Mario Vargas Llosa Zeszyty Don Rigoberta tytuł oryginału Los cuadernos de Don Rigoberto przekład Filip Łobodziński Bogiem jest człowiek, kiedy marzy, ...
47 downloads
16 Views
996KB Size
Mario Vargas Llosa Zeszyty Don Rigoberta tytuł oryginału Los cuadernos de Don Rigoberto przekład Filip Łobodziński
Bogiem jest człowiek, kiedy marzy, żebrakiem, gdy na zimno wszystko rozważa. F. Holderlin, Hyperion, przeł. Wanda Markowska
Nie mogłbym sporządzić rejestru swojego życia wedle czynów, owo fortuna mi ich snadź poskąpiła, sporządzam go tedy wedle mych urojeń. M. de Montaigne, Próby,przeł. Tadeusz Boy-Żeleński
Powrót Fonsita
Rozległ się dzwonek do drzwi i dona Lukrecja poszła otworzyć. W obramowaniu framugi, jak na portrecie, na tle powyginanych, popielatych drzew ulicy Olivar de San Isidro jaśniały złote pukle i błękitne oczy Fonsita. Świat zawirował. – Bardzo za tobą tęsknię, macocho – zabrzmiał śpiewny głos, ktory tak dobrze pamiętała. – Ciągle gniewasz się na mnie? Przyszedłem cię prosić, żebyś mi przebaczyła. Przebaczysz? – Ty? Ty? – dona Lukrecja, kurczowo ściskając klamkę, probowała oprzeć się o ścianę. – Jak ci nie wstyd pokazywać się tutaj?! – Urwałem się z akademii – ciągnął chłopiec, pokazując szkicownik i kredki. – Tęskniłem za tobą.
Naprawdę. Dlaczego tak pobladłaś? – Boże, Boże – dona Lukrecja zachwiała się i zasłoniwszy oczy, biała jak papier, opadła na stojącą koło drzwi ławkę w stylu pseudokolonialnym. – Nie umieraj! – krzyknął wystraszony chłopiec. Czując, że rzeczywiście zaraz zejdzie z tego świata, dona Lukrecja ujrzała, jak dziecięca postać przekracza prog, zamyka drzwi, w oszołomieniu pada na kolana u jej stop i chwyta za dłonie: „Nie umieraj, nie mdlej, błagam”. Z dużym wysiłkiem odzyskała panowanie nad sobą, zaczerpnęła głęboki oddech i odezwała się. Mowiła powoli, w obawie że w każdej chwili głos jej się załamie: – Nic mi nie jest, już wszystko w porządku. Ostatnia rzecz, jakiej bym się spodziewała, to twoja wizyta w tym domu. Jak śmiałeś? Nie masz sumienia? Wciąż na klęczkach Fonsito usiłował pocałować ją w rękę. – Powiedz, że mi przebaczasz, macocho – błagał. – Oj, powiedz, powiedz… Od kiedy odeszłaś, w domu już nie jest tak, jak było. Tyle razy śledziłem cię po lekcjach… Chciałem wstąpić, ale nie śmiałem. Nigdy mi nie przebaczysz? – Nigdy – odparła zdecydowanie. – Nigdy nie wybaczę ci tego, co zrobiłeś, łajdaku. A przecież na przekor tym słowom jej duże, ciemne oczy z ciekawością i pewnym upodobaniem, z czułością nawet, rozpoznawały niesforne kędziorki, błękitne żyłki na szyi, rysunek uszu między jasnymi kosmykami, zgrabne ciałko wbite w mundurek złożony z błękitnej marynarki i szarych spodni. Jej nozdrza odnajdywały młodzieńczy zapach meczow futbolowych, ciągutek i lodow d’Onofrio, jej uszy łowiły ostre pokrzykiwania i modulacje głosu, nadal dzwoniące jej w pamięci. Dłonie doni Lukrecji uległy dziobkowi, ktory pokrywał je wilgotnymi pocałunkami: – Bardzo cię kocham, macocho – Fonsito zrobił podkówkę. – I może w to nie uwierzysz, ale tata też. W tym momencie pojawiła się zwinna postać w kolorze cynamonu: Justyniana, spowita w kwiecisty fartuch, w chustce na głowie i z miotełką z pior w dłoni. Weszła i zamarła w korytarzyku wiodącym z kuchni. – Panicz Alfonso! – wymamrotała z niedowierzaniem. – Fonsito! Coś takiego! – Sama popatrz! No, sama popatrz! – krzyknęła dona Lukrecja, starając się okazać więcej oburzenia, niż naprawdę czuła. – Jeszcze śmie pokazywać się w tym domu. Zrujnował mi życie, tak zranił Rigoberta, a teraz przychodzi prosić, żebym mu wybaczyła, wylewać tu krokodyle łzy.
Widziałaś ty podobną bezczelność, Justyniano? Ale nawet teraz nie wyrwała smukłych palcow, ktore Fonsito, wstrząsany łkaniem, nadal całował. – Wyjdź stąd, Alfonso – rzekła pokojowka, nie zauważając w zakłopotaniu, że zaczęła mowić do panicza na ty. – Nie widzisz, jak zezłościłeś panią? No, już cię tu nie ma, Fonsito. – Pojdę, jak powie, że mi przebacza – poprosił chłopiec, chlipiąc prosto w dłonie doni Lukrecji. – Nawet się nie przywitasz, Justysiu? Od razu mnie rugasz? A co ja ci zrobiłem? Przecież ciebie też bardzo kocham. Jak sobie poszłaś od nas z domu, to całą noc płakałem. – Cicho bądź, kłamczuchu, nie wierzę w ani jedno słowko – Justyniana gładziła donę Lukrecję po głowie. – Przynieść pani chusteczkę ze spirytusem? – Raczej szklankę wody. Nie przejmuj się, już dochodzę do siebie. Jak zobaczyłam tu tego smarkacza, to aż się zatrzęsłam. Wreszcie wysunęła łagodnie dłonie z rąk Fonsita. Chłopiec tkwił dalej u jej stop. Już nie płakał, ale z trudem hamował się przed kolejną podkowką. Oczy miał zaczerwienione, a łzy pozostawiły mu ślady na policzkach. Z ust zwisała niteczka śliny. Jak przez mgłę dona Lukrecja widziała jego kształtny nos, ładnie wykrojone usta, mały, dumny podbrodek z dołeczkiem i biel zębow. Miała ochotę uderzyć, podrapać tę twarzyczkę małego Jezuska. Hipokryty! Judasza! Wgryźć mu się w szyję i wypić krew niczym wampir. – Czy twoj ojciec wie, że tu jesteś? – Co ty mowisz, macocho! – odparł natychmiast konfidencjonalnym tonem. – Ale by mi za to dał! Chociaż nigdy o tobie nie wspomina, wiem na pewno, że tęskni do ciebie. O niczym innym nie myśli, dzień i noc, przysięgam. Przyszedłem potajemnie, wyrwałem się z akademii. Chodzę tam trzy razy w tygodniu zaraz po szkole. Pokazać ci moje rysunki? Macocho, powiedz, że mi przebaczasz… – Niech pani nic nie mowi, tylko go wyrzuci – Justyniana wrociła ze szklanką wody. Dona Lukrecja wypiła kilka łykow. – Będzie panią mamił piękną buzią, ale to wcielony Lucyper, sama pani wie. Jeszcze pani napyta większej biedy niż przedtem. – Oj, nie mow tak, Justysiu – Fonsito był o krok od ponownego wybuchu płaczu. – Przysięgam, że bardzo żałuję, macocho. Nie
wiedziałem, co robię, zaklinam się na wszystkie świętości. Ja nie chciałem, żeby się stało coś złego. Myślisz, że zależało mi, żebyś sobie poszła z domu? I żebym został z tatą sam? – Nie poszłam sobie z domu – skarciła go gniewnie dona Lukrecja. – Rigoberto wypędził mnie jak jakąś dziwkę. I to przez ciebie! – Nie mow tak brzydko, macocho – chłopiec podniosł ręce z oburzeniem. – Nie mow tak, nie wypada. Na przekor cierpieniu i złości dona Lukrecja o mało się nie uśmiechnęła. Nie wypada jej używać brzydkich słow? To sprytne ziołko, takie wrażliwe? Justyniana ma rację: żmija z twarzą aniołka, istny Belzebub. Dzieciak nagle wybuchnął radością: – Ty się śmiejesz, macocho! Czyli mi przebaczyłaś? Powiedz, oj, powiedz, że tak, macocho, proszę. Klaskał, z błękitnych oczu gdzieś przepadł smutek, a zamiast niego pobłyskiwały dzikie ogniki. Dona Lukrecja spostrzegła na jego palcach plamy po farbie. Poczuła nagłe wzruszenie – wbrew własnej woli. Czy znowu zasłabnie? Coś podobnego… Zerknęła w lustro przy wejściu: odzyskała poprzedni wyraz twarzy, policzki zdobił jej lekki pąs, a pierś falowała ze wzburzenia. Machinalnie zasłoniła dekolt, mocniej zaciskając podomkę. Czy ten dzieciuch mogł być aż tak bezczelny, tak cyniczny, tak zepsuty? Justyniana czytała w jej myślach. Patrzyła na nią, jakby mowiła: „Niech się pani nie poddaje, proszę pani, niech mu pani nie wybacza! Niech pani nie będzie głupia!”. Chcąc ukryć zakłopotanie, sięgnęła po szklankę i pociągnęła znow kilka łykow. Zimna woda dobrze jej zrobiła. Chłopiec skwapliwie chwycił wolną dłoń macochy i zaczął na powrot całować, nie przerywając mowienia: – Dziękuję, macocho. Jesteś taka dobra. Od razu wiedziałem, dlatego odważyłem się przyjść. Pokażę ci moje rysunki. Porozmawiamy o Egonie Schielem, o jego życiu i obrazach. Opowiem ci, kim chcę być, jak dorosnę, i jeszcze tysiąc innych rzeczy. Zgadłaś już? Malarzem, macocho! Chcę zostać malarzem. Justyniana z niepokojem kręciła głową. Na dworze silniki i klaksony wypełniały zmierzch na San Isidro oszałamiającym hałasem. Poprzez firanki w jadalni dona Lukrecja dostrzegała przyjazne sąsiedztwo nagich gałęzi i sękatych pni drzewek oliwnych. Słabości – precz, trzeba podjąć zdecydowane kroki. – No, Fonsito – odezwała się z surowością, jakiej serce już jej nie podpowiadało – a teraz bądź tak miły i idź już sobie.
– Dobrze, macocho – chłopiec podniosł się jednym ruchem. – Czego tylko sobie życzysz. Będę się ciebie słuchał, będę zawsze posłuszny. Zobaczysz, jaki jestem grzeczny. Po jego głosie i wyrazie twarzy znać było, że zrzucił ogromny kamień z serca i że nie dręczą go już wyrzuty sumienia. Złoty kosmyk igrał mu na czole, a oczy iskrzyły wesołością. Dona Lukrecja patrzyła, jak sięga dłonią do tylnej kieszeni, wyciąga chusteczkę i wyciera nos, następnie podnosi z podłogi plecak, teczkę na rysunki i pudełko z kredkami. Zarzucił to wszystko na plecy i wycofał się ku drzwiom, nie spuszczając oczu z doni Lukrecji i Justyniany. – Jak tylko będę mogł, to znow się urwę i przyjdę do ciebie, macocho – rzucił śpiewnie od progu. – I oczywiście do ciebie, Justysiu, też. Drzwi od ulicy zatrzasnęły się, ale obie pozostały jeszcze chwilę bez ruchu i nic nie mowiąc. Niebawem z oddali dobiegł dźwięk dzwonow kościoła Najświętszej Marii Panny. Gdzieś zaszczekał pies. – Niewiarygodne – bąknęła dona Lukrecja. – Że też miał czelność się tu pojawić. – Niewiarygodne, że pani była dla niego taka dobra – odparowała oburzona pokojowka. – Przebaczyła mu pani, tak czy nie? Po tym całym pasztecie, w ktory panią wpakował, żeby się pani pokłociła z panem! Pani pojdzie prościutko do nieba, bez dwoch zdań! – Nie jestem pewna, czy faktycznie w tej małej głowce mogł się narodzić taki podstępny plan. Szła do łazienki, mowiąc do siebie, usłyszała jednak, że Justyniana jej odpowiada: – Oczywiście, że mogł. Fonsito jest zdolny do najgorszych rzeczy. Co, jeszcze się pani nie przekonała? „Może” – pomyślała dona Lukrecja. Ale to przecież jeszcze chłopczyk, dziecko, czyż nie tak? Przynajmniej co do tego nie było wątpliwości. W łazience zmoczyła sobie czoło zimną wodą i przejrzała się w lustrze. Na skutek dzisiejszych przeżyć nos jej wysmuklał, nozdrza poruszały się niespokojnie, a pod oczami pojawiły się sinawe połksiężyce. W głębi wpołprzymkniętych ust widziała czubek chropawego kołka, w jakie przemienił się jej język. Pomyślała o jaszczurkach i legwanach z Piury – zawsze miały taki suchy język jak ona teraz. Od pojawienia się Fonsita w jej domu zastygła niczym te prehistoryczne skamieliny z pustyń na połnocy. Bez zastanowienia, całkowicie mechanicznie rozwiązała pasek i pomagając sobie ruchem ramion, zrzuciła podomkę. Jedwab ześliznął się pieszczotliwie po ciele i opadł szeleszcząc na podłogę. Pofałdowana podomka okrywała teraz jej stopy na podobieństwo ogromnego kwiatu.
Nie wiedziała, co robi i co ma robić dalej. Oddychała niespokojnie. Jej nogi przemknęły nad kręgiem otaczającego je stroju i powiodły ją na bidet, gdzie usiadła, spuściwszy uprzednio koronkowe majteczki. Co się działo? Co teraz poczniesz, Lukrecjo? Ani śladu uśmiechu. Usiłowała wciągać i wypuszczać powietrze z maksymalnym spokojem, gdy tymczasem jej ręce swobodnie otwierały kurki, ciepły, zimny, manipulowały wodą, mieszały strugi, stopniowały natężenie, wzmacniały bądź osłabiały strumień letni, gorący, zimny, chłodny, słaby, gwałtowny, lekki. Poruszała ciałem do przodu, do tyłu, bujała się z prawa na lewo, by w końcu znaleźć odpowiednią pozycję. Tutaj. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł ją dreszcz. „Może nie zdawał sobie sprawy, może robił to ot tak, po prostu” – powtorzyła w myślach, litując się nad tym dzieciakiem, ktoremu tak często złorzeczyła przez ostatnie poł roku. Może nie był złym dzieckiem, może nie… Psotnym, złośliwym, cwanym fanfaronem, nieodpowiedzialnym, Bog wie jakim jeszcze. Ale nie nikczemnym. „Może nie”. Myśli kotłowały jej się w głowie niczym wrząca woda w czajniku. Wspominała dzień, kiedy poznała Rigoberta, wdowca o ogromnych uszach Buddy i bezwstydnym nosie, wdowca, ktorego poślubiła niedługo potem, i chwilę, kiedy po raz pierwszy ujrzała swojego pasierba, cherubinka w granatowym marynarskim ubranku ze złotymi guzikami i w bereciku z kotwicą, a następnie wszystko, co odkrywała, czego się dowiadywała, całe to życie niespodziewane, bujne, nocne, intensywne, w owym domku w Barranco, ktory Rigoberto kazał dla nich zbudować, kłotnie między architektem a jej mężem, ktore legły u podstaw ich domowego ogniska. Tyle się wydarzyło od tamtego czasu! Obrazy pojawiały się i znikały, rozmywały się, zmieniały, mieszały ze sobą, ustępowały jeden drugiemu i czuła, jakby wilgotna pieszczota wartkiego strumienia dotarła do jej duszy.
Wytyczne dla architekta
Nasze nieporozumienie ma swoje źrodło w odmiennych koncepcjach. Pan wykonał piękny projekt mojego domu i mojej biblioteki, wychodząc z założenia –
niestety szalenie rozpowszechnionego – jakoby w ognisku domowym najważniejsi byli ludzie, a nie przedmioty. Nie krytykuję faktu, że przyjął pan takie kryterium, niezbędne u człowieka pana zawodu, gdzie trudno ryzykować utratę klienteli. Jednakże moja koncepcja przyszłego domostwa jest całkowicie odmienna, mianowicie: na tej niewielkiej przestrzeni, ktorą nazwę moim światem, rządzić będą moje kaprysy, a pierwszeństwo przyznaję moim książkom, obrazom i rycinom. My, ludzie, będziemy obywatelami drugiej kategorii. Owe cztery tysiące tomow oraz setka płocien i kart pokrytych grafikami mają stanowić podstawę zleconego panu przeze mnie projektu. Im właśnie powinien pan zapewnić wygodę, bezpieczeństwo i przestronność, choćby kosztem ludzi. Szczegołem koniecznym będzie kominek, ktory można by zaadaptować na piec krematoryjny dla zbędnych książek i sztychow – wedle mojego uznania. Z powyższego względu jego lokalizacja wypaść powinna jak najbliżej regałow i na odległość wyciągniętej ręki od mojego fotela, jako że zabawa w inkwizytora literackich i artystycznych ofiar sprawia mi przyjemność na siedząco, nie zaś na stojąco. Już wyjaśniam, o co chodzi. Otoż cztery tysiące książek i sto grafik, jakie są w moim posiadaniu, to liczby stałe. Nigdy nie będę miał więcej, chcę bowiem uniknąć nadmiaru i chaosu. Nie będę jednakże posiadał wciąż tych samych książek i rycin, dlatego też aż do śmierci będę bezustannie odnawiał moje zbiory. Oznacza to, że przyjmując nową książkę do biblioteki, muszę zrobić jej miejsce, eliminując inną, każdy zaś obraz – litografia, drzeworyt, ksylografia, rysunek, suchoryt, grafika wykonana techniką mieszaną, olej, akwarela itd. – ktory trafia do mojej kolekcji, usuwa z niej ten, ktory cieszy się u mnie najmniejszymi względami. Nie ukrywam, że dokonywanie wyboru ofiary jest czynnością nadzwyczaj trudną i nierzadko rozdzierającą, istnym dylematem hamletowym, ktory dręczy mnie całe dnie i tygodnie, a potem odżywa jeszcze w koszmarach nocnych. Początkowo zwykłem darowywać skazane książki i ilustracje bibliotekom i muzeom państwowym. Obecnie jednak palę je, stąd ważna rola kominka. Na tę drastyczną formułę, ktora udrękę wywołaną koniecznością wyboru skazańca przyprawia pieprzykiem świętokradztwa kulturowego i transgresji moralnej, zdecydowałem się w dniu, a ściślej – w nocy, kiedy postanowiwszy kolorową reprodukcję puszki zupy Campbell Andy’ego Warhola zastąpić pięknym Szyszlem powstałym pod wrażeniem morza w Paracas, pojąłem, jakim idiotyzmem byłoby narażać cudze oczy na widok tego, co w moich straciło rację bytu. Dlatego wrzuciłem Warhola w ogień. Widząc, jak płomienie trawią karton, przyznaję, odczułem lekkie wyrzuty sumienia. Teraz już mi się to nie zdarza. Oddałem na pastwę ognia dziesiątki poetow romantycznych i z nurtu ludowego, a także nie mniej malarzy konceptualistow, abstrakcjonistow, informelistow, pejzażystow, portrecistow i autorow dzieł sakralnych, utrzymując w ten sposob w bibliotece i pinakotece numerus clausus absolutnie bez bolu, mało tego – z ekscytującym przeświadczeniem, że oto uprawiam krytykę literacką i artystyczną we właściwy sposob: radykalny, nieodwracalny i wysoce energetyczny. Dodam jeszcze, by zakończyć tę dygresję, że zajęcie owo mnie bawi, ale zupełnie nie sprawdza się jako afrodyzjak, ma wtedy wymiar skromniejszy,
ograniczony ledwie do sfery duchowej, bez interakcji z ciałem. Ufam, że tego, co pan właśnie przeczytał na temat pierwszeństwa, jakie przyznaję obrazom i książkom przed istotami dwunożnymi z krwi i kości, nie potraktuje pan jako erupcji poczucia humoru bądź jako manifestacji cynizmu. Przeciwnie, jest to wyraz głęboko zakorzenionego przekonania, wynikłego zarowno z trudnych, jak i nader przyjemnych doświadczeń. Nie było mi łatwo przybrać postawę sprzeczną z wiekowymi tradycjami – nazwijmy je, nie bez pobłażliwego uśmiechu, humanistycznymi – opartymi na filozofiach i religiach antropocentrycznych. Wedle nich nie do pomyślenia jest, aby realną ludzką istotę o ciele przemijającym traktować z mniejszym zainteresowaniem i szacunkiem niż istotę wymyśloną, ukazywaną (jeśli to panu bardziej odpowiada, możemy użyć określenia: odbitą) w obrazach plastycznych i literackich. Oszczędzę panu szczegołow tej historii i zapraszam do wysłuchania wniosku, do jakiego doszedłem i jaki teraz z podniesionym czołem głoszę. Świat swobodnie poruszających się hultajow, ktorego pan i ja jesteśmy cząstką, nie obchodzi mnie, nie sprawia mi radości ani cierpień – czyni to natomiast owa mnogość istot ożywionych dzięki wyobraźni, talentom artystow, istot zamieszkujących obrazy, książki i ryciny, ktore z pieczołowitością i miłością przez lata gromadziłem. Dom, ktory mam zamiar wznieść w Barranco, a ktory pan powinien na nowo od początku do końca zaprojektować, ma być przede wszystkim domem dla nich, a dopiero potem dla mnie, dla mojej świeżo poślubionej żony czy dla mojego synka. Nasza – niech nie zabrzmi to jak bluźnierstwo – trojca rodzinna pełni funkcje usługowe wobec tych przedmiotow, co i panu radzę, gdy przeczytawszy już niniejsze uwagi, pochyli się pan nad deską kreślarską, by naprawić to, co pan zepsuł. Moj list należy rozumieć dosłownie, a nie jako zagadkową metaforę. Wznoszę dom, by cierpieć i radować się wraz z nimi, przez nie i dla nich. Proszę uczynić wysiłek i upodobnić się do mnie przez ten krotki czas, kiedy będzie pan dla mnie pracował. A teraz proszę zacząć rysować. Noc kotów Zgodnie z umową Lukrecja pojawiła się o zmroku i zaczęła mowić o kotach. Sama wyglądała jak przepiękna perska kocica w swoich szeleszczących gronostajach, ktore sięgały jej do stop, skrywając ruchy. Czy pod tym srebrzyście połyskującym okryciem była naga?
– Jak mowisz? O kotach? – Raczej o kotkach – miauknęła i zrobiła kilka stanowczych krokow wokoł don Rigoberta, przywodząc mu na myśl buhaja, ktory właśnie wyszedł z boksu na arenę i mierzy wzrokiem toreadora. – O kociakach, mruczkach, kiziach. Tuzin, może więcej. Dokazywały na narzucie z czerwonego aksamitu. Wyciągały i chowały łapki w ostrym świetle, ktore niczym gwiezdny pył spływało na łożko z niewidocznego sufitu. Atmosfera przesycona była zapachem piżma, a barokowa muzyka o kontrastowych tonach dobiegała z tego samego kąta, z ktorego teraz odezwał się władczy, suchy głos: – Rozbierz się. – Co to, to nie – zaprotestowała dona Lukrecja. – Ja? Tutaj? Z tymi zwierzakami? Za nic w świecie, nie znoszę kotow. – Chciał się z tobą kochać między kotkami? – oczom don Rigoberta nie uchodziła ani jedna ewolucja doni Lukrecji na mięciutkim dywanie. Serce już mu się budziło. W Barranco noc nabierała życia, znikała dotychczasowa wilgoć. – Masz pojęcie? – mruknęła, przystając na sekundę, po czym na nowo podjęła wędrowkę w kołko. – Chciał mnie zobaczyć nago pomiędzy tymi kotami. A wiesz, jak się ich brzydzę! Aż mnie trzęsie na samo wspomnienie. Don Rigoberto zaczął dostrzegać ich sylwetki, a jego uszy wyławiały ciche miauknięcia drobnej kociarni. Odgrodzone dotąd mrokiem wyłaniały się, nabierały kształtow, wreszcie odczuł zawrot głowy, widząc na rozpłomienionej kapie, pod deszczem światła, te błyski, te refleksy, to bure kłębowisko. Domyślił się, że na krańcach tych ruchomych migotań czają się jędrne, zakrzywione, dopiero co wykształcone pazurki. – Chodź, chodź tu – rozkazał cicho mężczyzna z kąta. Jednocześnie chyba podkręcił gałkę głośności, bo klawikordy i skrzypce zaatakowały mocniej jego uszy. Pergolesi! – rozpoznał don Rigoberto. Pojął, skąd wybor tej właśnie sonaty: osiemnaste stulecie było nie tylko wiekiem przebieranek i pomieszania płci, ale w szczegolności wiekiem kotow. A czyż i Wenecja nie była od zarania kocią republiką? – Byłaś już naga? – wsłuchując się w siebie, pojął, że pragnienie zbyt szybko przejmowało władzę nad jego ciałem. – Jeszcze nie. On mnie rozebrał, jak zwykle. Po co pytasz, skoro wiesz, że tak najbardziej lubi? – A ty też? – przerwał jej słodkim tonem. Dona Lukrecja odpowiedziała wymuszonym śmiechem.
– Zawsze wygodnie jest mieć waleta – szepnęła po chwili, uśmiechając się powściągliwie. – Aczkolwiek tym razem było inaczej. – Z powodu kotkow? – A z czyjegoż by? Potwornie mnie rozdrażniły. Nerwy dosłownie mnie rozsadzały, Rigoberto. Mimo to posłuchała polecenia kochanka ukrytego w kącie. Czekała, stojąc u jego boku, uległa, zaciekawiona i podniecona, choć ani na chwilę nie zapominała o gromadce posplątywanych kociakow, wijących się i liżących leniwie w nieprzyzwoitym żołtym kręgu, ktory więził je pośrodku płomiennego łoża. Gdy poczuła, jak dwie dłonie zjeżdżają od kostek do stop i zdejmują jej buty, piersi napięły jej się niczym dwa łuki, a sutki stwardniały. Mężczyzna zsuwał jej teraz pieczołowicie pończochy, z pedanterią i bez pośpiechu całując każdy odsłaniany fragment skory. Mruczał przy tym słowa, ktore doni Lukrecji początkowo wydały się podyktowanymi namiętnością czułościami bądź wulgaryzmami. – Ale nie, ani nie wyznawał miłości, ani nie gadał świństw, jak mu się to czasami zdarza – wybuchnęła ponownie tym sceptycznym śmiechem, stając w zasięgu ręki don Rigoberta. Ten nie probował jej dotknąć. – Co zatem? – wybełkotał, walcząc z opornością własnego języka. – Objaśniał, urządził mi cały koci wykład – znow się śmiała, już na granicy krzyku. – Wiedziałeś, że kicie najbardziej na świecie uwielbiają miod? I że z tyłu mają woreczek, skąd roztaczają woń? Don Rigoberto wciągnął noc w rozszerzone nozdrza. – Tym pachniesz? Czyli to nie piżmo? – Cybet, koci zapach. Jestem nim cała przesiąknięta. Przeszkadza ci? Cała historia wymykała mu się, mieszała mu w głowie, sądził, że jest w jej centrum, a pozostawał poza obrębem. Don Rigoberto nie wiedział, co ma myśleć. – A po co przyniosł naczynia z miodem? – spytał w obawie, że chodziło tu o jakąś grę, jakiś dowcip, ktory niweczyłby formalny charakter ceremonii. – Żeby cię posmarować – odparł mężczyzna, przerywając pocałunki, po czym dalej ją rozbierał. Zdjął już pończochy, płaszcz, bluzkę. Teraz rozpinał spodnicę. – Przywiozłem go z Grecji. To miod pszczoł z gory Imetos, o ktorym wspominał Arystoteles. Zachowałem go dla ciebie z myślą o tej nocy. „Kocha ją” – pomyślał zazdrosny i rozczulony don Rigoberto.
– Co to, to nie – zaoponowała dona Lukrecja. – Nie i nie. Nie zgodzę się na żadne świństwo. Mowiła to bez przekonania, tonem kogoś, kto wie, że musi się poddać. Wszelką zdolność do walki odebrała jej zaraźliwa wola kochanka. Ciało zaczęło wibrować, przestała więc zwracać uwagę na rozmiauczone łożko, skupiając się na mężczyźnie, ktory wyswobodził ją już z ostatnich więzow i teraz, klęcząc u jej stop, obsypywał pieszczotami. Nie oponowała, starając się zatracić w przyjemności, jaką w niej wzbudzał. Jego usta i dłonie znaczyły swoje szlaki płomieniami. Zielonkawobure kotki, te nieruchome, tamte ożywione, nadal marszczyły kapę na łożku, miaucząc i bawiąc się. Pergolesi osłabł, był już tylko dalekim powiewem, wybrzmiewającą niemocą. – Nasmarować ci ciało miodem pszczoł z gory Imetos? – powtorzył don Rigoberto, sylabizując każde słowo. – Żeby kotki mnie lizały, masz pojęcie? Z moim wstrętem, moją alergią na koty, moją odrazą do lepkich plam („Nigdy nie żuła gumy” – pomyślał don Rigoberto z wdzięcznością), nawet na czubku palca. Wyobrażasz to sobie? – To było wielkie poświęcenie. Robiłaś to tylko dlatego… – Dlatego, że cię kocham – przerwała mu w poł słowa. – Ty też mnie kochasz, prawda? „Z całej duszy” – pomyślał don Rigoberto. Miał zamknięte oczy. Nareszcie osiągnął stan pełnej jasności umysłu. Bez trudu orientował się w tym labiryncie gęstych cieni. Bardzo wyraźnie – i ze szczyptą zawiści – widział, z jaką zręcznością, bez pośpiechu i nie tracąc panowania nad palcami, mężczyzna uwalniał Lukrecję z halki, stanika, majteczek, a jego usta delikatnie całowały atłas jej ciała, wyczuwając gęsią skorkę – z zimna, niepewności, obawy, ze wstrętu czy pożądania? – i gorące tchnienia, ktore jego pieszczoty wyczarowały na tych wymarzonych kształtach. Kiedy poczuł na języku, zębach i podniebieniu kochanka kędzierzawą gęstwinkę włosow, a ostry aromat jej sokow uderzył mu do mozgu, zadrżał. Czy zaczął ją smarować? Tak. Pędzelkiem malarskim? Nie. Ręczniczkiem? Nie. Własnymi dłońmi? Tak. Ściślej mowiąc, wszystkimi długimi kościstymi palcami, jak wykwalifikowany masażysta. Rozprowadzały po skorze krystaliczną substancję – jej słodki zapach dochodził do nozdrzy don
Rigoberta, mącąc mu w głowie – sprawdzały twardość ud, ramion i piersi, podszczypywały te biodra, przemierzały te pośladki, zanurzały się w te zaciśnięte zagłębienia, rozsuwając je. Kapryśna muzyka Pergolesiego znow powrociła. Jej dźwięki zagłuszyły ciche protesty doni Lukrecji i niecierpliwość kotkow, ktore zwęszyły już miod i w przewidywaniu tego, co miało nadejść, zaczęły skakać i piszczeć. Biegały po łożku z otwartymi pyszczkami, całe rozgorączkowane. – Raczej wygłodniałe – uściśliła dona Lukrecja. – Byłaś już podniecona? – dyszał don Rigoberto. – Czy on się rozebrał? Też nasmarował się miodem? – Też, też, też – zanuciła monotonnie dona Lukrecja. – Nasmarował mnie, nasmarował siebie, wymogł na mnie, żebym posmarowała mu plecy tam, gdzie nie dosięgał ręką. To, rzecz jasna, bardzo podniecające igraszki. Ani on nie jest z drewna, ani ty byś nie chciał, żebym ja była, prawda? – Jasne, że nie – przytaknął don Rigoberto. – Kochanie ty moje. – Oczywiście całowaliśmy się, dotykaliśmy się, pieściliśmy się – uzupełniła jego żona. Podjęła na nowo okrężną wędrowkę, a do uszu don Rigoberta z każdym jej krokiem docierał szelest gronostajow. Czy wspomnienie ją rozpalało? – To znaczy cały czas w kącie pokoju. Przez dobrą chwilę. Aż do momentu, kiedy mnie dźwignął i całą w miodzie zaniosł na łożko. Obraz był tak jasny, tak wyrazisty, że don Rigoberto się przestraszył: „Mogę od tego oślepnąć”. Jak ci hipisi z czasow psychodelii, ktorzy w wyniku synestezji spowodowanych przez kwas lizerginowy rzucali wyzwanie kalifornijskiemu słońcu, aż promienie zwęglały im siatkowki, skazując na postrzeganie życia za pomocą słuchu, dotyku i wyobraźni. Oto widział, jak, lśniący, cali w miodzie i tryskający humorem, jakże helleńscy w swojej nagości i gracji, zmierzają ku kociemu zamętowi. On był średniowiecznym włocznikiem uzbrojonym do bitwy, ona zaś leśną nimfą, porwaną Sabinką. Machała rozzłoconymi stopami i protestowała: „Nie chcę, nie lubię”, ale jej ramiona miłośnie obejmowały porywacza za szyję, jej język za wszelką cenę starał się wcisnąć w jego usta, by z rozkoszą zakosztować jego śliny. „Zaczekaj, zaczekaj” – poprosił don Rigoberto. Dona Lukrecja posłusznie stanęła i nagle jakby zniknęła we wspołwinnych cieniach, a jej mężowi przypomniała się wątła dziewczynka Balthusa ( Nu avec chat), jak siedzi na krześle z głową lubieżnie odrzuconą do tyłu, jedną nogę trzyma wyprostowaną, drugą zgięła, opierając drobną piętę na brzegu siedzenia, i wyciąga rękę, żeby pogłaskać rozwalonego na komodzie kota, ktory na wpoł
przymknąwszy ślepia, oczekuje rozkoszy. Szukając gorączkowo, przypomniał sobie także, że przelotnie widział – może w książce animalisty holenderskiego Midasa Dekkersa – Rosalbę Botera (1968), olej przedstawiający skulonego na łożu małżeńskim czarnego kotka, gotowego dzielić posłanie z bujnych kształtow prostytutką o kręconych włosach, ktora właśnie dopala papierosa – a także drzeworyt Feliksa Vallottona (czyżby Gnuśność, z około 1896?), na ktorym dziewczyna o żwawych pośladkach, leżąc na pierzynie w geometryczne wzory wśrod kwiecistych poduch, drapie erogenną szyję wyprostowanego kota. Poza tymi niepewnymi aluzjami żaden inny obraz z arsenału pamięci nie kojarzył mu się z tym, co teraz widział. Był zaintrygowany jak dziecko. Podniecenie zmalało, ale nie znikło zupełnie, unosiło się na horyzoncie jego ciała na podobieństwo chłodnego słońca europejskiej jesieni, wymarzonej pory na podroże. – I? – zapytał, powracając do rzeczywistości przerwanego snu. Mężczyzna złożył Lukrecję w kręgu światła, stanowczo uwolnił się z powstrzymującego go uścisku i nie zważając na jej prośby, cofnął się o krok. Podobnie jak don Rigoberto, przyglądał się jej teraz z mroku. Przedstawienie było niezwykłe i – gdy minęła pierwsza konsternacja – niewyobrażalnie piękne. Zrazu odsunąwszy się z przestrachem, żeby zrobić jej miejsce i przyjrzeć się, zwierzątka – skulone, niezdecydowane, ciągle w pogotowiu niczym zielone i żołte iskierki z nastroszonymi wąsikami – chwilę wietrzyły, wreszcie rzuciły się na słodką zdobycz. Wdrapywały się, oblegały, zajmowały powleczone miodem ciało, popiskując z uciechy. Koci rejwach stłumił urywane protesty, zduszone chichoty i okrzyki doni Lukrecji. Skrzyżowała tylko ramiona na twarzy, chroniąc usta, oczy i nos przed gorliwymi liźnięciami, i zdała się na ich łaskę. Spojrzenia don Rigoberta towarzyszyły mieniącym się, gorliwym stworzonkom, wraz z nimi ześlizgiwały się po jej piersiach i biodrach, spadały z kolan, przywierały do jej łokci, wspinały się po udach i, tak samo jak te języczki, napawały się ową płynną słodyczą rozlaną na pełnym księżycu jej brzucha. Lśnienie miodu doprawionego kocią śliną sprawiało, że białe kształty robiły wrażenie połpłynnych, a lekkie podrygi, w jakie wprawiały je zwinne gonitwy i kołeczka, przydawały im owej ruchliwej miękkości ciał zanurzonych pod wodą. Dona Lukrecja unosiła się, była statkiem prującym niewidzialne fale. „Ależ jest piękna!” – pomyślał. Jej ciało, obdarzone twardymi piersiami i wspaniałymi biodrami, świetnym rysunkiem ud i pośladkow, stanowiło szczyt tego, co najwyżej cenił w kobiecej sylwetce: obfitości zatrzymanej o krok od niepożądanej nadwagi. – Rozchyl nogi, kochanie ty moje – poprosił mężczyzna bez twarzy. – Rozchyl je, rozchyl – błagał don Rigoberto.
– Są malutkie, nie gryzą, nic ci nie zrobią – nalegał mężczyzna. – Czułaś już rozkosz? – zapytał don Rigoberto. – Nie, skąd – odparła dona Lukrecja, wznowiwszy swoj hipnotyczny spacer. Szmer gronostajow pobudził jego podejrzenia: czy pod tym okryciem była naga? Tak, bez wątpienia. – Dostawałam szału od łaskotek. W końcu jednak zgodziła się i dwa, może trzy kocurki przystąpiły z zapałem do wewnętrznej strony jej ud, by wylizać kropelki miodu iskrzące się pośrod jedwabistych, czarnych włoskow wzgorka łonowego. Chor języczkow wydawał się don Rigobertowi muzyką iście niebiańską. Powrocił Pergolesi, tym razem bez impetu, pojękując powoli i ze słodyczą. Okazałe ciało, na powrot bez miodu, spoczywało w głębokim, spokojnym bezruchu. Jednak dona Lukrecja nie spała – do uszu don Rigoberta docierało dyskretne pomrukiwanie, ktore bezwiednie wydawała z siebie. – Przeszła ci odraza? – dociekał. – Pewnie, że nie – odpowiedziała. A po chwili dodała z humorem: – Ale już mi to tak nie przeszkadzało. Zaśmiała się – tym razem był to śmiech jasny, jaki rezerwowała tylko dla niego na noce wspolnej intymności, nieokiełznanych fantazji, ktore dawały im tyle szczęścia. Don Rigoberto pożądał jej wszystkimi otworami ciała. – Zdejmij futro – błagał. – Pojdź, pojdź w me ramiona, moja krolowo, moja bogini. Rozproszyło go wszakże widowisko, ktore dokładnie w tym momencie ujrzał ze zdwojoną siłą. Mężczyzna przestał już być niewidoczny. W obraz wkomponowało się bezszelestnie jego wysokie, namaszczone ciało. I on też teraz tam był. Padł na czerwoną kołdrę i przylgnął do doni Lukrecji. Bębenki don Rigoberta ugodził rozdzierający wrzask kotow zgniecionych pomiędzy ciałami kochankow, z wywalonymi na wierzch języczkami szamoczących się w poszukiwaniu drogi ucieczki, zdezorientowanych. Zatkał uszy, ale nadal go słyszał. I chociaż zamknął też oczy, ujrzał, jak mężczyzna mości się na doni Lukrecji. Niemal zanurzał się w białych, mocnych biodrach, a te przyjmowały go z wielką ochotą. Całował ją z tą samą zachłannością, z jaką wcześniej lizały ją kotki, i poruszał się na niej, z nią, spętany jej ramionami. Dłonie doni Lukrecji zaciskały się na jego plecach, jej uniesione nogi opadły na jego nogi, a jej wyniosłe stopy spoczęły na jego łydkach – w miejscu, ktore rozpalało don Rigoberta do białości. Westchnął, z ogromnym trudem
powstrzymując się od płaczu, ktory go rozsadzał. Zdołał jeszcze ujrzeć, że dona Lukrecja wymknęła się w stronę drzwi. – Wrocisz jutro? – zapytał rozpłomieniony. – I pojutrze, i popojutrze – odparła cicha sylwetka, niknąc w mroku. – A czy ja kiedy odeszłam? Kotki otrząsnęły się już z zaskoczenia, znow zajęły się sobą i ostatnimi kropelkami miodu, nie zwracając uwagi na zmagania dwojga ludzi.
Fetyszyzm na punkcie imion
Jestem fetyszystką na punkcie imion, a twoje imię mnie pociąga i doprowadza do szaleństwa. Rigoberto! Jest takie męskie, eleganckie, takie z brązu i takie włoskie… Kiedy je wymawiam po cichutku, tylko dla siebie samej, po plecach przechodzą mi ciarki i nagły chłod chwyta mnie za te rożowe pięty, ktorymi obdarzył mnie Bog (lub, jeśli wolisz, Natura, ty niedowiarku). Rigoberto! Roześmiana kaskada przezroczystych wod. Rigoberto! Żołta wesołość szczygła radującego się ze słońca. Gdzie jesteś ty, tam jestem i ja. Cichuteńka i zakochana, jestem. Podpisujesz swoim czterosylabowym imieniem zlecenie przelewu albo weksel? Ja jestem kropeczką nad i, ogonkiem od g i rożkiem na t. Plamką atramentu na twoim kciuku. Chcesz się ochłodzić szklaneczką wody mineralnej? Ja jestem bąbelkiem, ktory koi twoje podniebienie, i kosteczką lodu, ktora zmraża twoj język-żmijkę. Ja, Rigoberto, jestem sznurowadłem twoich butow i wafelkiem nadziewanym ekstraktem śliwkowym, ktory bierzesz co wieczor na zatwardzenie. Skąd znam ten szczegoł twojego życia gastroenterologicznego? Kto kocha, ten wie i pielęgnuje wiedzę o wszystkim, co dotyczy jego ukochanego, uświęcając jego najbanalniejsze cechy. Przed twoim portretem żegnam się i modlę. Chcąc poznać twoje życie, sięgam po twoje imię, po numerologię kabalistyczną i po sztuki wrożbiarskie Nostradamusa. Kim jestem? Kimś, kto kocha cię, jak piana kocha falę, jak chmura poranną zorzę. Szukaj, szukaj i znajdź mnie, ukochany. Twoja, twoja, twoja
Fetyszystka na punkcie imion
Figle Egona Schielego
– Dlaczego tak się interesujesz Egonem Schielem? – zapytała dona Lukrecja. – Bo mi przykro, że umarł tak młodo i że wsadzili go do więzienia – odparł Fonsito. – Jego obrazy są prześliczne. Oglądam je całymi godzinami w książkach taty. Tobie się nie podobają, macocho? – Nie pamiętam ich za dobrze. Tylko pozy. Takie powyginane, wywichnięte ciała, tak? – I jeszcze lubię Schielego, bo, bo… – przerwał jej chłopiec, jakby chciał wyjawić jakiś sekret. – Nie mam odwagi ci tego powiedzieć. – Jak chcesz, to bardzo dobrze wiesz, co i jak powiedzieć. Nie udawaj głuptaska. – Bo… czuję, że jestem do niego podobny. Że też będę miał takie tragiczne życie jak on. Dona Lukrecja wybuchnęła śmiechem, ale nagle zagościł w niej niepokoj. Skąd u tego dzieciaka podobne pomysły? Alfonsito wpatrywał się w nią z wielką powagą. Po chwili uśmiechnął się, choć z wysiłkiem. Siedział po turecku na podłodze w jadalni. Ciągle miał na sobie niebieską marynarkę i szary krawat mundurka, ale zdjął już kaszkiet, ktory leżał teraz koło niego, między plecakiem, teczką i pudełkiem z kredkami. Tak zastała go Justyniana, ktora weszła, niosąc tackę z herbatą. Fonsito powitał
ją z entuzjazmem. – Grzanki biszkoptowe z masłem i dżemem! – ucieszył się, nagle uwolniony z zakłopotania. – Moja najulubieńsza rzecz na świecie! Pamiętałaś, Justysiu! – Nie zrobiłam ich dla ciebie, tylko dla pani – skłamała Justyniana, przybierając surowy ton. – Ty nie dostaniesz ani okruszynki. Rozlewała herbatę do filiżanek, ktore stawiała na stoliku. Na Olivar chłopcy grali w piłkę nożną, przez zazdrostki widać było ich żwawe sylwetki. Do wnętrza dolatywały ich przytłumione przekleństwa, odgłosy kopnięć i okrzyki triumfu. Niebawem miało zmierzchać. – Nigdy mi nie przebaczysz, Justysiu? – chłopiec posmutniał. – Bierz przykład z mojej macochy: zapomniała mi już, co się wydarzyło, i teraz między nami jest tak dobrze, jak przedtem. „Na pewno nie tak, jak przedtem” – pomyślała dona Lukrecja. Gorąca fala zalewała ją od stop po czubeczki włosow. Żeby to ukryć, zajęła się popijaniem herbaty. – Bo pewnie pani jest bardzo dobra, a ja bardzo zła – zakpiła Justyniana. – No to jesteśmy do siebie podobni, Justysiu. Bo ty myślisz, że ja też jestem bardzo zły, co nie? – Strzeliłeś mi bramkę – powiedziała na odchodnym dziewczyna i znikła w korytarzyku do kuchni. Dona Lukrecja i chłopak trwali chwilę w milczeniu, jedząc grzanki i pijąc herbatę. – Justysia nienawidzi mnie tylko na pokaz – zawyrokował Fonsito, jak już skończył przeżuwać. – Myślę, że w głębi duszy też mi już przebaczyła. Co o tym sądzisz, macocho? – Chyba nie. Jej tak łatwo nie zwiedziesz tymi twoimi manierami grzecznego chłopczyka. Ona nie chce, żebym znow musiała przechodzić przez to samo, co kiedyś. Przypominanie tamtych spraw nie sprawia mi przyjemności, ale musisz wiedzieć, że bardzo przez ciebie cierpiałam, Fonsiu. – Myślisz, że nie wiem, macocho? – chłopiec pobladł. – Dlatego uczynię wszystko, naprawdę wszystko, aby naprawić krzywdę, jaką ci wyrządziłem. Mowił poważnie? A może odstawiał farsę, posługując się tym słownictwem starego-malutkiego. Nie sposob przejrzeć na wylot tę twarzyczkę, gdzie oczy, usta, nos, policzki, uszy i nawet włoski w nieładzie sprawiały wrażenie dzieła estety perfekcjonisty. Był śliczny jak archanioł, jak pogański bożek. Ale co gorsza, co gorsza, myślała dona Lukrecja, przede wszystkim wyglądał na ucieleśnienie czystości, symbol niewinności i cnoty. „Ta sama nieskazitelna
aureola, co u Modesta” – przypomniała sobie pewnego inżyniera, miłośnika pretensjonalnych piosenek, ktory zalecał się do niej, nim wyszła za Rigoberta, a ktorym gardziła, być może dlatego, że nie potrafiła dostatecznie docenić jego nienagannych manier i dobroci. A może odrzuciła biednego Pluta właśnie za to, że był dobry? Może jej serce szukało mrocznych głębi, w jakich nurzał się Rigoberto? Z nim nie wahała się ani sekundy. U poczciwego Pluta jasna twarz odzwierciedlała duszę; u tego diablika Alfonsa znać było całą strategię uwodzenia, śpiew syren, ktore wzywają cię z czeluści. – Bardzo kochasz Justysię, macocho? – Tak, bardzo. Jest dla mnie kimś więcej niż gosposią. Nie wiem, co bym zrobiła bez Justyniany przez te wszystkie miesiące, kiedy musiałam znow przywyknąć do życia w samotności. Stała się moją przyjaciołką, moją sojuszniczką. Tak też ją traktuję. Obce mi są przesądy głupich limian na temat służby domowej. Już chciała opowiedzieć Fonsitowi historię o szacownej doni Felicji de Gallagher, ktora chwaliła się podczas proszonych herbatek z kanastą, że swojemu szoferowi, potężnemu Murzynowi w granatowym uniformie, zakazała picia wody podczas pracy, żeby mu się czasem nie zachciało oddać moczu i żeby nie zatrzymał samochodu w poszukiwaniu ustępu, zostawiając swoją panią na środku ulicy, gdzie roi się od złodziei. Ale powstrzymała się przeczuwając, że przy tym dziecku jakakolwiek, nawet pośrednia aluzja do pewnych funkcji fizjologicznych byłaby poruszeniem wody w cuchnącym bajorze. – Nalać ci jeszcze herbaty? Grzanki są przepyszne – podlizywał się Fonsito. – Ilekroć mogę urwać się z akademii i przyjść do ciebie, macocho, czuję się taki szczęśliwy. – Nie powinieneś tracić tylu popołudni. Jeśli naprawdę chcesz zostać malarzem, lekcje mogą ci się bardzo przydać. Dlaczego kiedy przemawiała do niego jak do dziecka – ktorym przecież był – ogarniało ją wrażenie, że robi fałszywy krok, że kłamie? Ale gdy zwracała się doń jak do kawalera, odczuwała podobny niesmak, podobną obłudę. – Czy twoim zdaniem Justyniana jest ładna, macocho? – Chyba tak. Ma bardzo peruwiańską urodę, skorę koloru cynamonu i bystrą twarzyczkę. Na pewno niejedno serce złamała. – Czy moj tata mowił ci kiedyś, że wydawała mu się ładna? – Nie, chyba nigdy mi nie mowił. Skąd tyle pytań?
– Tak sobie. Ale ty jesteś ładniejsza od Justysi i od wszystkich, macocho – wykrzyknął chłopiec, ale zaraz skulił się przestraszony. – Źle zrobiłem, że ci to powiedziałem? Nie obrazisz się za to, co? Pani Lukrecja starała się, by syn Rigoberta nie zauważył, że odjęło jej mowę. Lucyfer znow się przebudził? Miała chwycić go za ucho i wyrzucić, nakazując, żeby nigdy więcej się tu nie pokazywał? Ale Fonsito już jak gdyby zapomniał, co przed chwilą powiedział, i szperał w teczce. Wreszcie znalazł to, czego szukał. – Macocho, popatrz – wyciągnął w jej stronę jakiś wycinek. – Schiele, jak był mały. Prawda, że jestem podobny? Dona Lukrecja przyjrzała się wychudzonemu, krotkowłosemu młodzieńcowi o delikatnych rysach, wciśniętemu w ciemny garnitur z początku wieku, z rożą w klapie. Zdawało się, że koszula ze sztywnym kołnierzykiem i muszka zaraz go uduszą. – W najmniejszym stopniu – powiedziała. – Ani trochę nie jesteś podobny. – Te obok niego to jego siostry Gertrude i Melanie. Najmłodsza, ta ruda, to sławna Gerti. – Dlaczego sławna? – spytała dona Lukrecja z lekkim skrępowaniem. Bardzo dobrze wiedziała, że zapuszcza się na pole minowe. – Jak to dlaczego? – zdumiała się rumiana twarzyczka. Ręce chłopca uniosły się w teatralnym geście. – Nie wiesz? Pozowała do jego najsłynniejszych aktow. – Ach, tak? – dona Lukrecja czuła się już wyraźnie skrępowana. – No, widzę, że świetnie znasz życie Egona Schielego. – Przeczytałem na jego temat wszystko, co tata miał w bibliotece. Całe tłumy pozowały mu do aktow. Uczennice, kobiety z ulicy, jego kochanka Wally. A także żona Edith i szwagierka Adele. – Dobrze, już dobrze – dona Lukrecja zerknęła na zegarek. – Robi się poźno, Fonsito. – A wiedziałaś, że kazał Edith i Adele pozować razem? – ciągnął podekscytowany chłopiec, jakby wcale jej nie usłyszał. – A kiedy mieszkał z Wally w wiosce Krumau – tak samo. Rozebrana, razem z miejscowymi uczennicami. Dlatego wybuchł skandal. – Wcale się nie dziwię, skoro to były uczennice – zauważyła dona Lukrecja. – A teraz lepiej idź już,
bo robi się ciemno. Jak Rigoberto zadzwoni do akademii, dowie się, że opuszczasz lekcje. – Ale ten skandal był niesprawiedliwy – mowił dalej chłopiec w wielkim podnieceniu. – Schiele był artystą, potrzebował natchnienia. Przecież namalował arcydzieła! Co w tym złego, że kazał się modelkom rozebrać? – Muszę zanieść filiżanki do kuchni – pani Lukrecja się podniosła. – Fonsito, ty weź talerzyki i koszyk. Chłopiec szybko zebrał rękami ze stolika okruszki grzanek i poszedł posłusznie za macochą. Pani Lukrecji nie udało się go jednak odwieść od tematu. – Oczywiście, to prawda, że z niektorymi ze swoich gołych modelek trochę figlował – mowił, podążając korytarzykiem. – Na przykład ze szwagierką Adele. Ale już ze swoją siostrą Gerti chyba nie, co, macocho? Filiżanki zadrżały w dłoniach pani Lukrecji. Ten smarkacz miał szatańską zdolność mimowolnego kierowania każdej rozmowy na tematy wulgarne. – Oczywiście, że nie – odparła, czując, że język jej się plącze. – Absolutnie nie, co za pomysł. Weszli do niewielkiej kuchni z kafelkami jak lustra. Błyszczały też ściany. Justyniana patrzyła na nich zaintrygowana. W oczach trzepotał jej motylek, ożywiając smagłą twarz. – Z Gerti może nie, ale ze szwagierką tak – powiedział stanowczo chłopiec. – Sama Adele przyznała się już po śmierci Egona Schielego. Tak mowią w książkach, macocho. A to znaczy, że figlował z obydwiema siostrami. Może dzięki temu spływało na niego natchnienie. – Kim był ten świntuch? – zapytała gosposia. Na twarzy malowało jej się nadzwyczajne ożywienie. Odbierała filiżanki i talerzyki i wsuwała je pod bieżącą wodę, następnie wkładała do zlewu pełnego po brzegi niebieskawej piany. W kuchni unosił się zapach ługu. – Egon Schiele – szepnęła dona Lukrecja. – Malarz austriacki. – Umarł w wieku dwudziestu ośmiu lat, Justysiu – uzupełnił chłopiec. – Figlował, figlował, no i umarł – mowiąc, Justyniana zmywała naczynia, po czym wycierała je ścierką w czerwone romby. – Więc uważaj, Fonsiu, żeby nie spotkało
cię to samo. – Nie umarł od figielkow, tylko na hiszpankę – odrzekł chłopiec, nieczuły na przytyki. – Jego żona też, tylko trzy dni wcześniej. Macocho, a co to jest hiszpanka? – Zdaje się taka bardzo złośliwa grypa. Pewnie przyszła do Wiednia z Hiszpanii. No, musisz już iść, jest naprawdę poźno. – Już wiem, mały bandyto, dlaczego chcesz być malarzem – wtrąciła niewzruszona Justyniana. – Bo, jak widać, malarze używają sobie z modelkami. – Nie żartuj w ten sposob – upomniała ją dona Lukrecja. – To jeszcze dziecko. – Ale wyrośnięte, proszę pani – odparła dziewczyna, ukazując w szerokim uśmiechu bielutkie zęby. – Igrał z nimi, zanim je malował – Fonsito podjął przerwany wątek, nie zwracając uwagi na dialog pani i gosposi. – Kazał im przybierać rożne pozy i szukał. Ubrane, rozebrane, na wpoł ubrane. A najbardziej lubił, żeby zmieniały pończochy. Czerwone, zielone, czarne, w rozmaitych kolorach. I żeby rzucały się na ziemię. Razem, osobno, splątane ze sobą. Żeby udawały, że walczą. Przyglądał im się godzinami. Bawił się swoimi siostrami, jakby to były lalki. Aż przychodziło natchnienie. Wtedy je malował. – Ładna mi zabawa – judziła Justyniana. – Jak w fanty, tylko dla dorosłych. – Koniec! Wystarczy! – dona Lukrecja tak podniosła głos, że Fonsito i Justyniana zamarli z otwartymi ustami. Natychmiast opanowała się trochę. – Nie chcę, żeby twoj tata zaczął się dopytywać. Musisz iść. – Dobrze, macocho – wymamrotał chłopiec. Był aż biały ze strachu i doni Lukrecji zrobiło się głupio, że krzyczała. Ale nie mogła pozwolić, żeby dalej opowiadał z takim zapałem o życiu intymnym Schielego; serce podpowiadało jej, że jest w tym jakaś pułapka, jakieś niebezpieczeństwo, ktorego trzeba uniknąć. Co ugryzło Justynianę, żeby tak się z nim drażniła? Chłopiec wyszedł z kuchni. Słyszała, jak zbiera w jadalni plecak, teczkę i kredki. Kiedy znow się pojawił, miał z powrotem zawiązany krawat, kaszkiet na głowie, a marynarkę zapiętą. Stanąwszy na progu, spojrzał jej prosto w oczy i zapytał najnaturalniej w świecie: – Mogę pocałować cię na pożegnanie, macocho? Serce doni Lukrecji już się uspokajało i oto znow zabiło gwałtownie.
