RYSZARD LISKOWACKI MY Z MARYMONTU Powieść dla młodzieŜy Ilustrował ANTONI UNIECHOWSKI WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE' 1972 Rozdział 'pierwszy w którym chłopcy...
19 downloads
37 Views
962KB Size
RYSZARD LISKOWACKI MY Z MARYMONTU Powieść dla młodzieŜy Ilustrował ANTONI UNIECHOWSKI WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE' 1972 Rozdział 'pierwszy w którym chłopcy poznają gorzki smak wojny. Mroźna zima i optymistyczna wiosna. List z Oflagu. Pierwsza akcja Michała. Wojtek ujawnia swój talent ...bo to był ich Marymont. To były ich ulice i podwórza, i podmiejskie łąki, i ogródki, gdzie obok róŜ dojrzewały soczyste pomidory, a rzodkiewki darzono takim samym szacunkiem, jak dorodne kwiaty czerwonej piwonii. Znali tu kaŜdy kąt, kaŜdą dziurę w płocie. Na ulicy Marii Kazimiery uczyli się wyskakiwania z tramwaju, na Rudzkiej, Podleśnej i Czosnowskiej kradli jabłka, wdrapując się późnym wieczorem na anemiczne jabłonie. Na Kamedułów, nad Wiślaną Łachą, gdzie przybrzeŜna wiklina zamieniała się od czasu do czasu w nieprzebytą puszczę, bawili się w Indian, policjantów i złodziei, a później w partyznantów i Ŝandarmów. Strzelali do siebie j: wystruganych z desek karabinów, umierali i zwycięŜał^ zapominając czasami zupełnie o czekającym ich obiedzie i nie odrobionych lekcjach. Marymont, dzielnica biedna, a przecieŜ piękna. Pełna drewnianych domów, dziurawych płotów, piaszczystych ulic, małych sklepów i najwspanialszej zieleni. Tu moŜna było chodzić boso tiawet b' 0 1 > ? 5 w niedzielę i jeździć na hulajnodze nawet środkiem trotuaru. Tu niebo było najbłękitniejsze i powietrze najbardziej pachnące. Wyruszali stąd czasami w daleki świat. Jechali zatłoczonym tramwajem na plac Wilsona, na Dworzec Gdański, na Krakowskie Przedmieście, a czasami aŜ na Wolę, na Kercelak, gdzie moŜna było wszystko kupić i wszystko sprzedać. I starą marynarkę, i gramofon, i pomidory, i kanarka, i mięso przywiezione nielegalnie ze wsi, i rower. Podziwiali szerokie ulice, wysokie murowane domy, piękne sklepowe wystawy, mówili: „ale tu klawo", „ale tu fajne Ŝycie", i wracali jak na skrzydłach na swe marymonckie podwórza. Bo to był ich Marymont. Tutaj się urodzili, wychowali, tutaj chodzili do szkoły i tutaj dopadły ich pierwsze wojenne, gorzkie doświadczenia. Pamiętali wszystko bardzo dokładnie. JuŜ pod koniec sierpnia 1939 roku w ich mieszkaniach pojawiły się maski gazowe. Przymierzali je z ciekawością i jeszcze nie rozumieli, dlaczego w oczach rodziców jest nagle tyle niepokoju. Później na podwórzach i ogrodach zaczęto kopać schrony. To była jeszcze takŜe dobra zabawa. W takich schronach moŜna się było wspaniale ukryć przed kolegami i urządzać bardzo tajemnicze narady. A rodzice zaczęli mówić coraz bardziej przyciszonym głosem i jakby przestali się interesować dziećmi. Więc dzieci z duŜym trudem wyławiały z tych rozmów takie dziwne i atrakcyjne słowa, jak: „wojna", „mobilizacja" i biegły na podwórza ciesząc się, Ŝe będzie się wreszcie działo coś ciekawego. W tym właśnie czasie Michał Lisowski poŜegnał się ze swoim ojcem. Matka płakała i nie kryła łez, a Michał był bardzo zadowolony i dumny, bo ojciec w oficerskim mundurze prezentował się doskonale.
Pierwszego września Michał zobaczył samolot z czarnymi krzyŜami na skrzydłach. Samolot leciał tak nisko, jakby miał zamiar wylądować na pobUskiej łące. Ale nie wylądował. Po prostu uciekał przed polskimi myśliwcami, a Michałowi zrobiło się w tym momencie trochę przykro, Ŝe to nie jego ojciec jest lotnikiem i Ŝe to nie on siedzi teraz w przepięknym srebrnym myśliwcu z biało--czerwoną szachownicą. Pocieszał się jednak myślą, iŜ polska piechota takŜe nie próŜnuje, gnając przed sobą niemieckie wojsko. 6 Później na Marymont spadły pierwsze niemieckie bomby. Ludzie zaczęli naklejać na szyby długie pasy papieru, ale i ludziom i szybom niezbyt wiele to pomogło. Szyby pękały od detonacji, a mieszkańcy większą część dnia spędzali w prymitywnych schronach i wracali do swych mieszkań dopiero wtedy, gdy zbliŜająca się noc odpędzała znad Warszawy niemieckie samoloty. Bo juŜ tylko noc była sojusznikiem warszawskiego nieba. Polskie myśliwce zakończyły swe bohaterskie boje. Było ich zbyt mało, aby uratować warszawskie domy od nieszczęścia. Płonęła więc Warszawa, paliły się takŜe domy na Marymoncie. Przy ulicy Czosnowskiej, tuŜ pod lasem, zbombardowana została któregoś wrześniowego dnia duŜa kamienica, obok której szukała odpoczynku zmęczona kompania polskiej piechoty. Ludzie opowiadali później, Ŝe gdy nad Bielańskim Laskiem ukazały się niemieckie bombowce, jakiś męŜczyzna zaczął im dawać znaki lusterkiem i naprowadził je na to zapchane wojskiem podwórze. Nikt nie był pewny, czy tak było rzeczywiście, ale w kaŜdym razie Michał Lisowski i jego koledzy poznali jeszcze jedno słowo, o którego istnieniu dotychczas nie wiedzieli: „dywersanci". Marymonckie podwórza przygarniały coraz częściej polskie wojsko. Front zbliŜał się do Warszawy. śołnierze byli głodni, brudni i bardzo zmęczeni. Kobiety częstowały ich zupą, chlebem, herbatą i wypytywały o swych męŜów, synów i ojców. A Michał chodził od oddziału do oddziału, przypatrywał się uwaŜnie bagnetom i karabinom i ciągle jeszcze był przekonany, Ŝe taką wspaniałą bronią będzie moŜna odegnać spod Warszawy niemiecką armię. Na marymonckich ulicach zaczęto budować barykady, przeznaczając na ten cel nawet meble. Na ulicy Rudzkiej wykopano wielki rów, który miał zatrzymać niemieckie czołgi. Michał zebrał kolegów z całej kamienicy i poszli na Rudzką, gdzie z wielkim trudem udało im się zdobyć łopaty, bo chętnych do kopania było bardzo wielu. Pracowali wytrwale kilka godzin, ciesząc się, Ŝe pomagają walczącej Warszawie, a później syreny fabryczne ogłosiły alarm i trzeba było uciekać do schronu. To były dla nich najokropniejsze chwile. W wąskich, niskich schronach ludzie tłoczyli się, płakali, narzekali, a pobliskie wybuchy bomb kwitowali głośną modlitwą. Michał uciekłby najchętniej z tej dusznej nory, gdyby nie mat7 ka, która jakby zgadując jego myśli, trzymała go podczas tych nalotów za rękę. AŜ pewnego dnia na ulicy Marii Kazimiery pojawili się niemieccy Ŝołnierze. Nie pomogły karabiny, bagnety i przeciwczołgo-we rowy. Warszawa musiała się poddać. śołnierze niemieccy byli czyści, starannie wygoleni, uśmiechnięci i nie chciało się po prostu wierzyć, Ŝe przyszli tu prosto z frontu. Wyglądali tak, jakby za chwilę mieli wziąć udział w uroczystej defiladzie. Szczególnie trudno oswoić się było z tym widokiem, gdy przypomniało się zmęczone, smutne twarze polskich piechurów. Ale szewc Iwanowski, inwalida z pierwszej wojny światowej, powiedział wtedy bardzo głośno: — Przyjdzie jeszcze kryska i na tych draniów. Jeszcze będziemy oglądać brudne szwabskie gęby. Bądźcie spokojni, wojna się dopiero zaczęła.
—¦ Dla nas się skończyła — mruknął Fabisiak, właściciel piętrowej kamienicy, który nie poszedł na wojnę podobno dlatego, Ŝe miał wrzód Ŝołądka — skończyła się na wieki. Niemcy to potęga, a z naszego wojska nic juŜ nie zostało. — Co tam pan wie?! — oburzył się Iwanowski — pan się w ogóle nie zna na wojsku. Pan chyba nawet nigdy w ręku karabinu nie trzymał. To jest dopiero początek wojny, a na wiosnę nie będzie juŜ w Warszawie ani jednego Szwaba. Ja wam to mówię, kapral Iwanowski... ja się znam na wojnie. A niemieccy Ŝołnierze, jakby chcąc wykazać, Ŝe w gruncie rzeczy są bardzo dobrymi ludźmi i tylko wojna zmusiła ich do zabijania, zaczęli rzucać napotkanym dzieciakom cukierki w kolorowych papierkach. Wyjmowali całymi garściami z kieszeni i rzucali na trotuary, bawiąc się przy tym doskonale. Na Marii Kazimiery nikt tych cukierków nie podnosił, aŜ tu nagle wybiegł z bramy Józio Piekarczyk i zaczął je zbierać. Jeden z Niemców zatrzymał się przy Józiu i pogłaskał go po czarnej czuprynie, a drugi zrobił natychmiast zdjęcie. Tego juŜ było za wiele. Chłopcy zaciągnęli Józka w sam kąt ogródka, otoczyli go zwartym murem i rozkazali, aby zjadł natychmiast wszystkie pozbierane niemieckie cukierki. Było tego sporo i Józio juŜ po przełknięciu siódmego cukierka zaczął się tak 3 niesamowicie krzywić, jakby przełykał najbardziej obrzydliwe lekarstwo. Klęskę zdrajcy przypieczętował dopiero cukierek dwunasty. Piekarczyk zrobił się nagle biały jak płótno, złapał się rękami za usta i rozpychając kolegów pognał z nieprzytomnym blaskiem w oczach w kierunku swego domu. Zobaczyli go dopiero po trzech dniach. Podobno cięŜko chorował na Ŝołądek i musiał nawet pić rycynę. Nie Ŝałowali go. Dla zdrajcy bowiem Ŝadna kara nie jest zbyt wysoka. * Przez ten czas na marymonckich ulicach nie działo się nic szczególnego. Ludzie oswajali się pomału z klęską. Wprawiano wybite podczas bombardowań szyby, a gdy zabrakło szyb — zabijano okna deskami i dyktą. Na rozkaz okupanta zasypywano schrony i okopy, rozbierano barykady, naprawiano ulice i trotuary. Otworzono niektóre sklepy, w których niewiele jednak było do kupienia. Wszystko stało się nagle wielkim luksusem, i cukier, i mąka, i kasza, i tłuszcz, i węgiel. Ale te sprawy nie były teraz dla Michała zbyt waŜne. Czekał niecierpliwie na powrót ojca. Wstawał rano z łóŜka i wmawiał sobie, Ŝe to właśnie dzisiaj ojciec powróci do domu. Tak był przejęty tą myślą, Ŝe nawet nie mógł czytać powieści Tarzan wśród małp, którą otrzymał na urodziny kilka dni przed wybuchem wojny. Ale mijały dni, tygodnie, a ojciec nie wracał. Michał oglądał z matką w długie jesienne wieczory wspaniałe zdjęcia. Te zdjęcia pochodziły jakby z innego świata. AŜ się wierzyć nie chciało, Ŝe tamten świat jeszcze tak niedawno istniał naprawdę. Pierwsza fotografia: ojciec siedzi na brzegu rzeki, a obok niego Michał z wędką w ręku. Druga fotografia: Michał z ojcem oparci o drzewo. A tutaj matka Michała w słomianym kapeluszu na głowie. Śmieje się, machając bukietem polnych kwiatów. A tutaj Michał z matką i dziadkiem. Wszyscy na rowerach. — To zdjęcie robił ojciec, gdy byliśmy na wycieczce w Świdrze, pamiętasz? — mówi matka i nie czeka na odpowiedź Michała, bo jest pewna, Ŝe Michał musi takie rzeczy pamiętać. Pokazuje następne zdjęcia; wybiera teraz tylko te, na których jest ojciec. Jest więc ojciec Michała w oficerskim mundurze i w krótkich spodenkach, przy harcerskim namiocie i w ciemnym garniturze przed wystawą duŜego sklepu. A kiedy dotarli do ostatniej kartki albu9 mu, matka zaczyna nagle płakać i Michał próbuje ją pocieszać, chociaŜ i jego oczy wilgotnieją ze wzruszenia. AŜ nadeszła zima. Pierwsza zima w okupowanej Warszawie. Przez zamarznięte okna nie było widać ulic. Nikt się nie spodziewał takich wielkich mrozów. Trudno było po prostu wyjść na
podwórze, i nawet ślizgawka przestała być atrakcją. Ale w mieszkaniach było takŜe bardzo zimno. Nie dowieziono do Warszawy węgla, zabrakło w składach opałowych drzewa, więc ludzie, ratując się przed mrozem, zaczęli rąbać drzewa w ogrodach i łamać płoty. KaŜda deska była teraz bezcennym skarbem, bo dawała chociaŜ trochę upragnionego ciepła. Chłopcy wymykali się rano z domu i brnąc po kolana w śniegu docierali aŜ nad brzeg Wisły. Było ich pięciu. Chodzili do tej samej trzeciej klasy, mieszkali w tym samym domu, piętrowym drewniaczku, otulonym cienką warstwą tynku. Przez całą drogę Michał opowiadał im o swym ojcu. Wymyślał róŜne wojenne historie, w których porucznik Lisowski był głównym bohaterem. Historie te miały obowiązkowo optymistyczny finał, bo Michał wierzył, Ŝe jego ojciec Ŝyje. Gdyby zginął na wojnie, to przyszłaby do domu jakaś wiadomość. Tylko o Ŝywych moŜna było teraz nie mieć Ŝadnych wiadomości. Roman był sierotą i wychowywała go babka handlująca na Kercelaku, czym się tylko dało. Ojciec Romana umarł jeszcze przed wojną, a matka zginęła podczas bombardowania Warszawy. Wojtek był synem nauczyciela. Pan Wiśniewski uczył ich historii i języka polskiego. Teraz historii w ogóle nie uczono i nawet podręczniki do tego przedmiotu trzeba było usunąć z mieszkania. Ojciec Tytusa pracował w Miejskich Zakładach Komunikacji, był konduktorem, więc Tytus jak prawdziwy lord mógł jeździć bezpłatnie tramwajem. Antek natomiast znalazł się prawie w takiej samej sytuacji jak Michał. Miał co prawda ojca, ale od rozpoczęcia wojny widział go tylko raz. Ojciec Antka ukrywał się przed Niemcami, którzy juŜ trzy razy zjawiali się po niego w domu. Przyszli kiedyś późną nocą, czekali do samego rana wołając: — Niech się Franciszek Gołąb zgłosi do nas dobrowolnie, bo przed nami i tak nie ucieknie. Matka Antka odpowiedziała wtedy: — Ja sama bardzo się nie10 pokoje o męŜa. Wyszedł z domu jeszcze w październiku i dotychczas nie wrócił. Nie mam od niego Ŝadnych wiadomości. Panowie, bardzo was proszę, pomóŜcie mi, poszukajcie go... moŜe miał jakiś wypadek? Ojciec Antka był znanym w całej dzielnicy lekarzem, a we wrześniu chodził w oficerskim mundurze. Wrócił w tym mundurze do domu, gdy się skończyła wojna, ale po kilkunastu dniach ktoś go ostrzegł, Ŝe Niemcy przyjdą po niego, aby go aresztować. Pan Gołąb powaŜnie potraktował to ostrzeŜenie. Znikł z domu 9 listopada, a w dwa dni później zapukali do mieszkania Niemcy i byli bardzo zawiedzeni, Ŝe kapitan Gołąb wymknął im się w taki niegrzeczny sposób. Brnęła więc piątka chłopców brzegiem zamarzniętej Wisły, tym brzegiem, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu bawili się w Indian i wszystko było takie wesołe i słoneczne. Teraz zdrętwiałymi z zimna rękami łamali liche gałęzie i związawszy je sznurem ciągnęli po śniegu do domu. Gałęzie były wilgotne i paliły się bardzo słabo. Czasami więcej z nich było dymu niŜ ognia, ale gdy na rusztach pojawiały się najwątlej sze chociaŜby płomienie, wszystkim się wydawało, Ŝe w mieszkaniach zrobiło się trochę cieplej. A gdy minęła ta pierwsza wojenna, okropna zima i zapachniało wiosną, ludzie znów zaczęli mówić o szybkim zakończeniu wojny. Było wiele, zbyt wiele optymizmu w tym wiosennym słońcu. Wiedziano juŜ, Ŝe we Francji została utworzona polska armia, Ŝe wodzem tej armii jest generał Sikorski. Zaczęto więc powtarzać dosyć głośno radosny dwuwiersz: „Czym słoneczko wyŜej, tym Sikorski bliŜej". I chociaŜ nie spełniły się optymistyczne słowa anonimowego poety, ta wiosna stała się dla Michała i jego matki źródłem największej nadziei. Bo oto któregoś kwietniowego dnia na
ulicę Marii Kazimiery trafił list z tajemniczym nadrukiem: Kriegsge-fangenenpost. I to był właśnie list od ojca. Z dalekiego i tajemniczego Woldenbergu, z obozu zwanego Oflag II przypłynęły na Marymont najpiękniejsze słowa: „Moi kochani, Ŝyję, jestem zdrowy i bardzo za wami tęsknię. Patrzę na ptaki, które lecą w waszą stronę, i zazdroszczę im skrzydeł. Co u was? Czy jesteście cali i zdrowi? MoŜecie do mnie pisać na adres, który jest na pierwszej stronie listu. Nie martwcie się o mnie, U dbajcie o siebie. Michasiu, pamiętaj, Ŝe masz juŜ dziesięć lat, jesteś juŜ prawie męŜczyzną, więc troszcz się o matkę. I głowy do góry, moi kochani, wszystko się jakoś ułoŜy". Czytali ten list z matką głośno chyba z dziesięć razy, a moŜe i więcej. AŜ nauczyli się go na pamięć. I kiedy powtarzali: „Moi kochani, Ŝyję, jestem zdrowy..." to czuli się tak, jakby słyszeli głos ojca. — A mówiłem ci, Ŝe wszystko się jakoś ułoŜy, tatuś teŜ tak pisze — wykrzykiwał Michał rzucając się matce na szyję. , To był ich wielki dzień. Byli w tej chwili najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. A w nocy Michał długo nie mógł zasnąć. Zaczęła go trapić niespokojna myśl: mój ojciec siedzi za drutami, w niemieckiej niewoli, a co ja robię, aby mu pomóc, aby go w Warszawie zastąpić? Gdyby on był tutaj, ukrywałby się na pewno przed Niemcami jak ojciec Antka i walczyłby z nimi. Ale on jest daleko od Warszawy i nic teraz nie moŜe zrobić, a ja siedzę bezczynnie. Myślał jeszcze długo, w jaki sposób dobrać się Niemcom do skóry, i doszedł do wniosku, Ŝe karabinem niewiele zwojuje, chociaŜby z tego prostego względu, Ŝe karabinu nie posiada. Postanowił więc walczyć piórem. Wstał po cichu z łóŜka, wyciągnął z tornistra zeszyt i napisał na sześciu wydartych kartkach najpiękniejsze zdanie, jakie mu w tej podniosłej chwili przyszło do głowy: „Jeszcze Polska nie zginęła!" Pisał drukowanymi literami, bo tego przecieŜ wymagały podstawowe zasady konspiracji. Te same zasady wymagały, aby ulotki znikły z domu jak najwcześniej. Wstał więc z łóŜka o piątej rano i rozrzucił sześć kartek po korytarzu, po podwórzu, a jedną przykleił na drzwiach Fabisiaka, aby mu udowodnić, Ŝe naprawdę nie wszystko jeszcze stracone. Gdy wrócił ze szkoły, w kamienicy aŜ wrzało od sensacji. Ludzie opowiadali sobie z przejęciem o tej wspaniałej ulotce, na której zostały utrwalone słowa polskiego hymnu. Ktoś zaczął przekonywać, Ŝe podobnymi ulotkami obrzucona została cała Warszawa, widziano je podobno nawet na Pradze i Szosie Radzymińskiej. A Antek Gołąb powiedział do Michała tajemniczo: — Ja widziałem tych, którzy to rozrzucali. Trzech ich było. Dwóch niosło ulotki, a trzeci ubezpieczał ich z pistoletem w ręku. 12 Mówię ci, fajnie wyglądali, w płaszczach, w butach z cholewami, jak prawdziwi oficerowie. Roman Szlendak teŜ ich podobno widział. Tylko Ŝe według jego relacji konspiratorów było aŜ sześciu i wszyscy mieli pistolety. Michał uwaŜnie wsłuchiwał się w te fantastyczne opowieści. Wybaczał kolegom nadmierną fantazję, bo w gruncie rzeczy przyjemnie było słyszeć, Ŝe jego czyn spotkał się z tak szerokim uznaniem i zainteresowaniem. Tylko panu Fabisiakowi wyraźnie nie odpowiadała tego rodzaju manifestacja. Był bardzo zdenerwowany, a moŜe nawet trochę oburzony. Rzucił na ziemię ulotkę i zaczął ją deptać wykrzykując: — To jest, proszę państwa, zwyczajna głupota, dziecinada i ja sobie wypraszam takie rzeczy w moim domu! Przez byle świstek papieru moŜe być wielkie nieszczęście. Z czym my
chcemy iść na Niemca? Z tymi niepowaŜnymi bazgrołami? Jestem spokojnym obywatelem i nie będę tolerował Ŝadnej prowokacji. — I spokojnych obywateli teŜ Niemcy biorą — zadrwił konduktor Majewski, ojciec Tytusa. — Ale przede wszystkim biorą takich przemądrzałych jak pan — odciął się Fabisiak i szybko powrócił do swego mieszkania. , — Ale mu twój ojciec dobrze przygadał — chłopcy poklepywali Tytusa po plecach, jakby to jego wyłączną zasługą była postawa pana Majewskiego. A Michał pomyślał sobie w tym momencie, Ŝe Fabisiak jest nie tylko tchórzem, ale najprawdziwszym zdrajcą, bo tylko podły zdrajca moŜe podeptać ulotkę, na której widnieją słowa: „Jeszcze Polska nie zginęła". I na takiego zdrajcę naleŜy zwrócić szczególną uwagę. W przypływie bojowego nastroju zaciągnął kolegów do małej altanki w środku podwórza i drŜącym z emocji głosem oznajmił: — Chłopcy, ta ulotka to moje dzieło. Słowo honoru, niech mi prawa ręka odpadnie, jeśli kłamię. Wiecie, Ŝe otrzymałem list od ojca. Więc sobie pomyślałem, gdy czytałem ten list, Ŝe muszę zrobić coś waŜnego, Ŝe nie mogę siedzieć bezczynnie, gdy mój ojciec cierpi w niewoli. No i tak powstała ta ulotka. I mogę wam jeszcze powiedzieć, Ŝe będę dalej pisał takie rzeczy. Chłopcy aŜ usta pootwierali z wraŜenia, i tylko Antkowi i Romanowi było trochę głupio, bo po szczerym wyznaniu Lisowskiego ich fantastyczne opowieści o grupie konspiratorów wyglądały te13 - .1 hu?orys ? " 1? podniosły nastrój utrzymał się • «¦«¦¦¦¦¦¦*1???5*????1i?' Anavet na Wojtka Wiśniewskiego, J ? , ^obilizujac° gię ze swej wieikiej tajemnicy. ??? ,0wił takŜe **&\ opisałem wiersz — powiedział , ^ ?°VS napisałeś ulotkę, » czy ze wstydU) czy z emocji oV7^^zerwieniąkC;ć?ve moŜna mówić tylko w tajemnicy. Nawet Zi taki wiersz, który m ^^ powiedzieć. °j Vj »ie pokazałem, a wam cicho_ Wszyscy wpatrywali się \ Altance zrobiło się ^ ^ pQety> ? pQeta poczekał Ifethwiir Skby chciał bardziej wzmóc napięcie, i raptem ząTił szeptać drŜącym głosem: •ie4V.z^ chwilę, ja*".r -"----zą^J deptać drŜącym głosem: Choć w Warszawie siedzą szwaby, choć nas straszy szwabski głos, to nawet warszawskie baby śmieją się. tym szwabom w nos. Minie wiosna, minie jesień szwab z Warszawy się wyniesie. Bardzo prędko stąd wyleci, Wiedzą o tym nawet dzieci. Kaczęli klaskać entuzjastycznie w dłonie, zapominając o konspiracji. Gratulowali Wojtkowi wielkiego dzieła, pytali o szczegóły: Czy długo pisał? Czy to było trudne? Czy najpierw wymyślał treść, a później rym, czy moŜe odwrotnie? «Wojtek odpowiadał chętnie na wszystkie pytania i przyznał się, Ŝe ?? tworzył ten wiersz, to miał wraŜenie, Ŝe śmieje się na uli-?? Niemcom prosto w twarz. A gdy odpłynęła pierwsza, najwyŜsza fala entuzjazmu, Michał p*" upomniał rzeczowo: ^- A jak szwab rzeczywiście prędko z Warszawy wyleci, to /¦.'y i> hie zdąŜymy dołoŜyć się do tego nawet palcem. ¦przytaknęli Michałowi i uradzili, Ŝe spotkają się jutro w tym sOffl miejscu, o tej samej porze, aby przedyskutować plan działka ^. Do jutra kaŜdy ma wymyślić coś ciekawego i oczywiście v \ego. M4ozeszli się z wypiekami na twarzach. Związała ich ze sobą
F a wszą waŜna tajemnica i nabierali przekonania, Ŝe jest to po-^?^?? najtrudniejszej sprawy w ich Ŝyciu. 1 Rozdział drugi w którym śmierć przychodzi na szkolne podwórze. Swastyka na murze piekarni. Co się stało z Romanem? KtóŜ mógł się spodziewać, Ŝe przeŜyją dzisiaj w szkole tyle wraŜeń. Dzień był przecieŜ bardzo zwyczajny, i nawet wszystkie lekcje mieli odrobione. Najbardziej jednak zwyczajny dzień w okupowanej Warszawie mógł w kaŜdej sekundzie przynieść nieszczęście. Właśnie kończyła się lekcja języka polskiego. Pan Wiśniewski dosyć monotonnym głosem i bez wyraźnego przekonania czytał im wiersz, którego treść mieli w domu napisać własnymi słowami. Jedzie wozem stary Michał, Jedzie, mruczy sobie z cicha, Jedzie, mruczy: BoŜe! BoŜe! AŜ i zdrzemnął się na wozie. Jedzie, nie wie, co za czary, śe koń siwy, Ŝe koń kary, Rozmawiają ludzką mową, Jeden słowo, drugi słowo... Nie takich wierszy uczył ich pan Wiśniewski w ubiegłym roku, ale w ubiegłym roku wszystko było nie takie, jak dzisiaj. Chodzi15 li do pięknej nowej szkoły przy ulicy Kolektorskiej, śpiewali na szkolnych apelach: „Wszystko co nasze Polsce oddamy". Teraz w tamtej nowej szkole Niemcy urządzili sobie koszary, a uczniów przeniesiono do starej trzypiętrowej czynszówki przy Marii Kazimiery. Siedzą więc w dawnych pamiętających lepsze czasy ławkach, gapią się na brudne ściany i słuchają, jak to konie opowiadają sobie ludzką mowę: CóŜ tak wkoło patrzysz, siwy? Ano paitrzę, co za dziwy, Tu gdzie dawniej bagno było, ZboŜe rośnie, Ŝe aŜ miło... I w tym właśnie momencie, gdy pan Wiśniewski uniósł głowę znad pulpitu, aby uciszyć czyjąś rozmowę w ostatnich rzędach, na szkolnym podwórzu rozległy się jakieś krzyki, a po chwili klasnęły dwa strzały. Michał siedział w bocznym rzędzie. Zerwał się więc z ławki, i chociaŜ pan Wiśniewski zawołał: — Nie podchodzić do okna! — wyjrzał na podwórze. Z wysokości drugiego piętra dostrzegł czterech Ŝandarmów, którzy aŜ otwierali usta ze zmęczenia. Musieli kogoś długo gonić, ale temu komuś zabrakło w ostatniej chwili szczęścia. MoŜe nie wiedział, wbiegając na szkolne podwórze, Ŝe nie ma stąd drugiego wyjścia, Ŝe wszystkie płoty są wyjątkowo wysokie i trudne do przebrnięcia? Wbiegł więc tutaj i znalazł się w pułapce. Ale dlaczego Niemcy strzelali, jeśli ten, który uciekał, dalej juŜ stąd uciec nie mógł? A moŜe się bronił, moŜe teŜ miał broń? LeŜy teraz na samym środku szkolnego podwórza skulony, w rozpiętej marynarce, jakby odpoczywał po męczącym biegu, a Niemcy nachylają się nad nim, trącają go karabinami, nie dowierzając chyba, Ŝe ten wróg juŜ nigdy nie podniesie na nich ręki. Z podwórza ciągle dolatują niemieckie wrzaski, ale w klasie trwa kamienne milczenie. JuŜ wszyscy wiedzą, co się stało, juŜ odeszli od okien, wpatrują się w siebie takim wzrokiem, jakby chcieli pokazać sobie te wszystkie buntownicze, niespokojne myśli, które ich teraz dopadły. 16 Pan Wiśniewski oparł się o tablicę. Jest bardzo blady, ale spokojny. — Wstańcie, dzieci — mówi cicho, i klasa staje na baczność. Na podwórzu nawołują się Niemcy, słychać warkot motocykla,
szczekanie psa, głośne klątwy i rozkazy. Ale klasa stoi w milczeniu, nieruchomo i patrzy w mądre i smutne oczy swego nauczyciela. Minęło ]\&Ŝ kilkanaście minut, a oni w Ŝołnierskiej postawie oddają hołd tamtemu nieznanemu Polakowi, który zginął na ich szkolnym podwórzu. W tym miejscu, gdzie dziewczynki bawią się w klasy, gdzie chłopcy rzucają do celu ołowianymi krąŜkami... — Dziękuję wam, dzieci — pan Wiśniewski podchodzi do tablicy i pisze kredą: „To była lekcja języka polskiego". Zrozumieli swego nauczyciela. Tak, to była naprawdę bardzo waŜna lekcja patriotyzmu, chociaŜ na ten temat nie padło ani jedno słowo. Podczas pauzy dzieciom nie wolno wyjść z budynku szkoły. Na podwórzu przy zabitym stoją jeszcze Niemcy, a po chwili zjawia się polski policjant i dopiero wtedy Niemcy wynoszą się na ulicę. Dzieci stłoczyły się na szkolnym korytarzu i z przejęciem opowiadają sobie o tej wielkiej tragedii. NajwyŜszą cenę mają relacje naocznych świadków, to znaczy tych, którzy siedzieli w ławkach blisko okien. Oni widzieli najwięcej i teraz głośno dzielą się swymi wraŜeniami. Ale Michał, chociaŜ takŜe siedział przy oknie, nie odpowiada na Ŝadne pytania. Jest wstrząśnięty tym, co widział przed chwilą, i raptem z największym niepokojem zaczyna myśleć o swym ojcu. PrzecieŜ w tym obozie, w którym przebywa ojciec, wartownikami są tacy sami Niemcy, jak ci tutaj, którzy strzelali na szkolnym podwórku do uciekającego męŜczyzny. Więc wojna moŜe być aŜ tak okrutna? Więc moŜna strzelać do człowieka jak do wściekłego psa? I ten, który strzelał i zabił, nie poniesie Ŝadnej kary? Przed nikim się nie będzie tłumaczył? Pójdzie sobie tak po prostu do koszar, zdejmie buty, połoŜy się i będzie czytał spokojnie gazetę? Michał idzie w sam kąt korytarza, przykłada rozpalone czoło do chłodnej ściany i nagle czuje, Ŝe po policzkach spływają mu duŜe, gorące łzy. Nie broni się przed nimi, nie potrafi. I nie wstydzi się tych łez. 2. My z Marymontu 17 Ostatnią lekcją była dzisiaj przyroda. Lekcja się właśnie rozpoczęła, stary nauczyciel Kmiecik, który tak często brał ich na wycieczki do Bielańskiego Lasku i który był zawsze taki wesoły, dzisiaj prawie się nie odzywał do klasy. Chodził między ławkami, mruczał coś niezrozumiałego pod nosem, zadawał od czasu do czasu pytania, i widać było, Ŝe nie słucha odpowiedzi. Był chyba myślami daleko poza tą klasą. I taka dziwna lekcja trwałaby chyba aŜ do dzwonka, gdyby Romek Szlendak w porę przestał się bawić pięknym korkowcem, którego zazdrościło mu pół klasy. Ale Roman chciał koniecznie sprawdzić, czy spręŜyna w pistolecie działa prawidłowo. WłoŜył więc korek do lufy, nacisnął delikatnie cyngiel, i nagle w klasie rozległ się potworny huk. Romek rzucił z wraŜenia pistolet na podłogę, a stary nauczyciel zbladł, złapał się ręką za serce i bezsilnie osunął na krzesło. W klasie zawrzało jak w ulu. Część dzieci, z dziewczynkami na czele, pobiegła ratować pana Kmiecika, niektórzy chłopcy dopadli Romana i zaczęli go okładać pięściami. I tylko malutka część wyjątkowo militarnie nastawionych młodzieńców wyraŜała się z aprobatą o bardzo „głośnym" czynie Szlendaka. Ale ucichli natychmiast, gdy do klasy wbiegł kierownik szkoły, przeraŜony tym niespodziewanym wystrzałem. Pan Kmiecik wstał juŜ z krzesła i ze spuszczoną głową, nie czekając na Ŝadne wyjaśnienia, opuścił klasę. A kierownik przeprowadził energiczne dochodzenie, kazał się zameldować Szlendakowi w pokoju nauczycielskim i powiedział do całej klasy: — Słyszeliście juŜ dzisiaj strzały na szkolnym podwórzu. Doskonale rozumiecie, chociaŜ jesteście jeszcze dziećmi, Ŝe w dzisiejszych czasach huk wystrzału jest zwiastunem
największego nieszczęścia. My, dorośli, denerwujemy się za siebie i za was, i czas chyba najwyŜszy, abyście zrezygnowali ze wszystkich swoich głupich zabaw. I jeszcze jedno chciałem wam powiedzieć, a szczególnie adresuję te słowa do Romka Szlendaka. Dzisiaj rano wasz nauczyciel, pan Kmiecik otrzymał wiadomość o śmierci swego brata. Pozwoliłem mu powrócić do domu, ale on mi powiedział, Ŝe szczególnie w dzisiejszych czasach kaŜdy musi wypełniać swój o-bowiązek. Jego obowiązkiem jest uczenie polskich dzieci. Więc został, aby was uczyć... Został na swoim posterunku. A miał jedy18 nego brata... Przemyślcie to sobie i niech to będzie zadana na jutro lekcja. A ze Szlendakiem porozmawiam sobie osobno. Romek stał przy drzwiach z opuszczoną nisko głową. Nagle z całym rozpędem runął w te drzwi, pognał jak oszalały przez długi szkolny korytarz, kilkoma susami przemierzył schody, i tyle go widzieli. Gdy wracali do domu, umówili się, Ŝe pirotechniczny wyczyn Romka zostanie okryty obowiązkowym milczeniem. Nikomu o tej głupiej przygodzie ani słowa, ani rodzicom, ani kolegom. Lubili Szlendaka i byli przekonani, chociaŜ nie zdąŜyli z nim porozmawiać, Ŝe Romek nie zrobił tego celowo. Pobiegli nawet prosto ze szkoły do niego, aby mu o tym wszystkim powiedzieć i dodać mu otuchy, ale Romka nie było w domu. — Pewnie gdzieś się włóczy po ulicy — powiedziała babka, u której się wychowywał po śmierci rodziców — on nigdy nie idzie do domu najkrótszą drogą. Wycofali się szybko za próg jakby w obawie, Ŝe babka Romana moŜe ich nagle o coś zapytać, i będą musieli kłamać. Mieli nadzieję, Ŝe Szlendak, zgodnie z wczorajszą umową, zjawi się po obiedzie w altanie. Ale Roman nie przybył na tę waŜną wojenną naradę. Ogarnął ich gniew: więc lekcewaŜy sobie nawet takie sprawy? A moŜe on w ogóle nie zasługuje na naszą przyjaźń? Doszli ostatecznie do wniosku, Ŝe i bez tego Ŝołnierza, któremu tak mocno ufali i któremu powierzyli wszystkie swe tajemnice, bitwa musi się odbyć. Chodziło więc teraz tylko o to, gdzie rozegrać tę bitwę i konkretnie przeciwko komu wymierzyć broń. Wojtek Wiśniewski był zwolennikiem bezkrwawych zmagań. Powiedział, Ŝe napisze piękny wiersz. Jeszcze piękniejszy niŜ tamten, który im wczoraj w tej altanie recytował. Będzie to wiersz o polskich Ŝołnierzach, którzy wracają do Warszawy z biało-czerwonymi sztandarami. A obok tych Ŝołnierzy będą szły wszystkie warszawskie dzieci i będą śpiewały razem z Ŝołnierzami polskie piosenki. — Napiszę taki wiersz, jeśli potrzeba, nawet dzisiaj w nocy. A później cała gromadka będzie się go mogła nauczyć na pamięć... i będzie moŜna powtarzać jego słowa w kaŜdy wieczór przed snem i rano przed śniadaniem jak jakąś modlitwę... 19 — Ale to nie będzie Ŝadna walka — zwątpił Tytus — ja ci nie odradzani, moŜesz napisać, tylko Ŝe Niemców taki wiersz nie zaboli, bo go nie usłyszą. — Ich nie zaboli, ale nam doda otuchy — upierał się Wojtek. W altanie panowała jednak dzisiaj wyjątkowo bojowa atmosfera i poetycko-patriotyczna propozycja Wojtka nie znalazła pełnego uznania takŜe u Michała i Antka. Dyskusja przeciągała się. Ktoś zaproponował, Ŝeby wybić szyby w mieszkaniu pana Fabisiaka, który ostatnio coraz częściej i głośniej mówi, Ŝe Niemcy to nie tylko potęga, ale to takŜe bardzo pracowity i zdyscyplinowany naród. Tytus znów się sprzeciwił. Powiedział, Ŝe na Fabisiaka spadnie kiedyś zasłuŜona kara, ale wybijanie szyb to Ŝadne bohaterstwo. KaŜdy łobuz potrafi przecieŜ rzucić kamieniem w szybę. I wtedy właśnie zgłosił swą propozycję Michał. Słuchali w skupieniu. Widać było po ich oczach, Ŝe wszystkim przypadła do gustu. Nawet Wojtek zatarł w podnieceniu ręce,
zapominając na chwilę o swym poetyckim powołaniu. Sprawa była ciekawa, wymagająca odwagi, efektowna, a jednocześnie dosyć prosta. Niedaleko od Marii Kazimiery, przy ulicy Rudzkiej mieściła się duŜa piekarnia, której właścicielem był znany folksdojcz Scholl. Chodzili tam często, bo przy piekarni był sklep, w którym wydawano chleb na kartki. Ludzie mówili o Schollu róŜne złe rzeczy, i jeśli nawet było w tych ulicznych plotkach trochę przesady to wystarczy przecieŜ ten jeden oczywisty fakt: Scholl dorobił się fortuny tylko dlatego, Ŝe wyparł się swej narodowości, Ŝe sprzyja Niemcom, Ŝe stał się ich pokornym sługą. Trzeba więc napiętnować folksdojcza Scholla, niech wie, Ŝe na Marymoncie wszyscy uczciwi Polacy patrzą mu czujnie na ręce, Ŝe liczą jego podłe czyny i Ŝe mu kiedyś za wszystko z nawiązką zapłacą. — Piekarnia od strony łąki odgrodzona jest wysokim murem— mówi Michał takim głosem, jakby juŜ w tej chwili prowadził swych kolegów do ataku — podejdziemy tam cicho, jak się zacznie godzina policyjna, i na tym czerwonym murze namalujemy wielką czarną swastykę. Niech Scholl wie, Ŝe my dobrze znamy jego sprawki. Niech się udławi tym hitlerowskim godłem. — Stary Scholl wścieknie się ze złości — zachichotał Tytus. — Jakby miał chociaŜ trochę wstydu — powiedział zapalczy20 wie Wojtek — to po takiej hecy powinien się wyprowadzić z Ma-rymontu na drugi koniec świata. — Co ty gadasz? — Antek popatrzył na kolegę z ironicznym uśmiechem — czekasz, Ŝe się Scholl zawstydzi? Jakby miał chociaŜ trochę wstydu, to przede wszystkim nie zostałby folksdojczem. Posiedzieli jeszcze w altanie kilka minut, uzgadniając szczegóły wyprawy, a gdy juŜ wychodzili, przypomnieli sobie o Szlen-daku. Jest juŜ na pewno w domu, pałaszuje kolację i wstydzi się pokazać kolegom na oczy. Pójdą więc do niego i porozmawiają szczerze o starym Kmieciku. Tej sprawy nie moŜna przecieŜ tak zostawić. Trzeba to załatwić uczciwie i honorowo. Szlendak musi koniecznie iść na Gdańską, tam gdzie mieszka stary nauczyciel, wyjaśnić całą sprawę i przeprosić Kmiecika. Musi wymyślić jeszcze coś takiego, co by przekonało nauczyciela, Ŝe czwarta klasa ma swój honor i Ŝe zawsze moŜna na nią liczyć. A gdy juŜ pogadają ze Szlendakiem na ten temat, powiedzą mu na zakończenie: Ŝałuj, Ŝeś nie przyszedł do altany. Mamy fajny plan. Za kilka dni cały Marymont będzie o tym mówił. Ale nie było cię w altanie, więc nigdzie z nami nie pójdziesz. Musi być jakaś dyscyplina, bo przecieŜ jesteśmy wojskiem. Ładnie to było wszystko przemyślane, tylko Ŝe nikt nie wygłosił tego przemówienia, bo nie było do kogo mówić. Roman Szlendak nie wrócił do domu. Jego babci trzęsły się ręce ze zdenerwowania. Stała bezradna jak małe dziecko na środku kuchni i pytała niecierpliwie: — Gdzie on moŜe być? PrzecieŜ to juŜ godzina policyjna... Chłopcy, czy on wam niczego nie mówił, nie zwierzał się przed wami? Ciągle mam tyle kłopotu z tym chłopakiem, tyle zmartwień, chłopcy, pomóŜcie mi, bo juŜ sama nie wiem co mam robić. Próbowali ją pocieszać, chociaŜ niezbyt to im się udawało. Ich takŜe ogarnął teraz wielki niepokój o los kolegi. Powrócili do swych mieszkań przepełnieni jedną myślą, czy Roman został gdzieś na noc u znajomych, czy teŜ przydarzyło mu się jakieś nieszczęście... Mieli jeszcze nadzieję, Ŝe spotkają go jutro rano w szkole. Zjawili się w klasie kilkanaście minut przed pierwszym dzwonkiem, ale Szlendak nie przyszedł. Nie pojawił się ani na pierwszej, ani na ostatniej lekcji. 21 Poczekali w korytarzu na kierownika szkoły i opowiedzieli mu podnieconymi głosami o zniknięciu Romana.
— Bo on to musiał bardzo przeŜyć, panie kierowniku — szeptał Wojtek przestępując nerwowo z nogi na nogę. — Bo on jest bardzo fajny chłopak i ma dobre serce, i cała klasa go lubi, a u pana Kmiecika to on miał same piątki, więc chyba jasne, Ŝe z tym korkowcem, z tym wybuchem, to był tylko przypadek. Kierownik był bardzo zdenerwowany. — Zajmę się tym — powiedział i jak się juŜ rozstawali, poprosił chłopców o zachowanie tajemnicy — nie rozgadujcie o tej sprawie, bo w szkole zaraz się z tego zrobi sensacja, a jest przecieŜ nadzieja, Ŝe się to wszystko dobrze skończy. Oni takŜe mieli taką nadzieję. Przygotowywali się do wyprawy na Rudzką, czyścili duŜy pędzel, mieszali farbę w kubełku i cały czas mówili o Romanie. JuŜ nawet nie byli pewni, co jest teraz dla nich waŜniejsze, czy udana akcja na piekarnię Scholla, czy szybki i szczęśliwy powrót Romana Szlendaka. I moŜe nie odwoływali tej niebezpiecznej wieczornej wyprawy tylko dlatego, aby chociaŜ na godzinę, na dwie zapomnieć o smutnej sprawie Romka. Więc wyszli wieczorem, gdy ulice były juŜ prawie puste. Wymknęli się dyskretnie z mieszkań, jak przystało na prawdziwych konspiratorów. Na dowódcę wyprawy wybrali jednogłośnie Michała. To był przecieŜ jego plan, więc niech ich prowadzi do celu. Wręczyli mu nawet uroczyście pędzel, i Michał chowając go za bluzę czuł się tak, jakby ukrywał najwspanialszy pistolet. Na końcu pochodu, kilka kroków za Antkiem, maszerował Tytus dźwigając mały kubeł z gęstą czarną farbą. Tę farbę przynieśli aŜ z Bielan, gdzie wujek Tytusa miał skromny stolarski zakład. Tytus powiedział wujkowi, Ŝe farba potrzebna im będzie w szkole do odnawiania starych ławek, i wujek tak się tym przejął, Ŝe chciał osobiście dostarczyć kierownikowi ten skromny dar na potrzebę polskiej szkoły. Z duŜą trudnością odwiedli go od tego szlachetnego zamiaru... Idą więc teraz ostroŜnie tuŜ przy murach domów i czują, jak z kaŜdą minutą ogarnia ich coraz obrzydliwszy strach. Oczywiście nie przyznają się do tego, nadrabiają minami, próbują nawet dowcipkować, ale nikt się juŜ z tych dowcipów nie śmieje. Z ulicy Wiedeńskiej wyszli na rozległe pole, na którym kiedyś 22 była trawa i kwiaty, a teraz rosną tu kartofle. Przebrnęli dosyć szybko przez to kartoflisko i rozglądając się czujnie na wszystkie strony, stanęli na skraju Rudzkiej. Mieli za sobą ostatni na Mary-moncie tramwajowy przystanek, a po lewej stronie szuwary i Stawy Wolańskiego. Na przystanku, obok czerwonej budki spełniającej rolę poczekalni, stało dwóch polskich policjantów. Byli oddaleni od chłopców o kilkadziesiąt metrów, ale dzielnym konspiratorom wydawało się, Ŝe policjanci patrzą wyłącznie w ich stronę, Ŝe zaraz krzykną, aby się zatrzymać i podnieść ręce do góry. — Chłopaki, wiejmy, te gliny mogą nas nakryć przy piekarni — szepnął Tytus stawiając kubeł z farbą na trotuarze, co mogło znaczyć, Ŝe podczas ucieczki Majewski chce mieć po prostu wolne ręce. — Nie drzyj się — Michał z duŜą trudnością opanował strach — pójdziemy okręŜną drogą, przez Klaudyny. Tam są klawe ogródki i nikt nas nie zauwaŜy. — A co mi tam, niech zauwaŜy... — Antek chciał się nonszalancko uśmiechnąć, ale była to bardzo mizerna próba — myślicie, Ŝe się boję? — Nikt się nie boi — powiedział dumnie Wojtek i bardzo szybko dokonał planowanego odwrotu w kierunku ulicy Klaudyny. Robiło się coraz ciemniej. Od czasu do czasu chłopcy mijali spóźnionych przechodniów i wtedy przerywali wszelkie rozmowy udając, Ŝe nie idą razem i Ŝe się w ogóle nie znają. Przebiegli przez piaszczyste podwórze, przeskoczyli przez płot w ogrodzie, z którego przegonił ich jakiś wyjątkowo głupi pies, nie mający zielonego pojęcia o tym, na kogo szczeka, przeciwko komu protestuje...
Po kilkunastu minutach byli znów na Rudzkiej. Teraz od piekarni Scholla, od czerwonego muru, który miał być najwierniejszym świadkiem ich czynu, oddaleni byli zaledwie kilkanaście metrów. Z komina piekarni wydobywał się gęsty dym. Pachniało chlebem. Stali w milczeniu, nieruchomo i ogarniało ich wzruszenie. A więc doszli juŜ do celu. A więc za chwilę dopełni się ta historyczna chwila. Oto oni, chłopcy z Marymontu, podnoszą rękę na wroga, któremu wydaje się, Ŝe juŜ mu tutaj nic nie grozi. Idą pomału, prawie dostojnie w kierunku muru, zapomnieli o strachu, zapomnieli o Romku, zapomnieli o całym świecie. Liczą się teraz tylko ten mur, pędzel i farba. 23 Z zaciemnionych czarnymi roletami okien nie pada w ich kierunku nawet błysk światła. Sprzyja im ta czarna noc i policyjna godzina. — Tytus, dawaj tu farbę — denerwuje się Michał, bo Tytus znów się plącze na końcu pochodu — musicie mnie podsadzić. Wymalujemy swastykę tak wysoko, Ŝeby ludzie musieli zadzierać głowy do góry, Ŝeby ją było widać z daleka. — Ja mam krzepę, ja cię podsadzę — deklaruje się natychmiast Antek, trochę zazdroszcząc Michałowi tego zanurzonego w farbie pędzla. Na podwórzu u Scholla zaczyna szczekać pies. Zasadniczo nic im nie moŜe zrobić, bo mur jest bardzo wysoki, ale trzeba się spieszyć. Kto wie, czy w pobliŜu nie kręci się jakiś patrol, który moŜe się zainteresować tym zajadłym szczekaniem. — WyŜej, podnieś się wyŜej — dyryguje Antkiem Michał i nabierając w płuca powietrza, dotyka pędzlem muru i rozpoczyna swoje wielkie dzieło. Farba jest trochę za gęsta, więc malowanie idzie opornie, ale cieszą się, Ŝe i zmywanie z muru takiej gęstej farby nie będzie łatwym zajęciem. — Napisz mu jeszcze obok tej swastyki: świnia — doradza podnieconym głosem Antek i krzywi się z bólu, bo siedzący mu na karku Michał ścisnął go zbyt mocno kolanami za szyję. __ Nie będzie Ŝadnej świni, nie ma czasu — odpowiada i juŜ się gramoli z pleców kolegi. Robota skończona, chociaŜ nie mogą w tej chwili ocenić w pełni swego czynu. Ciemna noc rozmazuje na murze ten czarny symbol hitlerowskiej władzy. Będą tu musieli przyjść jutro rano i popatrzeć z ludźmi na dopełnioną publicznie hańbę Scholla. Kubełek z resztą farby wyrzucili w kartoflisku, pędzel zagrzebali w piachu. Jedynym dowodem winy były teraz pobrudzone farbą ręce i jasne od spełnionej zemsty oczy. Gdy wrócili do domu, rodzice byli juŜ powaŜnie zaniepokojeni. Chłopcy tłumaczyli się według z góry ustalonego planu. Wracają od chorego kolegi, który juŜ kilka dni nie był w szkole. Zanieśli mu róŜne ksiąŜki, wspólnie odrabiali lekcje, a później słuchali pa-tefonu. Czas szybko zleciał, nie zauwaŜyli, jak nadszedł wieczór. Rodzice chyba uwierzyli- W kaŜdym razie skończyło się na drobnych wymówkach. 24 Tej nocy długo nie mogli zasnąć. Dopiero teraz, gdy leŜeli juŜ w łóŜkach, gdy ciemny i cichy pokój odgradzał ich murem od okupacyjnej ulicy, uświadomili sobie w pełni, na jakie się dzisiaj naraŜali niebezpieczeństwo. Michałowi przyśniła się po takich rozmyślaniach okropna historia. Szedł otoczony Niemcami przez ulicę Rudzką, a przed piekarnią stał uśmiechnięty Scholl. — Myślałeś, Ŝe cię nie złapiemy, mały polski bandyto — drwił folksdojcz i wymachiwał kubełkiem pełnym czarnej farby — nawet nie wiesz, kto cię zdradził. Zrobił to twój najlepszy kolega, Roman Szlendak. Szlendak nie jest głupi. On wie, Ŝe Niemcy są najpotęŜniejszym państwem na świecie i dlatego został folksdoj-czem tak jak ja. A wczoraj śledził waszą bandycką grupę, widział, jak malowaliście na murze swastykę i natychmiast doniósł tam, gdzie trzeba. — Niech Ŝyje Szlendak! — zaczęli wołać Niemcy poganiając Michała karabinami.
— A ciebie, mały bandyto, utopimy zaraz w tej czarnej farbie — zakończył zaraz swe przemówienie Scholl i znów zaczął wymachiwać wiaderkiem. Michała tak zmęczył ten sen, Ŝe z największą radością przywitał pierwsze promienie wschodzącego słońca. Zjadł w pośpiechu śniadanie i pognał do Antka. Antek teŜ był juŜ prawie gotowy. Chcieli wyjść wcześniej do szkoły, aby jeszcze przed lekcjami sprawdzić efekty swego zamachu na Scholla. — Czy wiecie, co mi się dzisiaj przyśniło? — szepnął Michał, gdy się juŜ znaleźli na ulicy — coś tak okropnego, Ŝe aŜ strach o tym mówić... Śniło mi się, Ŝe Romek został folksdojczem i Ŝe nas zdradził. — To świństwo. Nie powinny ci się śnić takie rzeczy — oburzył się Wojtek i popatrzył na Michała takim wzrokiem, jakby ten ponosił pełną odpowiedzialność za treść obrzydliwego snu. Antek Gołąb takŜe przyłączył się do tego protestu. Zaczął wykrzykiwać, Ŝe Szlendak umiera gdzieś na pewno z głodu, Ŝe ukrywa się gdzieś na strychu albo w jakiejś innej dziurze, Ŝe marznie, a moŜe się juŜ nawet rozchorował, a oni, jego najlepsi koledzy, nawet nie pomyśleli, w jaki sposób mu pomóc. Zaczęli się sprzeczać, udzielać sobie wzajemnie mądrych rad 25 i uspokoili się dopiero wtedy, gdy na Rudzkiej pod piekarnią Scholla dostrzegli sporą grupę ludzi gapiących się na czerwony mur. Chłopcy podeszli bliŜej. — Spójrz, Wojtek, ktoś wymalował swastykę — powiedział spokojnie Michał. — Jaka duŜa i czarna... — zdziwił się Wojtek. — Było z tym chyba sporo roboty. — Ale dlaczego akurat na tym murze? — zaczął się głośno zastanawiać Antek — przecieŜ tutaj jest tylko piekarnia, a piekarnia to dobra rzecz. Pół Marymontu je chleb z tych pieców. — Nie wiecie, dlaczego tutaj? — uśmiechnął się cwaniacko młodzik w kraciastej cyklistówce — bo właściciel tej piekarni to stary drań, folksdojcz... i naleŜał mu się taki tatuaŜ... — Folksdojcz? — zapiał falsetem Tytus — to znaczy kto? Gdzieś juŜ chyba słyszałem takie słowo? — Ciemniaki— wydął pogardliwie wargi młodzieniec i odwrócił się do nich plecami. Z bramy piekarni wyszło tymczasem trzech drabów z miotłami i drabiną. Przystawili drabinę do muru i zaczęli bez widocznych skutków zmywać swastykę. Chłopcy aŜ się spocili z radości. To był ich wielki dzień. Patrzyli na uśmiechnięte twarze ludzi, wsłuchiwali się w ich ironiczne szepty i teraz juŜ wiedzieli na pewno: warto było ryzykować. Warto było iść z tą farbą przez ciemną, niebezpieczną ulicę, aby przeŜyć dzisiaj tę najwspanialszą chwilę satysfakcji. Odchodzili juŜ, a pod murem piekarni Scholla gromadziło się coraz więcej przechodniów. Pokazywali swastykę palcami, chichotali, komentowali wydarzenie jak coś niezwykle istotnego i szli dalej do swych zajęć, do domów, podbudowani na duchu, uśmiechnięci. A gdy chłopcy przekraczali bramę szkolnego podwórza, Michał powiedział nagle bardzo zdecydowanym głosem, jakby chciał wymazać z pamięci kolegów przykre wraŜenie po tamtej porannej opowieści, godzącej w dobre imię Szlendaka. — Nie wracajmy dzisiaj na obiad. Prosto ze szkoły idziemy szukać Romka. Mnie się wydaje, Ŝe ukrył się gdzieś nad Wisłą, moŜe jest w naszym szałasie? 26 Rozdział trzeci w którym Roman Szlendak opowiada o swoim wielkim odkryciu. Czyje to pistolety? Kto mieszka w drewnianym domku na Potockiej?
Gdy byli juŜ na Kamedułów, zapachniało Wisłą. Skręcili w prawo i wdrapali się na wysoki przeciwpowodziowy wał. Widać stąd było doskonale szerokie rozlewisko rzeki i jej drugi brzeg na Pelcowiźnie. Zbiegli na dół ślizgając się po soczystej trawie i przekroczyli granicę swej najpiękniejszej puszczy. To tutaj spędzali wakacje, tu budowali szałasy i palili ogniska. Gęste krzaki wikliny chroniły ich przed całym światem. KaŜda wydeptana przez nich ścieŜka i kaŜda polana miała tu swoją nazwę. Sporządzili nawet mapę tego zielonego królestwa i nieraz musieli walczyć z chłopakami z Kamedułów i Ziółkowskiej, którzy pragnęli naruszyć niepodległość wiślanego brzegu. Największy szałas zbudowali tu za małym bagnistym rozlewiskiem, na wysokiej skarpie. Kto nie znał dobrze drogi, długo musiał błądzić, aby trafić w to miejsce. Ale oni mogli tam dojść nawet z zamkniętymi oczami. Wrześniowe słońce grzało jeszcze mocno i zmęczeni długim marszem chłopcy szli teraz coraz wolniej. A moŜe zwolnili, bo 27 znów zaczął ich ogarniać niepokój? MoŜe stracili nadzieję, Ŝe znajdą Szlendaka, i chcieli opóźnić ten gorzki moment rozczarowania, gdy się okaŜe, Ŝe szałas jest pusty? OkrąŜyli rozlewisko i zaczęli się wdrapywać na skarpę. Jeszcze kilkanaście kroków, i oto jest szałas. IleŜ pięknych chwil spędzili pod tym zielonym dachem! Michał podniósł rękę do góry. Zatrzymali się. — Trzeba się po cichu podczołgać, bo zwieje, jak nas usłyszy... Zajrzeli do szałasu i aŜ oniemieli z wraŜenia. Szlendak spał jak suseł. Obok niego leŜał tornister i pół bochenka chleba. — Alarm! — zawołał głośno Michał, i chłopcy wybuchnęli śmiechem, bo przebudzony nagle Roman zerwał się na równe nogi i roztrącając kolegów zaczął uciekać. Miał tak błędny wzrok, Ŝe prawdopodobnie nie wiedział nawet, kto go zbudził, kto wtargnął do szałasu. — Poczekaj, wariacie — darli się chłopcy — myślisz, Ŝe znowu będziemy cię szukać? JuŜ nam wystarczy tej zabawy. Wylegujesz się w szałasie, a twoja babka umiera ze strachu. Szlendak bez protestu wysłuchiwał ich pretensji i oskarŜeń. Wydawało im się nawet, Ŝe jest trochę znudzony. Powrócił leniwie na swe pachnące sianem legowisko i zaczął się opychać chlebem. — JuŜ skończyliście? — zapytał po chwili, gdy Antek podsumował swe płomienne przemówienie słowami: „Uciekać to kaŜdy potrafi, ale Kmiecika i.tak musisz przeprosić". — Skończyliśmy — powiedział Michał — i chcemy juŜ wracać do domu. Oczywiście razem z tobą. — Najpierw wy pójdziecie ze mną — zniŜył głos Roman — pokaŜę wam coś takiego, Ŝe usiądziecie z wraŜenia. — My usiądziemy z wraŜenia? — skrzywił się ironicznie Tytus — czym ty nam chcesz imponować? Czy ty wiesz, cośmy zrobili dzisiaj w nocy? Cały Marymont o nas mówi... — Namalowaliśmy swastykę na piekarni Scholla — zachłysnął się z emocji Wojtek — dobra robota, co? — Niezła. NaleŜało się to folksdojeŜowi — przyznał chętnie Romek, ale widać było, Ŝe ten wielki konspiracyjny wyczyn nie w pełni przemówił do jego wyobraźni. Najwidoczniej przejęty był zupełnie inną sprawą. — A jednak — powiedział — padniecie plackiem, jak wam pokaŜę moją konspirację! 28 — Bujasz... tutaj nie ma Ŝadnej konspiracji — protestował w dalszym ciągu Tytus, ale poszedł za Romkiem, który prowadził teraz chłopców w kierunku przeciwpowodziowego wału. Zatrzymali się przy wysmukłej brzozie. Roman odgarnął krzaki i zaczął grzebać w ziemi ostro zakończonym kijem.
— Co to, skarby? — zaśmiał się Tytus, ale zaraz ucichł, bo poczęło mu się udzielać podniecenie kolegów. — A Ŝebyś wiedział, Ŝe skarby — odpowiedział spokojnie Roman, nie przerywając kopania. — Prawdziwe? Złoto i srebro? — szepnął Wojtek pochylając • się nisko, jakby chciał pierwszy rozszyfrować tajemnicę Szlen-daka. — Coś lepszego niŜ złoto — Roman popatrzył z triumfem na kolegów i wyjął z ziemi małą skrzynkę owiniętą w brudne, przetłuszczone szmaty. Wstrzymali z wraŜenia oddech, a gdy skrzynka została otworzona, rozległ się jęk zachwytu. To były rzeczywiście najprawdziwsze skarby, cenniejsze teraz niŜ srebro i złoto. W skrzynce leŜały pistolety, kilka magazynków z amunicją i trzy granaty. — No i co? — uśmiechnął się Roman — dobra konspiracja? — Skąd to masz? — odpowiedział pytaniem Michał, głaszcząc pistolety takim ruchem, jakim się głaszcze Ŝywe stworzenia. — To nie moje — przyznał się Roman — podpatrzyłem wczoraj, jak ktoś zakopywał. I wiem nawet, gdzie mieszka, bo poszedłem za nim. I w ogóle jest to taka historia, jak w prawdziwych ksiąŜkach. Opowiadał im w pośpiechu coraz Ŝywszym, coraz bardziej podnieconym głosem. Słuchali nie spuszczając oczu z cudownej skrzynki. A więc wczoraj po południu, gdy wracał do szałasu z bochenkiem chleba pod pachą (dobrze, Ŝe miałem parę groszy, bobym umarł z głodu), dostrzegł młodego męŜczyznę schodzącego ostroŜnie z wału. MęŜczyzna niósł jakąś paczkę, była chyba dosyć cięŜka, bo przekładał ją z ręki do ręki. Najpierw poszedł nad sam brzeg Wisły. Siedział tam kilka minut paląc papierosa i gwiŜdŜąc jakąś wesołą melodię. (JuŜ mnie to zaczęło nudzić i wróciłbym chyba po cichu do szałasu, gdybym nie dostrzegł tego drugiego...). Drugi męŜczyzna stał właśnie w okolicach tej brzózki. Później wy29 cofał się w krzaki i wcale go nie było widać. (Ale ja wiedziałem, Ŝe on tam jest, bo krzaki się ruszały od czasu do czasu...). Ten siedzący nad brzegiem Wisły wstał po chwili, rozejrzał się na wszystkie strony i nagle podszedł do duŜego kamienia, zaczął pod nim kopać dół. Trwało to dosyć długo, bo nie miał czym kopać, i całe szczęście, Ŝe ziemia w tym miejscu jest dosyć miękka. Jak juŜ dół był gotowy, męŜczyzna włoŜył tam swoją paczkę i dokładnie udeptał ziemię. Teraz zapalił jeszcze jednego papierosa i powrócił w kierunku Kamedułów. Gdy się juŜ trochę oddalił, z krzaków wychylił się ten drugi i ostroŜnie zaczął iść za właścicielem ukrytej paczki. Chłopcy czerwoni byli z podniecenia, a serca biły im tak szybko, jak po wyczerpującym biegu. — Słuchaj cie, to moŜe być niesamowita draka — zapalił się Michał — ten drugi, co szpiegował, to był chyba kapuś. Trzeba z tym coś zrobić... — Ale Romkowi coś się pokręciło — powiedział rzeczowo Tytus — słyszałem przecieŜ wyraźnie, Ŝe skrzynka zakopana została pod kamieniem, a my odkopaliśmy ją sto metrów dalej, pod brzózką. Więc jak to jest? — Zwyczajnie — Szlendak spojrzał na kolegę z nie ukrywanym politowaniem — ja takŜe się od razu domyśliłem, Ŝe ten drugi szpieguje, więc jak juŜ zniknęli za wałem, przeniosłem skrzynkę w bezpieczne miejsce. I pilnowałem jej przez cały czas. Jakby przyszedł ten pierwszy, tobym mu pokazał, gdzie leŜą jego pistolety. Ale dzisiaj przyszedł ten drugi. — Kiedy przyszedł? — zaniepokoił się Wojtek i zaczął się rozglądać na wszystkie strony. — Rano... moŜe była ósma, moŜe trochę później... — I co? Szukał skrzynki?
