LISA JACKSON Samotnik z Sosnowego Wzgórza Babciny placek z dzikimi jeżynami z Oregonu 1 szklanka cukru 1/4 kostki masła 3 dobrze ubite jajka 3 łyżeczk...
7 downloads
11 Views
365KB Size
LISA JACKSON
Samotnik z Sosnowego Wzgórza
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Babciny placek z dzikimi jeżynami z Oregonu 1 szklanka cukru 1/4 kostki masła 3 dobrze ubite jajka 3 łyżeczki stołowe zakwaszonego mleka 11/2 szklanki zwykłej mąki 1 łyżeczka cynamonu 1 łyżeczka gałki muszkatołowej szczypta goździków 1 łyżeczka proszku do pieczenia 1 szklanka konfitur z dzikich jeżyn z Oregonu U trzeć masło z cukrem, dodać jajka i kwaśne mleko. Wymieszać mąkę z przyprawami. Proszek do pieczenia rozpuścić w niewielkiej ilości wrzącej wody i dodać jeżyny. Rozbić je widelcem i połączyć z mąką, a potem wymieszać z masą maślaną. Ciasto przed włożeniem do pieca musi być niebieskie. Piec w temperaturze 200`C przez 30-35 minut.
Żeby otrzymać zakwaszone mleko, trzeba do 8 łyżeczek mleka dodać łyżeczką octu winnego. Otrzymamy w ten sposób 3 łyżki stołowe zakwaszonego mleka, (W Polsce mamy zsiadłe mleko, więc cała ta procedura jest chyba niepotrzebna, a jeszcze lepiej użyć kwaśnej śmietany. Przyp. tłum.)
* * Takie jeżyny rosną dziko w stanie Oregon, ale mogą być zastąpione innymi małymi jagodami.
Rozdział pierwszy Uczucie, że dzieje się coś niedobrego, wywołało gęsią skórkę na jego plecach i wstrząsnął nim lodowaty dreszcz. - To tylko stare zwidy - powiedział do siebie Brett, podnosząc do oczu lornetkę. Od trzydziestu sześciu godzin padał gęsty śnieg. Pokrył grabą warstwą podnóże Sosnowego Wzgórza, a wokół wieży obserwacyjnej potworzyły się już ponad półmetrowe zaspy. Od strony gór słychać było tajemnicze pomruki, jęki i groźne wycie zimowego wiatru. - Nic szczególnego - dodał, uważnie oglądając okolicę. Z bocianiego gniazda na szczycie wieży rozciągał się rozległy widok na wzgórza i doliny tej części Oregonu, która już od dobrych paru lat była dla niego domem rodzinnym. - Coś ci się przywidziało - skarcił się głośno. Zamarł w bezruchu, wytężył słuch i poczuł, jak jeżą mu się włosy na głowie. Usłyszał daleki, odbity słabym echem od ścian kanionu warkot silnika. Skierował lornetkę na południe, tłumacząc sobie w duchu, że przecież nikt o zdrowych zmysłach nie mógłby teraz jechać starą drogą, prowadzącą do obozowiska. W ciągu minionych dwunastu lat spędził na wieży wiele godzin i nauczył się rozpoznawać dźwięki z daleka. Potrafił odróżnić łagodne pohukiwanie sowy, wycie samotnego kojota i pokrzykiwania myśliwych, płoszących zwierzynę w gęstych sosnowych lasach. Samochód z całą pewnością jechał tamtą nie używaną drogą. Ten szaleniec siedzący za kierownicą powinien wiedzieć, że
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou tutejsze drogi leśne nie są ani wyrównywane, ani zabezpieczane balustradami. Pokryte żwirem i gliną dukty, niebezpieczne nawet w lecie, w zimie, wraz z nadejściem pierwszych śnieżyc, stawały się śmiertelnie groźne. Zaciskając zęby, nastawił ostrość lornetki. Odgłos silnika dochodził bez wątpienia z południa, od strony starego kościelnego obozowiska. Ale to przecież niemożliwe! Obozowisko było nieczynne już od pięciu lat, a gdy umarł pastor Bevans, bramę zamknięto na łańcuch i kłódkę. Nikt nigdy nie używał zimą tej krętej drogi, przecinającej Strumień Białego Łosia. Latem pojawiali się tam kajakarze i rybacy, jesienią - myśliwi, ale absolutnie nikt nie zapuszczał się tam w środku zimy. Aż do tego dnia. Na niecałe dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Miał jednak nadzieję, że temu idiocie starczy oleju w głowie, by nie próbować przejazdu po starym mostku nad strumieniem. Ten mostek, zbudowany sto lat temu z drewnianych bali, obecnie solidnie podgniłych, przeznaczony był tylko dla koni i wozów konnych. Nie miał też żadnych poręczy. Pod grubą warstwą śniegu kierowca mógł nie zauważyć połamanych desek i belek. Brett pocieszał się, że na pewno brama i kłódka zatrzymają nieproszonego gościa. Mimo to zbiegł szybko na dół po drabinie i pobrnął przez głęboki śnieg do swojego bronco. Już otworzył drzwi samochodu, ale raptem zatrzymał się pod wpływem nagłej myśli. Jazda drogą do obozowiska zajmie mu czterdzieści pięć minut, ale konno, wiodącą w dół ścieżką wydeptaną przez łosie, dotarłby do mostku trzy razy szybciej. Zatrzasnął z powrotem drzwi bronco i skierował się do małej stajni, przylegającej do domku. Panował tam półmrok i pachniało końmi, starym sianem, skórą i nawozem. Kilka koni rozgrzebywało nogami słomę w boksach. Flintlock, ogromny stary wałach, powitał Bretta cichym rżeniem i zastrzygł spiczastymi uszami. Było to potężne zwierzę półkrwi
belgijskiej rasy pociągowej. Brett kupił konia od jakiegoś d r w a la, który używał go do ściągania olbrzymich bali ścieżkami wydeptanymi przez dzikie zwierzęta, zbyt stromymi dla ciężarówki. Wałach parsknął niecierpliwie i nad jego pyskiem uniósł się obłok pary, widoczny nawet w mroku stajni. - Wierz mi, stary, nie będziesz zachwycony - powiedział mężczyzna, zakładając koniowi uzdę i zaciągając mocno popręg. - W drogę! Wsunął strzelbę w futerał przy siodle, włożył do torby walkie-talkie, kopnięciem otworzył drzwi stajni, wyprowadził konia i wskoczył na siodło. Ciągle jeszcze mając nadzieję, że nierozważny kierowca dżipa zatrzymał się przed zamkniętą bramą, popędził konia i zjechał w dół zaśnieżoną wąską ścieżką. Śnieg ostro zacinał. Nie zdejmując rękawiczek, Brett naciągnął na głowę kaptur kurtki i osłonił zmarzniętą twarz. Przeklęty głupiec! Przez dziesięć minut koń brnął w głębokim śniegu. Potknął się dwa razy, ale szedł uparcie przez zaspy między jodłami. Brett uważnie rozglądał się dokoła. Odgłos silnika stawał się coraz wyraźniejszy, aż nagle zamilkł. Widocznie samochód dojechał do bramy i zatrzymał się. Doskonale. Brett odetchnął z ulgą, ale w tejże samej chwili silnik znów zawarczał, co oznaczało, że samochód przejechał przez bramę. - Do diabła, naprzód! - popędził spoconego konia. Wydostali się spomiędzy drzew i wtedy spojrzał w dół, na obozowisko. Było tam kilka zabitych deskami, zasypanych śniegiem budynków, stojących na brzegu Strumienia Białego Łosia. W gorące letnie dni był to mały, leniwy strumyczek, ale teraz lodowata woda płynęła rwącym potokiem przez środek kanionu obok Sosnowego Wzgórza. Dżip, podskakując niemiłosiernie, toczył się wolno po mostku. - Sukinsyn!
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Ściągając wodze Flintlocka, Brett zjeżdżał w dół ścieżką, z przerażeniem zastanawiając się, czy dżip zdoła się przedostać na drugą stronę. - Szybciej, szybciej... - popędzał nie wiadomo kogo: konia czy kierowcę. Stary mostek zachwiał się i serce Bretta zamarło. - Nie! Belki zaskrzypiały. Pod jednym z tylnych kół dżipa pękła deska i samochód osiadł ciężko na osi. Kierowca jednak w dalszym ciągu naciskał gaz. - Idiota! - mruknął Brett i spiął piętami konia, by szybciej zjechać ze stoku. Kierowca, najwidoczniej uświadomiwszy sobie niebezpieczeństwo, wyskoczył z dżipa i Brett aż zamarł z wrażenia. To była ona, tak samo piękna, jak ją zapamiętał: z gołą głową, z lśniącymi czarnymi włosami; rysy jej twarzy nie zmieniły się, choć upłynęło już pięć lat. Oglądała samochód, chcąc się przekonać, co się właściwie stało. Brett patrzył na nią z zapartym tchem. Czy ona nie rozumie, że musi czym prędzej stamtąd uciekać? Nadwerężony mostek znów się zakołysał. Stuletnie liny, przerdzewiałe ze starości, jęknęły w proteście. - Libby! Uciekaj! Zwróciła twarz w jego stronę i w tym momencie liny pękły. - O Boże! Nie! Był już całkiem blisko od brzegu, gdy pośliznęła się i runęła do płynącej w dole wody z krzykiem, który zabrzmiał niezwykle ostro w mroźnym powietrzu. - Nie! - zawołał z rozpaczą Brett. Jak oszalały pognał konia w dół stoku. Śnieg wypryskiwał spod kopyt i uderzał go w twarz. Wałach z ogromnym trudem przedzierał się przez zaspy. - Szybciej! Szybciej! - poganiał go mężczyzna, przerażony widokiem Libby, jego Libby, walczącej ze wzburzonymi falami
potoku. Lodowata woda zalewała ją, wciągała w głąb z szaloną wściekłością. Jeszcze tylko kilka metrów... Spocony Flintlock, stękając i zapadając się po kolana w puszystym śniegu, ześliznął się po stromym brzegu. - No, dalej! Koń, zazwyczaj tak odważny, tym razem się zaparł. Brett zeskoczył z siodła i podbiegł do rozszalałej wody. Ze wzrokiem utkwionym w Libby, ściągał zębami rękawiczki. Most trzeszczał głośno ponad ich głowami, lada chwila gotów runąć pod ciężarem dżipa. Brett popłynął z prądem. Woda zalewała mu usta, mroźne powietrze parzyło płuca, ale on nie czuł ani zimna wody, ani płomienia w piersi. Gdzie ona jest? O Boże! Zobaczył, że prąd znosi jej bezwładne ciało, z twarzą zanurzoną w wodzie, w stronę wielkiej belki. - Złap się jej, najdroższa! - krzyknął i zanurkował, wypływając po chwili na powierzchnię lodowatej wody tuż przy Libby. Zesztywniałymi od zimna rękoma dotknął czoła nieprzytomnej dziewczyny. Most jęczał i kołysał się straszliwie. Brett objął ramieniem Libby i pozwolił, by prąd zniósł ich jak najdalej od grożącego katastrofą mostku. Z niesamowitym, świdrującym uszy trzaskiem stare belki załamały się i runęły do strumienia. Grube liny pękały jak nitki. W powietrzu fruwały drzazgi. Na szczycie rumowiska znalazł się zwalony dżip. Brett w pośpiechu ciągnął Libby do brzegu, bojąc się, by nie uderzyła ich jakaś belka, niesiona wartkim prądem. Przemoczony, trzęsąc się z zimna i z trudem łapiąc oddech, wyciągnął dziewczynę na wysoki brzeg. Gdy ułożył ją na ziemi, z przerażeniem ujrzał, że jej skóra, zazwyczaj śniada, stała się niebezpiecznie sina.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Pochylił się nad nią i przemocą otworzył jej usta. - Oddychaj, na litość boską! - szepnął, wdmuchując powietrze w jej płuca. Jego zmarznięte wargi zatrzymały się na jej ustach o sekundę za długo. Uniósł głowę, nacisnął mocno na jej pierś i znowu wdmuchnął powietrze w jej usta. - Libby! Nie poddawaj się! Walcz! - błagał, ponawiając mocny ucisk i usiłując powstrzymać ogarniającą go panikę. Ona nie może umrzeć! Ona nie umrze! Nie w ten sposób! Jeszcze raz tchnął powietrze w jej zastygłe usta. - Oddychaj, oddychaj... Libby w dalszym ciągu leżała nieruchomo. Nie uniosła powiek, nie spojrzała na niego błękitnymi jak czerwcowe niebo oczyma. Zrozpaczony, raz jeszcze przywarł do jej warg i wdmuchnął powietrze w zalane wodą płuca. Ileż to razy całował ją w tamtych minionych latach... Poczuł bolesny, trudny do zniesienia ucisk w sercu na myśl, że może już nigdy nie zobaczy jej żywej, że nie usłyszy jej śmiechu i nie zanurzy palców w puszystych, czarnych włosach. Jęknął z rozpaczy. Przecież nie może jej utracić! Nie w ten sposób! Nie teraz! Chociaż od dawna już się nie modlił, wyszeptał: - Boże, nie pozwól jej umrzeć!
Rozdział drugi Miała wrażenie, że śni. Zamrugała gwałtownie oczyma, czując potworne mdłości i ujrzała pełną niepokoju twarz Bretta. Woda ściekała mu z włosów i twarzy, a jego brązowe oczy, zazwyczaj tak ciepłe, teraz pociemniały i wpatrywały się w nią z niezwykłą intensywnością. Było jej zimno. Koszmarnie zimno. Zamknęła oczy, zapadając w nicość, ale ktoś wstrząsnął nią silnie. - Libby! Ocknij się! Nie odchodź! Znowu napłynęła fala nudności. Obróciła się na bok i wyrzuciła wodę z płuc i żołądka. Gdy zaczęła szczękać zębami, objęły ją mocno silne ramiona. - Czy już lepiej? Libby, słyszysz mnie? Próbowała coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej gardła i zdołała tylko skinąć głową. Bolało ją całe ciało. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, gdzie jest, rozpoznała pokryte śniegiem góry, w których się wychowała, wiedziała już, że wróciła do domu... Pamiętała, że jechała wąskimi, krętymi dróżkami, słuchając nadawanych przez radio kolęd i zastanawiając się, czy znowu zobaczy Bretta. - Chodźmy! Zamarzniesz tutaj. Podniósł ją z taką łatwością, jakby była dzieckiem, i skierował się poprzez śnieżne wertepy w stronę obozowiska, obozowiska jej ojca. Nasiąknięte wodą buty Bretta ciamkały głośno. Wiedziała, że powinna spróbować iść o własnych siłach, zmusić odrętwiałe nogi do ruchu, że błędem jest poleganie na tym
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou mężczyźnie w jakiejkolwiek sprawie, ale nie miała na to dość siły, a może i chęci. Przytulona, czuła wewnętrzne ciepło jego ciała, chociaż był tak samo przemarznięty jak ona, i rękoma przytrzymywała się kołnierza jego futrzanej kurtki. Pachniał wodą ze strumienia, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Zamknęła oczy, tracąc świadomość. - Libby... nie zasypiaj... Libby... Jego głos przenikał do jej podświadomości, ale nie mogła zmusić się do otwarcia oczu i poddała się marzeniom, że Brett jest z nią, troszczy się o nią i martwi. Było to cudowne uczucie, tylko że jednocześnie przenikał ją do szpiku kości taki chłód, takie zimno... Brett z trudem brnął przez śnieg do głównego obozowiska, gdzie wciąż jeszcze znajdowały się domki mieszkalne, kaplica i stołówka. Wszystkie drzwi były zamknięte, jednakże on, ciągle trzymając Libby na rękach, tak długo kopał w drzwi stołówki, aż wreszcie odpadła zardzewiała kłódka. Wewnątrz czuć było zapach kurzu i stęchlizny, ale nie zwracał na to uwagi. Pamiętał, że została tam stara kanapa i kilka krzeseł. Jeśli tylko szczury nie zjadły poduszek, te skromne meble muszą im wystarczyć. Był to jedyny domek z kominkiem. Położył Libby na zniszczonej kanapie, którą przysunął blisko do kamiennego paleniska, i szybko wyszedł. Mimo że był tu ostatni raz pięć lat temu, pamiętał, co się gdzie znajdowało. Bez trudu znalazł stos drewna, w którym zapewne mieszkały teraz wiewiórki. Wziął z niego kilka kloców, trochę szczap na podpałkę i czym prędzej wrócił do Libby. Musi ją rozgrzać, sprawdzić, jakich doznała obrażeń, a w razie potrzeby wrócić konno na strażnicę i wezwać pomoc przez telefon. Trzeba zacząć od tego, co najważniejsze. Libby leżała tam, gdzie ją zostawił. Drżała przez sen, a jej skóra w dalszym ciągu była lekko sina. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął pudełko zapałek, modląc się w duchu, żeby rzeczywiście okazało się tak wo-
doszczelne, jak zapewniał go sprzedawca. Niestety, całkowicie zamokło. Poszedł do kuchni, która przylegała do jadalni. W spiżarni, pełnej pajęczyn i mysich odchodów, znalazł zapałki, lampy naftowe i kilka starych koców owiniętych w plastyk. - A jednak mam szczęście - mruknął pod nosem i szybko podszedł do kominka. Wymacał palcami stary szyber. Szarpnął mocno i otworzył dawno nie używany przewód kominowy, z którego buchnął obłok pyłu. Suche jak pieprz szczapy zajęły się natychmiast i już wkrótce słychać było potrzaskiwanie palącego się drewna. Nie tracąc czasu, ściągnął z Libby ubranie. Walczył ze sobą, żeby nie patrzeć na krągłe ciało, które poznał tak dobrze pięć lat temu. Jej piersi, zsiniałe teraz i pokryte gęsią skórką, długie, smukłe nogi i... A niech to diabli! Zaciskając zęby i odpędzając od siebie niesforne myśli, szybko owinął ją w koc, tak ściśle jak całunem, żeby zatrzymać tę odrobinę ciepła, jaką jeszcze w sobie miała. Kocem wycierał do sucha jej włosy. Poprzez koc masował jej ramiona i nogi, żeby pobudzić krążenie krwi. - Nic ci nie będzie - powiedział, przekonując samego siebie. - Wyzdrowiejesz. Kiedy wreszcie stwierdził, że Libby oddycha już mocniej i bardziej regularnie, ogrzał sobie ręce i znowu wyszedł na dwór. Zawieja uderzyła w niego z lodowatą siłą, przenikając na wskroś przez mokre ubranie i tamując oddech w piersi. Pobrnął własnymi śladami do mostku i zobaczył, że dżip nie zmienił położenia. Kołysał się na rumowisku pod załamanym mostkiem. Ponieważ Flintlock stał na drugim brzegu, Brett wszedł do strumienia i brodząc po pierś w wodzie, przedostał się na tamtą stronę. Chwycił konia za uzdę i poprowadził w kierunku wody. Flintlock opierał się, rżąc cicho. Mężczyzna, który prawie nie miał już czucia w rękach i nogach, szarpnął mocno za cugle.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Dla mnie, stary, to też nie jest piknik - mruknął do konia, rzucając strzelbę na ziemię. - Idziemy. - I wprowadził do wody przerażonego wałacha. Idąc z prądem, dotarli do dżipa. Brett otworzył drzwiczki wozu. Niektóre torby z bagażami wydawały się niezbyt zniszczone, wyciągnął więc, co tylko zdołał, i zarzucił na siodło. Ściągając mocno cugle, zmusił konia do cofnięcia się na brzeg, skąd zabrał strzelbę. Zanim wrócili do obozowiska, doszczętnie przemarzł. Wprowadził Flintlocka do starej stajni, wytarł go derką spod siodła i dał mu siana. - Niedługo przyjdę do ciebie. - Poklepał konia po kłębie i zdjął wiszące na ścianie wiadro. Zadymka nie ustawała. Osłaniając rękoma oczy, z trudem stawiając nogi, powlókł się do domku. Zęby mu szczękały. Nigdy w życiu nie było mu tak zimno. Mimo to nabrał pełne wiadro śniegu i pchnął ramieniem drzwi. Ogień na kominku płonął, rzucając na stare drewniane ściany czerwonozłote cienie i napełniając pokój zapachem palącego się drewna. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, podszedł do kominka i stwierdził, że Libby oddycha spokojnie. Albo spała, albo nie odzyskała jeszcze przytomności. Z uczuciem ulgi postawił wiadro w pobliżu ognia, a potem ściągnął z siebie mokre ubranie, powiesił je na poręczy przy kominku i stanął zupełnie nagi, grzejąc się w cieple płomieni. Pomyślał, że jest w tej sytuacji pewien element komizmu: stoi oto całkowicie rozebrany w jadalni pastora, obok jego córki. Wcale go to jednak nie rozśmieszyło. Owinął się ciasno kocem, położył na podłodze i zaczął masować sobie ręce, ramiona, nogi, chuchać na palce, mając nadzieję, że jednak uniknie odmrożeń. Czy będzie mu jeszcze kiedyś ciepło? A jeśli Libby przeżyje... Spojrzał na nią z niepokojem. Oddychała równo, a pierś jej unosiła się miarowo. Był całkowicie pewien, że kiedy dojdzie do
siebie i zobaczy, że jest nagusieńka jak w dniu narodzin, wścieknie się na niego. Uśmiechnięty do tych myśli, przysunął się jeszcze bardziej do ognia. Wspomniał to lato, gdy po raz pierwszy zobaczył Libby Bevans, córkę pastora z miasteczka Cascade w stanie Oregon. Mieszkała w Portland, gdzie chodziła do college'u, a do domu rodzinnego przyjechała po to, by się zaopiekować umierającą matką. Brett spotkał ją w mieście parę razy, co nie było wcale dziwne, ponieważ w tak małej miejscowości jak Cascade trudno było nie zauważyć nowej twarzy. A cóż to była za twarz! No i ten miły uśmiech, i błyszczące niebieskie oczy! Tamtego lata miała dłuższe włosy, prawie do pasa, gęste, czarne, falujące. Niepodobna była do żadnej z kobiet, które znał wcześniej. Pysznił się tym, że jest samotnikiem, mężczyzną, który nie potrzebuje nikogo, człowiekiem znajdującym szczęście w samotnym życiu w górach, i choć nie był obojętny wobec płci odmiennej, unikał wszelkich uczuciowych komplikacji. Jego ojciec umarł już dawno, a matka, uwielbiająca miejski zgiełk, wyszła powtórnie za mąż i mieszkała w Seattle. Brett spotykał się z nią zaledwie dwa lub trzy razy w roku, co całkowicie im wystarczało. Nie widział najmniejszego powodu, żeby w czymkolwiek zmieniać swoje nieskomplikowane życie. Tak było aż do dnia, w którym poznał Libby. Wtedy w jego życiu nastąpił nagły zwrot. Oparty na łokciu przyglądał się dziewczynie. Jest taka piękna! Powiódł delikatnie palcem po jej ciepłym policzku. Wyzdrowieje. Wyjdzie z tego. Dzięki Bogu! Ze ściśniętym sercem pomyślał, j a k bliski był jej utraty. T y m razem na zawsze. Poczuł pieczenie pod powiekami. - To tylko nerwy - powiedział na głos. - Normalna reakcja. To, że ciągle o niej śni, nie znaczy wcale, że wciąż mu na niej zależy. Fakt, że myśli o niej niemal każdego dnia, odkąd go
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou opuściła, nie dowodzi, iż w dalszym ciągu ją kocha. Oczywiście, nie była mu obojętna, ale przecież zerwali ze sobą na zawsze. Ona zakochała się w nim pierwszą miłością, a on nigdy już później nie pokochał żadnej kobiety. Zły na siebie, że do tego wraca, usiadł na podłodze i zaczął się zastanawiać, co się stanie w chwili, gdy Libby się ocknie. Dlaczego tu wróciła? Odjeżdżając, zapewniała, że jej noga nigdy już tu nie postanie, i nic jej nie obchodziło, że raniła serce staremu ojcu i jemu. Przyszło mu do głowy, że była w tym również jego wina. W głębi duszy wiedział, że to przez niego wyjechała. Ale łatwiej było obwiniać Libby, że to ona go wykorzystała, a jej uczucie nie było głębokie. Jednakże w ten sposób tylko okłamywał siebie. Teraz, gdy myślał o przeszłości, przypominał sobie, ile dla siebie znaczyli, zrozumiał, że to przez niego porzuciła wszystko, co w życiu kochała. Zacisnął mocno powieki. Chciał zasnąć, ale nic z tego nie wychodziło. Ciągle rozmyślał o dziewczynie i wspominał tamto fatalne lato.