Najbardziej jednak zmieszał ją uśmieszek Justyniany. Co miała zrobić? Odmowić – głupio. Skinęła więc głową. Chwilę poźniej poczuła na policzku ptasi dziobek. – A ciebie też mogę, Justysiu? – Tylko uważaj, żeby nie w usta – wybuchnęła śmiechem dziewczyna. Tym razem chłopiec docenił jej żart i też się zaśmiał, sięgając buzią do policzka Justyniany. To przecież głupstwo, ale pani Lukrecja nie śmiała spojrzeć w oczy gosposi, nie potrafiła też upomnieć jej, że sobie pozwala na niestosowne dowcipy. – Zabiję cię – powiedziała wreszcie poł żartem, poł serio, gdy usłyszała, że drzwi na ulicę już się zamknęły. – Oszalałaś chyba, żeby tak sobie poczynać z Fonsitem? – Ten dzieciak ma w sobie coś dziwnego – tłumaczyła się Justyniana, wzruszając ramionami. – Przez niego przychodzą do głowy rożne świństwa. – Wszystko jedno – rzekła dona Lukrecja. – Przy nim lepiej nie igrać z ogniem. – Ogień to pani ma na twarzy – odparła Justyniana z typowym dla siebie tupetem. – Ale niech się pani nie przejmuje, w tym kolorze jest pani wspaniale. Chlorofil i nawóz Obawiam się, że muszę pana rozczarować. Pańskie namiętne przemowienia na rzecz ochrony natury i środowiska absolutnie mnie nie poruszają. Urodziłem się, żyję i umrę w mieście (w brzydkim mieście Limie, jeśli już szukamy okoliczności obciążających) i wszelkie wyjazdy z obszaru o zwartej zabudowie, choćby na weekend, to pańszczyzna, ktorą odrabiam czasami ze względu na rodzinne bądź zawodowe zobowiązania, wszelako zawsze z niechęcią. Proszę nie zaliczać mnie do grona owych mieszczan, ktorych najgorętszym pragnieniem jest kupno domku na południowym wybrzeżu, gdzie mogliby spędzać każde lato i weekend w nieprzyzwoitym konkubinacie z piachem, słoną wodą i pękatymi od piwa kałdunami innych, podobnych do nich mieszczan. Ten coniedzielny spektakl rodzin zbratanych na brzegu morza w ekshibicjonistycznym bien pensant jest dla mnie jednym z najbardziej przygnębiających punktow na haniebnej liście zachowań stadnych w tym preindywidualistycznym kraju. Jak mniemam, schludny krajobraz z krowami pasącymi się wśrod wonnych zioł czy z kozkami obwąchującymi chleb świętojański raduje serca ludzi pana pokroju i pozwala doświadczać ekstazy młodzieńca, ktory pierwszy raz ujrzał nagą kobietę. Jeżeli o mnie chodzi, uważam, że naturalnym przeznaczeniem bykow jest arena – innymi słowy: życie dla
konfrontacji z płaszczem, muletą, piką, banderillą i szpadą – głupie ich samice zaś chciałbym oglądać jedynie poćwiartowane i upieczone na ruszcie, z ostrymi przyprawami, krwiste, otoczone chrupiącymi frytkami i surowkami, natomiast kozki – mielone lub posiekane, smażone bądź marynowane wedle przepisow z tropikalnej połnocy, czyli jako jedno z moich ulubionych dań brutalnej kuchni kreolskiej. Wiem, że obrażam pańskie przekonania, mam świadomość, iż pan i panu podobni – kolejny zbiorowy spisek! – jesteście albo niebawem będziecie przekonani, że zwierzęta mają prawa, a może i duszę. Wszystkie zwierzęta, nie wyłączając komara widliszka, padlinożernej hieny, syczącej kobry i żarłocznej piranii. Otoż ja publicznie oświadczam, że mnie zwierzęta obchodzą co najwyżej z punktu widzenia kulinarnego, dekoracyjnego i może sportowego (acz muszę tu zaznaczyć, iż miłość do koni budzi we mnie taką samą niechęć jak wegetarianizm, koniarzy zaś o jądrach skarlałych od tarcia o siodło uważam za szczegolnie ponurą wersję kastratow). Nie podnieca mnie (raczej przywodzi na myśl nieprzyjemne wonie i każe podejrzewać przerożne fizyczne niedogodności) idea kopulacji z kurą, kaczką, małpą, klaczą czy jakimkolwiek zwierzęciem posiadającym otwor, chociaż szanuję – z daleka – tych, ktorzy przypisują im funkcje erotyczne. Żywię jednak pewne podejrzenia, że ludzie znajdujący upodobanie w podobnych akrobacjach są w gruncie rzeczy – proszę tego nie odbierać jak osobistego przytyku – nieoswojonymi ekologami, nieznającymi siebie, wielbicielami dziczy, ktorzy w przyszłości mogliby przystać do frakcji Brigitte Bardot (w ktorej notabene też się kochałem w młodości) i działać na rzecz ochrony fok. Wprawdzie miałem kiedyś niepokojące wizje pięknej nagiej kobiety baraszkującej na łożu upstrzonym kociakami, wszelako świadomość, że w Stanach Zjednoczonych żyją sześćdziesiąt trzy miliony kotow i pięćdziesiąt cztery miliony psow domowych, trwoży mnie bardziej niż obfitość broni atomowej zmagazynowanej w kilku krajach byłego Związku Radzieckiego. Jeżeli tak traktuję wszystkie te czworonogi i ptaszyska, może pan sobie wyobrazić, jakie uczucia budzą we mnie pańskie szumiące drzewa, gęste bory, cudowne listowie, szemrzące rzeki, głębokie wąwozy, lśniące jak kryształ szczyty i tym podobne. Istnienie surowcow według mnie ma sens i da się usprawiedliwić, o ile przejdą one przez sito cywilizacji miejskiej, czyli zostaną przerobione i przekształcone – moglibyśmy nawet rzec: odrealnione, aczkolwiek ja wolałbym pogardzane dziś sformułowanie: zhumanizowane – przez książkę, przez obraz, przez kino czy telewizję. Żebyśmy się zrozumieli – oddałbym życie (nie należy tego rozumieć dosłownie, raczej jako pewną hiperbolę) za strzeliste topole z Polifema czy za migdałowce przydające dostojeństwa Poematom samotności Gongory, za wierzby płaczące z eklog Garcilasa lub za miodozłociste słoneczniki i pszeniczne łany na obrazach van Gogha, ale nie uroniłbym ani łzy w hołdzie płonącym latem lasom sosnowym i nie zadrżałaby mi dłoń przy podpisywaniu dekretu o amnestii dla wypalaczy lasow w Andach, w Alpach, względnie na Syberii. Natura nieprzetworzona przez sztukę czy literaturę, Natura nieskrępowana, pełna much, widliszkow, błota, szczurow i karaluchow – jest nie do pogodzenia z wyrafinowanymi
przyjemnościami w rodzaju higieny osobistej lub eleganckiego stroju. Żeby nie przedłużać wywodu, podsumuję moją myśl – czy raczej moje fobie – wyjaśniając panu, że gdyby „miejska zaraza”, jak pan ją nazywa, niepowstrzymanie postępowała i pochłonęła wszystkie łąki świata i gdyby ziemski glob pokrył się wysypką drapaczy chmur, metalowych mostow, asfaltowych ulic, sztucznych jezior i parkow, kamiennych placow i parkingow podziemnych, i gdyby cała planeta wbiła się w beton zbrojony i stalowe belki, stając się jednym, kulistym, nieskończonym miastem (owszem, pełnym księgarń, galerii, bibliotek, restauracji, muzeow i kawiarni) – wowczas niżej podpisany, homo urbanus do szpiku kości, pochwaliłby to. Z wyżej wymienionych względow nie przekażę ani grosza na fundusz Stowarzyszenia „Cholorofil i Nawoz”, ktoremu pan przewodniczy, i zrobię, ile tylko w mojej mocy (czyli bardzo niewiele, proszę się nie niepokoić), żeby nie osiągnął pan swojego celu i żeby pańską filozofię bukoliczną zmiotł ten symbol kultury, ktorym pan gardzi, a ktory ja uwielbiam: ciężarowka.
Marzenie Pluta
W samotności swego gabinetu, ożywiony chłodem poranka don Rigoberto powtorzył z pamięci zdanie Borgesa, na ktore właśnie był się natknął: „Cudzołostwo ma w sobie coś z czułości i samozaparcia” 1. Kilka stron dalej, po cytacie z Argentyńczyka, jego oczom ukazał się list, nienaruszony mimo upływu lat: Kochana Lukrecjo, czytając te linijki, przeżyjesz największą niespodziankę Twojego
życia, a mną będziesz może gardzić. Ale to nieważne. Nawet gdyby istniała tylko jedna szansa, że przyjmiesz moją propozycję, przeciwko milionowi, że ją odrzucisz, i tak skoczyłbym na głowkę. Opiszę Ci pokrotce coś, co wymagałoby godzin rozmowy z towarzyszeniem przekonujących modulacji głosu i gestykulacji. Od chwili gdy (z powodu kosza, jakiego mi dałaś) opuściłem Peru, pracuję w Stanach Zjednoczonych, i to z powodzeniem. W ciągu dziesięciu lat stałem się dyrektorem i drobnym udziałowcem znanej fabryki przewodnikow elektrycznych w stanie Massachusetts. Jako inżynier i przedsiębiorca utorowałem sobie drogę w mojej drugiej ojczyźnie – od czterech lat jestem obywatelem amerykańskim. Powinnaś wiedzieć, że właśnie zrezygnowałem z dalszego kierowania fabryką i sprzedaję też moje udziały, za co spodziewam się otrzymać sześćset tysięcy dolarow, a przy odrobinie szczęścia może troszkę więcej. Czynię tak, ponieważ zaproponowano mi stanowisko rektora w TIM (Technological Institute of Mississippi), college’u, gdzie studiowałem i z ktorym nigdy nie utraciłem kontaktu. Obecnie jedna trzecia ogołu ich studentow to Hispanic (Latynosi). Płacić będą mi połowę tego, co dotąd zarabiałem. Ale co mi tam. Kusi mnie możliwość kształcenia tych młodych ludzi z obu Ameryk, ktorzy będą budować XXI wiek. Zawsze
marzyłem, by poświęcić się pracy na uniwersytecie, i tak też pokierowałbym sobą, gdybym został w Peru, to znaczy, gdybyś za mnie wyszła. „O co tu chodzi?” – zapytasz zapewne. „Dlaczego po dziesięciu latach Modesto zmartwychwstaje i opowiada mi tę historię?” Spieszę wyjaśnić, najukochańsza Lukrecjo. Postanowiłem pomiędzy wyjazdem z Bostonu a przybyciem do Oxfordu, Missisipi, wydać w ciągu tygodnia wakacji sto z sześciuset tysięcy dolarow, jakie zaoszczędziłem. Wakacji, nawiasem mowiąc, nigdy nie miałem i nigdy w przyszłości mieć nie będę, gdyż, jak sobie przypominasz, najbardziej w życiu zawsze lubiłem pracować. Moj job pozostaje dla mnie najlepszą rozrywką. Ale – o ile wszystko powiedzie się tak, jak sobie wymarzyłem – ten tydzień będzie czymś wyjątkowym. Nie typowe wakacje w postaci rejsu po Karaibach czy wylegiwania się na hawajskiej plaży wśrod palm i deskarzy. Będzie to coś bardzo osobistego i niepowtarzalnego: urzeczywistnienie dawnego marzenia. Tutaj Ty wkraczasz na scenę, i to głownymi drzwiami. Wiem już, że jesteś żoną czcigodnego obywatela Limy, wdowca i dyrektora towarzystwa ubezpieczeniowego. Ja zawarłem małżeństwo z jankeską z Bostonu, z zawodu lekarką, i jestem szczęśliwy w takim skromnym zakresie, na jaki pozwala małżeństwo. Nie proponuję Ci, żebyś się rozwiodła i zmieniła
swoje życie, nic z tych rzeczy. Pragnę tylko, byś dzieliła ze mną ten wymarzony tydzień, pieszczony przeze mnie w myślach przez tyle lat, tydzień, ktory dzięki sprzyjającym okolicznościom wreszcie może stać się rzeczywistością. Nie pożałujesz tych spędzonych ze mną siedmiu dni i będziesz je wspominać z nostalgią do końca życia. Przyrzekam Ci to. Spotkamy się w sobotę 17 na lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku. Ty przybędziesz z Limy na pokładzie samolotu Lufthansy, a ja z Bostonu. Limousine zabierze nas do suite hotelu Plaza, już zarezerwowanej, łącznie ze wskazaniem kwiatow, jakie mają ustroić apartament. Będziesz miała czas, żeby wypocząć, pojść do fryzjera, do sauny albo do sklepow na Piątej Alei, biegnącej dosłownie u Twoich stop. Tego wieczoru mamy bilety do Metropolitan, gdzie obejrzymy Toscę Pucciniego, z Lucianem Pavarottim jako Mario Cavaradossim i Orkiestrą Symfoniczną Metropolitan Opera pod dyrekcją mistrza Edoarda Mullera. Na kolację wybierzemy się do Le Cirque, gdzie, o ile szczęście pozwoli, będziesz miała w zasięgu ręki Micka Jaggera, Henry’ego Kissingera lub Sharon Stone. Zakończymy dzień w zgiełku Regine’s. Concorde do Paryża startuje w niedzielę w południe, więc nie trzeba będzie wcześnie wstawać. Jako że lot trwa zaledwie trzy i poł godziny –
ktorych zapewne nie zauważymy, a to dzięki wyśmienitemu obiadowi skomponowanemu przez Paula Bocuse’a – dotrzemy do Miasta Świateł jeszcze za dnia. Gdy tylko zameldujemy się w Ritzu (widok na Place Vendome zagwarantowany), znajdziemy jeszcze czas na przechadzkę mostami na Sekwanie, korzystając z ciepłych nocy wczesnej jesieni – zdaniem znawcow, najlepszych na spacery, o ile nie pada. (Na nic zdały się moje wysiłki, żeby sprawdzić prognozy opadow dla Paryża na tę niedzielę i poniedziałek, albowiem NASA, inaczej mowiąc – meteorologia jest w stanie przewidzieć kaprysy aury z czterodniowym tylko wyprzedzeniem). Nigdy nie byłem w Paryżu, mam nadzieję, że Ty też nie, zatem podczas naszej wędrowki wieczorową porą z Ritza do SaintGermain pokonamy wspolnie trasę, ktora jest uważana za oszałamiającą. Na lewym brzegu (takim paryskim odpowiedniku Miraflores, żebyśmy się lepiej rozumieli), w opactwie Saint-Germain-des-Pres, czeka nas niedokończone Requiem Mozarta i kolacja w Chez Lipp, alzackiej brasserie, gdzie obowiązkowo spożywa się choucroute (nie wiem, co to jest, ale o ile nie zawiera czosnku, powinno mi smakować).
Założyłem, że po wieczerzy zechcesz wypocząć, by, świeżutka, rzucić się na spotkanie następnego, intensywnego dnia, zatem, program na ten wieczor nie roi się od dyskotek, barow, boites czy domow gry do świtu. Nazajutrz rano przejdziemy przez Luwr, by oddać naszą cześć Giocondzie, zjemy lekki obiad w La Closerie de Lilas bądź w La Coupole (są to polecane snobistyczne restauracje na Montparnasse), po południu zanurzymy się w awangardzie w Centre Pompidou i rzucimy okiem na Marais, dzielnicę słynącą z XVIII-wiecznych pałacow i wspołczesnych homoseksualistow. Napijemy się herbatki w La Marquise de Sevigne przy La Madeleine, by wreszcie pojść odzyskać siły pod prysznicem w hotelu. Program nocny jest zaiste frywolny: aperitif w barze Ritz, kolacja w modernistycznej scenerii Maxima, a wieczor zakończymy w katedrze striptease’u, czyli w Crazy Horse Saloon, ktory wystawia swoją najnowszą rewię „Uff. Jak gorąco”. (Bilety są już kupione, stoliki zarezerwowane, a maitres i kelnerzy przekupieni, by zapewnić nam najlepsze miejsca, stoły i obsługę). Limousine, mniej wystawna, ale bardziej wytrawna niż w Nowym Jorku, z szoferem i przewodnikiem, powiezie nas we wtorek do Wersalu, gdzie zwiedzimy pałac i ogrody Krola Słońce. Zjemy coś
typowego (obawiam się, że będzie to befsztyk z frytkami) w przydrożnym bistro przed pojściem do Opery (Otello Verdiego, z Placido Domingo, rzecz jasna). Znajdziesz jeszcze czas na zakupy w sąsiadującym z hotelem Faubourg Saint-Honore. Spożyjemy coś w rodzaju kolacji, z powodow czysto wizualnych i socjologicznych, w samym Ritzu, gdzie – eksperci dixerunt – przepych samej oprawy i wykwintność obsługi zrekompensują nam niewyszukane menu. Prawdziwą kolację zjemy dopiero po Operze, w Tour d’Argent, z ktorej okien pożegnamy się z wieżami Notre-Dame i ze światłami mostow odbitymi w zadumanych wodach Sekwany. Orient Express do Wenecji odjeżdża w środę w południe z Gare Saint-Lazare. Na podrożowaniu i wypoczywaniu spędzimy cały dzień i następującą po nim noc, ale zdaniem tych, ktorzy wzięli udział w owej kolejowej przygodzie, przemierzanie w przedziałach z belle epoque terytoriow Francji, Niemiec, Austrii, Szwajcarii i Włoch może spełniać rolę relaksacyjną i propedeutyczną zarazem – ekscytować bez znużenia, przyprawiać o entuzjazm, ale bez zawrotow głowy, i służyć rozrywce chociażby ze względow archeologicznych; zważymy, z jakim smakiem odtworzono eleganckie przedziały, toalety, bary i jadalnie tego mitycznego pociągu, będącego tłem tylu powieści i filmow międzywojnia.
Będę miał ze sobą powieść Agathy Christie Morderstwo w Orient Expressie, w wersji angielskiej i hiszpańskiej, gdybyś miała chęć rzucić na nią okiem w oryginalnej scenerii. Zgodnie z prospektem – tego dnia przy kolacji aux chandelles obowiązują stroje wieczorowe i głębokie dekolty. Suite hotelu Cipriani na wyspie Giudecca ma widok na Canal Grande, na plac Świętego Marka i na bizantyńskie, pękate wieże jego kościoła. Zamowiłem gondolę i przewodnika, zdaniem agencji najlepiej przygotowanego (i najbardziej sympatycznego) – w całej Wenecji, dzięki niemu w czwartek rano i po południu zapoznamy się z kościołami, placami, klasztorami, mostami i muzeami, z małą przerwą w południe na przekąskę, na przykład pizzę, na tarasie Floriana w otoczeniu gołębi i turystow. Aperitif – miksturę nieuchronnie zwaną Bellini – wypijemy w hotelu Danielli, po czym udamy się na kolację do Harry’s Bar, uwiecznionego w kiepskiej powieści Hemingwaya. W piątek będziemy kontynuować nasz maraton, zaczynając od wizyty na plaży w Lido, potem odbędziemy wycieczkę do Murano, gdzie do dziś dnia szkło modeluje się przez dmuchanie (technika przywołująca starą tradycję i wzmacniająca płuca miejscowych). Będzie też czas na souvenirs i na przelotne spojrzenie
w kierunku willi Palladium. Wieczorem koncert na wysepce San Giorgio – I Musici Veneti w utworach tworcow baroku weneckiego, czyli oczywiście Vivaldiego, Cimarosy, Albinoniego. Kolację zjemy na tarasie w Danielli, podziwiając, o ile noc będzie bezchmurna, „pelerynę świetlikow” (cytuję za przewodnikami), czyli latarnie Wenecji. Pożegnamy się z miastem i ze Starym Kontynentem, droga Lucre, pod warunkiem że nasze ciała na to pozwolą, w otoczeniu na wskroś nowoczesnym – w dyskotece Il Gatto Nero, ktora elektryzuje starych, dojrzałych i młodych entuzjastow muzyki jazzowej (nigdy do nich nie należałem i Ty też nie, ale jednym z założeń tego wymarzonego tygodnia jest to, że robimy coś, czego nie robiliśmy nigdy dotąd, podporządkowując się wymogom ludzi światowych). Następnego ranka – dnia siodmego, kiedy to słowo KONIEC już zawiśnie na horyzoncie – trzeba będzie wstać wcześnie. Samolot do Paryża startuje o dziesiątej, tam łapiemy concorde’a do Nowego Jorku. Nad Atlantykiem porownamy nasze wspomnienia i wrażenia zgromadzone w pamięci, by wybrać najbardziej zasługujące na uwiecznienie. Pożegnamy się na Kennedy Airport (twoj odlot do Limy i moj do Bostonu nastąpią niemal jednocześnie) i bez wątpienia nie ujrzymy się już nigdy więcej. Nie sądzę, by nasze losy miały się jeszcze kiedykolwiek skrzyżować. Ja nie wrocę do Peru i nie sądzę, żebyś Ty z kolei zawitała do
zagubionego zakątka Deep South, ktory począwszy od października, może szczycić się posiadaniem jedynego rektora Hispanic w całym kraju (dwa tysiące pięciuset pozostałych to jankesi, Afrykanie i Azjaci). Przyjedziesz? Bilet czeka na Ciebie w biurach Lufthansy w Limie. Nie musisz mi odpowiadać. I tak będę w umowionym miejscu w sobotę siedemnastego. Za odpowiedź posłuży Twoja obecność lub nieobecność. Jeśli się nie pojawisz, samotnie zrealizuję cały program, wyobrażając sobie, że jesteś ze mną, urzeczywistniając kaprys, ktory dodawał mi otuchy przez te wszystkie lata, rozmyślając o kobiecie, ktora pomimo kosza, jakiego mi dała, zmieniając całe moje życie, pozostanie na zawsze w samym sercu moich wspomnień. Czy muszę zaznaczać, że zapraszam Cię, abyś zaszczyciła mnie swoją obecnością, co nie oznacza żadnego innego zobowiązania poza samym towarzystwem? Absolutnie nie proszę Cię, byś w dniach podroży – nie wiem, jakim eufemizmem powinienem się teraz posłużyć – dzieliła ze mną łoże. Suites zarezerwowane w Nowym Jorku, Paryżu i Wenecji mają oddzielne pokoje, z kluczami i zasuwkami, do ktorych mogę dodać, jeśli
skrupuły Ci to nakazują, także sztylety, siekiery, rewolwery, a nawet goryli. Ale wiesz przecież, że nie będzie to wszystko potrzebne i że podczas tego tygodnia poczciwy Modesto, potulny Pluto, jak przezywano mnie na osiedlu, będzie tak pełen szacunku wobec Ciebie, jak niegdyś w Limie, kiedy usiłowałem namowić Cię, byś wyszła za mnie, i ledwie śmiałem dotknąć Twoich rąk w mroku kin. Do zobaczenia na lotnisku Kennedy’ego albo nigdy, Lucre. Modesto (Pluto) Don Rigoberto poczuł, jak wstrząsają nim dreszcze i gorączka. Jak mogłaby brzmieć odpowiedź Lukrecji? Czy odrzuciłaby z oburzeniem propozycję tego zmartwychwstańca? Czy uległaby frywolnej pokusie? Owego mlecznobiałego poranka poczuł, że jego zeszyty oczekiwały rozwiązania z taką samą niecierpliwością, jak jego udręczona dusza. 1 J. L. Borges, Trzy wersje Judasza, przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski. Nakazy spragnionego wędrowca Oto rozkaz twego niewolnika, bogdanko. Przed lustrem, na łożku lub sofie ustrojonej ręcznie malowanymi jedwabiami indyjskimi, względnie indonezyjskim batikiem o okrągłych oczkach, padniesz na plecy, rozebrana, i swoje długie, czarne włosy rozpuścisz. W skupieniu uniesiesz lewą nogę tak, by utworzyła kąt. Głowę oprzesz na prawym ramieniu, rozchylisz usta i gniotąc prawą dłonią koniec prześcieradła, opuścisz powieki, udając, że śpisz. Będziesz wyobrażać sobie, że żołta rzeka skrzydeł motylich i pyłu gwiezdnego spływa na ciebie z niebios i że cię przenika. Kim jesteś? Naturalnie Danae Gustava Klimta. Nieważne, kto mu pozował do tego oleju (1907–1908), mistrz przewidział ciebie, ciebie odgadł, ujrzał cię taką, jaką przyjść miałaś na świat i jaką miałaś być poł wieku poźniej, po drugiej stronie oceanu. Sądził, że pociągnięciami pędzla odtwarza jakąś damę z mitologii helleńskiej, a zawczasu stwarzał ciebie, przyszłą piękność, kochającą żonę, zmysłową macochę.
Pośrod wszystkich kobiet tylko ty, na podobieństwo tej malarskiej wizji, łączysz cudowną doskonałość anioła, jego niewinność i czystość, z ciałem zuchwale doczesnym. Dzisiaj, na twoje jędrne piersi i wojownicze biodra, składam hołd wyłącznie mocy twoich ud, tych kolumn świątynnych, do ktorych chciałbym być przywiązany i chłostany za złe zachowanie. Cała jesteś wielkim świętem moich zmysłow. Skoro z aksamitu, ślino z aloesu, subtelna pani o łokciach i kolanach, ktore nigdy nie uwiędną, przebudź się, popatrz na swoje odbicie i powiedz sobie: „Jestem czczona i uwielbiana jak nikt, jestem upragniona i pożądana jak płynne miraże pustynne dla spragnionego wędrowca”. Lukrecja-Danae, Danae-Lukrecja. Oto błaganie twego boga, niewolnico. Wymarzony tydzień – Moja sekretarka zadzwoniła do Lufthansy i istotnie jest tam twoj bilet, już opłacony – powiedział don Rigoberto. – W obie strony. Oczywiście pierwszą klasą. – Dobrze zrobiłam, że pokazałam ci ten list, kochanie? – krzyknęła zaniepokojona dona Lukrecja. – Nie obraziłeś się? Skoro obiecaliśmy sobie, że niczego nie będziemy ukrywać, uważałam, że powinnam ci go pokazać. – Bardzo dobrze zrobiłaś, moja krolowo – odparł don Rigoberto, całując żonę w rękę. – Chcę, żebyś pojechała. – Chcesz, żebym pojechała? – dona Lukrecja uśmiechnęła się, spoważniała i znow się uśmiechnęła. – Naprawdę? – Proszę cię o to – nalegał, trzymając usta wciąż przy palcach żony. – Chyba że cały pomysł budzi w tobie niechęć. Ale dlaczego niby miałby budzić? Chociaż jest to program nuworysza, z lekka banalny, został jednak opracowany z przymrużeniem oka i ironią niespotykaną wśrod inżynierow. Rozerwiesz się, kochanie. – Nie wiem, co ci odpowiedzieć, Rigoberto – wybełkotała dona Lukrecja, walcząc z rumieńcem. – To bardzo szlachetne z twojej strony, ale…
– Z pobudek egoistycznych proszę cię, żebyś się zgodziła – wytłumaczył jej mąż. – Jak wiesz, egoizm jest według mojej filozofii zaletą. Twoja podroż będzie dla mnie wspaniałym doświadczeniem. Z wyrazu twarzy i oczu don Rigoberta dona Lukrecja wyczytała, że mowił poważnie. Udała się zatem w podroż i osmego dnia powrociła do Limy. Na lotnisku Corpac powitali ją mąż i Fonsito, ten ostatni z bukietem kwiatow w celofanie i bilecikiem „Witaj na ziemi ojczystej, macocho”. Powitali ją niezwykle czule, a don Rigoberto, chcąc żonie pomoc ukryć zakłopotanie, zasypał ją pytaniami o pogodę, odprawy celne, zmiany czasu, jet lag i samopoczucie, starannie omijając newralgiczny temat. Po drodze do Barranco zdał jej szczegołową relację ze spraw biurowych, z postępow szkolnych Fonsita, ze śniadań, obiadow i kolacji, jakie zjedli pod jej nieobecność. Dom błyszczał przesadną czystością i porządkiem: Justyniana zleciła zawczasu upranie firanek i wymianę nawozu w ogrodzie, co normalnie czyniono tylko pod koniec miesiąca. Całe popołudnie spędziła dona Lukrecja na otwieraniu walizek, na rozmowach ze służbą na tematy codzienne i na telefonach do przyjaciołek i krewnych, żądnych wieści, jak jej się udały zakupy w Miami (oficjalne wytłumaczenie jej nieobecności). Kiedy wyjęła prezenty dla męża, pasierba i Justyniany, w powietrzu nie dało się wyczuć najmniejszych oznak napięcia. Don Rigobertowi spodobały się francuskie krawaty, włoskie koszule i nowojorski pulower. Dżinsy, skorzana kurtka i szałowy stroj sportowy doskonale pasowały na Fonsita, a Justyniana wydała okrzyk entuzjazmu, przymierzywszy – wprost na fartuch – sukienkę w mocnym żołtym kolorze, jaka jej przypadła. Po kolacji don Rigoberto zamknął się w łazience, gdzie spędził na ablucjach mniej czasu niż zazwyczaj. Kiedy wrocił, stwierdził, że pokoj spowija połmrok rozcięty smugą odbitego światła, ktora padała na dwa sztychy Utamara: ta sama niedopasowana para w ortodoksyjnym zespoleniu, on obdarzony krętym prąciem, ona lilipucią pochewką, oboje wśrod kimon nadętych niczym chmury burzowe, papierowych lampionow, mat i stolikow z porcelanową zastawą do herbaty, a w tle z mostkami nad krętą rzeką. Dona Lukrecja leżała już przykryta, nie rozebrana, co mogł stwierdzić, wśliznąwszy się obok niej, ale odziana w nową koszulę nocną – nabytą i używaną w podroży? – ktora pozostawiała mu swobodę potrzebną, by dotrzeć do jej intymnych zakątkow. Położyła się na boku, mogł jej więc wsunąć rękę pod plecy i poczuć żonę od stop do głow. Całował ją nienachalnie, z ogromną czułością – w oczy, w policzki, zwlekając z całowaniem ust. – Nie opowiadaj mi niczego, czego byś nie chciała – skłamał jej prosto w ucho z dziecinną kokieterią, ktora rozniecała jego niecierpliwość, a jednocześnie badał wargami krzywiznę jej małżowiny. – Tylko to, co uznasz za stosowne. Albo, jeśli wolisz, nic. – Opowiem ci wszystko – zamruczała dona Lukrecja, szukając
ustami jego ust. – Przecież po to mnie wysłałeś, prawda? – Po to też – zgodził się don Rigoberto, całując ją w szyję, we włosy, w czoło, bawiąc dłużej przy nosie, policzkach i podbrodku. – Dobrze się bawiłaś? Jak ci było? – Dobrze albo źle, zależy od tego, co stanie się teraz między tobą a mną – odparła szybko pani Lukrecja i don Rigoberto wyczuł u żony chwilowe napięcie. – Owszem, bawiłam się, owszem, było mi cudownie. Ale cały czas się bałam. – Że się obrażę? – don Rigoberto całował teraz, milimetr po milimetrze, jędrne piersi, igrając czubkiem języka z twardniejącymi sutkami. – Że ci urządzę scenę zazdrości? – Że będziesz cierpiał – szepnęła dona Lukrecja i objęła go. „Już się rozgrzewa” – stwierdził don Rigoberto. Czuł się przeszczęśliwy, mogąc pieścić to budzące się ciało i musiał zaprząc do pracy wszelkie władze umysłu, żeby moc opanować zawrot głowy, jakiego zaczynał doznawać. Szepnął swojej żonie na ucho, że kocha ją bardziej, dużo bardziej niż przed podrożą. Przystąpiła do opowieści, przerywając, szukając słow – te chwile ciszy były alibi dla jej zmieszania – ale z wolna, pobudzona jego pieszczotami i rozkochanymi dygresjami, stopniowo odzyskiwała pewność siebie. W końcu don Rigoberto zauważył, że wrociła jej swada, że opowiada z udawanym dystansem wobec relacjonowanych wydarzeń. Przylgnęła do niego, opierając mu głowę na ramieniu. Ich dłonie co chwila poruszały się, jakby chcąc zawładnąć jakąś częścią ciała, mięśniem lub fragmentem skory – a może tylko sprawdzić ich obecność. – Bardzo się zmienił? – Zjankesiał, jeśli chodzi o sposob ubierania się i mowienia, ciągle wyrywały mu się angielskie wyrażenia. Nieco posiwiał i przytył, ale nadal miał tę swoją podłużną i smętną twarz psa Pluto, zachował też nieśmiałość i zahamowania z czasow młodości. – Pewnie sądził, że spadłaś z nieba. – Jak on zbladł! Już myślałam, że zemdleje. Czekał na mnie z bukietem większym niż on sam. Limousine była posrebrzana jak na filmach gangsterskich. Z barkiem, telewizorem, sprzętem stereo i – zaraz padniesz – ze skorami lamparcimi na siedzeniach. – Biedni ekologowie – ożywił się don Rigoberto.
– Wiem, że jest strasznie pretensjonalna – tłumaczył się Modesto, kiedy szofer, bardzo wysoki Afgańczyk w granatowym uniformie, wkładał walizki do bagażnika. – Ale ta była najdroższa. – Stać go na żarty z samego siebie – orzekł don Rigoberto. – To sympatyczne. – Jak jechaliśmy do Plaza, powiedział mi parę komplementow, czerwieniąc się po uszy – ciągnęła dona Lukrecja. – Że dobrze się trzymam, że jestem jeszcze piękniejsza, niż kiedy chciał się ze mną żenić. – Bo jesteś – przerwał jej don Rigoberto, spijając jej oddech. – Z każdym dniem, z każdą godziną. – Nie powiedział niczego w złym guście, żadnego grubiaństwa – powiedziała. – Tak mi dziękował za ten przyjazd, że poczułam się jak biblijna miłosierna samarytanka. – A wiesz, o czym myślał, prawiąc ci te wszystkie galanterie? – O czym? – dona Lukrecja wplotła nogę między nogi męża. – Czy ujrzy cię nagą już tego popołudnia w Plaza, czy będzie musiał zaczekać do nocy, czy może do Paryża – objaśnił jej don Rigoberto. – Nie ujrzał mnie gołej ani po południu, ani wieczorem. Chyba że podglądał mnie przez dziurkę, jak się kąpałam i ubierałam do wyjścia do Metropolitan. Oddzielne pokoje okazały się prawdą. Okna mojego wychodziły na Central Park. – Ale pewnie chociaż trzymał cię za rękę w operze, w restauracji – poskarżył się rozczarowany mąż. – Z niewielką pomocą szampana mogł przylgnąć policzkiem do twojego podczas tańca w Regine’s. Pocałować w szyję, w uszko. – Nic z tych rzeczy. Nie usiłował trzymać za rękę ani całować, natomiast przez całą tę długą noc nie szczędził duserow, zachowując pełen uszanowania dystans. Okazał się sympatyczny, naprawdę nabijał się z własnego niedoświadczenia („Umieram ze wstydu, Lucre, ale w ciągu sześciu lat małżeństwa ani razu nie zdradziłem żony”) i przyznał się, że po raz pierwszy w życiu jest na przedstawieniu operowym i że nigdy dotąd nie przestąpił progow Le Cirque czy Regine’s. – Jestem pewien jedynie, że mam zamawiać szampana Dom
Perignon, wąchać wino nosem alergika i życzyć sobie dań o francuskich nazwach. Spoglądał na nią z niezmierzoną wdzięcznością, iście psią. – Jeśli chcesz znać prawdę, Modesto, przyjechałam z prożności. Nie licząc, oczywiście, ciekawości. Czy to możliwe, że przez te dziesięć lat, kiedy się nie widzieliśmy i nic o sobie nawzajem nie wiedzieliśmy, nadal kochałeś się we mnie? – „Kochałeś” nie jest właściwym słowem – wyjaśnił jej. – Kocham Dorothy, Amerykaneczkę, z ktorą się ożeniłem, ktora jest bardzo wyrozumiała i dzięki ktorej aż śpiewa mi w duszy. – Byłaś dla niego czymś ulotniejszym – tłumaczył don Rigoberto. – Czymś nierealnym, złudzeniem, kobietą z jego wspomnień i pragnień. Chcę cię tak kochać jak on. Poczekaj, poczekaj. Pozbawił ją kusej koszuli nocnej i ponownie przylgnął do niej tak, by ich skory dotykały się możliwie największą powierzchnią. Powstrzymując własne pożądanie, poprosił ją, żeby mowiła dalej. – Wrociliśmy do hotelu na moje pierwsze ziewnięcie. Życzył mi dobrej nocy, stojąc daleko od moich drzwi. Żeby mi się przyśniły aniołki. Zachowywał się tak dobrze, był tak szarmancki, że następnego ranka pozwoliłam sobie na zalotny gest. Na śniadanie, ktore naszykowano w pokoiku rozdzielającym ich sypialnie, udała się boso i w letnim peniuarze, bardzo krotkim, odsłaniającym nogi łącznie z udami. Modesto czekał na nią ogolony, wykąpany i ubrany. Usta otwarł na oścież. – Dobrze spałaś? – wysłowił się wreszcie, ledwie ruszając szczęką. Podał jej rękę, gdy siadała do sokow, grzanek i marmolad. – Czy mogę ci powiedzieć, że wyglądasz cudnie? – Stoj – przerwał jej don Rigoberto. – Pozwol, że uklęknę i ucałuję nogi, ktore olśniły psa Pluto. W drodze na lotnisko i poźniej, podczas obiadu na pokładzie concorde’a Air France, Modesto powrocił do pełnej szacunku adoracji z pierwszego dnia. Bez melodramatycznej nuty przypomniał Lukrecji, jak to zrezygnował z pracy na politechnice, kiedy przekonał się, że ona za niego nie wyjdzie, i jak wyjechał do Bostonu, zdając się na los szczęścia. Trudne początki w tym mieście mroźnych zim i ciemnoczerwonych domow
wiktoriańskich, gdzie przez trzy miesiące szukał pierwszej stałej pracy. Serce miał złamane, ale nie rozpaczał. Osiągnął względną stabilizację, zdobył żonę, z ktorą umiał się dogadać, a teraz, tuż przed rozpoczęciem nowego etapu na uniwersytecie, za ktorym zawsze tęsknił, właśnie urzeczywistniał sen, zabawę dorosłego człowieka, sekret, z ktorym się ukrywał przez tyle lat: wymarzony tydzień spędzony na szastaniu pieniędzmi w Nowym Jorku, Paryżu i Wenecji – z Lucre. Teraz już mogł spokojnie umierać. – Naprawdę chcesz wydać ćwierć swoich oszczędności na tę podroż? – Wydałbym całe moje trzysta tysięcy, bo druga połowa należy do Dorothy – przyznał, spoglądając jej w oczy. – Nie za ten tydzień, ale za to jedynie, żeby moc cię zobaczyć przy śniadaniu z odsłoniętymi nogami i ramionami. Najpiękniejszy widok świata, Lucre. – To co by powiedział, gdyby jeszcze ujrzał piersi i chwościk – pocałował ją don Rigoberto. – Kocham cię, kocham cię. – W tym momencie postanowiłam, że w Paryżu zobaczy resztę – dona Lukrecja wymykała się pocałunkom męża. – Podjęłam decyzję, kiedy pilot ogłosił, że przekroczyliśmy barierę dźwięku. – To najmniejsza rzecz, jaką mogłaś zrobić dla tak grzeczniutkiego pana – pochwalił don Rigoberto. Kiedy tylko rozpakowali się w swoich sypialniach – z okien pokoju Lukrecji widać było ciemną kolumnę placu Vendome ginącą gdzieś w gorze i lśniące witryny pobliskich sklepow jubilerskich – wyszli na przechadzkę. Modesto zawczasu nauczył się trasy na pamięć i obliczył czas na jej pokonanie. Zwiedzili Tuileries, przeszli przez Sekwanę i lewym brzegiem udali się w stronę Saint-Germain. Do opactwa dotarli poł godziny przed koncertem. Był jasny i ciepły wieczor, kasztanowce okryły się jesiennym złotem, i inżynier co chwila zatrzymywał się z przewodnikiem i planem w dłoniach, by udzielić Lukrecji objaśnień historycznych, urbanistycznych, architektonicznych bądź estetycznych. Na niewygodnych krzesełkach w przepełnionym słuchaczami kościele musieli siedzieć bliziutko siebie. Lukrecja rozkoszowała się mrocznym przepychem Requiem Mozarta. Poźniej, gdy już dotarli na piętro u Lippa, pogratulowała Modestowi: – Nie mogę uwierzyć, że to twoja pierwsza podroż do Paryża. Znasz ulice, zabytki i trasy, jakbyś tu mieszkał. – Przygotowałem się do tej podroży, Lucre, jak do egzaminu
magisterskiego. Sprawdzałem książki, plany, pytałem bywalcow i agentow biur podroży. Nie zbieram znaczkow, nie hoduję psow ani nie gram w golfa. Od lat moim jedynym hobby było opracowanie tego tygodnia. – I zawsze ja byłam obecna w twoim planie? – Kolejny kwiatek do bukietu kokieterii – stwierdził don Rigoberto. – Zawsze ty i tylko ty – zarumienił się Pluto. – Nowy Jork, Paryż, Wenecja, opery, restauracje i cała reszta to po prostu setting. Esencję, punkt centralny i jedyny w tej scenerii stanowimy ty i ja. Wrocili do Ritza taksowką, zmęczeni i przyjemnie podchmieleni kieliszkiem szampana, burgundem i koniakiem, z ktorymi kolejno oczekiwali, towarzyszyli i żegnali choucroute. Kiedy stojąc w salce rozdzielającej ich sypialnie, życzyli sobie dobrej nocy, dona Lukrecja bez mrugnięcia okiem oświadczyła Modestowi: – Zachowujesz się tak nienagannie, że ja też chcę się zabawić. Zrobię ci prezent. – Tak? – Psa Pluto aż zatkało. – Jaki, Lucre? – Całe moje ciało – obwieściła. – Wejdziesz, kiedy zawołam. Tylko popatrzeć. Nie usłyszała odpowiedzi Modesta, była jednak pewna, że w połmroku pokoju kiwał głową oniemiały i uszczęśliwiony. Nie wiedząc, co ma począć dalej, rozebrała się, powiesiła ubranie, w łazience rozpuściła włosy („Tak, jak lubię?” „Dokładnie tak, Rigoberto”), wrociła do sypialni, pogasiła wszystkie światła oprocz lampki nocnej, tak manipulując satynowym kloszem, żeby światło padało na prześcieradła, ktore pokojowka przygotowała na noc. Położyła się na plecach, obrociła lekko na bok w gnuśnej, absolutnie nieskrępowanej pozie i wsparła głowę na poduszce. – Wejdź, jeśli masz ochotę. „Zamknęła oczy, żeby nie widzieć, jak wchodzi” – pomyślał don Rigoberto rozczulony tą oznaką skromności. Z perspektywy sylwetki wahającego się, rozpłomienionego inżyniera, ktory właśnie przekroczył prog, widział bardzo wyraźnie, w tonacji błękitnej, kształty, ktore nie osiągając rubensowskich skrajności, stanowiły przecież wyzwanie dla dziewiczych obfitości z obrazow Murilla: ciało wyciągnięte na plecach, jedno kolano z przodu osłania łono, drugie widoczne w całej okazałości, wypukłe kontury bioder określają granice złotawej skory pośrodku łożka. I choć kontemplował je, badał, pieścił i rozkoszował się nimi po tylekroć, tymi cudzymi oczyma spojrzał na nie po raz pierwszy. Przez dobrą chwilę
– oddech mu przyspieszył, członek zesztywniał – trwał w niemym podziwie. Czytając w jego myślach i pragnąc, by ani jedno słowo nie zburzyło ciszy, dona Lukrecja raz za razem poruszała się jak w zwolnionym tempie, z niedbałością kogoś, kto czuje się bezpieczny od wścibskich spojrzeń, i ukazywała oddanemu Modestowi, przygwożdżonemu dwa kroki od łożka, swoje boki i plecy, pupę i piersi, zdepilowane pachy i gęstwinkę na łonie. Na koniec rozwarła nogi, objawiając wewnętrzną stronę ud i połksiężyc łona. „Poza anonimowej modelki L’origine du monde Gustave’a Courbeta (1866)” – odszukał w pamięci don Rigoberto oszołomiony odkryciem, że bujność brzucha, siła ud i wzgorek łonowy jego żony co do milimetra pokrywały się z ciałem tamtej pozbawionej głowy kobiety z obrazu, ktory stanowił klejnot jego prywatnej pinakoteki. I w tym momencie wieczność prysła: – Chce mi się spać i tobie, Pluto, chyba też. Czas do łożek. – Dobranoc – odparł natychmiast ow głos jakby u szczytu rozkoszy albo agonii. Modesto wycofał się niezgrabnie i kilka sekund poźniej drzwi się zamknęły. – Potrafił się powstrzymać, nie rzucił się na ciebie jak wygłodniała bestia! – wykrzyknął oczarowany don Rigoberto. – Prowadziłaś go małym paluszkiem. – Nie mogłam uwierzyć – śmiała się dona Lukrecja. – Ale to jego posłuszeństwo też było elementem gry. Nazajutrz rano boy przyniosł jej do łożka bukiet roż z bilecikiem: „Oczy widzą, serce czuje, pamięć zachowuje, a rysunkowy pies dziękuje Ci z całej duszy”. – Za bardzo cię pragnę – usprawiedliwił się don Rigoberto, zasłaniając jej usta dłonią. – Muszę się z tobą kochać. – To wyobraź sobie teraz nockę, jaką musiał spędzić biedaczyna Pluto. – Biedaczyna? – zastanowił się don Rigoberto, gdy już leżeli obok siebie zmęczeni miłością i szczęśliwi. – Dlaczego biedaczyna? – Najszczęśliwszy człowiek na świecie, Lucre – zapewnił Modesto wieczorem pomiędzy dwoma seansami striptizu w zatłoczonym Japończykami i Niemcami Crazy Horse Saloon, po wypiciu we dwoje butelki szampana. – Nawet kolejka elektryczna, ktorą dostałem od Świętego Mikołaja w wieku dziesięciu lat, nie jest się w stanie rownać z twoim podarunkiem. W ciągu dnia, kiedy zwiedzali Luwr, jedli obiad w La Closerie de Lilas, chodzili po Centre Pompidou czy po prostu zapędzali się w odnowione uliczki Marais, ani słowem nie nawiązał do poprzedniej nocy.
Nadal grał rolę dobrze poinformowanego towarzysza podroży, usłużnego i pełnego oddania. – Z każdą chwilą twojej opowieści myślę o nim coraz lepiej – zauważył don Rigoberto. – Ze mną było tak samo – przyznała dona Lukrecja. – Toteż uczyniłam tego dnia w ramach nagrody jeszcze jeden kroczek. U Maxima przez cały czas czuł moje kolano przy swoim. Kiedy tańczyliśmy – moje piersi. A w Crazy Horse – moje nogi. – Kto może się z nim mierzyć! – wykrzyknął don Rigoberto. – Poznawał cię jak w serialu, odcinek za odcinkiem, po kawałeczku. W sumie taka zabawa w kotka i myszkę. Ale cały czas niebezpieczna. – O ile gram z mężczyznami takimi jak ty – powiedziała zalotnie dona Lukrecja. – Cieszę się, że przyjęłam twoje zaproszenie, Pluto. Wrocili właśnie do Ritza, szczęśliwi i senni. Żegnali się w saloniku apartamentu. – Poczekaj, Modesto – nagle wpadła na pomysł i zamrugała rzęsami. – Będzie niespodzianka. Zamknij oczy. Pluto natychmiast posłuchał wezwania i zamarł w oczekiwaniu. Zbliżyła się, przylgnęła doń i pocałowała, zrazu powierzchownie. Poczuła, że zwlekał z odpowiedzią tym ustom, ktore ocierały się o jego wargi, a potem językowi, ktory śmiało następnie dostał się do środka. Kiedy wreszcie inżynier się ośmielił, znać było, że w pocałunku tym zawarł całą swoją dawną miłość, całe uwielbienie, marzenie, ciało i duszę (jeśli takową miał). Kiedy objął ją wpoł – delikatnie, gotow puścić ją przy pierwszym odruchu sprzeciwu – dona Lukrecja pozwoliła się przytulić. – Mogę otworzyć oczy? – Możesz. „I wtedy popatrzył na nią, nie chłodnym okiem libertyna w typie de Sade’a – pomyślał don Rigoberto – ale czystym, rozpłomienionym i namiętnym spojrzeniem mistyka w chwili uniesienia, podczas wizji”. – Czy był bardzo podniecony? – wyrwało mu się, ale w mig się opamiętał. – Co za głupie pytanie. Wybacz, Lukrecjo.
– Owszem, był, ale mimo to nie probował mnie zatrzymywać. Odsunął się na pierwszy sygnał z mojej strony. – Powinnaś była pojść z nim tej nocy do łożka – upomniał ją don Rigoberto. – Wykorzystywałaś swoją pozycję. Chociaż nie, może postąpiłaś, jak trzeba… Tak, tak, oczywiście. Erotyzm musi być powolny, sformalizowany, rytualny, teatralny. Mądrze zrobiłaś, czekając. Pośpiech przybliża nas raczej ku zwierzętom. Słyszałaś, że osły, małpy, wieprze i kroliki mają wytrysk najdalej po dwunastu sekundach? – Za to samiec ropuchy może kopulować czterdzieści dni i nocy bez przerwy. Czytałam w książce Jeana Rostanda Od muchy do człowieka. – Pozazdrościć – zdumiał się don Rigoberto. – Masz ogromną wiedzę, Lukrecjo. – Jakbym słyszała Modesta – zbiła go z tropu żona i przeniosła się opowieścią do Orient Expressu, ktory przecinał europejską noc, zmierzając ku Wenecji. – Nazajutrz w przedziale z belle epoque. Podobną treść wyrażał bukiet kwiatow, jaki oczekiwał ją w hotelu Cipriani nad zalaną słońcem Giudeccą: „Dla Lukrecji, ktora pięknie żyje i kocha”. – Zaczekaj, zaczekaj – don Rigoberto cofnął ją ku torom kolejowym. – Dzieliliście ze sobą jeden przedział? – Jeden z dwoma łożkami. Ja na gorze, on na dole. – Czyli, że… – Musieliśmy się rozbierać dosłownie jedno nad drugim – dokończyła. – Widzieliśmy się nawzajem w bieliźnie, aczkolwiek tylko w połmroku, bo zgasiłam wszystko oprocz lampki nocnej. – Bielizna to pojęcie ogolne i abstrakcyjne – zezłościł się don Rigoberto. – Proszę o detale. Dona Lukrecja podała mu je. Gdy przyszła pora rozbierania się do snu – staruszek Orient Express mijał niemieckie bądź austriackie lasy i od czasu do czasu jakąś wioskę – Modesto zapytał ją, czy chce, żeby wyszedł. „Nie trzeba, w tym połmroku wyglądamy jak cienie” – odparła dona Lukrecja. Inżynier usiadł na dolnej kuszetce, kuląc się maksymalnie, żeby miała więcej miejsca. Rozbierała się bez specjalnie wystylizowanych ruchow, obracała się po zdjęciu kolejnej części garderoby: sukni, halki, stanika, pończoch, majteczek. Blask padający od grzybkokształtnej lampki nocnej z lancetowatymi nadrukami
pieścił jej szyję, ramiona, piersi, brzuch, pośladki, uda, kolana, stopy. Podniosłszy ręce, narzuciła sobie przez głowę jedwabną chińską piżamę w smoki. – Usiądę teraz ze spuszczonymi stopami i będę szczotkować sobie włosy – powiedziała, wcielając od razu słowa w czyn. – Jeśli czujesz potrzebę całowania moich nog, to pozwalam. Do kolan. Czy były to Tantalowe męki? A może ogrod rozkoszy? Don Rigoberto zsunął się na podłogę koło łożka, a dona Lukrecja, domyślając się, do czego zmierza, usiadła na brzegu, żeby jej mąż, niczym Pluto w Orient Expressie, mogł jej całować podbicia stop, wdychać aromat kremow i wod, ktorymi namaściła sobie kostki, kąsać jej palce u nog i lizać ciepłe zagłębienia między nimi. – Kocham cię i podziwiam – powiedział don Rigoberto. – Kocham cię i podziwiam – powiedział Pluto. – A teraz spać – nakazała dona Lukrecja. Do Wenecji dotarli o poranku jak z impresjonistycznego obrazu, pełnym silnego słońca i szafirowego nieba. Podczas podroży łodzią przez pomarszczone falami kanały do hotelu Cipriani Modesto, z przewodnikiem Michelina w ręku, udzielił Lukrecji krotkich objaśnień na temat pałacow i kościołow nad Canal Grande. – Czuję zazdrość, kochanie – przerwał jej don Rigoberto. – Jeśli mowisz poważnie, zamykamy temat, serce ty moje – zaproponowała dona Lukrecja. – Mowy nie ma – odrzekł, wycofując się. – Odważni umierają w butach z ostrogami jak John Wayne. Z balkonu w Cipriani rzeczywiście widać było ponad drzewami ogrodu wieże San Marco i nadbrzeżne pałace. Kiedy wyszli, już czekała na nich gondola z przewodnikiem. Zaczęła się karuzela kanałow, mostow, zielonkawych wod, mew towarzyszących im podczas rejsu i ciemnych kościołow, gdzie musieli porządnie wytrzeszczyć oczy, żeby dostrzec atrybuty boskości i świętości na portretach. Zobaczyli sporo Tycjana i Veronesego, Belliniego i skarbow I Piombi, konie świętego Marka i mozaiki w katedrze, rzucili tłustym gołębiom na placu mizerne ziarenka kukurydzy. W południe zrobili sobie obowiązkowe zdjęcie przy stoliku u Floriana podczas degustacji renomowanej pizzy. Po południu zwiedzali dalej, zalewani przez usłużnego przewodnika z agencji potokiem nazw, dat i anegdot, ktorych prawie nie słuchali. O wpoł do osmej, wykąpani i przebrani, wypili Bellini w saloniku hotelu Danielli, wśrod mauretańskich łukow i arabskich poduszeczek. Punkt dziewiąta stawili się w Harry’s Bar, gdzie przy sąsiednim stoliku
(jakby to był punkt programu wycieczki) siedziała boska Catherine Deneuve. Pluto powiedział to, co musiał powiedzieć: „Dla mnie ty jesteś piękniejsza, Lucre”. – I? – ponaglił ją don Rigoberto. Nim wsiedli na łodź parową na Giudeccę, przeszli się jeszcze na wpoł opustoszałymi ulicami. Dona Lukrecja trzymała Modesta pod ramię. Do hotelu dotarli po połnocy. Dona Lukrecja ziewała. – I? – niecierpliwił się don Rigoberto. – Ilekroć jestem tak wyczerpana spacerem i pięknymi widokami, nie potrafię zmrużyć oka – pożaliła się dona Lukrecja. – Na szczęście mam na to niezawodny sposob. – Jaki? – spytał Modesto. – Jaki sposob? – jak echo powtorzył don Rigoberto. – Jacuzzi z wodą na przemian zimną i ciepłą – wyjaśniła dona Lukrecja, kierując się do swojej garderoby. Zanim zniknęła w jej drzwiach, pokazała inżynierowi ogromną, jasną łazienkę z białą terakotą i kafelkami na ścianach. – Napuścisz mi wody do jacuzzi? Przez ten czas narzucę szlafrok. Don Rigoberto poruszył się w miejscu niespokojnie, jakby przebudzony: i? Lukrecja udała się do pokoju, bez pośpiechu zdjęła z siebie ubranie i złożyła starannie każdą sztukę, jak gdyby miała do dyspozycji całą wieczność. Wrociła owinięta w szlafrok frotte i w turbanie z ręcznika. Okrągła wanna buzowała bąbelkami. – Wsypałem ci sole – zagadnął nieśmiało Modesto. – Dobrze czy źle? – Idealna – odrzekła, sprawdzając wodę czubkiem stopy. Żołty szlafrok opadł na posadzkę. Z ręcznikowym turbanem na głowie weszła i wyciągnęła się w jacuzzi. Głowę oparła na poduszeczce, ktorą inżynier pospiesznie jej podsunął, i westchnęła z wdzięcznością. – Czy mam zrobić coś jeszcze? – dosłyszał don Rigoberto zadane słabym głosem pytanie Modesta. – Iść? Zostać?
– Ależ cudownie, cudowne są te masaże zimną wodą – dona Lukrecja rozkoszowała się, wyciągając nogi i ramiona. – Potem odkręcę jak najgorętszą. I jak młoda bogini wskoczę do łożeczka. – Przypiekałaś go na wolnym ogniu – don Rigoberto aż zawył z aprobatą. – Zostań, Pluto, jeśli masz ochotę – rzekła wreszcie, cała skupiona, napawając się pieszczotami wody przebiegającej w tę i z powrotem jej ciało. – Wanna jest ogromna, miejsca aż nadto. Czemu nie miałbyś się wykąpać ze mną? Uszy don Rigoberta wychwyciły przedziwne – skrzeknięcie puchacza? skowyt wilka? kwilenie ptaka? – ktore było odpowiedzią na propozycję jego żony. Kilka sekund poźniej ujrzał, jak rozebrany inżynier zanurza się w wannie. Jego ciało na progu pięćdziesiątki, w porę utrzymane w ryzach poprzez aerobik i jogging uprawiane z zawałogenną intensywnością, znajdowało się o parę milimetrow od ciała żony don Rigoberta. – Co jeszcze mogę zrobić? – dosłyszał pytanie i poczuł, że podziw dla tego człowieka rośnie w nim rownolegle z zazdrością. – Nie chcę robić niczego, czego ty byś nie chciała. Z mojej strony nie będzie żadnej inicjatywy. To należy do ciebie. W tej chwili jestem najszczęśliwszym i najbiedniejszym ze stworzeń, Lucre. – Możesz mnie dotykać – szepnęła jak w rytmie bolera, nie otwierając oczu. – Pieścić, całować, ciało, twarz. Tylko nie włosy, bo jak się zamoczą, Pluto, będziesz się jutro wstydził mojej fryzury. Nie wiem, czy wiesz, ale w twoim programie nie ma żadnej luki na fryzjera. – Ja też jestem najszczęśliwszym z mężczyzn – zamruczał don Rigoberto. – I najbiedniejszym. Dona Lukrecja otworzyła oczy: – No, co taki siedzisz przerażony? Nie możemy tkwić długo w tej wodzie. Żeby lepiej widzieć, don Rigoberto przymknął powieki. Słyszał jednostajny szum jacuzzi, plusk wody, chlapanie kropel pryskających na kafelki – i widział, jak Pluto, zdobywając się na najwyższą ostrożność, by nie wyjść na grubianina, uwijał się przy tym miękkim ciele, ktore pozwalało się dotykać, pieścić, ułatwiało jego dłoniom i ustom dostęp do wszystkich zakamarkow, ale nie odpowiadało na jego karesy i pocałunki, pogrążone w biernej rozkoszy. Czuł gorączkę, ktora rozpalała skorę inżyniera.
– Nie pocałujesz go, Lukrecjo? Nie przytulisz, choćby raz? – Jeszcze nie – odparła jego żona. – Ja też miałam własny, przemyślany program. Przecież był szczęśliwy. – Jak nigdy dotąd – powiedział Modesto, wynurzając głowę spomiędzy nog Lukrecji, by za chwilę znow się zanurzyć. – Dosłownie dusza mi śpiewa, Lucre. – Mowi dokładnie to, co ja czuję – wtrącił się don Rigoberto i pozwolił sobie na żart: – Czy te ewolucje balneoerotyczne nie groziły wam zapaleniem płuc? Zaśmiał się i natychmiast pożałował, orientując się, że dowcip i rozkosz nie znoszą się niczym woda i oliwa. „Przepraszam, że wszedłem ci w słowo” – sumitował się, ale za poźno. Dona Lukrecja zaczęła już tak potężnie ziewać, że krzątający się przy niej inżynier nagle znieruchomiał, robiąc dobrą minę do złej gry. Klęczał, ociekając wodą, mokre włosy okalały mu tonsurkę. Udawał, że godzi się z losem. – Jesteś już senna, Lucre. – Opadło mnie zmęczenie całego dnia. Już nie mam siły. Zwinnie wyskoczyła z wanny i otuliła się szlafrokiem. Stojąc już na progu swojego pokoju, pożegnała się słowami, od ktorych podskoczyło serce jej męża: – Jutro będzie nowy dzień, Pluto. – Ostatni, Lucre. – Ale także ostatnia noc – zaznaczyła, posyłając mu całusa. Sobotni ranek rozpoczęli z połgodzinnym opoźnieniem, ale nadrobili je w Murano, gdzie odziani w więzienne podkoszulki rzemieślnicy w piekielnym żarze dmuchali szkło, tradycyjną metodą wytwarzając przedmioty ozdobne oraz codziennego użytku. Inżynier uparł się, żeby Lukrecja, ktora wzbraniała się przed dalszymi zakupami, przyjęła odeń trzy przezroczyste zwierzątka: wiewiorkę, bociana i hipopotama. Po powrocie do Wenecji wysłuchali wykładu przewodnika na temat dwoch willi Palladium. Zamiast obiadu wypili tylko herbatę z ciasteczkami w Quadri, podziwiając krwisty zmierzch, od ktorego w płomieniach stanęły dachy, mosty, woda i dzwonnice. Na koncert barokowy na San Giorgio przybyli na tyle wcześnie, by obejść wysepkę i przez chwilę kontemplować odległy widok zatoki i miasta. – Ostatni dzień jest zawsze smutny – zauważyła dona Lukrecja. – Jutro nadejdzie koniec. Nieodwołalny.