— Szukał jak wariat. Denerwował się, a później łaził po całym brzegu, i juŜ miałem stracha, Ŝe trafi do mojego szałasu. — On tu na pewno przyjdzie jeszcze raz — stwierdził z przekonaniem Michał i zaczął w pośpiechu zakopywać skrzynkę — musimy się prędko stąd ulotnić. I musimy dać znać tamtemu męŜczyźnie, Ŝe jest śledzony. Aby tylko nie było za późno. — A co mu się moŜe stać? — zdziwił się Roman — przecieŜ szpicel nie znalazł broni. 30 - Ale szpiegował, to znaczy, Ŝe coś podejrzewał. — Michał ma rację — poparł kolegę Antek — jak tamten nie wie, Ŝe jest śledzony, to w kaŜdej chwili moŜe popełnić jakieś głupstwo. Trzeba go koniecznie ostrzec... tylko czy do niego trafisz? — Chyba tak... — Roman zastanowił się chwilę —• jak juŜ przeniosłem skrzynkę pod brzozę, pobiegłem na Kamedułów. Inną drogą nie mogli przecieŜ iść. Skróciłem sobie drogę przez łąki, ale i tak myślałem, Ŝe ich nie dognam. Całe szczęście, Ŝe wlekli się jak Ŝółwie i ciągle się zatrzymywali. Ten pierwszy chodził nawet parę minut dookoła budki z gazetami, jakby na kogoś czekał. Ale się z nikim nie spotkał... — Całe szczęście... — westchnął Wojtek — bo jakby się spotkał, to szpicel miałby juŜ dwóch na oku. ¦—¦ Jak myślicie, chłopaki, kto to moŜe być? — twarz Tytusa znów zaróŜowiła się z emocji. — Ten szpicel? — wzruszył niedbale ramionami Antek. — Nie... ten co ukrywa broń. Pomagamy mu, a nie wiemy, kto to jest. Michał popatrzył na kolegę jakby z wyrzutem. — Co ty gadasz? PrzecieŜ wszystko jest jasne. Kto teraz ukrywa broń przed Niemcami? Ten, kto chce z Niemcami walczyć. A takiemu, który się naraŜa na śmierć, który walczy, naleŜy zawsze pomagać. — Ja myślę zupełnie tak samo — powiedział Roman i zaraz przymknął oczy, jakby chciał sobie coś dokładnie przypomnieć — oni poszli aŜ na Potocką. Tam jest taki duŜy drewniany dom, pomalowany na zielono. Szpicel nie doszedł do furtki podwórza. Obserwował dom z daleka. A ja obserwowałem jego. Stał kilka minut, coś sobie zapisał na kartce i odszedł w kierunku placu Wilsona. — Teraz wezmę cały dom pod obserwację. Idziemy tam. Liczy się kaŜda minuta — powiedział rozkazującym tonem Michał. Jeszcze raz obejrzeli się na brzozę, pod którą pozostała drogocenna skrzynka z pistoletami, i pomaszerowali posłusznie za Lisowskim. Potocka jest jakby graniczną ulicą, oddzielającą Marymont od śoliborza. Ciągnie się ta dawniej uboŜuchna, pełna wybojów i pia31 chu ulica od Kamedułów aŜ do pięknej Alei Słowackiego. Na Potockiej nie było wysokich domów. PrzewaŜały tu skromne parterowe drewniaki, a piętrowa kamienica uwaŜana była za szczyt nowoczesności. Na rozległym, pustym placu, tam gdzie tramwaj zakręcał z Potockiej w Skotnicką, otwierało od czasu do czasu swoje podwoje wesołe miasteczko. I wtedy Potocka rozbrzmiewała skocznymi melodiami, a rozległy plac wypełniony był kolorowym tłumem. Huśtawki, karuzele i diabelskie młyny miały tu wielkie powodzenie, bo młodzi ludzie chociaŜ na chwilę zapominali o niebezpieczeństwie, o okupacji, o czarnym, powszednim dniu, w którym kaŜda minuta jest wielką niewiadomą. — To tutaj... — mówi Roman pokazując dyskretnie palcem obszerny drewniany dom, stojący w środku pięknie utrzymanego ogrodu — tutaj wszedł, ale czy tu mieszka, nie wiem. Stanęli z boku i zaczęli uwaŜnie obserwować ulicę. A moŜe ten dom jest juŜ pod obserwacją? MoŜe szpicel ściągnął juŜ na Potocką Niemców?
Przyglądali się czujnie nielicznym o tej porze przechodniom, ale nie zauwaŜyli niczego podejrzanego. Po trotuarze pętały się cygańskie dzieci, bo Potocka była chyba królestwem warszawskich Cyganów. Mieszkało tu "kilkadziesiąt cygańskich rodzin. Niziutka staruszka ciągnęła pokraczny wózek załadowany kawałkami desek. Jakiś wesoły młodzieniec w długiej, jasnej marynarce wygrywał na organkach skocznego krakowiaka. Dwie tęgie kobiety stanęły na środku ulicy i jakby zapominając o całym świecie, kłóciły się głośno o jakąś kaczkę, która przeszła przez dziurę w płocie z ogrodu do ogrodu... Chłopcy odnotowywali w pamięci kaŜdy szczegół, bo kaŜdy drobiazg mógł mieć teraz niezwykłą wagę. —• Chyba wszystko w porządku — szepnął Szlendak poprawiając na plecach tornister — moŜna zaczynać. —- Ale jak? — zastanowił się Antek. — MoŜe tego faceta nie ima juŜ w domu? MoŜe on tu nie mieszka, tylko przyszedł kogoś odwiedzić... I o kogo mamy pytać, gdy nam otworzą drzwi? Ten niepokój miał swoje uzasadnienie. Nie mogli przecieŜ wejść do nie znanego sobie domu i powiedzieć pierwszej napotkanej tam osobie: Niemcy was śledzą, są na waszym tropie, a pistolety i granaty ukryliśmy w bezpiecznym miejscu. 32 — Pójdziemy tam tylko we dwóch — decyduje się Michał — ja i Romek. Reszta zostaje na ulicy i obserwuje Potocką. W razie czego będziecie gwizdać, a my damy dyla przez ogród na Barszczewską. — W porządku... — zgadza się Antek — ale co będziecie robić, gdy nie spotkacie tam właściciela pistoletów? — Nie wiem — przyznaje się szczerze Lisowski — jakby coś nie wychodziło, to powiemy, Ŝe przyszliśmy kupić trochę jabłek. I pamiętajcie, wy teŜ tu przyszliście tylko po jabłka. — Bo jabłka mają rzeczywiście cudowne — podchwytuje Wojtek patrząc łakomie w kierunku czterech dorodnych jabłoni, rosnących w równym rzędzie wzdłuŜ ogrodowej ścieŜki. — No, to w drogę — mówi podnieconym głosem Michał — bo się juŜ na nas Cyganie zaczynają gapić. Zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy furtki. Znaleźli się w ogrodzie. Szli powoli, spokojnie, chociaŜ do tego spokoju zmuszali się ostatnim wysiłkiem. W ogrodzie pachniały kwiaty, czerwieniły się na niskich jabłoniach ogromne jabłka. MoŜna je było zerwać wyciągnąwszy po prostu rękę, ale nawet o tym nie pomyśleli. Ich myśli zaprzątnięte teraz były tylko jedną sprawą: kto im otworzy drzwi? Jak zostanie przyjęte ich ostrzeŜenie? — Ty zapukaj... — szepcze Lisowski do Romka. — Tylko ty moŜesz poznać właściciela pistoletów. Roman nabiera powietrza w płuca, jakby miał za chwilę nie pukać, lecz trąbić. Wyciągnięta ręka zamarła mu w bezruchu. — No, pukaj... na co czekasz? — przynagla go Michał. Pukanie jest ciche i trzeba je powtórzyć kilkakrotnie, ale juŜ słychać kroki za drzwiami i chrobot odsuwanej zasuwy. W uchylonych drzwiach pojawia się twarz starszej kobiety. Patrzy na chłopców z uśmiechem i ze zdziwieniem zarazem. — Słucham... nie pomylił wam się czasami adres? — Na pewno nie — mówi Roman i milknie patrząc błagalnym wzrokiem na Michała, jakby od niego oczekiwał pomocy. ¦— Więc mówcie, o co wam chodzi? Przez chwilę trwa cisza, kobieta przestaje się uśmiechać. — Czy tu mieszka taki młody męŜczyzna, co chodzi w brązowym swetrze i ma bardzo jasne włosy? — zdobywa się znów na odwagę Roman.
3. My z Marymontu 33 — W brązowym swetrze? — w oczach kobiety pojawia się błysk niepokoju — nie wiem, o co wam chodzi? I po co te głupie pytania? Co was to obchodzi, czy mieszka, czy nie... — Proszę panią, to jest bardzo waŜna sprawa — naciera Michał — my widzieliśmy, jak on tu wchodził, i musimy z nim rozmawiać. To jest naprawdę bardzo dla niego waŜne. Kobieta uchyla szerzej drzwi, wpuszcza chłopców do ciemnej sieni. — Proszę, wejdźcie... nie wiem ciągle, czy trafiliście pod właściwy adres, ale o waŜnych sprawach nie moŜna przecieŜ rozmawiać na podwórzu. Więc mówicie, Ŝe macie interes do męŜczyzny w brązowym swetrze... — Bardzo waŜny interes. Czy powie nam pani, gdzie go moŜna spotkać? — Nie wiem — głos kobiety załamuje się, jakby za chwilę miała się rozpłakać — nie wiem, ale moŜe mnie coś powiecie, gdybym go spotkała... — Jemu grozi wielkie niebezpieczeństwo — woła teraz tragicznym głosem Michał. JuŜ się nie potrafi bronić przed nerwami. Pękła bariera sztucznego spokoju. — Przez cały dzień łaził za nim niemiecki szpicel i ten szpicel wszystko widział. Ale niech pani powie temu męŜczyźnie, Ŝe pistolety, które schował, są bezpieczne. My zakopaliśmy je w innym miejscu. I niech pani mu jeszcze powie, Ŝeby nigdy tu nie przychodził, bo szpicel zna ten dom i moŜe tu sprowadzić Ŝandarmów... — Mój BoŜe... — szepcze kobieta i zaczyna krąŜyć w kółko po małej, ciemnej sieni — a przecieŜ mówiłam mu tyle razy. Prosiłam, przestrzegałam... i co teraz będzie? Mityguje się jednak po chwili, uświadamiając sobie, Ŝe powiedziała o kilka słów za wiele. Podchodzi do Michała i zaczyna go głaskać po głowie. — Dziękuję wam, chłopcy... jesteście bardzo dzielni. — KaŜdy by to zrobił, co my — uśmiecha się Michał. — Bo Polacy muszą sobie teraz pomagać — dodaje Roman i zapominając na moment o wielkich sprawach, wyskakuje z pytaniem: — Czy moŜemy sobie urwać tych czerwonych jabłek? — Jabłek? — kobieta jest wyraźnie zaskoczona, ale natychmiast na jej ustach pojawia się uśmiech. Taki sam, jakim ich po34 witała przed chwilą na progu. — Zerwijcie sobie, ile chcecie, nawet wszystkie. I weźcie sobie kwiatów z ogrodu. Zanieście swoim rodzicom. Powinni być dumni, Ŝe mają takich synów. Roman opuścił nagle głowę, a później bez słowa wyszedł na podwórze. — Co się stało, czy powiedziałam coś złego? — Zaniepokoiła się kobieta. — Nie. Nic złego. Tylko Ŝe mój kolega nie ma ani ojca, ani matki — szepnął Michał i wybiegł za Szlendakiem. Rozdział czwarty w którym następuje aresztowanie Kmiecika. Bitwa na podwórzu. Wielkie pisanie listów Znaleźli się na duŜym, zaniedbanym podwórzu, na którym kilku wyrostków kopało z wielką zaciętością szmacianą piłkę. — To na pewno w tym domu... — powiedział Szlendak — odnosiłem kiedyś Kmiecikowi zeszyty i pamiętam, Ŝe to była ta brama. Zmęczeni piłkarze przerwali na chwilę grę. NajwyŜszy z nich występujący w roli bramkarza, przycisnął mocno do piersi szma-ciankę, jakby w obawie, Ŝe grozi jeJ Jakieś niebezpieczeństwo, i zawołał zaczepnie: — Czego tu szukacie? — Nie twój interes — odpowiedział takim samym tonem Tytus.
Bramkarz uśmiechnął się szy**61020 * kiwnął głową na swych kolegów. — Nie nasz interes? — zdzi^1 Sle- niziutki grubasek w kraciastych spodniach, sięgających ^u az za kolana — ciekawe... prawda, chłopaki, Ŝe ciekawe? ^ Szl1 na ^asze podwórze i zadzierają nosa. 36 — Szukamy nauczyciela, pana Kmiecika... — wtrącił się ??_ jednawczo Wojtek — podobno mieszka w tym domu. — Kmiecika, oni szukają Kmiecika — zaśmiał się bramkarz i z przesadną ostroŜnością połoŜył piłkę na trawie. Widocznie doszedł do wniosku, Ŝe niebezpieczeństwo minęło, Ŝe piłce juŜ nic nie grozi — stary Kmiecik będzie miał gości! — Czego ryczysz? — Michał nie zamierzał początkowo wywo-ływać konfliktu, ale teraz zaczął go draŜnić ten głupkowaty śmiech pewnego siebie dryblasa — pytamy o nauczyciela, pana Kmiecika, jak nic nie wiesz, to zamknij się łaskawie. — On mówi, Ŝebym się zamknął... — w oczach bramkarza zdziwienie walczyło z gniewem — słyszeliście, chłopaki, co on mówi? — Słyszeliśmy... odpowiedział niski grubasek i zaczął się zbliŜać krokiem boksera w kierunku Tytusa. — Czego się dziwisz? — wzruszył ramionami piegowaty blondynek — słyszałeś, do kogo oni przyszli. A kto moŜe przyjść do starego Kmiecika? — A czy w ogóle wiecie, kto to jest Kmiecik? — do przodu wysunął się teraz Roman, jakby chciał własną piersią zasłonić Tytusa przed ewentualnym atakiem — Kmiecik to jest... Przerwali mu dzikim wrzaskiem. Zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego z taką pasją, z taką zaciętością, Ŝe chyba na piątej ulicy słychać było te potworne obelgi. — Ten stary piernik chodzi w dziurawych kaloszach... — Sam nie ma co do gęby włoŜyć, a karmi chlebem bezdomne psy! — I zawsze coś pod nosem mamrocze jak wariat! — I wszystkiego się boi! Nawet w dzień się nie moŜna do niego dostać, bo ma drzwi zamknięte na łańcuch. — Iw sierpniu wyszedł na ulicę w ciepłych rękawiczkach. — I ciągle mu przeszkadza, jak gramy w piłkę. Kiedyś oblał nas z okna wodą. — On ma coś poprzestawiane w głowie. — On ma fisia i tylko wariaci mogą z nim rozmawiać... Chłopcy stali nieruchomo, jakby byli wmurowani w ziemię. Przygniatał ich ten wrzask i paraliŜował, ale juŜ zaczął narastać w nich gniew. Tak potworny gniew, Ŝe moŜna go było rozładować 37 tylko w bezlitosnej walce na śmierć i Ŝycie. Jakim prawem ta gromada chłystków obraŜa starego Kmiecika? Tak, to prawda, Ŝe Kmiecik nosi czasami rozpięty czarny parasol w najbardziej słoneczną pogodę. I ceruje sobie skarpetki kolorową nicią, i mamrocze coś pod nosem nie zwracając uwagi na otoczenie, i ciągle ma minę przestraszonego uciekiniera, tropionego przez policję... ale Kmiecik to jest ich Kmiecik! Był ich wychowawcą, opowiadał im o dalekich podróŜach, o ludzkiej przyjaźni i solidarności. Brał ich często na wycieczki i niechętnie stawiał dwóje. A jak juŜ musiał postawić, miał często bardziej zmartwioną minę niŜ ten, który dwójkę otrzymał. I jeszcze tamta pierwsza lekcja w okupowanej Warszawie. Siedzieli uroczyście w ławkach, brak było zeszytów i ksiąŜek, w klasie panowała taka cisza, jak nigdy chyba dotąd, i nagle Kmiecik zaczął mówić wiersz: Niedowiarki, czcze umysły, Plotą nam rozprawy, śe na lewym brzegu Wisły Nie ma juŜ Warszawy. śe zdziczała jak nieswoja, i Wszędy chwast i trawy, śe ??? locus ubi Troja Z tej dawnej Warszawy.
Ale byłem sam, widziałem, Choć tęskniejsza, łzawa, Choć nie taka, jak ją znałem, Ale jest Warszawa. Nie od razu się domyślili, dlaczego Kmiecik wita ich na lekcji przyrody wierszem. Widzieli natomast, Ŝe ich stary nauczyciel, mówiąc te piękne słowa, spogląda od czasu do czasu niespokojnie w stronę drzwi. Ale gdy sobie uświadomili, Ŝe taki wiersz to teraz jakby wielki symbol, Ŝe tu nie chodzi o przypomnienie literatury, lecz o hołd złoŜony tej dzisiejszej Warszawie, byli wdzięczni Kmiecikowi, Ŝe tak ich właśnie powitał, — jak dorosłych. I łatwiej było im juŜ pojąć następną waŜną sprawę. Zrozumieli, Ŝe ostroŜność Kmiecika ma bardzo powaŜne uzasadnienie. Doszły do nich pierwsze wieści o aresztowaniach nauczycieli. Niektórych znali bardzo dobrze. Stanisław Majak, nauczyciel geo38 grafii i historii, aresztowany został juŜ w kilka tygodni po wkroczeniu Niemców do Warszawy. W grudniu zabrano ze szkoły, prosto z lekcji, Janusza Ziębę, który przed wojną uczył w gimnazjum języka polskiego, a gdy po wrześniowej kapitulacji okupant zezwolił na otwarcie szkół powszechnych, Zięba zjawił się natychmiast na Marymoncie, aby uczyć dzieci ojczystej mowy. Nie wrócił na swoje stare miejsce dawny kierownik szkoły, Jerzy KsięŜarczyk. Został wywieziony do Oflagu. Szkoły polskie znalazły się pod czujną kontrolą niemieckiego okupanta. Nauczyciele musieli uwaŜać na kaŜdy swój czyn i na kaŜde słowo. Więc cóŜ w tym dziwnego, Ŝe stary Kmiecik zaczął się zachowywać bardzo ostroŜnie, a zresztą, czy mówiąc o tej ostroŜności nie popełniają lekkiej przesady? Gdyby Kmiecik był rzeczywiście tchórzem, odszedłby do spokojniejszej, bezpieczniejszej pracy. A on pozostał przecieŜ na swym posterunku, pozostał w szkole. I to on właśnie teraz, chociaŜ przed wojną nigdy tego nie robił, zaczynał często swe lekcje przyrody recytacją starych wierszy o Warszawie. Taka więc to była warszawska przyroda: Warszawa jako piękność w pełni rozwinięta, Co zna swoją potęgę i o niej pamięta, Pewna swego zwycięstwa, pełna królowania... Więc taki jest Kmiecik, i kto o nim mówi inaczej, zasługuje na zupełne potępienie i całkowitą zagładę. — Naprzód! — wydaje komendę Michał. — Przejechać się po tych tępych łbach. — Przejechać się! — wyraŜa pełną aprobatę Antek i dodaje od siebie — niech Ŝyje stary Kmiecik! Siły przeciwników są mniej więcej wyrównane, i pierwsze starcie kończy się raczej remisowo. Co prawda na prawym skrzydle frontu wysoki bramkarz zdołał przygnieść do ziemi bardziej poetycko niŜ militarnie usposobionego Wojtka, ale na lewym skrzydle sytuacja jest wręcz odwrotna. Antek Gołąb szybkim ruchem przerzucił przez nogę krzykliwego grubaska, wzywając go do bezwarunkowej kapitulacji. — Puść, bo mnie udusisz — szarpał się grubas nie odpowiadając na bardzo konkretną propozycję Antka. — A Ŝebyś wiedział, Ŝe uduszę — ostrzegał lojalnie Antek — 39 bo jesteś głupi pętak i łŜesz na porządnych ludzi. Odwołaj wszystkie obelgi! — Nie odwołam! — grubas aŜ poczerwieniał z gniewu i wysiłku, ale postanowił walczyć do ostatniego oddechu. Osobiście nie miał nic przeciwko Kmiecikowi i nawet rzadko go spotykał, ale teraz nie wypadało się do tego przyznać. Bo tu juŜ nie chodziło o Kmiecika, ale o honor całego podwórza, na które wtargnęła jakaś nieznajoma banda, pragnąc narzucić swoje opinie i swoje prawa. Więc grubas dochodzi do logicznego wniosku, Ŝe rzucając teraz obelgi na Kmiecika, mści się jednocześnie na tej krzykliwej bandzie, która czuje się tutaj jak u siebie
w domu. — Kmiecik to głupi dziwak! — woła grubas z najprawdziwszym entuzjazmem. — Kmiecik to stara fujara! Precz ze starym Kmiecikiem. Słowa te dobiegały do wszystkich walczących i jeszcze bardziej zaogniły sytuację. Nawet całkowicie pokonany juŜ Wojtek zdobył się nagle na prawdziwie heroiczny czyn i nie zwaŜając na powaŜne konsekwencje, wbił się zębami w pulchną rękę bramkarza. — LudoŜerca! — zawył bramkarz — ty wiesz, co ja robię z takimi dzikusami? Wojtek nie wiedział i nawet chciał się do tego uczciwie przyznać, ale nie zdąŜył, bo ledwie otworzył usta, poczęstowany został brutalnie całą garścią trawy. A Michał gonił w tym samym czasie po podwórzu najchudsze-go, ale chyba takŜe najzwinniejszego przeciwnika. Chłopiec podniecony dodatkowo okrzykami bramkarza: „Nie daj się, Sztacheta!" „Zatańcz walczyka z tym patałachem!" — nie zamierzał co prawda tańczyć, ale to, co wyprawiał na podwórzu, było bardzo do tańca zbliŜone. Odskakiwał kilka kroków do tyłu, później rzucał się w lewo, a gdy Michał zbliŜał się do niego na wyciągnięcie ręki, chłopiec jak dziki, zwinny kot zmieniał w ułamku sekundy kierunek ucieczki. Ale najbardziej denerwujące było to, Ŝe za kaŜdym razem, gdy udało mu się wywinąć z rąk Michała, odbiegał na bezpieczną odległość i prowokował Lisowskiego złośliwymi uwagami: „No, spróbuj jeszcze raz... teraz będę juŜ uciekał tylko na jednej nodze... nie daj się prosić, goń mnie, jak złapiesz, to dam ci się pocałować w brudną piętę!" — Brawo, Sztacheta! naleŜy ci się czapka śliwek! — pasjono40 wał się tą piękną gonitwą bramkarz, czuwając jednocześnie, aby* dzikus i ludoŜerca, czyli Wojtek Wiśniewski, nie wypluł zbyt prędko ofiarowanej mu soczystej trawy. W tym jednak momencie, gdy bramkarz czując się wyjątkowo» bezpieczny obserwował zmagania kolegów, na jego plecy zwalił się nagle i bez wypowiedzenia wojny Tytus. Bo Tytus jako pierwszy załatwił swe porachunki z przeciwnikiem, a Ŝe poszło mu to wyjątkowo łatwo, szukał następnej ofiary. Pierwszy przeciwnik Tytusa, czarny jak kruk wyrostek, dał się szybko wyrzucić z podwórza, tak szybko, Ŝe Tytus się nawet trochę wstydził tego nazbyt łatwego zwycięstwa. Patrzył więc jakby z wyrzutem w stronę „kruka", który wychylał się od czasu do czasu zza bramy i wykrzykiwał piskliwym głosem: — Czekaj, łobuzie, zaraz pójdę po starszego brata, to on was wszystkich ur-ządzi, on wam pokaŜe! Tytusa znudziły wreszcie te pogróŜki, nie zamieniane w czyn, pogroził więc tylko „krukowi" dla przyzwoitości pięścią i pobiegł tam, gdzie jego pomoc była najbardziej potrzebna. Trochę jednak przeliczył swe siły. Okazało się bowiem, Ŝe bramkarz jest w stanie poradzić sobie nie tylko z takimi jak Wojtek i Ŝe po chwilowym zaskoczeniu na atak odpowiedział atakiem. I mówiąc szczerze, trudno byłoby chyba przesądzić losy tego pojedynku, gdyby nie nagła interwencja bladego ze strachu Wojtka, który postanowił zrobić jeszcze raz praktyczny uŜytek ze swych zdrowych,, ostrych zębów. Rozległ się przeraźliwy krzyk bramkarza, i nagle na podwórzu zapanowała cisza. Cisza tym bardziej przejmująca, Ŝe przecieŜ jeszcze przed sekundą rozlegał się dziki wrzask walczących. A teraz wszyscy chłopcy zamarli w bezruchu i patrzyli w jedną stronę, w kierunku bramy, przed którą zatrzymał się czarny osobowy samochód. Ci, którzy z niego wyszli, byli ubrani zwyczajnie, po cywilnemu, ale przy kierownicy siedział Niemiec w mundurze i chłopcy juŜ wiedzieli, Ŝe to nie są zwyczajne odwiedziny i Ŝe do takich samochodów nie zaprasza się teraz Polaków na wycieczki. Ci w cywilu przyjechali, aby kogoś aresztować. Łatwo się moŜna było tego domyślić, bo takie nagłe aresztowania stały się juŜ w Warszawie chlebem powszednim. Nie tylko chłopcy obserwują tę tragiczną scenę. W oknach 41
kamienicy pojawiają się przeraŜone twarze lokatorów. KaŜdego przygniata w tej chwili ta sama myśl: „Czy to po mnie przyjechali?" „A moŜe będę miał szczęście, moŜe zapukają do innych drzwi?" __ bo nikt nie czuje się w okupowanej Warszawie bezpieczny. Aresztuje się tych, którzy naleŜą do konspiracji, ale moŜna się takŜe znaleźć na Pawiaku czy Alei Szucha bez Ŝadnej winy. Bo nadszedł teraz taki czas, Ŝe wystarczy być Polakiem, aby być winnym. Zabrzęczała gdzieś szyba w zatrzaskiwanym oknie. Rozległo się nerwowe wołanie kobiety: __ Franek do domu, chodź szybko do domu... — i znów była cisza. Chłopcy patrzyli na siebie z niepokojem i zdziwieniem, tak jakby dopiero teraz, w tej sekundzie zobaczyli się pierwszy raz. Nic ich teraz nie dzieliło, czuli natomiast coraz mocniej, Ŝe wiele spraw ich łączy. __ ?i? ?i historia — szepnął drŜącym głosem bramkarz, kładąc rękę na ramieniu Wojtka — po kogo przyjechali? MoŜe po tego kolejarza z parteru, co handluje mięsem? Siedzący w samochodzie Niemiec zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko dymem i spojrzawszy w stronę podwórza, pomachał chłopcom ręką... Nawet się próbował uśmiechnąć, ale chyba juŜ zupełnie odwykł od śmiechu, bo to, co zobaczyli, było raczej ironicznym skrzywieniem warg. __ Zęby cię, Hitlerze, pokręciło, Ŝebyś się rozbił na pierwszym zakręcie — mruknął cicho Tytus i takŜe pomachał kierowcy ręką. I wtedy usłyszeli cięŜki stukot butów. To tamci trzej schodzili po schodach juŜ byli w bramie, a wśród nich ktoś czwarty, niski, siwy, lekko przygarbiony, w czarnym wizytowym garniturze, jakby włoŜonym na specjalną okazję. __ Chłopaki__jęknął Michał — przecieŜ oni naszego Kmiecika prowadzą, chłopaki, co tu się dzieje? Chłopaki, trzeba coś zrobić! __ Co? Co my moŜemy? — odpowiada przytomnie Antek zagryzając wargi aŜ do bólu. — Dlaczego, jakim prawem? — Wojtkowi załamuje się głos — dlaczego akurat Kmiecika? Roman zrywa się z ziemi, na której siedział nieruchomo, jakby był z drewna, i biegnie w stronę bramy, w stronę samochodu. 42 — Proszę pana! — woła i nie poznaje swego głosu. Tyle w nim rozpaczy i przeraŜenia — proszę pana, to my, to ja... Romek Szlen-dak! Stary nauczyciel odwraca się, kiwa do Romka głową. Roman przykleja się wzrokiem do tej dobrej twarzy, na której malują się teraz spokój i znuŜenie. Cywil popycha Kmiecika niezbyt mocno, ale stanowczo w stronę samochodu i woła do Romka po polsku: — Uciekaj stąd, szczeniaku! Czego tu szukasz? Trzaśniecie drzwi, warkot zapalanego motoru i juŜ jest po wszystkim. I juŜ nie ma Kmiecika. W bramie ukazują się teraz wystraszeni lokatorzy, rozprawiają z oŜywieniem o tym, co przed chwilą czuli, widzieli i słyszeli. — Zabrali naszego Kmiecika. Zabrali Kmiecika — powtarza w kółko Wojtek, jakby ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, Ŝe to naprawdę nastąpiło. — To był takŜe nasz Kmiecik! — upomina się nagle bramkarz — przecieŜ on mieszkał tutaj, w naszej kamienicy. — Ach, ty durniu — oburza się Michał zaciskając pięści — a co o nim mówiliście? A kto wołał, Ŝe Kmiecik to stara fujara? Bramkarz opuszcza głowę i przez chwilę nie odpowiada na przecieŜ bardzo konkretny zarzut Michała.
— My tylko tak, dla hecy — szepcze po jakimś czasie, ale głowę ma ciągle opuszczoną — my często rąbaliśmy Kmiecikowi drzewo, a Sztacheta to mu nawet kartofle nosił ze sklepu. Nosiłeś, Sztacheta? — No i co z tego, Ŝe nosiłem? — denerwuje się chłopiec o przezwisku Sztacheta — czy to teraz waŜne? — Ale za co, za co go wzięli? — zadaje natarczywe pytanie Wojtek, chociaŜ zdaje sobie sprawę, Ŝe nikt mu takiej nie udzieli odpowiedzi. A lokatorzy dają coraz większy upust fantazji. Jak zwykle w takich wypadkach kaŜda plotka, kaŜdy domysł urastają nagle do rangi wiadomości z pierwszej ręki. Wszyscy coś widzieli, wszyscy się czegoś domyślali i w ich podnieconych opowieściach stary, spokojny, samotny nauczyciel staje się teraz wybitnym konspiratorem, energicznym oficerem, zamachowcem, redaktorem konspiracyjnej prasy, organizatorem tajnego nauczania i w ogóle najwaŜniejszym obywatelem Marymontu. 43 Chłopcy wracają powoli, zatrzymując się od czasu do czasu przed sklepowymi wystawami. Ale tak są przejęci aresztowaniem nauczyciela, Ŝe nawet cała armia ołowianych Ŝołnierzy na wystawie nie wzbudza w nich najmniejszego entuzjazmu. Z podobną obojętnością przechodzą obok wesołego miasteczka na Potockiej i dopiero na widok zielonego domku, w którym ostrzegli starą kobietę przed szpiclem, trochę się oŜywili. — MoŜe tam pójdziemy i zapytamy, co słychać? — zaproponował Roman. — Lepiej być od tego domku z daleka — odpowiedział natychmiast Michał. — Niemcy mogli tam zrobić pułapkę. Sam przecieŜ mówiłeś, Ŝe dom był pod obserwacją. — Mówiłem i nic nie wycofuję. Ale robotę trzeba zakończyć. Nie pytali, o jaką robotę Romanowi chodzi. Wiedzieli doskonale, co ma na myśli. PrzecieŜ za wiślanym wałem, przy samotnej brzozie leŜy zakopana cudowna skrzynka. Ktoś na pewno martwi się, nie mogąc odnaleźć pistoletów i granatów, moŜe ta broń bardzo jest teraz komuś potrzebna? JakŜe wściekły musiał być szpicel, gdy wrócił nad Wisłę, podszedł do kamienia, rozkopał ziemię i nie znalazł niczego. A jego wściekłość była chyba jeszcze większa, gdy wkroczył do zielonego domu, w którym takŜe po konspiratorze nie było juŜ ani śladu. — Trzeba to wszystko dokładnie zbadać — mówi bardzo powoli Antek, jakby zastanawiał się nad kaŜdym słowem — musimy złapać jakiś kontakt, bo pistolety zardzewieją w ziemi. Umawiają się, Ŝe jutro zjawią się tu i jeszcze raz, zachowując największą ostroŜność, przekroczą progi zielonego domu. Nad Marymontem dogasa październikowe słońce. Powiał ostry wiatr, zrobiło się chłodno, ale czy tylko dlatego chłopcy przyspieszyli kroku? Czy moŜe boją się wymówek, które juŜ wczoraj spot-» kały ich w domu? Mają swoje waŜne tajemnice. Nie mogą odpowiedzieć rodzicom na wiele drobiazgowych, niespokojnych pytań. Pocieszają się jednak, Ŝe prawdziwy, uczciwy konspirator ma prawo kłamać i kłamstwo go nie hańbi. Dzisiaj takŜe będą się plątać w odpowiedzi, gdy rodzice zapytają: czy jeszcze odbrabiacie lekcje, czy tak duŜo macie zadane? Bo tej lekcji nikt im nie zadał. Bo to jest ich własne zadanie. Bojowe. 44 Pomysł rzucił Wojtek, gdy juŜ wracali z Potockiej do domu i gdy jeszcze raz pomyśleli o tragicznym aresztowaniu nauczyciela. — Musi być chyba jakaś zemsta! — zawołał Wojtek nazbyt chyba głośno, bo Tytus szturchnął go natychmiast łokciem w bok i szepnął: — Zwariowałeś? Ryczysz tak, jakbyś chciał na tę zemstę zaprosić pół Warszawy. — Bo czasami to chciałoby się krzyczeć o tym wszystkim na całe gardło — usprawiedliwiał się Wojtek, a gdy pokiwali głowami, Ŝe go rozumieją, Ŝe im takŜe cięŜko na sercu, Wojtek
zaczerwienił się jak panienka i zaczął opowiadać z przejęciem o tej świętej zemście, która musi się spełnić: — Ja juŜ sobie wszystko obmyśliłem. To będzie akcja na sto fajerek. Napiszemy dzisiaj listy do róŜnych świń, łobuzów i zdrajców. Napiszemy, co o nich myślimy i co z nimi zrobimy, jak się skończy wojna. A moŜe nawet wcześniej. Wyślemy te listy normalną pocztą, bo tak będzie najbezpieczniej. I niech sobie przeczytają, i niech im się kiszki skręcą ze strachu. Ten wspaniały pomysł przypadł natychmiast wszystkim do gustu. I juŜ w drodze do domu zaczęli się zastanawiać, kto w pierwszym rzędzie zasłuŜył na taki bezlitosny list. Padały nazwiska i uzasadnienia wyroku: — Fabisiak, gospodarz domu, bo to nie Polak, tylko zwyczajna świnia. Tak ostatnio wychwala Niemców, tak głośno opowiada o ich sukcesach na froncie, Ŝe juŜ nie moŜna wytrzymać. I nawet włosy sczesuje na czoło, Ŝeby się upodobnić do Hitlera, i zaprasza do siebie policjanta Jaszcza, o którym niczego dobrego nie moŜna powiedzieć... — Kto przeciw Fabisiakowi? — Wszyscy. — Jaszcz, sierŜant policji, bo zbyt gorliwie słuŜy Niemcom, bo bierze udział w róŜnych łapankach, bo paraduje po podwórzu z tak zadartą dumnie głową, jakby był wielkim księciem Marymontu, bo... bo jest sierŜantem policji. Wystarczy? — Wystarczy. Kto przeciw Jaszczowi? — Wszyscy. — A teraz Scholl, właściciel piekarni... bo to zdrajca, czyli 45 folksdojcz, bo udaje, Ŝe w ogóle nie potrafi mówić po polsku. I niech sobie nie myśli, Ŝe na tamtej swastyce, wymalowanej na murze piekarni, skończyła się akcja marymonckiej konspiracji. — Niech sobie nie myśli! Kto przeciw Schollowi? — Wszyscy. — Jest jeszcze Matysiak, lokator z pierwszego piętra, bo ludzie pytają coraz częściej: na czym się ten Matysiak dorobił? Bo ludzie szepczą coraz głośniej: on ma jakieś brudne kontakty z Niemcami. Widziano go na Chłodnej w towarzystwie Niemca, rozmawiali jak dobrzy kamraci. Ten Matysiak jest albo zwyczajnym szpiclem, albo nadzwyczajnym cwaniakiem robiącym na okupacji dobre interesy. — Kto przeciw Matysiakowi? — Wszyscy. Na tym zakończono czarną listę. Był co prawda jeszcze śmiały pomysł Romana, aby wysłać list z pogróŜkami do samego Hansa Franka, gubernatora Generalnej Guberni, ale pomysł upadł, bo konspiratorzy po dłuŜszym zastanowieniu doszli do wniosku, Ŝe nie uda im się zdobyć adresu tego super drania, tego szefa wszystkich szkopów grasujących po Warszawie, Krakowie, Lublinie, Radomiu, Częstochowie i setkach innych polskich miast. Zrezygnowano więc chwilowo z zemsty na Hansie Franku, ale z tym większym zapałem rozpoczęto przygotowania do akcji, której ofiarami miały się stać dobrze znane chłopcom osoby mieszkające na Marymoncie. Następnego dnia była niedziela i chłopcy spotkali się w altanie zaraz po śniadaniu, ale konspiracyjną naradę trzeba było przerwać juŜ po kilku minutach, bo po ogrodzie kręciło się mnóstwo nieproszonych gości, a w pewnym momencie do altanki zajrzał nawet Józio Piekarczyk. Ta historia z niemieckimi cukierkami rozegrała się dwa lata temu, lecz chłopcy ciągle o tym pamiętali i nie zawierali z Józiem bliŜszych kontaktów. — W co się bawicie? — zapytał Józio trzymając na smyczy pięknego pudla. — Dlaczego ciągniesz za sobą tego barana? — odpowiedział pytaniem na pytanie Antek. — To nie baran, to pies — zaprotestował Józio, a Antek uśmiechnął się ironicznie i mruknął:
46 — Ja nie do ciebie mówię, tylko do twojego psa. Wybuchnęli śmiechem i czekali cierpliwie, aŜ Piekarczyk zniknie za krzakami agrestu. Ale dalszy ciąg narady postanowiono odbyć nad Wisłą, w starym szałasie, w którym było bezpieczniej niŜ w ogrodowej altanie. — Przy okazji zobaczymy, czy nikt nie naruszył naszej skrzynki — ucieszył się Roman. Skrzynka leŜała na swoim miejscu, pod brzozą, tam gdzie ją ukrył kilka dni temu Szlendak. Udeptali mocno ziemię, przykryli ją liśćmi, gałęziami. Ogarnął ich jednak niepokój: A co się stanie, jeśli nie zdołają skontaktować się z tamtym młodzieńcem? Robili wszystko, aby uchronić go od niebezpieczeństwa, aby zabezpieczyć pistolety, które gdyby zostały na starym miejscu, mogłyby się dostać w niemieckie ręce i być dowodem przeciwko niemu. Czy zdołają jednak przekonać o tym tych nie znanych sobie konspiratorów? — Nie mamy wyjścia, musimy powiedzieć o wszystkim tamtej kobiecie — zadecydował Michał — pójdziemy tam przed wieczorem i zaryzykujemy. Ona ma na pewno jakiś kontakt z właścicielem skrzynki. A teraz bierzemy się do naszej sprawy. No, pokaŜcie, coście wymyślili. Chłopcy zaczęli wyciągać ze skarpetek i mankietów spodni malutkie karteczki. Czytali je po cichu, zastanawiając się nad kaŜdym słowem. Największe wraŜenie wywarło na nich płomienne dzieło Wojtka Wiśniewskiego. Wojtek stworzył prawie poemat, w którym była mowa i o walce polskiego Ŝołnierza i o niemieckich zbrodniach, o wolności, która juŜ niedługo powróci jak wiosenny ptak, i o zdrajcach, dla których ten dzień wolności stanie się dniem sądu i kary. Wysłuchali tych słów w głębokim skupieniu, ale szybko doszli do wniosku, Ŝe jest to po prostu zbyt piękne dla zdrajców. Tacy jak Scholl, Matysiak czy Fabisiak powinni być pognębieni bardziej brutalnym słowem. I mając to na względzie chłopcy przyjęli jednogłośnie krótki, ale za to bardzo dosadny list, którego autorem był Tytus Majewski. Tytus nie bawił się w poezję. Wyraził swoje uczucia krótko i dosadnie: „Znane nam jest twoje prawdziwe oblicze, draniu, sprzedawczyku, kanalio! Wysługujesz się Niemcom, chociaŜ przed wojną Ŝarłeś polski chleb! Ale nie minie cię zasłu47 •Ŝona kara, dla takich łobuzów jak ty poszukamy najwyŜszej latarni! Polska Armia czuwa i podlicza twoje grzechy!" Michał schował bardzo dokładnie kartkę ze słowami Tytusa, a pozostałe listy spalono skrupulatnie nad brzegiem Wisły. — Muszę mieć specjalny papier i tusz, Ŝeby listy wyglądały jak naleŜy — stwierdził Michał — wykaligrafuję to wszystko równiutko, Ŝeby nikt nie rozpoznał charakteru pisma. Jestem pewien, Ŝe taki Scholl, a moŜe nawet Jaszcz odniosą te listy natychmiast do Gestapo. I dlatego, chłopaki, musimy sobie przyrzec: ani słowa o naszej robocie! Nawet nasze matki nie mogą o tym wiedzieć. Nawet sami prędko zapomnijmy, Ŝeśmy coś takiego wymyślili i napisali. Bo to juŜ nie są przelewki, to jest walka! — Nie musisz nam tłumaczyć — powiedział z godnością i spo-Skojem Antek Gołąb — nie jesteśmy małymi dziećmi i wiemy, czym teraz pachnie taka robota. — Jasne, Ŝe wszyscy wiemy, ale powinniśmy złoŜyć jakąś jprzysięgę, Ŝeby było jak w prawdziwym wojsku — poparł Michała 'Tytus. Rozdział piąty w którym znowu trzeba odwiedzić ulicę Potocką. „W czyim wy tutaj imieniu?" Cyrkowe atrakcje. Doktor Gołąb aresztowany U Fabisiaka był wieczorem lekarz. Nikt na to w kamienicy nie zwrócił specjalnej uwagi, bo Fabisiak juŜ nieraz korzystał z lekarskiej pomocy, ale chłopcy potraktowali chorobę gospodarza jak swoje wielkie zwycięstwo. Byli pewni, Ŝe Fabisiak rozchorował się tylko z ich
powodu, Ŝe ten tajemniczy list z pogróŜkami spadł na jego głowę niczym przysłowiowa zaraza. — Słyszałaś? U pana Fabisiaka był wczoraj wieczorem lekarz — Michał patrzył czujnie na matkę spodziewając się, Ŝe ona takŜe będzie podniecona tą wiadomością. Ale pani Lisowska przyjęła to bardzo obojętnie: — No to co, Ŝe był. Fabisiak juŜ od lat ma kłopoty z Ŝołądkiem. — I ty myślisz, Ŝe on się wczoraj rozchorował na Ŝołądek? — Michał uśmiechnął się tajemniczo. — Jestem pewny, Ŝe to jakaś powaŜniejsza sprawa. — A skąd ty moŜesz o tym wiedzieć? — matka popatrzyła ze zdziwieniem na syna — i dlaczego tak bardzo interesujesz się Fa-bisiakiem? 4. My z Marymontu 49 — Co mi tam Fabisiak — zaczął się wycofywać Michał — tak tylko sobie mówiłem... I zaraz pomyślał: Jaka szkoda, Ŝe muszę zachować tajemnicę, Ŝe nie mogę jej powiedzieć ani słowa. Tyle waŜnych spraw przed nią ukrywam, a przecieŜ to moja matka. Byłaby na pewno ze mnie dumna, gdyby się dowiedziała, Ŝe jej syn, Ŝe syn porucznika Lisowskiego nie traci teraz nadaremnie czasu, nie wybiera sobie najłatwiejszych dróg. Ale nawet moja matka nie moŜe o niczym wiedzieć, bo nadszedł taki czas, w którym kaŜda tajemnica musi być opieczętowana siedmioma pieczęciami. Więc powiem jej o tym wszystkim, gdy się skończy wojna, gdy na Marymoncie znów się pojawi polskie wojsko i gdy na stole, obok kwiatów, znów będą stały trzy talerze... Dla mnie, dla matki i dla ojca. Tego dnia, tak jak to było w planie, chłopcy wybrali się na Potocką. Dzień był pochmurny, od czasu do czasu siąpił zimny, jesienny deszcz. Ta pogoda nie nastroiła ich zbyt optymistycznie. Szli w milczeniu, z opuszczonymi głowami, omijając z przesadną ostroŜnością płytkie kałuŜe. Dopiero, gdy doszli do wielkiego placu, na którym rozbił swe namioty wędrowny cyrk, odpręŜyli się i nawet próbowali się uśmiechać. — Podobno jest tu kilka takich numerów, Ŝe boki moŜna zrywać — powiedział jakby od niechcenia Szlendak. — Ja teŜ o tym słyszałem — poparł go natychmiast Tytus Majewski — jest tu podobno taki facet, co wyciąga z kapelusza aŜ trzy króliki. MoŜna by zobaczyć... Trzy króliki z jednego kapelusza! Nie, tego nie mogli opuścić. Wiele juŜ widzieli w swoim krótkim Ŝyciu. Widzieli nawet na Ker-celaku takiego brodatego czarodzieja, który za dziesięć złotych połykał potęŜny i trochę nawet zardzewiały miecz. Ale z tym mieczem moŜna było robić jakieś sprytne sztuczki, bo miecz to przedmiot martwy, nie potrafiący głośno protestować. A króliki to zupełnie co innego. Jeśli im się znudzi pod kapeluszem, to mogą zrobić prawdziwy skandal. Uciekną na arenę i koniec z popisowym numerem. — Więc zrobimy tak... — zadecydował Michał, który od pewnego czasu wydawał rozkazy jak dowódca, chociaŜ nikt go oficjalnie dowódcą nie mianował — teraz idę do tamtego domu. Pójdę sam, bo tak będzie najbezpieczniej. Roman, Wojtek i Tytus zo50 stają na ulicy i obserwują na lewo i prawo. Antek zaciąga wartę przy furtce. Ja wchodzę do środka i wyjaśniam co trzeba. A jak juŜ wszystko wyjaśnię, zwijamy Ŝagle i pakujemy się do cyrku. Wszyscy mają pieniądze na bilet? — Ja nie mam, ale to głupstwo, pójdę innym razem — mówi Tytus. — Mogę ci poŜyczyć — deklaruje się natychmiast Antek — miałem sobie kupić ksiąŜkę, ale ksiąŜka nie zając, nie ucieknie. Zadowoleni, uśmiechnięci opuszczają cyrkowy plac, na którym gromadzi się teraz coraz więcej ludzi. JuŜ nawet brzydka pogoda nie jest w stanie popsuć dobrych humorów. Tak się podniecili tą wizją cyrkowej zabawy, Ŝe swą bojową akcję traktują przez moment jak harcerskie podchody. I dopiero gdy znaleźli się w okolicy drewnianego domu, gdy
przypomnieli sobie pierwsze spotkanie ze starą kobietą, którą ostrzegli przed niebezpieczeństwem, poczuli się znów prawdziwymi Ŝołnierzami. I juŜ teraz nikt nie mówił ani o trzech Ŝywych królikach wyciągniętych z kapelusza, ani o deszczu, ani o jabłkach, ani o karuzeli, ani nawet o ksiąŜce Orli szpon, którą miał właśnie dzisiaj kupić Antek w antykwariacie przy placu Inwalidów. Zmienili się w ciągu jednej sekundy, są powaŜni, czujni, wykonują błyskawicznie wszystkie rozkazy Michała. — A gdyby mi się coś stało — mówi Michał — gdybym przez pięć minut nie wychodził z tego domu, ulatniajcie się stąd. I pamiętajcie... przyszliśmy tutaj po jabłka. Kiedyś przypadkowo znaleźliśmy się w tym ogrodzie i taka starsza pani, która jest tu chyba właścicielką, powiedziała nam, Ŝe moŜemy sobie urwać trochę tych „zimówek". Więc my dzisiaj jeszcze raz po te „zimówki", bo nam wtedy bardzo smakowały. — Piękna historyjka. Nawet sam zaczynam w to wierzyć — zaśmiał się trochę sztucznie Wojtek — tylko jest jeden kłopot. Skąd mamy wiedzieć kiedy minie pięć minut? PrzecieŜ nie mamy zegarka. — Rusz trochę głową — powiedział Antek robiąc bardzo powaŜną minę — pięć minut, to trzysta sekund, tak? — Chyba tak — zgodził się Wojtek — ale do liczenia sekund teŜ potrzebny jest zegarek. — Ja juŜ wiem, o czym myśli Antek — ucieszył się Roman 51 Szlendak i popatrzył na kolegów takim wzrokiem, jakby dokonał wiekopomnego odkrycia — jak będziemy liczyć pomału do trzystu, to nam wyjdzie akurat pięć minut. Dobrze myślę? __ Fenomenalnie! — pochwalił kolegę Antek. — Z taką głową nigdy nie zginiesz. Ustawiają się tak, jak to było zaplanowane. Roman idzie wzdłuŜ Potockiej, dochodzi prawie do Kamedułów. Wojtek ustawił się na rogu ulicy Mickiewicza. Oparł się niedbale o czerwony słup przystanku i udaje, Ŝe czeka na tramwaj. Tytus występuje w roli łącznika. Przemierza pozornie spokojnym krokiem trasę pomiędzy Wojtkiem i Romanem, zatrzymuje się po drodze przy furtce, gdzie czuwa Antek Gołąb, i wszystkim po kolei zadaje to samo pytanie: Nie kręci się tu jakiś zły pies? — Nie widzieliśmy. Wszystko w porządku — odpowiadają chłopcy nie patrząc w stronę Tytusa. W tym samym czasie Michał rozmawia juŜ z kobietą, która jest dzisiaj jeszcze bardziej zdenerwowana niŜ wtedy, gdy odwiedzili ją po raz pierwszy. Siedzą w małym, przytulnym pokoiku, którego ściany oblepione są fotografiami dziewcząt i chłopców. — To moi uczniowie — wyjaśnia staruszka widząc, Ŝe Michała bardzo interesują te zdjęcia. — Przed wojną uczyłam w gimnazjum, a teraz to nawet nie wiem, gdzie się rozbiegła ta moja miła gromadka. Kiedyś przychodzili do mnie z kwiatami, urządzaliśmy sobie w tym ogrodzie róŜne miłe zabawy, ale to było bardzo dawno, tak dawno, Ŝe juŜ prawie nie pamiętam. A ty chodzisz do szkoły? — Chodzę. Do czwartej klasy — mówi Michał zapominając na chwilę, po co tu przyszedł. — Do czwartej klasy, a juŜ taki dorosły — szepcze kobieta jakby do siebie i zaczyna chodzić po pokoju szybkimi, nerwowymi krokami. — Napijesz się herbaty? — Dziękuję. Nie mam czasu na herbatę. — Tak. Masz rację. Teraz na nic nie ma czasu. Słuchaj, mój mały, dziękuję ci za wszystko, ale źle zrobiłeś, Ŝe tu znów przyszedłeś. Ten dom jest chyba pod obserwacją. — Ja o niczym nie wiem — uśmiecha się Michał. — Ja tu przyszedłem tylko po jabłka. Rozumie pani, Ŝe ja tu tylko po jabłka? — Rozumiem. A teraz ty uwaŜnie słuchaj... w sieni, w koszy52
ku znajdziesz jabłka. Weź wszystkie, razem z koszykiem. Musisz stąd wyjść z jabłkami. Tak będzie bezpieczniej. Wiesz, o co mi chodzi? — Wiem. Wszystko jasne. — Więc słuchaj dalej. Na drugi dzień po waszych odwiedzinach byli tu Niemcy. Tajniacy po cywilnemu. — PrzecieŜ mówiliśmy, przecieŜ ostrzegaliśmy! — zawołał Michał patrząc z przeraŜeniem na kobietę. — Uspokój się, chłopcze. Oni przerzucili do góry nogami cały dom, ale niczego nie znaleźli. Niczego i nikogo. To wszystko dzięki wam. A ja nawet nie wiem, jak się nazywacie. A najgorsze, Ŝe nie chcę wiedzieć. Przyszliście tu przecieŜ tylko po jabłka — zamyśliła się na chwilę — a wiesz, Ŝe ja widziałam na drugi dzień jednego z tych tajniaków, jak się kręcił przy furtce? — Teraz przy furtce kręci się mój kolega — powiedział Michał z dumą w głosie. — Obstawiliśmy całą ulicę. — Obstawiliście? to znaczy kto obstawił? — zaniepokoiła się kobieta — w czyim wy tutaj imieniu? I czy w ogóle zdajecie sobie sprawę, na co się naraŜacie? To nie jest zabawa, mój chłopcze, skończmy z tym, zapomnijmy o wszystkim. — Nie ma strachu — Michał próbuje się uśmiechnąć. — Wszyscy się teraz naraŜają, proszę pani. I są takie sprawy, o których naleŜy pamiętać. Powiem pani coś takiego, co pani musi jak najszybciej przekazać komu trzeba. Niech pani słucha: skrzynka, która była zakopana pod kamieniem, leŜy teraz ukryta sto metrów dalej. Łatwo znaleźć, bo tam rośnie tylko jedna brzózka. I to jest właśnie pod tą brzózką. — O niczym nie chcę wiedzieć i nic mnie nie obchodzi wasza skrzynka — kobieta mówi podnieconym głosem i gestykuluje nerwowo, jakby chciała odepchnąć od siebie tę wielką i bardzo niebezpieczną tajemnicę, ale jest to moŜe tylko zamierzona gra, bo po chwili pada bardzo konkretne pytanie: — Więc trzeba szukać pod brzózką? — Przy samym pniu — odpowiada Michał — ziemia jest dobrze udeptana, przysypana liśćmi i trawą, ale tam jest dosyć wilgotno i trzeba to zabrać jak najszybciej. A tymczasem Antek oparł się leniwie o furtkę i próbuje gwizdać, niesamowicie fałszując, bardzo niewinną piosenkę o kotku, co 53 mrugał właŜąc na płotek. Właśnie przed chwilą łącznik Tytus, pra-w*e się nie zatrzymując, szepnął: -— UwaŜaj, Gołąb, tym domem interesuje się pętak w szarym k^Peluszu. Stoi teraz za budką z papierosami. I zaraz po tym ostrzeŜeniu Antek zobaczył niskiego męŜczyznę w długim, prawie po kostki płaszczu i w dosyć zniszczonym kapeluszu naciągniętym głęboko na oczy. MęŜczyzna próbował zapalić papierosa i dosyć długo mu się to nie udawało, bo zapałki gasły na wietrze. Ale dopiął wreszcie swego i przechodząc przez UUcę, zaciągał się juŜ głęboko dymem. Antek odwrócił się plecami do nadchodzącego męŜczyzny. Czuł teraz dziwne drŜenie łydek, to było takie uczucie, jakby nogi odmawiały mu posłuszeństwa ze zmęczenia, jakby przed chwilą zakończył maratoński bieg. Teraz potrzebny jest spokój — zaczął s°bi.e wmawiać wsłuchując się w powolne kroki zbliŜającego się m
-— Na Michała. — Na jakiego Michała? Mieszka tutaj? "— Nie mieszka, ale na pewno bardzo by chciał. — A dlaczego by chciał? ~— Bo tu duŜo jabłek. Widzi pan? Jeszcze niektóre zostały na 2^wach, tylko bardzo wysoko. -— Dobra, dobra, zmiataj stąd. A niby dlaczego? Czy to pana jabłka, czy co? My nie krad-me*tty, my nie z tych, co kradną. Michał poszedł poprosić, Ŝeby ys:?:ystko było legalnie. I dlaczego pan mnie się czepił, chce pan, zebym zawołał policjanta? MęŜczyzna uśmiecha się i z tym uśmiechem wygląda całkiem ludzku. Jest nawet trochę podobny" do wujka Tytusa, tylko Ŝe at*iten jest trochę wyŜszy i częściej się uśmiecha. 54 — No, to czekaj na te jabłka, cwaniaku — mówi wesoło i w tej chwili w drzwiach drewnianego domku pojawia się Michał ze sporym, koszykiem pełnym czerwonych jabłek. A Antek poczuł się nagle tak, jakby mu skrzydła wyrosły u ramion. — Widzi pan, cały kosz jabłek! Szczęście uśmiecha się czasami do uczciwych. Będzie królewska wyŜerka, niech mnie drzwi ścisną. MęŜczyzna w długim płaszczu bez słowa przechodzi na drugą stronę ulicy. Antek Gołąb biegnie zaś w kierunku Michała wołając bardzo głośno, tak głośno, aby i tajniak usłyszał: — Zapłaciłeś coś, czy wszystko dostałeś za darmo? A wiesz, Ŝe przyczepił się do mnie jakiś podejrzany gość? Wyglądał jak złodziej i odszedł dopiero wtedy, gdy go nastraszyłem policjantem. Po kilku minutach cała piątka konspiratorów spotyka się przed wejściem do cyrku. Ten piękny kosz z jabłkami zaczyna im trochę przeszkadzać. Wzięli po trzy jabłka do kieszeni i chętnie zostawiliby resztę na środku placu, gdyby nie obawa, Ŝe ktoś ich obserwuje, Ŝe moŜne ten tajniak w szarym kapeluszu kręci się gdzieś tutaj wśród tłumu ludzi, szukając nowej ofiary. Ale by się zdziwił, gdyby zobaczył, Ŝe ten kosz z jabłkami, który wzbudził u Antka tyle radości, poniewiera się gdzieś pod cyrkową bramą. '— Bierzemy te jabłka do cyrku, nie ma rady — mówił Michał rozdając chłopcom kupione przed chwilą bilety, I korzystając z tego, Ŝe nikt się akurat nie kręci w pobliŜu, opowiada im szeptem o spotkaniu ze starą kobietą: uratowaliśmy człowieka, bo gdyby nie nasze ostrzeŜenie, siedziałby juŜ teraz na Szucha. Przyszli po niego zaraz na drugi dzień, a pistoletów teŜ pewnie szukali pod tamtym kamieniem i chyba nie mogli się nadziwić, Ŝe skrzynka ulotniła się jak zaczarowana. Szlendakowi naleŜy się więc KrzyŜ Walecznych. Miał dobrego nosa, Ŝe ukrywał się wtedy właśnie nad Wisłą, w naszym szałasie. I moŜesz być, Romku, spokojny, wręczę ci osobiście ten krzyŜ, gdy tylko zostanę pułkownikiem albo chociaŜ kapitanem. — Poczekam — uśmiecha się Szlendak — ale powiedz mi, do licha, czy przekazałeś tej kobiecie wiadomość, gdzie naleŜy szukać skrzynki? — Ona jest teraz taka zdenerwowana, Ŝe prawie nie rozumie, co się do niej mówi. Powtórzyłem dwa razy: skrzynka jest pod 55 brzózką. I prosiłem, Ŝeby powiedziała komu trzeba. Chyba powie... — Więc wszystko w porządku — oddycha z ulgą Szlendak. — Mamy to wreszcie z głowy. Niech się teraz inni martwią o te pis... — Zgłupiałeś? — krzyknął Michał — wypluj to słowo, o czym ty w ogóle gadasz? Pod cyrkowym namiotem zgromadził się komplet publiczności. Jesień była coraz chłodniejsza i naleŜało się spodziewać, Ŝe te artystyczne występy na Potockiej zakończą się juŜ w najbliŜszym czasie. Przez liczne szpary w plandece wdzierał się zimny, wilgotny wiatr.
Widzowie chuchali na zmarznięte ręce i tupali mocno w podłogę, moŜe dla rozgrzewki, a moŜe dlatego aby przyspieszyć występy. —• A juŜ myślałem, Ŝe ci się coś stało — powiedział Tytus przysuwając się do Michała — doliczyłem do trzystu dwudziestu. To było chyba więcej niŜ pięć minut. — Więc na co czekaliście? — oburzył się Michał — powinniście byli odejść. Rozkaz był jasny jak słońce. Nie pamiętasz? — Pamiętam, ale po co mieliśmy odchodzić? PrzecieŜ się nic nie stało? — A gdyby się stało? — nacierał Michał — a gdyby od tych kilkudziesięciu sekund zaleŜało wasze bezpieczeństwo? — Od kilkudziesięciu sekund? — wtrącił się Wojtek — przesadzasz, co moŜna zrobić przez taki krótki czas? — Wszystko. Teraz wszystko. Aresztować człowieka, zabić człowieka. Sekunda na wojnie to tak jak minuta, jak dziesięć minut podczas pokoju. A my jesteśmy przecieŜ na wojnie. Bo wojna to nie tylko okopy, to nie tylko czołgi i samoloty. Wojna teraz jest wszędzie i wszędzie trzeba się zachowywać jak na wojnie. — On ma rację — powiedział Antek, który przed półgodziną miał okazję poznać, co to znaczy prawdziwy frontowy strach — rozkaz, to jest rozkaz. Mieliśmy zwijać Ŝagle po pięciu minutach i nie zwinęliśmy. Musimy to sobie przegadać, tylko nie tutaj. Czteroosobowa orkiestra zagrała skocznego marsza i na arenie pojawił się starszy, tęgi męŜczyzna w tak bardzo ciasnym garniturze, Ŝe moŜna go było zapiąć z duŜym wysiłkiem tylko na jeden guzik. MęŜczyzna stał więc na środku areny wyprostowany, jakby go mieli za chwilę odznaczyć jakimś medalem, i nie mógł się na56 wet ukłonić, aby podziękować za oklaski. KaŜdy energiczniejszy ruch groził bowiem natychmiast katastrofą, to znaczy urwaniem tego ostatniego guzika. Oklaski ucichły i męŜczyzna zaczął opowiadać widzom, co ich czeka w ciągu najbliŜszych dwóch godzin. Była to wyjątkowo obfita mieszanka chyba wszystkich gatunków sztuki. MęŜczyzna mówił trochę drŜącym głosem, jakby samo tylko wyliczanie punktów tego rewelacyjnego programu było wystarczająco mocnym przeŜyciem. Miały być więc w programie tresowane psy i gołębie, miał być połykacz ognia, który podobno nawet przed śniadaniem, dla poprawienia sobie apetytu, musi połknąć przynajmniej kilka płonących zapałek. Miała być panna Virginia, tancerka, jakiej dotąd świat nie widział i być moŜe nie zobaczy, bo panna Virginia nie lubi podróŜować. Miał być mistrz europejskich tenorów Pratello, który w tych warunkach nie będzie mógł śpiewać pełnym głosem, bo gdyby zaśpiewał, to z całą pewnością pękłyby ściany cyrkowego namiotu, a na takie ryzyko dyrekcja cyrku nie moŜe sobie pozwolić. I wystąpią jeszcze bracia Tralowie, których jest aŜ czterech, a jeŜdŜą na jednym rowerze, i do tego niezbyt wielkim. I będzie się produkować panna Zuzia, o którą przed wojną biły się wszystkie teatry, a teraz będzie się o nią biła na pewno cała publiczność, bo panna Zuzia potrafi z jednakowym wdziękiem recytować róŜne wierszyki do śmiechu i śpiewa róŜne piosenki, po których obowiązkowo naleŜy płakać. — A gdzie jest facet od królików? — zawołał na całe gardło Tytus — gdzie są króliki i cylinder? I ci, do których dotarł ten okrzyk, natychmiast poparli oburzonego Tytusa. Sława tamtej magicznej sztuki z cylindrem i królikami rozeszła się juŜ bowiem szeroko po całych Bielanach, śoliborzu i Marymoncie. Niektórzy przyszli tu dzisiaj tylko dlatego, aby sprawdzić, czy te króliki są naprawdę Ŝywe, czy wyciągane są z cylindra, czy moŜe z jakieś skrzynki albo spod stolika. Zaczęto więc wołać coraz energiczniej: — My chcemy króliki, my chcemy sztukmistrza! Gdzie jest sztukmistrz z cylindrem? Co to za lipa? Co to za bujanie gości? Wczoraj były, więc dlaczego dzisiaj ich nie ma?
Ktoś się nawet zaczął głośno zastanawiać, czy te króliki nie zostały czasami spałaszowane dzisiaj na obiad przez dyrektora 5? cyrku i jego świtę. MoŜe to właśnie dlatego ten garnitur zrobił się nagle taki ciasny? Trzy króliki to bądź co bądź kilka kilogramów doskonałego Ŝarcia. Zrobił się nagle taki rwetes, Ŝe dyrektor w czarnym garniturze musiał czekać kilka minut, aŜ się wszyscy uspokoją i dopuszczą go do głosu. — Mili, kochani, drodzy państwo! — zawołał stojąc ciągle na baczność. — Kto wam powiedział, Ŝe to były króliki? To były świnie, a nie króliki. W kaŜdym razie zachowywały się ostatnio po świńsku. UbliŜały naszemu sławnemu sztukmistrzowi, zjadały za niego obiad i co było najgorsze, stanowczo odmówiły występowania na cyrkowej arenie. A w ten sposób moŜe postąpić tylko zwyczajna świnia. Państwo wiecie doskonale, Ŝe świnia to jest teraz wielka rzecz i Ŝeby ją chować, trzeba mieć na to specjalne pozwolenie. A po co nam takie kłopoty? Po co przez byle świnie mieć nieprzyjemności? Widzowie zaczęli bić dyrektorowi cyrku gromkie brawa, ale chłopcy nie bardzo byli zorientowani, skąd się wzięła ta nagła zmiana nastroju na trybunach. MoŜe było i śmieszne to gadanie o królikach, które się zamieniły w świnie, ale oni woleli, aby wszystko odbyło się tak jak wczoraj, jak przedwczoraj, Ŝeby spod cylindra wyskoczyły trzy króliki. — A ja myślę, Ŝe ten dyrektor to jest po prostu wielki cwaniak — powiedział zdecydowanym głosem Szlendak — ja myślę, Ŝe on zjadł te króliki, a teraz struga wariata. I wszyscy chłopcy go poparli, uprzedzając się natychmiast do całego programu, o którym tak pięknie mówił szef cyrku. Z duŜą obojętnością przyjęli więc występy sławnej Virginii i jakieś włoskie arie operowe w wykonaniu pana Pratello, który rzeczywiście śpiewał tak cicho, jakby się bał, Ŝe przy głośnym śpiewie ściany cyrku mogą się naprawdę zawalić. Nawet występy tresowanych psów wzbudziły więcej śmiechu niŜ emocji, bo psy, biorąc chyba przykład z nieszczęsnych królików, takŜe zaczęły się buntować. Energiczny bokser zaczaj: nawet w pewnym momencie szczekać na swego pogromcę, a gdy pogromca zamierzył się na niego batem, pies skulił się i bezwstydnie uciekł z areny. Dyrektor cyrku próbował znów ratować sytuację wyjaśnieniem, Ŝe przecieŜ czasy są teraz bardzo nerwowe i trudno się dziwić psom, 58 Ŝe denerwują się tak jak ludzie. Ale widzowie byli juŜ teraz mniej wyrozumiali, zaczęli gwizdać, tupać i dyrektor prędziutko schronił się za błyszczącą kotarę, a na arenie pojawił się połykacz ognia. I mówiąc szczerze był to jedyny numer programu, który przypadł absolutnie wszystkim do gustu. Nawet Tytus, który siedział przez cały czas z bardzo obraŜoną miną i ani razu nie złoŜył dłoni do oklasków, teraz bił brawo jak opętany i domagał się głośno, aby połykacz ognia popisał się jeszcze raz swą wspaniałą sztuką. — Jak on to robi? — zastanawiał się Wojtek — przecieŜ wyraźnie widać, Ŝe ten płomień to nie Ŝadna lipa, to taki płomień, Ŝe moŜna by było spalić nim połowę miasta. A on to wkłada do ust i trzyma jak lizaka. Wracając z cyrku rozmawiali cały czas o tej sztuce z ogniem. Chcieli nawet natychmiast spróbować, czy ta sztuka jest rzeczywiście taka trudna do wykonania. Szlendak zaczął się deklarować, Ŝe dla wyjaśnienia tej sprawy gotów jest połknąć płomień trzech zapałek jednocześnie zapalonych, ale ten istotnie bohaterski czyn trzeba było przełoŜyć na później, bo nikt z nich nie miał nawet jednej zapałki. — Jak tylko wrócę do domu, zaraz to wypróbuję — oświadczył pewnym głosem Szlendak — połknę płomień jeszcze przed kolacją. Ale zanim do tego doszło, Michał zaproponował im coś takiego, co było nie mniej sensacyjne od próby połykania ognia. Zaproponował im przygotowanie własnego przedstawienia. Dla całego podwórza. Dla dzieci i dla dorosłych.