Rozdział trzeci Pewnej upalnej soboty pod koniec lipca Brett pojechał do miasta na śniadanie w „Derringer Cafe", gdzie zjadł naleśniki, dwa jajka smażone na bekonie i wypił mnóstwo kawy. Zostawiwszy hojny napiwek Velmie, rudowłosej kelnerce, która zawsze go kokietowała, wyszedł wolnym krokiem na poranne słońce. Od błyszczącego asfaltu biło gorąco. Gdy otwierał drzwiczki swego pikapa, dostrzegł ją we wstecznym lusterku: mała, energiczna kobietka, wsiadająca z grupą dzieciaków do wycieczkowego autokaru z obozowiska prowadzonego przez miejscowy kościół. Pucołowaty, piegowaty, sądząc na oko dziesięcioletni chłopak nie kwapił się z wejściem do autokaru. Brett z ironicznym uśmieszkiem obserwował rozgrywającą się tam scenkę. - Nienawidzę tego obozu! - wrzeszczał chłopak. - Nie pojadę! Mężczyzna rozejrzał się po parkingu, ale nie pojawił się nikt z rodziców, by przywołać do porządku nieznośnego bachora. Wszystko wskazywało na to, że jedyną opiekunką dwudziestoosobowej grupy dzieci w wieku od siedmiu do piętnastu lat była ta dziewczyna. Rozbawiony Brett stanął przed kawiarnią, ciekaw, jak poradzi sobie z krnąbrnym podopiecznym. - Wejdź do autokaru, Sean - powiedziała z miłym, ale stanowczym uśmiechem.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Nie chcę! Spojrzała na niego uważnie niebieskimi oczyma, a następnie zwróciła się do starszego chłopca z krótko ostrzyżonymi blond włosami. - Kevin, czy możesz pomóc Seanowi? Będziesz jego starszym bratem. Jest dzisiaj trochę podenerwowany. - Oczy wiście, panno Libby, ja... Libby? Tak właśnie ma na imię córka pastora. Brett nigdy dotąd nie spotkał Libby Bevans, ale ponieważ dobrze znał pastora, wiedział, że Edwin i Marla uwielbiają swoją jedynaczkę. - Nie potrzebuję ani siostrzyczki, ani starszego brata! - nie ustępował Sean, a zza okrągłych okularów widać było jego złośliwe oczka. Uśmiech panny Libby nie był już taki miły. - No to wejdź sam do autokaru. - Niech się pani wypcha! - Sean, nie chciałabym ci sprawić przykrości. Masz wejść, zanim doliczę do trzech. Te dzieci, które były już w środku, wyglądały przez okna, kilkoro innych wchodziło właśnie po stopniach jaskrawo pomalowanego autokaru. Dwójka maruderów, zbierających z chodnika swoje paczki i torby, obserwowała z zainteresowaniem całą scenę. Jeśli panna Libby nie postawi na swoim, straci szacunek całej grupy. - Raz - zaczęła liczyć. Sean ani drgnął, chcąc, żeby wszyscy widzieli, jaki z niego twardziel. - Dwa - powiedziała trochę głośniej. - Lepiej będzie, jeśli się ruszysz. Chłopak pokazał jej język. Tego już było dla Bretta za dużo. Wpadł między nich jak zgłodniała puma. - Chyba słyszałeś, co pani mówiła? - ryknął głośno. - Kim... kim pan jest? - wyjąkał Sean. Jego oczy za grubymi szkłami okularów zrobiły się okrągłe ze strachu.
- No właśnie, kim pan jest? - zapytała zaskoczona Libby. Brett rzucił jej szybkie spojrzenie i znowu zwrócił się do chłopaka: - Możesz mnie uważać za posłańca Pana Boga. - Co takiego? - krzyknęła oburzona dziewczyna. Mężczyzna nie spuszczał wzroku z twarzy przestraszonego Seana. - Otóż to, a Pan Bóg powiada, że lepiej będzie dla ciebie, jeśli natychmiast wpakujesz tyłek do autokaru, zanim napytasz sobie poważnych kłopotów. - Nic mi pan nie może zrobić - odrzekł Sean z lekka drżącym głosem. - Masz rację. To nie mnie powinieneś się bać - mówiąc to, Brett wymownie spojrzał w niebo. Sean szybko wbiegł do autokaru. - Nie wolno tak robić - szepnęła Libby. - Wiem. Ale poskutkowało. - Dałabym sobie radę... - Ten chłopak drwił z pani. A pani zapędziłaby się w ślepą uliczkę z tym liczeniem. - To dobry sposób... - Żeby się ośmieszyć. - Zobaczył gniewny błysk w jej oczach, na co zareagował bezczelnym uśmiechem. Czy ona nie rozumie, że jej pomógł? Córka pastora była piękną dziewczyną, ale chyba niezbyt rozgarniętą. - Nie może pani traktować dziesięcioletniego chłopaka, jakby miał trzy lata. W ten sposób niczego się nie osiągnie. - Skąd ta pewność? Czyżby miał pan tuzin własnych dzieci? - Sam miałem kiedyś dziesięć lat. - Ja też! - Ale ja byłem trudnym dzieckiem. Gdyby jakaś kobieta próbowała mnie zastraszyć takim liczeniem, gorzko by tego pożałowała.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Wydawało się, że nagle mu uwierzyła. Z rozdrażnieniem zdmuchnęła z czoła ciemną grzywkę, zagryzając przy tym wargę. Bretta ogarnęła nieoczekiwanie chęć, by ją pocałować. Zastanowił się, jak zareagowałaby na taki typowo męski odruch, i doszedł do wniosku, że zrewanżowałaby się solidnym kopniakiem. Westchnęła i potrząsnęła czarnymi włosami, które w świetle poranka miały niebieskawy odcień. - W porządku. Pańska bezwzględna metoda okazała się lepsza od mojego przymilania się. Powinnam panu podziękować, panie... - Brett Matson - przedstawił się. -A pani, panno Libby... - Bevans. - Jest pani córką Edwina Bevansa? - Tak - potwierdziła niechętnie. - I miałby pan prawo mówić do mnie „panno Libby" tylko wówczas, gdyby zapisał się pan do kościoła i spędził tydzień w obozowisku. - To dałoby się zrobić - odrzekł z uśmiechem, dziwiąc się, dlaczego właściwie kpi z tej małej kobietki. Jest przecież zupełnie prawdopodobne, że będzie ją widywał częściej tego lata. - No dobrze. Proszę to uzgodnić z Panem Bogiem, jest pan przecież jego wysłannikiem. A w przyszłości proszę się nie wtrącać w cudze sprawy. - Nawet, jeśli sam Pan Bóg mi to nakaże? - zapytał, nie mogąc przestać jej drażnić. Ta kobieta najzwyczajniej go intrygowała. - Szczególnie wtedy! - Odwróciła się, by wejść do autokaru. Stał na chodniku, czując, jak pot ścieka mu po karku i plecach. Obserwował ją, gdy wchodziła po stopniach i zajmowała miejsce za kierownicą. Stary autokar ruszył gwałtownie w kłębach spalin, kierując się za miasto, w stronę Sosnowego Wzgórza i kościelnego obozowiska, położonego na brzegu Strumienia Białego Łosia. - Widzę, że nie ominie mnie kara boska - mruknął, spojrza-
wszy na niebo. Wiedział, że Ed ma dorosłą córkę, która uczy się w Portland. Mówiono też w mieście, że wróciła do Cascade, żeby pomóc chorej matce, ale zupełnie się nie spodziewał, że okaże się ona najbardziej interesującą kobietą na zachód od Rocky Mountains. - Będę potępiony - powiedział z przekonaniem. Libby ciągle myślała o tupecie tego człowieka. Zrobić z siebie wysłannika Pana Boga! Gdyby o tym bluźnierstwie opowiedziała ojcu, z pewnością w niedzielę wygłosiłby na ten temat płomienne, pełne oburzenia kazanie. Mimo to nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, bo chociaż była wściekła na Matsona, musiała przyznać, że jego metoda zastraszania okazała się skuteczna, podczas gdy ona, starając się postępować łagodnie, nie mogła sobie poradzić z krnąbrnym dzieciakiem. Sean Duvali będzie jeszcze wzorowym obozowiczem. Człowiek całe życie się uczy, powiedziała sobie w duchu, gdy autobus dudniąc głośno, przejechał przez stary most i wtoczył się na teren obozowiska. Dzieci śpiewały piosenki, których nauczyły je Irena Brennan i jej córka, zawsze roześmiana Sandy, szkolna koleżanka Libby. Pani Brennan była organistką w miejscowym kościele. Obie z córką zgodziły się pomagać w obozowisku, gdy Marla Bevans, która była kucharką, gospodynią i matką dla wszystkich dzieci, poważnie się rozchorowała. Serce Libby ścisnęło się ze smutku i żalu. Jako jedynaczka, wychowywała się w bardzo bliskich i serdecznych stosunkach zarówno z ojcem, jak i z matką. Wprost nie mogła uwierzyć, że Bóg, uwielbiany Bóg jej ojca, odbiera im Marlę. Z rozpaczą w duszy myślała o matce, cierpiącej na raka skóry. Rokowania nie były optymistyczne, ale Libby pocieszała się, że przy dobrej opiece lekarskiej, w atmosferze miłości i dzięki nieustannym modlitwom ojca matka wyzdrowieje. Musi wyzdrowieć! Opanowując dławiące ją wzruszenie, Libby zatrzymała auto-
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou bus przy stajniach. Dzieci krzyczały radośnie i śmiały się. Gdy otworzyła drzwi, wypadły hurmem, dźwigając paczki, torby, składane łóżka i poduszki i pobiegły do stojących wśród drzew sześciu domków, na których były wywieszone kartki z nazwiskami. Wiedziała, że czeka ją trudny dzień. Trzeba będzie pomóc ojcu w rozlokowaniu obozowiczów, rozwikłać mnóstwo problemów, sprawdzić dwa razy kieszonkowe, które dzieci dostały od rodziców, upewnić się, czy nie jest potrzebna w kuchni, a potem pojechać samochodem do miasta, aby przesiedzieć przy matce całą noc i wrócić tu o świcie. Nie przerażało jej to zbytnio. Przez te kilka lat po ukończeniu szkoły średniej tęskniła za wakacjami w lesie i za obozowiskiem, gdzie pomagała rodzicom od piętnastego roku życia. Była już prawie pora obiadowa, gdy znów go zobaczyła. Przez otwarte okno domku dla personelu zauważyła pikapa, ciągnącego przyczepę dla koni, który stanął na łące po drugiej stronie mostu. Aż zabrakło jej tchu, gdy rozpoznała Matsona. Musiała przyznać, acz niechętnie, że był przystojnym mężczyzną. Z długimi nogami, szerokimi ramionami, wąskimi biodrami, miał wygląd twardego człowieka z gór. Spłowiałe spodnie dżinsowe, taka sama kurtka i flanelowa koszula dopełniały tego obrazu. Brązowe włosy z jasnymi pasmami, nieco za długie jak na obecną modę, opadały mu na kołnierz kurtki. W twarzy o ostrych rysach, opalonej na brąz, uwydatniała się kwadratowa szczęka i wąskie wargi. Jego roześmiane piwne oczy już za chwilę mogły ciskać błyskawice - istna beczka prochu. Opuścił klapę przyczepy i Libby zapomniała, że miała pokazać dzieciom, jak sto lat temu sporządzali farby tutejsi Indianie. Patrzyła, jak Matson prowadzi do obozowiska potężnego wałacha i krępą kobyłę, a ciemna umbra kapała jej z pędzla. Za klaczą, na osobnym postronku, szedł źrebak na cienkich
nogach z ogromnymi brązowymi oczami, puszystym ogonem i nieregularną strzałką na gniadym pyszczku. - Patrzcie! - wrzasnęła Tammy Lewis, marszcząc z zachwytem nos. - Mały konik! - Głupia jesteś, to źrebak! - poprawił ją Sean i popędził tam na czele innych dzieciaków. Gdy napotkał wzrok Bretta, zatrzymał się, ale inni podeszli do koni. - Nie dotykajcie klaczki - ostrzegł dzieci Matson - bo jej mama może nie być z tego zadowolona. - Klaczki? - spytała Tammy, rzucając wymowne spojrzenie Seanowi. - A ja myślałam, że to źrebak. Brett zaśmiał się i spojrzał w stronę Libby. - Na waszym miejscu byłbym ostrożniejszy - powiedział do dzieci. - Niektóre samice mogą być groźne, gdy się z nimi niewłaściwie postępuje. Ale wy na pewno nie chcecie rozdrażnić ani skrzywdzić, ani... - Ani podważyć jej autorytetu - wtrąciła się Libby z pałającymi policzkami. Kto pozwolił temu człowiekowi wtargnąć tutaj i naśmiewać się z niej? - Brett! - rozległ się basowy głos pastora. Libby odwróciła się i zobaczyła ojca, zbiegającego z ganku kaplicy z uśmiechem na twarzy i wyciągniętymi rękami. - Wielkie dzięki za wypożyczenie koni. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Uścisnęli sobie serdecznie ręce, podczas gdy Libby patrzyła na to z szeroko otwartymi oczami. Ojciec, poprawiwszy koloratkę, powiedział obozowiczom, że, dzięki uprzejmości pana Matsona, będą mogli odbywać przejażdżki konne. Pan Matson jest nie tylko strażnikiem leśnym, ale ma też kilka koni pociągowych, które są tak łagodne, że można na nich jeździć wierzchem. Pan Matson osobiście udzieli im kilku lekcji. Libby poczuła ucisk w żołądku, gdy uświadomiła sobie, że będzie się na niego natykała częściej, niżby sobie tego życzyła.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Prawdę mówiąc, nie wzbudzał w niej sympatii. Był tak strasznie cyniczny. I za przystojny, zbyt pewny siebie, zbyt seksowny. Jakby czytając w myślach Libby, spojrzał na nią z szatańskim błyskiem w oczach, a jej serce trwożnie zatrzepotało. Nie ma co, świetnie się zaczyna, powiedziała sobie w duchu. Zgarnęła dzieci do świetlicy, zmuszając się, by nie wyglądać oknem i nie patrzeć na wybieg dla koni. Po drugiej stronie ogrodzenia Brett pokazywał kilkorgu dzieciom, jak dosiadać konia i jak trzymać cugle. Libby nie była w stanie skoncentrować się na malowidłach indiańskich i mimo woli wciąż zerkała na tego kpiarza, którego bursztynowe oczy przenikały ją na wylot. Został na obiedzie i przy stole siedział akurat naprzeciw Libby. Z trudem przełykała kurczaka z kluskami, przygotowanego przez panią Brennan, podczas gdy Brett, często, zbyt często, spoglądał w jej stronę. Wprawiał ją w zmieszanie swoją zmysłowością, a do tego ciągle miała wrażenie, jakby się z niej wyśmiewał. W jego oczach widoczne było rozbawienie. Choć zachowywał się jak dżentelmen, podając półmiski z kurczakiem, kluskami, kukurydzą i zielonym groszkiem, była pewna, że jego dobre maniery to tylko gra. Wiedziała o nim niewiele, tyle tylko, że był strażnikiem leśnym i mieszkał w „strażnicy", w lesie na Sosnowym Wzgórzu. I że jego hobby to hodowla niezwykle pięknych koni. Stanowił integralną część dzikiej przyrody. Przybył tutaj z południowego Oregonu, z innej strażnicy, w czasie gdy ona mieszkała już w Portland. Ojciec wspomniał, że Brett jest samotnikiem, ale że to przyzwoity, skromny człowiek i że chciałby go widywać w kościele na niedzielnych nabożeństwach. Zetknęli się ze sobą ze względu na konie, szanowali się wzajemnie i chociaż prowadzili całkowicie odmienny tryb życia, widywali się od czasu do czasu, co nie było takie trudne, ponieważ Cascade liczyło mniej niż tysiąc mieszkańców i wszyscy się tu znali.