– Trzymaliście się za ręce? – zapragnął się dowiedzieć don Rigoberto. – Owszem, przez cały koncert też – wyznała mu żona. – Czy inżynier ronił ślozy? – Był kompletnie rozbity. Ściskał mi dłoń, a oczęta mu błyszczały. „Pełnią wdzięczności i nadziei” – pomyślał don Rigoberto. Zdrobnienie „oczęta” odezwało mu się echem w zakończeniach nerwowych. Postanowił, że od tej chwili będzie już milczał. Kiedy dona Lukrecja i Pluto jedli kolację w Daniellim, napawając się widokiem świateł Wenecji, uszanował ich melancholię, nie przerywał konwencjonalnej rozmowy i ze stoickim spokojem cierpiał, widząc, że podczas posiłku już nie tylko Modesto okazywał względy. Lukrecja podsuwała mu własnoręcznie posmarowane masłem grzanki, swoim widelcem dawała mu do sprobowania rigatoni i łaskawie ofiarowywała mu dłoń, ktorą inżynier podnosił ku ustom, by złożyć na niej pocałunek, najpierw wewnątrz, następnie na wierzchu, na palcach i wreszcie na każdym paznokciu z osobna. Ze ściśniętym sercem i pierwszymi oznakami erekcji oczekiwał tego, co i tak musiało nastąpić. I rzeczywiście, ledwie weszli do apartamentu w hotelu Cipriani, dona Lukrecja wzięła Modesta pod ramię, zmusiła go, by ją objął, przylgnęła do niego i usta w usta, język w język, wymamrotała: – Na pożegnanie spędzimy razem noc. Będę dla ciebie tak dobra, tak czuła, tak namiętna, jak bywam tylko z moim mężem. – Tak mu powiedziałaś? – don Rigoberto przełknął strychninę i miod. – Źle zrobiłam? – zaniepokoiła się jego żona. – Miałam go okłamać? – Zrobiłaś dobrze – szczeknął don Rigoberto. – Kochanie ty moje. Rozdarty wewnętrznie pomiędzy stanem podniecenia a zazdrością, ktore walczyły ze sobą o lepsze i nawzajem się podsycały, patrzył, jak się rozbierają, podziwiał swobodę, z jaką czyniła to jego małżonka, i bawił się niezdarnością ruchow tego w czepku urodzonego śmiertelnika, zamroczonego szczęściem, ktore teraz miało mu, ostatniej nocy, wynagrodzić jego nieśmiałość i posłuszeństwo. Miała być jego, miał się z nią kochać: palce nie trafiały do guzikow koszuli, zamek u
spodni się zacinał, własne buty stanęły mu na drodze, a kiedy wreszcie skołowany zamierzał wejść w pościel, gdzie czekało na niego w połmroku to wspaniałe ciało w rozleniwionej pozie („ Maja naga Goi – pomyślał don Rigoberto – ale z bardziej rozchylonymi udami”) – rąbnął kostką o krawędź łożka i wrzasnął „Auuuaa!”. Don Rigoberto delektował się wesołością, jaką ten incydent wzbudził w Lukrecji. Modesto, klęcząc na łożku, też się śmiał: „To z emocji, Lucre, to z emocji”. Żar rozkoszy przygasł, kiedy stłumiwszy już śmiech, zobaczył, że jego żona porzuca posągową obojętność, z jaką poprzedniej nocy przyjmowała pieszczoty inżyniera, i że przejmuje inicjatywę. Obejmowała go, nakłaniała, by kładł się obok niej, na niej, pod nią, splatała nogi z jego nogami, szukała ustami jego ust, wsuwała w nie język i w końcu – don Rigoberto zajęczał: „Biada!” – kucnęła w gotowości, wyłowiła mu spomiędzy chudych palcow sterczący członek, pogłaskała nim własne lędźwie i czoło, obcałowała, wreszcie wsunęła sobie do ust. W tym momencie inżynier wyprężył się w miękkim łożu i na całe gardło zaczął śpiewać – ryczeć, wyć – Wroć do Sorrento. – Zaczął śpiewać Wroć do Sorrento? – don Rigoberto gwałtownie zesztywniał. – W takiej chwili? – Właśnie – dona Lukrecja znow wybuchnęła śmiechem, znow się opamiętała i przeprosiła. – Zdumiewasz mnie, Pluto. Śpiewasz dlatego, że jest ci dobrze czy niedobrze? – Śpiewam, żeby mi było dobrze – wyjaśnił cały drżący i purpurowy, przerywając na chwilę arpeggia i kogucie pienia. – Chcesz, żebym przestała? – Chcę, żebyś nie przestawała – błagał Modesto w uniesieniu. – Możesz się śmiać, nieważne. Śpiewam, żeby moje szczęście było pełne. Zatkaj sobie uszy, jeśli cię to rozprasza albo śmieszy. Ale zaklinam cię na wszystko, nie przestawaj. – I dalej śpiewał? – krzyknął nieprzytomny, oszalały z radości don Rigoberto. – Caluteńki czas – przytaknęła wstrząsana czkawką dona Lukrecja. – Kiedy go całowałam, kiedy siedziałam na nim, kiedy on siedział na mnie, kiedy kochaliśmy się po bożemu i wręcz przeciwnie. Śpiewał, musiał śpiewać. Gdyby nie śpiewał, katastrofa. – I wciąż Wroć do Sorrento? – don Rigoberto pławił się w mściwej satysfakcji. – Najrożniejsze piosenki mojej młodości – zanucił inżynier,
przeskakując z Włoch do Meksyku, ile sił w płucach. – „Posłuchajcie, ludzie, bardzo starej ballaaaaady…” – Mieszanka szmiry z lat pięćdziesiątych – dorzuciła dona Lukrecja. – O sole mio, Drożynko, Jasia z Blizną, Na mojej wielkiej farmie, a nawet Madryt Agustina Lary. Myślałam, że pęknę ze śmiechu! – I bez tej chały muzycznej katastrofa? – don Rigoberto, gość w tym siodmym niebie, domagał się potwierdzenia. – To najlepsza opowieść tej nocy, kochanie. – Najlepszego jeszcze nie słyszałeś, najlepszy był finał, szczyt błazeństwa – dona Lukrecja ocierała łzy. – Sąsiedzi zaczęli stukać w ściany, dzwonili z recepcji, żebyśmy ściszyli telewizor, gramofon, nikt w hotelu nie mogł zasnąć. – Czyli ani ty, ani on nie mieliście… – don Rigoberto snuł domysły z nikłą nadzieją. – Ja dwa razy – sprowadziła go na ziemię dona Lukrecja. – A on przynajmniej raz, jestem pewna. Kiedy już był o krok od drugiego razu, wybuchła awantura i prysło mu natchnienie. Skończyło się na śmiechu. Ale noc… Jak u Aleksandry Ripley. – Teraz i ty znasz moją tajemnicę – odezwał się Modesto, kiedy sąsiedzi i recepcja się uspokoili, kiedy śmiechy umilkły, popędy ucichły, a oni, owinięci w białe szlafroki hotelowe, wdali się w pogawędkę. – Czy moglibyśmy o tym nie rozmawiać? Jak się pewnie domyślasz, trochę się tego wstydzę. Pozwol mi za to na koniec powtorzyć, że nigdy nie zapomnę tego tygodnia, Lucre. – Ja też nie, Pluto. Będę go zawsze pamiętać. I przysięgam, że nie tylko z powodu tego koncertu. Zasnęli jak susły ze świadomością, że dobrze się spisali, na nabrzeże dotarli w samą porę, by popłynąć w kierunku lotniska. Alitalia też się postarała i samolot wystartował bez opoźnienia, dzięki czemu zdążyli na concorde’a z Paryża do Nowego Jorku. Tam się pożegnali, wiedząc, że nie ujrzą się nigdy więcej. – Powiedz, że to był koszmarny tydzień, że znienawidziłaś go – zaskowytał naraz don Rigoberto, chwytając żonę wpoł i wciągając ją na siebie. – Prawda, Lukrecjo? – Może sam sprobujesz coś zaśpiewać wniebogłosy – zaproponowała aksamitnym głosem znanym mu z najsłodszych nocy. – Coś banalnego, kochanie. Kwiat cynamonu, Palę i czekam, Brasil, terra do meu coracăo. Zobaczymy, co się stanie, Rigoberto. Zabawa w obrazy
– Ale to zabawne, macocho – powiedział Fonsito. – Masz identyczne ciemnozielone pończochy jak jedna modelka Egona Schielego. Pani Lukrecja przyjrzała się grubym, wełnianym pończochom, ktore okrywały jej nogi aż za kolana. – Są świetne przy tej wilgoci, jaką mamy w Limie – odrzekła, gładząc je dłonią. – Dzięki nim mam cieplutko w stopy. – Akt opartej kobiety w zielonych pończochach – przypomniał sobie chłopiec. – Jeden z jego najsłynniejszych obrazow. Chcesz go obejrzeć? – No dobrze, pokaż. Fonsito rzucił się do plecaka, ktory jak zwykle zostawił na dywanie w jadalni. Pani Lukrecja poczuła w tym momencie niejasny niepokoj, ktorym zawsze napawały ją te jego gwałtowne ruchy. Pod pozorem zupełnej nieszkodliwości mogło się w nich kryć jakieś niebezpieczeństwo. – Co za zbieg okoliczności, macocho – mowił Fonsito, kartkując album z reprodukcjami Schielego, ktory wydobył właśnie z plecaka. – Ja jestem podobny do niego, a ty do jego modelek. Pod wieloma względami. – Na przykład? – Przez te zielone, czarne i brązowe pończochy, ktore nosisz. I przez tę kraciastą kapę na łożko. – A niech cię, ty masz oko. – No i przez majestat – dodał Fonsito, nie podnosząc wzroku, zajęty szukaniem Aktu opartej kobiety w zielonych pończochach. Dona Lukrecja nie była pewna, czy ma się roześmiać, czy obrocić to w żart. Zdawał sobie sprawę z wyszukanej galanterii słow czy wyszło mu tak przypadkiem? – Przecież tata mowił, że masz w sobie wielki majestat. Że nieważne, co robisz, nigdy nie jesteś wulgarna. Zrozumiałem, o co mu chodziło, dopiero dzięki Schiele–mu. Jego modelki zadzierają spodnice, pokazują wszystko, widzimy je w najdziwniejszych pozach, ale nigdy nie są wulgarne. Same krolowe. Dlaczego? Bo mają w sobie majestat. Jak ty, macocho. Zmieszana, połechtana, zdenerwowana, zaniepokojona – dona Lukrecja chciała położyć kres dalszym wyjaśnieniom i zarazem nie chciała. Znowu czuła się niepewnie.
– Co ty opowiadasz, Fonsiu? – Jest! – krzyknął chłopiec, podając jej książkę. – Widzisz, o czym mowię? Prawda, że przybrała pozę, ktora u każdej innej byłaby okropna? Ale nie u niej, macocho. To jest właśnie ten majestat. – Pozwol, że popatrzę – pani Lukrecja wzięła album i przyjrzawszy się dłuższą chwilę Aktowi opartej kobiety w zielonych pończochach, skinęła głową: – Istotnie, są w tym samym kolorze, co moje. – Prawda, że śliczny? – Tak, bardzo ładny – zamknęła książkę i oddała mu pospiesznie. Powrociło dręczące podejrzenie, że traci inicjatywę, że ten dzieciak zaczyna zdobywać przewagę. Ale w jakiej bitwie? Napotkała spojrzenie Alfonsa: w oczach dostrzegła zwodniczy błysk, a na jasnej twarzyczce skrywany uśmiech. – Mogłbym mieć do ciebie olbrzymią prośbę? Największą na
świecie? Zgodzisz się? „Poprosi mnie, żebym się rozebrała – przyszła jej do głowy trwożna myśl. – Dostanie po buzi i przepędzę go na zawsze”. Nienawidziła Fonsita i siebie samej. – Jaką prośbę? – wymamrotała, starając się, żeby jej uśmiech nie wyglądał makabrycznie. – Ustaw się tak jak ta pani z Aktu opartej kobiety w zielonych pończochach – niemal zaśpiewał słodkim jak miod głosikiem. – Tylko na chwileńkę, macocho! – Coo? – Pewnie, że bez rozbierania – uspokoił ją chłopiec, strzelając oczami, machając rękoma, zadzierając nos. – W tej pozycji. Strasznie cię proszę. Spełnisz tę wielką, ogromną prośbę? No, nie bądź taka, macocho. – Niech się pani tak nie daje prosić, przecież wiadomo, że i tak się pani zgodzi – Justyniana weszła, demonstrując swoj powszedni znakomity humor. – Jutro Fonsito ma urodziny, jak raz będzie prezent. – Brawo, Justysiu! – zaklaskał chłopiec. – We dwojkę ją namowimy. Zrobisz mi taki prezent, macocho? Ale koniecznie musisz zdjąć pantofle. – Przyznaj się, że chcesz zobaczyć pani stopy, bo wiesz, że są bardzo ładne – podjudzała go Justyniana. Zachowywała się śmielej niż podczas poprzednich wieczorow. Postawiła na stoliku coca-colę i szklankę wody mineralnej, tak jak prosili. – Macocha wszystko ma ładne – oświadczył chłopak niewinnie. – No, macocho, nas się nie musisz wstydzić. Jak chcesz, to potem Justysia i ja możemy się zabawić w naśladowanie innego obrazu Egona Schielego, żebyś się nie czuła źle. Pani Lukrecja nie wiedziała, co odpowiedzieć, jak się wykpić, jak okazać gniew, ktorego nie czuła, i z tego wszystkiego naraz stwierdziła, że się uśmiecha, przytakuje, mruczy: „Niech to będzie twoj prezent urodzinowy, ty męczyduszo”, zdejmuje pantofle, pochyla się i wyciąga na dużym fotelu. Usiłowała upodobnić się do reprodukcji, ktorą w otwartej książce pokazywał jej Fonsito, niczym reżyser teatralny udzielający wskazowek gwieździe przedstawienia. Dzięki obecności Justyniany czuła się bezpieczna, chociaż tej wariatce strzeliło do głowy, by stanąć po stronie chłopca. Nie tylko służyła za świadka, ale przydawała całemu incydentowi pikanterii. Tymczasem ona obracała wszystko w żart: „Tak jak teraz? Nie, wyżej plecki, szyjka bardziej jak u kury, głowka prosto” i opierała się na łokciach, prostowała jedną nogę, zginała drugą, starając się przybrać taką samą pozę jak modelka. Roześmiane spojrzenia Justyniany i głęboko skupione Fonsita wędrowały z niej na obrazek i z obrazka na nią. „To najpoważniejsza zabawa w świecie” – przyszło doni Lukrecji do głowy.
– Dokładniuśko, proszę pani. – Jeszcze nie – Fonsito odebrał jej głos. – Jeszcze, macocho, musisz trochę unieść kolano. Pomogę ci. Zanim zdołała mu tego zakazać, chłopak przekazał książkę Justynianie, podszedł do sofy i położył jej obie dłonie powyżej kolana, w miejscu, gdzie ciemnozielona pończocha kończyła się, odsłaniając udo. Wpatrzony w reprodukcję, łagodnie przesunął jej nogę w gorę i w bok. Dotyk jego wąskich paluszkow na skorze wprawił ją w zakłopotanie. Dolna część jej ciała wpadła w dygot. Serce jej łomotało, w głowie miała mrok i odczuwała jakąś bolesną, a zarazem rozkoszną bezsilność. Nagle ujrzała śniadą twarz Justyniany i napotkała jej spojrzenie. Blask źrenic mowił sam za siebie. „Wie, co czuję” – pomyślała zawstydzona. Z opresji wybawił ją okrzyk chłopca: – Teraz, macocho! Idealnie, co, Justysiu? Proszę, zostań tak przez sekundkę. Z lekko otwartymi ustami siedział po turecku na dywanie i wpatrywał się w nią zachwycony oczami wielkimi jak księżyce w pełni. Przeżywał ekstazę. Pani Lukrecja zamarła w ciszy na pięć, dziesięć, piętnaście sekund. Udzieliła jej się powaga, z jaką chłopak traktował tę zabawę. Coś było na rzeczy. Czas się zatrzymał? Absolut znalazł się w zasięgu ręki? Objawiona została tajemnica doskonałości artystycznej? Owładnęło nią podejrzenie: „Jest dokładnie taki, jak Rigoberto. Odziedziczył po nim tę pokrętną wyobraźnię, dziwactwa, uwodzicielską moc. Za to na szczęście nie odziedziczył miny biurokraty, uszu słonia Dumbo ani marchewkowego nosa”. Wiele ją kosztowało, żeby przerwać czar chwili: – Koniec. Teraz kolej na was. Archanioł nie umiał ukryć rozczarowania, ale zaraz odparł: – Masz rację. Tak się umowiliśmy. – No to do roboty – ponagliła ich dona Lukrecja. – Jaki obraz przedstawicie? Ja wybiorę. Podaj mi książkę, Justyniano. – Tu są tylko dwa obrazy dla mnie i Justysi – uprzedził ją Fonsito. –
Matka i dziecko oraz Akt mężczyzny i kobiety opartych i obejmujących się. Pozostałe to albo sami mężczyźni, albo same kobiety, albo kobiety w parach. Ktory wolisz, macocho? – Ale mądrala – wykrzyknęła zdumiona Justyniana. Dona Lukrecja przejrzała reprodukcje i faktycznie, tak jak mowił Alfonsito, tylko dwie nadawały się do zabawy. Wykluczyła drugi z wymienionych przezeń obrazow, bo w końcu jaki sens miało, żeby smarkaty gołowąs odstawiał tego rudego brodacza (zidentyfikowanego przez autora książki jako artysta Felix-Albrecht Harta), tępo patrzącego na nią z reprodukcji, a obojętnego na nagą modelkę bez twarzy, w czerwonych pończochach, wijącą się na podobieństwo rozkochanego węża u jego zgiętej nogi? Postaci z Matki i dziecka dzieliła przynajmniej podobna rożnica wieku jak Alfonsa i Justynianę. – Też mi poza tej mamuśki z synalkiem – gosposia udawała zaniepokojenie. – Chyba nie będziesz mnie tu, bezwstydniku, namawiał, żebym się rozbierała. – Ale włoż chociaż czarne pończochy – odrzekł chłopiec śmiertelnie poważnie. – A ja zdejmę tylko buty i koszulę. W jego głosie nie było śladu przebiegłości, najmniejszego echa podstępu. Dona Lukrecja wyostrzyła słuch, nieufnie badała nad wiek dojrzałą twarzyczkę: nie, mowy nie ma. Był wytrawnym aktorem. A może niewinnym dziecięciem, a ona starą, zepsutą idiotką? A co się działo z Justynianą – przez te wszystkie spędzone razem lata nie widziała jej jeszcze rownie bezradnej. – Ja mam włożyć czarne pończochy? A bo ja takie mam? – To moja macocha niech ci pożyczy. Zamiast, jak podpowiadał rozsądek, przerwać tę grę, usłyszała własny głos: „Naturalnie”. Poszła do swojego pokoju i wrociła z parą czarnych, wełnianych pończoch, ktore wkładała w najchłodniejsze wieczory. Chłopiec zdejmował właśnie koszulę. Był szczupły, harmonijnie zbudowany, w kolorze jasnozłotym. Ujrzawszy jego tors, smukłe ręce, wystające kostki ramion, dona Lukrecja przypomniała sobie. Czyli to wszystko minęło? Justyniana już przestała się śmiać i unikała jej wzroku. A więc też się miota. – Włoż je, Justysiu – przynaglał ją chłopak. – Pomoc ci? – Nie, dziękuję bardzo. Dziewczyna też utraciła swobodę i pewność siebie, a przecież tak rzadko ją opuszczały. Plątały jej
się palce, pończochy włożyła krzywo. Podciągała je i wygładzała pochylona, żeby nie pokazywać nog. Nie podnosiła głowy, stojąc pośrodku dywanu obok chłopaka i poruszając rękami bez ładu ni składu. – Zaczynamy – rzekł Alfonso. – Ty na brzuchu, głowa na ramionach skrzyżowanych jak na poduszce. Ja się muszę przytulić z twojej prawej strony. Kolana na twojej nodze, głowa u twojego boku. Tyle że jestem większy niż chłopiec z obrazu, więc sięgam ci do ramion. Jesteśmy choć trochę podobni, macocho? Dona Lukrecja z książką w dłoni pochyliła się nad nimi, owładnięta potrzebą doskonałości. Lewa rączka powinna znajdować się pod prawym ramieniem Justyniany, buzia bardziej tu. „Oprzyj lewą rękę, Fonsiu, na jej plecach, niech leży swobodnie. Tak, teraz jesteście dość podobni”. Usiadła w fotelu i przyglądała im się niewidzącym wzrokiem, zatopiona w myślach, zdumiona tym, co się działo. To był Rigoberto. Poprawiony i powiększony. Powiększony i poprawiony. Czuła się skołowana, odmieniona. Tamtych dwoje trwało w ciszy, podchodząc do zabawy z całą powagą. Żadne się nie uśmiechało. Jedyne oko Justyniany, ktore pozwalała dostrzec jej poza, już nie błyszczało szelmowsko, zagościła w nim senna gnuśność. Czy też była podniecona? Tak, tak jak ona, bardziej niż ona. Jedynie Fonsito, ktory zamknął oczy, żeby upodobnić się do dziecka bez twarzy na obrazie, bawił się bez żadnych podtekstow czy dodatkowych treści. Atmosfera zgęstniała, odgłosy z Olivar przygasły, czas mijał, a dom, San Isidro, cały świat rozpłynęły się w powietrzu. – Mamy czas na jeszcze jeden – powiedział w końcu Fonsito, wstając. – Teraz wy we dwie. Co wy na to? Może być tylko, przewroć stronę, macocho, ten, kapitalny, Dwie leżące dziewczyny, splecione. Nie ruszaj się, Justysiu. Tylko troszkę się obroć. Położ się, macocho, plecami na niej. Ręka tak, pod biodrem. Justysiu, jesteś tą w żołtym. Naśladuj ją. Ta ręka tutaj, a prawą włoż mojej macosze pod nogi. A ty skul się odrobinę, żebyś kolanem dostała do ramienia Justysi. Tę dłoń unieś, położ na nodze mojej macochy, rozsuń palce. Tak, tak, doskonale! Obydwie były ciche i posłuszne, tuliły się, odsuwały, nachylały, wyciągały albo kurczyły nogi, ramiona i szyje. Uległe? Zauroczone? Zaczarowane? „Pokonane” – zawyrokowała dona Lukrecja. Głowę złożyła na udach dziewczyny, a prawym ramieniem obejmowała ją w talii. Co chwila uciskała ją nieco, żeby wyczuć wilgoć i
promieniujące z jej ciała ciepło. W odpowiedzi palce Justyniany zagłębiały się w jej prawe udo, nawiązując dialog wzajemnego wyczuwania. Żyła. Oczywiście, że tak – a skąd dobiegał ten intensywny zapach, gęsty, mącący spokoj, jeśli nie z ciała Justyniany? A może z niej samej? Jakim cudem posunęły się aż tak daleko? Jak doszło do tego, by ten chłopczyk bezwiednie (albo wcale nie bezwiednie) przymusił je do podobnych igraszek? Teraz niewiele ją to obchodziło. Bardzo jej się spodobał świat obrazu. Ona, jej ciało, Justyniana i cała sytuacja. Dobiegł ją oddalający się głos Fonsita: – Szkoda, że nie mogę zostać. Było tak pięknie. Ale wy bawcie się dalej. Dziękuję ci za prezent, macocho. Usłyszała, jak otwiera drzwi i jak je zamyka. Poszedł. Zostawił je same, leżące, splecione, opuszczone, zagubione w wizji jego ulubionego malarza. Bunt łechtaczek Jak rozumiem, szanowna pani, frakcja feministyczna, do ktorej pani należy, ogłosiła wojnę płci, natomiast filozofia pani ruchu opiera się na przekonaniu, że łechtaczka stoi moralnie, fizycznie, kulturowo i erotycznie ponad penisem, a jajniki cechują szlachetniejsze właściwości, niż to się ma w przypadku jąder. Przyznaję, że tezy pani da się uzasadnić. Nie zamierzam zgłaszać tu najmniejszych zastrzeżeń. Żywię dla feminizmu głęboką sympatię, ktora jednakowoż nie może zdominować mojego uwielbienia wolności indywidualnej i praw człowieka. Dlatego owa sympatia nie wykracza poza pewne granice, ktore muszę wytyczyć, żeby dalszych moich wywodow nie pozbawić sensu. Zacznę ogolnie i od sprawy najbardziej oczywistej: otoż opowiadam się za wyeliminowaniem wszelkich przeszkod prawnych utrudniających kobiecie przyjęcie na siebie odpowiedzialności, jaką bierze na siebie mężczyzna, a także popieram intelektualną i moralną walkę przeciwko przesądom, ktore ograniczają prawa kobiet, a wśrod nich – spieszę dodać – najważniejsze wydaje mi się, podobnie jak w przypadku mężczyzn, nie prawo do pracy, wykształcenia, zdrowia itp., ale prawo do przyjemności. I tu, jestem przekonany, wyłania się pierwsza rozbieżność. Jednakże rozbieżność głowna i obawiam się, nie do pokonania, rozwierająca ogromną otchłań między panią a mną, względnie – nie wykraczamy poza neutralny teren nauki – między moim prąciem a pani pochwą, zasadza się w tym, że z mojego punktu widzenia feminizm to kolektywistyczna kategoria pojęciowa, czyli sofizmat, ktory usiłuje wtłoczyć w jednorodne ramy gatunkowe olbrzymią zbiorowość rożnorodnych jednostek. Tymczasem rożnice i odmienności między nimi są co najmniej rownie ważne, jak wspolny mianownik
łechtaczkowojajnikowy (a zapewne wręcz ważniejsze). Twierdzę – i nie ma w tym żadnej cynicznej woltyżerki – że posiadanie fallusa bądź łechtaczki (urządzenia o wątpliwej mocy rozgraniczającej, co postaram się dalej wykazać) jest daleko mniej istotne dla odrożnienia jednej istoty ludzkiej od drugiej niż cała reszta cech właściwych jednostce, jak skłonności, zalety i wady osobiste. Niepomni owego faktu ideolodzy tworzyli formy egalitarnego ucisku znacznie gorsze od tych, ktore zamierzali obalić. Obawiam się, że feminizm w wersji, ktorej pani patronuje, pojdzie właśnie tą drogą, co z punktu widzenia losu kobiety sprowadzi się, ujmując rzecz wulgarnie, do zamiany smarkow na gluty. Są to rozważania natury moralno-estetycznej, ktorych nie musi pani podzielać. Tak się jednak szczęśliwie składa, że w sukurs idzie mi nauka. Przekona się pani o tym, rzucając okiem chociażby na prace profesor genetyki i nauk medycznych Uniwersytetu Browna, pani doktor Anne Fausto-Sterling. Od wielu lat zdziera sobie ona głos na przekonywaniu motłochu, ogłupionego przez konwencje i mity, a ślepego wobec prawdy, że u człowieka można wyodrębnić nie dwie płcie – żeńską i męską – ale co najmniej pięć. Ze względow fonetycznych odrzucam zaproponowane przez doktor Fausto-Sterling nazwy oznaczające trzy formy pośrednie pomiędzy kobietą a mężczyzną ( herm, merm i ferm), zidentyfikowane przez biologow, genetykow i seksuologow, jednakże w wynikach badań pani doktor i podobnych jej naukowcow z radością witam potężnych sojusznikow tych z nas, ktorzy – jak niżej podpisany tchorz – wierzymy, iż manichejski podział ludzkości na mężczyzn i kobiety to nie tylko kolektywistyczna iluzja trącąca spiskiem przeciwko suwerenności jednostki, a zatem i przeciwko wolności, ale także zwykłe naukowe fałszerstwo, ktore państwa, religie i systemy prawne tradycyjnie legitymizują jako obowiązujący dualizm, podczas gdy Natura zaprzecza mu na każdym kroku. Dobrze wiedziała o tym jakże swobodna wyobraźnia tworcow mitologii helleńskiej, opatentowując młodzieńca Hermafrodytę, ow wspolny twor powstały z Hermesa i Afrodyty, ktory zakochawszy się w nimfie, stopił swe ciało z jej ciałem, stając się mężczyzno-kobietą względnie kobieto-mężczyzną (doktor Fausto-Sterling dixit, iż każda z tych form reprezentuje inny odcień mieszanej natury powstałej z kombinacji gonad, hormonow i par chromosomow, a co za tym idzie – kreuje płcie odmienne od znanych nam kobiety i mężczyzny, czyli kakofoniczne i niejednoznaczne herm, merm i ferm). Trzeba pani wiedzieć, że nie ma tu mowy o mitologii, że to krzycząca rzeczywistość, albowiem zarowno przed greckim Hermafrodytą, jak i po nim rodziły się istoty pośrednie (ani samce, ani samice wedle zwyczajowego rozrożnienia), ktore przez głupotę, niewiedzę, fanatyzm i przesąd skazane były na życie w przebraniu, a jeśli zostały zdemaskowane, trafiały – jako szatańskie nasienie – na stos, na szubienicę, w ręce egzorcysty, w dzisiejszych czasach zaś już od kołyski padają ofiarą „normalizacji” chirurgicznej bądź
genetycznej, nauka bowiem oddała się w służbę owej zwodniczej nomenklaturze, ktora akceptuje tylko męskość i żeńskość, odrzuca zaś poza granice normy i wtrąca w otchłań anomalii, potworności czy fizycznej ekstrawagancji owych delikatnych bohaterow interseksualnych (jestem za nimi całym sercem), wyposażonych w jądra i jajniki, w łechtaczki w funkcji penisa i w penisy w funkcji łechtaczki, cewki moczowej i pochwy, wydzielających jednocześnie spermatozoidy i krew miesięczną. Powinna pani wiedzieć, że te dziwne przypadki nie są zgoła takie rzadkie. Doktor John Money z Uniwersytetu Johna Hopkinsa szacuje, że osobniki interseksualne stanowią cztery procent wszystkich ludzi (gdy przełoży to pani na liczby, przekona się, że mogliby sami zaludnić jeden kontynent). Istnienie tej licznej, lecz odsuniętej poza margines norm, wyodrębnionej naukowo ludności (o ktorej dowiedziałem się z lektury prac interesujących mnie przede wszystkim z erotycznego punktu widzenia), o ktorej wyzwolenie, uznanie i akceptację i ja na swoj skromny sposob walczę (czynię to z mojego samotnego narożnika, jako hedonistaanarchista, wielbiciel sztuki i rozkoszy cielesnych, uwięziony w doczesnej powłoce nudnego i gburowatego dyrektora towarzystwa ubezpieczeniowego), oskarża tych, ktorzy – jak pani – usiłują posegregować ludzkość w szczelnych przegrodkach płci: fallusy tu, łechtaczki gdzie indziej, pochwy na prawo, a moszny na lewo. Ten trywialny schematyzm nie odpowiada prawdzie. Także w sprawach seksualności ludzie reprezentują cały wachlarz wariantow, rodzin, wyjątkow, specyfik i odcieni. Żeby ogarnąć ostateczną i niezbywalną realność człowieczeństwa – w tej i wszystkich innych dziedzinach – należy wyrzec się stada, koncepcji gromadnej, i skupić się na jednostce. Podsumowując, wyznam pani, że wszelki ruch, ktory usiłuje pominąć (czy odsunąć na dalszy plan) walkę o niezależność jednostki, stawiając ponad nią interesy zbiorowości – klasy, rasy, gatunku, narodu, płci, plemienia, kościoła, skłonności, względnie zawodu – uważam za spisek mający na celu okiełznanie i tak dostatecznie już sponiewieranej ludzkiej swobody. Swoboda ta zyskuje swe pełne znaczenie jedynie w sferze indywiduum, w tej ciepłej i niepodzielnej ojczyźnie, ktorą ucieleśnia pani ze swoją wojowniczą łechtaczką i ja z moim okrytym członkiem (mam napletek, ma go rownież moj synek Alfonso, sprzeciwiam się bowiem obrzezaniu noworodkow podyktowanemu względami religijnymi – natomiast nie wybranemu indywidualnie z powodow racjonalnych – z tych samych przyczyn, dla ktorych potępiam usuwanie łechtaczki i warg sromowych większych, co praktykują
wyznawcy islamu w Afryce), i powinniśmy szczegolnie bronić jej przed tymi, ktorzy chcieliby nas wykastrować i wtopić w bezkształtne konglomeraty za poduszczeniem osobnikow żądnych władzy. Wszystko wskazuje na to, że pani i jej zwolenniczki należą do owej trzody, a zatem za swoj obowiązek uważam zakomunikowanie pani wyrazow mojego sprzeciwu i wrogości w niniejszym liście, ktorego zresztą nie zamierzam zanieść na pocztę. Aby zaś odejść nieco od pogrzebowej powagi mojej epistoły i zakończyć rzecz odrobiną uśmiechu, spieszę donieść pani o przypadku pragmatycznego androgina Emmy (być może winienem napisać: androginy?), opisanym przez urologa Hugh H. Younga (rownież z Uniwersytetu Johna Hopkinsa), ktory ją/go badał. Emma została wychowana jako dziewczynka pomimo posiadania łechtaczki wielkości penisa i gościnnej pochwy, co umożliwiało jej kontakty seksualne z kobietami i z mężczyznami. Jako panna uprawiała je głownie z dziewczynami, występując jako mężczyzna. Następnie wyszła za mąż i kochała się jako kobieta, co jednakże nie sprawiało jej takiej rozkoszy jak rola poprzednia. Z uwagi na to miała kochanki, ktore z radością nadziewała na swoją arcymęską łechtaczkę. Gdy zwrociła się o poradę do doktora Younga, ten zapewnił ją, że nader łatwo byłoby dokonać zabiegu chirurgicznego, ktory zmieniłby ją w „czystego” mężczyznę, skoro to jej bardziej odpowiada. Reakcja Emmy warta jest całych księgozbiorow na temat ciasności ludzkiego świata: „Musiałby mi pan usunąć pochwę, prawda, panie doktorze? Chyba mi to nie pasuje, bo dzięki niej mam co jeść. Jeśli mnie pan zoperuje, będę musiała odejść od męża i znaleźć pracę. Dlatego wolę pozostać w dotychczasowej postaci”. Opowieść tę przytacza doktor Anne FaustoSterling w Myths of Gender: Biological Theories about Women and Men, książce, ktorą pani polecam. Bywaj i bzykaj, moja droga.
Popijawa i szachrajstwo
W spowijającej Barranco ciszy nocnej don Rigoberto wyciągnął się na łożku leniwie niczym kobra rozbudzona przez zaklinacza. Widział, jak dona Lukrecja, w sukni z czarnej gazy, z dekoltem, odsłoniętymi plecami i ramionami, śliczna i cała w uśmiechach, zabawia z tuzin gości. Wydawała polecenia szefowi służby serwującemu drinki oraz Justynianie, odzianej na niebiesko, w białym wykrochmalonym fartuszku, ktora z nonszalancją właściwą pani domu roznosiła tace z przekąskami – kulkami maniokowymi z sosem a la Huancayo, paluszki serowe, ostrygi w parmezanie, nadziewane oliwki. Jednakże – i tu serce don Rigoberta zabiło żywiej na samo wspomnienie (był wielkim nieobecnym podczas tego przyjęcia, ktore znał dzięki Lukrecji i własnej wyobraźni) – o zawładnięcie całą sceną walczył niecodzienny głos Fita Cebolli. Już pijany? Był z pewnością na dobrej drodze, albowiem szklaneczki whisky przemykały przez jego ręce niczym paciorki rożańca przez dłonie dewotki. – Skoro musiałeś wyjechać – dona Lukrecja zatonęła w jego ramionach – mogliśmy odwołać koktajl. Mowiłam ci. – Ale dlaczego? – zapytał don Rigoberto, przytulając się do żony. – Coś się stało? – I to wiele – zaśmiała się dona Lukrecja prosto w jego pierś. – Nie powiem ci. Niech ci się nawet nie śni. – Ktoś się źle zachował? – ożywił się don Rigoberto. – Fito Cebolla posunął się za daleko? – A ktoż by inny? – przyznała mu rację żona. – Oczywiście, że on. „Fito, Fito Cebolla” – pomyślał. Lubił go czy nienawidził? Ciężko było stwierdzić, bo budził w nim niejasne, sprzeczne uczucia, ktore były zresztą jego specjalnością. Poznał go, kiedy na ktorymś z posiedzeń zarządu postanowiono powołać go na szefa public relations ich firmy. Fito miał przyjacioł wszędzie i aczkolwiek był dekadentem na prostej drodze do żałosnego opilstwa, potrafił wcielać w życie to, co sugerowało jego szumne stanowisko: wchodzić w relacje publiczne. – A coż takiego zmajstrował? – spytał pożądliwie.
– Mnie wsadził łapę – zawstydziła się, zamilkła i odzyskała kontenans dona Lukrecja. – A Justynianę prawie zgwałcił. Don Rigoberto znał go wcześniej ze słyszenia i był przekonany, że znienawidzi Fita, gdy tylko ujrzy go w drzwiach biura, jak przychodzi objąć swoją posadę. Z pewnością był człowieczkiem absolutnie nie do przyjęcia, kanalią oddanym życiu wypełnionemu sportem i zawodami. W mglistych wspomnieniach don Rigoberta jego nazwisko kojarzyło się z windsurfingiem, tenisem, golfem, pokazami mody i konkursami piękności, na ktorych bywał sędzią, z działem plotek, do ktorego często wdzierały się jego żarłoczne zęby i skora opalona na rozlicznych plażach, ze zdjęciami w stroju galowym, sportowym, hawajskim, nocnym, wieczorowym, porannym i popołudniowym, zawsze z kieliszkiem w ręku i w otoczeniu pięknych kobiet. Można się było spodziewać okazu kretynizmu, w wariancie limskim, podwariancie elitarnym. Jakież było zdumienie don Rigoberta, gdy stwierdził, że Fito Cebolla, owszem, jest taki, na jakiego wygląda – frywolny, luksusowy alfons, cyniczny sybaryta, pasożyt, były sportowiec, były lew salonowy – ale że poza tym potrafi być nieprzewidywalnym i – zanim stoczy się w alkoholową otchłań – także rozrywkowym oryginałem. Coś tam w życiu przeczytał i czerpał z tych lektur, cytując Fernanda Casosa: „W Peru godne podziwu jest to, co się nie zdarza” i, upominany wśrod śmiechow, także Paula Groussaca: „Florencja to miasto-artysta, Liverpool – miasto-handlarz, a Lima – miasto-kobieta”. (Żeby to ostatnie zdanie umocować w statystyce, nosił zawsze ze sobą notesik, gdzie odnotowywał wszystkie brzydkie i piękne kobiety, jakie stanęły na drodze jego życia). Tuż po tym, jak się poznali, poszli z dwoma kolegami z pracy na kielicha do Związkowego Klubu i tam założyli się, kto z całej czworki powie najbardziej pretensjonalne zdanie. Fito Cebolla („Zawsze, gdy wpadam do Port Douglas w Australii, wsuwam befsztyk z krokodyla i bzykam Aborygenkę”) wygrał jednogłośnie. W swej mrocznej samotni don Rigoberto padł ofiarą istnego ataku zazdrości, ktory zakłocił mu puls. Jego wyobraźnia pracowała jak maszynistka. Oto znow widział donę Lukrecję. Rozsiewała blask gładkimi ramionami i wytwornymi rękami, ażurowymi pantofelkami na szpilkach, kształtnymi, depilowanymi nogami, gawędziła z gośćmi, wyjaśniając kolejnym parom przyczynę nagłego wyjazdu Rigoberta do Rio de Janeiro właśnie tego wieczoru w sprawach zawodowych. – A co nam to wadzi? – zażartował zalotnie Fito Cebolla, całując gospodynię w dłoń, a wcześniej w policzek. – Czy nam tu czego brakuje? Pomimo wyczynow sportowych w młodzieńczych latach był sflaczały, wysoki, rozkołysany, o oczach płaza i ruchliwych ustach, ktore wszystkie wypowiadane przezeń słowa nasycały wyuzdaniem. Oczywiście na koktajlu pojawił się bez żony – czyżby wiedział, że don Rigoberto przelatywał właśnie nad amazońską selwą? Fito Cebolla roztrwonił skromne fortuny swoich poprzednich trzech prawowitych małżonek, z ktorymi rozwodził się w miarę,
jak wyduszał z nich ostatnie grosze, przeganiając po najlepszych kurortach szerokiego świata. Gdy nadeszła pora odpoczynku, wybrał przystań u boku czwartej i bez wątpienia ostatniej żony, ktorej uszczuplony majątek gwarantował mu może nie luksusy i ekscesy turystyczno-tekstylno-kulinarne, ale przynajmniej niezły dom w La Planicie, właściwe wyżywienie i szkocką w ilościach wystarczających na skuteczne podkarmianie marskości wątroby do końca jego dni – pod warunkiem że nie przekroczy siedemdziesiątki. Ona była kobietką kruchą, drobną, elegancką i zdjętą retrospektywnym podziwem dla Adonisa, jakim niegdyś był Fito Cebolla. Teraz ow obrzmiały sześćdziesięciolatek szedł przez życie zaopatrzony w notesik i lornetkę, za pomocą ktorych, przemierzając centrum lub stojąc na czerwonych światłach (gdy siedział za kierownicą swojego przestarzałego cadillaca w kolorze winnych fusow), lustrował i czynił notatki – poza zwyczajową statystyką pięknych i brzydkich – także szczegołowe, dotyczące zadartych pośladkow, sterczących piersi, najlepiej ukształtowanych nog, najbardziej łabędzich szyj, najbardziej zmysłowych ust i najbardziej czarodziejskich oczu, jakie zdołał wypatrzyć pośrod ruchu ulicznego. Te bezapelacyjnie skrupulatne i arbitralne badania segmentował, przeznaczając na poszczegolne partie anatomii paradujących kobiet od jednego dnia do całego tygodnia. Nie rożnił się tu zbytnio od don Rigoberta, ktory z podobną regularnością dbał o higienę poszczegolnych części ciała: w poniedziałki Fito oglądał pupy, we wtorki piersi, w środy nogi, w czwartki ramiona, w piątki szyje, w soboty usta i w niedziele oczy. Oceny, w skali od zera do dwudziestu, Fito Cebolla przyznawał z końcem każdego miesiąca. Od chwili, gdy Fito udostępnił mu swoje podliczenia, w niezmierzonym oceanie kaprysow i maniactw don Rigoberto zaczął dopatrywać się niepokojącego podobieństwa między nim a sobą i poczuł nieodpartą sympatię wobec osobnika, ktory tak zuchwale potrafił wcielać w życie swoje ekstrawagancje. (Nie był to akurat jego przypadek, on bowiem z własnymi, czysto małżeńskimi, nie afiszował się). Nawet odkładając na bok swoje tchorzostwo i nieśmiałość, ktorych to cech Fito Cebolla był pozbawiony, w pewnym sensie odnajdywał w nim bratnią duszę. Zamykając oczy – niepotrzebnie, bo w sypialni ciemność panowała kompletna – kołysany szumem pobliskiego morza u stop skarpy, don Rigoberto dostrzegł, jak owłosiona na knykciach dłoń, zdobna w obrączkę i złoty pierścionek na małym palcu, zdradziecko kładzie się na pupie jego żony. Z gardła wydarł mu się zwierzęcy jęk, ktory mogłby zbudzić Fonsita: „Skurwysyn!”. – Wcale nie tak było – rzekła dona Lukrecja, przywierając do niego. – Rozmawialiśmy w grupce trzech, czterech osob. Fito był wśrod nich, już nieźle nasączony whisky. Justyniana przeszła z tacą, a on najbezczelniej w świecie zaczął ją podrywać.
– Ależ urodziwa służąca! – wykrzyknął rubasznie, wbijając w nią oczy i tocząc strużkę śliny z ust. – Czekoladka z orzeszkami na gorąco! Co za kształty! – Służąca to słowo brzydkie, pogardliwe i nieco rasistowskie, Fito – zauważyła dona Lukrecja. – Justyniana jest pracownicą. Podobnie jak ty. Rigoberto, Alfonsito i ja bardzo ją lubimy. – Pracownica, faworyta, przyjaciołka, podopieczna, wszystko mi jedno, nie chciałem nikogo obrazić – ciągnął Fito Cebolla pochłonięty oddalającą się dziewczyną. – Mogłbym mieć taką czekoladkę w domu. I w tym momencie dona Lukrecja nieomylnie poczuła władczą, lekko wilgotną i ciepłą męską dłoń w dolnej części lewego pośladka, w tym czułym miejscu, gdzie zmierzał on wyraźną krzywą na spotkanie uda. Przez kilka sekund nie wiedziała, jak zareagować, jak ją odsunąć, jak odejść czy się obrazić. Dla przeprowadzenia tej operacji niepostrzeżenie Fito wykorzystał ogromną doniczkę krotosow, koło ktorej konwersowali. Don Rigobertowi przyszło naraz do głowy francuskie określenie la main baladeuse. Jak to przetłumaczyć? Dłoń podrożująca? Dłoń koczownicza? Dłoń wędrowna? Dłoń zjeżdżająca? Dłoń przelotna? Nie rozwiązawszy lingwistycznego dylematu, na nowo się oburzył. Nieulękły Fito wpatrywał się w Lukrecję z wymownym uśmieszkiem, podczas gdy jego palce zaczęły podwijać gazę sukni. Dona Lukrecja oddaliła się gwałtownie. – Nieprzytomna z wściekłości podeszłam do barku napić się wody – wyjaśniła don Rigobertowi. – Co się pani stało? – spytała ją Justyniana. – Ten plugawiec wsadził mi łapę tutaj. Sama nie wiem, czemu go nie zdzieliłam. – Trzeba było go zdzielić, rozwalić mu na łbie doniczkę, podrapać go i wykopać z domu – rozzłościł się Rigoberto. – Zdzieliłam, rozwaliłam, podrapałam i wykopałam – dona Lukrecja potarła swoj eskimoski nosek o nos małżonka. – Ale potem. Najpierw się jeszcze trochę zdarzyło. „Długa jest noc” – pomyślał don Rigoberto. Fito Cebolla od
początku frapował go tak, jak rzadki okaz owada do kolekcji intryguje entomologa. Ogarniała go zawiść na myśl, że ow spasiony homo sapiens tak bezwstydnie objawia swoje manie i upodobania, wszystko to, co wedle (nie jego) kanonow moralnych zwane jest zboczeniem, odchyleniem, wynaturzeniem. Nieświadomie, z nadmiaru egoizmu ten cymbał Fito Cebolla wywalczył sobie więcej swobody niż on sam, ktory wiedział wszystko, ale był hipokrytą i na dodatek asekurantem („Jak Kafka i poeta Wallace Stevens” – usprawiedliwiał się nadaremno sam przed sobą). Don Rigoberto z rozbawieniem przypomniał sobie ową rozmowę w barze „U Cesara”, zapisaną przezeń w zeszytach, podczas ktorej Fito Cebolla wyznał mu, że największego podniecenia w całym życiu doznał nie dzięki pięknie rzeźbionemu ciału ktorejś z rozlicznych kochanek czy rusałkom z paryskiego Folies Bergere – ale w surowej Luizjanie, na niepokalanym Uniwersytecie Baton Rouge, gdzie zapisał go ojciec w złudnej nadziei, że syn zdobędzie dyplom w zakresie chemii przemysłowej. Tam, ktoregoś wiosennego wieczoru, na parapecie swojego dormitory, miał okazję uczestniczyć w najwspanialszym uścisku erotycznym od czasu społkowania dinozaurow. – Pająkow? – nozdrza don Rigoberta rozwarły się i poruszały groźnie. Jego uszyska słonia Dumbo też łopotały z podniecenia. – O, takich dużych – Fito Cebolla odgrywał całą scenę, prostując i zwierając swoje dziesięć palcow, i zbliżając je do siebie w obleśny sposob. – Ujrzały się, zapragnęły i ruszyły ku sobie gotowe na miłość albo śmierć. Albo raczej na miłość aż do śmierci. Kiedy jeden wskoczył na drugiego, rozległ się trzask jak przy trzęsieniu ziemi. Okno i całe dormitory wypełniły się zapachem nasienia. – Skąd wiesz, że kopulowały? – wytknął mu don Rigoberto. – A może walczyły? – Walczyły i społkowały jednocześnie, jak się należy, jak się zawsze należało – Fito Cebolla zatańczył na siedzeniu. Dłonie miał skrzyżowane, a dziesięć palcow ocierało się o siebie z chrzęstem kości. – Uprawiały sodomię wszystkimi kończynami, stawami, włoskami i oczami, wszystkim, z czego składały się ich ciała. Nigdy nie widziałem tak szczęśliwych istot. I nigdy czegoś rownie podniecającego, przysięgam na moją świętą matkę, świeć Panie nad jej duszą, Rigo. Podniecenia doznanego na skutek pajęczego aktu płciowego nie zakończył ponoć ani marnotrawny wytrysk, ani kilka zimnych prysznicow z rzędu. Cztery dziesięciolecia i nieskończoną ilość przygod poźniej wspomnienie włochatych bestyjek splecionych pod srogim niebem Baton Rouge ciągle jeszcze mąciło mu spokoj i nawet teraz, kiedy wiek
nakazywałby umiarkowanie, ow odległy widok przywołany nagle z pamięci ekscytował go bardziej niż porcja johimbiny. – Opowiedz, co robiłeś w Folies Bergere, Fito – nalegała Tete Barriga, wiedząc doskonale, na co się naraża. – Choćbyś i kłamał, ale to takie zabawne! – To była improwizacja, wsadzanie ręki w ogień – zaznaczyła dona Lukrecja, zwalniając bieg opowieści. – Ale Tete uwielbia się poparzyć. Fito Cebolla poprawił się na siedzeniu, gdzie opadł powalony przez whisky. – Jak to kłamał! To była jedyna przyjemna praca, jaką w życiu wykonywałem. Mimo że traktowali mnie tam rownie fatalnie, jak twoj mąż w biurze, Lucre. Chodź, usiądź tu, potowarzysz nam. Oczy miał szkliste, a głos rozgrzany. Goście zaczynali spoglądać na zegarki. Dona Lukrecja usiadła koło Barrigow, robiąc dobrą minę do złej gry. Fito Cebolla zaczął wspominać tamto lato. Ugrzązł wtedy w Paryżu bez grosza przy duszy, a dzięki pewnej przyjaciołce dostał pracę „sutecznika” w „historycznym teatrze przy rue Richer”. – Sutecznik pochodzi od sutkow, nie od skuteczności – wyjaśnił, wystawiając perwersyjnie koniuszek języka i przymykając pożądliwe oczy, jakby chciał lepiej widzieć. („A widział moj dekolt, kochanie”. Don Rigoberta ogarniała coraz bardziej ciasna i duszna samotność). – Chociaż byłem ostatnim i najgorzej opłacanym popychadłem, ode mnie zależało powodzenie show. Kurewska odpowiedzialność! – Jaka? Jaka? – niecierpliwiła się Tete Barriga. – Postawić sutki panienek z choru przed wyjściem na scenę. W tym celu miał w swojej dziupli za kulisami wiadro lodu. Dziewczęta wystrojone w kity z pior i ozdoby z kwiatow, w egzotycznych fryzurach i niezauważalnych siateczkach, z długimi rzęsami, sztucznymi paznokciami i pawimi ogonami, z pośladkami i piersiami na wierzchu – pochylały się przed Fitem Cebollą, ktory pocierał każdy sutek i jego brodawkę kostką lodu. Wowczas one z okrzykiem wypadały na scenę, a piersi sterczały im jak sztylety. – To działa, to działa? – dopytywała się Tete Barriga, przyglądając się swoim oklapniętym piersiom. Jej mąż ziewał. – Jak potrzeć lodem, to się podnoszą…? – Są napięte, twarde, sztywne, podniesione, triumfujące, wyprężone, okazałe, najeżone, agresywne –
Fito Cebolla popisywał się swoją elokwencją w dziedzinie synonimow. – I trwają tak przez piętnaście minut, co do sekundy. „Owszem, działa” – powtorzył w duchu don Rigoberto. Między żaluzjami pojawił się blady promyk. Kolejny świt z dala od Lukrecji. Czy nie trzeba budzić Fonsita do szkoły? Jeszcze nie. Ale czyż jej tu naprawdę nie ma? Jak wtedy, gdy na jej cudnych piersiach sprawdzili przepis z FoliesBergere. Sam widział, jak powstawały ciemne sutki pośrodku złotych aureol, jak wyciągały się ku jego ustom, zimne i twarde niczym skały. Owa proba kosztowała Lukrecję katar, ktorym go w dodatku zaraziła. – Gdzie jest łazienka? – spytał Fito Cebolla. – Chcę umyć ręce, nie myślcie sobie. Lukrecja zaprowadziła go do przedpokoju, trzymając się w bezpiecznej odległości. Obawiała się, że znow nagle poczuje męską przyssawkę. – Ta twoja czekoladka serio mi się spodobała – bełkotał Fito, zataczając się. – Jestem demokratą, dla mnie może być czarna, biała, żołta, byle była wyględna. Podarujesz mi ją? Albo mi ją odstąp, jak wolisz. Odpalę ci jak należy. – Tu jest łazienka – ucięła dona Lukrecja. – I umyj sobie także język, Fito. – Twe życzenia są dla mnie rozkazami – przymilał się i zanim zdążyła odskoczyć, jego przeklęta ręka wylądowała na jej piersiach. Cofnął ją natychmiast i wszedł do łazienki. – Przepraszam, przepraszam, pomyliłem drzwi. Dona Lukrecja wrociła do salonu. Goście zaczynali się rozchodzić. Aż dygotała z wściekłości. Tym razem wyrzuci go na dwor. Wymieniała ostatnie frazesy i żegnała się z zaproszonymi przyjaciołmi w ogrodzie. „To już szczyt, doprawdy szczyt”. Minuty mijały, a Fito Cebolla się nie pojawiał. – Chcesz powiedzieć, że też się zabrał? – Tak właśnie myślałam. Że po wyjściu z łazienki ulotnił się dyskretnie kuchennymi drzwiami. Ale nie, nie. Ten łajdak został. Poszli sobie goście, poszedł wynajęty kelner, a szef służby i kucharka pomogli Justynianie pozbierać naczynia, pozamykali okna, pogasili światła w ogrodzie i
włączyli alarm, po czym powiedzieli Lukrecji dobranoc i oddalili się do swoich odległych sypialni, w domku za basenem. Justyniana, ktora sypiała na gorze koło gabinetu don Rigoberta, jeszcze układała brudne naczynia w zmywarce. – Fito Cebolla schował się w środku? – W saunie, a może wśrod roślin w ogrodzie. Czekał, aż wszyscy pojdą, aż lokaj i kucharka położą się spać, żeby samemu wkraść się do kuchni. Jak złodziej! Dona Lukrecja leżała zmęczona na sofie w salonie i ciągle nie mogła ochłonąć po przejściach. Noga tego zboja Fita Cebolli nie postanie w jej domu. Właśnie zastanawiała się, czy opowie Rigobertowi o wszystkim, co zaszło, gdy rozległ się krzyk. Dochodził z kuchni. Podniosła się i ruszyła biegiem, ale w drzwiach białego bufetu stanęła porażona widokiem sceny rozgrywającej się pośrod błyszczących w aptecznym świetle kafelkow. Don Rigoberto musiał zamrugać kilkakrotnie, żeby wyostrzyć wzrok w zwiastującym dzień bladym promyku dobiegającym zza żaluzji. Widział ich: Justyniana, przygwożdżona plecami do sosnowego stołu, walczyła rękami i nogami z pulchną tuszą, ktora ją przygniatała i obcałowywała, wydając z siebie gardłowe dźwięki, bez wątpienia sprośności. A w progu – oszołomiona, wytrącona z rownowagi dona Lukrecja. Ale ten jej paraliż nie trwał długo. Oto już – serce don Rigoberta zabiło gwałtownie, przepełnione podziwem dla piękna tej furii rodem z obrazow Delacroix, ktora chwyciła, co jej się nawinęło – wałek do ciasta – i natarła na Fita Cebollę z wyzwiskami na ustach. „Ty podstępny, niegodziwy, plugawy rozpustniku”. Waliła w niego bez litości, gdzie popadnie, po plecach, po opasłym karku, po głowie z mnisią tonsurką, po pośladkach. Wreszcie został zmuszony puścić brankę, by zacząć się bronić. Don Rigoberto słyszał łomot, jaki obrywały kości i mięśnie niedoszłego gwałciciela. Ten, zmaltretowany laniem i pijaństwem, ktore utrudniało mu ruchy, obrocił się na koniec z rękami w kierunku napastniczki, zatoczył się, pośliznął i pacnął na ziemię jak galareta. – Przywal mu, przywal, ty też, niech ma za swoje! – krzyczała dona Lukrecja, wywijając niezmordowanym wałkiem nad brudną kupą niebieskiego ubrania, ktora usiłowała się podnieść, unosząc ręce, by zasłonić się przed ciosami. – Justyniana rozbiła mu na głowie stołeczek? – spytał uradowany don Rigoberto. Roztrzaskała go na kawałki, drzazgi pofrunęły aż pod sufit. Uniosła go obiema rękami i przyłożyła, pomagając sobie całym ciężarem ciała. Don Rigoberto zobaczył, jak smukła sylwetka w niebieskim stroju i białym fartuszku wyprostowała się, by rozbić w puch żywą bryłę u stop. Stentorowe „Auuuuu!” przerażonego Fita Cebolli prawie rozerwało mu bębenki. (A kucharce,
lokajowi, Fonsitowi nie?). Zasłaniał sobie twarz, na rękach miał ślady krwi. Na kilka chwil stracił przytomność. Być może doszedł do siebie na skutek wrzaskow obu kobiet, ktore wciąż obrzucały go obelgami: „Degenerat, pijus, nikczemnik, pedał”. – Ależ zemsta jest słodka – zaśmiała się dona Lukrecja. – Otworzyłyśmy klapkę, a on zwiał na czworakach. Jak zwierzę, przysięgam. Popłakiwał: „Au, moja głowa, au, rozbiły mi…”. I wtedy rozdzwonił się alarm. Ale się przestraszyły… Lecz nawet teraz nie zbudzili się ani Fonsito, ani szef służby, ani kucharka. Czy to prawdopodobne? Nie. Ale jak najbardziej wskazane – pomyślał don Rigoberto. – Nie wiem, jak go wyłączyłyśmy, weszłyśmy, zamknęłyśmy drzwi i znow włączyłyśmy alarm – dona Lukrecja zaśmiewała się bezwstydnie. – Dopiero teraz, pomalutku, zaczęłyśmy dochodzić do siebie. Wowczas dotarło do niej, co ten brutal wyrządził biednej Justynianie. Poszarpał na niej stroj. Dziewczyna, nadal strwożona, wybuchnęła płaczem. Biedaczka. Gdyby dona Lukrecja udała się do sypialni, nie usłyszałaby jej krzyku, skoro ani lokaj, ani kucharka, ani dziecko nie słyszeli niczego. Ta kanalia zgwałciłaby ją jakby nigdy nic. Pocieszała ją, obejmowała: „Już dobrze, poszedł sobie, nie płacz”. Ciało dziewczyny – przytulona wydawała się jeszcze młodsza – drżało od stop do głow. Wyczuwała jej serce i wysiłki, by opanować łkanie. – Tak mi jej było żal – szepnęła dona Lukrecja. – Nie dość, że podarł na niej ubranie, to jeszcze ją pobił. – Dostał za swoje – don Rigoberto machnął ręką. – Poszedł upokorzony i zakrwawiony. Piękna robota! „Patrz, co z tobą zrobił ten podlec”. Dona Lukrecja odsunęła Justynianę od siebie, zlustrowała jej postrzępiony stroj, pogłaskała ją po twarzy pozbawionej codziennej wesołości. Po policzkach dziewczyny ściekały dwie strużki łez, usta wykrzywiał jej grymas, oczy zgasły. – Doszło do czegoś? – napomknął bardzo dyskretnie don Rigoberto. – Jeszcze nie – odparła rownie dyskretnie dona Lukrecja. – W
każdym razie ja nie zdałam sobie sprawy. Nie zdawała sobie sprawy. Sądziła, że niepokoj, nerwowość, wzburzenie były efektem strachu – niewątpliwie było i tak. Wezbrały w niej tkliwość i wspołczucie, zapragnęła uczynić coś, cokolwiek, żeby tylko wydobyć Justynianę ze stanu, w jakim się znajdowała. Wzięła ją za rękę i poprowadziła na schody: „Chodź, zdejmij to ubranie, trzeba wezwać lekarza”. Wychodząc z kuchni, zgasiła światło na dole. Po ciemku, trzymając się za ręce, stopień za stopniem, pokonały ślimakowate schodki wiodące do gabinetu i sypialni. W połowie drogi pani Lukrecja drugim ramieniem opasała dziewczynę wpoł. „Ale cię nastraszył”. „Myślałam, że umrę, proszę pani, ale już mi przechodzi”. Nie była to do końca prawda. Jej dłoń zacisnęła się na dłoni jej pani, a zęby szczękały jak z zimna. Za rękę i wpołobjęte obeszły regały zastawione książkami o sztuce, a w sypialni czekały na nie rozproszone w wielkim oknie światła Miraflores, latarnie na molo i białe grzywy fal uderzających o skarpę. Dona Lukrecja zapaliła stojącą lampę, ktora oświetliła spory, ciemnoczerwony szezlong z nogami w kształcie szponow, stolik z czasopismami, chińską porcelanę, poduszeczki i pufy rozrzucone po dywanie. W połmroku pozostały: szerokie łożko, lichtarze, ściany upstrzone perskimi, tantrycznymi i japońskimi grafikami. Dona Lukrecja weszła do garderoby i podała szlafrok Justynianie, ktora wciąż stała, zakrywając się ramionami, nieco speszona. – To ubranie trzeba wyrzucić do śmieci, spalić. Tak, lepiej spalić, tak jak Rigoberto pali książki i grafiki, ktore już przestały mu się podobać. Włoż to, zobaczę, co ci się nada. Gdy w łazience nasączała ręcznik wodą kolońską, ujrzała się w lustrze („Śliczna” – nagrodził ją don Rigoberto). Ona też się przelękła, że Jezus Maria. Była blada, oczy miała podkrążone. Makijaż jej się rozmazał, a zamek błyskawiczny sukni pękł, o czym dotąd nie wiedziała. – Ja też zostałam ranna w tej bitwie, Justyniano – rzuciła jej przez drzwi. – Z winy tego obrzydliwca Fita rozdarła mi się suknia. Włożę szlafrok. Chodź, tu jest jaśniej. Kiedy Justyniana weszła do łazienki, dona Lukrecja, ktora właśnie wyswobadzała się z sukni przez nogi – nie miała na sobie stanika, tylko trojkątne majteczki z czarnego jedwabiu – zobaczyła ją w lusterku nad umywalką i replikę w lustrze nad wanną. Owinięta w biały szlafrok do poł uda dziewczyna wydawała się szczuplejsza i bardziej smagła. Z braku paska przytrzymywała szlafrok rękami. Dona Lukrecja zdjęła z wieszaka swoj płaszcz kąpielowy – „ten czerwony, jedwabny, z żołtymi smokami sczepionymi za ogony na plecach”, jak zaznaczył don Rigoberto – narzuciła go i rzekła: – Podejdź bliżej. Masz jakieś obrażenia?
