieję, osłabienie. Rozejrzał się i w gęstniejący m mroku odszukał wzrokiem towarzy szy . Robili to samo co on, wszy scy z wy jątkiem Betsy , której w tej chwili nie widział. Daleko pod nimi, w dole, bły snęła tafla jeziora, a potem kolejne drzewa. Przebili się przez rzadki, nisko dry fujący obłoczek. Zmagania na dy wanie uwalniały imponującą ilość magicznej energii. Duet musiał mieć ze sobą jakieś artefakty , żeby osiągnąć taki poziom. Może i by li to źli ludzie, ale na pewno dobrzy czarodzieje, w dodatku wy raźnie nieustraszeni. Dzięki Bogu nie musiał stawać z nimi do walki. Mężczy zna przebił się wreszcie pięścią przez dy wan i chwy cił za kostkę jednego z mnichów o złocisty ch rękach, po czy m przeciągnął go, mimo gwałtownego oporu, przez dziurę i posłał w dół, ku ciemniejącej ziemi. Kobieta przedzierała się do teczki przez prawdziwe tornado obronnej magii. Zagrodził jej drogę jeden z mnichów, a potem nastąpił chaos, zamazane bły ski i przy spieszone ruchy . Nagle coś spadło z góry pod ostry m kątem natarcia, jak nurkujący kormoran, i walnęło z tępy m łomotem w dy wan z taką siłą, że wzbiło kurz. To by ła Betsy .
– Cholera! – powiedział Quentin. Powinna by ła zaczekać, ale najwy raźniej stawka, o którą grała, by ła tak duża, że górę wzięły jej wrodzone skłonności samobójcze. Cholera, cholera, cholera. Przed nosem przeleciał mu jej porzucony dy wanik. Quentin pochy lił swój śmieszny bicy kl i powoli zaczął doganiać dy wan. Betsy by ła zdrowo rąbnięta, ale w końcu zespół to zespół. Ogarnęło go uczucie zimnej nieuchronności, jak zawsze przed walką. To będzie starcie wręcz, więc pospiesznie zaczął zabezpieczać ręce i twarz. Próbował się skupić na celu: teczka jest ich, została im zabrana, a on zamierzał ją odzy skać. Dla Alice. Zrobił unik i omal nie wpadł na stół bilardowy , kiedy jakiś ciemny kształt miotnął się w powietrzu, lecąc do góry nogami. To by ł ten facet z Duetu. Najwy raźniej by ł nieprzy tomny , ale nie spadał, więc Quentin zostawił go w spokoju. Niecały metr przed nosem miał powiewające frędzle dy wanu. Z tej odległości zobaczy ł, jak Betsy wali z backhandu kobietę z Duetu – bły sk światła i saty sfakcjonujący trzask. Głowa kobiety poleciała do ty łu, a Betsy chwy ciła rączkę teczki, jednak jej przeciwniczka się opanowała i również złapała za teczkę. Wokół nich podskakiwali mnisi, czekając, kto wy gra. Lecz nim doszło do wznowienia walki, Betsy przy kucnęła i położy ła wolną rękę na dy wanie. Widział, jak porusza wargami, ale nie rozpoznał zaklęcia. Musiała to by ć jednak jakaś silna anty magia, ponieważ dy wan naty chmiast stracił wewnętrzną spójność i rozpadł się w chmurę pojedy nczy ch nitek. Tuż obok Quentina pomknęła w dół cała grupa ludzi. Usiłował namierzy ć Betsy : spadała jak kamień, nadal jedną ręką trzy mając teczkę. Niesamowite, ale kobieta z Duetu również nadal ją trzy mała. Spadały więc razem, obracając się wokół siebie, a ich ubrania łopotały głośno na wietrze. Quentin wy celował w nie kierownicę bicy kla i zanurkował, niemal pionowo. Spadał, cały czas przy spieszając, a pęd usunął z jego głowy resztki świadomy ch my śli. Ziemia zbliżała się ku nim, ciemnozielona i pomarszczona pagórkami. Zacisnął zęby i pchnął stary rower szy bciej, wiatr świszczał w szpry chach i zapierał mu dech w piersiach. Teraz widział je wy raźnie: żadna nie mogła powstrzy mać spadania, nie puszczając teczki, a żadna nie zamierzała jej puścić, więc usiłowały się gry źć, szarpać za włosy i skrzy wdzić za pomocą zaklęć, które można rzucać jedną ręką w ty ch okolicznościach. Nie miał czasu na wahania. Rozróżniał już szczegóły krajobrazu, strumień, pola, drzewa rosły w oczach z każdą chwilą. Przechy lił rower i zderzy ł się z nimi – kobieta z Duetu próbowała go zaatakować, ale wy rwał się jej. Nie zrobił tego z wdziękiem, zresztą wątpił, czy w ogóle mu się uda. Ziemia by ła już blisko, bardzo blisko. Quentinowi trzęsły się kolana, przednie koło bicy kla zgięło się, jakby by ło z gumy , a potem odpadło. Zderzy ł się z nimi ponownie i poczuł, że obie próbują się go złapać wolny mi rękami. Sły szał, jak kobieta wrzeszczy bez słów, i poczuł jej rękę we włosach. Nagle się zorientował, że ona nie wrzeszczy , ona się śmieje. Zamierzał zwalniać stopniowo, ale kiedy rzucił okiem w dół, spanikował i zahamował z cały ch
sił. Sosna pod nimi zmieniła się nagle z zabawki w wielkiego potwora; wszy scy troje walnęli w bicy kl, a bicy kl w gałęzie. Quentin miał czas pomy śleć: pierdolić ich wszy stkich, nie umrę w ten sposób! Za sprawę, której celu nawet nie rozumiem! Czuł, jak sosnowe igły wbijają mu się w skórę, a potem wszy scy razem uderzy li w ziemię i przed oczami zrobiło mu się biało. Coś dzwoniło, głośno i dźwięcznie jak dzwon kościelny . Jego głowa. Płuca miał zupełnie puste, wił się po ziemi jak robak. Próbował nabrać powietrza, chociaż odrobinę, i z ust wy rwał mu się dziwny , schry pnięty i zawodzący dźwięk. Albo połamał sobie żebra, a te przebiły płuca i zaraz umrze, albo stracił dech w piersiach i za chwilę zrobi mu się lepiej. Zaczął się podnosić, choć wszy stko wirowało mu przed oczami jak na karuzeli. Kiedy zdołał się ustabilizować, zobaczy ł Betsy , która już wstała i zataczała chwiejne kręgi. Quentin spróbował coś powiedzieć, ale mógł ty lko kaszleć i spluwać. – Gdzie ona jest? – powtarzała Betsy schry pnięty m głosem. – Gdzie ona jest? Widzisz ją? Kobieta z Duetu nadal leżała na ziemi, trzy metry dalej, ale już zaczy nała się poruszać. Po raz pierwszy Quentin miał okazję jej się przy jrzeć. By ła wy soka i chuda jak modelka, starsza niż na zdjęciu, miała kręcone czarne włosy i paskudną ranę na czole, która zapewne będzie wy magać szy cia. Potem zauważy ł teczkę spoczy wającą w kępie paproci, nietkniętą, jakby przejechała się na taśmie do wy dawania bagażu na lotnisku, a nie spadła z nieba. Leżała ledwie kilka metrów od kobiety . Kobieta się zorientowała, gdzie on patrzy , wy dała chrapliwy okrzy k i zaczęła się czołgać w tamtą stronę. Ale Betsy by ła szy bsza. Podeszła do niej, pochy liła się i położy ła jej rękę na szy i. Kiedy kobieta wy gięła się jak kot, Betsy dotknęła jej drugą ręką, a potem dosiadłszy jej jak konia, pompowała w nią energię – palce zaczęły jej iskrzy ć. Ciało kobiety podskoczy ło pod Betsy , jakby właśnie została defibry lowana. – Przestań! – krzy knął Quentin. Ale by ło już za późno. Betsy puściła kobietę, a ta padła twarzą w ziemię. Jej mięśnie wciąż kurczy ły się konwulsy jnie. Quentin poczuł swąd palonego ciała. – Przestałam – stwierdziła Betsy spokojnie i ruszy ła dalej. Podniosła teczkę, obejrzała ją scepty cznie, szukając uszkodzeń, zważy ła ją w obu rękach. Wy glądało na to, że teczka prawie nic nie waży . Quentin podczołgał się do umierającej kobiety , ale jej nie dotknął – nie miał pojęcia, jaka trująca magiczna energia wciąż krąży w jej ciele. Włosy jej dy miły . I tak by ło dla niej za późno. Betsy obserwowała go przez chwilę, a potem splunęła na ziemię. – Ciebie też zabiję, jeśli spróbujesz mnie powstrzy mać. W lesie panowała cisza. Wiosna dopiero się zaczy nała i poszy cie jeszcze nie otrząsnęło się do końca z szoku zimy . Quentin sły szał cy kanie świerszczy . Ta nieży wa kobieta by ła morderczy nią.
Trzy minuty temu gotowa by ła ich zabić. Betsy przy kucnęła, położy ła teczkę na ziemi i zaczęła majstrować przy sprzączkach. – Kurwa. – Szarpnęła paski, poprawiła chwy t i szarpnęła znowu. – Kurwa, tego się właśnie obawiałam. Gdzie, do kurwy nędzy , jest Plum? Nigdy jej nie ma, jak jest potrzebna! – Po co ci Plum? W ty m momencie Stoppard i Plum przebili się przez gałęzie sosny , osłaniając twarze rękami. Siedzieli razem w jedny m fotelu; coś się musiało stać z ty m drugim. Lądowanie mieli twarde, ale kontrolowane, póki fotel nie trafił nóżką na kamień. Wtedy spadli na ziemię. Plum się podniosła, wy cierając ręce o uda. – Jezu – powiedziała. – Co się stało? – Nic takiego – odparła Betsy . – Otwórz teczkę. – I co teraz? Czy nie powinniśmy …? – Otwórz teczkę! – Lepiej to zrób – poradził jej Quentin. – Ona właśnie zabiła tę kobietę. Betsy na pewno by ła zmęczona, ale Quentin nie miał pojęcia, do czego jeszcze jest zdolna. – Jezu – powiedział Stoppard. – Dlaczego to zrobiłaś? Jego mina wskazy wała, że naprawdę chciał się tego dowiedzieć, ale Betsy go zignorowała. Twarz miała zaciętą i ponurą. – Otwórz ją. Już. – Dlaczego uważasz, że potrafię? – Wiesz dlaczego. Plum westchnęła z rezy gnacją. – Pewnie masz rację. Usiadła po turecku przed teczką i bez najmniejszego problemu otworzy ła sprzączki. Kiedy to zrobiła, Betsy odepchnęła ją nogą. – Hej! Nie zwracając na nich uwagi, Betsy grzebała w środku. Wy jęła jakąś książkę i cisnęła na ziemię, a potem długi nóż zrobiony jakby z zaśniedziałego srebra. By ła to prosta, pozbawiona ozdób broń. Wy glądała na bardzo starą i bardzo poręczną. – Tak – szepnęła do siebie Betsy . Głos jej się załamał. – O tak. Witaj, mój piękny . Z głuchy m tąpnięciem stół bilardowy przedarł się przez korony drzew i wy lądował ciężko na ziemi. Lionel kierował nim na stojąco, ptak siedział mu na ramieniu. Nigdzie nie by ło widać Pushkara. – Gdzie jest teczka? – spy tał Lionel. Spojrzał na trupa, na Quentina, Plum i Stopparda i wreszcie na Betsy i nóż. – Otworzy łaś ją.
Szy bkim ruchem rozpakował swoją paczkę. To by ła strzelba, idealnie pasująca do jego ramienia, z lufą i kolbą grawerowaną w skomplikowane wzory – wy raźnie by ła to broń hy bry dowa, wy rafinowana technicznie, ale podrasowana magią. – A żeby ś wiedział – odparła Betsy . – Gdzie jest Pushkar? – spy tał Stoppard. Zamiast udzielić odpowiedzi, Lionel pły nny m ruchem uniósł broń do ramienia, po czy m spokojnie strzelił dwa razy , prosto w pierś Stopparda. Stoppard powinien by ł zginąć na miejscu, ale jeszcze nim Lionel wy strzelił, Betsy znalazła się na linii strzału, unosząc nóż. Poruszała się tak szy bko, że Quentin nie zarejestrował jej ruchu. Kule rozbły sły i zabrzęczały o srebrny nóż, po czy m poleciały odbite ry koszetem w krzaki. Czy mkolwiek by ł ten nóż, miał wiele dodatkowy ch funkcji. Jedna z nich polegała zapewne na ty m, że nie pozwalał skrzy wdzić tego, kto go trzy mał. Quentin spojrzał na Lionela. – Co jest, kurwa? Ty pieprzona kupo gówna! Pięć minut temu czuł się taki pusty , jakby już nigdy w ży ciu nie miał rzucić żadnego zaklęcia, ale strach dodaje mocy , podobnie jak gniew, więc poderwał się z ziemi. Chciał coś rzucić, lecz nim się zdecy dował co, Betsy zrobiła krótki rozbieg, po czy m skoczy ła na Lionela jak wielki kot – nóż musiał nie ty lko zapewniać ochronę, ale również dodawać mocy . Lionel obrócił się szy bko i strzelił jeszcze raz, ale nóż bez wy siłku odbił kulę, a zaraz potem Betsy znalazła się zby t blisko, by mógł strzelać. Przez chwilę „walcowali” jak pijani wokół stołu. Lionel chrząkał, kiedy wskoczy ła na stół i zdołała ciachnąć go nożem. Co ciekawe, nie by ło krwi. Nóż nie napotkał wiele oporu – przeciął tułów Lionela od obojczy ka po mostek, po czy m Betsy wbiła go głęboko; przeszedł przez ciało jak drut przez mokrą glinę. Następny m cięciem Betsy pozbawiła Lionela głowy . Głowa spadła i potoczy ła się po liściach. Nic nie mówiła, ale mrugała powiekami. Kikut szy i przy pominał z wy glądu szary kamień. – Ha – powiedziała Betsy , stając nad pozbawiony m głowy ciałem. – Golem. To by się zgadzało. No tak, ha. Ale nie wiedziała, że nie jest człowiekiem, nim zaczęła go mordować. Dopiero teraz Betsy zaczęła ciężko dy szeć, jakby nagle wszy stko zwaliło się na nią równocześnie: akcja, pogoń, upadek, krwawa jatka, teczka, całe to koszmarne gówno. – Gdzie forsa? – spy tał Stoppard. – Nie ma żadnej forsy – parsknął Quentin. Do niego też zaczęło docierać. Zostali zaatakowani przez mnichów, a potem dwukrotnie oszukani: pierwszy raz przez Betsy , a drugi przez ptaka. Zapewne zamierzał zabić ich wszy stkich,
zamiast im zapłacić. Nigdy nie by ło żadny ch pieniędzy . Quentin znalazł się dalej od celu, niż by ł na początku. Dalej od domu. Dalej od Alice. Mieli jednak teczkę, a przy najmniej resztę tego, co się w niej znajdowało, chy ba że ptak po to wróci. Chwilowo odleciał, Quentin nie zauważy ł nawet kiedy . Betsy zeskoczy ła ze stołu bilardowego i kolana omal się pod nią nie ugięły , kiedy wy lądowała. Opuściły ją wszy stkie siły . Miała najwy żej dwadzieścia dwa lata, teraz by ło to widać. – Tak podejrzewałam, że tego spróbują. Nigdy nie ufaj niczemu, co nie ma rąk. Ani temu, co je ma. – Dzięki – powiedział Stoppard. – Uratowałaś mi ży cie. – Mam oczy na swoim miejscu – stwierdziła Betsy i pokazała je nożem. – Ale nie ma za co. – Co to jest? – spy tał Quentin. – To? – Betsy uniosła nóż i przy jrzała się jego krawędzi. – To jest powód, dla którego tu jestem. To jest to, czego zawsze pragnęłam: broń do zabijania bogów. – Dlaczego chcesz mieć broń do zabijania bogów? – A spotkałeś kiedy ś pieprzonego boga? – Chy ba rozumiem, co masz na my śli. Plum podniosła książkę, którą Betsy wy rzuciła z teczki. Miała skórzaną okładkę bez żadny ch napisów – wy glądała raczej jak duży notes albo pamiętnik. – Jesteś pewna, że bogowie mogą umrzeć? – spy tała. – Zamierzam się przekonać. Potem może ci powiem. Betsy zatknęła nóż za pasek. – No to na razie. Nie szukajcie mnie. – Nawet mi to przez my śl nie przeszło – zapewnił ją Quentin. – Uważaj na siebie, Betsy . – Właśnie – włączy ł się Stoppard. – Uważaj na siebie. – Właściwie to nazy wam się Asmodeusz – odparła. – A jeśli zobaczy sz Julię, powiedz jej, że poszłam zapolować na lisy . Odwróciła się i odeszła w noc.
Rozdział 15
P
o rekreacy jny m przy stanku w Barion Eliot i Janet przeby li Wielką Rzekę Słoną, szeroką na
prawie kilometr i głęboką na piętnaście centy metrów, wijącą się szeroką szarobrązową wstęgą przez zielony krajobraz, jakby ktoś zostawił szlauch na trawniku. Minęli niskie, porośnięte trawą wzgórze, na który m ktoś wy żłobił wielką białą postać: usunął z linii trawę i ziemię, aż pokazała się kreda, z której zrobione by ło wzgórze. Ry sunek by ł schematy czny , jak w kreskówkach: mężczy zna trzy mający poziomo nad głową laskę. Zwy kle tkwił na wzgórzu albo w okolicy – czasami znikał, ale dziś by ł na miejscu. Dobrze go by ło zobaczy ć na stanowisku. Jechali przez otwarty teren, a ścieżki na łąkach wy glądały jak przetarcia na stary m dy wanie. Mijali skąpane w słońcu kamienne murki, niemal nieskazitelne i klasy czne. Gdziekolwiek spojrzeć, otaczał ich idy lliczny krajobraz Fillory , zdominowany przez linie proste murków i drzew: bliżej, na środku i dalej, każda o odcień bledsza niż poprzednia, leciutko wznosząca się w lewo, w prawo i znów w lewo. Nad hory zontem wisiał zupełnie nieruchomo długi, ciężki wał chmur, wy raźnie odcinający się na niebie jak przełamująca się fala wy cięta z papieru. – Popatrz ty lko – powiedziała Janet. – No popatrz ty lko. Prawie jakby świat wcale się nie kończy ł. – Prawie. Nawet teraz wy dawało im się to nierealne. Kiedy otacza cię takie piękno, łatwo zapomnieć, że Fillory to umierająca kraina. A może to jej ostatnie podry gi? Potem zanurzy li się w ciemność Mroczniejącego Lasu, w który m pojawili się podczas pierwszej wizy ty w Fillory . By ł to las bardziej chaoty czny niż Puszcza Królowy ch – nie wszy stkie drzewa miały ochotę na współpracę, a te, które miały , wolały samotność i nie zniżały się do uprzejmości. Przez cały ranek szukali miejsca, w który m się pojawili – rosło tam drzewo zegarowe, ty le pamiętali, i chy ba by ł parów. By łby to miły gest, gdy by upamiętnili swoimi odwiedzinami miejsce, gdzie to wszy stko się zaczęło. W końcu pokłócili się o to, gdzie to by ło, a na koniec okazało się, że żadne z nich nie miało racji. Ale wtedy oboje by li już w zły ch humorach i nie mieli nawet ochoty odszukać gospody Pod Dwoma Półksięży cami, gdzie mieli nadzieję zatrzy mać się na lunch i piwo. Następnego ranka wy jechali z lasu na Zegarowe Pustkowia, które okazały się rozległą równiną, rzadko porośniętą mały mi powy kręcany mi drzewkami, z który ch najwy ższe sięgały im raptem do pasa. To by ła puszcza bonsai. Pustkowia zaczy nały się nagle, jak większość rzeczy w Fillory ;
jedną z ciekawy ch cech tej krainy by ło jej przedziwne podobieństwo do mapy . Eliot nigdy wcześniej nie widział Zegarowy ch Pustkowi. Nigdy nie zaistniała jakaś konkretna przy czy na, dla której miałby się tam udać, więc jakoś się do tego nie zebrał. Dobrze będzie je obejrzeć, nim zrobi się za późno. Zastanawiał się, czy widzi je teraz nie ty lko po raz pierwszy , ale i ostatni, a także nad ty m, czego jeszcze nie widział i już nigdy nie zobaczy . – Czy li to tutaj – powiedział. Zabrakło mu słów. Czasami tak mu się działo. – My ślałam, że tu będzie… No nie wiem, bardziej zegarowo? – Janet dźgnęła toporkiem jedno z karłowaty ch drzew. – Ja też. – Może jest, a my po prostu źle patrzy my ? Może z góry wy gląda jak ogromny zegar albo jakoś tak? – Mogę cię zapewnić, że z góry nie wy gląda jak ogromny zegar. Nie by ło ścieżek, ale też niespecjalnie by ły im potrzebne. Karłowate drzewka rosły na ty le rzadko, że konie mogły swobodnie przechodzić między nimi. Eliot walczy ł z narastającą paniką, gwałtowną potrzebą zdecy dowanego działania. To by ł już szósty dzień z wy znaczonego przez Janet ty godnia, a choć postawiła ten warunek pod wpły wem impulsu, potrafiła by ć okropnie stanowcza. Mieli trop, ale słaby , przesadą by łoby nazwać go przy godą. Nie mogli oprzeć na nim całej misji. Jechali, szukając diabli wiedzą czego, i nijak nie mogli przy spieszy ć tego procesu, o ile w ogóle by ł to jakiś proces. Czy sta donkiszoteria, oto czy m by ła ta wy prawa. A nawet i to nie. Królestwo za wiatrak, na który mógłby zaszarżować. – Wczoraj w nocy wpadłam na pomy sł, jak ocalić świat – powiedziała Janet. – Obudziłam się w środku nocy i wiedziałam, jak to zrobić, ale potem wszy stko zapomniałam, aż do teraz. Chcesz posłuchać? – Tak. – Zapolujemy na Ujadającą Bestię, tak jak Quentin. Złapiemy ją albo zastrzelimy , albo coś tam, i będziemy mieli trzy ży czenia. A wtedy zaży czy my sobie, żeby Fillory trwało wiecznie i nie umarło. I zrobione. Po kłopocie. Eliot milczał. – Musisz przy znać… – Nie, to dobry pomy sł. Nawet bardzo dobry . My ślisz, że Ujadająca Bestia może to zrobić? – Nie mam pojęcia. Ale warto spróbować, no nie? – Zdecy dowanie warto. W takim razie uzgodnione. Jeśli tu nam się nie powiedzie, zrobimy tak, jak mówisz.
– A do tego będziemy mieli jeszcze w zapasie dwa ży czenia, jak już ocalimy świat – zauważy ła Janet. – Po jedny m na głowę. Czego jeszcze by ś sobie ży czy ł? – Mam wrażenie, że powinienem sobie ży czy ć powrotu Quentina. Janet parsknęła śmiechem. – No to ja będę sobie ży czy ć, żeby znowu zniknął. Tej nocy spali na Pustkowiach. Musieli wy palić krąg ziemi, żeby postawić namiot, nie bez trudności, bo drzewa okazały się zaskakująco niepalne – ich drewno by ło niesamowicie twarde i gęste – ale kiedy już zajęły się ogniem, paliły się jak paliwo rakietowe, strzelając iskrami w nocne niebo i pozostawiając po sobie powidoki. Atmosfera zrobiła się jak Czwartego Lipca, letnia impreza na pustkowiu, aż postanowili otworzy ć ostatnie butelki wina. Po dwóch butelkach Janet zaproponowała, żeby wzniecić ogromny pożar puszczy , bo fajnie by wy glądał. Eliot uznał, że rozsądniej będzie tego nie robić, ale zgodził się z nią, że jeśli nie uda im się ocalić świata, mogliby równie dobrze wrócić tutaj i spalić Zegarowe Pustkowia. Późny m rankiem następnego dnia, już siódmego, zobaczy li cel swojej misji: na hory zoncie pojawiła się pojedy ncza kępa drzew normalnej wielkości, a nie bonsai. Kiedy podjechali bliżej, stwierdzili, że drzewa otaczają pojedy nczy m kręgiem dom. – Tak właściwie to to są pustkowia czy pustkowie? – spy tała Janet. – W ogóle może by ć jedno pustkowie? – Ciii. To tutaj. Zatrzy mali się jakieś sto metrów od kręgu, który tworzy ły wy łącznie zegarowe drzewa. Widok by ł dziwny , a zarazem piękny . Eliot nigdy nie widział więcej niż jedno zegarowe drzewo naraz. Quentin zażartował kiedy ś, że w cały m Fillory jest zapewne ty lko jedno zegarowe drzewo i przenosi się szy bko z miejsca na miejsce, kiedy nikt nie patrzy . Ale tu ich by ło aż dwanaście, każde innego gatunku. Powy ginany dąb, smukła brzoza z prostokątną tarczą zegarową, prosta jak igła sosna, niezwy kle opasły baobab, który wy glądał, jakby się stopił. Dom na środku kręgu zbudowany został na planie idealnego kwadratu i miał spiczasty dach kry ty dachówką. Wzniesiono go z jasnego kamienia, który wy glądał na przy wieziony z bardzo daleka. – Zupełnie jak z Jasia i Małgosi – stwierdziła Janet. – To mi nie wy gląda na domek z piernika. – Wiesz, o co mi chodzi. Wiedział. Też miał wrażenie, że to dom z bajki. Nikt im nie otworzy ł, kiedy zapukali, więc poszli na ty ły i ujrzeli starą kobietę pielącą na kolanach warzy wniak. Najwy raźniej by ła to tutejsza czarownica. Siwe włosy uczesała w dziewczęcy koński ogon i miała na sobie długą brązową suknię, toporną, ale prakty czną. Kiedy podniosła się z klęczek, żeby ich przy witać, okazało się, że
twarz ma miłą i spokojną, ale kry ło się w niej coś przewrotnego. – Witam cię, Najwy ższy Królu Fillory – powiedziała. – I oczy wiście ciebie, królowo Janet. – Cześć – odparł Eliot. – Sorry , że tak wpadamy bez zapowiedzi. – Nic nie szkodzi. Widziałam, że jedziecie. – Znów przy kucnęła i zaczęła poprawiać niewielki klosz z wikliny , który m osłaniała groszek. – Domy śliłam się, że nie próbujecie się tu zakraść, kiedy podpaliliście drzewa. Zastanawiacie się pewnie, skąd wiem, kim jesteście. – Ponieważ jesteśmy sławni? – poddała Janet. – Ponieważ jesteśmy twoimi władcami? – Znam wasze imiona, ponieważ jestem czarownicą – wy jaśniła. – Ja też jestem trochę sławna. Nazy wam się Jane Chatwin. Kiedy ś by łam znana jako Nadzorczy ni Czasu. – Jane Chatwin – powtórzy ł Eliot. Czuł się niemal onieśmielony . – No cóż. Wreszcie się spoty kamy . Miała rację, by ła sławna: przy by ła do Fillory razem z rodzeństwem kilkadziesiąt lat temu i niemal od tamtej pory straszy ła tu jako Nadzorczy ni Czasu. To ona z pomocą magicznego zegarka, który sterował czasem, ułatwiła im pierwszą wy prawę do Fillory i tragiczną konfrontację z Potworem, czy li swoim starszy m bratem, Martinem Chatwinem. – Nadal jesteś Nadzorczy nią Czasu? Jak cię mamy nazy wać? – Och, wy starczy Jane. Nie jestem Nadzorczy nią Czasu już od lat. – Jakoś się spodziewałam, że będzie z ciebie ostra laska – stwierdziła Janet. – Pewnie Quentin ci o mnie opowiadał. Może wejdziecie? Napijemy się herbaty . Domek by ł dobrze utrzy many , jak spod igły , i wy sprzątany do czy sta. Wy strój stanowiła filloriańska wersja angielskiego salonu z okresu między wojennego, jaki Jane musiała zapamiętać z dzieciństwa. Zabawne, że choć ty le wy siłku włoży ła w ucieczkę od prawdziwego świata, skończy ło się na ty m, że próbowała go tu odtworzy ć. Zaklęciem zapaliła palnik gazowy na kuchni i postawiła na nim czajnik. Trudno powiedzieć, skąd brała gaz. – Można zagotować wodę za pomocą magii, ale smak nigdy nie jest taki jak trzeba – wy jaśniła. Czekając na herbatę, usiedli przy żółty m drewniany m stole, na który m stała duża szklanka pełna polny ch kwiatów. Eliot postanowił, że wstrzy ma się chwilę z zadaniem Wielkiego Py tania. – Od jak dawna tu mieszkasz? – spy tał. – Nie mieliśmy pojęcia, że nadal jesteś w Fillory . – Och, nigdy go nie opuściłam. Mieszkam tu od lat, od tej sprawy z tobą i Quentinem, i Martinem. Odkąd rozbiłam swój zegarek. – Zawsze mnie to zastanawiało – stwierdziła Janet. – Naprawdę nic już z niego nie będzie? – Nic absolutnie. Rozbiłam go o ścianę i rozdeptałam szczątki. – Do licha. Eliot nawet nie pomy ślał o zegarku, a przecież mógłby się przy dać, gdy by go naprawili,
chociaż nie do końca wiedział, po co mieliby się cofać w czasie i co mogliby zrobić inaczej. Może po prostu mogliby już do końca ży cia przeży wać te same dwa lata? Czy tak to działało? Zawikłana sprawa, ale w tej chwili raczej bez znaczenia. – Oczy wiście brakuje mi go – wy znała Jane. – Okazało się, że to dzięki niemu zachowy wałam młodość. Kiedy go rozbiłam, w jedną noc postarzałam się o pięćdziesiąt lat, zamiast dwadzieścia pięć zaczęłam mieć siedemdziesiąt pięć, czy coś koło tego. Przez to całe cofanie się w czasie i wy bieganie naprzód w końcu straciłam rachubę, ile naprawdę mam lat. Teraz już to wiem – popatrzy ła na wierzch swoich dłoni, pomarszczony ch, z wy stający mi ży łami. – Szkoda, że krasnoludy mnie nie ostrzegły . Musiały o ty m wiedzieć. – Przy kro mi – powiedział Eliot. Spróbował herbaty . By ła bardzo gorzka, aż zdrętwiały mu wargi. – Fillory ma u ciebie dług. – Wszy scy mamy długi, jedni u drugich. Zawsze sądziłam, że mnie nienawidzicie za to, jak was wy korzy stałam. Janet wzruszy ła ramionami. – Zrobiłaś, co musiałaś. Tobie też się nie upiekło, w końcu twój brat nie ży je. A bez ciebie nigdy nie znaleźliby śmy drogi do Fillory . Więc uznajmy , że jesteśmy kwita. Zastanawiałam się, co się z tobą stało. Co tu właściwie, do diabła, robisz? – Studiuję u krasnoludów. Uczą mnie robić zegary . – Nie wiedziałem, że są tu jakieś krasnoludy – zdziwił się Eliot. – My ślałem, że mieszkają ty lko w górach. – Krasnoludy mieszkają wszędzie. Są jak mrówki: na każdą, którą zobaczy sz, przy pada pięćdziesiąt, który ch nie widzisz. Mieszkają pod ziemią. – Popukała stopą w podłogę. – Są tam tunele, pod cały mi Pustkowiami. Siedzicie nad jedny m z wejść. Ha. Czy li Janet wy brała niewłaściwą bajkę, to powinna by ć raczej Królewna Śnieżka. Eliot powstrzy mał odruch, żeby zajrzeć pod krzesło. Poczuł się niezręcznie na my śl o ty m, że całe Fillory może by ć poprzewiercane tunelami krasnoludów jak żółty ser. Nikomu dotąd nie zrobiły krzy wdy , ale Jezu. By ły jak termity . Choć to wy jaśniało sprawę gazu i jego doprowadzenia. – Pod nami jest całe miasto. Pokazałaby m je wam, ale krasnoludy są drażliwe na punkcie swoich tajemnic. Są okropnie grzeczne, ale na pewno znajdą jakiś powód, żeby was nie wpuścić. – Więc jak to się stało, że wpuściły ciebie? – chciała wiedzieć Janet. – Zapłaciłam im. No i wy świadczy łam im parę przy sług. – Na przy kład? – Na przy kład ocaliłam Fillory . W pokoju nagle zapachniało ry walizacją zabawnego rodzaju: pierwsze pokolenie królów
Fillory kontra drugie. Jane Chatwin nie wy dawała się szczególnie speszona obcesowością Janet. Prawdę powiedziawszy , bardzo trudno by ło sobie wy obrazić Jane Chatwin speszoną. – To my ocaliliśmy Fillory – oświadczy ła Janet. – I to dwa razy – zaznaczy ł Eliot. – Ale kto by tam liczy ł. – Mieliście fory – stwierdziła Jane. Kiedy skończy li herbatę, zaprowadziła ich do sąsiedniego pokoju, gdzie miło pachniało bardzo czy sty m olejem mineralny m i świeżo wy kuty m metalem. Na ścianach pełno by ło haczy ków, a na każdy m wisiał kieszonkowy zegarek. By ły tu zegarki z mosiądzu, ze stali, ze srebra, ze złota i z platy ny . Miały białe tarcze z czarny mi oznaczeniami godzin i czarne tarcze z biały mi oznaczeniami godzin, i kry ształowe tarcze, przez które widać by ło mechanizm. Niektóre po prostu pokazy wały czas, inne miały pełno mały ch dodatkowy ch wskazówek, które pokazy wały temperaturę, porę roku i ruch ciał niebieskich. Niektóre by ły grube jak piłki bejsbolowe, inne wielkości spinki do mankietów. – Naprawdę sama je wszy stkie zrobiłaś? – spy tała Janet. – Są obłędne! Widać by ło, że naprawdę tak my śli. Eliot wy czuł, że chciałaby taki dostać, ale nie może się zebrać, żeby poprosić. – Większość – odparła Jane Chatwin. – Dzięki temu zajęciu nie pakuję się w kłopoty . – O mój Boże! – wy krzy knęła Janet. – Próbujesz odtworzy ć ten zegarek, prawda? Ten od podróży w czasie! Prawda? Zamierzasz go zrobić na nowo! Jane z powagą pokręciła głową. – Och. No cóż, szkoda. – Skoro te zegarki nie kontrolują czasu, to co robią? – spy tał Eliot. – Pokazują czas – wy jaśniła Jane. – Ty le wy starczy . Kiedy skończy li zwiedzać pracownię, wy szli na zewnątrz i poszli ponownie podziwiać ogród. Za nim, na wpół ukry te w trawie, stały zardzewiałe szczątki sławnego pozłacanego zegarowego powozu, który m jeździła Nadzorczy ni Czasu. Eliot chciał o nie zapy tać, ale wy czuł, że z punktu widzenia Jane wizy ta dobiega końca, a nie zamierzał wy chodzić, nie zrobiwszy tego, po co przy szedł. – Co te krasnoludy tam robią? – spy tała Janet. – Dlaczego budują tunele pod Pustkowiami? W samy m środku niczego? – Pokażę wam. – Jane wzięła łopatę opartą o ścianę domu i wbiła ją w ziemię. Kiedy przewróciła ziemię, coś w niej zabły sło. – Nie zastanawialiście się nigdy , skąd nazwa Zegarowe Pustkowia? – Chy ba nie. Jane pochy liła się z jękiem, podniosła z ziemi dwie czy trzy bły szczące drobinki i pokazała im
na dłoni: to by ły dwa maleńkie idealne kółka zębate z mosiądzu, cienkie jak papier, oraz delikatna spręży nka. – Mechanizm zegarowy – wy jaśniła. – Tutaj wy stępuje naturalnie. Powinniście zobaczy ć te duże sztuki, które wy doby wają tam, głęboko. Można by z nich zrobić Big Bena. Tak do końca to nie wiem, czy go nie zrobili. Rzuciła kółka w trawę, a Eliot stłumił w sobie odruch ich podniesienia. Takie rzeczy , zupełnie niewy tłumaczalne i przy padkowe dziwactwa, sprawiały , że jeszcze bardziej chciał ocalić Fillory . – Poza ty m podobają im się karłowate drzewa – dodała Jane. – Jane – zaczął Eliot. – Przy jechaliśmy tu z pewnego powodu. Ember mówi, że Fillory umiera. Że nadchodzi koniec świata. Pokiwała głową, ale początkowo nic nie powiedziała. Promień słońca odbił się pomarańczowy m rozbły skiem od srebrnej ramy wokół tarczy zegarowego drzewa. – Podejrzewałam coś w ty m sty lu – powiedziała wreszcie. – Zwróciliście uwagę na zegary ? Już się ze sobą nie zgadzają. Kiedy ś chodziły idealnie sy nchronicznie, ale teraz ty lko popatrzcie: wskazują przy padkowe godziny . Zupełnie jakby wpadły w panikę. Mali idioci. Ze zmarszczony mi brwiami popatrzy ła na krąg drzew zegarowy ch, jakby to by ły niegrzeczne dzieci. Eliot podejrzewał, że w pewny m sensie to są jej dzieci, jedy ne, jakie dane jej by ło mieć. – Jak sądzisz, co to znaczy ? – Trudno powiedzieć – zamy śliła się na chwilę, a wy glądała przy ty m młodo i pięknie, i niezwy kle interesująco, tak jak musiała wy glądać, kiedy poznał ją Quentin, w Brookly nie, przebraną za ratowniczkę medy czną, dawno temu. – Widzicie, to ostatnie zegarowe drzewa, jakie zrobiłam. Zawsze sądziłam, że wy my ślę im kiedy ś lepszą nazwę. Ich korzenie sięgają daleko w głąb Fillory . Nie aż na Drugą Stronę, ale gdzieś do połowy drogi na pewno. Są jak sy stem nerwowy , bardzo szy bko rejestrują zmiany . Pod ty m względem są uży teczne. Ale powinny pokazy wać tę samą godzinę. To po prostu niemożliwe. Pod powierzchnią ziemi wszy stkie są jedny m drzewem – zrosły się z korzeniami. Krasnoludy czasami je rąbią, ale korzenie odrastają. Ty le że ty m razem nie odrosły . Coś pod ziemią musiało je rozerwać. I rozry wa Fillory . Jane podeszła do jednego z drzew, najmniejszego, powy kręcanego jak oliwka. Tak bardzo się przechy liło, że musiała je podeprzeć, żeby się nie przewróciło. Popukała dwa razy w kry ształową tarczę jego zegara – znajdował się w części pnia, która rosła równolegle do ziemi, a tarcza celowała w niebo. Zegar otworzy ł się posłusznie, najpierw szkiełko, potem tarcza, następnie wskazówki, aż ukazał się mechanizm, obracające się po cichu zębatki. Jane zagry zła wargę. – Co powinniśmy zrobić? – spy tał Eliot. – Niech mnie szlag, jeśli wiem. – Zatrzasnęła zegar, jakby to by ły drzwiczki w pralce. –
Posłuchaj, Eliocie. – Wasza wy sokość – poprawiła ją Janet. Uważała, że wolno jej się zwracać do Eliota bez okazy wania szacunku – choćby krzty ny – ale nie lubiła, jak robił to ktoś inny . Jane ją zignorowała. – Spójrz na mnie: tak wy gląda koniec opowieści. Oddałam swoje ży cie tej krainie, temu światu, nim się jeszcze urodziłeś. Wszy scy , który ch kiedy kolwiek kochałam, już nie ży ją. Doprowadziłam do śmierci własnego brata. Nie mam partnera, nie mam dzieci. Dokonałam swojego wielkiego czy nu, a on odebrał mi wszy stko. Nie dam się wciągnąć w kolejną przy godę. Zawarłam separaty sty czny pokój. – No tak, a my raczej by śmy cię w nią nie chcieli wciągać – stwierdziła Janet. – Ale rozumiesz, apokalipsa. – A przy szło wam do głowy , że mogliby ście się z ty m po prostu pogodzić? – spy tała gwałtownie. By ła niska, ale wy prostowała się teraz, a w jej ruchach pojawiła się jakaś edwardiańska godność. – Przy szło wam do głowy , że nie musicie wy ruszać na świętą krucjatę za każdy m razem, kiedy sprawy nie idą po waszej my śli? Wy , dzieci, i te wasze przy gody . Każda bajka ma koniec! Dlaczego nie pozwolicie Fillory umrzeć z wdziękiem, w swoim czasie i na swój sposób? Może ono chce umrzeć! Nigdy nie by łam prawdziwy m ratownikiem medy czny m, ale przy chodzi mi do głowy taki zwrot: nie reanimować. Pozwolić umrzeć. Pozwolić umrzeć Fillory w spokoju. – Nie. – Nie prosimy cię, żeby ś z nami jechała – powiedział Eliot. – Po prostu powiedz nam, co wiesz. Bo coś wiesz na pewno. Proszę – tu Najwy ższy Król Fillory przy kląkł na jedno kolano przed Nadzorczy nią Czasu. – Proszę. Nasza bajka jeszcze się nie skończy ła. Twoja może tak, ale nasza nie. Jeśli już czas, to trudno, ale nie jestem ostatnim Najwy ższy m Królem Fillory . Nie wierzę w to. Ta kraina nie umrze, naprawdę. Jane wpatry wała się w niego przez bardzo długą chwilę. Potem wy dała gardłowy , pogardliwy dźwięk, odwróciła się i wspięła na pokrzy wione drzewo zegarowe, które kłaniało się zachodowi słońca. – No dobrze – powiedziała. – No dobrze. Powiem wam, co wiem, ale nie jest tego wiele. Codziennie wy daje mi się, że wiem mniej. Może już czas, żeby ruszy ć w podróż. Są dni, kiedy się zastanawiam, czy nie zaczy nam ży ć do ty łu, jak Merlin. Boże, my ślę, że by m się wtedy zabiła. A może już się zabiłam? Mój brat mógłby wam pomóc, ale nie ży je. Od dawna. – Martin? Mało prawdopodobne. – Nie, nie Martin, ten drugi. Rupert. Spędził wiele czasu w Fillory . By li ze sobą blisko, on i Martin. – Z naszego punktu widzenia to nie jest jakaś szczególna zaleta – stwierdziła Janet.
– A powinna by ć. Martin to by ł dupek, ale cwany dupek. Dowiedział się o Fillory rzeczy , który ch ani ja, ani wy nigdy nie będziemy wiedzieli, a miał wtedy zaledwie trzy naście lat. Czy nigdy się nie zastawialiście, gdzie zdoby ł taką moc? Jak się stał ty m, kim by ł? – Ja się chy ba zastanawiałem – wy znał Eliot. – Ja też. Ale nigdy się nie dowiedziałam. Natomiast Rupert chy ba tak. By ł z Martinem tego dnia, kiedy Martin zniknął. Zawsze nam wmawiał, że nic nie widział, ale wątpię, czy to prawda. Nasz Rupes by ł jak otwarta książka, nie potrafił nic ukry ć, chociaż my ślał, że potrafi. Gdy by m szukała brakujący ch elementów, zaczęłaby m od niego. Wróćcie na Ziemię. Znajdźcie jego rzeczy , zobaczcie, co po nim zostało. Może coś zapisał? Mam wrażenie, że coś stąd zwinął. Nie wolno by ło zabierać niczego z Fillory na Ziemię, w każdy m razie duży ch rzeczy , ale Rupertowi chy ba się to udało. Chy ba coś ukradł. W każdy m razie kiedy opuścił Fillory , zrobił się z tego duży smród. Nikt go nie przy łapał, a zaraz potem Martin zmienił się w Potwora, więc sprawa przy cichła i poszła w niepamięć, ale my ślę, że miał coś, czego nie powinien by ł mieć. Ja by m zrobiła tak: wróciłaby m tam, gdzie zaczęło się całe to nieszczęście. Nie by liście tam nigdy , nawet ja tam nie by łam. Ale Rupert by ł. Ty lko ty le z niej wy doby li. Potem Eliot zadał jej jeszcze kilka grzeczny ch py tań o ogród, a Janet w ty m czasie chodziła od jednego drzewa zegarowego do drugiego i pukała w ich tarcze, próbując je skłonić, żeby się otworzy ły przed nią jak przed Jane, ale bezskutecznie. Jane twierdziła, że nie wie, dlaczego tego nie robią. Po kolejny ch dziesięciu minutach Eliot powiedział, że powinni ruszać w drogę, a Jane nie próbowała ich zatrzy my wać. Odprowadziła ich do koni, które nie chciały wjechać w krąg drzew. – Powodzenia – powiedziała Nadzorczy ni Czasu. – I mówię to zupełnie serio. – Dzięki – odparł Eliot. – Powodzenia w nauce robienia zegarów. – Dziękuję. – Nie marzy sz czasami, że nie zniszczy łaś tego zegarka? – spy tała Janet. Nie potrafiła się odczepić. – Marzenia są dla dzieci – stwierdziła Jane Chatwin. – Ja dorosłam.
Rozdział 16
P
lum czuła się jak po naprawdę okropny m przy jęciu, po który m, na domiar wszy stkiego,
okazuje się, że twoja podwózka się zmy ła i musisz wracać do domu na piechotę. By ło zimno, a ptak w każdej chwili mógł wrócić z posiłkami, żeby odebrać skradzione przedmioty . Plum obawiała się tego tak bardzo, że traciła głowę za każdy m razem, kiedy coś zakrakało albo zahukało, albo trzasnęła przy deptana gałązka. Ptak musiał ich ścigać. Nie mógł odpuścić, nie po takich inwesty cjach. Py tanie ty lko, kiedy uderzy . Gdy Betsy , czy raczej Asmodeusz, czy jak tam się nazy wała, zabrała się w swoją stronę, Stoppard również zniknął ze sceny , tak szy bko, jak ty lko stać by ło jego fotel. Obiecał, że skontaktuje się z nimi w Nowy m Jorku, jak zrobi się czy sto. Plum i Quentin zamierzali zabrać stół bilardowy , ale kiedy spróbowali skłonić go do latania, odkry li, że brak im koniecznej determinacji. Wy korzy stali już całą swoją magiczną siłę. Więc ruszy li do domu pieszo. Niewy kluczone, że dla bezpieczeństwa powinni by li zabrać strzelbę Lionela, ale tego nie zrobili. Po prostu nie chcieli. To by ła długa noc i długi spacer, no ale mieli sobie do wy jaśnienia wiele rzeczy , a równie wiele wy magało przemy ślenia. Quentin powtórzy ł Plum wszy stko, co wiedział o Asmodeusz i kwestii wy korzy stania przez nią noża. Po wy słuchaniu historii o Rey nardzie, bogu gwałcicielu z głową lisa, Plum uznała, że wszy stko jest jasne. Betsy musiała od początku planować kradzież noża, dlatego brała udział w akcji. W sumie by li kwita i Plum dobrze jej ży czy ła. Ale skąd w ogóle wiedziała, co jest w tej teczce? Plum nie miała pojęcia, podobnie jak Quentin. Gdy by miała zgady wać, i tak by na to nie wpadła. Jednak jeszcze bardziej niepokojący by ł fakt, że Asmodeusz musiała wiedzieć o pochodzeniu Plum. Jakiś czas temu Plum się domy śliła, że ptak wiedział, a teraz stało się dla niej jasne, że jej sekretna tożsamość nie by ła wcale taką tajemnicą, jak sądziła. I że by cie Chatwinem oznacza związki, o jakich istnieniu nie miała pojęcia. Uznała, że równie dobrze może powiedzieć także Quentinowi. W końcu zapy ta ją, dlaczego akurat ona mogła otworzy ć teczkę, skoro nikt inny tego nie potrafił, ponieważ oczy wiście nie odpuści tematu. A prawda by ła taka, że jej pradziadek zamknął teczkę i sprawił, że mógł ją otworzy ć ty lko członek rodziny . Mogła coś skłamać Quentinowi, lecz by ła taka zmęczona, że nie miała siły , a zresztą po co miałaby kłamać? Zaimponowało jej, że Quentin ma związek z kimś takim jak Betsy , nawet jeśli nie bezpośredni. Sam też okazał się twardzielem, na swój własny sposób; na pewno by ł twardszy , niż się spodziewała. Nagle wszy stko zaczęło się łączy ć, czy raczej nagle zaczęła dostrzegać, że wszy stko
ma ze sobą związek – dopiero zaczy nała go pojmować. To by ła martwiąca tendencja. Każdy miał swoją historię, a te historie splatały się razem w sieć, która obejmowała również Plum. Więc jak wobec tego miała się potoczy ć jej własna historia? Wszy scy wokół niej załatwiali swoje niedokończone sprawy . A czy m miała się zająć Plum? Przed świtem odzy skali na ty le siły po tej wczorajszej orgii zaklęć, żeby zary zy kować lot na niskiej wy sokości, tuż ponad wierzchołkami drzew. Nie mieli pojęcia, gdzie są. Kiedy słońce wzeszło, znaleźli drogę. Ruszy li poboczem – musieli wy glądać tak żałośnie i bezbronnie, że jakiś facet, który wy brał się na poranną przejażdżkę swoją hondą element, podwiózł ich do najbliższego miasteczka. Miejscowość nazy wała się Amenia, jak Armenia, ty lko bez „r”. Leżała w hrabstwie Dutchess w stanie Nowy Jork. Znajdowała się w niej ostatnia stacja podmiejskiej kolejki łączącej z Manhattanem – dojeżdżało się do niego w dwie i pół godziny . Wy łudzili parę dolarów z bankomatu i kupili bilety , a także paskudną kawę i gumowate croissanty w barze na stacji. Potem usiedli na starej czerwonej ławce w dworcowej poczekalni. By ła dziewiąta rano, następny pociąg odchodził w południe. Mieli za sobą długą noc, a wcześniej długi dzień i Plum musiała się zdrzemnąć – może we śnie jej umy sł zdoła przetworzy ć i pojąć widok pokoju pełnego złotorękich postaci w powłóczy sty ch szatach oraz Betsy stojącej nad porażony mi prądem zwłokami kobiety i Lionela strzelającego do Stopparda, i znowu Asmodeusz vel Betsy krojącej odczłowieczonego nagle Lionela nożem na kawałki… Kiedy my ślała o ty m teraz, zaczy nała się trząść. Sprawy zaszły zdecy dowanie za daleko – umy sł miała obolały i posiniaczony . Nie tak wy obrażała sobie swój ostatni semestr w Brakebills. Nie tak wy obrażała sobie nawet swoje pobrakebillsowskie ży cie kry minalistki, kiedy przeczy tała list, który znalazła na łóżku po nocy duchów. Wiedziała, że przy jmie tę robotę. Trzeba by ć w ruchu, trzeba się czy mś zająć, to by ła pierwsza zasada Plum. I tak – czuła podniecenie na my śl o czy mś takim. Nigdy nie przechodziła fazy młodzieńczego buntu i wcale nie by ła pewna, czy ma na to ochotę, ty mczasem okazało się, że właśnie przez nią przechodzi. To by ło dziwaczne wariactwo, w dodatku podejrzane, ale rzuciła się w nie głową naprzód. I z zamknięty mi oczami. Przy najmniej nauczy ła się nowy ch zaklęć od Quentina i Pushkara. Może przedstawi to rodzicom jako swego rodzaju magiczne prakty ki? Nawet po jej dramaty czny m wy znaniu w końcu zabrakło im tematów do rozmowy , więc teraz po prostu siedzieli na ławce w pustej poczekalni dworcowej w Amenii, patrząc na betonowy peron i puste tory pod pusty m biały m niebem i czując na barkach ciężar nieprzespanej nocy . Mieli wrażenie, jakby spadali na dno oceanu. Plum pozwoliła my ślom błądzić. Jej umy sł nie chciał my śleć ani o przy szłości, ani o przeszłości. Nie funkcjonował na ty m poziomie. Więc
trzy mała się teraźniejszości, sekunda po sekundzie. By ł to niezwy kle okazały dworzec jak na tak małe miasteczko, w dodatku równie odległe od Nowego Jorku. Płaski ekran telewizora w rogu poczekalni pokazy wał lokalne wiadomości, w ty m zamazany , nagrany iPhone’em materiał o dziwny ch obiektach, jakie pojawiły się na niebie wczorajszej nocy . Plum się zastanawiała, czy ludzie naprawdę dojeżdżają stąd do pracy na Manhattan. Zastanawiała się, jak by to by ło by ć zwy czajny m człowiekiem, który mieszka w Amenii w stanie Nowy Jork. My ślała, że mogłoby się to okazać całkiem miłe. Quentin co chwila wy jmował z kieszeni zegarek z łańcuszkiem i patrzy ł na niego. Plum chciała, żeby ją to iry towało – w ty m geście by ła jakaś hipsterska afektacja, jak w zostawianiu kilkudniowego zarostu, szczególnie że zegarek nie chodził mimo wy siłków Stopparda – ale by ła to taka dziwna i równocześnie taka piękna rzecz. Plum podążała za nim wzrokiem. To musiał by ć prezent, tak przy puszczała, od kogoś, kto go kochał. Może od tej jakiejś Julii. Kolejne historie. – Chcesz przeczy tać tę książkę? – spy tał nagle. Och, tę książkę. Tę oprawną w skórę, która by ła w teczce. Zabrali ją ze sobą, oczy wiście, wlekli ze sobą po lesie, ale teraz my śl o jej otwarciu napełniała ją strachem. – Może powinniśmy ją spalić? – zaproponowała. – Prędzej czy później ptak się o nią upomni. Więc kiedy to zrobi, może będziemy woleli jej nie mieć? – Ptak będzie musiał najpierw wy nająć nowy ch mięśniaków. Zebrać kolejną bandę żałosny ch dupków, takich jak my . A na to trzeba czasu. Więc na razie może będzie lepiej, jeśli się dowiemy , dlaczego ptakowi tak na niej zależy . – Pewnie masz rację. Zawsze możemy ją spalić później, po przeczy taniu. – Teraz mówisz z sensem. – Pokaż mi ją. To by ł duży notes w skórzanej oprawie albo może księga rachunkowa. Takie coś, w czy m mógłby pisać kasjer w zielony m daszku na czole w jakimś staroświeckim banku. Okładka miała ten sam monogram co teczka: RCJ. Na grzbiecie widniały dziwne plamy , niebieskie i zielone. – Należała do mojego pradziadka. – Domy śliłem się. – Jak my ślisz, co jest w środku? – Pamiętnik? – poddał Quentin. – Inty mne zwierzenia, takie tam rzeczy ? – Możemy się przekonać ty lko w jeden sposób. Kiwnęła głową z rezy gnacją, ale nadal nie otwierała książki, którą trzy mała na kolanach. Miała wrażenie, że jest ciężka, za ciężka, żeby ją podnieść. Stała na rozstajach, ale takich, na który ch nie by ło żadny ch drogowskazów. Zastanawiała się, co takiego jest na ty ch kartach, że ludzie za nie
umierają. Zakładała, że Lionel załatwił Pushkara. Zastanawiała się, czy później będzie żałować, że ją przeczy tała. Tak to już jest z książkami: to ulica jednokierunkowa. Jak już je przeczy tasz, nie możesz tego cofnąć. Ale Quentin prakty cznie dy szał z podniecenia nad jej ramieniem – co za palant. Zawsze taki narwany . Nagle ogarnęła ją fala fizy cznego i psy chicznego wy czerpania i Plum zapragnęła coś przeczy tać, cokolwiek, zamiast siedzieć w tej pustej poczekalni i wpatry wać się w betonowy peron. By ła zby t zmęczona, by odczuwać coś jeszcze. Chciała, żeby książka zrobiła dla niej to, co zwy kle robią książki: zasłoniła świat, odsunęła go trochę na bok i pozwoliła jej – proszę, proszę – by ć gdzie indziej, by ć kim inny m. – No dobra – powiedziała. – Do dna. – Zdrówko. Pożałowała, że nie może sobie walnąć prawdziwego drinka zamiast tej paskudnej kawy . Otworzy ła okładkę. Od pierwszej strony stało się ewidentne, że pradziadek Rupert miał aspiracje literackie, że rozpoczął ten projekt z powagą i w określony m celu, ponieważ ta pierwsza strona miała przy pominać normalną stronicę ty tułową w książce. Pisał wieczny m piórem, niebieski atrament zdąży ł już wy blaknąć – nie by ł granatowy , ty lko jasnobłękitny – ale charakter pisma pozostał elegancki, jak u pilnego ucznia. Strony nie miały linijek. Służy ły do zapisy wania kolumn liczb, a nie tekstu, ale Rupertowi to wy raźnie nie przeszkadzało. Plum od razu polubiła tego faceta. Zapewne przechodził kry zy s wieku średniego i napisał powieść albo wspomnienia. Zamierzał w ten sposób pozostawić po sobie ślad na Ziemi, powiedzieć coś od siebie, wy jaśnić, pokazać światu, że nie jest taki jak inni (ale jeśli tak by ło, to dlaczego zamknął notatnik w teczce?). Z wielką ceremonią, pewną ręką człowieka, który szczerze wierzy , że to jego nowy początek, tabula rasa nowego ży cia, Rupert napisał, a potem skreślił dwa robocze ty tuły : PRZYJACIELE FILLORY a potem O ZEGARACH I KRÓLACH nim zdecy dował się ostatecznie na: DRZWI W KSIĄŻCE Moje ży cie w Dwóch Światach Rupert Chatwin
– Dobry ty tuł – stwierdził Quentin. – Tak, chy ba z nim trafił. Plum odwróciła stronę i przeczy tała: Wszyscy wiedzieliśmy, że pewnego dnia Martin wpadnie w kłopoty. W końcu tak się stało, ale nie były to takie kłopoty, jakich się spodziewaliśmy. Wy raźnie Rupert by ł zadowolony z pierwszej linijki, ale nie z tego, co napisał później, ponieważ wy rwał resztę strony i zostawił ty lko te dwa zdania na osierocony m kawałku papieru, jak pojedy nczy oskarży cielski palec. Następna strona też została wy rwana – prawdę powiedziawszy , nie jedna, ty lko kilka – pozostały po nich resztki. Zapewne Rupert (bo któż by inny ) wy rwał ich cztery czy pięć naraz. Nagle Plum poczuła, że wcale nie ma ochoty czy tać dalej. Zupełnie jakby dotąd nie zdawała sobie sprawy , że jej pradziadek by ł prawdziwą osobą, podobnie jak jego brat i siostry . Że ży li naprawdę, mieli prawdziwe nadzieje, marzenia i tajemnice i nic nie ziściło im się tak, jak tego pragnęli. By li bohaterami własnej historii, tak jak ona by ła bohaterką swojej, ale nie mieli gwarancji, że wszy stko się powiedzie. Czy że cokolwiek się powiedzie. Po falstarcie Rupert pisał szy bko, pły nnie, ograniczając interpunkcję do minimum i rzadko kiedy coś poprawiając. Plum miała wrażenie, że nigdy nawet nie przeczy tał tego, co napisał. Zaczęło się na jednym z przyjęć ciotki Maude. Często w tamtych czasach przyjmowała, w wystawnym stylu. Niektórzy uważali, że to nie przystoi, że my wszyscy, lojalni poddani króla powinniśmy czynić poświęcenia na rzecz wysiłku wojennego. Przypuszczam, że wiodła luksusowe życie ale nam się nigdy tak nie wydawało. Wszyscy wiemy jak to jest być dzieckiem niewinnym i nic nierozumiejącym. Niczego nie rozumieliśmy, my pięcioro. Nic a nic. Ale wszystko widzieliśmy. Widzieliśmy wynajętych muzyków, jak szykują instrumenty, pocierają smyczki kalafonią i wystukują ustniki do kieliszków do wina. Widzieliśmy jak damy krzywią się w niewygodnych butach a mężczyźni poprawiają niewygodne kołnierzyki. Widzieliśmy twarze służących z których znikał wszelki wyraz tuż przed wyjściem do zatłoczonej sali. Kradliśmy z tac kanapki i drobne z kieszeni płaszczy gości. Ale flirty i rozmowy o wojnie nudziły nas a gości nie interesowało nic innego. Sala zapewne wyglądała olśniewająco jak opisują takie przyjęcia gazety ale i to do nas nie docierało. Zwracali na nas uwagę tylko młodzi mężczyźni co i raz inni, którzy przewijali się przez ten dom a i oni tylko po to żeby zyskać w oczach ciotki Maude. Źle kierowali swoje wysiłki – ciotka Maude nie uważała zainteresowania dziećmi za zaletę.
Dla niej byli sentymentalni i zniewieściali. Tańce zaczynały się zwykle jakąś godzinę po przybyciu pierwszych gości kiedy ciotka opierała długie ręce a w końcu całą górną połowę ciała o fortepian. Nasze pory kładzenia się spać, dla każdego z nas inna, dawno mijały ale nikt nas nie pilnował. W końcu my dzieci Chatwinów wycofywaliśmy się poziewując i marudząc na górne piętra Dockery House jak nazywał się ten dom choć ciotka Maude nie lubiła tej nazwy – uważała, że brzmi pretensjonalnie i wiktoriańsko. I miała rację i właśnie dlatego podobała się nam dzieciom. Podczas jednego z takich przyjęć Martin zaczął się bawić w starym wielkim zegarze który stał samotnie w korytarzu na tyłach domu. Martin miał smykałkę do mechanizmów i nigdy nie mógł się oprzeć okazji pomajstrowania przy czymś cennym i skomplikowanym. Zapewne podobnego entuzjazmu oczekiwano i ode mnie, drugiego chłopca w rodzinie ale ja go nie wykazywałem. Nie należałem do tych bystrych dzieci o dobrze zdefiniowanych i jasno wyrażonych zainteresowaniach – niewiele rzeczy budziło mój entuzjazm prócz książek. Nie byłem dobry w grach w muzyce w rysowaniu w liczbach. Nie zdziwiłem się kiedy odkryłem później, że Martin uważał mnie za mięczaka, jak tych młodych mężczyzn którzy zabiegali o względy ciotki Maude. Ale taka była natura nadchodzącego nieszczęścia że zabrało silnych a oszczędziło słabych. Pamiętam jak Fiona kazała Martinowi przestać bo coś popsuje a Helen go broniła – Helen wciąż ganiła rodzeństwo ale uwielbiała Martina i w jej oczach nie mógł uczynić nic złego. Nie sądzę żeby to miało znaczenie czy go popsuje czy nie gdyż Maude rzadko zachodziła do tej części domu. Jeśli zegar przestanie chodzić miną lata nim to odkryje a wtedy zapewne uzna że zawsze był zepsuty. Była bardzo niedbałą kobietą. Jane milczała. Rzadko się odzywała chyba że ktoś spytał ją o coś wprost a czasami nawet wtedy nie. Kiedy Martin zdołał otworzyć szafę zegara zaczął powtarzać szeptem „cholera, cholera”. Nawet Helen uciszała go kiedy klął a robił to często odkąd ojciec pojechał do Francji – był rok 1915, jeśli jeszcze o tym nie wspomniałem a nasz ojciec był porucznikiem w Artists Rifles, pułku który miał wyruszyć w objazd po najbardziej krwawych polach bitewnych Wielkiej Wojny. Poszedłem kawałek dalej korytarzem żeby się przyjrzeć interesującej pajęczynie w rogu sufitu ale słysząc Martina wróciłem. Chyba miałem nadzieję, że pokłócą się z Helen. Ten zegar to był potwór jego mosiężna tarcza miała masę mniejszych tarcz i wskazówek i dziwacznych symboli. Wyglądała jak nachmurzona twarz. Martin przyciągnął sobie stołek żeby lepiej się jej przyjrzeć, oko w oko. Z wnętrza zegara zionęło chłodem jak z wnętrza jaskini. Nagle zegar obudził się do życia i wybił godzinę dziewiątą wieczór. Mała Jane ziewnęła. Martin z furią wpatrywał się w zegar czochrając sobie włosy i nawet nie zdając sobie
z tego sprawy. Zawsze tak robił kiedy coś go irytowało. Zeskoczył ze stołka. – Cholera – powiedział. – Rupes zajrzyj tam. Co widzisz? Posłusznie pochyliłem głowę żeby zajrzeć do szafy a Martin wykręcił mi ręce i spróbował wepchnąć mnie do środka. W jego rozumieniu to miał być żart. Zawsze popychał mnie na ściany i spychał ze schodów. Nie było w tym nic krwiożerczego czy podłego po prostu byliśmy rozpaczliwie znudzeni. – Daj spokój, Martin – powiedziała Fiona ale bez przekonania. Przepychaliśmy się przez chwilę a zegar zachwiał się niebezpiecznie. Martin był ode mnie silniejszy ale ja miałem lepsze podparcie i w końcu zaparłem się barkiem o ramę w taki sposób, że nie mógł mnie pchnąć dalej. Czasami się zastanawiam, czy wszystko potoczyłoby się inaczej gdyby mu się udało. Ale tak się złożyło że się znudził i mnie puścił. Byłem czerwony na twarzy i dyszałem ciężko kołnierzyk sterczał mi z jednej strony. Martin odsunął się obojętnie dając do zrozumienia że nie miał niczego złego na myśli. – Naprawdę popatrz – powiedział. – W środku nie ma mechanizmu. Nie ma wahadła. To jak ten zegar chodzi? Nikt z nas nie był szczególnie zaintrygowany tą zagadką. Jane oderwała kawałek odstającej tapety. Fiona oparła się o ścianę i przewróciła oczami. – No dobra – powiedział Martin. – Sam tam wejdę. Postanowił sobie wykorzystać jakoś ten zegar. Jako najstarszy chyba czuł się w obowiązku nas zabawiać. Zaczął się wciskać do szafy. Wątpię żeby się spodziewał sukcesu – już wtedy zaczął się rozrastać w ramionach – i pamiętam jego zaskoczoną minę kiedy wyciągnął rękę i nie zdołał wymacać tylnej ścianki. Wsadził do środka głowę i ramiona. Wyglądał jak iluzjonista na scenie jakby zegar to było jedno z tych tajemniczych pudeł Houdiniego. Zobaczyłem, że się zawahał ale tylko przez chwilę. Włożył do środka jedną nogę, potem drugą. A potem zniknął. Popatrzyliśmy po sobie. Fiona zirytowana myślą, że to jakaś sztuczka skierowana przeciwko niej włożyła tam głowę jako druga. Miała tylko siedem lat i była mała jak na swój wiek, więc prawie nie musiała się schylać. Też zniknęła w środku. Popatrzyliśmy na siebie z Helen. – Jane – zawołałem bo wciąż była zajęta tą tapetą. Teraz wydaje mi się to niemożliwe, ale wtedy mogła mieć nie więcej jak pięć lat. – Jane! Przybiegła do nas. – Gdzie jest Fi? – chciała wiedzieć. Jak na jej standardy był to długi monolog. W tej samej chwili Martin a za nim Fiona wyszli z zegara, Martin był wściekły a Fiona jakby osłupiała z zachwytu. Pierwsze co zauważyłem jeszcze nim zwróciłem uwagę na ich strój to to,
że oboje byli opaleni i zeszczupleli i urosły im włosy. Pachnieli świeżą trawą. Czas biegnie inaczej w Fillory. Dla nich minął miesiąc. Tak po prostu Martin i Fiona przeżyli swoją pierwszą przygodę którą potem Christopher Plover opisał w Świecie w ścianach. Dla nas, dzieci Chatwinów to był początek a także koniec wszystkiego.