— KaŜdy z nas przygotuje to, co potrafi. MoŜemy nawet urządzić pokaz tresowanego psa. Jest przecieŜ na podwórzu kilka psów i moŜna wybrać najmądrzejszego, który nauczy się prędko kilku sztuczek. Wojtek moŜe przeczytać własny wiersz, Antek podnosi przecieŜ jedną ręką krzesło, Roman przygotuje się do połykania ognia... chłopaki, to moŜe być klawa zabawa, a na dodatek uzbieramy trochę forsy. Zrobimy bilety niezbyt drogie, Ŝeby kaŜdy mógł kupić. JuŜ od dawna myślałem o tym, Ŝebyśmy mieli własną kasę. Taką kasę, z której kaŜdy z nas mógłby korzystać, gdyby był w wielkiej potrzebie. Ta wspólna kasa bardzo się wszystkim podobała, ale o przedstawieniu zaczęto się wyraŜać bez entuzjazmu. Nikt jakoś nie 59 mógł uwierzyć w swe aktorskie powołanie i nawet Wojtek Wiśniewski, który czytał juŜ im przecieŜ nieraz swe poetyckie strofy, zaczął teraz udowadniać, Ŝe co innego, jak się czyta kolegom, a zupełnie co innego występ przed obcą publicznością. — Przed jaką obcą? — zaprotestował Michał — wszyscy się przecieŜ dobrze w kamienicy znamy i jak się odliczy Fabisiaka, Jaszcza, Matysiaka, to pozostaną sami przyzwoici ludzie. — A Józio Piekarczyk? — przypomniał Tytus. Michał zamyślił się, popatrzył spokojnie swym kolegom w oczy i powiedział, nie wiadomo dlaczego, szeptem: — Piekarczyk to zupełnie co innego. śarł niemieckie cukierki, to fakt. Dostał od nas za to solidnie w kość, to drugi fakt, ale on się nie modli do Niemców jak Fabisiak i nie zarabia na wojnie jak Matysiak. I niech ja skisnę, jeśli nie wyrosną z niego porządni ludzie. Wiecie, co on mi wczoraj powiedział? śe, jak go przyjmiemy do siebie, to on moŜe zbić latarnie nawet przed niemieckimi koszarami. — Ale niemieckie cukierki Ŝarł — upierał się Tytus. Gdy wchodzili na podwórze, dyskusja o własnym teatrze, o biletach, wspólnej kasie i Józiu Piekarczyku nie była jeszcze zakończona. Ale Michał zdołał juŜ pozyskać Antka i teraz we dwóch układali fantastyczne plany, z których miał się narodzić podwórkowy teatr. I wtedy właśnie na ich drodze stanęła matka Michała. Była bardzo zdenerwowana. Widzieli to wyraźnie i czuli, Ŝe coś się tu musiało waŜnego wydarzyć. — Antoś, biegnij szybko do domu. Matka czeka... — pani Lisowska chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zamilkła nagle, jakby zabrakło jej odwagi. — A co się stało? — zapytał Antoś Gołąb — co się stało? — powtórzył pytanie i nie otrzymawszy odpowiedzi pognał jak oszalały w kierunku domu. Przez chwilę nikt się nie odezwał. Chłopcy patrzyli na siebie niespokojnie, nie mogąc się jeszcze oswoić z myślą, Ŝe gdzieś obok nich wydarzyło się nieszczęście, Ŝe w tym samym czasie, gdy oni oklaskiwali popisy połykacza ognia, ktoś przeŜywał swój wielki dramat. — Doktor Gołąb aresztowany — powiedziała cicho pani Liso60 wska i zaraz dodała, jakby nabierając przekonania, Ŝe ci młodzi chłopcy powinni teraz wiedzieć wszystko: — wzięli go z ulicy dwie godziny temu. To wszystko działo się na Marymoncie i pan Majewski widział to dokładnie, bo akurat wracał z pracy. Oni musieli śledzić doktora i musieli mieć pewność, Ŝe to właśnie on. Wzięli go do czarnej limuzyny i natychmiast odjechali. Chłopcy, musicie teraz pomóc Antkowi. a Rozdział szósty w którym rodzi się pomysł zawiązania własnej tajnej organizacji. Wielka premiera w małym pokoju. Gdzie się podział Antek? Od tamtego wypadku minęło kilkanaście dni. Dni smutnych, pochmurnych, pozbawionych zupełnie słońca. Deszcz padał teraz prawie codziennie i chłopcy niechętnie wychodzili z domu. Zbierali się najczęściej w mieszkaniu Szlendaka. Mieli tam duŜo swobody, bo babka Romana zjawiała się zazwyczaj w domu dopiero przed godziną policyjną. Handlowała na
Kercelaku czym się tylko dało, a wieczorem urządzała w domu prawdziwe uczty. Przynosiła biały chleb, boczek, jajka a czasami nawet masło i ser. Ustawiała to wszystko na stole, na białym obrusie i mówiła z uśmiechem do Romana: — Siadaj i jedz, i nie myśl o niczym. W tym zwariowanym świecie tylko tyle się teraz liczy, ile człowiek zje. Nie wiadomo, co będzie jutro, ale dzisiaj mamy chleb z masłem i nie zaprzątajmy sobie głowy zmartwieniami. Była prostą kobietą i kochała Romka na swój sposób. Chciała mu swą pogodą ducha i tym białym chlebem wynagrodzić trudne dzieciństwo. Kupowała mu chętnie róŜne drobiazgi, dawała mu 62 pieniądze i dziwiła się, Ŝe te pieniądze nie sprawiają chłopcu większej przyjemności. To właśnie w tym mieszkaniu, w którym prawie przez cały dzień jedynym gospodarzem był Romek, postanowili urządzić swe wielkie przedstawienie. Babka przyjęła tę propozycję wyjątkowo chętnie. Klasnęła w dłonie i zawołała: zrobię na tym dobry interes, bo przecieŜ we własnym mieszkaniu będę chyba mogła bezpłatnie oglądać wasze występy. — Damy ci bezpłatny bilet i posadzimy w pierwszym rzędzie, na najbardziej honorowym miejscu — ucieszył się Roman i w porywie radości pocałował babkę w oba policzki. — Co ty wyprawiasz? — Ŝachnęła się i odepchnęła go delikatnie od siebie — taki duŜy chłopak, a bawi się w całusy jak małe dziecko! Wstała energicznie z krzesła, wyszła do kuchni i przymknąwszy drzwi wytarła pośpiesznie wilgotne oczy. Taka to juŜ była ta babka Romana. Krzykliwa, wesoła, pewna siebie, czasami nawet arogancka i... bezradnie płacząca, kiedy nikt tego nie widział. Wstydziła się swych łez. UwaŜała, Ŝe są oznaką słabości i Ŝe w takich cięŜkich czasach, w jakich im Ŝyć przyszło, nie powinno się nikomu pokazywać swego bólu czy zwątpienia. — Tyuko silni.przeŜyją to wszystko — mówiła — tacy, którzy nawet przed samym sobą nie przyznają się do słabości. Dla mazgajów nie ma teraz miejsca na tym gorzkim świecie. Tak właśnie powiedziała Antkowi, gdy spotkała go w kilka dni po aresztowaniu ojca. A Antek popatrzył na nią uwaŜnie i szepnął po chwili zastanowienia: — Jeśli tak, to mój ojciec teŜ to wszystko przeŜyje, bo on jest bardzo silny. Chłopcy lubili tę starą kobietę właśnie dlatego, Ŝe była zawsze uśmiechnięta, Ŝe potrafiła zarazić ich swą pogodą ducha i Ŝe chętnie opowiadała im wszystkie okupacyjne dowcipy, zasłyszane podczas swych handlowych wędrówek po Kercelaku i warszawskich ulicach. I lubili to ciche, przytulne mieszkanie, w którym kuchnia była dwa razy większa od pokoju, a z pokoju moŜna było bez większego trudu wyjść przez okno na ulicę. Bo tuŜ przy oknie rósł potęŜny 63 klon, a jego gałęzie, gdy wiał silny wiatr, stukały niespokojnie w szybę. Babka Romana denerwowała się czasami, Ŝe to drzewo zasłania słońce i Ŝe z tego powodu w pokoju panuje ciągle półmrok. Denerwowałaby się prawdopodobnie jeszcze bardziej, gdyby wiedziała, jaką dodatkową rolę spełnia to stare drzewo. Po raz pierwszy Roman wyszedł przez okno tamtego dnia, gdy aresztowano nauczyciela Kmiecika. Wrócił do domu wstrząśnięty, załamany, bliski płaczu. Przy kolegach nadrabiał miną, przypominając sobie słowa babki, Ŝe łzy są oznaką słabości, ale teraz, gdy został sam, gdy leŜał na kozetce wsłuchując się w rytmiczne tykanie ściennego zegara, nie potrzebował juŜ udawać bohatera. Myślał z przeraŜeniem, Ŝe przecieŜ któregoś dnia Niemcy mogą aresztować jego babkę, i wtedy zostanie sam. Zupełnie sam. CóŜ z tego, Ŝe babka nie naleŜy do Ŝadnej organizacji. Mało to zupełnie niewinnych ludzi siedzi teraz w róŜnych więzieniach i obozach?
I nagle przyszło mu do głowy, Ŝe w takich niespokojnych czasach, w których kaŜda minuta grozi niebezpieczeństwem powinno się cały czas myśleć o obronie, o ucieczce. Zerwał się z kozetki i dobiegł do okna. Wychylił się przez parapet i dotknąwszy ręką gałązki klonu, postanowił spróbować czy ta droga odwrotu daje jakąś szansę powodzenia. — Gdy usłyszę łomotanie do drzwi — szeptał przez zaciśnięte zęby — gdy usłyszę głos: „otwierać, policja!" — nie będę czekał na zmiłowanie i na Ŝaden cud. Rzucę się prosto na te gałęzie i wyląduję w krzakach obok klonu, a później niech szukają wiatru w polu. Od tamtej pory jeszcze dwa razy wprawiał się w ucieczce przez okno i szczęśliwym trafem nikt nie zauwaŜył tej karkołomnej podróŜy. Mógł więc zachować wszystko w najgłębszej tajemnicy i przez wiele dni nie wygadał się nawet przed Michałem, którego obdarzał bezgranicznym zaufaniem. Dopiero wczoraj padły pierwsze słowa na ten temat. A nastąpiło to w bardzo wyjątkowych okolicznościach. Zaraz po obiedzie zjawił się u Romana rozpromieniony od szczęścia Lisowski. JuŜ od progu dzielił się swą wielką radością: — Dostaliśmy list z Oflagu. Cudowny, kochany list! A juŜ się «4 denerwowaliśmy, Ŝe ojciec tak długo milczy, Ŝe coś się stało w tym Woldenbergu. A ojciec pisze, Ŝe jest zdrowy, Ŝe wszystko jest w porządku. Matka siedzi teraz nad listem i płacze z radości. Wczoraj płakała, bo nie było listu, a dzisiaj... — To normalna sprawa — wyjaśnił powaŜnym głosem Roman — kobiety zawsze płaczą. I wtedy, jak im bardzo wesoło, i wtedy, jak im smutno. To juŜ widocznie tak musi być. Tylko moja babcia jest dziwnym wyjątkiem, ale coś mi się wydaje, Ŝe i ona płacze gdy nikt na to nie patrzy. Kiedyś wróciłem do domu i spostrzegłem, Ŝe ma bardzo zaczerwienione oczy. Zaczęła mówić coś o krojeniu cebuli, ale ona chyba wtedy płakała. A z tego listu, co otrzymałeś od ojca, to i ja się bardzo cieszę. Romkowi udzielił się natychmiast ten entuzjastyczny nastrój wniesiony przez uszczęśliwionego Michała. Zaczęli rozmawiać o okupacji, o walczącej Warszawie, o niechybnej klęsce Niemiec. Poczuli się raptem tacy silni, tacy zdecydowani na wszystko, Ŝe gdyby ktoś wydał im teraz najtrudniejszy rozkaz, wykonaliby go bez wahania. Proszę bardzo, mogą nawet wywiesić biało-czerwona flagę na kominie najwyŜszego domu. Mogą zaśpiewać polski hymn na samym środku placu Wilsona. Mogą rozbroić jednego Niemca albo dwóch granatowych policjantów... proszę bardzo, niech tylko prawdziwy oficer konspiracji wyda im taki rozkaz. — Bo mnie się wydaje, Ŝe powinniśmy złapać jakiś kontakt z tajną organizacją — wykrztusił Roman głosem łamiącym się od wzruszenia. — To nie takie proste — westchnął Michał — bo gdyby to było proste, toby juŜ ich Niemcy wszystkich nakryli. A zresztą szkoda słów... myślisz, Ŝe przyjęliby nas do tajnej organizacji? — A co, jesteśmy za młodzi? — nastroszył się Roman. — Nie o tym myślę. Pewnie, Ŝe nie jesteśmy pędrakami. Nawet w domu traktują nas całkiem powaŜnie. Ale jak się chce wstąpić do tajnej organizacji, to najpierw trzeba się czymś wykazać. — No i klawo — zaśmiał się trochę sztucznie Roman — mamy juŜ przecieŜ jakiś dorobek. Kto wysłał te piękne listy do Scholla, Fabisiaka i innych łobuzów? Kto malował swastykę folksdojczowi na murze? Kto ostrzegł tego konspiratora z Potockiej przed aresztowaniem? 5. My z Marymontu 65 — Ale to wszystko za mało — w głosie Michała był teraz autentyczny smutek — prawdziwym konspiratorom nie zaimponujesz byle czym. — Więc co mamy robić? — zawahał się Roman.
— ZałoŜyć własną tajną organizację — szepnął zdecydowanym głosem Michał, i Romek aŜ usta otworzył z wraŜenia. — Tajną? Własną? — długo się nie mógł oswoić z tymi słowami. To było dla niego autentyczne zaskoczenie, ale juŜ mu się zaiskrzyły oczy — a kto by do niej naleŜał? — My. Cała nasza piątka. A zresztą nie byłoby Ŝadnego przymusu. KaŜdy musiałby się sam zdecydować. Ale nie mów jeszcze o tym nikomu. Mam konkretne plany i muszę jeszcze raz wszystko dokładnie przemyśleć. Chwilę panowała cisza. Chłopcy siedzieli nieruchomo obok siebie, jakby zaskoczeni własną rozmową. Twarze im nagle pobladły i tylko w oczach był ciągle ten sam piękny ogień. — Ja się juŜ zdecydowałem — powiedział po chwili milczenia Romek — mnie moŜesz zapisać nawet dzisiaj. I nawet dzisiaj mogę złoŜyć przysięgę. MoŜesz na mnie liczyć. — Poczekaj jeszcze kilka dni. Muszę taką rozmowę przeprowadzić z kaŜdym oddzielnie. — A zbiórki mogą się odbywać tutaj, w tym pokoju — deklarował w dalszym ciągu swą pełną gotowość Romek — to jest bardzo bezpieczny punkt. Czy wiesz, Ŝe moŜna się stąd ulotnić błyskawicznie przez okno? JuŜ trzy razy próbowałem. Patrz, ten klon ma bardzo silne gałęzie. MoŜna zejść po nich na dół jak po drabinie i ukryć się w krzakach albo dać dyla w kierunku Międzychodzkiej. A tam juŜ nawet Gestapo moŜe szukać tylko wiatru w polu. Tam są, brachu, takie podwórza, takie komórki, takie zakamarki, takie dziury, Ŝe palce lizać. A z drzewa naprawdę łatwo zejść. Nawet Wojtek Wiśniewski da sobie z tym radę. Ta nagła tajemnica związała teraz bardzo silnie Romka i Michała. Spotykali się częściej niŜ przedtem, byli ciągle czymś zajęci, szeptali do siebie tajemniczo nawet podczas lekcji. I musiały ich pochłonąć rzeczywiście bardzo waŜne sprawy, jeśli zabrakło im nagle czasu na odwiedziny wspaniałej biblioteki przy ulicy Gdańskiej, do której chodzili dotychczas przynajmniej trzy razy w tygodniu. 66 A tej bibliotece naleŜy się dodatkowo kilka serdecznych słów. Mieściła się w duŜym, prywatnym mieszkaniu na drugim piętrze. KsiąŜki wypoŜyczała im miła starsza kobieta, zawsze uśmiechnięta, zawsze elegancko ubrana, jakby wypoŜyczanie ksiąŜek naleŜało do szczególnie uroczystych zajęć. Chłopcy juŜ wiedzieli, Ŝe ta kobieta prawie wcale nie wychodzi z domu, Ŝe jest chora i Ŝe pieniądze uzbierane za wypoŜyczenie ksiąŜek stanowią podstawową sumę w jej skromnym przecieŜ budŜecie. W tej domowej biblioteczce mieściło się kilka tysięcy najróŜniejszych ksiąŜek i chociaŜ wiele z nich ze względu na groźne okupacyjne zarządzenia trzeba było zniszczyć lub schować bardzo głęboko, to przecieŜ biblioteka starszej pani z ulicy Gdańskiej cieszyła się bardzo dobrą opinią i chętnie korzystali z jej usług mieszkańcy całego Marymontu, nawet ci z bardzo odległych ulic, z Kamedułów, Złotkowskiej, Ryskiej, Czosnowskiej, Podleśnej. To tutaj Michał otrzymał mocno zniszczoną juŜ powieść: Chłopcy z placu broni, którą przeczytał trzy razy pod rząd, wzruszając się za kaŜdym razem w takim samym stopniu piękną tragiczną historią dzielnego Nemeczka. To tutaj wyszarpywali sobie z rąk napęczniałą od częstego czytania ksiąŜkę o Robinsonie Kruzoe. Tutaj Wojtek odkrył Serce Amicisa, a Antek zakochał się we wspaniałym Orlim Szponie, który tak jak nakazuje sprawiedliwość, pomagał walczącym o swoją wolność Indianom. Do biblioteki na Gdańskiej skierował chłopców ojciec Wojtka, mówiąc im szczerze: — Te wszystkie ksiąŜki są własnością znanego profesora, który jako oficer siedzi teraz w Oflagu. Biblioteką zajmuje się Ŝona profesora. To bardzo chora kobieta. Jest samotna, nigdzie nie pracuje i ta biblioteka stanowi jedyne źródło jej utrzymania. I pamiętajcie, chłopcy, o jednym, zachowujcie się tam przyzwoicie, bo polska biblioteka to teraz święte miejsce.
Któregoś dnia, a było to juŜ przynajmniej pół roku od chwili, gdy po raz pierwszy przekroczyli progi tego profesorskiego mieszkania zamienionego na publiczną bibliotekę, Ŝona profesora rozmawiała z chłopcami dłuŜej niŜ zwykle. Wybrali się po nowe ksiąŜki całą piątką i tak się szczęśliwie złoŜyło, Ŝe oprócz nich nie było 67 w bibliotece nikogo. Mogli więc dłuŜej zastanowić się nad kaŜdą powieścią, mogli oglądać obrazki, a nawet czytać fragmenty rozdziałów. — A wiecie, dlaczego na tych regałach jest tak wiele ksiąŜek dla młodzieŜy? — uśmiechnęła się kobieta siadając wygodnie na duŜym obitym skórą fotelu. — Bo pan profesor lubił na pewno przygodowe ksiąŜki — odpowiedział natychmiast Tytus i był prawie pewny, Ŝe trafił swą odpowiedzią w dziesiątkę. — MoŜe i lubił — kobieta nagle spowaŜniała, przymknęła oczy i wydawało im się przez moment, Ŝe jest myślami daleko poza tym wypełnionym ksiąŜkami pokojem — moŜe i lubił, ale to nie to... te ksiąŜki, które wypoŜyczacie, kupował mój mąŜ dla wnuczka. Dla naszego wnuczka. — Więc dlaczego są tutaj? — zdziwił się Wojtek — czy nie podobały się wnuczkowi, czy nie chciał ich czytać? — Przeczytał wszystkie. Czasami czytał kilka razy jedną, ale teraz to juŜ tylko pamiątka po małym wnuczku, bo ten wnuczek ma juŜ dziewiętnaście lat i przebywa w zupełnie innym świecie niŜ bohaterowie tych kolorowych ksiąŜek z obrazkami. Zaczęła ich nagle wypytywać o szkołę, o dom, o ich zabawy i przygody. Opowiedziała im takŜe o swoich wycieczkach nad polskie morze i w polskie góry. -r- Piękna jest nasza Polska — szepnęła cicho, jakby do siebie, ale chłopcy słyszeli wyraźnie kaŜde jej słowo — taka piękna, Ŝe trudno to w ksiąŜkach opisać. Trzeba wszystko zobaczyć. I pojedziecie tam kiedyś na pewno. Skończy się wojna i ludzie będą podróŜować normalnie po swym kraju. Będą podróŜować jak ludzie... Kiedy wyszła nagle z pokoju, tak byli przejęci tym, co przed chwilą usłyszeli, Ŝe nie powiedzieli do siebie ani słowa. Czekali w milczeniu na jej powrót, a ona wróciła z malutką ksiąŜką w ręku. — Weźcie to i schowajcie. I przeczytajcie szybko — powiedziała trochę zmienionym głosem — to piękna ksiąŜka, ale o jedno proszę, nie poŜyczajcie jej nikomu. Ja lepiej wiem, komu moŜna ją poŜyczyć. Tak byli zaaferowani tą niespodziewaną przygodą, Ŝe z przejęcia nawet nie przeczytali w bibliotece tytułu tej malutkiej, 68 niepozornej ksiąŜeczki. Uczynili to dopiero na łące, przez którą szli, aby skrócić sobie drogę do domu. Stanęli uroczyście pod jakimś uschniętym drzewem, zbili się ciasno w gromadkę, a Michał odchylił szarą obwolutę i przeczytał uroczyście: Warszawa w poezji polskiej, 1918, Wydawnictwo M. Arcta w Warszawie. A zaglądający mu przez ramię Wojtek przewrócił pierwszą kartkę i natychmiast usłyszeli jego wzruszony głos. Wojtek czytał łapczywie, sycąc się tymi słowami jak najpyszniejszym chlebem, jak czystą, źródlaną wodą, która dla spragnionego wędrowca ma smak Ŝycia: „Kiedy teraźniejszości nie mamy, kiedy przyszłość ciemną zasłonięta chmurą, oczy nasze zwracają się na przeszłość. Tam nasze dzieje, nasza sława, nasze duchowe relikwie. Jak wędrowiec przechadzając się po odgrzebanych ulicach Pompei odkrywa szczątki domów Cycerona, Salustiusza, Diomedesa, tak przechadzając się po smutnych ulicach miasta i grodów naszych odgrzebywać musimy tajemnice upłynionych czasów. Nie masz zamku, nie masz dawniejszego domu, co by nie miał swego podania, swoich dziejów, nie przemawiał językiem przeszłości, nie nosił napisu: Było!"
— To brzmi tak, jakby ta ksiąŜka napisana została wczoraj, a nie dwadzieścia kilka lat temu — powiedział Antek i połoŜył delikatnie dłoń na zniszczonych, poŜółkłych ze starości kartkach. To wszystko działo się dosyć dawno i dawno juŜ zwrócili tę piękną ksiąŜeczkę Ŝonie profesora, ale Michał przypomniał sobie nagle o tamtych wierszach poświęconych Warszawie. Warszawie niszczonej i plądrowanej przez obce wojska, płonącej, ale zawsze dumnej i nieulękłej. Przypomniał sobie akurat wtedy, gdy Romek znów zaczął napierać, aby tajna organizacja na Marii Kazimiery powstała jak najprędzej. — ZłoŜymy przysięgę i dopiero wtedy będzie moŜna myśleć o Ŝołnierskich czynach — przekonywał zawzięcie — bo co to za robota bez przysięgi? I Michał zgodził się, Ŝe jeszcze w tym tygodniu ujawni chłopcom swą wielką tajemnicę. I pomyślał jeszcze: a przysięgać będziemy na tamtą ksiąŜeczkę. Pani profesorowa poŜyczy nam ją na pewno jeszcze raz. Tam są takie wiersze, które brzmią jak testament albo jak hymn, albo jak Ŝołnierska przysięga. Wybiorę taki wiersz i będę czytał głośno, a chłopcy będą za mną powtarzać, 69 i to będzie święta rzecz. I to będzie nasza marymoncka przysięga na imię Warszawy. Ale tymczasem chłopcy zajęci byli przygotowaniami do wielkiego przedstawienia, o którym wiedziała juŜ cała kamienica. Przez dwa wieczory Tytus i Roman odwiedzili prawie wszystkich lokatorów, informując ich o sensacji sezonu, o przedstawieniu, jakiego dotychczas świat nie widział, i o tym, Ŝe na to przedstawienie przychodzić naleŜy z własnym krzesłem. Po długich dyskusjach zdecydowano się zaprosić na imprezę i gospodarza domu, Fabisiaka, i sierŜanta policji, Jaszcza, a nawet Matysiaka, o którym coraz głośniej mówiono, Ŝe jest groźnym konfidentem. Antek aŜ zacisnął pięści z oburzenia, gdy się o tym dowiedział, ale Michał wytłumaczył mu spokojnie i rzeczowo: — A czy moŜna to zrobić inaczej? Zastanów się, Antek, weź to sobie na konspiracyjny rozum. Wysłaliśmy tym trzem opry-szkom listy z pogróŜkami. śaden z nich nie pochwalił się przed sąsiadami tą przesyłką, ale diabli wiedzą, komu oni pokazali nasze listy. MoŜe granatowej policji, a moŜe nawet gestapowskim zbirom? Więc jeśli teraz wszystkich zaprosimy na nasze przedstawienie, a odwrócimy się plecami tylko do tych trzech, to nawet małe dziecko moŜe się zorientować, Ŝe do tych panów mamy jakieś pretensje. A stąd juŜ bliska droga do domysłów, Ŝe właśnie ci, którzy mają do nich pretensje, byli autorami tamtych listów. Mu-sirny udawać, Ŝe Fabisiak i tamci dwaj to dla nas zupełnie obojętne typy. Na tym polega konspiracja, nie kapujesz? — Kapuję. Wszystko jest bardzo mądre i jasne, ale ja nie będę się zgrywał przed takimi łobuzami — machnął ręką Antek — mój ojciec siedzi na Pawiaku, a ja mam się wygłupiać przed sierŜantem granatowej policji albo przed takim Matysiakiem, co współpracuje z Niemcami i dorabia się na ludzkiej krzywdzie? W tej zabawie moŜesz na mnie nie liczyć. I Michał długo musiał przekonywać kolegę, Ŝe to przedstawienie to nie Ŝadna zabawa, Ŝe przecieŜ chodzi tu o własne, uczciwie zarobione pieniądze, które przeznaczą na walkę z wrogiem. ZałoŜą wspólną kasę i ta kasa będzie początkiem tajnej organizacji. A ci trzej na pewno nie przyjdą na to przedstawienie. Czy moŜna sobie wyobrazić Jaszcza albo Fabisiaka dźwigających własne krzesełka 70 i przepychających się do skromnego mieszkania Szlendaka? A zresztą na wojnie róŜnie przecieŜ bywa. Czasami trzeba patrzeć wrogowi w oczy i uśmiechać się, jak gdyby nigdy nic. KaŜdy chwyt jest dobry, który prowadzi do zwycięstwa, a tu przecieŜ o zwycięstwo chodzi. Niech nas folksdojcze i inne ciemne typy traktują jak małe dzieci bawiące się w cyrkowych artystów, i zbierające grosiki na cukierki. Tak będzie lepiej, bezpieczniej, tak trzeba!
I jakoś go przekonał, chociaŜ Antek odchodził do domu ze zwieszoną głową i nie chciał zostać na próbie, którą właśnie rozpoczęli w mieszkaniu Szlendaka. Więc zostali we czterech, aby omówić dokładnie wszystkie szczegóły tej zbliŜającej się szybkimi krokami premiery. Przez ostatni tydzień trwały intensywne przygotowania i teraz naleŜało tylko wszystko uporządkować, ustalić kolejność występów i przygotować bilety. Kulminacyjnym punktem programu miał być występ podwórzowego kundla Bisa. Tytus męczył się z tym psem kilka godzin dziennie, fundował mu wieprzowe kości, a nawet skórki od słoniny, aŜ Bis zrozumiał, w jakiej roli ma wystąpić, i wykonał dosyć poprawnie, chociaŜ bez entuzjazmu, kilka sztuczek. Wiele sobie takŜe obiecywał po artystycznych przygotowaniach Szlendaka. Szlendak mianowany został połykaczem ognia i z pełnym poświęceniem sposobił się do tego trudnego występu. Umocował na drucie kawałek waty, nasączył denaturatem i zapalił, próbując włoŜyć do ust ten błękitny płomień. Raz mu się to nawet udało, ale później przez cały dzień czuł bolesne pieczenie języka, więc oświadczył kolegom, Ŝe przerywa te niebezpieczne próby, Ŝe połykacz ognia musi oszczędzać swe zdrowie. Niech się nie martwią, przy publiczności wykona to co trzeba, Ŝeby miał sobie nawet spalić cały język, ale teraz nie warto ryzykować. DuŜo kłopotu mieli z wyborem poetyckiego repertuaru. Wojtek pisał ostatnio wyłącznie patriotyczne wiersze, a przecieŜ nie mogli sobie pozwolić na taką publiczną manifestację. Namówili więc Wojtka, Ŝeby napisał coś wesołego, coś, do czego ani Jaszcz, ani Fabisiak nie będą się mogli przyczepić. Wojtek przyznał im rację, ale przez kilka dni chodził zupełnie roztrzęsiony, mówiąc do kolegów prawie z płaczem: 71 — Słowo honoru, nic wesołego mi nie wychodzi, bo z czego tu się śmiać? Pośmiałbym się, i to bardzo głośno, ale ze szkopów, a wy mi na to nie pozwalacie. AŜ po wielu trudach napisał wierszyk o wielbłądzie, który za dwa lizaki sprzedał swoje garby i zamienił się w osła. Morał tego wierszyka był taki, Ŝe łakomstwo gubi nawet i zwierzęta, i chłopcom bardzo się to podobało, ale Wojtek podejrzewał, Ŝe chwalą go tylko przez grzeczność. Przedstawienie miało się odbyć w sobotę o piątej po południu i gdy nadszedł ten dzień, nawet spokojny dotychczas Michał przestał panować nad sytuacją. Przeraził ich ten tłum widzów wdzierających się na zaimprowizowaną widownię. Nie spodziewali się tak wielkiej frekwencji. I powinni się z tego cieszyć, ale świadomość, Ŝe za chwilę będą ich oceniać najbardziej wymagający widzowie z nauczycielem Wiśniewskim na czele, odbierała im resztkę odwagi. Jedyną pociechą było to, Ŝe wśród widzów nie było ani Jaszcza, ani Fabisiaka, ani Matysiaka. Babcia Romana pomagała ustawić krzesła, Ŝartowała, rozmawiała wesoło z sąsiadami, a chłopcy przeŜywali swą największą w Ŝyciu tremę. Na domiar złego ciągle jeszcze nie zjawiał się Antek, chociaŜ do rozpoczęcia pozostało tylko dziesięć minut. — PrzecieŜ Antoś ma występ na samym początku — denerwował się Tytus — iw ogóle to on zapowiada wszystkie nasze numery. Jak się spóźni, będzie wielki skandal. Jeszcze bardziej podniecał się tą sprawą Roman, gdyŜ właśnie razem z Antkiem miał zaśpiewać na dwa głosy Czerwony pas. — Jeśli Antek nie przyjdzie, to ja nie będę śpiewał solo. Wybijcie to sobie z głowy, a zresztą ja śpiewam tylko drugim głosem. I ta nerwowa atmosfera udzieliła się nawet dzielnemu kundlowi, który zaczął nagle szczekać, skowyczeć, a skarcony ostro przez Tytusa, uciekł niespodziewanie pod łóŜko, skąd długo nie mogli go wyciągnąć. A publiczność coraz głośniej zaczęła się domagać rozpoczęcia przedstawienia. — Na co czekacie, chcecie, Ŝebym się spóźnił na tramwaj? — zawołał wesoło ojciec Tytusa, stary warszawski tramwajarz, pracujący w tym zawodzie juŜ kilkanaście lat.
72 — Chłopcy, nie psujcie mi dobrej firmy — dogadywała babcia Romana — w tym mieszkaniu gości zawsze się przyjmowało jak naleŜy, a wy co? Pochowaliście się gdzieś po kątach, chociaŜ godzina piąta juŜ dawno minęła. I to ma być przedstawienie? A za kraciastym kocem, który spełniał tutaj rolę teatralnej kurtyny, chłopcy wymieniali w pośpiechu ostatnie uwagi: nie ma rady, musimy zaczynać bez Antka. Ale kto będzie zapowiadał? MoŜe ty, Romek? Za Ŝadne skarby, mnie się i tak juŜ wszystko w głowie poplątało. Chłopaki, jak nie będzie przedstawienia, to nie będzie forsy. Co, oddawać forsę, która juŜ leŜy w naszej kasie? Patrzcie, pies się znowu zdenerwował. Więc kto rozpoczyna zamiast Antka? Cicho, Bis, nie szczekaj, bo to nie podwórze, tylko teatr. Ale co się mogło stać z Antkiem? Wiecie, ile jest publiki? Dwadzieścia trzy osoby. W domu go nie było. On po prostu zakpił sobie z nas. A ja mam w gębie tak sucho, Ŝe chyba nic mi nie wyjdzie z połykaniem ognia. Dwadzieścia trzy osoby, z tego trzynaście dorosłych. A język to mam jak kawałek suchego drewna. Połknę ogień i ładnie się zapalę. Jest i ojciec Tytusa, i ojciec Wojtka, i matka Michała. Przyszedł nawet stary Iwanowski. Michał, ty musisz zacząć. Ten teatr to był przecieŜ twój pomysł. No, rozsuwaj kurtynę, nie moŜemy im zrobić zawodu. Jeszcze chwileczkę, bo Bis znowu się przestraszył. On chyba zupełnie zgłupiał, a wygląda na mądrego psa. Ale gdzie jest Antek? W mieszkaniu panuje coraz większy gwar. Słychać śmiechy, dowcipy i wydawać by się mogło, Ŝe ci ludzie przyszli tu przede wszystkim dlatego, aby się wzajemnie nacieszyć swoją obecnością, aby chociaŜ w ten symboliczny sposób ominąć niemieckie zarządzenie zabraniające wszelkich publicznych zgromadzeń, aby powiedzieć sobie chociaŜ wzrokiem, proszę bardzo, jesteśmy, Ŝyjemy, stać nas jeszcze na uśmiech, na wzajemną Ŝyczliwość... I nagle przez uchylone okno dobiega do wszystkich śpiewny, melodyjny, ale jakŜe przy tym przeraźliwy dźwięk alarmowej syreny. To przez ulicę Marii Kazimiery pędzi wyjąc niemieckie auto. MoŜe pod zieloną plandeką siedzą aresztowani Polacy? A moŜe akcja dopiero się rozpocznie? Gdzie się zatrzyma ten niemiecki samochód zwiastujący najgorsze nieszczęście? MoŜe tutaj, przy bramie długiego, piętrowego domu, w którym czterech chłopców pragnie właśnie rozpocząć przedstawienie? Nie, pojechał dalej... 73 Chyba w stronę ulicy Jana III, a moŜe na Kamedułów... juŜ rozpływa się głos syreny, juŜ powraca wieczorna cisza. Ale czy powróci spokój? Do mieszkania, w którym zapomniano na chwilę o wojnie, w którym pozwolono sobie na taki luksus, wciskał się teraz przez kaŜdą szparę nastrój brutalnej okupacji. Ludzie znów rozmawiają, znów dyskutują, ale nikt nie wybucha juŜ śmiechem. — Proszę państwa — powiedział Michał niezbyt pewnym głosem — ja chciałem zapowiedzieć, Ŝe przygotowaliśmy taki wesoły teatr, aby wszystkich chociaŜ trochę rozweselić, bo uśmiech to teraz taka waŜna rzecz, jak chleb z marmoladą... — Jeszcze waŜniejsza — zawołał szewc Iwanowski, siedzący w pierwszym rzędzie obok babci Romana — bo chleb i marmoladę moŜna dostać na kartki, a uśmiech trzeba zdobywać na czarnym rynku. / , -ii Rozdział siódmy w którym następuje przysięga „Zemsty". Antek zostaje sabotaŜystą. Kończy się sobotni wieczór bajek A co robił w sobotę po południu Antek Gołąb? Czy zakpił sobie z kolegów, czy moŜe tylko zapomniał o przedstawieniu? Będzie im musiał dokładnie opowiedzieć o wszystkim, bo są na niego bardzo źli, odgraŜają się, Ŝe juŜ nigdy nie podejmą z nim Ŝadnej wspólnej akcji. I nawet Michał nie potrafi stanąć w
obronie kolegi, chociaŜ tłumaczy sobie, Ŝe Antek od chwili aresztowania ojca bardzo się zmienił i naleŜy mu wiele wybaczyć. Ale przecieŜ mógł szczerze powiedzieć: dajcie mi spokój, nie będę się bawił w teatr. Wtedy przygotowaliby wszystko inaczej, z większym spokojem. A prawdę mówiąc, jeśli tak gorąco namawiali Antka do udziału w tym przedstawieniu, to przede wszystkim dlatego, aby go chociaŜ na chwilę oderwać od czarnych myśli, które mu teraz uparcie i na kaŜdym kroku towarzyszyły. A on tak im podziękował? Chwileczkę, dajmy dojść do głosu Antkowi, który stoi teraz przy drzwiach w mieszkaniu Lisowskiego i patrzy na kolegę wzrokiem, w którym nie ma cienia pokory. — Wejdź dalej — mówi Michał — chodź, jestem sam. Matka ma dzisiaj w szpitalu nocny dyŜur. 75 Antek wchodzi do pokoju, zamyka za sobą dokładnie drzwi i nagle rzuca się z otwartymi ramionami w kierunku Michała. Zaczyna go ściskać, całować, jakby się nie widzieli kilka lat, jakby wrócił z dalekiego świata. — Michał, udało mi się... Zostałem dzisiaj prawdziwym Ŝołnierzem... — Co ty gadasz? — Michał popatrzył z niepokojem na jasną od wielkiego szczęścia twarz kolegi — wszyscy na ciebie czekaliśmy. Zapomniałeś o dzisiejszym przedstawieniu? — Nie zapomniałem, ale nie mogłem przyjść. Są przecieŜ sprawy waŜniejsze od teatru. Dzisiaj uwierzyłem w siebie i dlatego jest to dla mnie najwaŜniejszy dzień w Ŝyciu. Jeśli chcesz, to posłuchaj, opowiem ci wszystko... Usiedli przy piecu, na ciepłym dywanie i Antek zaczął opowiadać: — Po raz pierwszy przyszło mi to do głowy, gdy przechodziłem obok tej naszej marymonckiej fabryki śmigieł. Przy tej „śmigłowce" stoją często niemieckie samochody. DuŜe i małe, czarne limuzyny i zwyczajne cięŜarówki. Kiedyś widziałem, jak niemiecki szofer dłubał coś w silniku. Podszedłem bliŜej i Niemiec tylko się do mnie uśmiechnął. Pomyślałem sobie wtedy: Uśmiechaj się, uśmiechaj, a ja ci coś takiego wymyślę, Ŝe ci od razu spowaŜnieje gęba. I od tamtej pory, gdy przechodziłem tamtędy obok tych stojących samochodów, wbijałem sobie do głowy, Ŝe muszę tu coś zmajstrować. Kombinowałem na wszelkie sposoby i nawet po nocach zaczęły mi się śnić róŜne samochodowe katastrofy. Przebić dętkę w oponie? To zbyt proste i zbyt łatwe do naprawienia. Odkręcić śrubę? Ale którą? Na tym trzeba się znać i trzeba mieć jakieś narzędzia, a po ulicy kręcą się przecieŜ róŜni ludzie, a przy bramie „śmigłówki" stoi wartownik. Stoi, nudzi się i gapi na wszystkie strony. AŜ któregoś dnia pomyślałem sobie o karbidzie. Przygotowałem w domu karbidówkę do zapalenia. Tłukłem młotkiem karbid na malutkie kawałeczki i właśnie wtedy przyszło mi to do głowy. Karbid i woda... kapujesz? Uszyłem sobie specjalny woreczek, napełniłem go drobniutkimi kawałkami karbidu i nosiłem przy sobie jak cudowną broń, czekając na sprzyjającą chwilę. Musiałem teraz rozglądać się za takim samochodem, który ma na wierzchu 76 dojście do chłodnicy. Na sąsiednim podwórzu, w krzakach, ukryłem stare wiadro, do którego wlałem zawczasu trochę wody. I to się juŜ ciągnęło przez kilka dni. Zawsze było nie tak jak trzeba. Przedwczoraj upatrzyłem sobie nawet taki piękny samochód. Kierowcy, rozumiesz, nie ma, wlew do chłodnicy jest na wierzchu. Wartownik wszedł do bramy i z kimś tam zaczął głośno rozmawiać, a ja się łapię za kieszeń i przypominam sobie, Ŝe karbid został w nocnej szafce. Ale dzisiaj wszystko było po mojej stronie. Wracam do domu i czuję, Ŝe za chwilę wszystko się spełni. Dobrze czułem. Przy „śmigłowce" stały tylko dwa samochody, a jeden z nich, duŜy, osobowy, pomalowany na taki frontowy, ochronny kolor, zostawiono przy samym fabrycznym murze. Szukam wzrokiem chłodnicy. Jest wszystko jak trzeba, aŜ sobie podskoczyłem do góry z radości. Ale w samochodzie siedzi kierowca w wojskowym
mundurze. Oparłem się o latarnię i czekam. Nie wiem, ile to trwało, moŜe pięć minut, moŜe pół godziny, a najgorsze było to, Ŝe przecieŜ nie byłem pewny, czy on w ogóle wygramoli się z tego wozu. Wsadziłem rękę do wypchanej karbidem kieszeni i pomyślałem sobie: jaka szkoda, Ŝe to tylko woreczek z karbidem, a nie granat. I właśnie wtedy Niemiec wyszedł z samochodu, podszedł do wartownika, o coś go zapytał, a wartownik wskazał mu tę śmierdzącą na kilometr piwem knajpę. Dobra nasza, myślę sobie, zanim ty wyŜłopiesz kufel piwa, ja zdąŜę nakarmić twój piękny samochód. Poleciałem do ogrodu po wiadro. Niemiec juŜ wszedł do knajpy, a ja powoli', jak gdyby nigdy nic, zbliŜyłem się z tym wiadrem do samochodu. Po co to wiadro? Zastanów się... jak się jakiś chłopak kręci koło samochodu i zaczyna się dobierać do chłodnicy, to juŜ na mur beton wiadomo, Ŝe to jakaś granda w biały dzień. A jeśli ten chłopak dźwiga wiadro z wodą, to nawet przechodzący przypadkowo policjant moŜe pomyśleć, Ŝe robi to, co mu kazali. Dolewa wody do chłodnicy. Więc idę z tą wodą i tylko tobie mogę się przyznać, Ŝe nogi ledwie mnie niosły ze strachu. Byłem niby spokojny, ja się nie bałem, ale moje nogi się bały. Stanąłem przy samochodzie, oparłem się o błotnik i musiałem chwilę odpocząć. To nie było zmęczenie, w ogóle nie wiem, co to było... na wszelki wypadek nie patrzyłem w stronę ulicy, bo sobie pomyślałem, Ŝe mogę tam zobaczyć coś takiego, co mi nie pozwoli dokończyć tej roboty. A ja sobie przyrzekłem: zrobię 77 wszystko do końca, chociaŜby przy „śmigłowce" zatrzymał się teraz cały pluton Ŝandarmów. Więc nie patrzyłem na ulicę, tylko na ten swój wymarzony samochód. Postawiłem wiadro na ziemi i zacząłem odkręcać przykrywkę chłodnicy. Palce mi się ślizgały, bo przykrywka była gładka i błyszcząca, niklowana, ale mam przecieŜ trochę siły. Zresztą zębami bym to odkręcał, gdyby palce były zbyt słabe. W chłodnicy było wody tyle co trzeba, więc tym moim kubłem mogłem się tylko wygłupiać. Udałem, Ŝe nalewam, i spieszyłem się, bo przecieŜ ten szofer, co poszedł na piwo, mógł tu zaraz wrócić. Wyjąłem z kieszeni woreczek z karbidem, wrzuciłem do chłodnicy pierwszą grudkę, zasyczało, wrzuciłem drugą, trzecią, czwartą... czułem juŜ ten potworny karbidowy smród. Wytrząsnąłem z woreczka wszystko, aŜ do ostatniej okru-szynki. W chłodnicy woda zaczęła bulgotać jak w rozgrzanym garnku. Więc nałoŜyłem niklową zakrętkę, docisnąłem do końca i rzuciwszy wiadro w krzaki, pomaszerowałem wzdłuŜ fabrycznego muru. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, ale na wszelki wypadek nie poszedłem w kierunku domu. Później biegłem przez jakieś ogrody i ustanowiłem chyba rekord świata na długim dystansie, aŜ wreszcie przeflazłem przez zagracone podwórze, połaziłem jeszcze trochę po ulicy i oto jestem. Cały i szczęśliwy. I moŜesz mnie od dzisiaj nazywać sabotaŜystą. Michał patrzy na kolegę z nie ukrywaną zazdrością. Zapomniał w tej chwili zupełnie o tym niezbyt udanym przedstawieniu, w którym, mówiąc szczerze, nie zawiodła tylko publiczność, oklaskująca aktorów nawet wtedy, gdy im się nic nie udawało, śmiejąca się szczerze nawet wtedy, gdy kundel Bis zamiast wskoczyć na krzesło, wskoczył na kolana szewca Iwanowskiego. Michał wie juŜ teraz, Ŝe do Antka nie moŜna mieć Ŝadnych pretensji, bo wtedy, gdy oni bawili się w teatr, Antek spełniał Ŝołnierską powinność, naraŜając się na największe niebezpieczeństwo. — Więc ja ci takŜe powiem coś bardzo waŜnego — zrywa się z podłogi i pędzi w kierunku drzwi — poczekaj, za pięć minut będziemy w komplecie. JuŜ jest na korytarzu, juŜ puka do pierwszych drzwi. Pan Wiśniewski patrzy na Michała ze zdziwieniem: — Co się stało? Goni cię ktoś? 78 — Nie, tylko mam waŜny interes do Wojtka. —- Akurat je kolację. Wejdź do pokoju. — Ja naprawdę nie mam czasu. Niech pan powie Wojtkowi, Ŝeby do mnie zaraz przyszedł.
I juŜ biegnie dalej. Romana Szlendaka prawie wyciąga z łóŜka: — Coś ty, o tej porze w piŜamie? Ubieraj sę szybko, Antek się znalazł. — No to mu powiedz, Ŝeby się jeszcze raz zgubił — denerwuje się Roman — wcale nie tęsknię do jego gęby. — Antek jest prawdziwym bohaterem. Wszystko ci opowiem, tylko ściągaj tę piŜamę i melduj się u mnie. — O tej porze? — Romek próbuje jeszcze protestować, ale ostatnie słowa Michała zrobiły na nim widoczne wraŜenie — a twoja matka? — Jestem sam. Matka ma dzisiaj dyŜur w szpitalu. Z Tytusem poszło mu najłatwiej, bo spotkał go po prostu w korytarzu i nie dając mu dojść do słowa, zaciągnął go energicznie do siebie. Nie minęło pięć minut a byli wszyscy razem. Niektórzy patrzyli na Antka niezbyt chętnym wzrokiem, a Tytus pozwolił sobie nawet na kilka uszczypliwych uwag. Antek nie bronił się i niczego nie wyjaśniał, czekał cierpliwie na ujawnienie tej bardzo waŜnej sprawy, którą z takim podnieceniem zapowiedział Michał kilka minut temu. Minęło juŜ nerwowe napięcie i Antek czuje teraz, jak go ogarnia senne zmęczenie. Siedzi ciągle w tym samym miejscu, na puszystym dywanie, obok ciepłego pieca. Jeszcze raz chce przywołać w pamięci całe tamto wydarzenie przy niemieckim samochodzie, ale obrazy zamazują się, nie mają dramatycznego napięcia. I Antek nie czuje się juŜ w tej chwili jak bohater, czuje się jak mały, zmęczony chłopiec, który najchętniej połoŜyłby się zaraz do łóŜka. Dlatego trochę się nawet dziwi słysząc, jak Michał mówi bardzo uroczystym głosem o wielkim sabotaŜu. — Ale on ma nerwy z drutu — odzywa się w pewnym momencie Szlendak i patrzy z uśmiechem na Antka — przed chwilą porwał się na niemiecką armię z gołymi łapami, a teraz siedzi w kącie jak mały dzidziuś i oczki mu się kleją. Chłopcy chcą się teraz zrehabilitować za te wszystkie niedo79 rzeczne pomysły, za obraźliwe słowa rzucane na głowę bohatera. Klepią go po ramieniu, ściskają mu dłoń, zachwycają się jego czynem uŜywając takich wzniosłych słów, jakby uszkodził nie jeden niemiecki samochód, lecz całą kolumnę czołgów. I robi się nagle taki piękny nastrój, o jakim Michał mógł tylko marzyć. Musi wykorzystać ten moment, musi im wreszcie przekazać swoją tajemnicę. MoŜna na nich wszystkich polegać, bo przecieŜ kaŜdy z nich ma juŜ na swym sumieniu jakiś piękny grzech. Antek Gołąb — czy po dzisiejszym czynie ktoś, oprócz Niemców, moŜe mieć jakieś zastrzeŜenia do jego postawy? Roman Szlendak — przecieŜ to on uratował od aresztowania tego konspiratora z Potockiej. Wojtek Wiśniewski — kto teraz pisze patriotyczne wiersze, ten jest bardzo waŜnym Ŝołnierzem, bo wiersz na wojnie teŜ ma swoją siłę. Tytus Majewski — to on zorganizował farbę, którą namalował swastykę na piekarni Scholla i w tej trudnej bitwie z „bandą bramkarza" teŜ spisał się zupełnie przyzwoicie. — Chciałem wam zaproponować coś takiego, o czym nawet we własnym mieszkaniu trzeba mówić po cichu. Ja juŜ od dawna o tym myślę i wszystko przygotowałem. Ale nie ma Ŝadnego przymusu. Komu się nie będzie to podobać, moŜe natychmiast wyjść z tego pokoju. — Gadaj wreszcie, o co chodzi — denerwuje się Tytus — chcesz nas tu trzymać do północy? — Nie przerywaj, nie psuj nastroju — wtrąca się Roman, który juŜ wie, juŜ się domyślił, do czego zmierza Lisowski. — Proponuję, abyśmy dzisiaj, w tym mieszkaniu — Michałowi głos lekko się załamał ze wzruszenia, więc powtórzył jeszcze raz — proponuję, abyśmy dzisiaj, w tym mieszkaniu polskiego oficera, przebywającego w niemieckim Oflagu, załoŜyli tajną bojową organizację.
Antek otworzył szerzej oczy i natychmiast odechciało mu się spać. Tytus, aŜ gwizdnął z wraŜenia i z całym rozmachem klepnął Wojtka w plecy, a Wojtek nawet nie zwrócił na to uwagi, tylko szeptał w kółko: — Nareszcie. Śnił mi się taki dzień. Nareszcie. — Proponuję, abyśmy dzisiaj, w tym mieszkaniu złoŜyli przysięgę — Michał mówił juŜ teraz spokojniejszym, bardziej pewnym głosem — i proponuję, aby zostali teraz w mieszkaniu tylko ci, których to interesuje. 80 Przez chwilę panowała cisza. Chłopcy przyglądali się sobie z wytęŜoną uwagą, ale minęła minuta, i nikt się nie podniósł z ziemi. — To znaczy, Ŝe wszyscy są gotowi do przysięgi — raczej stwierdził, niŜ zapytał Michał i chociaŜ znał ich wszystkich bardzo dobrze i wierzył, Ŝe tak właśnie przyjmą jego propozycję, to jednak odczuł teraz wielką radość i chętnie fiknąłby na dywanie potęŜnego kozła, gdyby nie obawa, Ŝe w ten sposób narazi na szwank swą konspiracyjną godność. Zaczęli teraz z wypiekami na twarzach rozmawiać o tej swojej tajnej organizacji. Padały pytania, propozycje, przestrogi. Tak, teraz juŜ nikt nie będzie mógł nic robić na własną rękę. Teraz trzeba będzie wykonywać rozkaz. I trzeba pamiętać o przestrzeganiu tajemnicy, bo tu juŜ nie chodzi o złamanie świętej przysięgi, o ten śmiertelny grzech, którego nikt Ŝołnierzowi nie przebaczy, ale tu chodzi o bezpieczeństwo całej grupy. Czasami wystarczy jedno głupie słowo, Ŝeby rozbić całą organizację. A czy nasza organizacja będzie się rozrastać? — zastanawiają się chwilę nad tym rzuconym przez Tytusa pytaniem. — Kto się jeszcze liczy na naszym podwórzu? Na kogo moŜna zwrócić uwagę? — Więc liczymy — mówi Michał i podnosi dziesięć palców do góry: — Józio Piekarczyk? — ogólny szmer protestu. MoŜna z nim od biedy w piłkę zagrać i nawet ksiąŜkę moŜna mu poŜyczyć, bo nie zniszczy, ale o konspiracji lepiej z nim nie gadać, bo gotów wszystkich sprzedać za parę cukierków — Kazio Drut? — wzruszają niedbale ramionami. Wczoraj spadł z kilku schodków i płakał pół godziny. Jak ktoś leje łzy z takiego powodu, to niech się trzyma matczynej spódnicy. — Rysio Kwasik? To przecieŜ jeszcze maluch. Bawi się w dziewczynkami w „klasy", w „piekło i niebo", — Tolek Marzec? — Ten moŜe by się nadał, bo odwaŜny i silny i całą Warszawę zna jak własną kieszeń, ale ma łapy oblepione smołą. Ze złodziejami lepiej nie zaczynać. To juŜ lepiej byłoby pomyśleć o młodym Jaszczu. Słowo honoru, Ŝe klawy z niego kolega, ale to syn sierŜanta policji. — Mamy czas, nie będziemy się spieszyć z przyjmowaniem nowych. Małą organizację trudniej wykryć — mówi Michał zapalając świecę. JuŜ dawno przemyślał kaŜdy szczegół tej uroczystej przysięgi. Na białym obrusie, obok zapalonej świecy leŜy ta ma». My z Marymontu 81 lutka ksiąŜeczka, którą poŜyczyła im kiedyś Ŝona profesora. Kilka dni temu Michałowi udało się wypoŜyczyć te wiersze po raz drugi. Powiedział, Ŝe chce się ich nauczyć na pamięć, i nie było to całkowitym kłamstwem. Przez trzy wieczory czytał uwaŜnie te najpiękniejsze fragmenty wierszy o Warszawie i wiele pięknych strof wbiło mu się na trwałe do głowy. Szukał tekstu najstosowniejszego do przysięgi i poznawał zawartą w poetyckim słowie wielką i tragiczną historię Warszawy, deptanej butami Ŝołnierzy szwedzkich i rosyjskich, austriackich i pruskich. AŜ znalazł ten jeden fragment, który wydał mu się najpiękniejszym wyzwaniem i przysięgą. Był to fragment Nocy Listopadowej Wyspiańskiego. LeŜy więc na białym obrusie ta cudowna ksiąŜeczka i leŜy obok niej stary, lekko zardzewiały bagnet, którym matka Michała rozłupuje drewno na rozpałkę, ale który mimo to nie przestał być przecieŜ bagnetem i jakąś tam swoją bojową tradycję posiadał. Podchodzą do stołu, kładą palce na wyszczerbionym ostrzu bagnetu, w migotliwym blasku świecy ich twarze nabierają powaŜnego, prawie męskiego wyrazu.
— Ja, Ŝołnierz tajnej organizacji „Zemsta" — mówi Michał wyraźnie i dobitnie, bo nauczył się na pamięć tej ułoŜonej przez siebie przysięgi — przysięgam na to, co jest mi najdroŜsze, na swoją matkę i ojca, na swój Marymont, na Warszawę i na Polskę, Ŝe będę odwaŜnym Ŝołnierzem, Ŝe nie zdradzę nigdy swoich kolegów i nie przyniosę swej Ojczyźnie wstydu. Chłopcy powtarzają za nim coraz mocniejszymi głosami i czują się w tej chwili tak, jakby stali w równym ordynku na leśnej polanie, ubrani w zielone mundury i w zawadiacko na bakier naciągnięte czapki z białymi orłami. Ale przysięga jeszcze trwa. Za oknami przyczaił się pochmurny, okupacyjny listopad, a oni powtarzają słowa mówiące o zupełnie innym listopadzie, w którym porucznik Wysocki prowadził swych chłopców ze Szkoły PodchorąŜych na Belweder, na śmierć i na zwycięstwo. Znają dobrze te słowa, bo przecieŜ wszyscy czytali tę małą ksiąŜeczkę: Hej, bracia, dzieci, Ŝołnierze, za broń, za broń, za broń! Niech kaŜdy za giwer bierze 82 i ustawia się w szeregu w podwórze, Hej, bracia, oto budzą się burze: za broń, za broń, za broń! I nagle rozlega się pukanie do drzwi. Chłopcy milkną, patrzą na siebie z niepokojem. Michał gasi świecę, wciska bagnet pod kuchenny kredens. — Opowiadamy sobie bajki, słyszycie? — woła zdenerwowanym szeptem, chociaŜ tak bardzo chciałby im teraz wszystkim zaimponować spokojem. Pukanie ponawia się i jest teraz bardziej natarczywe. Michał idzie w stronę drzwi powoli i dla dodania sobie odwagi próbuje coś tam zagwizdać, ale nie bardzo mu to wychodzi. Odciąga zasuwkę, uchyla drzwi i... oddycha z ulgą. Przed drzwiami stoi ojciec Wojtka. — Jest u ciebie jeszcze Wojtek? — pyta podejrzliwie i zagląda do pokoju. — Jest. Wszyscy jesteśmy. Właśnie sobie opowiadamy — plącze się Michał. — O tej porze? — Bo my, proszę pana, urządziliśmy sobie taki sobotni wieczór bajek — mówi juŜ spokojniejszym głosem Michał — kaŜdy opowiedzieć musi jedną bajkę, a wygrywa ten, kto wymyśli najstraszniejszą. — No i kto wygrał? — uśmiecha się Wiśniewski. — Ja wygrałem, tatusiu — woła z głębi pokoju Wojtek — bo bajki Grimma są najlepsze do straszenia, a ty mi je dałeś na imieniny. Śmieją się teraz wszyscy, a najgłośniej Wojtek, który jest wręcz zachwycony tym swoim dowcipnym kłamstwem. W tym momencie na korytarzu pojawia się babka Romana. Ona takŜe zaniepokojona jest zbyt długą nieobecnością wnuczka, który juŜ się przecieŜ kładł do łóŜka, a Michał wyciągnął go tylko na kilka minut. — Co oni tam wyprawiają? — pyta Wiśniewskiego, odchodzącego właśnie od drzwi, zza których dobiega ciągle chóralny śmiech chłopców. — Nigdy by pani na zgadła — Wiśniewski trze ręką czoło i jest teraz jakoś dziwnie zamyślony. 83 , — Pewnie znowu przygotowują jakiś cyrk — próbuje zgadnąć babcia Romka — cyrk albo coś jeszcze gorszego. — Niech pani sobie wyobrazi, Ŝe te stare konie opowiadają sobie po prostu bajeczki — mówi Wiśniewski ciepłym głosem, jakby te słowa sprawiały mu szczególną radość — świat się pali, Ŝycie stało się tańsze od kilograma słoniny, ludzie boją się własnego cienia, a nasi chłopcy straszą się bajkami Grimma. — Bo to po prostu jeszcze dzieci — wzdycha babcia Romka — zbyt często o tym zapominamy. Rozdział ósmy
w którym chłopcy z „Zemsty" natrafiają na tajne gazetki. Nieszczęście na Potockiej. Pistolety zmieniają kryjówką To nie była najstosowniejsza pora na przesiadywanie w altanie. Przez liczne szpary wciskał się mroźny grudniowy wiatr, a dziurawe drzwi nie były zbyt mocną zaporą dla puszystego śniegu. Ale oni nie przyszli tu odpoczywać i nie przyszli się tu bawić. Od paru dni szukali bezpiecznej kryjówki na przechowywanie organizacyjnych dokumentów. Wiedzieli, Ŝe w tajnej organizacji nie powinno się zbyt wiele rzeczy zapisywać, bo taki zapisany papier moŜe się stać najcięŜszym dowodem winy, ale musieli przecieŜ notować te najistotniejsze fakty, które mogłyby w przyszłości świadczyć o ich działaniu. Więc szukali skrytki, aby nie trzymać niczego w domu, i któregoś dnia pomyśleli właśnie o altance. Altanka miała wiele zalet. Pełno tu było róŜnych zakamarków, dziur, wnęk, odsuwanych desek i pewni byli, Ŝe znajdą tu bezpieczne miejsce dla zielonego zeszyciku w celofanowej okładce. Ale największą zaletą altany było to, Ŝe mogli w niej przebywać bez wzbudzenia czyichś podejrzeń, bo to było przecieŜ stałe 85 miejsce zabaw dzieci z całej kamienicy. Nawet zimą, gdy mróz mocno szczypał w uszy, przybiegały się tu rozgrzać i schronić od wiatru. Więc dzisiaj udają, Ŝe się bawią. Wykrzykują róŜne bzdurne słowa, klaszczą w zmarznięte ręce, improwizują nawet z pełnym powodzeniem małą towarzyską kłótnię, bo co to za zabawa bez kłótni, a Michał i Roman penetrują w tym samym czasie kaŜdy kąt, kaŜdą szparę w altanie. Stojący przy samych drzwiach Wojtek otrzymał polecenie obserwowania podwórza, więc jak na czujnego wartownika przystało, składa od czasu do czasu pośpieszny meldunek— do bramy weszła babcia Romana z duŜym koszem. — Przez okno wygląda krawiec Kwasik i ziewa. — Kazio Drut wyszedł na spacer w nowej czapce i rozmawia z Dzidką Słowikówną, która go zaczepiła. — Uwaga, sierŜant Jaszcz! Wraca chyba z pracy, ale się nie / rozgląda. Michał wchodzi na starą, chwiejącą się ławkę i sięga ręką pod sufit. Między ścianą a belkami sufitu jest kilka bardzo ciekawych szpar. MoŜna by jedną z nich zarekwirować na konspiracyjne cele. Wystarczy zatkać taką szparę kawałkiem starej deski i sam diabeł się nie domyśli, Ŝe mieści się tu archiwum ,,Zemsty". Lisowski błądzi po omacku palcami, natrafia na gwóźdź, syczy z bólu, ale w tym samym momencie, gdy ręka zupełnie instynktownie wycofywała się z tej niegościnnej szpary palce prześliznęły się po jakichś papierach. — Tu coś jest — mówi Michał i wyciąga plik białych, cieniutkich kartek. Zeskakuje z ławki, która w tym samym momencie przewraca się z trzaskiem, powodując dodatkowe zamieszanie. — UwaŜaj, bo rozwalisz całą budę... — mówi trochę ironicznie Roman i przerywa wpół zdania. W altanie zapada nagle cisza. Nikt juŜ nie próbuje udawać zabawy. Wlepili oczy w te białe kartki i stoją jak zahipnotyzowani. I dopiero gdy Antek szepnął drŜącym głosem: — nielegalne gazetki, o rany — dali upust swemu podnieceniu, zdziwieniu i radości. Wiedzieli o istnieniu tajnej prasy, ale na własne oczy zobaczyli ją dzisiaj po raz pierwszy. — Daj, pokaŜ bliŜej, dowiemy się wreszcie z pierwszej ręki, co w trawie piszczy — szepcze Romek, i Michał podniecony tą atmosferą zaczyna czytać. 86 Wsłuchują się łapczywie w kaŜde słowo, bo teŜ nikt do nich dotychczas takimi słowami nie mówił. Zapomnieli o ostroŜności, o groŜącym im niebezpieczeństwie. Nawet Wojtek odszedł samowolnie z posterunku i przysunął się do Michała, aby nie uronić ani jednego słowa. „... JuŜ chyba nie ma wśród nas takich, którzy by nie utracili kogoś bliskiego, czasem kogoś najbliŜszego. CzyŜ są słowa tak umęczone i tak tkliwe, tak mściwe i tak krwawe — aby oddać
mogły to, co czują dotknięte losem serca w bezsenne noce? Komunikaty wojenne mówią o dalekich frontach, a jest front, o którym komunikaty nie mówią. Ten front przebiega ulicami Warszawy — Długą, Nowym Światem, Solcem, ulicami Bydgoszczy i Krakowa, polami Wołynia i Zagłębia, leśnymi drogami Palmir i Zamojszczy-zny. Na tym polskim froncie w walce jest niemal cały naród: obok męŜczyzn — kobiety i dzieci, obok silnych i zdrowych — starcy i chorzy, obok świadomych Ŝołnierzy Polski Podziemnej — niezor-ganizowane, lecz czujące narodowo masy Polski walczącej. Wróg na tym froncie stosuje wyjątkowo zwierzęce sposoby walki. Jest to cięŜki front." Michał przerywa czytanie. Ponaglają go wzrokiem, szepczą natarczywie: — No, na co czekasz? Ale nam się trafiła gratka! Czytaj, szkoda czasu. — Chłopaki, czy wiecie, na co trafiliśmy? — mówi Michał drŜącym głosem i przygląda się bacznie kolegom, jakby chciał sprawdzić, czy oni juŜ takŜe uświadomili sobie tę niezwykłej wagi sprawę. Ale chłopcy zbyt są zdenerwowani tą przerwą w czytaniu, więc nie docierają do nich Ŝadne inne myśli, poza jedną, Ŝe gazetki naleŜy przeczytać natychmiast od pierwszej do ostatniej strony. — Wiemy, na co trafiliśmy — irytuje się Tytus — na polską podziemną prasę, na prawdziwe słowo. — A jakbyś trochę dłuŜej pomyślał — odcina się Michał — to mógłbyś z tego faktu wysnuć coś bardzo mądrego. — Czekajcie, juŜ wiem, o co mu chodzi — wtrąca się Antek. — Jeśli w naszej altanie ukryte są takie gazetki, to znaczy... — To znaczy, Ŝe w naszym domu ktoś naleŜy do konspiracji — kończy z triumfem w głosie Michał. Oczy mu się śmieją z radości. JuŜ powrócił do swojej funkcji, zachwianej na chwilę tym 87 cywilnym bałaganem, jaki wybuchł przy czytaniu. Zresztą największą pretensję ma właśnie do siebie, bo jakŜe mógł on, oficjalnie i jednogłośnie wybrany przez swych Ŝołnierzy dowódca tajnej grupy „Zemsta", zlekcewaŜyć podstawowe zasady ostroŜności? Czytał im te nielegalne słowa głośno jak jakieś szkolne wypracowanie. Nie protestował, gdy wartownik zamienił się w nieprzytomnego z emocji słuchacza. — Wojtek, wracaj na stanowisko — mówi więc Michał przesadnie ostrym głosem, aby przypomnieć o dyscyplinie i czujności. Wiśniewski posłusznie wycofuje się w kierunku drzwi, uchyla je dyskretnie i natychmiast zatrzaskuje wołając: — Józio Piekarczyk idzie tutaj! Ten okrzyk ma swoją wymowę i przez moment chłopcy zamarli w bezruchu, ale juŜ rozlegają się pierwsze wesołe okrzyki, juŜ się zaczyna wyuczona na taką okoliczność zabawa. A Michał ustawia przewróconą ławkę i błyskawicznym ruchem wciska gazetki w tę samą szparę, z której je wyjął. Teraz otwierają szeroko drzwi altany i przepychając się wybiegają na podwórze. Jeszcze się trzeba trochę powygłupiać, rzucić kilka śnieŜnych kul, które się rozsypują w powietrzu, zamieniając się w puszysty pył. Piekarczyk teŜ próbuje się przyłączyć do zabawy, proponuje nawet, Ŝeby ulepić bałwana. — Bałwana, w taki mróz? — dziwi się Tytus, i wszyscy sobie nagle przypominają o tym mrozie, i wszystkim, oczywiście poza Piekarczykiem, robi się nagle bardzo zimno. Biegną więc w kierunku domu, zostawiając przy altanie zdziwionego Józia, który nie zdąŜył nawet rzucić w ich kierunku swej troskliwie ugniatanej śnieŜnej kuli. Tego dnia odrabianie lekcji szło chłopcom wyjątkowo opornie. Nawet pierwsze pióro szkoły, czyli Wojtek Wiśniewski nie mógł sobie poradzić z prostym w gruncie rzeczy wypracowaniem o urokach zimy w mieście. Zaciskał powieki aŜ do bólu, aby sobie
wyobrazić te uroki, ale obrazy, jakie mu się nasuwały, miały zupełnie inną wymowę. Widział tłum szaro ubranych ludzi marznących na tramwajowym przystanku. Widział ulicę, na której wszyscy się gdzieś bardzo śpieszyli, rozglądali niespokojnie w lewo i w prawo, chuchali w zmarznięte ręce i wbiegali do mrocznych bram. Widział nędzne sklepowe wystawy, przed którymi nikt się nie za88 trzymywał, chociaŜ zbliŜały się święta i na mieście pojawiały się pierwsze choinki. Widział niemieckie patrole kroczące środkiem trotuaru i nadające temu zmarzniętemu miastu swoiste piętno zgrozy. Jak tu więc pisać o urokach zimy, kiedy wszystko, co było kiedyś piękne, straciło swój urok? Wojtek odłoŜył zeszyt i pomaszerował do Tytusa, aby przepisać sobie zadanie z matematyki, bo Tytus Majewski wspierał ich wszystkich swą matematyczną wiedzą. Wspierał dosyć chętnie i teraz juŜ bezpłatnie, chociaŜ jeszcze rok temu obowiązywał w tej sprawie precyzyjny cennnik: za rozwiązanie jednego zadania — jedna porcja lodów. Za ściągawkę na klasówce — dziesięć deko landrynek albo przedwojenny znaczek pocztowy. Ale Tytus takŜe dzisiaj siedział nad pustą kartką i ucieszył się nawet, gdy zobaczył Wojtka: — Nic mi nie wychodzi — westchnął cięŜko — bo cały czas myślę do kogo naleŜą te gazetki. Dobrze byłoby wiedzieć, bo prędzej czy później będziemy musieli nawiązać jakiś kontakt z prawdziwą organizacją. — A nasza organizacja jest nieprawdziwa? — stanął w obronie „Zemsty" Wojtek. — Prawdziwa, ale ja bym wolał jeszcze prawdziwszą — wycofywał się ostroŜnie Tytus — juŜ całą godzinę przymierzam się do wszystkich lokatorów i jakoś nikt mi nie pasuje na konspiratora. Nawet o swoim ojcu myślałem, ale on zbyt odwaŜnie gada o tym, co myśli. A kto jest w tajnej organizacji, ten sobie na takie szczere gadanie nie moŜe chyba pozwolić. — Więc to moŜe Kwasik? — zastanowił się Wojtek — on prawie nigdy nic nie mówi. Słucha tytlko i kiwa głową. — Ten babski krawiec Ŝołnierzem? — zaśmiał się Tytus — przecieŜ on nigdy nie wychodzi z domu. Całymi dniami turkocze na tej swojej maszynie. PrzecieŜ to urodzony cywil. On nawet swojemu małemu Rysiowi nie umie wydać rozkazu. Michał takŜe myślał o tej sprawie przez cały wieczór. Podniecała go świadomość, Ŝe gdzieś obok nich, w tej samej kamienicy mieszka człowiek, który ma bliski kontakt z podziemną armią. MoŜe przechodzą obok niego obojętnie i nawet nie mówią mu: dzień dobry? MoŜe był na ich przedstawieniu i śmiał się serde89 cznie. gdy kundel Bis, mimo gorących próśb Tytusa, nie chciał zejLć z kolan szewca Iwanowskiego? Gdyby wiedzieli, kto to jest, gdyby go znali, gdyby im się udało nawiązać z nim kontakt, mogliby mu przekazać tą bezcenną skrzynkę, którą zdecydowali się tydzień temu wykopać z ziemi i która była dla nich sporym kłopotem. Ale o tym kłopocie nic by nie mówili, powiedzieliby natomiast: proszę przyjąć „Zemstę" do podziemnego harcerstwa, bo takie harcerstwo na pewno istnieje. Nie przychodzimy z pustymi rękami. W tym zielonym zeszycie są spisane nasze bojowe akcje, a w tej brudnej skrzynce jest broń, którą uratowaliśmy od zagłady i po którą dotychczas nie zgłosił się prawowity właściciel. Więc zabezpieczyliśmy ją, aby mogła słuŜyć polskim chłopcom. Z tą skrzynką było rzeczywiście sporo kłopotów. Gdy juŜ powstała „Zemsta", Michał chciał uporządkować wszystkie zaległe sprawy i któregoś dnia wysłał nad Wisłę Romka i Tytusa, aby sprawdzili, co słychać pod brzozą, pod którą kiedyś ukryli skrzynkę z bronią. Był prawie pewny, Ŝe skrzynka juŜ dawno została wykopana przez właściciela, i wysyłał nad Wisłę ten patrol raczej dlatego, Ŝeby Ŝołnierze „Zemsty" zbytnio się nie nudzili.