- Zapakuję trochę jedzenia dla twojej mamy - zaproponowała pani Brennan, która wraz z wyznaczonymi dyżurnymi przystąpiła do sprzątania ze stołu. - Będzie zachwycona - podziękowała Libby z wdzięcznością, zadowolona, że ucieknie wreszcie przed badawczym wzrokiem Bretta. - Dołożę też placek z jagodami, żeby mogła częstować ludzi, którzy ją odwiedzają w ciągu dnia, kiedy my wszyscy jesteśmy tutaj. - Wspaniale! - Czy Sean nie ma dziś przypadkiem dyżuru w kuchni? - zapytał Brett. - Chyba ma... - To zdaje się, że próbuje się z tego wykręcić. Chłopak miał właśnie ochotę wymknąć się z jadalni. Brett odwrócił się do niego i wskazując na stół rzekł: - Dlaczego nie zaczniesz od tej strony? Ja już skończyłem jeść, a i panna Libby chyba także. Sean z buntowniczą miną chciał odmówić, ale mężczyzna, uprzedzając go, gwałtownie wstał z krzesła. Mrucząc pod nosem, że to „babskie zajęcie", Sean niechętnie zabrał się do roboty: resztki jedzenia wrzucał do jednego wiadra, a do drugiego, pełnego wody ze środkiem myjącym, wkładał sztućce i puste talerze. Przez cały czas czuł na sobie srogie spojrzenie Bretta. Irena zapakowała tyle jedzenia, że wystarczyłoby dla pięciu wygłodniałych drwali i, oczywiście, nie zapomniała o placku z jagodami. A przecież Libby wiedziała, że matka wcale nie ma apetytu. Zapadał wieczór. Na ciemnym niebie ponad górami rozbłysły pierwsze gwiazdy, odezwał się chór cicho kumkających żab. Zahukała gdzieś sowa i zatrzepotał skrzydłami jastrząb w majaczących niewyraźnie czarnych gałęziach sosny.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Ojciec Libby był zajęty przygotowywaniem tradycyjnego wieczornego ogniska, przy którym każdego wieczora przed ciszą nocną uczestnicy obozu śpiewali, odgrywali skecze i modlili się wspólnie. - Jedź do domu i zajmij się mamą - powiedział do niej. - Ale zostaw samochód. Brett, czy mógłbyś podrzucić ją do miasta? - Nie trzeba - zaprotestowała gwałtownie Libby ku zdumieniu ojca. - Po co ma pan jechać do Cascade, jeśli mieszka pan kilka mil stąd? - To żaden kłopot - zapewnił ją Matson. Serce Libby zabiło niespokojnie. Trudno było wyobrazić sobie coś bardziej kłopotliwego, niż spędzenie z nim choćby tylko pół godziny w kabinie pikapa. Ale przyparto ją do muru. Nie chcąc być niegrzeczna ani niewdzięczna, poszła za nim przez mostek na drugi brzeg strumienia, gdzie stal wóz. Brett odłączył już wcześniej przyczepę, ponieważ postanowił zostawić ją w obozie do czasu, gdy będzie zabierał konie po ostatniej wycieczce. Libby wsiadła szybko do kabiny i postawiła obok siebie koszyk z jedzeniem. - Boi się pani? - zapytał Brett, zjeżdżając wolno ze zbocza. - Czego mam się bać? - udała zdziwienie, chociaż doskonale wiedziała, o co mu chodzi. - Mnie. - Na pewno nie. W przeciwieństwie do Seana nie wierzę, że personifikuje pan gniew boży. - Nie przypuszczałem, że córka pastora może tak kłamać. - Nie kłamię. - Przecież się pani boi. - Nie widzę powodu, dlaczego miałabym się bać - odparowała, zastanawiając się, jak się to dzieje, że przez tego mężczyznę zaczyna zachowywać się jak smarkula. Zawsze była zrówno-
ważona, nauczyciele uważali ją za inteligentną, a wkrótce zostanie dobrą pielęgniarką. Spotykała się już z różnymi chłopcami, ale żaden z nich nie wydał się jej specjalnie interesujący. Nie ma zamiaru bać się teraz jakiegoś pustelnika, mieszkającego w strażnicy, w leśnych ostępach. - Boi się mnie pani, bo nie bardzo pani wie, jak się zachować - powiedział z brutalną otwartością. - Ma to być rewanż za tego dzieciaka. - To śmieszne. - Może... - Na zakręcie w świetle reflektorów ukazała się lania z dwoma jelonkami. - Do diabła! - Zahamował gwałtownie i zjechał na pobocze, żeby nie potrącić zwierząt. Koszyk z jedzeniem zsunął się na podłogę. Pasy bezpieczeństwa napięły się i zablokowały. Libby uderzyła głową o drzwiczki. Furgonetka podskoczyła, gdy koła z głośnym piskiem opon zaryły się w ziemię, rozpryskując wokół żwir. Dziewczyna poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Przestraszone zwierzęta znikły w lesie. - Nic się pani nie stało? - zapytał Brett, wyłączając silnik. - Chyba nie. - Roztrzęsiona, dotknęła głowy i skrzywiła się z bólu. Brett, najwyraźniej zaniepokojony, otworzył schowek na rękawiczki i wydobył stamtąd latarkę. Mrucząc coś pod nosem, oświetlił głowę Libby. Uważnie zbadał rosnący jej na czole guz. Jego palce były bardzo delikatne, ale nie mogły uśmierzyć strasznego bólu, od którego robiło jej się ciemno przed oczami. Kiedy dotknął bolącego miejsca, syknęła krzywiąc się i odsunęła się od niego. - Powiedziałam, że nic mi nie jest. - Naprawdę bardzo mi przykro. - Zabrzmiało to całkiem szczerze. - Nic się nie stało. To nie pana wina. Po prostu wypadek. Zmusiła się do uśmiechu i widząc niedowierzanie w jego oczach,
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou dodała: - Niech się pan nie martwi. Naprawdę. Jestem silniejsza, niż to się wydaje. Jeśli pan nie wierzy, proszę zapytać mojego ojca. Brett tym razem nie zdobył się na uśmiech. - Będzie lepiej, jeśli zawiozę panią do domu. Podniósł z podłogi koszyk i stawiając go na siedzeniu, rzucił jeszcze jedno zatroskane spojrzenie na Libby. - A może jednak zawieźć panią do lekarza w Bend? - Taki kawał drogi? To tylko mały guz na głowie. - Skąd pani wie? - Wiem. Jestem pielęgniarką. Czyżby pan zapomniał? - Jeszcze nią pani nie jest. - Ale wkrótce zostanę. Nic mi nie będzie. Nie potrzebuję lekarza - powiedziała stanowczo. Do Bend było daleko. Cascade od dawna potrzebowało lekarza, ale żaden z nich nie chciał osiąść na stałe w takim małym miasteczku, skoro mógł zarobić znacznie więcej w dużym mieście. Odkąd doktor Sherman przeniósł się z Oregonu do Eugene, nie udało się na jego miejsce znaleźć innego lekarza, który tak jak on obsługiwałby kilka małych okolicznych miasteczek naraz. Brett wyjechał z powrotem na wąską drogę. Panowała cisza, zakłócana tylko szumem silnika i zgrzytem opon na zakrętach. Libby przymknęła oczy i jechała z głową opartą o zimną szybę, by nie czuć tępego bólu, świdrującego czaszkę. Co za dzień! Otworzyła oczy dopiero wtedy, gdy samochód zwolnił i zahamował na żwirowym podjeździe do plebanii. W oknach małego drewnianego domku obok stuletniego kościoła zapaliło się światło. Libby próbowała przekonać Bretta, że nie potrzebuje jego pomocy, ale on nie słuchał żadnych argumentów i odprowadził ją do drzwi. Zapewne obawiał się, czy dziewczyna nie zemdleje na skutek urazu głowy. Chora matka ucieszyła się na ich widok. Nie ruszając się z kanapy, wyłączyła telewizor pilotem, uśmiechnęła się serdecz-
nie do Bretta i zażądała, by Libby odgrzała kurczaka przysłanego przez Irenę, pokroiła rozpadający się placek z jagodami i opowiedziała o wszystkim, co się tego dnia wydarzyło w obozie. W zapadniętych oczach matki pojawiło się ożywienie, gdy słuchała dokładnych relacji. Libby z ogromną czułością patrzyła na tę kobietę, która ją urodziła i wychowała. Marla Bevans, niegdyś silna, korpulentna, z gęstymi czarnymi włosami, była dziś wymizerowana i osłabiona straszną chorobą. Miała większy apetyt niż kilka dni temu, za poprzedniej bytności Libby w mieście, ale po zjedzeniu maleńkiego kawałeczka placka i wysłuchaniu opowieści córki i Bretta najwyraźniej opadła z sił. Libby pomogła położyć się jej do łóżka, podczas gdy Matson został w saloniku. - Nie uważasz, że jest przystojny? - zapytała matka, kiedy dziewczyna opatulała jej wychudłe ciało. - Kto? Pan Matson? - Chyba prosił cię, byś mówiła do niego Brett? Libby nalała do szklanki wody z dzbanka stojącego przy łóżku. - Chyba tak. Może dla niektórych jest przystojny. - Dla niektórych? Daj spokój, Libby. Wszystkie kobiety, nawet te po pięćdziesiątce, są takiego zdania. - Matka zaśmiała się, zakaszlała i wypiła łyk wody. - Naprawdę? - Tak... Ale on nie zainteresował się żadną. Nawet Sara Pritchert nie zrobiła na nim wrażenia, a przecież ona jest jedną z najładniejszych dziewcząt w mieście. - Jego strata. - Nie sądzę. - Mamo... - Widziałam, jak on na ciebie patrzył, Libby. Potrafię poznać, kiedy mężczyzna jest zadurzony... - Zadurzony? Mamo, co ty mówisz?
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Wiem, co mówię. Wiesz, że chciałabym zobaczyć cię zamężną, zanim zejdę z tego świata. Prawdę mówiąc, niczego tak nie pragnę, jak utulić mojego wnuczka, wiem jednak, że to nierealne. - Libby próbowała zaprotestować, ale matka chwyciła jej rękę i dodała: - Przede wszystkim chcę, żebyś była szczęśliwa. - Małżeństwo nie jest gwarancją szczęścia - wyraziła swoją opinię Libby, a matka uśmiechnęła się do niej wyrozumiale. Dziewczyna dziwiła się w duchu, jak w ogóle mogło dojść do rozmowy o Bretcie Matsonie. Czy choroba nie mąci aby tak dotąd jasnego umysłu matki? - Brett to dobry człowiek. Ciężko pracuje. Jest uczciwy. Przystojny. - Mamo! Co ty mówisz? - Słuchaj, nie m a m jeszcze całkowitej s k l e r o z y , a to, że jestem żoną pastora, nie oznacza, iż nie umiałam cieszyć się ciałem, które dał mi Bóg. Oboje z twoim ojcem kochamy się bardzo i ogromnie cenimy te wszystkie chwile, które ze sobą spędziliśmy. - To dziwna rozmowa...-Libby spłonęła rumieńcem. - Wcale nie. Po prostu nie mam czasu na owijanie w bawełnę. Zrób to dla mnie. Daj szansę Brettowi. - Jeśli o to prosisz... - A teraz pomódlmy się razem. Matka, przymknąwszy oczy, modliła się cichym szeptem Libby w myśli dodała do swojej modlitwy prośbę, by matka powróciła do zdrowia. Czy naprawdę chce wydać ją za Bretta? Zgasiwszy lampę i zamknąwszy za sobą drzwi, poczuła, jak niespokojnie bije jej serce. To obecność Bretta tak ją wytrąciła z równowagi. Przekonując samą siebie, że jest równie niemądra jak jej matka, zeszła na dół do saloniku, rozmyślając nad tym, jak wyprosić Matsona z domu i w ogóle ze swojego życia.
Rozdział czwarty Brett czekał w saloniku. Odwrócił się, słysząc na schodach jej kroki. Libby, napotkawszy magnetyczne spojrzenie jego bursztynowych oczu, poczuła, jak na sekundę zabrakło jej tchu. Natychmiast skarciła się w duchu, że głupieje i ulega nierozsądnym namowom matki. - Dobrze się czuje? - zapytał Brett. - Nieźle. Wyszli razem na ganek. Pogrążoną w nocnym mroku ulicą, z rzadka tylko oświetloną latarniami, przejechał samochód. - Pani matka to dzielna kobieta - powiedział. - Zawsze taka była. - A pani? - Ja czasami się boję- przyznała po chwili milczenia. - Ale nie mnie? - Z całą pewnością nie pana. Uśmiechnął się, ukazując lśniące w ciemności zęby. Poczuła strach, zanim jeszcze ją objął i mocno do siebie przytulił. Ustami bezbłędnie odnalazł jej usta. Krzyknęła cicho, ale stłumił ten krzyk g o r ą c y m i wargami. W pierwszym m o m e n c i e chciała m u się w y rwać, ale Brett nie przestał jej całować i z wolna zaczęła się poddawać, uległa magii nocy i jego silnych ramion. Pachniał skórą uprzęży i końmi, igłami sosnowymi i kawą. Mimo woli rozchyliła usta. Wtedy on przytulił ją jeszcze mocniej, aż przez ich ciała, oddzielone tylko cienką warstwą ubrania, przeszedł dreszcz.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Libby czuła, że kręci się jej w głowie, że ciało jej płonie, że uginają się pod nią kolana. Omal nie upadła, gdy oderwał się od niej tak samo nagle, jak przedtem wziął ją w ramiona. - A niech mnie! - Zasłaniając usta, jakby chciał zetrzeć ślad pocałunku, który jej skradł, cofnął się kilka kroków. Oddychał ciężko. - Niech się pan nie waży robić tego więcej! - wybuchnęła, choć jej głos nie brzmiał przekonywająco. - Nigdy? - Nigdy! - To chyba nie będzie możliwe - spojrzał na nią wyzywająco. - Przekona się pan - odpowiedziała. - To pani się przekona, panno Libby - odrzekł z drwiącym uśmiechem i znowu ją pocałował. Zanim zdążyła go uderzyć, zręcznie uskoczył na bok i pobiegł do swojego pikapa. - Jedno jest pewne. Ten guz na głowie nie zaszkodził pani wargom. - Jest pan bezczelny... Furgonetka ruszyła z rykiem silnika, a ona została sama na ganku. Miała ochotę posłać mu wiązankę przekleństw, kiedy usłyszała nad głową cichy śmiech, dobiegający z otwartego okna sypialni matki. No tak, wspaniale! Nie ma co mówić! - pomyślała, pocieszając się, że może sprawy przybiorą lepszy obrót. Ale czy jest to możliwe? Brett stał się codziennym gościem w obozowisku. Kiedy nie miał dyżuru na wieży strażniczej, przyjeżdżał tutaj konno ku wielkiej uciesze dzieci. Uczył je, jak wystrugać piszczałkę, jak rozpoznać ślady jelenia i jak przeprowadzić konia przez płycizny Strumienia Białego Łosia. Chociaż nigdy nie uczestniczył w wieczornych ogniskach ani we wspólnych modlitwach, spędzał tutaj bardzo dużo czasu i Libby przestała odnosić się do niego z wrogością.
Wprawdzie potrafił ją tak zdenerwować, że stawała w pąsach, a serce tłukło się jej niespokojnie, ale na ogół był miły, pomagał ojcu przy rąbaniu drzewa i różnych naprawach niezbędnych w gospodarstwie, a także obsypywał komplementami Irenę Brennan za przyrządzane przez nią posiłki. Każdego wieczora jadł w obozie obiad i gdyby nie to, że całymi godzinami pomagał ojcu w pracy, Libby podejrzewałaby go o chęć wyłudzenia darmowego wiktu. Dostawał te obiady bez żadnej opłaty, bo ciężko na nie zapracowywał. Często obserwowała z okna świetlicy, jak rozebrany do pasa, z błyszczącym od potu torsem i opadającymi na czoło kosmykami ciemnych włosów rąbał drewno na opał. Nie mogła oderwać wzroku od gęstego zarostu na jego piersi, kończącego się gdzieś tajemniczo w okolicy pępka. Opinające szczupłe biodra dżinsy sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miały się z niego zsunąć. Przyglądając mu się, zapominała o swojej robocie. Z zamyślenia wyrywał ją dopiero głos któregoś z obozowiczów, któremu musiała udzielić wskazówek, jak upleść koszyk lub namalować jakąś scenkę. Brett dobrze się odnosił do koni, ale był wobec nich stanowczy i całkowicie nad nimi panował. Na grzbiecie olbrzymiego konia imieniem Herkules woził najmłodsze dzieci, którym pozwalał nawet czasem zadąć w róg zawieszony przy siodle. Uczył je także szczotkować sierść końską, zaciągać mocno popręg i wyciągać Herkulesowi z kopyt drobne kamyczki. Wziął też kiedyś udział w zabawie dzieciaków, zakończonej oblaniem Libby wodą z węża. Pisnęła, niemile zaskoczona i już miała się na niego rozgniewać, ale ujrzawszy błysk rozbawienia w oczach Bretta, odwróciła się bez słowa, z trudem odrywając wzrok od jego zarumienionej twarzy i nagiej, spryskanej wodą piersi. Nie ulegało wątpliwości, że należało się go wystrzegać, gdy tymczasem ona zachowywała się wobec niego po prostu głupio. Słyszała opowieści
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou o kobietach nieszczęśliwie zakochanych i obiecała sobie kiedyś, że nie stanie się jedną z nich. Minęły dwa tygodnie i czujność Libby nieco osłabła. Aż któregoś wieczora zaskoczył ją, gdy była sama. Myślała, że już odjechał, bo widziała, jak siedząc na oklep na Herkulesie, zmierzał ścieżką pod górę w stronę strażnicy. Była właśnie w stajni i przyglądała się karmieniu źrebiątka, które machało puszystym ogonem. Odwróciła się na skrzyp drzwi i ujrzała Bretta, stojącego tam w samych dżinsach. Od tyłu oświetlony był płomieniem ogniska, a nad jego głową na ciemnym niebie skrzyły się gwiazdy. Na jego widok serce zabiło jej młotem. - Przestraszyłeś mnie - powiedziała, drżąc na całym ciele jakby z zimna, choć w stajni było całkiem ciepło. - Zapomniałem czegoś - wykrztusił z trudem przez zaschnięte nagle gardło i nie spuszczając z niej wzroku, przeszedł po zakurzonej podłodze, sięgając po torbę wiszącą na haku. Światło latarni zamigotało na srebrnej bransoletce zegarka, który wkładał na rękę. - Nie jedziesz do miasta? - Tatuś pojechał do mamy. Zostanie z nią kilka dni. A my z Ireną zajmiemy się obozem. Ojciec wróci w poniedziałek rano, po niedzielnych mszach. Mimo ciemności czuła na sobie jego spojrzenie. Wstrzymała oddech i oblizała nerwowo wargi. Atmosfera w stajni stała się nieznośnie napięta. Libby nie była w stanie oderwać od Bretta oczu, gdy się do niej zbliżał. Wiedziała, że powinna czym prędzej uciekać lub przynajmniej zrobić ostrzegawczy ruch ręką., Zamiast tego czekała, drżąca, i gdy wziął ją w ramiona, uniosła ku niemu twarz, podając mu usta. Nie opierała się, gdy mocno i długo całował ją, aż zabrakło jej tchu w piersiach. To szaleństwo, krzyczało w niej coś, protestując, ale jednocześnie uległa całkowicie nieodpartemu działaniu zmysłów. Przywarła do niego całym ciałem i rozchyliwszy usta, pozwoliła,
by wtargnął w nie namiętnym językiem. Rozgorączkowana i osłabła, miała wrażenie, że traci świadomość od tego gwałtownego uczucia, przenikającego jej ciało i duszę. Oderwał się wreszcie od niej i powiedział, z trudem oddychając: - Nie zamierzałem tego robić. - A i ja nie chcę... - Kłamczucha - zaśmiał się i znowu ją pocałował, rozgniatając ustami jej wargi. Nie opierała się, zadrżała tylko, gdy objął ją w talii i pociągnął za sobą na rozrzucone na podłodze siano. Westchnęła, poczuwszy dotyk jego twardych dłoni, gdy sięgnął pod jej bawełnianą bluzeczkę. Wpiła się w jego muskularne ramiona i całowała go z gorączkowym zapamiętaniem. - Libby - szepnął - słodka, słodka Libby... Kolanem rozchylił jej nogi i poczuła, jak napiera na nią całym swym silnym ciałem. Jęknęła głośno, ale on przycisnął się jeszcze mocniej, a jej sutki nabrzmiały pożądaniem. Ustami delikatnie wodził po jej ustach, ocierając się o nią i napierając, aż całkiem położył się na niej, całując gorącymi wargami podbródek, szyję, ramiona... Czuła narastający spazm rozkoszy. Podciągnął do góry bluzeczkę i dotknął językiem jej sutek. Drgnęła, jakby rażona prądem, a on przygarnął ją mocniej, wtulił twarz w jej miękkie piersi, całując sutki przez staniczek. Wygiąwszy się w łuk, chciała przywrzeć do niego jeszcze bardziej, dać mu to, czego pożądał, ofiarować mu zaspokojenie. Nagle z jękiem oderwał się od niej, Patrzył na nią przeciągłym, zamglonym wzrokiem, a ona usiłowała uspokoić oddech, zapanować nad sobą. - Nie... nie powinniśmy tego robić - powiedział i drżącymi rękoma poprawił na niej bluzkę. - Do licha, Libby, oboje doskonale o tym wiemy.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Nic mnie to nie obchodzi. - Powinno obchodzić. - Spojrzał uważnie w jej oczy i wyczytawszy w nich determinację, dodał z czułym uśmiechem: - No, wstań, nie można tak. - Zdjął kilka źdźbeł siana z jej włosów. - Jesteś przecież córką pastora! - Jestem kobietą. - Co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. - Obrzucił ją wymownym spojrzeniem. - Zawsze sama o sobie decyduję. - Ale nie tym razem. - Podniósł ją i oparł ręce na jej ramionach. - Nie sprzeczaj się ze mną. Pragnę cię, Libby, jak nigdy dotąd żadnej kobiety. I gdyby nie to, że jesteś córką pastora, w dodatku mojego przyjaciela, gdyby nie to, że twoja ciężko chora matka chciałaby dożyć dnia, w którym poślubisz jakiegoś dobrego człowieka, i gdybym mógł wierzyć, że nie będziesz potem robiła sobie wyrzutów, wziąłbym cię tutaj, natychmiast. Bóg jeden wie, jak bardzo cię pragnę. Zażenowana dziewczyna oblała się gorącym rumieńcem. - Nie prosiłam cię, byś mnie brał. - Nazywaj to, jak chcesz. Ale nie możemy się teraz kochać. Rozumiała, że on ma rację, ale mimo to czuła się zawiedziona. Wysunąwszy się z jego objęć, poprawiła włosy i powiedziała: - Nie przylepiaj mi żadnej etykietki. I nie myśl o mnie jako o córce pastora, rozumiesz? A najlepiej przestań się w ogóle mną zajmować! - Odwróciła się szybko i wyszła ze stajni, przyrzekając sobie, że już nigdy, przenigdy nie pozwoli mu, by tak ją skompromitował. Lepiej dla niego, żeby nie próbował, niech go piekło pochłonie! Była na niego wściekła całe dwa dni. Brett nie przyjechał następnego wieczora na obiad, a gdy pojawił się dzień później, omijał ją wzrokiem, jakby w ogóle nie
dostrzegając. Rozgoryczona, usiłowała zmusić go do rozmowy. Odpowiadał jej uprzejmie, ale lakonicznie. Narastało w nich napięcie. Zauważyła, że parę razy spojrzał w jej stronę namiętnym wzrokiem. Nie był więc tak obojętny wobec niej, jak udawał. Dało jej to odrobinę satysfakcji. Przez cały wieczór nie dotknął jej ani razu, a kiedy wyszedł, długo spoglądała w ślad za nim z ciężkim sercem. Nie mogąc wytrzymać tego dłużej, powiedziała Irenie, że nie chce jej się spać, osiodłała niewielką, ale szybką klacz i ruszyła w ślad za Herkulesem. Jechała dobrze sobie znanym szlakiem, oświetlonym blaskiem księżyca, popędzając konia kolanami do szybszego biegu w kierunku mostku i zbocza prowadzącego do strażnicy. Woda w strumieniu szemrała cicho, a brzęczenie owadów ożywiało nocną ciszę. Klacz spłoszyła się na zakręcie ścieżki, gdy nagle jakieś niewidoczne w mroku stworzonko wyskoczyło z leśnych zarośli. Libby zamarła ze strachu. Nerwy miała napięte jak postronki. Chyba oszalała, wybierając się w nocy w taką drogę. Łatwo przecież zabłądzić w środku lasu, a koń może potknąć się i stoczyć razem z nią ze stromego zbocza. Może też złamać nogę w jakimś wykrocie. - Idiotka - mruknęła sama do siebie. Obejrzawszy się, dostrzegła słaby płomień ogniska między sosnami i punkciki świateł w oknach obozowych domków. Nagle klacz parsknęła, zastrzygła niespokojnie uszami i odskoczyła w bok. Serce Libby stanęło na chwilę. - Co to? Jakaś ręka wynurzyła się z ciemności i złapała za cugle. - Jedziesz za mną? Dziewczyna poczuła się bardzo głupio. Serce waliło jej teraz z całej siły. - Tak.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Dlaczego? - Musimy porozmawiać. - Porozmawiać? - Uniósł ze zdziwieniem brwi, gdy Libby zeskoczyła z konia i stanęła przed nim twarzą w twarz. Po ciemku wydawał się jej wyższy i to ją onieśmielało. - Nie możemy tego tak zostawić. - To znaczy jak? - Spotykać się i nie rozmawiać, wręcz unikać kontaktu ze sobą. - A więc mamy nie unikać kontaktu? Tego właśnie chcesz? Poczuła, jak narasta w niej wściekłość. Nie pozwoli mu się tak dręczyć! Za nic na świecie! - Chcę tylko, byśmy zostali przyjaciółmi. Parsknął ironicznym śmiechem i spojrzał na usiane gwiazdami niebo. - Już ci mówiłem, że jesteś okropną kłamczucha. Nie nadużywaj mojej cierpliwości. - A czego ty chcesz ode mnie? - Czego ja chcę...? Och, Libby, utraciłabyś całkowicie spokój ducha, gdybyś wiedziała... - Nie sądzę. Wzruszył ramionami i rzucił taką wiązankę przekleństw, od których włosy jej ojca posiwiałyby do reszty. - Chcę, żebyś wsiadła na konia, zjechała ostrożnie tym niebezpiecznym zboczem i dała mi wreszcie święty spokój - dokończył z furią i odwrócił się do niej plecami. Łzy napłynęły Libby do oczu i przez zaciśnięte gardło w y j ą kała drżącym głosem: - Z ciebie też niezły kłamca. - Och, proszę, nie rób tego... - Czego mam nie robić? Nie kochać cię? Nie nienawidzić ciebie? Nie dotykać, nie mówić? - Och, do diabła... nie zakochuj się we mnie!