– Nie, chyba nie, dwa drobiazgi – Justyniana wysunęła jedną nogę spod szlafroka. – Te siniaki, od przygniecenia do stołu. Dona Lukrecja pochyliła się, oparła dłoń na gładkim udzie i delikatnie natarła posiniaczoną skorę ręczniczkiem nasączonym wodą kolońską. – To głupstwo, przejdzie migiem. A to drugie? Na barku i na przedramieniu. Rozchyliwszy szlafrok, Justyniana pokazała jej stłuczone miejsce, ktore zaczynało puchnąć. Dona Lukrecja stwierdziła, że dziewczyna też nie miała na sobie stanika. Ujrzała jej pierś tuż przed sobą. Widziała czubek sutka. Była to młoda, drobna pierś, ładnie zarysowana, z subtelnie granulowaną brodawką. – A to jest brzydsze – mruknęła. – Boli cię tu? – Troszeczkę – powiedziała Justyniana, nie cofając ramienia, ktore dona Lukrecja pocierała ostrożnie, więcej uwagi poświęcając własnemu zmieszaniu niż krwiakowi gosposi. – Czyli że – upierał się, błagał don Rigoberto – coś się jednak stało. – No tak – przyznała w końcu jego żona. – Nie wiem co, ale coś na pewno. Byłyśmy tak blisko siebie, obie w szlafrokach. Nigdy nie zaznałam z nią podobnej intymności. Może przez to, co się stało w kuchni. Może przez coś innego, ale nagle ja to już nie byłam ja. I żar ogarnął mnie od stop do głow. – A ona co? – Nie wiem, kto to może wiedzieć? Chyba nie – zaplątała się dona Lukrecja. – Fakt, że wszystko się zmieniło. Masz pojęcie, Rigoberto? Po tym, jak najadłyśmy się strachu, nagle zaczęło się ze mną coś dziać. – Takie jest życie – zamruczał na głos don Rigoberto i dosłyszał echo własnych słow w samotności sypialni już całkiem rozświetlonej. – Oto rozległy, nieprzewidywalny, cudowny, straszliwy świat żądz. Żoneczko moja, jakże blisko jesteś, choć tak daleko. – Wiesz co? – powiedziała dona Lukrecja do Justyniany. – Żeby ochłonąć po emocjach tego wieczoru, powinnyśmy strzelić sobie po kielichu. – Żeby nam się nie śniła ta długa łapa – zaśmiała się gosposia, idąc za nią do sypialni. Wyraźnie się ożywiła. – Prawda jest taka, że muszę się upić, żeby odpędzić od siebie ten koszmar. – No to się upijemy – dona Lukrecja skierowała się w stronę barku w sypialni. – Chcesz whisky? Lubisz whisky? – Co bądź, co pani będzie piła. Niech pani da spokoj, ja przyniosę.
– Zostań – ucięła dona Lukrecja z gabinetu. – Dzisiaj ja podaję. Zaśmiała się, a rozbawiona dziewczyna zawtorowała jej. Czując, że nie panuje nad rękami, i chcąc odpędzić myśli, dona Lukrecja napełniła w gabinecie dwie duże szklanki whisky odrobiną wody mineralnej i kostkami lodu. Wrociła, wyciągnęła się jak kot wśrod poduszek rozrzuconych po podłodze. Justyniana skorzystała z oparcia szezlongu, ale nogi miała spuszczone. Uczyniła gest, jakby chciała się podnieść. – Nie wstawaj, ejże – znow ją powstrzymała. – Posuń się, wystarczy miejsca dla nas obydwu. Dziewczyna zawahała się, po raz pierwszy była zakłopotana. Szybko jednak oprzytomniała, zdjęła pantofle, podciągnęła nogi i posunęła się w stronę okna, robiąc pani miejsce. Dona Lukrecja siadła wygodnie obok niej, poprawiła sobie jaśki pod głową. Mieściły się, ale muskały się ciałami. Ramiona, ręce, nogi i biodra wyczuwały się nawzajem, a chwilami wręcz dotykały. – Za co wypijemy? – spytała dona Lukrecja. – Za manto spuszczone temu bydlakowi? – Za moj cios taboretem – odzyskała wigor Justyniana. – Byłam tak wściekła, że mogłam go zabić, słowo daję. Myśli pani, że naprawdę mu rozwaliłam tę głowę? Po kolejnym łyku znienacka dostała ataku śmiechu. Dona Lukrecja też zaczęła chichotać, chociaż na wpoł histerycznie. „Rozwaliłaś, a ja rozwaliłam mu całkiem co innego wałkiem”. Tak spędziły dłuższą chwilę, jak dwie przyjaciołki pochłonięte zabawnymi, acz niewybrednymi plotkami, coraz wstrząsane napadami śmiechu. „Zapewniam cię, Justyniano, że Fito Cebolla ma więcej siniakow niż ty!”, „Ciekawe, jak się wytłumaczy teraz przed żoną z tych wszystkich guzow i skaleczeń”, „Że napadli go złodzieje i dali mu wciry”. W antrakcie swawoli dokończyły whisky i ucichły. Z wolna odzyskiwały normalne tchnienie. – Naleję nam jeszcze po jednej – powiedziała dona Lukrecja. – Nie, ja, niech pani pozwoli, przysięgam, że umiem przyrządzić. – No dobrze, ja nastawię muzykę. Ale zamiast powstać z szezlongu, żeby Justyniana mogła przejść, pani Lukrecja chwyciła gosposię obiema dłońmi w talii i pomogła jej przesunąć się po niej samej, nie zatrzymując dziewczyny, ale spowalniając jej ruch, dzięki czemu ich ciała – pani pod spodem, gosposia na wierzchu – naraz się splotły. W połmroku poczuła przytuloną do swojej twarzy twarz Justyniany – oddech tamtej ogrzewał jej policzki i wpływał do ust – a w agatowych oczach dostrzegła narastający błysk niepokoju. – I co dalej? – ponaglił ją porażony don Rigoberto, czując, że dona Lukrecja przeciąga się jak zwierzę w jego ramionach. Podobne lenistwo ogarniało jej ciało, gdy się kochali.
– Nie była zgorszona, tylko może troszkę przestraszona. Ale nie na długo – odparła nieco stłumionym głosem. – Tym, że nabrałam śmiałości i obejmując ją w talii, nasunęłam na siebie. Kto wie, może do niej dotarło. Nie wiem, nic nie wiedziałam, nic mnie nie obchodziło. Ja fruwałam. Owszem, jedno było dla mnie jasne: nie czuła urazy. Podeszła do tego z wdziękiem i z typową dla niej przebiegłością. Fito miał rację, jest atrakcyjna. A szczegolnie na wpoł nago. Jej ciało koloru kawy z mlekiem kontrastowało z bielą jedwabiu… – Oddałbym rok życia, by moc was ujrzeć w takiej chwili – i don Rigoberto znalazł szukany od jakiegoś czasu odpowiednik: Lenistwo i rozpusta, czyli Sen Gustave’a Courbeta. – A nie widzisz nas? – zakpiła dona Lukrecja. Całkowicie wyraźnie, choć sypialni nie spowijało światło dnia, lecz nocny mrok, tamta zaś jej część znajdowała się w ciemności, poza zasięgiem stojącej lampy. Atmosfera zgęstniała. Omdlewająca woń zaczadziła don Rigoberta. Jego nozdrza wchłaniały ją, wyrzucały i wciągały na powrot. Gdzieś w tle słychać było szum morza, a w gabinecie dźwięki szklanek napełnianych przez Justynianę. Częściowo niewidoczna spoza lancetowatych liści roślin dona Lukrecja przeciągnęła się i, może dla rozprostowania nog, nastawiła gramofon. Po pokoju rozlały się dźwięki harf paragwajskich i choru Guaranow. W tym czasie dona Lukrecja powrociła do poprzedniej pozy na szezlongu i z połprzymkniętymi powiekami oczekiwała Justyniany z intensywnością, ktorą don Rigoberto słyszał i ktorej zapach czuł. Chiński płaszcz kąpielowy odsłaniał jej białe udo i nagie ramiona. Włosy miała w nieładzie, a pod jedwabistymi rzęsami widać było zmrużone czujne oczy. „Ocelot czyha na zdobycz” – pomyślał don Rigoberto. Justyniana pojawiła się z dwiema szklankami w dłoniach, cała roześmiana, poruszała się swobodnie. Już mogła się spoufalić, już nie musiała zachowywać należytego dystansu wobec swojej pani. – Podoba ci się muzyka paragwajska? Nie wiem, jak to się nazywa – wymamrotała dona Lukrecja. – Bardzo, jest śliczna, ale tego nie da się tańczyć, prawda? – zauważyła Justyniana, siadając na brzegu szezlongu i podając jej szklankę. – Tak dobrze czy dolać pani wody? Nie odważyła się już przejść nad nią, dlatego dona Lukrecja odsunęła się w rog zajmowany przedtem przez dziewczynę i zachęciła ją gestem, by usiadła na jej miejscu. Gdy Justyniana się usadowiła, szlafrok zsunął jej się z prawej nogi, odległej dosłownie o milimetry od gołej nogi jej pani. – Zdrowko, Justyniano – powiedziała dona Lukrecja, trącając się z nią szklanką.
– Zdrowko, proszę pani. Napiły się. Ledwie oderwały szklanki od ust, doni Lukrecji zebrało się na żarty. – Ileż dałby Fito Cebolla, żeby nas mieć w tym stanie koło siebie. Justyniana zaśmiała się jej do wtoru. Chichot obu kobiet, początkowo coraz głośniejszy, znow przycichł. Dziewczyna też odważyła się zażartować: – Gdyby chociaż był młody i niczegowaty. Ale z taką ropuchą, do tego pijaną, to ktora by chciała… – Ma przynajmniej dobry gust – dona Lukrecja wolną ręką odgarnęła włosy Justynianie. – Naprawdę jesteś bardzo ładna. Wcale mnie nie dziwi, że faceci szaleją za tobą. Tylko Fito? Musisz siać spustoszenie. Wciąż gładząc jej włosy, wyciągnęła stopę, by dotknąć Justyniany. Dziewczyna nie odsunęła nogi, trwała w ciszy, na twarzy błąkał jej się uśmiech. Po paru sekundach dona Lukrecja z biciem serca spostrzegła, że stopa Justyniany wędruje powolutku na jej spotkanie. Nieśmiałe paluszki zaczęły niemal niezauważalnie skrobać jej palce. – Kocham cię, Justysiu – rzekła, po raz pierwszy nazywając ją tak jak Fonsito. – Zdałam sobie z tego sprawę dziś wieczor, kiedy zobaczyłam, jak ten wieprz się do ciebie dobiera. Wpadłam we wściekłość! Jakbyś była moją siostrą. – Ja panią też, proszę pani – szepnęła Justyniana, przesuwając się nieco. Teraz dotykały się nie tylko stopami i udami, ale także biodrami, rękami i ramionami. – Wstydzę się to powiedzieć, ale zazdroszczę pani. Że pani taka jest, jaka jest, taka elegancka. Najlepsza, jaką znam. – Pozwolisz, że cię pocałuję? – pani Lukrecja przechyliła głowę, napotykając twarz Justyniany. Ich włosy się zmieszały. Widziała głębokie oczy, tak szeroko otwarte, wpatrzone w nią bez zmrużenia, bez strachu, choć może z odrobiną niepokoju. – Mogę cię pocałować? Możemy? Jak przyjaciołki? Czuła się nieswojo, głupio – przez dwie, trzy, może dziesięć sekund. Tyle Justyniana zwlekała z odpowiedzią. I wrociła jej dusza, a serce waliło tak szybko, że z ledwością oddychała, kiedy wreszcie twarzyczka tuż obok skinęła i wysunęła naprzod usta. I gdy całowały się z namiętnością, splatając języki, odsuwając się i powracając ku sobie, przywierając ciałami – don Rigoberto lewitował. Czy był dumny ze swej żony? Oczywiście. Zakochany w niej bardziej niż kiedykolwiek? Naturalnie. Odchylił się do tyłu, by lepiej widzieć i
słyszeć. – Muszę coś pani powiedzieć – dobiegł go szept Justyniany wtłaczany prosto w ucho Lukrecji. – Od dawna mam sen. Powtarza się, a czasem mam go nawet na jawie. Że pewnej nocy zrobiło się zimno. Pan był w podroży. Pani bała się złodziei i poprosiła mnie, żebym była z panią. Ja chciałam spać na tym fotelu, a pani: „Nie, nie, chodź tutaj, chodź”. I że ja spałam z panią. Mając ten sen, śniąc, mowię pani, moczyłam się. Wstyd, co? – No to uczyńmy ten sen jawą – pani Lukrecja wyprostowała się pociągając za sobą Justynianę. – Śpijmy razem, ale na łożku. Tu jest bardziej miękko niż na szezlongu. Chodź, Justysiu. Przed wśliźnięciem się w pościel zdjęły szlafroki, ktore opadły u stop podwojnego łoża przykrytego kapą. Po harfach nastąpił walc z innej epoki, skrzypce, ktorych takty wspołgrały z ich pieszczotami. Czy miało znaczenie, że zgasiły światło i bawiły się, kochały ukryte pod prześcieradłami, a kapa wytrwale falowała, marszczyła się i wybrzuszała? Don Rigoberto nie stracił ani chwili z ich ruchow i szturmow. Splatał się z nimi i rozplatał, był tuż przy dłoni obejmującej pierś, był w każdym palcu wodzącym po pośladku, w ustach, ktore po wielu potyczkach wreszcie ośmieliły się zanurzyć w ten podziemny cień w poszukiwaniu krateru rozkoszy, ciepłej pustki, tętniącego ujścia, rozedrganej tkanki. Widział wszystko, czuł wszystko, słyszał wszystko. Jego nos upijał się wonią obu ciał, a jego usta spijały soki tryskające ze zwinnej parki. – Nigdy tego nie robiła? – Ja też nie – potwierdziła dona Lukrecja. – Żadna z nas, nigdyprzenigdy. Para nowicjuszek. Uczyłyśmy się obie na gorąco. Szczytowałam, obie szczytowałyśmy. Nie brakowało mi ciebie tej nocy zupełnie, kochany. Nie obrazisz się, że ci to mowię? – Podoba mi się, że to mowisz – objął ją małżonek. – A ona nie czuła się poźniej źle? Wcale. Okazała zadziwiającą naturalność i dyskrecję. Wyjąwszy następny poranek, kiedy przysłano dwa bukiety kwiatow (na bukiecie dla pani widniał bilecik: „Spod bandaży Fito Cebolla wyraża z całego serca wdzięczność za zasłużoną lekcję, jaką otrzymał od uwielbianej i podziwianej przyjaciołki Lukrecji”, na bukiecie zaś dla gosposi: „Fito Cebolla pozdrawia i zanosi pokorną prośbę o wybaczenie do -
Cynamonowej Krolowej”), ktore pokazały jedna drugiej, tematu żadna więcej nie poruszyła. Dla obserwatorow z zewnątrz nic nie zmieniło się w ich relacjach, we wzajemnym odnoszeniu do siebie ani podejściu. Co prawda doni Lukrecji od czasu do czasu zdarzały się momenty czułości wobec Justyniany, kiedy obdarowywała ją nowymi butami czy sukienką albo zabierała do miasta. Chociaż wzbudzało to pewną zazdrość u szefa służby i u kucharki, to jednak nikogo nie dziwiło, bo wszyscy w domu, od szofera po Fonsita i don Rigoberta, już dawno zauważyli, że swoimi żartami i pochlebstwami Justyniana kupiła sobie panią całkowicie. Miłość do latających uszu Oczy, żeby widzieć, nos, żeby węszyć, palce, żeby dotykać, i uszy jak rogi obfitości, żeby je nacierać żołtkami jak garb garbatej lub brzuszek Buddy – ktore przynoszą szczęście – a potem oblizywać i całować. Podobasz mi się ty, Rigoberto, ty i tylko ty, ale ze wszystkich rzeczy najbardziej podobają mi się twoje latające uszy. Marzy mi się, by uklęknąć i czatować na te dziurki, ktore rankiem czyścisz (ta, co wie, to wie) pałeczką z wacikiem i ktore depilujesz pęsetą – włosek au za włoskiem au przed lustrem au – w tych dniach, kiedy wypada ich kolej na oczyszczenie. Co ujrzałabym przez te głębokie otworki? Otchłań. Tak odkryłabym twoje tajemnice. Na przykład jaką? Że bezwiednie już mnie pokochałeś, Rigoberto. Coś jeszcze bym zobaczyła? Dwa słoniki z uniesionymi trąbkami. Dumbo, Dumbusiu, ależ ja cię kocham. O gusta nie warto się spierać. Chociaż zdaniem niektorych dzięki nosowi i uszom wygrałbyś konkurs na Człowieka-Słonia Peru, dla mnie jesteś najatrakcyjniejszym, najpiękniejszym mężczyzną, jakiego widziałam. No, Rigoberto, zgadnij: gdybym miała wybrać między Robertem Redfordem a tobą, to kto byłby wybrankiem mego serca? Tak, uszko kochane, tak, nosku, tak, moj Pinokio: ty, ty. Co jeszcze bym ujrzała, gdybym mogła śledzić czeluście twego słuchu? Pole koniczyny, wyłącznie czterolistnej. I pęki roż, na ktorych płatkach widniałby portret otoczonej białym puszkiem rozanielonej twarzyczki. Czyjej? Mojej. Kim jestem, Rigoberto? Kim jest ta alpinistka, ktora cię kocha i ubostwia i pewnego, wcale nieodległego dnia wespnie się na twe uszy, tak jak inni wspinają się na szczyty Himalajow albo na Huascaran? Twoja, twoja, twoja Maniaczka twych uszu Fonsito we łzach Od chwili przybycia do domu przy San Isidro Fonsito siedział
pobladły i ze spuszczoną głową. Dona Lukrecja była przekonana, że te podkrążone, uciekające oczy muszą mieć coś wspolnego z Egonem Schielem, ktory był obowiązkowym tematem każdego wieczoru. Prawie się nie odzywał podczas herbatki i do tego pierwszy raz od tygodnia zapomniał wygłosić pochwałę grzanek Justyniany. Złe oceny w szkole? Rigoberto odkrył jego nieobecności w akademii, skutek wizyt u niej w domu? Pogrążony w ponurym milczeniu obgryzał knykcie. W ktorymś momencie wymamrotał coś okropnego o Adolfie i Marie, rodzicach, czy też krewnych swojego uwielbianego malarza. – Jak coś cię gryzie, to lepiej się z kimś podzielić – podsunęła dona Lukrecja. – Nie masz do mnie zaufania? Powiedz, co ci dolega, może coś doradzę. Chłopiec spojrzał jej w oczy z przestrachem. Mrugał gwałtownie i wydawało się, że zaraz wybuchnie płaczem. W skroniach pulsowała mu krew, dona Lukrecja mogła dostrzec błękitne żyłki na jego szyi. – Bo właśnie sobie myślałem… – wydusił z siebie wreszcie. Spuścił wzrok i ucichł, skruszony tym, co chciał powiedzieć. – O czym, Fonsito? No, mow. Dlaczego tych dwoje nie daje ci spokoju? Kim są Adolf i Marie? – Rodzicami Egona Schielego – odpowiedział chłopiec, jakby mowił o koledze z klasy. – Ale mnie martwi nie pan Adolf, lecz moj tata. – Rigoberto? – Nie chcę, żeby skończył jak on – twarzyczka zasnuła się jeszcze głębszym cieniem, a dłoń wykonała dziwny ruch, jak gdyby odganiała upiora. – Boję się i nie wiem, co robić. Nie chciałem cię kłopotać. Ciągle kochasz mojego tatę, prawda, macocho? – Jasne, że tak – przytaknęła zdezorientowana. – Namąciłeś mi w głowie, Fonsito. Co Rigoberto ma wspolnego z ojcem malarza, ktory zmarł na drugim końcu świata poł wieku temu? Początkowo ta niezwykła gra wydawała jej się zabawna i bardzo w jego stylu – że się dawał opętać przez obrazy i życie Egona Schielego, że je badał, że się z nimi utożsamiał, że wierzył (albo przynajmniej twierdził, że wierzy), jakoby był ponownym wcieleniem Egona Schielego, ktore po olśniewającej karierze umrze tragicznie w wieku dwudziestu ośmiu lat. Ale cała zabawa zaczynała przybierać niepokojący obrot. – Los jego ojca ma swoje odbicie także w losie mojego taty –
wyjąkał Fonsito, przełykając ślinę. – Nie chcę, macocho, żeby stał się szaleńcem i syfilitykiem jak pan Adolf. – Ależ co za pomysł! – usiłowała go uspokoić. – Posłuchaj, życia się przecież nie dziedziczy, życie się nie powtarza. Skąd ci przyszedł do głowy taki nonsens? Chłopiec nie potrafił się dłużej powstrzymywać – na twarzy pojawiła się podkowka, a z oczu popłynęły rzęsiste łzy, ktorym towarzyszył szloch wstrząsający co chwila jego szczupłym ciałkiem. Pani Lukrecja wyskoczyła z fotela, usiadła obok dzieciaka na dywanie w jadalni, objęła go, pocałowała we włosy i w czoło, własną chustką osuszyła mu łzy i kazała wydmuchać nos. Fonsito wtulił się w macochę, pierś podnosiła mu się od głębokich westchnień, a dona Lukrecja wyczuwała, jak wali mu serce. – Uspokoj się, już po wszystkim, nie płacz, ta niedorzeczność nie trzyma się kupy – gładziła go po włosach, coraz je całując. – Rigoberto jest zdrow i ma najprzytomniejszą głowę na świecie. Ojciec Egona Schielego był syfilitykiem i zmarł w obłędzie? Nad wyraz zaciekawiona ciągłymi aluzjami Fonsita dona Lukrecja już wcześniej poszła do księgarni „Zielony Dom”, dwa kroki od domu, żeby znaleźć coś na temat Schielego. Żadnej monografii jednak nie było, trafiła tylko na historię ekspresjonizmu, w ktorej poświęcono mu zaledwie część jednego rozdziału. Nie przypominała sobie, żeby coś tam było o jego rodzinie. Chłopiec skrzywił buzię, zmrużył oczy i przytaknął. Co chwila przebiegał go dreszcz, ale poza tym się uspokajał i – wciąż objęty przez donę Lukrecję, skulony i jakby szczęśliwy z powodu tej ochrony – zaczął wreszcie mowić. Nie znała historii pana Adolfa Schielego? Nie, nie znała, nie udało jej się znaleźć biografii tego malarza. Fonsito za to przeczytał kilka z biblioteki jego taty i posprawdzał w encyklopedii. Straszna historia, macocho. Mowi się, że bez tego, co przydarzyło się panu Adolfowi Schielemu i pani Marie Soukup, nie sposob zrozumieć Egona, bo w historii tej zawarta jest tajemnica jego malarstwa. – No, dobrze, dobrze – dona Lukrecja starała się odpersonalizować całą sprawę. – A co jest tą tajemnicą jego malarstwa? – Syfilis jego taty – odparł bez wahania chłopiec. – Obłęd nieszczęsnego pana Adolfa Schielego. Dona Lukrecja przygryzła wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem i nie zranić dzieciaka. Miała wrażenie, że słucha doktora Rubio, znajomego Rigoberta, psychoanalityka niezwykle popularnego wśrod jej przyjaciołek od czasu, gdy powołując się na przykład Wilhelma Reicha, obnażał się podczas sesji, aby lepiej zinterpretować sny pacjentek. Tamten wyskakiwał rownie serio z podobnymi teoriami podczas koktajli.
– Ależ, Fonsito – rzekła, dmuchając mu na operlone kropelkami potu czoło – czy ty w ogole wiesz, co to jest syfilis? – Choroba weneryczna, od Wenus, bogini nie wiem czego – wyznał chłopak z rozbrajającą szczerością. – Nie znalazłem jej w słowniku. Ale wiem za to, gdzie zarażono nią pana Adolfa. Opowiedzieć ci? – Pod warunkiem, że się uspokoisz. I że nie będziesz się zamartwiał bezsensownymi teoriami. Ani ty nie jesteś Egonem Schielem, ani Rigoberto nie ma nic wspolnego z tamtym jegomościem, głuptasku. Chłopiec niczego jej nie przyrzekł, ale też wcale się nie odezwał, tylko trwał w milczeniu w opiekuńczych ramionach macochy, z głową na jej ramieniu. Kiedy w końcu zaczął opowieść, zaopatrzył ją obficie w daty i szczegoły, jakby był świadkiem opisywanych przez siebie wydarzeń. A może nawet bohaterem, bo w jego głosie odzywała się taka emocja, jakby doświadczył ich na własnej skorze. Jak gdyby nie urodził się w Limie pod koniec dwudziestego wieku, ale był Egonem Schielem, młodzikiem z ostatniego pokolenia poddanych monarchii austro-węgierskiej, ktore na własne oczy widziało, jak w hekatombie pierwszej wojny światowej ginie tak zwana belle epoque i cesarstwo, owe mieniące się kosmopolitycznym blaskiem społeczeństwo obeznane w literaturze, muzyce i sztukach plastycznych, społeczeństwo, ktore tak ukochał don Rigoberto i na temat ktorego wygłaszał cierpliwie wykłady doni Lukrecji w pierwszych latach małżeństwa (teraz Fonsito je kontynuował). Społeczeństwa, ktore wydało Mahlera, Schonberga, Freuda, Klimta, Schielego. Pomimo anachronizmow i dziecinnych uwag, wśrod nagłych zrywow narracji, cała historia zaczynała się rysować. Oto wieś o nazwie Tulln, położona nad Dunajem w okolicach Wiednia (podobno 25 kilometrow) i ślub zawierany pod sam koniec stulecia przez funkcjonariusza cesarskich kolei żelaznych Adolfa Schielego, protestanta, z pochodzenia Niemca, świeżo po dwudziestych szostych urodzinach, i siedemnastoletnią katoliczkę Marie Soukup, pochodzenia czeskiego. Małżeństwo toksyczne, wbrew otoczeniu, zważywszy na sprzeciw rodziny panny młodej. („A twoja też nie chciała, żebyś wzięła ślub z moim tatą?”. „Ależ skąd, byli oczarowani Rigobertem”). To były purytańskie czasy, pełne przesądow, prawda, macocho? Tak, naturalnie, a dlaczego? Bo Marie Soukup nie wiedziała nic o życiu, nie nauczono jej nawet, skąd się biorą dzieci, biedaczka wierzyła, że przynoszą je bociany z Paryża. (Macocha nie była taka naiwna, jak wychodziła za mąż? Nie, dona Lukrecja wiedziała już wszystko, co wiedzieć należy). Marie była tak naiwna, że nawet nie zorientowała się, jak zaszła w ciążę, a swoje niedomagania przypisała uwielbianym przez siebie jabłkom. Ale zabrnęliśmy za daleko. Trzeba się cofnąć do podroży poślubnej. Tam się wszystko zaczęło. – Co się zdarzyło podczas miesiąca miodowego? – Nic – powiedział chłopiec i wyprostował się, żeby wytrzeć nos.
Oczy miał podpuchnięte, ale bladość już ustąpiła, ciałem i duszą zaangażowany był teraz w opowieść. – Marie bała się. Przez pierwsze trzy dni nie pozwoliła, żeby pan Adolf ją dotknął. Małżeństwo nie zostało skonsumowane. Z czego się śmiejesz, macocho? – Z ciebie, taki gołowąs, a mowi jak stary koń. Nie obrażaj się, bardzo mnie to ciekawi. Skończyliśmy na tym, że przez pierwsze trzy dni małżeństwa Adolf i Marie nic a nic. – Nie ma się z czego śmiać – odrzekł strapiony Fonsito. – Raczej płakać. Miesiąc miodowy spędzili w Trieście. Żeby upamiętnić podroż rodzicow, Egon Schiele i Gerti, jego ukochana siostra, odbyli identyczną podroż w 1906 roku. W Trieście, podczas nieudanego miesiąca miodowego, rozpoczęła się tragedia. Widząc bowiem, że jego małżonka nie pozwala się dotknąć – płacze, wierzga, drapie go i robi skandal za każdym razem, kiedy chciał się zbliżyć i przynajmniej ją pocałować – pan Adolf zaczął wychodzić na miasto. Po co? Żeby pocieszyć się w ramionach zepsutych kobiet. W jednym z tych miejsc Wenus zaraziła go syfilisem. Choroba zaczęła go powoli zabijać. Przyprawiła go o obłęd i ściągnęła wstyd na całą rodzinę. Od tamtego czasu nad rodziną Schiele zawisło fatum. Adolf, sam o tym nie wiedząc, zaraził żonę, kiedy wreszcie czwartego dnia udało mu się skonsumować małżeństwo. Dlatego Marie poroniła pierwsze trzy ciąże, dlatego też w wieku zaledwie dziesięciu latek umarła coreczka Elvira. I dlatego właśnie Egon był taki wątły i chorowity. Nawet myślano, że nie przeżyje, bo w dzieciństwie stale musieli go widywać lekarze. Doni Lukrecji wreszcie wyostrzył się obraz: samotne dziecko, bawiące się dziecinną kolejką, rysujące, rysujące bez ustanku – w szkolnych zeszytach, na marginesach Biblii, nawet na papierach wyciągniętych ze śmieci. – Sam widzisz, że nie jesteś wcale do niego podobny. Byłeś najzdrowszym dzieckiem pod słońcem, jak mawia Rigoberto. I wolałeś bawić się samolotami, a nie pociągami. Fonsitowi nie było do śmiechu. – Pozwolisz mi skończyć historię, czy cię nudzi? Nie nudziła jej, była zajmująca. Może nie tyle historia perypetii findesieclowych obywateli AustroWęgier, ile pasja, z jaką Fonsito ją relacjonował – cały drżał, przewracał oczyma i machał rękoma, melodramatycznie modulował głos. Najgorszy w owej chorobie był jej
powolny, podstępny rozwoj oraz hańba, jaką sprowadzała na dotkniętych nią ludzi. Z tej to przyczyny pan Adolf nigdy nie przyznał się, że na nią zapadł. Kiedy krewni doradzali mu wizytę u lekarza, oponował: „Jestem zdrow jak ryba”. Nic podobnego. Zaczął tracić rozum. Egon kochał go bardzo, świetnie się obydwaj rozumieli, cierpiał, kiedy tacie się pogarszało. Pan Adolf zasiadał do kart, jak gdyby przyszli jego koledzy, a przecież był sam. Rozdawał, rozmawiał z nimi, częstował ich cygarami, choć przy stoliku w domu w Tulln nie było nikogo. Marie, Melanie i Gerti chciały, żeby przejrzał na oczy: „Ależ tato, nie masz z kim rozmawiać, nie masz z kim grać, nie widzisz tego?”. Egon wprost przeciwnie: „Nieprawda, ojcze, nie zwracaj na nie uwagi, siedzą tu szef straży, kierownik poczty i nauczyciel. Twoi przyjaciele są z tobą, ojcze. Ja widzę ich rownie dobrze, jak ty”. Nie dopuszczał myśli, że jego tata ma widzenia. Ni stąd, ni zowąd pan Adolf wkładał mundur galowy, czapkę z błyszczącym daszkiem, oficerki wyglansowane jak lustro i szedł na peron stawać na baczność. „Co tu robisz, ojcze?”. „Będę witał Cesarza i Cesarzową, synu”. Był już szalony. Nie mogł już dłużej pracować na kolei, musiał przejść na emeryturę. Pohańbieni państwo Schiele musieli wyprowadzić się z Tulln do miejsca, gdzie nikt ich nie znał – do Klosterneuburga. To po niemiecku znaczy „nowe miasto klasztorne”. Panu Adolfowi bardzo się pogorszyło, przestał mowić. Całe dnie spędzał w swoim pokoju, nie otwierając ust. Widzi macocha? Widzi? Nagle wzburzenie ogarnęło Fonsita. – Czyli dokładnie jak moj tata – wybuchnął z „kogucikiem” w głosie. – On też wraca z biura i się zamyka, z nikim nie rozmawia. Nawet ze mną. W soboty i w niedziele zachowuje się tak samo, cały boży dzień w gabinecie. A kiedy szukam okazji do rozmowy, tylko „tak”, „nie”, „dobrze”. W ogole stamtąd nie wychodzi. Czy ma syfilis? Czy popada w obłęd? Miałby po temu taki sam powod, jak pan Adolf. Został sam, kiedy pani Lukrecja od niego odeszła. Poszedł do jakiegoś nieczystego domu i Wenus go zaraziła. Nie chce, żeby jego tata umarł, macocho! Znowu zalał się łzami, ale tym razem płakał cicho, do wewnątrz, zasłaniając usta dłonią, i uspokojenie go kosztowało donę Lukrecję znacznie więcej wysiłku. Pocieszała go, coż za niedorzeczne urojenia, gładziła. Rigobertowi nic nie jest, kołysała go, ma więcej rozsądku niż ona i Fonsito razem wzięci, czuła, że łzy toczące się po tej rumianej twarzy moczą jej przod sukni. Wreszcie po wielu pieszczotach udało jej się go ukoić. Rigoberto lubi zamykać się ze swoimi rycinami, ze swoimi książkami, zeszytami, lubi tam czytać, słuchać muzyki, zapisywać cytaty i przemyślenia. Czyżby go nie znał? Czyż nie taki był zawsze? – Nie, nie zawsze – zaprzeczył zdecydowanie chłopiec. – Kiedyś opowiadał mi o życiu malarzy,
tłumaczył mi obrazy, uczył mnie rożnych rzeczy. I czytał mi ze swoich zeszytow. Jak byłaś, śmiał się, wychodził, był normalny. Jak sobie poszłaś, zmienił się. Posmutniał. Teraz nie obchodzi go nawet, jakie przynoszę stopnie, podpisuje mi dzienniczek, nie zaglądając do środka. Obchodzi go tylko własny gabinet. Żeby się tam zamykać na całe godziny. Zwariuje jak pan Adolf. Może już zwariował. Chłopiec zarzucił macosze ręce na szyję i położył jej głowę na ramieniu. Z Olivar dobiegały krzyki i odgłosy biegania dzieci – jak każdego popołudnia, kiedy po wyjściu ze szkoł okoliczni uczniowie zewsząd napływali do parku, gdzie wypalali papierosa bez wiedzy rodzicow, kopali piłkę albo podrywali dziewczęta z sąsiedztwa. Dlaczego Fonsito nigdy nie zachowywał się tak jak oni? – Czy nadal kochasz mojego tatę, macocho? – pytanie przepełniała obawa, jakby od odpowiedzi na nie zależało czyjeś życie albo śmierć. – Mowiłam ci już, Fonsito. Nigdy nie przestałam go kochać. Do czego zmierzasz? – On taki jest, bo mu ciebie brakuje. Bo cię kocha, macocho, i nie potrafi znaleźć pociechy, od kiedy nie mieszkasz z nami. – Stało się, jak się stało – dona Lukrecja probowała przezwyciężyć narastające wzburzenie. – Nie myślisz o kolejnym ślubie, prawda, macocho? – dopytywał się nieśmiało chłopiec. – Drugi ślub to ostatnia rzecz, na jaką bym się zdecydowała. Nigdy, przenigdy. Poza tym Rigoberto i ja nie wzięliśmy rozwodu, jesteśmy tylko w separacji. – Czyli możecie się pogodzić! – krzyknął Fonsito z ulgą. – Jak ludzie są pokłoceni, mogą się pogodzić. Ja z kolegami w szkole codziennie się kłocę i godzę. Wrocisz do domu i Justysia też. Będzie jak dawniej. „I uleczymy tatuśka z szaleństwa” – pomyślała dona Lukrecja. Ogarnęła ją złość. Urojenia Fonsita przestały ją bawić. W miarę jak pamięć przywoływała złe wspomnienia, odżywały w niej głucha wściekłość, gorycz, żal. Ujęła chłopca za ramiona i odsunęła go od siebie. Wpatrywała mu się prosto w twarz oburzona, że te błękitne oczy, teraz zaczerwienione i zapuchnięte, z taką niewinnością wytrzymywały jej pełen wyrzutow wzrok. Czy możliwe, żeby był aż takim cynikiem? Jeszcze nawet nie zaczął wyrastać na młodziana. Jak mogł mowić o rozstaniu jej z Rigobertem jak o czymś odległym, jakby to nie za jego sprawą zaszło to, co zaszło? Czy to nie dzięki niemu Rigoberto poznał prawdę o całym pasztecie? Poznaczona łzami twarzyczka, rysy malowane pędzelkiem, rożowe wargi, długie rzęsy i mały, zdecydowany podbrodek odpowiadały jej wyrazem dziewiczej niewinności.
– Wiesz lepiej niż ktokolwiek, co się stało – rzekła pani Lukrecja przez zęby, pilnując się, żeby nie wybuchnąć gniewem. – Wiesz bardzo dobrze, co nas zmusiło do separacji. Nie rob z siebie niewiniątka, ktore cierpi z powodu tego rozstania. Zawiniłeś w rownym stopniu co ja, a może nawet większym… – Właśnie o to chodzi, macocho – przerwał jej Fonsito. – Przeze mnie się pokłociliście i teraz ja was powinienem pogodzić. Ale ty musisz mi pomoc. Zrobisz to, prawda? Powiedz, że tak, macocho. Dona Lukrecja nie wiedziała, co odpowiedzieć, z jednej strony miała go ochotę uderzyć w buzię, z drugiej – wycałować. Policzki jej się zarumieniły. Jakby tego było mało, bezczelnemu Fonsitowi gwałtownie zmienił się nastroj i chłopak wydawał się zadowolony. Niespodziewanie wybuchnął śmiechem. – O, zaczerwieniłaś się – powiedział, znow zarzucając jej ręce na szyję – Czyli że odpowiedź brzmi: tak. Strasznie cię kocham, macocho! – Najpierw płacze, teraz śmiechy – zauważyła Justyniana, pojawiając się w korytarzu. – Można wiedzieć, co tu się dzieje? – Mamy wielką nowinę – przywitał ją chłopiec. – Powiemy jej, macocho? – Nie Rigobertowi, a tobie brakuje ktorejś klepki – odparła dona Lukrecja, udając, że jest wściekła. – Może mnie też Wenus zaraziła syfilisem – zażartował Fonsito, przewracając oczyma i tym samym tonem zwrocił się do gosposi: – Moj tata i moja macocha się pogodzą, Justysiu! Co ty na taką bombę?
Diatryba przeciwko sportowcowi
Jak rozumiem, latem śmiga pan na desce po zmierzwionych falach Pacyfiku, zimą na nartach po trasach chilijskiego Portillo albo argentyńskiego Bariloche (skoro Andy peruwiańskie nie oferują
takich możliwości), co rano poci się pan w siłowni, ćwicząc aerobik, względnie biegając po ścieżkach czy po prostu po ulicach i parkach, wtłoczony w termiczny kombinezon ściskający panu tyłek i brzuch – na podobieństwo gorsetow, ktore w dawnych czasach dusiły nasze babcie – i nie przegapia pan żadnego meczu reprezentacji Peru ani klasycznego pojedynku Alianzy Lima z Universitario de Deportes, bokserskich mistrzostw Ameryki Południowej, Łacińskiej, Stanow Zjednoczonych, Europy i świata, przy ktorych to okazjach, przyspawany do ekranu telewizora, umila pan sobie spektakl łykami piwa, Cuba Libre lub whisky z lodem, wydziera się pan, pęcznieje od napływu krwi, wyje, gestykuluje albo wpada w depresję pod wpływem zwycięstw i porażek swoich idoli, jak przystało na rasowego kibica. Wystarczające to powody, szanowny panie, żebym potwierdził moje najgorsze przeczucia co do świata, w jakim żyjemy, i uznał pana za bezmożdże, ciula i połgłowka. (Pierwszego i trzeciego określenia używam w sensie przenośnym, środkowego w sensie dosłownym). Tak jest, do pańskiego zdegenerowanego rozumu dotarł właśnie promyk światła: ogolnie każdy czynny sport, a w szczegolności kult czynnego sportu uważam za skrajne formy debilizmu, zbliżające istotę ludzką do barana, gęsi i mrowki, trzech jaskrawych przykładow form stadnych. Niech pan uciszy wolnoamerykańską żądzę starcia mnie na proch i niech raczej posłucha, za chwilę poruszymy temat Grekow i obłudnego mens sana in corpore sano. Najpierw wszelako muszę się przyznać, że jedyne sporty, jakie zbawiłbym od pręgierza, to sporty stołowe (z wyłączeniem ping-ponga) i łożkowe (w tym oczywiście masturbację). Z pozostałych kultura wspołczesna uczyniła przeszkody na drodze rozwoju ducha, wrażliwości i wyobraźni (a zatem także i rozkoszy), ale przede wszystkim rozwoju świadomości i wolności osobistej. Nawet ideologie i religie nie dodały rownie silnego bodźca nikczemnemu człowiekowi-masie, robotowi odruchow warunkowych, całej zmartwychwstałej kulturze tatuaży i kąpielowek skrytych za fasadą nowoczesności; powiodło się to kultowi ćwiczeń i gier fizycznych uprawianemu przez dzisiejsze społeczeństwo. A teraz możemy pomowić o Grekach, żeby nie pieprzył mi pan więcej o Platonie i Arystotelesie. Ale uprzedzam, że przywoływanie widoku ateńskich efebow, jak namaszczają się balsamami w gimnazjonie przed probą sprawności fizycznej, jak rzucają dyskiem i oszczepem pod czystym błękitem nieba egejskiego, zamiast panu pomoc, jeszcze bardziej pogrąży pana w hańbie, głupi mięśniaku z nadmiarem testosteronu i niedoborem IQ. Jedynie uderzenia piłką, ciosy rękawicy bokserskiej, autystyczne koła kolarskie, a także przedwczesna demencja starcza (oprocz spadku sił płciowych, nieopamiętania i impotencji?), jaką zwykle powodują – tłumaczą chęć ustalenia ciągłości między odzianymi w tuniki platońskimi fajdrosami, nacierającymi się żywicą po zmysłowych i filozoficznych probach fizycznych, a zapijaczonymi hordami, ktore wyją na trybunach wspołczesnych stadionow (zanim je podpalą) przy okazji meczow piłkarskich, podczas ktorych dwudziestu dwoch pajacow ujednoliconych przez pstrokate mundurki ugania się po prostokątnym trawniku za piłką, służąc za pretekst dla manifestacji zbiorowej ciemnoty.
Sport w epoce Platona był środkiem, a nie celem, jakim stał się w tych zurbanizowanych czasach. Ongiś wzbogacał rozkosz ludzką (męską, gdyż kobiety go nie uprawiały), stymulował ją i przedłużał poprzez kształtowanie pięknego, prężnego, wysmukłego, proporcjonalnie i harmonijnie zbudowanego ciała, pobudzał ją dzięki preerotycznemu trenowaniu ruchow, postaw i kontaktow fizycznych, ekshibicjonizmowi, ćwiczeniom, tańcom i przelotnym dotknięciom, ktore rozpalały żądze, w wyniku czego uczestnicy i widzowie eksplodowali w gigantycznym zespoleniu. Było ono wybitnie homoseksualne, co jednak nie zmienia ani na jotę mojej argumentacji, podobnie zresztą jak fakt, że niżej podpisany jest ortodoksyjnym nudziarzem i uwielbia wyłącznie kobiety – co więcej, tylko jedną kobietę – a do pederastii czynnej bądź biernej odczuwa wyraźny wstręt. Proszę mnie zrozumieć, nie mam obiekcji w stosunku do gejow. Raduję się, że znajdują swoją przyjemność, i wspieram ich w kampaniach przeciwko dyskryminującym ich ustawom. Z praktycznych względow nie mogę towarzyszyć im dalej. Nie bawi mnie nic, co ma związek z Quevedowskim „oczkiem zadka”. Natura, a może Bog, o ile istnieje i traci czas na takie rzeczy, pod postacią tej sekretnej dziurki obdarzył mnie najwrażliwszym ze wszystkich przeszywających mnie otworow. Czopki sprawiają mi bol, a sztyft lewatywy rani do krwi (zaaplikowano mi ją raz w czasie uporczywego zatwardzenia i było to okropne), zatem pomysł, że jakiś dwunog mogłby znajdować przyjemność w umieszczaniu tam męskiej tulejki, napawa mnie podziwem podszytym strachem. Jestem pewien, że osobiście, oprocz bolesnych krzykow, doznałbym istnego kataklizmu psychosomatycznego na skutek wsunięcia w wiadome miejsce żywego prącia, choćby i należało do Pigmeja. Jedyny cios pięścią, jaki w życiu zadałem, otrzymał pewien lekarz, ktory pod pozorem sprawdzenia, czy mam zapalenie wyrostka robaczkowego, bez uprzedzenia wyprobował na mnie torturę zakamuflowaną pod medyczną etykietką „sondy odbytniczej”. Mimo wszystko jestem teoretycznie za tym, aby istoty ludzkie uprawiały miłość wprost bądź na odwrot, sami, w parach, czy też w rożnych układach i orgiach kolektywnych (achhhh…), aby mężczyźni kopulowali z mężczyznami, kobiety z kobietami, z kaczkami, psami, arbuzami, bananami lub melonami, jestem za wszelkimi innymi możliwymi obrzydlistwami, o ile popełniane są za wspolną zgodą uczestnikow i w pogoni za rozkoszą, a nie za reprodukcją, będącą tą postacią seksu, do ktorej można się odwołać w ostateczności jako do mniejszego zła, ale pod żadnym pozorem nie uświęcając jej jako czegoś, co usprawiedliwi cielesną ceremonię (ten idiotyzm Kościoła drażni mnie nie mniej niż mecz koszykowki). Wracając do przerwanego wątku: obraz helleńskich starcow, mądrych filozofow, dostojnych prawodawcow, walecznych generałow czy najwyższych kapłanow zmierzających do gimnazjonu, by tam rozbudzić przytłumione libido widokiem młodych dyskoboli, zapaśnikow, maratończykow albo oszczepnikow – ten obraz mnie wzrusza. Temu rodzajowi sportu, rajfurowi pożądania, wybaczam i nie wahałbym się go uprawiać, gdyby tylko zdrowie, wiek, poczucie śmieszności i zobowiązania czasowe mi na to pozwalały. Jest i taka sytuacja, znacznie bardziej oddalona od naszego kręgu kulturowego (nie wiem, czemu zaliczam pana do tego bractwa, skoro wskutek kopnięć i głowek piłkarskich, kolarskiej zadyszki, tudzież powalających ciosow karateki wykluczył się pan z niego), w ktorej sport da się od biedy usprawiedliwić. Mianowicie, kiedy uprawiająca go istota ludzka wykracza poza swoją zwierzęcą kondycję, dotyka sacrum i wspina się na poziom głębokiej duchowości. Powiedzmy, że są to przypadki, gdy można by użyć ryzykownego przymiotnika „mistyczny”. Oczywiście sytuacje takie są już nadzwyczaj rzadkie, a ich egzotyczną pozostałością jest japoński uczestnik walki sumo, od dzieciństwa tuczony straszną zupą wegetariańską, ktora przyprawia go o ogolną słoniowaciznę i skazuje na śmiertelne pęknięcie serca przed czterdziestką, a on całe życie pilnuje, by jakaś inna podobna gora mięsa nie wyrzuciła go poza niewielkie magiczne koło będące widnokręgiem jego
istnienia. Nie przystaje on do tych tandetnych idoli, ktorych społeczeństwo postindustrialne nazywa „ofiarami sportu”. Czy można mowić o bohaterstwie, kiedy ktoś daje z siebie zrobić miazgę siedząc za kierownicą bolidu wyposażonego w silnik, ktory wykonuje całą pracę za niego? Albo kiedy człowiek myślący cofa się do stadium debilizmu z wyraźnym skarleniem mozgowia i jąder, doznanym na skutek bronienia, lub też oddawania na akord celnych strzałow – tylko po to, by niespełna rozumu tłuszcza osiągała po każdym golu bezpłciowy wytrysk, będący manifestacją zbiorowego samouwielbienia? Zawody i ćwiczenia fizyczne zwane sportem nie przybliżają człowieka wspołczesnego do sfery duchowej i religijnej, za to go otumaniają, zaspokajają jego najnikczemniejsze instynkty: ciągoty plemienne, żądzę samca, wolę dominacji i rozmycie indywidualnego ja w bezkształtnym stadzie. Nie znam podlejszego łgarstwa niż to, ktore wpaja się dzieciom: „W zdrowym ciele zdrowy duch”. A kto powiedział, że „zdrowy duch” to pożądany ideał? „Zdrowy” w tym przypadku znaczy głupi, konwencjonalny, pozbawiony wyobraźni i przebiegłości, ujednolicony przez stereotypy narzucone przez powszechną moralność i oficjalną religię. To ma być „zdrowy” duch? Duch konformisty, dewotki, notariusza, agenta ubezpieczeniowego, ministranta, dziewicy i skauta. To nie zdrowie, lecz niedomaganie. Bogate życie duchowe zakłada ciekawość, przebiegłość, fantazję i niezaspokojone pragnienie, a więc duch „nieczysty”, złe myśli, przywołujące zakazane obrazy, euforię wiodącą do eksploracji nieznanego i przemeblowującą znane, systematyczne nieposłuszeństwo wobec odziedziczonych idei, opatrzonej wiedzy i modnych wartości. Przy tym nie jest wcale pewne, czy uprawianie sportu w naszej epoce przysparza zdrowego ducha w obiegowym znaczeniu tego terminu. Występuje zjawisko odwrotne, a najlepiej wiesz o tym ty, ktory dla zapewnienia sobie w niedzielę zwycięstwa na sto metrow wsypałbyś arszenik i cyjanek do zupy rywala, wchłonąłbyś wszelkie substancje pochodzenia roślinnego, chemicznego i magicznego, ktore gwarantowałyby ci wygraną, przekupiłbyś sędziow (lub też ich
zaszantażował), uknułbyś medyczne albo prawne spiski, ktore doprowadziłyby do dyskwalifikacji przeciwnika – ty, ktory żyjesz neurotycznie zapatrzony w zwycięstwo, rekord, medal, podium, w coś, co z zawodowego sportowca czyni uzależnioną od mediow, antyspołeczną bestię, nerwowego histeryka, psychopatę zajmującego biegun przeciwny wobec istoty społecznej, szczodrej, altruistycznej, „zdrowej”, przywoływanej przez kretynow, ktorzy wciąż ośmielają się posługiwać wyrażeniem „duch sportowy”, oznaczającym szlachetnego atletę wyposażonego w przymioty obywatelskie, gdy tymczasem wyłania się zza niego potencjalny morderca, gotow wykonać wyrok na sędziach, dać wycisk kibicom drugiej drużyny, zdewastować stadiony i otaczające je miasta, by wreszcie doprowadzić do apokaliptycznego finału, nawet nie inspirowanego pobudkami artystycznymi przyświecającymi poecie Neronowi podczas palenia Rzymu, ale jedynie po to, żeby jego klub dostał puchar z imitacji srebra lub żeby ujrzeć, jak jedenastu jego idoli, stłoczonych na podium, żałośnie przyobleczonych w cudaczne gacie i pasiaste koszulki, z rękami na piersi i rozpłomienionymi oczyma śpiewa hymn narodowy!