JakieŜ więc było jego zdziwienie, gdy w dwie godziny później zjawił się zdenerwowany Romek i zameldował: — Skrzynka leŜy na swoim miejscu, tak jak ją zostawiliśmy. Nie wiem, co się stało, moŜe ta kobieta z Potockiej coś pokręciła? A moŜe celowo nie przekazała nikomu wiadomości? Trzeba natychmiast sprawdzić. Więc na drugi dzień wybrali się na Potocką. Wszystko przygotowali ostroŜnie jak kiedyś. Czwórka chłopców obserwowała ulice, a Michał wszedł do ogrodu i omijając błotniste kałuŜe, dotarł do zielonego, znanego juŜ sobie doskonale domku. Puka do drzwi. Najpierw spokojnie, delikatnie, a później coraz bardziej natarczywie i nerwowo, chociaŜ te nerwy były jeszcze zupełnie nie uzasadnione. Bo cóŜ z tego, Ŝe nikt nie otwiera drzwi. Po prostu nie ma nikcgo w domu. Zwyczajna rzecz. MoŜe staruszka wyszła do sklepu albo do sąsiadów, albo na spacer. — A ty do kogo? Czego tu szukasz? Michał odwraca się błyskawicznie i widzi stojącego w sąsiednim ogrodzie siwego i bardzo wysokiego męŜczyznę. MęŜczyzna 90 oparł się o płot, który sięga mu ledwie do piersi, i patrzy pytąjąC0 na Lisowskiego — no, czego tu szukasz? — powtarza niezbyt sympatycznym głosem. — Tej starszej pani, która tu mieszka — mówi szczerze Michał. — Masz jakiś interes? — wypytuje męŜczyzna i kiwa ^0 Michała ręką, Ŝeby podszedł bliŜej. — Jakbym nie miał interesu, tobym tu nie przychodzi} __ Michał na niegrzeczność odpowiada niegrzecznością. Ogarnia go złość, Ŝe ten obcy męŜczyzna wtrąca się do nie swoich spraw. — Dobra, dobra, — macha niecierpliwie ręką męŜczyzna __ a ty kto dla nich, brat, swat, rodzina? — A panu co do tego? — Michał odwraca się na pięcie i C}lce odejść, ale wysoki męŜczyzna łapie go za ramię i mówi juŜ teraz sympatyczniejszym głosem: — Nie złość się. Muszę wiedzieć, z kim mówię. Kręcą sie tu teraz róŜne typy spod ciemnej gwiazdy. Więc jeśli masz do tei kobiety interes, to musisz go na jakiś czas odłoŜyć. — Stało się coś? — Michałowi zaczyna coś świtać w głowie ale jeszcze nie dopuszcza do siebie tych najgorszych myśli. — Ano, stało się — mówi teraz bardzo cicho męŜczyzna --. ^?^ duŜo tu się stało, Ŝe ty tu lepiej więcej nie przychodź. — Ale ja muszę wszystko wiedzieć — naciera teraz z jakąś determinacją Michał — niech pan mi wierzy, Ŝe moja sprawa jest bardzo waŜna. — JeŜeli tak — wzdycha cięŜko męŜczyzna — to powiem ci chłopcze, Ŝe tu juŜ nie ma Ŝadnej waŜnej sprawy. Ta kobieta została dziesięć dni temu aresztowana. Przyjechali po nią z samego rana i zaprosili do takiego ładnego auta. Przez trzy dni w tym miłym domku siedzieli specjalni goście — mruga porozumjewa_ wczo do Michała i Michał domyśla się, o jakich to gościach mo_ wa — ale nikogo się nie doczekali. MoŜesz to powtórzyć, chłopcze komu trzeba. Ja to wszystko widziałem dokładnie przez 0^no i przez te trzy dni umierałem ze strachu, Ŝe ktoś moŜe wpaść w ten kocioł. MęŜczyzna najwyraźniej traktuje teraz Michała jak łącznika tajnej organizacji, która celowo, dla większego bezpieczeństwa, wy_ słała na te przeszpiegi małego chłopca. 91 — Teraz juŜ chyba nikt tego domu nie obserwuje —> mówi patrząc Michałowi w oczy — a kobietę, tak na mój rozum, to wzięli tylko dla szantaŜu... bo cóŜ im taka staruszka? Oni moŜe myślą, Ŝe jak będą trzymać starą matkę, to dobrowolnie zgłosi się do nich jej syn, którego szukają juŜ od pół roku. Ale niech on się nie zgłasza — mówi męŜczyzna ostro, dobitnie, jakby chciał, jakby miał nadzieję, Ŝe Michał przekaŜe te słowa — niech się nie zgłasza, bo to nic nie pomoŜe. I on przepadnie, i jego matki nie wypuszczą. Tym łotrom nie moŜna ufać.
Wiem, co mówię, oni są zdolni do wszystkiego. No, idź, chłopcze, niby tu juŜ bezpiecznie, ale lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Michał wyszedł ogrodem i nie czekając na kolegów oddalał się szybko z tego niebezpiecznego miejsca. Chyba się czegoś domyślili, bo szli kilkanaście metrów za nim i dopiero gdy byli juŜ pewni, Ŝe nikt ich nie śledzi, nastąpiło spotkanie całej piątki „Zemsty". Opowiedział im wszystko dokładnie, i teraz juŜ wiedzieli, dlaczego ta bezcenna broń ciągle leŜy w ziemi. Najbardziej przejęła ich wiadomość, Ŝe kobieta, do której na samym początku nie mieli pełnego zaufania, była matką ukrywającego się Ŝołnierza. Pamiętali jej zmęczoną twarz i rozbiegane, niespokojne oczy, gdy mówili o ukrytej broni, gdy ostrzegali, Ŝe ten zielony domek znajduje się pod obserwacją. Przypomnieli sobie, jak opowiadała im o swych dawnych uczniach, którzy zewsząd odwiedzali ją z kwiatami. Gdzie jest teraz? — myśleli z narastającym Ŝalem i gniewem — gdzie ją wywieźli? Czy nie załamie się w czasie brutalnych przesłuchań? I czy w ogóle ktoś moŜe podnieść rękę na taką starą kobietę? Czy moŜna Ŝądać od matki, aby zdradziła swego syna? — To się musiało tak skończyć — mruknął Roman i rąbnął pięścią w spróchniałe drzewo, aŜ się kurz posypał — jak powiedziała wtedy, Ŝe zrobili u niej rewizję, to ja czułem, Ŝe na tej rewizji się nie skończy. — Ona po prostu nie zdąŜyła przekazać synowi naszej informacji — zadumał się Antek — albo ten chłopak w ogóle się juŜ tam nie zjawił, gdy spostrzegł, Ŝe jest śledzony. Zaczęli się zastanawiać, co robić z ukrytą bronią. Najbezpieczniej byłoby zostawić ją na starym miejscu, nie dotykać więcej tej 92 skrzynki, za której posiadanie groziła najwyŜsza kara. Szkoda im było jednak pięknych pistoletów, które nie mogły przecieŜ zbyt długo leŜeć w ziemi. JeŜeli zostawią skrzynię pod brzózką przez całą zimę, to na wiosnę będą mieć z tego tylko kupę zardzewiałego Ŝelastwa. — A moŜe tylko owinąć skrzynię w jakieś tłuste szmaty i zostawić tam, gdzie jest — proponuje ostroŜnie Wojtek — przenoszenie broni to nie taka prosta sprawa. — Pewnie, Ŝe nie prosta — wtrąca się porywczo Antek — ale jakby wszystkie sprawy były proste, tobyśmy nie zakładali „Zemsty". Jesteśmy bojową organizacją, czy nie? — Antek ma rację — popiera kolegę Roman, który przecieŜ ukrył tę broń przed wrogiem i w związku z tym czuje się trochę jak moralny właściciel trzech pistoletów i granatów — czy tak, czy siak, niech lepiej będzie bliŜej domu. Broń powinna być pod ręką, a nie na końcu świata. Po takich słowach Michał nie miał w zasadzie wyboru. Rozumiał i doceniał ostroŜność Wojtka, ale argumentów Romana nie moŜna było odeprzeć. Po skrzynkę wybrali się dopiero wtedy, gdy znaleźli dla niej nowe, bezpieczne miejsce. Na podwórzu stało kilka drewnianych komórek, w których lokatorzy trzymali róŜne rupiecie, a takŜe drzewo i węgiel na zimę. Po długiej dyskusji zdecydowali się na komórkę Szlendaka, bo była najbardziej zaniedbana i najrzadziej odwiedzana. Zresztą jeśli juŜ ktoś szedł do tej komórki po drzewo lub po kilka bryłek węgla, to mógł to być tylko Roman. Do jego bowiem Ŝelaznych obowiązków naleŜało podtrzymywanie ognia w piecu. Początkowo mieli zamiar ukryć skrzynkę z bronią w komórce Tytusa, w której pan Majewski wykopał jeszcze na początku wojny bardzo przemyślną kryjówkę. Mógł się w niej z powodzeniem ukrywać nawet dorosły człowiek. Wchodziło się tam przez kwadratowy otwór w samym rogu komórki. Otwór miał szczelne zamknięcie, które przysypywało się piaskiem, a na ten piasek rzucało się całą stertę porąbanego drzewa. Pan Majewski przestrzegał, aby drzewo leŜało zawsze w zapasie, chociaŜ nigdy nie był pewny, czy taka kryjówka w ogóle mu się kiedyś przyda. 93
A więc początkowo myśleli właśnie o tym dobrze zamaskowanym dole. Chcieli się tam dostać i zagrzebać skrzynię w Ŝółtym piasku, ale odwiódł ich od tego pomysłu Lisowski. — Jeśli Niemcy szukając czegoś trafią na ten dół — argumentował spokojnie — to właśnie moŜe im się wydać podejrzane, Ŝe dół jest pusty, i zaczną grzebać w tym piachu. A zresztą dół jest głęboki. Ojciec Tytusa dokopał się aŜ do Ŝółtego piasku. A jak jest Ŝółty piasek, to znaczy, Ŝe jest takŜe wilgoć. I nie po to będziemy dźwigać te pistolety znad Wisły, Ŝeby je znowu pakować w mokry piach. I w ten sposób kryjówka pana Majewskiego w dalszym ciągu pozostała bez słuŜbowego przydziału, a chłopcy poszli jeszcze raz obejrzeć dokładnie komórkę Szlendaka. W dniu, w którym wybrali się po niebezpieczną skrzynię, od wczesnego rana padał deszcz ze śniegiem. Ulice stały się bardzo brudne, pełne wody i błota. Dotarli do szkoły zmarznięci i mokrzy. Tytus zgubił po drodze zupełnie nowy cyrkiel, Wojtek wchodząc do klasy potknął się o próg i wylądował z trzaskiem między ławkami. Te wszystkie wydarzenia nie nastroiły ich zbyt optymistycznie. Zaczęli się w nich doszukiwać jakiejś przestrogi. Na ostatniej lekcji nie docierały juŜ do nich zupełnie słowa nauczyciela. Byli myślami daleko poza tą klasą. A Roman zamyślił się w pewnym momencie aŜ tak głęboko, Ŝe siedzący obok niego piegowaty blondynek postanowił wykorzystać sytuację. — UwaŜaj, Romek, stary woła cię do tablicy — szepnął w ucho Szłendakowi i Szlendak natychmiast oprzytomniał. Zerwał się z ławki, krzyknął na całe gardło: — jestem! — i pomaszerował dobrowolnie w kierunku tablicy, wzbudzając w całej klasie niesamowity śmiech. — Masz u mnie grubą krechę — warknął do blondynka Roman, gdy wychodzili ze szkoły, ale dzisiaj nie było czasu na regulowanie takich drobnych długów. Trzeba było odłoŜyć na spokojniejszą chwilę. Spotkali się o piątej po południu, tak jak to było umówione, na rogu Jana III i Kamedułów. Celowo wybrali późniejszą godzinę, gdy ulice tonęły juŜ w mroku. Ale ten zmierzch miał takŜe swoje złe strony. Czego bowiem moŜna szukać o zmierzchu nad brzegiem Wisły, i to w taką pogodę? 94 Nawet zupełnie pijany policjant zainteresowałby się takim amatorem wieczornej przechadzki wśród nadbrzeŜnej wikliny w strugach wyjątkowo zimnego deszczu. Biorąc to wszystko pod uwagę postanowiono, Ŝe nad Wisłę pójdzie tylko Romek. On zna najlepiej tamte ścieŜki i najłatwiej trafi pod tę juŜ prawie historyczną brzózkę. A oni będą obserwować bacznie ulicę i w razie jakiegoś niebezpieczeństwa rozbiegną się na cztery strony z takim wrzaskiem, Ŝe śledzący ich konfident lub zabłąkany na tej ciemnej ulicy policjant skupi całą uwagę właśnie na nich. W tym czasie Romek będzie się mógł przemknąć na cichą uliczkę Złotkowską i tam przeczeka całą awanturę. Ale awantury Ŝadnej nie było, tylko czas dłuŜył im się niesamowicie i z coraz większym niepokojem oczekiwali powrotu Romana. Czy na pewno trafi tam, gdzie trzeba? W taki zadeszczony wieczór nawet biała brzózka nie jest Ŝadnym drogowskazem. Trafił. JuŜ go widzą. Dyskretnie pozdrawiają go machaniem rąk, chociaŜ zdają sobie sprawę, Ŝe tego nie moŜe dostrzec. Ale oni widzą w jego ręku skrzynkę i oddychają z ulgą mimo Ŝe to dopiero początek roboty. Podchodzi do nich bez słowa. Owijają błyskawicznie mokrą skrzynkę w duŜą, czarną szmatę. Teraz juŜ wszystko odbywa się tak, jak sobie dokładnie zaplanowali. Najpierw idzie Michał z Tytusem, piętnaście kroków za nimi Romek ze swoim dosyć cięŜkim skarbem pod pachą, a piętnaście kroków za Romkiem podąŜają Wojtek i Antek. Postanowili, Ŝe jeśli tylko dostrzegą coś, co wzbudzi ich podejrzenie, mają robić wszystko, aby zwrócić uwagę właśnie na siebie. Tylko Romek ma się zachować jak trusia i
wykorzystując zamieszanie pędzić prosto do swojej komórki, gdzie czeka juŜ wyłoŜony papą piękny dół. Ach, gdybym ja potrafił strzelać — myśli Roman przyciskając teraz do siebie skrzynkę prawie serdecznym gestem. — Nie szedłbym wystraszony jak baran na rzeź. Ale to nic, wszystko się zmieni. NajwaŜniejsze, Ŝe są pistolety. W połowie drogi natknęli się na jakiegoś podejrzanego typa. MęŜczyzna zastąpił Michałowi drogę, złapał go za guzik od palta i zaczął w dość zagmatwany sposób pytać, czy dojdzie tędy do placu Wilsona. 95 Romek zatrzymał się. Nie widział dokładnie, co się wydarzyło tam w przodzie. Dobiegały do niego tylko niektóre słowa. A Michał z Tytusem juŜ byli gotowi rozpocząć zaplanowaną awanturę, bo pytanie męŜczyzny było co najmniej zagadkowe. Jak bowiem moŜna pytać o plac Wilsona stojąc na ulicy Jana III, czyli przynajmniej pięć kilometrów od poszukiwanego placu. Ale zanim rozpoczęli alarm, zorientowali się, Ŝe mają do czynienia z pijakiem, któremu zupełnie się poplątały strony świata. Odetchnęli więc wszyscy z ulgą, a po kilku minutach byli juŜ na swoim podwórzu. Poczuli się tu teraz tak bezpiecznie, jakby płot podwórza stanowił granicę neutralnego państwa, w którym nawet sierŜant Jaszcz nie moŜe im uczynić Ŝadnej krzywdy. Tego wieczoru skrzynka została zabezpieczona tylko prowizorycznie. Dopiero na drugi dzień mogli nasycić oczy swymi skarbami. Wycierali szmatami pistolety tak delikatnie, z taką czułością, jakby to były autentyczne skarby. WyłoŜyli skrzynkę pergaminem i ceratą, a na dnie dołu połoŜyli kawałek blachy, aby zabezpieczyć broń przed wilgocią. — Ten się nazywa „vis", ojciec miał taki pistolet w 39 roku. Mówił, Ŝe to polska broń i Ŝe bardzo dobra — powiedział Michał z dumą w głosie — ale te dwa to chyba jakieś zagraniczne. — TeŜ piękne — westchnął Antek — lufy mają długie jak armaty. AŜ szkoda zakopywać. Moglibyśmy się najpierw nauczyć strzelać. — Gdzie, tutaj na podwórzu? — przestraszył się Wojtek. — A co, mało pod Warszawą lasów? — Antek coraz bardziej zapalał się do swego pomysłu. — Trzeba z tym poczekać do wiosny — pogodził kolegów Michał — musimy mieć trochę czasu na znalezienie bezpiecznej strzelnicy. A jak juŜ znajdziemy... — To nauczymy się w ciągu jednego dnia — w głosie Antka była zaciętość. — Musimy się nauczyć, jeśli chcemy naprawdę walczyć. Myślicie, Ŝe Niemcy sami się z Warszawy wyniosą? Kochali swe piękne pistolety, byli z nich dumni, ale przecieŜ chętnie złoŜyliby je jako ofiarę, gdyby ofiara ta otworzyła im drzwi do prawdziwej podziemnej organizacji. Marzyli o tym i kaŜdy z n^ph czuł, Ŝe „Zemsta" była tylko pierwszym krokiem do urzeczywistnienia tych marzeń. 96 Rozdział dziewiąty w którym zasadzka na właściciela tajnych gazetek nie udaje się. Śmiej się, Warszawo! Gestapo przychodzi nocą. Rozbite wystawy, czyli kamienie to teŜ broń Wojtek wychodził juŜ od Tytusa, gdy na progu mieszkania pojawił się Lisowski. — TeŜ ci nie wychodzi matematyka? — zapytał i nie miał wcale zdziwionej miny. — Jutro moŜe być w szkole pogrom — przyznał się Michał — bo nie odrobiłem Ŝadnych lekcji, ale ja w innej sprawie. I wrócili we dwóch do Tytusa, który w dalszym ciągu nie umiał sobie poradzić z dosyć prostym zadaniem. Przez kilka minut nie mogli jednak podjąć zasadniczego tematu, bo do pokoju wszedł pan Majewski, takŜe zaniepokojony lekcyjnymi kłopotami syna. —. Nigdy tak
długo nie siedziałeś nad matematyką — zatroskał się bardzo szczerze — ale nie licz na mnie, ja do tego przedmiotu nigdy nie miałem talentu. A moŜe cię głowa boli od tego tytoniowego smrodu? Pokój rzeczywiście wypełniony był ostrym zapachem suszącego się na piecu tytoniu. Państwo Majewscy, tak jak i wiele innych warszawskich rodzin, dorabiali na Ŝycie produkując „mono7. My z Marymontu 9? polowe" papierosy; Hurtownicy dostarczali im tytoń, oryginalne monopolowe gilzy, pudełka i fabryczne etykiety, a zabieraU gotowy juŜ towar, który wędrował najczęściej do prywatnych właścicieli restauracji. Warszawiacy doszli do perfekcji w podrabianiu tej monopolowej produkcji. Zresztą w tych latach podrabiało się nie takie rzeczy. Podrabiano urzędowe pieczęcie, karty pracy,, świadectwa zgonu, a nawet dowody osobiste — czyli kennkarty.. To były Ŝyciowe konieczności, to było jeszcze jedno pole walki z okupantem. Warszawiacy nie załamywali się, chociaŜ Ŝycie w tym mieście, w tym „frontowym" mieście, jak określali je Niemcy, było coraz bardziej brutalne i cięŜkie. Nie brakowało warszawiakom nie tylko odwagi, nie brakowało im takŜe dowcipu i fantazji. Na murach domów, na parkanach pojawiały się wielkie napisy: „Deutschland kaput", pojawiały się rysunki swastyk wiszących na szubienicy. A gdy zaczęto rysować Ŝółwie, warszawiacy pojęli natychmiast, Ŝe chodzi tu o to, aby wszędzie tam, gdzie pracuje się z konieczności dla Niemców, była to praca w Ŝółwim tempie. Gdy Niemcy zaczęli agitować za dobrowolnym wyjazdem na roboty do Niemiec, pojawiły się natychmiast hasła: Chcesz umierać na suchoty, jedź do Niemiec na roboty. Gdy w kinach zaczęto wyświetlać filmy propagujące niemieckie zwycięstwa i niemiecki „porządek", nieznane dłonie rozkleiły natychmiast kartki z napisem: Tylko świnie siedzą w kinie. — Aby wam trochę poprawić humor — mówi nagle pan Majewski — opowiem wam dobry kawał. — O Hitlerze? — zainteresował się Wojtek. — Jakbyś zgadł! Tylko w szkole czasami nie powtarzajcie. — W szkole wszyscy powtarzają — śmieje się Michał. —• Wczoraj taki jeden szkrab opowiedział nam podczas pauzy o dębie posadzonym na pamiątkę historycznego spotkania Hitlera z Mus-solinim. 98 — Znam... znam. Po pewnym czasie okazało się, Ŝe to nie dąb wyrósł, tylko zwykła lipa — pan Majewski wpadł w bardzo dobry nastrój. Cieszy go teraz nawet to, Ŝe Ŝona z przeraŜeniem patrzy na chichoczących chłopców. — Czy ty ciągle musisz być taki nieostroŜny? — protestuje — i jeszcze dzieci uczysz takich niebezpiecznych rzeczy! — A co jest teraz bezpieczne? — broni się pan Majewski. — Nie przesadzaj, trzeba się od czasu do czasu pośmiać, Ŝeby nie zwariować ze zgryzoty. — Babcia Romana mówi tak samo — solidaryzuje się natychmiast z ojcem Tytusa Michał. — Bo to mądra kobieta. Ale nie o babci mieliśmy mówić, tylko o Hitlerze — pan Majewski wygładza na piersiach swój tramwa-jarski mundur, jakby miał wystąpić na prawdziwej scenie — no, to słuchajcie. Hitler dostał w podarunku kupon bardzo pięknego materiału, ale wszyscy krawcy w Berlinie, do których się zwracał, oświadczyli, Ŝe na uszycie garnituru materiału nie starczy. Wtedy poradził mu Goering, Ŝeby sprowadzić krawca z Warszawy, bo warszawiacy są bardzo sprytni i moŜe któryś z nich znajdzie radę na ten kłopot. Sprowadzony warszawski krawiec obejrzał materiał, zrobił miarę i powiedział: — Z tego materiału mogę łatwo zrobić garnitur, nawet z kamizelką, ale pod jednym warunkiem, Ŝe do dokładnej miary przyjedziesz,
fuhrerze, do Warszawy. — Dlaczego koniecznie do Warszawy? — zdziwił się Hitler. — To bardzo proste — uśmiechnął się warszawski krawiec — tutaj, w Berlinie, jesteś bardzo wielki, ale jak przyjedziesz do Warszawy, to się na pewno zrobisz malutki. — Gadaj, gadaj, aŜ cię kiedyś złapią za język — mówi matka Tytusa, ale i ona śmieje się teraz razem z chłopcami. — No więc jak juŜ jesteście w takim złotym humorze, to matematyka pójdzie wam bez trudności — Majewski zabiera z pieca tytoń, kiwa głową do Ŝony i oboje wychodzą z pokoju. — Słuchajcie, nie ma innej rady — szepce Michał, gdy tylko zostali sami. — Któryś z nas musi jutro zostać w domu. Musimy calutki czas mieć altanę na oku. Zrobimy specjalne dyŜury. — A moŜe to jednak mój ojciec? — zastanawia się Tytus — gada duŜo, bo gada, ale chyba jest odwaŜny. I jeździ po całej Warszawie, moŜe mieć róŜne kontakty. 99 polowe" papierosy, Hurtownicy dostarczali im tytoń, oryginalne monopolowe gilzy, pudełka i fabryczne etykiety, a zabierali gotowy juŜ towar, który wędrował najczęściej do prywatnych właścicieli restauracji. Warszawiacy doszli do perfekcji w podrabianiu tej monopolowej produkcji. Zresztą w tych latach podrabiało się nie takie rzeczy. Podrabiano urzędowe pieczęcie, karty pracy,, świadectwa zgonu, a nawet dowody osobiste — czyli kennkarty.. To były Ŝyciowe konieczności, to było jeszcze jedno pole walki z okupantem. Warszawiacy nie załamywali się, chociaŜ Ŝycie w tym mieście, w tym „frontowym" mieście, jak określali je Niemcy, było coraz bardziej brutalne i cięŜkie. Nie brakowało warszawiakom nie tylko odwagi, nie brakowało im takŜe dowcipu i fantazji. Na murach domów, na parkanach pojawiały się wielkie napisy: „Deutschland kaput", pojawiały się rysunki swastyk wiszących na szubienicy. A gdy zaczęto rysować Ŝółwie, warszawiacy pojęli natychmiast, Ŝe chodzi tu o to, aby wszędzie tam, gdzie pracuje się z konieczności dla Niemców, była to praca w Ŝółwim tempie. Gdy Niemcy zaczęli agitować za dobrowolnym wyjazdem na roboty do Niemiec, pojawiły się natychmiast hasła: Chcesz umierać na suchoty, jedź do Niemiec na roboty. Gdy w kinach zaczęto wyświetlać filmy propagujące niemieckie zwycięstwa i niemiecki „porządek", nieznane dłonie rozkleiły natychmiast kartki z napisem: Tylko świnie siedzą w kinie. — Aby wam trochę poprawić humor — mówi nagle pan Majewski — opowiem wam dobry kawał. — O Hitlerze? — zainteresował się Wojtek. — Jakbyś zgadł! Tylko w szkole czasami nie powtarzajcie. — W szkole wszyscy powtarzają — śmieje się Michał. — Wczoraj taki jeden szkrab opowiedział nam podczas pauzy o dębie posadzonym na pamiątkę historycznego spotkania Hitlera z Mus-solinim. 98 — Znam... znam. Po pewnym czasie okazało się, Ŝe to nie dąb wyrósł, tylko zwykła lipa — pan Majewski wpadł w bardzo dobry nastrój. Cieszy go teraz nawet to, Ŝe Ŝona z przeraŜeniem patrzy na chichoczących chłopców. — Czy ty ciągle musisz być taki nieostroŜny? — protestuje — i jeszcze dzieci uczysz takich niebezpiecznych rzeczy! — A co jest teraz bezpieczne? — broni się pan Majewski. ¦— Nie przesadzaj, trzeba się od czasu do czasu pośmiać, Ŝeby nie zwariować ze zgryzoty. — Babcia Romana mówi tak samo — solidaryzuje się natychmiast z ojcem Tytusa Michał.
— Bo to mądra kobieta. Ale nie o babci mieliśmy mówić, tylko-o Hitlerze — pan Majewski wygładza na piersiach swój tramwa-jarski mundur, jakby miał wystąpić na prawdziwej scenie — no, to słuchajcie. Hitler dostał w podarunku kupon bardzo pięknego materiału, ale wszyscy krawcy w Berlinie, do których się zwracał, oświadczyli, Ŝe na uszycie garnituru materiału nie starczy. Wtedy poradził mu Goering, Ŝeby sprowadzić krawca z Warszawy, bo warszawiacy są bardzo sprytni i moŜe któryś z nich znajdzie radę na ten kłopot. Sprowadzony warszawski krawiec obejrzał materiał, zrobił miarę i powiedział: — Z tego materiału mogę łatwo zrobić garnitur, nawet z kamizelką, ale pod jednym warunkiem, Ŝe do dokładnej miary przyjedziesz, ftihrerze, do Warszawy. — Dlaczego koniecznie do Warszawy? — zdziwił się Hitler. — To bardzo proste — uśmiechnął się warszawski krawiec — tutaj, w Berlinie, jesteś bardzo wielki, ale jak przyjedziesz do Warszawy, to się na pewno zrobisz malutki. — Gadaj, gadaj, aŜ cię kiedyś złapią za język — mówi matka Tytusa, ale i ona śmieje się teraz razem z chłopcami. — No więc jak juŜ jesteście w takim złotym humorze, to matematyka pójdzie wam bez trudności — Majewski zabiera z pieca tytoń, kiwa głową do Ŝony i oboje wychodzą z pokoju. — Słuchajcie, nie ma innej rady — szepce Michał, gdy tylko zostali sami. — Któryś z nas musi jutro zostać w domu. Musimy calutki czas mieć altanę na oku. Zrobimy specjalne dyŜury. — A moŜe to jednak mój ojciec? — zastanawia się Tytus — gada duŜo, bo gada, ale chyba jest odwaŜny. I jeździ po całej Warszawie, moŜe mieć róŜne kontakty. 99 — Więc uwaŜaj na niego. Jak będzie wychodził z mieszkania, idź za nim. Dorośli nie łaŜą zbyt często do tej altany, więc obserwacja będzie łatwiejsza. Uradzili, Ŝe jutro rano wyjdą z domu trochę wcześniej i wspólnie zadecydują, komu mają przypaść w udziale te zaszczytne wagary. A rano Michał, wyjaśniwszy jeszcze raz, dlaczego jeden z nich powinien dzisiaj zostać w domu, zaproponował: — Najlepiej, jeśli to będzie ochotnik. Nie mogę przecieŜ do wagarów przymuszać. Więc kto na ochotnika? Tego nie przewidział. Zgłosiła się cała czwórka i wszyscy uczynili to z takim entuzjazmem, jakby od ich decyzji uzaleŜnione były losy całej Warszawy. Michał pomyślał o nie odrobionych na dzisiaj lekcjach i stwierdził z wyjątkową szczerością: — Rozumiem was. Ja takŜe chętnie bym się poświęcił dla dobra sprawy, ale zostać przecieŜ moŜe tylko jeden. Decydujcie się albo ja zadecyduję. I musiał zadecydować, bo kaŜdy z ochotników był głęboko przekonany, Ŝe tylko on jeden jest w stanie podołać temu trudnemu zadaniu. Więc Lisowski wskazał palcem na Romana i bardzo logicznie uzasadnił swą decyzję: — Romek nie będzie się musiał nawet tłumaczyć w domu. Połazi trochę po podwórzu, a za pół godziny, gdy babka pojedzie na Kercelak, będzie mógł spokojnie zanieść ksiąŜki do domu i zająć się obserwacją. Poparli go bez większego przekonania i szybko pobiegli do szkoły, pozostawiając na podwórzu uśmiechniętego od ucha do ucha Romana. Roman miał juŜ wprawę w takich akcjach, więc przystąpił do działania, obmyśliwszy dokładnie kaŜdą czynność i kaŜdy szczegół. Zdawał sobie doskonale sprawę, o jaką stawkę toczy się ta gra. Gdy tylko babka; zniknęła za zakrętem ulicy, zaniósł do domu ksiąŜki, włoŜył jeszcze jeden sweter, bo przecieŜ większość dnia miał spędzić na podwórzu, i z pełnym zapałem, a takŜe z wiarą w powodzenie, zaczął obserwować ogród i wiodącą do altany ścieŜkę. Zsiniały mu z zimna uszy, zdrętwiały mu palce w nazbyt ciasnych butach, więc tupał mocno w twardą, zmarzniętą ziemię i szeptał sobie dla rozgrzewki: musi, musi, musi przyjść po te 100
„bibuły" właśnie teraz, gdy ja tu czuwam. To właśnie ja będę wiedział pierwszy, kto w tej kamienicy naleŜy do podziemia. Mam szczęśliwą rękę do takich spraw, przecieŜ to ja podpatrzyłem pistolety. Musi tu przyjść... jeszcze pięć minut, najwyŜej dziesięć, i pojawi się przed altaną. Ale mijały godziny, młodsze dzieci zaczęły juŜ powracać ze szkoły, na podwórzu robiło się coraz gwarniej, a altany nikt jakoś nie odwiedzał. Weszła tam, co prawda, na chwilę Dzidka Słowi-kówna, a takŜe Rysio Kwasik schował się w altanie przed kolegą, czy moŜna było jednak w tak powaŜnej sprawie brać pod uwagę takie niepowaŜne osoby? Więc gdy zobaczył wchodzących na podwórze kolegów z „Zemsty", aŜ sobie cięŜko westchnął z Ŝalu. Niestety, nie będzie im mógł przekazać Ŝadnej radosnej wiadomości. — No i co? — zapytał Michał otrzepując czapkę ze śniegu — wytropiłeś? Mów szybko, bo my zgadywaliśmy przez całą drogę nazwiska. — MoŜecie dalej zgadywać — Romek machnął ręką z rezygnacją — do altany nikt nie wchodził. — Zupełnie nikt? — zdziwił się Antek i popatrzył podejrzliwie na Romana. — Była tam Dzidka Słowikówna i Rysio Kwasik, chcesz z nimi nawiązać kontakt? — odpowiedział zaczepnie Roman. — Pociesz się, Ŝe i nam nie powiodło się lepiej — westchnął Michał — ja dostałem dwóję z matematyki, a Tytus z polskiego. Ale to nic, nieszczęścia lubią chodzić parami. Poczekaj, Romek, zjem tylko w domu kawałek chleba, rzucę teczkę w kąt i przyjdę cię zmienić. A mnie zmieni Antek. Wieczorem zastanowimy się wspólnie, co dalej robić. Jedno jest w kaŜdym razie pewne, Ŝe po te gazetki musi ktoś wreszcie przyjść. PrzecieŜ nie schowano ich w tej altanie po to, Ŝeby sobie spokojnie leŜały do końca wojny. Ale Michał teŜ nie miał szczęścia, chociaŜ pilnował bardzo uwaŜnie. W dalszym ciągu Ŝadna dorosła osoba nie pojawiła się na ścieŜce wiodącej do altany. Później, gdy zapadł juŜ zmierzch, obserwowali altanę we dwóch, bo Michał nabrał nagle przekonania, Ŝe właśnie teraz, wieczorem zjawi się w ogrodzie właściciel tajnej prasy i Ŝe Antek moŜe ten moment przegapić. Stanęli więc w dwóch róŜnych końcach podwórza i śledzili w napięciu wszyst101 kich przechodniów. Było ich nawet sporo. Wracali z pracy, wychodzili do sklepów, nosili drzewo z komórki, rozmawiali o pogodzie, o chlebie, o przeciekającym dachu i o wojnie, ale z wyjątkową obojętnością odwracali się plecami do altany. Więc gdy minęła następna godzina i gdy z domu wyszli pozostali członkowie „Zemsty", aby się dowiedzieć, co słychać na pierwszej linii frontu, Michał powiedział, Ŝe nic juŜ chyba nie wyjdzie z tego czuwania i Ŝe jutro rano on pozostanie na posterunku. Dobrze się składa, bo matka tym razem idzie jutro rano do szpitala, więc obędzie się bez kłopotliwych tłumaczeń. Poczekali jeszcze chwilę, a gdy na podwórzu całkiem się uciszyło, pobiegli do altany. Jeśli właściciel tej nielegalnej prasy nie kwapił się dzisiaj do zabrania swej przesyłki, to muszą wykorzystać okazję i przyjrzeć się jeszcze raz gazetkom. Michał znów podstawił pod ścianę ławkę, wcisnął rękę w znaną juŜ sobie szczelinę, natrafił nawet palcem na ten sam gwóźdź, ale poza tym gwoździem niczego więcej w skrytce nie znalazł. — Nie ma — szepnął — słowo honoru, Ŝe nie ma. — Czego nie ma? — nie rozumiał jeszcze Roman Szlendak. — Gazetek. Tu je wkładałem. Skaleczyłem się o ten gwóźdź... Cios był zbyt silny, aby mogli od razu podjąć spokojną, rozsądną rozmowę. Zaczęli się wzajemnie oskarŜać, zaczęli sobie zarzucać brak czujności, a juŜ najwięcej dostało się Romkowi, który pilnował przecieŜ tej altany najdłuŜej. A gdy się juŜ trochę uspokoili, Antek wpadł na zupełnie niegłupią myśl, Ŝe gazetki mógł ktoś zabrać w nocy albo z samego rana, gdy jeszcze jedli śniadanie.
— Jeśli z rana — to mógł to zrobić mój ojciec — zaiskrzyły się oczy Tytusowi — wyszedł dzisiaj do pracy przed szóstą. — Mój ojciec teŜ to mógł zrobić — Wojtek pomyślał nagle, Ŝe konduktor Wiśniewski niekoniecznie musi być większym bohaterem niŜ nauczyciel Wiśniewski — mój teŜ wyszedł do pracy przede mną. — Pewnie jeszcze kilka innych osób w kamienicy wyszło rano do pracy — zdenerwował się Antek czując, Ŝe ta cała gadanina nie zbliŜa ich ani o krok do rozwiązania zagadki. Ale Michał był zdania, Ŝe Ŝadnych domysłów nie naleŜy lekcewaŜyć, i polecił swym Ŝołnierzom, aby przeprowadzili delikatnie rozpoznawcze rozmowy z rodzicami. 102 — Powiedzcie im coś o konspiracyjnej prasie i uwaŜajcie, jak się będą zachowywać. Tylko o altanie ani słowa, bo nie moŜemy przecieŜ zbyt wcześnie spalić tej kryjówki. Jutro albo pojutrze znów tam moŜemy coś znaleźć. Chyba Ŝe ktoś przejrzał nasze plany. — Ja od razu wiedziałem, Ŝe z prawdziwym konspiratorem nie pójdzie nam tak łatwo — powiedział Wojtek z zachwytem w głosie i znów pomyślał o swym ojcu — taki to ma swoje sposoby. Mimo tej bardzo mądrej rozmowy rozeszli się do domów zupełnie zawiedzeni. Pocieszali się tylko jedną myślą, Ŝe nie spłoszyli właściciela tajnej prasy, Ŝe znajdą jeszcze raz w altanie biały plik gazetek i Ŝe juŜ wtedy na pewno trafią na właściwy trop. Ale tuŜ przed północą kamienica przeŜyła takie wydarzenie, Ŝe natychmiast przestały się liczyć wszystkie inne sprawy. Michał jeszcze nie usnął, więc matka nie potrzebowała go budzić. Usiadła tylko przy nim na łóŜku, złapała go kurczowo za rękę i szeptała: — Najpierw walili w drzwi na parterze, pewnie zbudzili stróŜa, ...słyszysz? Idą na piętro. Do kogo? Michał, czy u ciebie wszystko w porządku, czy nie masz jakichś niepotrzebnych rzeczy? — Co teŜ mama mówi... — Ŝachnął się, ale w tej samej chwili dosłownie zdrętwiał ze strachu. Uzmysłowił sobie bowiem, Ŝe przecieŜ na dnie nocnej szafki, między najróŜniejszymi szkolnymi zeszytami, leŜy zielony zeszycik „Zemsty". Nie zdąŜyli znaleźć dla niego bezpiecznego miejsca, zaaferowani gazetkami. — Wszystko w porządku, mamo, słowo daję... — powiedział to bardzo cieniutkim głosem, ale pani Lisowska nawet sobie tego nie uświadomiła, słuchając w tragicznym napięciu tego zbliŜającego się stukotu. — Tutaj, proszę panów, tędy proszę... — darł się stanowczo zbyt głośno stróŜ Jagoda, jakby chciał postawić na nogi całą kamienicę. Nie wykluczone, Ŝe robił to celowo. MoŜe chciał kogoś ostrzec, uprzedzić o tej niespodziewanej nocnej wizycie. Przez chwilę w korytarzu zapanowała cisza, ale natychmiast zburzyło ją mocne pukanie do drzwi. — Pani doktorowo — odezwał się lekko zachrypnięty Jagoda — ¦to ja, stróŜ, niech pani otworzy. Ktoś powiedział coś po niemiecku, znów rozległo się energiczne walenie w drzwi i nagle wszystko ucichło. W kamienicy zrozumiano, Ŝe Niemcy wtargnęli juŜ do mieszkania. 103 — Mamo, oni poszli do Antka — szepnął Michał zrywając się z łóŜka — po co oni tam? PrzecieŜ mają u siebie doktora Gołębia... mało im? Mamo, co robić, siedzieć tu i czekać? — A co innego moŜesz zrobić? — matka odpręŜyła się, ale twarz ciągle miała bladą jak płótno — taka teraz nasza dola. MoŜemy tylko siedzieć i myśleć: czy to do nas dzisiaj przyjdą, czy do sąsiadów. Tej nocy w kamienicy nikt nie spał. Przytykano uszy do ścian, uchylano dyskretnie drzwi, Ŝeby się przekonać, czy Niemcy juŜ sobie poszli, czy poszli sami, czy moŜe zaciągnęli kogoś ze sobą do samochodu.
Ci, którzy mieli okna wychodzące na ulicę, widzieli ten samochód. Stał trochę z boku, kilkanaście metrów przed bramą i miał wygaszone światła, ale noc była gwiaździsta, jasna, więc moŜna było z tej odległości określić nawet markę samochodu. Niemcy zachowywali się w mieszkaniu Gołębiów wyjątkowo cicho. Nie słychać było ani wrzasków, ani stukotu przewracanych mebli, ani nawet głośnych rozmów. ZbliŜał się świt i matka Michała zaczęła się ubierać. Szła przecieŜ bardzo wcześnie do pracy. Była pielęgniarką w szpitalu dziecięcym na placu Kopernika. — JuŜ się ubiorę, przecieŜ i tak nie zmruŜę dzisiaj oka — powiedziała widząc pytający wzrok syna. WłoŜyła sweterek, zaczęła się czesać przed lustrem, ale nagle odwróciła się. Ręka z grzebieniem zamarła w bezruchu — wiesz, synu, to straszne, co mi teraz przyszło do głowy. Poczułam nagle radość... wyobraź sobie, poczułam radość, Ŝe twój ojciec jest teraz tam, w Oflagu, a nie w Warszawie. — Mamo, co ty mówisz? — Michał poczuł bolesny skurcz krtani — jak ty moŜesz takie słowa... — Ja wiem, synu, Ŝe to okropne, ale sam pomyśl — tłumaczyła się teraz w pośpiechu matka — tam przynajmniej nikt twojego ojca nie goni, nie ściga jak psa, nie wyciąga go z łóŜka w połowie nocy, nie kaŜe mu stać pod murem z podniesionymi rękami. Tu twój ojciec nie siedziałby bezczynnie. Musiałby się na pewno ukrywać jak ojciec Antka i moŜe by go złapali jak ojca Antka. — Ale tutaj by mógł walczyć — krzyknął Michał — nawet w takiej Warszawie, jaka jest teraz, moŜna się czuć wolnym czło104 wiekiem, a on siedzi, mamo, za drutami. Czy sobie wyobraŜasz, mamo, tyle lat za drutami! — Ale moŜe doŜyje szczęśliwie do końca wojny za tymi drutami — powiedziała matka takŜe podniesionym głosem i nagle zaczęła płakać. Doszedł do niej ostroŜnie i zaczął ją gładzić po długich, ciemnych włosach. Jeśli matka płacze, to przecieŜ ktoś w tym domu musi być prawdziwym męŜczyzną — pomyślał i powiedział do niej siląc się na spokój: — Masz rację, mamo, w Oflagu jest chyba bezpieczniej niŜ w Warszawie. A my tutaj damy sobie radę. Mamy co jeść, jesteśmy zdrowi i na pewno przeŜyjemy Hitlera. Opowiedzieć ci kawał o Hitlerze? Niemcy wyszli z mieszkania Antka Gołębia dopiero o czwartej nad ranem. Wyszli sami i to była dla kamienicy największa radość. Ale zawarta w tym takŜe była spora zagadka: więc czego tam szukali? Po co było to nocne najście? Początkowo niektórzy sądzili, Ŝe w sprawę aresztowanego doktora, kapitana Gołębia, wmieszana została jego Ŝona i Ŝe gestapowcy przyjechali ją aresztować. Ale Niemcy powrócili przecieŜ do samochodu sami. Jeszcze przed bramą rozmawiali o czymś z dozorcą Jagodą, który stał na baczność i kiwał bez przerwy potakująco głową, a później rozległ się cichy szum zapalanego silnika i pozostały juŜ tylko złe wspomnienia po koszmarnej nocy. Matka Antka nie chciała rano z nikim rozmawiać, pytania zbywała półsłówkami, lecz mimo zmęczenia jej twarz była jakaś jasna i wesoła. Ale Antek nie potrafił i nie chciał utrzymywać tej tajemnicy. To by było ponad jego siły. — Mój ojciec wyrwał im się z łap. Trzymajcie mnie, chłopcy, bo zwariuję z radości. O rany, jakiego ja mam ojca! A później juŜ spokojnie opowiedział im resztę. Od Niemców niewiele się z matką dowiedzieli, ale razem z Niemcami był granatowy policjant i w pewnej chwili, gdy został z matką sam w pokoju, szepnął jej błyskawicznie, Ŝe kapitan Gołąb po prostu wykiwał Niemców. Ale to wszystko musiało być ułoŜone razem z organizacją, bo inaczej by się nie udało. Podczas śledztwa, gdy go bili, powiedział, Ŝe moŜe wskazać kogoś waŜnego. Zawieźli go tam, gdzie chciał, do jakiejś małej knajpki. I mimo Ŝe był dobrze pilno-
105 wany, zdołał nawiać. W knajpce zrobiło się nagle wielkie zamieszanie, doszło nawet do strzelaniny, a kapitan Gołąb ulotnił się bocznymi drzwiami, które były za kotarą. Pan Wiśniewski, który wysłuchał tej relacji w pięknym, płomiennym wykonaniu swego Wojtka, pokiwał tylko głową i powiedział: — Więc matka Antka miała dzisiaj wielkie szczęście, Ŝe jej nie aresztowali. PrzecieŜ to u nich normalna rzecz, taka zemsta na rodzinie. Coś się za tym musi kryć. To musi być jakiś podstęp. Przypuszczenia nauczyciela Wiśniewskiego poparte zostały niedługo faktami. W pobliŜu kamienicy zaczęli się nagle kręcić róŜni podejrzani męŜczyźni. Opierali się o płot czytając niezbyt uwaŜnie gazetę, zaglądali na podwórze, obserwowali wchodzących do bramy. — Widzicie tych patałachów? — zakpił któregoś dnia szewc Iwanowski — przecieŜ nawet ślepy bałwan rozpozna z daleka, z kim ma nieprzyjemność. I takie durnie chcą wygrać wojnę! Rzeczywiście agentów Gestapo moŜna tu było bardzo łatwo rozszyfrować i chłopcy juŜ po trzech dniach znali ich twarze na pamięć. Przyglądali im się zresztą czasami ze zbyt natarczywą ciekawością, jakby chcieli znaleźć na tych twarzach jakieś widoczne znamię podłości i zdrady. Któregoś dnia, gdy Michał z Wojtkiem powracali ze sklepu niosąc po bochenku chleba płaskiego jak deska, wydawanego na kartki, ktoś dopadł ich z tyłu i klepnął z całej siły po plecach. Rozmawiali właśnie po cichu o tych kręcących się po Marii Kazimie-jy tajniakach. Więc ta nagła zaczepka napędziła im porządnego .strachu. I musieli mieć w tym momencie bardzo głupie miny, bo napastnicy wybuchnęli gromkim śmiechem. Poznali ich od razu, chociaŜ zimowe ubranie zmienia czasami bardzo człowieka. Ten wysoki, to „bramkarz", szef tamtej bandy z ulicy Gdańskiej, a ten niski grubasek, to przeciwnik Antka. Zresztą, co to za przeciwnik, Antek połoŜył go wtedy jedną ręką. — Cześć, co u was słychać? — drze się „bramkarz". — Nic nowego — odpowiada Michał, bo niby co ma mu odpowiedzieć, Ŝe załoŜyli „Zemstę", Ŝe mają pistolety i granaty, Ŝe są na tropie organizacji, Ŝe czytali prawdziwe konspiracyjne gazetki. — Nic nowego? śartujesz... — „bramkarz" znów wybucha śmiechem. 106 — A co u was słychać? — odcina się takim samym pytaniem Michał. — U nas teŜ nic nowego. Powiedz, gruby — zwraca się do kolegi — było coś nowego? — Nie... — szczerzy zęby grubas — ciągle to samo. — Nie wierzysz? — „bramkarz" ma widocznie chęć się wygadać, bo wyraźnie Michała prowokuje — ciągle to samo, jak mówi mój kumpel. Wczoraj znowu było to samo. — Co było? — denerwuje się Michał, a „bramkarz" jakby tylko czekał na to pytanie. — Wystawa była. Załatwiliśmy wystawę u fotografa. — Okradliście? — pyta Wojtek i patrzy z wyraźną niechęcią na intruzów. — Coś ty? — oburza się „bramkarz" — po co mi obce fotografie? Rąbnęliśmy wystawę kamieniami i po krzyku. — Ale dlaczego? — Wojtek ciągle jeszcze nie moŜe zrozumieć, z czego ten dryblas tak się cieszy. — Aleś ty ciemniak — „bramkarz" wzdycha boleśnie — my mamy specjalne oko na takich fotografów, którzy przyklejają na wystawach zdjęcia szkopów. Kapujesz? Oni się tym chwalą, Ŝe Niemcy robią sobie u nich pamiątki z Warszawy. Znasz ten zakładzik na śoliborzu? „Carmen" się nazywa... — Znam — mówi szybko Wojtek, chociaŜ słyszy o tym zakładzie fotograficznym po raz pierwszy.
— To sobie wyobraź, Ŝe na wystawie w „Carmenie" naliczyliśmy sześć szkopskich zdjęć. A jeden to miał nawet czapkę z trupią czaszką, esesowiec. Załatwiliśmy tę wystawę sześcioma kamieniami, Ŝeby było sprawiedliwie. Na kaŜde zdjęcie jeden kamień. — Nie drzyj się — ostrzega Michał, bo „bramkarz" opowiada z takim przejęciem, jakby chciał całej ulicy przekazać swe sukcesy, a przecieŜ w pobliŜu kręcą się agenci. Zresztą, gdyby się nawet nie kręcili, okupacyjna ulica nie jest najlepszym miejscem do takich zwierzeń. — A co, masz pietra? — „bramkarz" uśmiecha się przekornie do Michała. Wygląda zupełnie tak, jakby chciał się Michałowi teraz zrewanŜować za tamtą poraŜkę na własnym podwórzu — nie bój nic, my juŜ przyzwyczajeni. JuŜ cztery wystawy mamy na rozkładzie. 107 — Czteryi__powtarza głośno i dobitnie grubas, obawiając się, Ŝe Michał pi^egapił ten najistotniejszy moment bojowego sprawozdania. — Zazdroszczę wam — mówi Michał, aby jakoś załagodzić sprawę, aby powstrzymać „bramkarza" od tych niebezpiecznych wybuchów szczerości. Bo cóŜ innego moŜe teraz powiedzieć „bramkarzowi"? Ma się z nim licytować w bojowych sukcesach? Ma mu wyjaśniać, Ŝe przy tej ulicy kręcą się agenci, obserwując ten dom, przy którym stoją ludzie, i podwórze? śe czekają na powrót kapitana Gołębia, ale przy okazji nie pogardzą i skromniejszą zdobyczą? Kto wie, jakby się po takim wyznaniu zachował ten zwariowany „bramkarz". MoŜe jeszcze bardziej zacząłby szarŜować? Więc Michał chce jak najprędzej zakończyć tę rozmowę i dlatego mówi: — Zazdroszczę wam. Ja bym czegoś takiego nie potrafił. — Nie bój nic — triumfuje „bramkarz" — najgorszy jest początek. Jak juŜ rąbniesz w pierwszą wystawę, to do drugiej sama ci się ręka przyłoŜy. Przyjdźcie do nas, to was nauczymy. Rozdńał dziesiąty w którym Wojtek patrzy w oczy śmierci. Na Rudzkiej zabito człowieka. Kozy sierŜanta Jaszcza A jednak paliła go zazdrość. Starał się zbagatelizować rozmowę z „bramkarzem", starał się w ogóle o niej nie myśleć, ale to wspomnienie powracało do niego jak ból zęba. Takiego bólu nie wyleczysz bezczynnością — myślał Lisowski i zwierzył się nawet Wojtkowi ze swych kłopotów. Zwierzył się Wojtkowi, bo po pierwsze — Wojtek był przecieŜ świadkiem tamtej rozmowy z „bramkarzem", a po drugie — znany był w „Zemście" z tego, Ŝe większym zaufaniem obdarzał walkę na słowa niŜ na kamienie, nie mówiąc juŜ nawet o pistoletach. A Michałowi potrzebny był teraz właśnie taki rozmówca. — Nigdy bym się po nich tego nie spodziewał — powiedział szczerze i wpatrywał się uwaŜnie w Wojtka — rozwalić wystawy to nie taka prosta sprawa. W dzień niebezpiecznie, bo pełno ludzi, a w nocy jeszcze gorzej, bo ulice puste i moŜna łatwo wpaść na patrol. — Mnie się to w ogóle nie podoba — podchwycił natychmiast Wojtek — to juŜ lepiej było nakleić na tę wystawę jakieś dowcipne hasło. 109 — Hasło moŜna zeskrobać — mruknął Michał. — A rozbitą szybę moŜna wprawić — Wojtek z pełnym zaangaŜowaniem bronił swych przekonań. — Ale za taką wielką szybę trzeba zapłacić sporo forsy i na ludziach robi to większe wraŜenie, jak widzą, Ŝe z wystawy pozostały tylko drzazgi. — A widziałeś, jak się ludzie cieszą, gdy na murach pojawią się jakieś dowcipne antyniemieckie napisy? — Widziałem, tylko Ŝe nie moŜna wygrać wojny samymi napisami. Czasami pistolet jest lepszy.
— Jaki pistolet? PrzecieŜ oni kamieniami walili w wystawy. — To była taka przenośnia — powiedział Michał patrząc ze zdziwieniem na poetę, który tej prostej przenośni nie zrozumiał. Lisowski nie był zadowolony z rozmowy. Miał nadzieję, Ŝe Wojtek pomoŜe mu swymi argumentami przygasić sukcesy bojowe „bramkarza" i jego grupy. Niestety, sprawa zagmatwała się teraz jeszcze bardziej, i Michał czuł, był tego prawie pewny, Ŝe dotąd go będzie prześladować niespokojny duch „bramkarza", dopóki „Zemsta" nie odpowie na ten zew jeszcze wspanialszym wyczynem. Więc dowódca „Zemsty", nie ujawniając jeszcze przed nikim swych zamiarów, zaczął snuć plany takiej akcji, która by przyćmiła to wszystko, co dotychczas udało im się zrobić. Tymczasem jednak nastąpiły dwa wielkie wydarzenia, które na kilka dni całkowicie pochłonęły uwagę mieszkańców Marii Kazimiery i sąsiednich ulic. Na rogu Rudzkiej i Marii Kazimiery zabito człowieka. Uczyniono to w biały dzień, prawie w samo południe, akurat wtedy, gdy na pobliskim przystanku zatrzymał się tramwaj i gdy na trotuar wysypała się gromadka powracających ze śródmieścia mieszkańców Marymontu. Wśród nich był takŜe Wojtek Wiśniewski, którego od samego rana bardzo bolała głowa, i kierownik szkoły zwolnił go po czterech lekcjach do domu. Więc kiedy tramwaj zatrzymał się na przystanku, rozległy się nagle dwa strzały, a zdenerwowani ludzie, nie wiedząc jeszcze, o co chodzi, rozbiegli się natychmiast na wszystkie strony. Wojtek przykleił się plecami do drewnianej budki, która teraz była zamknięta, a w której latem sprzedawano wodę sodową z sokiem, kwas chlebowy i wyjątkowo piękne owoce skupowane przez właściciela budki bezpośrednio od właścicieli marymonckich ogrodów. 110 Widział dokładnie całą scenę, chociaŜ chciał od tego odwrócić oczy. Dwóch nieznajomych, ubranych w zgrabne kurtki, uciekała w kierunku piekarni Scholla, a dziesięć metrów od Wojtka, pc* drugiej stronie ulicy, osuwał się pomału na ziemię, czepiając się? kurczowo płotu, bardzo wysoki męŜczyzna w skórzanym płaszczu.. Nie chciał tego oglądać, a jednak patrzył, bał się, a jednak, nie-zdając sobie sprawy z tego, co robi, zaczął iść machinalnie w kie— runku leŜącego nieruchomo na brudnym trotuarze człowieka. LeŜący miał białą jak płótno twarz i oczy ciągle jeszcze otwarte, chociaŜ juŜ chyba nic nie widzące. — Proszę pana, co panu jest? — zapytał lękliwie i naiwnie» Wojtek — jak panu pomóc? Umierający milczał, ale nie milczeli ludzie, którzy zaczęli się nagle wokół niego gromadzić. Dyskutowali teraz głośno i zawzięcie, jakby chcieli nadrobić ten zmarnowany na ucieczkę czas. — Zobaczcie, juŜ nie Ŝyje. Celnie strzelali, z bliska. — Uciekli w stronę Rudzkiej. — A co to pana obchodzi, w którą stronę uciekli? — Zabili człowieka. — Jakiego tam człowieka? PrzecieŜ to od razu widać, kto te* jest. Kto teraz nosi takie skórzane płaszcze? — Racja. PrzecieŜ to nie Niemcy strzelali do niego. — A skąd pan taki pewny? — A widział pan w Warszawie takich Niemców, którzy zabijają człowieka i uciekają? Oni nie potrzebują uciekać. Stuknij pan się w głowę i pomyśl trochę. — A moŜe to po prostu jakieś bandyckie porachunki? — Pewnie, Ŝe porachunki, tylko dlaczego zaraz bandyckie? Nie rób pan z siebie takiego prokuratora.
— Psiakrew, ile to teraz warte ludzkie Ŝycie. Przed chwilą był człowiek, a teraz nie ma człowieka. — Nie rozczulaj się pan, kto wie, ile ten facet miał na swoim sumieniu. Później na horyzoncie pojawił się policjant, i ludzie zaczęli się niechętnie rozchodzić, kończąc w pośpiechu swoje rozmowy. Policjant nakrył zabitego gazetą, a po kilku minutach na miejsce wypadku przyjechali Ŝandarmi, i ludzie byli juŜ pewni, Ŝe zabity był niemieckim agentem. 111 Ale dla Wojtka nie miało to teraz większego znaczenia. Po raz pierwszy w Ŝyciu widział z bliska zabitego człowieka i bez względu na to, kim ten człowiek był, jego śmierć wstrząsnęła chłopcem do głębi. Wiedział, jak wygląda okupacja, widział ją codziennie na warszawskiej ulicy, słyszał o wielu tak bolesnych i brutalnych sprawach, Ŝe aŜ uwierzyć było w nie trudno. Ale tutaj, na rogu ulicy Rudzkiej i Marii Kazimiery dostrzegł bezlitosne prawo wojny z najbliŜszej odległości. W oczach tego nieznajomego umierającego człowieka był tylko Ŝal za odchodzącym Ŝyciem i nic więcej. W kaŜdym razie tylko to widział w tamtych oczach Wojtek Wiśniewski. Inni chłopcy byli twardsi. Antek, myślący ciągle o torturach, jakie przeŜyć musiał jego ojciec w Gestapo, zanim się stamtąd nie wyrwał, zaatakował Wojtka bardzo ostro za jego „babską", jak to określił, postawę. — No i czego się maŜesz? — krzyczał głośno, gestykulując •przy tym nerwowo rękami — kogo ci Ŝal? PrzecieŜ juŜ cała ulica wie, Ŝe to był gestapowski konfident. Niemcy tego zresztą nie kryli. Obchodzili się z tym zabitym tak delikatnie, Ŝe aŜ złość człowieka brała. Z naszymi się tak nie obchodzą, naszych traktują jak bydło. Czego się tak na mnie gapisz? A skąd wiesz, czy ten agent ;nie brał udziału w aresztowaniu mego ojca? A moŜe to właśnie on przysłuŜył się naszemu Kmiecikowi? A moŜe aresztowanie tej kobiety na Potockiej to takŜe jego sprawka? Myślisz, Ŝe nasi zabili go tylko za to, Ŝe' chodził w skórzanym płaszczu? Michał miał takŜe sporo powodów, Ŝeby nie rozczulać się nad śmiercią tamtego człowieka. Zresztą nie widział tego wydarzenia na własne oczy, a więc łatwiej mu było pozbyć się wszelkich «łów, świadczących o słabości czy wątpliwościach. Mimo to jednak próbował zrozumieć Wojtka i wymyślił nawet na poczekaniu bardzo przejmującą historię, która miała postawić załamanego kolegę na nogi. Zresztą, gdy ją opowiadał z wielkim przejęciem Wojtkowi, sam zaczynał pomału w to wszystko wierzyć. OtóŜ Michał oświadczył, iŜ do jego matki dotarła prawie z pierwszej ręki wiadomość, potwierdzająca w całej pełni perfidną działalność zastrzelonego agenta. Bo to nie był zwyczajny agent, to był szef agentów na cały Marymont, Bielany i okolice. 112 Wydał w ręce Gestapo — Michał chwilę się zastanowił — siedem... siedemnastu Polaków, w tym czterech nauczycieli. Nauczycieli — podkreślił wiedząc, Ŝe Wojtek ze względów rodzinnych szczególnie wysoko ceni ten zawód — a teraz ten podły typ tropił na Marymoncie jakiegoś młodego człowieka i kto wie, co by się stało, gdyby konspiracja nie chwyciła za broń. — Widzisz? A tobie serduszko miękło ze zgryzoty — triumfował Antek patrząc jednak trochę podejrzliwie na Michała. Relacja Lisowskiego wydała mu się zbyt dokładna, ale ogólnie rzecz biorąc, odpowiadała jego pojęciom o zlikwidowanym agencie, więc o nic nie pytał i niczego nie prostował. Ale ledwie ucichła ta historia i ledwie ludzie z pobliskich ulic, obawiający się jakiejś represji okupanta, trochę się uspokoili, cały Marymont wstrząśnięty został innym tragicznym wydarzeniem.