- Już za późno. Zagryzając usta i złorzecząc samemu sobie, odwrócił się i spojrzawszy jej w oczy, powiedział: - Nie powinienem był w ogóle zaczynać. - Ale zacząłeś. Dlaczego? - Ponieważ... - Szukał gorączkowo właściwych słów, ale napotkawszy jej wzrok, zrezygnował z kłamstw. - Bo już nie mogłem się oprzeć, nie miałem sił... - Podszedł blisko do niej i wyznał otwarcie: - Tracę głowę przez ciebie. - Wiem - uśmiechnęła się przez łzy. - Pytałaś mnie, czego od ciebie chcę. Odpowiadam: chcę wszystkiego. - U j ą ł jej twarz w obie ręce i pocałował ją tak namiętnie, że zadrżała ze wzruszenia. - Wszystkiego - powtórzył po chwili. Zarzuciła mu ręce na szyję i padli oboje na miękki dywan z sosnowego igliwia. Brett odnalazł guziki jej bluzki, a ona trzymała go tak mocno, jakby od tego zależało jej życie. Tym razem już nie zatrzymał się, kochał ją do końca. Pod szerokim, pełnym gwiazd niebem, wśród wznoszących się nad nimi gór jak gdyby przypieczętował swoje prawa do niej. Była pełnia lata. Stan zdrowia Marli Bevans znacznie się pogorszył, a Libby poddała się całkowicie gorącemu uczuciu miłości do Bretta. Kochała się z nim chętnie i często, a wspólnie dzielony sekret, czułość, jaką mieli dla siebie, pomagały jej znosić ból, gdy patrzyła na umierającą matkę. - To niesprawiedliwe! - zawołała, wpadając z płaczem do obozowej kaplicy, gdzie modlił się ojciec. Całe popołudnie spędziła z matką, ukrywając przed nią rozpacz rozdzierającą serce. Z twarzą zalaną łzami, nie panując nad sobą, krzyczała: - Mama jest taka młoda, dobra... Jest nam potrzebna! Ja jej potrzebuję! Ojciec objął ją.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Wiem, kochanie. Ja też jej potrzebuję. Ale musimy pamiętać, że niezbadane są wyroki boskie. - Tak, ale tym razem Bóg się myli! - wybuchnęła. - Nie mów tak. Bądź cierpliwa, Libby. - Nie mogę! Nie chcę! To niesłuszne, niesprawiedliwe, okrutne! Twarz ojca pokryła się śmiertelną bladością. - Nie wolno nigdy wątpić w Boga. On wszystko widzi i nad wszystkim czuwa. - Och, tatusiu, jak możesz być tak ślepy? - zaszlochała i wybiegła z kaplicy. Cały dzień z niecierpliwością czekała na Bretta, a gdy przyjechał, rzuciła mu się w ramiona, nie zważając na ojca, który siedział w pobliżu masztu z flagą i musiał stamtąd zobaczyć, że jego córka zakochała się w Matsonie. Wydawało się, że nie miał nic przeciwko temu, podobnie zresztą jak i matka. Marla Bevans przez ostatnie dni swego życia była spokojna, mówiła, że odchodzi szczęśliwa, widząc, iż jej córka znalazła tak dobrego człowieka. Tak więc koniec tego lata Libby przeżyła nieskończenie szczęśliwa dzięki miłości do Bretta i zarazem zrozpaczona, nie mogąc się pogodzić z nieuniknioną śmiercią matki. W czasie ostatniego turnusu zorientowała się, że jest w ciąży. Zaniepokoiła się już wtedy, gdy straciła okres, ale tłumaczyła to sobie tym, że od tygodni żyła w wielkim napięciu nerwowym. Dwa skrajne uczucia - miłość do Bretta i narastający żal, że traci matkę - sprawiały, że miała wrażenie, jakby chodziła po polu minowym, gdzie w każdej sekundzie grozi wybuch. Kiedy jednak okres nie pojawił się również w drugim miesiącu, a rano zaczęły ją męczyć mdłości, postanowiła powiedzieć o tym Brettowi. - Chyba będziemy mieli dziecko. Działo się to wieczorem. Z okna stajni, gdzie Brett naprawiał
uzdę, widać było świecące na niebie gwiazdy. Gwałtownie podniósł na nią wzrok i z poważnym wyrazem twarzy zapytał: - Jesteś pewna? - Nie. Ale jestem pielęgniarką... To znaczy, będę nią wkrótce. Znam symptomy. Dlatego jestem raczej pewna. Nie uśmiechnął się, ale przyciągnął ją do siebie i ostrożnie przyłożył głowę do jej brzucha. - Wobec tego pobierzemy się - oznajmił spokojnie. - I to najszybciej, jak tylko można. Nie powiedział, że ją kocha, nie okazał żadnej radości, że zostanie ojcem, ale Libby była przekonana, że i on przeżywa ten sam radosny stan podniecenia. Martwiła się tylko, że jej matka nie dożyje narodzin pierwszego wnuka. Z żalem też myślała o konieczności przerwania studiów pielęgniarskich. Warto jednak zapłacić taką cenę. Będzie matką! Położyła rękę na swym płaskim brzuchu i uśmiechnęła się, wyobrażając sobie Bretta trzymającego na rękach maleńkie dziecko. Dziecko to ich sekret - jej i Bretta. Po ślubie oznajmi rodzinie radosną nowinę, że jest w ciąży. Jak było do przewidzenia, rodziców Libby bardzo poruszyła wiadomość o nagłym zamążpójściu córki. Matka, trzymając ją za rękę, mówiła przez łzy: - No i czyż nie miałam racji? Od pierwszej chwili wiedziałam, że jesteście dla siebie stworzeni. Przez następne kilka dni, przyjeżdżając do matki, Libby planowała szczegóły ceremonii ślubnej. Ślubu miał im udzielić ojciec w ich własnym domu, żeby również matka mogła w tym uczestniczyć. Marla jak gdyby poczuła się lepiej. Perspektywa małżeństwa córki wyraźnie podniosła ją na duchu. Niestety, w ostatnim dniu turnusu stan jej zdrowia nagle się pogorszył. Zawieziono ją do szpitala w Bend i tam umarła w otoczeniu najbliższych. Pomimo modlitw.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Pomimo szpitala i opieki lekarzy. Pomimo że córka tak jej potrzebowała. Libby sądziła, że jest na to przygotowana, że poradzi sobie z faktem śmierci matki. Ale myliła się. W jej sercu powstała głęboka, bolesna rana. W domu pozbawionym matki czuła się całkiem zagubiona. A przecież od tylu lat był to jej własny dom. Mimo woli nasłuchiwała odgłosu kroków matki, jej cichego pokaszliwania, melodii, które nuciła przy pracy. Ale dom był pusty. Tykanie zegara i szum lodówki nie mogły zastąpić swojskiego brzęku naczyń, potrzaskiwania łuskanego grochu ani szurania szczotki po podłodze. Powinnam myśleć o dziecku. Myśleć o Bretcie. O przyszłym szczęściu. Przekonywała siebie, jednocześnie starając się pocieszyć pogrążonego w żałobie ojca. Spędzał długie godziny w kościele, modląc się i rozmawiając z Bogiem, ale i on wydawał się równie zagubiony jak Libby. Składali im wizyty liczni parafianie, którzy próbowali ich pocieszać: - Na pewno została wynagrodzona w niebie... - Jest teraz z Bogiem... - Przynajmniej przestała cierpieć... - Odnalazła wieczny spokój... Słowa te brzmiały jednak w uszach dziewczyny pusto i banalnie. W czasie pogrzebu, którym zajął się Brett, Libby z udręką w duszy patrzyła na ojca, z niezachwianą wiarą modlącego się nad grobem żony, z którą przeżył dwadzieścia osiem lat. - Wiem, że jest ci ciężko, ale staraj się o tym nie myśleć - powiedział do niej Brett na drugi dzień po pogrzebie. Libby miała oczy zaczerwienione i opuchnięte od płaczu. Nie mogła zapomnieć ostatniej modlitwy ojca. Nie miała apetytu. Z trudem się uśmiechała. - Myślałam, że jestem na to przygotowana.
- Spróbuj otrząsnąć się z tego - poprosił. - Zrób to dla mnie. Objął ją, a ona przytuliła się do niego, płacząc cicho i szukając w nim oparcia. Powinna pozbyć się tego straszliwego ciężaru z duszy. Ma przecież dla kogo żyć: dla Bretta, dla dziecka. Przy nich odnajdzie radość życia. Powoli, dzień po dniu, jej żal ustępował. Z wiarą w szczęśliwą przyszłość znowu zaczęła się uśmiechać i choć często wspominała matkę, skupiła myśli na ojcu, który mimo głębokiej wiary w Boga był straszliwie samotny i zagubiony. Libby nauczyła go posługiwać się kuchenką mikrofalową, prać i prasować własną garderobę, znalazła również kobietę, która miała przychodzić raz w tygodniu, żeby posprzątać plebanię. Życie wracało do normy. Do ślubu pozostał niecały tydzień i Libby znowu zajęła się niezbędnymi przygotowaniami. Wysłano zaproszenia, zamówiono kwiaty i torty, kupiono suknię ślubną. Wszystko zostało już ustalone. Miała to być skromna, cicha ceremonia. Dwa dni przed ślubem dziewczyna postanowiła zrobić Brettowi niespodziankę niezwykłym prezentem - był to ognisty, młody perszeron szarej maści, na którego Matson spoglądał łakomym wzrok i e m przez całe lato. T e n p i ę k n y dwulatek należał do f a r m e r a z doliny i był bardzo drogi, ale Libby kupiła go za pieniądze przeznaczone na dalszą naukę w szkole pielęgniarskiej i poleciła, by przywieziono konia do domu Bretta na Sosnowe Wzgórze. Gdy farmer odjechał, Libby, czekając niecierpliwie na powrót Bretta, wsiadła na oklep na konia i zrobiła rundę wokół niewielkiego paddocku. Wyobrażała sobie, jak Brett ucieszy się z tego prezentu. - Wszystko będzie dobrze, nic się nie bój, mały - rzekła, poklepując konia po szyi, gdy usłyszała warkot jadącej pod górę furgonetki. Perszeron czujnie nastawił spiczaste uszy i grzebnął nogą ziemię. - W porządku - uspokajała drżące zwierzę. - Poczekaj, niech on cię tylko zobaczy.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Warkot motoru stawał się coraz głośniejszy. Koń parsknął, przebierając niespokojnie nogami. - Trzymaj się, mały. Furgonetka wynurzyła się spomiędzy drzew i zatrzymała w pobliżu stajni. Rozradowana Libby pomachała ręką do wysiadającego z wozu Bretta. - A to co takiego? Na sąsiednim wybiegu zarżał koń. Perszeron odpowiedział rżeniem i stanął dęba. - Libby! -krzyknął Brett. Dziewczyna nie mogła znaleźć cugli. Kolanami mocno przywarta do boków konia, czując, że zaraz spadnie. Spróbowała uchwycie się grzywy, ale było już za późno. Kątem oka spostrzegła Bretta, przeskakującego ogrodzenie. - Trzymaj się! Jego rada nie zdała się na nic. Libby widziała, jak gwałtownie zbliża się do niej spalona słońcem ziemia, aż w końcu uderzyła w nią ze straszliwym łomotem. Brett krzyknął głośno i koń uskoczył na bok, odsłaniając nieruchomo leżącą w piachu dziewczynę. - O Boże! - szepnął Brett, biegnąc w jej stronę. Kiedy znalazł się przy niej, padł na kolana i zapytał z przerażeniem: - Czy nic ci się nie stało? Odetchnął z ulgą, gdy otworzyła oczy. Nic jej nie będzie! Ona musi być zdrowa! Jęknęła, gdy wziął ją w ramiona. Całował ją, tulił, nie dostrzegając jeszcze ciemnej strużki krwi, sączącej się z jej dżinsów.