Rozdział 17 Wiele z tego co zdarzyło się potem zostało opisane przez Christophera Plovera w jego sławnym cyklu książek dla dzieci, Fillory i dalej, i to bardzo porządnie. Nie mam problemów z jego książkami. Pogodziłem się z nimi. Ale jak zobaczycie jego historia to nie cała historia. Podstawowa różnica przy której muszę się upierać to przede wszystkim i nade wszystko fakt, że to co Plover naiwnie przedstawił jako fikcję było z pominięciem kilku szczegółów szczerą prawdą. Fillory nie było wytworem naszej wyobraźni. To był inny świat, a my podróżowaliśmy do niego i z powrotem i spędziliśmy tam dużą część naszego dzieciństwa. To było bardzo prawdziwe. Rupert zatrzy mał się na ty m zdaniu i wiele razy poprawiał ostatnie słowa – „bardzo prawdziwe” – tak mocno, że papier zaczął się strzępić, jakby nie by ł w stanie wy trzy mać pełnej wagi tego oświadczenia, ciężaru, jaki pradziadek chciał na niego zrzucić. Początkowo Plum nie mogła pojąć, co właściwie sprawia, że ta historia ją przeraża. Ale chodziło właśnie o to: spodziewała się, że wspomnienia Ruperta to będzie ty powa relacja o dzieciństwie chłopca z dobrej angielskiej rodziny plus może kulisy pisania książek o Fillory , ty mczasem zaczęło do niej docierać, że Rupert zamierza się trzy mać swojej wersji, a ta wersja brzmiała: Fillory jest prawdziwe. Może to by ło dziedzictwo Chatwinów, ich rodzinne szaleństwo. Plum przesunęła palcem po zniszczony m papierze i poczuła jego szorstkość. Chciała go naprawić. Ale nie mogła. Mogła ty lko czy tać dalej. Trudno jest mi pisać te słowa wiedząc, że nikt w nie nie uwierzy. Gdybym był na waszym miejscu, nie uwierzyłbym. Przestałbym czytać. Ale to jest prawda i nie mogę napisać nic innego. Nie jestem szaleńcem i nie jestem kłamcą. Przysięgam na wszystko co święte. Zapewne powinienem powiedzieć, że to Boża prawda i tak jest w istocie. Ale nie tego Boga o którym myślicie. Kiedy Martin i Fiona wrócili z Fillory przez zegar w holu poszedłem tam z Helen i nasze przygody zostały mniej więcej opisane w Dziewczy nce, która przepowiadała czas – cała masa przygód wydarzyła się w ciągu pięciu minut jakie upłynęły w korytarzu na tyłach starego domostwa podczas wojny. Ale potem Jane się obudziła więc przeszliśmy tam wszyscy pięcioro. Już widzę jak kręcicie głowami: nie nic podobnego zawsze przecież przechodziliście
parami. No więc do diabła z wami i z Ploverem też. Często przechodziliśmy wszyscy razem. Bo właściwie dlaczego nie? Prawda jest taka, że wielu przygód nigdy nie opowiedzieliśmy Christopherowi Ploverowi a wielu innych z własnych powodów nigdy nie opisał w książkach. Zapewne nie pasowały mu do obrazu. Nie mogę pozbyć się wrażenia że zlekceważył moją osobę w całym cyklu Fillory i dalej. Wiem to małostkowe z mojej strony ale tak właśnie uważam. To ja stałem na straży u bram zamku Białoszczytego podczas Długiego Wieczoru. To ja zdobyłem Miecz Sześciu a potem złamałem go na szczycie Góry Wesołej Pogody. Ale nie dowiecie się tego od Christophera Plovera. Być może nie byłem ładnym chłopcem. Nie byłem uroczy tak jak Martin. Nie byłem dobrym materiałem jak mawiają w branży wydawniczej. Ale chociaż Plover nie napisał o mnie tego co najlepsze, nie napisał również o mnie tego co najgorsze. Nie wiedział o najgorszym. Nikt nie wiedział prócz Martina. W każdym razie życie całej naszej piątki rozdzieliło się tego wieczoru na dwie ścieżki. Stało się podwójne. Bardziej czujny opiekun niż ciotka Maude zauważyłby zmianę – wymieniane szeptem uwagi opalone twarze za długie włosy dodatkowy centymetr wzrostu podczas szczególnie długiej wyprawy do Fillory. Ale ona nic nie zauważyła. Ludzie wykazują wielką determinację żeby widzieć tylko to co potrafią wyjaśnić. Każdy kto prowadził sekretne życie – szpiedzy, przestępcy, uciekinierzy, cudzołożnicy – wie, że niełatwo utrzymać fasadę. Niektórzy są w tym lepsi niż inni. Ja jak się okazało miałem swego rodzaju dar jeśli chodzi o okłamywanie dorosłych. Czasami się zastanawiam czy nie wykluczano mnie z niektórych wypraw po prostu dlatego, że mogłem kryć rodzeństwo. Nie wiem ile razy musiałem wymyślać historie – dziwaczne, ale dużo mniej dziwne niż rzeczywistość – żeby wyjaśnić dlaczego któreś z nich nie zjawiło się na mszy albo na lekcjach, albo na podwieczorku. Zawsze staraliśmy się przebrać z naszych filloriańskich rzeczy nim nas ktoś zobaczy. Nasze wyczyny bitewne często pozostawiały zadrapania i siniaki, które trzeba było jakoś wyjaśnić. Kiedyś Martinowi strzała przeszyła łydkę kiedy polował na rabusiów w Korianlandii i musiał spędzić cały miesiąc w Fillory, żeby się wyleczyć. Być może największym upokorzeniem było dla nas udawanie, że nie umiemy robić rzeczy, których nauczyliśmy się w Fillory. Nadal pamiętam, jak się śmiałem na widok Fiony wielkiej łowczyni z Puszczy Królowych udającej, że nie umie strzelać z łuku. Aż usiadła na pupie usiłując napiąć mały łuk dla dziewczynek. W końcu z tego zrezygnowaliśmy. Jane nie zależało na udawaniu i pewnego dnia po prostu odjechała galopem podczas lekcji jazdy konnej wykrzykując głośne zachęty kiedy przeskakiwała kamienny murek na końcu łąki i znikła w lesie. Potem wszyscy przestaliśmy
udawać. Niech się ludzie dziwią skoro już muszą. Bardzo często kiedy przejście do Fillory było dla nas zamknięte a wyczerpaliśmy już ograniczone możliwości rozrywki jakich dostarczała nam ciotka Maude, jej dom, jej biblioteka, jej służba i jej posiadłość, przechodziliśmy na drugą stronę drogi a potem przez dziurę w żywopłocie do domu pana Plovera. Wiem teraz że miał wtedy czterdzieści kilka lat ale my uważaliśmy, że jest bardzo stary bo włosy zaczęły mu siwieć. Myślę, że z początku był nami przerażony – sam nie miał dzieci i nie przywykł do ich towarzystwa. A my byliśmy naprawdę bardzo dziecinni. W owym czasie najbliższym odpowiednikiem rodzica był dla nas Martin a choć się starał miał przecież tylko dwanaście lat. Byliśmy głośni i niesforni i niemal dzicy. Nawet tego pierwszego dnia kiedy najechaliśmy domostwo Plovera wyczuliśmy to oszołomienie, w jakie wprawia Amerykanów Anglia: są zbyt przerażeni Anglikami, żeby zachowywać się wobec nich niegrzecznie, i zbyt głupi, żeby zachowywać się grzecznie. Wykorzystaliśmy to. Plover nie chciał nas wyrzucić ale nie potrafił nas zabawić więc w końcu poczęstował nas podwieczorkiem choć nie było jeszcze trzeciej po południu. Nie był to obiecujący początek. Nakruszyliśmy i pojedynkowaliśmy się na łyżeczki i chichotaliśmy i szeptaliśmy do siebie i mówiliśmy z pełnymi ustami i zadawaliśmy nieuprzejme pytania – ale jedliśmy, bo to był bardzo dobry podwieczorek z dobrą herbatą, herbatnikami i domowymi konfiturami. Plover na pewno nie bawił się dobrze ale był bogaty i nieżonaty i już się wycofał z interesów więc musiał się nudzić na wsi niemal tak samo jak my. Więc jakoś przez to przebrnęliśmy. Pod wieloma względami to pierwsze spotkanie było bardzo nieudane i nie domyślilibyśmy się wtedy, że jest zaledwie pierwszym z wielu. Wiem teraz, że my, cała piątka, musieliśmy być bardzo gniewnymi dziećmi z powodu nieobecności rodziców, obojętnej ciotki Maude i jej licznych adoratorów, z powodu wojny, z powodu Boga, naszej własnej dziwaczności i niewielkiego znaczenia. Ale dorośli rzadko zauważają gniew u małych dzieci, a dzieci same nigdy go nie zauważają więc objawia się na inne sposoby. Bez względu na powód rywalizowaliśmy ze sobą kto bardziej przekroczy granice stosowności. To Fiona wygrała – pamiętam że zrobiła to z triumfem, z niemal zmysłową przyjemnością – wspominając o Fillory. Przekroczyła w ten sposób nie tylko ziemskie zasady, ale również filloriańskie. Okazała brak szacunku nie tyle panu Ploverowi który był jedynie zaskoczony ale Emberowi i Umberowi którzy kazali nam przysiąc że dochowamy tajemnicy. Aż do tamtej chwili żadne z naszej piątki nigdy nie wypowiedziało słowa „Fillory” w zasięgu słuchu osoby dorosłej. Nie mieliśmy nawet pewności, że możemy je wypowiedzieć. Czy magia Baranów sięga ponad przepaścią dzielącą te dwa światy i pieczętuje nasze usta?
Okazało się, że nie. Przy stole zapadła cisza. Fiona zamarła podniecona i radosna z powodu zwycięstwa a równocześnie przerażona swoim grzechem. Czy posunęła się za daleko? Nikt tego nie wiedział. Czekaliśmy na piorun zemsty. – Fillory? – powtórzył niewinnie pan Plover swoją spłaszczoną chicagowską wymową. Wyraźnie się ucieszył, że znalazł jakieś pytanie które może nam zadać. – Gdzie jest to Fillory? – Och – powiedział Martin lekko, jakby to wyznanie nic go nie kosztowało. – To nie jest na Ziemi. To takie miejsce gdzie chodzimy czasami. Znaleźliśmy je w zegarze. A kiedy przekroczyliśmy tę granicę ściany runęły a my rzuciliśmy się przez wyłom głowami naprzód przekrzykując się w opowieściach bo żadne z nas nie chciało zostać w tyle. To co opowiadaliśmy naprawdę było zabawne i po chwili Plover zaczął robić notatki na jakichś kartkach. Otwierał szeroko oczy słysząc takie skarby dziecięcej fantazji – musiał się już widzieć w roli nowego Charlesa Kingsleya czy Charlesa Dodgsona de nos jours. Był oschłym człowiekiem zajętym zagadnieniami ekonomii i wydajności pracy i nie miał wyobraźni. Podejrzewam, że wykorzystał naszą jako coś w rodzaju namiastki, protezy. Nigdy nie pytał wprost zawsze krążył wokół tematu – rozmawiał z nami i kiwał głową i przestrzegał zasad dobrego wychowania ale zawsze nadchodziła chwila kiedy sięgał po notes, z którym się nie rozstawał zakładał nogę na nogę pochylał się ku nam i mówił z tym swoim dziwacznym akcentem, ni to amerykańskim ni to angielskim: – A mieliście ostatnio wieści z Fillory? Dla nas to było ważne móc opowiedzieć o tym komuś, wszystko jedno komu. Dzięki temu Fillory stawało się dla nas bardziej realne. Teraz przynajmniej mieliśmy słuchacza. Czasami naprawdę fantazjowaliśmy śmiejąc się histerycznie na myśl o tym co sir Gorącoplamek albo król Kikut pomyśleliby o naszych opowieściach, o ptakach zrobionych z liści czy olbrzymach, które zjadają chmury. Co za bzdury! Helen była w tym najgorsza: potrafiła tylko wymyślać historie o jeżozwierzach. Morskich jeżozwierzach, jeżozwierzołakach, Jeżozwierzu Ognia. Nie była dużo lepsza od Plovera – jeżozwierze były jedyną ekstrawagancją na jaką stać było jej umysł. Plover przyjmował wszystko bezkrytycznie. Jedyne historie, przed którymi się wzbraniał to te o ogromnym aksamitnym Przytulnym Koniu, a te akurat były prawdziwe. W końcu nakłoniliśmy go, żeby je również spisał, bo nie chcieliśmy zranić uczuć tego nieszczęsnego stworzenia. Kiedy teraz to wspominam dostrzegam znacznie wyraźniej napięcie w jakim żyliśmy przechodząc od jednej rzeczywistości do drugiej. W jednej traktowano nas jak królów i królowe a w drugiej byliśmy praktycznie niewidzialni jako niechciane dzieci. Szok wywoływany tymi nagłymi wyniesieniami i upadkami każdego doprowadziłby do szaleństwa. Plover podzielił zgrabnie nasze historie na pięć tomów ale rzeczywistość nie była równie
prosta czy uporządkowana. Napisał, że przechodziliśmy do Fillory tylko podczas letnich wakacji – wyjąwszy ten jeden raz w Dziewczy nce, która przepowiadała czas – ale tak naprawdę przechodziliśmy tam przez cały rok. To nigdy nie była nasza decyzja, przechodziliśmy wtedy, gdy Fillory uznało za stosowne nas wezwać. Nigdy nie wiedzieliśmy kiedy drzwi się otworzą, czy to będzie lato czy zima, dzień czy noc. Czasami mijały miesiące i nic się nie działo i zaczynaliśmy się zastanawiać czy to już koniec i mieliśmy wrażenie jakbyśmy stracili jeden z naszych zmysłów. Stawaliśmy się coraz bardziej rozdrażnieni kłóciliśmy się i obwinialiśmy nawzajem o to kto obraził Embera i Umbera albo złamał jedno z ich Praw i w ten sposób skazał na wygnanie całe rodzeństwo. Czasami podczas tych długich okresów ciszy zaczynałem podejrzewać pozostałych, że przechodzą do Fillory za moimi plecami nic mi nie mówiąc. Podejrzewałem że wykluczyli mnie z zabawy. A potem bez ostrzeżenia wszystko zaczynało się od początku jakby się nigdy nie skończyło. W jakieś zupełnie zwyczajne popołudnie przeraźliwie nudne i beznadziejne Fiona albo Helen zaczerwienione z podniecenia wbiegały do pokoju dziecinnego ubrane w piękne dworskie suknie i z misternymi fryzurami na głowie wykrzykując: „Zgadnijcie gdzie byłam!”. I wtedy wiedzieliśmy, że to wcale nie koniec. Były okresy urodzaju i głodu. Raz chyba w 1918 spędziliśmy ponad połowę lata w Fillory. To aż zaczęło być irytujące. Wystarczyło otworzyć szafę w poszukiwaniu czystej koszuli a w niej tkwiła jedna z tych pięknych łąk w Fillory albo wygięta w podkowę plaża albo samo serce puszczy nocą. O ile wiem, żadne z nas nigdy nie odrzuciło takiego zaproszenia. Nawet nie wiem czy moglibyśmy odmówić. Raz czy dwa razy to nam było naprawdę nie na rękę – mieliśmy jechać do miasta z nianią albo dostaliśmy właśnie szylinga na słodycze a woźnica obiecał że potem pozwoli nam powozić, więc zaglądaliśmy pod łóżko w poszukiwaniu butów, a tu nim się człowiek obejrzał wstawał z podłogi na zamku Białoszczytym. A kiedy wracaliśmy – dla nas to było trzy tygodnie później ale dla innych ledwie pięć minut – zdążyliśmy zgubić pieniądze i zapomnieć co mieliśmy robić i wszyscy się złościli, że muszą czekać. Tamtego lata zupełnie jakby Fillory było nas głodne jakby ściągało nas zachłannie kiedy tylko mogło. Było jak niezaspokojona kochanka. Pamiętam jak jechaliśmy raz do miasta na rowerach i zobaczyliśmy nagle małą trąbę powietrzną z liści zmierzającą w naszym kierunku. Martin zdążył tylko powiedzieć „Cholerny…” nim go dopadła. Zabrała jego i Helen, tak po prostu. To była przygoda z królem Wieprzem nie wiem czy Plover ją spisał czy nie, nie pamiętam, wszystko się na siebie nakłada a tu w Afryce nie mam ze sobą tych książek. Pamiętam jednak że rowery nigdy nie wróciły z Fillory. Nawet ciotka Maude była zła z tego powodu.
Pod pewnymi względami Fillory zbliżyło nas do siebie ale pod wieloma innymi oddaliło. Kłóciliśmy się okropnie o zupełne głupstwa. Pewnego razu Fiona powiedziała nam, że Umber zabrał ją na specjalną wycieczkę na Drugą Stronę Świata i pokazał jej cudowny ogród, gdzie wszystkie myśli i uczucia które ktoś kiedyś pomyślał albo poczuł przybierały formę roślin. Były zielone i kwitły kiedy trwały w ludzkich sercach lub umysłach i usychały jeśli zostały zapomniane. Czasami kwitły ponownie a czasami nigdy więcej. To była bardzo ładna historia i zapewne prawdziwa, Fiona nie zdołałaby jej wymyślić nie miała dość wyobraźni ale we mnie wywołała gorycz. Dlaczego ona a nie my? Dlaczego nie ja? I kłóciliśmy się o Embera i Umbera. Jeśli w nich wierzyliśmy a z pewnością wierzyliśmy to czy chodzenie do kościoła w prawdziwym świecie i modlenie się do Boga, który przecież nigdy nie pokazał nam tajemniczego czarodziejskiego ogrodu ani naszego własnego zamku ani nawet pegaza było świętokradztwem? Czy może każdy świat ma własnego Boga albo bogów i powinno się czcić tego, w którego świecie aktualnie się przebywa? A może tak naprawdę wszyscy bogowie są w istocie jednym Bogiem? Różnymi aspektami samych siebie? Nonsens powiedziała Jane. Nigdy nie słyszała podobnych bzdur. Kłóciliśmy się o to zajadle i w końcu podzieliliśmy się na Baranowców czyli tych, którzy czcili tylko Barany Embera i Umbera, czyli Martina Helen i Jane, oraz na Wszystkojednoktowców, czyli mnie i Fionę, bo modliliśmy się do bliźniaczych Baranów w Fillory i do Boga w prawdziwym świecie. Potem Helen zawsze znajdowała jakiś powód, żeby nie iść do kościoła. Jane, która miała w sobie zapał męczennika chodziła tam celowo i robiła okropne sceny na przykład śmiała się jak szalona aż musieli ją wyprowadzać. Martin zawsze był po prostu lojalny i poważny wszystko jedno gdzie byliśmy. Myślę, że z nas wszystkich on najbardziej kochał Fillory, ale była to dzika wściekła miłość zawsze wyczulona na potencjalne zdrady. Nie zamierzam bronić Martina ale myślę, że go rozumiem. Kiedy nasi rodzice odeszli on bardziej niż my wszyscy starał się wypełnić pustkę w naszym życiu. Był tym, który nas podnosił kiedy upadliśmy i śpiewał nam kołysanki na dobranoc. Ale kto wypełniał pustkę w jego życiu? To mogło być tylko Fillory. A ono było kapryśnym i zmiennym rodzicem. O jedno się nie kłóciliśmy a mianowicie o to dlaczego ze wszystkich dzieci na świecie to właśnie my otrzymaliśmy dar Fillory. Dlaczego my a nie kto inny? Dlaczego Ember i Umber i cała reszta Fillorian okazywali nam takie specjalne względy skoro w naszym świecie byliśmy zupełnie zwyczajni? Mam wrażenie, że tylko mnie z całej piątki dręczyło to pytanie. W takim zakresie w jakim dziesięciolatka posiadającego duszę może niepokoić taka kwestia. Byłem pewien, że zaszło jakieś nieporozumienie, że ktoś się pomylił ponieważ zdawałem sobie sprawę, że nie jestem silny ani mądry ani szczególnie dobry. Wiedziałem, że nie zasługuję na Fillory a kiedy prawda wreszcie wyjdzie na jaw kara będzie straszliwa a nasze cierpienia
potworne adekwatne do błogosławieństw jakimi nas zasypano. Niczego nie zauważyłem, póki Martin mi nie powiedział. Byliśmy w szkole, St. Austol’s w Fowey. Zabrał mnie na długą i strasznie zimną wyprawę na Górną Łąkę, zamarznięte boisko do rugby, gdzie chodziło się wymieniać poufne informacje i dyskutować o ważnych sprawach. Byłem mu wdzięczny, że mnie zabrał. Martin był ode mnie starszy o dwa lata a starsi chłopcy zwykle nie przyznają się do młodszego rodzeństwa w St. Austol’s. Obeszliśmy połowę boiska nim się odezwał. – Wiesz co Rupes? – powiedział. – Minęły już trzy miesiące od mojego ostatniego przejścia. Nazywaliśmy to „przejściem”. Nie musiał mówić dokąd. Mówił z tą pozorną obojętnością, którą nauczyłem się rozpoznawać jako sygnał ostrzegawczy. – Aż tak długo? – Tak, aż tak długo! W sierpniu przeszliście ty i Fiona, potem Helen i Fiona, potem Jane i Fiona, potem Helen i znowu cholerny ty dwa tygodnie temu. A ja gdzie zostałem? – Chyba na Ziemi – nie chciałem wyjść na sprytnego. – Tak jest na cholernej Ziemi! Ja tu do cholery utknąłem! Czy wiesz, że zacząłem się wciskać do szafek i pod łóżka, żeby znaleźć przejście? Kiedy tylko zobaczę wiewiórkę zaczynam ją gonić na wypadek gdyby była zaczarowana i zmierzała do Fillory. Wszyscy myślą, że oszalałem ale nic mnie to nie obchodzi. Zrobiłbym wszystko, żeby się stąd wydostać. – Daj spokój, Mart – powiedziałem. – Wiesz jak to jest. W końcu przyjdzie twoja kolej. – Czy Barany coś o mnie mówiły? Wypadłem z łask, prawda? – Prawdę mówiąc nie mówiły! Ja i tak prawie nigdy nie rozumiem co one mówią ale jestem pewien, że nie wspominały o tobie. Przecież bym ci powiedział. – Ale zapytasz je, dobrze? Kiedy je znów zobaczysz? – Jasne, że zapytam Mart. Jasne. – Muszę coś zrobić. Kopnął ciężki czarny przedmiot przypominający skurczoną głowę, który kiedyś mógł być piłką do krykieta. – Ale słuchaj – powiedziałem. – Wiem jak się czujesz. Jestem wściekły kiedy mnie nie proszą. Ale tu nie jest tak źle, prawda? No wiesz Fillory to nie wszystko. – Owszem, wszystko. – Zatrzymał się i spojrzał mi w oczy. – Wszystko. Bo co jest poza tym? To? Ziemia? – Podniósł martwą piłkę do krykieta i cisnął ją z całych sił w powietrze. – Słuchaj przyjdziesz po mnie? – Złapał mnie za ramię – on mnie błagał! – Wiesz, że czasami to się dzieje powoli. Jak wtedy kiedy to byłeś ty i Jane i z początku to był tylko wzór na tapecie, tak mówiłeś. Całe przejście zajęło wam z dziesięć minut. Mógłbyś po mnie pójść jak się zacznie. Przeszlibyśmy razem jak dawniej.
– Spróbuję, Mart, naprawdę – ale obaj wiedzieliśmy, że to tak nie działa. Ember i Umber decydowali kto przejdzie i już. – Ty przeszedłeś pierwszy. Ty to zacząłeś. Znalazłeś drogę. Obaj wiemy, że znów przejdziesz, to tylko kwestia czasu. Jesteś Najwyższym Królem! – Jestem Najwyższym Królem – powtórzył ale bez entuzjazmu. Wtedy w to wierzyłem. Miałem dziesięć lat a on dwanaście ale różnica wieku między nami zawsze wydawała się większa. Popatrzyłem na Martina. Dosłownie nie mogłem sobie wyobrazić, że mam coś czego on nie ma, że robię coś czego on nie może zrobić. Ale następnego lata widać już było wyraźnie, że coś się zmieniło między Martinem a Fillory. Romans dobiegł końca. Przez cały rok szkolny przeszedł tylko raz a Barany pozwoliły mu tam zostać tylko przez dwa krótkie pozbawione zdarzeń dni. Przez cały ten czas się dąsał chociaż wiedział, że zapewne to jego ostatni pobyt. Rzadko opuszczał zamkową bibliotekę. Barany stroniły od jego towarzystwa. Był na wylocie i wszyscy o tym wiedzieliśmy. Nie byłoby tak źle gdyby nie to, że z nas wszystkich Martin potrzebował Fillory najbardziej. Szczerze mówiąc mam wrażenie, że Fionie już na nim nie zależało. Zaczęła wyrastać z Fillory. Dla Jane, która miała pięć lat kiedy to się zaczęło Fillory było czymś normalnym. Nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez Fillory – nie było dla niej nawet czymś wyjątkowym. Gdyby Barany wykluczyły Helen pogodziłaby się z tym bez zadawania pytań. Bo była właśnie taką fanatyczką. Czerpałaby przewrotną rozkosz ze swojego cierpienia. Jeśli chodzi o mnie to i tak nigdy nie wierzyłem, że Fillory będzie na zawsze. Spodziewałem się końca w każdej chwili. Na pewnym poziomie poczułbym nawet ulgę gdyby nastąpił. Może chodziło o to, że Martin był starszy, że żył najdłużej bez Fillory. Pamiętał jak to było bez niego i pojmował lepiej od nas jakie było niezwykłe. Zawieraliśmy przyjaźnie poza rodziną w prawdziwym świecie ale Martin izolował się coraz bardziej. Wykręcał się od nauki i w kółko rysował w zeszytach niedźwiedzie ze skrzydłami – krążyły wokół Kurzych Zębów – i filloriańskie godła. Był urodzonym sportowcem, który prawie nie uprawiał sportu. Właściwie przestał robić cokolwiek. Negował ten świat i nim pogardzał. Nawet jadał coraz mniej jakby kęs placka z mięsem mógł go tu uwięzić jak Persefonę. Żył dla Fillory. Ale Fillory nie żyło dla niego. W późniejszym życiu poznałem kilku alkoholików i rozpoznałem w ich twarzach coś co znałem z twarzy Martina. Lojalni prorocy obojętnego boga. Martin wypadł z łask Fillory ale nie Plovera – jakkolwiek by się działo na zamku Białoszczytym w Darras House zawsze był faworytem. Jeśli już to uczucia Plovera do niego rosły wprost proporcjonalnie do uczuć Baranów. A może odwrotnie. Bez względu na przyczynę z nas wszystkich tylko Martina Plover zapraszał do siebie pojedynczo. O czym rozmawiali podczas tych prywatnych lunchów i podwieczorków Martin mi nigdy nie powiedział ale te
wizyty nie sprawiały mu jakiejś szczególnej przyjemności. Często wracał z nich ponury a czasami szukał wymówek, żeby się od nich wykręcić. Teraz jako dorosły człowiek o pewnej wiedzy o świecie oczywiście nie mogę się nie zastanawiać czy zainteresowanie Plovera moim bratem było tak do końca stosowne. Takie domysły są nieuniknione ale ponieważ obaj nie żyją albo tak jakby umarli przypuszczam, że powinniśmy okazać miłosierdzie i uznać, że Plover interesował się tym inteligentnym wrażliwym i osieroconym chłopcem wyłącznie po ojcowsku, jak mentor. A jednak. Rozmawialiśmy o tym z Martinem tylko raz i nie jest to przyjemne wspomnienie. Spytałem go o czym rozmawiają z Ploverem jak idzie tam sam a on warknął: „Jeśli Plover zaprosi cię kiedyś samego, nie idź. Nigdy nie chodź sam do tego domu”. Kazał mi to obiecać więc obiecałem. Ale Plover nigdy mnie nie zaprosił. Wtedy myślałem, że chodzi o jego dumę – myślałem, że jest zazdrosny, że broni swojego statusu faworyta. Ale teraz myślę, że próbował mnie ostrzec a nawet chronić. Szkoda, że wtedy nie wiedziałem. Nie widziałem brata od dwudziestu pięciu lat ale czasami kiedy wspominam przeszłość myślę, że z tego musiała wynikać przynajmniej częściowo jego zachłanność wobec Fillory, jego uzależnienie. Przechodził tam, żeby uciec od naszego świętego dobroczyńcy Christophera Plovera i żeby znaleźć lepszych mądrzejszych a przynajmniej bezpieczniejszych mentorów w postaci Baranów. A jeśli tak wygląda sprawa, nie mogę się nie zastanawiać czy jak na ironię właśnie dlatego Barany przestały sprowadzać Martina do Fillory. Martin uciekał przed Ploverem ale Fillory już go nie chciało ponieważ Plover go skalał. Wtedy nie dręczyły mnie takie wątpliwości a przynajmniej nie bardzo. Nie dość. W następnych latach cienie stały się dłuższe i głębsze ale wtedy słońce Fillory stało w zenicie a ja byłem dzieckiem i nie dostrzegałem żadnych cieni. W owo lato często dyskutowaliśmy o tajemniczym wygnaniu Martina w relatywnej prywatności naszych wielkich zniszczonych sypialni w Dockery House szczególnie kiedy jego z nami nie było. Co było przyczyną tego wygnania? I jak możemy mu pomóc? Wszyscy próbowaliśmy rozmawiać na ten temat z Baranami ale bez sukcesu. „To nie jego czas” odpowiadały. „Kiedy przyjdzie, przyjdzie”. I tak dalej. Masę razy udzielały nam takich odpowiedzi a wszystkie psu na budę. Świętoszkowata Helen uważała, że to wielka szkoda ale taka jest wola Baranów a my nie mamy prawa kwestionować ich mądrości. Jane stała po stronie Helen choć podejrzewam, że żałowała tego kiedy była starsza. Fiona nie lubiła brać strony przeciwnej niż Ember i Umber ale uważała, że jeśli zwrócimy się do nich oficjalnie jako grupa mogą udzielić zgody na sprowadzenie Martina albo przynajmniej wyjaśnić nam, jaką zbrodnię popełnił i dać mu szansę zadośćuczynienia. Wszyscy oddaliśmy im wiele usług walczyliśmy w ich imieniu
i ryzykowaliśmy dla nich życie. Byli nam dużo winni. Martinowi okazywaliśmy ogromną troskę i współczucie i naprawdę mu współczuliśmy i martwiliśmy się o niego ale również o siebie. Martin robił się coraz starszy. Balansował na skraju dojrzewania, o którym wiedzieliśmy bardzo niewiele prócz tego, że zaraz potem następuje dorosłość a nigdy nie słyszeliśmy o żadnych dorosłych, którzy przechodziliby z naszego świata do Fillory. Rozumieliśmy instynktownie, że Fillory potrzebowało niewinności, wymagało jej tak jak silnik wymaga paliwa a Martinowi niewinność się wyczerpywała. Wcześniej czy później miała się wyczerpać nam wszystkim. Wkrótce dorosłość przyjdzie do Helen a potem do mnie. Jak wszystkie dzieci byliśmy samolubnymi malcami. Mam nadzieję, że to w jakiś sposób wyjaśni jeśli nawet nie usprawiedliwi to co potem zrobiliśmy. Martin postąpił jak postąpił ale to my mu pomogliśmy. Chcieliśmy, żeby to zrobił ponieważ się baliśmy. Zawarliśmy pakt: kiedy następnym razem któreś z nas zostanie wezwane spróbuje utrzymać drzwi otwarte, żeby Martin też mógł przejść. Zablokujemy drzwi i przejmiemy kontrolę nad mostem, który łączy Ziemię z Fillory i siłą przeprowadzimy po nim Martina. Szanse powodzenia były niewielkie ale musieliśmy spróbować. To było postępowanie wbrew duchowi zaklęcia, ale nigdy nie wiadomo którego zaklęcia. Czasami duch to wszystko, co się liczy. Ale niekiedy to tylko litery na papierze, słowa rzucone na wiatr więc to tylko kwestia tego, kto tu jest panem jak powiedział Humpty Dumpty.
Rozdział 18 Oto historia, której nigdy nie opowiedzieliśmy Christopherowi Ploverowi. Czasami można wyczuć zbliżanie się portalu. Dla wszystkich innych dzień mógł być pogodny i słoneczny, ale nasza piątka czuła wilgoć powietrza naładowanego elektrycznością jak tuż przed burzą. Wyczuwaliśmy jak świat się do czegoś zbiera jak się koncentruje. Wtedy patrzyliśmy na siebie konspiracyjnie i ciągnęliśmy się za uszy – to był uzgodniony sygnał – i od tej chwili nie byliśmy w stanie niczym się zająć. Ogarniało nas szaleństwo wierciliśmy się gorączkowo nie mogąc usiedzieć na miejscu ani czytać ani się uczyć. Nie liczyło się nic innego póki ktoś nie zniknął. Wtedy napięcie spadało. Kiedy indziej Fillory nas oszukiwało. Wcale nie czuliśmy, że nadchodzi. Nawet nie mieliśmy nastroju na Fillory, ale nagle się pojawiało a nam nie pozostawało nic innego jak dać się porwać zaklęciu, które wyrywało nas z tego świata. To był dzień tego drugiego rodzaju leniwa sobota, kiedy letnie słońce wypija ze świata całą energię. Byliśmy senni i nieruchawi. Nie bawiliśmy się ani nie uczyliśmy i po prostu nie mogliśmy przestać ziewać. Niewyobrażalnym wysiłkiem byłoby dla nas nawet wyjście na dwór, żeby odwiedzić wielką złotą rybkę o wyłupiastych oczach, która mieszkała w oczku wodnym na tyłach domu. Siedzieliśmy we dwoje z Fioną w bibliotece, która była przyjemnym pomieszczeniem wysokim na dwie kondygnacje. Znajdowały się w niej dwie przesuwne drabiny, które można było zderzać ze sobą z głośnym brzękiem. Jednak jako biblioteka w zasadzie była bezużyteczna. Książki zamknięto w szafach – przez metalową kratkę widać było ich grzbiety jakby to było zakazane miasto ukryte w dżungli ale nie można ich było dotknąć. O ile mi wiadomo nikt nie mógł ich wyjąć. Klucze gdzieś zginęły. W bibliotece znajdowała się tylko jedna książka, którą można było czytać – jakoś uniknęła niewoli. Był to wielki katalog muszli, ledwie mogłem go unieść. Kiedy się otwierało tę księgę jej grzbiet wydawał trzaski przypominające strzały z pistoletu. Zdjęcia były czarno-białe ale mniej więcej raz na pięćdziesiąt stron jedna fotografia była ręcznie barwiona i muszla wyglądała niezwykle żywo. Jakoś tak po filloriańsku. Tego ranka razem z Fioną przeglądaliśmy tę książkę. Stronice były grube i lepiły się w upale: były ze specjalnego błyszczącego papieru, który zrobił się niemal gumowy jak liście jakiejś wielkiej tropikalnej rośliny. Jak zwykle dyskutowaliśmy o estetycznych walorach różnych muszli i trujących właściwościach ich mieszkańców aż nagle Fiona zamilkła. Włożyła
rękę pod następną stronę w nadziei, że to będzie ta kolorowa ale natrafiła tylko na powietrze jakby książka nagle zrobiła się pusta w środku. Spojrzała na mnie i pociągnęła się za ucho. Stronica obróciła się sama pod wpływem wiatru, który zawiał od dołu. Z Fillory. Portal otworzył się w wielkiej stronicy katalogu. Bardzo stosownie ukazał brzeg morza – od razu rozpoznałem miejsce, wybrzeże na północ od zamku Białoszczytego gdzie znajdował się długi i wdzięczny most z żywej skały, który prowadził na pobliską wyspę. Patrzyliśmy z góry prosto na ten drobniutki biały piasek i czuliśmy ogromną potrzebę przejścia przez portal. Fiona zrobiła to na moich oczach. Zapominając o Martinie i o naszym pakcie weszła na krzesło a potem na stół i skoczyła w stronicę jakby skakała z wysokiego brzegu do stawu. Ja tego nie zrobiłem. Oderwałem się od książki co wymagało iście tytanicznego wysiłku – miałem takie wrażenie jakbym odrywał sobie skórę – i pobiegłem szukać brata. Siedział sam w pustym pokoju gościnnym. Miał narysować wazon z kwiatami na zajęcia z rysunku ale kiedy wszedłem po prostu gapił się na firankę, którą wiatr to wwiewał do pokoju to wysysał na zewnątrz. Wstał jak tylko wszedłem. Nie były potrzebne żadne słowa. Wiedział dlaczego przyszedłem. Byłem pewien, że portal już się zamknął ale kiedy wpadliśmy we dwóch do biblioteki nadal tam był i czekał na nas a w każdym razie na mnie. Z tej odległości widok na plażę w stronicy książki był niemożliwością, prawdziwym trompe l’oeil. I dziwnie wpływał na moje wyczucie odległości. Kiedy Martin zbliżył się do stołu książka podskoczyła na blacie i próbowała się zamknąć – sprawiała wrażenie oburzonej jakbyśmy ją zaskoczyli nieubraną. Ale Martin był na to przygotowany. Wycelował w nią trzy palce i krzyknął jakieś słowa, których nie zrozumiałem. Być może były po krasnoludzku bo miały te szczelinowe spółgłoski, których nadużywają krasnoludy. Aż do tej pory nie miałem pojęcia, że uczył się magii. Może wcale nie dąsał się wtedy w tej bibliotece na zamku Białoszczytym? Książka zadrżała z całych sił usiłując się zamknąć. Martin i portal i samo Fillory walczyli ze sobą i to był okropny widok ponieważ kochałem ich oboje. Martin złapał katalog w obie ręce i szarpał stękając. Usiłował przerwać go na pół. Zapewne uznał, że wtedy nie będzie się mógł zamknąć ale książka była za gruba i miała zbyt mocny grzbiet więc tylko zmusił ją, żeby się znów otworzyła zupełnie jak człowiek walczący z aligatorem. W końcu ją przygwoździł. Wtedy wspiął się na stół i powoli, niezgrabnie włożył stopy potem nogi i biodra w portal. Kiedy to robił książka zaczęła okropnie jęczeć jakby takie pogwałcenie zasad sprawiało jej fizyczny ból. Gdy przeszedł byłem pewien, że się natychmiast zamknie ale znów leżała spokojnie, otwarta nieruchoma i nieszczęśliwa po wchłonięciu siłą posiłku, którego nie
chciała. Zawstydzony wspiąłem się szybko na stół i zeskoczyłem na plażę. Kiedy się obejrzałem zobaczyłem, że w drzwiach biblioteki stanęła Jane i nasze oczy spotkały się pomiędzy światami. Ale dla niej było już za późno. Książka miała dość Chatwinów jak na jeden dzień i zamknęła się nad moją głową. Portal zniknął. Był odpływ, panowała cisza. Morze trwało nieruchome jak zaścielone łóżko. Musiała być jakaś jedenasta rano. Martin znajdował się już w połowie drogi na wydmy. Miał masę czasu na przemyślenie co zrobi w Fillory jeśli kiedyś dostanie swoją szansę. Żył pożyczonym czasem i nie zamierzał go tracić. – Hej! – zawołałem za nim. – Zaczekaj na nas! Fiona też za nim patrzyła ale nie ruszyła się z miejsca. Jak dla niej żart zaszedł za daleko. – On nie idzie do zamku Białoszczytego – powiedziała cicho. – Nie? Martin! – krzyknąłem. – Co ty robisz? – Chyba powinieneś z nim iść – stwierdziła Fiona. – Ktoś powinien. Martin zatrzymał się na grzbiecie wydmy i spojrzał na nas. – No to chodźcie, jeśli chcecie! – zawołał. Ja poszedłem. Fiona nie. Potem nic nie zdarzyło się tak jak napisał Plover. Cała ta sprawa z sir Gorącoplamkiem w Latającej Puszczy to jego wymysł – czysta fikcja. Tak naprawdę byliśmy tylko my dwaj, ja i Martin. Byłem jedynym świadkiem. Teren za wydmami porastał las. Martin szedł zdecydowanym krokiem a ja musiałem co chwila podbiegać, żeby nie zostać w tyle. – Co ty robisz? – Nie zamierzam wracać – odparł. – Co? – Nie wracam do Anglii Rupes. Nienawidzę jej. Nienawidzę Anglii, a wszyscy w Anglii nienawidzą mnie. Jeśli teraz wrócę do domu nigdy tu już nie przejdę, wiemy o tym obaj. Widziałeś tę książkę omal nie odcięła mi nóg. Jeśli Barany chcą mnie wyrzucić to będą mnie musiały wyrzucić, a jeśli spróbują to na Boga będzie wojna. Nie było sensu z nim dyskutować. Martin był podobny do naszego ojca a w tamtej chwili mówił jak ojciec kiedy przeklinał Niemców co robił często i nie przebierając w słowach. – Co zrobisz? – Wszystko co będę musiał – odparł. – Ale co konkretnie?
– Chcę czegoś spróbować. Znam się na handlu. – Handlu? Ale z kim? Co masz na sprzedaż? – Siebie – warknął. – To chyba jest coś warte. – A potem już z mniejszą złością i głosem Martina małego chłopca, który miał istnieć jeszcze tylko przez jakąś godzinę, dodał: – Pójdziesz ze mną? – Dobrze. Dokąd idziemy? – Zobaczyć się z kimś. Kto wie, może ty też będziesz mógł z nim pohandlować. Obejrzał się przez ramię, żeby sprawdzić czy Fiona za nami nie idzie, a potem szybko narysował w powietrzu palcem kwadrat. Kwadrat zmienił się w okno wychodzące na bagna. Martin wspiął się na parapet i przeszedł na drugą stronę. Spokój i szybkość z jaką to zrobił wstrząsnęły mną głęboko. Widzieliśmy magię uprawianą przez filloriańskich czarowników ale o ile mi wiadomo żadne z nas się jej nie nauczyło. Martin musiał od miesięcy ćwiczyć w tajemnicy. Prowadził sekretne życie, które zdołał ukryć przed nami. Sekretne życie w sekretnym życiu. Przeszedłem za nim. – Gdzie jesteśmy? – Na Północnym Bagnie – odparł. – Chodź. Ziemia była podmokła ale Martin wyszukiwał drogę z wielką pewnością siebie. Jak zawsze nieustraszony badacz. Próbowałem stawiać nogi tam gdzie on ale straciłem równowagę i podparłem się ręką i pobrudziłem ją sobie czarnym błockiem. Wkrótce miałem mokro w butach, które bagno usiłowało wciągać jakby lubiło ich smak. Nie byłem odpowiednio ubrany na takie wyprawy. Dobrze że w ogóle miałem na nogach buty. Po jakimś kwadransie wspiąłem się na okrągłą skałę, prawdziwą oazę stabilności, i zatrzymałem się. Przed sobą miałem tylko czarne kałuże i trzciny i więcej kałuż a dalej wodę. – Mart! Zatrzymaj się! Odwrócił się i pomachał mi ręką. Potem po raz ostatni rozejrzał się po horyzoncie, złożył przed sobą ręce jak do modlitwy i skoczył na głowę do kałuży. Woda nie wydawała się głębsza niż do kostek ale kałuża połknęła go tak zupełnie i z taką łatwością jakby to była głębia oceanu. Widziałem jak jej powierzchnia się uspokaja i zamyka za nim i znów robi się szklista. Dopiero wtedy naprawdę się przestraszyłem. – Mart! Martin! Zostawiłem buty na skale – pewnie nadal tam stoją – i pobiegłem w miejsce, gdzie zniknął. Zanurzyłem ręce po ramiona w kałuży. Nie miała dna. Zaczerpnąłem głęboki oddech i wsadziłem głowę pod wodę.
Moje ucho wewnętrzne zaczęło wariować. Usiłowałem odzyskać równowagę, ale zamiast tego poleciałem do przodu. Przez chwilę było mi niedobrze i nie czułem swojego ciężaru a zaraz potem leżałem na plecach na mokrej ziemi, dysząc jak ryba. Stopniowo wszystko zaczynało się uspokajać. Znajdowałem się na spodzie bagna – nie na dnie tylko po odwrotnej stronie podmokłej równiny. Grawitacja odwróciła się do góry nogami. Kiedy patrzyłem w dół patrzyłem w górę przez kałuże w błękitne niebo Fillory. Kiedy patrzyłem w górę widziałem tylko ciemność. W świecie pod Północnym Bagnem była noc. Przede mną na płaskiej równinie pełnej czarnego błota i rozświetlonych słońcem kałuż stał zamek wzniesiony z czarnego kamienia. Jego wieże celowały w dół zamiast w górę, ale tak było ze wszystkim łącznie ze mną. To było coś nowego. Martin zabrał nas w prawdziwie niesamowite miejsce. Fillory było krainą cudów ale to miejsce miało właściwości, które mogę określić jedynie jako niewłaściwe. Było to miejsce, którego nie powinno być, miejsce gdzieś za szachownicą, gdzie nie należy przesuwać figur podczas gry. To nie była zwyczajna przygoda, żadna nowa tworząca się właśnie legenda. Już wiedziałem, że Plover nigdy o tym nie usłyszy. To się działo poza książkami. Mogłem zawrócić ale wiedziałem, że jeśli to zrobię już nigdy nie zobaczę brata. Wiedziałem również, że to co działo się z nim teraz stanie się również ze mną. Miałem dziesięć lat przede mną jeszcze dwa lata Fillory, góra trzy. Nie chciałem, żeby gra się już skończyła. Postanowiłem, że pójdę za Martinem w bezpiecznej odległości i zobaczę co on zrobi. Może znalazł wyjście z labiryntu. Wstałem walcząc z zawrotami głowy. Martin czekał na mnie przed wielkimi drzwiami do zamku. Był przemoczony, ale uśmiechał się choć trochę smutno. Ruszyłem ku niemu omijając kałuże. – To już – powiedział. – Tak jak pisali w książkach. Ale w rzeczywistości jest inaczej. – Jak kto pisał? Martin, co to za miejsce? – A co ci przypomina? – spytał uroczyście. – Witaj na zamku Czarnoszczytym. – Czarnoszczytym? Oczywiście, że to był ten zamek. Dokładnie taki sam jak zamek Białoszczyty, kamień w kamień, tylko że kamienie były czarne a w oknach było ciemno. To był zamek Białoszczyty do góry nogami i od tyłu i w środku nocy tak jak musiał wyglądać kiedy spaliśmy i śniliśmy. Martin ściągnął przez głowę mokry sweter i cisnął go na gładkie kamienie. – Ale kto tu mieszka? – Nie jestem pewien. Początkowo myślałem, że to może być odwrócona wersja nas samych. No wiesz – Nitram, Trepur i tak dalej. Jak będzie Fiona od tyłu? Nie potrafię odwrócić tego imienia w pamięci. I że będziemy musieli stoczyć śmiertelny pojedynek z naszymi
odwrotnościami. Ale zaczynam podejrzewać coś innego. – No cóż, dzięki Bogu. To jak tam jest? – Nie mam pojęcia. Chodź, przekonamy się. Pchnął jedno skrzydło olbrzymich drzwi a one otworzyły się bezgłośnie na naoliwionych zawiasach. Wielki hol w środku oświetlony był pochodniami. Pod ścianami stali bladzi milczący lokaje w czarnych liberiach. – No dobra. – Martin wydawał się wcale nie zaniepokojony tym widokiem. Myślę, że wtedy zaszedł już dalej niż strach. Podniósł głos, pełen beznadziejnej buty. – Czy wasz pan jest w domu? Lokaje pochylili głowy. Milczeli jak piony szachowe. – Świetnie. Powiedzcie mu, że przybył Najwyższy Król i jego brat. Zaczekamy na niego w sali tronowej. I rozpalcie ogień, tu jest zimno. Dwóch lokajów wycofało się tyłem, okazując odpowiedni szacunek. A może po prostu wszyscy chodzili tyłem na zamku Czarnoszczytym. Nie mieliśmy scenariusza i musieliśmy improwizować. Do tej pory wszystkie nasze pobyty w Fillory przypominały zabawę i przebieranki i zawsze wracaliśmy uśmiechnięci. Ale Martin przystąpił do mroczniejszej rozgrywki. To była podwójna gra: próbował ocalić swoje dzieciństwo, zachować je, uwięzić w bursztynie ale żeby to zrobić musiał się uciec do rzeczy, które wykraczały poza świat dzieciństwa a zetknięcie z nimi pozostawi go mniej niewinnym niż był w tej chwili. Czym go to uczyni? Ani dzieckiem ani dorosłym, ani niewinnym ani mądrym. Być może tym właśnie jest potwór. Nie chciałem iść w jego ślady. Chciałem zostać i pobyć dzieckiem jeszcze trochę dłużej. Ale nie mogłem też znieść myśli, że go stracę. Poprowadził mnie przez zamek. Obaj znaliśmy drogę. Ociągałem się ale on szedł zdecydowanym krokiem jakby zmierzał na własne przyjęcie urodzinowe. Miał zamiar to zakończyć w ten czy inny sposób i już nie mógł się doczekać. Aż promieniał z ulgi. – Nie podoba mi się to Mart. Chcę wracać. – To wracaj – powiedział. – Dla mnie nie ma powrotu. To mój ostatni szaniec. Łamię zasady Rupes i albo je złamię albo one złamią mnie. Już mnie to nie obchodzi odkąd Ember i Umber postanowili ukarać mnie bez powodu. – Jakie zasady? Nie rozumiem! – Niemal płakałem. Zaprowadził nas do poczekalni przy sali tronowej, tam gdzie na zamku Białoszczytym w świecie światła i powietrza czekali na audiencję dygnitarze odwiedzający Fillory. W kominku palił się ogień a ja z radością powitałem ciepło. Były też suche ubrania w kolorach zamku Czarnoszczytego. Martin zaczął się przebierać ale ja wolałem swoje mokre rzeczy.
– Powiem ci jak do tego doszedłem – powiedział. – Pomyślałem sobie, czy to nie zabawne, że zostaliśmy tu królami i królowymi? Jesteśmy dziećmi i nawet stąd nie pochodzimy. Nie ma w nas niczego wyjątkowego niczego takiego nie widzę. Ale musimy mieć coś wyjątkowego, prawda? Coś czego nie można dostać w Fillory. – Pewnie tak. Rozebrał się do naga i zupełnie niezawstydzony grzał swoją bladą skórę przed kominkiem. Pierwszy raz od wielu miesięcy widziałem go tak szczęśliwym. – Co to jest to coś? Niech mnie szlag jeśli wiem. Przypuszczam, że nasze człowieczeństwo. Ale bez względu na to, co to jest nic dla mnie nie znaczy, więc sprawdzę ile jest dla nich warte. Wystawię to na sprzedaż na wolnym rynku. Nawet znalazłem już potencjalnego kupca. Jesteśmy tu, żeby się przekonać ile mogę za to dostać. – Nie rozumiem. Zamierzasz się wkupić do Fillory? – Och nie, nie w ten sposób. Nie proszę o względy. Chcę mocy, dość mocy, żeby nawet Ember i Umber nie mogli mnie odesłać do domu. – Ale przecież Ember i Umber są bogami! – Więc może ja też zostanę trochę bogiem. – Ale jeśli…? – Przełknąłem głośno. Byłem takim prostym malcem. – Ale jeśli sprzedasz część siebie, to przecież przestaniesz być Martinem? – I co z tego? – spytał lekceważąco. – Co takiego dobrego jest w Martinie? Wszyscy mnie nienawidzą łącznie ze mną samym. Wolałbym być kimś innym. Kimkolwiek. Nawet jeśli to będzie nikt. Wziął suchą koszulę z porządnego stosu ubrań przygotowanego na krześle. – Chyba jestem jak jeden z tych gości na przyjęciach ciotki Maude, tych co to nie chcą wracać do domu nawet jak ciotka wyłączy światła. Ale ja nie mam domu, do którego mógłbym wrócić już nie. Kiedy patrzę na Anglię widzę martwe miejsce, Rupercie. To ziemia jałowa a ja wolę umrzeć w raju. Ubranie wyglądało na kosztowne i pasowało na niego idealnie. Zimne cieniste kolory, czarny aksamit i małe srebrzyste perełki, jak maleńkie kuleczki z cukru, którymi dekoruje się torty. Wyglądał iście po królewsku. – Mart, daj spokój – powiedziałem choć wiedziałem z doświadczenia, że błagania tylko go złoszczą. – Daj spokój. Niech będzie tak jak było. – Zamilcz. Dźgnął mnie palcem. Poczułem się więcej niż o dwa lata młodszy od niego. Gdzieś nauczył się sztuki głębszej, silniejszej dorosłej złości. – Nie jest tak jak było! I nigdy już nie będzie! Zmienili dla nas zasady więc jeśli o mnie
chodzi wszystkie zakłady zostały odwołane! – zacisnął mocno pas. – Gdyby przeprosili, gdyby okazali żal to wtedy może. Ale tylko może. Gdyby powiedzieli dlaczego. Ale nie powiedzą. Nie oni. Więc idę na wojnę jak tata. Nie mogą dać nam Fillory a potem po prostu odebrać. Barany mogą się przyczaić ale ja również. Są złe to ja będę gorszy. Otworzył drzwi do sali tronowej. – Mart, kto tu mieszka? – spytałem. – Czyj to dom? Wszedł do tronowej. Ja zatrzymałem się w progu. Pod ścianami stali kolejni lokaje, nieruchomi i z wyłupiastymi oczami jak żaby. Pochodnie paliły się dziwnie, nie ciepłym żółtym płomieniem, tylko iskrząc jak fajerwerki. – Jestem! – krzyknął Martin. Nie widziałem wyrazu jego twarzy ale słyszałem po głosie, że się uśmiecha – rozkoszował się swoją wściekłością i hańbą. Myślę, że tłumił je w sobie od dawna, usiłując niczego nie czuć a po takim odrętwieniu każde uczucie wydawało się słodkie, nawet ból. – No już, chodź! – Rozłożył ramiona. – Mam to czego chcesz. Chodź i to weź! Myślę, że wtedy zrozumiałem dlaczego to zrobili. Dlaczego Ember i Umber nie pozwalali nam zostać w Fillory. Nie chodziło o to, że jesteśmy za młodzi albo za starzy albo zbyt grzeszni. Nie chodziło o to, że mogliśmy szerzyć ich mądrość w innym świecie, naszym świecie. I nie chodziło o to, że przebywanie w Fillory dawało szczęście, a zbyt wiele szczęścia jest równie niebezpieczne jak zbyt wiele smutku. To kłamstwo, do którego nie uciekli się nigdy nawet Ember i Umber. Nie, chodziło o to, że Fillory było okrutne. Na swój własny sposób równie okrutne jak prawdziwy świat. Nie było między nimi różnicy choć wszyscy udawaliśmy, że jest. W Fillory nie było sprawiedliwości tak samo jak tutaj kiedy twój ojciec idzie na wojnę a matka wpada w szaleństwo, a mężczyźni tacy jak Christopher Plover czyhają na małe dzieci. Nie ma sprawiedliwości w tym, że ze wszystkich zwierząt właśnie my zostaliśmy przeklęci tęsknotą za czymś lepszym, za miejscem które nigdy nie istniało i nigdy nie będzie istnieć. Fillory nie było lepsze niż nasz świat. Było po prostu ładniejsze. Nie myślałem o tym, nie wtedy, ale czułem to kiedy patrzyłem ponad ramieniem Martina w złociste rybie oczy wielkiego Barana Umbera. Barana cienia. Zamek Czarnoszczyty był jego domem. I to Umber był oferentem Martina. Trzeba Martinowi przyznać, że przyjął to z godnością. – Och, to ty? – powiedział. – No dobra stary udawaczu. Masz tu to wszystko tylko trochę zużyte. Gotowy? – Tak – zawibrowała w powietrzu odpowiedź. Głos nie był podobny do głosu Embera. Był wyższy, spokojny cywilizowany niemal pełen ogłady. – Jestem gotowy.
– To zaczynaj. Weź to. Weź wszystko ty podły tchórzu i daj mi to czego pragnę. Wtedy się poddałem. Mogłem jeszcze raz zaapelować do Martina. Mogłem spróbować wywlec go z sali. Mogłem próbować zająć jego miejsce albo walczyć z bogiem ale tego nie zrobiłem. Bałem się więc uciekłem. Biegłem przez puste sale cienistego zamku i zatrzymałem się dopiero twarzą w zimnym błocie na skraju Północnego Bagna. Nigdy więcej nie zobaczyłem mojego brata. Zniknięcie Martina trafiło na pierwsze strony gazet w całej Anglii spychając na drugie miejsce nawet wiadomości wojenne. Anglia kocha dobre tragedie szczególnie jeśli dotyczą dzieci więc nasza była ośrodkiem zainteresowania przez dziewięć dni. Do Fowey przyjechali detektywi z Penzance i z Londynu i z innych miejsc. Przewrócono do góry nogami Dockery House, od strychu po piwnice. To samo zrobiono z domem Plovera. Rozesłano ogłoszenia. Sprowadzono psy. Przekopano ogrody. Sondowano stawy i fontanny. Mężczyźni mikrej postury opuszczali się na dno porzuconych studni. Odnaleziono zaskakującą ilość zaginionych przedmiotów: rowerów, zwierząt domowych, kluczy, dziwnych przedmiotów ze srebra, jednego czy dwóch drobnych złodziejaszków, jeden zaginiony fagot, który ktoś ukradł i porzucił kiedy nie udało się go sprzedać. Fagocista, który usychał z tęsknoty za swoim instrumentem umarł tymczasem, więc policja umieściła instrument tymczasowo – jak się potem okazało na zawsze – w Dockery House jakby w formie przeprosin, jak swego rodzaju zadośćuczynienie za dziecko, które mieli znaleźć. Jane w swój zagadkowy sposób nauczyła się na nim całkiem przyzwoicie grać. Chmura podejrzeń zawisła nad Christopherem Ploverem ale z czasem się rozproszyła jak to jest w zwyczaju chmur, po drodze rzucając cień na kilku niezbyt lubianych okolicznych mieszkańców ale nie było to nic konkretnego. Prawdę powiedziawszy Plover trochę rozpaczał kiedy Martin zniknął, stary pedał. Nie znaleziono żadnych dowodów i nikogo nie aresztowano. My dzieci oczywiście wiedzieliśmy gdzie się podział Martin, przynajmniej mniej więcej, choć nigdy nie opowiedziałem siostrom wszystkiego co wiedziałem. Nigdy im nie powiedziałem, że to Umber przyjął ofertę Martina. Nie miałem serca tego zrobić. Twierdziłem, że nie wszedłem za nim do zamku Czarnoszczytego. Dorośli chyba wiedzieli, że coś ukrywamy ale nigdy nie zdołali odkryć co dokładnie. To był nasz wspólny sekret. Jednak nie wszyscy mieliśmy taki sam stosunek do jego czynu. Szczególnie Helen arcybaraniarka złościła się na Martina, że przeciwstawił się woli Embera i Umbera, bo ona tak to widziała. Ale ja wierzę, że wszyscy go rozumieliśmy a nawet, na pewnym poziomie, podziwialiśmy. Ja na pewno. Trzeba było wielkiej siły woli i przedsiębiorczości, żeby odszukać Umbera zawrzeć z nim układ a potem przez to przejść. Tylko Bóg jeden wie, czym on jest teraz, ale ten dwunastoletni Martin Chatwin na pewno nie był głupi i nie był tchórzem.
Choć oczywiście trudno było się pogodzić ze skutkami jakie ucieczka Martina do Fillory miała dla prawdziwego świata. Tam pod Północnym Bagnem Martin musiał się nauczyć jak nie zważać na pewne rzeczy i w jaki sposób żyć jakby czyny nie miały konsekwencji. Tkwi w tym wielka moc. To my jego rodzeństwo byliśmy świadkami tych konsekwencji a okazały się paskudne. Nerwy naszej matki zawsze delikatne nie wytrzymały zniknięcia Martina. Widywaliśmy ją coraz rzadziej, a kiedy ją odwiedzaliśmy w przygnębiających instytucjach oskarżała nas, że celowo nie pozwalamy jej się widywać z Martinem. Własne dzieci wydawały jej się kimś obcym i groźnym. Jakby wiedziała, że my wiemy. I miała rację. Nigdy więcej nie zobaczyłem Martina. Zawsze go szukałem chociaż w miarę upływu czasu coraz bardziej obawiałem się takiego spotkania. Ale Martin nie mógł albo nie chciał mi się pokazać. Nigdy nie dowiedziałem się dlaczego. Z pewnością miał okazje. Czekało nas jeszcze wiele przygód w Fillory. Większość z nich trafiła do Sekretnego Morza i Wędrującej wy dmy . Nie odmówiłem udziału. Nawet po tym co wtedy zobaczyłem, nawet ze złamanym sercem nadal nie potrafiłem odmówić Fillory. A potem Fillory nas odrzuciło. Pod koniec akcji Sekretnego Morza miałem dwanaście lat. Potem już nigdy mnie nie zaproszono. Po kolei stawaliśmy się za dorośli. Helen przeżyła jeszcze jedną ostatnią przygodę w towarzystwie Jane. Wróciły z niej z pudełkiem magicznych guzików, które zdaniem Jane dawały im wolny dostęp do Fillory już na zawsze. Ale Helen uznała guziki za magiczną perwersję. Uważała, że ich używanie byłoby świętokradztwem wobec Baranów więc pozbyła się ich natychmiast i nikt z nas nie zdołał jej skłonić do zdradzenia gdzie je schowała. Jej argumenty były bardzo baranczarskie. Wszyscy zjednoczyliśmy się przeciwko niej, nawet Jane. To była prawdziwa schizma a po niej już nigdy nie byliśmy sobie tacy bliscy. Nasz związek plemienny rozluźnił się jeszcze bardziej. Może najdziwniejszą konsekwencją zniknięcia Martina było to, że Plover zaczął pisać. Cokolwiek łączyło go z Martinem i cokolwiek razem robili, kiedy tego zabrakło chwycił za pióro i pewnego dnia zaskoczył nas książką. Wydrukował ją na własny koszt. Zatytułował Świat w ścianach a na okładce znajdował się jego własny amatorski rysunek przedstawiający Martina i zegar. Zabrzmi to dziwnie ale po początkowym zaskoczeniu książka właściwie nas nie zainteresowała. Przejrzeliśmy ją pobieżnie, wyśmialiśmy ilustracje – Plover miał bardzo dziwaczne i sentymentalne wyobrażenia o wyglądzie krasnoludów – ale przecież my już to wszystko wiedzieliśmy. Ludzie często mówią, że książki o Fillory są magiczne ale nam się takie nigdy nie wydawały. Jeśli widziało się prawdziwą magię, to te książki wydają się tylko jej nędzną imitacją. Słowa Plovera były jak ususzone kwiaty, sztywne i kruche, rozpłaszczone między stronami książki, a my żyliśmy w otoczeniu żywych kwiatów. Teraz dostrzegam w nich
tylko uproszczenia. Jak się czyta o Fillory wydaje się, że wystarczy być odważnym i honorowym, a wszystko będzie dobrze. Jakaż lekcja dla małych dzieci. Jakiż sposób na przygotowanie ich do życia. My, każde na własną rękę, nauczyliśmy się radzić sobie bez Fillory. Prawdziwy świat nie był tak fantastyczny i kolorowy ale i tak był bardzo zajmujący mimo braku pegazów i olbrzymów. Pełno w nim było dziewczyn, które wydawały mi się niemal równie magiczne i niebezpieczne. Fillory było słodkie, ale ten świat bardzo pikantny. Łatwo było zrezygnować z Fillory, kiedy każdy mecz piłki nożnej, każdy szkolny egzamin i ukradkowy pocałunek odbierały chęć do walki o nie. Coraz rzadziej rozmawialiśmy między sobą o Fillory, coraz rzadziej zachodziliśmy do Plovera i cała historia wydawała nam się coraz mniej rzeczywista. Wówczas książki zaczęły się sprzedawać a na nas spadał cudowny deszcz pieniędzy. Nie mogliśmy powiedzieć tego na głos ani nawet przyznać się do tego w duchu ale to było tak jakbyśmy sprzedali Fillory – czy raczej jakbyśmy sprzeniewierzyli jego rzeczywistość, zredukowali je do poziomu dziecięcej fantazji w zamian za regularną i zaskakująco wysoką pensję w której posiadanie mieliśmy wejść po ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia. Kiedy miałem siedemnaście lat i zdawałem egzamin do Merton College w Oxfordzie chyba już nawet nie wierzyłem w Fillory. Jane wierzyła. Nigdy nie przestała szukać guzików ukrytych przez Helen i sądzę, że w końcu je znalazła, bo zniknęła mając trzynaście lat. Nie próbowała nikogo zabrać ze sobą a żadne z nas nie próbowało iść tam za nią. Kiedy nie wróciła mogłem tylko założyć, że poszła tą samą drogą co Martin. Od wielu lat ani Helen ani Fiona ani ja nie wymówiliśmy nazwy Fillory inaczej niż w kontekście naszych finansów. Nie rozmawiamy też o Martinie i Jane. W pewnym sensie zaczęli się nam wydawać równie fantastycznymi stworzeniami jak Przytulny Koń. A bez Fillory pozostało nam bardzo niewiele tematów do rozmowy. Zapłaciłbym każdą cenę, żeby nie musieć słuchać więcej monologów Helen o Jezusie wygłaszanych z zapałem i silnym amerykańskim akcentem. Zupełnie jakby nasza trójka ocalała z wielkiej katastrofy – bombardowania miasta, tak jak zbombardowano teraz Londyn – a najmniejsza wzmianka o tym fakcie mogła sprowadzić z powrotem samoloty które tym razem rozniosłyby nas na strzępy. Nawet nie napisałbym tego wszystkiego, gdyby nie wojna, która od trzech lat szaleje w Anglii i na świecie. Doprowadziła mnie już do tak wielkiej rozpaczy, jakiej nigdy wcześniej nie uznałbym za możliwą. Trudno teraz powiedzieć kto zatriumfuje w tym konflikcie. Istnieje duża szansa, że Niemcy najadą Anglię nim to wszystko się skończy. Być może pomoc nadejdzie. Być może Martin wyczuwa te wydarzenia i wróci. A nawet jeśli jego to nie obejdzie, na pewno obejdzie Jane. A jeśli nie wolno im ingerować w wydarzenia na
tym świecie, może mogą to zrobić Ember i Umber? To dopiero byłby widok: moje dawno utracone rodzeństwo i dwa magiczne Wielkie Barany Fillory, maszerujący ręka w rękę na Berlin, żeby wykurzyć Hitlera z bunkra jak gronostaja. Jak dotąd nie przybyli a ja zaczynam sądzić, że nie przybędą. I dlatego właśnie piszę te słowa. To wspomnienia, sekretna historia, ale również akt dobrze skalkulowanej prowokacji. Jestem obecnie w Libii, w Tobruku, w siódmej dywizji pancernej i szykuję się do jutrzejszej bitwy z Rommlem i jego panterami. Ja, Rupert Chatwin, król Fillory, który dosiadał gryfa i wyprawiał się na króla Szeptów i pokonał w bitwie Istotę Zachodu i złamał jej kark będę się bił z Niemcami wśród wszy i smrodu, mojego i towarzyszy, w przestarzałym czołgu Crusader który już przejechał gubiąc ropę przez połowę Afryki Północnej. Jeśli przeżyję, wyślę ten notatnik do domu z instrukcją, by to opublikowano za sześć miesięcy jeśli się nie odezwę. Wiadomość, że Fillory istnieje naprawdę pojawi się we wszystkich gazetach w Anglii i wszyscy się o tym dowiedzą, chyba że zgodzicie się zabrać z powrotem mnie i moją rodzinę. Tak, zwracam się do was bezpośrednio, Emberze i Umberze, Martinie i Jane. Jeśli nie mnie, to ocalcie przynajmniej moją żonę i dziecko, waszego jedynego bratanka, tylko o to was proszę. Na pewno leży to w waszej mocy. Na pewno możecie to uczynić. Ale jeśli to nie wystarczy mam coś na sprzedaż. Nie byłem z wami zupełnie szczery. Kiedy opuszczałem zamek Czarnoszczyty nie opuściłem go z pustymi rękami. Zamek Czarnoszczyty to bliźniak zamku Białoszczytego więc wiedziałem gdzie jest skarbiec i wiedziałem jak go otworzyć. Pomimo strachu i rozpaczy byłem na tyle samolubny i mściwy, że zabrałem z niego ile mogłem unieść. Nie byłem takim mistrzem jak Martin ale też potrafiłem rozpoznać moc. Więc zabrałem nóż i zaklęcie, które moim zdaniem mają jej mnóstwo. To dzieła starych mistrzów. Najlepszy towar. Możecie przyjść i mi je odebrać ale wątpię, żebyście to zrobili. Oddam je wam za darmo jeśli po mnie przyjdziecie. Na miłość boską Emberze i Umberze, Martinie i Jane, albo na miłość tego co uważacie za święte, jeśli czytacie te słowa zabierzcie nas do Fillory. Błagam was o wybaczenie za zdradę jakiej się wobec was dopuściłem odkupię swoje grzechy jak tylko będziecie chcieli, tylko otwórzcie znów drzwi, ten ostatni raz. Byłem kiedyś królem Fillory ale powrócę jako wasz najbardziej uniżony sługa, jeśli tylko otworzycie drzwi. Kiedy obrócę tę stronę, chcę, żebyście otworzyli drzwi. W ty m miejscu kończy ły się zapiski. Plum siedziała przez chwilę z notatnikiem otwarty m na kolanach. Miała wrażenie, że waży ty siąc kilogramów. Nie spojrzała na Quentina. Nie chciała dzielić z nim tej chwili. Może za moment, ale jeszcze nie teraz.