Bracia Korsykanie
W wieczor pod psem owej zimowej niedzieli, gdy niebo zasnuły chmury, a morze nabrało mysich barw, don Rigoberto siedział w gabinecie i łapczywie wertował swoje zeszyty w poszukiwaniu idei, ktore roziskrzyłyby mu wyobraźnię. Pierwsza, na ktorą się natknął, z poety Philipa Larkina, „Sex is too good to share with anyone else”, przypomniała mu rozliczne wersje plastyczne młodego Narcyza, upajającego się własnym odbiciem w studni, i wysmukłego hermafrodytę w Luwrze. Z niewytłumaczalnych powodow jednak poczuł się
przygnębiony. Parokrotnie już mierzył się z tą filozofią, ktora wyłącznie na jego barki kładła odpowiedzialność za własną rozkosz. Czy była trafna? Choćby raz? Prawdę mowiąc, nawet w najjaśniejsze dni jego samotność była glosą, cytatem, w ktorym nie mogło zabraknąć Lukrecji. Lekkie pobudzenie ducha przywrociło nadzieję: nie zabraknie jej i tym razem. Teza Larkina pasowała jak ulał do świętego Kuberta (inna strona zeszytu), o ktorym wspominał Lytton Strachey w Eminent Victorians, a ktory do tego stopnia nie ufał kobietom, że gdy zdarzyło mu się z nimi gawędzić, nawet z przyszłą świętą Ebbą, potem „przez kilka godzin trwał, modląc się w ciemności, zanurzony w wodzie po szyję”. Ileż katarow i zapaleń płuc w imię religii, ktora skazywałaby wiernego na Larkinowską rozkosz samotniczą! Przez stronicę, gdzie Azorin przypominał, że „kaprys pochodzi od łacińskiego capra, czyli kozy”, przemknął jak po rozżarzonych węglach. Zatrzymał się zafascynowany przy opisie Symfonii pożegnalnej Haydna, piora dyplomaty Alfonsa de la Serny, „w ktorej każdy z muzykow po dojściu do końca swojej partytury gasi świecę oświetlającą jego pulpit i odchodzi, tak że na końcu pozostają jedne skrzypce grające samotną melodię finałową”. Czy to przypadkowa zbieżność? Czyż monolog skrzypiec u Haydna nie kojarzył się w tajemny sposob, jakby na mocy sekretnego rozkazu, z wesołym egoistą Philipem Larkinem, ktory uważał, że seks jest zbyt ważną rzeczą, by dzielić się nią z innymi? On sam umieścił wprawdzie seks na najbardziej poczesnym miejscu, zawsze jednak się nim dzielił, nawet w okresach najbardziej gorzkiej samotności – jak ten właśnie. Pamięć przywiodła mu ni stąd, ni zowąd aktora Douglasa Fairbanksa w podwojnej roli w Braciach Korsykanach, filmie, ktory zburzył spokoj jego dzieciństwa. Oczywiście nigdy nie dzielił się seksem z nikim w tak ścisłym zakresie jak z Lukrecją. Dzielił się nim też, jako dziecko, wyrostek i dorosły, z własnym bratem Korsykaninem – Narcyzem? – z ktorym zawsze dobrze się dogadywał mimo dzielącej ich duchowej przepaści. Z tym, że owe zabawy i pieprzne żarty wymyślane i opowiadane przez braci nie odpowiadały ironicznemu znaczeniu, jakie poeta-bibliotekarz przydawał słowu „dzielić”. Kartkując, kartkując trafił na Kupca weneckiego: The man that hath no music in himself, Nor is not moved with concord of sweet sounds, Is fit for treasons, stratagems and spoils. (akt V, scena I)
„Człowiek, ktory nie ma w sobie muzyki, / Ktorego nie wzrusza wspołgranie słodkich dźwiękow, / Podatny jest na intrygi, podstęp i zdradę” 1 – przełożył naprędce. Narcyz nie miał w sobie żadnej muzyki, jego ciało i dusza były głuche na czary Melpomeny, nie potrafił odrożnić Symfonii pożegnalnej Haydna od Mambo nr 5 Pereza Prado. Miałby więc słuszność Szekspir, dekretując, że ktoś odporny na najbardziej abstrakcyjną ze sztuk jest nieuchronnie potencjalnym intrygantem, istotą podstępną i oszukańczą? Coż, może to i racja. Poczciwy Narcyz nie był wzorem cnot obywatelskich, ludzkich czy teologicznych i mogł dożyć wieku sędziwego, chwaląc się jak biskup Harold (z kogo był ten cytat? Odsyłacz pochłonęła zagadkowa wilgoć limska względnie żarłoczny mol) na łożu śmierci, że oddawał się wszystkim grzechom głownym z gorliwością rowną tej, z jaką biło jego serce i dzwony w jego diecezji. Gdyby nie owa żądza eksperymentow moralnych, nigdy nie ośmieliłby się tamtej nocy zaproponować swojemu bratu Korsykaninowi – don Rigoberto poczuł, że w jego intymnej kryjowce budzi się muzyka szekspirowska, ktorą on, owszem, w sobie miał – zuchwałej zamiany. Przed jego oczyma zarysowały się postacie siedzące tamtej ryzykownej nocy obok siebie w La Planicie w pokoiku będącym pomnikiem kiczu i bluźnierczą prowokacją wobec towarzystw ochrony zwierząt, najeżonym wypchanymi tygrysami, bawołami, niedźwiedziami, nosorożcami i jeleniami – postacie Lukrecji i Ilse, jasnowłosej żony Narcyza. Bard miał rację: głuchota na muzykę była objawem (albo raczej przyczyną?) duszy nieczystej. Nie, nie można było tego uogolniać, bo należałoby wowczas wyciągnąć wniosek, jakoby Jorge Luis Borges i Andre Breton z uwagi na swą niewrażliwość muzyczną byli niczym Judasz i Kain, gdy tymczasem wiadomo, że jak na pisarzy odznaczali się bardzo dobrymi charakterami. Jego brat Narcyz nie był diabłem, co najwyżej awanturnikiem obdarzonym piekielną zdolnością wyciągania bardzo realnych korzyści ze swego powołania do moralnych eskapad i ciekawości rzeczy zakazanych, tajemnych i egzotycznych. Jednak, jako że był mitomanem, dużą trudność nastręczało stwierdzenie, w jakim stopniu prawda miesza się z fantazją w opowieściach, jakimi często mamił audytorium w (złowrogiej) porze galowej kolacji, podczas wesela czy koktajlu, ktore stanowiły scenerię jego wielkich oratorskich happeningow. Na przykład don Rigoberto nigdy nie uwierzył, jakoby brat znaczną część fortuny zgromadził, przemycając do bogatych krajow azjatyckich rogi nosorożcow, jądra tygrysie oraz penisy morsow i fok (dwa pierwsze artykuły pochodziły z Afryki, dwa następne z Alaski, Grenlandii i Kanady). Za te rekwizyty płacono suto w Tajlandii, Hongkongu, na Tajwanie, w Korei, Singapurze, Japonii, Malezji, a nawet w komunistycznych Chinach, albowiem znawcy uważali je za potężne afrodyzjaki i niezawodne środki na impotencję. Tamtej nocy, gdy w restauracji na Zielonym Wybrzeżu bracia Korsykanie i obydwie szwagierki Ilse i Lukrecja pili aperitif przed kolacją, Narcyz uraczył ich niedorzeczną historią o afrodyzjakach, w ktorej występował jako bohater i ofiara. Rzecz działa się w
Arabii Saudyjskiej, gdzie, jak się zarzekał – podpierając się szczegołami geograficznymi i niemożliwymi do zapamiętania nazwami arabskimi pełnymi dźwięku ch – omal nie zostałby ścięty na publicznym placu w Rijadzie w następstwie wykrycia, że przemycał walizeczkę captagonu (fenetyliny hydrochloranowej) w celu podtrzymania potencji płciowej majętnego szejka Abd el-Aziza Abu Amida, ktory odczuwał już pewne przemęczenie spowodowane przez cztery ślubne żony i osiemdziesiąt dwie konkubiny. Ow za dostarczoną amfetaminę płacił mu w złocie. – A jobimbina? – spytała Ilse, przerywając mężowi opowiadanie w chwili, gdy właśnie stawał przed trybunałem ulemow w turbanach. – Ma takie działanie, jak opisują? U wszystkich? Nie tracąc czasu, jego przystojny brat – bez cienia zawiści don Rigoberto przypomniał sobie, że wyszedłszy z wieku dziecięcego i młodzieńczego, kiedy jeszcze byli nie do odrożnienia, Narcyz zachował uszy o normalnym wyglądzie w porownaniu ze spektakularnymi skrzydłami, jakie zdobiły jego własną głowę, a nos tamtego był całkiem prosty i skromny przy korkociągu względnie trąbie mrowkojada, jaką on sam wdychał zapachy życia – wdał się w uczony wywod na temat johimbiny (zwanej w Peru jobimbiną wskutek nacechowanej lenistwem tendencji fonetycznej tubylcow, ktorych wymowa przydechowego h kosztowała więcej wysiłku gębowego niż wymowa b). Przemowa Narcyza trwała przez cały aperitif – panowie Pisco Sauers, panie schłodzone białe wino – przez zasadniczy posiłek złożony z ryżu z owocami morza i z naleśnikami z kurą na słodko, a efektem tego było świerzbiące uczucie zapowiadające apetyt na seks. W tym momencie – kaprysy losu – zeszyt dostarczył mu szekspirowskiej wskazowki o turkusach, ktore zmieniają kolor, by ostrzec noszącą je osobę o zbliżającym się niebezpieczeństwie (znow Kupiec wenecki). Mowił poważnie, znał czy wymyślał tę wiedzę po to jedynie, żeby stworzyć psychologiczny nastroj i podnieść poziom amoralności sprzyjającej jego poźniejszej propozycji? Nie zapytał go wtedy, zresztą tak czy inaczej nie zrobiłby tego, bo w owej sytuacji nie miało to znaczenia. Don Rigoberto zaczął się śmiać, czym odegnał szarość wieczoru. Monsieur Teste Paula Valery’ego przechwalał się u dołu strony: „Głupota mi nie leży” ( La betise n’est pas mon fort). Co za szczęściarz… W towarzystwie ubezpieczeniowym już od ćwierćwiecza don Rigoberta otaczała, zalewała, dusiła głupota, mogł się w tym zagadnieniu specjalizować. Czy Narcyz był zwykłym idiotą? Kolejnym przedstawicielem tej limskiej protoplazmy zwącej siebie porządnymi ludźmi? Tak. Co nie przeszkadzało mu być miłym, gdy tak sobie
postanowił. Na przykład owego wieczoru. Oto siedział, wielki nudziarz, z twarzą gładko ogoloną i opaloną dzięki prożniaczym rozrywkom, i wykładał wiedzę o alkaloidzie z krzewu rownież zwanego johimbiną, o znamienitej tradycji wśrod zielarzy i praktykow medycyny naturalnej. Stymulował rozszerzanie naczyń krwionośnych i gangliony odpowiedzialne za tkankę wyprostną, powstrzymywał wydzielanie serotoniny, ktorej nadmiar hamuje pociąg płciowy. Jego ciepły głos i miny zasłużonego uwodziciela pasowały do niebieskiego blezeru, szarej koszuli i ciemnej jedwabnej chustki z białymi supełkami zawiązanej na szyi. Przetykane uśmiechami wystąpienie chytrze oscylowało wokoł granicy między informacją a insynuacją, między anegdotą a fantazją, między wiedzą a pogłoską, między rozbawieniem a podnieceniem. Nawet don Rigoberto spostrzegł, że głęboko zielone oczy Ilse i ciemne topazy Lukrecji się roziskrzyły. Czyżby jego przemądrzały brat Korsykanin zburzył spokoj pań? Sądząc z tego, jak się podśmiewały, jak rzucały żarty i pytania, jak krzyżowały i prostowały nogi, jak oprożniały kieliszki z chilijskim winem Concha y Toro – owszem, zburzył. Czemu nie miały zakosztować podobnej dekadencji? Czy Narcyz miał już w tym momencie ułożony plan? Z pewnością – zawyrokował don Rigoberto. Dlatego właśnie sprytnie nie dawał im wytchnienia i nie pozwalał, żeby rozmowa zboczyła z makiawelicznego kursu, jaki jej nadał. Od jobimbiny przeszedł do japońskiego fugu, płynu z męskich narządow płciowych pewnej rybki, ktory nie dość, że jest przepotężnym środkiem wspomagającym wydzielanie nasienia, to jeszcze może przyprawić o straszliwą śmierć przez zatrucie – tak corocznie tracą życie setki lubieżnych Japończykow – po czym opowiedział, jak wystąpiły nań zimne poty, gdy tamtej rozmigotanej nocy w Kioto przyjął był ow płyn z rąk gejszy w zwiewnym kimonie, nie wiedząc, czy niewinne przełykanie zakończy się rzężeniem i rigor mortis, czy tysiącem eksplozji rozkoszy (zaszła druga ewentualność, pomniejszona o dwa zera). Ilse, posągowa blondynka, była stewardesa Lufthansy, zlatynizowana walkiria, wpatrywała się urzeczona w męża, nie zdradzając cienia zazdrości o jego dawne przygody. To ona zaproponowała (też ukrywała coś w zanadrzu?), by po ciastkach na deser zakończyć wieczor drinkiem w ich domu na La Planicie. Don Rigoberto rzekł: „dobry pomysł”, nie zastanawiając się nad sensem propozycji, zarażony widocznym entuzjazmem, z jakim przyjęła ją Lukrecja. Poł godziny poźniej mościli się już w wygodnych fotelach straszliwie kiczowatego salonu Narcyza i Ilse – połączenia peruwiańskiej tandety z pruskim porządkiem – w otoczeniu wypchanych zwierząt, ktore przyglądały się bez lęku chłodnymi oczami ze szkła, jak piją whisky, spowici dyskretnym, odbitym światłem oraz melodiami Nata „Kinga” Cole’a i Franka Sinatry, i jak przez oszklone drzwi oglądają kafelki podświetlonego basenu w ogrodzie. Narcyz nadal popisywał się swoją wiedzą o afrodyzjakach ze zręcznością rowną tej, z jaką Wielki Richardi –
don Rigoberto aż westchnął na wspomnienie cyrku z dzieciństwa – wyciągał chustki z kapelusza. Mieszając wszechwiedzę z egzotyką, zapewniał, że w południowych Włoszech każdy mężczyzna przez całe życie spożywa około tony bazylii, ktore to ziele nie tylko podnosi walory smakowe makaronu, ale zgodnie z tradycją wpływa na wielkość penisa – i że w Indiach na bazarach sprzedaje się maść – on sam podarowywał ją przyjaciołom po pięćdziesiątce – sporządzaną z czosnku i ropy ocznej małp, ktora, wcierana w wiadomym miejscu, powoduje erekcje powtarzające się jak kichanie u alergika. Otumaniał ich, wychwalając zalety ostryg, selera, koreańskiego żeń-szenia, korzenia kolcorośli, zwanego sarsaparylą, nomen omen lukrecji, pyłkow, trufli i kawioru, przez co don Rigoberto po trzech godzinach słuchania zaczął podejrzewać, że prawdopodobnie wszelkie produkty zwierzęce i roślinne całego świata wymyślono po to, by sprzyjały owemu spleceniu ciał zwanemu miłością fizyczną, kopulacją, grzechem, do ktorego ludzie (jego samego nie wyłączając) przywiązywali taką wagę. W tym momencie Narcyz wziął go pod ramię i odciągnął od dam pod pretekstem, że chce mu pokazać najnowszy okaz w kolekcji lasek (co poza wypchanymi zwierzętami mogł zbierać ten priapiczny potwor, ten chodzący fallus, jeśli nie laski?). Pisco Sauers, wino i koniak zrobiły swoje. Zamiast iść, don Rigoberto pożeglował do gabinetu Narcyza, gdzie na regałach, niczego nieświadome, pełniły wartę oprawne w skorę tomy Britanniki, Tradycji peruwiańskich Ricarda Palmy i Historia cywilizacji państwa Durantow – plus kieszonkowe wydanie powieści Stephena Kinga. Tu nagle zapytał go, szepcząc prosto w ucho, czy pamięta błazeństwa, jakie uskuteczniali z dziewczynami na parterze kina Leuro. Jakie? Ale zanim jego brat zdołał odpowiedzieć, już się zorientował. Zamienianki! Radca prawny jego firmy nazwałby to fałszowaniem tożsamości. Wykorzystując podobieństwo i podkreślając je za pomocą identycznego ubrania i uczesania, każdy z nich stawał się tym drugim. Dzięki temu w czasie filmu całowali i pieścili – chłopaki z dzielnicy mowili na to „strzelać machniomkę” – cudzą narzeczoną. – Gdzie te czasy, braciszku – uśmiechnął się z nostalgią don Rigoberto. – Myślałeś, że nie zdawały sobie sprawy, że nas myliły – wspominał Narcyz. – Nigdy nie dałeś mi wiary, że tylko udawały, bo podobała im się ta zabawa. – Nie, nie zdawały sobie sprawy – utrzymywał don Rigoberto. – Nigdy by nie pozwoliły. Wykluczała to owczesna moralność. Lucerito i Chinchilla? Te zasadniczki, te
świętoszki? W życiu! Naskarżyłyby swoim rodzicom. – Masz nazbyt anielskie pojęcie o kobietach – skarcił go Narcyz. – Tak ci się wydaje. Rzecz w tym, że ja jestem dyskretny w przeciwieństwie do ciebie. Za to każdą minutę, ktorej nie zużywam na zarabianie na chleb, poświęcam rozkoszy. (Zeszyt dostarczył mu w tym momencie odpowiedniego cytatu z Borgesa: „Powinnością wszystkich rzeczy jest dawanie szczęścia. Jeśli go nie dają, są bezużyteczne albo i szkodliwe”. Don Rigobertowi przyszła do głowy seksistowska uwaga: „A jeśli zamiast rzeczy wstawimy kobiety, to co?”). – Mamy tylko jedno życie, braciszku. Druga okazja się nie przytrafi. – Po seansach przedpołudniowych pędziliśmy pod wieżę Huatica, do dzielnicy Francuzek – rozmarzył się don Rigoberto. – Czasy bez AIDS, czasy poczciwych mend i od czasu do czasu miłego przeczyszczenia. – Nie odeszły, wciąż tu są – odparł Narcyz. – Jeszcze nie umarliśmy i nie wybieramy się umierać. To nieodwołalna decyzja. Oczy mu migotały, a głos zrobił się miękki. Don Rigoberto pojął, że nic z tego, co dotąd usłyszał, nie było improwizacją, że za sprytnie przywoływanymi wspomnieniami krył się spisek. – Powiesz wreszcie, co tam knujesz? – spytał zaciekawiony. – Wiesz aż za dobrze, bracie Korsykaninie – groźny wilk przybliżył pysk do trzepoczącego ucha don Rigoberta i bez dalszych ceregieli sformułował swoją propozycję: – Zamieniankę. Jeszcze raz. Dzisiaj, teraz, tu. Nie masz ochoty na Ilse? Bo ja na Lucre mam ogromną. Tak jak było z Lucerito i Chinchillą. Czy między tobą a mną można mowić o zazdrości? Wracamy w czasy młodości, braciszku! Pośrod niedzielnej samotności serce don Rigoberta zaczęło bić szybciej. Z zaskoczenia, z emocji, z ciekawości, z podniecenia? I tak jak tamtej nocy poczuł nagłą potrzebę zabicia Narcyza. – Jesteśmy za starzy i za mało podobni, żeby nasze żony nas pomyliły – wyrzekł z pijackim zakłopotaniem. – Wcale nie muszą nas pomylić – odparł bardzo pewny siebie
Narcyz. – To nowoczesne kobiety, nie potrzebują alibi. Ja się wszystkim zajmę, dziubdziusiu. „Nigdy, przenigdy w moim wieku nie będę grał w zamienianki” – pomyślał don Rigoberto, nie otwierając ust. Nagle rozwiała się alkoholowa mgiełka. Niech to licho! Ten Narcyz postanowił iść do celu po trupach. Już chwytał go za ramię i prowadził z powrotem do salonu z wypchanymi zwierzętami, gdzie Ilse i Lukrecja, będące właśnie na etapie namiętnych plotek, wzięły na tapetę jakąś wspolną koleżankę, ktorą niedawny lifting doprowadził do wytrzeszczu oczu na wieki wiekow (a przynajmniej aż po grob czy kremację). I już oświadczał, że nadeszła pora na otwarcie Dom Perignona serii specjalnej, ktorego trzymał na nadzwyczajne okazje. Kilka minut poźniej usłyszeli musujący wystrzał i białawą ambrozją wznieśli we czworkę toast. Don Rigobertowi bąbelki spływające w doł przełyku podsunęły skojarzenie z tematem, jaki jego brat Korsykanin zmonopolizował tego wieczoru: czy Narcyz doprawił pitego przez nich wesołego szampana jednym z niezliczonych afrodyzjakow, ktorych ponoć był znanym przemytnikiem i znawcą? Wszak Ilse i Lukrecja zaśmiewały się i certowały coraz nachalniej, prowokowały do zuchwalstw, a i on sam, jeszcze pięć minut wcześniej sparaliżowany, skołowany, przestraszony i urażony propozycją – aczkolwiek nie ośmielił się był jej odrzucić – teraz podchodził do niej z mniejszym oburzeniem, jak do niepohamowanej pokusy, jednej z tych, jakie w jego katolickiej młodości skłaniały go do popełniania grzeszkow, z ktorych potem spowiadał się skruszony w konfesjonale. W obłokach dymu – czy to palił jego brat Korsykanin? – ujrzał długie, białe, gładkie, skrzyżowane między groźnymi kłami lwa amazońskiego i gorujące nad pręgowanym dywanem w salonie zoologiczno-pogrzebowym – nogi swojej szwagierki. Podniecenie objawiło się dyskretnym swędzeniem w przełyku. Widział też jej kolana wystające spod plisowanej spodnicy w kolorze karalucha, okrągłe i aksamitne, ktore wytworny Francuz określiłby słowem polies, zapowiadające zwarte czeluście, bez wątpienia wilgotne. Pożądanie przeszyło go od stop do głowy. Sam sobą zadziwiony pomyślał: „Ostatecznie czemu nie?”. Narcyz wziął Lukrecję do tańca. Spleceni zaczęli się kołysać powoli pod ścianą najeżoną jelenimi rogami i niedźwiedzimi głowami. Zazdrość nie zastąpiła, nie zburzyła jego nieczystych myśli, ale doprawiła je słodką goryczą. Bez wahania pochylił się, wyjął kieliszek z dłoni Ilse, odstawił go i wabił: „Zatańczymy, szwagierko?”. Jego brat nastawił oczywiście wiązankę przytulanych boler. Poczuł w sercu uszczypnięcie, gdy poprzez włosy swojej walkirii zauważył, że jego brat Korsykanin i Lukrecja tańczyli policzek przy policzku. On obejmował ją w talii, ona jego za szyję. Skąd nagle
taka poufałość? Nie przypominał sobie czegoś podobnego przez całe dziesięć lat małżeństwa. Tak, ten czarownik Narcyz musiał domieszać coś do trunkow. Gubił się w domysłach, a tymczasem jego prawa ręka przyciągała ciało szwagierki. Ta się nie opierała. Kiedy don Rigoberto poczuł, jak ich uda się ocierają, jak ich brzuchy dotykają, nie bez niepokoju orzekł w duchu, że nic i nikt nie zapobiegnie nadchodzącej już erekcji. Nadeszła dokładnie w chwili, gdy przy jego policzku znalazł się policzek Ilse. Koniec utworu zabrzmiał jak gong kończący bezlitosny mecz bokserski. „Dziękuję, cudna Brunhildo” – ucałował dłoń szwagierki i potykając się o drapieżne głowy wypełnione stiukiem lub papiermache, podążył ku miejscu, gdzie rozplątywali się – z niechęcią? z odrazą? – Lukrecja i Narcyz. Wziął małżonkę w ramiona, mrucząc cierpko: „Podarujesz mi ten taniec, żono?”. Zaciągnął ją w najciemniejszy kąt salonu. Kącikiem oka widział, że Narcyz i Ilse też już się spletli i że zgodnie zaczęli się całować. Przycisnął mocno podejrzanie wiotkie ciało żony i erekcja powrociła. Przestał się krygować i przylgnął do znajomych kształtow. Usta trzymając przy jej ustach, szepnął: – Wiesz, co mi zaproponował Narcyz? – Mogę się domyślić – odparła Lukrecja ze swobodą, ktora zbiła go z tropu rownie mocno, jak użycie przez nią czasownika, ktorym nigdy nie posługiwali się w chwilach małżeńskiej intymności. – Żebyś dmuchnął Ilse, a on dmuchnie mnie? Miał ochotę sprawić jej przykrość, ale zamiast tego pocałował ją pod wpływem gwałtownego ataku wylewności, jakim zdarzało mu się często ulegać. Przybity, o krok od płaczu, wyszeptał jej, że ją kocha, że jej pożąda, że nigdy nie zdoła odwdzięczyć się jej należycie za szczęście, jakie mu daje. „Tak, tak, kocham cię – odezwał się na głos – każdym moim snem, Lukrecjo”. Szara niedziela w Barranco nabrała barw, samotność wypełniająca gabinet zelżała. Don Rigoberto spostrzegł, że łza oderwała mu się od policzka i skalała doskonały cytat z Monsieur Teste’a Valery’ego (Valery i Waleriana – coż za szczęśliwe małżeństwo). Monsieur Teste tak definiował swoj stosunek do miłości: Tout ce qui m’etait facile m’etait indifferent et presque ennemi. Chcąc zdążyć, zanim ogarnie go smutek, a niedawne ciepłe uczucie pochłonie na amen gryząca
melancholia, nie bez trudu zmrużył oczy i wysilił uwagę, by powrocić do salonu ze zwierzętami, do tej nocy gęstej od dymu – kto palił, Narcyz, Ilse? – od niebezpiecznych mieszanek, od szampana, od koniaku, od whisky, od muzyki i otaczającej ich swobodnej atmosfery, kiedy nie dzielił ich konwencjonalny układ par jak na początku wieczoru, jeszcze w drodze do restauracji na Zielone Wybrzeże, ale byli już parami przemieszanymi, parami nietrwałymi, ktore się łączyły i rozłączały, jak nakazywał amorficzny nastroj chwili, zmienny jak figury w kalejdoskopie. Światło było już zgaszone? Od jakiegoś czasu. Narcyz, ktoż by inny. Dyskretny poblask w salonie z martwymi zwierzakami docierał od strony basenu, można było wyodrębnić jedynie pozbawione tożsamości cienie, sylwetki, kontury. Jego brat Korsykanin świetnie montował zasadzki. Ciało i dusza don Rigoberta w końcu wzięły rozbrat, ona błądziła, usiłując przewidzieć, czy dojdzie do ostatecznych konsekwencji gry zaproponowanej przez Narcyza, zuchwałe ciało zaś już w grze uczestniczyło, całkowicie wyzwolone ze skrupułow. Kogo pieścił teraz, gdy udawał, że tańczy, a naprawdę kołysał się w miejscu, odnosząc niejasne wrażenie, że muzyka regularnie na przemian cichnie i się wzmaga? Lukrecję czy Ilse? Nie chciał wiedzieć. Jak cudownie czuć te przywierające doń kształty kobiece, te wspaniałe piersi, ktorymi rozkoszował się przez koszulę, tę gładką szyję, ktorą jego wargi szczypały niespiesznie, wspinając się ku uchu, ktore czubek jego języka chciwie penetrował. Nie, ta chrząstka, ta kosteczka nie należały do Lukrecji. Uniosł głowę, usiłując przebić wzrokiem połmrok kąta, gdzie jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że widzi tańczącego Narcyza. – Poszli na gorę jakiś czas temu – rozbrzmiał w jego uchu niewyraźny i znużony głos Ilse. Posłyszał w nim nawet cień rozbawienia. – Dokąd? – spytał głupio i od razu zawstydził się własnej głupoty. – A jak myślisz? – odparła Ilse z przewrotnym, niemieckim śmiechem. – Popatrzeć na księżyc? Zrobić siusiu? Jak myślisz, szwagierku? – W Limie nigdy nie widać księżyca – wybełkotał don Rigoberto, puszczając Ilse i odsuwając się od niej. – A słońce tylko latem. Przeklęta mgła. – Narcyz już od dawna ma ochotę na Lucre – Ilse nie dała mu odetchnąć, przywiązała go znow do pala męczarni. Mowiła tak, jakby jej ta sprawa nie dotyczyła. – Nie opowiadaj, że nic nie wiedziałeś, bo nie jesteś aż taki jeleń. Całe upojenie zeń opadło, podniecenie też. Zaczął się pocić. Oniemiały i oszołomiony usiłował dociec, jak to możliwe, że Lukrecja z taką łatwością przystała na
intrygę zmontowaną przez jego brata Korsykanina; z tego stanu wytrącił go znow przebiegły głosik Ilse: – Nie bierze cię zazdrość, Rigo? – Chyba tak – przyznał. I, z większą szczerością: – Ogromna zazdrość. – Mnie z początku też brała – rzuciła zdawkowo, jakby grała właśnie w brydża. – Przyzwyczajasz się i traktujesz to jak deszcz. – Dobra, dobra – odpowiedział rozkojarzony. – Czyli że ty i Narcyz często bawicie się w zamienianki? – Co trzy miesiące – rzekła Ilse z pruską akuratnością. – To wcale nieczęsto. Narcyz mowi, że na takie przygody można sobie pozwolić tylko od czasu do czasu, inaczej stracą urok. I tylko z ludźmi starannie dobranymi. Bo inaczej powszednieją i jest po zabawie. „Już ją pewnie rozebrał – pomyślał. – Już pewnie trzyma ją w ramionach”. Czy Lukrecja całuje go i pieści z tą samą zachłannością, z jaką robi to jego brat Korsykanin? Trząsł się jak ofiara choroby świętego Wita, gdy nagle doznał wstrząsu elektrycznego w postaci pytania Ilse: – Chciałbyś popatrzeć? Mowiąc, zbliżyła do niego twarz. Długie, jasne włosy jego szwagierki właziły mu do ust i oczu. – Poważnie? – wymamrotał osłupiały. – Chciałbyś? – nalegała, muskając mu ucho ustami. – Tak, tak – skinął don Rigoberto. Miał wrażenie, że traci szkielet i wszystkie soki. Złapała go za prawą dłoń. „Powolutku, po cichutku” – pouczała go. Uniosła go ku wiodącym do sypialni schodom z żelaznymi ślimacznicami. Panowała tu ciemność, w głownym korytarzu też, aczkolwiek docierał tu odblask reflektorow z ogrodu. Szli na palcach, a odgłosy ich krokow ginęły w wykładzinie. Serce don Rigoberta biło szybciej. Co go czekało? Co miał zobaczyć? Jego szwagierka stanęła i szepnęła mu na ucho kolejne polecenie: „Zdejmij buty” – i jednocześnie schyliła się, by zrobić to samo.
Don Rigoberto nie oponował. W mrocznym korytarzyku czuł się głupio, jak złodziej, bez butow, tylko w skarpetach, ciągnięty przez Ilse za rękę, jakby był Fonsitem. „Nie hałasuj, wszystko popsujesz” – upomniała go szeptem. Skinął jak automat. Ilse ruszyła naprzod, otwarła jakieś drzwi i przepuściła go przed sobą. Znajdowali się w sypialni, oddzieleni ceglanym murkiem od łożka, ktore mogli obserwować dzięki romboidalnym otworom. Było to szerokie, teatralne łoże. Z umieszczonej w stropowym świetliku żarowki stożek światła padał na Lukrecję i jego brata Korsykanina; spleceni poruszali się harmonijnie. Jego uszu dobiegł cichy dialog dyszących oddechow. – Możesz usiąść – podsunęła mu Ilse. – Tu w fotelu. Dawał sobą powodować. Cofnął się, opadł obok szwagierki na coś, co pewnie było długą sofą pokrytą poduszeczkami, ustawioną tak, by siedząca na niej osoba nie uroniła najdrobniejszego szczegołu z przedstawienia. Co to miało znaczyć? Don Rigobertowi wyrwała się zabawna myśl: „Moj brat Korsykanin ma bardziej barokową wyobraźnię, niż sądziłem”. Zaschło mu w ustach. Ze zwinnych ruchow i idealnego dopasowania ciał można było wnosić, że tamta para uprawiała ze sobą miłość przez całe życie. Przylegali do siebie bez zarzutu, w każdej kolejnej pozycji noga, łokieć, ramię, biodro znajdowały jeszcze lepsze miejsce i cały czas czerpały z kontaktu coraz głębszą rozkosz. Oto piękne, pełne kształty i agatowe fale włosow jego ukochanej, uniesione pośladki, przywodzące na myśl dumny cypel rzucający wyzwanie wściekłemu morzu. „Nie” – rzekł w duchu. Raczej wspaniałą pupę z cudownego zdjęcia La Priere Man Raya (1930). Poszukał w zeszytach i już po chwili kontemplował obraz. Ze ściśniętym sercem wspomniał, że w chwilach nocnej intymności Lukrecja pozowała przed nim tak samo, siedząc na piętach i obiema rękami podtrzymując połkule pośladkow. Nie od rzeczy było też porownanie do innej fotografii Man Raya, także umieszczonej w zeszycie na sąsiedniej stronie – kładąc się na boku i obracając, Lukrecja odtwarzała w tej chwili ni mniej, ni więcej, tylko harmonijne plecy Kiki z Montparnasse (1925). Śmiałe krzywizny jej bioder przez moment odebrały mu dech i przytomność. Ale to nie jego owłosione ręce obejmowały teraz to ciało, nie jego nogi napierały na te uda, chcąc je rozewrzeć, nie jego twarz – nie potrafił jakoś rozpoznać rysow Narcyza – sunęła teraz wzdłuż plecow Lukrecji badając je milimetr po milimetrze, nie jego połotwarte usta zastanawiały się, gdzie spocząć, co ucałować. Przez oszołomioną głowę don Rigoberta przemknął obraz pary „ludzi-orłow”, akrobatow cyrkowych, ktorzy spotykali się w locie (przedstawiali swoj numer bez asekuracyjnej sieci), wykonując ewolucje dziesięć metrow nad ziemią. Podobnie zwinni, doskonali, dopasowani do siebie wydawali się Lukrecja i Narcyz. Wezbrało w nim troiste uczucie (podziw, zawiść i zazdrość), a po policzkach znow pociekły mu sentymentalne łzy. Spostrzegł, że dłoń Ilse z wprawą myszkowała mu w rozporku.
– Ejże, wcale cię nie bierze – zawyrokowała, nie ściszając głosu. Don Rigoberto zauważył na łożku oznaki zaskoczenia. Usłyszeli ją bez najmniejszej wątpliwości. Nie mogli dłużej udawać, że są nieświadomi ukrytych świadkow. Zamarli na chwilę, zarys doni Lukrecji zwrocił się ku zasłaniającej ich ściance, ale Narcyz znowu zaczął ją całować i wciągać w miłosne zmagania. – Wybacz mi, Ilse – szepnął. – Zawiodłem cię, tak mi przykro. Widzisz, ja… ja… jak to powiedzieć… jestem monogamiczny. Mogę się kochać tylko z moją żoną. – Oczywiście, że tak – zaśmiała się Ilse serdecznie i tak głośno, że tam, w stożku światła, potargana głowa doni Lukrecji wymknęła się z objęć jego brata Korsykanina i don Rigoberto zobaczył jej szeroko otwarte wielkie oczy, wpatrzone w stronę, gdzie znajdowali się on i Ilse. – Czyli tak jak twoj braciszek Korsykanin. Narcyz tylko ze mną lubi uprawiać miłość. Z tym, że potrzebuje zakąsek, aperitifow, prolegomenow. Nie jest tak nieskomplikowany jak ty. Znow zaczęła się śmiać, a don Rigoberto poczuł, że się od niego oddala, głaszcząc go po rzadkich włosach gestem nauczycielki, ktora gładzi grzeczne dziecko. Nie mogł uwierzyć własnym oczom: w ktorym momencie Ilse się rozebrała? Na sofie zostało jej ubranie, a jej prężna, obnażona od stop do głow figura zanurzyła się w połmroku i zmierzała ku łożku, przywołując na myśl jej pradawne protoplastki, walkirie, ktore w rogatych hełmach wtapiały się w las, idąc zapolować na niedźwiedzia, tygrysa i człowieka. Dokładnie w tej samej chwili Narcyz oderwał się od Lukrecji, przesunął na środek, chcąc zrobić miejsce – na jego twarzy malował się nieopisany zachwyt – i rozwarł ramiona, czekając na nią ze zwierzęcym pomrukiem zadowolenia. A wzgardzona Lukrecja wycofała się skulona na drugi koniec łoża, w pełni świadoma, że właśnie zaczęła być zbędna, i rozejrzała się w prawo i w lewo w poszukiwaniu kogoś, kto wyjaśniłby jej, co ma robić. Don Rigoberta ogarnęła litość. Zawołał ją, nie wypowiadając ani słowa. Zobaczył, że unosi się, idzie na paluszkach, nie chcąc przeszkadzać szczęśliwym małżonkom, szuka na podłodze własnych ubrań, na poły okrywa się byle jak i zmierza ku miejscu, gdzie on oczekiwał jej z otwartymi ramionami. Wtuliła się w jego pierś, serce wciąż jej waliło. – Rozumiesz coś z tego, Rigoberto? – usłyszał jej głos. – Tylko to, że cię kocham – odrzekł, tuląc ją. – Nigdy nie byłaś tak piękna jak dziś. Chodź, chodź. – Też mi bracia Korsykanie – już z daleka dobiegł go śmiech walkirii rozbrzmiewający na tle groźnego parskania dzika i Wagnerowskich trąb. 1 „Ktoś, kto muzyki w samym sobie nie ma, / Kogo nie wzrusza słodycz zgodnych dźwiękow, / To człowiek zdolny do zdrad, spiskow, gwałtu” – W. Shakespeare, Kupiec wenecki, przeł. Stanisław Barańczak. Skrzydlata Płowa Harpia
Gdzie jesteś? W Sali Groteskowej austriackiego Muzeum Sztuki Baroku, w wiedeńskim Dolnym Belwederze. Co tam robisz? Uważnie przyglądasz się jednej z żeńskich istot autorstwa Jonasa Drentwetta, przydających piękna i fantazji ścianom sali. Ktorej istocie? Tej, ktora wyciąga swą bardzo długą szyję, by jak najlepiej uwidocznić własny biust i pokazać przecudną, sterczącą pierś zwieńczoną czerwonawym pączkiem. Wszelkie żywe stworzenie chciałoby się tu przyssać, ale ty pierwsza zajęłaś już miejsce. Dla kogo? Dla twego dalekiego ukochanego, rekonstruktora twej tożsamości, malarza, ktory cię unicestwia i odtwarza wedle własnego widzimisię, ktory śni cię na jawie. Co masz zrobić? Wyuczyć się tej istoty na pamięć i prześcignąć ją w samotni twej sypialni, gdy będziesz czekała na noc, kiedy się zjawię. Niech cię nie zraża brak ogona, szponow drapieżnego ptaka ani fakt, że nie przywykłaś chodzić na czterech łapach. Jeśli kochasz mnie naprawdę, będziesz miała i ogon, i szpony, na czterech łapach będziesz chodzić i z wolna, dzięki niezbędnej w zachodach miłosnych stanowczości i wytrwałości, przestaniesz być Lukrecją z Olivar, staniesz się Mitologiczną Lukrecją, Skrzydlatą Płową Harpią, Lukrecją przybyłą do mego serca i pożądania prosto z greckich legend i mitow (z przesiadką na freskach rzymskich, skąd skopiował cię Jonas Drentwett). Jesteś już taka jak ona? Z cofniętym zadem, ze wzniesioną piersią, z wyprostowaną głową? Czujesz, jak rośnie ci koci ogon, jak wyrastają ci lancetowate skrzydła koloru zorzy? Jeszcze brakuje ci tylko diademu na czoło, naszyjnika z topazow, złotego pasa i drogich kamieni, na ktorych spocznie twoj jedwabisty biust – to wszystko zdobędzie dla ciebie jako zadatek uwielbienia i szacunku ten, kto kocha cię ponad wszelkie rzeczy rzeczywiste bądź nieistniejące. Maniak harpii.
Fonsito i dziewczynki
Pani Lukrecja ponownie otarła roześmiane oczy, chcąc zyskać na czasie. Nie śmiała zapytać Fonsita, czy Tete Barriga opowiedziała jej prawdę. Już dwukrotnie zbierała się, żeby to zrobić, i dwukrotnie stchorzyła. – Z czego się tak śmiejesz, macocho? – zaciekawił się chłopiec. Od chwili, gdy przyszedł do domku na Olivar de San Isidro, pani Lukrecja zanosiła się owym niestosownym śmiechem i pożerała go wzrokiem. – Z czegoś, co opowiedziała mi znajoma – zarumieniła się dona Lukrecja. – Okropnie wstydzę się ciebie zapytać. Ale też okropnie chcę wiedzieć, czy to prawda. – Na pewno jakaś plotka o moim tacie. – Powiem ci, chociaż to dosyć nieprzyzwoite – zdecydowała się pani Lukrecja. – Ciekawość bierze we mnie gorę nad dobrym wychowaniem. Otoż wedle Tete, ktorej mąż był świadkiem całej historii, a następnie zreferował ją żonie na poły rozbawiony, na poły wściekły, rzecz wydarzyła się w gabinecie don Rigoberta podczas jednego z odbywających się co dwa, trzy miesiące spotkań towarzyskich. Sami mężczyźni – pięciu czy sześciu przyjacioł z czasow młodości, kolegow ze szkoły, z uniwersytetu czy z podworka – ktorzy podtrzymywali ten obyczaj z czystego przyzwyczajenia, już wyprani z entuzjazmu, nie ważyli się jednak zerwać z rytuałem, być może podejrzewając, że gdyby kogoś zabrakło podczas spotkania, wowczas owego dezertera lub całą grupę spotkałoby nieszczęście. Zatem widywali się, choć bez wątpienia ich też, podobnie jak don Rigoberta, nie bawił ten okresowy zjazd, podczas ktorego popijali koniak, jedli paszteciki z serem i omawiali, kto właśnie umarł i co słychać w polityce. Dona Lukrecja pamiętała, że don Rigoberta zawsze potem bolała wynudzona głowa, w związku z czym musiał zażywać kilka kropelek waleriany. To wydarzyło się podczas ostatniego spotkania w zeszłym tygodniu. Koledzy – panowie pięćdziesięcio-i sześćdziesięcioletni, w tym jeden na progu emerytury – zobaczyli wchodzącego do gabinetu Fonsita z potarganymi jasnymi puklami. W jego wielkich niebieskich oczach malowało się zaskoczenie na widok gości. Mundurek szkolny miał w nieładzie, co nadawało pięknej postaci chłopca ton nieco swobodny. Panowie uśmiechnęli się, dobry wieczor, Fonsito, ho, ho, ale wyrosłeś, taki duży kawaler.
– Nie przywitasz się? – upomniał go don Rigoberto zachrypniętym głosem. – Tak, przepraszam – odparł mu krystaliczny głos jej pasierba. – Ale proszę, tatusiu, żeby twoi koledzy nie dotykali mi pupy, jak będą mnie przytulać. Pani Lukrecja wybuchnęła śmiechem piąty raz tego wieczoru. – Powiedziałeś im coś podobnego, Fonsiu? – Bo zawsze, jak chcą mnie pogłaskać, to mnie tam dotykają – chłopiec wzruszył ramionami dość obojętnie. – Nie lubię, jak mnie tam dotykają, nawet dla żartu, bo mnie potem szczypie. A jak mnie coś szczypie, to się drapię tak, że dostaję bąbli. – Czyli to prawda, powiedziałeś im to – śmiech pani Lukrecji ustąpił miejsca zdumieniu, po ktorym powrocił śmiech. – Jasne, Tete by sobie tego nie wymyśliła. A Rigoberto? Jak zareagował? – Zgromił mnie wzrokiem i kazał iść do pokoju odrabiać lekcje – odrzekł Fonsito. – A jak już sobie poszli, skrzyczał mnie na potęgę. I nie dostałem tygodniowki. – Te stare, długie łapy! – krzyknęła nagle oburzona pani Lukrecja. – Bez cienia wstydu! Gdybym tylko coś podobnego zobaczyła, wylecieliby od razu na ulicę. A twoj tata, jak się dowiedział, to jeszcze cię objechał? Ale najpierw przysięgnij, że to prawda. Dotykali twojej pupci? A może to kolejne kłamstewko w twoim stylu? – Na serio mnie dotykali. Tutaj – pokazał jej chłopiec, klepiąc się po pośladkach. – Tak samo, jak księża w szkole. Dlaczego, macocho? Co ja mam takiego w pupie, że wszyscy chcą jej dotykać? Pani Lukrecja przypatrywała mu się, usiłując odgadnąć, czy nie kłamie. – Jeżeli to prawda, to są bandą samowolnych bezwstydnikow – zawołała wreszcie, chociaż w duchu nadal się wahała. – W szkole też? Nie mowiłeś Rigobertowi, żeby poszedł zrobić aferę? Chłopiec zrobił minę serafinka. – Nie chcę sprawiać tacie więcej przykrości. Zwłaszcza że taki jest ostatnio smutny. Dona Lukrecja opuściła zmieszana głowę. Ten chłopaczek był mistrzem w mowieniu rzeczy, ktore wprawiały ją w paskudny nastroj. No, jeśli to prawda, to bardzo
dobrze, że zawstydził tych bezczelnych typkow. Mąż opowiadał Tete Barridze, że jego koledzy na dłuższą chwilę osłupieli i że żaden nie śmiał podnieść na Rigoberta wzroku. Potem zaczęli obracać wszystko w żart, ale miny mieli nietęgie. W każdym razie tego tematu miała dosyć, więc go zmieniła. Zapytała Fonsita, jak mu idzie w szkole, czy w akademii nie patrzą nań krzywo z powodu tego, że wychodzi przed końcem zajęć, czy był ostatnio w kinie, na meczu albo na jakiejś zabawie. Na prożno, wchodząca z herbatą i ciasteczkami Justyniana zdołała zawrocić ją na głowny tor rozmowy. Wszystko słyszała i postanowiła wygłosić swoją opinię, i to nie przebierając w słowach. Była przekonana, że zmyślał: „Niech mu pani nie wierzy. To kolejna psota tego gagatka, żeby tamtym panom poszło w pięty przed don Rigobertem. Co to, nie zna go pani?”. „Gdybyś nie robiła takich pysznych grzanek, Justysiu, tobym się na ciebie pogniewał”. Dona Lukrecja pojęła, że dopuściła się nieostrożności i dając się ponieść ciekawości – a z Fonsitem wszystkiego można się było spodziewać – może nawet obudziła bestię. I rzeczywiście, kiedy Justyniana zbierała już talerzyki i filiżanki, pytanie chłopca dźgnęło ją jak szpada: – Macocho, a dlaczego tak jest, że starszym ludziom tak bardzo podobają się dzieci? Justyniana wymknęła się, wydając z gardła czy z brzucha odgłos, ktory mogł być tylko zdławionym śmiechem. Dona Lukrecja spojrzała w oczy Fonsitowi, ze spokojem badając, czy napotka tam choćby ślad niegodziwości, jakąś perfidną nutę. Nie. Raczej światłość przejrzystego nieba. – Dzieci wszystkim się podobają – odparła obłudnie. – Każdego potrafią rozczulić, to normalne. Takie małe, kruche, do zjedzenia. Poczuła się głupio i czym prędzej chciała schować się przed spoczywającym na niej spokojnym, jasnym spojrzeniem. – Egonowi Schielemu bardzo się podobały – potwierdził Fonsito. – Na początku wieku na ulicach Wiednia żyło bardzo dużo porzuconych dziewczynek. Żebrały po kawiarniach i po kościołach. – Jak w Limie – dodała bezwiednie. Znowu ogarniało ją wrażenie, że daremnie szamocze się jak muszka schwytana w pajęcze objęcia. – A on chodził do parku Schonbrunn, gdzie było ich całe mnostwo. Zabierał je do pracowni. Dawał im jeść i trochę forsy – ciągnął Fonsito bez litości. – Jego przyjaciel, pan Paris von Gutersloh, ktorego Schiele malował, zaraz pokażę ci jego portret, mowi, że zawsze napotykał u niego w pracowni dwie albo trzy dziewczyny z ulicy. Siedziały tam na jego koszt. Kładły się spać albo bawiły się, a Schiele malował. Czy było w tym coś złego? – Skoro je karmił i im pomagał, co niby miało być złego?
– Ale on im się kazał rozbierać i malował je w rożnych pozach – dodał chłopiec. Dona Lukrecja pomyślała: „Już mu się nie wymknę”. – Czy to źle, że Egon Schiele tak robił? – No, sądzę, że chyba nie – przełknęła ślinę macocha. – Artysta potrzebuje modeli. Czy trzeba mieć od razu zepsute myśli? Przecież Degas lubił malować „myszki”, tancereczki z Opery Paryskiej. Widocznie i dla Egona Schielego dziewczynki były natchnieniem. – To dlaczego go uwięzili i oskarżyli o uprowadzenie nieletniej? Dlaczego skazali na więzienie za rozpowszechnianie niemoralnych obrazow? Dlaczego zmuszono go, żeby spalił jeden swoj obraz, bo podobno dzieci widziały u niego w pracowni rożne zdrożności? – Nie wiem, dlaczego – uspokajała go, widząc, że cały goreje z podniecenia. – Nie znam się na Schielem, Fonsito, ty za to wiesz o nim wszystko. Artyści są skomplikowanymi ludźmi, niech ci to tata wytłumaczy. Wcale nie muszą być święci. Nie trzeba z nich robić ani świętych, ani demonow. Ważne są ich dzieła, a nie biografie. Po Schielem została wizja malowanych dziewcząt, a nie to, co z nimi wyprawiał w pracowni. – Kazał im wkładać te kolorowe pończochy, ktore tak lubił – kończył opowieść Fonsito. – Kłaść się na sofie, na ziemi. Pojedynczo albo parami. A potem wchodził na drabinkę, żeby popatrzeć na nie z gory. I tam, nad nimi, rysował szkice w zeszytach, ktore zostały potem wydane. Tata ma taką książkę, ale po niemiecku. Mogłem tylko oglądać obrazy, a przeczytać to nie. – Na drabinie? Tak je malował? Już byłaś w sieci, Lukrecjo. Zawsze mu się udawało, temu smarkaczowi. Już nie probowała odciągnąć go od tematu. Zniewolona podążała za nim. Taka jest prawda, macocho. Mowił, że zawsze marzył, by być ptakiem drapieżnym. Malować świat z gory, widzieć go oczami kondora albo sępa. I szczerze mowiąc, była to szczera prawda. Zaraz jej udowodni. Rzucił się w poszukiwaniu tornistra i już chwilę poźniej kucał u jej stop – ona jak zwykle na sofie, on na podłodze – i przerzucał kartki nowej, opasłej księgi z reprodukcjami Egona Schielego, ktorą położył macosze na kolanach. Naprawdę wiedział to wszystko o swoim malarzu? Ile w jego opowieściach było prawdy? I skąd w ogole naszedł go ten bzik na punkcie Schielego? Czy to wpływ Rigoberta? Czy ten malarz był
najnowszą obsesją jej byłego męża? Niezależnie od wszystkiego chłopiec miał sporo racji. Te wyciągnięte dziewczyny, ci spleceni kochankowie, te miasta urojone bez ludzi, zwierząt czy pojazdow, miasta o domach skulonych i wręcz zamrożonych nad brzegami opustoszałych rzek – wyglądały, jakby namalował je łypiący z gory groźny ptak, szybujący nad nimi i ogarniający widok bezlitosnym spojrzeniem. Tak, to perspektywa z lotu ptaka drapieżnego. Twarzyczka aniołka uśmiechnęła się do niej: „A nie mowiłem, macocho?”. Przytaknęła niechętnie. Gdzieś poza tymi rysami cherubinka, poza tą niewinnością rodem z cudownego obrazu – czaiła się wyrafinowana, przedwcześnie dojrzała inteligencja, psychika rownie pogmatwana, jak u Rigoberta. I w tym momencie dotarło do niej, co przedstawiała stronica przed jej oczyma. W głowie zapaliła jej się lampka ostrzegawcza. Fonsito otwarł książkę na akwareli w tonacji czerwonej, z kremowymi plamami i obramowaniem koloru wina. Dona Lukrecja dopiero teraz zaczęła się przyglądać reprodukcji: oto siedząca wysmukła postać samego artysty, a pomiędzy jego rozchylonymi nogami spoczywa na plecach naga dziewczyna i podtrzymuje dłońmi, niczym drzewce chorągwi, jego ogromne przyrodzenie. – Tę parę też namalowano z gory – zaalarmował ją kryształowy głosik. – Ale jak wykonał szkic? Z drabiny nie mogł, bo ten siedzący na dole to on sam. Masz pojęcie, co, macocho? – Mam pojęcie, że to bardzo nieprzyzwoity autoportret – odezwała się dona Lukrecja. – Lepiej przewroć stronę, Fonsiu. – A mnie się wydaje smutny – sprzeciwił jej się zdecydowanie chłopiec. – Popatrz na minę Schielego. Jest osowiały, jakby nie mogł znieść własnego cierpienia. Jakby zaraz miał się rozpłakać. Miał zaledwie dwadzieścia jeden lat, macocho. Jak myślisz, dlaczego nazwał ten obraz Czerwona hostia? – Lepiej się nie dowiadywać, mały mądralo – dona Lukrecja była bliska gniewu. – Taki ma tytuł? Czyli nie dość, że nieprzyzwoity, to jeszcze bluźnierczy. Przewroć stronę albo ją zniszczę. – Ależ, macocho – zganił ją Fonsito. – Nie bądź jak ten sędzia, co skazał Egona Schielego na zniszczenie obrazu. Nie możesz być niesprawiedliwa ani z gory uprzedzona. Chyba był naprawdę oburzony. Źrenice mu błyszczały, cieniutkie chrapki nosa drżały lekko i nawet rysunek uszu jak gdyby mu się wyostrzył. Dona Lukrecja pożałowała własnych słow. – No dobrze, masz rację, do malarstwa trzeba podchodzić z większym luzem – potarła nerwowo dłonie. – Zbijasz mnie z pantałyku, Fonsito. Nigdy nie wiem, czy to, co robisz albo mowisz, jest u ciebie spontaniczne, czy może zaplanowane. Nigdy nie wiem, czy
rozmawiam z chłopcem, czy z lubieżnym, przewrotnym starcem skrytym za twarzyczką Dzieciątka Jezus. Chłopak patrzył na nią zdezorientowany i, wydawało się, do głębi zaskoczony. Mrugał powiekami, usiłując zrozumieć jej słowa. Czy wobec tego ona sama, na skutek własnej nieufności, gorszyła dziecko? Skądże. A jednak na widok wilgotniejących oczu Fonsita obudziły się w niej wyrzuty sumienia. – Już sama nie wiem, co mowię – mruknęła. – Zapomnij o tym, nic nie mowiłam. Chodź, daj buzi, zgoda między nami. Chłopiec podniosł się i zarzucił jej ręce na szyję. Dona Lukrecja z bijącym sercem czuła jego kruche ciałko, kosteczki, te kształty na granicy wieku dojrzewania, kiedy ciągle jeszcze chłopcow mylą z dziewczynkami. – Nie gniewaj się na mnie, macocho – usłyszała, jak szeptał jej do ucha. – Popraw mnie, jak coś źle zrobię, poradź mi. Chcę być taki, jak ty byś chciała. Ale się nie gniewaj. – Już dobrze, przeszło mi – odpowiedziała mu. – Co było, a nie jest… Ramiona chłopca więziły jej szyję w mocnym uścisku, on sam mowił jej prosto do ucha tak cicho i powoli, że nie rozumiała ani słowa. Za to wszystkimi nerwami poczuła chłod dziecięcej śliny – cieniutki sztylecik języka wniknął w głąb jej ucha. Opanowała odruch i nie odepchnęła chłopca, ale chwilę poźniej zorientowała się, że cieniutkie usta wodzą po płatku ucha, okrywając go gęsto drobnymi pocałunkami. Tym razem już odsunęła go delikatnie od siebie – po całym ciele biegały jej mrowki – i stanęła oko w oko z bystrą twarzyczką. – Czułaś łaskotki? – sprawiał wrażenie dumnego z własnego wyczynu. – Calutka się trzęsłaś. Przeszedł cię prąd, macocho? Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Zapomniałem ci opowiedzieć – wybawił ją z opresji Fonsito, wracając na swoje miejsce u stop sofy. – Zacząłem już urabiać tatę. – Jak to: urabiać? – No, żebyście się pogodzili – wyjaśnił chłopiec, żywo gestykulując. – Wiesz, co zrobiłem? Powiedziałem, że widziałem cię, jak wychodziłaś strasznie wyelegantowana z kościoła Matki Boskiej z Saragossy pod rękę z jakimś panem. I że wyglądaliście jak nowożeńcy. – Po co tak mu nakłamałeś?
– Żeby poczuł zazdrość. I poczuł. Ale się zdenerwował, macocho! Wybuchnął śmiechem, przez ktory przebijała niezwykła radość życia. Tatuś dosłownie zbladł, oczy mu wyszły na wierzch, chociaż z początku nic nie odrzekł. Ale zaczęła go zżerać zabojcza ciekawość, co jeszcze się wydarzyło. Dopiero dał się podpuścić! Żeby mu ulżyć, Fonsito sam otworzył ogień: – Myślisz, tatusiu, że macocha wyjdzie znowu za mąż? Don Rigoberto, nim odpowiedział, zrobił kwaśną minę, a twarz mu się dziwnie wydłużyła. – Tego nie wiem. Sam ją musisz zapytać – a po chwili wahania, starając się wyglądać jak najbardziej naturalnie: – Kto wie. Ten pan zachowywał się jak ktoś więcej niż kolega? – Czy ja wiem… – Fonsito pokręcił z powątpiewaniem głową jak kukułka w zegarze. – Szli pod rękę. Ten pan patrzył na nią jak na filmach. A ona też zerkała na niego bardzo kokieteryjnie. – Zabiję cię, ty mały bandyto i kłamczuchu – pani Lukrecja cisnęła weń jaśkiem. Trafiony w głowę chłopiec zaczął teatralnie wymachiwać rękami. – Jesteś komediantem. Nic mu nie mowiłeś, tylko teraz sobie ze mnie kpisz. – Jak Boga kocham, macocho – Fonsito roześmiał się głośno i zaczął całować ją na przemian po obu dłoniach. – Jesteś najgorszym cynikiem, jakiego znam – rzuciła w niego drugim jaśkiem, ale też już się śmiała. – Co z ciebie wyrośnie? Niech Bog ma w opiece tę niewinną istotę, ktora się w tobie zakocha. Chłopiec spoważniał. Te jego nagłe zmiany nastroju zawsze wytrącały donę Lukrecję z rownowagi. Skrzyżował ręce na piersi i siadłszy jak Budda, zaczął jej się przyglądać z obawą w oczach. – Żartowałaś, co, macocho? Naprawdę myślisz, że jestem niedobry? Wyciągnęła dłoń i pogłaskała go po włosach. – Nie niedobry, skądże – rzekła. – Jesteś nie do przewidzenia. Mądrala z wybujałą wyobraźnią, ot co.
– Chcę, żebyście się pogodzili – przerwał jej Fonsito energicznie. – Dlatego mu zmyśliłem tę historię. Mam już plan. – Skoro jestem osobą zainteresowaną, może przynajmniej mam prawo wyrażenia na ten plan zgody… – Widzisz… – Fonsito wykręcał sobie ręce. – Jeszcze nie jest dokończony. Musisz mi zaufać, macocho. Potrzebuję jeszcze paru informacji na wasz temat. Na przykład: jak się poznaliście, ty i tata. I jak to się stało, że się pobraliście. Lawina melancholijnych obrazow przeleciała doni Lukrecji przez głowę na wspomnienie dnia, gdy – już jedenaście lat temu – podczas owego hucznego i nudnego przyjęcia z okazji srebrnego wesela jakichś wujostwa przedstawiono jej łysiejącego mężczyznę o ponurym obliczu, wielkich uszach i wojowniczym nosie. Faceta po pięćdziesiątce, na temat ktorego jej przyjaciołka stręczycielka, skłonna kojarzyć wszystkich, ktorych się da, poinformowała ją następująco: „Świeży wdowiec, ma syna, dyrektor Towarzystwa Ubezpieczeniowego La Perricholi, trochę dziwak, ale z porządnej rodziny i przy forsie”. Początkowo zapamiętała jedynie żałobny wygląd Rigoberta, jego szorstkość i brzydotę. Ale od tamtego wieczoru coś ją zaczęło pociągać w owym niepozornym fizycznie człowieku, coś, co rozpoznawała jako zawiłą tajemnicę jego życia. A donę Lukrecję od dziecka fascynowały skraje przepaści, balansowanie na balustradzie mostu. Owa skłonność dała o sobie znać, gdy przyjęła zaproszenie na wspolną herbatę w „Białym Sklepiku”, gdy towarzyszyła mu na koncercie symfonicznym w szkole Świętej Urszuli i kiedy w końcu przyszła do niego pierwszy raz z wizytą. Rigoberto pokazał jej swoje ryciny, książki o sztuce, zeszyty, gdzie zmagazynował własne sekrety, objaśnił jej, w jaki sposob aktualizuje swoje zbiory, skazując część książek i grafik na stos. Podziwiała jego przemowy, nienaganne maniery, z jakimi ją traktował, jego maniakalną skrupulatność. Ku zdumieniu rodziny i koleżanek („Czego się spodziewasz po tym ślubie, Lucre? Księcia z bajki? Jak możesz wzgardzić wszystkimi innymi wielbicielami?!”), kiedy Rigoberto zaproponował jej małżeństwo („Zanim choćby raz mnie pocałował”), przystała bez wahania. I nigdy nie żałowała. Ani jednego dnia, ani minuty. To coś niezwykłego, podniecającego, cudownego odkrywać świat obsesji, rytuałow i fantazji małżonka, dzielić się nim, budować u boku Rigoberta ich własny tajemny świat. Przez dziesięć lat, aż do tej absurdalnej, szalonej, idiotycznej historii z pasierbem, w ktorą dała się wplątać. Z tym smarkaczem, ktory zdaje się wcale nie przypomina sobie, co zaszło! I to ona, ona! Wszyscy uważali, że jest osobą rozsądną, przezorną, świetnie zorganizowaną, ktora zawsze z takim wyczuciem planuje każdy krok. Jak mogła wdać się w aferę z uczniakiem szkoły?! Z przybranym synem! Rigoberto w dodatku zachował się wyjątkowo godnie, starając się uniknąć skandalu, poprosił ją tylko o separację i zapewnił
wsparcie finansowe, dzięki ktoremu mogła teraz mieszkać sama. Kto inny by ją zabił, wyrzucił na zbity pysk, bez grosza, napiętnował publicznie jako deprawatorkę nieletnich. Skąd ta niedorzeczna myśl, że Rigoberto może się z nią pogodzić? Przecież to, co się stało, zawsze będzie dlań śmiertelną obrazą. Nigdy jej nie wybaczy. Poczuła, że rączki znow zaciskają się na jej szyi. – Dlaczego jesteś taka smutna? – pocieszał ją Fonsito. – Zrobiłem coś nie tak? – Nagle coś sobie przypomniałam, a że jestem sentymentalna… Ale już mi przeszło. – Jak zobaczyłem, że coś się z tobą dzieje, to aż się przestraszyłem! Chłopiec zaczął ponownie całować ją w ucho, tymi samymi drobnymi dotknięciami ust, znow końcem języka zwilżył jej małżowinę. Donę Lukrecję ogarnęła taka depresja, że tym razem zabrakło jej sił, by go odsunąć. Wtem dobiegły ją jego słowa, ale wypowiedziane zupełnie innym tonem: – I ty też, macocho? – Co takiego? – Łapiesz mnie z tyłu, tak jak koledzy taty i księża w szkole! Rany koguta, co wam wszystkim odbiło z tą moją pupą?
List do rotarianina
Wiem już, przyjacielu, że poczułeś się urażony moją odmową przystąpienia do Rotary Club, czyli instytucji, ktorej jesteś przewodniczącym i propagatorem. Podejrzewam też, że mi nie ufasz, że nie przekonują cię
zapewnienia, że moja wstrzemięźliwość wobec rotarian nie oznacza, jakobym miał wstąpić w szeregi Lions Club czy świeżo założonego zrzeszenia Peruwiańskich Kiwanis – a więc stowarzyszeń, z ktorymi twoj klub zaciekle wspołzawodniczy o palmę pierwszeństwa w dziedzinie dobroczynności, ducha obywatelskiego, ludzkiej solidarności, pomocy społecznej i tym podobnych rzeczy. Bądź spokojny – nie należę i nie będę należeć do żadnego z tych klubow i stowarzyszeń, ani też do niczego, co mogłoby je przypominać (skautingu, koła Absolwentow Szkoł Jezuickich, masonerii, Opus Dei itd.). Jestem tak zdecydowanie wrogo nastawiony do zrzeszania się, że nie zapisałem się nawet do Klubu Turystyki Zmotoryzowanej, nie mowiąc już o tak zwanych klubach towarzyskich, ktore dzielą limian wedle kategorii etnicznych i majątku. Od czasu odległych już lat aktywnej działalności w Akcji Katolickiej i na dodatek w jej wyniku (właśnie dzięki tamtemu doświadczeniu otworzyły mi się oczy na złudność wszelkiej utopii społecznej, postanowiłem więc stanąć w obronie hedonizmu i indywidualizmu), nabrałem moralnego, psychicznego i ideologicznego wstrętu do jakichkolwiek form stadnej służby do tego stopnia, że nawet – to nie żarty – widząc kolejkę do kina, czuję się deptany i pozbawiany wolności osobistej (oczywiście czasem nie mam innego wyjścia i muszę stanąć w ogonku), cofnięty do stadium człowieka-masy. O ile dobrze pamiętam, uległem jedynie raz, gdy w obawie przed nadwagą (jestem, podobnie jak Cyril Connolly, przekonany, że „otyłość jest chorobą umysłową”) zdecydowałem się zapisać do siłowni, gdzie nieskażony myśleniem tarzan kazał nam, piętnastu kretynom, pocić się przez godzinę dziennie w takt jego wrzaskow, robiąc małpie wygibasy zwane przez niego „aerobikiem”. Kaźń gimnastyczna potwierdziła wszelkie moje uprzedzenia wobec człowieka stadnego. A propos, niech mi będzie wolno zacytować ci jeden z ustępow, jakich pełno w moich zeszytach – cudownie bowiem podsumuje to, co mam na myśli. Jego autorem jest asturyjski obieżyświat zakotwiczony w Gwatemali, Francisco Perez de Anton: „Stado, jak wiadomo, składa się z milczących ludzi i raczej słabego zwieracza. Zostało zresztą potwierdzone, że w niespokojnych czasach stado woli poddaństwo od chaosu. Ci zatem, ktorzy przyjęli rolę owieczek, wybierają barany na przywodcow. Epidemia tego gatunku zapewne jest niezbitym faktem, skoro tak często w ludzkich stadach występuje ow przodownik zdolny poprowadzić masy na krawędź skały, a następnie kazać im skakać w wodę. Chyba że przyjdzie mu do głowy zniszczyć całą cywilizację, co też nie było zjawiskiem rzadkim”. W grupce dobrotliwych panow zbierających się raz w tygodniu na obiedzie i dyskutujących, w ktorej to z kolei dzielnicy postawić składkowy kamienny słup z metalową tablicą „Wita Was Rotary Club”, dostrzegam złowieszczą dewaluację rodzaju ludzkiego z poziomu człowieka niezależnego do stadium człowieka-masy – ty zapewne uznasz ten fakt za objaw paranoi. Może przesadzam. Ale nie potrafię pozostać obojętny. Świat pospiesznie ucieka od indywidualizmu i dąży do wymazania z kart historii panowania wolnej i niezawisłej jednostki, panowania możliwego dzięki splotowi przypadkow i sprzyjających okoliczności (w sumie dla ograniczonej liczby ludzi i w jeszcze mniejszej liczbie krajow), co brzmi dla mnie jak sygnał, żebym wszystkimi pięcioma zmysłami, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, starał się w miarę możności i własnych sił odwlec tę egzystencjalną klęskę. To śmiertelna i bezwzględna walka, angażująca wszystko i wszystkich.