Rozdział piąty
Libby drżała z zimna. Przenikał ją straszliwy chłód. Suchy, dziwny smak w ustach przyprawiał o mdłości. To był sen... przerażający sen... w tym śnie widziała Bretta obejmującego ją, niosącego gdzieś, ratującego z wodnej kipieli. Pojękując, uniosła ciężkie powieki i zamrugała oczami pod wpływem światła rzucanego przez palące się na kominku drewno. Pokój wydał się jej skądś znany, ale jednocześnie obcy. Ciągle powracał obraz zalewającej ją rwącej, lodowatej wody. Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia. Leżała na kanapie... w całym ciele czuła ból. Z ciemności usłyszała trzeszczenie podłogi. - Libby? Dzięki Bogu! „To Brett?" Stanął przed nią, ale myślała, że wciąż śni. Owinięty w stary koc, klęknął przy niej tak, że mogła go dobrze widzieć. Zamrugała powiekami, ale obraz nie znikał. Zrozumiała, że jest uratowana. Byli w domku... nie... w obozowej jadalni. Otulono ją kocem, a włosy miała mokre. - Jak się czujesz? - Delikatnie pogładził ją po policzku z wyrazem zatroskania w bursztynowych oczach. Nie odpowiedziała od razu, zahipnotyzowana jego wzrokiem, ciepłym dotykiem ręki. Zwilżyła językiem suche wargi. I nagle przypomniała sobie wszystko: walący się most, wciągający ją prąd strumienia, wodę zalewającą płuca.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - O Boże! - szepnęła, drżąc na całym ciele i uświadamiając sobie, że to Brett jakimś cudem odnalazł ją i uratował od śmierci. - Libby - odezwał się ponownie z czułością w głosie, pieszczotliwie gładząc ją po twarzy. Uśmiechnęła się lekko, ale chwilę potem powróciły bolesne wspomnienia i jak przez mgłę przypomniała sobie, że przecież już go nie kocha. - Zabierz te ręce! - usiłowała krzyknąć, ale z ust jej wydobył się tylko chrapliwy szept. Odwróciła od niego twarz, aby nie ulec magicznemu dotykowi jego ciepłych dłoni. A gdy nachylił się ku niej, spojrzała mu w oczy i powiedziała: - Mówię serio, Brett. Odsunął się i zdobywając na ironiczny uśmiech, rzekł: - Widzę, że znowu stajesz się dawną słodką dziewczynką. - Nigdy nie byłam słodką dziewczynką! - Naprawdę? - Uniósł brwi ze zdziwienia. - Zostaw mnie w spokoju. - Czując nieznośny ciężar w, głowie, przymknęła oczy. - Nawet mi nie podziękujesz? Zagryzła wargę. Powinna być mu wdzięczna. Nie ulega wątpliwości, że ją uratował, ale nie mogła zapanować nad narastającą złością. - Dziękuję - odparła szorstko, nie unosząc powiek. - Powinnaś być ostrożniejsza. „Boże, daj mi cierpliwość!" - Będę o tym pamiętać. - Nie ukrywała wściekłości. - Libby... - W jego głosie znowu usłyszała czułość, która wzruszyła ją do głębi. - Gdy zobaczyłem cię na moście, nie wierzyłem własnym oczom... Przeraziłem się, że... Do diabła, słuchaj, trzeba cię zawieźć do lekarza! - Nie potrzebuję lekarza. - Opiłaś się wody i... - Nic mi nie jest. By go przekonać, spróbowała gwałtownie usiąść i wtedy koc,
którym była okryta, zsunął się jej z ramion. Dopiero wtedy zauważyła, że jest całkiem naga. To niewątpliwie Matson zdjął z niej ubranie, a i sam jest teraz rozebrany. Zrobiło jej się gorąco na myśl, że znowu widział ją nagą. Głupie obiekcje! Przecież musiał ściągnąć z niej mokre rzeczy, a zresztą i przedtem widywał ją bez ubrania. Mimo woli zacisnęła palce na kocu. - Słuchaj, Brett, jestem pielęgniarką - powiedziała, z trudem dobywając głosu. - Pracuję jako pielęgniarka. Wiem, co mi jest. Nie potrzebuję lekarza. Naprawdę. Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, ale teraz czuję się dobrze. Spojrzała na niego i poczuła ucisk w gardle. Rysy jego twarzy wydawały się mniej regularne, niż je pamiętała, jasnobrązowe oczy miały ten sam dawny zmysłowy wyraz, któremu trudno było się oprzeć. - Cieszę się - powiedział ze spokojem. Przytrzymała mocniej koc, usiłując nie widzieć blasku jego oczu ani włosków na dłoniach. Nie mogła zapanować nad zmysłami i patrzeć na niego bez przyśpieszonego bicia serca. - Czy... czy wciąż sypie śnieg? - Okropna zadymka. - No to jesteśmy tutaj uwięzieni. - Gdyby trzeba cię było zawieźć do szpitala, zaryzykowałbym przedarcie się przez zamieć. Najbliższy szpital jest w Bend. - Pamiętam - szepnęła, przypominając sobie, jak zawieziono ją tam w pośpiechu i położono na sali intensywnej terapii, a gdy ocknęła się, powiedziano, że utraciła dziecko. Brett wstał, jakby odgadując jej bolesne myśli. - Jeśli jest ci potrzebny lekarz... - Przecież już mówiłam... - Wiem, wiem. Nic ci nie jest. - Wszystko będzie dobrze. - Czy zechciałabyś zdradzić mi tajemnicę, dlaczego wybra-
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou łaś się w podróż w czasie zamieci? Dlaczego w taką pogodę jechałaś samochodem przez most, który już od wielu lat nie jest używany? - zapytał z ironią. - Postanowiłam wrócić. - Prawdziwa niespodzianka. - To jest... to był mój dom, Brett. Chciała powiedzieć mu coś więcej, podzielić się z nim bólem, który ją dręczył. Ale nie potrafiła. To przecież on winien był tamtej tragedii. Zacisnęła zęby i odwróciła się twarzą do ognia, by nie widzieć jego oczu. Żółtoczerwone refleksy płomieni pełgały na ścianach i pachniało palącym się drewnem. Jej ubranie, rozwieszone na poręczy koło kominka, nagrzało się już tak bardzo, że czuć było wilgotny zapach dżinsowej tkaniny. Wstrząsnęła się na myśl, że przecież mogła utonąć w lodowatym strumieniu. - Jestem... jestem ci winna... - Nic mi nie jesteś winna. A niech go diabli, wcale jej nie ułatwia sprawy. Odsunął nieco jej ubranie od kominka i rzucił do ognia kawał drewna, aż buchnął snop iskier. - Nie przychodzi mi to łatwo - powiedziała - ale chcę ci podziękować. Nic nie odpowiedział. Wyczerpana, przymknęła oczy. Wiedziała, że musi być czujna w jego obecności, że przebywanie z nim jest dla niej niebezpieczne, ale w tej sytuacji nie można uniknąć wzajemnych kontaktów. Rozmyślając tak, powoli zapadła w spokojny sen, z poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawała jej obecność Bretta. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Oddychała miarowo, doszedł więc do wniosku, że nie ma sensu wieźć jej do szpitala w taką pogodę. Gdy jego ubranie w miarę wyschło, wciągnął na siebie dżinsy, koszulę i bluzę i mimo zacinającego w twarz śniegu i wiatru,
bohatersko wyszedł, by zanieść wody Flintlockowi. Zrobił kilka kursów tam i z powrotem, znosząc drzewo na opał, dopóki nic nabrał pewności, że dębowych i sosnowych szczap starczy na całą dobę. Wróciwszy do jadalni, roztopił kolejne wiadro śniegu i ponownie rozwiesił swoje ubranie przy ogniu. Owinąwszy się znowu kocami, oparł głowę na zniszczonej poduszce bujanego fotela i zamknął oczy. Nie pozostawało nic innego, jak czekać, aż minie burza śnieżna. Libby obudziła się nagle w środku nocy. Od strony Strumienia Białego Łosia dochodziło wycie wiatru, tłukącego się o szyby okien i zrywającego gont z dachu. Libby okryła się szczelniej kocem i zobaczyła Bretta, śpiącego tak, jakby nic go na świecie nie obchodziło. Ciągle był taki przystojny i pociągający. Jego twarz, oświetlona płomieniem kominka, wydawała się zacięta i zimna, ale ona dobrze go znała. Przecież pamiętała, jak cudownie rozgrzewał ją ciepłem swych dłoni, jak jego słowa potrafiły stopić wszystkie lody jej serca. Pamiętała jego śmiech i to, co czuła, gdy brał ją w swe silne ramiona. Gdyby tylko sprawy potoczyły się inaczej. Gdyby wtedy nie straciła dziecka i w ogóle ochoty do życia. Załamana po śmierci matki, nie była przygotowana na to, co się zdarzyło. Popadła w głęboką depresję, kiedy obudziwszy się w szpitalu, pewna, że wszystko jest w porządku, dowiedziała się prawdy. Gdy zapytała lekarza o dziecko, unikając jej wzroku, odpowiedział: - Bardzo mi przykro, panno Bevans. Nie mogliśmy nic już zrobić. Ale jest pani młoda i może pani mieć jeszcze wiele dzieci. Nagle świat utracił swój blask, miała wrażenie, że zapada się w jakąś otchłań bez dna. Dochodziły do niej słowa Bretta, usiłującego ją pocieszyć, ale dla niej wszystko się skończyło. Na domiar nieszczęścia jej ojciec, jej ukochany ojciec, odwrócił się od niej.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Byłaś w ciąży! - wołał, zgorszony i upokorzony. - Żyłaś z Brettem, choć nie byliście sobie poślubieni! Próbowała mu wyjaśnić, że dziecko byłoby chciane i kochane, że to przecież nie grzech, ale w jego oczach wyczytała tylko bezlitosny wyrok potępienia. - Jestem sługą bożym - przypomniał jej. - Co pomyślą moi parafianie? - Do diabła z parafianami! - wybuchnął Brett. Omal nie pobił się z jej ojcem, ale przecież jej nie kochał, ani razu nie wziął jej w ramiona i nie powiedział, że wszystko będzie dobrze. Ani nie wyznał jej miłości. Zniknął powód, dla którego mieli się pobrać. Dlatego też, kiedy tylko wypisano ją ze szpitala, wróciła natychmiast do Portland. Matson nie próbował jej odnaleźć. Leżała teraz z twarzą zalaną łzami, myśląc o utraconym dziecku. Mogli się pobrać z Brettem, żyć tutaj. Być może mieliby do tego czasu inne dziecko. Ich pierworodne miałoby teraz cztery lata i Boże Narodzenie pełne byłoby atmosfery tajemniczości, oczekiwania na prezenty od Świętego Mikołaja. Dziecięcy śmiech i zapach świątecznych ciast wypełniałyby ich przytulny dom. Przymknęła oczy, starając się nie myśleć o tym, co mogło być. Przekonywała samą siebie, że jest teraz szczęśliwa. Po utracie dziecka i Bretta wróciła do szkoły, uzyskała dyplom pielęgniarki i zaczęła pracować. Była całkowicie niezależna, mogła nawet otworzyć własny gabinet przyjęć. Pozostawały jednak noce, takie jak dzisiejsza, gdy czuła się bezgranicznie samotna. Jej stosunki z ojcem już nigdy nie były takie jak przed poronieniem, chociaż oboje próbowali je naprawić. Dla niego nie była już niewinną dziewczyną. Zaczął podupadać na zdrowiu. Libby namówiła go do przeprowadzki do Portland, gdzie umarł po kilku atakach serca, by połączyć się w niebie ze swoją żoną.
A ona, Libby, była teraz tutaj, w przykościelnym obozowisku, znowu z Brettem. Jej życie zatoczyło pełny krąg. Przyglądała mu się w ciemności, pytając samą siebie, co by czuła, gdyby położyła się obok niego, objęła go ramionami, przytuliła się do piersi poruszanej miarowym oddechem i wtuliła twarz w jego szyję. Och, głupia, głupia dziewczyno! D a j t e m u spokój. U r a t o w a ł ci życie, ale tak samo ratowałby każdego innego człowieka. Jest z tobą tylko z powodu burzy śnieżnej, bo jest tutaj uwięziony tak jak i ty. Nie wyobrażaj sobie niczego więcej, przywołała się do porządku. Westchnęła z ogromnym smutkiem i przymknęła oczy, modląc się o sen. Kilka godzin później obudził ją zapach gorącej, świeżo zaparzonej kawy. Otworzyła oczy, przez dłuższą chwilę nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Brett! Jest z nim sam na sam w górach! Całkiem naga! Opierając się na łokciu, rozejrzała się po starej jadalni. Wszędzie pełno było kurzu i pajęczyn. Z pewnością nie brakowało tu myszy i nietoperzy. Gdy usiadła, zakręciło jej się w głowie, ale po chwili poczuła się lepiej. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Z pewnym wahaniem wstała i stwierdziła z ulgą, że może utrzymać się na nogach. Wokół panowała całkowita cisza. - Brett? Żadnej odpowiedzi. Na poręczy nie było już jego dżinsów i kurtki, ale płonął ogień na kominku, na którym stał jej własny emaliowany dzbanek do kawy. Na podniszczonym stole zobaczyła swoją otwartą walizkę. Były tu też inne jej rzeczy: jedzenie, kosmetyki i trochę pościeli, którą wzięła ze sobą. Nie traciła czasu. Stojąc blisko kominka, wydostała czystą bieliznę, dżinsy i wełniany golf. Ubranie wyglądało nie najgorzej, choć były na nim ślady wody. Nalała kawy do kubka, który znalazła w swoim bagażu, i podeszła z nim do okna.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Wciąż trwała zadymka. Ujrzawszy na śniegu siady, prowadzące do budynku, do stosu drzewa na opał i do stajni, nabrała pewności, że Brett wróci. Przypomniała sobie niepokój w jego oczach. Nie zostawiłby jej tutaj, nie upewniwszy się, że jest wystarczająco silna, żeby zadbać o siebie. Popijając małymi łyczkami gorącą kawę, przyglądała się okolicy, którą jej ojciec nazywał „Krainą Boga". Wróciła tu powodowana wewnętrznym przymusem. Przyjaciele z kliniki, w której pracowała w Portland, próbowali wyperswadować jej powrót do obozowiska na Sosnowym Wzgórzu. Szczególnie gorąco przekonywała ją pielęgniarka Trudie: - Ten powrót oznacza otwarcie starych ran. Wierz mi, Libby! Nie powinnaś spędzać w ten sposób świąt Bożego Narodzenia. Ale Libby nie słuchała żadnych argumentów. Serce jej podpowiadało, że musi wrócić do Cascade, stanąć twarzą w twarz z przeszłością. Dopiero wtedy będzie mogła pomyśleć o przyszłości. I oto przeszłość objawiła się nieoczekiwanie w postaci tego prawie dwumetrowej wysokości człowieka z gór. Wiedziała, że nie uniknie spotkania z nim, ale nie przewidywała, że dojdzie do tego w tak idiotycznych okolicznościach. Zamierzała zaprezentować mu się jako kobieta absolutnie samodzielna, z ustabilizowanym życiem i sercem twardym jak kamień. Niestety, to kamienne serce nie okazało się tak odporne, jak chciała. - Jestem skończoną kretynką - szepnęła. Starła kurz z szyby okiennej i spojrzała na sople lodu, zwisające z dachu. Śnieg pokrywał cały teren, otulał gałęzie drzew, przygniatając je swoim ciężarem. Dojrzała most, a raczej to, co z niego zostało. Mimo grubej pokrywy białego puchu widać było ziejącą w nim ogromną dziurę i dżipa, tkwiącego po osie w rumowisku. Wydawał się nie uszkodzony i, co najważniejsze, nie wpadł do wody. A więc dlatego jej rzeczy były prawie suche.
Rozejrzała się po całym obozie i otaczających go wzgórzach, wypatrując Bretta. Postanowiła nałożyć kurtkę i botki i zamiast siedzieć bezczynnie w domu, stawić czoło żywiołowi. Uderzył w nią podmuch tak mroźnego powietrza, jakby pochodziło z bieguna północnego. Pobrnęła przez głębokie do kolan zaspy w kierunku stajni. Śnieg nie przestawał padać, z ust wydobywały się jej kłęby pary, ale mimo to uśmiechała się do siebie na myśl o Bożym Narodzeniu w domu rodzinnym. Wychowała się pośród tych wzgórz, każde lato spędzała z rodzicami w obozie i czuła w głębi duszy, że wyjeżdżając do Portland, nie zerwała całkowicie więzi uczuciowych z tym miejscem. Nie udało się jej leż zapomnieć o Bretcie Matsonie. Pchnęła drzwi, które otworzyły się, skrzypiąc. Poczuła swojski, ciepły zapach koni, siana i nawozu. Brett przerzucał siano do żłobu w pierwszym boksie, gdzie stał na podściółce ze słomy wielki gniady wałach. Brett podniósł głowę i burknął na nią: - Co ty robisz najlepszego? - Szukam ciebie - odpowiedziała, zamykając za sobą drzwi. - Możesz się przeziębić, nie powinnaś... - Nic mi nie będzie - zapewniła go i odgarniając włosy z oczu, podeszła do konia, który zastrzygł uszami i zarżał. - Jak się nazywasz, koniku? - To Flintlock. Dzięki niemu żyjesz. - Sądziłam, że to tobie zawdzięczam ocalenie. - Uratowaliśmy cię wspólnymi siłami. - Powinnam więc podziękować wam obu. - Poklepała lśniący kark konia, przypominając sobie odległy dzień, kiedy znalazła się tu z Brettem sam na sam... Coś ścisnęło ją w gardle. - Jak mnie odnalazłeś? Matson odwiesił widły na pordzewiały hak. - Byłem na wieży strażniczej, kiedy usłyszałem warkot dżi-
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou pa. Pomyślałem, że ktokolwiek jest w tym wozie, będzie miał poważne kłopoty. - Spojrzał na nią tak, że serce zabiło jej mocno. - Okazało się, że miałem rację. Są to znacznie poważniejsze kłopoty, niż sobie wyobrażasz, pomyślała Libby z bólem. Poważniejsze, niż się spodziewałam. A głośno zapytała: - Co teraz możemy zrobić? - Czekać. - Tutaj? - Aż ustanie zadymka. Nie potrwa długo. Może już jutro pojedziemy do strażnicy. - A czy teraz nie jesteś tam potrzebny? - Niewykluczone - burknął. - Prawdopodobnie wichura pozbawiła miasto prądu i ludzie są tam w podobnej sytuacji jak my. Oczywiście, mogą mnie wezwać przez radio, ale mają chyba dość własnych problemów. Stwierdziwszy, że koniowi jest ciepło i ma co jeść, ujął Libby pod ramię i wyprowadził ze stajni. Wiatr huczał w konarach sosen, a śnieg sypał się z gałęzi. Brett spojrzał z niepokojem w niebo. - Niestety, nie widać końca. - Czy nie masz wrażenia, że jeszcze bardziej pada? - Kiedyś wreszcie musi przestać. - Zatrzymał się przy stosie drewna i wziął stamtąd kilka grubych polan. Próbował oponować, gdy Libby również wzięła naręcze szczap klonowych, ale nie zamierzała go słuchać. - Nie brak na świecie upartych ludzi - powiedział z przekąsem, gdy już znaleźli się w ciepłej jadalni. - Niektórzy nigdy się nie zmieniają - odparowała. - Ale zmieniają się warunki, w których żyjemy. - Chyba tak... Zapadła pełna napięcia cisza. Brett tak patrzył na jej szyję, na
jej usta, że nie była w stanie ani się poruszyć, ani nawet odetchnąć głębiej. Wreszcie odwrócił się twarzą do ognia. - Przygotuję coś do jedzenia. - Nie, ja to zrobię - powiedziała szybko, zadowolona, że może się czymś zająć. Podeszła do stołu, na którym leżały jej skromne zapasy. Znalazła pudełko płatków owsianych i mleko w proszku. Niezbyt to wykwintny, ale wystarczająco pożywny posiłek. Podczas gdy Brett obchodził wszystkie zabudowania w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby się im przydać, Libby zrobiła śniadanie. Matson wrócił z dwiema starymi lampami naftowymi i z jakimiś narzędziami. Po śniadaniu, uwięzieni w jednym pokoju, starali się unikać wzajemnie, wymieniając tylko absolutnie niezbędne uwagi. Libby, miotana sprzecznymi emocjami, czuła się jak linoskoczek, balansujący nad przepaścią. Tak, planowała spotkanie z Brettem, ale nie przypuszczała, że będzie zmuszona spędzić z nim tyle godzin, a może i dni. Brett zachowywał się jak zwierzę zamknięte w klatce, miotając się od okna do okna i spoglądając ciągle na zachmurzone niebo. Próbował oderwać myśli od Libby, od tej pięknej, niezależnej kobiety, jaką się teraz stała, i z trudem powstrzymywał się, żeby na nią nie patrzeć. Jej włosy, krótsze niż dawniej, opadały na szyję, rysy twarzy miała bardziej kobiece - ani śladu tamtej dziewczyny. Była teraz o wiele bardziej pewna siebie, choć przeżyła tak ogromną tragedię. Zdawał sobie sprawę z tego, że w znacznej mierze sam ponosi odpowiedzialność za to, co się stało. Po lunchu, na który zrobili sobie kanapki z tuńczykiem, usiedli wpatrzeni w ogień, czekając na koniec zawiei. Wreszcie Brett nie był już w stanie wytrzymać dłużej panującego między nimi napiętego milczenia.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Strasznie mi przykro z powodu twego ojca - odezwał się, zapalając jedną z lamp. - Bardzo to przeżyłam - powiedziała, nie patrząc na niego. - Próbowałem jeszcze raz z nim porozmawiać. - Naprawdę? Kiedy? - Spojrzała na niego z zainteresowaniem w niebieskich oczach. - Po twoim wyjeździe. Uważałem, że powinienem mu wyjaśnić... powiedzieć o nas... o dziecku. - Wzruszył ramionami. - Nie wiem, czy to coś dało. - Nigdy mi o tym nie wspomniał. - Nie dziwię się. - Nie ma to teraz żadnego znaczenia. - Ale miało, i to niemałe! - Podszedł do Libby i chwycił ją za ramiona, patrząc jej prosto w oczy. - Mam już dość udawania, że to, co się między nami zdarzyło, było tylko... mało istotnym epizodem. - Tak to oceniasz? - próbowała zaprotestować słabym głosem. Zacisnął palce na jej ramionach, a wargi mu zbielały. - Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Nie umiałem do ciebie dotrzeć, pomóc ci w trudnej sytuacji. Nigdy w życiu nie; czułem się tak cholernie bezradny! Z trudem powstrzymywała szloch. Wierzyła w głębi duszy, że! Brett mówi to szczerze. Utrata dziecka załamała ją wtedy. - Próbowałam z tobą porozmawiać... - Wyrzuciłaś mnie ze swojego szpitalnego pokoju, Libby. Tak, jakby to, co się stało, było tylko moją winą. Z jej oczu popłynęły łzy, drżała, wspominając tamte straszne? przeżycia, do głębi wzruszona jego słowami. Wtedy wydawał się zimny, opanowany, miała wrażenie, że razem z dzieckiem utraciła również jego. A ojciec, usiłując znaleźć pocieszenie dla niej i dla swojej zranionej dumy, mówił, że Bóg w swej mądrości uczynił to, co było najlepsze w takiej sytuacji.
- Nie winię ciebie - szepnęła do Bretta. - To ja jestem winna. - Nikt z nas tutaj nie zawinił - powiedział, ocierając łzy z jej policzka. A potem wolno, jakby z wahaniem, pochylił się i niezwykle czule pocałował ją w usta. Nie mogła już powstrzymać się od płaczu. - No, już dobrze, już dobrze... - Nie, wcale nie jest dobrze. Nigdy nie będzie! - Z oczyma zalanymi łzami odsunęła się od niego. Pociągając głośno nosem, otarła oczy i dodała: - Nigdy nie zapomnę tego, co się stało! - Niestety, Libby, ja też nie zapomnę.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou ska swojemu dżipowi i ogromnej wyrwie w moście. Sople lodu zwisały z przegniłych desek, a zerwane liny kołysały się nad wodą.