Nie przy by li. Nie ocalili go, nie odzy skali ukradziony ch rzeczy . Rupert zginął na pusty ni, ale jego żona i dziecko – dziadek Plum – przeży ły . Betsy zabrała nóż. Początkowo Plum sądziła, że wzięła też zaklęcie, ale okazało się, że Rupert wszy ł je na końcu notatnika. Spisano je na pergaminie w formacie mniejszy m niż notes: dwanaście kartek pokry ty ch drobny m pismem w nieznany m alfabecie. Potem nagle wszy stko zrobiło się zamazane, ponieważ okazało się, że Plum ma oczy pełne łez. Przez całe ży cie nie chciała wierzy ć, że ta historia z Fillory by ła prawdziwa, ale teraz przestała się opierać. Po tej lekturze już nie mogła. I po tej dziewczy nie w lustrze. To wszy stko zdarzy ło się naprawdę. To nie by ła żadna bajka, ty lko prawdziwa historia. Odnalazła ją, wciągnęła ją w siebie, a teraz nadszedł czas, by odegrała w niej swoją rolę. Fillory przeżuło i wy pluło jej przodków. Znów by ło głodne, więc przy szło po nią i będzie musiała znaleźć jakiś sposób, żeby je pokonać. Zakry ła twarz rękami i uroniła kilka łez, tam w poczekalni dworcowej w Amenii. Po pięciu minutach wstała i poszła do bufetu po serwetki, żeby wy siąkać nos. – Wiesz co, Quentinie? – powiedziała, kiedy wróciła. – My ślę, że Fillory istnieje naprawdę. – Słowa z trudem przeszły jej przez gardło. Wy raźnie nie chciały zostać wy powiadane. – Wiem, jak to brzmi, ale my ślę, że Rupert napisał prawdę. My ślę, że to wszy stko prawda. Quentin ty lko pokiwał głową. Nie wy glądał na zaskoczonego. Jeśli już, to miała wrażenie, że też uronił łezkę, kiedy nie patrzy ła. – Fillory jest prawdziwe, Plum – powiedział. – By łem tam.
Rozdział 19
D
om stał w bocznej uliczce West Village, takiej zakręcającej pod dziwny mi kątami, już za
Czternastą ulicą, gdzie zaczy na się załamy wać uporządkowana siatka ulic Manhattanu. Nie by ło tu dużego ruchu, a właśnie na ty m im zależało. To by ł dy skretny adres. Plum wy jaśniła, że kupiła ten dom za pieniądze od dziadków, którzy złoży li na jej funduszu powierniczy m swój udział w tantiemach. Zamierzała się tu wprowadzić, jak już uzy ska dy plom z wy różnieniem, i osiedlić się na stałe w Nowy m Jorku. Ale trafili tu z Quentinem nieco wcześniej. Z zewnątrz dom wy glądał na opuszczony , więc starali się tego nie zmieniać. Quentin nie wiedział, za kim w pierwszej kolejności ptak ruszy w pościg, za Betsy /Asmodeusz czy za nimi, ale nie miał wątpliwości, że prędzej czy później to zrobi i najpierw zaatakuje łatwiejszy cel. Na pewno nie by ła nim Asmodeusz. Więc przy najmniej chwilowo ukry ją się w wielkim mieście. Nikt nie zaglądał do tego domu od czasu, jak wy prowadził się poprzedni właściciel. Nie by ło nawet mebli, więc usiedli wprost na zakurzonej drewnianej podłodze w pokoju od frontu. By li wy kończeni i wciąż oszołomieni katastrofą, w jaką zmieniła się ich akcja, a także, choć w nieco inny m sensie, lekturą dziennika Ruperta, ale Quentin zmusił się do podniesienia cienkiej tarczy magii obronnej, nim zasnęli. Nic wy my ślnego, standardowa magia w wersji minimum, ale ty le wy starczy ło, by dom stał się przezroczy sty dla poszukujący ch, choć nie aż tak, żeby by ło to podejrzane. Nie osłonił wy ższy ch pięter. Chwilowo tam nie wchodzili. Padli na podłogę w salonie, w płaszczach i czapkach. Będą musieli kupić jakieś łóżka albo przy najmniej śpiwory . I jedzenie. I grzejnik. Ale to potem. Quentin nie spał zeszłej nocy , a podczas upadku naciągnął sobie mięśnie pleców i zaczy nał go dręczy ć prawdziwy ból. Wcześniej zdarzy ło mu się to już ze dwa razy . Do dwudziestego piątego roku ży cia w ogóle nie czuł, że ma kręgosłup: to by ł świetnie wy ważony , działający bez zarzutu i samoregulujący się sy stem. Teraz jednak miał wrażenie, że to skrzy nia biegów, w którą ktoś wsy pał garść piachu. Leżenie na twardej podłodze pomagało, bolało mniej. Quentin pomy ślał, że znów wszy stko poszło źle. I że często tak się dzieje. Czy to jego wina? Czy żby przez cały czas popełniał ten sam błąd? Albo różne błędy wy wołujące te same konsekwencje? Miał nadzieję, że to przy najmniej różne błędy , a nie cały czas ten sam. Plum zasnęła na podłodze na czarnej kurtce zabranej z limuzy ny , ale Quentin czuwał. Dziennik zrobił na nim duże wrażenie. Dla Plum to by ła jakby korekta bilansu, po jego lekturze wreszcie musiała uwierzy ć, że Fillory istnieje i że w jakiś nieuchronny sposób jest z nim
związana. W pociągu opowiedział jej, jak wy glądało jego ży cie poza Ziemią, od początku do końca. Gdy za oknami migały im mosty , stacje i inne pociągi, a także liczne stojące bezczy nnie pługi śnieżne i podwórza pełne poprzewracany ch huśtawek, opowiedział jej o wszy stkim. O Alice, Julii i całej reszcie. Kiedy Plum zasnęła, oparł się o ścianę i przeczy tał dziennik jeszcze raz. Znajdowały się w nim nowe informacje: jeśli wierzy ć Rupertowi, to Umber zmienił Martina w Potwora, przy jąwszy od niego jakąś niejasną i groteskową ofiarę. Właśnie to najbardziej uderzy ło Quentina. Coś by ło naprawdę nie w porządku z bogami Fillory . Poza ty m, skoro to Umber pomógł Martinowi, to dlaczego ten go zabił, jak twierdziła Jane Chatwin? Bez sensu. To nie wszy stko. Czy tając ponownie historię Ruperta, Quentin zauważy ł coś jeszcze. Pod wieloma względami młodszy Chatwin by ł taki jak on – własna historia Quentina by ła w gruncie rzeczy echem historii Ruperta, który spędziwszy dzieciństwo w Fillory , nigdy tak naprawdę nie dorósł. Fillory go uwięziło, a kiedy je stracił, stracił też sens ży cia i nigdy go nie odnalazł. Quentin również kochał i utracił Fillory , ale bardzo nie chciał, żeby jego historia skończy ła się w ten sposób. Musieli ruszy ć z miejsca. Potrzebny im by ł nowy plan, może nawet kolejna robota. Następny m razem będą przy gotowani; ptak ich zdradził, nie grał według reguł, ale teraz Quentin rozumiał, że nigdy nie by ło żadny ch reguł. Przede wszy stkim jednak musieli odpocząć i zbudować sobie zaplecze. A on musiał doprowadzić do porządku swój kręgosłup. I musiał pomy śleć. Plum obudziła się o świcie, znów pełna energii – pod ty m względem by ła niezniszczalna. Wy chodzenie z domu wy dało im się zły m pomy słem, skoro wciąż nie znali intencji i miejsca poby tu ptaka, więc zostali. Zamówili przez Internet masę jedzenia i jakieś tanie meble i Plum zaczęła urządzać swój dom. W latach siedemdziesiąty ch ktoś próbował zmienić go w dy skotekę, a następnie usunąć wszelkie ślady po ty m ekspery mencie, ale nadal pozostało tu sporo wy kładziny w kolorze awokado i resztki lustrzany ch kafelków na ścianach. Ocalał również ży randol, który wy glądem przy pominał sputnik. Sam dom miał mocną konstrukcję, podłogi z szerokich desek i eleganckie okna ze szprosami i bardzo ładny mi okiennicami. Oraz ozdobną sztukaterię na suficie. Miał w sobie siłę, to by ł solidny dom. Plum wiedziała więcej od Quentina o magii budowlanej, a poza ty m Quentina i tak bolał kręgosłup, więc to ona wzięła na siebie rolę ponadkompetentnego wy konawcy , a on działał jako konsultant i niewy kwalifikowana magiczna siła robocza. Pod jej nadzorem zabezpieczy li ty lną ścianę domu, podmy tą przez deszcze, ponieważ ry nna odpadła, a studzienka kanalizacy jna się zatkała. Dom miał elektry kę i hy draulikę chy ba z lat trzy dziesty ch: ściany aż kipiały od stary ch, izolowany ch materiałem kabli i ołowiany ch rur, które właśnie
zaczy nały się rozpadać. Połatali wszy stko w miarę porządnie i rzucili wszy stkie zaklęcia, jakie im przy szły do głowy , żeby usunąć kurz i śmieci, i osad z nikoty ny ze ścian, podłóg, zlewów oraz wanien i zrobić z tego budy nku całkiem inny dom. Uruchomili ogrzewanie, gaz i wodę. Ale przez cały czas, gdy Quentin pracował rękami, jego umy sł zajęty by ł czy m inny m. Wszy stkie jego przedsięwzięcia zakończy ły się klęską. Powinien by ć ty m zdruzgotany , zniechęcony , a ty mczasem… ty le utracił i w dodatku umarł mu ojciec, ale w kieszeni wciąż miał monety od Majakowskiego i czuł się dziwnie wolny . W pewny m momencie który ś z właścicieli domu usunął z górnego piętra wszy stkie ściany , pozostawiając ty lko cztery samotne kolumny z oty nkowanej nierówno cegły . Powstało jedno długie pomieszczenie, zajmujące całą szerokość domu, od frontu na ty ły . Plum, wciąż ubrana w kombinezon roboczy i rękawice, chodziła po pokojach, naprawiając, co jej wpadło w ręce. Na szczęście nie domagała się jego pomocy ; dalej strasznie bolały go plecy . Poszedł na górę, żeby oczy ścić my śli. Za pomocą kawałka kredy , porzuconego przez dzieci w szafce pod schodami, wy ry sował na podłodze klasy czny labiry nt. Ry sował z pamięci, opierając się na staroży tny ch greckich wzorach z wy spy Lemnos. Geometria zagrała dopiero po kilku próbach, ale już samo ry sowanie by ło solidny m ćwiczeniem medy tacy jny m. Ścieżka przez labiry nt wiła się wokół czterech kolumn. Labiry nty to by ła stara magia, w dodatku bardzo subtelna, odpowiednia do naładowania magiczny ch akumulatorów. Quentin zasłonił okna prześcieradłami, zniszczony mi i marnej jakości, dzięki czemu otrzy mał przy ćmione, rozproszone, niematerialne światło. Powoli przekuśty kał przez labiry nt, raz, a potem drugi raz i kolejne. Chodzenie uwolniło my śli, a poza ty m plecy bolały go teraz mniej. Jego umy sł wracał coraz bardziej zdecy dowanie do dziennika Ruperta i do zaklęcia wszy tego z ty łu. Na ile zdołał się zorientować, Rupert nigdy go nie rzucił ani nawet nie odkry ł, do czego służy . Quentin zastanawiał się nad ty m. Skoro by ł to skarb ukradziony z czarnej czeluści Fillory , musiało to by ć coś cennego. No i jeszcze ten złowieszczy sposób, w jaki weszli w jego posiadanie. Jak określił je Rupert? Dzieło stary ch mistrzów? Może to by ła magia wojenna, coś, co ich uratuje, kiedy ptak się za nich zabierze? A może coś głębokiego i na ty le silnego, że mogłoby pomóc Alice? Przy niósł sobie zaklęcie i przeczy tał je, nie przestając chodzić. Teraz potrafił już przejść labiry nt, nawet nie podnosząc wzroku znad notatnika. Pomy ślał, że jego badania kartki zabranej z Ni Tu Ni Tam nie pójdą na marne, przy najmniej jeśli chodzi o interpretację topornej retory ki magicznej w języ kach, które znał bardzo słabo. Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz próbował odczy tać archaiczny filloriański, nie wspominając już o towarzy szący ch mu opisach gestów magiczny ch. Im bardziej się wgłębiał w zaklęcie, ty m mniej okazy wało się ty m, czego się spodziewał.
A spodziewał się czegoś militarnego: albo bardzo silnej tarczy , albo bardzo zabójczej broni, albo jednego i drugiego. No, może jeszcze jakiegoś zaklęcia maskującego lub też w ostateczności kataklizmu klimaty cznego na ży czenie. Ale zaklęcie nie do tego służy ło. Miało jakby inny kształt. Przede wszy stkim by ło niewiary godnie długie – większość inkantacji po transkry pcji zajmowała góra dwie strony , ponieważ nie by ło w nich zby t wiele treści, to natomiast ciągnęło się przez dobre dwadzieścia. Pierwsza część sprawiała wrażenie wy szukanego wstępu, ale nigdy nie miało się pewności, co tak naprawdę można pominąć, więc trzeba by ło wszy stko wy powiedzieć w całości. W dodatku zaklęcie wy magało masy materiałów, w ty m kilku naprawdę egzoty czny ch – to by ł prawdziwy mercedes wśród zaklęć – a jego rzucenie wy magało mnóstwa czasu, wy siłku i pieniędzy . By ło gorsze niż zaklęcie zry wania nierozerwalnej więzi (którego nawet przecież nie rzucili, do cholery ), niemniej by ło w nim coś eleganckiego. To znaczy to by ł chaos, jak w gnieździe szczura, ale gdzieś pod ty mi fikuśny mi ozdobnikami znajdowała się złożona i niebanalna struktura. Późniejsze fazy zapętlały się z poprzednimi, efekty się nakładały , a każdy kolejny zwielokrotniał poprzednie – na swój sposób to by ła prawdziwa piękność. Quentin zastanawiał się przez chwilę, czy to może by ć przy wołanie, coś w rodzaju zaklęcia, za pomocą którego Fogg przy woły wał demony , albo tego, jakie Julia i jej przy jaciele próbowali rzucić w Murs, co zakończy ło się katastrofą. Ale jakoś nie sądził, żeby to by ło tego ty pu zaklęcie. Nie przy pominało żadnej znanej mu magii. Coś w nim sprawiało, że palce mu mrowiły – jakby same chciały je rzucić. Wy szedł z labiry ntu i poszedł do Plum. – Przejrzałem to zaklęcie – powiedział. – To, które zostawił ci pradziadek. – A-ha. Plum by ła w piwnicy , stała na drabinie i robiła coś z legarami, coś wy magającego wiele uwagi. Quentin nie bardzo potrafił powiedzieć co. – Jest bardzo interesujące – dodał. – Nie wątpię. – Naprawdę nigdy czegoś takiego nie widziałem. – A-ha. Plum położy ła dłoń na masy wnej belce i pchnęła. Belka zatrzeszczała i zajęczała, a cały dom jakby się lekko przesunął. Plum przy jrzała się rezultatom swojej pracy . – Zaklęcia strukturalne – wy jaśniła. – Czy li nie będzie ci przeszkadzało, jeśli pogrzebię w nim głębiej? – Masz moje błogosławieństwo. – Nie chcesz sama rzucić na nie okiem?
Pokręciła głową, nawet na niego nie patrząc. By ła absolutnie pochłonięta ty m, co robiła. – Rzuciłam okiem i wiem, że nie potrafię go odczy tać. A ty ? – Mniej więcej. – No to informuj mnie na bieżąco. – Jasne. Zaczął powoli, od przy gotowań. Na ile mógł stwierdzić, zaklęcie wy magało magicznego odpowiednika bezpy łowej komory w fabry ce półprzewodników, więc oczy ścił starannie i zabezpieczy ł górne piętro domu, pod każdy m względem, jaki mu ty lko przy szedł do głowy . Wstrząsnął ścianami i podporami, i legarami, i wszy stkim inny m tak mocno, że ze szpar wzbił się kurz, a wtedy wstrząsnął ty m kurzem. Niechętnie starł swój labiry nt mokrą ścierką, ale przecież spełnił on już swoje zadanie. Przeniósł na górę, za pomocą zaklęcia transportowego, dwa wielkie stoły robocze, waląc nimi po drodze w ściany klatki schodowej i zry wając miejscami ty nk, co wy raźnie wkurzy ło Plum. Ale na półpiętrze i tak musiał je rozebrać na części, ponieważ źle obliczy ł ich wielkość i nie chciały przejść przez drzwi. Kiedy zaczy na się rozważać konstrukcję zaklęcia, okazuje się, że nie jest to tak naprawdę jedno zaklęcie, ty lko raczej piętnaście czy dwadzieścia, wy mieszany ch razem i nakładający ch się na siebie podczas rzucania. Czasami rzuca się je równocześnie, ale zwy kle niektóre można rzucić nawet dzień wcześniej. Jednak te najważniejsze zawsze trzeba rzucać w określony m momencie. Quentin miał kłopot z utrzy maniem w pamięci całości tekstu, ale jak to powiedział Stoppard: „Dajcie nerdowi dość czasu i drzwi, za który mi może się zamknąć, a rozwiąże prakty cznie wszy stko”. Wy prawiał się ostrożnie do miasta po potrzebne rzeczy , skradając się pod kopułami magicznego kamuflażu. Pod ścianami pracowni na piętrze zaczy nały się piętrzy ć stare księgi – ency klopedie, dzieła naukowe z dziedziny botaniki, atlasy i wielkie księgi zaklęć w czarny ch oprawach z popękanej skóry . Układał je w wy sokie chwiejne stosy , które koły sały się niepokojąco, jeśli ktoś się o nie otarł. Na stołach tłoczy ła się dziwna menażeria stalowy ch i mosiężny ch narzędzi oraz dziwny ch asy metry czny ch szklany ch pojemników. Kiedy przegry zał się przez aspekty techniczne zaklęcia, zaczy nały mu się wy jaśniać niektóre kwestie funkcjonalne. Zary s całości objawiał się w ty siącach prakty czny ch szczegółów, z który ch większość miała coś wspólnego z przestrzenią. Zaklęcia składowe budowały ją, dosłownie tworzy ły miejsce, splatały w całość nową czasoprzestrzeń. By ło tu zaklęcie, które powiększało przestrzeń, nadmuchiwało ją jak balon. Inne nadawało jej kształt. Trzecie stabilizowało granice i pilnowało, żeby nie zapadła się ponownie w nieby t. Ale potem robiło się naprawdę skomplikowanie. Rozszy frował zaklęcia powołujące do istnienia materię. Ta część wy sy sała z sy stemu entropię, zmuszając cząstki elementarne do zorganizowania się. Niektóre zaklęcia przepy chały tak powstałą materię przez
cy kl bardzo niejasny ch transformacji, inne zdawały się nie mieć żadnej funkcji albo stanowiły odwołanie poprzednich zaklęć. Zestawił całe listy zaklęć botaniczny ch, pogodowy ch, wodny ch i wietrzny ch, a także geologiczny ch, kształtujący ch ży wą skałę. To by ł naprawdę wy buchowy materiał, coś jakby próba resetu podstawowy ch parametrów fizy czny ch wszechświata: ładunku cząsteczek, prędkości światła, stałej grawitacy jnej. Mimo eleganckiej złożoności zaklęcie by ło w jakimś sensie pierwotne i pry mity wne. Nie dość, że staroży tne, to jeszcze dziwaczne – relikt odległej przeszłości innego świata. I najwy raźniej nikt go nie rzucał od ty sięcy lat. Jedno by ło jasne. To by ła wielka magia. To by ła magia na skalę, jakiej nie próbował nigdy wcześniej, i stanowiło to dla niego prawdziwe wy zwanie. Aż do tej pory by ł ty lko dość kompetentny m wędrowny m magikiem, ale gdy by zdołał rzucić to zaklęcie, stałby się mistrzem. Bo nikt inny by mu nie sprostał. Pewnego ranka o świcie obudził go grzmot burzy , a kiedy leżał w łóżku, zastanawiając się, czy jeszcze zdoła usnąć, nagle w jego umy śle, tak po prostu, pojawił się obraz całości. Spontanicznie i samoistnie zaklęcie złoży ło się w jedno, jakby ty lko czekało, żeby zszedł mu z drogi i pozwolił się uformować. I oto by ło, niewy raźne i drżące, ale kompletne i połączone. To nie by ła magia wojenna. Zaklęcie niczego nie ujawniało ani nie ukry wało. Nie zabijało i nie chroniło przed gwałtowną śmiercią. Nie mogło też posłuży ć do sprowadzenia Alice. To by ło zaklęcie, które coś tworzy ło. Zaklęcie służy ło do tworzenia krain. Roześmiał się głośno. Tego już za wiele – to przecież śmieszne, to szaleństwo! Ale kiedy już raz dostrzegł to wszy stko, nie mógł nagle przestać dostrzegać. Dało się prześledzić przebieg zaklęcia jak fabułę wijącą się przez rozdziały i akapity jak spirala DNA. To zaklęcie miało stworzy ć mały świat. By ło bezwzględnie i brutalnie genialne. Nie by ł to żaden kosmiczny akt stworzenia, piorun z Olimpu, raczej coś subtelniejszego, jakby suche nasiono w kształcie łezki, zalążek małego świata – coś takiego, co wpada w szparę w chodniku i ma w sobie piasek i deszcz, i gwiazdy , i fizy kę, i ży cie, wszy stko spłaszczone i skompresowane w słowa. Jeśli rzuci się je właściwie, zacznie się rozszerzać i rozwijać w miejsce poza prawdziwy m światem, w tajemniczy ogród. Quentin widział je już przed oczami duszy , świeże, nowe i wciąż nieodkry te. Zielone pola splątanej trawy , głębokie, ciche jeziora, cienie chmur, wszy stko to rozwijało się pod nim jak ry sunek Eschera, jak Ziemia wtedy , kiedy by ł gęsią. Ptaki uwijały się w zaroślach, spomiędzy drzew wy szedł szty wno jeleń. Ta kraina nie należała do niego, nie on w niej rządził, ale mógł się nią opiekować. Mógł stać na jej straży . Leżąc w łóżku w półmroku świtu, zapomniał o ptaku i pieniądzach. Wszy stko wy dawało mu się teraz nieważne. Zapomniał o Brakebills. Pozwolił sobie nawet na to, żeby na chwilę zapomnieć o Alice. To by ła nowa magia: w połowie zaklęcie, w połowie dzieło sztuki. Zmarnował za dużo czasu, szukając nowy ch królestw. A teraz mógł sobie zrobić własne zaczarowane miejsce, równie magiczne jak Fillory .
Ale nie w Fillory . Zbuduje je tutaj, na Ziemi. – Nie chcę ci nic imputować, ale zabrzmiało to tak, jakby ś powiedział, że zamierzasz zrobić krainę – stwierdziła Plum. – Bo zamierzam. Czy raczej my zamierzamy . Mogliby śmy zamierzy ć. Do tego służy to zaklęcie Ruperta. Plum zmarszczy ła brwi. – Nie łapię – powiedziała. – Nie można przecież zrobić krainy . – Może będzie ci łatwiej, jeśli nie ujmiesz tego w ten sposób. – Chcesz powiedzieć, że zrobimy wszy stko, łącznie z kamieniami, drzewami i tak dalej? – Dokładnie to chcę powiedzieć. – Rany . – Przeciągnęła się, a potem objęła rękami kolana. Jedli śniadanie przy całkiem nowy m stole z Ikei. – Łał. To by by ło zaklęcie nad zaklęciami. Pradziadek nie by ł utalentowany m pisarzem, ale musisz przy znać, że złodziejem całkiem niezły m. Uważasz, że to w ogóle możliwe? – Uważam, że mogliby śmy się przekonać. – Ty lko nie łapię po co. No wiesz, to fajna sprawa i tak dalej, ale dla mnie to brzmi jak giganty czne zawracanie dupy . Jednak Quentin traktował sprawę z powagą. Kraina by łaby dobrą kry jówką przed ptakiem, gdy by musieli się ukry wać, ale to uboczna korzy ść. Rzecz w ty m, że on chciał to zrobić. To miało dla niego znaczenie. Mógłby stworzy ć coś w rodzaju wy spy Prospera: modelowy świat, bezpieczny , spokojny i pry watny , krainę czarodzieja. Plum, bardzo pojętna osoba, widziała, że już podjął decy zję. Westchnęła. – Jeśli zrobimy krainę, to czy m się staniemy ? Będziemy jej bogami? – Nie sądzę – odparł Quentin. – Wątpię, żeby w tej krainie by li jacy ś bogowie. Chy ba że ich też zrobimy . Przekonawszy Plum do swojego pomy słu, a przy najmniej sprawiwszy , że nie stawiała czy nnego oporu, Quentin na serio zajął się przy gotowaniami. Skontaktował się z bardzo szemrany m czarodziejem z południowego Bronxu, który sprzedał mu puszczające parę i lekko wibrujące metalowe pudełko; zarzekał się, że zawiera próbkę ununennium, sy ntety cznego pierwiastka o liczbie atomowej 119, ostatniej pozy cji w tablicy Mendelejewa. Pierwiastek istniał czy sto teorety cznie – jak na razie naukowcy zdołali złoży ć do kupy ty lko kilka jego atomów, a i te zwy kle rozpadały się w ciągu milisekundy . Natomiast atomy w tej próbce zostały chronologicznie zamrożone, a przy najmniej znacznie spowolnione. Podobno. Quentin wy dał na nią większość pieniędzy z zaliczki wy płaconej przez ptaka. – Naprawdę sądzisz, że to ununennium? – Plum przy glądała się scepty cznie pudełku. – Nie wiem – powiedział Quentin. – Będziemy się musieli przekonać.
– W jaki sposób? – Obawiam się, że na własnej skórze. Quentin sprawił też sobie bardzo drogą i bardzo szpanerską laskę, specjalnie na potrzeby tego projektu. By ła zrobiona z brezy lki ciernistej – ciężkiego, czarnego, niemal pozbawionego słoi tropikalnego drewna, z którego robi się smy czki – i okuta grawerowany m srebrem. Zwy kle nie uży wał różdżek i lasek do rzucania zaklęć, ale w ty m przy padku potrzebował takiej ostatniej deski ratunku, czegoś w rodzaju guzika paniki, jeśli sprawy kompletnie wy mkną się spod kontroli. Musiał działać ostrożnie, żeby nie zwrócić na nich uwagi ptaka, ale powoli projekt nabierał tempa. Quentin by ł w zasadzie pewien, że magiczna społeczność uznałaby to zaklęcie za nielegalne. Wśród czarodziejów obowiązy wało niewiele praw, ale sy ntety zowanie cały ch krain i ukry wanie ich w domu na Manhattanie gwałciło większość z nich. Dlatego Quentin uznał, że dom musi by ć całkowicie hermety czny , jeśli chodzi o energię magiczną. Żeby dokończy ć projekt, będą potrzebowali potworny ch ilości energii; dobrze się stało, że nie wy korzy stali monet Majakowskiego do zerwania nierozerwalnej więzi, teraz będą jak znalazł. Wprawdzie nie po to zostały stworzone, ale Quentin uznał, że Majakowskiemu spodobałby się ten pomy sł. Za pomocą dłuta i młotka wy ry ł siedem długich linijek filloriańskiego pisma w drewnianej podłodze pracowni. Zajął się też sufitem: umieścił pod ty nkiem długie pętle platy nowego drutu. Gdzieniegdzie zerwał ty nk ze ścian i przy bił do nich więcej drutu. Ty lko jednej rzeczy nie udało mu się zdoby ć, tej cholernej rośliny , której ry sunek znajdował się na kartce zabranej z Ni Tu Ni Tam. Niesamowite, ale wy stępowała również w zaklęciu Ruperta. Quentin nie by ł do końca pewien, czy jest nieodzowna, ale nie zdołał jej zidenty fikować, więc będą musieli się bez niej obejść. Pewnej nocy , po cały m dniu ciężkiej pracy , zalegli bezwładnie na dwóch kanapach wstawiony ch do eksdy skoteki, jakby ich na nie rzucił podmuch wy buchu. By li zby t zmęczeni, żeby pójść do łóżka. – Więc jak duża ma by ć ta twoja kraina? – spy tała Plum. – Jeszcze nie wiem. Nie ogromna, może jakieś pięćdziesiąt hektarów. Jak Stumilowy Las w Kubusiu Puchatku. – Ty lko że będzie pięćdziesięciohektarowa, a nie stumilowa? – Właśnie. Próbuję to dookreślić w kilku miejscach, ale dość trudno się zorientować, co jest do czego. – Ale nie zabierze miejsca w prawdziwy m świecie? – Mam nadzieję, że nie. – Quentinie, dlaczego to robisz? Docenił wagę tego py tania. Powoli zasy piał, miał wrażenie, że wtapia się w kanapę, ale
postanowił spróbować odpowiedzieć, nim zupełnie odpły nie. – Uważasz, że po co jest magia? – Nie wiem. Nie odpowiadaj py taniem na py tanie. – Dużo o ty m kiedy ś my ślałem. No bo wiesz, to nie jest tak oczy wiste jak w książkach. Bardziej ulotne. W książkach zawsze z boku stoi taki gość, co mówi: hej, świat jest w niebezpieczeństwie, zło powstaje, ale jak weźmiecie dupę w troki i wrzucicie ten pierścień do tamtego wulkanu o tam, wszy stko będzie dobrze. W prawdziwy m ży ciu gostek nigdy się nie zjawia. Nigdy go nie ma, jest zajęty udzielaniem rad w inny m wszechświecie. Tu nigdy nie wiadomo, co robić, wszy scy są ciemni jak tabaka w rogu. Wszy stkiego trzeba się domy ślić samemu. A nawet jak się domy ślisz, co robić, i jak to zrobisz, nigdy nie masz pewności, czy zrobiłaś dobrze czy źle. Nigdy nie wiesz, czy wrzuciłaś pierścień do właściwego wulkanu ani czy nie by łoby lepiej, gdy by ś go nie wrzucała. Na końcu książki nie ma żadny ch odpowiedzi. Plum milczała tak długo, aż Quentin by ł pewien, że zasnęła. Ale w końcu się odezwała. – Czy li co? Ty się domy śliłeś i magia służy do tworzenia krain? – Nie. – Quentin zamknął oczy . – Wciąż nie wiem, po co jest magia. Może to jest coś, o czy m każdy musi zdecy dować sam. Ostatecznie to ty musisz zdecy dować. Jedno ci powiem, magia nie służy do siedzenia na ty łku. Wiem, bo już tego spróbowałem. Czy mówię z sensem? – Już od jakiegoś czasu mówisz bez sensu. – Właśnie tego się obawiałem. No cóż, jak będziesz w moim wieku, złapiesz sens. Ile ty masz lat? Dwadzieścia dwa? – Dwadzieścia jeden. – No tak. A ja trzy dzieści. – Nie jesteś taki stary – pocieszy ła go Plum. – Nie traktuj mnie protekcjonalnie. – Przepraszam. Więc jak twoim zdaniem będzie wy glądać ta kraina? – Nie mam pojęcia. Czasami próbuję sobie ją wy obrazić, ale za każdy m razem jest inaczej. Niekiedy widzę łąki. Czasami sad, całe rzędy jabłoni. Może będzie wy glądać tak, jak chcesz, żeby wy glądała. – Mam nadzieję, że będzie wy gląda jak Stumilowy Las – powiedziała Plum. – My ślę, że powinieneś dąży ć do czegoś takiego.
Rozdział 20
P
lum potrzebowała wolnego wieczoru. Na Manhattanie by ł początek kwietnia, a w Brakebills już
prawie skończy ły się ferie zimowe, ale paru jej kolegów z roku wciąż jeszcze siedziało w mieście. Świadomość, że są tak blisko, wy wołała gwałtowny atak tęsknoty za dawny m ży ciem, więc po namy śle postanowiła mu ulec. Nie miała pojęcia, czy po niesławny m odejściu z Brakebills zostanie w ogóle przy jęta w grzeczny m towarzy stwie, więc poczuła ulgę, kiedy się zjawili na jej zaproszenie. Spotkanie odby ło się w barze na Houston Street. Lokal mieścił się w sutery nie, miał niski sufit, masę wy siedziany ch kanap i całkiem przy zwoitą szafę grającą. I na szczęście nie dotknęła go epidemia wy szukany ch arty sty czny ch koktajli. Przy szła większość Ligi plus kilka inny ch osób, w ty m Wharton – nadchodzący koniec nauki zbliży ł go z członkiniami Ligi tak bardzo, że niemal znaleźli się po tej samej stronie. Zresztą Plum odniosła wrażenie, że Liga straciła parę po jej odejściu. No cóż, czas porzucić dziecinne mrzonki i wspiąć się na szczy t, czy jak to tam szło. Pili piwo Ipa i opowiadali dowcipy o cy wilach, mugolach, zwy czajny ch ludziach, czy jak tam ich nazy wali. Bawili się w odgady wanie uczuć inny ch klientów baru, a potem Holly , która miała do tego talent, czy tała nieszczęśnikom w my ślach, żeby sprawdzić, kto miał rację. Nie mogła odczy tać żadny ch konkretów, słów czy obrazów, a jedy nie ich wy dźwięk emocjonalny , ale to wy starczało. Bary nadawały się idealnie do takich gier, gdy ż pod wpły wem alkoholu ludzkie umy sły stawały się bardziej przezroczy ste, jak natłuszczony papier. Plum wiedziała, że będą rozmawiać o Brakebills, i wiedziała, że ją to zaboli. Między inny mi dlatego tu przy szła, dla tego bólu. Zamierzała przetestować swoją nową świadomość siebie jako osoby , która już się z ty m pogodziła, która zakosztowała ży cia w realny m świecie, choć jak się okazało, ten smak by ł naby ty . Na szczęście ból, kiedy się pojawił, zrobił to w znośnej ilości. Słuchając nowinek z zamkniętego świata Brakebills, mogła opłakiwać w duchu tę prostą i pełną nadziei Plum, która kiedy ś tam ży ła. Dziś wieczorem odby wały się narodziny nowej Plum, tej, która nigdy nie wzięłaby udziału w tak głupim dowcipie. Niech dawna spoczy wa w spokoju. Metody cznie wy py tała ich o plotki. Wręcz nimi kipieli: wraz ze zbliżaniem się rozdania dy plomów piątoroczni wracali do stanu naturalnego. Jakby przez pięć lat wstrzy my wali oddech, a teraz go wy puszczali. Nawet ci kompetentni społecznie i respektujący autory tety zaczęli przeprowadzać ry zy kowne ekspery menty z py skowaniem. Ich zamknięty , bezpieczny świat pędził kursem kolizy jny m w stronę twardej i skalistej planety rzeczy wistości, a kiedy się zderzą,
bańka Brakebills pęknie. I to wszy stko działo się bez niej. Miała wrażenie, jakby urodziła się za wcześnie – by ła chorowity m, chudy m wcześniakiem obok grupy zdrowy ch i różowy ch donoszony ch dzieci. Większość miała już plany na przy szłość, wiedzieli, co będą robić po dy plomie. Darcy zamierzała pracować dla kogoś, kto pracował dla sędziego w Sądzie Magów (słowo „mag” by ło anachronizmem, uży wany m głównie w terminologii prawniczej). Lucy planowała zostać asy stentką pewnego niewątpliwie sławnego arty sty , który tworzy ł ogromne, niewidzialne magiczne rzeźby na niebie nad miastem i prawie na pewno by ł oszustem. Wharton postanowił zająć się środowiskiem. Holly należała do quasi-oby watelskiej grupy , która zapobiegała ciężkim przestępstwom wśród cy wilów i odwracała ich skutki. Pozostali stawiali raczej na przy jemności, który m będą się oddawać, a jeśli nie na przy jemności, to przy najmniej na lenistwo. Ży cie już zaczęło ich dzielić na kategorie, czy tego chcieli czy nie. Mogli ty lko patrzeć bezradnie, jak poszerza się przepaść między nimi. Plum stwierdziła, że znalazła się w dodatkowej, stworzonej ad hoc podkategorii. Wszy stkim by ło niezręcznie py tać ją o jej ży cie po nagły m zakończeniu kariery szkolnej; z ich punktu widzenia by ła to w zasadzie katastrofa, z której nikt nie uchodzi z ży ciem. Więc w końcu sama im wy znała, że aktualnie pracuje z eksprofesorem Quentinem nad Absolutnie Fascy nujący m Projektem Badawczy m, którego natury nie może jednak ujawnić. Wszy scy zamilkli. To by ła plotka pierwszej wody – plotka czy sta farmakologicznie. – O mój Boże – powiedziała wreszcie Darcy , zasłaniając ręką usta. – O mój Boże. Powiedz mi, że z nim nie sy piasz. Skłam, jeśli musisz, ale to powiedz, proszę! – Nie sy piam z nim! Jezu, co to za pomy sł. – Na szczęście Plum nie musiała udawać, jak bardzo ją brzy dzi taka insy nuacja. Quentin by ł dla niej jak starszy brat. – My ślisz, że kim ja jestem? – Więc tak po prostu… mieszkasz i pracujesz z tajemniczy m starszy m mężczy zną przez siedem dni w ty godniu po dwadzieścia cztery godziny na dobę? – upewniła się Chelsea. – Z jakichś przy czy n nasuwa mi się na my śl słowo Piętaszka – stwierdził Wharton. – Słuchajcie, to nie jest tak, jak sądzicie. Po prostu mieszkamy w ty m samy m domu, a ja pomagam mu przy projekcie. – No bo wiecie, wszelka inty mność to jest… – Chelsea zamachała rękami – …jedno wielkie bleee. – No nie wiem. – Lucy postanowiła pomachać białą flagą. – No wiecie, dajcie spokój, on ma ty lko ile…? Czterdzieści lat? – Trzy dzieści – poprawiła ją Plum. – Przepraszam. Trudno zgadnąć z powodu, no wiesz, ty ch włosów. Chodzi mi o to, że to nie jest
kwestia jak z Humbertem Humbertem. Nie do końca. – To w ogóle nie jest żadna kwestia! Boże! Nie ma żadnej kwestii! – Dobrze już, dobrze. – Darcy uniosła ręce: poddajemy się. Chwilowo. – Chciałaby m ty lko, żeby ś nam zdradziła, co robicie. Tak trochę. Plum miała dosy ć. Czuła się w obowiązku bronić siebie i Quentina. W pewny m momencie, nie potrafiła określić kiedy , zaklęcie przestało by ć jego dziwaczny m i niezrozumiały m projektem, zmieniło się w coś, na czy m jej zależało. Chciała, żeby im się udało. – Słuchajcie, wiem, że to zabrzmi dziwnie – powiedziała. – Szanuję wszy stko, co robicie, naprawdę. Nawet jeśli zamierzacie ty lko się zaćpać i robić pokazy świateł na suficie. Chelsea wy ciągnęła palce obu rąk ułożone w znak zwy cięstwa. – Jesteście wspaniali, ale to wasza droga. Ja po prostu idę inną i nie wiem jeszcze, dokąd prowadzi. To, co robi Quentin… Słuchajcie, nie chcę się wdawać w szczegóły , ale to naprawdę mocna rzecz. Coś naprawdę dużego. Nowego i trudnego. I bardzo ry zy kownego. Podoba mi się to. My ślę, że pewnego dnia też zechcę coś takiego zrobić. Dopiła w milczeniu piwo. Wszy scy poczuli się trochę nieswojo, bo jej mowa nie by ła ani lekka, ani zabawna. I tak powinno by ć, pomy ślała. – Więc… – przerwała ciszę Darcy . – Więc chcecie wiedzieć, co robimy ? No to wam powiem. Zajmujemy się magią, a jeśli nam wy jdzie, to to będzie, kurwa, arcy dzieło. Więc ty m jest dla niej magia, tak? Z jedny m zastrzeżeniem: magia nigdy nie jest zabawna. *** Nie powiedziała im prawdy , nie do końca. Jeszcze nie by ło żadnej magii. Ale wkrótce będzie. Skomplikowane przy gotowania Quentina w pracowni na trzecim piętrze zaczy nały przy nosić efekty . Pewnego ranka Plum weszła tam i zauważy ła, że coś jest nie tak z jedny m oknem, ty m mały m kwadratowy m na ty lnej ścianie. By ło ślepe, jakby coś je zasłaniało od zewnątrz, podczas gdy wszy stkie inne wpuszczały do środka słońce. Nie zostało zasłonięte, po prostu widok z niego się zmienił. Jakby by ło gdzie indziej albo kiedy indziej: za szy bą tkwiło ciche stalowoszare bagno, tuż przed wieczorem. Całe hektary koły szącej się pod wodą trawy , aż po hory zont. Plum dotknęła szy by . Wszy stkie inne szy by by ły zimne, ta natomiast dziwnie ciepła. – Dziwne. Gdzie to jest, do diabła? – Nie mam zielonego pojęcia – odparł Quentin. Plecy bolały go mniej, ale nadal potrzebował pomocy , więc przy dzielił jej rolę ucznia czarnoksiężnika. Początkowo trzy mała się na dy stans, ponieważ wciąż czuła się spłoszona: kiedy się dowiedziała, że Fillory istnieje naprawdę, szy kowała się na nieunikniony atak depresji.
Wiadomość powinna by ła ją zwalić z nóg, ty mczasem przy jęła ją zaskakująco lekko i swobodnie, jakby chatwinowskie pochodzenie wcale nie stanowiło problemu, jakby problem tkwił w bronieniu się przed nim przez ty le lat. Spędzili długi zimny dzień na płaskim, pokry ty m lepką papą dachu domu, kończąc magiczne zabezpieczenia. Gdy by jakiś przelatujący satelita zrobił teraz zdjęcie, coś bardzo dziwnego pokazałoby się na Google Earth. – No to opowiedz mi o Alice – poprosiła Plum. Malowała pieczęcie czarną farbą na czarny m dachu. – To znaczy opowiedz coś więcej. Quentin milczał tak długo, aż Plum doszła do wniosku, że posunęła się za daleko. Znała podstawowe fakty , ale Quentin niechętnie dzielił się szczegółami, by ć może dlatego, że nie chciał o nich rozmawiać. Ale Plum chciała. – A co chcesz wiedzieć? – Jaka ona by ła, czy m się zajmowała, takie rzeczy . No wiesz, spotkałam jej ducha, czy niffina, czy czy m tam jest, ale nie wy czułam, czy m się interesowała, tak na co dzień. Quentin przerwał pracę, wy prostował się i pomasował sobie krzy ż. – Alice by ła wspaniała. Miła i zabawna, i trochę dziwaczna. I by stra – by strzejsza ode mnie. I by ła lepszy m czarodziejem. Potrafiła robić rzeczy , który ch nadal nie rozumiem. Miała w sobie moc, siłę, jakiej nie widziałem u nikogo innego. – Kochałeś ją? No wiesz, by liście ze sobą, wiem, ale… – Bardzo – odparł z uśmiechem. – Naprawdę bardzo. Ale nie by łem na nią gotowy . By ła ode mnie dojrzalsza, a ja musiałem się jeszcze masę nauczy ć. Popełniłem… błędy . My ślałem, że pewne rzeczy są ważne, chociaż nie by ły . Plum też się podniosła. Czuła się zmęczona i poparzona słońcem, a ty ł jej spodni oderwał się od dachu z dźwiękiem, który wskazy wał, że na pewno przy lgnęła do niego smoła z papy . – Mam wrażenie, że nie chcesz mi czegoś powiedzieć. – Tak. Przespałem się z inną. – Ach. Pożałowała swojej dociekliwości, ale Quentin ciągnął dalej. – A potem ona przespała się z inny m. Omal wszy stkiego nie zniszczy łem, ale kiedy wreszcie zacząłem naprawdę rozumieć, właśnie wtedy umarła. – Paskudna sprawa. Bardzo mi przy kro. Szczerze. – Wiele czasu minęło, nim się z tego otrząsnąłem. Jak do tej pory ży cie uczuciowe Plum by ło dość ograniczone, z minimalny m udziałem dramatów. Pod ty m jedny m względem nie czuła potrzeby doganiania rówieśników, ale by ła dumna ze swej wielkiej teorety cznej przenikliwości, jeśli chodzi o cudze związki. – Więc gdy by jakoś, no wiesz, udało ci się ją sprowadzić z powrotem, my ślisz, że mogliby ście znów by ć razem? To znaczy , nadal ją kochasz?
– Już jej nie znam, Plum. Minęło wiele czasu. Jestem teraz kimś inny m, a przy najmniej taką mam nadzieję. To by się dopiero okazało. – Więc zaczęliby ście jeszcze raz. – Gdy by zechciała. Choć mam wrażenie, że przedtem też mieliśmy dopiero zacząć. Więc nie zaczęliby śmy jeszcze raz, ty lko po prostu by śmy zaczęli. Wszędzie wokoło padały pomarańczowe promienie słońca, pełne drobinek kurzu i zanieczy szczeń wielkiego miasta. Na kolanach Plum pojawiły się pęcherze. – Słuchaj, jednego nie rozumiem. Skoro by łeś taki niedojrzały , skoro musiałeś się ty le nauczy ć, dlaczego uważasz, że cię kochała? Quentin wrócił do mieszania śmierdzący ch odczy nników. – Nie wiem – powiedział. – Nigdy nie wiedziałem. – Może dobrze by by ło to ustalić? Nim ją sprowadzisz z powrotem. *** Następnego ranka odby ła się próba kostiumowa. Podzielili zaklęcie na składowe i przepowiedzieli sobie każde z nich osobno, a potem sekcjami, uważając cały czas, żeby ich nie połączy ć i nie uruchomić. Jeśli któreś wy magało jakiegoś wy jątkowo kosztownego składnika albo by ło niebezpieczne, po prostu je pomijali. Raz Plum się zapomniała i rzuciła zaklęcie, które miała pominąć. Na środku pracowni zapłonęło jasne, gorące światło. Przez chwilę aż się skręcała w środku, jak komik na scenie, kiedy publiczność się nie śmieje. – Cholera! – Quentin wy biegł i po chwili Plum usły szała, jak puszcza wodę w łazience. Kiedy wrócił, paznokcie wciąż jeszcze mu trochę dy miły . – Przepraszam! – powiedziała. – Przepraszam, naprawdę! – Nie ma sprawy – odparł dzielnie, chociaż widać by ło, że jest wkurzony . – Zacznij jeszcze raz, od początku. Zabawne, jaka magia by ła w gruncie rzeczy niedoskonała. Potocznie mówi się, że coś działa jak zaczarowane, jeśli nic nie kosztuje i robi dokładnie to, co powinno. Ty mczasem prawdziwa magia miała swoje ograniczenia. Nie mogła wskrzeszać umarły ch. Nie mogła zapewnić szczęścia. Nie mogła uczy nić piękny m. A jeśli już coś robiła, nie zawsze działało to tak jak należy . I zawsze, zawsze miała swoją cenę. I by ła niewy dajna. To nie by ł hermety czny sy stem, zawsze gdzieś przeciekał. Magia gubiła więcej energii niż powinna, wy dzielała ją w formie efektów specjalny ch: dźwięku, ciepła, światła, wiatru. Zawsze coś brzęczało, śpiewało, świeciło, rzucało iskry , bez żadnego racjonalnego powodu. Więc by ła niedoskonała, ale zdaniem Plum najzabawniejsze by ło to, że gdy by by ła doskonała, nie by łaby taka piękna.
Wreszcie nadszedł wielki dzień. Uzgodnili, że zaczną w południe, ale – jak to się zawsze dzieje z przedsięwzięciami, które wy magają udziału więcej niż jednej osoby , na przy kład próbami orkiestry , meczami bejsbolowy mi czy odpalaniem rakiet kosmiczny ch – przy gotowania zajęły im pięć razy więcej czasu, niż planowali. Usunęli spod ścian książki i poukładali je porządnie w kątach. Wy łoży li na tacach wszy stkie narzędzia i materiały , starannie opisane i dokładnie w takim porządku, w jakim miały by ć im potrzebne. Quentin przy czepił do ściany listę zaklęć, jak plan przedstawienia. Podczas próby generalnej pominęli masę rzeczy – na przy kład odczy tanie dziesięć razy pełnego tekstu jednego z ty ch stary ch kultowy ch zaklęć – i teraz okazało się nagle, że są szalenie czasochłonne. Zaczęli powoli, sprawdzając, czy w pracowni panują opty malne warunki i czy takie pozostaną: stała temperatura, nieco większe stężenie tlenu, przy ćmione światło świec, żadny ch zakłóceń ze strony cudzej magii. Rzucili zaklęcia na siebie nawzajem, żeby usunąć wszelkie zabłąkane fragmenty magii i żeby przy spieszy ć odrobinę swój czas reakcji: niektóry ch z ty ch zaklęć po prostu nie dawało się rzucić poprawnie w normalny m ludzkim tempie. Kofeina mogła się przy dać, więc przy gotowali jej sobie duży zapas. Powietrze w pracowni zrobiło się zimne i nieruchome i zaczęło delikatnie pachnieć czy mś słodkim – jaśminem, pomy ślała Plum, choć nie by ła do końca przekonana, że ma rację. Nie potrafiła sobie przy pomnieć, kiedy to uzgodnili. Około piątej po południu zdali sobie sprawę, że nieświadomie odwlekają rzucenie zaklęć, które pchną ich poza punkt bez powrotu, po który ch będą zmuszeni zrobić to tutaj i teraz, dziś wieczorem, a nie jutro albo jakiegoś innego dnia. Pociąg wciąż stał na stacji i nadal można by ło opóźnić odjazd. Ale skończy ły im się już te gówniane przy gotowawcze zajęcia, więc wóz albo przewóz. Plum uświadomiła sobie nagle, jaka jest zdenerwowana. – No to zaczy namy – powiedział Quentin. – Jeśli mamy to zrobić, to zróbmy . – Jasne. – Zacznij rzucać Rozjaśniający Blask. – Dobra. – A ja będę w ty m czasie przy gotowy wać Scy ty jski Sen. – Przy jęłam. – Dobra, zaczy naj. – Zaczy nam. I zaczęła. Zdjęła z tacy pierwszą partię materiałów: cztery czarne proszki w mały ch naczy nkach i srebrny dzwonek. Czas na Rozjaśniający Blask. Ty mczasem Quentin wy powiedział swoje zaklęcie i światło w pracowni nabrało koloru sepii, jak słońce tuż przed burzą. Ich głosy zaczęły odzy wać się echem, jakby znajdowali się w dużo większy m pomieszczeniu. Jakby
właśnie przekroczy li Rubikon. Pociąg ruszy ł ze stacji. Od tego momentu zaczął się kontrolowany chaos. Czasami pracowali razem – jedno czy dwa zaklęcia przewidziane by ły na cztery ręce – kiedy indziej rzucali równolegle zupełnie różne zaklęcia, kontrolując ty lko, co robi partner, żeby skończy ć równocześnie. W powietrzu krzy żowały się ich nerwowe uwagi: – Zwolnij, zwolnij! Koniec za trzy , dwa… – Uważaj, nurt ci się rozdziela. Rozdziela się, mówię! Pojedy nczy łuk irlandzkiego ognia rozdzielił się na dwa, a potem na cztery mniejsze łuki spły wające w różne strony , ale stopniowo przesuwające się w kierunku Plum, która rzucała zaklęcie. – Mam je pod kontrolą. Cholera jasna! Ogień zgasł. – Jeszcze raz. Zacznij od początku. Jest jeszcze czas. I tak dalej przez następne trzy czy cztery godziny – stracili poczucie czasu. Im głębiej wgry zali się w zaklęcie, ty m bardziej atmosfera w pracowni nabierała właściwości snu. Głębokie cienie czaiły się pod ścianami. Pokój zdawał się przechy lać i prostować, jakby unosił się w powietrzu. Plum postawiła tacę na stole przed Quentinem, on zaczął z niej brać potrzebne elementy , nawet nie patrząc, i wówczas nagle ze wstrząsem uświadomiła sobie, że to jest przedprzedostatnie zaklęcie z listy . Prawie skończy li. Plum wy konała już swoje zadanie, więc teraz ty lko obserwowała Quentina, popijając wodę ze szklanki, którą postawiła na podłodze pod stołem i której jakimś cudem nie zdołała przewrócić podczas rzucania zaklęć. Reszta należała do niego. Czuła się oszołomiona, ręce miała obolałe, trzęsły jej się dłonie. Schowała je pod pachami, żeby się uspokoiły . Wątpiła, czy jej przy jaciele robiliby sobie żarty z Quentina, gdy by zobaczy li go w tej chwili. Ostatnimi czasy traktowała go jak rówieśnika, ale w ty m ty godniu ponownie sobie uświadomiła, że jest od niej o dziesięć lat starszy i że uprawia magię na inny m poziomie. W tej chwili wy glądał jak Prospero w sile wieku. Zdjął mary narkę i odwinął rękawy eleganckiej białej koszuli, która by ła zupełnie mokra od potu. Musiał by ć zmęczony , ale nadal mówił stanowczy m i dźwięczny m głosem, a jego palce zręcznie przy bierały pozy cje, jakich nie widziała nigdy wcześniej. Na wierzchu dłoni wy szły mu ży ły . To by ła taka magia, jaką ona, Plum, będzie uprawiać, kiedy dorośnie. Przez pracownię przepły wały wielkie fale mocy . Plum przy szło do głowy , że właśnie takie zaklęcia zmieniają ludzi w niffiny , jeśli wy rwą się spod kontroli. Potężne góry i przepaście magii, jakie do tej pory widy wała ty lko osobno, zderzały się ze sobą i przenikały jak fronty pogodowe. Napięcie podwoiło się, i jeszcze raz. Nagle pokój się zatrząsł i zaczął spadać. Przez chwilę spadali
swobodnie – gdy by to by ł samolot, ze schowków już by wy padły maski tlenowe. Głos Quentina, sztucznie wzmocniony , zaczął drżeć lekko z wy siłku. Quentin pospiesznie otarł pot z czoła. – Laska – zażądał. – Laska! Powtórzone słowo zabrzmiało jak głośne szczeknięcie. Plum przecknęła się, odwróciła i chwy ciła czarną laskę stojącą w kącie pracowni. Quentin właśnie nacisnął przy cisk paniki. Nie patrząc, wy rwał jej laskę. Naty chmiast zaczęła podry giwać i wibrować w jego ręku, jakby to by ła wędka, na którą właśnie złapała się wielka ry ba, albo jakby by ł do niej przy wiązany latawiec porwany przez wichurę. Plum chciała mu pomóc, ale pokręcił głową. – Lepiej mnie nie doty kaj – wy sy czał przez zaciśnięte zęby . – Mogłoby się to źle skończy ć. Powietrze by ło aż gęste od zapachu rozgrzanego do białości metalu i potu znużony ch czarodziejów. Teraz już Plum wy czuwała w pracowni obecność krainy : wściekłego, głodnego i spragnionego niemowlaka, który domagał się ży cia i by ł gotów im je zabrać, jeśli będzie musiał. Płakał niemal ludzkim głosem. Spomiędzy palców Quentina try snęło złociste światło – to musiała by ć jedna z monet Majakowskiego. Krajobraz przemknął za oknami, ty m razem wszy stkimi, zby t zamazany , by udało się coś rozróżnić. Przestrzeń się zniekształciła, przez chwilę pokój wy dawał się nieproporcjonalnie rozciągnięty , jak w ry bim oku, jakby na powierzchni rzeczy wistości utworzy ł się wielki pęcherz. Plum się przeraziła, co będzie, jak ten pęcherz pęknie. Quentin krzy knął, z bólu albo z radości, albo z rozpaczy , Plum nie potrafiła określić. – Nothung! Obrócił laskę i walnął w podłogę końcem okuty m srebrem. Huknęło jak z armaty . Podłoga pod nogami Plum zawibrowała, platy nowe druty w ścianach i suficie rozjarzy ły się do czerwoności, a napis na podłodze płonął biało jak magnezja. Potem wszy stko zgasło i stopniowo zaczęło się uspokajać. Podłoga znów by ła stabilna, a powietrze nieruchome. Zgasły wszy stkie świece z wy jątkiem dwóch; ich płomienie przez chwilę drżały , a potem wy prostowały się. Quentin padł bezwładnie na stół. W pracowni zapadła cisza, wy jąwszy słaby , srebrzy sty i wy soki ton, choć równie dobrze Plum mogło po prostu dzwonić w uszach. Za oknami znów widać by ło Manhattan, nawet za ty m mały m, dziwny m w rogu. Quentin powoli uniósł głowę i wy prostował się. Rozejrzał się z zaciekawieniem, spojrzał na sufit, zajrzał w ciemne kąty pokoju. Spojrzał py tająco na Plum. Bez słowa wskazała za jego plecy . W ścianie za nimi pojawiły się zwy czajne czerwone drzwi ze skomplikowany m wzorem w łuki i spirale, tworzony m przez nabite na drewno paski czarnego metalu. Quentin upuścił laskę, a ta
z brzękiem spadła na podłogę.
Rozdział 21
P
lum przy glądała się, jak Quentin powoli, ostrożnie i z wy raźny m niedowierzaniem idzie
w stronę drzwi. Zatrzy mał się kilka kroków od nich. Kurz już opadł, dzwonienie ucichło. Plum by ła roztrzęsiona i wy czerpana, jakby poszła pobiegać przed śniadaniem. Nie mogła oderwać oczu od czerwony ch drzwi. – Udało nam się – powiedział Quentin z powagą. – Naprawdę nam się udało. Stworzy liśmy nową krainę. Na środku drzwi znajdowała się mosiężna gałka. Dotknął jej, a potem ujął z wahaniem w rękę, jakby się spodziewał, że porazi go prądem, albo jakby podejrzewał, że ręka przejdzie mu przez nią na wy lot. Ale gałka okazała się materialna. Obrócił ją i pchnął drzwi – bez skutku – więc pociągnął je do siebie. Otworzy ły się bez oporu. Do pokoju wpadł zimny wiatr i ochłodził rozpalone czoło Plum, ale zmroził też coś głęboko w jej duszy . – Quentinie… – zaczęła. Ani drgnął, więc podeszła do niego. Stanęli razem na progu. – Wchodzisz? Quentin spojrzał na nią pusty m wzrokiem lunaty ka. – Za chwilę. – Wy ciągnął rękę. – My ślałem, że będę miał bliznę od tej monety Majakowskiego. Jakby się paliła, zupełnie jak w Poszukiwaczach zaginionej arki. Ale nie ma śladu. Plum nie miała pojęcia, o czy m on mówi, więc nie próbowała odpowiadać. To nie by łby właściwy moment. Kraina wcale nie wy glądała jak Stumilowy Las. To nie by ł nawet sad ani inna otwarta przestrzeń. Zupełnie jakby patrzy li w tamto lustro w Brakebills, kiedy zniknęło odbicie Darcy . Za drzwiami znajdowała się dokładna replika ich pracowni, w lustrzany m odbiciu, z wy jątkiem ich postaci. – Świat po drugiej stronie lustra – stwierdził Quentin. Nie tego Plum się spodziewała. Quentin wziął ze stołu ły żkę na długim trzonku i wrzucił ją przez drzwi. Zadzwoniła o podłogę i pojechała poślizgiem spory kawałek w głąb lustrzanej pracowni. Wy glądało na to, że jest bezpiecznie. – Co to jest? – spy tała Plum. – My ślę, że to nasza kraina.
– Ale dlaczego wy gląda w ten sposób? Czy tak miała wy glądać? – Nie mam pojęcia. – Ale tego się spodziewałeś? My ślałam, że chciałeś zrobić sad. – Na pewno nie tego. – Zmarszczy ł brwi. – Po co zrobiłeś krainę, która wy gląda dokładnie tak samo jak ta, w której jesteśmy ? – Dobre py tanie. Quentin przekroczy ł próg i wszedł do lustrzanej pracowni. Rozejrzał się. Musiała mu to przy znać, wcale nie wy glądał na spanikowanego. Po prostu sprawdzał. – Klasy ka – powiedział. – Wszy stko jest odwrócone. To lustrzany świat. Powinien ci się spodobać ten szacunek dla trady cji. – Rozłoży ł ręce. – Chodź, jeśli chcesz. Chy ba jest bezpiecznie. Plum weszła. To naprawdę by ło strasznie dziwaczne. Jakby dom dostał w prezencie sy jamskiego bliźniaka, zrośniętego z nim ty mi drzwiami. Usiłowała nie okazy wać rozczarowania. – Tak jakby się udało – stwierdziła. – To znaczy , zrobiliśmy krainę, prawda? Quentin pokiwał głową. – A w każdy m razie dom. Ty lko uważaj, coś mi tu trochę nie pasuje. To by ł cichy , naprawdę bardzo cichy dom. Ten prawdziwy został magicznie wy ciszony , więc też panowała w nim cisza, ale ta tutaj by ła inna. Jakby to miejsce by ło martwe dla dźwięków, jakby ściany pokry to pianką w dzioby , takie przy pominające karton do jajek, którą wy głusza się ściany w studiu muzy czny m. I coś jeszcze. Całe to miejsce sprawiało dziwnie klaustrofobiczne wrażenie. Nie potrafiła tego wy jaśnić, póki nie przy jrzała się oknom. – Spójrz! – wy krzy knęła. – Wszy stkie są takie same. To nie są okna, ty lko lustra! Zupełnie jakby oczy budy nku oślepły . – Ha. Ciekawe, czy m są teraz prawdziwe lustra. Tak, to dobre py tanie. Najbliższe lustro znajdowało się w małej łazience na półpiętrze. Plum przy szy kowała się wewnętrznie na widok jak z horroru, a potem wetknęła głowę do łazienki. Zdziwniej i zdziwniej2. Lustro by ło na miejscu i wciąż by ło lustrem, ale w pomieszczeniu, które odbijało, padał śnieg – śnieg pory wany wiatrem, niemal zawierucha. Plum widziała, jak białe płatki osiadają na podłodze, na uchwy tach na ręczniki, na brzegu umy walki. A także na jej włosach i rzęsach, ale ty lko w lustrze; odruchowo sprawdziła fry zurę – by ła sucha. To nie by ł prawdziwy śnieg. Za nią w lustrze pojawił się Quentin. – Ech – powiedział śmiertelnie poważnie. Najwy raźniej dom wy woły wał w nich odmienne uczucia. Zwiedzili go razem, pan i pani tej niesamowitej nowej domeny . Wszy stko by ło na swoim
miejscu, przy najmniej mniej więcej, wy jąwszy takie przy padki, kiedy nie by ło. Meble, kotary , srebra, naczy nia. Drzwi by ły zwy czajny mi drzwiami, ale brakowało komputerów i telefonów. Dostrzegli książki, ale miały puste strony , żadnego druku. W łazience nie znaleźli kosmety ków, w szafach ubrań. Nikt tu nie mieszkał. Z kranów pły nęła woda, lecz ty lko zimna. Przez chwilę spierali się, czy orientalny dy wan ma wzór odwrócony jak w lustrze – Quentin by ł pewien, że tak, a Plum, że nie, ale żadne nie miało ochoty wrócić i sprawdzić, jak wy gląda ory ginał. Zmęczenie i rozczarowanie sprawiało, że oboje balansowali na skraju histerii. – Można powiedzieć, że to taka ogromna szafa – stwierdziła Plum. – Mogliby śmy przechowy wać tu różne rzeczy . Mamy na to więcej miejsca niż ktokolwiek w cały m Nowy m Jorku. – Nie będziemy tu przechowy wać żadny ch rzeczy . – Jak tu wstawisz dwie plazmy , Xboxa i wy godny fotel, będziesz miał męską jaskinię! Wchodzili właśnie po schodach do pracowni, kiedy piętro niżej usły szeli ciężki łoskot. Tak jakby w sy pialni Plum. – To chy ba ten drugi but – stwierdził Quentin. – Wy ciągnij różdżkę, Harry . Plum parsknęła – wy rozumiale, ponieważ by ła dobry m człowiekiem – ale uznała, że Quentin ma trochę racji. Rzuciła zaklęcie obronne: dobre i wy trzy małe zaklęcie blokujące. Można je by ło naładować i trzy mać w pogotowiu, na wszelki wy padek, potem wy starczy ło wy powiedzieć magiczne słowo, żeby je uruchomić. To, co przy szy kował sobie Quentin, wy dało wy sokie, przenikliwe zawodzenie. Ale kiedy weszli do sy pialni, okazała się pusta. Ty lko krzesło przy biurku Plum przewróciło się do ty łu i leżało teraz z nogami w powietrzu, jakby udawało martwe: ach, ach, dorwali mnie! Quentin podniósł je ostrożnie i postawił. – Krzesło się przewróciło – powiedział niefrasobliwie. – No dobrze, już dobrze. Zupełnie jakby się wy zy wali, kto pierwszy straci panowanie nad sobą. Zbiegli z powrotem na pierwsze piętro. Kolejna rzecz: kolorowe fotografie zrobiły się czarno-białe. – Zastanawiam się… Ale Quentinowi przerwał ten sam łoskot co wcześniej, ty m razem nad ich głowami. Znowu krzesło. – Ha! – Żadne z nich nie miało ochoty sprawdzać. – Zastanawiam się, co jest na zewnątrz. – A ja nie – stwierdziła Plum. – I żeby ś nie śmiał tam wy glądać. Przez chwilę oboje mieli wrażenie, że coś leży w łóżku Quentina, ale kiedy zerwał kapę, okazało się, że to ty lko poduszka. Plum czuła, że naprawdę zaczy na jej odbijać. Coś się stłukło na dole, w kuchni – jakby ktoś upuścił kieliszek.