Stowarzyszenia otyłych profesjonalistow, prezesow i biurokratow wysokiego szczebla, ktorzy raz w tygodniu spożywają dietetyczne menu (złożone z faszerowanego ziemniaka, befsztyczka z ryżem i paru naleśnikow z kurą z migdałami, skropionych czerwonym winkiem Tacama seria specjalna, czyż nie?), zawdzięczają swoj triumf zwycięskiej bitwie w imię ostatecznej robotyzacji i obskurantyzmu, w imię postępu świata zaplanowanego i zorganizowanego przymusu, zbiorowej rutyny, a na jeszcze większą hańbę spontaniczności, natchnienia, kreatywności i oryginalności – wyłącznych atrybutow indywidualizmu. Przeczytawszy powyższe, obawiasz się, że za bezbarwną fasadą burżuja po pięćdziesiątce ukrywa się najeżony aspołecznik, na poły anarchista? Bingo! Trafiłeś, brachu! (Mowię to żartem, ale żart się nie udał: słowko „brachu” nieuchronnie kojarzy mi się z towarzyszącym mu poklepywaniem po ramieniu i z ohydną wizją dwoch spasionych na skutek wzmożonej konsumpcji piwa i pikantnych przekąsek mężczyzn, ktorzy się zrzeszają, powołują klub i rezygnują z własnych żywotnych fantazji i swojego ja). To prawda: jestem aspołeczny na miarę moich sił, ktore niestety nie są szczegolne, i opieram się stadu, o ile nie zagraża to memu przetrwaniu ani wysokiej stopie życiowej. Wzrok cię myli. Indywidualista jest egoistą (Ayn Rand, The Virtue of Selfishness), ale nie kretynem. Ponadto kretynizm może budzić szacunek, jeśli jest wrodzony, dziedziczny, a nie świadomie wybrany jako postawa życiowa. Obawiam się, że być rotarianinem, podobnie zresztą jak lwem, Kiwani, masonem, skautem, członkiem Opus, to jakby (wybacz) postawić tchorzliwie na głupotę. Chyba winienem ci się wytłumaczyć z tej zniewagi i tym samym ją złagodzić, żebyś przy najbliższej okazji, gdy połączą nas wspolne interesy naszych towarzystw reasekuracyjnych, nie rozwalił mi głowy jednym ciosem pięści (albo nie wymierzył mi kopniaka w goleń, co byłoby aktem agresji bardziej odpowiednim dla naszego wieku). Nie wiem, czy instytucjonalizacja cnot i dobrych intencji będących wizytowką powyższych organizacji da się określić bardziej adekwatnym terminem niż rezygnacja z odpowiedzialności osobistej i tani sposob na zapewnienie sobie czystego sumienia „społecznego” (używam tu cudzysłowu dla lepszego zobrazowania niechęci, jaką to we mnie budzi). Mowiąc konkretnie: aktywność twoja i twoich kolegow wedle mego mniemania nie przyczynia się w jakimkolwiek sensie do eliminacji zła (lub, jeśli wolisz, do zwiększenia wpływow dobra). Głownymi beneficjentami tej skolektywizowanej dobroczynności jesteście wy sami, począwszy od waszych żołądkow pochłaniających cotygodniowe jadłospisy, a skończywszy na zdrożnych umysłach, ktorym podczas owych wieczorkow świadomego zbratania (przerażający pomysł!) aż odbija się z rozkoszy, gdy przerzucacie się plotkami, i pieprznymi dowcipami i bezlitośnie obgadujecie nieobecnych. Nie mam nic przeciwko tym rozrywkom ani przeciwko czemukolwiek, co służy przyjemności. Jestem natomiast przeciwko hipokryzji, przeciwko maskowaniu tego hedonistycznego procederu, przeciwko szukaniu profilaktycznego alibi pod postacią akcji obywatelskiej. Przecież sam z wyuzdaną miną satyra trącałeś mnie porozumiewawczo
i mowiłeś, że do zalet rotarianizmu należy cotygodniowy pretekst, by oddalić się z domu bez wzbudzania podejrzliwości żony. Tu muszę zgłosić następną obiekcję: czy brak kobiet w waszych szeregach wynika z regulaminu, czy też z przyzwyczajenia? Podczas obiadow, na jakie mnie skazałeś, nie dostrzegłem ani jednej sukienki. Jestem przekonany, że nie wszyscy z was to pedały, co byłoby jedynym względnym usprawiedliwieniem dla spodnializacji rotarian (Lwow, Kiwani, skautow itd.). Stawiam tezę następującą: rotarianizm jest pretekstem do miłego spędzania czasu w męskim gronie z dala od nadzoru, uzależnienia i stateczności, czyli tego, co waszym zdaniem wiąże się z zamieszkiwaniem pod jednym dachem z kobietą. Dla mnie jest to barbarzyństwo rowne upartej paranoi feministek, ktore wypowiedziały wojnę płci. Według mojej filozofii nieuniknione formy bytu stadnego – szkoła, praca, rozrywki publiczne – umożliwiają wymieszanie rodzajow (ras, językow, obyczajow i wierzeń), dzięki czemu udaje się nieco złagodzić skretynienie towarzyszące sekciarstwu i zaszczepić stosunkom międzyludzkim nieco perwersyjnej pikanterii (sam jestem zdecydowanym praktykiem perwersji), a to z kolei moim zdaniem podnosi walor estetyczny i moralny tych stosunkow. Mogłbym tu dodać, że oba te aspekty są dla mnie jednym, ale i tak byś nie pojął. Jakakolwiek działalność ludzka, ktora nie przyczynia się, choćby i bardzo pośrednio, do pobudzenia jąder i jajnikow, do połączenia plemnikow i komorek jajowych, godna jest pogardy. Na przykład sprzedaż polis ubezpieczeniowych, ktorej obydwaj poświęcamy się od trzydziestu lat, albo mizoginiczne obiadki rotarian. W ogole wszystko, co odciąga nas od podstawowego celu człowieczej egzystencji, jakim jest, moim zdaniem, zaspokajanie pragnień. Nie wyobrażam sobie, po co innego mielibyśmy istnieć, wirując jak leniwe bąki w podarowanym nam wszechświecie. Można handlować ubezpieczeniami, jak ty i ja – i to z pewnym sukcesem, skoro osiągnęliśmy obiecujące stanowiska każdy w swojej firmie – albowiem trzeba jeść, odziać się, mieć dach nad głową i gromadzić dochody pozwalające nam odczuwać i zaspokajać pragnienia. Nie istnieje żaden inny sensowny powod zarabiania na życie sprzedażą polis ubezpieczeniowych, wznoszeniem tam, kastrowaniem kotow czy stenografią. Już słyszę, jak mowisz: a jeżeli, w przeciwieństwie do ciebie, zdegenerowany Rigoberto, sprzedawanie polis jest dla kogoś sensem życia i rozkoszą? A jeżeli uczestnicząc w obiadach rotariańskich, umożliwiając gotowkowymi datkami wznoszenie przy szosach tablic „Powoli zajedziesz dalej” ktoś realizuje swoje najskrytsze pragnienia i jest rownie szczęśliwy, jak nie przymierzając ty, gdy zanurzasz się w swojej kolekcji rycin i książek nieodpowiednich dla panienek albo w tych intelektualnie pustych monologach wypełniających twoje zeszyty? Czyż nie jest tak, że każdy ma prawo do własnych pragnień? Owszem, ma. Lecz jeśli największą żądzą (najpiękniejszy wyraz w słowniku) istoty ludzkiej jest sprzedaż ubezpieczeń lub przynależność do
Rotary Club (lub jemu podobnych), to istota owa ma nasrane we łbie. Zgoda, dotyczy to dziewięćdziesięciu procent ludzkości. Widzę, że już do ciebie dociera, agencie ubezpieczeniowy. I z takiego byle powodu czynisz znak krzyża? Twoj gest popycha mnie do kolejnego tematu, ktory nie rożni się niczym od poprzedniego. Jaką rolę w tej diatrybie odgrywa religia? Czy i jej dostanie się od tego zaprzańca, ktory odrzucił Akcję Katolicką, choć niegdyś z wypiekami na twarzy czytał świętego Augustyna, kardynała Newmana, świętego Jana od Krzyża i Jeana Guittona? I tak, i nie. Jeśli już miałbym się umiejscowić w tej problematyce, to jestem agnostykiem. Nieufny wobec ateuszy i wierzących, opowiadam się za tym, by ludzie deklarowali i praktykowali wiarę, gdyż w przeciwnym razie pozbawiliby się życia duchowego i rozpleniłoby się zdziczenie. Kultura – sztuka, filozofia, wszelkiego rodzaju laicka działalność intelektualna i artystyczna – jest w stanie wypełnić duchową pustkę, jaka powstaje w następstwie śmierci Boga i zaćmienia życia nadprzyrodzonego tylko w przypadku zdecydowanej mniejszości (w ktorej skład wchodzę i ja). Pustka ta nakłania ludzi do silniejszej niż zwykle destrukcji i bestialstwa. Będąc zwolennikiem wiary, muszę zatykać nos, gdy słyszę o religiach, każda z nich bowiem oznacza tłumne procesje i rezygnację z duchowej niezależności. Wszystkie ograniczają ludzką wolność, starając się okiełznać nasze żądze. Przyznaję, że z estetycznego punktu widzenia religie – może w największym stopniu katolicyzm z pięknymi katedrami, wystawnymi obrzędami, liturgią, strojami, przedstawieniami, muzyką – stanowią niezwykłe źrodła przyjemności cieszących oko i łechcących wrażliwość, pobudzają wyobraźnię i rozpalają w nas myśli nieczyste. Ale każda kryje w sobie cenzora, komisarza, fanatyka oraz stosy i obcęgi inkwizytorow. Niewątpliwie też bez sformułowanych przez nie zakazow, grzechu i klątw moralnych żądze – zwłaszcza seksualna – nie osiągnęłyby tak wyrafinowanego poziomu, jak to miało miejsce w pewnych epokach. Przeto – uwaga niniejsza ma charakter nie teoretyczny, a praktyczny dzięki moim skromnym, ograniczonym badaniom – mogę stwierdzić, iż miłość fizyczna daje większe zadowolenie w krajach religijnych niż w świeckich (w Irlandii większe niż w Anglii, w Polsce większe niż w Danii), w krajach katolickich większe niż w protestanckich (w Hiszpanii czy we Włoszech większe niż w Niemczech lub Szwecji) oraz że znacznie więcej wyobraźni, śmiałości i delikatności wykazują kobiety, ktore uczyły się w szkołach prowadzonych przez zgromadzenia zakonne, niż te, ktore studiowały w systemie edukacji laickiej (Roger Vailland rozpatruje ten problem w Le regard froid). Lukrecja nie byłaby tą Lukrecją, ktora dniem i nocą (choć głownie nocą) obdarza mnie niewyobrażalnym szczęściem już od dziesięciu lat, gdyby nad jej dzieciństwem i młodością nie sprawowały pieczy przesurowe siostry Sacre Coeur, pouczające między innymi, że dziewczynka siedząca z rozchylonymi kolanami grzeszy. Dzięki wzmożonej drażliwości i kazuistyce w materii miłosnej te oddane służebnice Pańskie od lat kształcą całe dynastie Mesalin. Niech będą błogosławione!
A zatem? Jaki wniosek? Nie wiem, jaki wyciągniesz ty, drogi kolego (że użyję kolejnego obrzydliwego określenia). Ja w każdym razie pozostaję przy własnej sprzeczności, ktora w sumie jest rownież źrodłem rozkoszy dla tak niesfornego i nieokreślonego ducha jak moj. Otoż jestem przeciwko instytucjonalizacji uczuć i wiary, ale za uczuciami i wiarą. Poza obrębem kościołow, ktore przecież budzą moje zaciekawienie i zazdrość, ktore potrafią wzbogacić świat moich fantazji, z czego skwapliwie korzystam. Zaznaczam, że otwarcie podziwiam tych spośrod książąt Kościoła, ktorzy potrafili wyswatać purpurę ze spermą. Przeglądając moje zeszyty, znajduję przykład, owego kardynała opisywanego przez szlachetnego Azorina: „Wyrafinowany sceptyk, zwykł śmiać się na osobności z farsy, jaka otaczała jego własną osobę, i zdumiewał się chwilami, czemu tak żywotna jest ludzka głupota, ktora finansowała ową świetną komedię”. Czy może nie jest to prawie dokładny portret słynnego kardynała de Bernis, osiemnastowiecznego ambasadora Francji we Włoszech, ktory w Wenecji dzielił się z Giacomo Casanovą ( vide Pamiętniki tegoż) dwiema mniszkami-lesbijkami, a także spotykał się w Rzymie z markizem de Sade, nie znając jego tożsamości, tamten bowiem, zbiegłszy z Francji z powodu libertyńskich ekscesow, przemierzał Włochy pod fałszywym nazwiskiem hrabiego de Mazan? Ale już widzę, jak ziewasz, albowiem nazwiska, ktorymi cię zasypuję – Ayn Rand, Vailland, Azorin, Casanova, Sade, Bernis – brzmią w twoich uszach jak niezrozumiałe szmery, a zatem przerywam i stawiam kropkę na zakończenie tej epistoły (ktorej, bądź spokojny, nawet nie wyślę). Spożywaj w spokoju, rotarianinie. Zapach wdów Wilgotnej nocy, przejętej wzburzeniem morza, don Rigoberto przebudził się ni stąd, ni zowąd zlany potem: niezliczone szczury ze świątyni Karnidżi stawiały się na podwieczorek wzywane wesołymi dzwoneczkami braminow. Ogromne misy i połmiski z metalu oraz drobniejsze miseczki z drewna czekały wypełnione ich przysmakami – kawałkami mięsa i syropem mlecznym. Ze wszystkich dziur specjalnie dla nich wywierconych w marmurowych ścianach, tych gniazd wysłanych dla wygody garściami słomy przez pobożnych mnichow, wypełzały tysiące wygłodniałych szarych gryzoni. Spiesząc się ku naczyniom, potykały się o siebie i deptały jedne po drugich. Zanurzały się, by lizać syrop, nadgryzać kawałki mięsa, a te najwykwintniejsze wyszarpywały białymi kłami kęsy nagniotkow i zrogowaciałe krawędzie bosych stop. Kapłani pozwalali im na to połechtani faktem, że swoimi nadwyżkami skory mogą uszczęśliwić szczury, kolejne wcielenia zmarłych mężczyzn i kobiet. Świątynię wzniesiono specjalnie dla tych zwierząt przed pięciuset laty w zakątku na połnocy Radżastanu, by uczcić pamięć Lakhana, syna bogini Karnidżi, przystojnego młodzieńca, ktory przemienił się w tłustego szczura. Od tamtej pory wewnątrz imponującej budowli o posrebrzanych
drzwiach oraz majestatycznych, marmurowych posadzkach, ścianach i sklepieniach cały ten spektakl rozgrywał się dwukrotnie każdego dnia. Oto naczelny bramin Czotu-Dan, niewidoczny spod dziesiątkow szarych zwierząt, włażących mu na ramiona, ręce, nogi, plecy, by dotrzeć do dużej misy z syropem, na ktorej krawędzi siedział. Jednak tym, co wywracało don Rigobertowi żołądek na drugą stronę i przyprawiało go o mdłości, była woń. Gęsty, wszechogarniający, ostrzejszy od fetoru mulego łajna, odpadkow czy gnijącego ścierwa, odor burej zgrai wypełniał go teraz od środka. Rozprzestrzeniał się żyłami po jego wnętrzu, przenikał do gruczołow, osadzał się w załomach chrząstek i w szpiku kostnym. Całe jego ciało zmieniło się w świątynię Karnidżi. „Jestem wypchany szczurzym zapachem” – wystraszył się. Wyskoczył z łożka w piżamie, nie nałożył szlafroka, tylko pantofle, i popędził do gabinetu, chcąc przekonać się, czy może w jakiejś książce, na jakimś obrazie, w utworze muzycznym bądź podczas bazgrania w zeszycie odnajdzie inne wizje, dzięki ktorym przegna precz pozostałości nocnego koszmaru. Miał szczęście. W pierwszym otwartym zeszycie naukowy cytat objaśniał pewną odmianę komara widliszka, ktorej najbardziej charakterystyczną cechą była zdolność wyczuwania zapachu samic z niewiarygodnej odległości. „Jestem jednym z nich – pomyślał, rozchylając nozdrza i węsząc. – Jeśli tylko zechcę, mogę zaraz wyczuć Lukrecję śpiącą na Olivar de San Isidro i precyzyjnie rozrożnić wydzieliny owłosionych części jej skory, na głowie, pod pachami i na wzgorku łonowym”. Natrafił jednak na inny zapach – łagodny, literacki, przyjemny, fantazyjny – ktory zaczął rozpraszać odor szczurow ze snu niczym poranna bryza rozganiająca nocne mgły. Zapach święty, teologiczny, niezwykle elegancki, roztaczany przez Drogę do życia pobożnego Franciszka Salezego w przekładzie Quevedy: „Lampy z olejkiem aromatycznym wydzielają przy gaszeniu niezwykle delikatną woń. Podobnie i wdowy, co czystą miłość w sobie w czas małżeństwa przechowały, roztaczają cudny, aromatyczny zapach cnotliwości, kiedy ich światło, to jest męża, śmierć zagasi”. Zaniepokoił go ow aromat cnotliwych wdow, ledwie wyczuwalna melancholia ciał skazanych na fizyczny monolog, nostalgiczne świadectwo niezaspokojonych pragnień. Nozdrza don Rigoberta łopotały łapczywie, usiłując odtworzyć, wykryć, wyłowić z otoczenia jakiś ślad jego obecności. Sam koncept zapachu wdow wprawił go w stan niepewności. Rozwiał resztki koszmaru, odegnał sen, przywrocił mu zbawienną śmiałość ducha. I przypomniał – dlaczego? – damy Klimta unoszące się w rzece gwiazd, pachnące kobiety o bystrych twarzach. Oto Goldfish, kobieta-złota rybka, i Danae, ktora udaje, że śpi, odsłaniając beztrosko zaokrągloną pupę w kształcie gitary. Żadnemu malarzowi nie udało się tak namalować zapachu kobiety, jak temu wiedeńskiemu Bizantyńczykowi. Jego zwiewne, powyginane kobiety zawsze wwiercały mu się w pamięć jednocześnie przez oczy i nos. (A właśnie, czy nie czas zacząć niepokoić się przesadnym zainteresowaniem, jakie wzbudzał u Fonsita inny wiedeńczyk, Egon Schiele? Może, ale nie teraz).
Czy ciało Lukrecji też wydzielało ow święty salezjański zapach, od kiedy się rozstali? Jeśli tak, to nadal go kochała, albowiem zapach ten, wedle świętego Franciszka Salezego, świadczył o sięgającej poza grob wierności ukochanej. Czyli nie dopuściła nikogo na jego miejsce. Tak, wciąż była „wdową”. Pogłoski o wiarołomstwie, docierające doń oskarżenia – nawet plotka przyniesiona przez Fonsita – o świeżo złowionych przez Lukrecję kochankach były kalumniami. Uradowało się jego serce, gdy zawzięcie obwąchiwał otoczenie. Był tu? Wykrył go? Czy to zapach Lukrecji? Nie. To zapach nocy, wilgoci, książek, obrazow, drzeworytow, tkanin i skor, zapach gabinetu. Zamknąwszy oczy, usiłował wydobyć z przeszłości i z niebytu nocne zapachy wdychane przez ostatnie dziesięć lat, aromaty, ktore tyle sprawiły mu rozkoszy, wonie, ktore chroniły go przed wszechobecnym smrodem i brzydotą. Ogarnęło go przygnębienie. Na pociechę, już na następnej stronie tego samego zeszytu, zjawiły się linijki z Nerudy: Moc zobaczyć cię, jak gdzieś w głębi domu siusiasz, pogrążona w mroku, jakbyś lała wytrwale strużkę migotliwego, czułego miodu ach, po wielekroć bym oddał chor cieni, ktory tylko dla mnie śpiewa i szczęk daremnych mieczy w mej duszy dzwoniących – dla tego widoku… Czy to nie wspaniałe, że wiersz, z ktorego pochodziły te linijki, nazywał się Tango wdowca? Bez przeszkod dostrzegł Lukrecję siedzącą na sedesie i posłyszał wesoły plusk siusiania z głębi zbiornika, ktory reagował wdzięcznym dzwonieniem. A oczywiście w kącie, milczący, zachwycony, pogrążony w mistycznym skupieniu, łowiąc dźwięki i zapachy, przykucnął szczęśliwy beneficjant tego ciurkania, tego pluszczącego koncertu: Manuel-z-Protezą! Lecz w tym momencie pojawił się Guliwer i uratował uwięzioną w płonącym pałacu cesarzową Liliputu jednym pienistym sikiem. Pomyślał o Jonathanie Swifcie, porażonym dysonansem między urodą ciała a plugawymi funkcjami cielesnymi. Zeszyt przypomniał mu jego najsłynniejszy wiersz, w ktorym kochanek tłumaczy, dlaczego postanowił opuścić ukochaną – tymi oto słowy: Nor wonder how I lost my wits; Oh! Celia, Celia, Celia shits
„Idiotyczne” – zawyrokował. Lukrecja też shitted i to, zamiast degradować, podnosiło ją jeszcze w jego oczach i nozdrzach. Przez parę sekund na twarzy rysował mu się pierwszy tej nocy uśmiech, a pamięć wyodrębniła w powietrzu pozostałości po pobycie jego eksmałżonki w łazience. W to wszystko wmieszał się jeszcze seksuolog Havelock Ellis, ktoremu, jak czytał w zeszycie, najskrytszą radość sprawiało słuchanie, jak odlewa się jego ukochana, a ktory pisał w liście, że najszczęśliwszy dzień jego życia nastał, gdy jego usłużna żona, pod osłoną obszernych sukni wiktoriańskich, oddała specjalnie dla niego mocz pośrod niepodejrzewających niczego przechodniow, bezczelnie, u stop admirała Nelsona, obserwowana przez monumentalne kamienne lwy na Trafalgar Square. Manuel jednak nie był ani poetą jak Neruda, ani moralistą jak Swift, ani seksuologiem jak Ellis. Był zwykłym kastratem. A może raczej eunuchem? Przepastna rożnica między tymi dwoma rodzajami sterylizacji. Jeden nadal miał fallusa i wzwod, drugi natomiast pozbawiony był instrumentu i funkcji reproduktora, świecąc gładkim, zaokrąglonym, kobiecym łonem. Kim był Manuel? Eunuchem. Jak Lukrecja mogła mu na to zezwolić? Ze szczodrości, z ciekawości, z litości? Może to rozwiązłość albo zboczenie? A może wszystko razem? Znała go jeszcze przed sławetnym wypadkiem, kiedy Manuel, wbity w lśniący kask i plastikowy kombinezon, zwyciężał w mistrzostwach motocyklowych, siedząc okrakiem na stalowym rumaku z rur, kierownicy i koł, noszącym zawsze imię japońskie (honda, kawasaki, suzuki albo yamaha), skacząc na przełaj przy akompaniamencie ogłuszającego pierdzenia – nazywało się to motocross – aczkolwiek brał też udział w zamieszaniach pod hasłem „Trail” lub Enduro – „Test wytrzymałości” (ta ostatnia proba podejrzanie przypominała o historii albigensow), a wszystko to z prędkością dwustu, trzystu kilometrow na godzinę. Przeskakując przez rowy melioracyjne, wspinając się na gorskie granie, mierzwiąc piach i katapultując się ponad skałami czy przepaściami, Manuel zgarniał trofea, odkorkowywał szampana na zdjęciach w rożnych pismach, całowany w policzek przez modelki. Aż tu podczas kolejnej manifestacji nieskazitelnej głupoty, mknąc niczym bolid w gorę zbocza nie tego pagorka, co trzeba, wzleciał w powietrze, a po drugiej stronie oczekiwał go nie łagodny tobogan amortyzującego piasku, jak niefrasobliwie myślał, ale skaliste urwisko. Runął w głąb, wydając prastary okrzyk „O w dupę!”, gdy tak leciał na metalowym wierzchowcu prosto w doł. Na dno dotarł parę sekund potem z porządnym efektem dźwiękowym szczęku gruchotanych, łamanych i rozbijanych kości tudzież żelastwa. Cud! Głowa pozostała nietknięta, zęby w komplecie, wzrok i słuch bez najmniejszego uszczerbku; kończyny doznały lekkich obrażeń – złamane kości, nadszarpnięte i stłuczone mięśnie. Dla wyrownania całe pasywa skoncentrowały się w partiach genitalnych, ktore właściwie zmonopolizowały rubrykę defektow.
Nakrętki, sworznie i sztyfty sperforowały mu jądra pomimo ochrony elastycznego saczka i uczyniły z nich substancję o nieokreślonym charakterze – coś pomiędzy ratatouille a plackiem miodowym, natomiast ogonek męskości odciął od korzenia ostry przedmiot, ktory – o ironio losu! – nie stanowił części jego ukochanego, zwycięskiego motoru. Co go zatem wykastrowało? Gruby krucyfiks tnąco-kłujący, zakładany przezeń po to, by wyjednać sobie opiekę niebios podczas wyczynow motocrossowych. Sprawni chirurdzy z Miami zestawili mu kości, rozciągnęli to, co się skurczyło, i skurczyli to, co się rozciągnęło, pozszywali pęknięcia i posługując się kawałkami mięśni wyciętymi z pośladka, stworzyli erzac członka. Był zawsze sztywną, ale jednak atrapą, plastikową protezą obciągniętą prawdziwą skorą. „Niezła łupina, chociaż w środku niewiele, a dla ścisłości matematycznej – w środku zero” – zadrwił okrutnie don Rigoberto. Służyła mu jedynie do oddawania moczu, i to nawet nie wtedy, kiedy by chciał, tylko zawsze po spożyciu płynow, a jako że nieszczęsny Manuel nie miał najmniejszego wpływu na to, by stale wyciekające krople nie zmoczyły mu gatek, nosił doczepioną jak kapelusik albo refren sakiewkę z plastiku, ktora zbierała jego płyny. Pomimo tej niedogodności eunuch wiodł zupełnie normalne życie, a nawet – jak kto głupi, to nie ma siły – dalej składał hołdy sportowi motocyklowemu. – Znowu idziesz go odwiedzić? – zapytał nieco nadąsany don Rigoberto. – Zaprosił mnie na herbatę, to w końcu moj przyjaciel i bardzo mu wspołczuję – wyjaśniła dona Lukrecja. – Ale jeśli masz coś przeciwko, to nie pojdę. – Idź, idź – wycofał się. – Opowiesz mi potem? Znali się od dziecka. Byli z tej samej dzielnicy, w szkole kochali się w sobie, a kochanie się w sobie polegało na spacerach za rączkę w Parku Centralnym w Miraflores po niedzielnej mszy o jedenastej albo w niewielkim Parku Salazara, po przerywanym pocałunkami i okraszonym okazjonalną, nieśmiałą i subtelną macanką porannym seansie w kinie na parterze. Byli narzeczonymi, gdy Manuel odnosił pierwsze triumfy na kołkach, jego zdjęcia zaczęły zdobić strony sportowe, a dziewczyny kochały się w nim na zaboj. W końcu Lukrecja poczuła się zmęczona jego uczuciową niefrasobliwością i zerwała zaręczyny. Nie widzieli się aż do wypadku. Przyszła do niego do szpitala i przyniosła mu pudełko Cadbury. Odnowili stosunki, tym razem jedynie na poziomie przyjacielskim – jak sądził don Rigoberto do chwili, gdy poznał ciekłą prawdę – ktore trwały i w czasie, gdy dona Lukrecja była już mężatką.
Don Rigoberto dostrzegł go raz przez szybę kwitnącego komisu motocykli importowanych ze Stanow Zjednoczonych i Japonii (do egzotycznych marek z Kraju Kwitnącej Wiśni dokooptował amerykańskie Harleya Davidsona i Triumpha oraz niemieckie BMW), zlokalizowanego tuż nad skarpą, blisko Javier Prado. Nie uczestniczył więcej w mistrzostwach w charakterze zawodnika, ale z sadomasochistycznej potrzeby utrzymał związki ze sportem jako sponsor i patron tych zastępczych masakr i rzezi. Don Rigoberto widywał go w dziennikach telewizyjnych, jak opuszcza idiotyczną kraciastą chorągiew z miną człowieka dającego sygnał do wybuchu pierwszej wojny światowej, jak stoi na linii startu czy mety albo wręcza zwycięzcy puchar skąpany w fałszywym srebrze. Takie przejście od uczestnictwa do wspierania wydarzeń sportowych zaspokajało, zdaniem Lukrecji, nałogową skłonność kastrata do pysznych motocykli. A to drugie? Ten drugi brak? Czy coś mu go wynagradzało? A może ktoś? Co jakiś czas, podczas wieczorkow spędzanych na rozmowie przy herbacie z ciasteczkami, Manuel zachowywał na ten temat pełną dyskrecję, a Lukrecja, rzecz jasna, miała w sobie tyle taktu, by go nie poruszać. Gawędząc, plotkowali, wspominali dzieciństwo w Miraflores i młodość na San Isidro, dawnych kolegow z podworka, ktorzy zakładali rodziny, rzucali je, zakładali nowe, chorowali, płodzili, czasem umierali; ich rozmowy upstrzone były bieżącymi uwagami na temat ostatniego filmu, najnowszej płyty, modnego akurat tańca, ślubu, katastrofalnego bankructwa, właśnie wykrytego oszustwa, kolejnego skandalu związanego z narkotykami, z czyimiś rogami albo z AIDS. Aż tu pewnego dnia – dłonie don Rigoberta prędko przerzucały kartki zeszytu w poszukiwaniu adnotacji, ktora odpowiadałaby serii obrazow, jakie z pełną wyrazistością przelatywały przez jego rozgorączkowany umysł – dona Lukrecja odkryła jego tajemnicę. Naprawdę ją poznała? Może raczej Manuel zaaranżował sytuację, żeby tak jej się wydawało, gdy tymczasem w rzeczywistości wdepnęła w przygotowaną zawczasu pułapkę? Fakty wyglądały następująco: ktoregoś razu podczas herbatki u niego w otoczonym eukaliptusami i wawrzynami domu na La Planicie Manuel zaciągnął Lukrecję do swojej garderoby. Pretekst? Żeby pokazać jej zrobione przed laty zdjęcie z meczu siatkowki w szkole San Antonio. I tu czekała ją monstrualna niespodzianka. Cały regał pełen książek na wstrząsający temat kastratow i eunuchow! Biblioteka specjalistyczna! We wszystkich językach, zwłaszcza w tych, ktorych Manuel nie rozumiał, znał bowiem tylko peruwiańską odmianę hiszpańszczyzny, a ściślej, jej wariant z Miraflores i San Isidro. A do tego zbior płyt i kompaktow z głosami naśladującymi bądź bliskimi castrati! – Stał się znawcą zagadnienia – opowiadała don Rigobertowi
podekscytowana odkryciem. – Z oczywistych względow – wywnioskował. Czy była to część strategii Manuela? Duża głowa don Rigoberta skinęła, nie wychodząc poza krąg światła rzucany przez lampkę. Naturalnie. Żeby stworzyć atmosferę wulgarnej intymności, wspołuczestnictwa w zakazanym procederze, co miało mu poźniej umożliwić zuchwałe błaganie o przysługę. Wyznał jej – i znow: udawał lękliwość, zacinając się ze skrępowania? – że od czasu brutalnej operacji temat ten stał się jego obsesją, właściwie osią całej jego egzystencji. Był teraz wielkim znawcą, zdolnym perorować godzinami, omawiając zagadnienie w ujęciu historycznym, religijnym, fizycznym, klinicznym, psychoanalitycznym. (Czy motocyklista słyszał kiedyś o wiedeńczyku z kozetką? Przedtem nigdy, potem owszem, nawet coś tam o nim przeczytał, ale nie pojął ani słowa). Podczas rozmow, ktore z pozornie niewinnego cyklu spotkań przy herbacie z wolna stawały się ich wspolnym tajnym rytuałem, Manuel objaśnił Lukrecji rożnicę między eunuchem, wariantem głownie saraceńskim stosowanym od średniowiecza wobec strażnikow seraju, ktorzy w wyniku bezlitosnej amputacji członka i jąder pozostawali czyści, a kastratem, czyli wersją zachodnią, katolicką, apostolską i rzymską, ktora polegała na obcięciu delikwentowi męderałow – i pozostawieniu reszty – dzięki czemu nie kasowano możliwości kopulacji, lecz tylko zapobiegano mutacji chłopca, obniżającej o oktawę jego głos w okresie dojrzewania. Manuel opowiedział Lukrecji anegdotę, zajmującą dla obydwojga, o castrato Cortonie, ktory wystosował do papieża Innocentego XI prośbę o pozwolenie na ślub. Argumentował przy tym, że kastracja nie umniejszyła jego zdolności do igraszek. Jego Świątobliwość, ktory sam nie był wcale taki niewinny, jak sugerowało jego imię, własnoręcznie dopisał na marginesie podania: „Wykastrować go skuteczniej”. („Kiedyś to byli papieże” – ucieszył się don Rigoberto). Manuel, as motocrossu, zachęcając Lukrecję do picia herbaty i pozując na człowieka nowoczesnego, ktory krytykuje Kościoł, już wcześniej tłumaczył, że kastrację bez agresywnych podtekstow, w celach czysto artystycznych, uprawiano we Włoszech od XVII wieku, co wynikało z kościelnego zakazu wykorzystywania głosow żeńskich podczas uroczystości religijnych. To obostrzenie stworzyło potrzebę hybrydy, mężczyzny o głosie zniewieściałym („głosie kozim”, czyli falsecie, „czymś pomiędzy wibracją a tremolem”, jak wyłuszczał w zeszycie ekspert Carlos Gomez Amat), a więc efektu możliwego do uzyskania metodą
chirurgiczną, ktorą Manuel opisał i zdokumentował wśrod filiżanek i biszkopcikow. Metoda prymitywna polegała na zanurzaniu chłopcow obdarzonych pięknymi głosami w lodowatej wodzie, żeby opanować upływ krwi, i miażdżeniu jąderek kamieniami gospodarskimi („Au, au!” – krzyknął nad wyraz rozbawiony don Rigoberto, zapomniawszy o szczurach), była też metoda wyrafinowana. Mianowicie: znieczuliwszy dziecko za pomocą laudanum, cyrulik otwierał mu pachwinę dopiero co naostrzonym nożem i wydobywał ze środka młodziutkie klejnoty. Jakie skutki podobna operacja powodowała u śpiewających chłopcow, ktorzy przeżyli? Otyłość, powiększenie klatki piersiowej i wysoki, potężny głos, a także niezwykłe sostenuto: niektorzy castrati, jak chociażby Farinelli, potrafili ciągnąć arie bez nabierania oddechu ponad minutę. W cichym mroku gabinetu, dokąd docierał jedynie daleki szum morza, don Rigoberto, raczej zaintrygowany i ciekawy niż ubawiony, wsłuchiwał się w wibrację strun głosowych, ostrą i niezwykle wysoką, nieskończoną, długą niczym cierpienie w tę noc nad Barranco. Dopiero teraz rzeczywiście poczuł zapach Lukrecji. „Manuel-z-Protezą zatruty jadem śmierci” – pomyślał chwilę potem uradowany konceptem. Wkrotce jednak zorientował się, że to cytat. Zatruty jadem śmierci? Ręce przebiegały przez zeszyt, pamięć zaś przywoływała ow odwiedzany przez kreolskie towarzystwo zadymiony, ciasny lokal, dokąd Lukrecja zaciągnęła go tamtej niezwyczajnej nocy. Była to jedna z niewielu godnych zapamiętania okazji, gdy zanurzył się w świat nocnej rozrywki, w tę dziwną krainę, ktorej sprzedawał polisy ubezpieczeniowe, świat, do ktorego administracyjnie należał, ale od ktorego odgrodził się w swojej enklawie i o ktorym dzięki dyskretnym, ale gigantycznym wysiłkom udało mu się wiedzieć bardzo mało. Wreszcie znalazł wersy walca Wzgarda: Wzgardy pełen i bogom podobny, chcę dalej walczyć o szczęścia diadem nie posłucham głosow wystraszonych głosow, co zatrute śmierci jadem. Bez gitary, skrzynki i synkopującego głosu śpiewaka zatracała się ponura i narcystyczna zuchwałość barda-kompozytora. Ale nawet bez muzyki można było podziwiać genialną banalność i tajemną filozofię. Kto napisał tego walca kreolskiego, „klasycznego”, jak określiła Lukrecja, kiedy chciał to
sprawdzić? Sprawdził: pochodził z Chiclayo, a nazywał się Miguel Paz. Wyobraził sobie niewysokiego, dzikiego Kreola, ktory łazi nocą w szaliku na szyi, z gitarą na ramieniu, wyśpiewując serenady, a nad ranem pojawia się w jaskiniach folkloru pośrod wiorow i wymiocin, z gardłem zdartym od całonocnego śpiewania. W każdym razie – brawo. Nawet Vallejo z Nerudą razem wzięci nie wyprodukowaliby niczego, co dałoby się porownać z tymi linijkami, do ktorych w dodatku można tańczyć. Pozwolił sobie na krotki śmiech i znow skupił się na Manuelu, ktory zaczynał mu się już wymykać. Dużo poźniej, po wielu zakrapianych herbatą wieczornych rozmowach, podczas ktorych zarzucał donę Lukrecję swą encyklopedyczną wiedzą na temat eunuchow tureckich i egipskich oraz castrati neapolitańskich i rzymskich, były motocyklista („Manuel-z-Protezą, Siusiu-na-Okrągło, Zmoczeniec, Cieknąca Rurka, Pan-z— Czapeczką, Deszczowka” – improwizował don Rigoberto, ktorego humor poprawiał się z każdą sekundą) uczynił kolejny wielki krok. – I jak zareagowałaś, kiedy ci powiedział? Skończyli oglądać w telewizji piękny stendhalowski melodramat Zmysły Viscontiego, Don Rigoberto trzymał małżonkę na kolanach, ona w koszuli nocnej, on w piżamie. – Zbaraniałam – odparła dona Lukrecja. – Myślisz, że to możliwe? – Jeśli mowił, szarpiąc dłonie i z płaczem, to chyba tak. Dlaczego miałby kłamać? – Jasne, nie było powodu – zamruczała, wykręcając się. – Jak mnie tak dalej będziesz całował w szyję, zacznę krzyczeć. Jednego nie pojmuję: po co mi to opowiadał. – Pierwszy krok – usta don Rigoberta wspinały się po ciepłej szyi aż do ucha, ktore także pocałowały. – Następnym będzie prośba, żebyś pozwoliła mu na siebie popatrzeć albo przynajmniej posłuchać. – Powiedział mi, bo dobrze mu zrobiło, że podzielił się swoją tajemnicą – dona Lukrecja usiłowała odsunąć od siebie don Rigoberta, czym zakłociła mu tętno. – Gdy wiedział już, że ja wiem, czuł się mniej samotny. – Założymy się, że przy kolejnej herbatce złoży ci propozycję? – mąż uparcie całował ją powolutku w ucho.
– Wyszłabym od niego, trzaskając drzwiami – dona Lukrecja okręciła się w jego ramionach i też postanowiła go całować. – I więcej bym nie wrociła. Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Manuel-z-Protezą poprosił ją z tak służalczą pokorą i płaczliwym poczuciem krzywdy, tak gęsto sumitując się i przepraszając, że nie miała odwagi (a może i ochoty?) obrazić się. Miałaby powiedzieć: „Zapominasz, że jestem kobietą przyzwoitą i mężatką”? Nie. A może: „Nadużywasz naszej przyjaźni i niszczysz dobrą opinię, jaką miałam o tobie”? Też nie. Jęła tylko uspokajać pobladłego, zawstydzonego Manuela, ktory błagał ją, by nie zrozumiała go źle, by nie żywiła doń urazy, by nie pozbawiała go swej tak cennej dla niego przyjaźni. Była to wysoce strategiczna operacja zwieńczona sukcesem, więc Lukrecja, zmiękczona całą psychodramą, nie zrezygnowała ze wspolnej herbatki – don Rigoberto poczuł na skroniach ukłucia akupunktury – i ostatecznie zrobiła mu przyjemność. Zatruty jadem śmierci usłyszał srebrzystą muzykę, upajał się ciekłym arpeggio. Tylko usłyszał? Czy przypadkiem także nie zobaczył? – Przysięgam, że nie – zaprotestowała dona Lukrecja, tuląc się do niego i mowiąc mu prosto w pierś. – W całkowitej ciemności. Taki był moj warunek. Spełnił go. Niczego nie widział. Tylko słyszał. W tej samej pozycji obejrzeli na wideo Carmina burana z Opery Berlińskiej, pod batutą Seijego Ozawy i z udziałem chorow pekińskich. – Może – odparł don Rigoberto, ktorego wyobraźnię pobudziły wibrujące łacińskie strofy w ustach chorzystow (czy wśrod skośnookich śpiewakow też występowali castrati?) . – Ale rownie dobrze Manuel mogł nadzwyczajnie rozwinąć zmysł wzroku. I choć ty go nie widziałaś, on ciebie jak najbardziej. – Skoro bawimy się w domysły, to wszystko jest możliwe – dona Lukrecja nadal oponowała, choć już z mniejszym przekonaniem. – Ale nawet jeśli zobaczył, to prawie nic. Zapach się unosił i ponad wszelką wątpliwość był to zapach cielesny, intymny, z lekka morski, przywołujący na myśl owoce. Zamknął oczy i wciągnął go chciwie przez szeroko rozwarte nozdrza. „Wącham duszę Lukrecji” – pomyślał rozczulony. Plusk strużki o ścianki sedesu nie zagłuszał aromatu, nadawał tylko fizjologiczny ton wyciekaniu ukrytych płynow ustrojowych, parowaniu chrząstek, wydzielinie mięśni, ktore tężały i zacierały się w gęstej, żwawej, swojskiej cieczy. Don Rigobertowi przypomniały się najodleglejsze chwile dzieciństwa – świata pieluch i talku, wymiotow i kupek, pachnących wod i gąbek nasyconych cieplutką wodą, szczodrej piersi – i noce spędzone
wspolnie z Lukrecją. O tak, świetnie rozumiał okaleczonego motocyklistę. Z tym, że nie trzeba było koniecznie rywalizować z Farinellim ani wyposażać się w protezę, żeby przyjąć tę kulturę, żeby nawrocić się na tę religię i – podobnie jak zatruty Manuel, jak wdowiec u Nerudy, jak tyle innych bezimiennych gwiazd słuchu, węchu, fantazji (wspomniał dziewięćdziesięcioletniego premiera Indii Morardżiego Desai, ktory podczas przemawiania popijał co chwila własne siusiu; „ach, gdybyż to było siusiu jego żony!”) – poczuć się jak w niebie, widząc i słysząc ukochaną istotę, jak kuca czy siedzi, i odczytać ową pozornie nudną i czysto praktyczną ceremonię oprożniania pęcherza jako sublimację spektaklu, tańca miłosnego, wstępu bądź następstwa (a w przypadku ściętego Manuela – surogatu) aktu płciowego. Oczy don Rigoberta zaszły łzami. Na nowo uświadomił sobie nieskazitelną ciszę nocy w Barranco i własną samotność pośrod autystycznych obrazow i książek. – Lukrecjo, zaklinam cię, na co tylko sobie życzysz – prosił, błagał, całując rozpuszczone włosy ukochanej. – Wysiusiaj się też i dla mnie. – Najpierw muszę się upewnić, że po zamknięciu drzwi i okien w łazience będzie zupełnie ciemno – odrzekła Lukrecja pragmatycznie niczym notariusz. – Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, to cię zawołam. Wejdziesz bez szmeru, żeby mi nie przerywać. Usiądziesz w kącie. Nie będziesz się ani ruszał, ani odzywał. W tym czasie cztery szklanki wody zaczną już działać. Żadnych okrzykow, żadnych westchnień, żadnych ruchow, Manuelu. W przeciwnym razie pojdę sobie i więcej nie przestąpię progu tego domu. Możesz pozostać w swoim kącie w czasie, gdy będę się wycierać i poprawiać stroj. A kiedy już będę gotowa do wyjścia, zbliżysz się, ukorzysz i ucałujesz moje stopy. Zrobił to? Na pewno. Podpełzł ku niej po posadzce i przywarł ustami do jej butow z psią wdzięcznością. Potem pewnie umył dłonie i twarz i dołączył do Lukrecji w pokoju, gdzie z wilgotnymi oczyma powiedział gładko, że brak mu słow, że to, co dlań uczyniła, że niezmierne szczęście. I zasypując ją hołdami, wyznał, że tak naprawdę śnił o tym nie od chwili upadku z urwiska, ale od dziecka. Dzięki wypadkowi mogł uznać za jedyne źrodło rozkoszy coś, co dotychczas napawało go tak ogromnym wstydem, że krył się z tym przed innymi i sam przed sobą. Wszystko zaczęło się we wczesnym dzieciństwie, kiedy spał w pokoju siostrzyczki, a piastunka wstawała o połnocy oddać mocz. Nie uważała za stosowne zamykać drzwi, więc słyszał niezwykle wyraźnie szemrzący, wartki strumyczek, ktory rozanielał go i działał nań kojąco. Było to najpiękniejsze, najbardziej muzyczne, najcudowniejsze wspomnienie z wczesnych lat życia. Rozumie to, nieprawdaż? Wspaniała Lukrecja rozumiała wszystko. W labiryncie ludzkich kaprysow nic jej nie odstraszało. Manuel wiedział o tym i dlatego ją uwielbiał, dlatego ośmielił się wystąpić z prośbą. Gdyby nie motocyklowa tragedia, nigdy by się nie ośmielił. Do czasu lotu na motorze w głąb skalistej otchłani
miłosnoseksualny aspekt jego życia był jednym koszmarem. Naprawdę rozpalało go coś, o co nigdy nie śmiał prosić przyzwoitych dziewczyn, mogł to najwyżej wynegocjować z prostytutkami. A chociaż płacił, musiał znosić rozliczne upokorzenia, śmiechy, kpiny, pogardliwe bądź ironiczne spojrzenia, ktore go krępowały i sprawiały, że czuł się jak śmieć. Z tej właśnie przyczyny zerwał był z tyloma narzeczonymi. Żadna z nich nie zdobyła się na sprawienie mu takiego prezentu, jaki przed chwilą dostał od Lukrecji: strużki siku. Don Rigobertem wstrząsnął śmiech politowania. Biedaczyna! Ktora z idealnych piękności spodziewała się podczas randek, żartow i aktow miłosnych, jakie odbywała z gwiazdą sportu, że ten luminarz motocrossu, ten stalowy jeździec wcale nie chciał jej ani pieścić, ani rozbierać, całować czy penetrować, a tylko słuchać w urynale? I oto szlachetna, wielkoduszna Lukrecja odpryskała się specjalnie dla doświadczonego przez los Manuela! Owo oddanie moczu zapisze się chyba w jego pamięci niczym bohaterskie czyny w księgach historycznych, niczym cuda w żywotach świętych. Kochana Lukrecja! Lukrecja wyrozumiała dla człowieczych słabości! Lukrecja, rzymskie imię, ktore znaczy „szczęśliwa”! Lukrecja? Jego dłonie prędko przebiegły przez kartki zeszytu i wkrotce znalazły adekwatną adnotację: „Lukrecja, dama rzymska, znana z urody i cnotliwości. Zgwałcił ją Sekstus Tarkwiniusz, syn krola Tarkwiniusza Pysznego. Opowiedziawszy ojcu i małżonkowi o swej krzywdzie i nakłoniwszy ich do pomsty, w ich przytomności popełniła samobojstwo, przeszywając swoją pierś sztyletem. Śmierć Lukrecji doprowadziła do wygnania krolow z Rzymu i do ustanowienia republiki w 509 roku p.n.e. Postać Lukrecji stała się symbolem czystości i uczciwości, a przede wszystkim synonimem prawej żony”. „To ona, to ona” – pomyślał don Rigoberto. Jego żona była w stanie wywołać kataklizmy dziejowe i uwiecznić się jako symbol. Prawej żony? Jeśli przyjąć niechrześcijańską interpretację słowa „prawość”, to z pewnością. Ktoraż inna żona uczestniczyłaby w fantazjach swego męża z takim oddaniem jak ona? Żadna. A ta historia z Fonsitem? No, trzeba trochę okiełznać te ruchome piaski. Ostatecznie czy wszystko nie zostało w rodzinie? Zachowałaby się tak samo jak rzymska matrona zgwałcona przez Sekstusa Tarkwiniusza? Don Rigoberto poczuł w sercu lodowate ukłucie. Ze zgrozą na twarzy postarał się oddalić od siebie obraz Lukrecji rozciągniętej na ziemi z sercem przebitym sztyletem. Chcąc przegnać zmorę, przywołał na nowo widok motocyklisty porażonego oprożnianiem żeńskiego pęcherza. Tylko żeńskiego? A może męskiego też? Czy oszałamiał go spektakl z udziałem tryskającego dżentelmena?
– Nigdy – wyznał z miejsca Manuel tonem tak szczerym, że dona Lukrecja uwierzyła. Coż, nie było także pewne, czy jego życie było wyłącznie koszmarem za sprawą owej skłonności (jak to nazwać, żeby nie użyć słowa „zboczenie”?). Gdyby ciąg zawodow i frustracji przedstawić w jaśniejszych barwach, okazałoby się, że były i chwile kojące, kipiące ekscytacją, zdarzające się najczęściej przez przypadek – skromne zadośćuczynienia jego udręk. Na przykład ta praczka, ktorej twarz Manuel wspominał z takim wzruszeniem, z jakim pamięta się ciotki, babcie czy matki chrzestne najsilniej związane z rozkosznymi latami dzieciństwa. Dwa razy w tygodniu przychodziła prać ubrania. Chyba cierpiała na zapalenie pęcherza, bo co chwila ganiała z pralni czy prasowalni do ubikacji położonej tuż obok kredensu. Tam zaś, skulony na poddaszu czyhał na nią wyostrzając słuch, zawsze czujny mały Manuel z twarzą przytuloną do desek. Rozpoczynał się koncert, głośna i sowita kaskada, prawdziwa powodź. Ta kobieta była cała pęcherzem objętości piłki, chodzącym zbiornikiem wodnym – tak można było sądzić po sile, obfitości, częstotliwości i dźwięczności jej moczu. Raz – dona Lukrecja dostrzegła, że źrenice motocyklisty z protezą mętnieją w rozmarzeniu – Manuelowi udało się ją zobaczyć. Tak, zobaczyć. No, nie całą. W przypływie śmiałości wciągnął się po parkanie ogrodu ku lufcikowi ubikacji i wisząc w powietrzu, przez kilka błogosławionych sekund widział kosmyki włosow, ramiona, nogi w wełnianych pończochach i płaskie buty należące do kobiety, ktora siedziała na sedesie i oddawała urynę z hałaśliwą obojętnością. Coż za radość! I była też tamta Amerykanka, opalona blondynka, o lekko męskich rysach, zawsze w kowbojkach i kapeluszu, ktora przyjechała wziąć udział w Rajdzie Dookoła Andow. Była taką ryzykantką, że nieomal go wygrała. Manuel jednakże wspominał nie tyle jej sprawność na motorze (rzecz jasna harleyu davidsonie), ile jej spontaniczne zachowanie, brak minoderii, dzięki ktoremu podczas przerw w rajdzie mogła dzielić sypialnie z pilotami, kąpać się na ich oczach, gdy była tylko jedna łazienka, a nawet wchodzić do ustępu i załatwiać potrzeby, nie bacząc, że w tym samym pomieszczeniu, zaledwie za ścianką działową, znajduje się wielu motocyklistow. To były dni! Słuchając, jak wyemancypowana Sandy Canal sprawia sobie płynną ulgę, Manuel doznawał chronicznej zadyszki, ciągłej erekcji utraconego organu. Wyścig stał się dla niego nieustającym świętem przyjemności. Ale ani praczka, ani Sandy Canal, ani ktorekolwiek z przypadkowych bądź zamowionych doznań w świecie jego mitologii nie mogły się rownać z obecną łaską najwyższą, z płynącą manną doni Lukrecji, za ktorej sprawą czuł się jak bog. Don Rigoberto uśmiechnął się z zadowoleniem. W pobliżu nie było już ani jednego szczura. Świątynia Karnidżi i jej bramini, zastępy gryzoni i michy z syropem znajdowały się już daleko za
siedmioma oceanami, kontynentami i dżunglami. On zaś był tu, sam, otoczony obrazami i zeszytami, a noc dobiegała końca. Na horyzoncie można było dostrzec zapowiedź świtu. Dziś znow będzie ziewał w biurze. Jakaś woń? Wdowi zapach już się ulotnił. Jakiś dźwięk? Fale i zatarty w ich szumie szmer kobiety robiącej siusiu. „Ja – pomyślał z uśmiechem – jestem człowiekiem, ktory myje dłonie nie po oddaniu moczu, ale przed”. Zdrobniałe menu Wiem, że lubisz jeść malutko i zdrowiuśko, ale smaczniutko, jestem więc gotowa w każdziutkiej chwili dogodzić ci także przy stoliku. Raniutko pojdę na rynek i kupię świeżusieńkie mleczko, ciepluteńki jeszcze chlebuś i soczyściutką pomarańczkę. I obudzę cię śniadankiem na tacce, pachnącym kwiatuszkiem i całuskiem. „Masz tu soczek bez pesteczek, grzaneczki z dżemikiem z truskaweczek i kawusię z mleczkiem bez cukru, moj paniczyku”. Na obiadek tylko sałateczka i jogurcik, tak jak lubisz. Umyję listeczki sałatki, żeby aż błyszczały, a pomidorki pokroję artystycznie, czerpiąc natchnienie z obrazeczkow w twojej bibliotece. Przybiorę je oliwką, occikiem, kropeleczkami mojej ślinki i – zamiast sosiku – własnymi łezkami. Wieczorkami dzionek w dzionek coś innego (mam jadłospisiki twoich specjalikow na caluśki roczek, nie powtorzę się ani raziku). Bulweczki z suszonym mięskiem, cedzona fasolka z wody, pieczoneczka, ziemniaczki z serkiem i oliweczkami na zimniutko, placuszki, zraziki z polędwiczki i żeberek, befsztyczek gorski, zapiekaneczka rybna w soczku pomarańczowym, cymesik z krewetek lub krewetki po limsku, ryżyk z kaczuszką, rizotteczko, naleśniczki pikantne, papryczki faszerowane, zupka czosnkowa z kurką. Ale lepiej chyba przerwę, bo narobię ci apetyciku. A, i oczywiście kieliszeczek czerwonego winka albo chłodniuśkie piwko, do wyboru. Na deser – racuszki babuni, beziki po limsku, naleśniczki z miodem, wafelki, pączuszki, bączki przeoryszy, marcepaniki, obwarzaneczki, lodziki serowe, miodowniczki, nugaciki pani Pepy, kaszka kukurydziana na fioletowo i ciasteczka figowe z twarożkiem. Przyjmiesz mnie jako twoją kuchareczkę? Jestem czyściutka, bo biorę kąpiołkę co najmniej dwa razy dziennie. Nie używam gumeczki do żucia, nie palę papieroskow, nie mam włoskow pod paszkami, a rączki i stopki mam rownie śliczniutkie, jak cycuszki i pupcię.