Rozdział szósty Śnieg przestał padać wczesnym popołudniem. Brett obserwował przez okno odległy horyzont, pocierając zarost na brodzie. - Wracam do strażnicy - oznajmił, wkładając ręce w kieszenie dżinsów. - A co będzie ze mną? - Myślę, że powinniśmy pojechać tam razem. Jeśli czujesz się na siłach. - Oczywiście, czuję się znakomicie. - Uległaś naprawdę poważnemu wypadkowi. - Brett, nic mi nie jest. Jedźmy już, dobrze? - powiedziała, wkładając kurtkę, zadowolona, że opuści przymusowe więzienie. Brett, nie przekonany w pełni, że Libby jest w stanie wytrzymać tak ciężką drogę, również włożył kurtkę i naciągnął na głowę kaptur. Schował do kieszeni parę niezbędnych rzeczy, wziął strzelbę i poleciwszy dziewczynie, żeby poczekała tu na niego, pobrnął przez śnieg do stajni. Chwilę później wrócił z Flintlockiem i kazał Libby wsiąść na konia. Chciała zaprotestować, ale widząc determinację w oczach mężczyzny, wdrapała się na siodło. Chociaż śnieg przestał już padać, w kanionie wiał silny wiatr i zanim dotarli do strumienia, Libby przemarzła do szpiku kości. Flintlock zawahał się na brzegu, ale Brett, mocno trzymając cugle, pierwszy wszedł w rwącą wodę, sięgającą mu do ud. Po raz pierwszy od wypadku Libby mogła przyjrzeć się z bli-
- Niezły widok, co? - zauważył Brett, widząc, jak Libby przygląda się rumowisku. - Trzeba będzie naprawić to wszystko, żeby mieć dojazd do obozu. Ale właściwie nie jest to specjalnie konieczne, chyba że zamierzasz znowu otworzyć obóz albo tam zamieszkać. - Nie wiem jeszcze, co zrobię - odpowiedziała szczerze. Matson cmoknął na konia i zaczęli wspinać się zboczem. Ścieżkę pokrywał świeży, głęboki śnieg i musieli się dobrze natrudzić, żeby dostać się na górę. - Mogę pójść pieszo - zaproponowała Libby, zażenowana rolą rozpieszczonej panienki. - Siedź spokojnie. - Ale... - Nie ruszaj się. Koniowi łatwiej jest dźwigać ciebie niż mnie, poza tym ja jestem wyższy od ciebie, nie zapadam się tak w śnieg, no i jestem silniejszy. - Próbujesz mnie strofować? - żachnęła się. Ku jej zdumieniu uśmiechnął się. Ten uśmiech rozjaśnił nu moment jego zarośniętą, ponurą twarz. - Możesz i tak to ująć. - Nie na wiele się to zda. - Wiem, Libby, doskonale wiem - zaśmiał się głośno, a wąwóz odpowiedział mu echem. Jakoś nie mogła się na niego gniewać. Kryjąc uśmiech, rozejrzała się wokół. Gałęzie sosen, jodeł i świerków uginały się pod ciężarem wielkich czap śniegu, a strzeliste jak wieże katedry szczyty Gór Cascade sięgały błękitnego, zimowego nieba. Ze wzruszeniem uświadomiła sobie, jak bardzo tęskniła do tych okolic. Nogi zaczynały jej już drętwieć, gdy dotarli wreszczie do
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou strażnicy leśnej z wieżą obserwacyjną. Na widok domku i przylegającej do wieży stajni pomyślała, że nie zmieniło się tu wiele w ciągu ostatnich pięciu lat. - No dobrze, wejdź do środka, a ja zajmę się Flintlockiem i resztą inwentarza. Pomógł jej zsiąść z konia. Zachwiała się na nogach, ale Brett natychmiast na to zareagował, jakby spodziewając się jej słabości. Chwycił ją za ramię i mocno przytrzymał. Nie odtrąciła jego ręki i pozwoliła zaprowadzić się do domku. Przekręcił kontakt, ale światło się nie zapaliło. - Nic nadzwyczajnego. Często tak się dzieje podczas wielkiej wichury. Na wszelki wypadek mam generator do pompy wodnej i to. - Otworzył komórkę i wydostał z niej dwie lampy naftowe i dużą latarkę. - Gdy będę w stajni, możesz wziąć prysznic. Pewnie zostało jeszcze trochę ciepłej wody w zbiorniku. - Ja nie... - Nie sprzeczaj się ze mną. Zanim zdołała odpowiedzieć, już wyszedł. Po chwili zobaczyła, jak smagany lodowatym wiatrem, prowadzi Flintlocka do stajni. Rozejrzała się po domu - skromne męskie mieszkanie z jednym składanym łóżkiem, kanapą, fotelem, telewizorem i stolikiem do kawy. Stał tu też piecyk, w którym palono drewnem, ale ogień dawno już wygasł. Ryzykując, że znów wywoła gniew mężczyzny, wyszła za nim do stajni. Brett wycierał lśniącą sierść Flintlocka, podczas gdy wałach wyjadał ostatnie ziarna owsa ze żłobu. Oprócz niego były tu jeszcze trzy inne konie - gniady ogier, Herkules i krępy szary perszeron. Libby poczuła ucisk w gardle na widok konia, który miał być jej ślubnym prezentem dla Bretta. Nigdy nie zapytała, co z nim zrobił, bo chociaż wiedziała, że to głupie, znajdowała pewną pociechę, obwiniając to zwierzę o utratę dziecka.
- O Boże! - wyrwało się jej. - Poznajesz go? - Ja... ja... - powiedziała poprzez łzy. - Sądziłam, że się go pozbyłeś. - Chciałem to zrobić. Myślałem nawet, żeby, jak Rett Butler, zabić go na miejscu, ale uznałem to za zbyt okrutne. Poza tym... Nie mogłem się z nim rozstać. - Z czułym uśmiechem spojrzał na konia, który w podzięce szturchnął go lekko w pierś potężnym łbem. Brett podrapał go za uchem. - No, dobra, dobra, stary. Osłabiona Libby oparła się o słupek. Wisząca nad jej głową lampa naftowa kołysała się, oświetlając przyćmionym światłem stajnię, a cienie tańczyły na szorstkich drewnianych ścianach. Konie zarżały i powróciły do swoich żłobów, głośno przeżuwając owies. - To ty mi go dałaś, Libby. Dlatego był dla mnie taki cenny. Ten koń w niczym nie zawinił. Zatrzymałem go, bo chciałem, żeby przypominał mi ciebie. Miała takie wrażenie, jakby cały świat nagle zawirował wokół niej. Uchwyciła się słupka, który miała za plecami. Podczas gdy Brett szczotkował zimową derkę konia, Libby rozmyślała o tragicznej przeszłości. Ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła czarnego pyska. Spojrzały na nią ciepłe brązowe oczy, a aksamitny nos trącił jej dłoń. Koń parsknął, rozczarowany, że nie przyniosła mu nic do jedzenia, i odwrócił do żłobu potężny łeb. - Czy... czy nadałeś mu jakieś imię? - Oczywiście! - Brett poklepał konia po zadzie. - Chciałem nazwać go Szatanem, Diabłem lub Demonem. Albo Diabelskim Siłaczem. - Ale nie zdecydowałeś się na żadne z tych imion - domyśliła się Libby. - On już miał imię. Nie pamiętasz? Potrząsnęła przecząco głową. Przez ostatnie pięć l a t czyniła
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou wszystko, żeby wymazać z pamięci wspomnienie tamtego straszliwego dnia. - Katapulta. Koń zastrzygł uszami. - W porządku, stary - uspokoił go Brett, a napotkawszy wzrok Libby, zapytał: - Jak się czujesz? - Ujął jej rękę. - Nic ci nie dolega? - Nie... nie. To tylko szok. - Tak, oczywiście. Nagle na jego twarzy dostrzegła ogromne znużenie i niezmierny smutek w oczach. Serce odezwało się w niej bolesnym skurczem. Brett bez słowa uprzedzenia objął ją i szepnął z ustami w jej włosach: - Ja też ciężko to przeżyłem, Libby. Ja... budzę się czasami po nocach i rozmyślam nad tym, że wszystko mogło potoczyć się inaczej. Wzruszona, powstrzymywała łzy, cisnące się do oczu. Brett pachniał uprzężą, końmi, czuła jego męski zapach, który budził w niej niepokojące wspomnienia. - I dla mnie było to straszne. - Odsunęła się od niego i, gotowa wybuchnąć płaczem, otarła napływające łzy. - Nie chcę w ogóle o tym myśleć. Ani teraz, ani nigdy. To przeszłość. - Nie sądzę, Libby - powiedział ze smutnym uśmiechem - żebyśmy kiedykolwiek mogli o tym zapomnieć. Wstrząsnął nią dreszcz, a Brett, sądząc, że jest jej zimno, powiedział: - Idź do domu. Ogrzej się. Ja też zaraz tam przyjdę. Nie oglądając się, pośpiesznie wyszła ze stajni i wąską ścieżką dotarła do domu. Powiedziała sobie, że nie powinna roztrząsać przeszłości. A w każdym razie nie dzisiaj, kiedy nie była w stanie zapanować nad miotającymi nią, gwałtownymi jak zimowy wicher emocjami.
By się uspokoić i jednocześnie czymś się zająć, wzięła kąpiel. Dokładnie wyszorowała się pod prysznicem i umyła głowę. Poczuła się odświeżona i zabrała się do rozpalania pieca. - Zostawiłam ci trochę ciepłej wody - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu, kiedy przyszedł Brett. Przez sekundę myślała, że znowu weźmie ją w ramiona i wszystkie stare rany ponownie się otworzą. Patrzył na nią, jakby chciał coś powiedzieć. Zrezygnował jednak i skierował się do łazienki. Chwilę potem usłyszała szum wody z prysznica. Znalazła wszystko, co potrzebne do upieczenia chleba z mąki kukurydzianej i ugotowania zupy jarzynowej. Zakrzątnęła się z zapałem w kuchni, szczęśliwa, że ma jakieś zajęcie. Wkrótce jednak uświadomiła sobie, że nie słyszy już szumu wody w łazience i odgadła, że nie jest tu sama. Odwróciła się. Oparty o framugę drzwi, przyglądał się jej badawczo. Był już ogolony, a jego włosy lśniły od wilgoci. Miał na sobie czyste dżinsy i koszulę flanelową z długimi rękawami, nie zapiętą do końca. Na widok ciemnych włosów, pokrywających jego pierś, zmieszana, odwróciła głowę. - C z y m a m ci w czymś pomóc? - zapytał, wskazując głową na makutrę. - Dziękuję, nie trzeba - odpowiedziała szybko, ale po chwili dodała: - A właściwie to przenieś ją do pieca. Gdy już upiekła chleb w poczerniałym piecyku, Brett, postanowiwszy wejść na wieżę obserwacyjną, włożył kurtkę i rękawice. Przywołał przez radio kilka sąsiednich strażnic i dowiedział się o szkodach, jakie wichura wyrządziła w okolicy. - Nic poważnego się nie stało - powiedział jej później, kiedy kroiła upieczony chleb na grube kromki i rozkładała na osobnych talerzykach ustawionych na stoliku do kawy. Siedzieli obok siebie na podłodze, oparci plecami o kanapę, z nogami wyciągniętymi na ręcznie tkanym dywaniku.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Zerwane zostały przewody w górach, nie działają telefony, ale nikt nie odniósł obrażeń ani nie zaginął. Kilka starszych osób wzięli do siebie sąsiedzi, którzy mają domy opalane drewnem, ale już jutro o tej porze zostanie naprawiona linia energetyczna i będzie można pojechać do miasta. - Jutro? Nie dziś? - Dziś jest już za późno. Zaraz się ściemni i muszę wracać do radia, na wypadek, gdyby pojawiły się jakieś nowe problemy. Chciała zaoponować, nie wyobrażając sobie, jak zdoła spędzić z nim kolejną noc, z dmgiej jednak strony taka perspektywa wydała jej się nawet romantyczna. Odsunęła nie dojedzoną zupę. Sama z Brettem! Jeszcze jedną noc! O Boże! To nic romantycznego, sytuacja całkiem bezsensowna. - Czy jest ci tu aż tak źle? - zapytał, patrząc jej w oczy. - Nie sądzę po prostu, żeby to był mądry pomysł. - Mnie też się to nie podoba. - Nie chcę ci przeszkadzać. - Wcale nie przeszkadzasz, Libby - powiedział, odstawiając pusty talerz. - Robię to, co uważam za konieczne. - A moje zdanie się nie liczy? - Twoja ocena sytuacji nie jest najlepsza. - Naprawdę? Spojrzał na nią wymownie. Nie uczynił wprawdzie żadnej aluzji na temat nieudanej próby przejechania przez rozwalający się most, ale wiedziała, że o tym właśnie myśli. Nagle przyciągnął do siebie jej głowę. - Wierz mi, Libby, gdyby taka podróż była bezpieczna, natychmiast wyruszylibyśmy w drogę. Mieć tu ciebie... być z tobą tak blisko, to istne piekło. -I pocałował ją tak mocno, aż zabrakło jej tchu w piersiach. Wiedziała, że powinna przerwać to szaleństwo, ale nie mogła zapanować nad swymi uczuciami i odpowiedziała gorączkowym pocałunkiem, z namiętnością tłumioną przez pięć długich lat.
Pochylił się nad nią i delikatnie ułożył na dywanie, napierając na nią całym ciałem. - W dalszym ciągu przyprawiasz mnie o zawrót głowy - wyznał, patrząc jej w oczy. Oddychała z trudem. Jej pierś, przyciśnięta przez Bretta, unosiła się i opadała. Czuła bijące od niego gorąco. - To... to nie jest najlepszy pomysł - powiedziała. - Masz rację. To absolutne szaleństwo. Z westchnieniem pocałował ją znowu. Językiem wciskał się między jej zęby. Czuła tętniącą w skroniach krew. Delikatnymi ruchami języka rozbudzał w niej pożądanie, aż poczuła gorący żar, rozlewający się po całym ciele. Rozsądek przypominał uparcie, że póki jeszcze można, powinna to przerwać, ale Brett, ująwszy w dłonie jej piersi, pieścił je delikatnie. Przywarła do niego, spragniona dalszych pieszczot, zapominając o jakichkolwiek obiekcjach. Sięgnął pod sweter i dotknął palcami jej piersi. - Libby... o, Libby... - szepnął jej do ucha, muskając piersi pod staniczkiem. Westchnęła z rozkoszy, a on zręcznym ruchem ściągnął jej sweter przez głowę. Czarne włosy dziewczyny rozsypały się na ramionach. Brett powoli zsunął ramiączka stanika, odsłaniając jej piersi. - O Boże! - krzyknęła, gdy ujął ustami jedną z brodawek. Całe jej ciało wygięło się w łuk, brzuchem i biodrami silnie przywarła do mężczyzny. Całował namiętnie, wywołując w niej ekstatyczną rozkosz. Przyciągnął do siebie jej pośladki i poczuła, jak rozpalony jest pożądaniem. - Libby, pragnę cię - szepnął, unosząc głowę. - Pragnę cię bardziej niż czegokolwiek w życiu. Przymknęła oczy, słysząc pewne wahanie w jego glosie. Usiłując bezskutecznie odzyskać równowagę, zapytała: - Do czego zmierzasz? - Nie chciałbym znów popełnić błędu - westchnął.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Masz na myśli tamten raz? - zapytała z rozpaczą w sercu. - Jesteśmy teraz starsi. Powinniśmy być bardziej odpowiedzialni. Bardziej nad sobą panować. - Ostrożnie odsunął się od niej. - Nie jesteśmy już dziećmi. - Nie musisz mi tego tłumaczyć - odparła, zarumieniona, poprawiając staniczek i sięgając po sweter. - Jeśli nie chcesz... Złapał ją silnie za nadgarstek, aż jęknęła z bólu. - Chcę. Bardzo chcę. Ale usiłuję być mądrzejszy niż wtedy. - I bardziej szlachetny. - Wierz mi, szlachetność w ogóle nie wchodzi tu w rachubę. - Namiętność widoczna w jego oczach przekonała ją, że mówi prawdę. - Nie popełniajmy błędu, którego będziemy żałować do końca życia, i nie rańmy się znowu nawzajem. Należy zachować rozsądek. Nie wiem, czy jest to możliwe, bo tracę głowę przy tobie, ale zamierzam spróbować. Będę ci wdzięczny, jeśli postąpisz tak samo. Wyrywając rękę z jego uścisku, powiedziała ze złością: - Nie ma problemu, Brett. Trzymaj się z dala ode mnie, a i ja będę robić to samo. - T a k po prostu? - Tak. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, jakby nie dowierzając własnym uszom, a potem poszedł do komórki. Przyniósł stamtąd śpiwór, który rzucił na kanapę. - Będę spał tutaj, a ty rozgość się w sypialni. - Nie mogę... - Nie sprzeczaj się ze mną, do diabła! Masz tu klucz. Zamknij drzwi na wypadek, gdybym zmienił zdanie. Libby złapała klucz i z powrotem odrzuciła Brettowi. - Zatrzymaj go sobie. Na wypadek, gdybym to ja zmieniła zdanie.
Rozdział siódmy Brett nałożył słoneczne okulary. W jasnym świetle słońca skrzył się różnokolorowo świeżo spadły śnieg. Od czasu do czasu koła bronco buksowały w zaspach. Rzucił okiem na Libby, która wyglądała przez okno. Nie rozmawiali ze sobą wiele tego ranka. Brett czuł się tak, jakby nie spał od tygodnia. Przez dwie noce niespokojnie przewracając się z boku na bok w tak niewielkiej odległości od Libby, cały czas musiał mieć się na baczności, doskonale wiedząc, po jak śliskiej kroczą drodze. Musiał przyznać, że się zmieniła. Z całą pewnością była silniejsza niż pięć lat temu, pewniejsza siebie, wiedziała, czego chce. I jeszcze bardziej godna była pożądania. Jeśli w ogóle coś takiego było możliwe. Zastanawiał się w duchu, czy w ciągu tych lat spotykała się z innymi mężczyznami. Jak bliskie były ich stosunki? Dlaczego nie wyszła za mąż? Niezadowolony z własnych myśli, włączył radio i wysłuchał informacji o pogodzie. Z zaciśniętymi szczękami, z napiętymi mięśniami twarzy pytał sam siebie, jak to się stało, że znowu zakochał się w Libby. Bo przecież, czy mu się to podoba, czy nie, musi przyznać, że jest zakochany. Mruknął coś ze złością, przeklinając swój pechowy los. Poprzysiągł sobie nie angażować się uczuciowo wobec żadnej kobiety, szczególnie zaś wobec takiej, która miałaby na niego wpływ. Jedno spojrzenie w jej błękitne oczy obróciło wniwecz wszystkie wysiłki tych pięciu lat. Aż do tej pory był święcie
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou przekonany, że jest urodzonym samotnikiem, że nie potrzebuje kobiety, która by na niego zrzędziła, że świetnie sam jeden poradzi sobie w życiu. Teraz ta jego pewność znacznie zmalała. Znowu spojrzał na nią ukradkiem i poczuł ucisk w żołądku. Boże, jaka ona piękna! Nie to jednak było najgorsze. W swoim życiu spotkał już wiele pięknych, nawet ponętniejszych, kobiet. Ale żadna z nich nie miała subtelnej inteligencji Libby, jej dowcipu i polotu. Gdy był z nią razem, czuł, że żyje pełnią życia. Dzięki niej przekonał się, że świat, który od dawna uważał za ponury, ma inne, jaśniejsze strony. Do diabła, zaczyna zachowywać się jak usychający z miłości głupiec! Wjechał na główną drogę i zmienił bieg. Jezdnia była nierówna, posypana piaskiem. Jadąc ostrożnie, minął tartak, gdzie uwijała się już przy pracy pierwsza zmiana. Stały tam obsypane śniegiem ciężarówki i samochody osobowe, a dźwig przenosił belki do szopy po drugiej stronie wysokiego ogrodzenia z siatki, oddzielającego parking od placu robót. Libby również patrzyła na tartak, ale nie dostrzegała ani ludzi w hełmach ochronnych, ani dźwigu, ani ciężarówek. Wciąż pogrążona była w odległych wspomnieniach, dotyczących szczęśliwego okresu w jej życiu, kiedy kochała Bretta. Kościół i plebania znajdowały się na skraju miasta. Wzruszyła się na widok szopki bożonarodzeniowej, ustawionej między dwiema sosnami, w tym samym miejscu co zawsze. Poręcze schodów prowadzących do kościoła przyozdobione były gałązkami cedrowymi i czerwonymi wstążkami i jak dawniej rozwieszono różnokolorowe lampki pod okapem dachu. Wyobraziła sobie ojca, stojącego na najwyższym szczeblu drabiny, ze sznurem lampek w ręce, rzucającego z góry polecenia jej i matce. Do oczu dziewczyny napłynęły piekące łzy, odwróciła więc głowę, próbując skupić uwagę na drodze prowadzącej do miasta.