Oboje posłusznie zbiegli na dół, Quentin przodem. Rzeczy wiście, na środku podłogi leżał rozbity kieliszek. – To pewnie wiatr – powiedziała Plum. Znów to robiła. Jej psy chiatra twierdził, że uży wa humoru, żeby ukry ć uczucia. I pewnie miał rację. Kręcili się bez celu po lustrzany m domu; oboje mieli nadzieję, że natkną się na coś, co sprawi, że kraina stanie się tak ciekawa, zaczarowana i romanty czna, jak mieli nadzieję, ale na nic się nie natknęli. Plum nie podobało się to miejsce. Zupełnie jakby zadzwonili pod niewłaściwy numer. Nie to zamierzali zamówić. – Ciekawe, czy jest tu jedzenie i czy można je zjeść – powiedział Quentin. Plum zebrała się w sobie i z wy siłkiem otworzy ła lodówkę. Stała w niej miska z biały mi winogronami, ale winogrona zmieniły się w mleczne szklane kulki. Quentin brał po kolei książki i je otwierał. – Słuchaj, one wszy stkie są puste. – Może. Nie tego się spodziewałem, ale nie bardzo rozumiem, dlaczego to nie jest to, czego się spodziewałem. Wszy stko szło dobrze, kiedy rzucaliśmy zaklęcie, a jednak coś się musiało pokręcić. Odłoży ł książkę i podszedł śmiało do frontowy ch drzwi, ale nim zdąży ł je otworzy ć, z drugiego piętra dobiegł ich stłumiony łoskot, chy ba lampy upadającej na dy wan. Zamarł z ręką na klamce. – Quentinie… – Wiem – powiedział. – Zdecy dowanie to jest kraina, ale nie jestem do końca przekonany , czy nasza. – No to w takim razie czy ja? Pokręcił ty lko głową. Z trudem powstrzy mała się od zanucenia: This Land Is Your Land. – Ale udało nam się – zaznaczy ła. – No wiem, wiem. Chcesz iść zobaczy ć, kto przewrócił lampę? – Tak. Wchodziła po schodach za Quentinem. Zatrzy mał się w połowie ich biegu, nasłuchując. – Dlaczego mam wrażenie, że zostaliśmy tu zwabieni? – spy tał, a potem się odwrócił i omijając Plum, zszedł po schodach. – Zaraz wracam – powiedział w przelocie. – Sławna ostatnia kwestia. Patrzy ła za nim, widziała, jak schodzi z ostatniego stopnia i zamiera, wpatrując się w coś, czego nie mogła zobaczy ć ze swojego miejsca na schodach. – Kurwa.
– Co jest? Ty le że znała odpowiedź już w momencie zadawania py tania. W wy polerowanej balustradzie schodów odbijały się błękitne płomienie. Znała ten odcień błękitu. – Uciekaj! Za pierwszy m razem, w Brakebills, Quentin zachował spokój, nawet można powiedzieć, że imponujący spokój, i ocalił Plum, rzucając długie i chaoty czne zaklęcie, ale ty m razem spanikował. Runął po schodach w jej stronę, blady jak trup. – Jezu, uciekaj! Przebiegłby po niej, gdy by nie ocknęła się z zapatrzenia i nie pomknęła przed nim. Tego nie powinno tu by ć! To by ło tak, jakby coś z sennego koszmaru przy szło za nią do rzeczy wistości albo może odwrotnie – to ona poszła za ty m czy mś w senny koszmar. Quentin miał dłuższe nogi, więc wy przedził ją na drugim piętrze, ale złapał ją za rękę i pociągnął za sobą, omal nie wy bijając jej barku. Walnął się mocno w ły dkę. To musiało zaboleć. – Uciekamy ! Uciekamy ! No dalej! Na podeście trzeciego piętra Quentin się zatrzy mał i rzucił przez ramię zaklęcie w dół schodów, coś, co zapłonęło gorący m ogniem tuż przy twarzy Plum, a potem wbiegli razem na ostatni ciąg schodów i do pracowni, i przez drzwi do prawdziwego świata. Zatrzasnęła je za nimi, a potem cisnęła w nie blokujący m zaklęciem, które przy gotowała wcześniej. Zupełnie o nim zapomniała, aż do tej chwili. Powietrze przed drzwiami zadrżało. Popatrzy li na siebie. Oboje dy szeli ciężko. – Nie sądzę. Żeby by ła. W stanie. Tu przejść – wy sapał Quentin. Plum przy jrzała mu się i stwierdziła, że wy gląda nie ty le na przerażonego, co na pogrążonego w bólu. Jakby chciał się rozpłakać albo zwy miotować, albo jedno i drugie. Miała nadzieję, że się powstrzy ma. Nie powinni by li rzucać tego zaklęcia. Jezu, co za głupstwo palnęli! Przecież w każdej legendzie jest mowa o staroży tny m zaklęciu, które przy zy wa potwory ! Rewelacja. Para idiotów, ot co. – Jak ona się, kurwa, tam dostała? – wy dy szała wreszcie. Quentin nie odpowiedział. Jego twarz miała dziwny wy raz, równocześnie radosny , smutny i przerażony .
Rozdział 22
Q
uentin nie spał tej nocy . Próbował, bo to się wy dawało ważne, bo sen to coś, co się robi
w nocy , ale jemu ewidentnie nie został dany . Po dwóch godzinach wpatry wania się w sufit i szczękania zębami miał dość my śli obracający ch się w jego mózgu jak but, który ktoś wrzucił do pralki. Poddał się, ubrał i wszedł na ostatnie piętro. By ła trzecia nad ranem. Stał przed czerwony mi drzwiami przez dobre pół godziny , podry gując nerwowo kolanem i zaciskając zęby tak mocno, że szczęka zaczęła go boleć. Potem zaczął na siebie rzucać kolejne warstwy zaklęć ochronny ch i podrasowy wać zmy sły . Rzucił dosłownie wszy stko, co ty lko wpadło mu do głowy , a mogło się jakoś przy dać. Bo zdecy dował, że tam wraca. Zabezpieczenia zapewne zdadzą się psu na budę, bo Alice by ła silniejsza od niego nawet jako człowiek, a teraz jej moc należało mierzy ć w zupełnie innej skali. Musiał jednak jakoś się do niej zbliży ć. Czy nieświadomie przy wołał ją, rzucając to zaklęcie? Czy uwięził ją w ty m dziwny m lustrzany m domu? Próba stworzenia krainy zakończy ła się równocześnie klęską i swego rodzaju sukcesem. Nie wiedział, jak to się stało, ale właściwie by ł zadowolony . My ślał, że tworzy krainę, ale stworzy ł coś lepszego. Alice wróciła, ty m razem pod postacią węża w jego rajskim ogrodzie. To by ła ta chwila. Wiedział, że będzie z nim walczy ła. Wiedział, że nie chce wrócić. Ale czego chce w takim razie? Nawiedzać go? Wy śmiewać się z niego? Torturować go albo zabić? Wszy stko jedno, musi sprawić, żeby na powrót stała się człowiekiem. Potrzebował jej. Chciał ją znowu zobaczy ć, by ła jedy ną osobą na świecie, przy której czuł się sobą. Wiedział, że powinien zaczekać, zjeść coś, przespać się i porozmawiać z Plum, ale – wmawiał sobie – nie wiadomo, ile ma czasu. Psy chika niffina to prakty cznie definicja przewrotności. Jeśli Alice teraz odejdzie, może już nigdy więcej jej nie zobaczy ć. Więc zamierzał dokończy ć sprawę. A poza ty m Plum będzie próbowała go od tego odwieść. W domu panowała cisza. Zupełnie nie by ł zmęczony . Wpatrując się w czerwone drzwi, próbował przy wołać w my ślach obraz tej Alice, którą znał. Czy naprawdę pamiętał, jaka by ła? A może jednak ścigał zjawę, ducha ducha, wy twór własnej wy obraźni? Minęło siedem lat, dłużej niż się znali w prawdziwy m ży ciu. Może wszy stko, co po niej zostało, to jego pry watna,
wy my ślona Alice? Gdy by udało mu się sprowadzić ją z powrotem, kim by się okazała? Cóż, zamierzał się przekonać. Otworzy ł czerwone drzwi, ale nie przeszedł przez próg. Za nimi nadal by ł pokój z lustrami zamiast okien. Usiadł po turecku na podłodze i czekał. Siedział tak z dziesięć minut, kiedy zjawiła się Alice. Pły nęła powoli w powietrzu, bokiem do niego, ciągnąc za sobą bezwładne nogi, cicha i złowieszcza jak rekin w akwarium. Nie widziała go, a jeśli wiedziała, że tam jest, nie pofaty gowała się spojrzeć. Kiedy zniknęła mu z oczu, wstał, odczekał jeszcze pięć minut, a potem przekroczy ł próg. W środku wszy stko by ło takie samo jak wcześniej, panowała taka sama wy tłumiona cisza. Wiatr nie dzwonił lustrami w oknach, żadnego ruchu, nigdzie. Albo prawie żadnego, wy jąwszy denerwujący trzepot na skraju pola widzenia, coś jak włączony telewizor z wy łączony m dźwiękiem – lustro w łazience, gdzie nadal prószy ł śnieg. Stanął na szczy cie schodów, uniósł ramiona i zakoły sał się na palcach. Nie miał nawet szkicu planu, o samy m planie nie wspominając. Jak się zmienia potwora z powrotem w człowieka? Musiał długo czekać, żeby Alice znów się pojawiła. Już zaczy nał się zastanawiać, czy nie zawołać jej po imieniu, kiedy usły szał stłumione dźwięki z pokoju na dole, jakby ktoś kopał coś małego, ale ciężkiego po dy wanie. Chwilę później ten słaby niebieski blask zaczął wędrować w górę schodów. Cokolwiek Quentin zamierzał zrobić albo powiedzieć, albo rzucić, całkowicie wy parowało mu z głowy , więc wstał i ruszy ł na szty wny ch nogach z powrotem do drzwi. Nie mógł się zatrzy mać. Jakby miał bioniczne nogi, który mi steruje ktoś inny . A więc to takie uczucie obawiać się o swoje ży cie. Zatrzy mał się przed drzwiami, dy sząc głośno, ale jeszcze nie przeszedł na drugą stronę. Co ona zamierza? Chciał zawołać: „Obudź się, Alice! Przy pomnij sobie, kim jesteś! Chcę rozmawiać z Alice!”. Ale z potworami już tak jest, że nie bardzo można z nimi szczerze porozmawiać, ponieważ nie chcą przy znać, że są potworami. Alice pojawiła się, przenikając przez podłogę. Zamiast przejść do normalnego świata, Quentin odskoczy ł od drzwi, przebiegł przez pracownię i puścił się biegiem po schodach. Sły szał za sobą śmiech, przeraźliwie znajomy . To by ł jej śmiech, ale zimny , melody jny , mechaniczny , jakby ktoś uderzał nożem w kieliszek. Spły nęła za nim po schodach, a on wy cofał się pospiesznie do lustrzanej wersji sy pialni Plum. Przez chwilę widział ją wy raźnie – nie by ła to do końca Alice, niezupełnie. Przy pominała raczej zamazany hologram samej siebie. Włosy unosiły się w powietrzu za jej głową. I nie przestawała się uśmiechać. Ani na chwilę. Niebieskie wargi, niebieskie zęby . Może zabawnie jest by ć niffinem? Może wszy scy źle to interpretowali? Spły nęła za nim na pierwsze piętro, a potem przez jadalnię i znów w górę schodów. Znów w dół, znów w górę i z powrotem na trzecie piętro. Nie spieszy ła się, choć kiedy on przy spieszał, ona przy spieszała również, jakby to by ła jedna z reguł gry . By łoby to nawet zabawne, gdy by nie ścigał go błękitny demon, który
mógł go spopielić samy m doty kiem albo nawet wcale go nie doty kając. Czasami przy glądała się ścianom i podłodze, i sufitom, a niekiedy przenikała przez nie bez najmniejszego problemu. Może najdziwniejszą rzeczą w ty m surrealisty czny m pojedy nku by ło to, że zaczy nał mu się podobać. Bo to by ła Alice, bez względu na to, jak bardzo zmieniona. W tej chwili by ła czy stą mocą i magią, ale on właśnie to zawsze w niej kochał. I jeszcze jej gniew. To nie by ła Alice, ale nie by ła to też zupełnie nie-Alice. Mogli się tak bawić w nieskończoność, o ile będzie uważał na ślepe zaułki. Jakby m by ł duchem, a ona Pac-Manem, pomy ślał rozbawiony . Albo odwrotnie (choć żaden Pac-Man nie mógł zjadać duchów, kiedy by ły niebieskie). Wszy stko jedno, skup się. Zastanawiał się, jak szy bko niffin straci cierpliwość i rzuci się na niego. Zupełnie jakby pły wał wśród rekinów, ty le że mniej więcej wiedział, czego chcą rekiny , natomiast nie miał najbledszego pojęcia, czego chciała Alice. By ły takie chwile, kiedy miał ochotę rzucić się na nią i spłonąć w jej ramionach. Co za niewiary godnie głupi pomy sł. Po półgodzinie takiej zabawy przeszedł przez czerwone drzwi z powrotem do domu. Ta droga prowadziła donikąd. Przy siadł na skraju stołu, zdy szany lekko po ciągły m wspinaniu się po schodach. Wciąż ży ł, ale poza ty m nie robił postępów. Chy ba źle się do tego zabierał. Nadal tak siedział, kiedy koło siódmej rano zjawiła się Plum. Z kawą. – Jezu – powiedziała. – Bawisz się z ty m czy mś w berka? – Z Alice – poprawił ją automaty cznie. – Chy ba tak. – I jak ci idzie? – Nieźle. Wciąż ży ję. – A Alice…? – Nadal nie ży je. Plum pokiwała głową. – Nie chcę cię kry ty kować, ale może powinieneś dać sobie spokój? – powiedziała. – Przestać kusić los. Czuję się dziwnie, przeby wając z ty m czy mś pod jedny m dachem. To znaczy z nią. – Chcę się czegoś o niej dowiedzieć. – I czego się dotąd dowiedziałeś? – Niewiele. Lubi się bawić. Mogła mnie zabić, ale nie zabiła. – Chry ste, Quentin! Oboje wpatry wali się w drzwi, jakby to by ł telewizor albo przerębel, w który m łowili ry by . – Dziwnie pomy śleć, że to ona zabiła mojego stry jecznego pradziadka, Martina – stwierdziła Plum. – Ale chy ba miała dobry powód. Czy ona tam naprawdę ży je? – Nie mam pojęcia. Odnoszę wrażenie, że tak. – No dobra, zostawiam cię z ty m samego. – Plum zawahała się w progu pracowni. – Ty lko…
wiem, że masz obsesję na ty m punkcie, ale spróbuj nie stracić z oczu obrazu całości. Jeśli stwierdzisz, że nie ma nadziei, musisz mi obiecać, że odpuścisz. Miała rację. Oczy wiście, że ją miała. Jak to się stało, że jest mądrzejsza od niego, mając zaledwie dwadzieścia jeden lat? – Odpuszczę. Obiecuję. Ty le że jeszcze nie teraz. – Więc zostawiam cię samego. – Nie jestem sam. Jest ze mną Alice. *** Jeszcze tego samego dnia, ty lko później, spróbował z nią walczy ć. Pamiętał starcie Alice z Martinem Chatwinem, pamiętał tamten arsenał magii, ale to by ło dawno temu. Teraz potrafił obejść taką czy inną magiczną tarczę. I umiał ciskać magiczny mi rakietami. Do licha, sam by ł jedny m wielkim cholerny m magiczny m kry zy sem rakietowy m. A Alice wciąż się z nim zabawiała. Bo dla niej to by ła zabawa. Quentin miał nad nią przy najmniej tę przewagę: on się nie bawił. Czuł się okropnie, walcząc z kimś, kogo pragnął kochać, ale bądźmy szczerzy , w tej chwili Alice nie nadawała się do kochania. Wy brał najgrubsze, najgorsze zaklęcie osłaniające, jakie znał, i uzupełnił je kilkoma wzmocnieniami. Odetchnął głęboko, wszedł do lustrzanej pracowni i tak szy bko, jak ty lko by ł w stanie, sześć razy z rzędu rzucił zaklęcie stawiające tarczę. Po chwili sześć niewidzialny ch tarcz zawisło przed nim w powietrzu. Albo prawie niewidzialny ch. Kiedy patrzy ł przez wszy stkie sześć naraz, obraz zabarwiał się na różowo. Gdy by podniósł ich więcej niż sześć, zaczęły by się na siebie nakładać i wy gaszać się nawzajem. Poza ty m chy ba nie by ł w stanie rzucić kolejnej tak od razu. Teraz rakiety . Przy gotował je sobie wcześniej. Potrójny ciężar, ładunek elektry czny , funkcja przebijania zbroi, śmiertelna trucizna. Nie śmiałby przy gotować tego zaklęcia na Ziemi, o rzucaniu nie wspominając, gdy by dom Plum nie został tak starannie zabezpieczony . Wiedział, że jeśli nie trafi, rakiety przejdą przez ścianę jak przez papier, a poza ty m by ły zupełnie, ale to zupełnie nielegalne. Ponieważ jednak, technicznie rzecz ujmując, zamierzał je wy korzy stać w inny m wy miarze, by ć może wy broniłby się jednak w sądzie. Alice wy szła mu na spotkanie: pora karmienia. Zauważy ł, że właściwie nigdy nie doty kała podłogi; kiedy się zorientowała, że zwrócił na to uwagę, zaczęła drobić lekko nogami, jak w balecie. Taki mały żarcik, jakby chciała powiedzieć: pamiętasz, jak kiedy ś na nich chodziłam? Na pewno pamiętasz. A pamiętasz, jak je przed tobą rozkładałam, kochany ? Quentin spróbował ją zabić. Wiedział, że to niemożliwe, ale pomy ślał, że może Alice coś poczuje. Póki by ła niffinem, w zasadzie by ła to jedy na interakcja, w jaką mogli wejść. Cisnął
w nią swoje magiczne rakiety z taką mocą, że omal mu nie oderwały czubków palców. Zielone wściekłe pociski pomknęły ku Alice jak strzały . Ale jakiś metr od niej nagle zwolniły . Przy jrzała się im zachwy cona, jakby Quentin upiekł specjalnie dla niej ciasteczka. Nie trzeba by ło, kochany ! Pod jej spojrzeniem rakiety straciły odwagę i poczucie celu. Ustawiły się rzędem, jedna za drugą, a potem posłusznie utworzy ły pierścień na wy sokości jej pasa, iskrząc na zielono i sy cząc. Pierścień wy buchł następnie we wszy stkich kierunkach. Dwie rakiety uderzy ły z całą mocą w sześciowarstwową tarczę Quentina, wzbudzając rezonans. Skulił się odruchowo. Gdy by nie tarcze, wy starczy łaby jedna rakieta, żeby go zabić. Nagle Alice zawisła w powietrzu tuż przed jego nosem. Nie potrafił powiedzieć, czy się teleportowała, czy po prostu przemknęła przez pokój tak szy bko, że tego nie zarejestrował. Po raz pierwszy wglądała na wkurzoną. Wy szczerzy ła szafirowe zęby . Czy to by cie niffinem tak ją wkurzy ło? Czy może od początku by ła wściekła? Może ta wściekłość zawsze w niej by ła, a przemiana w niffina ty lko usunęła sztucznie narzucane ograniczenia? Wszy stko jedno, to by ła ży wa Alice, którą poznałby wszędzie; a nawet bardziej niż ży wa, bo wprost wibrowała i trzaskała energią. Nigdy w ży ciu nie widział równie promienny ch, równocześnie wściekły ch i rozbawiony ch oczu. Wy ciągnęła rękę i położy ła ją na pierwszej z jego sześciu tarcz, nacisnęła ją dwoma niebieskimi palcami, a potem przebiła. Tarcza rozbły sła i zgasła. Alice dotknęła drugiej tarczy , ta zamruczała ze złością; Quentin naładował ją ładunkiem magiczny m, jedy nie o nim czy tał, i to w książce, do której nie powinien by ł mieć dostępu. Alice powinna zginąć, ty mczasem wkręcała palce w tarczę ze zmy słową przy jemnością. Obiema rękami chwy ciła trzecią tarczę i uniosła ją – po czy m odłoży ła na bok, jakby to by ł obiekt fizy czny , na przy kład stara rama obrazu. Kolejny żarcik. Magia nie działa w ten sposób, ale jeśli się jest niffinem, działa tak, jak sobie tego ży czy sz. Tak samo postąpiła z następną tarczą i kolejną, odstawiając je pod ścianę jak składane krzesła. Quentin nie czekał, co będzie dalej. Znał zakończenie. Poddał się i wy cofał za próg. Niech za nim pójdzie, jeśli potrafi. Najwy raźniej jednak nie potrafiła. Jakby wejście do rzeczy wistego świata dla niej by ło zamknięte czy mś twardy m i gładkim jak szkło. Przy cisnęła twarz i piersi do tej bariery , jak dziecko, które przy ciska nos do szy by , i wpatry wała się w niego jedny m rozbawiony m okiem, błękitny m w błękicie. Wy zy wała go, wabiła go. No, chodź! Przestań się opieprzać! Nie chcesz się zabawić? Kiedy otworzy ła usta, okazały się w środku jasne, jak negaty w. – Alice – powiedział Quentin. – Alice. Zamknął czerwone drzwi. Miał dość.
Miał teraz własną wariatkę na stry chu. Ich pojedy nek by ł dziwnie inty mny , ty lko ona i on, jeden na jednego. Nie tak inty mny jak seks, ale mimo wszy stko inty mny . Czuł się jak nurek, który schodzi coraz głębiej i głębiej, choć pieką go płuca, a potem gwałtownie kopie nogami, żeby wy nurzy ć się na powierzchnię wody , a wielki błękit depcze mu po piętach. Notował wszy stkie swoje wy prawy w kołonotatniku: dokąd sam poszedł, dokąd ona poszła, co on zrobił, co ona zrobiła. Nie miało to większego sensu, ponieważ za każdy m razem wy prawa miała mniej więcej taki sam przebieg, ale pomagało mu odgonić smutek. I zauważy ł jedną rzecz: Alice starała się zagnać go ku głównemu wejściu do lustrzanego domu, jakby chciała, żeby otworzy ł te drzwi. Miał wrażenie, że raczej nie powinien przy jmować tego wy zwania. Ale jeśli nie by ło innej możliwości? Ich taniec przy pominał finał niezwy kle krwawej partii szachów, kiedy królowa ściga po pustej szachownicy znękanego króla, sady sty cznie opóźniając szach i mat. Nie miał pojęcia, co się dzieje w jej umy śle, ale miał pewność co do jednego: Alice by ła w tej grze lepsza od niego. Pomijając już wszy stko inne, znała go lepiej, niż on sam znał siebie. Zawsze tak by ło. Więc pewnej nocy , kiedy Plum poszła już do łóżka, znów zmienił takty kę. Alice chce, żeby otworzy ł frontowe drzwi? No to otworzy . Spełni jej ży czenie i przekonamy się, co ona wtedy zrobi. Wciąż nie wiedział, czego szuka, ale może znajdzie to, czego szuka Alice. Przy gotował sobie z wy przedzeniem ze dwa zaklęcia i rzucił pierwsze, jak ty lko przeszedł przez próg pracowni. Miało za zadanie utworzy ć jego sobowtóry we wszy stkich pomieszczeniach w domu. Zaklęcie jej nie zmy liło, ale najwy raźniej ją wkurzy ło, bo ledwie dotarł do schodów, jego iluzje zniknęły tak brutalnie, że poczuł się jak ktoś, komu wy szorowano umy sł druciany m zmy wakiem. Iść dalej czy wracać? W odruchu ślepej paniki udał, że biegnie ku schodom, minął się o włos z Alice, wy ginając ciało jak torreador, po czy m zatrzasnął się w toalecie na półpiętrze. No cóż, sam się uwięził, ale niech i tak będzie. Poszperał w kieszeni i wy ciągnął mazak, który nosił przy sobie na wszelki wy padek. Pospiesznie wy pisał na drzwiach inskry pcję w języ ku suahili, a potem wy ry sował wokół framugi wielki prostokąt z fikuśny mi ozdobami w rogach, wszy stko jedną linią, bez odry wania mazaka. Stworzy ł w ten sposób barierę izolującą od magii, ponieważ – jak sobie tłumaczy ł – Alice w tej chwili zrobiona jest z magii i nie zdoła przez nią przejść. Ty lko ty le zdołał wy my ślić. Coś walnęło w drzwi – zatrzęsły się i wy gięły wy raźnie. Zaczęły też dy mić na brzegach, jakby za nimi wy buchł granat. Wprawdzie wy trzy mały , ale spaczy ły się we framudze i zaczęła z nich obłazić farba. Ich sforsowanie na pewno nie potrwa długo. Nie zrobiono ich z my ślą o magiczny ch barierach, to miały by ć po prostu drzwi do łazienki. Odwrócił się i jego oczy padły na lustro w szafce łazienkowej, to, w który m cały czas padał
śnieg. Ekspery mentalnie włoży ł w nie rękę – nie poczuł oporu. Kolejny portal. Postawił stopę na sedesie, oparł kolano o umy walkę i przecisnął się przez wąską szparę. W tej drugiej łazience – w tej drugiej drugiej łazience – by ło zimno. Z trudem i bez wdzięku zlazł z umy walki na podłogę, śliską od śniegowej brei. Gdzie się teraz znajdował? O dwa światy od prawdziwego. W krainie wewnątrz krainy ? Kolejny poziom niżej? Co by zrobił, gdy by Alice przebiła się przez barierę? Może znów udałoby mu się przemknąć obok niej i wrócić do właściwego świata, ale co by w ten sposób zy skał? Nie chciał jeszcze raz odchodzić z pusty mi rękami. Dotrze do dna, nawet jeśli to oznacza, że już nie wy pły nie. Na dole musi by ć coś interesującego. Na takiej głębokości może przestaną obowiązy wać niektóre reguły . Ślizgając się na kafelkach, podniósł się z podłogi, a potem na wpół wy szedł, a na wpół wy jechał na butach na kory tarz lustrzanego odbicia lustrzanego odbicia domu Plum. Światła by ły zgaszone, więc pospiesznie rzucił zaklęcie oświetlające – wnętrza jego dłoni zaczęły świecić jak latarki. Coś tu by ło inaczej. Niemal czuł potężną presję wielu warstw rzeczy wistości. Zupełnie jakby ciążenie by ło tu większe, jakby ten świat przepuszczono przez filtr fotograficzny , który nasy cił kolory i sprawił, że wszy stkie czarne linie stały się grubsze i ciemniejsze. Otoczenie napierało na jego zmy sły . Nie mógł tu zostać długo. Ale dokąd miałby pójść? Otworzy ł okno. Za nim znajdowało się coś, co by ło niemal ulicą: Quentin widział drogę i latarnie, ale nie by ło żadny ch inny ch domów. Jakby patrzy ł na osiedle wznoszone na pusty ni, które wkrótce po rozpoczęciu budowy dotknęła katastrofa finansowa. Nic ty lko zimny piasek osuwający się na mokry piasek. By ła noc, w dodatku okropnie zimna, a zamiast światła z latarni uliczny ch leciały krople deszczu. Zupełnie jakby płakały . Niebo by ło czarne i bezgwiezdne, a Księży c płaski i srebrzy sty jak lustro odbijające ducha Ziemi. Nie miał ochoty przy glądać się dłużej. To by ł niedokończony szkic świata; przy pominał źle rozstawione dekoracje na scenie. Zamknął okno. W tej pracowni też znajdowały się czerwone drzwi. Przeszedł przez nie. Teraz zbliżał się do czegoś, czuł to wy raźnie. Trzy poziomy w dół, najbardziej wewnętrzny pokój, najmniejsza matrioszka – mały drewniany kołek, ledwie zary s lalki. Ten pokój wcale nie wy glądał jak pokój w domu Plum, ale i tak wiedział, gdzie jest. Tłumiący kroki dy wan, owocowy zapach – odwiedził ten dom ty lko raz i przeby wał w nim wtedy góra piętnaście minut, ale miał wrażenie, jakby nigdy z niego nie wy chodził. Znów by ł w Brookly nie, trzy naście lat temu. Do tego domu przy szedł na rozmowę kwalifikacy jną do Princeton. Grzebał głębiej w umy śle, cofał się w czasie, we wspomnieniach. To tutaj się wszy stko zaczęło. Więc może, jeśli tu zostanie, w końcu odbędzie tę rozmowę? Może zrobi wreszcie normalny dy plom? Czy to naprawdę ten dom, czy ty lko sy mulakrum? Czy pod drzwiami czeka młody Quentin, jeszcze bardziej ponury niż zwy kle, przemoczony na zimny m deszczu? I jego
przy jaciel James, taki młody , silny i śmiały ? Rzeczy wistość zapętlała się coraz bardziej, sekwencja zdarzeń przy brała postać węzła gordy jskiego. Strasznie się wszy stko pokomplikowało. A może to druga szansa? Czy w ten sposób mógł wszy stko naprawić? Zmienić tak, żeby się nigdy nie wy darzy ło? Podrzeć kopertę i odejść? Usły szał gdzieś daleko, dwie rzeczy wistości dalej, trzask łamanego drewna. Kiedy zeszły m razem by ł w ty m domu, podszedł do barku. Ale teraz wiedział lepiej. Rozejrzał się: tak, by ł tu zegar stojący , taki sam jak w książkach Christophera Plovera. Teraz wszy stko stało się oczy wiste. Otworzy ł szafę zegara. Wnętrze wy pełniały bły szczące złote monety . Wy sy pały się na podłogę, jak z automatu do gry w Las Vegas. Wy glądały zupełnie jak te trzy , które dostał od Majakowskiego, ale musiały ich tu by ć setki. Boże, taka ilość mocy jest nie do pomy ślenia. Kiedy się miało do dy spozy cji taką moc, nie by ło rzeczy niemożliwy ch. Zrobił przecież dy plom, by ł dy plomowany m czarodziejem. Mógł naprawić Alice. Mógł naprawić wszy stko. Napchał kieszenie monetami. A skoro już o niej mowa, to Alice przy szła tu za nim. Wisiała w powietrzu poziomo, twarzą w dół, powoli i leniwie obracając się na wznak jak wy dra. Czas się wy nosić. Przemknął obok niej i wrócił z powrotem do lustrzanego odbicia lustrzanej pracowni. Śnieg w łazience zmieniał się w deszcz, na podłodze zalegały jakieś dwa centy metry szarej chlapy i omal nie upadł, biegnąc po tej brei z kieszeniami pełny mi skarbów. Zatrzasnął za sobą drzwi do łazienki, ale upuścił mazak. Cholera, nie ma czasu! Przez zaciśnięte zęby wy pluł zaklęcie, które zdwajało jego szy bkość, wdrapał się na umy walkę i poczuł gorące mrowienie magii zdecy dowanie za blisko swojej stopy . Alice by ła tuż za nim, wcale nie by ł od niej szy bszy , ale na szczęście wy starczająco szy bki, żeby przebiec przez podest, a potem przez pracownię i czerwone drzwi prosto do prawdziwego świata. Nie dorwała go. Nie ty m razem. Nie dzisiaj. Stał przez jakąś minutę, opierając ręce na kolanach i dy sząc ciężko. Wreszcie zebrał się w sobie, wsadził ręce do kieszeni i wy sy pał złoto na stół. Pokażmy im, co wy graliśmy . No cóż, powinien by ł się domy ślić. To by ło zaczarowane złoto, jak w bajkach – takie, które zmienia się w wy schnięte liście albo miedziaki, kiedy wschodzi słońce. Oto, co wy grał. Garść zwy kły ch pięciocentówek. Czy li nie będzie łatwo, bo to tak nie działa. Musi znaleźć jakiś inny sposób. I musi się wy spać. – Quentin? W progu stał Eliot. W filloriańskich dworskich szatach wy glądał, jakby właśnie zszedł z portretu Hansa Holbeina. W ręku trzy mał szklankę z whiskey , którą uniósł na powitanie. – Wy glądasz, jakby ś zobaczy ł ducha – stwierdził.
Rozdział 23
Q
uentin wy ściskał go tak mocno, że Eliot oblał się whiskey , na co strasznie narzekał. Quentin nie
zwracał uwagi na jego marudzenie: musiał się upewnić, że Eliot jest prawdziwy , że nie jest zjawą. Diabli wiedzą, skąd się tu wziął, ale Bogu niech będą dzięki, że się zjawił. Quentin miał już dość jak na jeden dzień smutku, strachu i próżny ch przedsięwzięć. Potrzebował przy jaciela, kogoś, kto znał go z dawny ch czasów. Poza ty m obecność Eliota zdawała się dowodzić, że rzeczy niemożliwe są nadal możliwe. Ta świadomość też by ła Quentinowi potrzebna. – Dobrze cię widzieć – powiedział. – Ciebie również. – Poznałeś Plum? – Tak, czarująca osoba. Zakładam, że wy …? – Nie – zapewnił go Quentin. – Nawet…? – Nie! Eliot pokręcił głową. – Czy li nie przy by łem w niewłaściwy m momencie. Siedzieli do późna, opowiadając sobie o wszy stkim, co zaszło, potem spali do późna i wy pili stanowczo za dużo kawy , i powtórzy li wszy stko jeszcze raz. Wieści przy niesione przez Eliota wstrząsnęły Quentinem: mimo że już nie należał do Fillory , mimo że nie mógł go zobaczy ć ani dotknąć, by ł przekonany , że zawsze będzie istniało, choć poza jego zasięgiem. Kochał tę świadomość. To dzięki niej stać go by ło na osiąganie stanu szczęścia, mniej więcej tak jak sztabki złota w skarbcu podtrzy mują wartość papierowy ch banknotów. Świadomość, że Fillory się kończy , by ła niewiary godnie, ale to niewiary godnie smutna. – Ale uważacie, że tu jest coś, co może je ocalić? – upewnił się. – Coś, co miał Rupert? Eliot krąży ł niespokojnie po salonie, a Plum i Quentin siedzieli na dwóch różny ch kanapach, obserwując jego spacer. Kiedy spali, Eliot zdąży ł już przeczy tać dziennik Ruperta. Gdy się zorientował, że jego poszukiwania zbiegły się z ich poszukiwaniami, by ł bardzo podekscy towany , ale teraz znowu górę wzięła frustracja. – Może chodziło o ten nóż? Ale co miałby m z nim zrobić? Kogo nim ciachnąć? Nie wiem nawet, co miałby m zrobić z ty m zaklęciem! – Na pewno nie służy do oży wienia martwej krainy – stwierdził Quentin. – Robi całkiem nową.
– W takim razie w ty m pamiętniku musi by ć coś jeszcze. Jakiś klucz albo szy fr. Choć sprawa by ła pilna, my śli Quentina wciąż wracały do Alice zamkniętej na górze. Miał ochotę przełączy ć się w try b bohatera, rzucić się na pomoc Fillory , ale ocalenie Fillory by ło teraz zadaniem Eliota. Z trudem to przy znawał, ale taka by ła prawda. Więc zrobi, co będzie mógł, ale w tej chwili musi się zająć Alice. – Czy li Martin zawarł układ z Umberem, tak? – powiedział wreszcie Eliot. – My ślałem, że Umber by ł dobry . I czy potem przy padkiem Martin nie zabił Umbera? – Co w ty m dziwnego? – zdziwił się Quentin. – Klasy czna zdrada. – A może Umber nadal gdzieś ży je? Może ty lko mamy my śleć, że umarł? – Och, to mi się podoba – parsknęła Plum. – Skąd w ogóle wiecie, że Martin zabił Umbera? Boże, ja nadal nie mogę uwierzy ć, że rozmawiam o nich, jakby by li prawdziwy mi ludźmi! Czy raczej zwierzętami. Nie, bogami. Rany . – Ember powiedział o ty m Jane Chatwin, a ona mnie – wy jaśnił Quentin. – Ale masz rację, może to nie jest wina Umbera. Może on jest ty m asem w rękawie albo rogiem, albo czy mś tam, co zaradzi apokalipsie? – Ale dlaczego? – Eliot potarł twarz obiema rękami. – Jak w ogóle może by ć ży wy ? Gdzie się ukry wał przez cały ten czas? Jak może by ć zły ? Chcesz powiedzieć, że Umber to zły bliźniak Embera? Nie, taki scenariusz jest zby t oklepany , nawet jak na Fillory ! Przez wy kuszowe okna wlewały się entuzjasty cznie całe wiadra promieni słoneczny ch. Quentin poczuł przy pły w klaustrofobii – od wielu dni nie wy chodził na zewnątrz. Choć by ł okropnie zmęczony , nie spał dobrze poprzedniej nocy . Trudno mu by ło znieść świadomość, że Alice tu jest i płonie, wciąż płonie, i że oddziela ich ty lko cieniutka warstwa świata. Zastanawiał się, czy Alice w ogóle sy pia. Podejrzewał, że nie. – A zamek Czarnoszczy ty ? – Eliot ekscy tował się coraz bardziej. – Co to ma znaczy ć? To spieprzy ło całą konstrukcję! Gdzie to się kończy ? Umber musiał by ć kluczem. Musiał. To on jest ty m kluczem, który kazała nam znaleźć Jane. – Wy czerpawszy w ten sposób swój napad kofeinowy , padł bezwładnie na obity winy lem fotel. – Zamierzam posłać wiadomość do Janet. Powinna się o ty m dowiedzieć. – Naprawdę możesz to zrobić? Posłać wiadomość do Fillory ? – No cóż, to niełatwe, a już na pewno bardzo kosztowne, ale pozy cja ma swoje przy wileje. Ale porozmawiajmy o czy mś inny m. Czego się dowiedziałeś o swojej martwej dziewczy nie? – Ona nie jest martwa – zaprotestował Quentin. – Bzzzt! – Eliot nacisnął na poręczy fotela wy imaginowany brzęczy k towarzy szący w telewizji złej odpowiedzi. – Odpowiedź, której oczekiwałem, brzmi: „To nie jest moja dziewczy na, ty lko szalejący z wściekłości magiczny demon”. Może powinieneś po prostu rozbić tę krainę.
Wy mazać. Ograniczy ć straty . – Co? Z Alice w środku? – No cóż, ona pewnie przeży je. Takich jak ona nie sposób zabić. Wróci po prostu tam, skąd przy szła. – Ale ona nadal ży je! I jest za drzwiami! Jeśli w ogóle jest jakaś szansa, żeby ją odmienić, to właśnie teraz! – Quentinie… – Nie quentinuj mi tutaj. – Teraz to on zrobił się pobudzony . – Ja się teraz ty m zajmuję. Ty ocalasz Fillory , a ja Alice. – Quentinie, popatrz na mnie. – Eliot wy prostował się w fotelu, a potem pochy lił do przodu. – Masz rację. Gdy by w ogóle by ła jakaś szansa, to właśnie teraz. Ty le że nie ma szansy . To coś to nie jest Alice. Alice nie ży je, umarła siedem lat temu i nie możesz jej sprowadzić z powrotem. – By łem w Zaświatach. Nie ma jej tam. – Nie spotkałeś jej tam, ale to nie oznacza, że jej tam nie ma. Już o ty m rozmawialiśmy . Słuchaj, naprawdę przy da mi się twoja pomoc. Fillory jej potrzebuje. I nie chcę by ć grubiański, ale Alice to jedna osoba, a my tu mówimy o Fillory , o całej krainie, ty siącach ludzi. I uroczy ch zwierzątkach. – Wiem. – Tracili czas, musiał wracać na górę. – Wiem. Ale muszę spróbować. Dajcie mi dwa dni. – A co zamierzasz? – spy tała Plum. – Nie wiem, popatrzeć, rzucić parę zaklęć. Może na coś wpadnę metodą prób i błędów. Plum popukała się jedny m palcem w wargę. – Nie chcę cię oceniać, ale mam wrażenie, że trochę utknąłeś. – Bo utknąłem. – Mam wrażenie, że trochę się opierdzielasz – ciągnęła. – Skradasz się, robisz uniki, uciekasz od konfrontacji. – Nie mogę się z tobą nie zgodzić, ale po prostu nie wiem, co jeszcze mógłby m zrobić. – Wbrew swojemu głębokiemu przekonaniu zamierzam pozwolić ci skorzy stać w tej sprawie z kobiecej perspekty wy – oświadczy ła Plum. – Już nie mogę się doczekać konkluzji – stwierdził Eliot. – Po prostu nie jestem w stanie wy razić jak bardzo. Proszę, nie przery waj sobie. – Chodzi mi o to, że powinieneś z nią stanąć twarzą w twarz. Zmierzy ć się z nią i zobaczy ć, co się stanie. – Już próbowałem. Nic z tego nie wy szło. – Odniosłam raczej wrażenie, że próbowałeś się schować za dziewięćdziesięcioma tarczami –
parsknęła Plum. – Podejrzewam, że to ją jeszcze bardziej wkurwiło, a na ile dane mi by ło się przekonać, wkurwiona by ła od samego początku. Wiesz, co nas złości najbardziej? Jak próbujemy coś powiedzieć, a faceci nie słuchają. Ona pewnie ma wrażenie, że musi mówić coraz głośniej i głośniej, i głośniej, ale ty dalej nie słuchasz. Ty lko zaczy nasz się bać. – Bo to, kurwa, jest straszne! – Ona chce, żeby ś jej stawił czoła, Quentinie. Chodzi mi o to, żeby ś tam poszedł i z nią to załatwił. Potraktował ją jak osobę. Quentin pokręcił głową. – To samobójstwo. – Tak? A mnie się wy dawało, że związek. – Akurat się znasz. – Tak? No to powiedz, dlaczego cię jeszcze nie zabiła? W pokoju zapadła ciężka cisza. Problem w ty m, że Plum miała rację. Bez względu na to, jak Alice się tu dostała, nie by ł to przy padek. Próbował stworzy ć krainę i mu się nie udało. Chciał coś stworzy ć, coś nowego, stać się kimś nowy m, ale najwy raźniej nie potrafi, przy najmniej póki nie upora się z przeszłością. Póki nie ureguluje długów i nie przepędzi demonów. W głębi duszy wiedział, że Plum ma rację, ponieważ tak właśnie postąpiłaby Alice. – Moim zdaniem powinieneś oddzielić przeszłość grubą kreską – stwierdził Eliot, wy raźnie rozczarowany przemową Plum. – Zacząć od nowa. Z czy sty m kontem. *** Quentin wrócił do pracowni na trzecim piętrze i znów otworzy ł czerwone drzwi. Zaczy nał nienawidzić widoku swojej krainy . Narodziła się martwa. Zamierzał stworzy ć coś zupełnie nowego, a zamiast tego powstała ta zimna, stery lna fotografia rzeczy wistości. Coś poszło nie tak, w dodatku coraz bardziej podejrzewał, że problem tkwi w nim samy m. My ślał, że jest gotów stworzy ć krainę, ale okazało się, że nie jest, a dowód na to miał przed samy m nosem. Usiadł przy stole i zapatrzy ł się w swoje notatki, my śląc o ty m, co powiedziała Plum, i czekając na jakiś znak. Czy powinien tam wejść i spojrzeć jej prosto w oczy ? Może tak. Zjawiła się, stała tam w progu i patrzy ła na niego, jakby wiedziała, o czy m my śli. – Jestem tutaj – powiedział. – Alice, czas, żeby śmy porozmawiali. Żeby śmy to rozwiązali. Unosiła się w powietrzu, jakby spadała swobodnie w miejscu, i patrzy ła przez niego na przestrzał. Czegoś tu brakowało. Jeśli mieli porozmawiać i jeśli to się miało liczy ć, powinno się to odby ć tutaj, w prawdziwy m świecie, a nie w jego kopii. Chciał ją tu sprowadzić, zmusić, żeby wy szła na otwartą przestrzeń, na jego tery torium. Ry zy ko by ło straszliwe. Jeśli straci kontrolę nad sy tuacją,
niffin na dolny m Manhattanie może się okazać magiczny m odpowiednikiem 11 września. No ale wmówić można sobie wszy stko. – Chodź tutaj. – Ciekawe, czy mogła to zrobić. – Chodź tutaj. Zakończmy to. Lekki uśmiech, nic więcej. Alice nie mogła albo nie chciała przejść samodzielnie. Czy li będzie musiał jej pomóc. Zaczął od serii zaklęć odpędzający ch i anty magiczny ch ataków, z który ch każdy by ł potężniejszy i bardziej gwałtowny niż poprzedni, ale kraina okazała się twardsza, niż na to wy glądała. Jego zaklęcia nawet jej nie drasnęły . Cóż, nie będzie tak łatwo. Nie obędzie się bez walki. Zmienił takty kę. Wziął laskę, tę śliczną laskę z czarnego drewna obitą srebrem. Musiał walnąć nią aż pięć razy w ceglane kolumny pracowni, żeby ją złamać. Rozdzielił połówki, lecz nawet wtedy kraina wy trzy mała. A Alice najwy raźniej doskonale się bawiła. Może nie by ła to zatem kwestia brutalnej siły ? Podszedł do drzwi i stanął jakieś dwadzieścia centy metrów od niej. Zamknął oczy i zaży czy ł sobie, żeby kraina zniknęła. Zobaczy ł w wy obraźni, jak się poddaje, jak przestaje się upierać przy istnieniu, jak jej zimna materia rozpuszcza się, jakby jej nigdy nie by ło. Nie powinno jej by ć. Nie chciała by ć. Więc niech się podda. Właśnie tak. Otworzy ł oczy . – Zaśnij, płomy ku świecy – powiedział i dmuchnął delikatnie. Lustrzane odbicie domu zaczęło zapadać się w sobie. Po chwili ciszy – Quentin miał wrażenie, że zimne, piaszczy ste otoczenie lustrzanego domu zaczy na się rozpraszać, że znikają kapiące deszczem latarnie – rozległ się odległy huk, jakby niższe piętra zaczęły się składać, jak akordeon. Cofnął się od drzwi. Alice obejrzała się przez ramię – jeśli niffin by ł zdolny do jakichkolwiek uczuć, to na jej twarzy malowało się niedowierzanie. Potem huk zaczął się zbliżać i wreszcie pokój za jej plecami złoży ł się, jakby został sprasowany , a ona została brutalnie wepchnięta przez drzwi do rzeczy wistości. Kiedy znów na niego spojrzała, na jej twarzy malowała się determinacja. Ona też zamierzała przestać się cackać. – Hej, wy tam! Plum! – krzy knął Quentin w stronę schodów. Alice uśmiechnęła się do niego, jakby chciała powiedzieć: jasne, dalej, wołaj swoją nową dziewczy nę. – To nie jest tak, jak my ślisz. Kiedy mijała stół, jej palce musnęły blat, a ten naty chmiast stanął w ogniu. Quentin cały czas cofał się ostrożnie w stronę schodów, nie spuszczając z niej oka, jakby by ła dzikim i groźny m zwierzęciem.
– Plum? – zawołał. – Eliot? Przy szła Alice. Zlikwidowałem krainę, a ona przeszła tutaj. – Co? – Plum otworzy ła drzwi swojego pokoju w samej bluzie i z rozpuszczony mi włosami. Najwy raźniej spała. Zobaczy ła Alice na szczy cie schodów. – Och. Czy to aby na pewno dobry pomy sł? – Możliwe. Eliot! – Gdzie ten pieprzony Najwy ższy Król? Dziwne, ale Quentin wcale się nie bał. Zwy kle w chwilach kry zy su gubił się beznadziejnie, sparaliżowany liczny mi możliwościami wy boru, a właściwie ty m, że mógłby wy brać źle – przecież można by ło zrobić ty le niewłaściwy ch rzeczy i tak niewiele właściwy ch! Ale nie ty m razem. Teraz sposób postępowania by ł dla niego oczy wisty . Istniała ty lko jedna właściwa opcja, a choć mogła zakończy ć się fatalnie, śmierć będzie lepsza niż ży cie, w który m albo będzie robił wy łącznie niewłaściwe rzeczy , albo w ogóle nic. – Plum, stań za mną. Jakimś cudem usłuchała. Razem wy cofy wali się po schodach w dół, do salonu, gdzie Quentin spróbował zatrzy mać Alice, blokując wejście. Magia kinety czna: mało subtelna, ale musiał spróbować. Budował zapory z książek, naczy ń kuchenny ch, poduszek z kanapy , wszy stkiego, co ty lko udało mu się ściągnąć za pomocą magii. Jego zapory zatrzy my wały ją na chwilę, ale potem przechodziła przez nie, a kiedy ich doty kała, stawały w płomieniach. – Quentin, to jest mój dom – powiedziała Plum z naciskiem. – To znaczy , że należy do mnie! Bądź łaskaw go nie popsuć. Gasiła ogień, ale w powietrzu śmierdziało spaloną izolacją. – Plum, musisz stąd iść – powiedział spokojnie. – Znajdź Eliota i wy jdźcie oboje. Zawahała się, ale odeszła. Nie mógł zrobić tego, co zamierzał, jeśli będzie się musiał dodatkowo martwić o Plum. I nie mógł zwlekać, bo jego kontrola, od początku nie najlepsza, wy raźnie się zmniejszała. No cóż, jeśli będzie miał szczęście, straci ją zupełnie. Bo to się teraz skończy , tak czy siak: albo naprawi Alice, albo umrze, próbując. Ona już raz dla niego umarła, więc będzie musiał zrobić dla niej to samo. Taki mały ekspery ment: złoży ł razem ręce, splótł palce i wszy stkie kable elektry czne wy rwały się ze ścian pokoju i rzuciły się na Alice jak atakujące węże. Przed śmiercią ojca nie udałaby mu się taka sztuczka, ale miał teraz w sobie trochę tej dodatkowej mocy . Popły nął prąd, światła przy gasły , a błękitna aura Alice zadrżała. Quentin poczuł zapach topiącego się plastiku. Alice zmruży ła oczy z rozkoszy . Co dalej? Już próbował magiczny ch rakiet. To może magnety czna klatka? Nie? W takim razie zastosuje zwy czajną siłę. Zaklęcia ochronne, tarcze, grube, niewidzialne warstwy mocy , jedna po drugiej oplatały się wokół Alice, a potem zaciskały , gdy kolejna warstwa zaciskała się na nich. Światło zaczęło się załamy wać, tworząc przy padkowe zniekształcenia i tęcze. Zaklęcia iskrzy ły
i parowały . Czuł, jak Alice na nie napiera, zapewne ty lko odrobiną swej mocy , ale jeszcze się przez nie nie przedarła. Już sam fakt, że czuła opór, by ł postępem. Może to by ła kwestia miłości albo odwagi, albo wy ziewów topiącego się plastiku, ale Quentin czuł, jak wzbiera w nim siła, jak się w nim podnosi niczy m fala przy pły wu. Już raz przeży ł coś podobnego, w Fillory , na wy spie Benedicta. I jeszcze wcześniej, tego pierwszego wieczoru w Brakebills, kiedy uwolnił ją po raz pierwszy . Ale teraz jego moc by ła dużo większa. To dobrze. Zostało niewiele czasu. Dzięki Bogu bardzo porządnie zabezpieczy li z Plum ten dom, ponieważ czuł, jak energia magiczna napiera na ściany salonu, wy py cha je na zewnątrz i próbuje rozsadzić szy by w oknach. Alice energiczniej szarpnęła owijające ją tarcze, zmarszczy ła brwi. Jej oczy przebiegły po pokoju w poszukiwaniu czegoś metalowego, natrafiły na nagą stalową ramę kanapy i cisnęły nią w niego zaklęciem magnety czny m. Ale Quentin, przelawszy nieco mocy w ręce, wy giął ramę na kształt litery omega i wy ciągnął przed siebie. Zrobił to dosłownie w ostatniej chwili. Alice wy dostała się spod tarczy , jakby rozry wała bibułkę, rzuciła na niego i chwy ciła błękitny mi dłońmi magiczny znak, ale nie mogła przez niego przejść. Ich twarze znalazły się teraz blisko siebie. Uśmiechała się, jak zwy kle, pokazując idealne szafirowe zęby . Wy glądała, jakby z trudem powstrzy my wała się od wy buchu śmiechu. Quentin też się uśmiechnął. Wreszcie zrobił to, co trzeba. Stanął z nią oko w oko, jak radziła Plum. Siła przeciwko sile. Cofnął jedną nogę i zaparł się mocno. Koniec z czajeniem się w cienisty ch światach, to się działo naprawdę. Czuł wibrowanie jej mocy . Czy ona czuła wibrowanie jego? Boże, co za ulga, wreszcie się poddał, tak do końca, i w końcu się przekona, czy to wy starczy . – To ma by ć wszy stko, Alice? – spy tał. – To ma by ć wszy stko? Nie żartuj sobie ze mnie! Metal rozjarzy ł się w jego rękach, najpierw na czerwono, a potem na biało. Zamiast osłonić albo wzmocnić ręce, też je zmienił w metal: nasączy ł je stalą poży czoną z ramy kanapy . Zaczęły się jarzy ć, kiedy dorzucał coraz więcej cennej energii, żeby utrzy mać zaklęcie i nie dać się spalić. Zamierzał pokonać tę magiczną ohy dę, która uwięziła Alice, zamierzał ją otworzy ć i wy ciągnąć Alice ze środka, z samej paszczęki pieprzonego ży cia. Jego magiczny szósty zmy sł ostrzegł go o zmianie równowagi: zbliżał się punkt kry ty czny . Jego omega by ła ze stali, ale to przecież ty lko rama kanapy , wy magał od niej więcej, niż mogła mu dać. Udało mu się podnieść jeszcze jedną tarczę, ty m razem wokół siebie, a potem się poddał. Metalowy glif wy parował w rękach Alice. Wy buch ich rozdzielił – odepchnął Quentina o kilka kroków. Tarcza wy parowała. Quentin odrzucił zaklęcia. Jego ręce znów by ły zrobione z ciała. Teraz stali naprzeciw siebie, ty lko on i ona, i nic ich nie oddzielało, ty lko powietrze i cisza, i siedem stracony ch lat. Przez cały czas ty ch zmagań spodziewał się, że zaraz spanikuje, ale panika nie przy szła. I nie przy jdzie. Ten dawny Quentin pewnie by spanikował, ale on już się nie bał, nie podskakiwał na
widok własnego cienia, nie miał wątpliwości, kim jest ani dlaczego. Kiedy by ł młodszy , nie bał się ty lko wtedy , kiedy by ł wściekły . By ł tak przerażony i tak bardzo w siebie wątpił, że potrafił by ć silny , ty lko atakując wszy stko wokół siebie. Ale to nie by ła prawdziwa siła. Teraz to rozumiał. Oboje ty le przeszli. Kiedy poznał Alice, kiedy ją pokochał, nie by ł na nią gotowy . Ale teraz już tak, w dodatku dostał drugą szansę i nie zamierzał jej stracić. By ł gotów stać się mężczy zną, na jakiego zasługiwała. I zamierzał jej to pokazać. – Ty ! – wy sy czała. – Nie jestem już ty m chłopcem, którego znałaś, Alice – oświadczy ł. – Już nie. Ten chłopiec zniknął. Teraz już wiem, kim jestem, a ty mnie nie znasz. Ogarnął go wielki, ciepły spokój. Musiał go zawsze mieć w sobie, w jakimś ukry ty m zbiorniku – czekał w pogotowiu, żeby go znalazł. Alice zmruży ła oczy . Przez chwilę wisiała w powietrzu zupełnie nieruchomo, przy glądając mu się podejrzliwie. Quentin zaczął rozpinać koszulę, ale miał kłopoty z guzikami, więc po prostu zerwał ją z siebie. Czas iść na całość. Omal nie stracił swojej szansy . Uznawszy najwy raźniej, że blefuje, Alice rzuciła się na niego i ty m razem zamierzała go zabić. Odwrócił się i wy krzy knął słowo, którego nie sły szał od dwudziestego pierwszego roku ży cia. Nie miał pewności, czy technicznie rzecz ujmując, Alice jest demonem. Wiedział natomiast, że sam ma na plecach wy tatuowaną pustą klatkę na demona, i postanowił ją wy korzy stać. Ty lko to mu przy szło do głowy . Nie widział, jak to się stało, ale poczuł gwałtowny podmuch, jakby ktoś wciągnął wielki haust powietrza, a potem Alice wy krzy knęła ze złością: – Nie. Nie! Potem jej okrzy k wzniósł się o oktawę i urwał gwałtownie. W pokoju zapadła cisza. By ł sam, wy jąwszy unoszące się w powietrzu kłaki z poduszek kanapy . W tej samej chwili jego tatuaż zapłonął zimny m ogniem, jakby ktoś wy lał mu na plecy pły nny azot. Kiedy tej nocy przed rozdaniem dy plomów Fogg wsadził mu w plecy małego demona, nic nie poczuł, ale teraz to by ła zupełnie inna historia. Bolało i czuł w sobie nacisk, ogromny nacisk. Aż nie mógł oddy chać. Jęczał jak rodząca kobieta, usiłując to z siebie wy pchnąć, ale robiło się coraz gorzej. Czuł Alice, czuł jej wściekłość i moc, i coś przy pominającego ekstazę. Przy cisnął plecy do zimnej ściany , żeby złagodzić pieczenie, ale to nic nie pomogło. Miał wrażenie, że żebra zaraz mu pękną. Ży ły na rękach napięły się i zaczęły się jarzy ć. Ktoś otworzy ł drzwi. – Quentin, co ty zrobiłeś? Gdzie jest Alice? Plum i Eliot wpadli tutaj gotowi walczy ć o ży cie, a teraz patrzy li na niego bezradnie. – I po co zdjąłeś koszulę? – dodała Plum.
– Jest w moich plecach – szepnął. Nie mógł mówić głośniej. Ostrożnie odsunął się od ściany i ruszy ł szty wno po schodach na górę. Pot z czoła skapy wał na pierś. – Powinniście odejść – szepnął. – Co ty zamierzasz? – spy tała Plum, ale nie by ł w stanie jej odpowiedzieć. Czuł, jak Alice się w nim porusza, niczy m dżin w swojej lampie. Chciała wy jść, wszy stko jedno którędy . W my ślach przeprowadzał sy mulacje, dokony wał pospieszny ch obliczeń i ignorował wy niki, jeśli mu nie pasowały . Nie by ło czasu na szukanie odpowiedzi. – Co ty zamierzasz? – ty m razem krzy knęła Plum. – Chodź, musimy mu pomóc – powiedział Eliot. Weszli za nim na górę. Nie mógł ich powstrzy mać, zresztą Eliot miał rację, potrzebował ich pomocy . Kiedy znalazł się w pracowni, skóra na plecach paliła go ży wy m ogniem i by ła napięta jak przy poparzeniach trzeciego stopnia. – Monety – szepnął. – Te Majakowskiego. Tu by ło dość miejsca. Rzucił zaklęcie automaty cznie, jakby wy gry zło sobie głęboki tunel w jego pamięci, choć wy powiadał je po raz pierwszy w ży ciu. W my ślach widział dokładnie wy rwaną stronicę, tę z Ni Tu Ni Tam: kolumny liczb, orbity owijające się wokół siebie jak magiczne obręcze do żonglowania, roślinę o długich liściach szeleszczący ch lekko na wietrze wiejący m gdzieś spoza skraju kartki. Znał to wszy stko na pamięć. I wreszcie wszy stko zrozumiał. Do tego to służy ło. To dlatego złapał właśnie tę kartę i dlatego ją zabrał z Ni Tu Ni Tam. Magia i materia. My ślał, że chodzi o tworzenie magii z materii, ale nie, by ło dokładnie odwrotnie. Miał coś, co składało się z czy stej magii, i zamierzał dać temu czemuś materię. Odwrócić przepły w. Zamierzał sprowadzić Alice z powrotem do fizy cznego świata. Rzucał krótkie rozkazy – nie by ło czasu na uprzejmości – a Plum i Eliot podawali mu wszy stkie potrzebne rzeczy : proszki, roztwory , książki otwarte na konkretnej stronie, jedną ze złoty ch monet. Brał je, nawet nie patrząc, jak chirurg pracujący po łokcie w ciele pacjenta. Zupełnie jakby składał fragmenty układanki, której nie znał. Nie zdołałby tego zrobić, gdy by nie miał w sobie tej świeżo odnalezionej siły . I gdy by nie odkry ł swojej specjalizacji: naprawiania drobny ch przedmiotów. Bo wiedział, zawsze wiedział, jak naprawić zepsute rzeczy . Wy skrobał z siebie ostatnie resztki magicznej siły . Czuł, że ma gorączkę – temperatura jego ciała wzrastała przerażająco – i odnosił wrażenie, że zaraz ugną się pod nim nogi, ale umy sł miał jasny . Wiedział, co musi zrobić, o ile uda mu się ustać dostatecznie długo. Sądził, że będzie mistrzem, jak stworzy krainę, ale się my lił, tak strasznie się my lił. Jego majsterszty kiem będzie uczy nienie Alice na powrót człowiekiem. Kiedy wszy stko by ło gotowe, kiedy zaklęcie wisiało w powietrzu jak burzowa chmura i czekało,
aby go uży ć, odwrócił się plecami do pokoju i otworzy ł pułapkę. Zupełnie jakby wy puścił oddech, który wstrzy my wał zdecy dowanie za długo. Pokój wy pełniło niebieskie światło, jak w basenie w letnie popołudnie. Omal nie zemdlał z ulgi. Później, kiedy obejrzał swój tatuaż w lustrze, okazało się, że ma poczerniałą bliznę na środku gwiazdy . Niebieska Alice unosiła się bezwładnie na środku pokoju, na plecach, ale już zaczy nała się ruszać. Przestała się uśmiechać. Wręcz przeciwnie, kiedy na niego spojrzała, minę miała groźną. By ła wściekła jak osa uwięziona w słoiku, który m ktoś potrząsał, gotowa użądlić. Nigdy nie widział czegoś równie pięknego i straszliwego. By ła jak płomień palnika acety lenowego, żarzące się włókno żarówki, gwiazda, która spada tuż przed jego nosem. Poczuł na sobie jej gorące spojrzenie. Wy trzy mał je i wy powiedział słowo w języ ku tak stary m, że lingwiści tego świata uważali, że został całkowicie zapomniany . Ale czarodzieje go nie zapomnieli. Moneta Majakowskiego, druga moneta, rozbły sła w jego dłoni, a on zacisnął ją w pięści, choć miał wrażenie, że trzy ma w ręku pły nne złoto albo suchy lód – jakby jego palce topiły się albo zamarzały . Alice drgnęła, jakby usły szała jakiś niespodziewany dźwięk. Nie jego głos, ale coś innego, gdzieś w oddali. Odległe dzwony kościelne bijące na trwogę. A potem powietrze wokół niej pociemniało, a świat zaczął się w nią zapadać. To by ł początek procesu: zaklęcie ściągało zewsząd atomy i układało wokół niej. Skóra Alice pociemniała, zrobiła się matowa i nieprzezroczy sta. Alice wiła się, a cząsteczki materii roiły się wokół niej jak owady , wbijały się w jej formę, zastępowały sobą surową substancję jej świetlistego, przejrzy stego błękitnego ciała. Quentin cofnął się chwiejnie, a Plum i Eliot podtrzy mali go pod ramiona i wy prowadzili za drzwi. Nie by łoby rozsądnie zostać w pobliżu, gdy ż zaklęcie mogło sięgnąć i po ich atomy , gdy by wy czerpało inne możliwości poży czania materii. Alice podry giwała teraz w konwulsjach, stawała się coraz cięższa, kondensowała się z powietrza, wcielała się siłą. Jęknęła, i to by ł udręczony jęk agonii, już na wpół ludzki. Jej niffinowe światło gasło. Znów jęknęła, tak rozpaczliwie, jakby umierała, i przez jedną straszliwą sekundę Quentin się zastanawiał, czy się nie pomy lił, czy jej nie zabija, zamiast ją ocalić. Ale by ło już za późno. Nie dało się powstrzy mać zaklęcia. Kiedy cały błękit zniknął, Alice z głuchy m stukotem upadła na drewnianą podłogę tak mocno, że raz się od niej odbiła. Potem leżała zupełnie nieruchomo. W pokoju śmierdziało ostro stopiony m plastikiem, a ona leżała na wznak na podłodze, oczy miała zamknięte i oddy chała bardzo pły tko. Znów miała ciało. Stara dobra Alice, ludzka Alice, blada i rzeczy wista, i całkiem naga. Quentin ukląkł przy niej. Uchy liła powieki, ty lko odrobinę, oślepiona światłem. – Quentinie – powiedziała ochry ple. – Ufarbowałeś włosy ?