A zaczęło się to wszystko niezbyt groźnie i moŜe nawet trochę groteskowo. OtóŜ sierŜantowi Jaszczowi ukradziono w nocy trzy kozy. Kamienica miała więc niecodzienną sensację. Historia była tym pikantniejsza, Ŝe Jaszcz trzymał owe kozy w budce tuŜ pod swoim oknem. — Nasza policja śpi bardzo mocno — dogadywał szewc Iwanowski, patrząc, jak Jaszcz skrupulatnie sprawdza wyłamaną kłódkę — mnie się wydaje, Ŝe złodziej mógł wynieść nie tylko kozy, ale takŜe właściciela. I to razem z łóŜkiem. Jaszcz chyba słyszał te słowa, ale nie podjął zaczepki. Widać jednak było, Ŝe wzbiera w nim szaleńczy gniew. Bo tu juŜ rzeczywiście nie chodziło tylko o te kozy, tu chodziło o nadszarpnięty honor czołowego policjanta XXVI komisariatu. Więc z samego rana udał się Jaszcz na poszukiwanie złodzieja, który tak bezczelnie zakpił sobie z władzy, kradnąc trzy „policyjne" kozy. Zasadniczo nikt konkretnie nie wiedział, jaką trasę wybrał sobie sierŜant, podejrzewano po prostu, Ŝe znając meliny róŜnych marymonckich złodziejaszków, będzie je kolejno odwiedzał z nadzieją, iŜ tam właśnie natrafi na coś podejrzanego. Kpiono i rozmawiano na ten temat jeszcze kilka godzin, a później na podwórzu zapanował względny spokój. I właśnie wtedy, na ulicy Kamedułów, gdzie Jaszcz się akurat znajdował, rozpoczęła się wielka tragedia. Naoczni świadkowie, a było ich sporo, opowia8. My z ffiarymontu 113 dali później, Ŝe gdy Jaszcz wszedł na obszerne podwórze, z okna parterowej przybudówki wyskoczył młody męŜczyzna. Jaszcz zawołał: „Stój, bo strzelam!" —a męŜczyzna, nie zwracając uwagi na ten ostrzegawczy okrzyk, przeskoczył przez płot i wybiegł na ulicę. Pierwszy raz sierŜant strzelił do niego, gdy znaleźli się na łąkach przyległych do ulicy Godowskiej. Strzał był celny, uciekający zachwiał się, przyklęknął na jedno kolano, ale po chwili znowu pobiegł. Najbardziej dziwne i zastanawiające było to, Ŝe męŜczyzna uciekał właśnie w stronę Marii Kazimiery, a nawet w kierunku domu, w którym mieszkał Jaszcz. SierŜant był starszym człowiekiem i coraz bardziej zostawał w tyle za uciekającym, mimo Ŝe tamten znaczył drogę swej ucieczki własną krwią. Jaszcz strzelał jeszcze kilka razy, ale śmiertelnie trafił dopiero na Marii Kazimiery, kilkanaście metrów od swego domu. MęŜczyzna zaczął się wdrapywać na wysoki druciany płot. Nie wiadomo dlaczego tak bardzo utrudniał sobie drogę, nie miał juŜ przecieŜ zbyt wiele sił, ale moŜe chciał utrudnić w ten sposób pościg Jaszczowi? Bo Jaszcz na pewno nie był juŜ w stanie pokonać takiej przeszkody. Więc gdy męŜczyzna był juŜ na szczycie płotu, gdy szykował się do skoku, Jaszcz stanął i dokładnie wycelował. I męŜczyzna nie skoczył, lecz poleciał twarzą prosto w czarny, wilgotny piach. A sierŜant schował do kabury pistolet i długo stał nieruchomo, ocierając pot z czoła. Wydawało się, Ŝe nie ma po prostu odwagi, aby podejść do leŜącego. Zbiegli się natychmiast ludzie z okolicznych domów. Ktoś zadzwonił po lekarza, chociaŜ lekarz nie był tu juŜ potrzebny. Jakaś kobieta zaszlochała głośno, pochylając się nad leŜącym chłopcem. Nieznajomy męŜczyzna nakrył zabitego własnym płaszczem. — Rozejść się... — próbował interweniować Jaszcz, ale w jego głosie nie było zdecydowania, i ludzie to natychmiast odczuli. Nikt nie odstąpił ani kroku. — Złodzieja Ŝałujecie? — powiedział trochę głośniej Jaszcz — to on mi ukradł kozy. — Zabić człowieka za parszywe kozy?! — krzyknął ktoś w tłumie — to zwyczajne morderstwo. — Policzymy się kiedyś z takimi! — odezwał się męŜczyzna, 114 który ofiarował przed chwilą zabitemu chłopcu swój lichy, postrzępiony płaszcz.
— Rozejść się — Jaszcz był najwyraźniej przeraŜony i ten jego okrzyk nie przestraszyłby nawet małych dzieci. — Co znaczy rozejść się? — natarła na sierŜanta siwa kobieta — i skąd pan w ogóle wie, Ŝe to ten nieszczęśliwiec ukradł panu kozy? — Więc dlaczego uciekał? — jęknął Jaszcz chowając twarz w dłoniach i zaczął nerwowo powtarzać, jakby szukał w tych słowach jakiegoś usprawiedliwienia — dlaczego uciekał? Jeszcze tego samego dnia, gdy się ściemniło, ktoś zapalił na miejscu zbrodni kilka świeczek. Te palące się świeczki widać było z mieszkania Jaszcza, i sierŜant wyszedł, aby je zgasić. Ale po kilku godzinach świeczki znów zapłonęły i teraz paliły się aŜ do końca. W kamienicy rozmawiano z oburzeniem o tym strasznym wypadku. Snuto róŜne domysły, powtarzano przyniesioną z ulicy Ka-medułów historię, wierząc niezbicie w jej autentyczność. Podobno ten zabity przez sierŜanta Jaszcza chłopiec ukrywał się przed Gestapo. Gdy Jaszcz zjawił się wtedy na podwórzu, ktoś w mieszkaniu krzyknął: „UwaŜaj, tajniak, obserwuje nasze okna!" — i chłopiec nie wytrzymał nerwowo. Wyskoczył przez okno i zaczął uciekać. Czy tak było rzeczywiście? Trudno to zbadać, w kaŜdym razie chłopcy głęboko w to uwierzyli. — On się zachował bardzo bohatersko — szeptał Antek drŜącymi ze wzruszenia wargami — uciekał, chociaŜ był juŜ ranny. Złodziej tak się nie zachowuje. — A gdyby nawet ukradł Jaszczowi kozy, to co? — zaperzył się Wojtek — wielka mi rzecz, trzy głupie kózki. Bez względu na to, kim był ten chłopak, Jaszcz zachował się jak zwyczajny zbir. — Trzeba to jakoś uregulować — mruknął Antek i nic juŜ więcej nie powiedział tamtego wieczoru. Ale na drugi dzień przybiegł do Michała bardzo zdenerwowany Roman i oświadczył, Ŝe Antek chce koniecznie zdobyć klucze od komórki. — A po co mu te klucze? — nie rozumiał Michał. — Tego nie chce powiedzieć, ale ja się domyślam — w głosie 115 Romana, który nie naleŜał przecieŜ do bojaźliwych, był teraz autentyczny niepokój — Antkowi chodzi na pewno o nasze pistolety. OdgraŜa się cały czas, Ŝe trzeba zrobić z Jaszczem porządek. Michał, przetłumacz mu jakoś, bo moŜe być z tego wielka chryja. Ta rozmowa odbyła się bez świadków w mieszkaniu Antka. — Po co ci klucze? — zaatakował go Michał bez Ŝadnych wstępów. — Tobie mogę powiedzieć, bo jesteś naszym szefem — powiedział Antek z jakąś dziką zaciętością w głosie — potrzebna mi spluwa... Rozumiesz? — Rozumiem. Chodzi ci o Jaszcza? — Właśnie o niego. Dziwi cię to? — Nie bardzo. Ale pistolety nie są naszą własnością i nie moŜemy ich uŜywać. — Argument Michała był bardzo naiwny, lecz nic mądrzejszego nie przychodziło mu teraz do głowy. Był po prostu oszołomiony tym wręcz desperackim stanowiskiem kolegi. Ogarnął go nawet lęk, ale nie mógł się przecieŜ do tego przyznać, więc plótł bzdury i patrzył z coraz większym niepokojem na rozgorączkowaną twarz Antka. — Jak to nie nasze? — krzyknął Gołąb — a czyje? Kto ma do nich teraz prawo? — I strzeliłbyś do Jaszcza? — Michał powiedział to tak cicho, Ŝe ledwie sam usłyszał swój głos, a jednak Antek zareagował natychmiast. — To chyba nic trudnego strzelać do takiego łobuza. — Ale to ojciec naszego kolegi. — Gdybym miał takiego ojca, nie Ŝałowałbym go. — Podszedłbyś do Jaszcza, on spojrzałby na ciebie bez strachu, bo przecieŜ cię zna, moŜe by się nawet do ciebie uśmiechnął... i wtedy musiałbyś nacisnąć cyngiel. I Jaszcz by upadł na ziemię. Przemyślałeś to sobie wszystko? Stoi przed tobą człowiek, a ty naciskasz cyngiel.
— A czy Jaszcz to człowiek? — krzyknął ochryple Antek — o jakim ty człowieku gadasz? Widziałeś tego chłopca leŜącego pod płotem? — PrzecieŜ wiesz, po co pytasz? Stałem tam obok ciebie. — Więc dlaczego pleciesz do mnie jak ksiądz? Mój ojciec siedział na Szucha. Nie wiesz, co tam robią z ludźmi? 116 — Ale co ma Jaszcz do tego? — On jest taki sam jak tamci. Dla niego teŜ zabić człowieka to tyle, co splunąć przed siebie. I po co my zakładaliśmy „Zemstę"? — śeby walczyć. — Jak? Czym? Pisać listy, skrobać napisy na murze? — Nie tylko my skrobiemy napisy na murze i piszemy listy. Sam kiedyś mówiłeś, Ŝe to teŜ jest waŜna walka. — Mówiłem. Ale Jaszczowi nie przepuszczę. — To rozbij mu łeb kamieniem. — Nie jestem ulicznikiem. NaleŜę do „Zemsty". Przysięgaliśmy, Ŝe będziemy się naprawdę bić. A ty nam czytałeś: „Hej, bracia, dzieci, Ŝołnierze, za broń! Za broń! Za broń!" Mamy przecieŜ broń. — Ale nie umiemy się nią posługiwać — to był ostatni Ŝelazny argument Michała. Zachował go na tą decydującą chwilę, gdy rozmowa zbliŜy się do finału — poszedłbym razem z tobą na Jaszcza. Ja takŜe o tym myślałem. Ale strzał musi być celny... — Więc będziemy strzelać z bliska. — A skąd wiesz, czy z tych pistoletów w ogóle moŜna strzelać? A moŜe są uszkodzone, a moŜe zamokły? A moŜe amunicja teŜ nie nadaje się do uŜytku. Czy myślisz, Ŝe twój ojciec szedłby na taką akcję nie sprawdziwszy dokładnie broni? Antek zawahał się. Miał teraz wygląd bezradnego dziecka. — Więc moŜemy wypróbować te pistolety. Choćby jutro — powiedział prawie spokojnie. — Wypróbujemy na wiosnę, tak jak wspólnie ustaliliśmy. A do tego czasu niech się Jaszcz męczy. — O jakiej męce mówisz. Kto go będzie męczył. — On sam. KaŜdej nocy będzie mu się śnił tamten chłopak. KaŜde pukanie do drzwi będzie dla niego wybuchem granatu. A na wiosnę zrobimy co trzeba. — Nie bujasz? — A czy bujałem cię chociaŜ raz? Ale teraz dla Michała zaczęły się niespokojne dni i noce. Wygrał tę waŜną potyczkę, ale nie odczuwał z tego powodu zbytniej satysfakcji. Jeszcze nie tak dawno zastanawiał się nad odwaŜnymi czynami „bramkarza" z ulicy Gdańskiej, a teraz sprawy posunęły się jeszcze dalej. 117 —¦ PrzecieŜ ja się nie boję — szeptał zaciskając aŜ do bólu pięści — ale odpowiadam za „Zemstę", odpowiadam za nich wszystkich, bo jestem ich dowódcą. Ale czy potrafiłbym strzelić do człowieka? A moŜe Antek teŜ by nie potrafił, moŜe tylko poniósł go taki dziki gniew... PrzecieŜ ja się nie boję, ale czy wolno nam naraŜać rodziców? Gdyby się Antkowi coś nie udało w takiej akcji, Niemcy sięgnęliby nie tylko po nas. Tak... mam chyba rację. A moŜe jej nie mam? PrzecieŜ cały czas igramy z ogniem. I bez tych pistoletów nazbierało nam się sporo grzechów. Wystarczy, aby obdzielić nimi całą „Zemstę" i pięć naszych rodzin na dodatek. Więc jednak się boję. Nie, gdybym się bał, nie zakładałbym „Zemsty". A moŜe Antek chciał mnie po prostu sprawdzić, moŜe był ciekawy, co będę mówił, gdy zaŜąda pistoletów? I jak to w ogóle jest, gdy człowiek strzela do człowieka? O czym się wtedy
myśli? Co się wtedy czuje? Więc kiedy przyjdzie taki czas, a przyjść musi, Ŝe wezmę pistolet i stanę oko w oko z wrogiem, czy mi nie zadrŜy ręka? Czy potrafię być twardy jak Ŝelazo? Długo go męczyły te sprawy. MoŜe po raz pierwszy w Ŝyciu uzmysłowił sobie, Ŝe ta walka, o której mówili podczas przysięgi, nie jest przygodą. śe strach odczuwają czasami nie tylko ci, którzy padają pod ciosem, ale takŜe ci, którzy biją, i Ŝe nie tylko zostać bohaterem, ale nawet prostym Ŝołnierzem jest bardzo trudno. A później, aby się wyzwolić z tych niespokojnych myśli, zarządził alarm i przekazał chłopcom z „Zemsty" skromne, bo skromne, ale przecieŜ bardzo konkretne działanie. I przystąpił do tej akcji z niespotykaną pasją, jakby mścił się na samym sobie za te wszystkie wahania, słabości i niezbyt Ŝołnierskie medytacje. W ciągu czterech dni wybili Jaszczowi dosłownie wszystkie szyby. Plan był precyzyjnie obmyślony i brawurowa akcja zakończyła się pełnym sukcesem. PosłuŜyli się procami. Czekali cierpliwie do zmierzchu, a gdy podwórze było juŜ puste, rozpoczynali wspaniałą kanonadę z pięciu proc. Za kaŜdym razem strzelali z innych pozycji, aby utrudnić Jaszczowi kontrofensywę. Leciały więc kamienie z dachu sąsiedniej kamienicy, z uchylonych drzwi komórki, zza węgła domu. W kamienicy przyjęto z pełną aprobatą ten brawurowy atak, a Jaszcz z zadziwiającym spokojem przyjmował ciosy. Wstawiał nowe szyby i nawet nie próbował szukać winnych. 118 Natomiast sporo niepokoju wykazał w tych dniach pan Majewski. Z wiełlką uwagą wysłuchiwał wszystkich relacji dotyczących zemsty na Jaszczu, a później zapytał Tytusa, patrząc bardzo podejrzliwie: — A ty czasami nie wiesz, kto to robi? — Nie wiem — odparł Tytus z największym, na jaki go teraz było stać, spokojem. — Na pewno nie wiesz? — nie ustępował pan Majewski. — A skąd mam wiedzieć? Ale powiem ci szczerze, tatusiu, Ŝe sam bym się chętnie do tego przyłoŜył. — Nie wątpię — uśmiechnął się ojciec i zaraz spowaŜniał — nie wątpię, ale przy okazji dam ci dobrą radę: schowaj w jakiś lepszy kąt tę procę, którą trzymasz pod łóŜkiem. — Schowam, tatusiu — zaczerwienił się Tytus. I juŜ więcej nie wracali do tego tematu. Rozdział jedenasty w którym więcej jest smutku niŜ radości, chociaŜ z Oflagu przychodzi list. „Siekiera, motyka, piłka, szklanka..." Spotkanie z Chilkiem Lewisem TuŜ po Nowym Roku 1943 przyszedł z Oflagu dawno oczekiwany list. A więc znów w domu Michała było wielkie święto. Porucznik Lisowski pisał: „Gdy będziecie czytać te słowa, w kuchni na ścianie wisieć juŜ będzie nowy kalendarz. Z kaŜdym nowym rokiem ubywa mi lat i gdy się nareszcie spotkamy, będziemy bardzo młodzi, bó bardzo szczęśliwi. Wierzę, Ŝe się spotkamy, i dlatego jestem silny i zdrowy. Michale, mój męŜczyzno, dbaj o matkę i pomagaj jej. Czekam na wiosnę, bo wiosna to zieleń, a zieleń to nadzieja. Czekajcie na mnie...". W kilka dni po tej wielkiej radości matka Michała nagle zachorowała. Znajomy lekarz stwierdził zapalenie płuc, wypisał kilka recept i przyrzekł, Ŝe przyjdzie za dwa dni. Dotrzymał słowa i odwiedził chorą jeszcze kilka razy, nie biorąc za wizyty ani grosza. Pani Lisowska wracała pomału do zdrowia, ale była tak osłabiona, Ŝe Michał musiał wziąć na swoje barki wszystkie domowe sprawy. Przyrządzał śniadanie, sprzątał, palił w piecu i gotował 120 obiad. Zresztą, cóŜ to były za obiady? Wsypywał do garnka z wodą trochę kaszy, dodawał do tego kilka kartofli i w najlepszym wypadku kilka plasterków marchwi. Taką zupę potrafiłby chyba ugotować nawet Józio Piekarczyk.
Na śniadanie jedli chleb z marmoladą. Chleb pachniał kasztanową mączką, a marmolada miała smak zgniłych buraków. Czasami odsmaŜali ten chleb na patelni i wtedy w mieszkaniu pięknie pachniało olejem, a matka brała z talerza zarumienione pajdki i mówiła z uśmiechem: „Coś pysznego! Nigdy mi nawet nie przyszło do głowy, Ŝe pieczony chleb moŜe być lepszy od tortu". Michał teŜ próbował się uśmiechać, ale przychodziło mu to z wielkim trudem. Wiedział doskonale, Ŝe.matka tylko nadrabia miną, aby go nie martwić. Wiedział, Ŝe matce po cięŜkiej chorobie potrzebny jest nie tylko odpoczynek, ale takŜe dobre jedzenie. A z kaŜdym dniem mała drewniana kasetka, w której przechowywano pieniądze, stawała się coraz bardziej pusta. AŜ przyszła ta najgorsza chwila, gdy po dokładnym obliczeniu okazało się, Ŝe starczy im jeszcze na dwa, trzy obiady, na butelkę oleju i na kilka bochenków chleba. Wtedy pani Lisowska powiedziała jakby ze wstydem: — Mam dobrą koleŜankę. Pracuje ze mną w szpitalu. Napiszę do niej kilka słów, podaj mi papier i ołówek. Musisz jechać jeszcze dzisiaj. Mieszka na Wolskiej, zaraz koło „Wesołego miasteczka". Chyba trafisz? — Trafię — szepnął Michał — ale czy musimy poŜyczać? — PrzecieŜ nie pójdziesz na Kercelak z moim pierścionkiem. Oszukają cię, okradną. — To pierścionek od ojca!.— zawołał Michał — dał ci na imieniny, pamiętam. Nie moŜesz go sprzedać. — Ja teŜ tak myślę, chociaŜ twój ojciec byłby prawdopodobnie innego zdania. PrzecieŜ pierścionek to tylko złoto. — Ten pierścionek to zupełnie co innego. — Zle mnie zrozumiałeś. Ale nie czas teraz na takie rozmowy. Pójdziesz tam z listem? — Pójdę. A pierścionka nigdy nie sprzedawaj. Przyrzekasz? — Przyrzekam. A teraz wracał z Wolskiej. Był trochę w lepszym humorze, bo wiózł do domu dwieście pięćdziesiąt złotych. Młoda, sympatyczna 121 kobieta, po przeczytaniu listu od pani Lisowskiej, otworzyła natychmiast szafę i wyjęła spod ułoŜonej tam bielizny pięć pięćdziesięciozłotówek. Chciała takŜe poczęstować Michała obiadem, ale odmówił kłamiąc, Ŝe nie jest głodny. Nie był jednak w stanie odmówić przyjęcia czterech pięknych, czerwonych jabłek, bo natychmiast pomyślał o matce. — Biorę tylko dlatego, Ŝe mamie potrzebne są teraz owoce — zaczął się usprawiedliwiać gorąco, jakby popełnił niegodny czyn. — Tylko bez takich ceregieli — uśmiechnęła się kobieta — bierz te jabłka i przyjdź do mnie w sobotę, to dam ci Mika świeŜych jajek. W tramwaju nie było tłoku i moŜna było nawet znaleźć siedzące miejsce, ale Michał pozostał na pomoście. Oczywiście na tylnym pomoście, bo przedni pomost i dwie ławki na przodzie wagonu przeznaczone były wyłącznie dla Niemców. Nawet wtedy, gdy wagon pękał od nadmiaru pasaŜerów, Ŝaden Polak nie miał prawa zająć tych miejsc oznaczonych napisem: „Nur fur Deutsche". I chociaŜ zdarzało się niekiedy, Ŝe jakiś Niemiec w nagłym przypływie litości czy dobrego humoru zapraszał tłoczących się Polaków, aby zajęli wolne miejsca, to tego rodzaju propozycje przyjmowane były z lodowatą obojętnością. Tramwaj zjeŜdŜał juŜ z wiaduktu Dworca Gdańskiego. Michał popatrzył z uwagą na długi pociąg załadowany armatami, czołgami i innym wojskowym sprzętem. Na jednym z czołgów siedziało kilku niemieckich Ŝołnierzy. Otwierali szeroko usta, chyba coś śpiewali, ale pędzący coraz szybciej tramwaj zagłuszał wszystko.
W tej samej jednak chwili Michał usłyszał śpiew. Odwrócił głowę i zajrzał do wagonu. TuŜ przy ławkach przeznaczonych tylko dla Niemców stał niski, chudy chłopak ubrany w granatową jesionkę, sięgającą mu prawie do kostek. Michał uchylił drzwi, aby lepiej usłyszeć. Stojący przy drzwiach konduktor uśmiechał się do pasaŜerów, i w tym uśmiechu było coś dumnego. MoŜe chciał wszystkim przekazać bez słów swoje serdeczne poparcie dla tego młodziutkiego artysty, który zarabia na chleb naraŜając Ŝycie. PasaŜerowie mrugali do siebie porozumiewawczo i szukali w kieszeniach bilonu. Za taki koncert kaŜdy płacił wyjątkowo chętnie. 122 A szczerbaty chłopiec w granatowej jesionce był juŜ porządnie ochrypnięty. KtóŜ mógł policzyć, w ilu tramwajach i na ilu warszawskich podwórzach rozlegał się juŜ dzisiaj jego dziecięcy głosik. Michał znał prawie na pamięć ten okupacyjny repertuar. Te piosenki zdobyły sobie na warszawskich ulicach olbrzymią popularność. Ale za kaŜdym razem słuchało ich się z taką samą radością i satysfakcją. Więc słuchał uśmiechając się jak wszyscy do szczerbatego śpiewaka. Siekiera, motyka, bimber, szklanka w nocy nalot, w dzień łapanka, siekiera, motyka, światło, prąd, __ kiedyŜ oni pójdą stąd. JuŜ nie mamy gdzie się skryć hycle nam nie dają Ŝyć. Po ulicach gonią wciąŜ, Patrzą, kogo jeszcze wziąć. Siekiera, motyka, piłka, linka, Tutaj Prusy, tam Treblinka, siekiera, motyka, światło, prąd, drałuj, draniu, wreszcie stąd. Siekiera, motyka, styczeń, luty, Hitler z Ducem gubią buty, siekiera, motyka, linka, drut, juŜ pan malarz jest kaput. Siekiera, motyka, piłka, alasz, przegrał wojnę głupi malarz, siekiera, motyka, piłka, nóŜ, przegrał wojnę, juŜ, juŜ, juŜ. — śeby ci się te słowa w złoto obróciły — wzdycha konduktor i pierwszy wrzuca do czapki małego śpiewaka pieniądze. — Masz, kup sobie jajka i zrób kogel-mogel, bo ochrypłeś — pucułowaty staruszek sięga do portmonetki i długo w niej grzebie, ale wręcza śpiewakowi całe pięć złotych. Michał teŜ zaczął szukać w kieszeni. Wie doskonale, Ŝe w jego rodzinnym budŜecie liczy się teraz kaŜda złotówka, ale czy moŜna myśleć o oszczędzaniu akurat w takim momencie? 123 Wyjmuje więc pieniądze przeznaczone na zeszyty, atrament, temperówkę i bez wahania wrzuca je do czapki dzielnego artysty. Szczerbaty chłopiec wysiadł na placu Wilsona, ale w tramwaju nie było juŜ teraz smutnych twarzy. Tamta piosenka o głupim malarzu, który przegrał wojnę, przyniosła ludziom choć na chwilę trochę radości, nadziei i optymizmu. Teraz nawet miarowy stukot tramwajowych kół zamieniał się w wesołą melodię: sie - kie - ra, mo - ty - ka, pił - ka, a - lasz prze - grał woj - nę głu - pi ma -larz... Tego dnia kolacja w domu Lisowskich była prawie królewska. Michał odwiedził kilku pokątnych handlarzy i na stole zjawiły się cudowne rzeczy. Był biały ser i kawałek wiejskiej kiełba'sy, i jajecznica na świeŜej słoninie, i cztery czerwone jabłka przyniesione z ulicy Wolskiej, Zmęczona twarz matki rozjaśniła się uśmiechem. To nic, Ŝe dwieście pięćdziesiąt złotych trzeba będzie szybko oddać, to nic, Ŝe taka kolacja to szaleńcza rozrzutność. Po co się martwić na zapas? WaŜne jest to, Ŝe mają dzisiaj co jeść i Ŝe starczy tych pieniędzy na najbliŜsze dni. Aby tylko zdrowie powróciło. Zaczęli nagle snuć marzenia, jaką to kolację przygotują na przywitanie ojca, gdy się skończy wojna. Będzie na pewno pieczona kaczka nadziewana jabłkami i pierogi z mięsem, które tak
uwielbia ojciec Michała, i sałatka z pomidorów. DuŜo cebuli do sałatki i duŜo prawdziwego pieprzu. I biały chleb. I duŜy kufel zimnego piwa. Wymyślali coraz to wykwintniej sze dania, przekomarzali się ze śmiechem i właśnie wtedy ktoś zapukał energicznie do drzwi. — O tej porze? — zaniepokoiła się pani Lisowska — kto to moŜe być? Chyba ktoś z sąsiadów, bo juŜ godzina policyjna. Na progu stał Wojtek Wiśniewski, i Michał od razu wyczuł, Ŝe wydarzyło się coś bardzo waŜnego. — Wyglądasz, jakby cię kto gonił. Wejdź do pokoju... — Nie... -i- jęknął Wiśniewski i zamachał nerwowo rękami — chodź ze mną. — Gdzie? Po co? Wiśniewski oparł się cięŜko o ścianę, jakby za chwilę miał się przewrócić. — Chodź ze mną — powtórzył szeptem, i Michał zrozumiał, 124 Ŝe niczego więcej się od niego nie dowie, Ŝe trzeba natychmiast samemu sprawdzić, jaka to sprawa tak bardzo wstrząsnęła kolegą. — Mamo, ja tylko na chwilę! — zawołał w głąb mieszkania i nie czekając, co mu matka odpowie, pobiegł za Wiśniewskim. Ale gdy znaleźli się na podwórzu, zaprotestował energicznie: — Nie mogłeś powiedzieć, Ŝebym wziął palto? I gdzie ty mnie prowadzisz? — A co, zimno ci? — powiedział niespodziewanie ostrym głosem Wojtek — boisz się kataru? Chodź, zaraz ci pokaŜę, zaraz ci się zrobi ciepło. Na podwórzu było juŜ ciemno. I tej nocnej ciemności nie rozjaśniły nawet światła okien, bo przecieŜ zgodnie z niemieckim zarządzeniem, zasłonięte były roletami z czarnego papieru. A więc zbliŜali się do altany w kompletnych ciemnościach. Zaskrzypiały otwierane drzwi i znaleźli się w środku. — Tu ktoś jest — cofnął się raptownie Michał, słysząc czyjś głęboki, świszczący oddech. — Właśnie dlatego cię tu przyprowadziłem — Wojtek jakby się juŜ trochę uspokoił, a moŜe po prostu obecność Michała dodawała mu teraz śmiałości. Ukucnął na podłodze, wygrzebał z kieszeni zapałki. Dwie pierwsze złamały się w zesztywniałych z zimna palcach, ale trzecia zapłonęła Ŝółtym ogniem, i chociaŜ ten migocący płomyk zgasł dosyć szybko, Michał zdąŜył dostrzec siedzącego v/ kącie altany chłopca. — Kto to jest? — zapytał z naturalną ciekawością. — Nie poznałeś? — Wojtkowi znów zadrŜał głos. Zapalił następną zapałkę i zbliŜył ją do twarzy chłopca. — To chyba... nie, niemoŜliwe, to on? Chilek? — Chilek Lewis — wymamrotał Wojtek i syknął z bólu, bo dopalająca się zapałka sparzyła mu palce. — To ja, Chilek — chłopiec wyciągnął do Michała rękę, ale zapałka w tym momencie zgasła i chłopcy szukali swych dłoni po omacku. — Nie pal zapałek — zwrócił się Chilek do Wojtka — po co palić? Ciemność jest lepsza. — Chilek, co ty tu robisz? Co się z tobą dzieje? Co z rodzicami? Sam tu przyszedłeś? — Michał zasypał kolegę serią niespokojnych pytań i przysunął się blisko do siedzącego. 125 — Co ma się dziać? Nie wiecie, co się u nas za murem dzieje? — Chilek mówił bardzo spokojnie. Tak spokojnie, Ŝe aŜ ich to zdziwiło, a później zaniepokoiło. Bo jak moŜna mówić spokojnie o sprawach, które się w ludzkiej głowie nie mieszczą? Wiele razy rozmawiali o Chilku, z którym przyjaźnili się serdecznie aŜ do wybuchu wojny, a i później, jak długo tylko było moŜliwe widywanie się z nim. Chilek był ich rówieśnikiem,
chodzili do tej samej klasy. Ojciec Chilka miał mały zakład fryzjerski na Marii Kazimiery. Chodzili się tam zawsze strzyc. — StrzyŜenie czy golenie? — Ŝartował zawsze ojciec Chilka, pan Lewis, i spryskiwał im obficie głowy fryzjerską wodą. Po takim pachnącym prysznicu włosy mieli mokre przez pół dnia. Kiedy na murach warszawskich kamienic rozklejano afisze mówiące o utworzeniu getta, Chilek leŜał cięŜko chory. Kilka dni później, a było to w drugiej połowie października 1940 roku, odwiedzili Chilka po raz ostatni. Chłopiec wstał juŜ z łóŜka i pomagał rodzicom w pakowaniu walizek. Był chudy, blady, ledwie się trzymał na nogach. Pan Lewis przyjął kolegów syna bardzo serdecznie, przerwał nawet na chwilę pakowanie, aby z nimi porozmawiać. Był bardzo smutny, załamany, a jednak próbował zmienić ten przygnębiający nastrój. — Muszę coś wam zostawić na pamiątkę. Zostawię wam całą butelkę fryzjerskiej wody. Jak sobie pokropicie włosy, to ten zapach przypomni wam starego Lewisa. Chilek wyciągnął ich do sieni i ledwie hamując płacz zaczął im wciskać do kieszeni róŜne drobne przedmioty. Kredki, kolorowe pocztówki, gumki z „myszką", scyzoryk, lusterko. — Bierzcie, niech to będzie na pamiątkę od Chilka. MoŜe się juŜ nigdy nie zobaczymy? — Coś ty? — próbował go pocieszyć Antek — przecieŜ getto będzie istnieć tylko do końca wojny. Niemcy dostaną w kość od Francuzów i Anglików i znowu powrócisz na Marii Kazimiery. A zanim to nastąpi, odwiedzimy cię. Będziemy przyjeŜdŜać do getta... Prześlij nam tylko swój nowy adres. Ale Chilek nie przysłał adresu, a gdyby nawet przysłał, to i tak z zapowiedzianych odwiedzin nic by chyba nie wyszło, bo 126 Niemcy, ogrodziwszy murem dzielnicę Ŝydowską od reszty Warszawy, coraz bardziej zaostrzali swe zarządzenia, aŜ wreszcie getto zostało w praktyce całkowicie odcięte od świata. Chłopcy przechodzili często ulicą Bonifraterską. WzdłuŜ tej ulicy zbudowany był wysoki mur. Za tym murem był Chilek Lewis. Patrzyli na domy stojące po tamtej stronie muru, wpatrywali się w okna, ale okna były puste, bo śydom nie wolno było wyglądać na aryjską stronę. MoŜe jedno z tych pustych okien naleŜy do Chilka? Mozą, Chilek teraz stoi w pokoju przy ścianie, odchyla ostroŜnie firankę i widzi ich, jak idą pomału środkiem trotuaru, powracając ze śródmieścia na Marymont. — Zimno ci, cały drŜysz... dawno siedzisz w tej altanie? — pyta Michał przytulając się do Chilka, jakby go chciał ogrzać. — Znalazłem go tutaj pół godziny temu — wyjaśnia za Chilka Wojtek — widziałem, Ŝe ktoś się wślizguje do altany, chciałem sprawdzić... wiesz, myślałem, Ŝe to ktoś znowu z tajnymi gazetkami. — W getcie straszny głód — Chilka głos jest w dalszym ciągu spokojny. A moŜe to nie jest juŜ spokój, tylko rezygnacja? — Czasami udaje mi się przejść przez mur... dzieciom łatwiej to zrobić niŜ dorosłym. Wrócę tam przed samym świtem. Wtedy najłatwiej. Na Marymoncie jestem juŜ trzeci raz. Zbieram do worka, co tylko znajdę. Czasami ludzie dadzą coś dobrego. Zresztą wszystko jest dobre: i chleb, i brukiew, i marchew, moŜe być nawet zgniła... W getcie straszny głód. — A co z twoim ojcem? — pyta Michał załamującym się głosem. — Ojciec? — Chilek jakby się zastanawiał — moŜe Ŝyje, a moŜe nie Ŝyje? Niemcy wywieźli go z getta dwa miesiące temu. — A matka? — Matka jest ze mną. Ale ona jest chora. To choroba z głodu. Jak mi się uda wrócić szczęśliwie do getta, to matka będzie trochę zdrowsza... Bo mam w worku chleb i cebulę, i
trochę tłuszczu. Muszę to jakoś donieść, ale teraz coraz trudniej przechodzić przez mur. Wczoraj złapali dwóch moich kolegów. — Chodź do mnie — szarpie Chilka za ramię Michał — chodź, ogrzejesz się, umyjesz, zjesz z nami kolację. Mamy dzisiaj dobrą kolację, taką, jaka się rzadko zdarza, taką dobrą, Ŝe aŜ wstyd. 127 — Nie, nigdzie nie pójdę. Na korytarzu moŜe mnie ktoś spotkać. Wiecie, czym to grozi? Jeśli moŜesz, przynieś mi trochę jedzenia. — Nie bój się — popiera Michała Wojtek — przeprowadzimy cię przez korytarz tak, Ŝe nikt nie zauwaŜy. — Nie chcę nikogo naraŜać — Chilek jest nieustępliwy — posiedzę tu parę godzin, a później pójdę tam, gdzie muszę iść. Przynieś mi, Michał, trochę chleba. — PrzecieŜ zmarzniesz tutaj na kość — Michał ,nie moŜe sobie po prostu wyobrazić, Ŝe mogliby zostawić go, a sami powrócić do ciepłych mieszkań. PołoŜą się spać i ogarnie ich najmocniejszy sen właśnie wtedy, gdy Chilek będzie się czołgać przy murze, szukając jakiegoś otworu, aby przecisnąć się do getta. — Czy musisz tam wracać? MoŜesz przecieŜ ukrywać się na Marymoncie. PomoŜemy ci. Znajdziemy ci taką melinę, Ŝe Ŝaden policjant, Ŝaden Ŝandarm tam nie trafi. Chilek, w getcie będzie coraz gorzej. Ratuj się. Nie wracaj tam. Czy ty masz dobrze w głowie? Chcesz się pchać siłą do tego piekła? Chilek przez jakiś czas milczy, i wtedy słychać jego szybki, płytki oddech. Tak oddychają cięŜko chorzy ludzie, trawieni wysoką gorączką. Ale po chwili chłopcy znów słyszą jego spokojny głos: — Nie wracać tam, mówisz... A moja matka? Ona umrze, jeśli ja nie wrócę do getta. Nie ma ojca, więc teraz ja muszę się nią opiekować. I Michał zrozumiał, Ŝe Chilek ma rację, i chociaŜ jest to racja tragiczna, i moŜna się przeciw niej buntować, to jednak jedno jest pewne: on, Michał Lisowski, postąpiłby przecieŜ tak samo. Więc w jaki sposób pomóc dzielnemu Chilkowi? — Jeśli chcesz, to dam ci pistolet — przypomina sobie Michał o troskliwie przechowywanej skrzynce z bronią — dam ci dwa pistolety i granat, chcesz? Zaniesiesz to do getta i juŜ będziesz inaczej patrzył na świat. Bo najgorzej jest, jeśli człowiek czuje się bezbronny. — Pistolety? Skąd macie pistolety? — zaciekawia się Chilek, ale ta ciekawość trwa tylko sekundę. JuŜ zgasła i Chilek powraca do swego normalnego tonu. — Nie chcę pistoletów. Co ja z nimi zrobię? 128 ?" — Strzelisz, gdy nie będzie innego wyjścia. — Czy tym odmienię swój los albo los swej matki, jeśli zabiję jednego Niemca? Wojtek szturcha Michała łokciem. Nie czas teraz ani miejsce na takie dyskusje. Bo co tu udowadniać Chilkowi, Ŝe brak mu odwagi, Ŝe woli bochenek chleba niŜ pistolety? A czy samo przejście przez mur getta, a czy walka o Ŝycie matki i dobrowolny powrót do tego piekła, ukrytego za czerwonym murem, nie jest najwspanialszym aktem bohaterstwa? — Chodź, Chilek, musisz chociaŜ trochę odpocząć — Michał ciągnie go prawie siłą w kierunku domu — przecieŜ znasz moją matkę, przychodziłeś do nas. — Będę uwaŜał na korytarzu — włącza się do rozmowy Wojtek. — O tej porze nikt nas nie zobaczy. Chilek, nie moŜesz tu zostać. Uśniesz i zamarzniesz na śmierć. Lewis ustępuje. JuŜ nie trzeba go ciągnąć. Idzie za nimi posłusznie. Dopiero w świetle korytarzowej Ŝarówki widzą całą jego nędzę. Chilek jest blady i potwornie chudy. Usta ma spieczone gorączką, oczy płoną mu nienaturalnym blaskiem. Ubrany jest w długie po kostki damskie palto, przepasane konopnym sznurkiem.
Ten widok tak nimi wstrząsnął, Ŝe nie są w stanie powiedzieć ani jednego słowa. Zresztą jakim słowem mogliby swoje uczucia określić? Chłopcy przekradają się przez korytarz. Przodem idzie Wojtek nasłuchując, czy wszystko jest w porządku. JuŜ drzwi. JuŜ bezpieczna przystań, przytulne ciepło. Wchodzą do kuchni, i Chilek natychmiast wciska się w kąt. — Gdzie byłeś tak długo? — woła z pokoju pani Lisowska — przecieŜ kolacja całkiem ostygła! — Przyprowadziłem kogoś, mamo — mówi Michał — nie martw się, nie wstawaj z łóŜka. Ja sam wszystko załatwię. Chodź, Chilek, pokaŜ się mojej matce. Lewis idzie ostroŜnie przez kuchnię, przyciskając do piersi woreczek z jedzeniem. Potyka się o próg, ale natychmiast się prostuje i ściąga czapkę z głowy. — Dobry wieczór pani, to ja, Chilek Lewis. Matka Michała podnosi głowę z poduszki. Otwiera usta z wraŜenia i długo milczy przypatrując się Chilkowi. 9. My z Marymontu 129 — Strzelisz, gdy nie będzie innego wyjścia. — Czy tym odmienię swój los albo los swej matki, jeśli zabiję jednego Niemca? Wojtek szturcha Michała łokciem. Nie czas teraz ani miejsce na takie dyskusje. Bo co tu udowadniać Chilkowi, Ŝe brak mu odwagi, Ŝe woli bochenek chleba niŜ pistolety? A czy samo przejście przez mur getta, a czy walka o Ŝycie matki i dobrowolny powrót do tego piekła, ukrytego za czerwonym murem, nie jest najwspanialszym aktem bohaterstwa? — Chodź, Chilek, musisz chociaŜ trochę odpocząć — Michał ciągnie go prawie siłą w kierunku domu — przecieŜ znasz moją matkę, przychodziłeś do nas. — Będę uwaŜał na korytarzu — włącza się do rozmowy Wojtek. — O tej porze nikt nas nie zobaczy. Chilek, nie moŜesz tu zostać. Uśniesz i zamarzniesz na śmierć. Lewis ustępuje. JuŜ nie trzeba go ciągnąć. Idzie za nimi posłusznie. Dopiero w świetle korytarzowej Ŝarówki widzą całą jego nędzę. Chilek jest blady i potwornie chudy. Usta ma spieczone gorączką, oczy płoną mu nienaturalnym blaskiem. Ubrany jest w długie po kostki damskie palto, przepasane konopnym sznurkiem. Ten widok tak nimi wstrząsnął, Ŝe nie są w stanie powiedzieć ani jednego słowa. Zresztą jakim słowem mogliby swoje uczucia olłreślić? Chłopcy przekradają się przez korytarz. Przodem idzie Wojtek nasłuchując, czy wszystko jest w porządku. JuŜ drzwi. JuŜ bezpieczna przystań, przytulne ciepło. Wchodzą do kuchni, i Chilek natychmiast wciska się w kąt. — Gdzie byłeś tak długo? — woła z pokoju pani Lisowska — przecieŜ kolacja całkiem ostygła! — Przyprowadziłem kogoś, mamo — mówi Michał — nie martw się, nie wstawaj z łóŜka. Ja sam wszystko załatwię. Chodź, Chilek, pokaŜ się mojej matce. Lewis idzie ostroŜnie przez kuchnię, przyciskając do piersi woreczek z jedzeniem. Potyka się o próg, ale natychmiast się prostuje i ściąga czapkę z głowy. — Dobry wieczór pani, to ja, Chilek Lewis. Matka Michała podnosi głowę z poduszki. Otwiera usta z wraŜenia i długo milczy przypatrując się Chilkowi. 9. My z Marymentu 129 — Ja nie chciałem tu przyjść — zaczyna się nagle usprawiedliwiać Lewis — to Michał mnie tu przyciągnął. Ja sobie zaraz pójdę... Pani Lisowska zagryza nerwowo wargi, odwraca twarz i szybkim, dyskretnym ruchem ociera napływające do oczu łzy. Ale juŜ po chwili jest uśmiechnięta. Sięga po szlafrok, ubiera się wołając do Wojtka stojącego za plecami Chilka:
— PrzecieŜ nie zamknęliście drzwi, chłopcy! Wojtek, przekręca klucz w zamku. Pani Lisowska nie kaŜe sobie nic opowiadać, nie zadaje Ŝadnych pytań, chce za wszelką cenę odpręŜyć sytuację. Widzi przecieŜ doskonale, Ŝe chłopcy są bardzo zdenerwowani. Wychodzi do kuchni, wlewa do największego garnka kilka litrów wody. — Za pół godziny będzie kąpiel — mówi z uśmiechem do Chilka — rozbierz się, a zanim się woda zagrzeje, zjesz z nami kolację. Michał ganiał dzisiaj za kiełbasą po całym Marymoncie, jakby czując, Ŝe nas odwiedzisz. Minęło jeszcze kilkanaście minut i wszystkim zaczął się udzielać spokojny, rodzinny nastrój. Chilek nie patrzył juŜ nerwowo w kąt, gdzie leŜał jego worek wypełniony zdobytą na Marymoncie Ŝywnością. Pani Lisowska krzątała się przy kuchni, a później wyszła na chwilę do pokoju i zaczęła wyciągać z szafy najróŜniejsze rzeczy: brązowy sweter, ciepły szalik, koszule, skarpetki... Kilka lat temu, pod koniec sierpnia 1939 roku, ułoŜyła to wszystko tak jak teraz na stole, ale pan Lisowski uśmiechnął się i powiedział: „Po co mi ciepły szalik, po co mi sweter? Czy myślisz, Ŝe wojna będzie trwała aŜ do zimy?". A tu minęło juŜ tyle zim. Prosiła często Michała: „Marzniesz, a ten brązowy sweter ojca jest bardzo ciepły. Dlaczego go nie chcesz nosić?" Michał odpowiadał ciągle tak samo: „To są pamiątki po ojcu. Chcesz, Ŝebym niszczył pamiątki?". A teraz w swetrze i szaliku pana Lisowskiego będzie chodził Chilek Lewis. Tylko co na to powie Michał? — Patrz, synu, uzbierałam trochę ciepłych rzeczy — mówi pani Lisowska i patrzy uwaŜnie na Michała — damy to Chilkowi. W tym brązowym swetrze będzie mu do twarzy. Michał opuszcza głowę, wpatrując się uporczywie w blat stołu, przy którym siedzi. 130 — Tak, masz rację, mamo. Ten sweter jest akurat na Chilka — mówi cicho, ale wyraźnie. — Będziesz się czuł w tym swetrze jak w koŜuchu! — woła i podbiegając do matki całuje ją w oba policzki. Później Chilek kąpał się w wielkiej miednicy, później ubrał się w ciepłą i czystą koszulę i puszysty sweter, później siedzieli przy tym stole pijąc herbatę z prawdziwym cukrem. I dopiero wtedy pani Lisowska, kładąc rękę na ramieniu Chilka, powiedziała: — A teraz opowiedz mi, jeśli chcesz, o swoim Ŝyciu. I Chilek opowiedział. Nie przerywali mu ani słowem. A gdy skończył, pani Lisowska szepnęła patrząc mu prosto w oczy: — A czy ty myślałeś, Chilku, o tym, Ŝeby nie wrócić do getta? — Nigdy o tym nie myślałem — odpowiedział natychmiast Chilek — bo po co myśleć, jeśli wrócić tam trzeba. — Ja takŜe mówiłem mu o tym, mamo — poderwał się z krzesła Michał, ale pani Lisowska nie podjęła tematu. Chilek Lewis usnął zaraz po tej rozmowie, ale spał bardzo niespokojnie, zaczął nawet krzyczeć przez sen, uciszał się jednak natychmiast, gdy pani Lisowska pogładziła go chłodną ręką po rozpalonym czole. Obudził się o piątej nad ranem: — Ja jeszcze tutaj? — zdziwił się. Przecierał zaspane oczy i rozglądał się ciekawie po pokoju, jakby sobie z trudem przypominał wczorajsze wydarzenia. — Pójdę juŜ — powiedział zdecydowanym głosem. — Za godzinę będę na Nalewkach... Wczesnym świtem najłatwiej jest przejść przez mur. A gdy juŜ wychodził, szepnął jakby zawstydzony do Michała: — A Marymont jest ciągle piękny. Chciałbym tu jeszcze kiedyś mieszkać. Patrzyli przez okno na jego skuloną postać. I opuścili głowy, gdy Chilek Lewis zniknął za rogiem kamienicy. Czy zobaczą go jeszcze? Czy Chilek Lewis wróci jeszcze na swój Marymont?
Michał połoŜył się na łóŜku, na którym jeszcze przed kilkoma minutami spał Chilek. Zamknął oczy, był bardzo zmęczony długim czuwaniem, ale nie mógł usnąć. Słyszał, Ŝe matka takŜe przewraca się niespokojnie z boku na bok. — Chyba juŜ jest na placu Wilsona — szepnął — najtrudniej będzie mu przejść przez wiadukt Gdański. 131 — Przejdzie — odpowiedziała matka — mam dobre przeczucie. — Musi przejść... — prawie krzyknął Michał. Czuwali z matką jeszcze dwie godziny, jakby w nadziei, Ŝe moŜe się to w jakiś sposób przydać Chilkowi, aŜ w pewnym momencie, gdy za oknem było juŜ całkiem widno, Michał podniósł głowę i powiedział: — JuŜ przeszedł przez mur... czuję to... JuŜ biegnie do matki. — Tak, juŜ mu nic nie grozi. MoŜemy spać — westchnęła pani Lisowska. I Michał usnął natychmiast bardzo twardym snem. Obudził się dopiero w południe. Rozdział dwunasty w którym gniew jest złym doradcą. Przygotowania do ćwiczeń z bronią w ręku. Antek spotyka ojca. Rozkaz kapitana Gołębia JuŜ nie protestował. Nie mógł, a moŜe po prostu nie chciał. Na wieczornej zbiórce zapadła decyzja: W najbliŜszą sobotę odbędzie się nauka ostrego strzelania. Wczoraj, 19 kwietnia 1943 roku, przeŜyli wielki wstrząs. W warszawskim getcie wybuchło powstanie. Getto płonęło. Czarny, gęsty dym, gnany wiosennym wiatrem, dolatywał aŜ na śoliborz. * Wsiedli natychmiast w tramwaj i pojechali w kierunku Bonifraterskiej. Tutaj musieli wysiąść, bo ze względu na sytuację w getcie tramwaj dalej nie chodził. Na tramwajowych szynach Niemcy ustawili działo, strzelające teraz przez wyłom w murze. A zza muru niosła się bez przerwy ostra kanonada. Chłopcy słuchali tych wybuchów z przeraŜeniem. Dla wszystkich było przecieŜ jasne, Ŝe oto nastąpił ostatni akt tragedii warszawskich śydów. Nie mieli oni Ŝadnych szans na zwycięstwo. Jedyną ich szansą była śmierć Ŝołnierska, śmierć z honorem. Od czasu do czasu przez pobliską bramę wjeŜdŜał do getta 133 niemiecki samochód naładowany wojskiem. Na trotuarach, na sąsiednich placach i ulicach stały gromadki warszawiaków komentujących z oŜywieniem przebieg tych tragicznych wydarzeń. — Tam jest Chilek Lewis — szepnął Michał, z trudnością powstrzymując się od płaczu — mógł przecieŜ z nami zostać. — A on nie chciał nawet pistoletu — dodał Wojtek z błyskiem gniewu w oczach — i co on teraz robi taki słaby i bezbronny? Gdy wrócili do domu, wiedzieli, Ŝe dłuŜej juŜ nie moŜna odwlekać. Te strzały rozlegające się w getcie wyzwoliły w nich nową falę nienawiści do okupanta. Dosyć gadania, trzeba się wziąć za powaŜniejszą robotę. Trzeba odkopać pistolety i pokazać Niemcom, co potrafią chłopcy z Marymontu. Na ćwiczenia wybrali dosyć bezpieczne miejsce: Nad samym brzegiem Wisły, za przeciwpowodziowym wałem, odgrodzonym od Marymontu niezbyt szeroką, ale za to bardzo bagnistą łachą. W pełni lata sporo tu było młodych ludzi. Przychodzili się kąpać, ale w kwietniu nikogo jeszcze nie kusiły nadwiślańskie wydmy. WaŜne było takŜe to, Ŝe ten wybrany przez nich teren rzadko był odwiedzany przez Niemców i granatowych policjantów. Zresztą niepoŜądanych gości łatwo było się ustrzec. Wystarczyło zostawić czujkę na przeciwpowodziowym wale. Widoczność była stąd doskonała.
— Weźmiemy tylko visa — zadecydował Lisowski. — Znam trochę ten pistolet, w kaŜdym razie ojciec mi pokazał, gdzie jest bezpiecznik... Nie mogli się doczekać soboty. To miał być dzień najwaŜniejszej w ich Ŝyciu próby. To miał być prawdziwy bojowy chrzest. — Bo to jest, chłopaki, tak — dogadywał Antek — nawet jak Ŝołnierz ma na sobie mundur, to nie jest jeszcze prawdziwym Ŝołnierzem. Prawdziwym Ŝołnierzem zostaje dopiero wtedy, jak się nauczy strzelać. Zmarnowaliśmy kupę miesięcy. Ja juŜ dawno mówiłem, Ŝe trzeba wyciągnąć z ziemi te spluwy. W czwartek obejrzeli jeszcze raz dokładnie swój wojenny poligon. Umówili się, Ŝe będą strzelać w stronę wydmy, oddalonej od brzegu rzeki o jakichś dwadzieścia metrów. Woda tam jest bardzo płytka, będzie moŜna ustawić na wydmie starą puszkę albo stare wiadro, bo w wiadro łatwiej celować. — Zrobimy z wiadra sito — zacierał ręce Tytus. 134 — Jakie sito? — mitygował Michał. - - KaŜdy strzeli tylko raz. Pięć strzałów nad Wisłą to niezła kanonada. — Pięć strzałów to pięć dziur w wiadrze — podsumował tę oŜywioną rozmowę Antek. Pistolety mieli wykopać w piątek po południu. Antkowi dłuŜyła się tego dnia kaŜda minuta i Ŝeby jakoś oszukać czas, wybrał się do biblioteki na Gdańską. Ani mu w głowie było czytanie, ale nie mógł po prostu usiedzieć w domu. Gdy znalazł się na ulicy Rudzkiej, podszedł nagle do niego nieznajomy młody męŜczyzna. — Antek Gołąb — to nie było pytanie, to było raczej potwierdzenie faktu. — O co chodzi? — zapytał Antek, oszołomiony jeszcze trochę tym nagłym spotkaniem. — UwaŜaj, chłopcze — mówił męŜczyzna idąc spokojnie obok Antka. — O nic nie pytaj, tylko słuchaj uwaŜnie i zachowuj się, jakbyś mnie dobrze znał. Pójdziesz na ulicę Mickiewicza 25. W bramie będzie ktoś na ciebie czekał. To będzie młoda dziewczyna w zielonym płaszczu. Zapytasz: Czy w tym domu jest magiel? Powtórz hasło. — Czy w tym domu jest magiel? — wyszeptał Antek patrząc na nieznajomego z coraz większym zdziwieniem i niepokojem. — Dobrze. Tak właśnie zapytasz: Czy w tym domu jest magiel? A dziewczyna odpowie ci: Był w tamtym roku, ale się zepsuł. I zaprowadzi cię gdzie trzeba. — To znaczy gdzie? — nie wytrzymał Antek. — Miałeś nie pytać. — Ale ja nie rozumiem, o co panu chodzi. — Tym lepiej. — I po co to wszystko? Nie znam pana... — Nie ma czasu na wyjaśnienia. Powiem ci tylko jedno: Musisz tam iść, bo to jest dla ciebie bardzo waŜna sprawa. Dla ciebie! Pamiętaj hasło: Czy w tym domu jest magiel. Z pobliskiego przystanku ruszył akurat tramwaj. Nieznajomy, nie Ŝegnając się z Antkiem, pobiegł w tamtym kierunku i wskoczył zgrabnie do drugiego wagonu. A Antek Gołąb stał bezradny na środku trotuaru i długo nie mógł podjąć Ŝadnej sensownej decyzji. Gdy się trochę uspokoił, postanowił wrócić na podwórze i opo135 wiedzieć kolegom o tej dziwnej przygodzie. JuŜ nawet szedł w kierunku domu, ale w pewnej chwili zmienił zamiar: — Lepiej będzie, gdy wszystko załatwię sam, bo jeśli ta wyprawa pachnie niebezpieczeństwem, to po co mam wplątywać w to wszystko kolegów? — myślał. RóŜne rzeczy przychodziły mu do głowy; RóŜne domysły. Jadąc tramwajem w kierunku ulicy Mickiewicza zadawał sobie coraz bardziej niespokojne pytania: Kto mnie wzywa? Kto tam na mnie czeka? Czego ode mnie chcą ci ludzie?
Wszystko było jakieś dziwne, tajemnicze, skomplikowane jak chorobliwy sen, ale było takŜe podniecające, i dlatego gdy wysiadł z tramwaju, zaczął nagle iść tak szybko, jakby liczyła się teraz kaŜda minuta. Bał się tej tajemnicy i pragnął ją jednocześnie jak najszybciej rozwiązać. — A jeśli to jakaś prowokacja? — pomyślał zatrzymując się przed szarą kamienicą. — Skąd oni znali moje nazwisko? Zawahał się, ale ciekawość była juŜ teraz silniejsza od wszelkich niepokojów. Wszedł do bramy, rozejrzał się dyskretnie i natychmiast zobaczył dziewczynę w zielonym płaszczu. Nie miała chyba więcej niŜ osiemnaście lat. Stała przy schodach i bawiła się spokojnie skórzanym paskiem. Patrzyła na Antka raczej obojętnie, i to go najbardziej sprowokowało do natychmiastowego działania. Podszedł do niej blisko i rzucił jednym tchem tajemnicze hasło: — Czy w tym domu jest magiel? Przez chwilę panowała cisza. Dziewczyna przyglądała się UwaŜnie Antkowi, aŜ wreszcie uśmiechnęła się, poprawiła niesforne czarne włosy, które zsunęły jej się na czoło, i powiedziała cicho: — Był w tamtym roku, ale się zepsuł. — No więc klawo — Antka poniosły nerwy. — Był, zepsuł się i co dalej? — Nie krzycz — upomniała go dziewczyna. — Nie potrafisz mówić ciszej? Chodź ze mną. Zaczęli się wdrapywać po dość stromych schodach. W pewnej chwili dziewczyna zatrzymała się i zapukała energicznie w masywne drzwi. To pukanie było takŜe hasłem. Antek na wszelki wypadek zanotował w pamięci: Trzy wolne puknięcia, dwa szybkie i znowu trzy wolne. 136 Zatrzeszczała podłoga po tamtej stronie drzwi i zaraz rozległ się lekko zachrypnięty męski głos. — Kto tam? — W sprawie brudnej bielizny — powiedziała dziewczyna i mrugnęła do Antka wesoło, jakby chcąc mu dodać odwagi. Usłyszeli szczęk przekręcanego w zamku klucza i w uchylonych drzwiach pojawił się wysoki, dobrze zbudowany męŜczyzna. Wpuścił Antka do przedpokoju. — No, więc jesteś — powiedział jakby z ulgą i poklepał Antka po plecach. — Jestem, i co z tego? — nastroszył się Antek. — Co to za heca? PrzecieŜ ja pana nie znam. — Ale ja ciebie znam. Przynajmniej z opowiadania — męŜczyzna popchnął go lekko w stronę oszklonych drzwi. — Wejdź do pokoju. Ktoś tam czeka na ciebie. No, wejdź i nie gap się na mnie jak na szpicla. Jesteś wśród swoich. I w tym momencie Antek zaczął się wszystkiego domyślać. AŜ mu nogi zdrętwiały z nagłego podniecenia i nie mógł się zdobyć na ten jeden krok, dzielący go od tych oszklonych drzwi, za którymi... Nie, czy to moŜliwe? Czy to czasami nie sen? A moŜe wszystko się rozwieje, rozleci się w drobny pył, gdy wkroc?y do pokoju? — Proszę pana, czy tam jest, czy tam jest... — zaczął szeptać łamiącym się od wzruszenia głosem i nie potrafił dokończyć zdania, jakby się bał nazwać szczęście po imieniu. — Wejdź, zobacz i zachowuj się dzielnie, bo twój ojciec nie czuje się jeszcze najlepiej. Pokój był duŜy i bardzo zagracony. W połowie przegradzała go wysoka oszklona szafa wypełniona ksiąŜkami. TuŜ za szafą, na niskiej kozetce leŜał kapitan Gołąb. Miał przymknięte oczy i w pierwszej chwili Antkowi wydało się, Ŝe jego ojciec śpi. Zatrzymał się więc w połowie drogi i nawet wstrzymał oddech, aby ojca nie zbudzić, ale w tej samej chwili doktor Gołąb zerwał się z kozetki i bez słowa podbiegł do syna. IleŜ słów mieli sobie do powiedzenia, ile nocy marzyli o takim spotkaniu... A teraz stali nieruchomo i w milczeniu przyzwyczajali się do swego wielkiego szczęścia. — No, juŜ dobrze, juŜ wszystko w porządku — wykrztusił 137
wreszcie doktor Gołąb. — Cieszę się, synu, Ŝe jesteśmy razem. Chodź, usiądź tutaj, będzie ci wygodnie... Albo nie, stań na środku pokoju, niech ci się dokładnie przyjrzę. A Antek takŜe chciał się dokładnie przyjrzeć swemu ojcu. JuŜ dostrzegł, Ŝe ojciec jest bardzo blady, jakby w ogóle nie wychodził na ulicę. I od ostatniego spotkania przybyło mu sporo siwych włosów. I utyka na lewą nogę, chociaŜ widać, Ŝe chciałby bardzo ukryć to przed synem. — O mnie nie musicie się juŜ martwić — uśmiechnął się do Antka — wszystko co najgorsze mam juŜ za sobą. Moi przyjaciele troszczyli się o mnie, jakbym był małym dzieckiem. Jeszcze tydzień, jeszcze dwa, i będę mógł drzewa siekierą wycinać. — Więc było z tobą aŜ tak bardzo źle... — szepnął Antek przytulając się do ojca — czy mocno cię bili na przesłuchaniach? — Dajmy temu spokój — wykręca się doktor Gołąb od odpowiedzi — najwaŜniejsze, Ŝe wszystko się dobrze skończyło, chociaŜ przyznam ci się szczerze, iŜ w pewnym momencie straciłem zupełnie nadzieję, Ŝe cię jeszcze zobaczę. Ale jaki z tego wniosek, synu? śe nigdy nie wolno tracić nadziei. Musisz mi wybaczyć: porwaliśmy cię prosto z ulicy, bo tak było najostroŜniej. Licho nie śpi. Bardzo się wystraszyłeś? — Gdybym się bał, tobym tutaj nie przyszedł. — Oczywiście. Nigdy nie wątpiłem, Ŝe moŜna na ciebie liczyć. — Ale dlaczego tak długo musiałem czekać na twój sygnał? Matka się bardzo o ciebie niepokoi. — Nie mogłem wcześniej. Wiedziałem, Ŝe jesteście pod obserwacją. Chyba wiesz o tym, Ŝe na Marii Kazimiery kręciło się wyjątkowo wielu szpiclów. — Pewnie, Ŝe wiem — Antkowi zaiskrzyły się cczy z podniecenia — którejś nocy odwiedziło nas nawet gestapo. Pytali o róŜne rzeczy, ale zachowywali się raczej przyzwoicie. To była dla nas cudowna noc. — Cudowna? — No pewnie! Właśnie wtedy dowiedziałem się, Ŝe wykiwałeś Niemców i dałeś dyla... — Co dałem? — Dyla! Nie rozumiesz? Powiedział nam o tym policjant, który 138 przyszedł z gestapowcami. Myślałem, Ŝe umrę z radości. A matka zaczęła nagle płakać, i to chyba przekonało gestapowców, Ŝe nic o tobie nie wiemy. Doktor Gołąb łaknął kaŜdej wiadomości o swej rodzinie. Zadawał więc Antkowi najróŜniejsze pytania. Pytał, czy mają co jeść, pytał o zdrowie matki, o szkołę, o znajomych z kamienicy. A gdy Antek odpowiadał, ojciec przymykał oczy, jakby chciał sobie mocniej wbić w pamięć te wszystkie słowa, pochodzące z zakazanej dla niego ulicy. AŜ w pewnej chwili Antek, w przypływie konspiracyjnych wzruszeń, zwierzył się ojcu ze swych jutrzejszych planów. Niech kapitan Gołąb wie, Ŝe ma dzielnego syna, który jutro będzie celował z prawdziwego pistoletu do wiadra. Niech wie, Ŝe na Marii Kazimiery istnieje tajna grupa „Zemsta", która ma własną broń. Niech wie, Ŝe grupa ta dokonała juŜ wielu wspaniałych czynów, Ŝe uratowała takŜe młodego konspiratora z ulicy Potockiej. Antek opowiadał to wszystko z taką pasją, z takim przejęciem, iŜ nie zauwaŜył nawet, jak na twarzy kapitana Gołębia pojawiło się najpierw wielkie zdumienie, a później jeszcze większy niepokój. Zdziwił się więc, gdy usłyszał nagle ostry głos ojca: — CóŜ wy najlepszego robicie. Kto ci na to pozwolił? Jakim prawem naraŜasz na śmierć siebie i matkę? — A czy tylko ojcowie mają prawo walczyć? — powiedział hardo Antek patrząc ojcu prosto w oczy.