Będę pracować tyle, ile potrzeba, żeby zadowolić twoje podniebionko i twoj brzuszek. Jeśli to konieczne, będę cię też ubierać, rozbierać, namydlać, golić, obcinać paznokietki i wycierać, kiedy zrobisz kupkę. Nocą będę cię grzać moim ciałkiem, żebyś nie zmarzł w łożeczku. Oprocz przygotowywania twoich posiłeczkow będę twoją przyjaciołeczką, twoim piecykiem, twoją maszynką do golenia, twoimi cążeczkami i twoim papierkiem toaletowym. Przyjmiesz mnie, paniczyku? Twojuśka, twojuśka, twojuśka Kuchareczka o ślicznych stopkach
Anonim
Minęło rozdrażnienie z poprzedniego wieczora, kiedy kładła się spać ze zmiętą kartką w dłoni; pani Lukrecja obudziła się w dobrym humorze i zadowolona. Ogarnęło ją nieco lubieżne uczucie. Wyciągnęła rękę i chwyciła list nabazgrany drukowanymi literami na miłym w dotyku czerpanym papierze koloru bladoniebieskiego. „Przed lustrem, na łożku lub sofie…”. Owszem, miała łożko, bez ręcznie malowanych indyjskich jedwabiow i bez indonezyjskiego batiku, tak więc nie spełniała tego żądania władcy bez twarzy. Natomiast istotnie mogła go zadowolić, padając na plecy rozebrana, z rozpuszczonymi włosami, podkurczyć nogę, oprzeć głowę, myśląc, iż jest Danae Klimta (choćby w to nie wierzyła), i udawać, że śpi. I oczywiście mogła też przeglądać się w lustrze, mowiąc: „Jestem pożądana i uwielbiana, jestem wyśniona i ukochana”. Z kpiącym uśmiechem i błyskiem świetlika w oczach powtorzonym w lustrze na toaletce odsunęła pościel i zaczęła zabawiać się wykonywaniem poleceń. Ponieważ jednak widziała tylko połowę swojego ciała, nie mogła stwierdzić, czy udaje jej się wiernie odtworzyć obraz Klimta, ktory nadawca-widmo przysłał jej w postaci tandetnej pocztowki. Jedząc śniadanie i rozmawiając nieuważnie z Justynianą, a także poźniej pod prysznicem i w garderobie, ponownie rozważała możliwości obdarzenia autora listu imieniem i twarzą. Don Rigoberto? Fonsito? A może to sprawka uknuta przez nich obu? Absurd! Nie, to nie trzymało się
kupy. Logika nakazywała jej podejrzewać Rigoberta. Byłby to sposob, żeby pomimo zaszłości dać jej do zrozumienia, iż nadal jest obecna w jego fantazjach. Sposob na wysondowanie ewentualnej zgody. Nie. Tamto było dla niego zbyt wielkim ciosem. Nigdy nie pogodzi się z kobietą, ktora zdradziła go z jego własnym synem w jego własnym domu. Ten prastary robak, ambicja, absolutnie na to nie pozwalał. Skoro więc anonimu nie przysłał jej były mąż, w takim razie autorem był Fonsito. Przecież tak samo pasjonował się malarstwem jak jego ojciec. I miał tę samą dobrą, czy też złą skłonność do mieszania życia na obrazach z życiem prawdziwym. Tak, to musiał być on. Zresztą sam się zdradził, wykorzystując Klimta. Da mu do zrozumienia, że wie, i zawstydzi go. Jeszcze dziś po południu. Godziny oczekiwania dłużyły się doni Lukrecji niesłychanie. Siedziała w saloniku-jadalni i spoglądała na zegar, w obawie że akurat dzisiaj nie przyjdzie. „Moj Boże, wygląda pani, jakby pani chłopak miał przyjść z pierwszą wizytą” – dowcipkowała Justyniana. Zamiast się roześmiać, tylko się zawstydziła. Ledwie ukazała się jego piękna twarzyczka i delikatna postać wciśnięta w pognieciony mundurek szkolny, ledwie rzucił worek na dywan i pocałował ją na przywitanie w policzek, dona Lukrecja uprzedziła go: – Ty i ja mamy do porozmawiania o czymś bardzo brzydkim, kawalerze. Wyraźnie go to zaintrygowało, a w szeroko otwartych błękitnych oczach malował się niepokoj. Usiadł naprzeciwko niej po turecku. Dona Lukrecja spostrzegła, że rozwiązało mu się jedno sznurowadło. – O czym, macocho? – O bardzo brzydkiej sprawie – powtorzyła, pokazując mu list i pocztowkę. – O największym tchorzostwie i podłości: o wysyłaniu anonimow. Chłopiec nie zbladł, nie poczerwieniał, nawet nie mrugnął. Wciąż wpatrywał się w nią z zaciekawieniem i nie wydawał się zbity z tropu. Podała mu list i reprodukcję i nie spuszczała zeń wzroku, tymczasem Fonsito z powagą, przygryzając koniuszek języka, zapoznawał się z anonimem, wyraźnie usiłując go odczytać. Jego oczy bacznie przebiegały linijki tekstu po parę razy. – Dwoch słow nie rozumiem – powiedział wreszcie, kąpiąc ją w świetle jasnego spojrzenia. – Helena i batik. Jedna dziewczyna w akademii nazywa się Helena, ale tu chyba chodzi o inne znaczenie, co? I nigdy nie słyszałem o batiku. Co to znaczy, macocho? – Nie udawaj głupka – zniecierpliwiła się dona Lukrecja. – Dlaczego mi to napisałeś? Myślałeś, że
się nie zorientuję, że to ty? Jego zmieszanie, teraz bardzo wyraźne, wytrąciło ją z rownowagi. Fonsito pokręcił kilkakrotnie głową zakłopotany, po czym znowu popatrzył na anonim i wrocił do lektury, poruszając bezgłośnie ustami. A już naprawdę zdumiała się, gdy chłopiec podniosł głowę, a na twarzy pojawił mu się uśmiech od ucha do ucha. Z niezmierną radością wyciągnął ręce, skoczył naprzod i objął ją, wydając triumfalny okrzyk: – Zwycięstwo, macocho! Nie rozumiesz? – Co mam rozumieć, mały geniuszu? – odsunęła go od siebie. – Jak to, macocho? – popatrywał na nią z czułością i wspołczuciem. – No przecież, nasz plan. Zaczyna działać. Nie mowiłem ci, że trzeba w nim wzbudzić zazdrość? Uśmiechnij się, jest do przodu. Nie chciałabyś się pogodzić z moim tatą? – Wcale nie jestem taka pewna, czy ten anonim pochodzi od Rigoberta – zawahała się dona Lukrecja. – Raczej podejrzewałabym ciebie, cicha wodo. Zamilkła, bo chłopiec śmiał się i patrzył na nią z serdeczną życzliwością, na jaką zasługują ludzie ubodzy duchem. – A wiedziałaś, że Klimt był mistrzem Egona Schielego? – wykrzyknął nagle, uprzedzając pytanie, ktore cisnęło się jej na usta. – On go uwielbiał. Sportretował na łożu śmierci. Bardzo piękny rysunek węglem, Agonia, z 1912 roku. W tym samym roku namalował też Pustelnikow, gdzie on i Klimt występują w mnisich habitach. – Jestem przekonana, że ty to napisałeś, stary-malutki mądralo – dona Lukrecja znow miała obiekcje. Gubiła się w sprzecznych domysłach, do tego denerwowała ją niefrasobliwa mina Fonsita i jego pełen samozadowolenia ton. – Ale, macocho, zamiast być taka podejrzliwa, lepiej się rozchmurz. Ten liścik wysłał ci moj tata, żebyś wiedziała, że już ci przebaczył, że chce się pogodzić. Że też tego nie rozumiesz… – Bzdury. To bezczelny anonim i do tego trochę świński, ot co. – Jesteś niesprawiedliwa – zaoponował gwałtownie chłopiec. – Porownuje cię do obrazu Klimta, pisze, że jak on malował tamtą dziewczynę, przewidywał twoje
przyjście. Gdzie tu masz świństwa? To piękny komplement. Tata wymyślił taki sposob, żeby się z tobą skontaktować. Odpiszesz mu? – Nie mogę mu odpisać, bo nie sądzę, żeby to był on – teraz dona Lukrecja nie miała już tylu wątpliwości. Naprawdę chciałby się pogodzić? – Sama widzisz, poczuł się zazdrosny i stał się cud – powtorzył uszczęśliwiony chłopiec. – Od kiedy powiedziałem mu, że cię widziałem pod rękę z innym panem, wyobraża sobie rożne rzeczy. Tak się przestraszył, że napisał do ciebie list. Jestem dobrym detektywem, macocho? Dona Lukrecja skrzyżowała ramiona w zamyśleniu. Nigdy poważnie nie rozważała możliwości pogodzenia się z Rigobertem. Rozmawiała o tym z Fonsitem ot, tak sobie, dla zabicia czasu. Nagle po raz pierwszy pojęła, że owa chimera mogła być faktem. Chciała tego? Wrocić do domu w Barranco, do poprzedniego życia? – A kto, jak nie tatuś, mogł cię porownać do obrazu Klimta? – dopytywał się chłopiec. – Nie widzisz? Przypomina ci te zabawy z obrazami, ktore uprawialiście po nocach. Pani Lukrecja poczuła, że brak jej tchu. – Co ty pleciesz… – wybełkotała, nie mając sił zaprzeczyć. – No jak to, macocho – odparł chłopiec, gestykulując. – Mowię o tych waszych zabawach. Kiedy ci mowił, że dziś jesteś Kleopatrą, dziś Wenus, dziś Afrodytą. A ty naśladowałaś obrazy, żeby sprawić mu przyjemność. – Ale, ale… – duszności sprawiły, że dona Lukrecja nie mogła zdobyć się na gniew, czuła, że wszystko, co mowi, jeszcze bardziej ją pogrąża. – Skąd ci to do głowy przyszło? Masz pokręconą wyobraźnię i bardzo, bardzo… – Sama mi opowiadałaś! – dobił ją chłopak. – Głowka nie pracuje? Już zapomniałaś? Zaniemowiła. Ona mu o tym powiedziała? Przeszukiwała nadaremnie własną pamięć. Nie przypominała sobie, żeby w rozmowach z Fonsitem ten temat pojawił się pod postacią choćby najdelikatniejszej aluzji. Nigdy w życiu, absolutnie. A w takim razie…? Czy Rigoberto mu się zwierzył? Niemożliwe, Rigoberto z nikim nie rozmawiał o własnych
fantazjach i pragnieniach. Za dnia nawet z nią. Tej zasady przestrzegali przez dziesięć lat małżeństwa: przenigdy, choćby w żartach, nie nawiązać w dzień do tego, co mowili i robili nocą, do tajemnic alkowy. Żeby nie zbanalizować ich miłości i zachować jej świętą, magiczną aurę – powiadał Rigoberto. Dona Lukrecja wspomniała pierwszy okres po ślubie, kiedy zaczęła odkrywać drugie oblicze męża, pamiętną rozmowę na temat Homo ludens, książki Johana Huizingi, jednej z pierwszych, o ktorych przeczytanie Rigoberto ją poprosił, przekonując, że dwie idee – świętej przestrzeni i życia jako gry – zawierają klucz do ich przyszłego szczęścia. „Przestrzenią świętą okazało się łożko” – pomyślała. Byli szczęśliwi, bawiąc się w te nocne gry, ktore początkowo intrygowały ją tylko, ale z czasem pomału zaczęły wciągać, nasycając jej życie – jej noce – wciąż nowymi fikcjami. Aż do chwili szaleństwa z tym dzieciakiem. – Kto się śmieje w samotności, wspomina swoje podłości – wyrwał ją z zamyślenia dźwięczny głos Justyniany, ktora wniosła tacę z herbatą. – Witaj, Fonsiu. – Tatuś napisał list do macochy i niedługo się pogodzą. A nie mowiłem, Justysiu? Zrobiłaś mi grzanki? – Grzaneczki z masłem i dżemem truskawkowym – Justyniana zwrociła się do doni Lukrecji i wytrzeszczyła oczy. – Pogodzi się pani z panem? Czyli że wracamy na nowo na Barranco? – Bzdury – odpowiedziała pani Lukrecja. – Nie znasz go? – Zobaczymy, czy bzdury – sprzeciwił się Fonsito, rzucając się na biszkoptowe grzanki, gdy tymczasem dona Lukrecja nalewała herbatę. – Zakład? Co mi dasz, jak się pogodzisz z tatusiem? – Figę z makiem – poddała się pani Lukrecja. – A co ty mi dasz, jak przegrasz? – Buzi – roześmiał się chłopak, puszczając do niej oko. Justyniana wybuchnęła śmiechem. – Lepiej pojdę, nie będę przeszkadzać turkaweczkom. – Cicho, głupia – upomniała ją dona Lukrecja, kiedy dziewczyna była już poza zasięgiem jej głosu.
Pili herbatę w milczeniu. Donę Lukrecję owładnęły wspomnienia jej życia z Rigobertem i bol, że stało się to, co się stało. Tego pęknięcia nie można naprawić. Było zbyt głębokie, jak rzeka bez powrotu. Czy mogli ponownie zamieszkać we troje pod tym samym dachem? Nagle uprzytomniła sobie, że w wieku dwunastu lat Jezus Chrystus zdumiał uczonych w Piśmie, dyskutując z nimi kwestie teologiczne jak rowny z rownymi. Tak, ale Fonsito nie był cudownym dzieckiem jak Jezus. Przypominał raczej Lucyfera, Księcia Ciemności. Nie ona, ale on, on, ten niby dzieciak, ponosił winę za całą aferę. – Wiesz, macocho, w czym jeszcze jestem podobny do Egona Schielego? – chłopak wyrwał ją z zadumy. – I on, i ja jesteśmy schizofrenikami. Nie dała rady powstrzymać śmiechu, ktory naraz jednak zamarł jej na ustach. Nie pierwszy raz intuicyjnie wyczuła, że pod przykrywką pozornej dziecinady może kryć się coś mrocznego. – A ty w ogole wiesz, kto to jest schizofrenik? – To jak ktoś jest jedną osobą, a wydaje mu się, że jest dwiema albo więcej – Fonsito recytował lekcję z przesadną wymową. – Wczoraj wieczorem tata mi wytłumaczył. – Zgoda, ty byś pasował – mruknęła dona Lukrecja. – Bo w tobie siedzi i stary, i dzieciak. Aniołek i demon. Co ma do tego Egon Schiele? Twarz Fonsita znow rozpromienił uśmiech zadowolenia. Natychmiast mruknął: „Poczekaj, macocho” i zaczął grzebać w torbie w poszukiwaniu nieodłącznego albumu z reprodukcjami. A raczej albumow, pani Lukrecja bowiem pamiętała co najmniej trzy rożne. Czy zawsze nosił ktoryś z nich przy sobie? Stanowczo przesadzał w tym nieustannym utożsamianiu się we wszystkim ze słynnym malarzem. Gdyby miała kontakt z Rigobertem, doradziłaby mu, żeby poszedł z chłopcem do jakiegoś psychologa. Ale w tej samej chwili zaśmiała się sama z siebie. Co za niedorzeczny pomysł, żeby dawać eksmałżonkowi rady, jak ma wychowywać syna, ktory doprowadził do rozpadu ich związku! Chyba była od jakiegoś czasu niespełna rozumu. – Spojrz, macocho, co o tym sądzisz? Wzięła otwartą przezeń książkę i dłuższą chwilę kartkowała ją, usiłując skupić się na pełnych żaru rysunkach sporządzonych mocną kreską, na męskich postaciach, ktore parami czy trojkami wystawiały się przed nią, patrząc wyzywająco, niektore ubrane, inne owinięte w tuniki, nagie, połnagie; zakrywały przyrodzenie, inne bezwstydnie je
eksponowały w stanie gigantycznej erekcji. – To są autoportrety – odezwała się wreszcie, żeby powiedzieć cokolwiek. – Niektore są dobre, inne nie bardzo. – Ponad sto ich namalował – objaśnił dzieciak. – Po Rembrandcie Schiele jest malarzem, ktory najczęściej sam siebie portretował. – To jeszcze nie oznacza, że był schizofrenikiem. Może raczej narcyzem. Ty też taki jesteś, Fonsiu? – Nie przyjrzałaś się dobrze – chłopak przewrocił stronę, potem jeszcze jedną, pouczając ją jednocześnie: – Nie zauważyłaś? Podwaja własną osobę, a czasem nawet potraja. Weź tu na przykład: Widzący samych siebie, z 1911 roku. Kim są ci ludzie? To powtorzony on sam. A Prorocy (Podwojny autoportret), też z 1911. Przypatrz się, to też on, rozebrany i w ubraniu. Potrojny autoportret z 1913. To on trzy razy. I jeszcze trzy razy w pomniejszeniu po prawej. Wydaje się, jakby w jednym Egonie Schielem było kilku. Czy to nie jest schizofrenia? Zaczynał się zacinać podczas mowienia, a oczy coraz bardziej mu błyszczały, dlatego dona Lukrecja usiłowała go uspokoić. – No, miał skłonności schizofreniczne, jak wielu artystow – zgodziła się. – Malarze, poeci, muzycy. Każdy mieści w sobie tyle, że czasami nie wystarcza jednego człowieka. Ale ty jesteś najnormalniejszym dzieciakiem na świecie. – Nie mow do mnie, jakbym miał nie po kolei w głowie, macocho – żachnął się Alfonso. – Jestem taki jak on, a ty wiesz o tym najlepiej, bo sama mi dopiero co powiedziałaś. Stary i dziecko. Aniołek i demon. Czyli – schizofrenik. Pogłaskała go po głowie. Jedwabiste, zmierzwione, jasne pukle przepływały jej między palcami i dona Lukrecja z trudem opanowała się, żeby go nie objąć, nie wziąć na kolana i nie zacząć gruchać do uszka. – Brakuje ci mamy? – wyrwało jej się. Usiłowała to naprawić: – To znaczy, czy myślisz o niej często? – Prawie nigdy – odparł Fonsito bardzo spokojnie. – Ledwie
pamiętam jej twarz, i to tylko dzięki zdjęciom. Najbardziej brakuje mi ciebie, macocho. Dlatego chcę, żebyś się szybko pogodziła z moim tatusiem. – To nie takie proste, chyba sam rozumiesz. Pewne rany trudno zaleczyć. Z czymś takim mamy do czynienia w przypadku Rigoberta. Poczuł się ciężko obrażony i miał rację. Popełniłam szaleństwo, dla ktorego nie ma usprawiedliwienia. Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem, co mi się stało. Im dłużej o tym myślę, tym mniej prawdopodobne mi się to wydaje. Tak jakby nie ja, jakby kto inny działał we mnie, wypierając mnie od środka. – Czyli że też jesteś schizofreniczką, macocho – zaśmiał się chłopiec z miną, jakby znow przyłapał ją na wpadce. – Troszeczkę, nie, bardziej niż troszeczkę – skinęła głową. – Ale nie mowmy o smutnych rzeczach. Opowiedz mi coś o sobie. Albo o tacie. – Jemu też bardzo ciebie brakuje – Fonsito zadumał się i spoważniał. – Dlatego przysłał ci ten anonim. Wyleczył już ranę i chce się pogodzić. Nie miała siły się z nim spierać. Ogarnęła ją smutna melancholia. – Jak idzie Rigobertowi? Robi to co zawsze? – Z biura do domu, z domu do biura, dzień w dzień – kiwnął głową Fonsito. – Przesiaduje w gabinecie, słucha muzyki, wpatruje się w obrazy. Ale to tylko pretekst. Wcale się nie zamyka, żeby czytać, oglądać czy słuchać, ale żeby myśleć o tobie. – Skąd wiesz? – Bo z tobą rozmawia – zapewnił chłopak, zniżając głos i spoglądając w głąb domu, czy Justyniana nie nadchodzi. – Sam słyszałem. Podchodzę powolutku i przykładam ucho do drzwi. Bez pudła. Mowi w samotności i co chwila wypowiada twoje imię. Przysięgam. – Nie wierzę ci, kłamczuszku. – Wiesz, że nie wymyśliłbym czegoś takiego, macocho. Teraz rozumiesz? On chce, żebyś wrociła.
Mowił z takim przekonaniem, że trudno było nie dać się porwać w ten jego kuszący, zmyślony świat, gdzie krolowały niewinność, dobro i zło, czystość i brud, szczerość i wyrachowanie. „Od czasu tamtej historii ani razu nie poczułam żalu, że nie mam dzieci” – pomyślała dona Lukrecja. Chyba wiedziała, dlaczego. Przykucnięty przed nią chłopiec z otwartym albumem na podłodze przeszywał ją wzrokiem. – Wiesz co, Fonsiu? – rzekła niemal bez zastanowienia. – Bardzo cię kocham. – Ja ciebie też, macocho. – Nie przerywaj. A ponieważ cię kocham, to boli mnie, że nie jesteś jak inne dzieci. Za szybko doroślejesz i przez to tracisz coś, co można przeżyć tylko w tym wieku. Najcudowniejsza rzecz na świecie to twoje lata. A ty je marnujesz. – Nie rozumiem cię, macocho – odparł Fonsito z niecierpliwością. – Przecież dopiero co powiedziałaś, że jestem najnormalniejszym dzieckiem pod słońcem. Zrobiłem coś złego? – Nie, skąd – uspokoiła go. – Widzisz, ja bym chciała, żebyś grał w piłkę, chodził na mecze, łaził z kolegami ze szkoły czy z ulicy. Żebyś miał przyjacioł w twoim wieku. Żebyś organizował imprezy, tańczył, podrywał koleżanki. Nie ciągnie cię do tego? Fonsito wzruszył pogardliwie ramionami. – To same nudy – mruknął, nie przejmując się jej słowami. – W piłkę gram na przerwach i wystarczy. Czasami pojdę gdzieś z chłopakami z ulicy. Ale nudzą mnie te głupstwa, ktore oni lubią. A dziewczyny są jeszcze głupsze. Myślisz, że mogłbym z nimi rozmawiać o Egonie Schielem? Jak jestem z kolegami, to mi się wydaje, że tracę czas. Za to przy tobie go zyskuję. Tysiąc razy wolę rozmawiać tutaj niż popalać z chłopakami na molo w Barranco. I po co mi dziewczyny, skoro mam ciebie, macocho? Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Zdobyła się na najbardziej fałszywy uśmiech na świecie. Była pewna, że chłopak wie, w jakie zakłopotanie ją wpędził. Patrzyła na jego nad wiek dorosłą twarz, ktorej rysy odmieniała nieco euforia, na te oczy pożerające ją z całkiem męską drapieżnością, i miała wrażenie, że zaraz rzuci się na nią i zacznie całować w usta. W tej samej chwili, ku jej uldze, na horyzoncie pojawiła się postać Justyniany. Ulga jednak nie trwała długo – zobaczywszy białą kopertę w dłoniach dziewczyny, już wiedziała. – Ktoś to wsunął pod drzwi, proszę pani. – Założę się, że to następny anonim od mojego taty – klasnął -
Fonsito. Pochwała i obrona obsesji Z mojego odległego zakątka świata, przyjacielu Peterze Simplon – o ile tak brzmi pańskie nazwisko, o ile nie zostało perfidnie, karykaturalnie przekręcone przez jakiegoś węża z dziennikarskiego terrarium – spieszę zapewnić o mojej z panem solidarności, ktorej towarzyszy podziw. Od chwili, gdy dziś rano w drodze do biura usłyszałem w dzienniku Radia Ameryka, że sąd w Syracuse w stanie Nowy Jork skazał pana na trzy miesiące więzienia za wielokrotne wchodzenie na dach domu pańskiej sąsiadki i podglądanie jej podczas kąpieli, liczyłem minuty do końca dnia pracy, kiedy to będę mogł wrocić do siebie i skrobnąć panu tych kilka linijek. Muszę pana zapewnić, że serdeczne uczucia dla pana wybuchły we mnie (to nie jest metafora, odniosłem wrażenie, że między żebrami rozerwał mi się istny granat przyjaźni) na wieść nie o wyroku, ale o odpowiedzi, jakiej udzielił pan sędziemu (ktorą to odpowiedź ow nieszczęśnik uznał za okoliczność obciążającą): „Robiłem tak z powodu nieodpartej urody puchu pod pachami mojej sąsiadki”. (Grzechotnik czytający wiadomości w tym momencie przybrał słodziutki, zgrywusowski ton, czym dał słuchaczom do zrozumienia, że jest jeszcze większym kretynem, niż się to przypisuje ludziom jego profesji). Przyjacielu fetyszysto, nigdy nie byłem w Syracuse, o mieście tym wiem tyle, że zimą trapią je burze śnieżne i arktyczne mrozy, ale wyczuwam, że kraina ta kryje w sobie coś szczegolnego, skoro wydała na świat człowieka o pańskiej wrażliwości, fantazji, odwadze, jakiej dowiodł pan, narażając się na kompromitację i, jak mniemam, grubiaństwa i drwiny, wystawiając na szwank własne przyjaźnie i znajomości, gdy bronił pan swego drobnego dziwactwa (oczywiście piszę „drobnego” w znaczeniu: nieszkodliwego, łagodnego, na wskroś zdrowego dobrodziejstwa, jako że, co wiemy obydwaj, w każdą manię czy fobię wpisana jest wielkość, one to bowiem stanowią o oryginalności ludzkiej istoty, one najlepiej wyrażają jej niezależność). To powiedziawszy, czuję się w obowiązku donieść panu, dla uniknięcia nieporozumień, że to, co dla pana jest ucztą, dla mnie stanowi pomyje i że w przebogatym universum żądz i marzeń owe wykwity puszku pod damskimi pachami, ktorych widok (a także, jak przypuszczam, smak, dotyk i zapach) doprowadza pana do ekstazy, mnie z kolei demoralizuje, przyprawia o mdłości i pozbawia popędu płciowego. (Oglądanie Kobiety z brodą Ribery zaowocowało u mnie trzytygodniową
impotencją). Z tego względu moja ukochana Lukrecja zawsze pilnowała, aby pod jej ciepłymi pachami nie pojawił się choćby zwiastun meszku i aby jej skora jawiła się moim oczom, językowi i ustom niczym gładziutka pupa cherubinka. W kwestii kobiecych włosow, jedynie łonowe mogą mnie zachwycić, pod warunkiem że są prawidłowo podgolone i że nie rozrastają się do stadium gęstych kłakow, czupryn czy wełnianych pukli, co stanowiłoby przeszkodę w akcie miłosnym, podczas ktorego uprawianie cunnilingus groziłoby uduszeniem bądź udławieniem. Pozwolę sobie przelicytować pana w intymności wyznań i dodam, że nie tylko pachy zaczernione od puszku (słowo „włosy” jeszcze pogarsza sytuację, sugerując domniemanie łojotoku i łupieżu) napawają mnie antyseksualną odrazą, jaką mogę porownać ze wstrętem odczuwanym na widok kobiety bezwstydnie żującej gumę lub eksponującej owłosienie na skorze, podobnie jak na widok człowieka płci dowolnej, ktory w poszukiwaniu jakichś pozostałości szpera w uzębieniu przy użyciu niegodnego przedmiotu zwanego wykałaczką, ktory obgryza paznokcie bądź bez cienia zażenowania czy skrupułow zajada na oczach wszystkich mango, pomarańczę, granat, brzoskwinię, winogrona, czerymoję czy jakikolwiek owoc wyposażony w te okropne twarde części, do ktorych aluzja (że nie wspomnę o ich widoku) przyprawia mnie o gęsią skorkę i budzi wściekłość i instynkty mordercze: myślę tu o ogonkach, włokienkach, pestkach, łupinach i skorkach. Nie przesadzam ani trochę, moj wspolniku w dumnym świecie fantazji, jeśli twierdzę, że za każdym razem, kiedy widzę kogoś jedzącego owoc i wyjmującego z ust lub wypluwającego niejadalne resztki, to czuję mdłości i pragnę wręcz, by delikwent się udławił. Z drugiej strony każdego biesiadnika, ktory unosząc dłoń z widelcem, jednocześnie podnosi łokieć, zawsze uważałem za kanibala. Tacy już jesteśmy, nie wstyd nam i niczego tak nie podziwiam, jak gotowości pojścia do więzienia i narażenia się na infamię w imię własnych obsesji. Ja do takich ludzi nie należę. Zorganizowałem sobie życie utajone na łonie rodziny, by moc osiągnąć te szczyty moralne, na ktore pan wspiął się publicznie. Ja wszystko czynię dyskretnie i ostrożnie, nie mam duszy misjonarza ani ekshibicjonisty, lawiruję tak, żeby nie sprowokować ironicznych albo i wrogich uwag otoczenia, czyli ludzi, z ktorymi jestem zmuszony utrzymywać kontakty ze względu na pracę, pokrewieństwo bądź uwikłanie społeczne. Jeśli sądzi pan, że jestem okazem tchorza – zwłaszcza w zestawieniu z zuchwałością, z jaką pan objawił się całemu światu – trafia pan w sedno. Dzisiaj jestem znacznie mniejszym tchorzem niż w młodości, jeśli chodzi o moje fobie i manie (nie podoba mi się żaden z tych terminow, gdyż obciążone są pejoratywnymi konotacjami i kojarzą się z psychologami lub kozetką u psychoanalityka, ale jak to nazwać w sposob nieszkodliwy: dziwactwa? Osobiste skłonności? Chwilowo uznajmy, że ta ostatnia forma jest najmniejszym złem). W tamtych czasach byłem głęboko wierzącym katolikiem, działaczem, a potem liderem Akcji Katolickiej, pozostając pod wpływem myślicieli w rodzaju Jacques’a Maritaina. Uprawiałem więc kult społecznej utopii przekonany, że poprzez wytężone apostolstwo w duchu ewangelicznym można złym mocom –
zwanym przez nas wowczas grzechem – wyrwać klucz do dziejow ludzkości i zbudować jednolite społeczeństwo wspierające zalety ducha. By urzeczywistnić Republikę Chrześcijańską, tę kolektywistyczną utopię duchową, najlepsze lata młodości przepracowałem z gorliwością neofity, chcąc wespoł z towarzyszami odpędzić brutalne drwiny, jakimi obrzucała nas ludzka rzeczywistość, odporna na niedorzeczne wysiłki mające na celu przekształcenie tornada nieprzystających do siebie, niezliczonych odrębności człowieczych w spojną, egalitarną strukturę. I właśnie w tamtych czasach, drogi Peterze Simplon z Syracuse, stwierdziłem u siebie – początkowo z sympatią, poźniej zaś z rumieńcem wstydu – pewne obsesje, ktore odrożniały mnie od innych i czyniły ze mnie odrębny przypadek. (Wiele lat i doświadczeń musiałem przeżyć, by pojąć, że każda ludzka istota jest przypadkiem jedynym w swoim rodzaju, dzięki czemu mamy potencjał tworczy, a nasza wolność ma sens). Jakież zdumienie mnie ogarnęło, gdy odkryłem, że wystarczył sam widok dobrego przyjaciela obierającego dłońmi pomarańczę i wkładającego do ust kawałki miąższu, obojętnego na fakt, iż z ust wystają mu odrażające włokienka, wypluwającego na prawo i lewo niejadalne białawe pesteczki – a już sympatia ustępowała miejsca niepohamowanej niechęci, co wkrotce miało swoje reperkusje w zerwanej pod byle pretekstem przyjaźni. Moj spowiednik, ojciec Dorante, poczciwy naśladowca Loyoli, ze starej szkoły, na moje rozterki i obawy reagował ze spokojem, uważał bowiem, że te „drobne manie” to powszednie grzeszki, kaprysy typowe dla dzieci z zamożnych, nadmiernie pobłażliwych rodzin. „A jaki z ciebie może być wyjątek, Rigoberto? – śmiał się. – Pomijając te monumentalne uszy i nos jak u mrowkojada, nie widziałem młodzieńca normalniejszego od ciebie. Tedy jeśli ujrzysz, że ktoś je owoc z włokienkami albo pestkami, patrz w inną stronę i śpij spokojnie”. A jednak nie spałem spokojnie, wręcz przeciwnie – pobudzony i zatrwożony. Zwłaszcza po zerwaniu – pod błahym pretekstem – z Otylią, ktora miała warkocze, łyżwy i sterczący nosek, Otylią, w ktorej byłem na zaboj zakochany i za ktorą długo chodziłem, chcąc, żeby w ogole zwrociła na mnie uwagę. Dlaczego się z nią pokłociłem? Jaką to zbrodnię popełniła piękna Otylia w białym mundurku szkoły Villa Maria? W mojej obecności spożywała winogrona. Wkładała je po jednym do ust, jawnie się tym delektując, przewracając oczami i wzdychając, żeby tym okrutniej nabijać się ze zgrozy malującej się na mej twarzy – wcześniej wtajemniczyłem ją w moje uprzedzenie. Otwierała usta i dopełniała okropności, wyjmując rękami ohydne pesteczki i plugawe skorki, ktorymi zanieczyszczała ogrod koło swojego domu –
siedzieliśmy tam na parkanie – a wszystko robiła w sposob wyzywający. Nienawidziłem jej! Brzydziłem się! Moja wielka miłość rozpłynęła się na podobieństwo kulki lodu wystawionej na działanie słońca, przez wiele dni życzyłem jej, żeby wpadła pod samochod, zginęła pod falami albo zapadła na szkarlatynę. „To nie grzech, chłopcze – ojciec Dorante naiwnie sądził, że mnie uspokaja. – To monstrualne szaleństwo. Potrzebny ci nie konfesjonał, lecz wariatkowo”. Na skutek wszystkiego, moj przyjacielu i rywalu z Syracuse, zacząłem się czuć jak nienormalny. Bardzo mnie owa świadomość męczyła, albowiem, jak wielu (obawiam się, że większość) ludzi do dziś dnia, łączyłem fakt mojej odmienności nie z własnym wyzwoleniem, a ze społeczną klątwą, ktora zawsze spada na czarną owcę w stadzie. Byłem zadżumiony, byłem wyjątkiem od reguły, a to wydawało mi się najgorszym z nieszczęść. Aż pewnego razu odkryłem, że nie każda mania jest fobią, że niektore stanowić mogą tajemne źrodło rozkoszy. Na przykład kolana i łokcie dziewcząt. Moim kolegom podobały się piękne oczy, smukłe albo obfite kształty, wąska talia, a tym najodważniejszym – ładne pupy albo kształtne nogi. Tylko ja preferowałem kostne złącza, ktore – wyznaję to bez rumieńcow, skryty w moich zeszytach jak w grobie – więcej były dla mnie warte niż cała reszta zewnętrznych atrybutow dziewczyny. Tak mowię i nie będę się wypierał. Kolana jedwabiste, bez żadnych zgrubień, zaokrąglone, atłasowe, tudzież gładkie łokcie bez fałdek ani zmarszczek, gładkie, delikatne w dotyku, miękkie jak biszkopt – oto co mnie pobudza i ekscytuje. Gdy je widzę, gdy ich dotykam, jestem szczęśliwy, gdy mogę je całować – czuję się jak w niebie. Nie będzie pan miał po temu okazji, lecz gdyby mogł pan wysłuchać mojej ukochanej Lukrecji, zaświadczyłaby, ile godzin spędziłem w modlitewnym uniesieniu (jak w dzieciństwie u stop krucyfiksu), kontemplując jej doskonale geometryczne kolana i zgrabne łokcie niezrownanej delikatności, całując je, kąsając jak szczeniak swoją kość. Aż wreszcie upojony czułem, jak mdleje mi język, a skurcz warg przywołuje mnie do przyziemnej rzeczywistości. Droga Lukrecja! Pośrod wszystkich wdziękow, ktore są jej ozdobą, najbardziej dziękuję jej za zrozumienie, z jakim podchodzi do moich słabości, za mądrość, z jaką pomaga mi spełnić moje marzenia. Właśnie ta obsesja zmusiła mnie, żebym dokonał rachunku sumienia. Widząc, że w dziewczętach zauważam przede wszystkim kolana i łokcie, moj towarzysz z Akcji Katolickiej, ktory znał mnie świetnie, orzekł stanowczo, że coś jest ze mną nie w porządku. Sam był amatorem psychologii, co pogorszyło sprawę,
bo w ortodoksyjny sposob pragnął, żeby ludzkie zachowania i motywacje harmonizowały z moralnością i nauką Kościoła. Mowił dużo o zboczeniach, używał słow fetyszyzm i fetyszysta. Dziś należą one do moich ulubionych w całym słowniku (fetyszystami jesteśmy i pan, i ja, i wszystkie wrażliwe istoty), ale w owych czasach wyczuwałem w nich synonim deprawacji, obrzydliwego zboczenia. I pan, i ja, drogi przyjacielu z Syracuse, wiemy, że fetyszyzm to nie „kult fetyszow”, jak to nieudolnie tłumaczy Słownik Akademii, ale szczegolna forma wyrażania swojego człowieczeństwa, sposob, dzięki ktoremu mężczyzna i kobieta mogą zakreślić swoją przestrzeń, odrożnić się od otoczenia, ćwiczyć wyobraźnię i antystadny instynkt, praktykować swoją wolność. Chciałbym, żebyśmy usiedli sobie w domku gdzieś na obrzeżach miasta, wśrod jezior, sosen i pobielałych od śniegu szczytow, popijając whisky i wsłuchując się w trzask drew na kominku – wowczas opowiedziałbym panu, w jaki sposob odkrycie pierwszorzędnej roli fetyszyzmu w życiu człowieka wpłynęło na moje rozczarowanie utopiami społecznymi – ideą kolektywnej budowy szczęścia, dobra, wcielenia w życie wartości etycznych lub estetycznych – jak spowodowało, że od wiary doszedłem do agnostycyzmu i obecnie jestem przekonany, że skoro mężczyźni i kobiety nie potrafią żyć bez utopii, jedynym realnym sposobem na ich urzeczywistnienie jest przeniesienie owych utopii ze sfery społecznej do indywidualnej. Zbiorowość nie potrafi osiągnąć ideału, nie niszcząc przy okazji wolności wielu ludzi, nie niwecząc cudownych rożnic indywidualnych w imię przerażających haseł o wspolnym celu. Z kolei w samotności możemy – w zgodzie z naszą ochotą, obsesją, fetyszyzmem, fobią lub skłonnością – wznieść własny świat, ktory byłby bliski (lub nawet tożsamy, co zdarza się świętym i mistrzom olimpijskim) najwyższemu ideałowi, gdzie doświadczenia i pragnienia są jednością. Rzecz jasna może się zdarzyć, że szczęśliwy traf, jak w przypadku plemnika i komorki jajowej w momencie zapłodnienia, pozwoli dwojgu ludziom zrealizować uzupełniające się marzenia. Stało się to udziałem (o czym właśnie przeczytałem w biografii napisanej przez wyrozumiałą wdowę) dziennikarza, komediopisarza, krytyka, animatora życia towarzyskiego i zawodowego wszetecznika Kennetha Tynana, utajonego masochisty, ktorego łaskawy los zetknął z dziewczyną o skłonnościach sadystycznych, także skrywanych. Dzięki temu dwa, trzy razy w tygodniu oboje zaznawali szczęścia w piwnicy w Kensington – on przyjmował na siebie razy, ktore ona wymierzała, i ten rytuał sińcow i szram był dla nich siodmym niebem. Nie praktykując, szanuję jednak te gry, ktorych ukoronowanie stanowią amalgamat i maść z arniki. Skoro już opowiadamy anegdotki – a w tej materii znam ich całe tony – nie mogę oprzeć się pokusie i opiszę panu niemal epileptyczną obsesję, jaka pobudzała libido Cachito Arnilli, absolutnego mistrza elokwentnej akwizycji ubezpieczeń. Otoż obsesją jego – co wyznał mi podczas obrzydliwego koktajlu z okazji święta narodowego, czy też Bożego Narodzenia, w ktorym nie mogłem nie uczestniczyć – jest widok nagiej kobiety w pantoflach na szpilkach, ktora paląc, gra w bilard. Ten obraz, być może ujrzany w dzieciństwie w jakimś piśmie, towarzyszył jego pierwszym erekcjom i od zawsze stanowił kompas jego życia płciowego. Poczciwy Cachito! Gdy brał ślub z bystrą bruneteczką z Contabilidad, zdolną (byłem pewien) dotrzymać mu kroku,
pozwoliłem sobie na szelmostwo i ofiarowałem mu, w imieniu Towarzystwa Ubezpieczeniowego La Perricholi, ktorego jestem dyrektorem, najprawdziwszy stoł bilardowy, ktory w dniu ślubu przywiozła mu wielka ciężarowka. Prezent ten wszystkim wydawał się niedorzeczny, ja jednak po spojrzeniu Cachita i wniebowziętej na zapas minie, z jaką mi dziękował, poznałem, że trafiłem w sedno. Najdroższy przyjacielu z Syracuse, wielbicielu kłaczkow pod pachami, nie da się wysławiać manii i fobii bez żadnych ograniczeń. Należy pamiętać o obostrzeniach, bez ktorych rozpanoszyłaby się zbrodnia i prymitywne zezwierzęcenie. Wszelako w prywatnej sferze fantazji wszystko winno być dozwolone między dorosłymi, ktorzy ustanawiają grę i jej reguły dla wspolnej przyjemności. Mnie wiele z owych gier napawa niezmiernym obrzydzeniem (chociażby pigułki na pobudzenie pierdziączki, ktore tak ukochał wiek francuskiej galanterii, a szczegolnie markiz de Sade, ktoremu nie wystarczało maltretowanie kobiet, jeszcze domagał się, by go przyprawiały o mdłości artyleryjskimi wiatrami), co jest rownie oczywiste jak fakt, że w tym świecie każda odrębność zasługuje na uwagę i szacunek, albowiem nic lepiej nie oddaje niepojętej złożoności istoty ludzkiej. Czy pogwałcił pan prawa człowieka i wolność osobistą pańskiej owłosionej sąsiadki, wspinając się na dach, by oddać hołd gęstwinom pod jej pachami? Bez wątpienia. Czy zasłużył pan na sankcje w imię zasad społecznego wspołistnienia? Oj tak, naturalnie, że tak. Ale pan o tym wiedział i podjął ryzyko, gotow zapłacić za podglądanie owłosionych pach z sąsiedztwa. Już wspomniałem, że nie mogłbym naśladować pańskich tak heroicznych wyczynow. Zbyt wielkie mam poczucie śmieszności i zbytnio gardzę heroizmem (nie mowiąc o tym, że jestem fizycznie niezgrabny), żeby zdobyć się na wspinaczkę po cudzym dachu tylko po to, by moc podziwiać niczym nieosłonięte choćby najokrąglejsze kolana i najwypuklejsze łokcie, jakimi obdarzony jest rodzaj żeński. Wskutek wrodzonego tchorzostwa, będącego być może tylko niezdrową skłonnością do legalizmu, dla własnych manii, fobii i fetyszyzmu stworzyłem sobie przyjazną niszę w powszechnie dopuszczalnych granicach. Czy jestem przez to pozbawiony smakowitych skarbow lubieżności? Oczywiście. Jednak to, co mam, wystarcza, pod warunkiem właściwego wykorzystania, a muszę przyznać, że dokładam po temu wszelkich starań. Niech panu ten kwartał za kratami lekkim będzie i niech się panu nocami przyśnią knieje puszku, szpalery jedwabistych włoskow, sczerniałych, jasnych, rudych, wśrod ktorych pan, oszalały ze szczęścia, będzie galopował, pływał, biegał. Bywaj, druhu.
Majteczki pani profesor
Don Rigoberto otworzył oczy: tam oto leżały, udrapowane między trzecim a czwartym stopniem schodow, niebieskawe, połyskujące, obszyte koronką, prowokujące i poetyckie majteczki pani profesor. Zatrząsł się niczym opętany. Nie spał, choć od dłuższej chwili trwał po ciemku w łożku, nasłuchiwał szumu morza i chwytał umykające wizje. Nagle tamtej nocy rozległ się ponownie dzwonek tamtego telefonu i wyrwał go raptownie ze snu. – Halo? Halo? – Rigoberto? To pan? Rozpoznał głos starego profesora, mimo że tamten mowił cichutko, zduszonym szeptem i zasłaniał dłonią słuchawkę. Gdzie byli? W znamienitym mieście uniwersyteckim. W jakim kraju? W Stanach Zjednoczonych. W ktorym stanie? W Wirginii. NA ktorym uniwersytecie? Na stanowym, o białych kolumnadach, wzniesionym w stylu neoklasycznym, wedle projektu Thomasa Jeffersona. – To pan, panie profesorze? – Tak, Rigoberto. Ale mow powoli. Wybacz, że cię obudziłem. – Nic nie szkodzi, panie profesorze. Jak się udał obiad z panią profesor Lukrecją? Już po? Głos szanowanego prawnika i filozofa, Nepomucena Rigi, przeszedł w enigmatyczny bełkot. Rigoberto pojął, że coś poważnego działo się z jego dawnym wykładowcą filozofii prawa z Uniwersytetu Katolickiego w Limie, obecnie na sympozjum na Uniwersytecie Wirginijskim, gdzie on sam odbywał kiedyś studia podyplomowe (z zakresu prawodawstwa i
ubezpieczeń) i gdzie służył profesorowi za przewodnika i szofera: zabierał go do Monticello, domu-muzeum Jeffersona, i na pole historycznej bitwy pod Manassas. – Widzisz, Rigoberto, wybacz, że cię wykorzystuję, ale jesteś tu jedyną osobą, do ktorej mam zaufanie. W końcu byłeś moim studentem, znam twoją rodzinę, wyświadczyłeś mi ostatnio tyle uprzejmości… – Nie ma o czym mowić, don Nepomuceno – zachęcił go młody Rigoberto. – Czy coś się dzieje? Don Rigoberto usadowił się na łożku wstrząsany złośliwym śmiechem. Wydawało mu się, że w każdej chwili mogą się otworzyć drzwi łazienki, a na progu stanie sylwetka doni Lukrecji, odziana – ku jego zaskoczeniu – w jakąś parę wytwornych, fantazyjnych majteczek, czarnych, białych, haftowanych, ażurowych, z jedwabnymi obszyciami, stebnowanych albo gładkich, ledwie opasujących jej eksponowany wzgorek Wenery, majteczek, spod ktorych kusząco wystawało – niesfornie, kokieteryjnie – kilka włoskow łonowych. Majteczki właśnie w tym stylu, niczym niezwykły, wyzywający przedmiot z surrealistycznych obrazow Katalończyka Joana Ponca albo Rumuna Victora Braunera, leżały na schodach, ktorymi miała się teraz wspiąć do jego sypialni owa poczciwa dusza, ta niewinna istota, don Nepomuceno Riga, ktory podczas swych sławetnych wykładow, jedynych godnych zapamiętania z całych siedmiu lat jałowych studiow prawniczych, często wycierał tablicę własnym krawatem. – Bo widzisz, Rigoberto, nie wiem, co mam robić. Znalazłem się w kropce. Pomimo wieku nie mam żadnego doświadczenia w tych potyczkach. – W jakich potyczkach, panie profesorze? Proszę, niech pan mowi, śmiało. Dlaczego zamiast zameldować don Nepomucena w Holiday Inn albo w Hiltonie, jak innych uczestnikow sympozjum, ulokowano go w domu pani profesor prawa międzynarodowego z drugiego roku? Bez wątpienia przez wzgląd na jego prestiż. A może dlatego, że łączyła ich przyjaźń zrodzona ze spotkań na wydziałach prawa całego szerokiego świata, na rozlicznych konferencjach, przy okrągłych stołach, przy pisaniu na cztery ręce jakiegoś uczonego, obfitującego w latynizmy wystąpienia, szczodrze opatrzonego przypisami i publikowanego następnie w specjalistycznym przeglądzie w Buenos Aires, w Tybindze albo w Helsinkach? Faktem jest w każdym razie, że dostojny don Nepomuceno, miast zakosztować gościny w Holiday Inn, tym bezosobowym sześcianie z oknami, spędzał noce w przytulnym, na poły wiejskim, na poły nowoczesnym domku pani profesor Lukrecji, ktory
Rigoberto świetnie znał, miał bowiem z panią profesor w tamtym semestrze na drugim roku seminarium z prawa międzynarodowego i nieraz stukał do jej drzwi, by dostarczyć papers albo odnieść sążniste traktaty, ktore łaskawie mu pożyczała. Don Rigoberto zamknął oczy i ciarki go przeszły, gdy na powrot przywołał wspomnienie skrzypcowych bioder oddalającej się zgrabnej, wojowniczej postaci prawniczki. – Nic panu nie jest, panie profesorze? – Nic, nic, Rigobercie. W sumie chodzi o głupstwo. Będziesz się ze mnie śmiał, ale, jak już wspomniałem, nie mam żadnego doświadczenia. Jestem speszony i otumaniony, drogi chłopcze. Nie musiał o tym mowić – głos mu drżał, jakby miał zaniemowić, a słowa trzeba mu było wydobywać szczypcami. Z pewnością oblewał go zimny pot. Odważy się opowiedzieć, co zaszło? – Bo widzisz, popatrz. Po powrocie z koktajlu, jakim nas podjęto, doktor Lukrecja przygotowała tu w domu małą wieczerzę. Tylko dla nas dwojga. Coż za uprzejmość z jej strony! Wieczerzę niezwykle sympatyczną, podczas ktorej wypiliśmy buteleczkę wina. Nie jestem przyzwyczajony do alkoholu, więc niewykluczone, że całe moje zmieszanie to rezultat oparow, ktore uderzyły mi do głowy. Jak mniemam, było to winko kalifornijskie. Nie ukrywam, że raczej mocne. – Panie profesorze, proszę nie kluczyć, tylko opowiedzieć, co się stało. – Zaczekaj, zaczekaj. Wyobraź sobie, że jeszcze po kolacji i buteleczce pani doktor nalegała, abyśmy wychylili po lampce koniaku. Nie mogłem, rzecz jasna, odmowić, nie wypadało, ale zobaczyłem gwiazdy, drogi chłopcze. Ogień w płynie. Dostałem kaszlu i zacząłem się obawiać, że oślepnę. Zamiast tego przydarzyła mi się komiczna rzecz: otoż, synu, zasnąłem. Tak, tak, w fotelu, w pokoiku służącym rownież za bibliotekę. A kiedy się ocknąłem po jakimś czasie, nie wiem, czy po dziesięciu, czy po piętnastu minutach, pani doktor już nie było. Pomyślałem, że pewnie poszła do swojej sypialni, i gotow byłem uczynić to samo. I właśnie wtedy, wyobraź sobie, wchodząc po schodach, pac! – rąbnąłem jak długi, i to na czym! Na majteczkach! Leżały na mojej drodze. Nie śmiej się, bo wprawdzie to śmieszne, ale mam w głowie mętlik. Powtarzam ci, nie wiem, co mam począć.
– Ależ wcale się nie śmieję, don Nepomuceno. A nie sądzi pan, że ow intymny drobiazg znalazł się tam przez czysty przypadek? – Ale gdzie tam, chłopcze, jaki przypadek?! Może i nie jestem doświadczony, ale swoj rozum mam. Pani doktor zostawiła je tam ex profeso, żebym się na nie natknął. Pod tym dachem poza panią domu i mną nie ma nikogo. To ona je położyła. – Czyli że, panie profesorze, spotkał pana największy zaszczyt, jakiego może dostąpić gość. Otrzymał pan zaproszenie od gospodyni. To jasne jak słońce. Głos profesora ze trzy razy zadrżał, zanim zdołał wyartykułować coś zrozumiałego. – Tak sądzisz, Rigoberto? Toż samo i mnie się wydało, gdy po pierwszym zaskoczeniu zdołałem zebrać myśli. Można by rzec, zaproszenie, nieprawdaż? To nie mogł być przypadek, ten dom to uosobienie porządku, podobnie jak sama pani doktor. Ow ciuszek pojawił się tam umyślnie. Poza tym nieprzypadkowo leży na schodach, zapewniam cię, one go uwypuklają, eksponują. – Jeśli wolno mi zażartować, don Nepomuceno, to mamy do czynienia z podstępem. – Ja też się w duchu zaśmiewam, Rigoberto. Pomimo całego zakłopotania. I dlatego musisz mi doradzić. Co powinienem uczynić? Nawet mi się nie śniło, że kiedykolwiek będę w podobnych okolicznościach. – Nie ma żadnych wątpliwości, co powinien pan zrobić, panie profesorze. Czy pani doktor Lukrecja się panu nie podoba? Jest atrakcyjną kobietą, nie tylko ja tak sądzę. To ozdoba kadry naukowej uniwersytetu. – Naturalnie, nikt tego nie podważy. To bardzo piękna dama. – Zatem proszę nie tracić czasu. Niech pan pojdzie zastukać do jej drzwi, i to zanim zaśnie. Przecież ona na pewno czeka. – Czyż mogłbym sobie na to pozwolić? Tak po prostu zastukać? – Gdzie pan teraz jest?
– A gdzie mam być? W pokoiku u stop tych schodow. Myślisz, że dlaczego mowię tak cicho? Mam tam iść i zastukać palcami? Ot tak po prostu? – Proszę nie tracić ani minuty. Dała panu sygnał, nie może pan udawać głupiego. A już zwłaszcza jeżeli ona się panu podoba. Bo pani doktor się panu podoba, panie profesorze? – Oczywiście. Masz rację, tak powinienem postąpić. Z drugiej strony czuję się nieco skrępowany. Dziękuję ci, chłopcze. Chyba nie muszę dodawać, jak zależy mi na jak największej dyskrecji? Z uwagi zarowno na mnie, jak i przede wszystkim na reputację pani doktor. – Będę milczał jak grob, panie profesorze. Proszę się nie wahać. Proszę wejść na schody, podnieść majteczki i zanieść jej. Zastuka pan do drzwi i zażartuje coś na temat niespodzianki, jaka czekała na pana po drodze. Wszystko pojdzie jak po maśle, zobaczy pan. Zapamięta pan tę noc do końca życia, don Nepomuceno. Zanim rozległ się kończący rozmowę trzask w słuchawce, don Rigoberto zdołał posłyszeć jakiś organiczny dźwięk, pełne niepokoju beknięcie, ktorego starzejący się prawnik nie potrafił opanować. Ależ musiał być zdenerwowany i zalękniony, gdy tak stał w pokoiku pełnym książek prawniczych, pośrod masywnej wiosennej nocy wirginijskiej, rozdarty pomiędzy apetytem na przygodę – pierwszą w życiu upływającym na małżeńskim społkowaniu w celu zapłodnienia? – a własnym tchorzostwem skrywanym pod maską zasad etycznych, przekonań religijnych i przesądow społecznych. Ktora z sił toczących boje w jego duszy zwycięży? Żądza czy strach? Pochłonięty tą iście totemiczną wizją majteczek na schodach pani profesor don Rigoberto niemal bezwiednie wstał z łożka i ruszył do gabinetu, nie zapalając światła. Ciało omijało przeszkody – ławeczkę, rzeźbę nubijską, poduszeczki, telewizor – ze zręcznością nabytą dzięki gorliwej praktyce, albowiem od czasu odejścia żony nie było nocy, żeby bezsenność nie popychała go ku papierom i notatkom w gabinecie, gdzie choćby i po ciemku szukał balsamu na tęsknotę i samotność. W głowie nadal miał obraz sylwetki szacownego prawnika napompowanego przez okoliczności (ktorych ucieleśnieniem były pachnące, kuszące damskie majteczki spoczywające na jego drodze między dwoma kolejnymi stopniami jurystycznych schodow), pełnego hamletycznych wahań, ale już siedział przy dużym drewnianym stole w gabinecie i kartkował zeszyty – i aż się wzdrygnął, gdy złoty snop światła lampki objawił mu przysłowie niemieckie u gory strony: „ Wer die Wahl hat, hat die Qual” (Kto ma wybor, ten ma kłopot). Znakomite! Czyż powiedzenie to, przepisane Bog wie skąd, nie odzwierciedlało stanu ducha nieszczęsnego, szczęsnego don Nepomucena Rigi, kuszonego przez imponującą wykładowczynię z
tytułem doktorskim, Lukrecję? Dłonie, ktore przerzucały teraz drugi zeszyt, prowokując los, w nadziei że ponownie trafi albo ustali jakiś rozpalający jego fantazję związek między znaleziskiem a marzeniem – nagle nieruchomiały („Jak ręka krupiera, ktora rzuca kuleczkę na wirującą ruletkę”), a on sam pochylił się chciwie. Stronę pokrywały śpieszne refleksje na temat Dziennika Edith Patricii Highsmith. Zbity z tropu uniosł głowę. Jego uszu dobiegł wściekły huk fal u stop urwiska. Patricia Highsmith? Ta autorka nudnych powieści o bezsensownych zbrodniach popełnianych przez apatycznego Mistera Ripleya w najmniejszym stopniu go nie obchodziła. Zawsze reagował ziewnięciem (takim samym jak w przypadku Tybetańskiej Księgi Żywych i Umarłych) na modę, jaką ta pisarka (po trosze dzięki filmom Alfreda Hitchcocka) cieszyła się parę lat wcześniej pośrod tych stu czytelnikow stanowiących limską śmietankę. Co ta połliteratka dla kinomanow robiła w jego zeszytach? Nie mogł sobie nawet przypomnieć, kiedy i z jakiego powodu napisał poniższy komentarz do Dziennika Edith, książki, ktorej też nie pamiętał: „Powieść pozwalająca świetnie zrozumieć, że fikcja jest ucieczką w świat wyobraźni, ktora może korygować życie. Rodzinne, polityczne i osobiste frustracje Edith nie są bezpodstawne, ich źrodłem jest rzeczywistość, ktora przysparza jej cierpień, czyli syn Cliffie. Zamiast realistycznego portretu w Dzienniku – portretu lenia i nieudacznika, ktory nie dostał się na uniwersytet i nie umie pracować – Cliffie pod piorem matki powstaje jak Feniks i wiedzie życie, jakie wymarzyła dla niego Edith: jest wybitnym dziennikarzem, mężem dziewczyny z dobrej rodziny, ma dzieci i dobrą posadę – latorośl, z ktorej rodzicielka może być dumna. Fikcja jednak jest tylko chwilowym lekarstwem, bo choć daje Edith pociechę i odwraca jej uwagę od przeciwności losu, ale też odzwyczaja ją od walki o byt, zamyka w świecie myśli. Słabną i rozpadają się jej związki z przyjaciołmi. Edith traci pracę, a poźniej dom. Aczkolwiek jej śmierć wydaje się przesadą, wszelako z symbolicznego punktu widzenia ma sens. Edith fizycznie przemieszcza się tam, dokąd przeniosła się już za życia: do nierzeczywistości. Powieść została skonstruowana ze zwodniczą prostotą, spod ktorej wyłania się dramatyczny kontekst bezpardonowej walki dwoch wrogich sobie siostr – rzeczywistości i pragnienia – oraz niezmiernego dystansu, jaki je dzieli, poza duchem człowieka, jedynym miejscem cudownej zgody”. Don Rigoberto czuł, jak dzwonią mu zęby, a dłonie się pocą. Wreszcie przypomniał sobie i powieść, i powod notatki. Czy ma skończyć jak Edith, zrujnować sobie życie na skutek nadużywania fantazji? A przecież pod tą ponurą hipotezą w samym sercu świadomości trwały pachnące rożą majteczki. Co się działo z don Nepomucenem? Jakie były jego ruchy, jego rozterki po rozmowie z młodym Rigobertem? Czy poszedł
za radą swojego studenta? Zaczął na palcach wchodzić po schodach, otoczony względną ciemnością, w ktorej rozrożniał regały z książkami i kanty mebli. Na drugim stopniu stanął, pochylił się i zacisnął dłoń na drogocennym przedmiocie – z jedwabiu? z bawełny? – podniosł go ku twarzy i powąchał na podobieństwo zwierzątka, ktore sprawdza, czy nieznane znalezisko jest jadalne. Trzymając się poręczy, przymknął oczy i pocałował go, czując nagle potężny zawrot głowy, od ktorego aż się zachwiał. Zdecydował się, zrobi to. Podjął na nowo wędrowkę w gorę, trzymając majteczki w dłoniach, nadal szedł na palcach w obawie, że ktoś go zaskoczy albo że od hałasu – stopnie lekko skrzypiały – czar pryśnie. Serce waliło mu jak młot, aż pomyślał, że zawał w takim momencie byłby nie tylko idiotyczny, ale wręcz nie na miejscu. Nie, to jednak nie zasłabnięcie powodowało szybsze krążenie krwi w żyłach, ale ciekawość i (niedostępne mu dotychczas) poczucie, że kosztuje zakazanego owocu. Dotarł do korytarzyka i oto stał przed drzwiami prawniczki. Przycisnął szczęki obydwiema dłońmi, żeby groteskowe dzwonienie zębami nie wywarło na gospodyni przykrego wrażenia. Zebrawszy się na odwagę („robiąc dobrą minę do złej gry” – wymamrotał don Rigoberto, ktory jednocześnie drżał i oblewał się strumieniami potu), zastukał bardzo powoli knykciami palcow. Ledwie przymknięte drzwi same rozwarły się z gościnnym skrzypnięciem. Widok, jaki ujrzał znamienity profesor filozofii prawa z wysłanego dywanem progu, zmienił jego pojmowanie świata, człowieka – zapewne i samego prawa – a don Rigobertowi wyrwał z piersi jęk rozpaczliwej rozkoszy. Światło w kolorach złota i indygo (van Gogh? Botticelli? ktoryś ekspresjonista w rodzaju Emila Noldego?), zsyłane z rozgwieżdżonego wirginijskiego nieba przez okrągły żołty księżyc, jakby zawczasu przygotowane przez wymagającego scenografa albo zdolnego ilustratora, padało obficie na łożko w jednym tylko celu: by ukazać obnażone ciało pani doktor. Ktoż mogłby podejrzewać, że pod tymi surowymi szatami, jakie miała na sobie, wchodząc na katedrę, pod tymi kostiumami, w ktorych przedstawiała argumenty i wnioski na kongresach, pod tymi płaszczami od deszczu, ktorymi owijała się zimą, kryły się kształty, ktore zawstydziłyby Praksytelesa swą harmonią i Renoira swą pełnią? Leżała na brzuchu, z głową opartą na skrzyżowanych ramionach, co wydłużało całą postać, ale wzrok oniemiałego don Nepomucena przykuły nie jej barki czy delikatne ramiona („słabe w sensie włoskim” – uściślił don Rigoberto, ktorego pociągała nie wątłość, a miękkość), ani też krzywizna plecow. Także nie szerokie mlecznobiałe uda czy rożowiutkie podeszwy stop, ale masywne połkule, ktore z radosnym bezwstydem wznosiły się i jaśniały niczym garby dwuszczytowej gory („Jak te wierzchołki otulonych chmurami łańcuchow gorskich z japońskich drzeworytow epoki Meiji” – skojarzył z zadowoleniem don Rigoberto). Nie tylko, także Rubens, Tycjan, Courbet i Ingres, Urculo i jeszcze z poł tuzina mistrzow od kobiecych tyłow chyba skrzyknęło się, żeby dać wyraz, życie, pełnię kształtow, a jednocześnie delikatność, subtelność, ducha i zmysłowe drżenie tej pupie, ktorej biel
fosforyzowała w połmroku. Nie potrafiąc się powstrzymać, absolutnie bezwiednie, jak olślepiony („zepsuty na wieki?”) don Nepomuceno postąpił parę krokow naprzod, podszedł do łożka i padł na kolana. Jęknęły wiekowe deski podłogi. – Proszę mi wybaczyć, pani doktor, znalazłem na schodach coś, co należy do pani – wybełkotał, czując, że kącikami ust wylewają mu się strugi śliny. Mowił tak cicho, że sam się nie słyszał – a może tylko poruszał wargami, nie wydając żadnego dźwięku. Ani jego głos, ani obecność nie zbudziły prawniczki. Oddychała łagodnie i rownomiernie, niewinnie pogrążona we śnie. Ale czy mogła być niewinna ta naga postać, ktora ledwie przymknęła drzwi sypialni, ktora rozpuściła włosy (czarne, gładkie i długie) okupujące teraz jej ramiona i plecy i kontrastujące błękitnawym, mrocznym połyskiem z białą skorą? „Nie, nie” – zawyrokował don Rigoberto. „Nie, nie” – zawtorował wyczerpany profesor, przebiegając wzrokiem falującą powierzchnię, ktora po bokach opadała i wznosiła się niby wzburzone morze kobiecego ciała, przyprawione światłością księżyca („raczej tycjanowskim oleistym światłem wydobywającym postacie z połmroku” – poprawił don Rigoberto), dosłownie parę centymetrow od jego ogłupiałej twarzy: „Nie jest niewinna, co to, to nie. Znalazłem się tu, ponieważ tego chciała i dopięła swego”. A przecież ow teoretyczny wniosek nie przysporzył mu sił fizycznych wystarczających, by dokonać tego, czego domagały się rozpalone na nowo zmysły: przesunąć opuszkami palcow po atłasie skory, złożyć małżeńskie usta na tych pagorkach i dolinach, gdzie spodziewał się odnaleźć ciepło, zapach oraz smak, w ktorym doznania słodkie i słone wspołistniały, nie mieszając się ze sobą. Skamieniały ze szczęścia zdobywał się jedynie na to, żeby patrzeć, patrzeć. Gdy już parokrotnie przyjrzał się temu zjawisku od stop do głowy, gdy zlustrował je uważnie kilka razy, jego oczy – niczym wytrawny kiper, ktory nie musi dalej degustować, odnalazł już bowiem najlepszy trunek non plus ultra winnicy – znieruchomiały podziwiając połkuliste widowisko, jakie prezentowała pupa. Gorowała nad resztą ciała jak cesarz nad wasalami, jak Zeus nad bogami olimpijskimi. („Udany alians dziewiętnastowiecznego Courbeta ze wspołczesnym Urculo” – don Rigoberto wzniosł swoją wizję na piedestał odniesień). Znamienity profesor w milczeniu obserwował i podziwiał ow cud nad cudy. Co powtarzał w duchu? Maksymę Keatsa („ Beauty is truth, truth is beauty”). Co myślał? „A więc takie rzeczy istnieją… Nie tylko w brzydkich myślach, w sztuce i w fantazji poetyckiej, ale także w prawdziwym życiu. A więc jest możliwa taka dupa z krwi i kości u kobiet zamieszkujących nasz ziemski padoł”. Czy dostał już polucji? Czy miał właśnie zbrukać majtki? Jeszcze nie, aczkolwiek gdzieś poniżej brzucha jurysta dostrzegał już całkiem nowe objawy, przebudzenie, przeciągającą się i powstającą gąsienicę. Myślał coś jeszcze? To: „I na dodatek między nogami a tułowiem mojej wieloletniej, szanowanej koleżanki, tej dobrej
przyjaciołki, z ktorą tylekroć zgadzałem się w zawiłych zagadnieniach filozoficzno-jurystycznych, etyczno-prawnych, historycznometodologicznych?”. Jak to możliwe, że nigdy do tej nocy, na żadnym forum, konferencji, sympozjum, seminarium, gdzie spotykali się, gadali, dyskutowali, gawędzili – nawet nie podejrzewał, że pod kanciastymi strojami, futrzanymi paltami, płaszczami na misiu, pelerynami mrowczego koloru kryła się podobna doskonałość? Kto mogłby przypuszczać, że ten błyskotliwy umysł, ta iście justyniańska inteligencja, ta chodząca encyklopedia prawa obleczona była także w ciało olśniewające doskonałością i przepychem? W pewnej chwili wyobraził sobie – a może zobaczył? – że nie bacząc na jego obecność, uśpione cielesne wzniesienia, całkowicie pogrążone w swojej kształtności, wypuściły wesoły, przytłumiony wietrzyk, ktory wystrzelił przed jego nosem. Wcale go to nie rozśmieszyło, nie wprawiło w zakłopotanie („Ale i nie podnieciło” – pomyślał don Rigoberto). Poczuł się zaakceptowany, jak gdyby na swoj sposob, z pogmatwanych i niewytłumaczalnych powodow („Jak teorie Kelsena, ktore tak dobrze nam objaśniał” – porownał), ow bączek stanowił formę aprobaty ze strony bujnego ciała, odkrywającego przed nim widok na swoją najintymniejszą intymność, dzielącego się niepotrzebnymi gazami wydalonymi przez wewnętrznego węża z czeluści z pewnością rożowych, wilgotnych, oczyszczonych z odpadkow, rownie delikatnych i wymodelowanych, jak wyzwolone pośladki, ktore miał o kilka milimetrow od własnych nozdrzy. I wowczas przerażony zorientował się, że dona Lukrecja wcale nie spała, bo choć się nie poruszyła, przecież ją usłyszał: – Pan tutaj, profesorze? Nie wyglądała na urażoną ani wystraszoną. Był to rzecz jasna jej głos, ale dodatkowo obdarzony jakimś ciepłem. Słychać w nim było jakieś rozleniwienie, przymilność, muzyczną zmysłowość. Speszonego prawnika zaintrygowało, jak to możliwe, żeby koleżanka, ktorą znał od lat, w ciągu jednej nocy przeszła tyle czarownych przemian. – Proszę mi wybaczyć, pani doktor, bardzo proszę. Proszę nie interpretować mylnie mojej tu obecności, błagam panią. Zaraz się wytłumaczę. – Źle się pan poczuł po kolacji? – uspokajała go. Mowiła, zupełnie nie unosząc głosu. – Może podać szklankę wody sodowej? Przechyliła lekko głowę i leżąc dalej z policzkiem na ramieniu jak na poduszce, obserwowała go
wielkimi oczami błyszczącymi między czarnymi kosmykami włosow. – Znalazłem na schodach coś, co jest pani własnością, przyniosłem to pani – wyszeptał profesor. Ciągle klęczał i naraz poczuł dojmujący bol w kolanach. – Pukałem, ale pani się nie odzywała. A że drzwi były tylko przymknięte, ośmieliłem się wejść. Nie chciałem pani budzić. Proszę, niech mi pani nie ma tego za złe. Skinęła głową przyzwalająco, leniwie, wspołczująco. – Ale dlaczego pan płacze, przyjacielu? Co panu? Bezbronny wobec tej życzliwości, wobec tkliwej melodii zdania, wobec pieszczoty lśniącego w mroku spojrzenia, don Nepomuceno pękł. Dotychczasowe pojedyncze łezki spływające mu po policzkach przeistoczyły się w dźwięczne szlochy, w niepohamowane westchnienia, w chlipiący, zasmarkany wodospad, ktory usiłował powstrzymać dłońmi – na skutek pomieszania zmysłow nie był w stanie odnaleźć ani chustki, ani kieszeni, gdzie znajdowała się chustka – a jednocześnie, zanosząc się od płaczu, zwierzał się: – Och, Lukrecjo, Lukrecjo, proszę mi wybaczyć, nie mogę się pohamować. To nie, żeby panią urazić, a wręcz przeciwnie. Nigdy w życiu nie wyobrażałem sobie czegoś podobnie pięknego, to znaczy, czegoś tak doskonałego jak pani ciało. Wie pani, jak bardzo ją szanuję i podziwiam. Od strony intelektualnej, akademickiej, prawniczej. Ale dzisiejszej nocy widzę panią taką jak teraz i jest to najwspanialsza rzecz, jaka zdarzyła mi się w życiu. Przysięgam pani, Lukrecjo. W tym momencie wyrzuciłbym do kosza wszystkie moje tytuły, doktoraty honoris causa, ktorymi mnie obdarzono, ordery i dyplomy. („Gdyby nie moj wiek, spaliłbym moje książki i siadłbym jak żebrak pod drzwiami domu twego – don Rigoberto przeczytał w zeszycie cytat z poety Enrique Peni. – Tak, kochanie moje, zapamiętaj: jak żebrak, pod drzwiami domu twego”). Nigdy nie doznałem takiego szczęścia, Lukrecjo. Widzę panią nieodzianą, jak Ulisses Nauzykaę, i to największa nagroda, zaszczyt, na jaki nie zasłużyłem. To mnie wzrusza i przerasta. Płaczę z emocji i z wdzięczności. Proszę mną nie pogardzać, Lukrecjo. Ta przemowa, zamiast przynieść mu ulgę, jeszcze bardziej go roztkliwiła i teraz dosłownie dławił się szlochami. Oparł głowę na krawędzi łożka i łkał dalej, wciąż na kolanach, wzdychał jednocześnie ze smutku i z radości, strapiony i szczęśliwy zarazem. „Proszę mi wybaczyć, proszę mi wybaczyć” – bełkotał tylko. Wreszcie, po kilku sekundach, po kilku godzinach – ciało zjeżyło mu się jak kotu – poczuł na głowie dłoń Lukrecji. Jej palce mierzwiły mu siwe włosy, pocieszały, wspołczuły mu.