Rozdział 24 – Słuchajcie wszy scy . Dostałam list od Eliota. Janet dobrze się czuła na miejscu Eliota w sali spotkań na zamku Białoszczy ty m. Mogła prowadzić zebranie z własnego miejsca, ale wolała to Eliotowe. Jego tron wy glądał dokładnie tak samo jak pozostałe trony , ale by ło w nim coś, co sprawiało, że wy dawał się… przy jemniejszy . Lepiej dopasowany . Władza. Janet podejrzewała, że chodzi o władzę. Pasuje do niej. – Ja w kwestii formalnej – odezwał się Josh. – Jesteś teraz Najwy ższą Królową czy jak? Kiedy nie ma Eliota? – Jasne. Czemu nie? – No bo… – Argumenty konsty tucy jne, jakiekolwiek by one by ły , są w tej chwili trochę de trop, Josh. Poza ty m sama napisałam większość konsty tucji, więc z pewnością je zbiję. Wszy stkie. – Josh otworzy ł usta. – Biiip! Chcecie posłuchać o liście czy nie? – Chcemy – powiedzieli Josh i Poppy unisono. A potem obdarzy li się ty m wstrętny m małżeńskim uśmieszkiem. – Jasne – dodała Poppy . Niewątpliwie ich śmierć wy padłaby fantasty cznie – zważy wszy , że pod ręką jest nawet balkon – ale trudno by ją by ło uzasadnić polity cznie. Więc Janet postanowiła konty nuować. Przy najmniej chwilowo. – Brzmi tak. – Uniosła wąski pasek papieru. Wy glądał jak kawałek serpenty ny albo jak kartka z ciasteczka z wróżbą: – „SUSPENS ROŚNIE STOP CIACHNIĘTY UMBER JEST ZŁY I MOŻE ŻYWY STOP KTO GO TAM WIE STOP ZNAJDŹCIE GO ZARAZ STOP MOŻE OCALIĆ ŚWIAT STOP SPRÓBUJCIE POD PÓŁNOCNYM BAGNEM MOŻE STOP NIEDŁUGO WRACAM CAŁUSKI STOP”. W sali zapadła cisza. – I co to ma znaczy ć? – spy tała Poppy . – A czego się spodziewałaś? – Nie wiem. Czegoś bardziej oficjalnego może? – Nawet nie napisał „kochani”? – wy tknął Josh. – Rzeczy wiście, nie napisał. Jeszcze jakieś py tania? – On tak naprawdę musi? Udawać, że to telegram?
– Nie, w gruncie rzeczy nie musi, ale chy ba go to bawi. Jakieś py tania doty czące dla odmiany treści? Josh i Poppy wy mienili kolejne małżeńskie spojrzenia. – Nie bardzo wiem, jak to ładnie powiedzieć, ale o co tu, kurwa, chodzi? – spy tał Josh. – Umber nie jest zły . Czy raczej nie by ł. Umber by ł bratem Embera. A poza ty m nie ży je od jakiegoś miliona lat, czy coś. Martin Chatwin go załatwił. – Albo nie załatwił – zauważy ła Janet. – Albo oży ł. Czy coś. – Dlaczego Eliot nie wraca? – chciała wiedzieć Poppy . – Tego akurat nie wiem i mnie też to trochę trapi. Oraz martwi. Przy wiązałam się do naszego Najwy ższego Króla. Może na Ziemi dzieje się coś bardziej interesującego? Niestety , nie mam pojęcia co. Josh? – W jaki sposób Eliot przy sy ła ci listy ? – Och, przy gotowaliśmy wszy stko, nim wy jechał. Wy pły wają na powierzchnię w ty m mały m stawiku na dziedzińcu pod moją sy pialnią, na takich kawałkach papieru. Bardzo malowniczo to wy gląda. Potem trzeba je wy suszy ć, a słowa pojawiają się jak na zdjęciach z polaroidu. Poppy ? – Powinniśmy to zrobić? To znaczy powinniśmy poszukać Embera? Nie, Umbera? Przepraszam, ciągle mi się my lą. No wiecie, głupawka młodej matki już się zaczęła. A tak na poważnie, musimy zacząć coś robić, ponieważ jestem już prawie w drugim try mestrze. Mamy sześć miesięcy . Jedno trzeba by ło przy znać Poppy : miała bardzo pozy ty wne podejście. By ła to jedna z rzeczy , które Janet w niej lubiła. Może nawet jedy na. No i jeszcze jej włosy . Uważała, że włosy Poppy są bardzo w porządku. – Ale chwila – powiedział Josh. – A jak już znajdziemy Umbera, to co? Co z nim zrobimy ? No wiecie, pewnie stoi wy soko na skali mocy . Raczej go nie nastraszy my . – Już się nad ty m zastanawiałam – odparła Janet. – Może zapakujemy go do grobowca Embera? Martinowi już raz udało się tam wsadzić boga i ten nie mógł wy jść. Mnie się wy daje, że ten grobowiec to gotowa specjalisty czna przechowalnia bogów-baranów. – Ale to ry zy kowne – zauważy ła Poppy . – Jak zdołamy go tam ściągnąć? Może działamy trochę zby t pochopnie? W tej właśnie chwili Janet odniosła przedziwne wrażenie. Jakby coś ściągało delikatnie na jedną stronę całe jej ciało, jakby zaczęła tracić równowagę. Potem komnata podskoczy ła i szarpnęła i wrażenie zniknęło. Inni też to poczuli, widziała. Josh zorientował się pierwszy . – Wieża przestała się obracać – powiedział.
Zamek Białoszczy ty zbudowano na zegarowy ch fundamentach, więc jego wieże obracały się bardzo powoli w pełny m godności tańcu, jak karuzela z filiżankami w wesoły m miasteczku. Mechanizm napędzały wiatraki. Zwy kle prawie się nie zauważało tego obrotu, ale kiedy ruch ustał, od razu to poczuli. Nawet w najgorszy ch, najmroczniejszy ch czasach wieże na zamku Białoszczy ty m nigdy się nie zatrzy mały . – Czy to wy starczy za odpowiedź na twoje py tanie? – spy tała Janet. – Ten świat się rozpada. Musimy coś zrobić, a to nasz jedy ny trop. Chy ba lepiej będzie nim pójść. – Ja ty lko chciałam zauważy ć, że mówimy tu o polowaniu na boga – zaznaczy ła Poppy . – Więc to nie będzie łatwe. – Gdy by to by ło łatwe, ktoś by nas ubiegł. Kiedy ty lko wieża przestała się obracać, Josh wy szedł na balkon i wy chy lił się przez kamienną barierkę, żeby popatrzeć w dół. Janet i Poppy dołączy ły teraz do niego. Daleko w dole ludzie wy lewali się z domów na ulice i dziedzińce, rozglądali się niepewnie i mrugali w popołudniowy m słońcu. Potem podnosili głowy i patrzy li na ich trójkę, osłaniając oczy , jakby ich królowie i królowe mogli udzielić jakichś odpowiedzi. – Idioci – stwierdziła Janet cicho, ale ty lko dla zasady . Wielkie, wiecznie obracające się wieże zamku Białoszczy tego właśnie się zatrzy mały , kto wie, może nawet sfery niebieskie przestały tańczy ć do muzy ki czasu. Może jedy ne miejsce, w który m kiedy kolwiek naprawdę czuła się szczęśliwa, zaczy nało się rozpadać, ale nawet koniec świata nie mógł powstrzy mać Janet od by cia suką. *** Wy ruszy li całą trójką. Czwórką, jeśli liczy ć dziecko. Josh i Poppy posprzeczali się – choć nie by ła to pełnoprawna kłótnia – czy Poppy powinna jechać czy nie. Poppy wy grała. – Za bardzo się przejmujesz – powiedziała do Josha. – Ja będę dbała o dziecko, a ty będziesz dbał o mnie. Podróż na Północne Bagno ty m razem trwała krócej, gdy ż nie mieli powodu robić rekonesansu po okolicy , dzielnie, acz bezcelowo. Więc ty m razem ruszy li bezpośrednią drogą, i to w dodatku ekspresem: na hipogry fach, najszy bszy ch latający ch zwierzętach w ich flocie. Nie można ich by ło często wy korzy sty wać, ponieważ by ły bardzo niezależne i ceniły sobie wolność. Prakty cznie by ły libertarianami i w dodatku miały kota na punkcie swoich piór, który ch w końcu zawsze kilka musiało się wy rwać, po prostu nie dawało się inaczej. Ale desperacja wy maga i tak dalej. Poza ty m by ły lepsze niż gry fy czy stej krwi – tamte to już by li prawdziwi anarchiści, bezwzględnie i chaoty cznie neutralni. Ten konkretny hipogry f, którego dosiadała Janet, miał śmieszną rudą grzy wkę między uszami –
nigdy wcześniej takiej nie widziała. Demonstracy jnie ją ignorował, kiedy wsiadała, podsadzona przez lojalnego sługę. Nie miałaby nic przeciwko drobnej oznace szacunku ze strony ty ch stworzeń, chociaż raz, nim świat się skończy , no ale cóż. Patrząc na Fillory z perspekty wy hipogry fa, szy bko stwierdzili, że zatrzy manie się wież na zamku Białoszczy ty m nie by ło zjawiskiem odosobniony m. Wszędzie dostrzegali oznaki poważny ch problemów. Widok w dole w niczy m nie przy pominał tego, który rozciągał się, kiedy z Eliotem wracali do zamku na pegazach, choć przecież minęło zaledwie kilka dni. Na to wspomnienie od razu ogarniała ją nostalgia. Obecnie trawa na łąkach falowała i wy ginała się w dziwne regularne wzory , rozszerzające się kręgi i linie – z wy soka mieli wrażenie, że patrzą w ekran starego telewizora lampowego, który stracił sy nchronizację. A potem nie doszło do zaćmienia Słońca, które w Fillory zachodziło codziennie, w południe. Początkowo Janet nie potrafiła określić, czego jej brakuje, ale kiedy podniosła wzrok, od razu zrozumiała, o co chodzi: Słońce i Księży c też się rozsy nchronizowały i zamiast spotkać się jak zwy kle w zenicie, minęły się, a róg Księży ca ledwie musnął w przelocie koronę Słońca, jak akrobata, który rozminął się z trapezem. – Cholera! – zawołał Josh. – Patrzcie na Kredowego Człowieka! Przewrócił się! To też by ła prawda: postać wy ry ta na zboczu wzgórza padła i stała na czworakach. Kredowy Człowiek zwiesił pozbawioną ry sów twarzy głowę, jakby pokonała go rozpacz albo ciążenie. Laska wy padła mu z bezwładnej ręki i unosiła się teraz samotnie w połowie wy sokości stoku. By ł to niezwy kle żałosny widok. No i jeszcze to przeklęte, niekończące się lato! Janet miała dość upału. Josh i Poppy by li wy raźnie zaszokowani widokiem Fillory . Dotąd siedzieli sobie milutko na zamku Białoszczy ty m, zajmując się rozmnażaniem, więc nie widzieli ty le co Janet. Hipogry fy nie chciały ich wy sadzić na bagnie. Co tam, że świat się kończy , to i tak nie powód, żeby ubłocić sobie cenne pazury i kopy ta. Na szczęście tuż na granicy bagna znalazły dość czy ste i twarde miejsce przy pominające lądowisko dla helikopterów i tam wy lądowały z – trzeba im to przy znać – nadprzy rodzony m wdziękiem. – Zaczekajcie tutaj – zwróciła się do nich Janet. – Dajcie nam dobę. Jeśli do tego czasu nie wrócimy , możecie odlecieć. Hipogry fy popatrzy ły na nią żółty mi, pełny mi złości ślepiami i nijak nie okazały , czy dadzą jej dobę, czy nie dadzą. Janet odwróciła się więc na pięcie i ruszy ła przez błoto, a Poppy i Josh za nią. – Nie chcę cię, broń Boże, kry ty kować, ale gdy by m to ja by ł Najwy ższy m Królem albo Najwy ższą Królową, albo coś tam, to chy baby m zabrał ze sobą oddział wojska – powiedział Josh. – Jako wsparcie, rozumiesz. Może ten elitarny pułk Białoszczy ty , do którego tak strasznie trudno się
dostać? Widziały ście kiedy ś ich musztrę? Niesamowite, jakie sztuczki potrafią zrobić z bronią. Janet odetchnęła głęboko. Ty lko cierpliwość może ich uratować. – Polujemy tu na boga, Josh. Wiesz chy ba, jak to idzie w filmach. Wy sy łasz przodem oddział, takich prawdziwy ch twardzieli, i co się dzieje? W jednej chwili zostają wy rżnięci w pień. I to jest ooo takie straszne, bo ci faceci podobno by li nie do pokonania! A potem zjawiają się właściwi bohaterowie i wy konują prawdziwą robotę. Chodzi o zbudowanie napięcia. Więc pomy ślałam sobie, że może pominiemy tę część i ograniczy my się do właściwego polowania. – Ale ja lubię takie filmy – zaprotestował Josh, nieco żałośnie. – Tu jednak powstaje zasadnicze py tanie, Janet – odezwała się Poppy . – Ponieważ ograniczamy się do właściwego polowania. Jak konkretnie mamy walczy ć z bogiem? – Nie walczy ć – poprawiła ją Janet. – Mamy polować na boga. Nawet ona sama nie miała jasności co do tego rozróżnienia, ale uznała, że może Josh i Poppy zamkną się teraz na kilka minut, żeby mogła pomy śleć. Bo ktoś musiał. – I żadne my – zapowiedział Josh. – Ty nie walczy sz. Ty dbasz o dziecko. – Dbam o dziecko, walcząc – zgodziła się Poppy . By ło ciepło i lepko, ale woda prześwitująca przez podmokłą trawę by ła lodowato zimna. Na bagnie kry ły się głębiny nietknięte promieniami słońca. Na szczęście Janet włoży ła naprawdę fantasty czne botki. – Wszy stko jedno – powiedziała. – Martin Chatwin pokonał Embera, więc to się da zrobić. Co takiego miał Martin Chatwin, czego nie mamy my troje? – Jakieś sześć palców więcej – stwierdził Josh. – Tak na początek. Dobrze by ło znów by ć w terenie, wszy stko jedno z jakiego powodu. I dobrze by ło dowodzić. Przed pusty nią Janet nigdy nie poświęcała się czemuś całą sobą, a przy najmniej nie wtedy , kiedy ktoś patrzy ł. Bo czuła się wówczas zby t bezbronna, a poza ty m w pewny m sensie nie bardzo miała co poświęcać. Nic dziwnego, że inni nie brali jej tak poważnie, jak powinni. Poza ty m zrobiła parę naprawdę porąbany ch rzeczy . Zastanawiała się, czy Quentin wciąż jest na nią wściekły , że go wtedy uwiodła. Jakby to by ła jej wina, że zerwali z Alice! Zrobiła to ty lko z przy zwy czajenia. Jeśli masz w domu narkomana, nie zostawiasz na stole środków przeciwbólowy ch. I tak ich związek mógł przetrwać jeszcze góra dwa ty godnie, zważy wszy na to, jakim dupkiem by ł wtedy Quentin. Zabawne, że im bardziej Quentin zbierał się do kupy , ty m mniejszą ochotę miała z nim sy piać. Dziwnie to się układa. Kiedy odszukali kładkę, Janet ruszy ła truchtem po deskach, a Poppy za nią. – Hej, zaczekajcie! – zawołał za nimi Josh, a kiedy się nie zatrzy mały , zaczął jakby powoli moty wować swoje ciastowate ciało do ruchu. Facet ży je w fantasty czny m świecie, gdzie nie ma
śmieciowego żarcia, samochodów i tłuszczów nienasy cony ch, ani nawet telewizji, a mimo to nadal jest gruby . Aż podziw budzi takie oddanie sprawie. Po drodze Janet zauważy ła parę dziecięcy ch butów, stary ch i zniszczony ch, porzucony ch na kamieniu. Dziwne. Wy dawały się żałośnie małe. Zastanawiała się, co mogło sprowadzić małego chłopca – bo to by ły chłopięce buty – tak daleko na Północne Bagno i co się z nim potem stało. Na pewno nic dobrego. Kiedy pojawił się pomost, wy ciągnęła zza pleców swoje toporki. – Świetne toporki – stwierdził Josh. – Gdzie takie… – Twoja mama mi je dała – przerwała mu Janet. – Jak jej dogodziłam. – Dlaczego…? – Bo jej się bardzo podobało. Może to i nie by ła jej najbardziej bły skotliwa odzy wka, ale nie zawsze można wy gry wać. I naprawdę, ale to naprawdę nie miała ochoty jeszcze raz opowiadać całej tej historii. Zatrzy mała się na samy m końcu pomostu i rozejrzała, opierając ręce na biodrach. Wszy stko wy glądało normalnie, niewiele tu się działo, jeśli chodzi o apokalipsę. Z drugiej strony bagno już wcześniej wy glądało jak po końcu świata: maksy malna entropia, woda i ziemia pomieszane ze sobą zupełnie chaoty cznie. Jeśli chodzi o chaos, trudno tu by ło coś zmienić. Zabłąkane powiewy wiatru marszczy ły powierzchnię bagna. Na środku rozlewiska sterczały dwa martwe, trafione piorunem drzewa. By łam przecież tutaj, pomy ślała. Chy ba ty dzień temu. Nagle ogarnęła ją niezwy kle silna świadomość cy kliczności i próżności ży cia. Eliot napisał, że Umber może by ć pod bagnem, określenie ty leż precy zy jne co niejasne. Przy szło jej do głowy , żeby po prostu skoczy ć na oślep, jak Luke Sky walker skoczy ł w bagno na Dagobah, prosto ze swojego my śliwca. Ale Poppy wy minęła ją i zaczęła schodzić po drabince. By ło to lekkie naruszenie dy scy pliny , ty m razem jednak Janet postanowiła jej darować. Poppy zanurzy ła elegancko palce stopy w wodzie, a potem całą stopę. – Uch – powiedziała. – Uważaj. Poppy nie zamierzała uważać. Z trady cy jną australijską obojętnością dla kwestii przemoczony ch ubrań i jadowity ch wodny ch drapieżników zanurkowała. Bagno połknęło ją naty chmiast, calusieńką. – Poppy ! – Josh zajrzał w jezioro, szukając żony i dziecka. – Jezu, Poppy ! Nic. A potem ręka Poppy wy nurzy ła się na powierzchnię, zupełnie jak Pani Jeziora, ty lko że w ty m przy padku zamiast ściskać zaczarowany miecz, po prostu wy stawiła zachęcająco kciuk. – Och, dzięki Bogu. Josh skoczy ł z pomostu na nogi, i to z dużą wprawą. Bomby w dół. I ty le jeśli chodzi
o zakradanie się. Janet zeszła z godnością po zniszczonej drewnianej drabince, jak normalny człowiek. Wszy stko by ło w porządku, póki nie zanurzy ła się po kolana. Wtedy zrozumiała, o co chodziło Poppy – dziwnie by ło pod tą wodą. Wcale nie mokro i w dodatku miała wrażenie, jakby coś próbowało ją wy pchnąć nad powierzchnię. Pochy liła się i wsadziła głowę pod wodę. I naty chmiast spadła do góry nogami na mokrą ziemię. Poczuła nagłe mdłości; jej ucho wewnętrzne zaprotestowało gwałtownie przeciwko dany m przekazy wany m mu przez inne zmy sły . – Niech to szlag! – splunęła, żeby nie zwy miotować. Josh by ł już na nogach, w dodatku podskakiwał. – Jeszcze raz! Ja chcę jeszcze raz! Przy najmniej ktoś tu się dobrze bawił. Znajdowali się pod wodą, ty le że do góry nogami, oto co się stało. Stali na odwrotnej stronie powierzchni bagna, która teraz by ła twarda i śliska. Panowała tu ciemność, ale i tak by ło wiadomo, o co chodzi. A chodziło mianowicie o wielki zamek, który wy glądał zupełnie jak Białoszczy ty , ty lko jakoś straszniej. Na jego blankach płonęły pochodnie, a niebo nad nim – czy li albo dno jeziora, albo coś zupełnie innego – by ło całkiem czarne. – Podwodny zamek Białoszczy ty do góry nogami – stwierdził Josh. – Przy znaję, że sam by m na to nie wpadł. – To lustrzane odbicie. – Lustro zamienia prawą stronę z lewą, a nie górę z dołem – zaprotestowała Poppy , jak zwy kle nużąco racjonalna. – Poza ty m czarno-biała rzecz nie jest… – Dobrze, już dobrze, złapałam. Nie napotkali żadnego oporu, ale ponieważ most zwodzony by ł podniesiony , musieli przelecieć nad murami na dziedziniec. Nikt nie wy szedł im na spotkanie. Josh zapukał do potężny ch wrót. Żadnej odpowiedzi, ale drzwi otworzy ły się same. Zamek sprawiał wrażenie pustego, ale nie opuszczonego – by ł posprzątany , a na ścianach wisiały zapalone pochodnie. – Upiornie – stwierdziła Poppy . Stali i rozglądali się bezradnie przez dobrą minutę, nim zauważy li dwóch strażników stojący ch nieruchomo po drugiej stronie holu. Ich wzrok by ł martwy – wy dawali się akurat tak samo ży wi jak dwie ozdobne urny . – Och – powiedział Josh i zawołał: – Hej, chłopaki! Co to za miejsce? Strażnicy nie odpowiedzieli. Ubrani by li w ponurą, pogrzebową wersję mundurów obowiązujący ch na zamku Białoszczy ty m, a ich oczy wy glądały dziwnie, ponieważ źrenice mieli maksy malnie rozszerzone, jakby się naćpali. Trudno mieć o to do nich pretensje, skoro pracowali w takim miejscu. Kiedy Josh podszedł bliżej, nie pozdrowili go ani nawet nie stanęli na baczność,
niemniej zareagowali: skrzy żowali mianowicie halabardy , zabraniając mu wstępu. – Och, dajcie spokój – poprosił Josh. Bez słowa opuścili halabardy i wy celowali w niego ostre końce. Josh wy cofał się pospiesznie. – Mam tego lewego! – Toporek z lodu trafił stojącego po lewej stronie strażnika prosto w czoło i utkwił w jego czaszce jak w szczapie drewna, rozłupując mu hełm i głowę dokładnie między oczami. To by ł piękny rzut. Strażnik upuścił ze szczękiem halabardę i osunął się na kolana, ale z jakiegoś anatomicznego powodu nie upadł do końca. Jednak krwawił, twarz zalewała mu ciemna krew i rozbry zgiwała się na kamiennej podłodze. – Albo mogliby śmy spróbować dy plomacji – zaproponowała Poppy . Ona i Josh rzucili kinety czne zaklęcia na strażnika po prawej, w wy niku który ch utknął w kącie sali, pod sufitem, jak balonik, który zerwał się z uwięzi na przy jęciu urodzinowy m. Upuścił halabardę, a ta spadła z brzękiem na podłogę. Janet poczuła się zażenowana w jego imieniu. – Nie wierzę, że zabiłaś swojego – stwierdził Josh. – No proszę cię. Podejrzewam, że ci tutaj to nie są ludzie. Nie wy dają żadny ch dźwięków, zauważy liście? – Ale krwawią. – Twoja matka też krwawiła, kiedy ją… – Ciii. – Poppy zajrzała w ciemność, której strzegli strażnicy . Uniosła dłoń. – …rozdziewiczy łam – dokończy ła Janet szeptem. – To nawet nie ma sensu! – sy knął Josh. – Ciiiiii! Ucichli. Z oddali dobiegł ich suchy , nieregularny stukot kopy t na kamieniach. Z pewny m wy siłkiem, przy deptując nogą rozłupaną głowę strażnika, Janet wy szarpała swój toporek. Następne pół godziny poświęcili na pozbawioną godności zabawę w chowanego. Czasami trudno by ło określić, skąd dokładnie dochodzi dźwięk kopy t. Starali się poruszać jak najciszej, próbowali ustalić kierunek, nasłuchując i klepiąc się po ramionach, i pokazując palcem, i oskarżając się nawzajem o nadmierne hałasowanie, a wszy stko to szeptem. Od czasu do czasu sły szeli nie ty lko stukot kopy t, ale i głos, mamroczący coś do siebie na granicy sły szalności. – Tak, tak, tutaj. To idziemy . W tę stronę. Teraz ostrożnie. Do kogo mówił? Okropnie to by ło denerwujące. W dodatku głos wcale nie brzmiał jak bary ton Embera z Olimpu. Raz znaleźli skrót i omal nie przecięli mu drogi – nawet zobaczy li z daleka koły szący się zad znikający w górze spiralnej klatki schodowej. – Ciepło, ciepło – usły szeli. – Prawie gorąco! – a potem dziwny , wy soki i drżący jęk. Zatrzy mali się w wy soko sklepionej galerii, którą znali z zamku Białoszczy tego. Tam na górze
by łaby pełna słońca, tu jednak za oknami panowała ty lko ciemność. Daleko w dole widzieli jasny krąg wody , powierzchnię odwróconego bagna. Słońce unosiło się na niej jak żółtko w srebrzy sty m jajku. Od czasu do czasu za oknami przemy kały odwrócone ry by – pły wały brzuchami do góry . Znów rozległ się stukot kopy t, ty m razem bliżej. – Nie łapię – stwierdził Josh. – Gość jest bogiem. Jeśli naprawdę chce nas uniknąć, to może się stąd przenieść czy coś. Więc albo chce, żeby śmy go złapali, albo prowadzi nas w pułapkę. – No to się przekonajmy , o co mu chodzi – zaproponowała Janet. Wreszcie będzie mogła trochę poprzewodzić. – Mam wrażenie, że idzie do solarium – stwierdziła Poppy . – Świetnie, tam utknie. To ślepy zaułek. – Czy li to my zapędzimy go w pułapkę. – Mogliby śmy nawet zostać tutaj i wcale nie iść na górę – zasugerował Josh. – I co, wziąć go głodem? Nawet Poppy przewróciła oczami. – Załatwmy to wreszcie i zabierajmy się stąd. Ciarki mnie przechodzą w ty m miejscu. – Jasne – poparła ją Janet. Jeszcze ze dwie dekady i może nawet zaczną się dogady wać. Wy jęła zza pleców swoje toporki, swoje Smutki, i ruszy ła biegiem na górę. Jak się mieszka w zamku pełny m spiralny ch schodów, ma się ły dki jak z adamantium. Usły szała zachęcający okrzy k Poppy , która ruszy ła za nią. I znów ten drżący jęk. – A niech mnie! – odezwał się głos na górze, dy sty ngowany angielski tenor, nie pierwszej młodości, zabarwiony odrobiną rozbawienia. Po prostu głos jak z edwardiańskiej komedii. – Alarmy i wy cieczki! Teraz to Janet się wkurzy ła. Uważasz to za dobry dowcip? Ten pieprzony Kredowy Człowiek stał na czworakach, do cholery ! Alarmy i wy cieczki? Ja ci pokażę pieprzony alarm. Wbiegała po schodach i zaczęła mu deptać po piętach. Już czuła zapach jego boskiej wełny , oleisty i dziwnie słodki. I nawet ją zaczęły piec ły dki. Może powinna się najpierw porozciągać? – Stój! Jezu, chcemy ty lko porozmawiać! Chcemy ty lko porozmawiać o ty m, jak bardzo, kurwa, będziesz martwy , jak cię już zabijemy . W zamku Białoszczy ty m solarium to by ła śliczna, przy kry ta kopułą komnata, ale tutejszy odpowiednik by ł okropnie ponury , mimo czterech pochodni zatknięty ch w czterech kątach. Umber się zatrzy mał i wreszcie Janet mogła mu się dobrze przy jrzeć. Wy glądał zupełnie jak swój brat, no ale tego akurat należało się spodziewać. By ł wielki, z ogromny mi, pożeberkowany mi rogami, wy gięty mi do ty łu, jakby je wy bry lanty nował. Jedy na różnica polegała na ty m, że Ember miał złote rogi, a Umber ciemnoszare.
– No to jazda! – zawołał na widok Janet. Jedno z okien rozbły sło nagle słońcem – po godzinie spędzonej pod bagnem Janet miała wrażenie, że patrzy prosto w lampę łukową. Umber otworzy ł portal do świata na górze. Wziął rozpęd i skoczy ł przez okno. Lecąc, wy konał pół beczki, po czy m wy lądował do góry nogami na… niebie? Suficie? Nie, to by ła po prostu trawa. Tam na górze grawitacja by ła odwrócona. – Jakiś czas mnie tu nie by ło – stwierdził, odchodząc z godnością. – To bliżej, niż sądzisz! Janet zgarbiła ramiona. Do diabła, możemy gonić tego gościa do skończenia świata i go nie złapać. Natomiast Poppy , która właśnie wbiegła na górę, bez chwili wahania i nie zwalniając tempa – właściwie to nawet przy spieszy ła – podbiegła do portalu, skoczy ła, stanęła na rękach na parapecie okna, zaczekała, aż grawitacja się odwróci, po czy m wy lądowała stopami na trawie, do góry nogami w stosunku do Janet. Janet zachciało się rzy gać od samego patrzenia. I nawet nie by ła w ciąży ! – No chodź! – zawołała Poppy pogodnie. Odwróciła się i popatrzy ła za znikający m bogiem. Nawet Umber wy dawał się zaskoczony jej dziarską akcją. Zadrżał jak kozica na dźwięk odległego wy strzału. – Żegnam! – zawołał i wy strzelił przed siebie, a portal zaczął mrugać. Janet zrobiła pół kroku w jego stronę. Za późno. – Zupełnie jak pieprzony bóg – mruknęła. Stała tak, z rękami skrzy żowany mi na piersiach, i wpatry wała się w okno, kiedy Josh wszedł wreszcie na ostatnie stopnie, zlany potem, jakby właśnie wy chodził z basenu. – Zamorduję tego drania – wy chry piał. Janet wprowadziła go krótko w sy tuację – bóg zwiał, a jego żona zniknęła – ale ty m razem Josh zupełnie się nie zmartwił. – A tak przy okazji, twoja żona naprawdę robi wrażenie. Chy ba jej nie doceniłam. Chy lę czoła. – Dzięki, Janet – odparł rozpromieniony . Wy raźnie się ucieszy ł. I słusznie. – Nie spodziewałem się, że takie słowa przejdą ci przez gardło. – To się nie liczy , bo jesteśmy pod wodą. – Czy li otworzy ł portal, tak? – upewnił się Josh. – Przy jrzałaś się dokąd? – Wzgórza – odparła Janet. – Trawa. Niebo. Josh ty lko pokiwał głową. Nic nie powiedział, ale jego oczy cały czas czegoś szukały . I ry sował w powietrzu gruby mi paluchami niewidoczne schematy oraz znaki. – Wschodnie wy brzeże. Północnowschodnie.
– Co ty robisz? Och, jasne. – Zapomniała, że Josh wie o portalach ze trzy razy więcej niż przeciętny czarodziej. Josh się skoncentrował i ry sował coś nadal palcem w powietrzu, mrucząc z ukontentowaniem pod nosem. Janet musiała mu to przy znać: jeśli już coś zrozumiał, to zrozumiał to dogłębnie, do samego dna. – Pfffy – powiedział wreszcie. – Chy ba sobie kpisz. Wy prostował się i zaczął krąży ć po pokoju, rozglądając się, jakby śledził lot komara, którego nikt inny nie widział. – My ślałem, że uży wa jakiejś specjalnej, boskiej sieci transportowej, z której my , śmiertelnicy , nie możemy korzy stać ze względu na naszą ułomną śmiertelną naturę, łapiesz? Ale nic z ty ch rzeczy ! Gdzie dokładnie stał, kiedy otworzy ł ten portal? Janet wy konała ręką mało precy zy jny gest. – Pokaż dokładnie – nakazał Josh. – Muszę zobaczy ć, bo inaczej nie zadziała. Janet westchnęła. – Jak się będziesz gapił na mój ty łek, powiem Poppy . Stanęła na czworakach jak Umber i powtórzy ła starannie sekwencję jego ruchów. Josh z powagą kiwał głową, cały czas gapiąc się na jej ty łek. Potem podszedł do okna, gdzie otworzy ł się portal. Przez chwilę przecierał szy bę okrężny mi ruchami rąk, zupełnie jakby ją my ł. A wszędzie tam, gdzie przesunął dłonią, pojawiał się niewy raźny zary s portalu, czy raczej widoku z portalu: niskie pagórki o dziwnie regularny m kształcie. Każdy pagórek by ł idealnie półokrągły i mniej więcej tej samej wy sokości co pozostałe. Stały w idealnie równy ch rzędach, jeden za drugim. A na szczy cie każdego rosło pojedy ncze drzewo. Sądząc z wy glądu – dąb. – Gdzie to, do diabła, jest? – spy tał Josh. – Laskowe Fale. – Janet się pochy liła, żeby lepiej widzieć, prakty cznie przy cisnęła nos do szy by . – Obok Złamanej Zatoki. – Dziwne. – Josh też się pochy lił i przy cisnął nos do szy by . – Laskowe Fale? A gdzie tu niby jest ten las? – Uwierz mi, w niektóre tajemnice nie warto wnikać. Możesz nas tam przenieść? – Czy mogę? – Pstry knął palcami raz, potem drugi. – Prawie się udało. – Kolejne pstry knięcie. Za trzecią próbą widmowy obraz wy buchł kolorami i zaczął tętnić ży ciem. – Proszę bardzo, moja królowo. Janet zaczęła wy łazić przez nisko umieszczone okno nogami do przodu, na pupie. Twarz miała białą jak kreda. Grawitacja chwy ciła ją za stopy i pociągnęła w dół, w miejsce, gdzie przesy łał ich Josh. Odchy lenie grawitacy jne to by ło coś, czego nie mogła pojąć nawet umy słem, o ciele
nie wspominając. Chwy ciła się okna i utknęła w połowie drogi, jak Kubuś Puchatek w wy jściu z nory Królika. W końcu Josh musiał ją siłą przepchnąć dalej. I nagle znów stała na filloriańskiej ziemi, choć minęły niecałe cztery godziny , odkąd ruszy li na poszukiwania zbiegłego boga. Ponownie przy szły jej na my śl prądy rządzące ludzką historią. Oto piętrzą się ludzkie sprawy , nadciąga fala przy pły wu, taka jak te pagórki. Ale to marna fala, nanosi na piasek muł, połamane deski i gnijące wodorosty , niczy m kot, który kładzie na progu truchło upolowanego szczura, a potem cofa się po więcej. By li tak blisko sukcesu. Ale już nie są. Bo on uciekł. Laskowe Fale wy glądały szalenie majestaty cznie. Pagórki ciągnęły się aż po hory zont, rząd za rzędem, i przy pominały trochę gumowe wy pustki na macie anty poślizgowej, ty lko bardzo, bardzo duże – dopiero teraz zauważy ła, że rzędy nie są idealnie regularne. Każdy pagórek miał na szczy cie drzewo, coś jak świeca na babeczce, a każde drzewo by ło inne. Miejscami trawa na zboczach pożółkła pod bezlitosny mi promieniami słońca niekończącego się lata. Poppy czekała na nich pół kilometra dalej. Uniosła ostrzegawczo rękę – zaczekajcie chwilę, może jednak nie wszy stko stracone. Umber się nie ukry wał, stał na wierzchołku jednego z pagórków i gapił się na nich – jeden rząd dalej, trzy pagórki w bok. Nawet nie drgnął na ich widok. Widzieli go zupełnie wy raźnie! Poppy ruszy ła w jego stronę. – Nie uciekaj! – zawołała niemal błagalnie, jakby w ten sposób mogła go zatrzy mać w miejscu. – Nie uciekaj! Proszę! Zostań tam, gdzie jesteś! Umber nie uciekł. Czekał na nich. Nie wy dawał się szczególnie przejęty faktem, że troje ludzi, dwie królowe i król Fillory , plus królewski dziedzic in spe, wspinają się na pagórek. Kiedy już minął szok związany z zaburzeniami grawitacji, Janet doszła do wniosku, że Laskowe Fale to rewelacja. Widok by ł jedy ny w swoim rodzaju. Ciekawe, czy ktoś specjalnie zasadził te drzewa, czy po prostu same tak wy rosły . Przy szło jej do głowy , że istota, która najprawdopodobniej zna odpowiedź na to py tanie, znajduje się raptem dziesięć metrów dalej. Kiedy znalazła się na szczy cie pagórka, zwolniła kroku. Ledwie śmiała uwierzy ć, że Umber nie zamierza ruszy ć do ucieczki. Jego głupia owcza morda by ła całkowicie pozbawiona wy razu. – Więc – zaczęła Janet, dy sząc ciężko po wspinaczce i opierając dłonie na kolanach. – Czy ktoś zasadził tu te drzewa, czy same tak wy rosły ? – Podobają ci się? – spy tał Umber. – To oczy wiście moje dzieło. Brat zrobił wzgórza, choć nie sądzę, żeby zamierzał zostawić je w ty m stanie. Przy puszczam, że chciał rozrzucić je później arty sty cznie tu i tam. Lubił tworzy ć pozory długiej historii geologicznej. Ale ja powiedziałem: „Nie, nie, tak wy glądają świetnie” i umieściłem na każdy m jedno drzewo. I stoją tak od tamtej
pory . Od Pierwszego Dnia. Jedno z nich to teraz drzewo zegarowe. – Znowu ten krótki, jękliwy bek; okazało się, że on się tak śmiał. Strasznie denerwująco i afektowanie. – Nie wiem, jak ona to zrobiła, no wiecie, ta czarownica. Potrafi robić wspaniałe urządzenia. Zachowy wał się inaczej niż Ember. By ł dy sty ngowany , trochę roztargniony , trochę rozbawiony i odrobinę zniewieściały . Gdy by nie by ł baranem, ty lko człowiekiem, zapewne nosiłby muszkę i fioletową kamizelkę. Janet nie potrafiła się zdecy dować, czy by ł wy niosły , czy ty lko trochę stuknięty . Ale to i tak bez znaczenia, ponieważ to by ła ta chwila. No wiecie, ten kulminacy jny moment, kiedy mieli się dowiedzieć wszy stkiego, dostać wszy stkie brakujące informacje, a wtedy stanie się oczy wiste, co muszą zrobić, żeby Fillory znowu oży ło. O Boże, uświadomiła sobie, jak strasznie chce, żeby ży ło! Nie chciała wracać. Chciała nadal by ć królową! Nagle poczuła, że ma mnóstwo czasu. Czerwony zachód słońca wy pełzał na hory zont jak wielki siniak. – Jesteś inny niż twój bliźniak – stwierdziła. – Niż kto? – Twój brat? Ember? Twój bliźniak? – Och! Och. – Najwy raźniej cierpiał na wy biórczą głuchotę. – Jesteśmy ty lko braćmi. – My śleliśmy , że nie ży jesz. – Och, wiem! – Ponownie jękliwy śmiech. Umber podreptał w kółko, jak kot goniący własny ogon, taki by ł zachwy cony . – Ale ja ty lko udawałem. Martin tak chciał, to by ła część układu. Co za dziwny chłopiec. Nigdy nie wy rósł z kompleksu Edy pa, tak mi się zdaje. Przez sen ciągle mówił o matce, zastanawiał się, czy jego ojciec ży je, takie rzeczy . Nie wy obrażacie sobie, ile można dokonać, kiedy wszy scy uważają, że nie ży jesz. Nikt się nie modli do martwego boga, bo po co? Choć fakty cznie jakiś czas spędziłem w Zaświatach. Nie żeby m musiał, co to, to nie, martwi muszą, ale ja nie. Ty lko to sobie wy obraźcie – ja jako bóg Zaświatów! Ale wolałem coś mniej ostentacy jnego. No coś jak, sam nie wiem, wolny strzelec zatrudniony na terminowy m kontrakcie? Ale dobrze się tam bawiłem. Tak tam spokojnie. I ty le czarujący ch gier! Mógłby m tam zostać na zawsze, szczerze. Potem spędziłem kilka lat jako cień Embera, chodziłem za nim wszędzie, niemal wchodziłem mu pod nogi. A on się nie zorientował! Sądziłem, że to oczy wiste! Ale widzicie, Ember nie my śli w ten sposób. Nigdy nie my ślał. Traktuje wszy stko bardzo literalnie. – Ale w ogóle dlaczego to robiłeś? – Poppy zmarszczy ła brwi i pokręciła głową. – To znaczy , nie dlaczego chodziłeś jak cień za Emberem, ty lko po co zmieniłeś Martina w Potwora? Umber westchnął głęboko i spuścił swoje złociste oczy . – Bardzo źle to wy szło. Bardzo źle. On tak strasznie tego pragnął, a ja sądziłem, że mu to dobrze
zrobi. Ale w końcu bardzo się rozczarowałem co do Martina… no wiecie, to jego zachowanie. Niegodne, naprawdę. Wiecie, co z nim by ło nie tak? Brakowało mu opanowania. Zupełnie. – Tu się zgodzę, fakty cznie wy szło fatalnie – powiedział Josh. – Nikt na ty m nie zy skał. – Nawet sam Martin – stwierdził Umber smutno. – Biedny chłopiec. Tak bardzo chciał tu zostać. Nie przestawał o ty m mówić. I by ł taki by stry . Nie mogłem mu odmówić, prawda? Chciałem mu dać to, czego pragnął, chciałem wszy stkim dać to, czego pragnęli! Ale zrobił takie rzeczy … Wiecie, że aby zostać tutaj, w Fillory , zrezy gnował ze swojego człowieczeństwa? Złoży ł mi je w ofierze, a w czy mś takim jest wiele mocy . Nawet mnie to zaskoczy ło. Uwierzy cie, że to człowieczeństwo by ło w nim najlepsze? Reszta okazała się kupą gówna. Zacząłem się ukry wać, naprawdę mógł mnie zabić, gdy by mnie znalazł. A potem twierdził, że to zrobił, a ja nie zaprzeczałem. Wielkie rozczarowanie. – Umber westchnął i położy ł się wy godnie na trawie. – Takie wielkie rozczarowanie. – To dlaczego je przy jąłeś? – spy tał Josh. – No wiesz, jego człowieczeństwo? – No cóż… – Baran znów spuścił wzrok, ty m razem udając zażenowanie. Zaczął ry sować kopy tkiem kółka na trawie. – Chy ba mi się wy dawało, że jeśli posiądę człowieczeństwo Martina, będę mógł zostać królem Fillory . Nie ty lko bogiem, ale królem-bogiem, chy ba tak by ście to nazwali. To by ł ty lko taki pomy sł. Potem jednak tak mi się spodobało udawanie trupa, że nawet nie spróbowałem! Rozmowa nie przebiegała zgodnie z oczekiwaniami Janet. Oczy wiście nie spodziewała się, że polubi Umbera, ale nie sądziła też, że aż tak bardzo go znienawidzi. Spodziewała się czarującego superłajdaka, kogoś, z kim mogłaby się utożsamiać. Ale Umber nie by ł czarujący . Po prostu nie chciał brać za nic odpowiedzialności. Może i by ła suką, ale przy najmniej od tego się nie wy kręcała. – Fascy nujące, naprawdę – parsknęła. – Ale nie dlatego chcieliśmy z tobą porozmawiać. – Tak? – A przy okazji, skoro już rozmawiamy – wtrącił się Josh. – Dlaczego najpierw uciekałeś, a potem przestałeś? – Och! – Umber sprawiał wrażenie zdziwionego. – My ślałem, że wam się spodoba. Taka pogoń. Czy nie tego oczekiwaliście? – Niezupełnie – odparła Janet. – Mnie się podobała ta część, kiedy ratuję sy tuację – stwierdził Josh. – To by ło dobre. No wiesz, ten portal. – No właśnie – powiedział Umber. – Widzisz? Poza ty m powinieneś częściej biegać. Jego wy powiedź wy raźnie zepsuła Joshowi humor. Poppy poklepała go po ramieniu. – Zresztą to bez znaczenia – powiedział. – Słuchaj, ale co z tą apokalipsą? Końcem świata? Jak
mamy go powstrzy mać? To twoja sprawka, tak? Umber wy dawał się dotknięty . – Apokalipsa? Och nie, to nie ja. – Naprawdę? – Słowo honoru. Po co miałby m robić coś takiego? Obie królowe i król popatrzy li po sobie. Janet poczuła, że coś zaczy na w niej powoli umierać. Co to by ło? A tak, nadzieja. Tak to się nazy wa. – Ale skoro to nie ty …? – spy tała Poppy . – To jak mamy ją…? Nawet na tępej owczej mordzie Umbera dało się dostrzec zdumienie. – Powstrzy mać? Chy ba nie sądzicie, że ja to wiem? Raczej mi się nie wy daje, żeby ście mogli ją powstrzy mać. Bo niby jak mieliby ście powstrzy mać apokalipsę? To dzieło natury , tak się samo dzieje. – Więc nie możesz…? – zaczął Josh, ale urwał. – No ale… – zaczęła Janet, lecz też nie zdołała dokończy ć wy powiedzi. By ła taka pewna, że to o to chodzi. Że to jest odpowiedź, która czeka na końcu misji. By ła taka pewna! Nagle, nie wiedzieć skąd, ogarnęła ją wielka potrzeba; ostatnimi czasy właśnie nie wiadomo skąd pochodziły jej najlepsze impulsy . Wszy stko połączy ło się w całość: Umber zabrał człowieczeństwo Martina i udawał, że chodziło o zabawę, że nie mógł postąpić inaczej. Ty mczasem Martin zmienił się w Potwora, który odgry zł dłonie Penny ’emu, zmiażdży ł Quentinowi obojczy k i sprawił, że Alice zmieniła się w niffina. No i pożarł tę dziewczy nę w szkole, jakżeż się ona nazy wała…? Janet pły nny m ruchem wy rwała zza pleców jeden z toporków i walnęła nim Umbera w głowę. Nie miała czasu obrócić lodowego ostrza, więc walnęła go zimny m obuchem. – A masz!! Umber otworzy ł szeroko oczy . Walnęła go jeszcze raz, ty m razem dużo mocniej. Pod baranem ugięły się przednie nogi. Te drańskie toporki! Musiała to przy znać Naczelnemu, że nie przesadził, chwaląc swoją broń. By ła dokładnie taka, jak mówił, a nawet lepsza. Można by ło nią walnąć boga tak, żeby poczuł. Umber zaczął się podnosić, potrząsając podłużny m py skiem, bardziej zamroczony niż wściekły , więc Janet walnęła go jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze, aż znowu złoży ły się pod nim nogi i padł na ziemię, tracąc przy tomność. Wtedy walnęła go jeszcze raz, prosto w ucho. I odłupała mały kawałek od jego wielkich rogów. – To za wszy stko, co zrobiłeś! I wszy stko, czego nie zrobiłeś, ty pierdolony popaprańcu! – Janet! – powiedziała Poppy , wreszcie tracąc odrobinę tego swojego upiornego opanowania. – Jezu, Janet!
– A co ci zależy ? On nam nie pomoże. Nie ma o niczy m pojęcia. A poza ty m kto wie, kiedy znowu będzie miała okazję sprać jakiegoś boga? Szczególnie takiego, który na to zasługuje. Nieprzy tomny Umber leżał na boku, a z py ska zwisał mu gruby języ k. – Palant! – Napluła na niego. – I tak nigdy nie zostałby ś królem. Bo straszna z ciebie cipa. Josh i Poppy ty lko patrzy li na nią i na powalonego boga leżącego na zielonej trawie pod drzewem na pagórku w Laskowy ch Falach. – To za Alice – wy jaśniła im. – I za ręce Penny ’ego. Za wszy stko. – Nie no, ty le to rozumiemy – zapewnił ją Josh. – Sam się o to prosił. – Chy ba powinniśmy już iść – zaproponowała Poppy . Ale nie poszli, a przy najmniej nie w tej chwili. W oddali, na przełęczy w Nienazwany ch Górach widzieli słońce, które niemal już doty kało Końca Świata. Przy glądali się, jak zachodzi. Ty le że nie zaszło tak zupełnie. Jakby mu się trochę nie udało. Zamiast zapaść się za hory zont, zaczęło się na nim rozpłaszczać, powolutku, centy metr po centy metrze. Równocześnie uniosły się wokół niego promienie, rujnując całą koncepcję zachodu. Rozbły sło światło, potem znowu, jakby gdzieś w oddali trwało bombardowanie. Kilka sekund później dotarł do nich dźwięk, potężny huk, a jeszcze za moment drżenie, ciężka, przemy słowa wibracja przenikająca ziemię, jakby ktoś przy łoży ł do Końca Świata szlifierkę. Z drzewa za ich plecami opadło kilka liści. – Co to, kurwa, ma znaczy ć? – spy tał Josh. Janet pożałowała, że nie może nie rozumieć, ale niestety rozumiała. – Już się zaczęło – powiedziała. Usiadła na szczy cie pagórka w Laskowy ch Falach i objęła kolana ramionami. – Spóźniliśmy się. Apokalipsa się zaczęła.
Rozdział 25
A
lice spała.
Spała tak już od jakichś dwudziestu godzin w łóżku Quentina, płasko na plecach, z otwarty mi ustami, absolutnie nieruchoma pod cienkim prześcieradłem. Ani razu się nie poruszy ła ani nie zmieniła pozy cji. Quentin czuwał przy niej, jak długo zdołał, słuchając jej cichego oddechu. Miała długie, proste i rzadkie włosy , a skórę upiornie bladą. Paznokcie na pewno powinna przy ciąć, a poza ty m miała paskudnie posiniaczone ramię, to, na które spadła na podłogę. Ale by ła cała i zdrowa. By ła sobą. Quentin nie mógł się na nią napatrzeć: wreszcie tu by ła. Wróciła. Miał wrażenie, że dopiero teraz zacznie się reszta jego ży cia. Nie wiedział, czy nadal kocha Alice, ale wiedział, że kiedy przeby wa z nią w ty m samy m pokoju, czuje się tak strasznie prawdziwy i cały , i ży wy . Kiedy już nie mógł dłużej czuwać, pozostali dwoje przejęli wartę. Siedział właśnie na dole, jadł śniadanie – by ło południe – i szy kował się na następną zmianę przy łóżku Alice, kiedy się obudziła. – Powiedziała, że jest głodna – oświadczy ła Plum. Quentin oderwał wzrok od swoich płatków i zobaczy ł ją w progu, w jasnoniebieskim szlafroku Plum, taką bladą, że niemal przezroczy stą. By ła najdelikatniejszą i najbardziej bezbronną istotą, jaką w ży ciu widział. Pod oczami miała fioletowe cienie. Wstał, jednak nie podszedł do niej. Wiele go to kosztowało, ale nie chciał jej narzucać swojej osoby . Pragnął, żeby wszy stko działo się w jej tempie. Miał sporo czasu, aby przy gotować się na tę chwilę, i postanowił nie dać się porwać nadmiernemu podnieceniu. Ona potrzebuje przede wszy stkim spokoju. Więc będzie udawał, że wita ją w hali przy lotów na lotnisku, po powrocie z długiej i trudnej podróży . Okazało się to łatwiejsze, niż przy puszczał. Po prostu ucieszy ł się na jej widok. Nie mieli planu, ale jakoś sobie poradzą, bo mają masę czasu. – Pewnie jesteś głodna, Alice – odezwał się. – Przy gotuję ci coś do jedzenia. Nie odpowiedziała, po prostu podeszła niepewnie do stołu, a potem spojrzała na niego, jakby nie wiedziała, do czego służą meble. Wy ciągnął rękę, żeby jej pomóc, lecz się cofnęła. Nie chciała by ć doty kana. Ostrożnie usiadła na krześle. Przy gotował jej płatki Cheerios. Lubiła takie? Nie pamiętał. Ale ty lko takie mieli, więc wszy stko jedno. Postawił przed nią miseczkę, a Alice popatrzy ła na nią
takim wzrokiem, jakby to by ła miseczka pełna świeży ch rzy gów. Zapewne niffiny nie jadają. Zapewne to by ł jej pierwszy posiłek od siedmiu lat, ponieważ dopiero dobę temu odzy skała ciało. Po kolejnej minucie niezgrabnie zanurzy ła ły żkę w płatkach. W kuchni wręcz się czuło, że wszy scy usiłują się na nią nie gapić. Żuła przez chwilę jak robot, jak ktoś, kto ty lko czy tał opis przeżuwania pokarmu, ale sam nigdy tego nie robił. Potem wszy stko wy pluła. – Mówiłam ci, że powinniśmy kupić płatki Honey Nut – stwierdziła Plum. – Daj jej trochę czasu – poprosił. – Pójdę kupić świeże owoce. I świeży chleb. Może to jej bardziej zasmakuje. – Może chce jej się pić. Racja. Quentin podał jej dużą szklankę wody . Wy piła ją jedny m haustem, a potem następną. Wreszcie beknęła głośno i wstała. – Wszy stko w porządku? – spy tała ją Plum. – Quentinie, dlaczego ona nic nie mówi? – Ponieważ pieprz się – oświadczy ła Alice schry pnięty m szeptem. Potem wróciła na górę, z powrotem do łóżka. *** Quentin, Eliot i Plum siedzieli przy stole w kuchni. Lodówka miała fatalny zwy czaj brzęczeć głośno, póki ktoś nie wstał i nie walnął jej mocno w bok, tak jak wali się łokciem kogoś, kto chrapie. Cichła wtedy na jakieś pół godziny , a potem znów zaczy nała brzęczeć. – Powinna coś zjeść – powiedział Quentin. Wstał. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Jak ty lko usiadł, zaraz się podry wał. Posiedzi, jak Alice zrobi się lepiej. – Musi by ć głodna. Może jest chora? Może źle poskładaliśmy jej ciało? Może ma przebitą wątrobę? – Zapewne jest najedzona, bo zjadła parę osób tuż przed przemianą w człowieka i musi to odespać – stwierdził Eliot. Quentin nie potrafił określić, czy te słowa są zabawne, czy wręcz przeciwnie. Już nie wiedział, gdzie przebiega granica. Zresztą wszy stko jedno, co mówi Eliot, w końcu spędzał przy łóżku Alice ty le samo czasu co on. – Przestańcie się wy głupiać, nic jej nie będzie – powiedziała Plum. – Mam wrażenie, że powinna nam by ć wdzięczna za uwolnienie od by cia potworem, ale nie ma sprawy . Nie musi mi dziękować. – Poza ty m wy gląda nieźle. Nie postarzała się ani o dzień. – Cały czas się zastanawiam, jak to jest by ć niffinem – powiedział Quentin. – Pewnie nawet nie pamięta. – Pamiętam wszy stko.
Alice stała u podnóża schodów. Twarz miała zapuchniętą od snu. Weszła do kuchni i znów usiadła przy stole. Ty m razem poruszała się pewniej, ale nadal jak przy by sz z innej planety , który nie przy wy kł do ziemskiej grawitacji. Jakby na coś czekała. – Kupiliśmy owoce – poinformował ją Quentin. – Jabłka. Winogrona. I szy nkę parmeńską. W ty ch wy my ślny ch delikatesach za rogiem kupił wszy stko, co wy glądało smacznie i choć trochę świeżo. – Chciałaby m dostać podwójną szkocką z jedną dużą kostką lodu – oznajmiła Alice. Och. – Jasne. W tej chwili. Nadal nie patrzy ła nikomu w oczy , ale nastąpił chy ba pewien postęp. Może szkocka ją odpręży – pomoże jej opanować szok? Pod warunkiem że naprawdę nie ma pękniętej wątroby . Quentin przy niósł butelkę, bardzo świadomy wszy stkiego, co robi. Wrzucił do szklanki kostkę lodu i zalał whisky . Chodzi ty lko o to, żeby się jej nie bać. Chciał, żeby czuła się kochana. I choć to może by łoby za dużo szczęścia, pragnął, by czuła się bezpieczna. – Ktoś jeszcze ma ochotę? – zawołał w stronę kuchni. Odpowiedziała mu cisza. – No dobra. Nalał i sobie, bez lodu. Niech go szlag, jeśli pozwoli swojej świeżo uratowanej dziewczy nie wy pić samotnie pierwszego drinka od siedmiu lat. Eliotowi i Plum przy najmniej raz zabrakło języ ka w gębie. Zrobił drinki i dla nich na, wy padek gdy by zmienili zdanie. Alice wy piła swoją whisky jedny m haustem, a potem wzięła szklankę Plum i też wy piła zawartość. Kiedy skończy ła, zapatrzy ła się w pustą szklankę, wy raźnie rozczarowana. Eliot dy skretnie odsunął swojego drinka poza zasięg jej rąk. Quentin pomy ślał, żeby może przy nieść jej całą butelkę, ale potem doszedł do wniosku, że nie powinien. Musi dostać więcej wody . – Czy chcesz…? – zaczął. – To bolało – oświadczy ła Alice. Odetchnęła z drżeniem. – Jeśli chcesz wiedzieć. Czy kiedy ś się nad ty m zastanawiałeś, Quentinie? Czy kiedy ś naprawdę próbowałeś sobie wy obrazić, jak to jest? Naprawdę próbowałeś? Pamiętam, że pomy ślałam, może to nie będzie bolało, może to się okaże łatwe. No bo nigdy nie wiadomo, może magiczny ogień jest inny . Ale powiem ci coś: nie jest inny . To boli jak diabli. Boli chy ba tak samo, jak kiedy się palisz zwy kły m ogniem. Zabawne, wcześniej prawie nie doświadczy łam bólu. Największy , jaki pamiętam, to by ło wtedy , jak przy trzasnęłam sobie palec składany m krzesłem. Chy ba miałam szczęście. Urwała wspomnienie i znów zajrzała do szklanki, jakby się chciała upewnić, czy naprawdę wy piła wszy stko. – My ślisz, że twoje nerwy tego nie wy trzy mają, ale wy trzy mają. My ślisz, że masz jakąś
górną granicę wy trzy małości. Jak to możliwe, że ludzie potrafią czuć taki ból? Ewolucja powinna by ła wy eliminować tę cechę, nie uważasz? Nikt nie miał na to odpowiedzi. – A potem zupełnie przestało boleć. Pamiętam, że kiedy opadły ostatnie kawałki mnie – to by ły palce u nóg i czubek głowy – ból całkiem zniknął, a mnie się chciało płakać z ulgi, bo by ło po wszy stkim. Tak bardzo się cieszy łam, że moje ciało zniknęło. Nie mogło mnie już boleć. Ale nie rozpłakałam się, prawda? Śmiałam się. I potem śmiałam się przez całe siedem lat. Tego nigdy nie zrozumiesz. Nigdy , nigdy , nigdy , przenigdy . – Patrzy ła w stół. – To wszy stko to by ł żart, i to taki, który się nie starzeje. – To nie by ł żart – zaprotestował Quentin cicho. – To by ła najokropniejsza rzecz, jaką dane nam by ło widzieć. Martin właśnie odgry zł ręce Penny ’emu, mnie pogruchotał obojczy k i zabił Fen. A potem straciliśmy ciebie. To nie by ł żart. – Z a m k n i j s i ę k u r w a m a ć! – warknęła Alice. – Płaczliwy gówniarz. Nigdy nic nie rozumiesz. Quentin przy jrzał jej się. Rzecz w ty m, żeby się nie bać. – Przy kro mi, Alice. Wszy stkim nam bardzo, bardzo przy kro. Ale już po wszy stkim i chcemy to zrozumieć. Znaczy , spróbować zrozumieć. Wy tłumacz mi to. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. – Nie rozumiesz i nigdy nie zrozumiesz. Nie rozumiałeś mnie, nawet kiedy by łam człowiekiem, ponieważ ktoś tak samolubny jak ty nigdy nie potrafi zrozumieć drugiego człowieka. Nie rozumiesz nawet sam siebie! Więc nie wy obrażaj sobie, że możesz zrozumieć mnie teraz! Eliot otworzy ł usta, żeby coś powiedzieć, ale Alice go powstrzy mała. – Nie broń go! Nigdy , przez całe ży cie nie miałeś odwagi, żeby coś poczuć, bo ciągle jesteś pijany jak bela. Więc dla odmiany posłuchaj kogoś, kto mówi ci prawdę. Zamilkli. Quentin nie wiedział, jak reagować. Ona wy glądała jak Alice – by ła Alice – ale ewidentnie coś poszło nie tak. – Kiedy moje ciało się wy paliło, kiedy stałam się niffinem… Wiesz co? Ciągle my ślałam o tej starej reklamie pasty do zębów. Nie wiem dlaczego, chy ba chodziło mi o to, że ta pasta daje uczucie świeżości jak po wizy cie u denty sty . I dokładnie tak by ło. Ogień zmy ł ze mnie cały brud. Czułam się świeża, lekka i lodowato czy sta. By łam czy sta. Doskonała. A wy wszy scy patrzy liście na mnie z takim przerażeniem! Jeszcze nie rozumiecie, co jest takie śmieszne? Pamiętam, co wtedy pomy ślałam. Nie my ślałam o Martinie ani o Penny m, ani o tobie. My ślałam ty lko: wreszcie. Wreszcie. Czekałam na tę chwilę przez całe ży cie, sama o ty m nie wiedząc. Kiedy to robiłam, kiedy rzucałam zaklęcie, my ślałam, że może zdołam kontrolować tę moc na ty le długo, żeby zabić Martina. Ale kiedy już ją miałam, kiedy stałam się niffinem, wcale nie chciałam jej
kontrolować. Nic mnie to nie obchodziło, zupełnie. Mieliście po prostu szczęście, że go zabiłam, wiele szczęścia. Nigdy nawet nie kiwnęłaby m palcem, żeby ratować takich ludzi jak wy . Ale chciałam wiedzieć, czy potrafię, więc kiedy urwałam mu głowę, to by ło jak toast, jak strzał korkiem. Toast na cześć mojego nowego ży cia! Chcecie wiedzieć, jak to jest by ć niffinem? Wy obraźcie sobie, że zawsze i na zawsze macie rację, a wszy scy inni się my lą. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. – Równie dobrze mogłam zabić was. Bez najmniejszego trudu. – Więc dlaczego tego nie zrobiłaś? – Quentin by ł szczerze zaciekawiony . – A po co? – pry chnęła. – Po co miałam się faty gować? Miałam ty le inny ch zajęć! Zrozumiał, że chce go zranić. I trzeba przy znać, że dobrze jej szło. To znaczy wszy stko szło fatalnie. Powinien by ł przewidzieć taką ewentualność. Jej ciało wróciło, ale jej umy sł… Nie spędza się siedmiu lat pod postacią demona bez żadny ch skutków uboczny ch. By ła w szoku pourazowy m. Uważał, że ją sprowadził z powrotem, ale wcale tak się nie stało. By ła tutaj, ale nie wróciła. – Więc odeszłaś. Niech mówi. Może musi się wy gadać? – Odeszłam. Prosto przez ścianę. Ledwie to poczułam, by ła dla mnie jak mgła. Wszy stko by ło jak mgła. Przeszłam przez kamień prosto w czarną ziemię. Pamiętam, że nawet nie zamknęłam oczu. Czułam się, jakby m pły wała w nocy w tropikalny m oceanie, ciepły m i gęsty m, i słony m, i ciemny m. Alice urwała, milczała przez dobrą minutę. Quentin przy niósł jej wody . Jakby na chwilę straciła potrzebę mówienia, ale zaraz ją odnalazła. – Podobało mi się w ziemi. By ło ciemno i gęsto. Pamiętasz, jaką by łam grzeczną dziewczy nką? Jaka by łam uległa i miła dla wszy stkich? Po raz pierwszy w ży ciu mogłam po prostu by ć. Na ty m zawsze polegał problem, Quentinie. Miałam wrażenie, że muszę się tobą przez cały czas interesować. Tak strasznie pragnąłeś miłości, a ja uważałam, że mam obowiązek ci ją dać. Biedny , mały zagubiony chłopiec! To nie miłość, to piekło! A ja zaczy nałam kosztować nieba. Stałam się błękitny m aniołem. Pły wałam w ziemi przez wiele miesięcy . Czy kiedy kolwiek się zastanawialiście, co jest w środku Fillory ? No więc tam jest pełno szkieletów. Magiczny ch dinozaurów, długich na dwa kilometry . Musieli mieć naprawdę wspaniałą epokę wielkich gadów. Pewnego razu przez cały dzień pły nęłam wzdłuż kręgosłupa jednego z ty ch stworzeń. I są tam jaskinie, i staroży tne forty fikacje, i wiele, wiele tuneli krasnoludów. Znalazłam raz całe podziemne miasto, na które zapadł się sufit, dawno, dawno temu. Pełno tam by ło ciał. Setki ty sięcy krasnoludów pogrzebany ch ży wcem. Jeszcze niżej znajdują się czarne morza, bez odpły wów, całe pogrzebane oceany pełne bezokich rekinów, które rozmnażają się i ży ją
w ciemności. Są tam też gwiazdy , podziemne gwiazdy , zakopane, który ch nikt nie ogląda. Mogłaby m tam zostać na zawsze. Ale w końcu przebiłam się na Drugą Stronę. – Wiem o Drugiej Stronie – powiedział Quentin. – Ale tam nie by łeś. Obserwowałam cię czasami. By łam wtedy na Końcu Świata, w murze, widziałam, jak cię wy gnali. Popły nęłam tam za tobą na twoim maleńkim stateczku, dziewięć sążni pod wodą, jak duch z Rymów o sędziwym marynarzu. Widziałam, jak twój przy jaciel zginął na wy spie, widziałam, jak pieprzy sz swoją dziewczy nę. I jak odwiedzasz Zaświaty . – Mogłaś nam pomóc, wiesz. – Nie, nie mogłam. Nie, nie mogłam! – Na jej twarzy malowała się obłędna radość. – W ty m rzecz! A wiesz dlaczego? Bo mnie to gówno obchodziło! Urwała i pociągnęła nosem. – Zabawne, nie czułam zapachów, kiedy by łam niffinem. Ale wcale się nie roześmiała. – Potem poszłam w drugą stronę. Uniosłam się jak balon, ponad niebo Fillory , w zewnętrzną ciemność. Spy chałam z drogi gwiazdy . Weszłam do środka Słońca, spędziłam ty dzień w jego sercu, jeżdżąc nim w kółko. By łam niezniszczalna, nic nie mogło mnie złamać. Potem poszłam jeszcze dalej. Zastanawiałeś się kiedy ś, Quentinie, czy wszechświat Fillory jest taki jak nasz? Czy ciągnie się w nieskończoność i zawsze są następne gwiazdy i następne światy ? Otóż nie ma. Fillory jest jedy ny m światem. Poszłam dalej niż Słońce i Księży c, poza ostatnią warstwę gwiazd – jak by łam niffinem, gwiazdy to by ła jedy na rzecz, przez którą nie mogłam przejść – a tam by ła pustka. Leciałam dalej przez wiele dni. Nie wiedziałam, co to zmęczenie i nuda, a kiedy się wreszcie odwróciłam i spojrzałam za siebie, zobaczy łam Fillory . Wy gląda strasznie śmiesznie z daleka, nawet sobie nie wy obrażasz: płaski spiralnie dy sk wśród tłumu gwiazd, balansujący na chwiejnej wieży z żółwi, jak u doktora Seussa. To takie zabawne. Mały zabawkowy świat, wy gląda jak mandala w roju biały ch gwiazd. Patrzy łam na nie przez bardzo, bardzo długi czas. Nie wiem, czy kiedy kolwiek by m wróciła. To by ło uczucie najbardziej zbliżone do smutku. Zamilkła. Lodówka znowu zaczęła brzęczeć. Eliot wstał i ją walnął. – Ale wróciłaś – zauważy ł Quentin. – Wróciłam. Robiłam to, co chciałam. Kiedy ś zagotowałam jezioro razem z całą zawartością. Goniłam ptaki i zwierzęta i spalałam je. Wszy scy się mnie bali. By łam niebieskim ptakiem nieszczęścia. Czasami krzy czeli, płakali, błagali mnie. Raz… Alice sapnęła nagle, jakby dotknęło ją coś zimnego. – O Boże, zabiłam my śliwego. – Wy dała krótki, konwulsy jny szloch, który zabrzmiał jak kaszel. – Dopiero teraz sobie o ty m przy pomniałam. Zamierzał zabić jelenia. Nie chciałam, żeby to zrobił. Spaliłam go na popiół. W mgnieniu oka. Nawet mnie nie zobaczy ł.