Doktor Gołąb podniósł się cięŜko z kozetki i zaczął chodzić po pokoju utykając na lewą nogę. Tak się przejął opowieścią syna, Ŝe zapomniał na chwilę o tej ciągle jeszcze nie zagojonej ranie, którą otrzymał, gdy uciekał Niemcom z kawiarni. — Pytasz, czy tylko ojcowie mają prawo walczyć? — szepnął oddychając cięŜko jak po wielkim wysiłku — więc ci powiem, co o tym myślę. KaŜda wojna jest okrutna, ale ta jest najokrutniej-sza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek były. Walczymy z Niemcami nie tylko o wolność. Walczymy takŜe o to, aby uratować Ŝycie naszych dzieci. Giną nie tylko Ŝołnierze podziemnej armii. Niemcy niszczą wszystkich i wszystko co polskie. Oni pragną naszej całkowitej zagłady. I dlatego gdy walczą ojcowie, synowie muszą się chronić, aby szczęśliwie doczekać wolności. W wolnej Polsce potrzebne będą przede wszystkim wasze młode, zdrowe ręce. 139 A później, juŜ trochę spokojniejszym głosem, doktor Gołąb powiedział, Ŝe zna tego uratowanego przez „Zemstę" konspiratora: — To dobry, dziąlny Ŝołnierz i cieszę się, Ŝe właśnie wy uratowaliście mu Ŝycie. Opowiadał, Ŝe jacyś nieznani chłopcy ostrzegli jego matkę, ale nie przyszło mi wtedy do głowy, Ŝe jednym z tych chłopców jesteś ty. — A co się stało z tą miłą staruszką? — zapytał Antek. — Najpierw ją aresztowali... — To wiem, ale co się z nią teraz dzieje? Czy Ŝyje? — śyje. Siedziała kilka dni na Szucha. Dzielna kobieta, nie powiedziała ani słowa. Niemcy wypuścili ją, chociaŜ nie mieliśmy tej nadziei. MoŜe jakiemuś gestapowcowi serce zmiękło, gdy patrzył na jej siwe włosy. MoŜe właśnie wtedy przypomniał sobie swoją matkę? — Więc sam widzisz — powiedział niespodziewanie Antek — Ŝe synowie takŜe mają prawo walczyć. Syn tej kobiety jest przecieŜ twoim Ŝołnierzem. I to dobrym Ŝołnierzem. Doktor Gołąb popatrzył uwaŜnie na syna, a później roześmiał się: — Sprytny jesteś... ale ja nie o takich synach myślałem. — A o jakich? — Myślałem o dzieciach, na których jeszcze woźny dzwoni w szkole. — JuŜ niedługo będzie dzwonił. Za dwa miesiące kończę szkołę powszechną. — I to ci wystarczy? — Mnie nie. Ale Niemcom wystarczy. PrzecieŜ zlikwidowali wszystkie gimnazja. Złapię się chyba za jakąś pracę, Ŝeby pomóc matce. — Chciałbyś pracować? — A co, moŜe powiesz, Ŝe do pracy teŜ się nie nadaję? Tatusiu, nie patrz na mnie jak na małe dziecko. Daj mi jakąś szansę, zapisz mnie do konspiracji. Przyjmij do siebie całą „Zemstę". — Zapisać do konspiracji? Czy myślisz, Ŝe konspiracja ma swoje biuro, w którym odbywają się zapisy? Ojciec znów zaczął się szykować do wielkiego ataku, ale w pewnej chwili zmienił taktykę. Uświadomił sobie bowiem, Ŝe dotychczasowe argumenty nie przekonały syna i Ŝe trzeba jakimś 140 innnym sposobem odwieść go od jutrzejszej wyprawy nad Wisłę, która moŜe się tragicznie zakończyć. — Nie chcesz słuchać ojca, więc posłuchaj oficera. Powiem ci wprost... Nie mogę dzisiaj podejmować Ŝadnych decyzji w sprawie „Zemsty". Taka decyzja przecieŜ nie tylko ode mnie zaleŜy. Ale przekaŜę waszą prośbę. Mogę ci to przyrzec. PrzekaŜę pod jednym warunkiem... — Pod jakim? — Zaniepokoił się Antek.
— śe wykonacie natychmiast mój pierwszy rozkaz. To będzie próba, czy potraficie być Ŝołnierzami. Bo kto nie potrafi lub nie chce wykonać rozkazu, ten nie powinien myśleć o wojsku. — Daj mi ten rozkaz! Na pewno potrafimy go wykonać. — Więc słuchaj... rozkaz numer jeden: wstrzymuję aŜ do odwołania waszą jutrzejszą akcję. Pozostawicie broń w ukryciu i będziecie czekać cierpliwie na moje dalsze dyspozycje. Wykonacie ten rozkaz? Antek opuścił głowę na piersi i milczał przez dłuŜszą chwilę. Ojciec patrzył na niego z coraz większym niepokojem. — Tak... ja ten rozkaz wykonam — szepnął chłopiec nie podnosząc głowy — i uczynię wszystko, Ŝeby moi koledzy nie poszli jutro strzelać. Chyba mi się to uda. Ale przekaŜ naszą prośbę i poprzyj nas... przecieŜ pokazaliśmy, Ŝe moŜna na nas liczyć. — PrzekaŜę — odetchnął doktor Gołąb — a teraz musisz ?? mną zjeść Ŝołnierski obiad. Wysoki męŜczyzna, którego Antek poznał godzinę temu w przedpokoju, przyniósł im czarny chleb i dwa talerze gęstej grochówki. Jedli patrząc na siebie z uśmiechem. A w tym samym czasie na ulicy Marii Kazimiery czterech chłopców z „Zemsty" oczekiwało niecierpliwie na powrót Antka. Chcieli jeszcze dzisiaj wydobyć pistolety, chcieli oczyścić visa, przyjrzeć mu się dokładnie przed jutrzejszą próbą. Kręcili się nerwowo po podwórzu, wyglądali na ulicę, ale Antka nigdzie nie było, A oni poznali juŜ tę twardą, konspiracyjną zasadę, Ŝe nie moŜna podejmować Ŝadnej waŜnej decyzji, jeśli istnieje chociaŜ jedna mała wątpliwość. Tą wątpliwością była nieobecność Antka. Dopóki się ta sprawa nie wyjaśni, nie wolno wykopywać broni. I wyjaśniła się, chociaŜ takiego wyjaśnienia nikt z oczekującej 141 na Antka czwórki się nie spodziewał. Antek powrócił do domu parę minut przed godziną policyjną. Chcieli go zatrzymać na podwórzu, ale wyrwał im się prawie siłą i oświadczył, Ŝe musi najpierw zobaczyć się z matką. — A do was teŜ mam bardzo waŜną sprawę — szepnął tajemniczo — poczekajcie parę minut... — Co znaczy parę minut? — nastroszył się Roman — nie moŜesz nam od razu powiedzieć? Antek wzruszył tylko ramionami i pobiegł w kierunku domu. Nie było rady, musieli na niego czekać i tylko obiecywali sobie z przejęciem, Ŝe wygarną mu co naleŜy, gdy powróci. Powrócił uśmiechnięty, jakby ta rozmowa z matką wypełniona była samymi miłymi sprawami. — A my czekaliśmy na ciebie parę godzin — zaatakował Tytus — akurat dzisiaj musiałeś się wybierać na spacer? — Trzeba wyjąć broń i oczyścić visa — Michał starał się skierować rozmowę na bardziej zasadnicze tory — jutro nie będzie na to czasu. Zapomniałeś o strzelaniu? Antek czekał cierpliwie, aŜ się koledzy wygadają, i dopiero po kilku minutach, gdy szli juŜ w stronę komórki, zatrzymał ich zdecydowanym ruchem ręki i powiedział mocnym głosem: — Ja rezygnuję... nie wezmę jutro udziału w ćwiczeniach. Nie dotknę pistoletów. — Co ci strzeliło do głowy? — Chory jesteś? — Strach cię obleciał? KrzyŜowały się ostre słowa pełne gniewu, protestu i zdziwienia. Wszystkiego mogli się spodziewać po Antku, tylko nie takiej decyzji. PrzecieŜ to właśnie on zachęcał ich najgoręcej do tej zbrojnej wyprawy nad Wisłę. Najbardziej oburzony był Michał, który odwlekał, jak tylko mógł najdłuŜej, to ostre strzelanie i który ugiął się wreszcie, aby nie wpaść w konflikt z Antkiem i pozostałymi członkami „Zemsty". Zdecydował się na tę niebezpieczną akcję, a
teraz, gdy juŜ wszystko jest gotowe, najbardziej zagorzały zwolennik strzelania wycofuje się z akcji. — Podpuszczałeś nas — woła Michał zapominając na chwilę o tym, Ŝe dowódca w kaŜdej sytuacji powinien zachować zimną krew — musisz się z tego wytłumaczyć! Myślisz, Ŝe będziesz się 142 z nami bawić w kotka i myszkę? Wytłumacz się, dlaczego zmieniłeś decyzję? Zapamniałaś, Ŝe ja tu wydaję rozkazy? Zapomniałeś, Ŝe składałeś przysięgę? Co to wszystko znaczy? Antek robi się czerwony. Chłopcy myślą, Ŝe to ze wstydu, ale człowiek, który się wstydzi, nie ma przecieŜ w oczach hardości. — Niczego nie zapomniałem — mówi dobitnie, powoli, jakby chciał, aby kaŜde jego słowo dotarło wyraźnie do kolegów — nie złamałem przysięgi. Dałem tylko słowo polskiemu oficerowi, Ŝe przekaŜę wam bardzo waŜną sprawę. — A kto cię upowaŜnił do nawiązywania kontaktów w naszym imieniu? — nie dawał za wygraną Michał — i skąd w ogóle wiesz, Ŝe rozmawiałeś z prawdziwym polskim oficerem? Chyba ci się nie przedstawił w mundurze? A jeśli się dałeś nabrać, jeśli to jest zwyczajna prowokacja? O czym z nim mówiłeś? — O „Zemście" i o naszej broni, i o tym, Ŝe chcemy nawiązać kontakt z prawdziwą konspiracją. — O rany... — jęknął Tytus i załapał się za głowę — coś ty narobił? Z kim ty gadałeś? — Skąd znasz tego oficera? Jeśli on w ogóle jest oficerem — w głosie Michała był juŜ teraz takŜe wielki niepokój. — To jest mój ojciec — szepnął Antek i nagle zrobiło się cicho. Zaskoczył ich tą niespodziewaną nowiną. Wytrącił im w jednej chwili wszystkie argumenty. Popatrzyli na niego jak na bohatera.. I teraz kaŜde jego słowo miało podwójną cenę. Antek wyczuł natychmiast ten sprzyjający klimat. Nie mógł go zmarnować. Opowiadał z przejęciem, Ŝe kapitan Gołąb osobiście będzie się starał, aby „Zemsta" przestała być dzikim oddziałem. Opowiadał dokładnie o pierwszym rozkazie, który mają wykonać, o łączniku, który w najbliŜszym czasie nawiąŜe z nimi kontakt. Zachował dla siebie tylko jedną tajemnicę: w jaki sposób dotarł do ojca i gdzie ojciec przebywa. Zresztą chłopcy wcale go o to nie pytali. Było dla nich zupełnie zrozumiałe, Ŝe nie o wszystko naleŜy pytać i nie o wszystkim moŜna mówić. — No i co? — powiedział Michał, gdy Antek zakończył swą pasjonującą opowieść — przyjmujemy rozkaz kapitana? — Najpierw ty powiedz, co o tym sądzisz — wywinął się od odpowiedzi Roman — jesteś przecieŜ naszym dowódcą. Ty decydujesz... 148t — Roman ma rację r— poparł go natychmiast Wojtek — to ty musisz podjąć decyzję. Jak wojsko, to wojsko. — Komu innemu bym nie wierzył, ale ojca Antka dobrze znam... przecieŜ mnie kiedyś leczył — Michał zrobił przerwę, a po chwili zakończył prawie uroczystym głosem — więc w takiej sytuacji odwołuję jutrzejsze ćwiczenia. Broń pozostaje w kryjówce. Będziemy czekać na łącznika. — Będziemy czekać — powtórzył Antek, i zabrzmiało to jak przysięga. Rozdział trzynasty w którym słychać „Mazurka Dąbrowskiego". Wyrok na Jaszcza. Blokada Marymontu. Kontakt z łącznikiem kapitana Gołębia Marymont pachniał jak wielki ogród. Po kilku deszczowych dniach niebo wypogodziło się całkowicie, a czerwcowe słońce stało się wyjątkowo agresywne. W takim słońcu nawet
ubogie mary-monckie domki prezentowały się bardzo okazale. Zwłaszcza te otoczone bujną zielenią, odgrodzone od ulicy kwiatami, krzewami malin, agrestu i porzeczek. Ale ludzie jakby zapomnieli o urokach lata. Chodzili po ulicach szybko, rozglądając się niepewnie na wszystkie strony. A jeśli juŜ myśleli o zielonym kolorze, to ta zieleń częściej kojarzyła się im z niemieckimi samochodami, tak zwanymi „budami", w które ładowano aresztowanych, niŜ z soczystą zielenią marymonckich drzew. Uliczne łapanki powtarzały się teraz częściej. Były coraz bardziej brutalne i w zasadzie nikt z warszawiaków nie mógł być pewny swego losu. Niemcy wpadli w prawdziwą furię. MoŜe chcieli w ten sposób wziąć odwet za liczne zbrojne akcje polskiego podziemia, za wyroki śmierci wykonywane systematycznie na gestapowcach, Ŝan10. My z Marymontu 145 h i f(0iS^oiczac^< moŜe chcieli upokorzyć, rzucić na kolana dumną Wars2awę' w której koncentrowały się jak w źrenicy 4tkie odblas^ polskiego buntu i gniewu? A moŜe po prostu , .,, . na tym mieście za swoje coraz liczniejsze niepowodzenia na frontac*1A nrzecieŜ Warszawa była takŜe dla Niemców wielkim frontem Wielkim * gr°źnym frontem. Tutaj Ŝaden niemiecki Ŝołnierz nie móeł sie cZu^ zkyt pewnie. I jeśli nawet szczęście mu sprzyjało i nie stracił Ŝyc*a> t° czCsto musiał się poŜegnać ze swoim karabinem lub pistolem, a rozbrajali go zazwyczaj tak bardzo młodzi ludzie Ŝe aŜ ^styd ??*° ° tym później mówić w koszarach. Ale Warszawa walczyła nie tylko z bronią w ręku. Miesiąc temu 3 maia 1^ r°ku, Michał wysiadł z tramwaju na placu Wilsona Z pobliskie&° getta niosły się jeszcze cięŜkie, armatnie wy-h irhv ?? ?i?i??? wyburzali resztki domów, w których ukrywali się ostatni Ŝydowscy Ŝołnierze. I nasle p°nad *e wybuchy uniosła się znajoma melodia pol-skieeo marsza- budzie stanęli jak wryci. Niektórzy zaczęli podchodzi' bliŜei do ulicznego głośnika, zwanego „szczekaczką", z które-ieszcze ???? minut temu rozlegały się niemieckie komunikaty o sytuacji na *roncieCzyŜby Niemcom pomyliły się płyty? Nie to nie zacma pomyłka. Zaraz po wiązance polskich melodii wojskowych odezwał się twardy, męski głos z patriotycznym apelem Otworzyć się okna we wszystkich pobliskich domach. Pod szczekaczką" gęstniał tłum nie zwaŜając na Ŝadne niebezpieczeństwo Ze wzruszen*em> z dumą w oczach słuchano gorących słów o dniu wyzw'olenia> który musi nastąpić. Późniei zaśmiała R°ta> i męŜczyźni zaczęli zdejmować czapki, , na zak°"czen*e rozleg* Si? Mazurek Dąbrowskiego, niektórzy ierali łzy.a Jeszcze inm śpiewali po cichu ten wspaniały hymn, nie słyszany -Wielu, lafc Michał zat1°t°wał tamtego dnia w tajnej kronice „Zemsty : To nie iest historia naszej grupy, ale muszę to zapisać, bo zda-rzvło sie naprawd
OtóŜ ktoś rozpowszechnił wiadomość, Ŝe sierŜant Jaszcz otrzymał wyrok śmierci. To miała być kara za zastrzelenie tamtego chłopca, posądzonego o kradzieŜ kóz. Zaczęto się bardziej przyglądać Jaszczowi, jakby chcąc znaleźć w jego oczach potwierdzenie wyroku. Jaszcz zachowywał się raczej normalnie i nie wyglądał na zastraszonego, ale od jakiegoś czasu zaczął chodzić do pracy i wracać do domu w towarzystwie trzech potęŜnie zbudowanych policjantów. Dla łudzi był to znak, Ŝe wiadomość o wyroku śmierci nie jest plotką. Teraz oczekiwano na dalszy rozwój wypadków z coraz większym napięciem. Ale finał nastąpił zupełnie inny, niŜ to sobie ludzie wyobraŜali. Któregoś dnia Jaszcz nie wrócił z pracy do domu i wszelki słuch po nim zaginął. Niektórzy zaczęli opowiadać, Ŝe przeniesiono go po prostu do innego miasta, a inni, słuchając tej wieści, komentowali w ten sposób: jak ktoś dostanie od polskiego podziemia taki wyrok, to juŜ nie ma dla niego ratunku. śeby się nawet pod ziemię zapadł, to go stamtąd wyciągną i ukatrupią. W kamienicy o tej ucieczce Jaszcza myślano z pełną satysfakcją, chociaŜ niektórym było Ŝal pani Jaszczowej, a szczególnie Tadka Jaszcza, syna sierŜanta, który chodził ze spuszczoną głową, wstydząc się spojrzeć ludziom w oczy. Schudł, sczerniał, wyglądał tak okropnie, jakby ten wyrok śmierci i na niego wydano. Ktoś doradził Jaszczowej, aby przeniosła się do innego miasta albo przynajmniej na inny koniec Warszawy, ale Jaszczowa uparła się, Ŝe zostanie na Marymoncie. Bo przecieŜ ona nikomu nic złego nie zrobiła i jej syn, Tadek, teŜ jest niewinny, więc dlaczego mają uciekać z tej swojej rodzinnej dzielnicy. Było sporo logiki w jej słowach, ale dwa dni później ktoś w sposób jednoznaczny zaakcentował, Ŝe ma zupełnie inne zdanie 147 na ten temat. Na drzwiach mieszkania Jaszczów namalowano czarną farbą wielką swastykę. Teraz w kamienicy wybuchły ostre dyskusje. Niektórzy oświadczali stanowczo, Ŝe jeśli Niemcy stosują odpowiedzialność zbiorową, to nie ma powodu, aby rozczulać się nad losem rodziny Jaszczów. Trzeba z wrogiem walczyć taką samą bronią, jaką on stosuje. Ale rozległy się takŜe zupełnie inne opinie na ten temat. W obronie Jaszczowej i jej syna wystąpiły przede wszystkim kobiety. I to nawet te, którym okupant nie poskąpił zgryzot i nieszczęść. W takim to właśnie klimacie podniecenia chłopcy z „Zemsty" ujawnili autora swastyki na drzwiach Jaszczów. A mówiąc precyzyjniej, ten autor sam się chłopcom ujawnił. Grali akurat w piłkę, gdy na podwórzu pojawił się Józio Piekarczyk. Szedł w ich kierunku zdecydowanym krokiem, a później powiedział bez Ŝadnego wstępu. — Chłopaki, ta swastyka to moja robota... własnoręcznie ją wykonałem. — No i co z tego? — przerwał mu dość brutalnie Michał — po co nam o tym gadasz? — Bo zrobiłem to, Ŝeby się do was dostać — było to powiedziane dość stanowczym jak na Józia tonem. — Do nas się dostać? — skrzywił się z niesmakiem Tytus — ty moŜesz tylko od nas dostać! I to tak dostać, Ŝe będziesz pamiętał do końca wojny. — Co ty powiesz? — udał zdziwienie Michał i popatrzył na Józia z Ŝywszym zainteresowaniem — chłopaki, słyszycie? Piekarczyk mówi, Ŝe z Niemcami coraz gorzej... — On chyba buja — machnął ręką Wojtek — czytałem wczoraj gazetę i nigdzie nie wyczytałem, Ŝe Niemcom dzieje się coś złego. — Nie wygłupiaj się — przerwał mu Józio — nie przyszedłem tu Ŝartować. — Więc po co przyszedłeś? — nie wytrzymał Antek. — PrzecieŜ juŜ mówiłem. Przyjmijcie mnie do siebie. — Chcesz, Ŝebyśmy cię przyjęli do tej gry? — Michał udawał, Ŝe nie rozumie, o co Piekarczykowi chodzi — proszę bardzo, moŜesz z nami zagrać. Będzie trzech na trzech. 148
I wtedy Józio Piekarczyk zupełnie spowaŜniał. Zacisnął pięści. W oczach pojawiły mu się jakieś przekorne iskry. Nie znali dotychczas takiego Piekarczyka, i ogarnął ich niepokój, bo zaczęli się domyślać, Ŝe Józio wykradł im jakąś tajemnicę i dlatego jest taki pewny siebie. — Nie rozmawiajcie ze mną jak z głupim, bo nie jestem ani głupi, ani ślepy. PrzecieŜ widzę, Ŝe wy coś waŜnego cały czas kombinujecie. Trzymacie się zawsze razem, nikogo nie przyjmujecie do swojej piątki. I zawsze macie jakieś tajemnice. Zawsze mówicie szeptem. Czy ja wam się nie mogę do czegoś przydać? Odetchnęli. Więc nie jest jeszcze tak źle, Piekarczyk tylko się czegoś domyślił. Nie miał w ręku Ŝadnych argumentów. Ale tego ostrzegawczego sygnału nie naleŜy lekcewaŜyć. Trzeba stanowczo zaostrzyć czujność, bo jeśli juŜ ktoś węszy, to moŜe któregoś dnia wywęszyć. — Co ci do głowy przyszło, Józiu? — Michał starał się mówić jak najbardziej spokojnym głosem — o co ty nas posądzasz? Myślisz, Ŝe coś nielegalnie kombinujemy, Ŝe załoŜyliśmy jakąś bandę? Ty wiesz, co teraz grozi za takie rzeczy? — On nas obraŜa — włączył się do rozmowy Wojtek Wiśniewski — ja się poskarŜę ojcu, Ŝe Piekarczyk nazwał mnie bandytą. — Ja cię nazwałem bandytą? — zdziwił się Józio i zaczął się drapać nerwowo po głowie — ja nikogo nie nazywałem. Coś ci się pokręciło. — Proszę bardzo, a teraz nazywa mnie wariatem! — zawołał prawie histerycznie Wojtek — zobaczymy, co na to powie mój ojciec. — No i sam widzisz — zwrócił się Michał do Piekarczyka — czy z takim nerwusem jak Wojtek moŜna coś kombinować? Czy on mógłby naleŜeć do jakiejś bandy? Piekarczyk pokiwał niezdecydowanie głową i bez słowa powrócił do domu. — Pięknie to zagrałeś, jak prawdziwy aktor — Michał mrugnął porozumiewawczo do uśmiechniętego Wojtka. Zaczęli grać w piłkę udając, Ŝe nic waŜnego się nie wydarzyło. Ale przez cały czas kaŜdy z nich myślał o tym niebezpieczeństwie, które się o nich otarło. Tak, to było najprawdziwsze niebezpieczeństwo. Gdyby Józio Piekarczyk wpadł na trop „Zemsty", znaleźliby 149 się w wyjątkowo trudnej sytuacji, bo Józio lubi duŜo gadać, a dochowanie tajemnicy jest dla niego czymś niemoŜliwym. Więc gdyby on rozszyfrował tajemnicę „Zemsty", po tygodniu czy dwóch wiedziałby juŜ o tym całym Marymont. Z tego spotkania z Józiem musieli natychmiast wyciągnąć praktyczne wnioski: trzeba zmienić swoje zachowanie. Od tej pory nie będą nigdy załatwiać spraw „Zemsty" na podwórzu i muszą bardziej upodobnić się do tych wszystkich chłopaków, którzy nie mają na głowie konspiracyjnych kłopotów. I trzeba bardziej uwaŜać na Józia, bo okazuje się, Ŝe nie jest on taki głupi, na jakiego wygląda. Do końca szkolnego roku pozostało juŜ kilkanaście dni. Nauczyciele juŜ prawie nie zadawali lekcji do domu. W szkole wyczuwało się takŜe tę nerwową atmosferę, która ogarnęła całe miasto. Wystarczyło, Ŝe ktoś w korytarzu trzasnął drzwiami, a juŜ wszyscy zamieniali się w słuch, wietrząc jakieś nieszczęście. Lekcja języka polskiego w siódmej klasie rozpoczęła się z pewnym opóźnieniem. Pan Wiśniewski był punktualny, więc uczniowie zaraz zaczęli się domyślać, Ŝe coś się stało, skoro dziś się spóźnił. Skłonne do egzaltacji dziewczynki zaczęły się nagle licytować w przypuszczeniach, co się mogło niedobrego wydarzyć. I nawet Wojtkowi Wiśniewskiemu, który rozmawiał przecieŜ z ojcem podczas przerwy, udzieliło się teraz podniecenie klasy. — Idzie! JuŜ idzie! — zawołała jedna z dziewczynek, wyglądając przez uchylone drzwi. I gdy tylko wszedł, od razu przeczuli, Ŝe stało się coś złego. Pan Wiśniewski był bardzo blady i nie patrzył im w oczy. Usiadł cięŜko na krześle i przez dłuŜszy czas milczał. Przez moment
wydało im się, Ŝe nauczyciel w ogóle ich nie dostrzega, Ŝe całkiem zapomniał o ich istnieniu, ale właśnie wtedy pan Wiśniewski wstał, wyprostował się jak Ŝołnierz na warcie i powiedział: — Moi drodzy, właśnie przed chwilą dowiedziałem się, Ŝe w Stutthofie zmarł wasz nauczyciel, a mój dobry kolega Franciszek Kmiecik, Nie potrafię nic więcej powiedzieć na ten temat. Lekcji dzisiaj nie będzie, idźcie do domu i uczcijcie tę śmierć, jak potraficie. Usiadł. Nikt z uczniów nie ruszył się z ławki. Chłopcy zaczęli 150 między sobą szeptać, zaczęli po cichu komentować tę straszną wiadomość. Któraś z dziewczynek nie wytrzymała i rozpłakała się. Pan Wiśniewski chyba tego nie słyszał. Był myślami poza klasą, ale z tych rozmyślań wyrwał go nagle donośny, stanowczy głos Romana Szlendaka. Roman stanął między ławkami i zaczął recytować z przejęciem: Niedowiarki, czcze umysły, Plotą nam rozprawy, śe na lewym brzegu Wisły Nie ma juŜ Warszawy. śe zdziczała jak nieswoja Wszędy chwast i trawy, Ŝe „nec locus ubi Troja" z tej dawnej Warszawy. Ale byłem sam, widziałem, choć tęskniejsza, łzawa, choć nie taka, jak ją znałem, ale jest Warszawa. — Dlaczego mówisz ten wiersz? — pyta pan Wiśniewski patrząc ze zdziwieniem na Romka, bo przecieŜ Szlendak nigdy dotychczas nie zdradzał większej ochoty do recytowania. — Bo ja myślę, Ŝe panu Kmiecikowi byłoby bardzo miło, gdyby mógł to usłyszeć — szepnął Roman. — Bo właśnie tym wierszem powitał nas pan Kmiecik na pierwszej lekcji — wyjaśnia sprawę do końca Michał. Wracali do domu z opuszczonymi głowami. Nawet im się rozmawiać nie chciało. AŜ tu na rogu Rudzkiej i Marii Kazimiery wyrwał ich z tego smutnego odrętwienia podekscytowany głos Tolka Marca. Tolek stał przy budce z wodą sodową z taką miną, jakby za chwilę miał im obwieścić najprawdziwszy koniec świata. I chociaŜ do końca świata było jeszcze bardzo daleko, to jednak wiadomość Tolka całkowicie wyrwała ich z apatii. — Co tak suniecie jak za pogrzebem? — wykrzykiwał Tolek i nie wiadomo dlaczego zacierał bez przerwy ręce — nie wiecie, co w marymonckiej trawie piszczy? Szkopy chcą nas wziąć wszystkich w kocioł. Zrobili blokadę całej dzielnicy. Tak obstawili ulicę, Ŝe mysz się nie prześliznie. Na placu Wilsona „budy", na Gdań151 skiej „budy", na Potockiej „budy", na Kamedułów „budy"... nie wiem, dlaczego tak Frycom podpadliśmy, ale coś w tym musi być. Dopiero teraz spostrzegli, Ŝe na ulicy panuje nerwowe podniecenie. Ludzie przechodzą obok nich nienaturalnie szybko. Nikt nie wsiada do odjeŜdŜających w kierunku placu Wilsona tramwajów, a tramwaje jadące stamtąd są takŜe puste. Przed wieczorem sytuacja stała się jeszcze bardziej napięta. Niemcy, urządziwszy blokadę Marymontu, zaczęli się coraz energiczniej zapuszczać w głąb marymonckich ulic. Penetrowali podwórza, zaglądali do niektórych mieszkań. Ruch na ulicach zamarł prawie całkowicie. Ludzie siedzieli w domach i czekali w napięciu, co im przyniesie najbliŜsza godzina. Niektórzy męŜczyźni próbowali się przedrzeć w kierunku bielańskiego lasu. I tak przeszedł ten pierwszy, niespokojny dzień blokady. Nazajutrz chłopcy na wszelki wypadek nie poszli do szkoły. Nikt nie znał niemieckich zamiarów, nikt nie wiedział, przeciwko komu przede wszystkim skierowana jest ta wielka akcja, a w takim przypadku lepiej było się nie kręcić po ulicach, na których niepodzielnie panowały niemieckie mundury. TuŜ przed południem na Marii Kazimiery pojawiło się kilkudziesięciu niemieckich Ŝołnierzy. I właśnie wtedy do stojącego w bramie Antka podszedł młody męŜczyzna. Nie było czasu na
Ŝadne zbędne wyjaśnienia. Wystarczyło hasło, które kapitan Gołąb przekazał synowi, mówiąc, Ŝe właśnie takim hasłem posługiwać się będzie łącznik. I wystarczyły słowa łącznika: „Musisz mi pomóc. Nie znam dobrze Marymontu... jak się skończy blokada, powiem ci resztę... masz jakąś melinę?" Decyzję trzeba było podjąć natychmiast, bo Niemcy dochodzili juŜ do sąsiednich kamienic. Więc gdzie ukryć łącznika? Zapraszanie do własnego mieszkania nie wchodziło w rachubę. To mieszkanie było bowiem na pewno u Niemców na czarnej liście. Więc moŜe do Michała? Nie, to przecieŜ takŜe mieszkanie polskiego oficera, i Niemcy mogą odwiedzić Lisowskich w pierwszej kolejności. A gdyby tak do Tytusa? Antkowi rozjaśniają się oczy. JuŜ wie, juŜ podjął decyzję. Oby tylko zdąŜyć na czas i oby tylko Tytus Majewski był w domu. 152 — Niech pan idzie w stronę tamtych komórek. Niech pan tam poczeka, zaraz wrócę... — szepcze Antek i juŜ go nie ma. Trzeszczą drewniane schody pod szybkimi uderzeniami butów. Tytus słyszy energiczne pukanie do drzwi. Otwiera i patrzy z niepokojem na bladą z przejęcia twarz Antka. — Co się stało? — Nie pytaj. Bierz klucze od komórki. — Po co ci klucze? Po co ci komórka? — Później ci powiem, a teraz przestań gadać i rób, co ci kaŜę. Jest teraz w głosie Antka tyle dramatyzmu, a jednocześnie tyle stanowczości, Ŝe Majewski przestaje się opierać. Wyjmuje z szuflady klucze i pędzi za Antkiem w stronę komórek. Łącznik kapitana Gołębia juŜ tam na nich czeka. Jest wyraźnie zdenerwowany. —¦ I wy mnie chcecie zamknąć w tej budzie? — patrzy na chłopców z dezaprobatą. Mówiąc szczerze, nie moŜna mu się dziwić. Komórka Majewskiego nie wygląda zbyt zachęcająco, a jak na kryjówkę, za duŜo w niej dziur i popękanych desek. — Zaraz pan coś zobaczy — szepcze Antek rozglądając się uwaŜnie, ale dyskretnie na wszystkie strony, a Tytus otwiera w tym samym czasie kłódkę — zaraz pan zobaczy cudowną melinę. Prędzej — pogania Antek — trzeba odgarnąć te szczapy. Pracują teraz w milczeniu wewnątrz komórki. Łącznik juŜ się domyślił, Ŝe pod tą stertą porąbanego drzewa ukryte jest wejście do podziemnej kryjówki. Odciągają cięŜką klapę. — Niech pan wchodzi. Tam na dole leŜy latarka! — woła szeptem Tytus i oddycha z ulgą, gdy łącznik znika w wąskim, ciemnym otworze. — A przy ścianie jest stary, ale prawdziwy materac — nachyla się nad otworem Antek. Zgarniają w pośpiechu drzewo, zakrywając wejście do kryjówki. Wydaje im się, Ŝe siedzą w komórce juŜ kilka godzin^ a przecieŜ cała akcja nie trwała więcej niŜ pięć minut. Wychodzą na podwórze i natychmiast dostrzegają Niemców. Jest ich trzech. Stoją przy bramie i rozglądają się uwaŜnie na wszystkie strony. — Udało się... — szepcze Antek i uśmiecha się z ulgą, jakby wszystkie niebezpieczeństwa mieli juŜ za sobą. 153 — W ostatniej sekundzie... — dodaje Tytus i natychmiast atakuje pytaniem: — Ale moŜe mi wreszcie powiesz, kogo ukryliśmy? Co to za typ? — Cicho, nie teraz — Antek szturcha ostrzegawczo kolegę w bok, gdyŜ Niemcy zaczynają im się przypatrywać. Trzeba się teraz zdobyć na całkowity spokój. Na podwórzu jest juŜ pełno niemieckich mundurów. Niski, chudy oficer wydaje jakieś rozkazy, i Ŝołnierze przystępują do działania. Dwóch zostaje przy bramie, czterech zaczyna
się wałęsać po podwórzu. Zaglądają do altanki, idą w kierunku komórek. Reszta, na czele z oficerem, pakuje się do mieszkań. — Gut morgen! — woła z przesadną gorliwością Antek kłaniając się niemieckiemu oficerowi. Oficer odpowiada uśmiechem i bez pytania przepuszcza chłopców, którzy są juŜ na schodach. — śeby się pod wami ziemia zapadła! — to serdeczne Ŝyczenie wypowiedziane zostało przez Antka dopiero wtedy, gdy znalazł się pod drzwiami swego mieszkania. NaleŜy przypuszczać, Ŝe Ty-ftus, który właśnie przed sekundą zniknął za swymi drzwiami, posłał Niemcom bardzo podobne Ŝyczenie. A Niemcy z wrodzoną sobie skrupulatnością zaczęli przetrząsać mieszkanie za mieszkaniem. Sprawdzali dokładnie kennkarty •i legitymacje z zakładów pracy. Zaglądali do szaf jakby w nadziei, Ŝe tam kogoś znajdą, ale w gruncie rzeczy zachowywali się ,dosyć przyzwoicie, jeśli w ogóle moŜna nazwać przyzwoitością bezceremonialne wtargnięcie do czyjegoś mieszkania. W kaŜdym razie Antek i Tytus z duŜym opanowaniem śledzili rozwój wypadków. I dopiero wtedy, gdy Niemcy kazali wyjść na podwórze wszystkim posiadaczom komórek, ogarnęło chłopców dzikie przeraŜenie. — Co ci jest? — zapytała matka Tytusa, patrząc z niepokojem na jego śmiertelnie bladą twarz — nie masz się czego bać, wszystko będzie w porządku. — A biorąc klucze z szuflady, jeszcze .dodała: — Siedź w mieszkaniu, ja sama otworzę im komórkę. Tytus oparł się bezsilnie o ścianę i patrzył błędnym wzrokiem na opanowane ruchy matki, na jej spokojną twarz. Chciał krzyknąć: „UwaŜaj, mamo, w komórce ukryty jest człowiek. I jemu, .154 i nam wszystkim grozi śmiertelne niebezpieczeństwo!" Ale z zaciśniętej strachem krtani nie wydobyło się ani jedno słowo. Z odrętwienia wyrwał Tytusa trzask zamykanych przez matkę drzwi. Dobiegł do okna i silnym szarpnięciem odsunął firankę. Niemcy zaglądali juŜ do pierwszych komórek. I w tym momencie zupełnie niespodziewanie rozległo się pukanie. To chyba nie Niemcy, pomyślał Tytus, bo oni, jeśli juŜ w ogóle pukają, to nie palcami, lecz kolbami. Do mieszkania wpadł Michał Lisowski, a zaraz za nim Antek. — Chłopaki... — szeptał od progu Michał — chłopaki, musimy być w pogotowiu. Jeśli szkopy wykryją w komórce broń, to nie ma na co czekać. Dajemy wszyscy dyla! — Nie tylko komórka Romana jest trefna — wzdycha cięŜko Tytus przylepiając czoło do szyby. — Dlaczego: „nie tylko"? Co to za tajemnice? — denerwuje się Michał. — Zaraz zobaczysz — w głosie Tytusa jest ton rezygnacji. — Niech lepiej nie ogląda — wtrąca się do rozmowy Antek i w pośpiechu wyjaśnia koledze niespodziewaną tajemnicę. — Ale sobie facet znalazł dobry czas na odwiedziny — piekli się Michał — po co lazł na Marymont, nie widział, co tu się dzieje? I nie mogliście go ukryć gdzie indziej? — A niby gdzie? — pyta poirytowanym głosem Antek — moŜe u ciebie w mieszkaniu albo u mnie? Nie było czasu, Ŝeby coś mądrzejszego wymyślić. I nagle milkną, zamierają w bezruchu, bo widzą przez okno, jak babka Romka Szlendaka otwiera swoją komórkę. Ta komórka jest wyjątkowo licha i mówiąc szczerze, nie trzeba jej otwierać, aby zobaczyć, co jest w środku. Ale babka Romka z naleŜytą powagą i zadziwiającą
ochotą wypełnia polecenie Niemców. Jest spokojna jak matka Tytusa, bo i jedna, i druga nie wie, Ŝe dwie komórki zostały po prostu wynajęte przez „Zemstę". Babka otwiera drzwi na całą szerokość i jakimś aktorskim gestem zaprasza Niemców do środka. Ale oni nie wchodzą, zaglądają tylko do nędznej komórki i zaraz machają rękami, Ŝe juŜ moŜna zamknąć. — No, klawo, pierwsza przeszkoda za nami — wzdycha z ulgą Michał. 155 - Ale czego oni w ogóle tutaj szukają? — zastanawia się Tytus — takiej wielkiej draki jeszcze na Marymoncie nie było. Później otworzyła swoją komórkę pani Majewska. Jeden Niemiec wszedł do środka i przez kilka sekund chłopcy przeŜyli prawdziwe piekło. Wydawało im się, Ŝe za chwilę rozlegnie się strzał, Ŝe Niemcy otoczą komórkę Majewskich zbrojnym murem i wywleką z niej ukrywającego się męŜczyznę. JuŜ to sobie wszystko dokładnie wyobrazili, a Michał, wbijając sobie z podniecenia paznokcie w policzki, zaczął znów szeptać. — Chłopaki, tak jak wam mówiłem, jeśli Niemcy coś wykryją, musimy uciekać stąd całą piątką. — A gdzie? — zapytał bardzo rzeczowo Tytus. — Byle gdzie... chociaŜby do naszego szałasu nad Wisłę. Ale ucieczka okazała się zbyteczna. Niemiec wyszedł z komórki i z rozmachem trzasnął drzwiami. I drugą przeszkodę mieli więc chłopcy za sobą. Teraz naleŜy juŜ tylko czekać cierpliwie, aŜ Niemcy opuszczą podwórze, aŜ znikną z ulicy Marii Kazimiery, i dopiero wtedy wypuścić ukrytego męŜczyznę. Ale po odejściu Niemców na podwórze wylegli prawie wszyscy mieszkańcy kamienicy. Dzielono się wraŜeniami, snuto róŜne przypuszczenia i przede wszystkim cieszono się, Ŝe nikomu w kamienicy nie stała się krzywda. — Au Matysiaka to byli chyba najkrócej. Zapukali grzecznie, weszli i zaraz wyszli. — Wiadomo, takiemu nic nie grozi. Trzyma ze szkopami sztamę, to i szkopy z nim trzymają. — Ale i na takich jak Matysiak przyjdzie jeszcze kara. — I to juŜ niedługo. — A wiecie, Ŝe z sąsiedniej kamienicy zabrali Niemcy aŜ trzy osoby? Matkę i dwóch synów... — To nieszczęście. Pewnie mieli kontakty z podziemiem. — Mieli albo i nie mieli. Czy teraz trzeba mieć koniecznie kontakty, Ŝeby wylądować na Pawiaku? Dopiero późnym wieczorem udało się chłopcom dostać niepostrzeŜenie do komórki Tytusa. Działali całą piątką. Wojtek Wiśniewski i Roman Szlendak pilnowali podwórza. Tytus czuwał przy drzwiach komórki, a Michał z Antkiem przystąpili z zapałem do uwolnienia łącznika kapitana Gołębia. 156 — JuŜ pan moŜe wyjść — szepnął Antek nachylając się nad otwartym wejściem do kryjówki — juŜ po wszystkim. MęŜczyzna wygramolił się z wąskiego otworu i bezsilnie usiadł na stercie drzewa. — AleŜ tam duszno — powiedział siląc się na uśmiech — jeszcze kilka godzin, i zacząłbym wołać pomocy. — Słyszał pan Niemców? — zapytał Antek trochę uraŜony, Ŝe łącznik nie składa im gorących podziękowań za uratowane Ŝycie. — Coś tam słyszałem, ale z dwojga złego wolę aresztowanie od śmierci przez uduszenie — znów trochę sztuczny uśmiech — a mało brakowało, abym w tej norze wyzionął ducha. — W ogóle mało brakowało do nieszczęścia — wtrącił się Michał. — Niemcy zaglądali do wszystkich komórek. Wybrał się pan na Marymont w najgorszym czasie.
Antek zapalił na chwilę latarkę i w tym błysku światła łącznik zobaczył twarz Michała. — Az kim mam przyjemność? Kolega teŜ z „Zemsty"? — rzucił ostre pytanie. — A co pan myślał, Ŝe przyprowadzę tu pierwszego lepszego z ulicy, Ŝeby pana oglądał w naszej kryjówce? — odciął się Antek. — Przedstawiam panu szefa „Zemsty", Michała, który jest synem polskiego oficera. MęŜczyzna wyciągnął do Michała dłoń na powitanie i powiedział juŜ prawie sympatycznym głosem: — Cieszę się, Ŝe mogę kolegę poznać. A gdzie reszta dzielnej grupy? — Na podwórzu — wyjaśnił Michał. — Zrobiliśmy pełne ubezpieczenie. Musimy być ostroŜni. I dopiero teraz zaczęto mówić o waŜnych sprawach. O ukrytych pistoletach i granatach, które łącznik miał zabrać ze sobą. — Przyjdę po to za kilka dni, aŜ się trochę uspokoi na Marymoncie — powiedział łącznik. — Ale zna pan nasze warunki? — zapytał Michał. — Mniej więcej. Słyszałem od kapitana, Ŝe chcecie wstąpić do „szarych szeregów". I uwaŜam, Ŝe macie rację, ale ta sprawa nie ode mnie zaleŜy. — Kapitan Gołąb dał słowo — powiedział Michał. 157 — JeŜeli dał, to dotrzyma. Oficerskie słowo jest waŜniejsze od kaŜdego świstka papieru. A tobie, Antek, miałem przekazać, Ŝe przez jakiś czas nie będziesz miał od ojca Ŝadnych wiadomości. — Stało się coś? — Antek zerwał się na równe nogi i popatrzył z przeraŜeniem na łącznika. — Nie, nic się nie stało. Miałem ci to przekazać właśnie dlatego, abyś się nie martwił, gdy urwą się z ojcem wszelkie kontakty. I powiedz o tym matce. Ojciec wyjeŜdŜa po prostu z Warszawy. — Na długo? — Na jakiś czas — uśmiechnął się łącznik — chyba nie Ŝądasz, abym ci o takich sprawach mówił szczegółowo. — Nie. Wiem, Ŝe to tajemnica — odetchnął całą piersią Antek — będę czekał cierpliwie na wiadomość od ojca. — I. musicie takŜe czekać, aŜ się zjawi u was ktoś z „szarych szeregów". Cierpliwość to teraz wielka cnota. — Tylko Ŝeby było bez przesady — wtrącił się Michał — jak zbyt długo będziemy czekać na kontakt, to się moŜe wojna skończyć. — Bez obawy, chłopcy. ZdąŜycie powojować. Niemcy dostają coraz mocniej po grzbiecie, ale nie są jeszcze tacy słabi. Jeszcze długo będą nas kąsać. — My, proszę pana, nie czekamy bezczynnie. „Zemsta" ma juŜ sporo sukcesów — powiedział Michał moŜe zbyt patetycznym tonem i chciał zaraz przytoczyć kilka konkretnych faktów, aby go nie posądzono, Ŝe ma skłonności do efektownych słów, za którymi nic się nie kryje, ale w tej samej chwili skrzypnęły drzwi komórki i usłyszeli szept Tytusa: — Ciszej... po podwórzu kręci się Matysiak. W tej chwili wszedł do altany. — Do naszej altany? — Antek ledwie się opanował, aby nie krzyknąć pełnym głosem, bo natychmiast przypomniały mu się tajne gazetki. MoŜe ten szpicel trafił na trop gazetek? — A ten Matysiak to kto? — zainteresował się łącznik. — Cicho — Tytus połoŜył palec na ustach — ten Matysiak to taka szkopska świnia, Ŝe nie warto o niej mówić. Milczeli kilka minut, aŜ zjawił się w komórce Wojtek oznajmiając, Ŝe niebezpieczeństwo minęło. Łącznik kapitana Gołębia 158
postanowił przenocować w komórce, bo było juz dawno po godzinie policyjnej. Chłopcy wracali do swych mieszkań myśląc teraz przede wszystkim o Matysiaku, który chyba nie przypadkowo i nie dL Ŝartu odwiesił o tak późnej porze altanę. Czego tam szukał ten przeklęty szpicel? Rozdział czternasty w którym jest wiele niepokoju i trochę radości. Kim jest naprawdę ten nieznajomy? Znowu tajne gazetki. Wagary, których nie trzeba się wstydzić. Nowy wiersz Wojtka Na drugi dzień Tytus zerwał się z łóŜka wyjątkowo wcześnie. Ojciec ze zdziwieniem kiwał głową patrząc, jak jego syn ubiera się w nie spotykanym dotąd pośpiechu, a matka juŜ trzeci raz powtarzała niespokojne pytanie: czy na pewno jesteś zdrowy? W nocy jęczałeś, jakby cię coś bolało? — To pewnie dlatego, Ŝe wczoraj zgubiłem zapasowy klucz od komórki — skłamał Tytus nie patrząc matce w oczy i sprawdził natychmiast, czy ten „zagubiony" klucz znajduje się w kieszeni. — Ładna historia — mruknął ojciec, przerywając na chwilę golenie — jeśli zgubiłeś na podwórzu, to trzeba będzie zmienić kłódkę. W komórce jest sporo drzewa, a złodziei teraz nie brak. — Właśnie dlatego nie mogłem spać. Denerwowałem się, ale pójdę zaraz na podwórze i poszukam. Wczoraj grałem w piłkę i właśnie wtedy klucz mógł mi wypaść z kieszeni. — Poczekaj, zjedz najpierw śniadanie! — zawołała matka. 160 — Nie, muszę poszukać teraz, póki podwórze jest puste. Wybiegł z mieszkania i pognał w stronę komórki. Musiał udawać przez chwilę, Ŝe rzeczywiście szuka klucza, bo przecieŜ rodzice mogli go obserwować przez okno. Chodząc więc po podwórzu znalazł się nagle tuŜ przy altanie. Sekunda zastanowienia i juŜ jest w środku. Trzeba sprawdzić, czego mógł tutaj wczoraj szukać Matysiak. Czy węszył za konspiracyjnymi gazetkami? Tytus pamięta doskonale, w którym miejscu znaleźli tu kiedyś podziemną prasę. Wdrapuje się w pośpiechu po trzeszczących, starych deskach, wciska rękę w wąski otwór i natychmiast natrafia na rulon papieru. Serce zabiło mu szybciej. Ledwie się powstrzymał, aby nie krzyknąć z radości. Więc Matysiakowi nie udało się tu wczoraj nic znaleźć — uskrzydlała go ta myśl, jakby to właśnie on wyprowadził szpicla w pole — niczego nie znalazł i juŜ nie znajdzie, bo gazetki zostaną przekazane kolegom z „Zemsty". Teraz będą mogli przeczytać spokojnie. Będą się mogli dowiedzieć o tych wszystkich sprawach, o których nawet rodzice mówią szeptem. Trudno, nie ma na to rady, gazetki nie wrócą do właściciela, ale nie znajdą się takŜe w rękach Matysiaka. A moŜe ten nieznany konspirator, który z takim uporem przechowuje gazetki w altanie, zrozumie wreszcie, Ŝe naleŜy zmienić kryjówkę? Jeśli nie moŜna go inaczej ostrzec przed węszącym Matysiakiem, to moŜe chociaŜ w ten sposób zwróci mu się uwagę, Ŝe grozi mu niebezpieczeństwo? Tytus wyszedł z altany pochylając się nisko nad ziemią i ciągle udając, Ŝe szuka klucza. W ten sposób doszedł do swojej komórki. Zapukał w deskę umówionym sygnałem. Nikt mu nie odpowiedział. — Co, u licha, ulotnił się przez szparę? — pomyślał Tytus i w pośpiechu otworzył kłódkę. Łącznik leŜał na stercie drzewa i spał tak mocno, Ŝe nie obudziło go nawet lekkie szarpnięcie za ramię. Więc Tytus nachylił się nisko nad śpiącym i powiedział: — JuŜ czas... pobudka... trzeba siodłać konie. MęŜczyzna zerwał się na równe nogi i dopiero teraz otworzył oczy. Patrzył przez chwilę na Tytusa takim wzrokiem, jakby go widział po raz pierwszy w Ŝyciu. 11. My z Marymontu
161 — Jakie konie, kto siodła konie? — szepnął niezbyt przytomnie i zaraz się uśmiechnął — więc juŜ mam tę diabelską noc za sobą? Spać na stercie porąbanego drzewa, coś podobnego... Nawet Niemcy nie wymyśliliby wspanialszych tortur. — Takie to były tortury, Ŝe ledwie pana dobudziłem — Tytus zrewanŜował się uśmiechem za uśmiech i juŜ miał zamiar pochwalić się łącznikowi tym swoim znalezionym w altanie wspaniałym skarbem, ale w ostatniej chwili zrezygnował ze szczerości. — Bo muszę ci się przyznać, Ŝe przez trzy noce prawie w ogóle nie spałem — łącznik powrócił juŜ całkowicie do równowagi i w trochę przesadnym pośpiechu szykował się do wyjścia — ale to nic, wyśpię się, jak się wojna skończy. A co słychać na ulicy, spokojnie? — Nie wyglądałem, ale chyba spokojnie. — Nie uŜywaj nigdy słowa „chyba" — upomniał go męŜczyzna — w konspiracji nie istnieje takie słowo. Wyjrzyj na ulicę i dokładnie sprawdź. Muszę być przed ósmą na drugim końcu Warszawy. Na marymonckich ulicach zaczynał się normalny okupacyjny dzień. Tu i ówdzie otwierano juŜ sklepy, na trotuarach pojawili się pierwsi przechodnie, z pobliskiego przystanku odjeŜdŜał tramwaj dzwoniąc niemiłosiernie jakby dla zabawy. Niemców nigdzie nie było widać, zielone „budy" znikły jak zły sen i wszystkie wczorajsze i przedwczorajsze przeŜycia wydały się nagle Tytusowi jakieś nierealne, wymyślone, wyczytane z koszmarnej ksiąŜki. Tylko ten czekający w komórce łącznik był potwierdzeniem, Ŝe przez Marymont przez dwa dni przetaczała się niemiecka burza. Wrócił szybko do komórki i wyrecytował takim głosem, jakby przekazywał prawdziwy Ŝołnierski meldunek: — Sprawdziłem. Na ulicach spokój. Po Niemcach ani śladu. Tramwaje jeŜdŜą normalnie. Ludzie idą do pracy. — W porządku, kolego — klepnął go po ramieniu łącznik i nagle zasępił się, jakby sobie coś waŜnego przypomniał. — Słuchaj... jeśli wszystko jest w porządku, to moŜe zabiorę to, co miałem zabrać? — Mówi pan o pistoletach? — domyślił się natychmiast Tytus. — Właśnie o nich. Ta przeklęta blokada Marymontu wszystko mi pokrzyŜowała. Czy długo musiałbym czekać? 162 — Na co? — zapytał z naiwną miną Tytus, chociaŜ wiedział doskonale, o co łącznikowi chodzi. — Na pistolety. Gdzie je schowaliście? Tytus uśmiechnął się od ucha do ucha: — Ja o niczym nie wiem, to nie moja sprawa. — Nie wygłupiaj się — męŜczyzna powrócił do bardzo oficjalnego tonu — wiesz przecieŜ, w czyim tu jestem imieniu. Wiesz, po co tu przyszedłem. Nie mam czasu na Ŝarty. — To nie są Ŝadne Ŝarty — nastroszył się Tytus — jak pan jest w konspiracji, to powinien pan wiedzieć, Ŝe tajemnica wojskowa nie jest Ŝadną zabawą. Pan ma swojego dowódcę i ja teŜ mam swojego. I ode mnie nic się pan nie dowie. — Rozumiem. I chyba masz rację — męŜczyzna klepnął Tytusa po ramieniu — a czy mógłbyś ściągnąć tutaj swego dowódcę? — Po co? PrzecieŜ i tak nic z tego dzisiaj nie wyjdzie. Pistolety są dobrze ukryte i nie mamy teraz czasu na grzebanie się w ziemi. Pan chyba zapomniał, Ŝe my jeszcze chodzimy do szkoły. — Więc zagrzebaliście pistolety w ziemi? — w głosie łącznika zabrzmiała nuta niepokoju — przecieŜ mogą zardzewieć.
— Ja mówiłem coś o ziemi? — Tytus znów się uśmiechnął szelmowsko, i łącznik doszedł chyba do wniosku, Ŝe nic juŜ dzisiaj na tym podwórzu nie załatwi. Uścisnął więc dłoń Majewskiemu i juŜ wychodząc z komórki powiedział: — Cwany jesteś. Będą z ciebie ludzie. A swemu dowódcy i Antkowi Gołębiowi przekaŜ wiadomość, Ŝe zjawię się u was za kilka dni. Tylko ostrzegam, Ŝe wtedy juŜ mi się nie wykręcicie sianem. I chciałbym ci jeszcze podziękować za gościnę... — Nie ma za co. Będziemy na pana czekać. Łącznik wyjrzał najpierw ostroŜnie z komórki, ? stwierdziwszy, Ŝe w pobliŜu nie ma nikogo, poszedł spokojnym krokiem w kierunku bramy. Tytus czekał jeszcze chwilę, a potem ukrywszy pod stertą porąbanego drzewa znalezione w altanie gazetki, pognał do domu. — No i co, znalazłeś? — zapytał go ojciec patrząc trochę podejrzliwym wzrokiem. — Znalazłem! — wykrzyknął Tytus — leŜał przy samej komórce — i na potwierdzenie swych słów połoŜył na stole, tuŜ przy kubku z gorącą kawą, mały błyszczący kluczyk. 163 I 1 ? I? 1 Idąc do szkoły chłopcy wymieniali w pośpiechu uwagi na temat swych ostatnich burzliwych przeŜyć. Zbyt nagle spadło im to wszystko na głowy, więc nie potrafili uporządkować niespokojnych myśli. Zarzucali się wzajemnie pytaniami, bo łatwiej było teraz pytać, niŜ odpowiadać. Tytus: — A czy mamy pewność, Ŝe oddajemy naszą broń temu, komu trzeba? Antek: — Hasło podał dobre. Takie właśnie uzgodniłem z oj' cem. Łącznik powiedział: „Czy to prawda, Ŝe twoja siostra zdrowa, ale brat leŜy w łóŜku?" Dalej juŜ wiecie, jak było. Tytus: — Wiemy, tylko Ŝe ten facet bardzo nachalnie dopominał się dzisiaj o pistolety. Tak nachalnie, Ŝe aŜ się zdziwiłem. Antek: — PrzecieŜ właśnie po to do nas przyszedł. Mnie się zdaje, Ŝe wszystko jest w porządku. Podał dobre hasło, uciekał przed Niemcami... Roman: — KaŜde hasło moŜna podstępnie zdobyć, a Ŝe uciekał przed szkopami, to teŜ jeszcze nic nie znaczy. To teŜ mógł być przecieŜ zwyczajny podstęp. Wojtek: — Ładnie byśmy wyglądali, gdyby to była prowokacja, nie ma co... Michał: — Przestańcie krakać. Nie wierzę, Ŝeby się Niemcy bawili w taką ciuciubabkę. Jakby wiedzieli, Ŝe mamy ukrytą broń, toby nas juŜ wczoraj wszystkich wywieźli... Roman: — A ten kręcący się właśnie wczoraj na podwórzu Matysiak? Czy to normalne? Czego szukał w nocy koło altany? Wojtek: — Chyba nie łącznika od kapitana Gołębia. Roman: — Jeśli to w ogóle był łącznik. Antek: — Bredzisz. Dlaczego szpicel Matysiak miałby szukać w nocy innego szpicla? Roman: — MoŜe miał go ubezpieczać? MoŜe miał mu coś przekazać? MoŜe Niemcy zaniepokoili się, Ŝe ich człowiek, podający się za łącznika Armii Krajowej, gdzieś nagle zniknął, i polecili Matysiakowi, aby go odnalazł... Michał: — To chyba zbyt skomplikowane, ale Matysiaka musimy mieć rzeczywiście na oku. On coś węszy... Tytus, gdzie ukryłeś gazetki? Tytus: — Byle gdzie. Nie miałem przecieŜ czasu na szukanie specjalnej kryjówki. LeŜą w komórce pod stertą drzewa. 164 Michał: — Zabierzemy je stamtąd, gdy tylko wrócimy ze szkoły.
Wojtek: — Ale to będzie święto, chłopaki! Przeczytamy teraz wszystko od deski do deski. DuŜo tego jest? Tytus: — Chyba pięć. Ale do kogo one naleŜą? Kto je przechowuje w altanie? Myślę o tym bez przerwy i nic nie mogę wymyślić. Antek: — A mnie się wydaje, Ŝe to nie jest zwyczajna kryjówka, tylko skrzynka kontaktowa. Ktoś komuś przekazuje te gazetki właśnie w ten sposób. Wojtek: — To znaczy, Ŝe w naszej kamienicy jest przynajmniej dwóch konspiratorów. Przerwali nagle rozmowę, bo na ich drodze pojawi! się niespodziewanie stary znajomy z ulicy Gdańskiej. Stał za drewnianą budką, w której sprzedawano wodę sodową, i wyszedł prosto na nieb, jakby tu czekał tylko po to, aby się z nimi spotkać. Pamiętali go dokładnie, a szczególnie wyraźnie zapisała się ta postać w pamięci Michała i Wojtka. Jeszcze im dotąd brzmiały w uszach pełne zadziorności słowa „bramkarza": „Nie bójcie się. Najgorszy jest początek. Jak juŜ rąbniesz kamieniem w pierwszą wystawę, to do drugiej sama ci się ręka przyłoŜy". Ale dzisiaj chłopiec z ulicy Gdańskiej nie miał zbyt wesołej miny. W jego oczach moŜna nawet było dostrzec z trudnością ukrywany strach. — No i co? — zapytał Michał, przerywając denerwującą ciszę — walczycie jeszcze z fotografami? „Bramkarz" pochylił głowę i nie odpowiedział na to zaczepne pytanie. — Co ci jest? — w głosie Michała zabrzmiała serdeczniej sza nuta — wyglądasz, jakbyś wracał z pogrzebu. — Prawie zgadłeś — chłopiec mówił szeptem, rozglądając się niespokojnie na wszystkie strony — pogrzebu jeszcze nie było, ale wszystko jest na dobrej drodze. — Nie recytuj, gadaj szybko, co się stało — nie wytrzymał nerwowo Tytus. I „bramkarz" zaczął gadać konkretnie i szybko: — Trzy dni temu rozwaliliśmy wystawę takiemu draniowi, 165 u którego fotografowali się Niemcy z całych Bielan i śoliborza. Zrobiłem robotę z grubasem. Pamiętacie grubasa... no, więc grubas wpadł właśnie wtedy. Posypało się szkło z wystawy, grubas chciał sobie wziąć na pamiątkę takie duŜe zdjęcie gestapowca, wiszące w złotej ramce... krzyczałem, grubas, uciekaj, a on kiwnął do mnie ręką i ciągle stał przy tej wystawie. I tam go wzięli. Przechodził akurat patrol lotników z Bielan. Widziałem, jak go prowadzą do zatrzymanego wojskowego samochodu. I tyle o nim wiem. Nie wróciłem do domu, bo jeśli grubas sypnął, to tamci juŜ na mnie czekają. Grubas to dzielny chłopak, ale Niemcy dawali juŜ sobie radę z większymi bohaterami. — Aleście sobie narobili bigosu — szepnął z przejęciem Wojtek — i co teraz będzie? — Jakiego bigosu? — „bramkarz" podniósł głos. Stał się w tej chwili znowu zadziorny, pewny siebie — dwadzieścia razy się udało, raz przytrafiło się nieszczęście. Normalna rzecz. Jest chyba wojna, no nie? A moŜe juŜ całkiem o tym zapomnieliście? — A ty nam nie przypominaj — odcina się ostro Antek — myślisz, Ŝe tylko wy walczycie? — I chce wykrzyczeć tamtemu prosto w twarz o wielkich czynach „Zemsty", ale Michał szturcha go energicznie łokciem w bok i Antek przypomina sobie w porę o wojskowej tajemnicy. — W porządku, nie będziemy się licytować — „bramkarz" pragnie załagodzić konflikt, bo przecieŜ nie spotkał się dzisiaj z tymi chłopcami po to, aby się kłócić. Ma do załatwienia konkretną sprawę. Mówi więc teraz bardzo pojednawczo: — czekałem tu na was. Specjalnie na was... — Jeśli sądzisz, Ŝe będę ci pomagał w rozbijaniu wystaw... — rozpoczął Wojtek, ale „bramkarz" nie dał mu skończyć.
— Daj spokój z wystawami. Myślisz, Ŝe jestem samobójcą. JuŜ trzy dni ukrywam się w róŜnych melinach i nie wiem, co słychać w mojej kamienicy. Jeśli grubasa przydusili w śledztwie, to mógł przecieŜ powiedzieć, kto z nim rozbił tamtą wystawę. Rozumiesz? — Rozumiemy. Grubas rzeczywiście moŜe cię sypnąć. Ale czego chcesz od nas? — pyta Michał. — PomóŜcie mi. Macie zupełnie czyste ręce, więc wasze ryzyko będzie malutkie. Chodzi mi o kontakt z matką. Trzy dni nie ma mnie w domu ani w szkole. Ona juŜ pewnie umiera ze strachu. 166 — Mamy iść do twojej matki? O to ci chodzi? — upewnia się Antek. — Tylko o to proszę. — „Bramkarz" znów pochyla głowę. W jego głosie nie ma juŜ ani zadziorności, ani pewności siebie. — Sprawdzicie, co słychać w kamienicy. Powiedzcie mojej matce, Ŝeby się o mnie nie martwiła. Mam taką dobrą melinę, Ŝe sam Hitler mnie nie znajdzie. Niech mi tylko matka przyśle parę złotych, bo nie chcę Ŝyć na łaskawym chlebie. I nieźle by było, gdybyście wdepnęli takŜe do rodziców grubasa. MoŜe grubasowi udało się jakoś wykręcić z tej draki, moŜe dali mu pó uszach i wypuścili do domu? ChociaŜ bardzo w to wątpię, bo na śoliborzu, Bielanach i Muranowie wybiliśmy szyby siedmiu fotografom. U kaŜdego z nich na wystawie były przynajmniej trzy szkopskie gęby. Szczęście w nieszczęściu, Ŝe na tę ostatnią wyprawę wybraliśmy się tylko we dwóch. Jeśli juŜ grubas ma kogo sypać, to niech sypie mnie, bo jestem bezpieczny. Ale chłopaków teŜ trzeba by jakoś ostrzec. — Ale jak? Chcesz, Ŝebyśmy chodzili od mieszkania do mieszkania? — zapytał z powątpiewaniem Roman. — Mamy takie hasło — wyjaśnił spokojnie „bramkarz" — napiszcie kredą na ścianie, po lewej stronie bramy: „Józek ma pstro w głowie". Za godzinę wszyscy będą wiedzieli, Ŝe stało się coś bardzo waŜnego i Ŝe trzeba na siebie uwaŜać. Pójdziecie tam, chłopcy? — Jasne, Ŝe pójdziemy — decyduje się bez namysłu Michał — moŜesz na nas liczyć. Załatwimy to jeszcze dzisiaj, a jutro spotkamy się z tobą przy Stawach Wolańskiego. — Jutro, ale o której? — Jak będziemy szli do szkoły, przed ósmą. Wyjaśniają sobie jeszcze ostatnie szczegóły i „bramkarz" machając im ręką na poŜegnanie znika tak nagle, jak się pojawił. — Pakujemy się w nową drakę, jakby nam swoich kłopotów było za mało — mruczy pod nosem Roman, ale nikt go nie popiera. Nawet Wojtek Wiśniewski z zasady niezbyt skory do zbyt ryzykownych akcji, odpowiada Romanowi zdecydowanym głosem: — A czy moŜna było „bramkarzowi" odmówić? Pomyśl o jego matce, pomyśl o grubasie. To nie jest Ŝadna nowa draka. To jest nasz obowiązek. 167 — Nie trajluj, bo mi uszy puchną — odcina się Roman — myślisz, Ŝe się tam boję iść? Sądziłem tylko, Ŝe nasze sprawy są waŜniejsze. Grubasowi przecieŜ i tak nie pomoŜemy, a sami przy okazji moŜemy wpaść aŜ po uszy. I co wtedy będzie z pistoletami? Co będzie z „Zemstą"? — Jeśli nawet coś się stanie, to wszyscy przecieŜ nie wpadniemy — mówi Michał — mamy podzielone zadania. Wiemy, co robić. Idą teraz bardzo szybko, ale im bliŜej są szkoły, tym bardziej ich myśli oddalają się od ksiąŜek, zeszytów, ławek, tablicy i wszystkich innych szkolnych spraw. Jeszcze się do tego przed sobą nie przyznają, lecz jest juŜ prawie pewne, Ŝe nie szkoła im teraz w głowie. — Słyszycie, juŜ dzwonek. Spóźnimy się — mówi prowokująco obojętnym tonem Antek. — Nie lubię się spóźniać na lekcje — dodaje Wojtek i jakby na przekór swoim słowom, zwalnia kroku, a po chwili zatrzymuje się tuŜ przy szkolnej bramie.