Minęli urząd pocztowy, siedzibę stowarzyszenia farmerów, dom towarowy, aż w końcu Brett zaparkował przed „Derringer Cafe". - Postawię ci śniadanie - zaproponował, chowając do kieszeni kluczyki. - Już ci jestem winna za jedno. - Daj spokój, nie ma o czym mówić. Przytrzymał otwarte drzwi, by mogła wejść do kawiarni. W ł a ściwie nic się tu nie zmieniło. Może trochę podniszczył się jaskrawopomarańczowy plastyk, pokrywający ścianki wnęk, a w menu przybyło kilka pozycji. Jednakże ludzie przy barze dc złudzenia przypominali tych, co siedzieli tu przed laty. Velma, wysoka, rudowłosa kelnerka, miała dziś na sobie strój Świętego Mikołaja. Nie śpiesząc się, podeszła do ich stolika by przyjąć zamówienie i bezczelnie poflirtować z Brettem Libby udało się zachować spokój, choć odczuła pewną za zdrość, gdy Velma poufałym gestem oparła rękę na ramieniu mężczyzny. Pożartowawszy jeszcze chwilę, kelnerka zniknęła w kuchni Libby modliła się w duchu, by nie zdradzić niczym swoich uczuć. W „Derringer Cafe" szybko obsługiwano gości. Libby i Brett spałaszowali jajka na szynce i tosty, popijając to gorącą kawą Velma zatrzymywała się przy ich stoliku i napełniała filiżanki; Bretta częściej, niż było to konieczne. Libby czuła się dość głupio ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Kończyli już jeść gdy ktoś zawołał: - Libby? Libby Bevans? - Wszyscy goście spojrzeli w jej stronę. - To rzeczywiście ty! - Sandy Brennan, w zaawansowanej ciąży, podeszła szybko do ich stolika i przysiadła ciężko na ławce obok dziewczyny. - Co u ciebie słychać? Libby odetchnęła z ulgą i gdy Brett płacił rachunek, zaczeła rozmawiać z Sandy. Okazało się, że niewiele p o n a d r o k temu wyszła ona za mąż za miejscowego chłopaka, Leo V a n Pelta,
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou z którym od dawna się spotykała, i w marcu spodziewa się pierwszego dziecka. - Wyobrażasz to sobie? Ja mam zostać matką! Libby uśmiechnęła się, przypominając sobie, że Sandy jako dziecko najchętniej bawiła się z chłopcami, łażąc z nimi po drzewach. - Będziesz cudowną matką - powiedziała z bolesną zazdrością w sercu. - M a m nadzieję. A jeśli nawet nie, to moja mama będzie cudowną babcią. Nie może się doczekać wnuków. Od pięciu miesięcy szyje już wyprawkę dla niemowlęcia. Gdy wychodziły z kawiarni, Sandy wepchnęła pod czapeczkę długie blond włosy zwinięte w kok. - Co tu robicie razem? - spytała. Matson skrzywił się, a zmieszana Libby oblała się rumieńcem. - Wróciłam, by spędzić tu Boże Narodzenie, i Brett uratował mnie przed utonięciem w Strumieniu Białego Łosia. - Co ty mówisz?! Libby opowiedziała jej o tym, jak zawalił się most. Oczy przyjaciółki zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Zawsze lubiła ploteczki, wkrótce więc całe miasto będzie wiedziało, co przytrafiło się Libby. Rozmawiały jeszcze przez chwilę. Sandy poskarżyła się, że musi jeździć do lekarza aż do Bend. Stwierdziła, że Libby, która skończyła szkołę dla pielęgniarek i nabrała już pewnego doświadczenia, łatwo mogłaby znaleźć pracę w Cascade. - Pocieszam się tylko, że nie będę musiała rodzić w czasie burzy śnieżnej - powiedziała. - Nie mam najmniejszego pojęcia, jakbyśmy się dostali do szpitala tym starym, rozklekotanym pikapem. - Kopnęła nogą w powyginany zderzak beżowego forda. - Jestem pewna, że Leo sobie poradzi - uspokoiła ją Libby. - No cóż, liczę na niego. A my pewnie niedługo znów się spotkamy. Może na świątecznej szopce?
- Niewykluczone - odpowiedziała Libby, nie wyobrażając sobie, jak mogłaby pójść do tego kościoła, w którym przez tyle lat pracował jej ojciec. Niektóre rany jeszcze się nie zabliźniły. - Będę się za wami rozglądać - pożegnała się z nimi Sandy i wsiadła do wozu. Gdy pikap odjechał Main Street, Brett i Libby poszli spacerem do stacji obsługi i sprzedaży samochodów, gdzie Matson naradzał się z właścicielem, jak wydobyć dżipa Libby. Kilka godzin później, po zrobieniu zakupów w sklepach z artykułami żelaznymi i spożywczym oraz po wizycie na poczcie, Brett zabrał Libby, mimo jej głośnych protestów, z powrotem do strażnicy. Spodziewała się, że zawiezie ją do obozowiska, gdzie będzie mogła się zastanowić, co robić dalej, ale on bez słowa zawrócił krętą drogą, prowadzącą do Sosnowego Wzgórza. A więc chciał, by z nim została! Kryje się w tym wielkie niebezpieczeństwo. Jak uda się jej zachować dystans w sensie fizycznym i emocjonalnym? A poza tym przyrzekła sobie, że spędzi Boże Narodzenie w obozie, który jej ojciec tak ukochał, z którym wiązał takie nadzieje. Nie miała jednak żadnego wyboru, ponieważ w motelu „Blue Ridge" nie było wolnych miejsc, a na plebanii, gdzie się wychowała, mieszkał teraz nowy pastor ze swoją rodziną. Mogła więc wybierać tylko między powrotem do obozu lub spędzeniem kolejnej nocy sam na sam z Brettem. Pomimo mrozu i opłakanego stanu budynków, pomimo konieczności przebrnięcia przez lodowaty strumień, uważała obozowisko za bezpieczniejsze schronienie. - Nie mogę tu zostać - wybuchnęła, gdy zaparkował w pobliżu stajni. Było późne popołudnie. Na okrytą śniegiem ziemię padały długie cienie. - Należało więc zostawić cię w mieście, w motelu. Brett schował do kieszeni kluczyki i wysiadł z auta.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou „Blue Ridge", z migającym na niebiesko neonem, był jedynym motelem w mieście. Tani i czysty, z telewizją kolorową, stanowił miejsce potajemnych nocnych schadzek. Właściciele - Pat i Sid Kramerowie - odznaczali się wyjątkową małomównością. Zrezygnowana, Libby weszła razem z Brettem na ganek, gdzie otrząsnęli śnieg z butów. - M a m swój własny d o m - przypomniała mu. - T a m w dole. - Wskazała ręką w kierunku obozowiska. - Ale jak chcesz się tam dostać? Otworzył drzwi do ciepłego pomieszczenia. - Tą samą drogą, którą tu przyszliśmy. - To szaleństwo! Libby zatrzymała się w drzwiach. - Wracam do siebie, Brett. - W jaki sposób? - Pójdę pieszo. Albo bądź dżentelmenem i zawieź mnie tam. - Bronco nie ma żagli ani steru. Nie przepłynie przez strumień. - Przejdę w bród. - Zwariowałaś! - Brett, nie oglądając się na nią, wszedł do domu. Nie była już w stanie pohamować irytacji i idąc za nim, krzyknęła: - Nie będziesz mi rozkazywał, co mam robić! - Wręcz przeciwnie, do cholery, muszę powstrzymać cię przed kolejnym błędem, który mogłabyś przypłacić życiem - odpowiedział, odwracając się do niej i chwytając ją za ręce. - To co ze mną zrobisz? Zamkniesz na klucz? Jego bursztynowe oczy pociemniały, a palce silniej zacisnęły się na jej nadgarstkach. - Pozwól mi odejść! - To był błąd, który popełniłem za pierwszym razem. -
Z kieszeni wydobył gałązkę jemioły, którą pewnie zdobył w mieście. - Wesołych świąt, Libby - szepnął. - Brett, proszę... - nie dokończyła, bo zamknął jej usta pocałunkiem, a napięcie, narastające między nimi od tylu godzin, pękło nagle jakby pod wpływem eksplozji. Libby, wiedząc, że postępuje głupio, odwzajemniła mu pocałunek, całym ciałem reagując na jego namiętność. - Nie... - szepnęła, gdy oderwał się na moment. - Co nie? - Nie... przerywaj. Nie słuchała już głosu rozsądku i pozwoliła mu ułożyć się na podłodze. Jego pocałunki były namiętne i gorące, językiem wodził po jej oczach, policzkach, szyi. Zręcznymi, szybkimi ruchami zdjął z niej ubranie. Ona także mocowała się z guzikami i zamkami błyskawicznymi jego kurtki i spodni. Oddając mu cały czas pocałunki, poczuła pod palcami, jak napina się i twardnieje jego ciało. Po chwili leżeli już obok siebie nadzy: on rozpalony pożądaniem, ona, równie gorąca, czekając z niepokojem na ostateczne spełnienie. - Nigdy nie przestałem o tobie myśleć - wyznał i Libby wyczytała szczerość w jego oczach. - Próbowałem. Bóg wie, jak próbowałem. Ale okazało się to niemożliwe. - Ja też nie mogłam ciebie zapomnieć - przyznała ze wzruszeniem. Brett wziął ją w ramiona i zaniósł do sypialni. Przywarła mocno, obejmując go za szyję, opierając głowę o szeroką pierś, Słyszała głośne bicie jego serca. Położył ją na łóżku. - Czekałem na to całe pięć lat. - Ja także. Odnalazł ponownie jej usta i wziął ją w posiadanie jak mężczyzna kobietę, jak kochanek kochankę, tak rozpalając ich ciała w długim, gorączkowym spazmie, że Libby jęczała, błagała, krzyczała:
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - O Brett... Brett... A on, czując zbliżające się własne zaspokojenie, wtargnął w nią jak burza, pieścił gorączkowo jej piersi i szeptał w ekstazie: - Libby... Gdy już doszedł do siebie, powtarzał czule, muskając palcami jej miękkie włosy: - Libby... moja słodka, słodka Libby... Leżeli, oddychając ciężko. - I co teraz zrobimy? - zapytał w końcu.
Rozdział ósmy Przez pięć długich lat Brett przekonywał sam siebie, że nie zależy mu już na Libby, że na szczęście się nie pobrali, i że chociaż utrata dziecka była bardzo bolesna również dla niego, wszystko skończyło się jak najlepiej. Teraz zrozumiał, że się okłamywał. Minione trzy dni, podczas których niemal każdą godzinę spędzili razem, przywołały na powrót tamtą gorączkową atmosferę napięcia między nimi. Nigdy nie był skłonny do romantycznych uniesień, zawsze był dumny z tego, że żyje jak samotny wilk, ale obecność Libby zmieniła to wszystko i po raz pierwszy od dawna krytycznie spojrzał na siebie. Chciał, żeby była przy nim. Wprawdzie nigdy nie dokuczała mu samotność, ale wiedział, że gdy dziewczyna odejdzie, w jego życiu powstanie pustka, której niczym nie da się wypełnić. A mogło to się zdarzyć lada moment. Dżip został wydobyty i odstawiony do warsztatu. Naprawa samego mostka okazała się znacznie trudniejsza. Pogoda nic sprzyjała ludziom, których Brett sprowadził do pracy w weekend - drwalom i robotnikom z tartaku, pamiętającym dobrze panno Benson i jej rodziców. Libby cały czas nalegała, by pozwolił jej wrócić do obozu. - Nie mogę tu siedzieć w nieskończoność - powiedziała któregoś wieczora, gdy skończyli mycie i wycieranie naczyń. - Dlaczego nie?
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Masz swoją pracę, Brett. Przeszkadzam ci -odpowiedziała ze smutkiem w oczach. - Czy się skarżę? - Przyjechałam tu w konkretnym celu, wiesz dobrze. Chcę na stałe zamieszkać w obozie. Posprzeczali się, ale się poddał. Stanowczo nie życzył sobie mieć do czynienia z kobietą traktującą go obojętnie. Problem jednak w tym, że odbierał od niej sprzeczne sygnały. To prawda, że była wystarczająco niezależna, zdecydowana sama zadbać o własne sprawy, ale z drugiej strony, kiedy ją całował i trzymał w ramionach, był całkowicie pewien, że przyjechała tu również ze względu na niego. I mniejsza o to, co mówiła. Na końskim grzbiecie przewieźli jej rzeczy z powrotem do obozu, przeprawiając się w bród przez strumień, ponieważ mostek nie został do końca naprawiony. Do Bożego Narodzenia pozostało zaledwie kilka dni i Libby nieodwołalnie postanowiła spędzić święta w swojskiej atmosferze obozowiska, które tyle lat prowadził jej ojciec. - Jesteś pewna, że chcesz tu zostać? - zapytał Brett, rozglądając się po starych zabudowaniach. - Całkowicie - odpowiedziała, choć jednocześnie chętnie wróciłaby z nim do przytulnego domku strażnicy i zamieszkała tam tak długo, jak by sobie tego życzył. Ale co potem? Czy może być zadowolona z tego romansu bez nadziei na małżeństwo i posiadanie dzieci? Pięć lat temu po utracie dziecka przekonała się, że Brett nie zamierzał angażować się poważnie. O tak, spełniłby swój obowiązek, ożeniłby się z nią i dałby nazwisko dziecku, ale bez dziecka ich związek szybko się rozpadł. Gniew ojca, upokorzenie, jakiego doznał, dowiedziawszy się, że jego niezamężna córka była w ciąży, pogorszyły i tak zawikłaną sytuację. Sama też czuła się w jakimś stopniu upokorzona i zhańbiona. Trudno było się z tym pogodzić.
- Muszę tu zostać i przemyśleć wszystko - powiedziała zdecydowanie. - Po to wróciłam. Potarł ręką kark i spoglądając na urwisty szczyt Sosnowego Wzgórza, rzekł: - Niech będzie, jak chcesz, Libby. Ale czułbym się lepiej, gdybyś była ze mną. Nie trwałoby to przecież wiecznie. Serce jej drgnęło boleśnie. W tym właśnie rzecz, pomyślała, świadoma, że nigdy nie przestała go kochać. - Uważam, że oboje potrzebujemy czasu do zastanowienia się. - Trudno mi zebrać myśli, gdy jestem tak blisko ciebie. Jakby na potwierdzenie swoich słów, porwał ją w ramiona, przeniósł przez próg jadalni, ułożył na starej kanapie i kochał się z nią długo, jakby nie był w stanie się od niej oderwać. Roztrzęsiona, wzburzona, Libby wciąż powtarzała sobie, że to przecież miłość. Zasnęli razem przed kominkiem, owinięci starymi kocami. Wziął ją znowu w środku nocy, a ona mu się nie opierała. Obejmując go i całując namiętnie, myślała z rozpaczą w sercu, że wraz z pierwszymi promieniami słońca Brett odejdzie i stosunki ich ulegną ochłodzeniu. Rano Brett zwlekał z odejściem tak długo, jak się tylko dało, a potem postanowił zostawić jej Flintlocka, na wypadek gdyby potrzebowała jakiegoś środka transportu. Libby przystała na to bez entuzjazmu. Dwa następne dni spędziła na sprzątaniu i czyszczeniu jadał ni, a później udekorowała ją kilkoma łańcuchami lampek, które przywiozła ze sobą, i ustawiła małą, własnoręcznie ściętą choin kę. Zamierzała spędzić Wigilię samotnie i udać się do kościoła na poranne nabożeństwo w pierwszy dzień Bożego Narodzenia A co do widowiska z szopką... Chyba nie miała do tego odpowiedniego nastroju. „Co z Brettem?" Szybko odsunęła od siebie tę myśl. Wystarczająco dużo miała
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou problemów z uczuciem, jakie do niego żywiła. Skoncentrowała się więc na sprawach dnia codziennego. Reperacja mostka została zakończona w weekend przed Bożym Narodzeniem. Trzy ogromne belki, przygotowane w tartaku w Cascade, posłużyły za podpory, do których starannie przybito grube deski. Mostek, chociaż wąski, z przejazdem dla jednego tylko samochodu, był wystarczająco mocny, a w przyszłości, gdyby Libby chciała znowu otworzyć obóz, można by go podeprzeć stemplami. - Wygląda na to, że zadomowiłaś się na dobre - zauważył Brett, kiedy przyjechał tu swoim bronco. Na jego widok serce Libby zabiło mocniej. Czy postąpiła słusznie, opuszczając go? - Potrzebny mi jest mój dżip. - Bill Yeltson dzwonił dziś rano. Wóz jest gotów. Jeśli chcesz, mógłbym cię podwieźć do miasta. Gdy wjechali do Cascade, od razu rozpoznała znajomą, swojską krzątaninę przedświąteczną. Przed ratuszem stała choinka, jaśniejąca licznymi lampkami, a z holu siedziby towarzystwa farmerów dobiegał gwar świątecznego kiermaszu, na którym sprzedawano ciasta, pikowane patchworkowe narzuty, domki dla lalek, ceramikę. Spróbowała placka z żurawiną i kupiła tuzin ciasteczek oraz kilka ręcznie wykonanych ozdób na choinkę. W ciepłym wnętrzu rozbrzmiewały kolędy, a sprzedawcy gawędzili wesoło z klientami. Libby przypomniała sobie coroczne odwiedziny na tym kiermaszu. Jej matka zawsze pomagała w pikowaniu narzut, a już tydzień wcześniej piekła ciastka z rumem i pyszne pierniki. Dźwięki kolędy Silver Bells przypomniały Libby dawne czasy. Zatęskniła za rodzicami i za poczuciem bezpieczeństwa, jakie miała w tym małym miasteczku. Chociaż lubiła życie w dużym mieście, była bardzo związana z tym miejscem, z ludźmi, którzy mieszkali w Cascade od wielu pokoleń.
- Hej, Libby, może napiłabyś się soku żurawinowo-jabłkowego? - zawołała Sandy V a n Pelt, stojąca za kontuarem oddzielającym kuchnię od głównego holu, gdzie rozłożone były kosmetyki i tekstylia. - Poczujesz się jak w domu, kiedy spróbujesz placka z agrestem, upieczonego przez moją mamę. - Jakże mogłabym się temu oprzeć? Libby wzięła plastykowy talerzyk z grubym kawałkiem ciasta i podczas gdy Brett rozmawiał z jednym z farmerów o jakiejś gniadej klaczy, Sandy, w czerwono-zielonym fartuszku na wydatnym brzuchu, opowiadała Libby o swoich sprawach. - Mój lekarz powiedział, że za szybko przybieram na wadze. Ale ja sobie myślę, że to nie ma znaczenia. Przecież to jedyna okazja, żeby się najeść do woli. Kawałek placka dla mnie i ciasteczko dla dzidziusia. Widać było, że Sandy zakochana jest po uszy w mężu i cieszy się, że właśnie w Cascade spędzi życie jako żona i matka. - Po urodzeniu dziecka mam zamiar przestać pracować. W każdym razie spróbuję tak zrobić na jakiś czas, zależnie od sytuacji materialnej. Chciałabym mieć wkrótce drugie dziecko, a wtedy mogłabym się zająć również kilkorgiem innych dzieci i w ten sposób zarobić trochę pieniędzy. - Westchnęła z zadowoleniem, zajadając bezę o smaku cytrynowym. - Ale dość już naopowiadałam o sobie. Co z tobą i Brettem? Zażenowana Libby poruszyła się na foteliku. - Co masz na myśli? - No, wiesz... Czy chodzicie ze sobą? Pamiętam, że mieliście się kiedyś pobrać, a ze sposobu, w jaki na ciebie patrzy, wnioskuję, że już niedługo usłyszymy słodki dźwięk dzwonów weselnych. Unikając pytającego wzroku Sandy, odpowiedziała: - Nie wydaje mi się. - Dlaczego? Są tysiące powodów, poczynając od lego, że Brett mnie nie
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou kocha i nie ma najmniejszego zamiaru się żenić! - pomyślała Libby, a głośno rzekła: - Urządziłam się w Portland. Skończyłam właśnie staż i mam kilka propozycji pracy. Myślę o otworzeniu własnego gabinetu. Wróciłam tu, żeby zorientować się w sytuacji. - W naszym mieście bardzo potrzebny jest ktoś taki - stwierdziła przyjaciółka. Kątem oka Libby zerknęła w kierunku Bretta, zastanawiając się, czy słyszał coś z ich rozmowy. Pokręciła przecząco głową. - Nie, przyzwyczaiłam się już do życia w dużym mieście. - Ale w głębi duszy jesteś dziewczynką z małego miasteczka. - Sandy! Potrzebna jesteś tutaj! - zawołała Irena Brennan ponad głowami stłoczonych przy kontuarze ludzi. - Ojej, obowiązki mnie wzywają. - Pomogę ci. Pomimo protestów Ireny i Sandy, Libby nałożyła fartuch i umyła ręce. - Przecież pomagałyście mi, gdy moja matka była chora - powiedziała z uśmiechem, krając grube kawałki placka marchewkowego. Brett musiał wracać do strażnicy, ale przyjechał z powrotem do Cascade, kiedy kiermasz już się kończył. Pod koniec dnia zmęczona Libby kupiła sobie patchworkową narzutę i staromodny domek dla lalki, chociaż w rzeczywistości wcale tego nie potrzebowała. Pierwsza z tych rzeczy przypominała szczęśliwe lata, gdy jako dziecko siedziała na kolanach matki, która starannie dobierała malutkie skrawki materiału, zeszywając kolejną narzutę, a domek dla lalek był czymś, o czym zawsze marzyła, a co zawsze było za drogie. Może kiedyś też będę miała córkę, pomyślała, pakując do dżipa zabawkę, pamiętającą epokę wiktoriańską. Może kiedyś, w przyszłości...