Dy szała ciężko, ochry ple, przy ciskając jedną rękę do piersi, jakby usiłowała nie zemdleć albo nie zwy miotować. Jej spojrzenie błądziło po pokoju. – Już dobrze, Alice – powiedział łagodnie. – To nie by ła twoja wina. To ją najwy raźniej wkurzy ło. Uderzy ła dłońmi w blat stołu. – To jest moja wina! – wrzasnęła na niego, jakby usiłował jej odebrać najcenniejszy skarb. – Zabiłam go! Ja! Zrobiłam to! Ja, nikt inny ! Położy ła głowę na rękach napięty ch jak struna. Quentin nie miał pojęcia, jak do niej trafić. – Nienawidziłam go, ale nienawidziłam wszy stkich. A jeszcze bardziej niż wszy stkich nienawidziłam ciebie, Quentinie. Nienawiść nie jest taka jak miłość, ona się nie kończy , nie ma kresu. Ona trwa wiecznie! Nigdy nie udaje się dotrzeć do dna. I jest taka czy sta, taka bezwarunkowa! Czy wiesz, co widzę, kiedy patrzę na was? Widzę nudne, głupie, brzy dkie stworzenia pełne emocjonalnego śmiecia. Jesteście zdemoralizowani i skażeni. Zwy kle sami nawet nie wiecie, co czujecie. Jesteście za głupi i za obojętni. Kochacie i nienawidzicie, i opłakujecie, i nawet tego nie czujecie. Quentin siedział zupełnie nieruchomo. Nie chodziło nawet o to, że się my liła. Nie, to by ła prawda, ludzie tacy właśnie są. Ale zapomniała, że on to też wiedział i że właśnie z powodu tej wiedzy kiedy ś się zeszli. Nic jednak nie powiedział. Jeszcze nie. Alice urwała i znów się wy prostowała. – Mam dziwne zachcianki. Mango. Marcepan – zmarszczy ła brwi – i ten, jak on się nazy wa? Fenkuł? Od bardzo dawna nie czułam smaku. Powiedziała to prawie jak dawna Alice. – Miałam tak wielką moc, Quentinie. Tak wielką. W pewnej chwili zorientowałam się, że mogę się cofać w czasie. To by ło łatwe. W sumie, jeśli się zastanowisz, to przez cały czas podróżujesz w czasie, o jedną sekundę co sekundę. Ale wcale nie musisz. Możesz się zatrzy mać. Mogłaby m to niemal zrobić nawet teraz: to tak, jakby ś jechał na nartach, trzy mając się liny , i w który mś momencie ją puścił, pozwolił jej się prześlizgiwać między palcami. Zwalniasz i zatrzy mujesz się, a teraźniejszość idzie dalej bez ciebie, mija cię i tak po prostu znajdujesz się w przeszłości. Wspaniałe uczucie. Ale nie możesz niczego zmienić, możesz ty lko patrzeć. Widziałam, jak Chatwinowie przy by wają do Fillory . Widziałam, jak ludzie rodzą się i umierają. Widziałam, jak Jane Chatwin uprawia seks z faunem! – parsknęła śmiechem. – Chy ba czuła się bardzo samotna. Czasami po prostu przy glądałam się, jak ludzie śpią albo czy tają. Nie miało znaczenia, co robią, wszy stko i tak by ło śmieszne. Nigdy nie przestało by ć śmieszne. Raz cofnęłam się do samego końca, a właściwie do samego początku Fillory . Początku wszy stkiego. A przy najmniej tego wszy stkiego. Najdalej, jak zdołałam. To tak, jakby ś wjechał do końca ślepego zaułka. Trudno to nazwać ładny m widokiem, ten świt stworzenia. Raczej przy pominało zwłoki tego, co by ło
przedtem. Nic ty lko wielka pusty nia i pły tkie martwe morze. Nie by ło nawet pogody , nawet wiatru, jedy nie zimno. Słońce się nie poruszało. Jego światło by ło… nieprzy jemne. Jak światło starej świetlówki, w której zdechło bardzo dużo much. Kiedy teraz o ty m my ślę, mam wrażenie, że Słońce i Księży c musiały się ze sobą zderzy ć i stopić w jedno kalekie ciało niebieskie. Przy glądałam się temu morzu przez bardzo długi czas. Trudno sobie wy obrazić, żeby taka wielka przestrzeń wody mogła trwać zupełnie bez ruchu. Wreszcie na skraj wody wy szła wielka stara ty gry sica. Z poszarpany mi uszami i bez jednego oka, całkiem zarosło jej skórą. Z daleka widziałam, jak biegnie. Domy śliłam się, że to musi by ć bogini, bogini tego, co tu by ło wcześniej. Podbiegła do brzegu. Przez jakiś czas patrzy ła na swoje odbicie, a potem weszła w wodę, po barki. Zatrzy mała się, otrząsnęła i kichnęła. Widać by ło, że to, co robi, jest dla niej wstrętne, ale i tak to zrobiła. Moim zdaniem by ła bardzo odważna. Szła dalej, aż zupełnie się zanurzy ła, z głową. A potem nic. Po prostu się utopiła. Widziałam, jak jej ciało unosi się na powierzchni morza, na boku. Przez chwilę obracało się w miejscu na lekkiej fali, a potem zatonęło na dobre. Przez długi czas nie działo się nic. A potem woda jakby zebrała się w sobie i stworzy ła falę, a ta fala wy pluła na brzeg dwie wielkie zwinięte muszle. Przez jakiś czas leżały nieruchomo obok siebie, a później przy szła kolejna fala i pozostawiła po sobie warstwę piany . Piasek pod nimi tak jakby się poruszy ł i otrząsnął, i usiadł, i to by ł Ember. Ta piana to by ła jego wełna. A muszle – jego rogi. Ember ruszy ł plażą, aż odkry ł dwie kolejne zwinięte muszle. Popy chał je nosem i znalazły się obok siebie, a potem stanął obok, żeby rzucić na nie swój cień. I ten cień wstał, i to by ł Umber. Kiwnęli sobie głowami, a potem potruchtali razem na niebo. Na zmianę lizali wielki księży c-słońce, póki znów nie pękł na dwoje, a wtedy Ember odepchnął Słońce w jedną stronę i zmusił do ruchu, a Umber odepchnął Księży c i wszy stko znów się zaczęło. Taki by ł początek Fillory . Ale głównie gówno mnie obchodziły takie rzeczy . Wiecie, jaki by ł mój ulubiony kawałek przeszłości? Lubiłam patrzeć, jak się spalam. Lubiłam wracać do chwili, kiedy umarłam. Ukry wałam się w ścianach i patrzy łam, jak to się dzieje. Raz za razem. – Mogłaś zobaczy ć przy szłość? – spy tał Eliot. – Nie – odparła ty m samy m lekkim, obojętny m tonem. Jakby nie zdawała sobie sprawy , co może by ć dla nich trudne do przełknięcia, a co nie. Dla niej wszy stko by ło takie samo. – Chodzi o następstwo rzeczy i przepły w informacji, tak mi się zdaje. – Może to bez znaczenia – podsunął Quentin. – Gdy by m mogła, to z całą, kurwa, pewnością by m tu nie wróciła. – To właśnie miałem na my śli. – Początkowo nie mogłam się nawet dostać na Ziemię, ale coś się zmieniło. Bariera tak jakby rozmiękła i nagle już mogłam. Odkry łam to przez przy padek. Lubiłam lustra, lubiłam patrzeć na siebie pozbawioną ciała, a potem pewnego dnia dotknęłam tafli i przeszłam przez nią do takiej
dziwacznej przestrzeni za lustrem. Takiej pomiędzy , jak Ni Tu Ni Tam. Lustra w lustrach przenoszą cię coraz dalej, coraz głębiej i w pewnej chwili ta przestrzeń zaczy na się łączy ć z przestrzenią za lustrami z inny ch światów. By ło tam zimno i pusto, a właściwie niemal pusto, raz spotkałam zabłąkanego ptaka, który nie mógł się wy dostać. Kiedy stamtąd wy szłam, to by ł ten świat, a nie Fillory . Nic mnie to nie obeszło. Brakebills by ło interesujące: masa magii i luster. Ma bardzo złożoną przestrzeń zalustrzaną. Pomy ślałam, że może znajdę brata, ale nie znalazłam. Znalazłam natomiast ciebie, Quentinie. By łeś strupem, który lubiłam zry wać. Bolałeś mnie, nawet wtedy , a ja cieszy łam się ty m bólem. Ludzie też by li interesujący . Zauważy łam, że Plum ma jakiś związek z Fillory , choć nadal nie bardzo wiem jaki. By łam w zasadzie pewna, że ją przelecisz. – Dlaczego wszy scy tak uważają? – mruknęła Plum pod nosem. – A potem spróbowałeś stworzy ć krainę! – zamilkła na kilka sekund, wstrząsana bezgłośny m śmiechem. – O mój Boże, to by ło takie żałosne! Ty , Quentinie, ty nigdy nie by łeś w stanie niczego stworzy ć! Nie rozumiesz? Jak ktoś taki jak ty mógłby stworzy ć coś, co ży je? Przecież jesteś pusty w środku! W tobie nic nie ma! Potrafiłeś stworzy ć ty lko ten zimny , martwy , zalustrzany dom! A wiesz dlaczego? Ponieważ zawsze robisz ty lko te rzeczy , który ch twoim zdaniem ludzie od ciebie oczekują. A potem rozczulasz się nad sobą, że cię nienawidzą. – Bardzo się zmieniłem – zaprotestował Quentin. – Może kiedy ś to by ła prawda, nie wiem. Ale bardzo się zmieniłem przez te siedem lat. – Nie. Wcale nie. – No to się zastanów: czy Quentin, którego znałaś, uczy niłby cię na powrót człowiekiem? Alice zamilkła na kilka sekund, po raz pierwszy . Na dość długo, by Plum zdołała się wtrącić. – Po co nam to wszy stko mówisz? – Najwy raźniej miała już dość Alice. – No wiesz, to fascy nujące i tak dalej, ale właściwie nie tego się spodziewaliśmy . – Mówię wam to, żeby on wiedział, co zrobił – zasy czała Alice. Odpowiadała na py tanie Plum, ale wpatry wała się w Quentina. – Więc mi powiedz, co zrobiłem – odparł Quentin, patrząc jej w oczy . Te oczy się zmieniły – nie by ły do końca takie jak kiedy ś. – Chcę wiedzieć. – No to posłuchaj: okradłeś mnie – prakty cznie wy pluła te słowa. Ale już traciła rozpęd; zabrakło jej energii nawet na złość. – By łam doskonała. By łam nieśmiertelna. By łam szczęśliwa. Odebrałeś mi to wszy stko. Spodziewałeś się wdzięczności? Tak? Nie chciałam by ć znów człowiekiem, ale ty wciągnąłeś mnie siłą w to ciało. – Pokazała mu z obrzy dzeniem ręce, jakby to by ło mięso złej jakości, odpadki rzeźnicze. – Straciłam wszy stko, i to dwa razy . Za pierwszy m razem sama to oddałam. Ale za drugim ty mi to ukradłeś. – Westchnęła drżąco i odchy liła się na oparcie krzesła. – I potrafiłam latać. A teraz mam już dość tłumaczenia ci, dlaczego jesteś
bezwartościowy m fiutem. Niech któreś z was, dupki, przy niesie mi butelkę.
Rozdział 26
K
olejne drżenie. Tak silne, że Umber się ocknął. Otworzy ł oczy .
– Moje serce – wy szeptał. Ale kiedy Janet oderwała wzrok od zachodu słońca czy raczej od upadku słońca, bóg już zniknął. Ma masę roboty , skoro świat się kończy . Pewnie postanowił dłużej się nie obijać. Swoją drogą szy bko się ocknął po batach, jakie od niej dostał. Przemknęło jej przez my śl, że może udawał – może celowo padł tak szy bko. To by by ło do niego podobne. Wszy stko jedno, poczuła nawet coś w rodzaju ulgi, że Umber się zmy ł. Niespecjalnie chciała spędzić apokalipsę w jego towarzy stwie. Ty mczasem akcja na Końcu Świata zaczy nała się rozwijać upiornie. Słońce rozpłaszczało się jak zgniła dy nia – nie otarło się o Koniec Fillory , ty lko wbiło w niego, poświęcając pozostałą mu jeszcze energię kinety czną i cieplną na zniszczenie samego siebie. Wy rzucało w powietrze zdumiewające spirale i paprocie ognia oraz wielki słup pary , sięgający wy soko w niebo. Janet nigdy nie widziała Końca Świata. Inni widzieli, a ona nie. A teraz już nigdy go nie zobaczy . Zresztą nawet gdy by go teraz zobaczy ła, nie by łoby tak samo, bo palił się w nim wielki papieros. Obejrzała się przez ramię na drugi hory zont i stwierdziła, że księży c wschodzi jak zwy kle. Dobry stary księży c. Musi orbitować dwa razy szy bciej niż słońce, żeby codziennie w południe brać udział w zaćmieniu, a potem wschodzić jeszcze raz wieczorem. Albo nie, musi się poruszać jeszcze szy bciej. A może ma zmienną prędkość? Albo jest więcej niż jeden księży c? Zaczęła się nad ty m zastanawiać, ale zaraz przestała. Jakie to teraz mogło mieć znaczenie? – Nie powinniśmy tu siedzieć – stwierdziła Poppy . – Powinniśmy wrócić na zamek. – Jakie to ma teraz znaczenie? – odparła Janet, ty m razem na głos. Żałowała, że nie ma z nimi Eliota. Albo Quentina. Josh i Poppy by li w porządku, no ale litości, przeby wali tu za krótko, to nowicjusze. Wolałaby towarzy stwo weteranów, takich jak ona. Choćby nawet Julii. – Czy li jesteśmy jednak ostatnimi królami i królowy mi Fillory – zauważy ła. – Przy puszczam, że to jest jakaś podstawa sławy . – To jeszcze nie koniec. Powinniśmy wracać do zamku Białoszczy tego. Lud nas potrzebuje. To się nazy wa hart ducha. – No to wracajcie. Masz rację, zajmijcie się nimi. Dogonię was. Zamierzam tu jeszcze trochę
zostać – zdecy dowała Janet. Nie potrafiła powiedzieć dlaczego, ale miała wrażenie, że tu jest dobrze. Te dziwaczne, regularne pagórki oświetlone mrugający m i rozbły skujący m światłem umierającego słońca i rzucające długie cienie przy nosiły jej spokój. Nic im się nie stanie na zamku. Jej obecność nic tam nie zmieni. Więc tu po raz ostatni będzie czuwać, na pagórkach Laskowy ch Fal. Josh chciał coś powiedzieć, ale Poppy dotknęła jego ramienia i zamknął usta. Zrozumiała bez słów: tonęli. Josh ze spokojem zaczął otwierać portal. – Zostawię otwarty , jak przejdziemy – powiedział. – Jasne. – Kiedy zrobi się naprawdę źle, wrócimy po ciebie. Z guzikiem – dodał. – Jasne. Będę czekać. I poszli sobie. Niebo nad jej głową zrobiło się ciemnoniebieskie, co przy zielony ch wzgórzach, szary ch górach i płonący m na czerwono i pomarańczowo hory zoncie tworzy ło zapierający dech w piersiach widok. Szkoda, że nie miała przy sobie aparatu fotograficznego ani sztalug, ani nawet silnie rozwiniętej wrażliwości estety cznej. Janet nie lubiła medy tacji. Usiadła na zimnej trawie na szczy cie pagórka i oparła się plecami o twardy , nierówny pień dębu. Może powinna założy ć okulary przeciwsłoneczne, jak ci ludzie, którzy wy szli na pusty nię oglądać testy broni atomowej? Zadrżała. Czuła, że to w jakiś sposób niewłaściwe, że z nich wszy stkich właśnie ona miała by ć świadkiem tego wszy stkiego. Ona, niepoprawny cy nik, Janet, której nikt nie wstawi kitu. No cóż, może tak jest lepiej? Lepiej, żeby to by ła ona niż ktoś bardziej płaczliwy ? Bo Quentin do tej pory na pewno zmieniłby się w cholerną fontannę łez. Ktoś – albo może coś? – na zachodzie zadął w wielki róg. To by ł potężny , przeciągły , miedziany dźwięk. Przez kilka sekund panowała cisza, a potem z południa nadeszła odpowiedź, przenikliwy ton srebrnej trąbki, ta sama nuta, ale zagrana kilka oktaw wy żej. Potem ze wszy stkich stron, nawet z morza, nadleciało dalszy ch sześć czy siedem nut, razem, przesuwając się od wielkiej harmonii do wielkich dy sonansów. Kto to gra, do kurwy nędzy ? – pomy ślała Janet. I skąd wie, co ma grać? Zapewne zostało to gdzieś ZAPISANE, zapewne zawsze gdzieś tkwił w szklanej gablocie wielki róg alpejski z tabliczką W przypadku ragnaröku rozbić szkło i zagrać Es-dur. Gdzie jest mój róg? – pomy ślała. – Miło by by ło mieć go teraz przy sobie. Dopuściła do siebie odrobinę gory czy , a nawet trochę jakby użalała się nad sobą, no bo jeśli nie teraz, to kiedy ? Gdy by miała róg, toby miała przy najmniej coś do roboty . Nagle, wszędzie równocześnie, drzewa zegarowe zaczęły wy bijać godzinę. W ogóle nie miała pojęcia, że to potrafią. Wstała. Tkwi tu całkiem bez sensu i wpada ty lko w depresję, a to nigdy nie
prowadzi do niczego dobrego. Musi wziąć w ty m udział, dowiedzieć się, co się dzieje. Nagle trawa tuż przed nią prakty cznie eksplodowała, gdy ż wy lądował na niej z dużą prędkością hipogry f. Ześlizgnął się spory kawałek po zboczu, na pazurach i kopy tach, zostawiając za sobą ślad rozoranej ziemi. Wreszcie zdołał się zatrzy mać, po czy m wrócił truchtem na górę, do Janet. Przy leciał jej szukać. – Wasza wy sokość, królowo Janet, władczy ni Fillory . Ten oto hipogry f oczekuje na rozkazy . Szacunek! Ze strony hipogry fa! To naprawdę by ł koniec świata. Podeszła do niego, postawiła stopę na jego udzie, po czy m przerzuciła nogę nad szerokim, pokry ty m złocistobrązową krótką sierścią grzbietem. Udała jej się ta sztuka ty lko dlatego, że stała na pagórku, wy żej niż hipogry f. Uświadomiła sobie, że go zna – to by ł ten z rudą grzy wką. Już na nim jechała, na Bagno. – Polecimy razem, ty i ja, mój dzielny hipogry fie – oświadczy ła. – Choć to będzie ostatni lot w ostatnim dniu. A co mi tam, jeśli kiedy ś jest pora na takie przemowy , to właśnie teraz, pomy ślała. Kiedy wzbijali się w niebo, oczy zaczęły jej łzawić, albo od wiatru, albo fakty cznie się popłakała, w każdy m razie musiała je wy trzeć rękawem. Pozwoliła hipogry fowi wy brać kierunek, a on wzbił się po spirali nad Laskowe Fale (czy tu chodziło o falę przy pły wu? Nie, o coś innego, by ła tego niemal pewna) i zwrócił się na południe. Światło zrobiło się nieopisanie dziwne: umierające słońce mrugało na zachodzie, po prawej ręce Janet, a po lewej lśnił wschodzący księży c. Ich blask zderzał się ze sobą i mieszał, tworząc srebrzy stozłoty półmrok, jakiego nie widziała nigdy w ży ciu. – Wy żej, wy żej! – krzy knęła. Hipogry f usłuchał. Kiedy się wzbijał, Janet rzuciła na siebie kilka zaklęć, szczególnie na oczy : zasięg, ostrość, rozdzielczość, widzenie w ciemności. Skoro miała by ć świadkiem apokalipsy , chciała zobaczy ć wszy stko, nie oszczędzić sobie niczego. I na uszy : polepszy ła sobie słuch. Dziś w nocy będzie rejestrujący m aniołem. Efekt zaklęć by ł niepokojący – dane zaczęły napły wać w takich ilościach, że jej mózg nie by ł w stanie ich przetworzy ć; aż szarpnęła głową, kiedy świat wokoło eksplodował szczegółami. Ale musiała zobaczy ć wszy stko. To by ło jej zadanie, jej i ty lko jej. Fillory wrzało ruchem – to by ła niespokojna noc dla magicznej krainy . Wszy scy wy szli na miasto, nawet drzewa: wielka ciemna masa Mroczniejącego Lasu na zachodzie przekroczy ła swoje granice. Drzewa, przy najmniej te oży wione, wy ciągnęły z ziemi korzenie i maszerowały na wschód, w kierunku zamku Białoszczy tego, trzaskając powy kręcany mi kny kciami gałęzi, jakby chciały powiedzieć: o tak, wreszcie ich dorwiemy . Muszą mieć jakiś zadawniony spór z Puszczą Królowy ch i teraz idą jej odpłacić, pomy ślała Janet. Drzewa pozostawiały po sobie cień z normalny ch, nieoży wiony ch drzew, coś jakby szkieletową załogę w miejscu, gdzie kiedy ś rosła
puszcza. I… tak, Puszcza Królowy ch przy brała formację obronną, ustawiła się w półksięży c na przedpolu zamku Białoszczy tego. Z południa, żeby przeciąć drogę Mroczniejącemu Lasowi (sama by tak zrobiła), szły mniejsze, ale nie mniej oży wione drzewa z Korianlandii, wspierane przez przy sadziste jabłonie i grusze z Południowego Sadu. Uch, złowieszczo to wy glądało, jak las Birnam podchodzący pod Dunsinane. Tak strasznie makbetowsko. Albo może hamletowsko. Zapomniała, z której to sztuki. Sam zamek Białoszczy ty by ł rzęsiście oświetlony , we wszy stkich oknach paliło się światło. Wy glądał jak drapacz chmur na Manhattanie, pełen nakręcony ch prawników, którzy pracują nocami przed procesem. Po dziedzińcu kręcili się liczni uzbrojeni strażnicy . Z kim zamierzali walczy ć? Nie mieli pojęcia, co się dzieje. Albo może to ona, Janet, wy padła z obiegu? Zapewne czy tali masę proroctw i by li na bieżąco. A ona nie ma nawet pieprzonego rogu, prawda? Widziała niemiłosiernie wy raźnie, jej oczy dostrzegały wszy stko, jak dwa niewidzialne szperacze. Przesunęła nimi po upiornie oświetlony ch trawiasty ch pagórkach Fillory . Nie ty lko drzewa by ły w ruchu, zobaczy ła też zwierzęta, które galopowały , skakały , wiły się i trzepotały . Jelenie, konie, niedźwiedzie, ptaki, nietoperze, jakieś mniejsze, chy ba lisy albo łasice, albo coś jeszcze innego. Ramię w ramię biegły wilki i wielkie koty – rany , nie miała pojęcia, że włada aż taką biody wersy fikacją, przy najmniej jeszcze przez następne dwie godziny . Wszy stkie, absolutnie wszy stkie zwierzęta biegły zewsząd w stronę zamku Białoszczy tego. Chociaż nie, wróć, nie wszy stkie. Niektóre już tam by ły . Jeszcze więcej zwierząt ustawiało się wokół zamku, żeby odeprzeć te, które nadbiegały . Kości zostały rzucone. Boże, właśnie wy łaziły z kątów wszy stkie zadawnione urazy . Co za niesamowicie popaprane miejsce. Te przy Białoszczy ty m to musiały by ć mówiące zwierzęta, a te zwy kłe ruszy ły na wojnę z nimi. Zauważy ła, że zawsze unikają jedne drugich, ale nie miała pojęcia, że się aż tak nienawidzą. Musiały to planować od wieków. Niemówiące zwierzęta nadciągały w formie niezorganizowanej masy , mówiące sformowały się w równe kwadraty na przedpolu Białoszczy tego, tratując plony , jak to jest w zwy czaju każdej armii. Panowała atmosfera karnawału, czarnej mszy , nocy bezprawia. W awangardzie niemówiący ch zwierząt biegły te najszy bsze, pojedy nczo i w parach, przeskakiwały przez niskie kamienne murki z takim zapasem, że chy ba musiały się popisy wać. Gepardy i anty lopy , ignorując się nawzajem, a może to zresztą by ły gazele, plus ze dwa lwy i dzikie konie, i jakieś podobne do gnu popaprańce, które naprawdę mogły by ć gnu. Kto by pomy ślał, że to draństwo potrafi tak szy bko biegać? W sumie by ło to bardzo widowiskowe. Za nimi, na czele drugiej fali biegło stado bardzo duży ch, ambitny ch i rozpierany ch energią psów. Wpadły z impetem na nieskazitelne linie obrony mówiący ch zwierząt; niektóre zderzy ły się głowami z paskudny m trzaskiem czaszki o czaszkę. Nawet z tej odległości chciało się od tego rzy gać. Ten obrzy dliwy dźwięk sprawił, że wszy stko wy dało się Janet dziesięć razy bardziej
realne, jeszcze bardziej niż rozpłaszczone słońce. To by ł dźwięk śmierci, ostatecznej i nieodwracalnej. To się działo naprawdę i nic już nigdy nie będzie takie samo. Zwierzęta częściej mijały się, niż zderzały , drapiąc i gry ząc po drodze. Zauważy ła, że rzucają się na swoje odpowiedniki: mówiące kontra niemówiące. Koty od razu padły na ziemię, pry chając i okładając się łapami w chmurze kurzu. Nie widać by ło żadny ch starć kot kontra pies, a przy najmniej jeszcze nie teraz. Mówiące zwierzęta nawoły wały się podczas bitwy , jak normalni żołnierze: – Do mnie! Do mnie! – Po prawej! Prawa flanka! Prawa flanka! – Trzy mać szy k, do cholery ! Trzy mać szy k! Walka by ła dość wy równana. Mówiące zwierzęta okazały się spry tniejsze i bardziej zorganizowane oraz, staty sty cznie rzecz ujmując, nieco większe niż te nieme, ale niemy ch by ło więcej. Janet stwierdziła, że insty nktownie kibicuje mówiący m. Ciekawe dlaczego. Czy moralnie górowały nad ty mi niemy mi? Bardziej zasługiwały na zwy cięstwo? A może po prostu miała uprzedzenia? Z mówiący mi przy najmniej dawało się porozmawiać. Może nieme powinny przy najmniej zwy cięży ć w ostatniej bitwie? Tej, która i tak się nie liczy ? Pomy ślała o leniwcach. Zapewne by ł tu gdzieś oddział leniwców, jakieś sto kilometrów stąd, cały pułk bojowy , a przy będą za miesiąc, jak już będzie pozamiatane. Niewy kluczone jednak, że leniwców guzik to wszy stko obchodzi i w ogóle nie stanęły do walki. Słodki Jezu, czy to by ł niedźwiedź Pokorek, tam w ścisku? Trudno go by ło rozzłościć, ale o mój Boże, co za bestia się z niego zrobiła! Miał stalowy kołnierz chroniący kark i działał w try bie berserka, bez wątpienia pod wpły wem bary łki czy dwóch sznapsów. Miała nadzieję, że ocaleje. Chociaż z drugiej strony żadne z ty ch zwierząt nie ocaleje, a jeśli już, to ty lko po to, żeby zobaczy ć, jak świat im się kończy pod łapami. Hipogry f poleciał dalej i Janet straciła z oczu Pokorka. I teraz nigdy się nie dowie. By ła niejasno świadoma, że wokół niej, w powietrzu, też trwa walka, że wśród krwi i piór stanęły do niej ptaki. Ciągle jakaś para sczepiała się ze sobą i wirując, spadała w dół. Żadne nie chciało puścić przeciwnika, żeby się ratować. Ciekawe, czy puszczały się przed uderzeniem w ziemię – Janet nie udało się tego stwierdzić. Teraz wokół zamku walczy li również ludzie. Przy jrzała się im, kierując na nich swój magicznie podrasowany teleskopowy wzrok. Z kim zamierzali walczy ć? Z Lorianami? Z małpami? Nie, ty lko z ty mi pół ludźmi, pół zwierzętami, ty mi, który ch by ło pełno w Grobowcu Embera, i z oddziałem czarny ch elfów w bły szczący ch, czarny ch chity nowy ch zbrojach. Gdzie oni siedzieli do tej pory ? Josh i Poppy bawili się w obrońców, Josh stał na blankach, a Poppy latała nad polem walki jak chuda walkiria, przejmując na siebie część nieprzy jacielskiego ognia
w formie włóczni i strzał, choć radziła sobie z nimi niezby t dobrze. Proszę, właśnie się wy cofała wy żej, poza zasięg. Nic jej nie będzie. I lepiej niech tak zostanie, ona i Josh by li biletem powrotny m Janet z tego pierdolnika. Ostatnim helikopterem z magicznego Sajgonu. Przesunęła wzrokiem po ziemi, szukając gorszy ch widoków. Wszy stko tu by ło przesadnie sensacy jne, jak porno. Chcemy więcej! Więcej! Więcej apokalipsy ! I by ło więcej. O wiele więcej. Centaury z tętentem kopy t nadciągały ze swojego Zacisza. Biegły w ciasnej formacji: zapewne ćwiczy ły ją na tę okazję od pokoleń. Naty chmiast rzuciły się w ogień bitwy – głównie walczy ły na krótki dy stans, krótkimi ciężkimi mieczami trzy many mi w obu rękach, ale również strzelały z łuków i – niech to diabli! – polowały na mówiące zwierzęta? Tam – przecież on uciął głowę mówiącemu jeleniowi! Ponad walczący ch uniosła się krwawa mgiełka, a potem opadła i znikła. Co za skurwy sy ńskie fiuty . Nikt ich nie lubił i teraz już wiedziała dlaczego. Zapewne to by li totalni naziści – uznali, że jeśli usuną inne rozumne stworzenia, będą mogli rządzić wszy stkim zgodnie ze swoją dziwaczną, faszy stowską filozofią! Nawet Janet nie mogła bezczy nnie przy glądać się czemuś takiemu. Cisnęła dwie bły skawice w kolumnę centaurów, a w zamian posy pał się na nią grad strzał, ale hipogry f manewrował tak, że zdołali ich uniknąć. Potem odwrócił głowę i popatrzy ł na swoją pasażerkę. Jego wściekłe żółte oko zdawało się mówić: co jest, do kurwy nędzy ? Na to się nie pisałem. – Sorki – powiedziała Janet i poklepała go po szy i. – Po prostu nie znoszę ty ch gości. Przez chwilę wy glądało na to, że centaury przeważą losy bitwy , ale nagle bum! W bok ich formacji wbiły się jednorożce. Jezu. Janet musiała się odwrócić. Kiedy jednorożec rozpruł bok centaura, aż skóra opadła i pokazały się sterczące białe żebra, przy rzekła sobie, że już nigdy więcej nie będzie pogry wać z ty mi pojebami ani nawet patrzeć w ich kierunku. Jezu. Ręce z dala od broni i wy cofy wać się powoli, ty łem. Nie chcemy kłopotów, możecie sobie zabrać wszy stkie tęcze. Oglądała apokalipsę z oddalenia – jakby obserwowała partię szachów, którą Fillory rozgry wało samo ze sobą. Na miejsce dotarła banda zdy szany ch minotaurów, spóźniona, ale wy raźnie po stronie centaurów. Jednak właśnie wtedy stada gry fów i pegazów zaczęły atakować wroga z góry , kopiąc i tratując. Jak się okazało, w ataku pegazy by ły bezuży teczne: miały za lekkie i zby t delikatne kopy tka, żeby kogoś uszkodzić, i za bardzo dbały o skrzy dła, żeby nimi walić, jak to robią łabędzie. Niemniej duży szacun, że w ogóle wzięły udział. To gry fy tak naprawdę robiły porządek. Jezu, te to by ły jak latające czołgi, same dzioby i pazury . Po prostu stworzone do walki. – Hej – powiedziała Janet do hipogry fa. – Chcesz się przy łączy ć? Chcesz się bić? Ale hipogry f pokręcił głową. Wożenie królowej Janet mu wy starczało, jego ambicje nie
sięgały dalej. Doskonale go rozumiała. Na ty m polega jego wy siłek wojenny . – Jak się nazy wasz? – Zimowe Skrzy dło – zakwakał. Znów go poklepała po szy i. – Dobrze sobie radzisz, Zimowe Skrzy dło. Dobrze latasz. Fillory jest ci wdzięczne. Zabierz nas teraz wy żej. Konflikty wy buchały w cały m Fillory . Tu i tam z rzek i strumieni wy nurzały się nimfy , choć chwilowo się nie biły , ty lko obserwowały . Janet wiedziała, że nie dadzą się wciągnąć do walki, chy ba że ktoś zagrozi bezpośrednio ich interesom. Część driad przy jęła tę samą takty kę: stały obok swoich drzew, opierając się o nie albo kręcąc mły nka laskami, tak jak gliniarze lubią kręcić pałką. Boże! Zupełnie zapomniała o lasach! Niemal już się starły . Grupa modrzewi i brzóz z Korianlandii (kim by ł ten Korian? Oto kolejna rzecz, której nigdy się nie dowie) wy sforowała się naprzód i już skoczy ła na wielki dąb z Mroczniejącego Lasu. Dąb by ł prawdziwy m potworem, wy rwał z ziemi kilka mniejszy ch drzew i machał nimi nad głową, ale wkrótce uległ. Parę gałęzi już mu odłamano, wokoło leciały liście. Okazało się, że drzewa naprawdę dostają pierdolca na polu bitwy . Janet podniosła głowę i spojrzała na księży c. Nadal by ł wy soko na niebie, ale znacznie zszedł z kursu i koziołkował powoli, bez celu, zagubiony w przestrzeni. Nie wiadomo z jakiego powodu. Janet objęła ramionami szy ję hipogry fa. Załkała w jego miękkie pióra i wy tarła w nie smarki. Wszy stko jedno, zapewne i tak miał pchły . To już koniec, pomy ślała. Fillory to by ło najlepsze, co miałam. Najlepsze. My ślałam, że zawsze będę to miała, ale się my liłam. Szy ja hipogry fa by ła szty wna i dumnie wzniesiona. Nie obejrzał się, żeby na nią spojrzeć. Może nie czuł się dobrze w obliczu wy buchu uczuć. No proszę. Twardziel. Usły szała i odczuła potężny huk i w połowie szlochu uniosła głowę. Większość szczy tów w Północny ch Górach Graniczny ch właśnie wy buchła, ich czubki odpadły jak z zaropiały ch pry szczy . Nie miała pojęcia, że to draństwo to by ły wulkany . Lawa przelewała się z ich stożków na zbocza, wy glądały jak pijana królowa balu maturalnego rzy gająca na swoją suknię. No proszę, to gówno robiło się też geologiczne. Fillory wy krwawiało się gorącą krwią tętniczą. Janet spojrzała na wy brzeże. Złamana Zatoka przelewała się przez brzegi, zatapiając podnóża Laskowy ch Fal słoną wodą, część pagórków zniknęła, widać by ło jedy nie ich drzewa sterczące z wody . Dalej, na morzu, dwa żaglowce uciekały przed burzą. Na południu monstrualne wy dmy z głębokiej pusty ni waliły w przedgórze Gór Miedziany ch, chciały zasy pać piaskiem ży zne południowe równiny . Nie! Wara od tego! Janet chciała rozłoży ć ręce i odepchnąć pusty nię, chciała wsadzić palec w tamę. Zapewne gang Naczelnego trząsł się teraz ze strachu w swoich lodowy ch jaskiniach.
Granice Fillory puszczały na całej długości. Centrum nie mogło się dłużej trzy mać, by ło w równie fatalny m stanie jak brzegi. W ziemi otworzy ła się szczelina, zy gzakując przez otwarte pola. By ła rozżarzona w środku na czerwono, a od tego gorąca trawa wy sy chała na wiór. Janet chciała objąć ramionami Fillory , uścisnąć je, ścisnąć tak mocno, by znów zrobiło się całe. Ale nie mogła. Nikt nie mógł. Coś zaczęło się dziać na ty łach Mroczniejącego Lasu i Janet zobaczy ła… Jane Chatwin. Niegdy siejsza Nadzorczy ni Czasu sprawiała wrażenie potężnie wkurzonej, jej siwe rozpuszczone włosy powiewały na wietrze. Kiedy wy celowała palec w wędrujące drzewo, zatrzy my wało się naty chmiast i tak jakby garbiło ramiona, a potem wpuszczało korzenie w ziemię. Wy glądało na to, że Jane zamierza załatwić sprawę na modłę Slima Pickensa. Wszy scy wielcy gracze by li już na scenie. W Górach Graniczny ch olbrzy my – nie mając żadnego przeciwnika swoich rozmiarów i zdając sobie sprawę, że i tak wszy scy umrą – walczy ły ze sobą, wrzeszcząc i roniąc olbrzy mie łzy . Pod zamkiem Białoszczy ty m armie rozdzieliły się, by dać przejście dużemu ptakowi nielotowi, który kroczy ł z godnością między liniami Bitwy Zwierząt. To mógł by ć ty lko Wielki Ptak Pokoju, jedno z Niepowtarzalny ch Zwierząt. Kroczy ł jak kazuar, a właściwie tak, jak Janet wy obrażała sobie chód kazuara: unosząc ostrożnie łapy na wy kręcony ch odwrotnie, po ptasiemu, kolanach i koły sząc głową w przód i w ty ł przy każdy m kroku. Kiedy dotarł na środek pola walki, zatrzy mał się, rozejrzał spokojnie wokoło, jakby chciał powiedzieć, no dobrze, kochani, czy nie czas już skończy ć z wy głupami? Czy nie czujecie miłości wy pełniającej moje serce i wasze również? Nagle dwa wielkie koty , lampart i pantera, rzuciły się na niego i Wielki Ptak Pokoju padł bez jednego skrzeku. Może i miał miłość w sercu, pomy ślała Janet, ale miał tam również strasznie dużo krwi. Choć przy wy kła do horrorów, przeszedł ją zimny dreszcz. Magia, która dawała moc Niepowtarzalny m Zwierzętom, która by ła fundamentem Fillory i jego istotą, nawet ta magia przestała działać. A skoro ona nie działała, to naprawdę wszy stkie zakłady zostały odwołane. Północne Bagno wy pluwało swoje stworzenia, niektóre naprawdę paskudne, przede wszy stkim tego pieprzonego żółwia, Księcia Błota, i jakąś wielką oślizgłą jaszczurkę w czarne i żółte paski, rozklapcianą, jakby ją ktoś rozdeptał. To by ła groteskowo wielka salamandra. Kiedy Janet ją zobaczy ła, właśnie się zatrzy mała, usiłując skupić wzrok szeroko rozstawiony ch oczu na czy mś maleńkim albo relaty wnie maleńkim, znajdujący m się tuż przed nią. To by ł biały jeleń. Ujadająca Bestia. Stał przed nią samotny i nieustraszony . Och, dzięki Bogu, pomy ślała Janet. Widziała, że coś powiedział, ale nie usły szała co. Powtórzy ł to drugi raz, a potem trzeci, jak ktoś, kto próbuje zapalić wilgotną zapałkę. Salamandra zamknęła ogromne oczy i opadła na brzuch. Nie ży ła. Ujadająca Bestia ją załatwiła. Ale wy magało to aż trzech ży czeń, a przecież nawet Ujadająca Bestia miała ich ty lko trzy .
Ty le lat oszczędzała swoje ży czenia, ty le wieków, a teraz je zmarnowała na jedną głupią salamandrę. Tak jakby skurczy ła się w sobie – o ile jeleń może się skurczy ć – i wtedy ten pierdolony żółw chapnął paszczą. Przez chwilę z jego mordy sterczały białe nogi, a potem i one zniknęły . To niesprawiedliwe, pomy ślała Janet. Fatalny interes. Ujadająca Bestia za wielką salamandrę, o której nikt nigdy wcześniej nie sły szał. Kanciarz za ry cerza. Rzuciła okiem na słońce. Dalej się gotowało na hory zoncie, jak upuszczona kulka lodów topniejąca na chodniku; zapewne minie milion lat albo inny okres o wy miarze kosmiczny m, nim wy czerpie swoją energię i umrze. Janet sprawdziła, co z Joshem i Poppy . Poppy zrobiła sobie przerwę na murach zamku, które jak do tej pory sprawowały się nieźle. Janet podejrzewała, że jeśli zrobi się źle, będą musieli wy cofać się za mury wewnętrzne, ale do tego jeszcze nie doszło. Przez chwilę nigdzie nie widziała Josha, aż wreszcie go dostrzegła na polu walki. By ł w magicznej zbroi, tak dobrze zaimpregnowanej zaklęciami, że aż dziwne, że mógł w niej oddy chać. Plątał się po polu bitwy z buzdy ganem (z jakichś powodów to ulubiona broń grubasów) i walił wszy stko, co mu się nawinęło. Wściekły słoń nastąpił na niego i Janet na chwilę oddech uwiązł w gardle, ale zbroja Josha wy trzy mała. By ła tak gładka i spręży sta, że Josh wy strzelił spod stopy słonia jak bób ze skórki i przeleciał ze dwadzieścia metrów. Pozbierał się z ziemi. Zgubił buzdy gan, ale i tak by ł zupełnie niezniszczalny . Janet by ła ciekawa, co on sobie my śli i czy czuje się lepiej po rozwaleniu kilku gnu czy czegoś tam za pomocą drąga. A niech sobie walczy , pomy ślała. Niech się zabawi. Miała nadzieję, że dziecko jest bezpieczne. I właśnie w tej chwili, tak po prostu, zrozumiała, że sama nigdy nie będzie miała dzieci. Zapewne wiedziała to już od pewnego czasu, ale po raz pierwszy przy znała to sama przed sobą. Niech inni się rozmnażają. Niech się rozmnażają i Bóg z nimi. Ona będzie świadkiem – by ła dość twarda, żeby patrzeć, jak wszy stko się wali, i nie załamać się z tego powodu. Służą również ci, którzy latają na hipogry fach i patrzą. A by ło na co patrzeć, bo cały pub wziął się już za łby . Zapewne nawet robale starły się ze sobą. Ciekawe, gdzie są krasnoludy , pomy ślała. Przeczekują pod ziemią? Do walki włączy ł się wy soki i dość majestaty czny facet we fraku. Walczy ł goły mi rękami. Janet doszła do wniosku, że to ten z opowiadań o Końcu Świata. Bitwa zaczęła się rozpadać na osobne starcia, nigdy w ży ciu nie widziała połowy z ty ch pojebańców. By ła tu płonąca zbroja i facet, który sprawiał wrażenie uplecionego ze sznura, i jeszcze jeden, jakby złożony z kamy ków. Na południu wielka wy dma wreszcie przedarła się przez Miedziane Góry , a na jej szczy cie unosił się ogromny kliper, którego załogę stanowiły – króliczki? Naprawdę? My ślała, że to by ło ty lko w książkach. Zresztą czy tała je tak dawno. Kliper spły nął po stromy m zboczu, przechy lając się niebezpiecznie na bok. Powinna poczuć wielkie podniecenie, bo w końcu to by ły króliczki! magiczny statek!, który pły wa po ziemi!, ale ten widok sprawił, że poczuła się
wy czerpana. Co dalej? Sir Gorącoplamek? Pieprzy ć to wszy stko, powiedziała na głos i zacisnęła na chwilę powieki. Fillory się nie kończy , piękno i magia nie mają końca, z wy jątkiem tego razu, kiedy właśnie miały . Musiała się zmusić, by się z ty m pogodzić. Odnosiła przy ty m wrażenie, że wy ry wa sobie kawałki własnego ciała. Fillory kończy ło się zby t szy bko, tak jak wszy stko we wszechświecie, rzecz jasna prócz wirusa ebola i psy chopatów. Bo oni to się nigdy nie kończy li. Czy to sprawiedliwe? Pieprzy ć to wszy stko, co za głupota. Teorie na temat ży cia zawsze są gówniane. Chwilowo jednak to sam chaos emanował pięknem. Rozpłaszczone słońce, koziołkujący księży c, pół światło, pół mrok Fillory , pełen nagły ch rozbły sków, lawy i ognia, i magiczny ch ciosów magiczny ch stworzeń. Nieświadome niczego armie tłukące się po nocy . A hen daleko, na skraju zasięgu jej podrasowany ch magią oczu, nad Zegarowy m Pustkowiem unosiła się łuna rozbły skująca ogniem i fajerwerkami. Ty le przy najmniej widziała z tej odległości. A potem Janet zobaczy ła chy ba najbardziej cudowną rzecz, jaką dane jej by ło widzieć w ży ciu. Konstelacja gwiazd w kształcie paty kowatego, schematy cznego człowieka oderwała się od nocnego nieba, przez chwilę wisiała na jednej gwiaździstej ręce, a potem zaczęła spadać i spadała tak przez jedną długą minutę, try skając iskrami. W końcu opadła na plecy , a tworzące ją gwiazdy zary ły się w łąkę. Zaraz potem uwikłała się w walkę z jedy ną dwuwy miarową postacią obecną na polu bitwy , a mianowicie Kredowy m Człowiekiem, który odzy skał ducha i swoją laskę. Poleciały chmury wapiennego py łu i kłębki światła. To jak Apokalipsa, pomy ślała Janet. To jest Apokalipsa, a ja jestem Wielką Nierządnicą. – Zimowe Skrzy dło – powiedziała. – Wracamy na zamek Białoszczy ty . Już czas. Hipogry f wy lądował zręcznie na szczy cie szerokiego muru zamku Białoszczy tego. Zamek sprawiał wrażenie, jakby wreszcie zobaczy ł bitwę, na potrzeby której zapewne go zbudowano. Rozpoczął się odwrót ludzi i mówiący ch zwierząt, wy cofy wali się ku wielkiej bramie, której nawet Janet nigdy nie widziała otwartej. Zsiadła z hipogry fa i podeszła do Poppy . Żadna z nich się nie odezwała. Oto dwie ostatnie królowe Fillory . Od pewnego czasu w powietrzu wzbierał niemal ponaddźwiękowy ry k, gdzieś w dole poniżej pola walki. Teraz wzniósł się na granicę sły szalności, równocześnie obie go poczuły . Walczący stracili nieco bitewnego zapału i rozglądali się niepewnie za jego źródłem. Potem wszy stko stało się oczy wiste: ziemia przed zamkiem zaczęła się wy brzuszać, a ci, którzy akurat tam się znajdowali, zaczęli uciekać jak cholera. Najwy ższy czas! Ziemia na szczy cie wy brzuszenia pękła i wy buchła, i wy doby ło się z niej coś dziwnego. To korzenie, uświadomiła sobie Janet, to wielkie, blade i wijące się korzenie, a w samy m ich środku stała Julia, wy soka na dwa i pół metra, piękna i emanująca cudowny m blaskiem.
– O zobacz – powiedziała Janet do Poppy . – Przy szedł Lorax. Skoczy ła na nią jakaś lekkomy ślna pantera, ale Julia jedną ręką poraziła ją – nie by ło bardziej odpowiedniego określenia – w powietrzu swoją laską i posłała w ciemność. – WYSTARCZY – powiedziała. Jej głos z pewnością sły szała cała umierająca kraina. By ła w tej chwili najjaśniejszą rzeczą w cały m Fillory . – JUŻ CZAS. Jej słowa przetoczy ły się echem od wy brzeża do wy brzeża. Wszy scy na polu bitwy , zwierzęta, ludzie i kto tam jeszcze by ł, zamarli. Julia wzniosła się ponad konflikt. Ruszy ła w stronę Janet i Poppy , a kiedy to zrobiła, jeden z korzeni wy prostował się i spłaszczy ł, i stworzy ł coś w rodzaju mostu do miejsca na murach, w który m stały . Kolejny korzeń podniósł Josha, który siedział wy czerpany pod bramą, i postawił go obok nich. – No to teraz możecie walnąć ten wasz dowcip o ty m, jak to zostawiłam was samy ch na pięć minut i całe Fillory poszło się pieprzy ć – powiedziała Julia swoim zwy czajny m, niewzmocniony m i przedboskim głosem. Janet nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Zabrakło jej słów, więc ty lko objęła Julię, choć okazało się to dość trudne, ponieważ by ła taka wielka. W końcu musiała ją objąć w pasie, ale i tak by ło cudownie. Szaty Julii by ły niesamowicie miękkie. Janet pomy ślała, że może półbogini uwłacza kontakt fizy czny ze śmiertelnikami, ale nawet jeśli tak, to nie zaprotestowała. – Królowe i królu Fillory – powiedziała Julia. – Dokonało się. Czas odejść. – Dokąd idziemy ? – To py tanie zadał Josh głosem zagubionego dziecka. – Możesz nas zabrać na Drugą Stronę Świata? Julia pokręciła głową. Nie. – Druga Strona też się kończy . Schładzamy słońce, uspokajamy wodę i ściągamy na dół gwiazdy . – Więc dokąd? – zapy tał ponownie Josh. – Nie wiem – odparła Julia. – Ale tu nie możecie zostać. Wy ciągnęła do nich ręce. Janet od razu pojęła po co: muszą się doty kać, żeby zaklęcie zadziałało. Poppy wzięła Janet za jedną rękę, a Julia – jej palce by ły wielkie i mrowiące – za drugą. Janet pochy liła głowę i pozwoliła sobie na płacz, po jej twarzy pły nęły łzy . To mnie nie zabije, pomy ślała. Będę ży ła. Oczy wiście, że tak, nie miała przecież nawet draśnięcia! Wszy stko będzie dobrze. Ty lko że już nigdy nie będzie miała domu.
Rozdział 27 – Przy kro mi – powiedział Quentin, kiedy Alice skończy ła mówić. – Wcale ci nie jest przy kro, więc przestań to powtarzać. – Nie jest mi przy kro, że cię sprowadziłem z powrotem. Jest mi przy kro, że to wszy stko się stało. Tak by m chciał, żeby ś to nie by ła ty . Ale nikt inny nie miał dość odwagi i rozumu i nie by ł wy starczająco bezinteresowny , żeby to zrobić. – Pieprzy ć odwagę i wszy stko inne. Cieszę się, że to zrobiłam. Szkoda ty lko, że mi wszy stko zepsułeś. Alice nadal przy glądała mu się z pogardą tak nieludzką, jak ty lko nieludzki może by ć człowiek. – Trudno jest wrócić. Teraz to rozumiem. Nie przy puszczałem, że to może by ć aż takie trudne. – Quentin nie poddawał się pod słabnący m ogniem natarcia. – Trudno jest by ć człowiekiem, ale to takie niesamowite, takie niezwy kłe. Kiedy ś to wiedziałaś. Po prostu jeszcze tego nie pamiętasz. Ale sobie przy pomnisz. Nie miał pojęcia, czy sobie przy pomni, ale nie zamierzał się teraz wy cofy wać. Wy czuwał, że jeśli jej okaże, jak wielki sprawia mu ból, jeśli się chociaż skrzy wi, ona weźmie to za dowód, że ma rację. A nie miała racji… prawda? Eliot odchrząknął taktownie. – Wiem, że to nie jest najlepsza chwila, ale muszę się zbierać – powiedział i klepnął się dłońmi w kolana. – Nadchodzi koniec świata i nie powinienem go przegapić. – Jasna sprawa – odparł Quentin. – Zapewne powinienem spróbować powstrzy mać apokalipsę czy coś. Zapewne nie powinienem się tutaj tak nieprzy zwoicie zasiedzieć. – Wiem. Powinieneś wracać. Eliot jednak okazy wał dziwne wahanie. Więc Quentin kazał mu obiecać, że wróci, jak ty lko będzie mógł, i że pozdrowi od niego Josha i Poppy , i… – Och mój Boże, chajtnęli się? I nie powiedziałeś mi? Niesamowite. I Poppy jest w ciąży ? Świetnie. Dobra, a teraz naprawdę już zmiataj. – Pójdę po swoje rzeczy . – Jasne. – Chociaż chy ba niczego ze sobą nie zabrałem. Nawet po ty ch wszy stkich formalnościach Eliot wciąż nie mógł się zebrać. Jakby po raz pierwszy w ży ciu nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Ponownie odchrząknął.
– Wrócisz ze mną? – wy rzucił z siebie wreszcie. – Jeśli ktoś to może naprawić, to ty lko ty . Albo Julia, ale Julia nie odbiera moich telefonów. Potrzebujemy cię, Quentinie. Wracaj ze mną. – Do Fillory ? – Nawet mu to nie przy szło do głowy . – Ale przecież wiesz, że nie mogę. Po pierwsze nie mogę zostawić Alice, a poza ty m Ember i tak nie pozwoli mi zostać. – My ślałem o ty m, to znaczy o twojej by tności. Opowiadałem ci, jak Lorianie nas najechali, chociaż podobno nie powinni by ć w stanie? A potem Alice znalazła drogę tutaj przez lustra… Więc widzisz, zaczy nam podejrzewać, że z wiekiem Fillory zrobiło się nieco… porowate. Granice nie są już takie bezpieczne jak kiedy ś. Jeśli jest jakaś odpowiednia chwila na przejście, to właśnie teraz. By ł taki czas, kiedy Quentin chwy ciłby się tej szansy jak tonący brzy twy . Ale teraz poczuł ty lko lekki ból dawnej rany , nic więcej. Ten czas minął. Pokręcił głową. – Nie mogę, Eliocie. Nie teraz. Jestem tu potrzebny . Alice parsknęła, jakby ją rozbawiła sugestia, że ktoś gdzieś mógłby potrzebować Quentina. – Tego się właśnie obawiałem – stwierdził Eliot. – No dobrze, słuchaj, wróć ze mną jedy nie do Ni Tu Ni Tam. Ty lko o to cię proszę. Podejrzewam, że tam, gdzie by ła fontanna Fillory , tkwi teraz dy miący krater. Nie mogę zobaczy ć czegoś takiego sam. – Oooooch – powiedziała Plum. Jej oczy zrobiły się zupełnie okrągłe. – Ja chcę zobaczy ć Ani Tu Ani Tam! – Ni Tu Ni Tam – poprawił ją Eliot z nagłą iry tacją. – I to nie jest wy cieczka poglądowa dla staży stów. Przerwało im coś jakby drapanie do frontowy ch drzwi. W pokoju zapadła cisza. Nie spodziewali się żadny ch gości. Nikt nie wiedział, że tu są, a przy najmniej nikt nie powinien by ł wiedzieć. Quentin położy ł palec na ustach: cisza. Znowu drapanie. Umilkło, a potem zaczęło się ponownie. Wstał i najciszej jak potrafił podszedł do drzwi. Spojrzał przez judasza. Pusta ulica. Nikogo. Rzucił okiem na pozostały ch. Eliot wzruszy ł ramionami. Uchy lił odrobinę drzwi, nie zdejmując łańcucha, i coś małego gwałtownie wcisnęło się do środka, aż się cofnął o krok. To by ł kos. Trzepotał się po pokoju jak oszalały przez długie trzy dzieści sekund, prezentując ten dziwaczny strach, jaki budzi w ptakach przeby wanie w zamknięty ch pomieszczeniach. Wreszcie przy siadł na sputnikowy m ży randolu, ale nawet wtedy strzelał niespokojnie oczami we wszy stkie strony , jakby spodziewał się niebezpieczeństwa. Wy glądał inaczej: by ł chudszy i zdecy dowanie zapuszczony . Zgubił trochę piór, a te, które mu zostały , straciły poły sk. – Nie zabijajcie mnie! – poprosił. Plum i Eliot wstali. Ty lko Alice nie ruszy ła się z miejsca. – Co ty tu robisz? – spy tał Quentin. – Jesteś sam?
– Jestem sam! – Dlaczego mamy ci wierzy ć? – spy tała Plum. – Ty pierdolony dupku, zdradziłeś nas przecież. I zapewne zamordowałeś Pushkara, a on miał rodzinę, wiesz? Quentinie, czy powinniśmy go zabić? – Niewy kluczone. Ale jeszcze nie w tej chwili. – Jeśli to by ła zasadzka albo dy wersja, albo pozorowany atak, to wy glądało bardzo dziwnie, choćby dlatego, że ptak by ł tchórzem i nie należał do takich, którzy prowadzą oddziały w bój. – Plum, miej na niego oko. Rozejrzę się, czy nikogo ze sobą nie przy prowadził. Ale nikogo więcej nie by ło, ani od frontu, ani od ty łu, ani na dachu, ani w przy legający ch do nich rzeczy wistościach, a przy najmniej Quentin nie potrafił nikogo wy kry ć. Może ptak fakty cznie zjawił się sam. – Zakładam, że to jest TEN ptak – powiedział Eliot. – Ten, który cię wy najął. – To jest ten ptak. Co ty tu robisz? – Nie mam więcej pieniędzy – odparł ptak. – Próbowałem nająć więcej czarodziejów, ale bez Lionela źle mi poszło. – Nie masz pieniędzy , nie masz czarodziejów. To coś nowego. My ślę, że powinieneś już sobie pójść – stwierdził Quentin. – Nie chciałem, żeby Lionel zabił Pushkara! Nie kazałem mu tego robić. Nie wiem, dlaczego go zabił. Bałem się go. Quentin nie mógł uwierzy ć, że jeszcze niedawno tak strasznie obawiali się kosa. W tej chwili nie wy glądał zby t przerażająco. Musiał wy czerpać wszy stkie środki przeznaczone na to zadanie, a bez Lionela i wy najęty ch ludzi by ł ty lko mówiący m ptakiem, niczy m więcej. I najwy raźniej nie miał ochoty sobie pójść. – Musicie mi pomóc. – Nie – stwierdziła Plum zdecy dowanie. – Tak naprawdę to nie musimy . – Tutejsze ptaki mną gardzą. Jestem bardzo głodny . Ży wiłem się odpadkami. – Nie obchodzi mnie twój jadłospis – uciął Quentin. – Mamy ważniejsze sprawy na głowie. Zjeżdżaj albo cię wy rzucę. Nie do końca jednak wiedział, w jaki sposób złapie ptaka, jeśli dojdzie co do czego. Nie bardzo mu się chciało ganiać go po pokoju. – Proszę – powtórzy ł ptak. – On mnie zabije! – Kto? Kos nie odpowiedział, ty lko rozglądał się niespokojnie po pokoju, przenosząc wzrok z jednej osoby na drugą. Quentinowi zupełnie nie by ło go żal. – On mówi o Emberze.
Nawet ptak drgnął, jakby się nie spodziewał, że Alice potrafi mówić. Wy raz jej twarzy w ogóle się nie zmienił. Chciała, żeby wszy scy wiedzieli, że nie angażuje w tę sprawę zupełnie żadny ch uczuć. – Co powiedziałaś? – To jest ptak Embera. Spotkałam go za lustrami. Błagał mnie, żeby m go nie zabijała. Nie bardzo wiem, dlaczego tego nie zrobiłam. Idę do łóżka. Wy chodząc z pokoju, niemal wpadła na ścianę – z przy zwy czajenia, bo jako niffin przeszłaby przez nią na wy lot. Wy szła, a w salonie zapanowała niezręczna cisza. Przez zaciągnięte zasłony sły szeli, jak ulicą sunie powoli i z hałasem ciężarówka. Quentin zaczekał, aż przejedzie. – Czy to prawda? Ember cię wy słał? – Proszę. – Ptak stracił wszelką ptasią godność. Drżał cały . – On mnie zabije! – Nie zabije – pocieszy ła go Plum. – My zabijemy cię wcześniej. – Posłał mnie po teczkę. Nie wiem dlaczego. Mógł wy słać jakieś większe zwierzę, ale potrzebne mu by ło takie, które umie latać – dodał niemal przepraszająco – żeby przeszło przez lustra. Dał mi pieniądze i zaklęcie, żeby przerobić Lionela, jak już będę na miejscu. – Dlaczego chciał dostać tę teczkę? Chodziło o książkę czy o nóż? Czy o jedno i drugie? – Nie mam pojęcia! – zawodził ptak. – Nie wiem! Nie wiem, o co chodziło! Naprawdę! I zaczął płakać. Quentin pomy ślał, że nigdy jeszcze nie sły szał równie żałosnego dźwięku. Ptak spadł z ży randola jak bażant draśnięty kulą i wy lądował na stoliku do kawy . Siedział tam, zanosząc się płaczem. W wy czerpany m umy śle Quentina zaczęła się tworzy ć jakaś spójna my śl, jak kry ształ formujący się w mętnej cieczy . Tak długo widział ty lko chaos, że ledwie już pamiętał, jak wy gląda sieć kry ształu. Teraz jednak miał wrażenie, że dostrzega przy najmniej jej fragment. – Zaczekajcie – powiedział powoli. – Przemy ślmy to. Rupert ukradł rzeczy , które by ły w teczce. Ember chce je dostać z powrotem i wy sy ła na Ziemię ptaka, żeby je odzy skał. Ptak najmuje nas. Plum podjęła wątek. – Rzeczy z teczki należały do Umbera, nie do Embera, przy najmniej według Ruperta. Ale to bracia, więc pewnie wszy stko pozostaje w rodzinie. Ty lko po co Ember chciał je dostać? – A czemu nie? Taki świetny nóż. I zaklęcie do zrobienia magicznej krainy . Kto by nie chciał mieć takich rzeczy ? – Bóg? – wy raził przy puszczenie Eliot. – Który już ma całą magiczną krainę? – Właśnie że nie ma. – W głowie Quentina zapaliły się wszy stkie lampki naraz. – Nie ma, ponieważ Fillory umiera, a Ember nie ma dokąd iść. Chce odzy skać zaklęcie, żeby stworzy ć sobie nowy świat! Zamierza porzucić Fillory , opuścić je i zacząć od początku gdzie indziej!
Wy rzucił to z siebie jedny m tchem i zamilkł. Plum zrobiła scepty czną minę. – Ale to się trzy ma kupy – przekony wał ją Quentin. – On nawet nie próbuje ocalić Fillory ! To szczur, który nie chce zatonąć razem z okrętem! – Dość pomieszana metafora – stwierdził Eliot. – Posłuchaj, Quentinie. Wiem, że nie masz powodu kochać Embera, ale to, co mówisz, sugeruje pewne tchórzostwo… – Tak, ponieważ to jest tchórz. – No ale wiesz, że zaklęcie nie tworzy całego świata, no nie? – zauważy ła Plum. – Tworzy ty lko krainę. – Może to kwestia nas. Może bóg potrafi z niego wy cisnąć więcej. Plum spojrzała w sufit, zbierając my śli. Kos obserwował ich z rosnącą desperacją. – Nawet jeśli to prawda, to na nic nam się nie przy da – powiedział wreszcie Eliot. – Czuję się trochę przy gnębiony . Kolejny dowód na to, że sy tuacja jest bez wy jścia. Quentin usiadł. Może się trochę pospieszy ł. – Mamy zaklęcie – zauważy ł. – To je zniszcz – poradził Eliot. – Nie. – Nie mógłby tego zrobić. – Mamy też ptaka – stwierdził Eliot. – Mogliby śmy wziąć go na zakładnika. – Och, daj spokój. Embera gówno obchodzi ten ptak, może go poświęcić. Ptak nie zgłosił obiekcji: trudno by łoby polemizować z ty m stwierdzeniem. – Powinniśmy wrócić do Fillory i stawić Emberowi czoła, zmusić go, żeby został i spróbował ocalić Fillory . Jest jego bogiem, a my mamy zaklęcie. Boże, co za dupek! – Albo – powiedział Eliot ostrożnie – może powinniśmy pójść na to. Może to jest ten właściwy pomy sł. Może powinniśmy dać Emberowi zaklęcie, kazać mu zrobić nowy świat i zabrać nas tam ze sobą? – Eliot – powiedział Quentin ostrzegawczo. – Wiem, no wiem. Chociaż tak by łoby o wiele łatwiej. – Eliot podniósł się z ociąganiem. – Świetnie. To chodź, powrzeszczy my trochę na boga. Chcę chociaż usły szeć, jak się przy znaje. Chcę, żeby mi to powiedział prosto w oczy . – Ja też idę. – Plum również wstała. – Ktoś powinien tu zostać z Alice – zauważy ł Quentin. – Ktoś młody i bez doświadczenia w terenie – uściślił Eliot. – Nie. – Plum zmierzy ła ich zdeterminowany m spojrzeniem. – Mowy nie ma. Nie będę niańczy ć Błękitnej Potworki. – Może Alice powinna iść z nami. Może mogłaby pomóc. Alice! – krzy knął Quentin w górę klatki schodowej. Żadnej odpowiedzi. – Pójdę z nią pogadać.