— Jeszcze kilkanaście minut, i w ogóle nie będzie dzwonka. — Michał patrzy uwaŜnie na swych kolegów. — Teraz liczy się kaŜda godzina. Kiedy pójdziemy na Gdańską? — To nie będzie łatwy spacer — mówi jakby do siebie Antek — trzeba przecieŜ dokładnie zbadać teren, rozejrzeć się po wszystkich, kątach i dopiero wtedy rozpocząć akcję. Po południu moŜe być za późno. — Trzeba się na coś zdecydować — podchwytuje myśl kolegi Tytus. — Albo w lewo, albo w prawo. To chyba nie będą zwyczajne wagary? Podchodzą do małego stolika, na którym leŜą poukładane na papierze kawałki „pańskiej skórki". Podczas kaŜdej pauzy stolik ten oblegany jest przez wszystkich szkolnych łakomczuchów posiadających w kieszeni przynajmniej kilkadziesiąt groszy. „Pańską skórkę" sprzedaje uroczy, rumiany staruszek ubrany w zadziwiająco czysty biały fartuch. Przynosi rano na własnych plecach ten mały stoliczek, ustawia go przy szkolnej bramie i wyjmuje ze skórzanej torby swój słodki towar. „Pańska skórka" ma początkowo kształt wielkiej jak polny kamień bryły. Staruszek zaczyna odrąbywać błyszczącą siekierką niezbyt równe kawałki tej słod168 kiej masy, mającej barwę tłustego mleka. Nikt nie wie, dlaczego nazywa się to „pańską skórką", i nikt się nad tym nie zastanawia. NajwaŜniejsze, Ŝe „pańska skórka" wszystkim smakuje, Ŝe jedną porcję, jeśli się nie jest zbytnim łakomczuchem, moŜna Ŝuć przynajmniej dziesięć minut i Ŝe staruszek pozwala wybierać za te same pieniądze taką porcję, jaką się chce. Więc stoją teraz przy stoliku i wybierają. — Ta porcja jest największa — Tytus prawie dotyka palcem kawałka „pańskiej skórki". — Nie, największa jest ta... — pochyla się nisko nad stolikiem Roman. Przed chwilą rozległ się ostatni dzwonek i szkolne podwórze opustoszało prawie całkowicie. — A wam się dzisiaj nie śpieszy? — pyta staruszek, przyglądając się chłopcom z dobrotliwym uśmiechem. — Mamy dzisiaj wolne — Roman włoŜył juŜ do ust wybrany przed chwilą kawałek „pańskiej skórki" i chyba tylko z tego powodu mówi trochę bełkotliwie — mamy wolne i te dzwonki mało nas obchodzą. — Oczywiście. Wszystko rozumiem — staruszek zaczyna chichotać, jakby go ktoś łaskotał pod pachami. — Macie dzisiaj wolne i zerwaliście się rano z łóŜka tylko po to, aby mi dać zarobić. A tornistry wzięliście ze sobą tylko z przyzwyczajenia? — Nie, chcemy do nich załadować dwieście porcji „pańskiej skórki" — mówi Tytus z kamienną powagą. — Bierzcie, proszę — śmieje się w dalszym ciągu staruszek — dwieście, nawet trzysta. Jak hurtem, to wam sprzedam taniej. Odchodzą, udając obraŜonych. Z tymi tornistrami na plecach wyglądają rzeczywiście trochę podejrzanie, przynajmniej pod bramą własnej szkoły. Ale tam, na Gdańskiej — myśli teraz Michał — nasze tornistry mogą mieć wiele zalet. W razie niebezpieczeństwa przyznamy się potulnie i wstydliwie, Ŝe wybraliśmy się całą gromadką na wstrętne wagary. Zwierza się ze swych myśli i koledzy przyjmują to z prawdziwym entuzjazmem. — No, pewnie... :— woła Antek — znudziła nam się szkoła i idziemy odpocząć do bielańskiego lasku. 169 — A po drodze wstąpiliśmy do tego wstrętnego typa, zwanego „bramkarzem", bo poŜyczył od nas kiedyś całe dwa złote i dotychczas nie oddał — mówi bardzo powoli Michał, jakby chciał, Ŝeby wszyscy zdąŜyli nauczyć się tej bajki na pamięć — dwa złote to kupa forsy. Na wagarach nie moŜna Ŝyć tylko świeŜym powietrzem. Trzeba się napić przynajmniej wody
sodowej i zjeść kawałek jabłka. My nie z tych, co kradną jabłka w cudzych ogrodach. No, gdzie jest ten ohydny „bramkarz"? Jeśli nie odda długu dobrowolnie, to spuścimy mu manto albo poskarŜymy się policji. — A panowie są moŜe z policji? — pyta Antek i ma teraz taką minę, jakby juŜ był w mieszkaniu „bramkarza" i rozmawiał z taj-niakami — ja przepraszam, Ŝe pytam, ale jeśli tak, to zróbcie porządek z tym łobuzem. Odbierzcie mu nasze dwa złote. Przyszliśmy tu całą paką, bo „bramkarz" dobrowolnie nie odda pieniędzy. •Gdzie on jest? MoŜe znowu się ukrył? MoŜe znowu komuś coś ukradł? Mają więc juŜ plan działania i wyprawa na Gdańską wydaje im się teraz prawie bezpieczna. Trzeba tylko jeszcze kupić po drodze kawałek szkolnej kredy i rozdzielić bojowe zadania. ZbliŜając się do kamienicy, w której mieszkał kiedyś ich nauczyciel Kmiecik, przypominają sobie nagle swoją pierwszą tutaj wizytę. Ile się zmieniło w ich Ŝyciu od tamtego czasu... Zjawili się wtedy tutaj, aby odwiedzić starego Kmiecika, aby przeprosić go za ten głupawy wyczyn Romka Szlendaka. Spotkali się na podwórzu z hałaśliwą bandą „bramkarza" i stoczyli z nią prawdziwą bitwę. O co im wtedy poszło? Właśnie o Kmiecika. Tarzali się po ziemi, rwali się za włosy, ubliŜali sobie nawzajem, a w tym samym czasie gestapowcy wyprowadzali Kmiecika do oczekującego przed bramą samochodu. Ile się zmieniło w ich Ŝyciu... nauczyciel Kmiecik dawno juŜ nie Ŝyje. Grubas, który podczas tamtej bitwy naleŜał do najbardziej tchórzliwych Ŝołnierzy, przechodzi moŜe właśnie w tej chwili swą największą w Ŝyciu bohaterską próbę w niemieckim więzieniu, a pyskaty „bramkarz", który wtedy mógł ich zaskoczyć tylko cynizmem i głupotą, ukrywa się teraz w obcych domach po wypełnieniu Ŝołnierskich czynów. — Tutaj mieszkał nasz Kmiecik — szepcze Wojtek Wiśniewski, jakby podsumowując swe gorące myśli. 170 — Dranie, hycle, łapserdaki, szubrawcy! — wyrzuca z siebie z wściekłością Roman, i wszyscy chłopcy doskonale wiedzą, do kogo są adresowane te obelgi. Ostatnia chwila skupienia. Ostatnie rozkazy Michała: — Do kamienicy wchodzę tylko z Wojtkiem. Dowództwo nad resztą obejmuje Antek. Będziecie obserwować podwórze i ulice. Roman zajmie się napisem na murze. Pamiętacie? „Józek ma pstro w głowie". Gdybyśmy z Wojtkiem zbyt długo nie wracali, albo gdybyście zobaczyli coś podejrzanego, wycofajcie się w kierunku Marii Kazimiery. A jeśli nie wrócimy na noc do domu, szukajcie sobie jakiejś bezpiecznej meliny i nie zapomnijcie, Ŝe pistolety trzeba zabrać do nowej kryjówki. — A do rodziców grubasa pójdziesz teŜ tylko z Wojtkiem? — pyta Antek lekko zawiedzionym głosem. — Myślisz, Ŝe to taka przyjemność? — odpowiada pytaniem Michał i zaraz dodaje bardziej zdecydowanym głosem — zostajecie na ubezpieczeniu, a ubezpieczenie to najwaŜniejsza sprawa. Stoją jeszcze przez chwilę całą gromadą, obserwując uwaŜnie przechodniów. MoŜe w pobliŜu kręci się jakiś konfident? MoŜe kamienica, w której mieszkają „bramkarz" i grubas znajduje się pod obserwacją? — Chyba wszystko w porządku. Przynajmniej na zewnątrz — mówi cicho Antek — nie widać nikogo podejrzanego. — No, więc zaczynamy te swoje wagary — uśmiecha się Michał — trzymajcie się, chłopcy. Wojtek poprawia na plecach tornister, jakby się szykował do prawdziwego ataku, i bez słowa rusza za swoim dowódcą. Wchodzą do ciemnej i chłodnej sieni. Teraz nie ma juŜ odwrotu. KaŜdy stopień betonowych schodów zbliŜa ich nieuchronnie do wielkiej niewiadomej, a być moŜe do wielkiego niebezpieczeństwa. — Dziękuję, Ŝe wziąłeś akurat mnie — szepcze Wojtek.
— Za co dziękujesz? Chory jesteś? Nie czekają nas tu Ŝadne przyjemności. — Wiem, ale to zaszczyt brać udział w takiej akcji. — Mówisz jak poeta. — Bo jestem przecieŜ poetą. Chciałbym kiedyś czytać swoje wiersze na środku wielkiego placu. I Ŝeby było pełno ludzi, i Ŝeby na balkonach powiewały biało-czerwone sztandary. 171 — I Ŝeby mógł to usłyszeć i zobaczyć mój ojciec. I ojciec Antka — powiedział Michał zatrzymując się i ściskając Wiśniewskiego za rękę. — I Ŝeby mógł to usłyszeć pan Kmiecik — głos Wojtka Wiśniewskiego załamał się w krótkim, raptownym szlochu. — Coś ty, Wojtek, przecieŜ tak nie moŜna. Musimy być twardzi. — Jestem twardy — Wojtek starał się opanować — twardy jak Ŝelazo. Jeszcze się o tym przekonasz. Tylko Ŝe właśnie teraz stoimy na tym piętrze, gdzie mieszkał pan Kmiecik, i tak mnie jakoś wzięło... — To nic, Wojtek... Na tamto nie ma juŜ rady — Michał połoŜył rękę na ramieniu kolegi — ale wystawimy Niemcom taki rachunek, Ŝe długo go będą spłacać. Do końca świata będą go spłacać. — Ja teŜ tak myślę — powiedział juŜ prawie opanowanym głosem — napisałem nawet wiersz na ten temat. Jeśli chcesz, to ci go kiedyś przeczytam. — Pewnie, Ŝe chcę. Musisz mi kiedyś przeczytać wszystkie twoje wiersze. Zatrzymali się na trzecim piętrze, przed drzwiami, na których wymalowana była niezbyt wprawną ręką cyfra dziewięć. — To tutaj — powiedział Wojtek — pukaj od razu, bo nie ręczę za siebie. — Chcesz teraz zwiewać? — Pukaj. Nie męcz mnie. Pisanie wierszy to jednak łatwiejsza sprawa. Przez dłuŜszą chwilę na pukanie nikt nie odpowiadał. JuŜ nawet myśleli, Ŝe w mieszkaniu pod dziewiątką nie ma nikogo, aŜ wreszcie usłyszeli powolne kroki i w uchylonych drzwiach ukazała się niska, jakby trochę przygarbiona kobieta. Przypatrywała im się w zupełnym milczeniu. W jej oczach było jakieś nieludzkie zmęczenie i strach. — Do syna? — zapytała po chwili szeptem i nie czekając na odpowiedź, krzyknęła gniewnie, jakby to oni byli winni wszystkiemu. — Nie ma syna! Nie wrócił! Czy nie rozumiecie, co do was mówię? Mój syn nie wrócił do domu. Wynoście się stąd! I zatrzasnęła im drzwi przed nosem. 172 — To straszne — szepnął Michał — ona jest chyba nieprzytomna. — Dlatego nie moŜemy stąd odejść. — Wojtek zapukał do drzwi, jak tylko mógł najdelikatniej. — Musimy jej powiedzieć, Ŝe jej synowi nic się nie stało. — Na co jeszcze czekacie? — zaatakowała ich znowu kobieta. — Niech nas pani wpuści do środka — powiedział szybko Michał, jakby w obawie, Ŝe drzwi zostaną znów zatrzaśnięte. — Przynosimy dobrą wiadomość. Oczy kobiety stały się nagle jasne od nadziei. Otworzyła szeroko drzwi, prawie siłą wciągnęła ich do przedpokoju. — Dobra wiadomość? Więc mówcie, mówcie... Wiecie moŜe, gdzie jest mój syn? Czy Ŝyje? Czy wszystko jest w porządku? Dlaczego nie wraca do domu? — Bo muszą się wyjaśnić pewne sprawy — powiedział Michał — ale najwaŜniejsze, Ŝe jest cały i zdrowy. — Kiedy go widzieliście? — Dzisiaj rano. Jakieś dwie godziny temu.
— Dzisiaj rano. Cały i zdrowy — szeptała z przejęciem kobieta, jakby się chciała nacieszyć tymi słowami. I znów jej twarz skupiła się w czujnym napięciu. — A jakie sprawy muszą się wyjaśnić? Co on takiego nawyprawiał? — Jak wróci do domu, to wszystko pani opowie sam — uśmiechnął się Wojtek. — Ale kiedy wróci? — upierała się kobieta. Zaczęli ją ostroŜnie wypytywać, czy w kamienicy wszystko jest w porządku. Czy słyszała moŜe coś o grubasie, to znaczy o Januszu Zwierzchowskim, tym z pierwszego piętra. — U Zwierzchowskich było wczoraj dwóch policjantów i jakiś podejrzany cywil. Czy to ma coś wspólnego z moim synem? — zaniepokoiła się matka „bramkarza". — Chyba tak — westchnął Michał — i niech pani lepiej nie odwiedza tamtego mieszkania. Dopóki Janusz nie wróci do domu, pani syn takŜe musi się ukrywać. — Ale to przecieŜ jeszcze dzieci. Kto ich w to wszystko wplątał? — Sami się wplątali. Bo oni nie są juŜ dziećmi. Mają po piętnaście lat. 173 — Smarkacze. Po prostu smarkacze! — krzyknęła kobieta — myślą tylko o sobie, o swoich sprawach, a nie myślą o tym, Ŝe w domu ktoś na nich czeka, ktoś się o nich martwi! Smarkacze! JuŜ przez trzy noce nie zmruŜyłam oka. On przecieŜ wie, Ŝe jestem chora na serce, i nie ma nade mną litości. — Tak nie moŜna, proszę pani — przerwał jej Wojtek. — Oni nie myślą ani o sobie, ani o swych rodzinach, tylko o czymś jeszcze waŜniejszym. — A ty mnie nie pouczaj. Nie chcę syna bohatera, chcę po prostu Ŝywego syna. Rozumiesz? — w głosie kobiety był Ŝal i strach. I ten strach tłumaczył wszystko. Zaczęła cicho płakać, wycierając w pośpiechu policzki, jakby się wstydziła tych łez. A gdy jej powiedzieli, Ŝe syn prosi o kilka złotych, bo nie chce Ŝyć na cudzym garnuszku, wysypała z kieszeni pieniądze i wręczając je Michałowi, szepnęła: — Tylko tyle mam. Pięćdziesiąt złotych. Nie wiedziałam, Ŝe przyjdziecie... ale jutro mogę sprzedać obrączkę. Powiedzcie mu, Ŝeby nie oszczędzał, bo jutro albo pojutrze postaram się przygotować mu więcej. Przyjdziecie? — Niech się pani nie martwi — uśmiechnął się Michał. — Przyjdziemy, jeśli to będzie konieczne, i w ogóle będziemy synowi pomagać. Gdy znaleźli się przed bramą kamienicy, rzucił im się natychmiast w oczy wielki biały napis: „Józek ma pstro w głowie". A więc i ta część bojowego zadania została wykonana. Odetchnęli z ulgą. Po drugiej stronie jezdni czekali na nich koledzy. Przeszli obok siebie w milczeniu, jakby się nie znali. Dopiero kilkadziesiąt metrów dalej rozplatały im się języki. — No i co? Wszystko w porządku? Jak wam poszło, co się dzieje z grubasem? — wypytywał Antek trochę zawiedziony, Ŝe tak drobiazgowo zaplanowana akcja przeprowadzona została bez najmniejszych kłopotów i w zupełnym spokoju. — Nie wiem, czy wszystko w porządku — odpowiedział Michał — w kaŜdym razie grubasa jeszcze trzymają, i to waŜne, Ŝe grubas nikogo nie sypie. — Skąd wiesz? — zapytał Roman. — Bo u rodziców grubasa byli juŜ Niemcy, a u matki „bramkarza" jeszcze ich nie było. 174 — Więc nie sypie — powiedział cicho, jakby do siebie, Tytus — twardy chłopak, a wcale na takiego nie wyglądał. — A ja sam nie wiem, czy dałbym radę, gdyby mnie Niemcy wzięli w swoje obroty — zastanowił się Roman. — Dałbyś radę. Musiałbyś dać — szepnął z przejęciem Wojtek — przecieŜ składałeś przysięgę.
— Takie tam gadanie — wzruszył ramionami Romek — przysięga... przysięga... Wiele ludzi składało przysięgę, a czy wszyscy wytrzymali? Czy człowiek moŜe wszystko wytrzymać? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. MoŜe kaŜdy z nich szukał teraz odpowiedzi we własnym sercu? Poszli w kierunku bielańskiego lasku. Nie spieszyli się, mieli przecieŜ duŜo czasu. Słońce dochodziło do zenitu i coraz trudniej było brnąć przez piaszczyste marymonckie uliczki. A kiedy juŜ ich ogarnął cień leśnych drzew, połoŜyli się w suchej, pachnącej rozgrzaną ziemią trawie jak Ŝołnierze utrudzeni długim marszem.. Milczeli, jakby zaskoczeni, Ŝe świat moŜe być taki cichy, spokojny i bezpieczny. Dopiero po kilku minutach ciszę tę przerwał Wojtek. — Napisałem wczoraj w nocy wiersz. — Nikt mi jeszcze nie recytował wierszy na wagarach — zaśmiał się Antek. — Na wagarach wszystko jest piękne, nawet wiersze — westchnął Roman. — Ale z was przekorne kozły — Michał rzucił szyszką w kierunku przeciągającego się leniwie Romka. — Mów, Wojtek, dawno nie słyszeliśmy twoich wierszy. * I Wojtek zaczął mówić. Najpierw cicho, a później coraz pewniejszym głosem, jakby chciał, aby jego słowa usłyszał cały ten rozgrzany czerwcowym słońcem las. A gdy się wojna skończy, pojadą rowerem do lasu i będę miał duŜo radości i będę miał duŜo czasu, więc pójdę od drzewa do drzewa i wszystkim ptakom opowiem, Ŝe wojna się juŜ skończyła i Ŝe zwycięŜył człowiek. 175. Rozdział piętnasty w którym dochodzi do historycznego spotkania szewca Iwanowskiego z Fabisiakiem. Co się stało z „bramkarzem"? Trzeba oddać pistolety. Pierwsza zbiórka. List z Oflagu! Na pierwszy rzut oka była to najzwyklejsza pod słońcem sprawa. Właścicielowi kamienicy, Fabisiakowi, urwał się pasek w prawym sandale. Poszedł więc z zepsutym sandałem do szewca Iwanowskiego. A jednak ten pozornie zwyczajny fakt komentowany był w kamienicy z takim przejęciem, jakby miał on jakiś istotny wpływ na losy wojny. Gdzie więc tkwiła przyczyna tego niezwykłego podniecenia? Fabisiak znany był w kamienicy z chorobliwej wręcz ostroŜności. Unikał wszelkich rozmów dotyczących Niemców i wojny, a nawet protestował stanowczo, gdy ktoś tam na podwórzu zbyt głośno komentował okupacyjne wydarzenia. A Ŝe stary szewc Iwanowski, uczestnik pierwszej wojny światowej, był człowiekiem, jak to się mówi, z zupełnie innej gliny, więc Fabisiak odnosił się do niego z ostentacyjną wręcz niechęcią. Doszło juŜ między nimi wielokrotnie do ostrych zatargów i w innej sytuacji 176 gospodarz kamienicy pozbyłby się z pewnością takiego aroganckiego lokatora. Teraz jednak musiał go tolerować, bo Iwanowski nie wyprowadziłby się na. pewno ze swego malutkiego pokoju dobrowolnie, a interwencja policji, właśnie ze względu na ostroŜność Fabisiaka, byłaby raczej niepoŜądana. Zacinał więc Fabisiak zęby i na wszelki wypadek schodził Iwanowskiemu z drogi. Lecz gdy tylko spotkali się gdzieś przypadkowo, stary szewc, jakby drwiąc sobie z właściciela kamienicy, zaczynał natychmiast bardzo głośno opowiadać ostatnie wiadomości z frontu:
— Słyszał pan, panie Fabisiak? Generał Rommel dostaje w Afryce takie baty od Anglików, Ŝe juŜ mu afrykański piasek zaczyna w zębach trzeszczeć. A na wschodzie Rosjanie załatwiają juŜ do reszty kaukaską armię Lista. — Przestań pan — machał nerwowo rękami Fabisiak — mnie takie rzeczy nie obchodzą. — A co pana obchodzi? — chichotał Iwanowski — moŜe opowiedzieć szanownemu panu, jak to nasi chłopcy załatwili się w samo południe z Hoffmannem? — Nie znam Ŝadnego Hoffmanna — Fabisiak wycofywał się pośpiesznie, a Iwanowski wołał za nim, zacierając ręce. — Jak to pan nie zna? PrzecieŜ to był sam wielki kierownik warszawskiego urzędu pracy, Arbeistamtu. Był, ale juŜ nie jest. Bo teraz to juŜ jest z niego tylko zimny nieboszczyk. — Doczeka się pan jeszcze duŜych przykrości za ten swój niewyparzony pysk — mruczał Fabisiak zatrzaskując za sobą drzwi. Iwanowski był zawsze bardzo dobrze zorientowany w tym, co słychać na dalekich frontach i na bliskich warszawskich ulicach. MoŜe przynosili mu róŜne wiadomości ci, którzy reperowali u niego buty? A moŜe te nielegalne gazetki, które chłopcy znaleźli w altanie, były właśnie jego własnością? Myśleli juŜ wiele razy na ten temat, zadali nawet Iwanowskiemu kilka podchwytliwych pytań, ale zbył ich uśmiechem, z którego nic nie wynikało. A teraz, razem z innymi lokatorami kamienicy, próbowali rozwiązać tę najnowszą zagadkę: Co się kryje za tą niespodziewaną wizytą Fabisiaka u szewca Iwanowskiego? Jak to się mogło zdarzyć, Ŝe Fabisiak pomaszerował dobrowolnie do szewca, któremu nawet na podwórzu ustępował z drogi? 12. My z Marymontu 177 Niektórzy zaczęli snuć domysły, Ŝe Fabisi#k specjalnie zepsuł nowy sandał, aby mieć pretekst do złoŜenia Wizyty staremu Iwanowskiemu. W kaŜdym razie sprawa nabrała w kamietlicy sporego rozgłosu, a jedna z lokatorek, matka Józia Piekarczyka, podsumowała to wydarzenie następująco: — Jeśli juŜ nawet Fabisiak poszedł na plotki do naszego szewca, to niechybny znak, Ŝe świat się zaczyna przewracać i Ŝe wojna skończy się jeszcze w tym roku. I wszystkim bardzo przypadła do gustu ta nader optymistyczna wróŜba. Chłopcy z „Zemsty" powtórzyli nawet tę piękną przepowiednię „bramkarzowi", z którym utrzymywali systematyczny kontakt, przynosząc mu od matki pieniądze, ubranie, Ŝywność i smutne wiadomości, Ŝe grubas ciągle jeszcze siedzi u Niemców, i Ŝe w kamienicy na Gdańskiej pojawiają się °d czasu do czasu tajniacy. — Ale nie martw się, wojna skończy się jeszcze w tym roku — te słowa, wypowiedziane w pośpiechu przez Wojtka, miały oznaczać, Ŝe w najgorszym wypadku spotkają się wszyscy z grubasem przy wigilijnej choince. — W tym roku? — zastanowił się „bramkarz" — a kto wam to powiedział? — Matka Józia Piekarczyka — znów zbytnio pospieszył się Wojtek. „Bramkarz" popatrzył na Wojtka z politowaniem, ale nie powiedział ani słowa. Widocznie doszedł do wniosku, Ŝe tych, którzy mu przecieŜ pomagają, nie naleŜy obraŜać na^et wtedy, gdy mówią głupstwa. Michał, aby ratować sytuację, opowiedział w wielkim skrócie historię konfliktu między Fabisiakiem i szewcem Iwanowskim. Zaczęli się teraz wszyscy śmiać, a najgłośniej chyba Wojtek, który doszedł szybko do całkiem słusznego wniosku, Ŝe proroctwo o bliskim końcu wojny najlepiej będzie zamienić w optymistyczny dowcip. JuŜ od kilku dni chłopcy zastanawiali się powaŜnie nad moŜliwością wciągnięcia „bramkarza" do „Zemsty"- Czy moŜna było myśleć o lepszym kandydacie? Czy to nie
zaszczyt mieć w swoich szeregach chłopca, który ukrywa się przed Niemcami jak prawdziwy Ŝołnierz konspiracji? . 178 Gdy po powrocie z bielańskiego lasku czytali wieczorem znalezione w altanie gazetki, Michał powiedział w pewnej chwili: — Tutaj piszą, Ŝe w tych tragicznych dniach wszyscy Polacy muszą sobie wzajemnie pomagać i muszą tworzyć wspólny front przeciwko szwabowi. No więc róbmy ten wspólny front. — Święta racja! — wykrzyknął Antek, jakby zgadując intencje szefa „Zemsty". — Nie moŜemy się dalej bawić z „bramkarzem", bo to jest zwyczajna nieuczciwość. Udajemy naiwnych chłopczyków, przynosimy mu pieniąŜki od mamusi, a jemu potrzebna jest zupełnie inna pomoc. Nie wiedzieli, gdzie się ukrywa „bramkarz", bo nigdy im tego nie powiedział. MoŜe przygarnęli go jacyś znajomi na Marymon-cie, a moŜe tuła się samotnie po róŜnych strychach i podwórzach? Jedno w kaŜdym razie wydało im się pewne, Ŝe jeśli „bramkarza" wciągną do „Zemsty", to ten pozbawiony rodzinnego domu chłopak poczuje natychmiast twardszy grunt pod nogami. Mieli się z nim spotkać na starym miejscu, przy Stawach Wo-lańskiego, i postanowili, Ŝe właśnie wtedy przekaŜą mu swą propozycję. Ale zanim do tego doszło, zaistniała sytuacja, która im bardzo pokrzyŜowała te plany. A zaczęło się wszystko tak: na drugi dzień, gdy obgadali juŜ dokładnie, jak przebiegać będzie uroczyste przyjęcie „bramkarza" do „Zemsty", Antek został zatrzymany na podwórzu przez znanego juŜ sobie młodzieńca, którego pierwsza wyprawa po broń zakończyła się, jak juŜ wiadomo, niezbyt fortunnie. Antek wracał właśnie ze sklepu i obgryzał dosyć łakomie nazbyt wypieczoną skórkę czarnego, okupacyjnego chleba. — Cześć, Antek — uśmiechnął się młody łącznik — widzę, Ŝe bardzo ci smakuje ten niemiecki tort. Gołąb przełknął w pośpiechu twardą, gorzkawą skórkę i natychmiast zmienił temat: — Przychodzi pan od ojca? — Nie. Nie ma go jeszcze w Warszawie. — Ale wszystko w porządku? — Nie martw się, kapitan jest juŜ zdrów jak ryba. — Myślałem, Ŝe mi prześle chociaŜ parę słów na kartce. Matka jest całkiem załamana i ciągle mi mówi, Ŝe za tym wyjazdem ojca kryje się jakaś niedobra sprawa. 179 — A jest całkiem odwrotnie. MoŜesz mi wierzyć. — Ja wierzę, ale jak przekonać matkę? — To juŜ twoja sprawa. Jesteś przecieŜ męŜczyzną, prawda? — Czasami to juŜ nawet sam nie wiem, kim jestem — westchnął Antek i opuścił głowę, ale juŜ po chwili powrócił do równowagi: — Pan tu na mnie czekał? — Zgadza się. Kręcimy się tu juŜ ponad godzinę. — Az kim pan się tak kręci? — Właśnie z takim młodym człowiekiem, na którego czekacie. Słuchaj uwaŜnie, Antek, i przekaŜ to szybko swemu dowódcy. Bo juŜ mi kiedyś powiedziałeś, Ŝe bez rozkazu dowódcy nie podejmiesz Ŝadnej decyzji. — śadnej decyzji dotyczącej „Zemsty" — uzupełnił natychmiast Antek. — A tu właśnie o „Zemstę" chodzi. Chcemy dzisiaj załatwić dwie sprawy. Kapujesz? Pierwsza sprawa, to te wasze pistolety. Za godzinę muszą być gotowe. — A ta druga sprawa? — zapytał trochę zaczepnie Antek.
— Powie wam o niej dokładnie właśnie ten młody człowiek, który tu przyszedł, aby się z wami spotkać. Ja ci mogę szepnąć tylko tyle, Ŝe jest to chłopak z „szarych szeregów"... wystarczy? — Tak jest — Antek wyprostował się machinalnie i odetchnął pełną piersią — melduję, Ŝe zaraz wszystko przekaŜę Michałowi. Niech pan czeka na nas na rogu Czosnowskiej i Wiedeńskiej, bo tu się kręci za duŜo ludzi. Nie minęło dziesięć minut, i juŜ cała „Zemsta" zebrała się między komórkami, w najbardziej zacisznym kącie podwórza. Pięćdziesiąt metrów od nich kilka dziewczynek bawiło się wesoło, przeskakując przez rozciągnięty nad ziemią sznurek. — Mogłyby sobie znaleźć powaŜniejsze zajęcie — skrzywił się z niesmakiem Tytus — chichoczą jak głupie i przeszkadzają człowiekowi myśleć. A myśleć rzeczywiście było nad czym. śal im było pistoletów, bo chociaŜ ukryli je głęboko pod ziemią, to jednak sama świadomość, Ŝe nie są bezbronni, Ŝe w kaŜdej chwili mogą wyruszyć na wielką akcję jak prawdziwi Ŝołnierze, była dla nich wielką otuchą i nadzieją. I choć od dawna zdawali sobie sprawę, Ŝe przyjdzie 180 przecieŜ taki dzień, taka chwila, w której zakopana broń wróci do prawowitych właścicieli, czuli się teraz jak ludzie, którzy tracą najcenniejszy swój dobytek. Ale czy była na to rada? PrzecieŜ tamci dotrzymali słowa, ułatwili im kontakt z harcerzami. Więc i oni muszą spełnić to, co przyrzekli. I Michał, aby rozwiać całkowicie ten trochę pochmurny nastrój, mówi nagle zdecydowanym głosem: — I nie mamy się czego krzywić, chłopaki, bo to nawet trochę głupio, Ŝe chowamy te spluwy, jakbyśmy je mieli przekazać po wojnie do muzeum. Trzy takie armaty to przecieŜ okropna siła. MoŜna urządzić taką kanonadę, Ŝe pół Marymontu zemdleje ze strachu. — Prawdę mówi — ucieszył się Wojtek, który od samego początku nie miał zaufania do tej śmiercionośnej broni — po co nam teraz pistolety? A innym się przydadzą. Szkoda, Ŝeby się marnowały w ziemi. — Niech sobie wreszcie postrzelają, bo do tego zostały stworzone — Antek wyciągnął przed siebie prawą rękę i udając, Ŝe trzyma pistolet, oddał salwę — pach! pach! pach! Trzy strzały, z kaŜdego pistoletu po jednym... to salwa na poŜegnanie. I niech im dobrze słuŜą te nasze piękne spluwy. — Trochę nasze, a trochę nie nasze — mówi cicho Wojtek, jakby dla uspokojenia własnego sumienia — dostały nam się raczej przypadkowo. — Co znaczy: przypadkowo? — denerwuje się Roman — to była nasza wojenna zdobycz. A co, nie naraŜaliśmy się, aby nie wpadły Niemcom w łapy? — No, pewnie — podchwytuje Antek — najpierw trzeba było wykiwać Niemców nad Wisłą, później trzeba było przytargać ten arsenał aŜ tutaj i znaleźć bezpieczną kryjówkę. Oddajemy te spluwy nie dlatego, Ŝe musimy, ale dlatego, Ŝe chcemy, bo mamy w tym swój interes. Spotkanie nastąpiło zgodnie z planem, na rogu piaszczystych ulic Wiedeńskiej i Czosnowskiej. Łącznik od kapitana Gołębia rozejrzał się uwaŜnie, a potem, nie mówiąc ani słowa, wszedł do najbliŜszej bramy. PodąŜyli tam za nim, przypatrując się przy okazji wysokiemu i bardzo chudemu chłopcu, który jak się do181 myślali, był właśnie przedstawicielem „szarych szeregów". Nie nii^ł chyba więcej niŜ siedemnaście lat, ale był bardzo wysoki i rC>bił cały czas niezwykle groźną minę, jakby chciał sobie dodać P°4agi. Zatrzymali się przy ciemnej wnęce wiodącej do piwnicy. Łącz-nik: wziął od Michała paczkę z pistoletami i granatami, włoŜył ją do czarnej, mocno zniszczonej teczki i powiedział ze szczerą radosną;
-— No, to będzie u moich chłopaków zwariowana uciecha. Bo tak prawdę mówiąc, tośmy juŜ krzyŜyk postawili na tych „spluwach". NaleŜy się wam za to wszystko piękne podziękowanie, ale zrobimy to przy okazji, jak będzie trochę więcej czasu... A teraz pozfcajcie sięj to jest „Ryś", a to są morowe chłopaki z „Zemsty". Umawiajcie się szybko, bo przed szóstą muszę być na punkcie, i to razem z „Rysiem". >,Ryś" chrząknął kilka razy, jakby szykował się do dłuŜszego Prz^mówienia, a później powiedział głębokim basem tylko dwa zda^a: ^— Za cztery dni są imieniny Piotra. Weźcie jakieś prezenty 1 Przyjdźcie na mostek, na ulicę Jana III. >— Jakie imieniny? — Ŝachnął się Michał — jakie prezenty? -Nie mamy głowy do takiej zabawy. **- Ja teŜ z tego nic nie kapuję — przyznał się Antek i zaczął siC przyglądać bardzo podejrzliwie „Rysiowi". A „Ryś" zapomniał o powadze chwili i roześmiał się serdecznie. ^— W porządku, koledzy, trzy słowa... i wszystko będzie jasne, n0> *noŜe nie całkiem, ale powinno wam to wystarczyć. Imieniny rozpoczynają sią o czwartej. Chyba kapujecie, w czym rzecz? Bądźcie więc na tym mostku dziesięć minut przed czwartą. Ktoś tam p0 was przyjdzie. Ustalam hasło: „czy Piotrek urządza imieniny-»? 0dzew: „Tak, ale tylko dla najbliŜszych". Czy teraz wszystko Jfcsne? '->- Prawie wszystko — powiedział Michał — bardzo nas interesują te imieniny. Będziemy punktualnie. ~^- No, to do zobaczenia, chłopcy. śyczę wam powodzenia — Ŝegnał się w pośpiechu łącznik. „Ryś" pokiwał im na poŜegnanie ręką i po chwili zostali sami. 182 Nie wrócili od razu do domu. KrąŜyli niespokojnie po mary-monckich uliczkach, dzieląc się wraŜeniami z tego waŜnego spotkania. I nagle uprzytomnili sobie, Ŝe nie będą juŜ mogli przyciągnąć do siebie „bramkarza", bo jeśli wszystko ułoŜy się pomyślnie, to za dwa dni po „Zemście" zostaną juŜ tylko piękne wspomnienia. A o swym kontakcie z „szarymi szeregami" nie mają przecieŜ prawa nikomu mówić. — Ale przyjdzie taki moment, Ŝe juŜ będziemy mogli powiedzieć, komu trzeba: znamy takiego chłopaka, który musi być razem z nami — szepnął Michał — nie moŜemy zrywać z „bramkarzem" kontaktów. Czy mogli przypuszczać, Ŝe mimo swych najszczerszych chęci kontakt ten tak niespodziewanie się zerwie? „Bramkarz" nie pojawił się w umówionym terminie przy Stawach Wolańskiego. Czekali z niepokojem ponad godzinę, chociaŜ było to wbrew konspiracyjnym zasadom, a później pognali na Gdańską w nadziei, Ŝe właśnie tam go spotkają, Ŝe wrócił po prostu do własnego domu. Matka „bramkarza", nie dopuszczając ich do głosów, powiedziała stanowczo: — Janusza Zwierzchowskiego jeszcze nie puścili i rodzice w ogóle nie wiedzą, co się z nim dzieje, ale z kamienicy nikogo więcej nie wzięli. I nawet policjanci przestali się juŜ tu kręcić. Powiedzcie więc synowi, Ŝeby wracał do domu. Nikt się o niego nie pytał, nikt go nie szukał, więc chyba wszystko jest w porządku. Niech wraca, bo jestem chora i dłuŜej juŜ tak nie mogę. — Powiemy mu, ale mamy się z nim spotkać dopiero za kilka dni— Michał włączył się do rozmowy tak szybko, aby Ŝaden z kolegów nie zdąŜył powiedzieć prawdy. Miał zresztą jeszcze wtedy nadzieję, Ŝe za kilka dni spotkają się rzeczywiście z „bramkarzem". Ale ta nadzieja zaczęła się dosyć szybko rozwiewać. KaŜdą wolną chwilę . spędzali teraz nad Stawami Wolańskiego, a idąc ulicami rozglądali się uwaŜnie, sądząc, Ŝe wśród przechodniów pojawi się nagle wysoka, lekko przygarbiona postać dzielnego chłopca z Gdańskiej. Niestety, poszukiwania okazały się bezowocne. Poszli więc jeszcze raz na Gdańską i powiedzieli matce „bramkarza":
— Niech się pani nie martwi. Syn jest zdrowy i dobrze mu się powodzi, ale do domu nie moŜe wrócić, bo to nie prawda, Ŝe juŜ 183 ¦ „,, ^ porządku. Syn ma dobre kontakty i przekazano mu, ze po Gdarisł. . , . . , . ; -T t ^ kręcą się jeszcze podejrzane typy w cywilu. „ . , . , ?i*? — westchnęła bliska płaczu matka „bramkarza — jakich i» , . , ,„ „ . , , paka? PrzecieŜ n dozyłam czasów? Czego om chcą od mego chłoT , /jlkogo chyba nie zamordował? od świtu do zm' istoria z ..bramkarzem" prześladowała ich teraz bardziej załamirf2chu°dwiedzali od czasu do czasu chorą, coraz ryjki mające śvCą się kobiete- * wymyślali coraz to nowe histo-i Ŝe tak mu się tiadczyć ° tym' Ŝe »bramkarz" Jest zdrów i cały „Q m„ „___, • ^az dobrze powodzi, iŜ nawet pieniądze od matki ocj ?i? zupemie >i były przekonyw ędne- Ale te dobroczynne kłamstwa coraz mniej podeirzliwi ątece i kobieta patrzyła na nich coraz bardziej Tak byli tyrn ... . . 7 C7arvmi c^r. wszystkim przejęci, Ŝe nawet pierwszy kontakt kali się na umów- ?1 przy;,ęl1 z zadziwiającym spokojem. Spotszedł do nich tak °??? mostku z ???i?? młodzieńcem, który podWymienili hasło ¦ Pewnym bokiem, jakby ich doskonale znał. siedziało iuŜ kilk* zostali zaprowadzeni do mieszkania, w którym kiejś wycieczce riU chłopców rozmawiających z oŜywieniem o jaNa stole pouSt!LeŚnej P°dk0Wy-kruchych ciastek ??*? filiŜanki z herbata- * talerzyki pełne ich tu przyprowa. °kazał0 Się> Ze 8????*??2?? chłopiec, który skromne imieninv 2lł' ?1?* rzeczywiście na imię Piotr * urządzał tern do urządzeni ?I? ta uroczystość ??1? Jednocześnie pretekstu i,;ii • ą zbiórki zastępu. Po kilku ????. , . .. . .,.„,„,., „, rf„ „„ „ . MCach zjawił się w mieszkaniu „Rys", który okazał się szefem jert. . ,., , . „ . ,, . najmłodszej kadrv eJ Z marymoncklch druzyn ..Zawiszy , a więc Potoczyła się L'T7Ch l'eregÓW"' u , , mowa Ono ' d ^obodna, chociaŜ niezbyt jeszcze konkretna rozperskich i zdobywanii^haj° ° wycieczkach- leśnych podchodach, ogniskach z Zem t " sprawności. AŜ zdenerwowani chłopcy "- MyyteZŜCrob-d°gadyWaĆ: moŜna było wyląd i??? Podchody' tylko troch^ inne' ** które r,___. , °wać nawet na Pawiaku. — Znamy taki,., Ŝe nikt o nich w ' C° m°Ze JUZ tam nawet wylądowaU, tylko dzili luzem i nie r. konspiracyjnych gazetkach nie pisze. Bo choSytuacja zrobuleśeli do śadnej °?&™???. *a się trochę nieprzyjemna, ale „Ryś" dosyć 184 zręcznie wszystko załagodził, opowiadając nawet o bojowych zasługach „Zemsty", o których dowiedział się najprawdopodobniej od łącznika kapitana Gołębia, a potem wyjaśniając spokojnie, Ŝe „Zawiszacy", to pierwsze waŜne wtajemniczenie wielkiej konspiracji. PrzecieŜ nawet w wojsku nie od razu dają Ŝołnierzowi karabin. Na wszystko przyjdzie odpowiedni
czas, a dobry, dzielny „Zawiszak" przejdzie przecieŜ wcześniej czy później do „bojowej szkoły"... tam juŜ zabawa z Niemcami idzie na pełny gaz. I to taka zabawa, Ŝe cała Warszawa bije brawo. Czytaliście po sto razy te napisy na murach: „Pawiak pomścimy", „Niemcy kaput", „Śmierć okupantom", „W kinie siedzą same świnie"... To tylko mała część waŜnej roboty „bojowych szkół". Ale zanim się pójdzie do takiej „szkoły", trzeba przecieŜ zdać jakiś egzamin. I zdawać go będziecie w „Zawiszy". Tyle mam do was. I jeszcze jedno. Przymusu nie ma, siłą do siebie nie ciągniemy, ale jak powiecie „tak", to juŜ nie będzie odwrotu. Więc pomyślcie o tym wszystkim, zanim przyjdzie dzień przysięgi. — Składaliśmy juŜ przysięgę i nikt jej nie złamał — powiedział Michał, który czuł się jeszcze odpowiedzialny za swych chłopców z „Zemsty" — wiemy, co to jest święta tajemnica. Ten pierwszy kontakt z prawdziwą konspiracją trochę ich rozczarował. Spodziewali się, Ŝe zetkną się oko w oko z takimi, którzy rozbrajają Niemców w centrum Warszawy, w biały dzień, którzy śpią, kładąc pod poduszkę odbezpieczony pistolet, a gdy się budzą rano, o niczym innym nie mówią, tylko o nowych wspaniałych akcjach. A spotkali się z chłopcami, dla których nawet wyczyny „Zemsty" były nadzwyczajnym objawieniem. — A ja juŜ myślałem, Ŝe te nasze wyskoki w ogóle się nie liczą — szepnął w zadumie Antek — Ŝe to była tylko dziecinada. No, bo co my takiego zrobiliśmy? — Przeczytajmy dzisiaj naszą najtajniejszą księgę — podchwycił Michał Lisowski — właśnie dzisiaj warto sobie wszystko przypomnieć. I wyciągnęli ze skrytki trochę wyblakły zeszyt, w którym odnotowane zostały skrupulatnie wszystkie bojowe czyny „Zemsty". Czytali o sobie jak o kimś obcym i waŜnym... O wymalowaniu swastyki na piekarni Scholla, o akcji Antka zakończonej zepsuciem niemieckiego samochodu, o uratpwaniu pistoletów i o ostrze185 Ŝeniu młodego konspiratora z Potockiej, o listach z pogróŜkami i ulotkach, i o tym pięknym dniu, gdy powtarzali za Michałem: Hej, bracia, dzieci, Ŝołnierze, za broń, za broń, za broń! Niech kaŜdy za giwer bierze, i ustawia się w szeregu w podwórze. Hej, bracia, oto budzą się burze: za broń, za broń, za broń! — Trzeba to będzie kiedyś oprawić w płótno — szepnął Wojtek szczególnie uczulony na poetyckie strofy — to jest przecieŜ kawałek historii naszej ulicy. — Dlaczego tylko naszej ulicy? — zaprotestował Tytus — cały Marymont nie musi nas się wstydzić. — Więc jak to jest? — zaczął się zastanawiać Romek Szlen-dak — robiliśmy juŜ to, co nam dzisiaj dopiero obiecywał „Ryś". Byliśmy juŜ w szkole i teraz mamy wrócić do przedszkola? Coś tu nie jest w porządku. — Ja tam nie mam chęci bawić się przy ognisku — mruknął Antek, waŜąc na dłoni księgę czynów „Zemsty" — nie po to oddaliśmy pistolety, Ŝeby nas „Ryś" prowadził na wycieczkę do lasu. Ale w największej rozterce pozostał Michał. Marzył kiedyś, tak jak oni wszyscy, Ŝe któregoś dnia otworzą się wreszcie przed nimi drzwi tajnej organizacji, Ŝe zaczną się dla nich wielkie sprawy, Ŝe staną się prawdziwymi Ŝołnierzami. Myślał nieraz o tym i nie mógł usnąć, wyobraŜał sobie, Ŝe oto biegnie przez rozgrzaną słońcem marymoncką ulicę z pistoletem w garści, z granatem w kieszeni, a obok niego odwaŜni, uśmiechnięci, gotowi na wszystko koledzy. Strzelają, gonią Niemców, dopadają ich w jakiejś ciasnej, ślepej uliczce i widzą, Ŝe ci butni, pewni siebie zdobywcy Europy podnoszą lękliwie łapy do góry i błagają 0'łaskę. A z
okien wychylają się znajome twarze i słychać wyraźnie podniecone głosy: patrzcie, to ci z Marii Kazimiery, tacy młodzi, a tacy odwaŜni! I któŜ mógł przypuszczać, Ŝe naleŜeli do tajnej organizacji? Tak, marzył o takich dniach, a jednocześnie zdawał sobie sprawę, Ŝe jeśli rozwiąŜą „Zemstę", to on przestanie być dowódcą, Ŝe skończy się w jego Ŝyciu jeden z najwaŜniejszych rozdziałów. Dumny był ze swej tajnej grupy i Ŝałował, Ŝe nie moŜe o swych sukcesach opowiedzieć ojcu. 186 Więc kiedy chłopcy, trochę rozczarowani pierwszą zbiórką zastępu „Zawiszy", zaczęli się zastanawiać, czy w ogóle warto wiązać się z tamtymi, Michał miał w pewnej drwili chęć krzyknąć: Nie rozwiąŜemy „Zemsty". Będziemy dalej działać na swoją rękę. Przyciągniemy do siebie „bramkarza" i jego kolegów. Stworzymy taką organizację, Ŝe wszyscy „Zawiszacy" razem wzięci będą nam zazdrościć. Nie potrzebujemy mądrych rad „Rysia". Nie musimy przysięgać, bośmy juŜ przecieŜ raz przysięgali. I to nam wystarczy. No i cóŜ z tego, Ŝe oddaliśmy pistolety? Znalazł się właściciel, więc oddaliśmy, bo swój honor mamy. Ale moŜemy przecieŜ zdobyć nowe, na Niemcach. Zdołał się jednak opanować i zdusił w sobie ten gorący protest. Protest zrodzony przede wszystkim z nagłego Ŝalu, Ŝe oto „Zemsta" przestaje istnieć. Gdyby krzyknął: chłopcy, działamy dalej na własną rękę — poparliby go chyba z entuzjazmem. Ale czy miał prawo wykorzystywać ten sprzyjający mu moment i odciągać swych kolegów od prawdziwej tajnej organizacji? Tego dnia napisał w kronice „Zemsty": „JuŜ niedługo wszystko się rozstrzygnie. Byliśmy na zbiórce «Zawiszy». «Ryś» powiedział nam, o co chodzi, i nie wszystkim przypadło to do gustu. Myśleliśmy, Ŝe czeka na nas powaŜna robota, a „Ryś" zaczął nas pouczać jak małe dzieci. Jako dowódca «Zemsty» — jeszcze przecieŜ jestem dowódcą — muszę podjąć decyzję, co dalej robić? Ale dzisiaj takiej decyzji podjąć nie potrafię". A następnego dnia w domu Michała zapanowało wielkie święto. Gdy wrócił ze szkoły, matka czekała na niego tuŜ przy drzwiach i zaczęła go całować, jakby to on był sprawcą tej wielkiej radości. Na środku stołu leŜał list. Mała, szara kartka papieru. I Michał zrozumiał natychmiast wszystko. Dopadł jednym skokiem do tej kartki i zaczął zachłannie czytać: „Kochani moi! Piszę ten list w bardzo słoneczny dzień i dlatego jestem pełny nadziei. Trzymam się całkiem dzielnie. Nic mi nie dolega. Mam duŜo wolnego czasu i z nudów nauczyłem się nawet mówić po francusku. Wasz list wysłany w marcu otrzymałem i umiem go, jak wszystkie inne wasze listy, na pamięć. Nie przysyłajcie mi Ŝadnych paczek, dbajcie przede wszystkim o siebie. Ja tutaj nie narzekam na głód. Synku, obliczyłem sobie, Ŝe w tym roku skończysz szkołę powszechną. Jesteś więc juŜ prawie dorosły. To wielkie szczęście 187 mieć dorosłego syna. UwaŜajcie na siebie, bo nikogo na świecie nie mam oprócz was. Bądźcie dobrej myśli, bo ja jestem optymistą". — Czytałaś, mamo? — darł się Michał wymachując listem — ojciec jest optymistą! To musi coś znaczyć. On musi o czymś wiedzieć... mamo, a moŜe naprawdę wojna się juŜ niedługo skończy? Tak się rozgadali na temat tego słonecznego listu, Ŝe pani Lisowska zapomniała zupełnie o gotującym się obiedzie. Przypomniał jej dopiero o tym ostry zapach przypalających się kartofli. Jedli więc tego dnia przypalone kartofle, ale była to najwspanialsza, królewska potrawa. A wieczorem wybrał się Michał w kierunku Stawów Wolań-skiego. Chciał być sam. Chciał jeszcze raz, w zupełnej samotności, przeŜyć swą wielką radość. Wieczór był juŜ w pełni, zbliŜała się godzina policyjna.
Michał ukucnął na brzegu Stawów, zanurzył ręce w ciepłej, pachnącej tatarakiem wodzie i zaczął mówić szeptem, jakby ojciec był tuŜ obok niego: czekam na ciebie juŜ tyle lat. Dlaczego muszę czekać tak długo? Gdy odchodziłeś z domu, byłem tak mały, Ŝe nie rozumiałem niczego. A teraz juŜ wszystko rozumiem. Czy ty wiesz, co się dzieje w naszej Warszawie? Takie rzeczy się dzieją, Ŝe nawet mówić o tym nie potrafię. Gdy wrócisz, nie spotkasz na naszej ulicy wielu swoich znajomych. Bo juŜ ich nie ma wśród Ŝywych. Ale ani mnie, ani matce na pewno nic się nie stanie, bo przecieŜ czekamy na ciebie. I chcę ci jeszcze powiedzieć, Ŝe ja naprawdę jestem juŜ dorosły i dlatego mam wiele zmartwień. Teraz muszę podjąć waŜną decyzję, czy być nadal dowódcą „Zemsty", czy pójść ze swymi chłopcami do „Zawiszy". Ty nawet nie wiesz, co to jest „Zemsta" i skąd się wziął na Marymoncie „Zawisza", ale nie mogę ci przecieŜ tego teraz wytłumaczyć. Opowiem ci o wszystkim, gdy juŜ będziesz wśród nas. Ale kiedy to nastąpi? A w tym miejscu, w którym teraz z tobą rozmawiam, spotykałem się wiele razy z „bramkarzem". To jest taki fajny chłopak z Gdańskiej, który ukrywa się przed Niemcami. Nie wiem, co się teraz z nim dzieje, ale mam jakieś złe myśli, bo „bramkarz" ciągle nie przychodzi na umówione spotkanie. On ma tyle lat co ja i juŜ jest Ŝołnierzem, bo Ŝołnierzem jest przecieŜ ten, kto walczy. Jak mu pomóc, ojcze, jak go odszukać? 188 I Wieczorna cisza przerwana została zgrzytem tramwaju skręcającego z Rudzkiej w Marii Kazimiery. Był to juŜ chyba ostatni tramwaj, odjeŜdŜający przed policyjną godziną z Marymontu. Michał nabrał w dwie dłonie wody i chlusnął sobie na twarz. Odetchnął pełną piersią. Wspomnienie o „bramkarzu" skojarzyło mu się nagle z decyzją, jaką musiał podjąć w sprawie „Zemsty". Szedł powoli w kierunku domu i myślał: a przecieŜ kaŜdy z nas moŜe się znaleźć jutro lub pojutrze w takiej sytuacji jak ten „bramkarz" albo jak grubas. A przecieŜ któregoś dnia i nam moŜe powinąć się noga, i nas mogą rozbić jak tych z ulicy Gdańskiej. I kto nam wtedy pomoŜe? Kto doda otuchy, kto zawiadomi rodziców, kto wskaŜe bezpieczną melinę? Będziemy łazić po obcych ulicach jak bezdomne psy i będziemy czekać na łaskawy los i na przypadkowych Ŝyczliwych ludzi. A tamci z „Zawiszy" nie są na pewno tacy bezbronni jak my. Mają swoje sposoby i mają kontakty z prawdziwymi oficerami. Jeśli nawet Niemcy rozbiją jeden zastęp, to moŜna przecieŜ liczyć na pomoc tych, którzy uniknęli zagłady. Przyspieszył kroku, jakby go przynagliła ta nagła decyzja: powiem swoim — pójdziemy do „Zawiszy", bo to jest nasza jedyna szansa, aby być bliŜej tych, którzy naprawdę walczą. A gdy pokaŜemy, na co nas stać, przestaną nas wysyłać na harcerskie podchody, przestaną nas uczyć piosenek na leśnych biwakach i pójdziemy na waŜniejszą wyprawę. szesnasty w którym jest początek końca. Tajemnicza kartka w puderniczce. Odwołana zbiórka. „Ej, po drogach dmie wichura!" Minął rok i wydał się on chłopcom z Marii Kazimiery najdłuŜszy z tych wszystkich, które dotychczas przeŜyli. MoŜe dlatego, Ŝe z -coraz większą niecierpliwością oczekiwali na dzień wyzwolenia. KaŜdy dosłownie miesiąc potęgował nadzieję. Rozkładali coraz częściej wielką mapę Europy i szukali miast, o których mówiły wojenne komunikaty. Najpierw były daleki Biełgorod i Charków, a następnie palce chłopców błądzące po mapie zaczęły się coraz bardziej zbliŜać do granic Polski. Był więc Kijów i Briańsk, śytomierz i Berdyczów. A później napięcie w Warszawie jeszcze bardziej wzrosło, bo Niemcy musieli się publicznie przyznać, Ŝe wycofali się ze Lwowa i Brześcia. Czekano więc i liczono dni, a warszawskie ulice coraz częściej zamieniały się w miejsca kaźni. Teraz juŜ prawie kaŜdego dnia rozlegały się w Warszawie egzekucyjne salwy.
KaŜdego dnia ginęło kilkudziesięciu Polaków, których nazwiska czytano później na złowrogich obwieszczeniach, zaczynających się od słów: „Przez 1 on Sąd Doraźny Policji Bezpieczeństwa zostały następujące osoby za przestępstwa polityczne, dokonane w Ŝołdzie Moskwy i Londynu, skazane na karę śmierci..." » I były to nazwiska Ŝołnierzy podziemnej armii, tych, którzy złapani zostali na ulicy z bronią w ręku, którzy brali czynny udział w dywersyjnych akcjach i sabotaŜach, którzy drukowali nielegalne polskie gazety i uczyli na tajnych kursach polską młodzieŜ, którzy pisali na murach: „Polska walczy!" i ukrywali w szpitalach rannych chłopców z konspiracji, którzy organizowali potajemnie koncerty muzyki Szopena i pomagali rodzinom prześladowanym przez Gestapo. Ale na czerwonych plakatach śmierci znajdowały się takŜe nazwiska zupełnie przypadkowych ludzi. Ktoś rano wychodził do sklepu i nigdy juŜ więcej nie wracał. Rodzina szukała go uporczywie po wszystkich szpitalach i komisariatach, aŜ po kilku dniach znajdowano jego imię i nazwisko na liście rozstrzelanych. W taki właśnie sposób zginął ojciec Józia Piekarczyka. Wyszedł z domu tylko na kilkadziesiąt minut do pobliskiego fryzjera. Na Marymoncie odbywały się akurat łapanki. Niemcy zatrzymywali ludzi i prawie ich nie legitymując, wpychali do cięŜarowych samochodów. W tydzień później Józio przeczytał na afiszu nazwisko ojca. Stał przez chwilę nieruchomo, jakby nie wierzył, jakby do jego świadomości nie dotarł jeszcze ten tragiczny fakt. Ale od tych czarnych liter na czerwonym plakacie nie było juŜ odwołania i Józio zaczął nagle przeraźliwie płakać, a później w przypływie bezsilnej rozpaczy doskoczył do muru i zdrapał palcami wilgotny jeszcze od kleju afisz. Przyprowadził Józia do domu jakiś obcy, starszy pan. Piekarczyk szedł chwiejnym krokiem, nie poznając kolegów, nie odpowiadając na pytania. Starszy pan podprowadził go pod drzwi i odszedł szybko, jakby bojąc się spojrzeć w oczy matce Józia, która nie wiedziała jeszcze o niczym. — Tamtego dnia Michał Lisowski postanowił, Ŝe wciągną Piekarczyka do zastępu „Zemsty". Ale z urealnieniem tej propozycji musieli jeszcze poczekać, bo Józio był całkowicie załamany i przez wiele dni w ogóle nie wychodził z domu. Odwiedzali go, przynosili mu kwiaty, jabłka i najpiękniejsze ksiąŜki, próbowali go pocieszyć i nie bardzo im się to udawało, bo sami byli do głębi prze191 jęci tą tragedią. A Józio patrzył na nich nieprzytomnym wzrokiem i powtarzał uparcie, jakby chcąc za wszelką cenę uwierzyć w te swoje nierealne słowa: a moŜe to pomyłka? PrzecieŜ juŜ się tak zdarzało, Ŝe ktoś był na afiszu przez pomyłkę? Wiele się zmieniło w Ŝyciu chłopców od ubiegłego roku, kiedy to najpierw na uroczystej zbiórce „Zawiszy" składali harcerską przysięgę, a w trzy dni później odbierali z rąk kierownika szkoły świadectwa ukończenia siódmej klasy. Wiele się zmieniło, a jednak pamiętali dokładnie tamte wydarzenia, jakby to było wczoraj. „Ryś" zjawił się na zbiórce ze starszym kolegą, który był przedstawicielem Ŝoliborskiego hufca. Zbiórka odbyła się w drewnianym domku przy ulicy Złotkowskiej. Szło się do niego przez trochę zaniedbany ogród, skąd moŜna było w razie niebezpieczeństwa przedostać się na małą łączkę, a potem na ulicę Kamedułów. Było bardzo gorąco, ale „Ryś" zamknął wszystkie okna i tak, ocierając pot z czoła, przeŜywali swój wielki dzień. Druh „Jacek" z Ŝoliborskiego hufca mówił spokojnie i rzeczowo. Mówił im o konspiracyjnym harcerstwie, o pięknych, bojowych akcjach „szaryc! szeregów", o zwycięstwach i klęskach, które były codziennym udziałem młodych ludzi z konspiracji. A później, tuŜ przed przysięgą, jakby zgadując myśli chłopców z Marii Kazimiery, powiedział zdecydowanym głosem:
— Ale trzeba dzielić zadania. Jutro przyjdzie moŜe ta chwila, w której i wy staniecie w jednym szeregu ze swymi starszymi druhami z bojowych szkół i grup szturmowych. Dzisiaj jednaka .¦ ?. '"-4 macie przed sobą inne obowiązki. Musicie poznać dokładnie miastr . h' i okolice, nauczyć się posługiwać mapą i kompasem, bo tego będą\\j od was wymagać, gdy zostaniecie łącznikami, i gdy od waszej od-' wagi, sprawności, dyscypliny zaleŜeć będzie szybkie dostarczenie rozkazów. A w trzy dni później kierownik szkoły Ŝegnał ich słowami: — Wręczam wam te świadectwa szkoły powszechnej jak świadectwa dojrzałości, bo tak juŜ wiele w swym krótkim Ŝyciu widzieliście i tak wiele trudnych spraw musieliście przeŜyć, Ŝe traktować was naleŜy jak dorosłych. Pamiętajcie więc, kim jesteście i dla kogo Ŝyjecie. Zaczął się dla nich nowy rozdział Ŝycia. Spotykali się ze sobą na harcerskich zbiórkach, na dalekich marszach i leśnych biwa192 kach. Uczyli się wspólnie harcerskich i Ŝołnierskich pieśni. Poznawali zasady prawdziwej konspiracji, marząc o dniu, w którym, tak jak to mówił druh „Jacek", staną ramię w ramię z tymi, którzy działają w „wielkiej dywersji". Ale na co dzień ich drogi Ŝycia trochę się rozeszły. Wojtek, Antek i Michał pochłonięci byli nauką. Chodzili na tajnie organizowane lekcje, a w domu do późnej nieraz nocy odrabiali cierpliwie zadania. Tytus większą część dnia spędzał w domu robiąc razem z matką papierosy. Suszyli tytoń, sklejali pudełka, nabijali firmowe gilzy, i tylko prawdziwy znawca mógł odróŜnić tę domową produkcję od monopolowych mew, egipskich czy płaskich. Ojciec Tytusa cięŜko się przeziębił podczas ostatniej zimy. Zaczęło się od zapalenia płuc, a skończyło na gruźlicy. Przerwał więc pan Majewski pracę w Miejskich Zakładach Komunikacyjnych i nawet w domu nie mógł pomóc rodzinie, bo ostry zapach tytoniu bardzo mu szkodził, powodując ataki kaszlu. Więc Tytus odłoŜył naukę na spokojniejsze dni i wziął na swoje barki utrzymanie domu. Zrobione juŜ i zapakowane w pudełka papierosy odwoził na ulicę Chłodną i przekazywał właścicielowi restauracji, a ten, oprócz pieniędzy, wręczał Tytusowi nową partię tytoniu, gilz, pudełek i monopolowych nalepek. Trochę inaczej wyglądała sprawa z Romanem Szlendakiem. On nie musiał pracować, bo babka wciąŜ jeszcze handlowała na Kercelaku i potrafiła zapewnić wnuczkowi całkiem znośne utrzymanie. Ale Roman oświadczył któregoś dnia, Ŝe chce wreszcie jeść chleb kupiony za własne pieniądze, i pomaszerował do tartaku mieszczącego się na krótkiej, piaszczystej ulicy, tuŜ za Stawami Wolańskiego. Został tam pomocnikiem, zarabiał miesięcznie akurat tyle, Ŝeby kupić dwa kilo słoniny, ale zmęŜniał i wydoroślał. Gdy spotkali go kiedyś zmęczonego, szarego od kurzu, powracającego cięŜkim krokiem do domu, podniósł dumnie głowę i rzekł: — Taką mam teraz harówkę, Ŝe pot mi oczy zalewa, ale mówię wam, chłopaki, dopiero teraz zaczynam kapować, co to jest Ŝycie. A front coraz bardziej zbliŜał się do Warszawy. Nad miastem pojawiały się w nocy rosyjskie samoloty. Wyły syreny alarmowe i ludzie pośpiesznie schodzili do piwnic. Odległe detonacje bomb kwitowane były okrzykami strachu i westchnieniem nadziei. Teraz 13. My z Marymontu 193 nawet najwięksi pesymiści zaczynali wierzyć, Ŝe Niemcy juŜ nie wygrają wojny, Ŝe wyzwolenie Warszawy jest juŜ tylko kwestią czasu. Któregoś czerwcowego dnia Michał powrócił do domu ze specjalnej akcji. Otrzymał od „Rysia" polecenie, aby śledzić oficera SS, który dosyć systematycznie pojawiał się na ulicy
Kamedułów. PrzejeŜdŜał tam najczęściej samochodem, a następnie powoli, jakby był na spacerze, przemierzał ulice przyglądając się badawczo przechodniom. Ten oficerski spacer po ulicy Kamedułów trwał juŜ ponad tydzień. Michał notował na małej kartce wszystkie swe spostrzeŜenia, które pomóc mu miały w sporządzaniu dokładnego raportu. Kartkę ukrył w starej puderniczce, której matka dawno juŜ nie uŜywała. Ale tym bardziej zdziwiła się, gdy podczas czyszczenia synowskich spodni na podłogę upadła z brzękiem ta stara pamiątka, pamiętająca przedwojenne czasy. Podniosła ją, jeszcze niczego nie przeczuwając, otworzyła i prawie natychmiast dostrzegła koniuszek kartki, ukrytej we wgłębieniu puderniczki. Ogarnął ją niepokój, jakby przeczuła, Ŝe oto odkrywa tajemnicę, wobec któ-tej będzie bezsilna. Wyjęła kartkę i zaczęła głośno czytać: „Środa. Oficer pojawia się o czwartej piętnaście. Samochód przy Potockiej. Do piątej dziesięć. Czwartek. Nie przyjechał. Piątek. Samochód przy ulicy Jana III. Oficer jest z duŜym wilczurem. Piąta dwadzieścia. Szósta. Sobota. PrzyjeŜdŜa tylko na piętnaście minut. Rozmawia z cywilem. Chyba tajniak. Niedziela. Nie przyjechał. Poniedziałek. Nie przyjechał. Wtorek. Samochód na Kamedułów przy wypoŜyczalni rowerów. Spacer aŜ do przeciwpowodziowego wału. Czwarta. Piąta piętnaście". Pani Lisowska zrozumiała natychmiast wszystko i ogarnęło ją przeraŜenie. Więc jej syn trafił juŜ na tę najniebezpieczniejszą z niebezpiecznych dróg. WłoŜyła kartkę tam, skąd ją wyjęła, i wieczorem, juŜ po kolacji, połoŜyła nagle przed Michałem starą puderniczkę. Michał spuścił głowę i przez chwilę panowała w pokoju niezmącona cisza. Przerwała ją matka: — Zajrzałam do puderniczki zupełnie przypadkowo. — I przeczytałaś? — raczej stwierdził, niŜ zapytał syn. — Przeczytałam — znów chwila ciszy, a później głos matki 194 staje się coraz bardziej agresywny — miałam chyba prawo. Jesteś moim synem i nie jesteś jeszcze pełnoletni. — Ale składałem przysięgę, mamp, i na to juŜ nie ma rady. — Jaką przysięgę? Komu? Czy zdajesz sobie sprawę, czym to wszystko mnie i tobie grozi? — Mamo, nie mówmy o tym. — A o czym mamy mówić? NaraŜasz się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Czy nie widzisz, co Niemcy wyprawiają w Warszawie? — Więc dlatego mam siedzieć w domu, tak? Więc mam się przyglądać spokojnie, tak? — PrzecieŜ się uczysz. Chodzisz na tajne lekcje. Zdobywanie wiedzy to teraz takŜe walka. — Ale tę wiedzę zdobywam tylko dla siebie. — A dla kogo piszesz te kartki? Dla kogo się naraŜasz? — Nie odpowiem. — Więc moja prośba w ogóle się nie liczy? — Jaka prośba? — Prośba matki, Ŝebyś przestał igrać ze śmiercią. — Pan Piekarczyk nie igrał ze śmiercią. Poszedł do fryzjera i nawet grób po nim nie został. Sama wiesz, Ŝe Niemcy nie wybierają winnych. — Ale w Warszawie nie zabrakło jeszcze dorosłych męŜczyzn, i dzieci nie muszą się bawić w Ŝołnierzy. — Nie jestem dzieckiem — powiedział obraŜonym głosem — a to, co robię, nie jest zabawą. Rozmawiali do późnej nocy. Pani Lisowska wiedziała juŜ jednak o wiele wcześniej, Ŝe nie wygra tej walki, Ŝe nie zawróci syna z niebezpiecznej drogi. Ale gdyby mogła przeczytać tajny dziennik „Zemsty", dowiedziałaby się, Ŝe Michał kroczy po tej niebezpiecznej drodze juŜ od wielu lat.