Libby siedziała przy swojej małej choince, czując się bardzo samotnie. Bez Bretta jadalnia była pusta i zimna. Ustawiła do mek dla lalek na stoliku przy oknie, nową narzutę rozłożyła na zniszczonej kanapie, ale mimo to zewsząd ziało pustką. Pomyślała o swoim mieszkaniu w Portland. Nie było zbyt przytulne, ale kosztowało niewiele i miała je już od pięciu lat. Jeden pokój z wnęką kuchenną i zatykającymi się rurami nie mógł budzić zachwytu. Nikt mnie nie chce, pomyślała, wychodząc na ganek. Spojrzała w kierunku wyraźnie rysującego się na niebie szczytu Sosnowego Wzgórza. T a m właśnie znajdowała się strażnica. Ciekawe, co porabia teraz Brett? Ból w sercu uprzytomnił jej, że wciąż go kocha, że nigdy nie przestanie go kochać. Niewykluczone, że któregoś dnia wyjdzie za mąż, że pokocha tego, kogo poślubi, ale z pewnością nie będzie to tak głębokie, gorące, namiętne uczucie, którego doznawała za każdym razem, gdy była z Brettem. Nawet teraz, oceniając go w myślach surowo, wciąż widziała jego cudowny uśmiech, ciepły blask bursztynowych oczu, wyraz twarzy, z jakim budził się rano. Moja pierwsza i ostatnia miłość, powiedziała do siebie w duchu i nagle zamrugała oczyma z niedowierzania, kiedy Brett niespodzianie pojawił się przed nią. Z zapartym tchem i mocno bijącym sercem patrzyła, jak podjeżdża do niej, siedząc, wyprostowany, na Katapulcie. - Właśnie myślałam o tobie - powiedziała, gdy zeskoczył z konia, a spod jego butów wytrysnęła fontanna sypkiego śniegu. - Mam nadzieję, że tylko dobrze. - O tobie dobrze? Nigdy! - zażartowała, nie mogąc się po wstrzymać od poflirtowania z nim. - Przyznaj się, panno Libby, że myślałaś o czymś grzesznym.. - Ja? Niedoczekanie twoje. Objął ją i delikatnie pocałował w czoło. - Co mam zrobić, żebyś tu pozostała?
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou Po prostu powiedz, że mnie kochasz, błagała w duszy, nie spuszczając z niego wzroku. - A jeśli postaram się być bardziej przekonujący? - spytał, całując ją. Serce waliło jej młotem. Sięgnął do zamka błyskawicznego jej kurtki i otworzył jednym szarpnięciem. - Nawet wtedy... Jęknęła, gdy dotknął jej piersi. Zaczął ją całować gwałtownie, namiętnie, napierając na nią swym silnym ciałem. - Ostrzegam cię, Libby - powiedział, patrząc jej w oczy. - Potrafię być bardzo przekonujący. - Udowodnij - wyrwało jej się i zanim zrozumiała, co się dzieje, porwał ją i zaniósł do domku, gdzie kochali się na nowej narzucie. Na kominku potrzaskiwał ogień, a jego blask odbijał się w ozdobach choinki, stojącej w kącie jadalni. Powinnam czuć się szczęśliwa, pomyślała, oddając mu się duszą i ciałem, ale w głębi serca wiedziała, że to niemożliwe. Wprawdzie Brett bardzo jej pragnął, ale nie kochał jej. Spędzi tę noc razem z nim, a rankiem, w dzień wigilijny, wyjedzie stąd. Pozostawanie tu dłużej grozi jej całkowitym unicestwieniem. Zapakuje swoją maleńką choinkę, wszystkie rzeczy, nowy domek dla lalek, nową narzutę i zabierze razem ze wspomnieniami do Portland. Jej przyszłość jest gdzie indziej, nie tutaj, nie z Brettem, z dala od bolesnych wspomnień. Chociaż zamierzała spędzić tu Boże Narodzenie, musi wracać do miasta, do swojej pracy, zacząć zupełnie nowe życie i całkowicie skończyć z przeszłością. Następnego ranka wstał jasny, pogodny świt, ale atmosfera między Brettem i Libby była napięta i ponura. Żadne z nich nie zdradzało swych uczuć. On nie próbował jej zatrzymywać, pocałował tylko czule, mówiąc:
- Rób, co uważasz za konieczne. Zapakowała wszystko do dżipa, a Brett osiodłał Katapultę i uwiązał do niego Flintlocka. - Co zamierzasz zrobić z tym miejscem? - zapytał, gdy założyła nową kłódkę na drzwi. - Jeszcze nie wiem. Chyba sprzedam. - Całkiem rozsądnie - stwierdził, nie patrząc na nią. - Mogę też podarować kościołowi. Chociaż ojciec kupił ten teren za własne pieniądze, przez większą część roku korzystała z niego cała parafia. - Jestem pewien, że ludzie to docenią. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a odgłosy dochodzące z gór - szmer wody spływającej po kamieniach, szum samochodów przejeżdżających odległą drogą, furkot skrzydeł zimowych ptaków - odbijały się echem w jego duszy. - Będzie mi ciebie bardzo brakowało, Libby - powiedział cicho. - I ja będę tęsknić za tobą - wyznała przez zaciśnięte gardło. Nie machnąwszy nawet ręką na pożegnanie, wskoczył na Katapultę i ruszył ścieżką do strażnicy, prowadząc za sobą Flintlocka. Libby chciała biec za nim, powiedzieć, że go kocha, wyznać mu wszystko, co miała w sercu, ale nie zrobiła tego. Potrzebowała małżeństwa i dzieci, potrzebowała stabilnej przyszłości. Nie zważając na łzy toczące się po policzkach, wsiadła do dżipa, zapuściła silnik i pojechała w kierunku nowego mostku Pomiędzy sosnami dojrzała Bretta, wspinającego się na zbocze wzgórza. Czy spotka go jeszcze kiedyś? Zapomnij o nim, powiedziała sobie i włączyła radio. Słuchała kolęd i płakała cichymi łzami. Nie wiedziała, dlaczego jest tak strasznie nieszczęśliwa, ale czuła, że jadąc do Cascade, zmierza do swego przeznaczenia.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou
Rozdział dziewiąty Nie powinien był pozwolić jej odjechać. I to tak zupełnie bez walki. Jeśli nawet nie chciała przyjąć tego do wiadomości, należała do niego. I do tego miejsca. Do Cascade. Zanim jeszcze Brett wrócił na strażnicę, zrozumiał, że powinien był zatrzymać Libby, przekonać ją, by została jego żoną. W stajni zdjął szybko siodło i uzdę z Katapulty, wytarł z grubsza oba konie, uwiązał je i wskoczywszy do swego bronco, pojechał drogą w dół zbocza, nie zważając na grube warstwy zlodowaciałego śniegu. Zadzwonił telefon zainstalowany w furgonetce. Brett podniósł słuchawkę, spodziewając się, że to Libby. Zamiast tego usłyszał głos dyspozytorki ochotniczej straży pożarnej: - Pożar w tartaku! Wszyscy na stanowiska! Brett zacisnął szczęki. A więc trzeba odłożyć na później rozstrzygającą rozmowę z Libby. Rozejrzawszy się, zobaczył na niebie czarną, kłębiącą się chmurę. - Niech to szlag trafi! - mruknął z wściekłością i nacisnął gwałtownie pedał gazu, aż zapiszczały opony. Libby, mijając kościół i plebalnię, w której się wychowała, bez konkretnej przyczyny zwolniła i stanęła, by popatrzeć na bawiące się śniegiem dzieci. Okutane w szaliki, w czapkach i rękawicach, śmiały się i pokrzykiwały wesoło. Kilkoro z nich budowało bałwana, a pozostałe obrzucały się zajadle śnieżkami.
Serce Libby ścisnęło się ze wzruszenia na ten widok. Przypomniała sobie, jak kiedyś nie mogła doczekać się zimowych wakacji, by wraz z innymi dziećmi budować śniegowe fortece. Przyglądała się trzem małym dziewczynkom, które goniły starszego chłopca i ciskały w niego śnieżkami, kiedy nagle dal się słyszeć gong zwołujący na wigilijną szopkę. To przecież już dzisiaj! Może zostać? Nie ma mowy! Ale, właściwie, dlaczego nie? Bo jeśli zostanie, Matson złamie jej serce. A może do tego nie dojdzie? Czy nie należy dać mu szansy? Przecież mogą mieć jeszcze jedno dziecko. Zrozumiała, że nie załatwiła do końca sprawy z Brettem. Musi wrócić do Cascade i stawić czoło przeznaczeniu. Nie może przejść do porządku dziennego nad faktem, że kocha Bretta, że chce go poślubić i mieć z nim dzieci. Niewykluczone, że roześmieje jej się w twarz. No cóż, jeśli tak się zachowa, będzie zmuszona pogodzić się z faktem, że nie jest on takim człowiekiem, za jakiego go uważała. Ale istnieje przecież szansa... nikła szansa... że gdy pozna jej uczucia, także wyzna, że ją kocha. Modliła się po cichu, skręcając z powrotem do miasta. Serce jej trzepotało niespokojnie, jak u spłoszonego czymś ptaka. Poczuła, że spociły jej się dłonie na kierownicy. Musi wyjaśnić do końca sytuację! Obmyślała, co powie Brettowi, gdy nagle usłyszała przeraźliwy ryk syreny. Instynktownie zjechała na bok. Obok niej przemknęły na sygnale, migając światłami, wóz strażacki i wóz pomocy technicznej. Chwilę potem zabrzmiały sygnały samochodów policyjnych i następnych wozów strażackich, jadących od strony miasta. Libby zakręciła i pojechała w ślad za nimi. Ogromna, czarna jak smoła chmura rozlewała się po niebie. Dziewczyna domyśliła się, że pożar wybuchł w tartaku, gdzie pracowało wielu ludzi z miasta. - O Boże! - szepnęła z rozpaczą, naciskając mocniej gaz.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou W tartaku panowało nieopisane zamieszanie. Zdrowi i ranni ludzie wybiegali w panice przez otwarte bramy, uciekając przed szalejącymi płomieniami. Strażacy wyciągnęli dŁugie, ciężkie węże i podłączywszy je do pomp, skierowali strumień wody na ogień, pożerający jeden z magazynów. Powietrze było gorące jak w piecu hutniczym. Dowódca strażaków wykrzykiwał polecenia. Za siatką ogradzającą teren tartaku, zgromadził się tłum ludzi, którzy kaszląc i dławiąc się dymem, patrzyli, jak pożar rozprzestrzenia się coraz dalej, roztapia wokół śnieg i zagraża pozostałym zabudowaniom. - Hej, paniusiu, co pani tu robi?! - wrzasnął dowódca strażaków, kiedy Libby próbowała przejechać. - Jestem pielęgniarką. Tam są pewnie ranni. Chcę pomóc. - Nie potrzebuję nikogo. - Przydadzą się panu ochotnicy - przerwała mu stanowczo. - Zawiadomiliśmy szpital w Bend. Pewnie karetki są już w drodze. - To dobrze. Zajmę się ciężej rannymi. Strażak nie sprzeczał się z nią więcej i Libby dołączyła do grupy pierwszej pomocy. Wraz z innymi badała każdego, kto wyszedł z ognia o własnych siłach lub został wyniesiony, i segregowała rannych według stopnia obrażeń. Od dymu unoszącego się w powietrzu piekły ją oczy i drapało w gardle. Z ogromnych węży tryskały silne strumienie wody. - Pewnie było zwarcie w budynku C przy pile mechanicznej - powiedział jeden z rannych. - Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. - Proszę się uspokoić. Sytuacja jest już chyba opanowana - powiedziała Libby, badając go. I rzeczywiście, ogień, zalewany strugami wody, zdawał się nieco przygasać. Strażacy krzątali się po całym terenie, a wśród ochotników Libby rozpoznała Bretta. Nie miała jednak czasu, żeby zamienić
z nim choćby słowo. Brett ratował budynki, a ona ratowała życie i zdrowie ludzkie. Większość z ofiar pożaru odniosła tylko lekkie oparzenia i niewielkie zadrapania, wprawdzie dość bolesne, ale łatwe do wyleczenia. Jednak jeden człowiek miał uszkodzone oczy, a inny został bardzo poważnie poparzony na plecach. Załadowano ich do pierwszego ambulansu. Strażacy ugasili już prawie ogień, a najciężej poszkodowani zostali wyekspediowani do szpitala, gdy usłyszała głos Bretta: - Libby! Chodź tutaj! Miał twarz brudną od sadzy. Obok niego, na noszach, leżała jakaś kobieta, wijąca się z bólu. - O mój Boże! - szepnęła Libby, rozpoznając Sandy. - Upadła. Boi się, że straci dziecko. Libby zbladła jak płótno, słysząc rozpaczliwe jęki dziewczyny. - Pomóżcie... błagam! Nie chcę... Libby uklękła obok przyjaciółki. - Trzymaj się! Wszystko będzie dobrze. Dziecku nic się nie stanie - uspokajała ją przekonującym tonem, choć w głębi duszy wcale nie była taka pewna. - Ale moje dziecko... - Jest silniejsze, niż myślisz - powiedziała Libby, zmuszając się do uśmiechu. Jak żywe pojawiło się wspomnienie szpitalnego łóżka i paraliżującego strachu przed poronieniem. - Uspokój się. Pokaż, gdzie cię boli. - Wybiegłam z magazynu i skręciłam nogę w kostce - powiedziała Sandy, zalewając się łzami. - Upadłam brzuchem na coś twardego i poczułam... o Boże... poczułam, jakbym zgniotła dziecko. - Spokojnie, zaraz sprawdzimy... - Libby, ostrożnie badając Sandy, zauważyła strużkę krwi na jej nodze. Zagryzła w zdenerwowaniu wargę. - Czy to...
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Wszystko będzie dobrze. Trochę krwawisz, ale to nic poważnego... - Rozejrzała się za dowódcą strażaków. - Czy nie ma wolnego ambulansu? - Jest jeden. - Proszę ją w nim umieścić. - Och, Libby - rozpłakała się dziewczyna. - Pojadę z tobą - obiecała Libby. - Tylko się nie denerwuj. Chwilę potem były już w drodze do Bend. Choć wyła syrena i jechali z karkołomną szybkością, wydawało im się, że wloką się w ślimaczym tempie. Libby cały czas trzymała przyjaciółkę za rękę i wspólnie się modliły. - Brett miał zadzwonić do Leo, który będzie czekał na ciebie w szpitalu. - Nie mogę stracić dziecka... nie chcę... - szepnęła Sandy z twarzą tak białą, jak okrywające ją prześcieradło. Palce jej zacisnęły się boleśnie na ręce Libby. Karetka zatrzymała się przed szpitalem i chora natychmiast została przewieziona na oddział intensywnej opieki medycznej. Wkrótce potem przyjechali Leo i Brett. Wyczerpana Libby rzuciła mu się w ramiona. A potem, po wypiciu filiżanki gorącej kawy, czekali w sali pełnej krewnych i znajomych innych ofiar pożaru. - Gdybyśmy mieli klinikę w Cascade... - powiedział Leo, gasząc trzeciego już papierosa. - Boże, czemu to trwa tak długo? - Na pewno robią wszystko, co w ich mocy - odparła Libby. - Jeszcze jeden dowód na to, że powinniśmy mieć w mieście własny szpitalik. Brett spojrzał wymownie na dziewczynę, a ona poczuła, że wzruszenie ściska ją za gardło. Po godzinie pojawił się szczupły, poważny lekarz. - Czy pan V a n Pelt? Serce Libby zamarło, gdy lekarz wziął Leo na bok. Oparła się o ścianę, bliska omdlenia. I wtedy zobaczyła, jak twarz mężczyzny rozjaśnia się szerokim uśmiechem, a w jego oczach błyszczą łzy.
- Sandy i dziecko są zdrowe - oznajmił, wracając do nich - Nie mówiąc, oczywiście, o zwichniętej kostce. Sandy będzie musiała jakiś czas poleżeć w łóżku, ale dziecko, mój syn, jest zdrowe! - Z błyszczącymi radością oczyma chwycił rękę Libby. - Dziękuję ci - szepnął. - Ja przecież nic nie zrobiłam... - Zrobiłaś wszystko, co mogłaś. Prawdopodobnie ocaliłaś życie mojego syna. Nigdy o tym nie zapomnę- powiedział Leo i udał się w ślad za lekarzem. - On ma rację- stwierdził Brett i ująwszy pod rękę ogromnie wzruszoną Libby, wyprowadził ją na zewnątrz. Zapadał zmierzch i na tle liliowoniebieskiego nieba ukazały się pierwsze gwiazdy. Kiedy nie było już w pobliżu ludzi, Brett objął ją i pocałował w przybrudzone sadzą czoło. - Jechałem po ciebie, kiedy wezwano mnie telefonicznie do pożaru - wyznał. - Widząc, jak odjeżdżasz, zrozumiałem, że nie mogę na to pozwolić, muszę powiedzieć, że cię kocham i chcę, byś została moją żoną. Czas jakby zatrzymał się w miejscu. Łzy trysnęły z oczu Libby. Czy dobrze usłyszała? - A ja wracałam do ciebie. Zobaczyłam dziecinki, bawiące się śniegiem przed kościołem, i zrozumiałam, że nigdy nie będę szczęśliwa bez ciebie... bez naszych dzieci. - Potrzebuję cię, Libby - powiedział z rozjaśnionym wzrokiem. - I nasze miasto ciebie potrzebuje. Możesz to założyć własną klinikę. - A co z naszymi dziećmi? - Czy nie słyszałaś, co powiedziała Sandy? Z pewnością w mieście znajdzie się wystarczająco duży budynek, by pomieścić i przedszkole, i klinikę. - Naprawdę tak myślisz? -zapytała rozradowana - Tak, ale musisz wyjść za mnie.
can-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalou - Czekałam na tę propozycję całe pięć lat - wyznała, ocierając łzy. Z okrzykiem radości podniósł ją do góry. - Jak sądzisz, czy pastor zgodzi się udzielić nam ślubu w Boże Narodzenie? - Jutro? - Albo nawet dziś wieczorem. - Brett, pastor jest teraz bardzo zajęty. - Nie zaszkodzi zapytać. Jedziemy! - Już? - zaśmiała się, a on zaniósł ją do swojego bronco. - Najpierw pojedziemy do domu umyć się i przebrać. Potem obejrzymy szopkę. A po przedstawieniu porozmawiam z pastorem. Zapuścił silnik i pojechali do Cascade. Minęli kościół, w którym ludzie szykowali się do wieczornego święta, i zatrzymali się na parkingu przy tartaku, żeby zabrać z dżipa jej walizkę. Krzątali się tu jeszcze strażacy i pracownicy tartaku, uprzątający teren, ale Brett, nie zwlekając, skierował samochód na drogę, prowadzącą do jego domku na Sosnowym Wzgórzu. Pomógł Libby wysiąść z wozu, trzymając ją mocno, jakby w obawie, że może mu zniknąć. Wokół nich roztaczała się noc wigilijna. Tysiące gwiazd migotały nad pokrytymi śnieżnym całunem drzewami. W ciepłych objęciach Bretta czuła, że jej szczęściu nic już nie zagraża. - Zrobię wszystko, żebyś już nigdy mnie nie opuściła. - Nie opuszczę cię. Pocałunek, który złożył na jej ustach, był najlepszą obietnicą na przyszłość. Z oddali usłyszeli dzwony kościoła, których melodyjny dźwięk odbijał się echem wśród gór. To już Boże Narodzenie, pomyślała Libby. Jestem w domu. Wreszcie jestem w swoim domu. Z Brettem. Na zawsze!
korekta janes