– Powodzenia. – Mam plan. Dajcie mi godzinę. – Ja mogę pomóc! – wtrącił się ptak. Quentin miał refleks, ale i tak udało mu się ty lko ze względu na element zaskoczenia. Jedny m pły nny m ruchem złapał kosa za szy ję, po czy m ignorując jego histery czne trzepoty , podszedł do okna i wy rzucił go na zewnątrz. *** Alice leżała na łóżku na plecach, z otwarty mi oczami. Sły szała dźwięki dochodzące z dołu – kroki, krzy ki – ale jakby z bardzo, bardzo daleka. Leżała, wpatrując się w sufit. Czuła się jak marmurowa rzeźba nagrobna na swoim własny m grobie. To ciało by ło jej trumną. Oddy chała pły tko – nawet to sprawiało jej trud, ledwie znosiła ten wy siłek. Nie będzie dbała o to ciało. Niczego nie by ła mu winna. Chciała jak najmniej odczuwać jego obecność. Ciężkie kroki na schodach. Drzwi się otworzy ły . – Alice. Znowu Quentin. Oczy wiście. Nie odwróciła głowy . Sły szała zgrzy t nóg stołka na podłodze, kiedy przy suwał go sobie do łóżka, żeby usiąść. – Alice. Zamierzamy udać się do Ni Tu Ni Tam. Mamy pewną teorię na temat tego, co się dzieje. Spróbujemy znaleźć Embera, żeby z nim pogadać. – Dobra. – Jej języ k by ł jak robak w ustach, czuła, jak lekko doty ka podniebienia, wy mawiając „r”, i aż się wzdry gnęła z obrzy dzenia. Już nie by ła wściekła. Zastanawiała się, dlaczego w ogóle się faty gowała, po co jej by ł ten cały gniew i gadanie. Coś ją naszło, ale teraz jej wściekłość zniknęła. Sztorm minął, pozostawiając po sobie wielki spokój, nieruchomą taflę wody , na której tu i tam unosiły się kawałki wraku statku wy niesione z głębin. Po prostu już jej to wszy stko nie obchodziło. – Nie chcę cię tu zostawiać. Chcę, żeby ś wy ruszy ła z nami. My ślę, że mogłaby ś pomóc. Pokręciła głową, niemal niewidocznie. I zamknęła oczy . Czasami, kiedy zamy kała oczy , znów czuła się pozbawiona wagi. Pomagała w ty m whisky – czuła się lepiej, kiedy by ła pijana. I sprawiało jej przy jemność trucie tego ciała. – Nie sądzę. Siedem lat temu na oczach Quentina zmieniła swoje ciało w błękitny fajerwerk. Przez siedem długich lat jej ludzka część spała – przemierzała Fillory w formie niffina, jak sen o wściekłości i mocy . Quentin to zakończy ł, obudził ją i zmusił do powrotu do ciała. Ale nie mógł zmusić jej duszy . Czy jej nienawidził? Jak bardzo? Mówił, że ją kocha, kiedy ś. To by ło równocześnie siedem
lat temu i wczoraj. Nie miał o niczy m pojęcia. Zastanawiała się, czy mogłaby znowu spłonąć. A może by ła jak zapałka, mogła się zapalić ty lko raz? Nie, miała wrażenie, że nie. Będzie potrzebowała czasu na przy gotowania, musi się wszy stkiego na nowo nauczy ć, już niedługo. Nie przejmowała się, że może przy ty m zginąć. Samobójstwo czaiło się we wszy stkim, co teraz robiła, i we wszy stkim, co my ślała. By ło jej domem: nawet gdy by niczego nie znalazła, samobójstwo zawsze by ją odszukało. A jeśli jej się uda, nigdy więcej jej nie złapią. Nigdy . Więcej. – Teraz dotknę twojej ręki. – Poczuła, jak Quentin ujmuje palce jej dłoni: jej ręka pozostała bezwładna. Po raz pierwszy , odkąd wróciła, ktoś jej dotknął, i aż dostała gęsiej skórki. – Przejdziesz przez to. Nie jest tak źle, jak sądzisz. Spróbuję ci pomóc. Ale ty też musisz spróbować. – Nie – szepnęła. – Nie muszę. Coś się zdarzy ło w ciszy , jaka potem nastąpiła. Otworzy ła ponownie oczy . Coś ją ciągnęło z powrotem. Coś w powietrzu, coś, co wchodziło przez nos i szturchało umy sł. Coś z nią robiło. Co to by ło? Magia? Nie, nie magia. – Co to jest? – spy tała. – Co? – Ten zapach. – Wiesz, co to jest. Pomy śl. Na chwilę się odsłoniła, zapomniała o walce i w tej właśnie chwili jej ciało usiadło i odetchnęło. Neurony zapalały się kolejno w jej mózgu, po raz pierwszy od siedmiu lat. Jakby z mebli zdjęto pokrowce, otwarto okna, by wpuścić słońce. – To bekon – stwierdziła. Przy niósł ze sobą tacę, a teraz wziął z niej talerz i podsunął jej pod nos. To by ł dobry bekon, gruby na pół centy metra, pokrojony w paski, w dodatku jeszcze skwierczał. Quentin spalił go trochę z jednej strony , pamiętał, że ona lubi przy palony . To znaczy lubiła. No cóż, najwy raźniej czegoś się nauczy ł przez te siedem lat. Kiedy ś w ogóle nie potrafił gotować. By ła zmęczona i wy głodzona. Nie ona sama, nie jej umy sł, to chy ba jasne jak słońce. Jej ciało by ło głodne, ta lalka zrobiona z mięsa. By ło słabe, więc wzięło jedzenie i włoży ło je do ust. Mięso przejęło nad nią władzę i pożarło inne mięso, i o Boże, to by ło niewiary godne, słone, tłuste i przy palone. Kiedy skończy ła, oblizała palce i wy tarła tłuste dłonie w prześcieradła. Napełniało ją to odrazą, sama w sobie budziła wstręt, ale równocześnie by ło w ty m ty le przy jemności. Próbowała odrzucić to ciało, jak źle przeszczepiony organ, ale czuła się uwięziona w jego lepkich objęciach. Próbowało do niej przy lgnąć, próbowało stać się nią, a Quentin mu w ty m pomagał.
By ł po jego stronie. – Chy ba nie sądzisz, że zatrzy masz mnie tutaj za pomocą bekonu – powiedziała. – Nie ty lko bekonu. Podał jej talerz ze świeżo pokrojony m mango, bardzo pomarańczowy m, jak niewielkie łuki wy cięte z maleńkiego słodkiego słońca. Rzuciła się na nie jak zwierzę. By ła zwierzęciem. Nie. Nie by ła. By ła czy sta i piękna, i niebieska. – Dlaczego to zrobiłeś? – spy tała z pełny mi ustami. – Dlaczego mi to zrobiłeś? – Ponieważ jesteś człowiekiem. Jesteś osobą, a nie demonem. – Udowodnij. – Właśnie udowadniam. Popatrzy ła na niego, tak naprawdę popatrzy ła po raz pierwszy , odkąd wróciła. By ł starszy , ale równie przy stojny jak przedtem: miał wąską, miłą twarz, interesującą przez nieco za duży nos i pełne, zby t szerokie usta. Nie wiedział o ty m, dzięki czemu nie rozwinęła się w nim mentalność ładnego chłopca, chociaż nim by ł. Wtedy . I nadal. Ale zrobił się inny . Nie jąkał się, nie unikał jej wzroku. Miał rację, naprawdę się zmienił. – Mogłeś przy nieść ostry gi – stwierdziła. – Nie znosisz ostry g. – Tak? – Zawsze mówiłaś, że smakują jak zimne smarki. – Nie pamiętam. Co jeszcze lubię? – To. Dał jej kawałek czekolady – dobrej czekolady – a kiedy jej spróbowała, zaczęła ronić łzy . Chry ste, traciła nad sobą kontrolę, zupełnie. Czy to ciało wy gra? Z coraz większy m trudem dy stansowała się od niego. A gdzieś w jej duszy wrzeszczał buntowniczo wściekły niffin. Pomy ślała o lataniu, o przenikaniu przez ziemię i unoszeniu się w powietrzu, o paleniu, o sprawianiu cierpienia, o pokazy waniu inny m, jak wspaniały jest ból. Zadrżała. – Po co tu przy szłaś? – spy tał. – Żeby cię zabić. – Powiedziała to bez wahania, ponieważ to by ła prawda. – Nie. Przy szłaś tu, żeby m mógł cię ocalić. Zaśmiała się – tak, ty m paskudny m, przewrotny m śmiechem niffina, nadal go w sobie miała. Kochała ten śmiech, ale nie potrafiła zrezy gnować z jedzenia. – Sprawię, że moje nowe ciało zrobi się grube – powiedziała. – Będę jadła i jadła, aż stanie się potwornie oty łe i umrę. – Możesz to zrobić, jeśli chcesz. Proszę. Jakiś znajomy dźwięk. Co to by ło? Jej ciało aż zawrzało z rozkoszy . Otworzy ł zimną, pokry tą
kropelkami rosy butelkę szampana i nalewał go właśnie do kieliszka. – To nie fair – stwierdziła. – Wcale nie twierdzę, że fair. – Chcesz, żeby m piła szampana z kieliszka do wina? Obniżasz standardy , Quentinie Coldwaterze. – Dostosowałem swoje priory tety . Kiedy wy piła, siedząc na łóżku i pociągając szy bkie małe ły czki, jak dziecko, które przeły ka lekarstwo, beknęła głośno. – To będzie moja ulubiona część – zapowiedziała. – Przy niosłeś coś jeszcze? – Nie. – Nieprawda. I nagle, niezgrabnie jak niedoświadczona uczennica, pocałowała go. Brutalnie i mocno. Pochy liła się i rozgniotła swoje usta na jego wargach, aż poczuła jego zęby i smak krwi. A wtedy coś zaczęło się nagrzewać i topnieć między jej nogami, więc wsadziła mu języ k do ust, żeby też spróbował szampana. Tama oddzielająca jej umy sł od ciała przeciekała w setkach miejsc. Gdzieś daleko jej kieliszek rozbił się o podłogę. Pragnęła go. Może to zadziała? Może wy starczy ? – Pokaż mi, Quentinie – zażądała. – Pokaż mi, po co są ciała. Rozpinała mu niezdarnie koszulę. Zapomniała, jak to się robi. Przy trzy mał jej ręce. – Nie – powiedział. – Jeszcze nie. Za wcześnie. – Za wcześnie? – Chwy ciła go za koszulę na piersiach i znów pocałowała. Drapał ją jego zarost. Czuła jego zapach: nie tak piękny jak zapach bekonu, ale i tak niezły . – Robisz mi coś takiego, a potem mówisz, że jest za wcześnie? Jesteś mi to winien, Quentinie. Musisz mi pokazać. Próbował wstać! Co za skurwiel! Gniew nadal przy chodził jej łatwo, a wraz z nim zjawiały się wszy stkie te piękne słowa złości. Wściekłość w połączeniu z rozkoszą. Ale to by ją ty lko rozproszy ło. – Zaczekaj, Alice. To tak nie działa. – Więc pokaż mi, jak działa. – Też wstała i podeszła do niego. – Czy moim ciałem brzy dzisz się tak bardzo jak ja? Szkoda. Sprowadziłeś mnie z powrotem, więc mi pokaż, ile to jest warte. A może nie masz dość jaj? Miała na sobie jedną z jego koszul, na ty le dużą, że mogła ją jedny m gniewny m ruchem ściągnąć przez głowę i cisnąć na podłogę. Pod nią by ła naga, wy jąwszy majtki. Pocałowała go znowu, napierała na niego, czuła na sutkach szorstki materiał jego koszuli. Cofał się, aż walnął ty łem głowy w drzwi. Poszukała jego krocza i zaczęła masować. Tak, tak to szło. Kiedy ś to lubił. I lubił nadal. Zrobił się twardy pod jej dłonią.
– Czy nie dlatego mnie sprowadziłeś? Żeby ś mógł mnie pieprzy ć jak kiedy ś? Nawet ona sama w to nie wierzy ła, ale to by ła najokrutniejsza, najbardziej przesy cona gory czą rzecz, jaką zdołała wy my ślić. Chciała mu zrobić coś złego, coś tak złego, jak on zrobił jej. On się jednak nie ugiął. – Nie sprowadziłem cię dla siebie – powiedział. A potem ją pocałował. Nie mocno, ty lko delikatnie, ale stanowczo. To by ło to, tak też można to by ło robić. Poczuła, że musi się z nim połączy ć, połączy ć z kimkolwiek. Wziął ją za rękę i zaprowadził do łóżka. – Nie odchodź, Quentinie – poprosiła. – Nie odchodź. Jeszcze nie. By ła tak blisko. Potrzebowała tego. Zapomniała, jak to jest potrzebować. Quentin zdjął koszulę, a jego pierś by ła chuda i twarda. Zaczął rozpinać spodnie. – Nie zamierzam odchodzić. *** Po wszy stkim leżeli obok siebie na łóżku. To zadziałało, przy najmniej chwilowo, jej ciało dostało, czego pragnęło. Nie raz, ty lko dwa razy , co jeśli ją pamięć nie my liła, dawniej zdarzało się rzadko. No ale Quentin ćwiczy ł przez te lata. Poppy , dlaczego się przy glądała, jak to robił z Poppy ? Wtedy to się wy dawało takie zabawne, ale teraz ją bolało. Chciałaby móc zapomnieć. Odsunęła się od niego. Znów pragnęła odejść. Zaczęła zapadać się w siebie, zapadać i zapadać, odchodzić, marzy ć o lataniu. Wy cofała się w głąb swego ciała jak bojaźliwy krab do wielkiej muszli. Przed chwilą czuła się taka ludzka, zupełnie jak dawniej, ale już to traciła, już pozwalała temu odejść. My ślała przez chwilę, że to będzie łatwe, ale przy pomniała sobie, że wcale nie by ło. Quentin usiadł i zaczął się ubierać. – Muszę iść – powiedział. – Do Ni Tu Ni Tam. Znaleźć Embera. Chodź ze mną. Pokręciła głową. Chciała, żeby sobie poszedł. Tak by ło znacznie łatwiej. Zaczął zbierać jej rzeczy . – Alice. Nie zareagowała. Chciała zasnąć. – Alice, mówię to w najbardziej pozy ty wny m znaczeniu tego zwrotu, ale musisz wiedzieć, że jesteś niewiary godną cipą. Powiedział, po czy m znów wziął ją za rękę i zniknęli, oboje. Razem.
Rozdział 28
M
ieli to zrobić razem i zdaniem Plum tak by łoby lepiej z punktu widzenia takty ki, ale Eliot
zaczął się niecierpliwić, a poza ty m te odgłosy … Z góry … Cóż, Quentin i Alice. Plum i Eliot wy mienili spojrzenia i pokiwali głowami: niepotrzebne by ły żadne słowa. Zapewne dobrze się stało, i to dla wszy stkich zainteresowany ch, ale proszę was: przecież nie będą tak siedzieć i słuchać! Eliot zaczął się przechwalać, że podróże między wy miarowe są dla niego chlebem powszednim, ale Plum nie zamierzała dopuścić, żeby zepsuł jej tę przy godę. To by ła rady kalna magia, rozszerzająca granice świata, i nawet w tak ponury ch okolicznościach nie mogła nie czuć zachwy tu. Ledwie mogła się doczekać. Eliot niezgrabnie wy ciągnął do niej rękę, a kiedy ją ujęła, włoży ł drugą rękę do kieszeni i… OCH! Czy sta zimna woda. Pły wali w niej, wy pły wali w górę. Wbrew samej sobie zaśmiała się z radości i w rezultacie omal się nie zakrztusiła tą magiczną wodą. Posuwali się ku światłu, ku jasny m punktom migoczący m nad nimi, aż wreszcie ich głowy przebiły powierzchnię wody i wy pły nęli. By ło inaczej, niż się spodziewała na podstawie opowieści. Znaleźli się w wielkiej sali oświetlonej dwoma kandelabrami, jakby w kry ty m basenie, a nie w fontannie. – Chry ste, co to? – powiedział Eliot. Wy dawał się jeszcze bardziej zaskoczony niż ona. Basen miał brzeg równy z marmurową posadzką, woda wlaty wała do niego wprost z ust gniewnego kamiennego oblicza. Naprzeciwko twarzy znajdowały się schodki, jak w rzy mskiej łaźni. Niebieska woda z każdy m stopniem robiła się mniej niebieska, aż wreszcie stawała się całkiem przezroczy sta. Wchodzili na nie razem. – Coś tu jest nie tak – stwierdził Eliot. – To nie jest Ni Tu Ni Tam, a przy najmniej nie wy daje mi się. Zostaliśmy porwani. Za pomocą guzika. Kiedy ty lko wy szli z basenu, magiczna woda ściekła z ich ubrań, a one same od razu zrobiły się suche. Niesamowite. Wszy stkie ściany pomieszczenia zajmowały półki z książkami. – Kto umieszcza basen na środku biblioteki? – spy tała Plum. – Książkom to na pewno nie służy . – Na pewno. To by ła biblioteka, chy ba największa, jaką zdarzy ło się Plum widzieć. Nawet z zamknięty mi oczami rozpoznałaby , że jest w bibliotece – wy starczy ła sama ta cisza, jakby znalazła się w aksamitny m gnieździe, i ten zapach, ciężki korzenny aromat powoli, niewidocznie rozkładającej się skóry i papieru, i setek ton suchego atramentu. Każdy metr kwadratowy ściany zajmowały
półki, a wszy stkie te półki by ły pełne książek. Kremowe grzbiety , skórzane grzbiety , grzbiety z okuciami, grzbiety z żeberkami, grzbiety z obwolutami i bez, pozłacane i bez złoceń, zupełnie czarne i z napisami, i zdobione. Niektóre cienkie jak czasopisma, niektóre szersze niż wy ższe. Przesuwała po nich palcami, po jednej książce za drugą, jakby drapała po kręgosłupie jakiegoś przy jacielskiego olbrzy ma. W trzech czy czterech miejscach została pusta przestrzeń po wy jętej książce; jej sąsiedzi przekrzy wili się lekko, opierając się o siebie, jakby w milczeniu opłakiwali nieobecnego kolegę. Nawet belki i wsporniki pokry wały półki – by ły tu rzędy i łuki, i wachlarze książek. W rogach pomieszczenia, prawie pod samy m sufitem, znajdowały się małe drzwiczki wielkości książki, coś jak wejście dla kota. Właśnie kiedy je zauważy ła, jedne z nich otworzy ły się ze skrzy pieniem i wleciała przez nie książka. Przez chwilę wisiała w powietrzu, potem przeleciała przez pomieszczenie i wy leciała przez drzwiczki po drugiej stronie. – Cofam, co powiedziałem – odezwał się Eliot. – My ślę, że to jedna z bibliotek w Ni Tu Ni Tam. Nigdy w żadnej nie by łem. – Sądziłam, że normalni ludzie nie mogą do nich wchodzić. – Bo nie mogą. – Głos dobiegł ich od strony drzwi za ich plecami. Mężczy zna, który to powiedział, wy glądał dziwnie: by ł po trzy dziestce, miał ogoloną na ły so głowę i okrągłą, ciastowatą twarz, jak niedopieczony biszkopt. Oraz kozią bródkę, która może mu kiedy ś wy rośnie w coś porządnego, ale na razie nadawała mu wy gląd wściekłego baristy z hinduskiej kawiarni, którego nadzieje na zostanie sławny m scenarzy stą topniały z każdą godziną. Miał na sobie coś, co przy pominało mnisi habit, plus sandały , ale najdziwniejsze by ły jego ręce – magiczna kreacja jakiegoś rodzaju, złociste i półprzejrzy ste, świecące własny m ciepły m, miodowy m światłem. Trzy mał je złożone przed sobą. – Penny – powiedział Eliot. Nie ty le by ło to powitanie, co stwierdzenie faktu. – Reszta twojego towarzy stwa zaraz przy będzie. I rzeczy wiście, po chwili zjawili się Quentin i Alice, przy czy m Alice parskała i dy szała, i wy raźnie by ła wściekła. Jaka niespodzianka. Obrzuciła Quentina morderczy m spojrzeniem, a potem podpły nęła do schodów i zaczęła wy chodzić z basenu, przy czy m zaraz się okazało, że jest zupełnie naga. Czy żby przy padkowo dotknęli guzika, kiedy robili na górze to, co robili? Lepiej o ty m nie my śleć. Alice wy raźnie wcale się nie krępowała. Quentin wy szedł za nią i podał jej ubranie. Założy ła je niezgrabnie. – Cześć, Penny – powiedział Quentin. – Dobrze cię widzieć. Porwaliście nas? – Miałem zapy tać o to samo – stwierdził Eliot. – Och nie, zmieniłem ty lko kierunek. Wszy stkie drogi w Ni Tu Ni Tam są teraz pod moją kontrolą. Jesteście tutaj w charakterze moich specjalny ch gości.
– Czy ta woda nie szkodzi książkom? – spy tała Plum. – Podjęliśmy odpowiednie kroki zapobiegawcze. Miejsce na półkach jest tutaj bardzo cenne, więc go nie marnujemy . – To wspaniale, Penny , naprawdę, ale akurat trochę nam się spieszy – powiedział Quentin. – Ważne sprawy , rozumiesz. Mamy naprawdę napięty harmonogram. – Będę nalegał na waszą obecność. Wy jaśnię dlaczego. – No cóż, dzięki, ale by liby śmy wdzięczni, gdy by ś zechciał się streszczać. A tak przy okazji, to masz ładne ręce. – Dziękuję. Sam je zrobiłem. Plum odniosła wrażenie, że wszy scy tu się znają, prócz niej. – To jest nasza przy jaciółka, Plum – przedstawił ją Quentin. – Plum, to jest Penny . Oczy wiście pamiętasz Eliota. I Alice. – Cześć – powiedziała Plum. Alice nie powiedziała ani słowa. – Miło mi cię poznać – oznajmił Penny . Plum poczuła lekką ulgę, że nie próbował podać jej ręki. – I cieszę się, że znów jesteś wśród nas, Alice. Choć nie dodał nic więcej, i tak dał wy raźnie do zrozumienia, że on i Alice kiedy ś ze sobą spali. – Penny – zaczął Eliot – musisz wiedzieć, że naprawdę bardzo… – Chodźcie ze mną. Penny odwrócił się na pięcie i wy szedł do sąsiedniego pomieszczenia, nie sprawdzając nawet, czy idą za nim. – Co to za facet? – zwróciła się Plum szeptem do Quentina. – Kolega ze szkoły . Poszli za nim. Sąsiednie pomieszczenie by ło chy ba jeszcze bardziej imponujące: sklepiona sala, również pełna książek, ale z ogromny mi oknami, za który mi panował mrok i mży ło. Plum po raz pierwszy zobaczy ła Ni Tu Ni Tam, szary labiry nt duży ch kwartałów włoskich pałaców i wąskich alejek. By ła właśnie noc. Penny szedł przed nimi, z magiczny mi rękami założony mi na plecach. Nagle Plum sobie przy pomniała, że ludzie, którzy napadli ich w Connecticut, też mieli złote ręce, dokładnie takie same. Może to ty lko zbieg okoliczności? Może by ła jakaś wy przedaż i wszy scy takie mają? Szczerze w to wątpiła. A skoro tak, to miała coś do załatwienia z Penny m, i to na serio. – Ostatni rok by ł dla mnie dobry – mówił ty mczasem Penny , niczy m łaskawy przewodnik wy cieczki. – Działania, jakie podjąłem w obronie Ni Tu Ni Tam oraz przepły wu magii, zwróciły na mnie uwagę przełożony ch zakonu – rozumiesz, Plum, opiekujemy się Ni Tu Ni Tam. Mówię to
na wy padek, gdy by ci o ty m nie powiedzieli. A ponieważ ponieśliśmy znaczne straty wśród personelu i powstały luki w łańcuchu dowodzenia, awansowałem szy bko. Oczy wiście to ogromna saty sfakcja, ale wy zwania, jakie przede mną stanęły , by najmniej nie są try wialne. Ni Tu Ni Tam zmieniło się nieodwracalnie podczas ostatniej katastrofy . Wiele starej magii już nie działa albo działa ona inaczej, niż powinna. Teraz rosną tu różne rzeczy . No i mamy tu czas. Powiedział to z iry tacją, jakby mówił o pladze wszy . – Nie możecie sobie nawet wy obrazić, jaka to niedogodność. Przy dzielono mi stanowisko Bibliotekarza. To jeden z najbardziej prestiżowy ch ty tułów, jakie może otrzy mać członek zakonu. – Gratulacje – powiedział Quentin. – Zawsze się zastanawiałem, co się stało ze smokami. Kiedy widziałem je po raz ostatni, szy kowały się do walki z bogami. – Och, zwy cięży ły . Gdy by przegrały , nie doży łby ś odegrania swojej roli w kry zy sie. Walka ze stary mi bogami, a choćby samo odwrócenie ich uwagi, to oczy wiście bardzo ry zy kowna sprawa. To cała sztuka: oni nie ty le przeprowadzają kontratak, co wy kasowują cię z rzeczy wistości. Niektóre smoki przeży ły . Postanowiły się rozmnażać, o ile sobie przy pomną, jak to się robi. Mam wrażenie, że minęło kilka ty siącleci, odkąd który ś z nich uprawiał seks. Zakon pomaga im w poszukiwaniach tekstów źródłowy ch. Plum uznała, że to rozsądne założenie: wśród miliardów książek, jakie tu mieli, przy najmniej jedna musi traktować o smoczej pornografii. Wy szli z wielkiej sali i znaleźli się w labiry ncie niskich kory tarzy . Tu również książki stały wszędzie, nawet na sufitach; wisiały grzbietami w dół, nad ich głowami, jak nietoperze w jaskini. Od czasu do czasu wielkie ich połacie przesuwały się niechętnie, jak ludzie śpiący razem w zatłoczony m łóżku, żeby zrobić miejsce dla nowego przy by sza. Ten cały Penny to by ł nudziarz, ale już się zakochała w jego bibliotece. Tak po prostu. Quentin zdecy dowanie nieadekwatnie przedstawił jej to miejsce. Ta my śl kazała jej się zastanowić, czy przy padkiem Fillory nie przedstawił jej równie nieadekwatnie. Czuła, że są bardzo blisko Fillory , jakby znajdowało się raptem o jedną fontannę stąd, bliżej niż kiedy kolwiek w ży ciu. Kiedy wy walili ją z Brakebills, my ślała, że zeszła z właściwej drogi, że ugrzęzła w błocie i rowach melioracy jny ch. Może istotnie tak się stało – jak zauważy ł Quentin, po fakcie nikt ci nie może powiedzieć, co się mogło stać. Ale dzięki temu stanęła na samy m progu Fillory . Chciała je zobaczy ć. Nadszedł czas. Zauważy ła cienki oliwkowozielony tom ze srebrny mi literami na grzbiecie – wisiał dokładnie nad nią, kusząco, jak dojrzały owoc… – Oj, oj, oj. – Penny prakty cznie dał jej po łapie. Zaczerwieniła się, co dowodziło, jak bardzo by ła przejęta. Ale Penny już szedł dalej. – Wprowadziłem pewne ulepszenia, które zostały bardzo dobrze przy jęte. Nie wiem, czy
zauważy liście…? Wskazał w górę, na jedne z ty ch drzwi dla kotów, przez które w nieregularny ch interwałach wlaty wały i wy laty wały książki. – Tak, bardzo ładne – zgodził się Eliot. – Jedno z twoich najlepszy ch dzieł – dodał Quentin. Plum wy czuwała wy raźną wrogość między nim a Penny m. – Kilka inny ch bibliotek też z nich korzy sta. – I dla kotów się przy dadzą – dodała Plum. – Ale ty lko dla ty ch latający ch. – Nie wpuszczamy tu żadny ch zwierząt, nawet domowy ch – stwierdził Penny , wy kazując zerowy poziom poczucia humoru. – Naprawdę musimy już iść – wtrącił się Eliot. – Naprawdę. – Urządziłem tu osobną salę dla kłopotliwy ch formatów. Plum, zaciekawiona niemal wbrew sobie, wetknęła głowę przez otwarte drzwi. To by ła najdziwniejsza bibliofilska menażeria, jaką w ży ciu widziała. Książki tak wy sokie, a równocześnie tak wąskie, że wy glądały jak ty czki; pomy ślała, że to muszą by ć ilustrowane przewodniki o wężach albo o strzałach. Albo o ty czkach. Jedna książka znajdowała się w szklany m terrarium – bibliotekarium? – bo jej słowa rozłaziły się jak mrówki. Inna leżała uchy lona na stole – widać by ło, że jej stronice emanują nieznośnie jaskrawy m blaskiem; obok ktoś położy ł żelazną maskę. W jeszcze innej grzbiet biegł wokół wszy stkich czterech brzegów kartek – nie można jej by ło otworzy ć, jej stronice zostały zapieczętowane. – Czasami człowiek się zastanawia, kto publikuje takie rzeczy . – Penny pokręcił głową z dezaprobatą i poszli dalej. Trochę to przy pominało wy cieczkę po fabry ce czekolady , ty le że z książkami zamiast słody czy i z Penny m w roli Willy ’ego Wonki. Inni adepci, ubrani w identy czne habity jak on, ale nie tak ładnie wy pełnione ciałem, kłaniali mu się z wy raźny m szacunkiem, kiedy ich mijali. Niektórzy również mieli złote dłonie. – To są katakumby pod biblioteką – wy jaśniał Penny . – A tu mamy kolejny zbiór specjalny : powieści, które ludzie zamierzali napisać, ale z jakichś przy czy n tego nie zrobili. – Oooch! – rozpromienił się Eliot. – Mogę zobaczy ć swoją? Będę z tobą szczery , Penny , jestem prawie pewien, że będzie niezwy kła. – Możesz spróbować. Ja aż za dużo czasu poświęciłem na szukanie swojej. Nic tu nie można znaleźć – stwierdził z iry tacją. – A tu mamy coś, co zawsze wszy scy chcą zobaczy ć. W tej sali stała ty lko jedna szafa biblioteczna, pod ty lną ścianą, co okazało się złudzeniem, ponieważ ta szafa by ła nieskończenie pojemna. Penny chwy cił jedną z półek i pchnął w bok, a ona zaczęła się obracać jak taśma bagażowa na lotnisku, szy bko i jakby bez tarcia, natomiast
półki na górze i na dole pozostały nieruchome. Przy pominało to Plum wirówkę w pralni. Penny zatrzy mał wreszcie półkę i pchnął w górę, delikatnie, ledwie musnął, ale i tak cała szafa biblioteczna zaczęła się przewijać, półka po półce, jakby sięgała w nieskończoność we wszy stkich kierunkach. – Co to jest? – spy tała Plum. – To są książki wszy stkich. A raczej książki o wszy stkich. – Nie rozumiem? – Chwileczkę, szukam naszy ch. – Półki obracały się niezmordowanie, całe ty siące, aż Penny zatrzy mał je jedną ręką. – To są książki naszego ży cia. Każdy taką ma. Widzicie? Tu są nasze. Wszy stkie razem, po jednej książce na każdego. – Chy ba żartujesz – powiedział Quentin cicho. Na ile Plum by ła w stanie to stwierdzić, Penny nigdy nie żartował. – Wcale nie. Oto książka Plum. Wskazał palcem grzbiet. Książka miała, całkiem adekwatnie, obwolutę w kolorze śliwkowy m3. – A ta jest moja. – Książka Penny ’ego by ła wy soka i chuda, i obłożona w gładką, jasną skórę; na grzbiecie widniało wy pisane jego imię, bardzo rzeczową czcionką sans-serif. Wy glądała jak stara instrukcja obsługi. – Nasze książki są obok siebie? – zdziwiła się Plum. – Proszę, powiedz mi, że to nie oznacza, że się pobierzemy . – Nie wiem, co to oznacza. Nikt nie wie wiele o ty ch książkach. – Naprawdę masz na drugie Schroeder? – spy tał Eliot, jakby to by ła najbardziej zaskakująca rzecz w tej bibliotece. – Chy ba nie chcesz mi wmówić, że każdy człowiek, który kiedy kolwiek ży ł na świecie, ma taką książkę – zaprotestował Quentin. – Mają je ty lko ci, którzy ży ją aktualnie. Książki pojawiają się i znikają, w miarę jak ludzie się rodzą i umierają. Ta półka ciągnie się na wiele kilometrów we wszy stkich kierunkach, musi sięgać w jakiś osobny podwy miar. Nie wiem, gdzie one się podziewają, kiedy ktoś umiera. Zapewne idą na przemiał. Zaśmiał się z własnego dowcipu. – Co w nich jest? – Mniej więcej to, czego należałoby się spodziewać. Historia twojego ży cia. Książka Eliota ma dwa tomy . A tu jest twoja. Penny położy ł rękę na przy sadzisty m granatowy m tomie, gruby m jak słownik, z nazwiskiem Quentina wy pisany m złotą czcionką. Quentin się zawahał. – Wiem – powiedział Penny nieco ciszej. – Nie czujesz aż takiej pokusy , jak się spodziewałeś,
prawda? Ja nigdy nie otworzy łem swojej. W zakonie są tacy , którzy to zrobili, widziałem potem ich twarze. Plum zdjęła z półki swoją książkę. Trzy mała ją na rękach jak niemowlę. Czuła ogromną potrzebę, żeby ją przeczy tać, taką niemal nie do opanowania. Niemal, ale niezupełnie. – Poświęcasz całe ży cie na zrozumienie siebie, tego, o czy m jest twoja historia, aż tu nagle odkry wasz, że wszy stko już tu jest – ciągnął Penny . – Wszy stkie odpowiedzi zapisane czarno na biały m. Niektóre książki mają nawet indeksy . Spójrzcie na Quentinową, jest ułożona alfabety cznie. To by ła prawda. W stronicach wy cięte by ły małe półksięży ce z literami A – B – C – D i tak dalej, schodzący mi skośną drabinką w dół. Powoli, niechętnie Quentin oddał swoją książkę Penny ’emu. – Chy ba powinienem ją pisać, nie czy tać – powiedział. Penny odłoży ł tom na półkę – nieco nonszalancko, doszła do wniosku Plum. Sama odstawiła swoją z należną ostrożnością. Bardzo chciała do niej zajrzeć, ale podejrzewała, że jeśli przeży je właściwie swoje ży cie, pod koniec będzie wiedziała, o czy m by ło, przy najmniej z grubsza. – Chwila – powiedział Eliot. – Nasuwa się tu wiele py tań. Czy to oznacza, że nie mamy wolnej woli? A jeśli spalisz czy jąś książkę, to czy ten ktoś umiera? – Chodźmy dalej. – Penny zapędził ich z powrotem na kory tarz. – Jest jeszcze masa do obejrzenia! My ślałem, że się spieszy cie. Poprowadził ich do prosty ch drzwi bez żadnej tabliczki. I je otworzy ł. Za nimi zobaczy li pierwsze tutaj pomieszczenie zupełnie pozbawione książek. Na ścianach nie by ło nic, nawet obrazków. Nie by ło też okien, jedy nie biurko, a za nim skórzany fotel. Pokój wy glądał dość ponuro. – Niech zgadnę – powiedziała Plum. – Niewidzialne książki. A może nie, mikroskopijne. Unoszą się w powietrzu, a my nimi oddy chamy . – To mój gabinet. Penny usiadł za biurkiem twarzą do nich i złoży ł w budkę półprzezroczy ste palce. – Sy stem mnie powiadomił, jak ty lko weszliście do Ni Tu Ni Tam. Istnieje powód, dla którego was tu sprowadziłem. – Masz dosłownie trzy minuty – zapowiedział mu Eliot. – A ty masz coś mojego, Quentinie – oświadczy ł Penny . – Tak? – Kartkę. Z jednej z moich książek. – Och. Wszy scy spojrzeli na Quentina. Plum wcześniej nie wpadło coś takiego do głowy , ale to miało
sens. Zapewne, technicznie rzecz ujmując, Quentin ukradł tę kartkę z Ni Tu Ni Tam. Mimo to Penny chy ba trochę przesadzał. – No tak. – Quentin wy jął stronicę z kieszeni płaszcza. – Zapewniam cię, że dobrze się nią opiekowałem. Stronica sama wy ślizgnęła się z ręki Quentina i spły nęła w powietrzu na biurko Penny ’ego, jak maluch biegnący objąć tatusia. Zdaniem Plum dość bezdusznie nie okazała żadny ch względów swemu doty chczasowemu opiekunowi. – Dziękuję – powiedział Penny . Naty chmiast do gabinetu weszła kobieta w habicie, ze wzrokiem wbity m w podłogę, jakby chciała uniknąć patrzenia bezpośrednio na niezwy kłą wspaniałość Penny ’ego. Wzięła od niego kartkę tak gorliwie, jakby to by ła kończy na, którą trzeba szy bko przy szy ć na miejsce. Plum podejrzewała, że w pewny m sensie tak właśnie by ło. Penny się pochy lił i szarpnął pły tkę podłogi tuż obok fotela. Okazało się, że to nie pły tka, ty lko okładka wielkiej księgi. By ła zagłębiona w podłodze. Plum się rozejrzała: stali na książkach, wielkich zakurzony ch tomach w gruby ch oprawach, dopasowany ch do siebie jak pły ty chodnikowe. Penny przerzucał cieniutkie jak bibułka stronice, na który ch piętrzy ły się kolumny maleńkich liczb. Przez chwilę kiwnął głową, a potem pozwolił okładce zamknąć się z trzaskiem. – A teraz pozostaje sprawa kary – oświadczy ł. – Kary ? – powtórzy ł Quentin. – Takiej jak za przetrzy my wanie książki? – Tak. Pozostaniesz tutaj przez rok i będziesz pracował przy zbiorach, aż do spłacenia długu. O mój Boże, co za dupek. – Nie bądź takim dupkiem – poprosiła Plum. – Nie uziemisz mnie tutaj, Penny – zaprotestował Quentin. – Fillory umiera. My ślę, że możemy je ocalić, ale z ty m nie można czekać. Musimy iść. – Istnieje ty siące światów. Ży ją, a potem umierają. Natomiast wiedza to władza, Quentinie, a mądrość jest wieczna. – Naprawdę powiedział coś takiego. – Zabrałeś część naszej wiedzy . – Ale oddałem. – Ale uży wałeś jej przez cały rok. To stronica z Arcana arcanorum spisana własną ręką Zwei Vögel. Pomy śl ty lko, co mogliby śmy z nią zrobić przez ten rok! – Prawie na pewno nic. Macie tu miliardy książek, na które zapewne nikt nigdy nawet nie spojrzał. Penny wstał i wy szedł zza biurka, unosząc swoje upiornie świecące ręce. Jego palce – hej, one przy bierały pozy cje do zaklęcia! – Rachunek musi się zgadzać, Quentinie. Zawsze miałeś z ty m problemy . Będziemy musieli również usunąć z twojej pamięci wszy stkie wspomnienia o ty m, co przeczy tałeś.
On grzebie teraz w głowie Quentina? Nie! Plum cofnęła się o krok i też uniosła ręce. Wszy scy to zrobili: w jednej chwili zmienili się z luźno ze sobą związanej grupy ludzi, ży wiącej skomplikowane uczucia wobec towarzy szy , w zjednoczoną obronną falangę. Quentin by ł najszy bszy : uniósł rękę i z wnętrza jego dłoni wy strzelił zwarty oślepiający promień światła prosto w twarz Penny ’ego. Ale światło nie dotarło do twarzy Bibliotekarza. Swoją dziwaczną magiczną ręką Penny powstrzy mał promień – jego dłoń jakby cały go zjadła. Drugą chwy cił promień w połowie, jakby by ł materialny , i zakrzy wił o dziewięćdziesiąt stopni w dół, tak że celował teraz nieszkodliwie w podłogę. I pozostał tak uwięziony . Nieco za późno do zmagań włączy ł się Eliot z jakimiś elektry czny mi pociskami, ale złote ręce Penny ’ego pochwy ciły je z powietrza po kolei, jeden, dwa, trzy , cztery , pięć, w dodatku z nieludzką szy bkością i dokładnością. Zupełnie jak ręce iluzjonisty chwy tające wy strzelone kule. Plum pospiesznie tkała tarczę przed Quentinem. Nie miała wprawy w takiej magii, nikt w Brakebills jej nie uczy ł, ale Quentin pokazał jej parę zaklęć, a ona naprawdę szy bko łapała takie rzeczy . Lecz już wiedziała, że nie zdąży . – Bardzo długo na to czekałem – stwierdził Penny . – No to będzie to dla ciebie pewne rozczarowanie – zauważy ła Alice, po czy m walnęła go pięścią w twarz. Bum! O mój Boże. To by ło piękne, zupełnie jak w filmie: prosty wy prowadzony z ramienia, nogi w rozkroku, biodra idące za ciosem. Penny nawet się nie zorientował, co go czeka. Czy ludzie naprawdę robią takie rzeczy ? Ludzie tacy jak Alice niewątpliwie robili takie rzeczy . Penny nie upadł, ale jakby złamał się wpół, chwy tając się oburącz za twarz. – Aaaaaaa! Powiedział to cicho, ale z prawdziwy m uczuciem. – Skończy liśmy tutaj – stwierdziła Alice. – Idziemy . Quentin spojrzał na nią z takim wy razem twarzy , jakiego Plum nigdy u niego nie widziała. To musi by ć miłość, uznała. Jaśniał równie mocno jak promień, który wy strzelił z jego ręki. – Penny – zwrócił się Quentin do Penny ’ego. – Nie wiem, jak by ście wy korzy stali tę stronicę, ale powiem ci, jak ja ją wy korzy stałem: sprawiłem, by Alice na powrót stała się człowiekiem. Informuję cię tak na wy padek, gdy by ś się zastanawiał, jak to się stało. Jesteś wielkim czarodziejem, zawsze by łeś, i jestem pewien, że jesteś też świetny m bibliotekarzem. Magia i książki są bardzo ważne, naprawdę. Ale znajdą się jedna czy dwie ważniejsze rzeczy . Uratowaliśmy Alice, a teraz uratujemy Fillory . Więc bardzo cię proszę, nie wtrącaj się. To wszy stko.
Penny nadal stał pochy lony , poruszając szczęką i przy ciskając obie ręce do policzka. Uniósł twarz i popatrzy ł na nich załzawiony mi oczami, kiedy wy chodzili – Alice przodem. Przy glądała się kny kciom swej prawej dłoni. – Przez chwilę widziałam sens ży cia – stwierdziła. – Cieszę się – powiedział Quentin. – Jesteś w ty m niezła. – Możemy się stąd wreszcie wy nieść? – spy tał Eliot. Ale Plum wpadła na pewien pomy sł. – Zaczekajcie – powiedziała. – Gdzieś w ty m budy nku musi by ć wszy stko o Fillory , cała wiedza, nie uważacie? Może powinniśmy trochę poszperać? Penny wy biegł za nimi na kory tarz. Na kości policzkowej rozlewała mu się czerwona plama, ale poza ty m trzy mał się dobrze. Plum musiała mu to przy znać: by ł całkowicie odporny na wsty d. – Nic nie mów, ty lko słuchaj – zażądał Eliot, nim Penny zdąży ł się odezwać. – Potrzebujemy informacji. Ty je masz. Gdzie są książki o Fillory ? – Jest cała sala! – Plum pogardzała przemocą fizy czną, ale najwy raźniej na Penny ’ego wy wierała bardzo pozy ty wny efekt. – I to duża. Chodźcie, to w drugim skrzy dle! Sami nigdy by jej nie znaleźli: nawet Penny ’emu dotarcie na miejsce zajęło dziesięć minut. Szli to w górę, to w dół labiry ntem kory tarzy , a po drodze Penny wy jaśniał im kwestię swoich rąk. Okazało się, że by ła to forma spektralnej protezy , przełomowa sprawa, naprawdę, a teoria, na której się opierała, by ła niezwy kle, ale to niezwy kle elegancka i chętnie by im ją objaśnił, niestety jednak już sama koncepcja wy kraczała poza ich możliwości umy słowe, może z wy jątkiem jednej Alice. Jego palce mogły się poruszać kilkakrotnie szy bciej niż palce człowieka, a poza ty m miały parę dodatkowy ch zmy słów, w ty m zdolność do wy czuwania pól magnety czny ch i załamy wania światła, i mierzenia temperatury z dokładnością do setny ch stopnia. Penny by ł najwy raźniej kultową postacią wśród młodszy ch bibliotekarzy , ponieważ jak się pochwalił, kilku z nich kazało sobie usunąć – bezboleśnie i higienicznie – dłonie i zastąpiło je dokładnie takimi samy mi magiczny mi protezami. Plum już miała go spy tać o akcję w Connecticut, kiedy dotarli do pomieszczenia, które śmiało mogłoby pełnić funkcję sali balowej w Wersalu. By ła to ogromna przestrzeń z oknami umieszczony mi na jednej ścianie; ścianę naprzeciwko wy tapetowano książkami na wy sokość dwóch pięter. Obsługiwała ją jedna wiotka drabinka na kółkach. Penny powrócił do odgry wania roli przewodnika. Najwy raźniej się nią cieszy ł. – Stańcie pod oknami, inaczej tego nie widać. Posłuchali. I rzeczy wiście, z tej odległości grzbiety książek o Fillory tworzy ły jakby niejasną
zjawę jego granic. To by ła mapa Fillory wielkości całej ściany . Każda książka miała przy dzieloną swoją rolę: niebieskie tworzy ły ocean, a jasnozielone i brązowe ląd. Gdy by stali bliżej, nic by nie zauważy li, natomiast z tej perspekty wy nie mogli tego nie widzieć. – Piękne – przy znał Quentin. – To możemy teraz przejrzeć te książki? – spy tała Plum. Oto wy raźny znak, jak bardzo zmienił się układ sił, odkąd Alice walnęła Penny ’ego. Ich przewodnik wy dął ze wstrętem usta, a potem niechętnie pokiwał głową. – Ty lko proszę… nie odstawiajcie ich z powrotem na półki. Proszę. Pozostawcie to profesjonalistom. Plum nie bardzo wiedziała, skąd powinni zacząć. A Eliot nawet nie drgnął. – Penny , jesteś specem od Ni Tu Ni Tam – powiedział nagle. – Co się dzieje, kiedy jakiś świat się kończy ? – Mniej więcej to, czego by się należało spodziewać. Świat umiera, a z czasem się rozpada i przestaje istnieć. – Ale co się dzieje tutaj? Chodzi mi o fontannę. – Och, fontanna wy sy cha. I nie daje się naprawić. To bardzo tajemniczy proces, ale pozostaje w zgodzie z integralnością Ni Tu Ni Tam, więc pozwalamy , żeby tak się działo. – Wiecie, nad czy m się zastanawiam? A może by tak odwrócić kota ogonem, oczy wiście w przenośni, i naprawić fontannę? Przebudować ją albo inaczej podłączy ć, albo coś tam? Czy to obudziłoby do ży cia martwy świat? Penny zastanawiał się przez dłuższą chwilę, poruszając bezgłośnie ustami. Przeszedł przez całą długość sali balowej, a potem wrócił do nich. – To nie jest taki głupi pomy sł, jak by się mogło wy dawać – oznajmił. – Ale nie. Nie można oży wić z powrotem świata w ten sposób. Mogliby ście obracać kota, ale i tak pozostałby martwy . Eliot w milczeniu pokiwał głową. – Tak naprawdę to wcale się nie spodziewałem, że zadziała. – Z jakichś przy czy n opuścił go cały zapał. – Słuchajcie, te książki zajmą nam całą wieczność. Chodźmy prosto do fontanny . – Najpierw muszę coś zrobić – powiedziała Plum. – Patrzcie: magiczna sztuczka. Dostrzegła to niemal naty chmiast, jak tu weszli, i ty lko czekała na właściwą chwilę. Podeszła prosto do wielkiej ściany książek, czując się bardzo mała w porównaniu z ich ogromem. Znajdowała się tam jedna wąska szpara, niewielka przestrzeń dokładnie na jeden tom. Wy jęła z torby pamiętnik swojego pradziadka. Twarz Penny ’ego obwisła na jej widok. – Drzwi w książce – powiedział tonem dziecka. – Święty Graal książek o Fillory . Ostatnia i najrzadsza. Tak długo na nią polowałem.
Plum już chciała odłoży ć ją na półkę, ale zawahała się na moment. Obróciła dziennik i wsunęła go między książki. Pasował idealnie, nie ty lko rozmiarem, ale i wzorem: grzbiet miał akurat właściwy odcień zieleni, z paskiem jasnego błękitu u góry . Ostatni kawałek Niższego Plusku, obok którego przepły wała czarna Spalona Rzeka, został uzupełniony . Plum poczuła wielką saty sfakcję, jakby ułoży ła ogromne puzzle, aż zaczęły jej mrowić palce i nieświadomie odetchnęła głęboko. Odgry wała właśnie swoją rolę w historii Chatwinów. Koniec tkwienia za kulisami, weszła na scenę, w sam środek akcji. Zrobiła, co należało: sprowadziła Ruperta do domu, przy najmniej sy mbolicznie. Nagle poczuła się silna. Jeśli potrafisz stawić czoła koszmarom z przeszłości, ze swoją przy szłością możesz zrobić wszy stko. – Hej, Penny , to powinno pokry ć grzy wnę Quentina, nie uważasz? – powiedziała. – Albo Alice znowu cię walnie, do wy boru. Ale Penny by ł zby t zajęty nowy m naby tkiem, żeby zwracać na nią uwagę. Podbiegł truchtem do półki po bły szczącej podłodze i ostrożnie wy jął znów książkę, doty kając jedy nie górny ch części kartek, żeby nie nadwerężać grzbietu. Uchy lił ją w przy padkowo wy brany m miejscu i powąchał papier. – Jak ją zdoby liście? – Ukradliśmy . – My również próbowaliśmy ją ukraść. – Wiem – odparła Plum. – Nam. Następny m razem musicie się bardziej postarać. Klęska najwy raźniej nie dotknęła Penny ’ego. Wy glądał jak mały chłopiec, który dostał szczeniaczka. Dziwne: by ł po prostu niewiary godny m dupkiem, a równocześnie nie by ł socjopatą. Miał uczucia. A nawet więcej, sposób, w jaki trzy mał tomik, wskazy wał, że tkwi w nim wielki potencjał miłości. Po prostu nie by ł dobry w kochaniu ludzi, rzecz jasna poza sobą samy m. Ty lko Eliot wy dawał się zasmucony . – Właśnie sobie coś pomy ślałem – powiedział. – To by ła ostatnia książka. Półki są pełne, mapa ukończona. To musi oznaczać, że historia Fillory dobiega końca, cała została spisana. Apokalipsa musiała już nadejść. – Nie wiesz tego na pewno – zaprotestował Quentin automaty cznie. – Owszem, wiem – warknął Eliot. – I nie próbuj mnie pocieszać. Czy to może by ć prawda? Na tę my śl Plum przeszedł zimny dreszcz. Przez cały czas, a tak naprawdę to przez całe ży cie, my ślała o Fillory , zastanawiała się nad nim, uciekała przed nim. Fillory i Chatwinowie, i bolesna tęsknota, którą sy mbolizowali, to by ła jej mroczna strona, więc próbowała udawać, że nie istnieją. Chciała mieć ty lko jedną stronę, jak wstęga Möbiusa. Jak osoba Möbiusa. Ale to by ła prawda, wszy stko, teraz to rozumiała. I by ła gotowa stawić temu czoła, a nawet
podejrzewała, że jej się spodoba. I tak po prostu straciła to na zawsze. Powinna by ła już dawno zrobić to, co kazała Quentinowi zrobić z Alice (całkiem słusznie, jak się okazało): powinna by ła rzucić się w to głową naprzód i pogodzić się z ty m, póki jeszcze mogła. Bo teraz już nigdy nie będzie miała okazji. Nagle wy dało jej się, że te książki wy glądają jakoś inaczej. Jakby przestały traktować o teraźniejszości, jakby nagle zaczęły traktować o przeszłości. Czy naprawdę? By ć może. Ale niewy kluczone, że poddawała się zby t łatwo. W ty m rzecz, że wcale nie czuła, że Fillory umarło. Nadal je wy czuwała po drugiej stronie cienkiego przepierzenia, które stało pomiędzy tą rzeczy wistością a inną. Gdy by przy cisnęła do niego ucho, usły szałaby , jak Fillory śpiewa do niej, choć bardzo cicho. – Ta ściana wcale nie jest pełna. – Odchrząknęła. W tej cholernej bibliotece by ło mnóstwo kurzu. – Wcale nie. Można tu umieścić jeszcze jeden rząd książek, przy samej podłodze. Pokazała palcem. Pod najniższą półką by ło jeszcze miejsce. – Nic podobnego – powiedział Penny . – Owszem, gdy by ś ty lko chciał. Idziemy do ciebie, Fillory ! – pomy ślała. Wy trzy maj jeszcze chwilę! Miała wrażenie, że jeśli przekona Penny ’ego, zdoła utrzy mać Fillory przy ży ciu. – My ślę, że traktujecie ten problem zby t literalnie – stwierdził Eliot. – Może to ty traktujesz go nie dość literalnie – zauważy ła Alice, zaskakując wszy stkich, możliwe, że łącznie z sobą samą. – Te dwie ściany są zupełnie puste, a poza ty m jest jeszcze miejsce między oknami. – By łoby to bardzo nieregulaminowe. – Penny założy ł ręce na piersi, a złociste dłonie poły skiwały mu z oburzeniem. – I w gruncie rzeczy nie ma sensu. Mapa jest ukończona. To jest całe Fillory . – Nieprawda – powiedział Quentin. – Jest jeszcze cała kupa wy sp. Najdalsza Wy spa by łaby gdzieś tutaj, na sąsiedniej ścianie. – Pokazał, gdzie konkretnie. – I wy spa Benedicta – dodał Eliot, niechętnie podejmując wątek. – Kawał drogi stąd. Poza ty m nie wiadomo, co jest po Drugiej Stronie. Plum nie potrafiła powiedzieć, czy spierają się dla zasady , czy też uznali, że ma rację. Penny rozglądał się niepewnie po sali, jakby ściany roiły się od robaków. Nawet zaczęła mu troszeczkę współczuć. Ale nie aż tak, żeby dać spokój. Nie pozwoli Fillory umrzeć. Ono nie umrze tak po prostu. Koniec z ucieczką przed problemami. Dwie połówki jej ży cia staną się jednością. – I brakuje nocnego nieba! – powiedziała. – Brakuje gwiazd! Potrzeba do tego sporo granatowy ch książek ze srebrny mi kropkami. Można by łoby je powiesić pod sufitem. – Obdarzy ła Penny ’ego swoim najbardziej uroczy m uśmiechem. – Przecież uwielbiasz takie
rzeczy ! Penny nie należał do mężczy zn przy wy kły ch do kobiecy ch uśmiechów, więc uśmiech Plum zrobił na nim duże wrażenie. – To jeszcze nie jest koniec – powiedział, na wpół do siebie. – Nic podobnego. Potrzeba będzie więcej książek, dużo więcej. – Zmarszczy ł brwi. – Quentinie, musisz ocalić Fillory . – Cały czas to powtarzam – powiedział Quentin. – I chy ba wiem, jak to zrobić. Chy ba nareszcie wiem, jak wszy stko naprawić.
Rozdział 29 – Jeśli ująć tę kwestię history cznie, kiedy ludzie mówią coś takiego, prawie zawsze się my lą – zauważy ła Alice. Quentin bardzo się cieszy ł, że Alice znów ży je. To by ła dosłownie najwspanialsza rzecz na świecie. Wszy stko jedno, czy go kocha czy nie, czy może na niego patrzeć czy nie, świat, każdy świat, by ł dużo lepszy m miejscem, kiedy na nim by ła. – Co zamierzasz? – spy tał Eliot. – To, co muszę. Penny , jak się stąd dostać do fontanny Fillory ? Docierało to do niego powoli, ale od pewnego czasu by ł już pewien. Chodziło o coś, co powiedziała Alice. My ślał o Fillory , usiłował sobie wy obrazić jego agonię – ale oczy wiście wiedział, jak będzie wy glądała śmierć Fillory . Alice już im opowiedziała. Widziała przecież początek Fillory i koniec świata, który by ł przed nim. Martwy ocean, martwa ziemia, umierający bóg. Więc nawet jeśli nie by ł do końca pewien, jak to zrobić, wiedział, co należy zrobić. Oczy wiście również uwaga Alice na temat ludzi, którzy my śleli, że potrafią wszy stko naprawić, by ła prawdą i bardzo możliwe, że jest już za późno, ale zamierzał spróbować, a to jest odpowiednia chwila. Fontanna Fillory znajdowała się sześć przecznic od biblioteki, a oni przeby li cały ten dy stans biegiem. Księży c Ni Tu Ni Tam, który by ł mały i dziwnie kwadratowy , jak staromodny ekran telewizora, unosił się nisko na niebie. Biegnąc, Quentin wy czuwał, że znajduje się w samy m środku olbrzy miego kosmicznego dramatu, jakby wszechświat postanowił na chwilę się obrócić, ty lko dla niego. Wszy stko działo się naraz, ale bardzo powoli, jakby czas równocześnie przy spieszy ł i zwolnił. Zauważał drobne szczegóły : fakturę kamieni, wodę w kanałach, cienie w oknach. Wszy stko zależało od tego, czy zrobi to dobrze. Na środku fontanny Fillory stał kamienny Atlas, uginający się pod ciężarem kuli. By ła to pewna licencja poety cka, ponieważ Fillory wcale nie by ło kulą, by ło płaskie. Quentin planował przeskoczy ć przez obramowanie, nie tracąc nic z rozpędu, w nadziei że zabezpieczenia Fillory zupełnie już puściły , jednak zatrzy mał się, ponieważ kiedy podbiegł bliżej, zobaczy ł, że z fontanny ktoś wy chodzi. To by ła Janet, a za nią Josh i Poppy . Janet i Poppy bez trudu wy szły przez obramowanie, podciągając się na rękach jak na zawodach pły wackich, Josh przerzucił przez obramowanie rękę, a potem nogę i wy toczy ł się na chodnik. Ich ubrania naty chmiast wy schły , ale twarze mieli ściągnięte i zaszokowane.
– To koniec – oświadczy ła Janet. – Już po Fillory . Jej słowa odbiły się od umy słu Quentina, nie czy niąc żadnej szkody . Nie chciał ich wpuścić. – Widzieliśmy na własne oczy – dodał Josh. – To by ło straszne. Pozostali dogonili go i po raz pierwszy od siedmiu lat piątka Fizy czny ch – Eliot, Janet, Josh, Alice i Quentin – znalazła się w ty m samy m miejscu i w ty m samy m czasie. Jednak nastrój nie sprzy jał świętowaniu. – Co się stało? – spy tał Eliot. – Co zobaczy liście? Josh i Janet gapili się na Alice. Janet chwy ciła ją za rękę. Josh ją objął. Poppy , pod wpły wem chwili, złapała ją za drugą rękę, choć nigdy wcześniej się nie spotkały . – O mój Boże – powiedziała Janet. – O mój Boże, Alice. – Tak, wiem – powiedziała Alice sucho. – Po prostu nam powiedzcie. – No dobra, już. – Janet nie puściła jej ręki, jakby potrzebowała liny ratunkowej. – Słońce spadło z nieba. Wszy scy zaczęli walczy ć ze wszy stkimi, nawet drzewa. To by ło okropne. A potem Julia wróciła z Drugiej Strony i odesłała nas tutaj. – Kurwa. – Eliot spojrzał w niebo i wrzasnął: – Kurwa! Miasto odpowiedziało mu słaby m echem. – Więc to już koniec? – spy tała Plum. By ła tak samo oszołomiona jak pozostali. Quentin podszedł do obramowania fontanny . Jeśli zamierza spróbować, lepiej się pospieszy ć. – Quentin, stój! – zawołała Janet. – Już po wszy stkim. Fillory jest martwe. – W takim razie chcę obejrzeć zwłoki. – Nic tam nie ma! – Fontanna nadal działa. Coś musiało zostać. – Na pewno nie zostało – powiedziała Janet. Kiedy to mówiła, posąg Atlasa zaczął się poruszać. Powoli pochy lił się do przodu, przesuwając ogromną kulę z czarnego marmuru, którą dźwigał na ramieniu. Szy kował się do odłożenia ciężaru. – Hej! – krzy knął Quentin. – Nie tak, kurwa, szy bko! Jeśli Fillory zamierzało umrzeć, musiało mu to udowodnić osobiście. Quentin przeskoczy ł przez obramowanie prosto do basenu fontanny – woda powinna by ć zimna, ale okazała się gorąca i nagrzewała się coraz bardziej. Za kilka minut zacznie się wy gotowy wać. Josh złapał go za ramię, ale Quentin mu się wy rwał. Atlas zmierzy ł go straszny m wzrokiem, lecz choć by ł od niego dwa razy większy i zrobiony z kamienia, musiał dostrzec coś naprawdę morderczego w jego twarzy , ponieważ wy prostował się nieco i niechętnie poprawił kulę na ramieniu. Wszy scy zaczęli krzy czeć. – Quentin, chociaż raz spróbuj nie by ć idiotą! – wrzeszczała Janet.