W drugiej połowie lipca stan napięcia dosięgną! w Warszawie szczytu. Front był juŜ tak blisko, Ŝe w nocy brzęczały szyby od armatnich wystrzałów. A w dzień przez warszawskie ulice przeciągały na zachód długie kolumny niemieckiego wojska. Chłopcy z Marii Kazimiery wybrali się kiedyś specjalnie do śródmieścia, aby na własne oczy ujrzeć to, o czym jeszcze niedawno tylko marzyli. Stanęli w Alejach Jerozolimskich, w tłumie warszawiaków i patrzyli na wycofujące się wojska. 195 — JuŜ im niewiele zostało do cofania — powiedział głośno męŜczyzna w tramwajarskim ubraniu — jeszcze tydzień, jeszcze dwa, i znajdą się tam, skąd przyszli. — A jacy obdarci, jacy brudni — przyłączyła się do rozmowy warszawska przekupka — widocznie niezbyt gościnnie przyjmowano ich tam na wschodzie. Wycofujące się niemieckie oddziały wyglądały rzeczywiście bardzo nędznie. Nie ogoleni Ŝołnierze szli w rozpiętych mundurach, nie zwracając zupełnie uwagi na porządek w szeregu. Od czasu do czasu rozlegały się gniewne okrzyki oficerów, ale Ŝołnierze nic sobie z tego nie robili. Wyciągali z kieszeni jabłka lub kromki czarnego chleba i nie podnosząc głowy, jakby nie chcąc patrzeć warszawiakom w oczy, gryźli w pośpiechu te swoje na czarną godzinę chowane pyszności. — A pamiętacie wrzesień? — szepnął Michał do stojących obok kolegów — pamiętacie, jak oni wyglądali wtedy, gdy wkroczyli na naszą ulicę? — Czyści byli, wymuskani, uśmiechnięci, jakby nas chcieli do reszty pognębić — westchnął Antek. — A pamiętacie, jak ludzie płakali patrząc na naszych biednych Ŝołnierzy? — przyłączył się do rozmowy Wojtek — pamiętacie jacy byli brudni, głodni, wynędzniali? — Do końca Ŝycia tego nie zapomnę! — w głosie Romana jest ledwie hamowany dziki gniew. — A ja nie zapomnę tego, co pomyślałem wtedy o Niemcach — uśmiecha się Wojtek — pomyślałem, Ŝe oni chyba nigdy nie będą wyglądać tak nędznie jak nasi. — No, to ich teraz masz, wymuskanych Ŝołnierzyków — śmieje się głośno Tytus — zobacz, jacy czyści... zapaskudzą nam na pewno całą Warszawę wszami. Ludzie czekali cierpliwie, aŜ przejedzie ostatni wojskowy wóz, aŜ przejdzie ostatnia kolumna, i dopiero wtedy powracali do swych zajęć, do swoich domów, komentując z oŜywieniem te ostatnie, optymistyczne dla nich wydarzenia. A tematów do gorących rozmów było naprawdę wiele, bo to i niemieckie urzędy zaczęły się w pośpiechu wynosić z Warszawy, i zniknęły nagle z warszawskich ulic te znienawidzone, przeklęte „budy", do których przez tyle lat ładowano aresztowanych przechodniów, i na murach prze196 stały się pojawiać z^owieszcze czerwone pękaty; i umilkły salwy ulicznych egzekucji^ i nawet wysługujący się Niemcom „Nowy Kurier Warszawski'* zaczął się nagle Polako1*1 przymilać, bredząc o niemieckiej sympatii do dzielnego polskie-0 narodu, którego jedynym nieszczęście!^ było podobno to, Ŝe dał się zbyt długo oszukiwać Londynowi i Moskwie. Gdy chłopcy wrębili na Marii Kazimier/, spostrzegli, jak stojący obok altany Fabisiak, gestykulując z oŜywieniem, tłumaczył coś staremu Iwanow^emu. Iwanowski potakiwał od czasu do cza_ su głową, i był to \yidoczny znak, Ŝe zgadza się z właścicielem kamienicy. Więc ch)opCy podeszli bliŜej, W chociaŜ zdąŜyli juŜ przywyknąć do tej to0wej roli, w jakiej' od pewnego czasu występował Fabisiak, tej jednak jego przyjacielski kontakty z szewcem Iwanowskim "Wprowadzały jeszcze lokatorów kamienicy w pewnego rodzaju podniecenie. A Fabisiak * coraz większą gorliwością wykrzykiwał pod adresem Niemców" najróŜniejsze obelgi, jakby chcąc zagłusza tym krzykiem całą swą tchórzliwą przeszłość. Tak było i teraz, bo gdy chłopcy znaleźli ? w PobliŜu altany, usłyszeli fragmenty oskarŜycielskiej mowy, wymierzonej w Matysiaka.
— Sam widziałem^ jak fdksdojcze pakują grzecznie swoje ma-natki — darł się Fabisiak, trzymając Iwanowskiego za klapę marynarki, jakby w obawie, Ŝe stary szewc nie będzie chciał do końca wysłuchać przemowienia — a ten nasz *???? sP°d ciemnej gwiazdy nawet o tyra nje myśii.r Wczoraj go zapytałem: pan chce zostać w Warszawie? A on do „^g. niech pźln pilnuje swego nosa. Tak mi powiedzie daję najświętsze sło^° honoru! ? jeszcze mi bezczelnie spojrzał w oczy. JuŜ my się z *dm policzymy, panie Iwanowski, niech tyl^o nasi przyjdą. juŜ ja ?™ Powiem, czyjego nosa naleŜy pilnować. Chłopcy mieli o ^tysiaku jednoznaczna °Pini^- Ksali Prze~ cieŜ do niego listy z pogróŜkami, a raz nawe* wybili mu szybę, ale nie byli całkowite przekonani, czy to akurat Fabisiak ma dzisiaj największe prawo do wygłaszania takich płomiennych oskarŜeń. Pamiętali L>rzeciez doskonale, Ŝe to właśnie Fabisiak wykrzykiwał kiedyś na podwórzu: i pó co te wszystkie napisy na murach, Ŝeby Niemców jeszcze bardziej rozzłościć? Po co te 197 zamachy? III Rzesza to potęga i nie naleŜy draŜnić lwa, bo nas całkiem połknie. A dzisiaj, kiedy ten lew zaczął się juŜ chwiać na nogach, Fa-bisiak pragnął za wszelką cenę występować w roli nieustraszonego pogromcy. Był to trochę Ŝałosny widok, ale ludzie przyjmowali tą zmianę frontu właściciela kamienicy z przymruŜeniem oka. Mieli bowiem przy okazji trochę satysfakcji patrząc, jak stary tchórz uczy się wytrwale nowej, pełnej patriotycznych słów roli. Późnym wieczorem zjawił się u Michała łącznik od „Rysia" zawiadamiając o nagłej zbiórce, którą zarządzono na następny dzień. Michał pobiegł natychmiast z tą wiadomością do Antka i zastał go w nadzwyczaj radosnym nastroju. Okazało się, Ŝe Antka teŜ ktoś odwiedził. Pani Gołębiowa wrócić miała do domu dopiero za godzinę, więc Antek przywitał Michała z prawdziwym entuzjazmem, bo pragnął jak najszybciej podzielić się z kimś swą wielką nowiną. — Zobacz, dostałem kartkę od ojca — patrzył na kolegę rozpłomienionym wzrokiem — przyniósł ją jakiś obcy chłopak. Ojciec wrócił juŜ chyba do Warszawy, bo pisze tak, posłuchaj: „znalazłem się znowu blisko was i na pewno juŜ niedługo się zobaczymy..." — Wiesz, co to moŜe znaczyć? — szepnął z przejęciem Michał. — Pewnie, Ŝe wiem — Antek pochylił się nad listem, jakby moŜna było wyczytać z tej małej kartki jeszcze coś nowego — po prostu ojciec postara się zorganizować takie spotkanie, jak wtedy... — Takie jak wtedy? — Lisowskiego coraz bardziej podniecała ta zrodzona nagle myśl — a nie czujesz w Warszawie prochu? PrzecieŜ nasi nie pozwolą, Ŝeby się Niemcy tak bezkarnie ulotnili z Warszawy. — Myślisz, Ŝe będziemy ich rozbrajać? — Tak sobie właśnie myślę. A jak się będą bronić, to im złamiemy kark. Twój stary nieprzypadkowo chyba wrócił do Warszawy właśnie teraz. — Pewnie masz rację — Antek klepnął kolegę w plecy. — O rany, ale by nam się teraz przydały tamte spluwy! Michał, musimy koniecznie pogadać z „Rysiem", on chyba coś wie. — „Ryś" zarządził na jutro zbiórkę. To jest na pewno coś 198 waŜnego, bo łącznik podał hasło nagłego pogotowia. PrzekaŜ to naszym chłopcom, a Romanowi powiedz, Ŝeby nie szedł jutro do pracy. Następnego dnia w murowanym, piętrowym domu przy ulicy Kamedułów zebrało się dwudziestu czterech „Zawiszaków". Oczekiwano z niecierpliwością na przybycie „Rysia", który przecieŜ nigdy się nie spóźniał i który zawsze im przypominał, Ŝe w konspiracji największą cnotą jest punktualność.
Po dwudziestu minutach daremnego oczekiwania, chłopców ogarnął głęboki niepokój. Co z „Rysiem", dlaczego nie odwołał zbiórki, dlaczego nie przesłał im Ŝadnej wiadomości? CzyŜby jakaś wpadka? Zastępca „Rysia", kędzierzawy, potęŜnie zbudowany chłopak, który dla przekory wymyślił sobie pseudonim: „Chudzielec", próbował jakoś opanować ten narastający gwar podnieconych głosów, ale widać było, Ŝe i jemu udzieliło się juŜ zdenerwowanie. CzyŜ moŜna było zresztą przeciągać zbyt długo tę zbiórkę, jeśli nie było wiadomo, co się dzieje z dowódcą? A jeśli druŜynie groziło w tej chwili wielkie niebezpieczeństwo? „Chudzielec" wygląda kilka razy przez okno, jakby w nadziei, Ŝe zobaczy na podwórzu „Rysia", ale na podwórzu stoi tylko, spełniający rolę wartownika, Antek Gołąb. — Coś się musiało stać — mówi cicho, jakby do siebie, „Chudzielec" — „Ryś" zarządził zbiórkę tak nagle, Ŝe nie zdąŜył mi przekazać Ŝadnych poleceń. Czekają jeszcze dziesięć minut, a później pada rozkaz: — Rozejść się do domów i czekać w pogotowiu. Wieczorem Michał ściąga kolegów do swego mieszkania. Pani Lisowska ma nocny dyŜur w szpitalu, więc chłopcy mogą swobodnie rozmawiać o swoich sprawach. Udzieliła im się wszystkim lipcowa atmosfera warszawskich ulic. Są podnieceni, pełni nadziei, opowiadają Piekarczykowi, który właśnie dzisiaj był na pierwszej zbiórce i jeszcze nie moŜe ochłonąć z wraŜenia, chociaŜ ta zbiórka w praktyce się nie udała: — Az tobą to mieliśmy sporo kłopotu, bo ciągle nas podglądałeś. A wiesz, czym grozi podglądanie konspiratorów? Przeczytamy ci kiedyś kronikę „Zemsty", tam jest wszystko zapisane, kaŜda nasza akcja, kaŜdy nasz czyn. Nie ma się co chwalić, ale było 199 tego sporo. Ale nie martw się, Józiu, coś nam się widzi, Ŝe i dla ciebie nie zabraknie roboty. śebyśmy tylko wiedzieli, co się dzieje z „Rysiem"... „Chudzielec" zdąŜył juŜ chyba nawiązać jakiś kontakt. Tylko dlaczego w Warszawie pojawiło się znowu tylu szkopów? Znów ich pełno na ulicach jak za dawnych czasów. W pewnej chwili Wojtek Wiśniewski proponuje, Ŝeby coś zaśpiewać. — Szturmówką — podchwytuje Antek — to ulubiona piosenka „Rysia"... więc niech będzie na jego cześć. — Niech mu doda odwagi, jeśli mu się coś stało — mówi Michał i zaczyna cicho nucić. Po chwili przyłączają się do śpiewu wszyscy, z wyjątkiem Piekarczyka, który nie zdąŜył się jeszcze nauczyć konspiracyjnych pieśni... Ej! Po drogach dmie wichura Słota, błoto — ładny kram. Lecz cóŜ znaczy dla piechura Choćby nawet diabeł sam, Choćby nawet diabeł sam! Bo dla naszej kompanii szturmowej... Nie ma przeszkód i nie ma złych dróg, Kto ma drodze, granatem wal w głowę! I bywaj zdrów, i prowadź Bóg! Na placówce pod Tobrukiem Wszak nie taki wietrzyk wiał — Pod kul deszczem, pod bomb hukiem PrzecieŜ Polak murem stał, PrzecieŜ Polak murem stał! Rozdział siedemnasty wielki dzień Dzień wstał pochmurny, groŜący w kaŜdej chwili deszczem. Pani Lisowska wróciła do domu pełna niepokoju. Mówiła, Ŝe w szpitalu zarządzono ostre pogotowie i Ŝe zaraz tam musi wracać. Od tamtej chwili, gdy w starej puderniczce wykryła tajne notatki syna, nie kryła juŜ niczego przed Michałem. Więc i dzisiaj opowiadała mu szczerze o swych sprawach. Tak, ona teŜ jest w konspiracji i musi być na posterunku. Przygarnęła do siebie syna, zaczęła go głaskać po głowie i chociaŜ ręce drŜały jej ze zdenerwowania, głos miała spokojny. IleŜ sił trzeba było z siebie wyzwolić, aby się właśnie teraz zdobyć na ten spokój:
— Co ci mogę powiedzieć... chyba tylko tyle, Ŝebyś na siebie uwaŜał. W Warszawie chyba coś wybuchnie. Dzisiaj w nocy chłopcy z mojego oddziału przywieźli do szpitala cztery worki bandaŜy. MoŜe jednak wszystko skupi się na śródmieściu? MoŜe za parę dni wszystko się skończy? A co z tobą... zostajesz na Marymoncie? Tak, dobrze by było, gdybyś tu został, bo tu chyba będzie spokojniej. A mieszkania teŜ ktoś musi pilnować. WaŜniejsze rzeczy zakopałam w komórce. A w kredensie masz trochę jedzenia, jak 201 przyciśniesz nieco pasa, to ci starczy nawet na tydzień. Ale po co ja to mówię, przecieŜ spotkamy się wcześniej. Rosjanie stoją juŜ na Pradze. To się musi wszystko szybko skończyć. Czy nie masz do mnie Ŝalu, Ŝe odchodzę z domu właśnie w takiej chwili? Ale, powiedz mi, co mogę innego zrobić, jeśli dostałam rozkaz? Właśnie dlatego tak się wtedy przeraziłam tym twoim pismem w pu-derniczce, bo pomyślałam sobie, Ŝe zbyt wiele tego ryzyka na jedną rodzinę. Chciałam, Ŝebyś chociaŜ ty nie maczał w tym wszystkim palców. Rozmawiałam z rodzicami Wojtka. Oni się tobą zajmą przez tych kilka dni. Będziesz u nich jadł i nawet spać moŜesz z Wojtkiem. Michałowi zakręciło się w głowie od tych niespodziewanych słów. Był dumny z matki, ale ta duma zagłuszana była bez przerwy coraz bardziej niespokojnymi myślami. Więc ma zostać sam? Więc juŜ za kilka chwil to mieszkanie, w którym się urodził, stanie się tak puste, Ŝe aŜ obce. Czego ma pilnować, tych samotnych kątów? Gdy mu było bardzo cięŜko, gdy nie potrafił sam odpowiedzieć na dręczące go pytania, przychodził do matki. I rozmawiali nieraz do późnej nocy. I po takiej rozmowie lŜej było oddychać. A teraz co mu zostanie? Świadomość, Ŝe gdzieś daleko od Marymontu, moŜe w Śródmieściu, a moŜe na Woli lub Czer-niakowie jego matka biegać będzie po niebezpiecznych ulicach ratując rannych. A jeśli coś jej się stanie? Bo przecieŜ kule nie wybierają... — Cieszę się, mamo, naprawdę się cieszę, Ŝe się na to wszystko zdecydowałaś — głos Michała załamuje się od wzruszenia. Aby się tylko nie rozpłakać, bo to dopiero byłaby prawdziwa kompromitacja — a o mnie się nie martw. Dam sobie radę, jakoś wytrzymam kilka dni. Mam przecieŜ tylu fajnych kolegów. A rozkazu jeszcze Ŝadnego nie otrzymałem, więc nie wiem, czy zostanę na Marymoncie. Ale o mieszkaniu będę pamiętał. Zresztą, nie ma tu czego pilnować... tych starych mebli nikt nam przecieŜ nie ukradnie. Odprowadził matkę na tramwajowy przystanek. Na ulicy Rudzkiej spotkali babkę Romana Szlendaka. Była bardzo podniecona i dzieliła się swymi rewelacjami, nie zwracając zupełnie uwagi na zatrzymujących się obok przechodniów. — Słyszała pani, pani Lisowska? Podobno czołgi sowieckie są 202 juŜ na szosie radzymińskiej! Rany boskie, to juŜ chyba prawdziwy koniec ze szkopami. Pędzę do domu, Ŝeby jakąś chorągiew przygotować, bo jutro rano to juŜ moŜe być prawdziwa wolność! A po co pani wyjeŜdŜa z domu w taką porę? Teraz trzeba się trzymać własnego podwórka, bo jak się coś na ulicach rozpęta, to juŜ się pani nie przedrze na Marymont. A co z moim Romkiem, nie zawieruszył się gdzieś czasami? — to ostatnie pytanie skierowane było najwyraźniej do Michała, więc uspokoił zdenerwowaną kobietę, Ŝe jej wnuczek nie poszedł do pracy i siedzi teraz w domu. Tramwaj, do którego wsiadła matka, juŜ dawno odjechał. Michał stał ciągle na przystanku, zatrzymywany tu nierealną nadzieją, Ŝe matka zawróci w połowie drogi, Ŝe dostrzeŜe za chwilę jej wysmukłą, prawie młodzieńczą postać i Ŝe pójdą trzymając się za ręce w kierunku domu. Tak natarczywie o tym myślał, Ŝe prawie nie usłyszał pierwszych, jeszcze odległych strzałów. Dopiero następne salwy przywróciły mu całkowitą świadomość. Obok niego przebiegali ludzie, rzucając sobie w pośpiechu róŜne wiadomości i ostrzeŜenia.. Jakiś staruszek
przewrócił się na środku ulicy, zaczepiając nogą o wystającą z bruku szynę. Ktoś krzyknął histerycznie: — Zabity! Na ulicy leŜy zabity męŜczyzna! Staruszek, jakby poirytowany tym okrzykiem, zerwał się błyskawicznie z jezdni i machając niecierpliwie ręką zaprotestował: — Pocałuj mnie w nos, durniu! To nie dla mnie była ta kulka. UwaŜaj lepiej na siebie, bo cię poczęstują ołowiem! Strzały rozlegały się coraz bliŜej. Szczególnie ostra kanonada odezwała się od strony Gdańskiej. Michał usłyszał w pewnej chwili nad głową przeciągły gwizd pocisków, więc skuliwszy się, dał susa za najbliŜszy mur. Ludzie pędzili teraz bezładnie, nie orientując się, z której strony zagraŜa im największe niebezpieczeństwo. Bo strzały słychać było teraz i od Gdańskiej, i od Potockiej, i od Kamedułów. Lisowski biegł razem z innymi i kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, uzmysłowił sobie, Ŝe zupełnie nie odczuwa strachu. MoŜe dlatego, iŜ przez cały ten czas myślał uporczywie o matce: gdzie jest w tej chwili? Czy zdąŜyła przedrzeć się do swego szpitala? Czy w Śródmieściu takŜe trwają walki? Wbiegł na podwórze cięŜko dysząc ze zmęczenia i od razu zo203 baczył gromadę lokatorów, dyskutujących zawzięcie o przebiegu wydarzeń. Ktoś doradzał nerwowo, Ŝeby natychmiast opuścić podwórze, bo jak się zjawią Niemcy, to moŜe dojść do jakiegoś nieszczęścia. Ktoś inny zawołał: jacy Niemcy? Oni teraz uciekają niby szczury z tonącego okrętu. Baliśmy się przez tyle lat, a dzisiaj do nas naleŜy Warszawa. Padła więc natychmiast propozycja, Ŝeby kobiety uszyły szybko biało-czerwona flagę, którą naleŜy zawiesić na frontowym balkonie. Część zebranych gorąco przyklasnęła tym słowom, ale byli i tacy, którzy radzili ostroŜność, bo przecieŜ jeszcze nic pewnego nie wiadomo. Nie wiadomo, gdzie są Niemcy, a gdzie powstańcy i kto zwycięŜa? Godnym szczególnej uwagi był fakt, Ŝe gospodarz domu, pan Fabisiak, naleŜał do głównych zwolenników patriotycznej manifestacji z flagą. — Nasi walczą na ulicach, biją Niemców, a my mamy tu siedzieć bezczynnie? — krzyczał podniosłym głosem, jakby przemawiał z trybuny do wielkiego tłumu — musimy pokazać, Ŝe jesteśmy Polakami! W tym samym czasie Antek, korzystając z ogólnego zamieszania wdrapał się na dach kamienicy. Chciał z tej wysokości zobaczyć sąsiednie ulice, ale nie zdąŜył, bo gdy się tylko wychylił zza komina, ktoś zaczął w jego kierunku strzelać. Kilka pocisków przedziurawiło dach, kilka odbiło się od czerwonej cegły. Zajęczały rykoszety i Antek w prawdziwie błyskawicznym tempie wycofał siQ z niezbyt bezpiecznego miejsca. Na podwórzu przywitano go krzykiem: —• Po co tam wlazłeś?! Chcesz, Ŝeby Niemcy spalili kamienicę? Pomyślą sobie, Ŝe po dachu łazi jakiś powstaniec, i zaczną tu strzelać z armat! Michał skrzyknął chłopców i cała grupa odbyła pospieszną naradę. Trzeba było szybko podjąć decyzję. Postanowiono, Ŝe Lisowski i Gołąb spróbują nawiązać kontakt z „Chudzielcem". Gdyby wczoraj odbyła się normalna zbiórka, gdyby przyszedł na nią „Ryś", wiedzieliby na pewno, co dzisiaj mają robić, jakie ich czekają Zadania. Ale „Ryś" nie dotarł i nie dotarły Ŝadne rozkazy, więc muszą teraz sami szukać jakiegoś rozwiązania. 204 Michał jest w lepszej sytuacji, bo nikt go nie pilnuje. Antek natomiast wydostaje się z podwórza chyłkiem, przeciskając się przez dziurę w płocie. Wie, Ŝe matka śledzi teraz kaŜdy jego krok, ale nie moŜe przecieŜ pytać jej grzecznie o pozwolenie, bo po pierwsze — trochę mu wstyd kolegów, a po drugie — na długie rozmowy z matką nie ma teraz czasu. Biegną przez puste uliczki, na których nie ma ani Niemców, ani powstańców. Skracają sobie drogę
przez podwórza, gdzie w małych gromadkach skupili się ludzie nie bardzo wiedzący, co ze sobą robić. A przez cały czas ze wszystkich stron rozlegają się strzały, i chłopcom wydaje się, Ŝe są w samym środku wojny, Ŝe tylko tych kilka marymonckich uliczek, przez które przebiegli, nie podzieliło jeszcze wojennego losu. I oto juŜ są na Kamedułów. Przechodzą przez dziurawy płot i wychylają się ostroŜnie zza węgła domu. — Patrz, polskie wojsko! — drze się nagle Antek — mają biało-czerwone opaski i karabiny. To juŜ chyba wolność! Grupka powstańców wzbudza na ulicy prawdziwy entuzjazm. Rozlegają się okrzyki: niech Ŝyje Polska! Niech Ŝyje wolność! MęŜczyźni częstują Ŝołnierzy papierosami, kobiety wynoszą z domu chleb, mleko, pomidory. Dzieci przeciskają się przez tłum i małymi rączkami dotykają delikatnie karabinów. Powstańców jest siedmiu, ale chyba tylko jeden z nich, dowódca, ma więcej niŜ dwadzieścia lat. Są zmęczeni, zakurzeni, i chyba trochę zaŜenowani tym spontanicznym powitaniem. Dwaj mają bardzo zniszczone karabiny, dwaj pistolety, a trzej tylko granaty. Pytają, jak dojść do ulicy Rudzkiej. Ktoś tłumaczy długo i zawile, ale juŜ zjawiają się pierwsi ochotnicy: my panów przeprowadzimy. My tu znamy kaŜdy kąt. Poprowadzimy tak, Ŝeby było bezpiecznie. Teraz z tłumu płyną rozgorączkowane pytania: czy powstanie wybuchło w całej Warszawie, czy Niemcy są jeszcze na śoliborzu, czy juŜ uciekli? A dacie sobie radę ze szkopami? Ilu was jest? Czy nie zabraknie wam karabinów i amunicji? Powstańcy odpowiadają niezbyt chętnie. Tłumaczą się, Ŝe niewiele wiedzą, bo jak odchodzili z placu Wilsona, to się tam dopiero wszystko zaczynało na dobre. Ale są optymistami. Dowódca wyciera rękawem spoconą twarz i mówi z głęboką wiarą: 205 — Nie martwcie się, ludzie. Wszystko będzie dobrze. Za parę dni cała Warszawa będzie nasza. — Dałby Bóg... — wzdycha siwa kobieta, trochę podobna do babki Romana, i chce dowódcę pocałować w rękę, ale męŜczyzna wyszarpuje się i obejmując staruszkę za ramiona, mówi łagodnie: — Trzeba się cieszyć, a nie płakać, bo dzisiaj jest wielkie święto. Michał i Antek stali trochę z boku i w milczeniu przypatrywali się młodym powstańcom. A więc tak wygląda ta wolność, na którą tyle czekali. Tak wyglądają polscy Ŝołnierze, którzy jeszcze wczoraj ukrywali starannie swą broń, przedzierali się przez łapanki i blokady, ginęli bezimiennie na warszawskich ulicach, na Pawiaku i na Szucha. A więc tak wygląda ten dzień, który śnił im się po nocach i o którym Wojtek pisał wiersze. — Chodźmy, trzeba szukać „Chudzielca" — przerywa milczenie Michał, jakby w obawie, Ŝe za chwilę tak się poddadzą wzruszeniu, Ŝe nie będą zdolni do Ŝadnego czynu. — Tak, trzeba się spieszyć — podchwytuje Antek i juŜ odchodząc szepce jakby do siebie: — ale pięknie wyglądają z tymi opaskami! Piękniej nawet niŜ w prawdziwych mundurach. Mieli sporo szczęścia, bo spotkali zastępcę „Rysia" dosłownie w ostatniej chwili. „Chudzielec" stał w otoczeniu kilku „Zawi-szaków" i bardzo się ucieszył widząc zbliŜających się Michała i Antka. — Dobrze, Ŝe jesteście, idziemy na śoliborz. Nie zdąŜyłem juŜ was zawiadomić, bo powstanie wybuchło na śoliborzu trochę wcześniej. Musimy na własną rękę szukać kontaktów... — A co z „Rysiem"? — zapytał Michał — gdyby się wczoraj odbyła zbiórka... — „Ryś" miał wczoraj okropną wpadkę — przerwał mu „Chudzielec" — nakryli ich, gdy odkopywali na Kolektorskiej magazyn z amunicją. Głupia wsypa, przypadkowa. Dowiedziałem się o tym dopiero dzisiaj. Później wam opowiem resztę... Idziecie z nami?
Wyjaśnili, Ŝe muszą wrócić po kolegów, którzy czekają na Marii Kazimiery. „Chudzielec" machnął trochę niecierpliwie ręką i odszedł w kierunku Potockiej, a za nim dziewięciu „Zawisza-ków" dźwigających róŜne torby i tornistry. 206 — Będziemy się takŜe przedzierać na śoliborz! — krzyknął za nimi Michał. — Na pewno się tam spotkamy! Gdy wrócili w pośpiechu na swoją ulicę, zastali na podwórzu stan pełnej mobilizacji. Ludzie napełniali wodą kubły, beczki, konewki i nawet duŜe garnki. TuŜ koło altany kilkanaście kobiet kopało zawzięcie dosyć głęboki rów, który miał ich wszystkich chronić, gdyby kamienica znalazła się pod ostrzejszym obstrzałem. Kamienica była bowiem dosyć licha i trudno było liczyć na to, Ŝe te cieniutkie mury i drewniany, kryty papą dach stanowić będą powaŜniejszą osłonę. Gromadzono Ŝywność, umawiając się, Ŝe kocioł z zupą będzie wspólny i Ŝe wspólnie naleŜy się troszczyć, aby nikt nie był głodny. A wszystkimi tymi sprawami dyrygował energicznie pan Fa-bisiak, mając przy swoim boku szewca Iwanowskiego. Chłopcom trudno było wręcz pojąć, Ŝe sypiący rozkazami i uwijający się po podwórzu, jak zawodowy oficer, Fabisiak, to ten sam człowiek, któremu kiedyś wysyłali listy z pogróŜkami. Gdy tu przybiegli, zaczęli z przejęciem opowiadać, Ŝe na własne oczy widzieli powstańców, ale ich słowa nie wzbudziły większej sensacji, bo tymczasem i przez ulicę Marii Kazimiery przeszły dwa oddziały z biało-czerwonymi opaskami. Jedynie matka Antka głębiej zainteresowała się wyprawą syna na Kamedułów. Antek przyjął w miarę pokorną postawę i bez słowa wysłuchał ostrych wymówek, zakończonych apelem: nie pora teraz na takie wędrówki. śeby to było ostatni raz. Kiwnął głową, Ŝe wszystko rozumie, a gdy matka oddaliła się, powiedział do Michała niecierpliwym głosem: — Musimy szybko zorganizować chłopaków. Za pół godziny będę gotowy, a Piekarczyka ze sobą bierzemy? — Niech on sam zadecyduje. Nie składał przysięgi, więc ma wolną rękę — odparł Michał. Piekarczyk ani myślał zostawać na podwórzu. Powiedział, Ŝe kto jak kto, ale on musi być przecieŜ tam, gdzie walczą, bo tak sobie postanowił jeszcze tamtego dnia, gdy przeczytał na czerwonym afiszu o śmierci ojca. Więc gdy minęło pół godziny, z podwórza, na którym ciągle rozbrzmiewały rozkazy Fabisiaka, wybiegło sześciu chłopców. Prowadził Michał tą samą drogą, którą przebył niedawno z Antkiem. 207 Strzały na Marymoncie zaczęły przygasać, za to od strony śoliborza niosły się teraz coraz gwałtowniejsze salwy. Słychać było długie serie z maszynowych karabinów i częste wybuchy granatów. A ludzie zdąŜyli się juŜ jakby przyzwyczaić do tej nowej groźnej sytuacji. Wychodzili więc coraz pewniej przed bramy domów, zbierali się w gromadki, patrzyli w stronę, skąd dochodziła strzelanina, i zastanawiali się głośno, co z tego wszystkiego wyniknie. Przed jednym z domów zatrzymał chłopców starszy pan w tramwajarskim mundurze: — A wy gdzie, młodzieńcy, na wojnę się spieszycie? — Szkoda, Ŝe panu się tam nie spieszy — odpowiedział dosyć ostro Michał, bo wydało mu się, Ŝe w głosie męŜczyzny była szczypta ironii. JuŜ dochodzili do ulicy Potockiej, gdy nagle gdzieś blisko rozległo się kilka wystrzałów. Zanim zdąŜyli upaść na ziemię, dostrzegli grupkę uciekających Niemców. Niemcy odwracali się od czasu do czasu w stronę goniących i strzelali dosyć bezładnie. — Hura! Zwiewają, aŜ się kurzy! — krzyknął z entuzjazmem Józio i juŜ w tej samej sekundzie zachwiał się, a następnie uklęknął na ziemi.
— Co ci jest? — podbiegł do niego Michał. — Noga. Chyba mnie trafili — szepnął Józio. — Prawa noga. Chłopcy, pomóŜcie mi wstać. Niemcy zniknęli juŜ za rogiem domu. Zniknęli takŜe powstańcy, którzy gonili wroga z takim animuszem, jakby od tej małej potyczki zaleŜne były losy całego powstania. A wystraszeni, przejęci nagłym nieszczęściem chłopcy prowadzili białego jak płótno Piekarczyka w kierunku najbliŜszej bramy. — Jak się czujesz? Bardzo cię boli? — pytał Wojtek, mając w tej chwili tak samo bladą twarz, jak ranny Józio. — Trochę boli, ale to nic... — Piekarczyk zagryzał wargi i rozglądał się bezradnie dokoła — najgorsze jest to, Ŝe juŜ się do niczego nie nadaję. Nie będę mógł z wami dalej iść. Ale w tym nagłym nieszczęściu miał takŜe Józio trochę szczęścia, bo pierwszym męŜczyzną, który się przy nim zjawił, był lekarz. Mieszkał akurat w sąsiednim domu i widział wszystko przez okno. Teraz wziął Józia na ręce i zaniósł go do swego mieszkania. 208 — No i co, panie doktorze, będzie Ŝył — zapytał Michał, gdy lekarz obejrzał ranę. — Nie ma obawy — uśmiechnął się lekarz — to tylko powierzchowne draśnięcie. Za tydzień wasz kolega będzie tańczył kozaka. — Dopiero za tydzień? — westchnął Piekarczyk — czy moŜna mieć większego pecha? PrzecieŜ to dopiero pierwszy dzień powstania, a ja juŜ leŜę. — MoŜna mieć większego pecha — lekarz spowaŜniał — pół godziny temu pochowaliśmy na podwórzu dwóch młodych powstańców. A was gdzie bogi niosą? Nie lepiej siedzieć teraz w domu? — Idziemy na śoliborz — odpowiedział spokojnie i powaŜnie Michał — to nie jest Ŝadna wędrówka. Szukamy swojego oddziału. Pan wie, co to są „szare szeregi"? — Wiem, tak duŜo wiem, Ŝe aŜ mi się w głowie kręci od tego wszystkiego — mruknął lekarz i juŜ bez słowa zabrał się do robienia opatrunku. Poczekali, aŜ skończy, patrząc z podziwem na Józia, który podczas całego zabiegu ani razu nie jęknął. Umówili się z Piekarczykiem, Ŝe wrócą po niego przy pierwszej sposobności, Ŝe za dzień albo dwa przeniosą go na Marii Kazimiery. Przez ten czas rana się juŜ trochę zagoi i w domu będzie moŜe mniej krzyku i płaczu. — O kolegę nie musicie się martwić — powiedział lekarz — znajdzie w moim domu przyzwoitą opiekę. Martwcie się juŜ teraz tylko o siebie. I nie dajcie się czasami zabić, bo wtedy nie będę wam juŜ potrzebny. Gdy znów znaleźli się na ulicy, Tytus Majewski szepnął nagle trochę dziwnym, jakby załamującym się od wzruszenia głosem: — A pamiętacie tamte cukierki, które Józio brał od Niemców? Pamiętacie, jakeśmy go wtedy urządzili? — To było tak dawno, Ŝe chyba w ogóle tego nie było — odpowiedział szybko Michał i juŜ nie powrócili do tego tematu. Dochodziła piąta po południu. Na śoliborzu, Bielanach i Marymoncie trwały zacięte walki. Powstanie na ulicach śoliborza wybuchło trzy godziny wcześniej niŜ w Śródmieściu i innych dzielnicach Warszawy. Grupa chłopców z Armii Krajowej, przewoŜąc w pośpiechu na punkt koncentracji broń, zatrzymana została przez patrol niemieckich lotników. Padły pierwsze strzały 14. My z Marymontu 209 i dla wlelu koncentrujących się oddziałów były one sygnałem do walki. Do przedwczesnej walki, która w wielu punktach dzielnicy bardziej zaskoczyła powstańców niŜ Niemców. Nie powiódł sie szturm na Dworzec Gdański ani Cytadelę. Nie udało się zdobyć Centralnego
Instytutu Wychowania Fizycznego, którego broniły oddziały lotników. J Powstańcy nacierali ze wspaniałą brawurą, ale brawura nie mogła zastąpić karabinów i amunicji, której odwaŜnym chłopcom coraz bardziej brakowało. Na ulicy Bohomolca rozbrojono przed chwilą zagubiony w walce niemiecki patrol. Ludzie wychylali się z okien i machali rękami powstańcom. Kiedy Michał z kolegami pobiegł w tamtym kierunku aby przyjrzeć się bliŜej niemieckim Ŝołnierzom, którzy stali teraz pokornie pod ścianą domu, mignęła nagle w tłumie znajoma twarz. - Widzicie go? _ szepnął Michał zaciskając palce aŜ do bólu — widzicie drania? - To przecieŜ Matysiak - w głosie Romana Szlendaka był gniew i zdziwienie. J Matysiak nie dostrzegł jeszcze chłopców. Stał w bramie i rozmawiał cicho z młodym powstańcem, dźwigającym na plecach aŜ trzy karabiny. Prawdopodobnie była to broń zdobyta przed chwilą na Niemcach. Chłopcy byli tak oszołomieni tym nagłym spotkaniem, Ŝe przez chwilę nie mogh się zdobyć na Ŝaden zdecydowany krok A Maty siak miał na rękawie marynarki biało-czerwona opaskę i zachowywał się tak swobodnie, jakby cała ta jego czarna, okupacyjna przeszłość nie mogła być tu przez nikogo wykryta - Bezczelny prowokator! Kapuś! Szpicel! _ wykrzykiwał zaciętym głosem Lisowski - zaraz mu się skończy ta wredna zabawa! Podeszli do stojącego trochę z boku powstańca, który majstrował coś przy swoim pistolecie i tak bardzo był tym pochłonięty ze w pierwszej chwili w ogóle nie zwrócił uwagi na chłopców' - Czy pan wie, kto to jest? - Michał wskazał ręką na odwróconego teraz tyłem do nich Matysiaka. - A co wam do tego? — odpowiedział pytaniem powstaniec ' — Niech pan powie, bo to bardzo waŜne — zaczął się nie-210 cierpliwie Antek. — Czy zna pan tego faceta w brązowej marynarce? — Jak takie waŜne, to wam powiem — powstaniec włoŜył pistolet za pas i dopiero teraz przyjrzał się chłopcom z ciekawością — ten facet w brązowej marynarce jest naszym dowódcą. To sierŜant „Smok"... — Jaki tam z niego smok! — przerwał mu Roman Szlendak — to zwyczajny konfident. To parszywy kapuś! — Mieszkamy z nim w jednej kamienicy, na Marii Kazimiery — uzupełnił natychmiast Antek — wszyscy lokatorzy mogą poświadczyć, Ŝe Matysiak zadawał się z Niemcami. Trzeba go natychmiast aresztować, bo moŜe być nieszczęście. Powstaniec otworzył szeroko usta, jakby z wraŜenia zabrakło mu powietrza, i nagle wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak gromko i serdecznie, Ŝe aŜ zaintrygowało to Matysiaka. Odwrócił się, dostrzegł chłopców. — Panie sierŜancie — zawołał, ciągle śmiejąc się, powstaniec — a*e draka... niech mnie pan ratuje, bo umrę ze śmiechu! I gdy Matysiak zbliŜył się, kiwając chłopcom głową na powitanie, usłyszał powtórzone przez powstańca oskarŜenie, wymierzone w swoją osobę. Usłyszeli je takŜe inni i na ulicy zrobiło się bardzo wesoło. — Z czego oni ryczą? — oburzył się Wojtek — my ich ostrzegamy, a °ni szczerzą zęby, jakby ich ktoś łaskotał pod pachami. — Zaraz wam wszystko wyjaśnię — powiedział Matysiak, ale chłopcy przerwali mu z błyskiem gniewu w oczach: — ?e potrzebujemy Ŝadnych wyjaśnień! — Niech się pan zbyt wcześnie nie cieszy!
— Nas nie tak łatwo wyprowadzić w pole! — Znajdziemy jakiegoś oficera, który nie będzie się z tego śmiał! — przecieŜ znamy się, panie Matysiak, od wielu lat! A później się okazało, Ŝe ten gromki śmiech młodych powstańców był jednak uzasadniony. Zaczęto opowiadać chłopcom o sierŜancie „Smoku" takie rzeczy, Ŝe po chwili gotowi byli zapaść się ze wstydu pod ziemię. Tak, Matysiak utrzymywał kontakty z Niemcami i celowo wcale się z tym nie krył, bo to było jego bojowe zadanie. Trochę niewdzięczne, ale jakŜe dla konspiracji 211 ??^?????? poŜyteczne. To dzięki Matysiakowi udało się zdekonspirować na Marymoncie kilku prawdziwych agentów Gestapo. Jeden z nich został zastrzelony na ulicy Rudzkiej i dzięki temu udało się uratować przed wsypą kilkunastu Ŝołnierzy Armii Krajowej. A Ŝe dzielny sierŜant „Smok" otaczany był przez wielu Polaków głęboką pogardą, to juŜ całkiem inna sprawa. Taki jest często los Wallenrodów. — A my panu wysyłaliśmy obrzydliwe listy — przyznał się Michał — groziliśmy panu śmiercią. — I ta wymalowana na pana drzwiach swastyka to teŜ było nasze dzieło — westchnął cięŜko Wojtek. — Wasze? To była naprawdę dobra robota — Matysiak popatrzył z uznaniem na chłopców ¦— trzy dni zeskrobywałem farbę i jeszcze do dzisiaj pozostał na drzwiach cień swastyki. A wiecie, kogo podejrzewałem? Starego Iwanowskiego, który nawet w oczy mówił mi róŜne przykre słowa, a na domiar złego podkradał mi gazetki ukryte w altanie. — To nie Iwanowski, to my! — zawołał ze śmiechem Antek — udała nam się ta sztuka dwa razy. — A więc między nami remis — powiedział juŜ całkiem powaŜnie Matysiak — wy nie wiedzieliście, co ja robię, a ja nawet się nie domyślałem, Ŝe to właśnie wy depczecie mi po piętach. — I do dzisiaj nie wie pan wszystkiego — takim samym tonem odpowiedział Michał Lisowski — nie wie pan na przykład, Ŝe w kamienicy, w której pan tyle lat mieszkał, działała przez długi czas tajna grupa „Zemsta". — „Zemsta"? Nie, naprawdę nie wiedziałem — zaciekawił się Matysiak ¦— w mojej kamienicy? A kto naleŜał do tej „Zemsty"? — My! — wykrzyknął z dumą w głosie Wojtek — stoi przed panem ta grupa w pełnym bojowym składzie. Finał Zapada zmierzch. Kończy się pierwszy dzień powstania. Szare, pochmurne niebo rozjaśnia się od łun. śoliborz odcięty jest od reszty miasta. Nie udało się nawiązać kontaktu ani ze Śródmieściem, ani ze Starówką. Niemcy umocnili się na Dworcu Gdańskim i odparli wszystkie ataki powstańców. Teraz dwie walczące strony, jakby zmęczone całodzienną akcją, przyczaiły się na swych stanowiskach i tylko od czasu do czasu dają znać o swoim istnieniu krótkimi seriami maszynowej broni. Chłopcy juŜ dawno rozstali się z sierŜantem „Smokiem" i jego małym oddziałem. Ale odchodząc sierŜant wskazał im dobrą drogę. Powiedział, Ŝe jeśli Antek chce się spotkać z ojcem, niech go szuka w okolicach placu Inwalidów. Gdzieś tam powinien być, moŜe na ulicy Krajewskiego, moŜe na Dymińskiej... Starali się iść przez podwórza, bo tak było bezpieczniej. Mijali zmęczonych powstańców, którzy korzystając z przerwy w walce odpoczywali, paląc zachłannie papierosy i pijąc wyniesioną im z domów wodę. Wszędzie słychać było oŜywione rozmowy, ale w rozmowach
tych jakoś nie było entuzjazmu. Wyczuwało się raczej niepokój i przygnębienie. Jakiś młody Ŝołnierz Ŝalił się, Ŝe zostały mu tylko cztery naboje do karabinu, inny opowiadał o swoich przeŜyciach podczas tragicznego natarcia na Cytadelę: 213 — Zdziesiątkowali nas, przygnietli nas takim ogniem, Ŝe głowy nie mogłem podnieść z ziemi. A czym mieliśmy rozwalać te grube mury, pistoletami, karabinami? śeby chociaŜ granatów było pod dostatkiem. Kapitana Gołębia znaleźli tam, gdzie im wskazał Matysiak. Na ulicy Krajewskiego, w duŜym pokoju zamienionym na punkt opatrunkowy. W pobliŜu byli Niemcy. Dawali o sobie znać białymi rakietami, oświetlającymi dokładnie całą ulicę. Chłopcy wpadli do bramy akurat w tym momencie, gdy jedna z rakiet szybowała w górę. JuŜ po kilku sekundach na ulicy zrobiło się jasno, a od niemieckich pozycji posypały się długie serie strzałów. Widocznie Niemcy zauwaŜyli coś podejrzanego, a moŜe strzelali po prostu dla dodania sobie odwagi. Michał wyjaśnił stojącemu w bramie wartownikowi, po co tu przyszli, a wartownik zawołał niezbyt głośno: — „Kajtek", zaprowadź ich do lekarza. — A co, dostało wam się? — zapytał młody, piegowaty chłopak nazwany „Kajtkiem". — Nie jesteśmy tacy głupi, Ŝeby dać się trafić — odpowiedział Antek — szukam po prostu ojca. I to wszystko. Kapitan Gołąb skończył właśnie robić opatrunek jakiejś dziewczynie, która prawdopodobnie dla dodania sobie odwagi nuciła cały czas znaną chłopcom piosenkę o sercu, które wyrwało się z młodej piersi i za wojskiem poleciało. — Jakbyś tak pięknie śpiewała podczas szturmu, to moŜe Niemcy nie celowaliby do ciebie — powiedział z uśmiechem doktor Gołąb — Niemcy to przecieŜ bardzo muzykalny naród. — Ja im zaśpiewam, ale nad grobem — odpowiedziała natychmiast dziewczyna i poprawiwszy sobie bandaŜ, wyszła powoli z pokoju. Lekarz odwrócił się, jakby chcąc sprawdzić, czy ranna potrafi o własnych siłach wrócić do oddziału, i wtedy właśnie zobaczył w otwartych drzwiach Antka w otoczeniu kolegów. Rozległ się krzyk radości i syn rzucił się ojcu w otwarte ramiona. Chłopcy patrzyli ze wzruszeniem na ten serdeczny akt powitania. Cieszyli się razem z Antkiem, ale w tym momencie myśleli takŜe o swoich rodzinnych sprawach. Poczuli się nagle bardzo samotni w tym walczącym, niespokojnym mieście. Uświadomili 214 sobie, Ŝe w opuszczonych potajemnie domach czekają na nich drŜąc z niepokoju najbliŜsi im pod słońcem ludzie. Tylko na Michała Lisowskiego nikt tam nie czekał. W ciągu tych kilku ostatnich godzin prawie całkiem zapomniał o matce. Przygniotły go powstańcze przeŜycia. Ale teraz, w tym pokoju, w którym ratowano ludzi od śmierci, w którym nastąpiło wielkie spotkanie syna z ojcem, powróciła nagle do Michała serdeczna tęsknota. Za domem, za matką, za szczęśliwym dniem który będzie świadkiem takŜe wielkiego spotkania. Bo przecieŜ wrócą kiedyś Ŝołnierze z dalekiego Woldenbergu. Wrócą do swoich miast domów, rodzin i zacznie się najpiękniejszy dzień. Wyrwał go z rozmyślań donośny głos kapitana Gołębia: — Siadajcie, gdzie kto moŜe, czego stoicie pod drzwiami? Mam trochę kompotu. Chce wam się pić? Podbiegli do garnka z kompotem i opróŜnili go w ciągu kilkunastu sekund. Dopiero teraz, przełykając w pośpiechu ten nie bardzo zimny, ale za to bardzo kwaśny kompot z rabarbaru, poczuli ogromne pragnienie. PrzecieŜ przez cały dzień nawet nie pomyśleli o jedzeniu i piciu. A później opowiedzieli kapitanowi w pośpiechu, bo do pokoju ciągle ktoś wchodził i przerywał te zwierzenia, o swoich ostatnich dwóch dniach. A więc o tej wczorajszej zbiórce, na którą nie przybył „Ryś", i o trudnej przeprawie na śoliborz, o nieszczęściu Józia
Piekarczyka i o spotkaniu z sierŜantem „Smokiem". Teraz trochę odpoczną, ale niezbyt długo, bo muszą jak najprędzej odnaleźć „Chudzielca" i kolegów z „Zawiszy". — Przysięgaliśmy przecieŜ, Ŝe będziemy słuŜyć Polsce__kończy mocnym głosem Michał — nie przyszliśmy na śoliborz, Ŝeby się walczącym przypatrywać. Chcemy im pomagać... Chyba się do czegoś nadajemy? Twarz kapitana dziwnie się zasępiła. Milczał, jakby nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Gdzieś w pobliŜu zaczął jazgotać maszynowy karabin. Pewnie Niemcy z Dworca Gdańskiego dawali znać o swej bojowej gotowości. W sąsiednim pokoju jęknął boleśnie ranny powstaniec. Wyszła stamtąd młoda dziewczyna w białym fartuchu i poprosiła lekarza o morfinę. — To „Cygan"? — zapytał lekarz, a dziewczyna kiwnęła potakująco głową i zmęczonym głosem powiedziała: 215 — Bardzo cierpi, ale w niczym nie mogę mu pomóc. Doktor Gołąb poszedł do rannego, a chłopcy porozsiadali się na miękkich, skórą krytych fotelach i popadli w głęboką zadumę. Niepokoił ich coraz bardziej ten wieczorny, pochmurny nastrój. Gdy podjęli decyzję przedzierania się na śoliborz, gdy biegli tutaj wsłuchując się w narastającą kanonadę, byli pewni, Ŝe na Ŝolibor-skich ulicach zobaczą tłumy szczęśliwych ludzi, Ŝe będą się cieszyć razem z nimi, śpiewając polskie pieśni i zawieszając na balkonach biało-czerwone flagi. A śoliborz, chociaŜ wolny, przywitał ich niepokojem. Tak, widzieli tu dzisiaj szczęśliwych ludzi, widzieli zwycięzców i słyszeli pieśni, które jeszcze wczoraj były pieśniami zakazanymi, ale słyszeli takŜe niespokojne pytanie: co będzie jutro? Zbyt prędko zrodziło się to pytanie i nie wróŜyło nic dobrego. Wszedł do pokoju kapitan Gołąb i wracając do rozmowy, przerwanej pojawieniem się sanitariuszki, powiedział: — Rozumiem was, chłopcy, to pięknie, Ŝe chcecie nam pomóc, ale sprawy trochę się skomplikowały. Wiecie, jak wygląda sytuacja na śoliborzu? — To przecieŜ dopiero początek — zaoponował Michał. — Jutro moŜe być lepiej — poparł kolegę Antek — jeśli powstanie wybuchło w całej Warszawie, to Niemcy długo nie wytrzymają. Ktoś otworzył energicznie drzwi i do pokoju wniesiono rannego. Ranny pojękiwał cicho, miał zamknięte oczy i nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. PołoŜono go na stole, stojącym na środku pokoju, pod Ŝyrandolem i zaczęto ściągać z niego poplamioną krwią bluzę. — PrzecieŜ to „Wilk" — szepnął lekarz, pochylając się nad rannym — mój kochany chłopak. Gdzie go tak urządzili? — W parku, na placu Wilsona — meldował młody kapral. — Dopiero teraz go znaleźliśmy. LeŜał w krzakach chyba z godzinę. Szedł do nas, panie kapitanie, z meldunkiem. Wszystkie oddziały Ŝoliborskie mają się zebrać na skrzyŜowaniu Marymonckiej i śeromskiego. Podobno odchodzimy do Puszczy Kampinoskiej. Robi się coraz gorzej, panie kapitanie. — Do Kampinosu? Kiedy? — zapytał kapitan, nie przerywając przygotowań do operacji. — PrzecieŜ to niemoŜliwe — wtrąciła się sanitariuszka, która 216 przed chwilą weszła z sąsiedniego pokoju, aby pomóc lekarzowi — co będzie z rannymi? — Niektóre oddziały juŜ opuściły pozycje — wyjaśniał kapral — my jesteśmy opóźnieni, bo „Wilk"... ale rozkaz jest jasny. I ja właśnie tutaj, w tej sprawie. Odchodzą wszystkie oddziały, a rannych naleŜy rozmieścić wśród mieszkańców. Mam poczekać, aŜ pan się zwinie ze wszystkim. Moi chłopcy pomogą... i razem dołączymy na zbiórkę. — Rozumiem... — szepnął lekarz i nagle zwrócił się do stojącego najbliŜej Michała — wiesz kto to jest?
— Nie, nigdy go nie widziałem na oczy — odpowiedział Michał wpatrując się uwaŜnie w bladą twarz rannego. — To jest ten z Potockiej, któremu uratowaliście kiedyś Ŝycie i pistolety. Plutonowy podchorąŜy „Wilk"... dzielny chłopak. Szkoda, Ŝe wasze spotkanie ma właśnie taki przebieg. Myślałem, Ŝe będzie weselsze. — On przecieŜ nie umrze — zawołał z nadzieją w głosie Roman — on musi Ŝyć! Niech go pan ratuje, doktorze! Operacja trwała blisko pół godziny, a przez ten czas powstańcy, którzy przynieśli tu „Wilka", wynosili z sąsiedniego pokoju rannych i lokowali ich w prywatnych mieszkaniach. Później wyniesiono i „Wilka". Był ciągle nieprzytomny, ale oddychał dosyś równomiernie i lekarz powiedział z nadzieją: — Miał trochę szczęścia, bo mogło być gorzej. Jeśli tylko organizm wytrzyma, będzie Ŝył. — Ale on zostaje sam, bez lekarskiej pomocy — powiedział Antek patrząc ojcu w oczy — tatusiu, nie odchodź z śoliborza. Tutaj teŜ są ranni, tutaj teŜ jesteś potrzebny. Nie chcę się z tobą znów Ŝegnać... — CzyŜbyś nie rozumiał, co to znaczy rozkaz? — przerwał mu dosyć ostro ojciec i opuściwszy głowę, wyszedł szybko z pokoju. Szli przez ciemne, opustoszałe ulice. Tylko od czasu do czasu zatrzymywał ich powstańczy patrol, wzywając do podania hasła. Dopiero gdy skręcili z placu Wilsona w ulicę Słowackiego, natknęli się na liczniejsze grupy powstańców podąŜających szybkim marszem w kierunku miejsca koncentracji. — MoŜe się tutaj poŜegnamy? — kapitan Gołąb przystanął na chwilę i połoŜył rękę na ramieniu Antka — wykorzystajcie tę 217 chwilową ciszę i wracajcie do domu. Nie wiadomo, co się będzie jutro na śoliborzu działo. Niemcy mogą się mścić. — A moŜe weźmiesz nas do Puszczy Kampinoskiej? — zapytał szeptem Antek — będziemy dobrymi łącznikami. — To będzie bardzo cięŜki i ryzykowny marsz — odparł kapitan — lepiej tu zostańcie i czekajcie na nasz powrót. Przy ulicy Włościańskiej spotkali liczną grupę „szarych szeregów". Michał zaczął się wypytywać o „Chudzielca". Nikt go nie znał, nikt nie widział. Mieli jeszcze nadzieję, Ŝe spotkają kogoś z Marymontu na miejscu koncentracji. Kapitan Gołąb zaczął się niecierpliwić: — No, wystarczy, chłopcy, tego marszu, wracajcie do domu. Tylko starajcie się iść podwórzami... A młody kapral, którzy przyniósł kapitanowi rozkaz o wymarszu do Kampinosu i który prowadził go teraz na miejsce zbiórki, odezwał się nagle do chłopców: — Jeśli nie nia „Chudzielca" i jego grupy wśród tych, którzy się szykują do odejścia, to znaczy, Ŝe on nie odchodzi. Nie martwcie się więc, Ŝe kapitan nie chce was zabrać do Kampinosu. Powiem wam szczerze, Ŝe niektóre oddziały zostają na śoliborzu. Po prostu nie chcą odejść, nie chcą opuścić bezbronnej ludności. Wiem, Ŝe na Mickiewicza 25 ulokowała się jakaś liczna grupa chłopców. TeŜ zostają. MoŜe jest wśród nich „Chudzielec"? Ja teŜ bym tu został, gdybym pochodził z tej dzielnicy. — Kapral ma rację! — powiedział z przejęciem Michał — nie zdradzimy naszych ulic, pozostaniemy tu aŜ do końca. Na skrzyŜowaniu Marymonckiej i śeromskiego gromadzi się coraz więcej powstańczych oddziałów. Wszyscy starają się zachować jak najbardziej cicho, bo przecieŜ w pobliŜu są niemieckie pozycje, ale trudno o idealną ciszę w tym wielkim Ŝołnierskim zbiorowisku. Słychać okrzyki oficerów, próbujących zaprowadzić porządek w oddziałach, słychać szczęk broni i stukot butów.
Chłopcy poŜegnali się juŜ z kapralem i z kapitanem Gołębiem, którzy zniknęli w tłumie powstańców. Antek zagryza wargi aŜ do krwi, aby nie jęknąć z nagłego Ŝalu. Minęło kilka najpiękniejszych godzin i oto znów trzeba się było poŜegnać z ojcem. Czy zobaczą się jeszcze? Czy Ŝołnierze z Kampinosu powrócą na śoliborz? — Oni powrócą. PrzecieŜ nie zostawią nas wszystkich na nie218 mieckiej łasce — mówi cicho Michał, jakby zgadując niespokojne myśli kolegi — a teraz trzeba nam iść na Marymont. Nic tu dzisiaj po nas. Taką noc lepiej' przeczekać w domu. I znów się skradają ciemnymi ulicami. Przechodzą obok domów, które wyglądają jak wymarłe. Większość mieszkańców schroniła się do piwnic i nawet nie wie o tym, Ŝe właśnie w tej chwili kilkuset powstańców szykuje się do opuszczenia śoliborza. Gdy przekraczają ulicę Gdańską, Wojtek przypomina sobie o „bramkarzu". Są właśnie obok tego domu, który tyle razy odwiedzali przynosząc matce „bramkarza" zawsze optymistyczne, chociaŜ nie zawsze prawdziwe wieści. Gdzie się teraz podziewa ten odwaŜny chłopak? — myślą zwalniając instynktownie kroku — moŜe podzielił los swego kolegi i przeszedł przez niemieckie piekło? A moŜe los się do niego uśmiechnął? MoŜe przetrwał szczęśliwie i powrócił właśnie dzisiaj, w ten pierwszy dzień niepewnej wolności, do swego domu, do swej starej matki? Chcieliby bardzo to sprawdzić, ale nagli ich czas. Chcą koniecznie odwiedzić Józia Piekarczyka, bo chociaŜ nie jest to im po drodze, to jednak nie mogą wrócić do domu nie wiedząc dokładnie, jak się Piekarczyk w tej chwili czuje. Muszą przecieŜ zdać jego matce dokładną relację. JuŜ są na Marymoncie i od razu ogarnia ich jakieś ciepłe poczucie bezpieczeństwa, jakby te marymonckie domy miały obowiązek otaczania ich szczególnie troskliwą opieką. — Dobrze, Ŝe tu jesteśmy — mówi Michał — na pewno jutro komuś się tu przydamy. JeŜeli nie odnajdziemy „Zawiszaków", przywrócimy do Ŝycia „Zemstę" i przypomnimy Niemcom o chłopakach z Marymontu. Józio Piekarczyk jeszcze nie spał. Nie spał zresztą nikt w tej kamienicy, w której zostawili rannego kolegę. Ludzie gromadzili się w sieni i na korytarzu i radzili o tych wszystkich niespokojnych sprawach, które przyniósł im dzisiejszy dzień. I właśnie w sieni spotkali znajomego juŜ sobie lekarza. Ucieszył się, gdy ich zobaczył. — Brawo, chłopcy — zawołał — widzę, Ŝe wracacie w komplecie cali i zdrowi... chodźcie prędko do mieszkania, bo wasz kolega umiera z niepokoju. 219 Józio leŜał na tapczanie patrząc uporczywie w sufit. Obok niego, na małym stoliku, ktoś urządził prawdziwą sklepową wystawę. Czego tu nie było... i wielkie, czerwone jabłka, i pomidory, i białe, posmarowane masłem kromki chleba, i cukierki, i talerzyk pełny budyniu. — śyjesz sobie tutaj jak prawdziwy król — zawołał Tytus, patrząc łakomie na te przysmaki — a my ci nie przynieśliśmy nawet drobiazgu... — Przynieśliśmy — przerwał mu Antek — masz, to dla ciebie. Dostałem od ojca na pamiątkę, ale tobie się to bardziej naleŜy — i wręczył Józiowi biało-czerwona opaskę, którą otrzymał od ojca w chwili poŜegnania. Józio chciał się zerwać z tapczanu, chciał im się rzucić na szyje, ale lekarz przytrzymał go za ramię. Usiedli więc obok rannego kolegi i zaczęli mu opowiadać o tym wszystkim, co przeŜyli, co widzieli na własne oczy. Było w tej opowieści wiele radości i trochę goryczy. Józio nie mógł wprost uwierzyć, Ŝe polskie wojsko opuściło śoliborz, więc Michał, aby uspokoić kolegę, zaczął go przekonywać, Ŝe jest to tylko chwilowy odwrót, Ŝe Ŝołnierze z śoliborza powrócą na swe ulice razem z tymi, którzy przebywają w Kampinosie.
— A najwaŜniejsze, Ŝe dobrze się czujesz — podsumował rozmowę Antek — jeśli tylko na ulicach będzie bezpiecznie, zabierzemy cię jutro albo pojutrze do domu. Przyjdziemy tutaj z noszami albo ze specjalnym wózkiem... bądź spokojny, wymyślimy coś mądrego. Lekarz proponował im, aby zostali u niego na noc, bo przecieŜ mogą się natknąć w nocy na jakiś patrol. Ale oni rwali się teraz do domu. Podziękowali więc, jak umieli najpiękniej, za pomoc, za dobre serce, za opiekę nad rannym kolegą, uścisnęli dłoń Józiowi, który znów posmutniał, i wybiegli z mieszkania. Znów są na ulicy. Przeciskają się przez dziurawy płot, nasłuchują, czy gdzieś w pobliŜu nie czai się niebezpieczeństwo. Prowadzi Michał Lisowski, a za nim Wojtek Wiśniewski, Roman Szlen-dak, Tytus Majewski... na końcu zamyślony Antek Gołąb. Piątka odwaŜnych chłopców, którzy mają za sobą tyle pięknych czynów, tyle niebezpiecznych przeŜyć i którzy nie wiedzą, co im przyniesie najbliŜszy sierpniowy dzień. 220 Ale idą zdecydowanie, bo znają tu kaŜdy kąt, kaŜdą dziurę w płocie, bo to jest ich Marymont. Bo to są ich ulice i podwórza, i podmiejskie łąki, i ogródki, gdzie obok róŜ dojrzewają soczyste pomidory, a rzodkiewki darzy się takim samym szacunkiem, jak dorodne kwiaty czerwonej piwonii. Dochodziła północ. Kończył się pierwszy dzień powstania. Spis rzeczy Rozdział pierwszy w którym chłopcy poznają gorzki smak wojny. Mroźna zima i optymistyczna wiosna. List z Oflagu. Pierwsza akcja Michała. Wojtek ujawnia swój talent .... 5 Rozdział drugi w którym śmierć przychodzi na szkolne podwórze. Swastyka na murze piekarni. Co się stało z Romanem? . . 15 Rozdział trzeci w którym Roman Szlendak opowiada o swoim wielkim odkryciu. Czyje to pistolety? Kto mieszka w drewnianym domku na Potockiej?..........27 Rozdział czwarty w którym następuje aresztowanie Kmiecika. Bitwa na podwórzu. Wielkie pisanie listów........36 Rozdział piąty w którym znowu trzeba odwiedzić ulicę Potocką. „W czyim wy tutaj imieniu?" Cyrkowe atrakcje. Doktor Gołąb aresztowany . ........ -. . 49 223 Rozdział szósty w którym rodzi sią pomysł zawiązania własnej tajnej organizacji. Wielka premiera w małym pokoju. Gdzie sią podział Antek?...........62 Rozdział siódmy w którym następuje przysięga „Zemsty". Antek zostaje sabotaŜystą. Kończy się sobotni wieczór bajek . . .75 Rozdział ósmy w którym chłopcy z „Zemsty" natrafiają na tajne gazetki. Nieszczęście na Potockiej. Pistolety zmieniają kryjówkę 85 Rozdział dziewiąty w którym zasadzka na właściciela tajnych gazetek nie udaje się. Śmiej się, Warszawo! Gestapo przychodzi nocą. Rozbite wystawy, czyli kamienie to teŜ broń . . . .97 Rozdział dziesiąty w którym Wojtek patrzy w oczy śmierci. Na Rudzkiej zabito człowieka. Kozy sierŜanta Jaszcza . . . . .109
Rozdział jedenasty w którym więcej jest smutku niŜ radości, chociaŜ z Oflagu przychodzi list. „Siekiera, motyka, piłka, szklanka..." Spotkanie z Chilkiem Lewisem...... .120 Rozdział dwunasty w którym gniew jest złym doradcą. Przygotowania do ćwiczeń z bronią w ręku. Antek spotyka ojca. Rozkaz kapitana Gołębia...........233 Rozdział trzynasty w którym słychać „Mazurka Dąbrowskiego". Wyrok na Jaszcza. Blokada Marymontu. Kontakt z łącznikiem kapitana Gołębia............ 145 Rozdział czternasty w którym jest wiele niepokoju i trocM ™dości. Kim jest naprawdę ten nieznajomy? Znowu tajne ^zetki. Wagary, których nie trzeba się wstydzić. NoM wiersz Wojtka . 160 Rozdział piętnasty w którym dochodzi do historycznego spotkania szewca Iwanowskiego z Fabisiakiem. Co si