– Quentin, nie! – wołał Eliot. – Naprawdę nie musisz! – A właśnie że muszę! Quentin niezręcznie grzebał w kieszeni płaszcza w poszukiwaniu guzika, równocześnie próbując pły nąć. Ktoś znów go złapał za ramię. Spróbował się wy rwać, ale w ty m samy m momencie dotknął palcem guzika i dno fontanny odpadło. Znów spadał w kierunku magicznej krainy Fillory . Nie sądził, że jeszcze kiedy ś ją zobaczy . Rozciągała się pod nim szeroko, a on zbliżał się do niej jak kapsuła kosmiczna, która schodzi z orbity . Naprawdę się nie spodziewał, że będzie w tak zły m stanie. Daleko na zachodzie widział rozmazane słońce, które spadło na ziemię – przy pominało żółtko jaja na patelni roztapiające się we wrzący m morzu na Końcu Świata. Minął się o włos z jakimś wielkim latający m obiektem, w który m dopiero po chwili rozpoznał księży c obracający się powoli wokół własnej osi. Z ziemi strzelały ognie, po jej powierzchni sunęły ciemne armie. Coś ogromnego powoli wspinało się na brzeg Fillory , wy stawiając ogromną zaciekawioną mordę – to by ł jeden z wielkich żółwi, które tworzy ły fundament świata, który wreszcie postanowił sprawdzić, co takiego nosił na grzbiecie przez ty siące lat. Fillory , jego piękne Fillory leżało w ruinie i umierało. Na ten widok Quentinowi boleśnie ścisnęło się serce. Ale jeszcze nie umarło. Nie do końca. Ży je, póki jeszcze coś zostało. Wy lądował. Ziemia trzęsła mu się pod nogami, powietrze rozry wały grzmoty , trzaski i odległe krzy ki. Wszędzie rozchodziła się woń dy mu. Gorący wiatr niósł skądś popiół. Jego ramię. Ktoś go nadal trzy mał za ramię. Alice. – Co ty robisz? – zawołał, przekrzy kując hałas. – Robię z siebie idiotkę – odparła spokojnie. Nawet udało jej się uśmiechnąć, po raz pierwszy w ty m drugim otwarciu. On też się uśmiechnął i przy tulił ją, ale zaraz puścił. – No to chodź. Musimy znaleźć Embera. Guzik wy sadził ich przed bramą miasta Białoszczy tego. Jego mury by ły częściowo zburzone, a skrzy dło wielkiej bramy wisiało krzy wo na zawiasach. Wieże twierdzy przestały się obracać, za to się koły sały . Quentin wskazał na nie, a Alice pokiwała głową. Nie mieli szansy na odnalezienie Embera w ty m zamieszaniu, o ile sam nie chciał zostać odnaleziony , przy najmniej troszeczkę, a jeśli chciał, to go znajdą. – Ja się zajmę tarczami, ty szy bkością – krzy knęła Alice. Przez jedną pracowitą minutę rzucali zaklęcia, na siebie samy ch i na siebie nawzajem, a potem wzięli się za ręce i przebiegli razem przez bramę. Ulice by ły wy marłe. Miasto wy glądało jak po bombardowaniu, a mieszkańcy albo już nie ży li, albo uciekli, albo pochowali się w piwnicach. Quentin i Alice biegli szy bko, wspomagani
magiczną siłą. Czasami przecinali ruiny i puste działki, żeby zaoszczędzić sobie drogi i ominąć ulice zablokowane gruzem. Raz wy soka ściana z kamienia runęła prosto na nich. Zabiłaby ich, gdy by Alice nie zamknęła swoich tarcz od góry , a tak po prostu przewróciła ich na ziemię i musieli się wy czołgać spod ciężkich kamienny ch bloków. Kiedy odzy skali oddech, pobiegli dalej. I nie zwolnili, póki nie minęli opuszczanej kraty i nie przedostali się sklepiony m przejściem przez gruby mur zewnętrzny zamku Białoszczy tego. Po raz pierwszy Quentin i Alice by li tu razem. Wy szli na dziedziniec. To by ł najdalszy z najdalszy ch strzałów, założenie, że Ember będzie tu na nich czekał. I nie czekał. Ale czekał Umber. Quentin nigdy wcześniej go nie widział, a jeszcze ty dzień temu by ł przekonany , że Umber nie ży je, ale to nie mógł by ć nikt inny . Stał zupełnie nieruchomo, jak oswojony baran na łące. Opuścił głowę i pasł się na zielsku przerastający m kamienne pły ty dziedzińca, w zmroku umierającego świata. Wy prostował się, gdy podeszli. – Czekałem na was – powiedział, nie przestając żuć. – Od wieków. Założy łem się sam ze sobą, że przy jdziecie, i patrzcie, wy grałem. Quentin tego nie planował, ale uznał, że Umber nadaje się do jego celów tak samo jak Ember. Baran jednak nawet nie udawał, że nie wie, o czy m on my śli. – Daj spokój. Ze mną jedny m to się nie uda. Będziesz potrzebował nas obu. Skinął na nich rogatą głową, no, chodźcie wreszcie. W każdy ch inny ch okolicznościach Quentin by się zawahał, ale tego dnia sprawa by ła oczy wista. Podbiegł do Umbera i tak, jak to sobie wy obrażał z dziesięć ty sięcy razy , przerzucił rękę i nogę przez jego szeroki, miękki grzbiet i usiadł na nim. Alice usiadła za nim i objęła go w pasie. Kiedy ty lko Quentin chwy cił się szarej wełny boga, ten ruszy ł. Quentin zawsze chciał to zrobić – wszy scy chcieli – i teraz już wiedział dlaczego. Umber truchtał przez chwilę, żeby nabrać rozpędu, a potem schował pod siebie wszy stkie cztery nogi i przeleciał nad murem zamku jak krowa przeskakująca księży c. Pęd i przy spieszenie by ły niewiary godne. Baran nabierał prędkości, niemal leciał nad zrujnowany m miastem, a potem wy biegł z niego, doty kając lekko ziemi w coraz dłuższy ch interwałach, a drzewa, łąki, wzgórza, murki i rzeki ty lko przemy kały obok. W tej przejażdżce kry ła się dziwna, doniosła radość. Wokół trwała apokalipsa, misja by ła skrajnie ry zy kowna, ale on, Quentin Coldwater, wrócił do Fillory z Alice u boku i razem jechali na bogu. – Hej-ho! – powiedział Umber. – Hej-ho! – odpowiedział mu Quentin. Pamiętał swoją dziecięcą miłość do dwóch Baranów, jeszcze nim odkry ł, że Fillory jest prawdziwe. Nie przetrwała próby czasu: kiedy poznał osobiście Embera, ten nie okazał się ani tak
silny , ani tak miły , ani tak mądry , jak opisał go Plover. A gdy Ember wy rzucił go z Fillory , jego rozczarowanie zmieniło się w gniew. Jednak od tamtej pory nauczy ł się paru rzeczy o akceptacji i gniew opadł, choć miłość raczej nie wróciła. Teraz widział Barany takimi, jakimi by ły w istocie: dziwaczny mi, nieludzkimi, nieco śmieszny mi istotami, równie ograniczony mi swoją boskością, jak by ły nią silne. Jednak by ły bogami i posiadały majestat, którego nie dało się im odmówić. Quentin czuł pod sobą moc Umbera, ale wszędzie wokoło Fillory traciło resztki swojej. Wspaniała bujna zieleń wy sy chała w oczach. Ludzie i zwierzęta zbijali się w stada; już nie walczy li ze sobą. Wy glądali jak goście przy jęcia, które wy rwało się spod kontroli i zostało spacy fikowane przez policję, jakby właśnie gwałtownie wy trzeźwieli. Mijali całe połacie powalony ch, wy rwany ch z korzeniami drzew. Z nieba zaczęły spadać gwiazdy , pojedy nczo, niektóre zataczały imponujące łuki, jak meteory , inne opadały powoli i wdzięcznie, obracając się i miotając iskry . Alice ścisnęła go mocniej w pasie. Rozległa się seria głośny ch huków, przy pominająca odległy ogień arty lerii – to ziemia zaczęła się rozpadać. Traciła spójność, traciła nawet siłę, żeby trzy mać się razem. W powierzchni Fillory tworzy ły się szczeliny , które rozszerzały się w całe kaniony . W głębi najgłębszego z nich Quentin zauważy ł blady ch zmarły ch z Zaświatów; roili się jak larwy w spróchniały m pniu. Umber przeskakiwał wdzięcznie ogromne szczeliny , które z każdą chwilą stawały się szersze, aż miejscami nic już nie łączy ło ze sobą kawałków Fillory – między nimi widać by ło gwiazdy . Skakali z wy spy na wy spę w ciemnej przestrzeni, bardziej lecąc, niż biegnąc przez pustkę. Wreszcie Quentin zobaczy ł, dokąd zmierzają. Przed nimi pojawił się pojedy nczy kawałek lądu, złożony jedy nie z łąki, stawu i drzewa, osierocony w katastrofie i z niczy m już niepołączony . Na nim stał samotnie Ember. Umber wy lądował lekko i truchtał przez chwilę, wy tracając prędkość. Quentin i Alice zsiedli. Quentin cieszy ł się z towarzy stwa Alice. Wierzy ła w niego, przy najmniej kiedy ś. Dzięki temu będzie mu łatwiej wierzy ć w siebie teraz, podczas tego ostatniego aktu. Ember stał, wpatrując się w staw, okrągły zbiornik porośnięty na brzegach tatarakiem. Wbijał wzrok w swoje odbicie. Jego py sk miał jak zwy kle nieodgadniony wy raz, ale wy czuwało się w nim jakąś samotność, jakąś rozpacz, kiedy tak stał na ruinach swojego świata. Po raz pierwszy Quentin poczuł trochę współczucia dla starego Barana. – Emberze – powiedział. Żadnej odpowiedzi. – Emberze, wiesz, co musisz zrobić. My ślę, że zawsze wiedziałeś. Od początku. Quentin dopiero pod sam koniec, w bibliotece, poskładał wszy stko do kupy , ale ta świadomość docierała do niego powoli już od dłuższego czasu. My ślał o rodzicach i dzieciach, i mocy , i śmierci. Kiedy jego ojciec umarł, zy skał nowy rodzaj siły , nową siłę dał mu również
Majakowski. Potem Alice opowiedziała im o początkach Fillory . Wszy stko zaczęło się od śmierci, śmierci boga. To by ła najstarsza historia na świecie, najgłębsza z głębokiej magii. Fillory nie musiało umrzeć, mogło się odnowić i znów zacząć ży ć, ale to miało swoją cenę, a by ła nią święta krew. Ten wątek przewijał się przez wszy stkie mitologie: żeby umierająca ziemia mogła się odrodzić, jej bóg musiał za nią umrzeć. Wielka moc kry ła się w ty m boskim paradoksie, śmierci nieśmiertelnego. Dość mocy , by oży wić serce świata, kiedy przestawało bić. – Już czas, Emberze. Ptak nie wróci. Zaklęcie przepadło. Została ci ty lko ta jedna droga. Stary Baran zamrugał. Sły szał Quentina. – Nie będę udawał, że to łatwe, ale umrzesz i tak, kiedy umrze Fillory . Wiesz o ty m doskonale. Zostało ci raptem parę minut. Oddaj ży cie, nim będzie za późno. Póki to się jeszcze liczy . Najsmutniejsze w ty m wszy stkim by ło to, że Ember najwy raźniej chciał się zabić. Quentin naty chmiast to zrozumiał: Baran przy szedł tutaj, bo zamierzał się utopić, tak jak ten dawny bóg, ale nie mógł się zebrać na odwagę. By ł dość odważny , żeby tego chcieć, ale nie dość, żeby to zrobić. Próbował zebrać się na odwagę, pragnął, żeby odwaga do niego przy szła, ale nie przy chodziła, a kiedy na nią czekał, zawsty dzony , samotny i przerażony , wszy stko waliło się wokół niego. Quentin się zastanawiał, czy sam zdołałby to zrobić. Cóż, nigdy się tego nie dowie. Ale skoro Ember nie potrafił sam się poświęcić, on będzie musiał to zrobić za niego. Postąpił krok w jego stronę. By ł człowiekiem, który proponował bogu, że go zabije. Wiedział, że to sprzeczność logiczna, ale jeśli tego by ło trzeba do ocalenia Fillory , musiał znaleźć sposób. Wiedział o ty m i trzy mał się mocno tej wiedzy . Jeśli magia miała do czegoś służy ć, to właśnie do tego. Zrobił kolejny krok i teraz Ember odwrócił się do niego. Bóg by ł w stanie paniki, miał dzikie i puste oczy . Rozdy mał nozdrza. Po prostu wariował ze strachu. Quentin poczuł przy pły w litości, a może nawet miłości dla tej śmiesznej starej istoty . To jednak niczego nie zmieniało. Miał nadzieję na nagłą inspirację, ale się przeliczy ł. Inspiracja przy szła do Alice. – Ty m razem twoja kolej – powiedziała, a potem zrobiła coś dziwnego: ugry zła się w wierzch lewej dłoni i zerwała skórę z kny kci, a potem dotknęła nimi policzka Quentina. Quentin nie znał tego zaklęcia i wiedział, że nigdy go nie pozna – by ło tak skomplikowane technicznie, że przerastało jego możliwości, podobnie jak surowa moc Alice, choć już raz widział, jak to zrobiła. Kiedy wy powiadała słowa inkantacji, jego ręce porosły masą mięśniową, a skóra stała się grubsza i mocniejsza. Poczuł w sobie siłę, która należała wy łącznie do magii Alice; przemieniał się pod jej wpły wem. Jego nogi jakby eksplodowały , wznosił się coraz wy żej niczy m na dwóch filarach, jego szy ja się wy dłuży ła, a z podstawy kręgosłupa wy rósł długi zagięty ogon. Głowa uformowała się w py sk, a płaskie i tępe zęby wszy stkożercy wy dłuży ły się
i wy ostrzy ły , dopasowane do siebie jak noży ce. Paznokcie zmieniły się w pazury , a z kręgosłupa wy sunęły mu się na grzbiecie kolce – miał wrażenie, że ktoś go drapie po plecach. By ł utkany z mocy , w jego brzuchu płonął ogień. Otworzy ł usta i ry knął słowo, które zrobione by ło z ognia. Stał się smokiem i by ł gotowy do walki. Zamierzał ukatrupić tego idiotę Embera. Ogień z jego paszczy wy ginał się i omijał łukiem rogi Embera, ale trochę go osmalił – Quentin poczuł smród palącej się wełny . Może kiedy rozpada się jego świat, bóg traci niety kalność? No cóż, w takim razie ma pecha. Ruszy ł do ataku. Ember odskoczy ł, ale dla smoczy ch zmy słów Quentina zrobił to jakby w zwolniony m tempie. Quentin przy cisnął boga do ziemi jedną masy wną, zbrojną w szpony łapą – ten smok nie miał maleńkich, śmieszny ch łapek T. rexa – i spróbował zacisnąć zęby wokół jego grubej, umięśnionej szy i. Ember wił się dziko w jego uścisku. Łuski Quentina, co zauważy ł kątem oka, by ły w kolorze metalicznego błękitu jak w bajeranckim, podrasowany m wozie. By ł smokiem, nie bogiem, ale by ł wielki, silny i odporny , a ciało miał stworzone do odpierania ataków. Ember natomiast, z nieznany ch nikomu boskich powodów, by ł bogiem w ciele zwierzęcia, które czasami uczestniczy ło w zry tualizowany ch zawodach o męską dominację, ale większość czasu spędzało jednak na przeżuwaniu trawy . Baran poderwał go z ziemi i przerzucił nad sobą. Quentin walił jak szalony ogonem, mając nadzieję, że Alice odsunęła się poza jego zasięg. Potem znów by ł na górze. – Dość! – ry knął Ember i Quentin ponownie znalazł się w powietrzu. Rozwinął skrzy dła – miał skrzy dła! – jak jakiś wściekły anioł, wy równał lot i runął na boga, ten zdąży ł jednak zrobić unik, nim Quentin na nim wy lądował. Krąży li wokół siebie przez jakąś minutę, a staw buchał parą za każdy m razem, kiedy rozpalony ogon Quentina doty kał jego powierzchni. Potem smok, który by ł Quentinem, znów zaatakował i złapał Embera zębami. W jego grzbiet uderzy ła bły skawica, jedna, a potem kolejna, trzecia, czwarta i piąta – drażniły nerwy i zerwały z pięć łusek, a niewy kluczone, że i podziurawiły jego delikatne, skórzaste skrzy dła. Ale ból to by ło coś, czego smok niemal nie zauważał, a jeśli zauważał, pomijał z pogardą. Wszelka miłość czy litość, jaką czuł dla Embera, by ły sprawą ludzką. W sercu smoka nie by ło miejsca na takie uczucia. Choć raz w ży ciu by ł potworem. Umrzy j, pomy ślał. Umrzy j, ty samolubny dupku, ty żałosny tchórzu, ty stary baranie. Umrzy j i daj nam ży cie! Miażdży ł zębami Embera jak tanie cy garo, pozbawiając go tchu. Robił to dla Alice, dla Eliota, dla Julii, dla Benedicta, dla swojego bezuży tecznego, beznadziejnego ojca, dla wszy stkich, który ch kiedy kolwiek kochał, rozczarował albo zdradził. Trzy mał go z powodu dumy i gniewu, nadziei i uporu. Czuł, że to, co zostało z Fillory , też się trzy ma i czeka, czy to wy starczy . Wy dmuchiwał między zębami rozpalony do białości ogień, jego ślina by ła toksy czny m kwasem. Żebra Barana wy gięły się i jęczały , Quentin czuł, jak bóg usiłuje napełnić płuca powietrzem i jak
mu się to nie udaje. Czuł smak spalonej skóry i jak ta skóra się rozry wa. Trzy mał go tak i trzy mał, a kiedy Baran nie oddy chał już od dobry ch pięciu minut, wy pluł go na ziemię. Zrobił już wszy stko, co może zrobić smok. I nagle znów stał się człowiekiem, stał nad dy miący m ciałem Barana, spoczy wający m na trawie na boku jak śpiący pies wielkości by ka. Ale to jeszcze nie by ł koniec. Przednie nogi Embera poruszy ły się. Został pokonany , owszem, ale jakaś nieustępliwa iskierka ży cia nie chciała opuścić jego ciała. Jeśli Fillory miało ży ć, Quentin musiał mu wy rwać tę iskrę, musiał ją zdusić. Uświadomił sobie, że do tego właśnie służy ł nóż, ten, który zabrała Asmodeusz. Kurwa. To dlatego Rupert go ukradł. To dlatego los prakty cznie wepchnął mu go w ręce. Stanął do walki z bogiem bez odpowiedniej broni. Chociaż jakąś miał. Czasami, kiedy w końcu zrozumiesz, co musisz zrobić, odkry wasz, że już sobie przy gotowałeś wszy stko, co ci będzie do tego potrzebne. Quentin włoży ł rękę do kieszeni i namacał grubą okrągłą monetę. Ostatnią monetę od Majakowskiego. Resztka jego dziedzictwa. Poczuł ukłucie smutku, ale ty lko ukłucie, kiedy pojął, że już nigdy nie stworzy własnej krainy . To by łoby miłe, ale nie czuł z tego powodu gory czy . To, czego dokonał teraz, już raz kiedy ś zrobił, dawno temu, ty lko że wtedy działał w gniewie i półświadomie. Ty m razem by ł spokojny , doskonale wiedział, kim jest i co robi. Wciąż miał w kieszeni kilka miedziaków, ty ch, które zabrał z domu za lustrem. Przy kląkł na jedno kolano i ułoży ł miedziaki w stos na kawałku nagiej ziemi, a na wierzchu położy ł złotą monetę, stroną z gęsią do góry . Potem chwy cił stos w pięść, a on zmienił się w rękojeść płonącego srebrzy sty m ogniem miecza. Quentin wy ciągnął broń z ziemi, jakby zawsze by ła tam wbita, od wielu wieków. Po raz pierwszy trzy mał ten miecz w dłoni w dniu, kiedy przy by ł do Brakebills. – Dobrze cię znowu widzieć – szepnął. Blady , niemal przezroczy sty ogień płonął na całej długości klingi, niezwy kle jasny w dziwny m półmroku, jakby ktoś zanurzy ł go w brandy i podpalił zapałką. Do niczego nie służy ł, ale wy glądał dekoracy jnie. Quentin poprawił chwy t na rękojeści i spróbował sobie przy pomnieć cokolwiek z lekcji fechtunku, który ch udzielał mu Bimbo. Ember uchy lił jedno oko, ale się nie ruszał. Może nie mógł? Ale gdy by Quentin musiał nazwać to coś, co dostrzegł w jego spojrzeniu, powiedziałby , że nie by ł to strach czy złość, ale ulga. On sam czuł ją również. – Przepraszam – powiedział. Jedny m cięciem miecza niemal odciął głowę Embera. Rana w grubej szy i naty chmiast otworzy ła się szeroko, czerwona i mokra, skóra strzeliła jak napięta guma. Nogi boga zeszty wniały i rozchy liły się jak u marionetki, kiedy lalkarz napina sznurki. Try snęła krew. Quentin poczuł na ramieniu dłoń Alice. Dokonało się. Ember nie ży ł. Epoka dobiegła końca.
Quentin ją zakończy ł. Czas, żeby zaczęła się nowa. Nie czuł, żeby dokonał podniosłego czy nu – nie by ło w nim nic wielkiego. To nie by ło szlachetne dzieło, ty lko brutalne i brzy dkie, i krwawe, i okrutne. Ale konieczne, to wszy stko. Quentin cofnął się o krok od trupa. Coś wielkiego przemknęło po niebie. Quentin podniósł wzrok w sam czas, żeby zobaczy ć gruby i krótki statek kosmiczny , już niknący w oddali. Wy glądał jak żelazny hy drant niesiony na stożku niebieskiego ognia. Krasnoludy , skoro już miał zgady wać. Zawsze chętne do niespodzianek. Na niebie zostały ty lko trzy czy cztery gwiazdy , a na jego oczach jedna z nich straciła oparcie i spadła. Ktoś za nim odchrząknął cicho, jakby chciał wezwać nieuważnego kelnera. – Wszy scy o mnie zapominają – poskarży ł się Umber. – Jak mówiłem, musisz zabić nas obu. Tak naprawdę jesteśmy jedny m bogiem, ty lko podzielony m na dwóch. Podszedł truchtem do Quentina, łagodny i uległy jak baranek, powęszy ł delikatnie w stronę zwłok brata, a potem wy ciągnął szy ję. Poruszy ł lekko barkami w oczekiwaniu, jakby cała operacja miała mu sprawić przy jemność. Quentin niemal nie chciał tego robić, nie chciał mu dawać tej perwersy jnej saty sfakcji. Pomy ślał o cały m dobru, jakie Umber mógł uczy nić, a nie uczy nił. Może następny bóg będzie sobie lepiej radził? Ty m razem miecz uderzy ł czy sto i odciął głowę zupełnie. A w chwili gdy Umber umarł, Quentin eksplodował. Upuścił miecz. Miał wrażenie, że leci w górę i na zewnątrz – po prostu rozlaty wał się we wszy stkich kierunkach. Jego pole widzenia rozszerzy ło się, objęło całe Fillory . Wisiało w przestrzeni przed nim jak rozbity półmisek. By ł widmowy m olbrzy mem, kosmiczny m płetwalem błękitny m, ty lko miliard razy większy m. By ł bogiem. Nie zbiło go to z tropu, ale ty lko dlatego, że bogów niełatwo jest zdziwić. Logika tego, co się stało, by ła oczy wista, ale ty lko dlatego, że w tej chwili wszy stko by ło dla niego jasne. Wszy stko, co do jednego. Bóg mógł umrzeć, ale boska moc nie, a po śmierci Embera i Umbera, w który ch ży ła dotąd, przelała się w tego, który ich poświęcił. W ten sposób on, Quentin, stał się bogiem, ży jący m bogiem, bogiem Fillory . Nie by ł już czy telnikiem Fillory – stał się jego autorem. W jakże żałosny m stanie by ł świat, który mu powierzono! Pokręcił ze smutkiem olbrzy mią głową. Jeszcze wciąż rozpadał się na jego oczach, rozłaził się w szwach, odpadały mu brzegi. Tak by ć nie może. Trzeba to naprawić. Naprawianie rzeczy to by ło coś, co Quentin doskonale rozumiał, a mając taką moc, mógł naprawić wszy stko. Machnąwszy lewą ręką, spowolnił bieg czasu, żeby dla wszy stkich prócz niego praca wy magająca ty siącleci dokonała się w ułamku sekundy . Potem powoli, z namy słem i z bezbrzeżną cierpliwością zaczął składać kawałki dry fujące w przestrzeni. Zbierał okruchy , ziarenka i bry łki ziemi, które niegdy ś tworzy ły kościec Fillory , układał je jak kawałki puzzli, a potem jeden po drugim dopasowy wał do siebie i tworzy ł z nich całość, przesuwając
ogromny mi, spektralny mi palcami po szwach, aż znikały , jakby ich nigdy nie by ło. Pracował z wielką uwagą. Ziemia Fillory by ła poży łkowana jak wielki stek, a on starannie dopasowy wał wszy stkie ży łki, żeby wy glądały dokładnie tak jak przedtem. Ponownie porozmieszczał srebrzy ste rzeki i strumienie w dawny ch kory tach albo tam, gdzie mu pasowało – pozwalał im szukać nowej drogi. Delikatnie zagonił rozbite jeziora i morza z powrotem do ich basenów. Zebrał powietrze i wiatry i stworzy ł z nich niewidzialną masę nad Fillory , by kraina znów miała czy m oddy chać. Przesuwał i przesiewał między swy mi boskimi palcami pozostałości przedmiotów, które pamiętał z ży cia jako człowiek. Dziwny ch mały ch przedmiotów z odległej przeszłości. Kości łagodnej gniadej klaczy , na której opuścił Zacisze centaurów. Części rozbitego zegarka Nadzorczy ni Czasu, które z upły wem lat zostały wdeptane w ziemię, rozproszone i zapomniane. Pistolet, który Janet przemy ciła do Fillory , a potem porzuciła, wy chodząc z Grobowca Embera. Grot strzały , która zabiła Benedicta. Ostatnie gnijące szczątki „Mundżaka” rozrzucone na pły ciznach Wschodniego Oceanu. Ty m zwierzętom i ludziom, którzy zginęli w apokalipsie, pozwolił spoczy wać tam, gdzie polegli, ale ocalały ch leczy ł, odbudowując uszkodzone organy , reperując i zszy wając skórę, składając kości. Skłonił wielkiego żółwia do powrotu na swoje miejsce w wieży żółwi, na której opierało się Fillory , a ten usłuchał – naprawdę nie by ł stworzony do prowadzenia bardziej akty wnego ży cia. Zbiegły ch zmarły ch umieścił z powrotem w gimnazjalny ch Zaświatach, a potem, pełen boskiej troski o ich położenie, sprawił, że zapadli w sen, spokojny i wieczny . Ich gry skończy ły się na dobre. Rozwinął delikatny zielony dy wan trawy , który pokry ł całe Fillory . Odnowił część drzew, ale ty lko ty le, by mogły odtworzy ć puszcze. Poświęcił wiele czasu – lata, a może wieki – tak regulując morza, by fale znów uderzały w brzegi, i tworząc stabilny cy kl ich ruchów. Ostrożnie pochował ciała Embera i Umbera tam, gdzie mogły się rozłoży ć i uży źnić glebę. Ziemia nad nimi zazieleniła się i wy rosły z niej dwa ogromne drzewa, który ch gałęzie skręcały się dziwnie, jak rogi baranów. Wy polerował z miłością księży c i znów umieścił na niebie. Porozwieszał też gwiazdy , jedną po drugiej, jak kry ształki na ży randolu. Zasy pał wielki krater, który wy paliło w dnie oceanu słońce, ochłodził morze i odbudował mur, który biegł skrajem świata. Ujął słońce w swoje wielkie dłonie i ukształtował z niego na powrót kulę, a czując, jak gaśnie jego żar, dmuchał w nie, aż znów rozpaliło się biały m ogniem. Wówczas umieścił je na szy nach i ponownie skłonił do ruchu. Potem odpoczy wał. Patrzy ł na swoje dzieło, patrzy ł, jak ty ka i się obraca, niczy m wielki zegar, tu i tam wy gładzając zby t szorstki brzeg albo matowiąc zby t gładki. Kiedy nie by ło już nic więcej do naprawienia, po prostu patrzy ł i czuł, jak atomy krążą i łączą się albo po prostu drgają w miejscu. Czuł ogromny spokój. Fillory znów ży ło. Nie by ło takie jak kiedy ś, jeszcze nie, ale
będzie, kiedy się zaleczy , a to może się stać bez jego pomocy . Mógł tak na nie patrzeć bez końca. Ale nie to by ło mu dane. Powierzono mu tę moc, lecz czuł, że nie należy do niego. Więc ze smutkiem, ale nie z żalem, przy wrócił czasowi normalny bieg, czy niąc gest prawą ręką. W swoim ostatnim boskim akcie, a w zasadzie w akcie boskiej zachcianki, wy ciągnął szczątki białego jelenia z gardła wielkiego żółwia z Północnego Bagna, poskładał jego szkielet, odtworzy ł organy wewnętrzne i skórę i tchnął w niego ży cie. Umieścił go na wy spie daleko na morzu, by znów mógł rozpocząć swoją wędrówkę. Następna epoka Fillory też będzie miała Ujadającą Bestię. A potem pozwolił, by moc go opuściła. Kiedy to się stało, zaczął się kurczy ć i kurczy ć, a maleńki dy sk Fillory biegł mu na spotkanie, a potem rozwinął się przed nim, coraz większy , bez końca, a on znów stał na nim, jako po prostu jeden z jego mieszkańców. Nie by ł sam. Znalazł się w towarzy stwie kobiety i półbogini, a po kilku sekundach przy pomniał sobie ich imiona. To by ły Alice i Julia.
Rozdział 30 – Oddałeś moc – stwierdziła Julia. Zza nagiego, nierównego, wciąż nie do końca uleczonego hory zontu wschodziło słońce, a Quentin już zapominał, jak to jest by ć bogiem – nie pamiętał niczego prócz niejasny ch i niepewny ch wrażeń. Smakował te ostatnie – pewność, moc, to poczucie wszechwiedzy i wszechzdrowia, i kontroli na wieki wieków – a one ulatniały się z jego umy słu i znikały . Nie by ły to wspomnienia, jakie mógłby przechowy wać ludzki mózg. Więc stawał się na powrót Quentinem, niczy m więcej. Zawsze jednak będzie pamiętał, że to się zdarzy ło, że wiedział, jak to wy gląda, zarówno przez kilka sekund i – według czasu boga – przez ty siąc lat. – Oddałem ją – przy znał. – Nie by ła moja. Julia pokiwała głową w zamy śleniu. – Masz rację, nie by ła twoja. Bardziej zazdrosny bóg albo bardziej zazdrosny człowiek mógłby próbować ją zachować dla siebie, ale sądzę, że wy nik by łby taki sam. Dziękuję, że to zrobiłeś, Quentinie, że naprawiłeś Fillory . Mogłaby m może zrobić to sama, ale takie skomplikowane szczegóły jak linia brzegowa zajęły by mi wieki. Nie mam do tego smy kałki. Poza ty m mam wrażenie, że dobrze się bawiłeś. – Dzięki. Masz rację. Mam wrażenie, że dobrze się bawiłem. – Już nie miał pewności, czy m właściwie tak dobrze się bawił. Dostrzegał w niej teraz wy raźnie jej dawne ja, tę Julię z Brookly nu o wąskiej piegowatej twarzy i długich czarny ch włosach. Ale równocześnie by ła niewątpliwie boska: w przeszłości często zmieniała wzrost, ale w tej chwili mierzy ła mniej więcej dwa metry . Miała na sobie dość dramaty czną w wy razie suknię, która by łaby na miejscu nawet na zaprzy siężeniu nowego prezy denta, choć uszy to ją w równy ch częściach z kory i zielony ch liści. – Przejdź się ze mną – poprosiła. Przeszli się, w trójkę. Fillory znów by ło Fillory , choć dosy ć blady m i wy niszczony m, budzący m się po trochu z katastroficznej choroby . Łąka wciąż by ła brązowa, ziemia wciąż sucha i popękana. Nowa epoka dopiero się zaczy nała. Quentinowi by ło trochę słabo. Nadal miał na butach krew Embera i Umbera. Trudno mu by ło połączy ć ten brutalny , krwawy czy n, którego właśnie dokonał, z odnową Fillory . Ale ten świat znów ży ł, wy czuwał to na każdy m kroku. – Mam py tanie – odezwała się Alice. – Dlaczego sama nie zabiłaś Embera? No wiesz, wszy stko w końcu dobrze się skończy ło i tak dalej, ale na pewno poszłoby ci szy bciej niż nam.
– Mogłam to zrobić, ale nie by łoby w ty m mocy . Półbóg zabijający boga… nawet gdy by mi się udało, nie takie są zasady ry tuału. – Ale mam wrażenie, że jesteś teraz bardziej boska, niż kiedy się widzieliśmy zeszły m razem – stwierdził Quentin. – Bardziej boginiowata. My lę się? – Nie, nie my lisz się. Zostałam królową driad. Jestem teraz czy mś trochę więcej niż półboginią, jakby w trzech czwarty ch boginią. Powinno istnieć jakieś słowo na określenie takiego stanu. Od czasu do czasu Julia przesuwała z roztargnieniem palcami po jakiejś roślinie, a ta naty chmiast prostowała się i zieleniła. Kiedy wskazy wała palcem powalone drzewo, jego korzenie oży wały , wkręcały się w ziemię, a pień podnosił się pospiesznie, jakby go przy łapano na drzemce w pracy . Quentin nie bardzo wiedział, wedle jakich kry teriów Julia podejmuje decy zję, które drzewa oży wić. Może wy bierała je losowo, a może niektóre bardziej na to zasługiwały niż inne. – Chcę coś dla ciebie zrobić, Quentinie – powiedziała. – W imieniu Fillory . Oddałeś nam dziś wielkie usługi i zawsze dobrze nam służy łeś. Czy jest tu coś, czego nigdy nie widziałeś albo nie zrobiłeś, a czego zawsze pragnąłeś? Quentin zastanawiał się przez chwilę. Niósł w ręku srebrny miecz, trochę niezgrabnie, ponieważ z jakichś przy czy n nie udało mu się przy wołać odpowiedniej pochwy , a nie miał ochoty doty kać ręką blady ch płomieni, które cały czas lizały klingę. W końcu wbił go w ziemię i zostawił. Zapewne zdoła go znów przy wołać, jeśli zajdzie taka potrzeba. Czy czegoś chciał? To by ł uroczy gest ze strony Julii, ale o ile wiedział, by ł już w Fillory wszędzie, a przy najmniej wszędzie, gdzie warto by ło pojechać. Nie interesowały go specjalnie tunele krasnoludów ani Palczaste Wy spy , ani atrakcje tury sty czne Lorii. Chwila! By ła jedna taka rzecz. – Możesz mi pokazać Drugą Stronę Świata? To znaczy nam? Wcześniej nigdy tam nie by łem, jakoś się nie złoży ło. Alice mogłaby pójść z nami, gdy by chciała. – Oczy wiście. – Jeśli o mnie chodzi, to ja tam by łam – zauważy ła Alice. – Jako niffin. – Jasne, zapomniałem – powiedział Quentin. – Powinnaś dostać inną nagrodę. – Zaoszczędzę ją sobie na później. Ta jest dla ciebie. Ja tu trochę zostanę. Więc Julia wzięła Quentina za rękę i uniósłszy się oboje w powietrze, skierowali się na zachód nad wy brzeżem Fillory , lecieli coraz szy bciej. Przelecieli nad morzem, a potem nad murkiem na Końcu Świata, a potem runęli w dół, głową naprzód, jak na kolejce górskiej. Wkrótce Quentin się zorientował, że coś się zmieniło, że już nie spadają, ty lko się wznoszą, choć wcale się nie odwrócili. Ach, to grawitacja się obróciła. Przelecieli nad kolejny m murkiem, a potem ujrzał
Drugą Stronę. Julia zawisła w powietrzu. Dla niego by łoby to trudne, ale jej latanie przy chodziło w sposób naturalny . Jego dłoń tonęła w jej dużej ręce; uczucie by ło zbliżone do zapamiętanego z dzieciństwa. Po Drugiej Stronie zapadał zmrok, słońce właśnie zaszło, żeby wzejść w Fillory . Nie widział wiele, ty lko ciche pola i doliny . Ale od razu poczuł, że jest tu spokojniej i bardziej intensy wnie niż w Fillory – to miejsce miało więcej magii. Panowała tu atmosfera jakby pełnego napięcia wy czekiwania. Dziwne małe drobinki światła migotały w ciemności jak maleńkie świecące komary . – Nie mogę ci pokazać wszy stkiego. Nawet mnie tego nie wolno, ale jest tu coś, co powinno ci się spodobać – powiedziała Julia. Kiedy ruszy li, wiatr ruszy ł wraz z nimi, więc powietrze wokół nich pozostało nieruchome. W dole widzieli ciemne rzeki i białe kredowe drogi. Quentin zauważy ł coś jakby duży dom na drzewie i zamek na wy spie na oświetlony m blaskiem księży ca jeziorze. – Czy to świetliki? – spy tał. – Te światełka? – Nie, powietrze tak tu iskrzy . W dzień tego nie widać. Maleńkie światełka podskakiwały za nimi jak fluorescency jny ślad okrętu na wodach tropikalnego morza. Zachód słońca miał inne kolory niż na Ziemi czy nawet w Fillory , więcej w nim by ło zieleni i błękitów. Julia posadziła ich na środku wielkiego zarośniętego ogrodu. Kiedy ś został założony wedle ścisłego planu, jak ogrody francuskie – wszy stkie linie proste, wszy stkie łuki idealne, wszędzie złożona sy metria – ale pozostawiono go samemu sobie, więc krzewy zarosły ścieżki, pnącza oplotły lubieżnie stalowe płotki, a różane klomby zaschły w brązowe maswerki, w pewien sposób niezwy kłe. Quentinowi przy pominało to trochę zamarznięty ogród komunalny , do którego zabłądził dawno temu w Brookly nie, ścigając list, jaki otrzy mał od Jane Chatwin, i skąd przeszedł na drugą stronę, do Brakebills. – Mój Boże – powiedział – tu jest niesamowicie. – Tak pomy ślałam, że ci się spodoba. Oczy wiście wy glądał inaczej, kiedy go założono, ale gdy zaczął zarastać, wszy scy uznali, że tak jest lepiej, więc go zostawili w spokoju. To jednak coś więcej niż ogród, to potężna magia. Patrz przez chwilę w jedno miejsce, a zobaczy sz. Quentin popatrzy ł i fakty cznie zobaczy ł. Powoli, ale dużo szy bciej niż w naturze, niektóre rośliny zamierały , a potem ponownie oży wały . Wy sy chały na jego oczach, po czy m nagle znów robiły się zielone, poruszały się też w zwolniony m tempie, trzeszcząc cicho i szepcząc. Coś mu to przy pominało, lecz nie mógł sobie uzmy słowić co. Julia mu pomogła. – Rupert wspomniał o ty m miejscu w swoim dzienniku. Nazy wamy go tutaj Zatopiony m
Ogrodem, choć nawet ja nie wiem dlaczego. Te rośliny to tak naprawdę my śli i uczucia. Kiedy powstaje nowa my śl, wy rasta nowa roślina. Uczucie wy gasa i roślina usy cha. Niektóre są bardziej pospolite niż inne i kwitną bez przerwy – strach, złość, radość, saty sfakcja, miłość, zazdrość. Są nieposkromione, rosną jak chwasty . Również pewne podstawowe idee matematy czne nigdy nie znikają. Ale niektóre są bardzo rzadkie. Na przy kład złożone koncepcje, ekstremalne albo subtelne uczucia. Zachwy t i zdziwienie trudniej znaleźć niż kiedy ś. Choć te tutaj… Mam wrażenie, że te iry sy to jakiś rodzaj zachwy tu. Od czasu do czasu można nawet zobaczy ć coś nowego. Spokój panujący w ogrodzie działa niezwy kle tonizująco. Quentin czuł, że nie chce go nigdy opuścić, i podejrzewał, że to uczucie objawiło się w roślinnej formie gdzieś w ogrodzie. Zastanawiał się, gdzie i czy by je rozpoznał, gdy by je zobaczy ł. Julia przy klękła na jedny m kolanie – cudowny widok, ta skala jej boskiej postaci. By ła większa niż naturalny ch rozmiarów. – Patrz. To jest bardzo rzadkie. Quentin też przy kląkł, a kilka drobinek światła zebrało się wokoło, żeby lepiej widział. Roślinka by ła skromna i niewielka, delikatny młody krzaczek z kilkoma wiechciami liści – bożonarodzeniowa choinka Charliego Browna. Na oczach Quentina zakoły sała się, tracąc pewność siebie, jej liście zaczęły brązowieć, ale zebrała się w sobie i znów zaczęła się prostować, a nawet troszeczkę urosła. Na jej gałęziach pojawiły się strąki nasienne. Nagle ją rozpoznał. To by ła roślina, którą widział na kartce zabranej z Ni Tu Ni Tam i w zaklęciu Ruperta. Już nawet przestał jej szukać, a teraz miał ją tutaj, pod samy m nosem. Nagle poczuł pod powiekami gorące łzy . Siąknął i otarł je niecierpliwie. To śmieszne, płakać nad jakąś roślinką, ale czuł się, jakby zobaczy ł starego przy jaciela, z który m się nigdy osobiście nie spotkał. Wy ciągnął rękę i dotknął delikatnie liścia. – To uczucie, które kiedy ś ży wiłeś, Quentinie – wy jaśniła Julia. – Bardzo dawno temu. Tak się czułeś, kiedy miałeś osiem lat i po raz pierwszy otworzy łeś książkę o Fillory , i poczułeś równocześnie zachwy t, radość i tęsknotę. Odczuwałeś je bardzo silnie, marzy łeś o Fillory z mocą i niewinnością, jaka jest dana niewielu ludziom. To tam się to wszy stko dla ciebie zaczęło. Kiedy wiele lat później przy by łeś do Fillory , odkry łeś, że to o wiele trudniejsze, bardziej skomplikowane miejsce, niż się spodziewałeś. Fillory , o jakim marzy łeś jako chłopiec, nie by ło prawdziwe, ale pod pewny mi względami by ło lepsze i czy stsze niż prawdziwe. Ten mały chłopiec, który m by łeś, by ł wspaniały m marzy cielem. I bardzo uzdolniony m. Jeśli kiedy ś miałeś jakiś wy jątkowy dar, to właśnie ten. Quentin pokiwał głową – nie bardzo mógł jeszcze mówić. Czuł ogromną miłość dla tego małego chłopca, który m by ł kiedy ś, takiego niewinnego i naiwnego, i jeszcze nieskażonego ty m wszy stkim, co miało dopiero nadejść. By ł bezbronną małą osobą, która miała przed sobą tak wiele
ogromny ch rozczarowań i zachwy tów. Nie my ślał o nim od lat. Lecz nie by ł już ty m chłopcem, ten chłopiec zaginął gdzieś dawno temu. Zmienił się w mężczy znę, takiego prostego, doświadczonego i niepełnowartościowego. Niemal zapomniał, że kiedy ś by ł kimś inny m – musiał zapomnieć, żeby przetrwać w dorosły m świecie. Teraz jednak żałował, że nie może dodać otuchy temu dziecku i zaopiekować się nim. Żałował, że nie może go uprzedzić, że nic nie będzie takie, jak miał nadzieję, ale że wszy stko i tak dobrze się skończy . Że trudno to wy jaśnić, ale sam się przekona. – Ktoś musiał to teraz poczuć – powiedział. – To samo co ja. Dlatego się zazieleniła. Julia pokiwała głową. – Ktoś. Gdzieś. Roślinka znów zaczęła się kurczy ć i zasy chać. Julia delikatnie oderwała jeden z twardy ch strąków i wy prostowała się. – Proszę. Zabierz go ze sobą. My ślę, że powinieneś go mieć. To by ł zwy czajny brązowy strąk, szty wny i klekoczący w środku, ale dokładnie taki jak ten na ry sunku. Musi go jakoś pokazać Hamishowi. Włoży ł strąk do kieszeni. Roślina chy ba nie miała nic przeciwko temu. Znowu odrośnie, prędzej czy później. – Dziękuję, Julio. – Po raz ostatni rozejrzał się po ogrodzie. By ło już prawie ciemno. – Chy ba jestem gotowy do powrotu. *** Znaleźli Alice tam, gdzie ją zostawili, ale nie by ła już sama. Pozostali też przeszli do Fillory , kiedy Quentin by ł po Drugiej Stronie – Eliot, Janet, Josh i Poppy – i teraz stali razem, dy skutując z oży wieniem o planach przebudowy zamku Białoszczy tego. Penny pozostał na swoim stanowisku w Ni Tu Ni Tam, Plum natomiast przeszła. Stała samotnie, rozglądając się wokoło i usiłując to wszy stko objąć umy słem. Quentin zajrzał jej w oczy , a ona się uśmiechnęła, jednak uznał, że pewnie woli by ć sama jeszcze przez kilka minut. Przy pomniał sobie, jak sam po raz pierwszy zobaczy ł Fillory . Rozpłakał się wtedy na widok zegarowego drzewa. Wątpił, żeby Plum się rozpłakała, niemniej postanowił dać jej trochę czasu. – Ty lko o jedno proszę, żadny ch więcej obrotowy ch wież – mówiła właśnie Janet. – To zawsze by ła gówniana sprawa. Nie wiem, jakim cudem krasnoludy zdołały komuś sprzedać coś takiego. – Przecież ty lko słucham, nie kłócę się z tobą – powiedział Eliot obronny m tonem. – Załatwimy to z nimi, jak wrócą. O ile wrócą. – Ale słuchajcie, co z kolorami? – spy tał Josh. – Możemy je zmienić? Bo wiecie, muszę wam powiedzieć, że ten biały to nigdy mi nie pasił. Jakby zamek obsrały ptaki, widać go by ło na kilometr z daleka. Wiem, że zamek Czarnoszczy ty by ł siedliskiem niewy mownego zła czy jakoś
tak, ale musicie przy znać, że wy glądał zajebiście. Każdy kolor będzie lepszy niż biały . – No ale co z nazwą? – zaprotestowała Poppy . – Ją też musieliby śmy zmienić. – Dobra, uwaga – ucieszy ł się Josh. – Mogliby śmy mieszkać w zamku Fioletoszczy ty m, albo jakoś tak. O, cześć, Quentinie. – Cześć. Nie przeszkadzajcie sobie. Nie przeszkadzali sobie. Gadali dalej, a on ty lko słuchał. Dobrze by ło znów ich widzieć, wszy stkich razem, w Fillory . By ł szczęśliwy , ale jak zawsze czuł pewien dy stans, nawet teraz: wąską, niemal niewy czuwalną przepaść, nawet między sobą a Eliotem. Nigdy by tego nie przy znali – zaprzeczy liby gorąco, gdy by o ty m wspomniał – ale prawda by ła taka, że już nie grali w ty m samy m klubie. Zawsze będzie częścią Fillory , szczególnie teraz, kiedy przez chwilę trzy mał ten świat w swy ch boskich dłoniach – a ono zawsze będzie nosiło na sobie jego wielkie niewidzialne odciski palców, jak ścieżki w spiralny m labiry ncie. Ale zaczy nał podejrzewać, że jego miejsce nie jest tutaj. Wróci tu pewnego dnia, przy najmniej taką miał nadzieję, ale to oni by li teraz królami i królowy mi. On miał do odegrania inną rolę. Może razem z Alice stworzą własny klub? Podszedł do niej, kiedy rozmawiała z Julią. – Wielka szkoda, że James nigdy tu nie dotarł – powiedział. – Spodobałoby mu się. Czasami się zastanawiam, co się z nim dzieje. – Fundusz hedgingowy w Hoboken. Zginie w następstwie wy padku na nartach w Vail w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat. – Aha. – Chwileczkę – powiedziała Alice. – Czy to znaczy , że wiesz, jak my umrzemy ? – Śmierć niektóry ch osób trudniej przewidzieć niż inny ch. James to łatwizna, natomiast waszy ch losów nie widzę, jesteście zby t skomplikowani. Za wiele zakrętów i zwrotów akcji. Pierwszy świt już się skończy ł, słońce wzeszło i Quentin miał niejasne uczucie, że czas się zbierać. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedy ś opuści Fillory , przy najmniej nie z własnej woli, ale teraz coraz wy raźniej czuł, że nie jest tam, gdzie by ć powinien. Jeszcze nie. Powinien przejść jeszcze kawałek. – Julio, nim odejdę, muszę ci coś powiedzieć – zaczął. – Razem z Plum wpadliśmy na twoją starą przy jaciółkę. Twierdziła, że nazy wa się Asmodeusz. Wiedział, że to może by ć dla Julii trudne, ale pomy ślał, że powinna wiedzieć. – Asmo – powtórzy ła. – Tak, przy jaźniły śmy się. W Murs. – Kiedy znaleźliśmy teczkę Ruperta, w środku oprócz zaklęcia by ł jeszcze nóż. Ona go zabrała. Powiedziała, że służy do zabijania bogów, i kazała ci przekazać, że idzie polować na lisy . – Och, wiem. – Wielkie, boskie oczy Julii nabrały nieobecnego wy razu. – Wiem wszy stko.
Zauważy łeś może, że Asmo miała trochę więcej informacji, niż powinna? To dzięki mnie, zawsze miałam na nią oko. Nie chciałam, żeby to by ło zby t oczy wiste, ale pilnowałam, żeby zdoby ła wszy stko, czego potrzebowała. – A co z Rey nardem? – spy tał Quentin. – Wiesz, czy go złapała? – Złapała? – Teraz prawie się uśmiechnęła, choć wzrok nadal miała nieobecny . – Wy patroszy ła go jak włochatą rudą ry bę. Quentin miał nadzieję, że bogini w trzech czwarty ch nie jest na ty le boska i wy niosła, żeby nie mogła się cieszy ć dobrze zasłużoną zemstą. I chy ba nie by ła. Zresztą on się cieszy ł, dla towarzy stwa. Podeszła do nich Plum. By ła już gotowa rozmawiać. – To jakby zaskakujące czy coś. – Nie mogła oderwać wzroku od otoczenia. Uniosła ręce i poruszała palcami, jakby patrzy ła na nie pod wodą. – Czy jest tak, jak się spodziewałaś? – I tak, i nie – odparła. – To znaczy na razie widziałam ty lko masę trawy i drzew. Nie widziałam jeszcze nic egzoty cznego, więc w sumie nie jest tu jakoś inaczej niż na Ziemi. Wy jąwszy ciebie – dodała, patrząc na Julię. – Ty jesteś inna. – Jak się czujesz? – Jakby m pły wała. W pewny m sensie. Ale to miłe uczucie. Jakby dosłownie w każdej chwili mogło mi się przy darzy ć coś niezwy kle interesującego. – Chcesz zostać? – spy tała Julia. – Chy ba tak, jeśli można. Przy najmniej na trochę. – Julia wy woły wała w Plum insty nktowny szacunek. – Podoba mi się tutaj. Czuję się spełniona. – Na pewno znajdą ci jakieś lokum na zamku Białoszczy ty m – powiedział Quentin. – O ile coś z niego zostało. – Tak sobie pomy ślałam, że mogłaby m złoży ć wizy tę mojej stry jecznej prababce. Powinnam wreszcie poznać tę część rodziny , ty m bardziej że jestem chy ba jedy ną krewną, jaka jej została. Nie wiem, może mnie nauczy , jak robić zegarowe drzewa? Z tego co o niej sły szałam, powinny śmy się dogadać. Quentin pomy ślał, że Plum może mieć rację. Dla niej to wszy stko dopiero się zaczy nało – niemal widział, jak w jej głowie powstają plany – ale czuł coraz wy raźniej, że dla niego to wszy stko się kończy . Chłodny wietrzy k przeleciał przez polanę. Quentin się zastanawiał, czy Alice zechce mu towarzy szy ć. – Cały czas się nad czy mś zastanawiam – powiedziała Alice. – Skoro Ember i Umber nie ży ją, a Quentin nie jest już bogiem Fillory , to musi nim by ć ktoś inny . Ale kto? Ty , Julio? – Nie, nie ja.
Alice miała rację, moc musiała się gdzieś przenieść, ale Quentin też nie wiedział dokąd. Czuł, jak go opuszcza, i by ł pewien, że wiedziała, dokąd zmierza, ale jemu tego nie powiedziała. Jeśli nie mieściła się w ciele Julii, to w czy im? Zapewne w jedny m z mówiący ch zwierząt, tak jak wcześniej. Może w leniwcu? Pozostali przestali dy skutować – oni też chcieli to wiedzieć. – Fillory zawsze miało boga – powiedział Quentin. – Ktoś musi nim by ć. – Musi? – powtórzy ła Julia. – Kiedy by łeś bogiem, naprawiłeś Fillory , Quentinie. Nie pamiętasz tego, ale to zrobiłeś, i to bardzo dobrze. Fillory jest w tej chwili idealnie zrównoważone i skalibrowane. Może działać samodzielnie przez kilka ty siącleci bez żadnego nadzoru. Więc może nie potrzebuje w tej chwili boga. My ślę, że to może by ć epoka bez bogów. Fillory bez boga. Cóż za rady kalna idea – filloriański zmierzch bogów. Ale przemy ślał sprawę i rozwiązanie nie wy dało mu się już takie złe. Przez jakiś czas poradzą sobie sami – królowie, królowe, lud, zwierzęta, duchy i potwory . Będą musieli sami decy dować, co jest właściwe i sprawiedliwe, a co nie. Nadal będą tu magia i cuda, i cała reszta, ale żaden ojcowski bóg nie będzie im zaglądał przez ramię, nie będzie się mieszał i pomagał albo i nie, zależnie od swy ch boskich nastrojów. Nie będzie nikogo, kto ich pochwali albo potępi. Będą musieli robić to wszy stko sami. Zimny wiatr wiał teraz bez przerwy , temperatura spadała. Quentin otulił się płaszczem. – Ale Fillory będzie miało ciebie – zauważy ła Alice. – Och, ja spędzam większość czasu po Drugiej Stronie – odparła Julia. – Oczy wiście będę tu wpadać, ale Fillory będzie się musiało zadowolić boginią w trzech czwarty ch, i to na pół etatu. Odnoszę wrażenie, że to wy starczy . Teraz jest inaczej. To nowa epoka. – Nowa epoka. By ła bardzo inna. Bardzo nowa. Fillory się odrodziło, a on przy ty m by ł, asy stował przy porodzie, nie zobaczy jednak, jak dorasta. Rozejrzał się: to się właśnie kończy ło, wielka miłość jego młodości. Czuł się tak, jakby już odszedł i oglądał Fillory , w który m go nie ma. Gdzieś po drodze wreszcie z niego wy rósł, tak jak mu zawsze wszy scy przepowiadali. Nie wiedział, czy to będzie długa czy krótka, wielka czy okropna nowa epoka, wiedział natomiast, że Fillory obędzie się bez niego. Należał do poprzedniej epoki, tej, którą sam zakończy ł dwoma cięciami miecza. Obecna epoka będzie miała własny ch bohaterów. Może Plum stanie się jedny m z nich? Czas odejść, nim rozklei się na oczach wszy stkich. Eliot patrzy ł w niebo. By ło pokry te gruby m kocem chmur. – Och, Bogu dzięki, czy jak tam teraz powinno brzmieć to wy rażenie – powiedział. – Wreszcie. Z nieba zaczęły spadać białe i czy ste jak papier płatki śniegu. Osiadały na ciepłej ziemi i topniały , jak chłodna ręka nagrzewa się na czole gorączkującego dziecka. Długie lato wreszcie dobiegło końca.
Rozdział 31
M
inął ty dzień, a Quentin i Alice stali razem w pracowni na trzecim piętrze domu Plum na
Manhattanie. Przed nimi znajdowały się drzwi do gdzie indziej. Nie czuli się razem ani dobrze, ani źle, albo może czuli się równocześnie i tak, i tak. Znali się i równocześnie nie znali. By li dawny mi kochankami i prakty cznie nieznajomy mi. I by li tu sami. Reszta została w Fillory . – Na pewno nie chciałeś tam zostać? – spy tała Alice, patrząc na Quentina ze zmarszczony mi brwiami. – No wiesz, oczy wiście nie jesteś już królem, ale jestem pewna, że mógłby ś znów by ć. Eliot by się ucieszy ł, a nie ma już Embera i Umbera, więc nikt by cię więcej nie wy kopał, zresztą i tak już by tego nie zrobili. Nie po ty m, co się stało. – Na pewno nie chciałem. Czuję, że tak jest właściwie. Pokręciła głową. – Nadal tego nie łapię. Kiedy ś by łeś największy m fanem Fillory . – To prawda. Ogromny m. – Mam takie paskudne uczucie, że odszedłeś stamtąd dla mnie – wy znała Alice. – Albo dlatego, że się wkurzy łeś, że nie będziesz już królem. – Nie wkurzam się z tego powodu. Zupełnie nie. Nie o to chodzi. – Jego samego też dziwiło, że nie odczuwał żadnej pokusy . – Fillory by ło odpowiednie dla kogoś, kim by łem. Teraz jestem kimś inny m. – Przy znaję, istnieje taka możliwość, że nie ulegasz złudzeniom. Chociaż oczy wiście powstaje py tanie, kim w takim razie jesteś, do cholery . – Mógłby m je zadać i tobie. Zastanowiła się. – Może odpowiedź znajduje się tam – powiedziała. Wskazała drzwi. Nie by ły wspaniałe ani szczególnie niezwy kłe z wy glądu, chociaż dosy ć ładne: wy sokie i wąskie, zrobione ze starego drewna pomalowanego na seledy nowo, z rodzaju takich, jakie można znaleźć oparte o ścianę na zapleczu sklepu ze starociami. – No dobrze – powiedziała. – Jeśli zupełnie spieprzy my sobie ży cie, zawsze możemy wrócić na kolanach do Eliota. – Jasne – odparł. – Zawsze mamy taką opcję. Spojrzała na niego, mrużąc niebezpiecznie oczy .
– Ale zdajesz sobie sprawę, że już ze sobą nie chodzimy , tak? – Zdaję sobie sprawę. – Nie chcę, żeby ś nabrał błędnego przekonania. – Nie mam żadny ch przekonań. Ani słuszny ch, ani błędny ch. To nie by ła tak do końca prawda. Miał masę przekonań, słuszny ch i błędny ch, a większość doty czy ła Alice. Lecz mógł je trzy mać dla siebie jeszcze trochę dłużej. Jak ty lko wrócił do Nowego Jorku, zajął się przy gotowaniami do stworzenia nowej krainy . Od razu wiedział, że spróbuje jeszcze raz. My ślał, że to marzenie już się nie spełni, kiedy zuży ł ostatnią monetę Majakowskiego, ale teraz, kiedy miał strąk z Drugiej Strony Świata, uznał, że warto przy najmniej spróbować. Nie miał też pamiętnika Ruperta ani stronicy z Ni Tu Ni Tam, lecz by ł w zasadzie pewien, że zna zaklęcie na pamięć – w tej chwili mocno wątpił, czy mógłby coś zapomnieć, nawet gdy by próbował. No i miał do pomocy Alice. Wy dawała się zadowolona, że chwilowo zamieszkali w ty m domu, a nawet po siedmiu latach przerwy by ła lepszy m czarodziejem, niż on by ł i niż kiedy kolwiek będzie. Kiedy Fillory i Brakebills zniknęły z jego ży cia, Quentin czuł się dziwnie i strasznie wolny . Bez względu na rezultaty dobrze, że mieli z Alice wspólny projekt. W ten sposób upuścili trochę pary i dali sobie szansę, żeby się znów poznać, a Alice dodatkowo, żeby znów poznać siebie. Nadal nie by ła do końca uleczona. Potrzebowali na gwałt czegoś, o czy m mogliby rozmawiać, a co nie by łoby kwestią ży cia lub śmierci, czegoś, o co mogliby się sprzeczać, czegoś konkretnego, na czy m mogliby się skupić, zamiast na własny ch skomplikowany ch uczuciach. Quentin uważał więc, że warto by ło spróbować. By ć może Alice też tak sądziła. By ło dla niego w zasadzie jasne, że jeśli kiedy ś go kochała, to kochała w nim nie człowieka, który m by ł, ty lko tego, który m mógł się stać pewnego dnia. Może właśnie teraz by ł ty m kimś? Kiedy skończy li rzucać zaklęcie, a kurz i dy m opadły , w ścianie pracowni pojawiły się zupełnie nowe drzwi. Przy glądali im się przez jakąś minutę. Nie by ło pośpiechu. – Kołatka – stwierdziła Alice. – Miły akcent. To twoje dzieło? Quentin przy jrzał się uważnie. Będzie musiał sobie sprawić nowe okulary , wzrok miał coraz gorszy . Ale rzeczy wiście miły akcent: kołatka miała kształt ogona płetwala błękitnego. – Przy pomnij mi, żeby m ci kiedy ś o ty m opowiedział. Wielory b wy glądał mu na dobry znak, więc Quentin podszedł do drzwi i otworzy ł je. Do pracowni wlał się biały chłodny promień słońca. To nie by ł kolejny nawiedzony dom: ten świat miał nie ty lko wnętrza. Quentin poczuł chłodny i słodki zapach, zobaczy ł zieleń. A więc klątwa została zdjęta. Naprawdę stworzy li krainę, ży wą i zupełnie nową. Gdzieś zaśpiewał ptak. Quentin przekroczy ł próg.
– Da się oddy chać – powiedział. – Krety n. Alice podeszła do niego. – Czy li to jest twój tajemniczy ogród – powiedziała. – Ładny dzień. Fakty cznie, dzień by ł ładny , choć nie idealny . By ło ciut za chłodno i trochę zby t pochmurno, w oddali unosiła się mgła, a chmury wisiały nisko. Patrzy li na równy kory tarz drzew. To by ły drzewa owocowe, ty m razem naprawdę stworzy ł sad. Na niebie widać by ło trzy księży ce w różny ch rozmiarach, wy glądały jak zgubione szklane kulki. Jeden by ł biały , jeden jasnoróżowy , a najmniejszy jakby niebieskawy . – Będziesz tu miał zajebiste przy pły wy – stwierdziła Alice. – O ile jest tu jakieś morze – odparł. – I wolałby m, żeby ś mówiła „my ”, a nie „ty ”. Zrobiliśmy ją razem, wiesz. – To twoja kraina, Quentinie. Narodziła się w twojej głowie. Ale podoba mi się tutaj. Wy gląda jak Szkocja. W pewny m sensie. – Chcesz jabłko? Czy co to tam jest… Owoce by ły twarde, okrągłe i czerwone. – Raczej nie. Miałaby m wrażenie, że zjadam twój paznokieć albo coś w ty m rodzaju. Szli przez sad, aż wy szli na otwartą przestrzeń. Kraina Quentina by ła nierówna, pokry ta trawiasty mi wzniesieniami i wzgórzami, jak fale na oceanie. Minęli grupę maleńkich drzew, które przy pominały osiki, ale pnie miały zaplecione razem. Chmury przy bierały dziwne kształty , w niczy m nie przy pominały cumulusów i cirrusów; to by ły nowe odmiany chmur, które nie wy stępowały na Ziemi. Coś przemknęło w powietrzu przed nimi, wy dając wizg i pozostawiając po sobie przelotne wrażenie szary ch piór, ale za późno się odwrócili, żeby to obejrzeć. – Interesujące – stwierdził Quentin. Bez jakiejś konkretnej przy czy ny nisko na hory zoncie tkwiła tęcza. Alice pokazała ją palcem. – Ładny element. Trochę ograny , ale ładny . – Tak jakby twoja magiczna kraina by ła zupełnie ory ginalna. Alice kopnęła kamy k. – Będziesz musiał wy my ślić jakiś spry tny tajemny sposób, w jaki będą tu trafiać dzieci – powiedziała. – To będzie dobra zabawa. – Ty lko nie może by ć zby t łatwo, wiesz. – Nie, nie będzie łatwo. I jeszcze przez jakiś czas w ogóle nie będzie. – Wziął ją za rękę. Nie wy rwała się. – Chcę, żeby śmy przez jakiś czas mieli ją ty lko dla siebie. Ich policzki poczerwieniały z zimna, aż musieli się zatrzy mać i rzucić na siebie zaklęcia
rozgrzewające. Potem ruszy li dalej, po krótkiej zjeżonej trawie, mijając kępy maleńkich fosfory zujący ch kwiatków, które zamy kały się w pośpiechu, kiedy podchodzili za blisko, jak ukwiały . To by ła duża kraina, większa, niż się Quentin spodziewał: w oddali widzieli góry , a wkrótce natrafili na sporą puszczę. Kiedy Quentin kopnął kępkę trawy , okazało się, że ziemia pod spodem przy pomina gładkie, tłuste czarne masło. Coś połaskotało go w pierś, więc sięgnął do kieszeni mary narki. To by ł jego filloriański zegarek kieszonkowy : zaczął ty kać. A już my ślał, że stanął na zawsze. Musiało mu się tu spodobać. – Zaczekaj, chcę coś zrobić. Zawsze mu się wy dawało, że ten zegarek okaże kiedy ś niezwy kłą magiczną moc – że może odwróci czas albo go spowolni, albo zatrzy ma, coś w ty m guście. Sprawiał wrażenie magicznego, ale jeśli miał jakieś szczególne moce, Quentin nigdy ich nie odkry ł. Zabawne, jak rzeczy , które wy glądają na wy strzałowe, ostatecznie wcale takie nie są. Zdjął zegarek z łańcuszka, podszedł do drzewa na skraju puszczy , tutejszego odpowiednika buku, i przy cisnął zegarek do jego kory . Po chwili wahania drzewo przy jęło zegarek – zagłębił się w jego gładką szarą korę, jakby to by ła ciepła glina, i utknął w niej, nie przestając ty kać. Quentin go tam zostawił. Drzewo zegarowe domowej roboty . Może się rozmnoży . Rozpoznawał tę krainę, a równocześnie jej nie rozpoznawał. Czy to mógł by ć dom? Nie widział powodów, dla który ch miałaby nim nie by ć. Ale to by ła dziwna i dzika kraina. Żadna utopia. Nic oswojonego. Przeby ł długą drogę, żeby się tu dostać. Bardzo się oddalił od tego rozgory czonego i gniewnego nastolatka, który m by ł w Brookly nie, nim to wszy stko się zaczęło, i Bogu niech będą za to dzięki. Ale najzabawniejsze by ło to, że wciąż uważał, iż ten nieszczęsny nastolatek wcale się nie my lił. Zgadzał się z nim – czuł z nim solidarność, przy najmniej jeśli chodzi o główne założenia. Świat naprawdę by ł kurewsko okropny . To by ło nędzne i niegościnne miejsce, pozbawiona znaczenia pusty nia, pozbawione serca pustkowia, gdzie przez cały czas zdarzały się okropne rzeczy i nie można by ło się spodziewać, że rzeczy dobre okażą się trwałe. Miał rację co do świata, ale my lił się co do siebie. Świat by ł pusty nią, ale on by ł czarodziejem, to by ła jego ukry ta spręży na, wędrująca oaza. Nie by ł pusty , nie by ł nędzny . By ł pełen uczuć, wprost nimi try skał, a o to właśnie chodzi w by ciu czarodziejem. Jego uczucia nie by ły zwy czajne, nie by ły oswojone, udomowione. Magia jest dzika, ucieka ci i zmienia rzeczy . Trzeba do niej duży ch umiejętności, wiedzy i pracy , ale tam właśnie zaczy na się moc: moc czarowania świata. Szli i szli, i czekali, aż kraina się skończy (Bezdenna przepaść? Morze? Ceglany mur?), ale ona ciągnęła się i ciągnęła, i ciągnęła. Miała dużo więcej niż pięćdziesiąt hektarów. Nadciągał front pogodowy : widzieli go nad doliną, chmury ciągnące za sobą szarą kurty nę deszczu.
– Nie spodziewałem się, że ty le tego będzie – powiedział Quentin. – Jak sądzisz, jak jest głęboka? – Nie mam bladego pojęcia. Minęli pień drzewa, który musiał mieć z dziesięć metrów w przekroju. Wiatr pochy lał trawę, napierał na korony drzew. Liście robiły się białawe, kiedy wiało, aż Quentin sobie uświadomił, że po prostu obracają się na wietrze i pokazują blade podbrzusze. Nagle usły szał tętent ciężkich kopy t i jakiś szelest wśród drzew. Zbliżało się coś dużego. Alice też to usły szała. – Co to, u licha, jest? – spy tała. Nie miał pojęcia. Jakiś potwór, który uciekł z jego podświadomości do tej zupełnie nowej krainy ? Miał nadzieję, że nie będą musieli walczy ć, chwilowo miał dość rękoczy nów. To coś zbliżało się do nich z głębi puszczy ; już widział, jak gwałtownie poruszają się korony drzew, kiedy się obok nich przedzierało. Obejrzał się. W żaden sposób nie zdążą dobiec do drzwi. Nawet ich już nie widać. Z lasu, roztrącając gałęzie i liście, wy padło ogromne, przy pominające nieco konia zwierzę. Coś jakby koń wielkości domu. Podbiegło do nich truchtem i zatrzy mało się w odległości kilku metrów, wy puszczając parę przez chrapy . Zupełnie jakby na nich czekało. Quentin sięgał mu głową do masy wnego bulwiastego kolana. Tak, zdecy dowanie to by ł koń, w czekoladowy m kolorze, z czarną grzy wą i wilgotny mi brązowy mi oczami, wielkimi jak kule do kręgli. Porośnięty by ł czy mś bardziej miękkim niż końska sierść – jakby stanowił skrzy żowanie konia z kanapą. Prawdę powiedziawszy … – Czy to aksamit? – Alice dotknęła lekko nogi stworzenia. – Wiesz co? – powiedział Quentin. – My ślę, że to musi by ć Przy tulny Koń. – Na pewno! – Twarz Alice rozjaśniła się w uśmiechu. Choć spędził w Fillory wiele czasu, nigdy go nie widział. Właściwie to nikt go nie widział i Quentin zaczął podejrzewać, że wcale nie istniał, bez względu na to, co napisał Rupert. To by ło najgłupsze z niepowtarzalny ch zwierząt Fillory , taka wy jątkowo dziecinna fantazja, ale jak się okazało, niezwy kle realna. Nawet, można by powiedzieć, niewy godnie realna, aż do punktu, w który m dosłownie zasłaniała słońce. W nieco niepokojący sposób. – Ale co on tu robi? Dlaczego nie siedzi w Fillory ? Przy tulny Koń z pewnością nie mógł im tego powiedzieć. Rozdął chrapy i patrzy ł nad ich głowami w ten wy niośle bezmy ślny sposób właściwy wszy stkim koniom. Quentin się ucieszy ł, że on tu jest: stworzy ł krainę, a obecność Przy tulnego Konia to by ło jak pieczęć zatwierdzająca jej istnienie. – Mam pewną teorię odnośnie do tego miejsca – powiedziała Alice. – Gotowy wy słuchać?
Zaczy nam podejrzewać, że ta kraina nie jest wy spą, Quentinie. My ślę, że musi prowadzić gdzieś dalej. Chciałeś stworzy ć wy spę, ale stworzy łeś most. Łączący Fillory i Ziemię. Ten wielkolud musiał nim przejść, żeby nas powitać. Nie mogła sięgnąć do jego mordy , więc poklepała go po nodze. Jego sierść by ła miejscami wy tarta, jak w ukochanej zabawce, na brzuchu miał wielki szew. Alice uśmiechnęła się do Quentina, a on znów to zauważy ł – tę drobną różnicę. – Czy twoje oczy zawsze by ły takie błękitne? – Wiem, też to zauważy łam – powiedziała. – My ślisz, że to możliwe, że nie sprowadziłeś mnie do końca? Zastanawiam się, czy nadal mam w sobie coś z niffina. Ty lko odrobinę, żeby by ło interesująco. Przy tulny Koń parsknął ze zniecierpliwieniem i rzucił wielką głową, jakby chciał powiedzieć: dość tego gadania, mam sprawy do załatwienia. Wsiadacie czy nie? – Nigdy nie sądziłem, że jest taki wielki – stwierdził Quentin. – Ja też nie. Jak, u licha ciężkiego, mamy na niego wsiąść? Popatrzy ł na Przy tulnego Konia. To by ło strasznie dziwne, ale tak bardzo tęsknił za ty m wszy stkim, że teraz ledwie mógł to znieść. Nigdy by w to sam nie uwierzy ł. Nigdy nie sądził, że by łby w stanie uwierzy ć. – Wiesz co? – Wziął Alice za rękę. – Podlećmy .
1 Biker Balls – ang. jaja rowerzy sty (przy p. tłum.). 2 Alicja w Krainie Czarów, tłum. Maciej Słomczy ński (przy p. tłum.). 3 Plum – ang. śliwka (przy p. tłum.).