A jej spokojny, pieszczotliwy głos przyniosł też ulgę płonącej żywym ogniem duszy: – Uspokoj się, Rigoberto. Nie płacz, kochanie moje, duszo moja. Już dobrze, tamto przeszło, nic się nie zmieniło. Przecież zrobiłeś to, czego pragnąłeś. Wszedłeś, zobaczyłeś, zbliżyłeś się, rozpłakałeś, ja ci wybaczyłam. Jakże mogłabym czuć do ciebie urazę? Osusz łzy, kichnij sobie, zaśnij. Lulilaj, dziecinko, lulilaj. Morze waliło w dole o urwiste brzegi Barranco i Miraflores, a gęsty płaszcz chmur zasłaniał widok na gwiazdy i księżyc nad Limą. Noc dobiegała jednak końca. Lada chwila mogło zacząć świtać. Jeden dzień mniej. Jeden dzień więcej. Zakazy wobec piękna Nigdy nie obejrzysz obrazu Andy’ego Warhola ani Fridy Kahlo, nie będziesz oklaskiwać przemowienia politycznego, nie pozwolisz, by popękała ci skora na łokciach i na kolanach ani stwardniały podeszwy stop. Nigdy nie wysłuchasz kompozycji Luigiego Nono ani pieśni protestu Mercedes Sosy, nie obejrzysz filmu Olivera Stone’a, nie będziesz jeść bezpośrednio z liści karczocha. Nigdy nie podrapiesz sobie kolan, nie zetniesz włosow, nie będziesz mieć pryszczy, prochnicy, zapalenia spojowek ani (zwłaszcza) hemoroidow. Nigdy nie będziesz stąpać boso po asfalcie, kamieniach, żwirze, płytach chodnikowych, kauczuku, kalaminie, łupku czy metalu, nie będziesz klękać na powierzchni, ktora nie ugina się jak biszkopt (przed podsmażeniem). Nigdy nie użyjesz w mowie słow: determinizm, chłoporobotnik, eksplikować, zwizualizować, upaństwowić, pestki, łupina czy społecznikostwo. Nigdy nie będziesz hodować chomika, nie będziesz robić płukanki gardła ani grać w brydża, nie będziesz nosić treski, kapelusza, beretu ani koka. Nigdy nie będziesz gromadzić gazow, przeklinać ani tańczyć rock’n’rolla. Nigdy nie umrzesz. Kciuk Egona Schielego – Wszystkie dziewczyny u Egona Schielego są chudziutkie i kościste i wydają mi się ładne –
powiedział Fonsito. – Za to ty jesteś pulchna, ale też ładna. Jak wytłumaczyć taką sprzeczność, macocho? – Uważasz, że jestem gruba? – dona Lukrecja spurpurowiała. Nie mogła się skupić, głos dzieciaka docierał do niej jak jakiś szmer z oddali. Myślała o anonimach – siedmiu w ciągu zaledwie dziesięciu dni – i o liście, ktory napisała do Rigoberta poprzedniego wieczoru, a ktory leżał teraz w kieszeni jej szlafroka. Orientowała się jedynie, że Fonsito mowił i mowił, jak zwykle o Egonie Schielem, gdy nagle na dźwięk słowa „pulchna” zastrzygła uszami. – Nie gruba, powiedziałem: pulchna, macocho – usprawiedliwiał się, machając rękoma. – To wszystko przez twojego tatę – poskarżyła się, obserwując własną figurę. – Jak braliśmy ślub, byłam szczuplutka, ale Rigobertowi ubzdurało się, że moda na osy zabija kobiece ciało, że wielka tradycja urody opiera się na obfitości. Tak mowił: „obfite kształty”. Więc żeby mu się przypodobać, utyłam. I już nie udało mi się schudnąć. – Wyglądasz wspaniale, macocho, zapewniam cię – Fonsito dalej się tłumaczył. – Mowiłem o tych chudzinkach u Egona Schielego, bo czy nie wydaje ci się dziwne, że one mi się podobają, ale też podobasz mi się ty, choć jesteś dwa razy taka? Nie, to nie on był autorem. Anonimy wysławiały jej ciało, a jeden, zatytułowany Panegiryk na cześć ciała ukochanej, nawet poszczegolne jego części – głowę, barki, talię, piersi, brzuch, uda, nogi, kostki, stopy – a każdej towarzyszyła stosowna aluzja do wiersza albo obrazu. Niewidzialnym wielbicielem jej obfitych kształtow mogł być tylko Rigoberto. („Ten ktoś naprawdę jest na panią napalony – orzekła Justyniana, przeczytawszy Panegiryk. – Ale on zna pani ciało! To musi być don Rigoberto. Skąd by Fonsito wytrzasnął takie słowa? Co z tego, że taki już duży. Chociaż… on też panią zna szczegołowo, co nie?”). – Dlaczego tak siedzisz cicho i nic do mnie nie mowisz? Tak jakbyś mnie nie widziała. Jakaś jesteś dzisiaj dziwna, macocho. – To przez te anonimy. Ciągle zaprzątają mi głowę, Fonsito. Jak ty masz obsesję na punkcie Egona Schielego, tak teraz ja na punkcie tych przeklętych listow. Cały dzień się ich spodziewam, czytam je, rozpamiętuję. – Ale dlaczego przeklętych, macocho? Obrażają cię, jest tam coś brzydkiego?
– Bo są niepodpisane. W dodatku czasami mam wrażenie, że wysyła je jakiś upior, a nie twoj tata. – Wiesz dobrze, że są od niego. Wszystko układa się jak należy. Nie psuj sobie krwi, macocho. Zobaczysz, niedługo zapanuje między wami zgoda. Pojednanie doni Lukrecji z don Rigobertem stało się drugą obsesją chłopaka. Mowił o nim z taką pewnością, że macocha nie miała już sił oponować i przekonywać, że to czysta fantazja zatwardziałego fantasty, jakim się stał. Dobrze zrobiła, pokazując mu anonimy? Niektore zawierały tak śmiałe aluzje do spraw intymnych, że po przeczytaniu obiecywała sobie: „Tego na pewno mu nie pokażę”. I za każdym razem jednak pokazywała, badała jego reakcje w oczekiwaniu, że zdradzi się jakąś miną. A on zawsze reagował takim samym zaskoczeniem i podnieceniem, zawsze wyciągał identyczny wniosek: to jego tata, to kolejny dowod, że już się na nią nie gniewa. Zauważyła, że Fonsito też był teraz nieobecny duchem, jego myśl błądziła gdzieś z dala od jadalni, od lasku w Los Olivos, porwana przez jakieś wspomnienie. Przypatrywał się swoim dłoniom, przysuwał je do samych oczu, łączył je, wyciągał, rozwierał palce, chował kciuk, splatał je i rozplatał, wykręcał w dziwacznych układach jak ludzie bawiący się dłońmi w teatr cieni. Jednak Fonsito nie wywoływał teraz chińskich figurek w wiosenny wieczor: studiował swoje palce jak entomolog, ktory pod lupą bada nieznany sobie gatunek. – Można wiedzieć, co ty robisz? Chłopiec z niezmąconym spokojem kontynuował swoje gesty, a jednocześnie odpowiedział pytaniem na pytanie: – Czy ja mam zniekształcone dłonie, macocho? Co dzisiaj strzeliło do głowy temu piekielnikowi? – Pozwol, niech no się przyjrzę – bawiła się w lekarza specjalistę. – Położ je tutaj. Fonsito nie grał. Z niezwykłą powagą wstał, podszedł i położył swoje ręce na jej wyciągniętych dłoniach. Od dotyku tej gładkiej i delikatnej skory, tych drobnych kosteczek, dona Lukrecja poczuła dreszcz. Miał dłonie kruche, paluszki wysmukłe, paznokcie zarożowione i starannie przycięte. Tylko na opuszkach widniały plamy od farby i węgla. Udawała, że poddaje je klinicznemu badaniu, tymczasem po prostu je pieściła.
– Nie widzę tu żadnej deformacji – oznajmiła. – Chociaż odrobina wody z mydłem by im nie zaszkodziła. – Szkoda – powiedział chłopak bez cienia wesołości i zdjął swoje dłonie z rąk doni Lukrecji. – Bo tutaj wcale nie jestem do niego podobny. „No i macie. Nie da się tego uniknąć”. Wracamy do cowieczornej zabawy. – Wyjaśnij mi to. Chłopcu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Czyż nie zauważyła, że Egon Schiele miał obsesję na punkcie dłoni? Własnych i należących do pozujących mu dziewcząt i panow. Jeśli się dotąd nie spostrzegła, to niech się zaraz przyjrzy. I dona Lukrecja raz-dwa miała na kolanach album z reprodukcjami. Widzi, jaki wstręt miał zawsze Egon Schiele do kciuka? – Kciuka? – dona Lukrecja wybuchnęła śmiechem. – Popatrz na jego portrety. Na przykład na portret Arthura Rosslera – nalegał rozpłomieniony chłopiec. – Albo ten: Podwojny portret inspektora generalnego Heinricha Benescha i jego syna Ottona. Na portret Enricha Lederera. Na autoportrety. Widać tylko cztery palce. A kciuk zawsze gdzieś się chowa. Dlaczego tak? Dlaczego go ukrywał? Dlaczego kciuk jest najbrzydszy? Czy lubił liczby parzyste i wierzył, że nieparzyste przynoszą nieszczęście? Miał zniekształcony kciuk i wstydził się go? Coś musiało być nie tak z jego rękami, bo inaczej dlaczego fotografował się, chowając je do kieszeni albo ustawiając tak dziwacznie, dlaczego rozczapierzał palce jak wiedźma, wysuwał je ku obiektywowi albo unosił nad głowę, jakby miały mu zaraz odlecieć? I jego dłonie, i dłonie mężczyzn, i dziewczyn. Nie zauważyła? Nie sposob zrozumieć, dlaczego te nagie panienki o pięknie wymodelowanych ciałach miały męskie palce, o stawach kościstych i topornych. Na przykład, czy na tej pracy z 1910 roku, Akt stojącej dziewczyny z czarnymi włosami, nie szokują chłopskie paluchy z kwadratowymi paznokciami, takie same jak te, ktore Egon wyobrażał na swoich autoportretach? Czy nie zrobił tego z prawie każdą namalowaną przez siebie kobietą? O, na przykład ten Akt stojący z 1913 roku. Fonsito zaczerpnął tchu: – Czyli że tak, jak mowiłaś, był narcyzem. Zawsze malował własne dłonie, chociaż portretował kogoś innego, nieważne czy mężczyznę, czy kobietę.
– Sam to odkryłeś? Czy gdzieś wyczytałeś? – dona Lukrecja czuła się zbita z pantałyku. Kartkowała album i wszędzie widziała, że Fonsito miał rację. – To widzi każdy, kto często i uważnie ogląda jego obrazy – chłopiec wzruszył niedbale ramionami. – Przecież tata sam mowi, że artysta nie zostanie geniuszem, jeśli nie ma stałego tematu. Dlatego zawsze, jak oglądam obrazy, to szukam manii, jakie zdradzają malarze. Egon Schiele miał trzy: domalowywał wszystkim swoim postaciom takie same nieproporcjonalne dłonie bez kciuka. Dziewczyny i kobiety pokazywały swoje skarby, podwijając suknie i rozwierając nogi. I trzecia, malował sam siebie, wykrzywiając strasznie ręce, co widać bardzo wyraźnie. – Dobrze, dobrze, jeżeli chciałeś, żeby mi oko zbielało, to dopiąłeś swego. Wiesz co, Fonsito? Ty na pewno znalazłeś swoj stały temat. Przy założeniu, że teoria twojego taty jest słuszna, masz już zadatki na geniusza. – Tylko jeszcze muszę zacząć malować – zaśmiał się. Znowu się położył i wrocił do oglądania dłoni. Poruszał nimi i wystawiał je, naśladując ekstrawaganckie pozy, jakie widniały na obrazach i zdjęciach Schielego. Dona Lukrecja obserwowała tę pantomimę z rozbawieniem. I nagle podjęła decyzję: „Przeczytam mu swoj list, ciekawe, co powie”. Poza tym czytając na głos, mogła sprawdzić, czy dobrze go napisała i czy ma go wysłać Rigobertowi, czy też podrzeć. Już miała wyjąć kartkę, ale stchorzyła i rzekła tylko: – Martwi mnie, że tak dniem i nocą rozmyślasz o Schielem – chłopiec przestał bawić się dłońmi. – Mowię ci to, bo mnie bardzo obchodzisz. Na początku podobało mi się, że tak lubisz jego obrazy, że się z nimi utożsamiasz. Ale probując we wszystkim upodobnić się do niego, przestajesz być sobą. – Kiedy ja jestem nim, macocho. Myślisz, że żartuję, ale to prawda. Czuję, że ja to on. Uśmiechnął się do niej uspokajająco. „Zaczekaj chwileczkę” – mruknął, podniosł się, wziął album i zaczął go przeglądać, po czym rozłożył go jej na kolanach. Dona Lukrecja miała przed sobą barwną reprodukcję. Na tle w kolorze ochry widniała wygięta postać kobiety wciśniętej w karnawałowy stroj w zygzakowate serie zielonych, czerwonych, żołtych i czarnych paskow. Włosy miała wsunięte pod zawoj, stała boso i patrzyła na nią z tęsknym smutkiem w wielkich, ciemnych oczach, a dłonie trzymała uniesione ponad głowę, jakby zamierzała grać na kastanietach. – Zorientowałem się, patrząc na ten obraz – usłyszała poważny głos Fonsita. – Że ja to on.
Usiłowała się zaśmiać, ale jej się nie udało. Co ten dzieciak chciał osiągnąć? Przestraszyć ją? „Igra ze mną jak kot z myszką” – pomyślała. – Tak? A jakim sposobem ten obraz objawił ci, że jesteś reinkarnacją Egona Schielego? – Nie zorientowałaś się, macocho – roześmiał się Fonsito. – Popatrz jeszcze raz, drobiażdżek po drobiażdżku. Zobaczysz, że chociaż namalował go w swojej wiedeńskiej pracowni w 1914 roku, to w tej pani jest Peru. I to pięć razy. Pani Lukrecja ponownie przyjrzała się obrazkowi. Od gory do dołu. Od dołu do gory. I wreszcie na wielobarwnym, błazeńskim stroju bosonogiej modelki dojrzała pięć maleńkich postaci – na wysokości ramion, na prawym boku, na nodze i na obrąbku spodnicy. Przysunęła książkę do oczu i zaczęła je w ciszy studiować. No tak. Wyglądały na Indianki, na chłopki. Były ubrane jak wieśniaczki spod Cusco. – Właśnie, sama widzisz, Indianki z Andow – Fonsito czytał w jej myślach. – Prawda? Na obrazach Egona Schielego jest Peru. Dlatego się zorientowałem. To był dla mnie sygnał. Nie przestawał mowić, chwalił się tą cudowną wiadomością z życia i tworczości malarza, a dona Lukrecja zaczynała widzieć w tym wszechwiedzę i jednocześnie wietrzyć podstęp, jakąś gorączkowo zastawioną pułapkę. To się da wyjaśnić, macocho. Sportretowana pani nazywała się Frederike Maria Beer. Była jedyną osobą, jaką namalowali dwaj najwięksi mistrzowie owczesnego Wiednia: Egon i Klimt. Corka bardzo bogatego człowieka, właściciela kabaretow, była wielką damą. Pomagała artystom i znajdowała im klientow. Niedługo przedtem, zanim sportretował ją Schiele, odbyła podroż do Boliwii i Peru, skąd przywiozła sobie te szmaciane laleczki w indiańskich strojach kupione gdzieś na targu w Cusco czy w La Paz. A Egon Schiele po prostu namalował je na ubraniu tej pani. Czyli nie ma żadnego cudu w tych pięciu wieśniaczkach na obrazie. Ale, ale… – Ale co? – przynaglała go zaintrygowana opowieścią dona Lukrecja, licząc na jakieś wielkie objawienie. – Ale nic – zakończył dzieciak ze znużoną miną. – Te Indianki zostały tam umieszczone, żebym ja je ktoregoś dnia odnalazł. Pięć Peruwianek na obrazie Schielego. Masz pojęcie? – Przemowiły do ciebie? Powiedziały ci, że je namalowałeś osiemdziesiąt lat temu? Że jesteś drugim wcieleniem? – Jak masz sobie żartować, macocho, to porozmawiajmy o czym
innym. – Nie lubię, jak pleciesz głupstwa – odparła. – Ani jak przychodzą ci do głowy głupstwa, ani jak w nie wierzysz. Ty to ty, a Egon Schiele był Egonem Schielem. Ty mieszkasz tu w Limie, a on mieszkał na początku wieku w Wiedniu. Reinkarnacja nie istnieje. Więc nie opowiadaj więcej andronow, jak nie chcesz, żebyśmy się pogniewali. Zgoda? Chłopiec zgodził się niechętnie. Minę miał przybitą, ale nie odważył się jej odpowiedzieć, bo skarciła go nader surowym tonem. Postanowiła zawrzeć pokoj. – Chcę ci przeczytać coś, co napisałam – mruknęła, wyciągając z kieszeni brudnopis listu. – Odpowiedziałaś mojemu tacie? – uradował się chłopak, sadowiąc się na podłodze i wyciągając szyję. Tak, wczoraj wieczorem. Jeszcze nie wiedziała, czy mu to wyśle. Już dłużej nie mogła. Siedem anonimow to dużo. A ich autorem był Rigoberto. No bo kto? Ktoż inny potrafiłby przemawiać do niej w tak poufałym i afektowanym stylu? Ktoż znałby ją tak dokładnie? Postanowiła skończyć z tym teatrem. Ciekawe, co pomyśli Fonsito. – Przeczytaj mi natychmiast, macocho – niecierpliwił się chłopak. Oczy mu błyszczały, a twarz zdradzała ogromną ciekawość. I jeszcze trochę, jeszcze trochę, dona Lukrecja szukała słowa, złośliwej radości. A nawet czegoś niegodziwego. Odchrząknąwszy na początku, nie podnosząc aż do końca wzroku znad kartki, przeczytała: Kochany: Opierałam się pokusie odpisania Ci od momentu, kiedy zorientowałam się, że jesteś autorem tych żarliwych epistoł, jakie od poł miesiąca wypełniają ten dom płomieniami, radością, nostalgią i nadzieją, a moje serce i wnętrze słodkim ogniem, ktory rozpala, nie parząc, ogniem miłości i pragnienia połączonych szczęśliwym węzłem małżeńskim. Po coż miałbyś podpisywać listy, ktore tylko Ty mogłbyś napisać? Kto przestudiował mnie, ukształtował, wymyślił, jeśli nie Ty? Kto mogłby
pisać o czerwonych kropeczkach pod moimi pachami, o rożowych nerwkach w zagłębieniach między palcami moich stop, o tych „ściągniętych niebieskawo-ołowianych usteczkach otoczonych wianuszkiem miniaturowych zmarszczek żywego ciała, ku ktorym trzeba wspinać się po gładkich, marmurowych kolumnach Twoich nog”? Tylko Ty, Kochanie. Od pierwszych linijek pierwszego listu wiedziałam, że to Ty. Dlatego, jeszcze nim skończyłam go czytać, już wypełniałam zawarte w nim polecenia. Rozebrałam się i pozowałam dla Ciebie przed lustrem, naśladując Danae Klimta. I znow, jak podczas tylu z utęsknieniem wspominanych nocy, na przekor mojej obecnej samotności, uleciałam razem z Tobą ku krolestwom fantazji, ktore przemierzaliśmy wspolnie przez wszystkie lata, będące dziś dla mnie źrodłem pociechy i życia, źrodłem, z ktorego czerpię pamięcią, by znieść jakoś sztampę i pustkę, ktore nastąpiły po epoce przygody i spełnienia u Twego boku. W miarę moich sił starałam się ściśle spełniać wymogi – nie, raczej sugestie i błagania – przekazane w Twoich siedmiu listach. Ubierałam się i rozbierałam, wkładałam stroje i maski, kładłam się, zginałam, prostowałam, kucałam i ucieleśniałam – ciałem i duszą – wszystkie Twoje kaprysy, bo nie ma dla mnie większej radości nad spełnianie Twoich życzeń. Dla Ciebie i przez Ciebie byłam Mesaliną i Ledą,
Magdaleną i Salome, Dianą z łukiem i strzałami, Mają nagą, cnotliwą Zuzanną zaskoczoną przez lubieżnych starcow i odaliską Ingres’a w łaźni tureckiej. Kochałam się z Marsem, Nabuchodonozorem, Sardanapalem, Napoleonem, łabędziami, satyrami, niewolnikami i niewolnicami, wyłaniałam się z fal niczym syrena, wyciszałam i rozpalałam namiętności Ulissesa. Byłam małą markizą Watteau, nimfą Tycjana, Matką Bożą Murilla, Madonną Piera Della Francesca, gejszą Fujity i łajdaczką Toulouse-Lautreca. Sporo wysiłku włożyłam, by stanąć na czubkach palcow jak tancerka Degasa i, wierzaj mi, nie chcąc Cię zawieść, probowałam nawet kosztem skurczow przemienić się w to, co nazywasz zmysłową bryłą kubistyczną Juana Grisa. Igranie znow z Tobą, chociaż na odległość, bardzo mi pomogło i bardzo mi zaszkodziło. Oto ponownie poczułam, że jestem Twoja, a Ty moj. Kiedy zabawa się kończyła, rosła moja samotność, a smutek się pogłębiał. Czy to, co stracone, stracone jest na zawsze? Od chwili, kiedy otrzymałam pierwszy list, żyłam, oczekując następnego, trawiona wątpliwościami usiłowałam odgadnąć Twoje zamiary. Chciałeś, żebym Ci odpowiedziała? A może fakt, że wysłałeś je bez podpisu, oznacza, że nie chcesz nawiązać dialogu, lecz wygłaszać mi monolog? Wczoraj jednak, gdy posłusznie stałam się gospodarną mieszczką Vermeera, postanowiłam Ci odpisać. Coś w samym środku mnie, gdzie tylko Ty zdołałeś dotrzeć, kazało mi chwycić za pioro i papier.
Dobrze uczyniłam? Nie naruszyłam owego niepisanego prawa, ktore zakazuje postaci zejść z obrazu i rozmawiać ze swym malarzem? Ty, Kochany, znasz odpowiedź. Niech i ja ją poznam. – O raju, ale list! – powiedział Fonsito z entuzjazmem, ktory wydawał się szczery. – Macocho, ty strasznie tatę kochasz! Promieniał, był zarumieniony i – co dona Lukrecja spostrzegła po raz pierwszy – nieco zmieszany. – Nigdy nie przestałam go kochać. Nawet kiedy stało się to, co się stało. Oczy Fonsita momentalnie straciły wyraz i siłę. Taka pustka gościła w nich zawsze, gdy dona Lukrecja nawiązywała w jakikolwiek sposob do tamtej afery. Zauważyła jednak, że rumieńce na policzkach chłopca ustępowały miejsca perłowej bladości. – Bo chociaż i ty, i ja wolelibyśmy, żeby to się nie zdarzyło, choćbyśmy o tym nie mowili, stało się. Niczego nie wymażemy – dona Lukrecja szukała jego wzroku. – I chociaż patrzysz, jakbyś nie wiedział, o czym mowię, pamiętasz wszystko rownie dobrze jak ja. I pewnie żałujesz tak samo albo bardziej niż ja. Nie mogła dalej mowić. Fonsito znow zajął się studiowaniem swoich rąk, poruszał nimi, odtwarzając pozy postaci Egona Schielego: trzymał je sztywno rownolegle na wysokości ramion, z kciukiem ukrytym i jakby uciętym, albo unosił nad głowę, jakby właśnie cisnął włocznią. Dona Lukrecja wybuchnęła wreszcie śmiechem: – Nie jesteś piekielnikiem, tylko błaznem! – zawołała. – Powinieneś raczej zająć się teatrem. Chłopiec, odprężony, też się roześmiał i zaczął się wygłupiać, ciągle gestykulując. W trakcie tej zabawy zaskoczył donę Lukrecję następującą uwagą: – A właśnie, napisałaś ten list z emfazą? Tak samo jak tata uważasz, że nie da się oddzielić emfazy od miłości? – Pisząc, naśladowałam styl twojego taty – odrzekła dona Lukrecja. – Starałam się uderzyć w przesadę, w ton uroczysty, wyszukany i mocny. On tak lubi. Myślisz, że to bardzo emfatyczny list? – Urzeknie go – zapewnił ją Fonsito i skinął parę razy. – Zamknie się w gabinecie i będzie go czytał i czytał, po kilka razy. Chyba go nie podpiszesz, co, macocho?
Prawda, zupełnie o tym nie pomyślała. – Mam mu wysłać anonim? – Naturalnie, macocho – potwierdził chłopak z namaszczeniem. – W końcu takie są reguły gry. Może i miał słuszność. Skoro dostawała listy bez podpisu, dlaczego niby miała podpisywać swoje? – Ty to masz głowę – bąknęła. – Tak, to dobry pomysł. Wyślę mu bez podpisu. W sumie i tak od razu będzie wiedział, kto go napisał. Fonsito udał, że bije brawo. Właśnie wstał i szykował się do wyjścia. Dzisiaj nie było grzanek, bo Justyniana miała wychodne. Jak zwykle zabrał album z reprodukcjami i schował do torby, dopiął szarą koszulę, poprawił krawat mundurka pod bacznym okiem Lukrecji, ktorą strasznie bawiły te powtarzane co wieczor gesty, po przyjściu i przed wyjściem. Ale tym razem wyjątkowo zamiast powiedzieć po prostu „Cześć, macocho”, usiadł tuż przy niej na fotelu. – Chciałbym cię o coś zapytać, zanim pojdę, ale trochę się wstydzę. Odezwał się cienkim, słodkim i nieśmiałym głosikiem, ktorym zawsze chciał wzbudzić jej przychylność albo litość. I choć doni Lukrecji nigdy nie opuszczało podejrzenie, że to czysta farsa, zawsze udawało mu się ostatecznie wzbudzić w niej przychylność albo litość. – Ty niczego się nie wstydzisz, więc nie opowiadaj mi tu bajek i nie udawaj niewiniątka – jej ostrym słowom przeczyło pieszczotliwe pociągnięcie za ucho. – Pytaj i już. Chłopak obrocił się i objął ją rękoma za szyję. Twarz wtulił w jej ramię. – Jak na ciebie patrzę, to nie mogę – szepnął, ściszając głos do granicy słyszalności. – Tam w liście, jak piszesz o ściągniętych usteczkach otoczonych zmarszczkami, to nie chodzi ci o te, co, macocho? Dona Lukrecja poczuła, jak przyklejony do jej twarzy policzek przesuwa się, jak wąziutkie usta wędrują ku jej ustom, by wreszcie do nich przylgnąć. Zrazu chłodne, nagle się ożywiły. Czuła, jak naciskają i całują. Zamknęła oczy i rozchyliła wargi: do wnętrza wpełzł wilgotny wężyk, spenetrował jej dziąsła i podniebienie, splotł się z jej językiem. Trwała w tym czasie bez czasu ślepa, zamieniona w doznanie, unicestwiona, szczęśliwa, nic nie czyniąc, o niczym nie myśląc. Lecz kiedy uniosła ramiona, żeby objąć Fonsita, ten w typowy dla siebie sposob znienacka zmienił nastroj, zerwał się i wstał. Już się oddalał i machał ręką na pożegnanie. Minę miał całkiem naturalną.
– Jak chcesz, to przepisz swoj anonim na czysto i wsadź w kopertę – rzucił jej od drzwi. – Jutro mi go dasz, a ja wsunę go do naszej skrzynki na listy tak, żeby tata nie zobaczył. Cześć, macocho. Ani konik z trzciny, ani byczek z Pucará Jak rozumiem, widok flagi powiewającej na wietrze przyprawia pana lub panią o szybsze bicie serca, a słowa hymnu narodowego – o łaskotanie w żyłach, skurcze i zjeżony włos, co w sumie zwykło się nazywać emocją. Słowo „ojczyzna” (ktore zawsze piszą państwo wielką literą) nie kojarzy się państwu z lekceważącym wierszem młodego Pabla Nerudy – Ojczyzna smutne słowo jak termometr albo dźwig – ani z zabojczą sentencją doktora Johnsona ( Patriotism is the last refuge of a scoundrel), ale z heroicznymi szarżami kawaleryjskimi, mieczami zatopionymi w piersiach wrogich mundurow, fanfarami sygnałowki, salwami i wystrzałami bynajmniej nie z butelek szampana. Wedle wszelkich oznak należą państwo do skupiska samic i samcow, ktore z respektem spoglądają na posągi wybitnych mężow zdobiące place miejskie i ubolewają z powodu obsrywających je gołębi; potrafią państwo w dni obchodow wstawać wcześnie i godzinami stać na zajętym zawczasu dobrym miejscu na Polu Marsowym i oczekiwać defilady wojska, co z kolei pobudza państwa do wygłaszania opinii, w ktorych iskrzą się słowa „bojowy”, „patriotyczny” i „męski”. Szanowny panie, szanowna pani: czai się w państwu dzika bestia, będąca zagrożeniem dla ludzkości. Jesteście państwo żywym balastem, jaki cywilizacja ciągnie za sobą od epoki wytatuowanego, poprzekłuwanego kanibala odzianego tylko w saczek na fallusa, od epoki preracjonalnej, gdy czarownik tupaniem przyzywał deszcz i pożerał serce wroga, żeby posiąść jego siłę. W rzeczywistości za przemowieniami i sztandarami ku czci kawałka geografii upstrzonego słupkami granicznymi i arbitralnymi, niewytyczonymi liniami, czyli za czymś, co dla państwa jest najwyższą formą historii i metafizyki społecznej – kryje się ni mniej, ni więcej, tylko przebiegłe aggiornamento prastarego, prymitywnego strachu przed uniezależnieniem się od plemienia, przed odrzuceniem statusu masy, cząstki, przed staniem się jednostką, a także tęsknota za tym przodkiem, dla ktorego świat zaczynał się i kończył w znajomym obrębie polany w lesie, ciemnej pieczary, wyniosłego płaskowyżu, tej maleńkiej enklawy,
gdzie wspolne były mowa, magia, bałagan, zwyczaje, a przede wszystkim niewiedza i lęki jego grupy. Ta enklawa dawała przodkowi odwagę, domniemaną ochronę przed błyskawicą, piorunem, dziką bestią i pozostałymi plemionami na planecie. I aczkolwiek od owych zamierzchłych czasow upłynęły całe wieki, a pan dzięki marynarkom i krawatom, pani zaś dzięki wąskim spodnicom i liftingom w Miami uważacie się za dużo lepszych od praszczura w przepasce z kory na biodrach i praszczurki z wisiorami w wargach i nosie – to jednak pan jest nim, a pani nią. Pępowina, ktora łączy państwa ponad czasem, zwie się strachem przed nieznanym, wstrętem do odmienności, niechęcią do przygody, panicznym lękiem przed wolnością, przed odpowiedzialnością za to, by każdy dzień rożnił się od poprzedniego, i jest powołaniem do posłuszeństwa wobec rutyny i życia stadnego, odrzuceniem dekolektywizacji, byle tylko nie musieć stanąć twarzą w twarz z codziennym wyzwaniem, jakim jest suwerenność jednostki. Można jeszcze jakoś usprawiedliwić fakt, że w tamtych czasach bezbronny zjadacz ludzkiego mięsa, pogrążony w metafizycznej i fizycznej niewiedzy na temat swego losu i otoczenia, nie godził się na życie niezależne, tworcze i wolne. W czasach dzisiejszych, gdy już wiadomo wszystko, co trzeba, i jeszcze trochę, nie istnieje uzasadniony powod, dla ktorego warto upierać się przy irracjonalnym niewolnictwie. Osąd ten wyda się państwu surowy i skrajny wobec zgrabnego, idealistycznego poczucia solidarności i miłości do ziemi ojczystej i do historii („ziemi i umarłych” według francuskiego małpoluda pana Maurice’a Barresa), czyli środowiskowych i kulturowych odniesień, bez ktorych istota ludzka odczuwa pustkę. Otoż zapewniam państwa, że to tylko jedna strona patriotycznego medalu. Druga, reszka waszej egzaltacji tym, co własne, oznacza zniewagę wobec obcego, chęć poniżenia i zniszczenia wszystkich, ktorzy rożnią się od państwa kolorem skory, językiem, bogiem, a nawet strojem czy jadłospisem. Patriotyzm, będący de facto łagodną postacią nacjonalizmu – bo „ojczyzna” jest ponoć starsza, bardziej zakorzeniona i szanowana niż „narod” – ten śmieszny wynalazek natury polityczno-administracyjnej, zmajstrowany przez żądnych władzy politykow i intelektualistow łaknących pana, czyli mecenasa, czyli hojnych cyckow do wysysania – otoż patriotyzm jest niebezpiecznym, a przy tym zręcznym alibi dla wojen nie wiem ile razy dziesiątkujących planetę, dla despotycznych zamachow sankcjonujących dominację silnego nad słabym, jest egalitarystyczną zasłoną dymną, ktora swymi trującymi obłokami otumania i klonuje ludzkie istoty, narzuciwszy im jako najistotniejszy i nieodwołalny, a naprawdę jakże przypadkowy wyznacznik: miejsce urodzenia. Pod przykrywką patriotyzmu i nacjonalizmu czai się płomień złowrogiej kolektywistycznej utopii tożsamości, ontologiczne zasieki mające zjednoczyć w nieodwołalnym, niezłomnym braterstwie
„Peruwiańczykow”, „Hiszpanow”, „Francuzow”, „Chińczykow” itd. I państwo, i ja wiemy, że kategorie te to kolejne paskudne kłamstwa, ktore mają doprowadzić do zapomnienia rożnorodności, sprzeczności, wielorakości, skasować wieki rozwoju człowieka, cofnąć cywilizację do barbarzyńskich czasow sprzed momentu pojawienia się indywidualności, czyli racjonalizmu i wolności, dla państwa informacji – trzech spraw związanych ze sobą nierozerwalnie. Dlatego kiedy ktoś w moim pobliżu mowi „Chińczyk”, „Murzyn”, „Peruwiańczyk”, „Francuz”, „kobieta” lub jakiekolwiek inne słowo mające zdefiniować istotę ludzką poprzez jej przynależność do danej zbiorowości, będącą naprawdę błahym parametrem, mam ochotę wyjąć rewolwer i – bum! bum! – strzelać. (Jest to rzecz jasna figura poetycka, nigdy nie miałem w ręku broni palnej i nigdy jej mieć nie będę, oddawałem w życiu wyłącznie wystrzały nasienne, ktorym owszem, poświęcam się z patriotyczną dumą). Moj indywidualizm oczywiście nie skłania mnie do wygłaszania pochwał seksualnego monologu jako najwyższej formy rozkoszy; w tej dziedzinie opowiadam się za dialogiem dwojga, co najwyżej trojga, i oświadczam, że jestem zażartym przeciwnikiem bezładnego partouze, ktore w sferze łożka i cudzołostwa odpowiada kolektywizmowi polityczno-społecznemu. Chyba że monolog seksualny odbywa się w towarzystwie – tym samym stając się arcybarokowym dialogiem – co pokazuje ta niewielka akwarelka z fragmentami szkicowanymi węglem, sporządzona przez Picassa (1902/1903), ktorą mogą państwo podziwiać w Muzeum Picassa w Barcelonie, a na ktorej to pan Angel Fernandez de Soto, ubrany i z fajką, oraz jego szacowna małżonka, naga, choć w pończochach i butach, pijąca szampana na kolanach męża, onanizują się nawzajem. Obraz ten, nawiasem mowiąc i nie obrażając nikogo (a zwłaszcza Picassa), cenię wyżej niż Guernikę czy Les demoiselles d’Avignon. (Jeżeli list ten zaczyna się państwu wydawać niespojny, zechcą państwo wspomnieć Monsieur Teste’a u Valeryego: „Niespojność dyskursu zależy tylko od słuchającego. Duch nie mogł być stworzony po to, by przeczyć samemu sobie”). Wiedzą państwo, gdzie leży źrodło owej śledzienniczej antypatriotycznej salwy w moim liście? W omawianym w dzisiejszej prasie porannej przemowieniu prezydenta kraju, ktory ponoć podczas inauguracji Targow Rzemiosła oświadczył, że my, Peruwiańczycy, mamy patriotyczny obowiązek podziwiać pracę anonimowych
rzemieślnikow, ktorzy przed wiekami rzeźbili figurki w Chavin, tkali i barwili materie z Paracas, sporządzali pierzaste płaszcze z Nasca i queros z Cusco – a także wspołczesnych tworcow ołtarzy w Ayacucho, byczkow z Pucara, małych Manuelitow, kobiercow z San Pedro de Cajas, konikow z trzciny znad jeziora Titicaca i lustereczek z Cajamarca, albowiem – cytuję głowę państwa – „rzemiosło to z definicji sztuka ludowa, najdoskonalsza emanacja kreatywności i biegłości narodu, to wielki symbol i manifestacja Ojczyzny. Tu żaden z przedmiotow nie nosi podpisu swego wytworcy, ponieważ wszyscy noszą podpis zbiorowości, narodowości”. Jeśli pan lub pani odznaczają się dobrym gustem – czyli jeśli są państwo zwolennikami precyzji – to powyższa biegunka rzemieślniczopatriotyczna przywodcy naszego kraju musi budzić u państwa uśmiech. Jeżeli o mnie chodzi, to oprocz podzielanego przez państwa wrażenia pustki i bezguścia doznałem też objawienia. Teraz rozumiem, dlaczego nienawidzę w ogole całego rzemiosła na świecie, a zwłaszcza wyrobow rzemieślniczych z „mojego kraju” (posługuję się tym sformułowaniem po to, byśmy się lepiej rozumieli). Teraz wiem już, dlaczego nigdy nie trafiła i nie trafi do mojego domu żadna ceramiczna figurka peruwiańska ani maska wenecka, ani rosyjska matrioszka, ani holenderska lalka z warkoczami i w sabotach, ani drewniany toreador, ani Cyganeczka tańcząca flamenco, ani indonezyjska marionetka, ani samuraj-zabawka, ani szopka z Ayacucho, ani diabeł boliwijski, ani w ogole żaden ludzik czy przedmiot z glinki, drewna, porcelany, kamienia, tkaniny czy chleba, produkowany seryjnie, według wzoru i anonimowo, uzurpujący sobie (co prawda pod nieszczerze skromną nazwą sztuki ludowej) prawo do miana dzieła sztuki – a przecież przynależy ono tylko i wyłącznie do sfery prywatnej, bezwzględnie wyraża indywidualność, a zatem neguje i odrzuca abstrakcję, seryjność i wszystko, co bezpośrednio albo pośrednio dopomina się uznania w imię rzekomego pnia „społecznego”. Sztuka bezosobowa nie istnieje, panie patrioto (i proszę mi tu nie wyjeżdżać z katedrami gotyckimi). Rzemiosło to prymitywna, amorficzna i embrionalna faza czegoś, co z czasem – kiedy poszczegolne, oderwane od stada jednostki zaczną wyciskać osobiste piętno na przedmiotach, z ktorymi połączy je ścisła więź intymności – być może wzniesie się do poziomu kategorii artystycznej. Huczny triumf i powodzenie rzemiosła na łonie „narodu” nikogo nie powinny wbijać w dumę, a już na pewno nie tak zwanych patriotow, albowiem ten kult taśmowej produkcji świadczy o zacofaniu i regresie, o nieuświadomionej woli odżegnania się od tornada znoszącego granice, malownicze obyczaje, lokalny koloryt, specyfikę regionalną i wiejskiego ducha, od tornada zwanego cywilizacją. Domyślam się, państwo patrioci, że nienawidzą państwo jeśli nie samego słowa, to jego destrukcyjnej treści. To państwa prawo. A moim prawem jest kochać je i bronić go na przekor żywiołom, choć wiem, że niełatwa to walka i że mogę znaleźć się – a wiele jest po temu oznak – po stronie zwyciężonych. Nieważne. To jedyna forma bohaterstwa dozwolona dla wrogow bohaterstwa obowiązkowego: umrzeć, podpisując się własnym imieniem i nazwiskiem, mieć indywidualną śmierć.
Proszę to wreszcie przyjąć do wiadomości i zadrżeć z oburzenia: jedyną ojczyzną, jaką poważam, jest łoże, po ktorym stąpa moja małżonka Lukrecja („Niech światło twoje, pani, / precz odegna mrok i smutek mej nocy” – brat Luis de Leon dixit), a jej wspaniałe ciało to jedyna bandera czy godło zdolne porwać mnie w wir najdzikszych walk, na jedyny zaś hymn, jaki mnie porusza aż do łez, składają się odgłosy, ktore to ukochane ciało wydaje, a więc jej głos, śmiech, płacz, westchnienia i oczywiście (niech państwo zatkają uszy i nos) jej czkawka, beknięcia, bąki i kichnięcia. Można czy nie można uważać mnie za prawdziwego patriotę na moj własny sposob? „Przeklęty Onetti! Błogosławiony Onetti!” Don Rigoberto obudził się z płaczem (ostatnio zdarzało mu się to dość często). Już przeszedł ze stanu snu w stan czuwania. Jego świadomość wyodrębniła z ciemności sprzęty w sypialni, jego słuch – monotonne morze, jego nozdrza i skora – żrącą wilgoć. Ale straszliwy obraz miał nadal przed oczami, unosił się w jego wyobraźni, wypłynąwszy z jakiejś odległej kryjowki, i napełniał go lękiem tak samo jak nieco wcześniej w nieświadomości koszmaru. „Przestań płakać, idioto”. Ale łzy dalej płynęły mu po policzkach i łkał ogarnięty strachem. A jeśli to telepatia? Jeśli otrzymał sygnał? Jeśli naprawdę wczoraj wieczorem, jak robaka w ogryzku, znaleziono u niej guz w piersi zwiastujący katastrofę i Lukrecja z miejsca skierowała ku niemu swoją myśl, ufność, kroki, by dzielić z nim utrapienie, zgryzotę? To było wołanie in extremis. Dzień operacji został wyznaczony. „Jeszcze jest czas – oznajmił doktor – o ile natychmiast usuniemy pierś, kto wie, może obydwie piersi. Prawie, prawie byłbym gotow dać głowę, że nie nastąpiły przerzuty. Mogę panią uratować pod warunkiem przeprowadzenia operacji w ciągu kilku godzin”. Nędznik już pewnie ostrzył skalpel z błyskiem sadystycznej rozkoszy w oku. I właśnie wtedy Lukrecja pomyślała o nim, gorąco zapragnęła z nim porozmawiać, opowiedzieć mu, zostać wysłuchana, poszukać u niego pociechy, towarzystwa. „Boże Ty moj, pojdę, podpełznę do jej stop jak dżdżownica i będę błagał o przebaczenie” – zadygotał don Rigoberto. Obraz Lukrecji wyciągniętej na stole operacyjnym i poddanej temu potwornemu okaleczeniu spowodował kolejne smagnięcie bolu. Zamknął oczy, wstrzymał oddech i przypomniał sobie te jędrne, pełne, rowne piersi, ciemne brodawki i granulowaną skorę, sutki, ktore w czas miłości pod wpływem wilgotnych zalotow jego języka powstawały dumne i wyzywające. Ileż minut, ba, godzin spędził był na ich kontemplacji, ważeniu, całowaniu, lizaniu, na bawieniu się nimi, na ich pieszczeniu, na wyobrażaniu sobie, że oto jest obywatelem Liliputu, ktory wspina się po rożowych wzgorzach, by dotrzeć do wieżyczki na szczycie, albo noworodkiem, ktory ssąc biały eliksir życia zaraz po wyjściu z matczynego łona, pobiera pierwsze lekcje rozkoszy! Przypomniał sobie, jak to miał w zwyczaju w niektore niedziele siadywać na drewnianej ławeczce w łazience i przyglądać się pokrytej pianą Lukrecji w wannie. Zawiązywała na głowie turban z ręcznika i sumiennie kontynuowała toaletę, posyłając mu co chwila dobrotliwy uśmiech i nacierając ciało wielkimi żołtymi gąbkami, ktore maczała w spienionej wodzie, a następnie przesuwała po barkach, plecach lub pięknych nogach, wystawianych w tym celu
na parę sekund z kremowych głębin. W owych chwilach to właśnie piersi przykuwały całą uwagę don Rigoberta, wywołując u niego iście religijną żarliwość. Wznosiły się tuż nad wodą, pośrod banieczek piany błyszczały białe kopuły i niebieskawe sutki, a dona Lukrecja, chcąc sprawić mu rozkoszny prezent („roztargniona pieszczota, ktorą pani obdarza karnego psa wyciągniętego u jej stop” – pomyślał nieco uspokojony), raz za razem brała je w dłonie i pod pretekstem kolejnego namydlenia i spłukania pieściła je gąbką. Były piękne, były doskonałe. Posiadały krągłość, konsystencję i temperaturę wystarczającą, by rozpalić żądze najbardziej rozpustnego boga. „A teraz podaj mi ręcznik, bądź moim dworzaninem – mowiła, podnosząc się i spłukując resztki mydła ręcznym prysznicem. – Jak będziesz grzeczny, może pozwolę ci wytrzeć mi plecy”. Jej piersi były obecne, lśniły w ciemnym pokoju i na swoj sposob rozświetlały mrok jego samotności. Czy to możliwe, żeby niegodziwy rak uwziął się na te istoty, tę chwałę kobiecości, ktora tłumaczyła trubadurskie uwielbienie dla niewiasty i kult maryjny? Don Rigoberto czuł, jak dotychczasowa rozpacz ustępuje miejsca złości, dzikiemu buntowi przeciwko chorobie. I w tym momencie sobie przypomniał: „Przeklęty Onetti!”. Wybuchnął głośnym śmiechem. „Przeklęta powieść! Przeklęta Santa Maria! Przeklęta Gertruda!” (Tak się nazywa bohaterka? Gertruda? Tak, tak). To stąd się wziął koszmar, żadna tam telepatia. Ciągle śmiał się, wolny, podniecony, szczęśliwy. Przez chwilę postanowił wierzyć w Boga (w ktorymś zeszycie miał przepisane zdanie Quevedy z Żywotu młodzika niepoczciwego: „Należał do tych, co w Boga wierzą przez grzeczność” 1), żeby moc podziękować komuś za to, że piersi Lukrecji pozostaną nietknięte, poza zasięgiem czyhającego raka, i że zły sen był tylko reminiscencją powieści, ktorej straszliwy początek w pierwszych miesiącach pożycia z Lukrecją wprawił go w potworny lęk, wpajając mu podejrzenie, że ktoregoś dnia cudowne, słodkie piersi jego nowej małżonki mogłyby paść ofiarą chirurgicznej zniewagi (odnośne wyrażenie pojawiło się natychmiast w swym eufonicznym bezwstydzie: „Mastektomia”) podobnej do tej, jaką opisywał, a raczej wymyślał Brausen, narrator niepokojącej powieści Onettiego. „Boże moj – modlił się – dzięki Ci, że to nieprawda, że jej cycuszki pozostaną nienaruszone”. I nie wkładając ani kapci, ani szlafroka, ruszył, potykając się po ciemku, w stronę gabinetu, żeby pozaglądać do zeszytow. Był pewien, że zostawił jakieś świadectwo tamtej niepokojącej lektury, ktora dzisiejszej nocy – ale dlaczego? – wypłynęła z podświadomości, żeby zakłocić mu sen. Przeklęty Onetti! Urugwajczyk? Argentyńczyk? W każdym razie znad La Platy. Ależ napędził mu stracha. Ciekawymi drogami chadza pamięć, kapryśnymi zakrętami i barokowymi zygzakami, kreśląc
zagadkowe meandry. Dlaczego właśnie dziś w nocy świadomość przywołała tę fikcję, o ktorej myśl przez dziesięć poprzednich lat nie przyszła mu do głowy chyba nigdy, ani razu? Na blat padało złote światło lampki, on zaś tymczasem pospiesznie przeglądał tę partię zeszytow, ktora, jak obliczał, odpowiadała epoce, gdy czytał Krotkie życie. Jednocześnie widział, jak piersi Lukrecji coraz bardziej lśnią, bieleją, wznoszą się, nagrzewają, czy to nocą w łożku, czy rankiem w wannie, w fałdach koszuli nocnej czy jedwabnego szlafroka, w wycięciu dekoltu. I na nowo, jeszcze raz, to wspomnienie niesamowitego wrażenia, jakie wywarła pierwsza wizja, historia opisana w Krotkim życiu – coraz wyraźniejsze, jakby wiązało się ze świeżą lekturą, całkiem niedawną. Dlaczego Krotkie życie? Dlaczego akurat tej nocy? Wreszcie znalazł. Na gorze stronicy podkreślone: Krotkie życie. I dalej: „Fenomenalna architektura, delikatna i sprytna konstrukcja: proza i technika znacznie lepsze od słabo zarysowanych postaci i nieciekawej historii”. Trudno wyczuć entuzjazm w tym zdaniu. Skąd więc taki szok przy wspomnieniu? Tylko z powodu skojarzenia amputowanej skalpelem piersi Gertrudy w powieści z wytęsknionymi piersiami Lukrecji? Niezwykle jasno widział pierwszą scenę, obraz, ktory ponownie nim wstrząsnął. Juan Maria Brausen, przeciętny pracownik agencji reklamowej z Buenos Aires, narrator całej opowieści, w ohydnym mieszkaniu dręczy się, wyobrażając sobie odjęcie piersi, ktore poprzedniego wieczora albo tego ranka stało się udziałem jego żony Gertrudy, a jednocześnie zza ściany słyszy głupie paplanie nowej sąsiadki, byłej albo i nadal czynnej dziwki Queki, i leniwie wymyśla scenariusz, o ktory prosił go przyjaciel i szef Juliusz Stein. Dalej przepisane było mrożące krew w żyłach zdanie: „… będę musiał patrzeć bez odrazy na nową bliznę, ktorą Gertruda będzie miała na piersi, okrągłą o zawikłanej linii, z siecią czerwonych albo rożowych naczynek, ktorą czas być może przeobrazi w bladą gmatwaninę koloru tamtej szramy, wąskiej i płaskiej, zadziornej jak podpis. Tej, ktorą Gertruda ma na brzuchu, rozpoznawanej przeze mnie tyle razy, obleganej koniuszkiem języka” 2. I jeszcze jedno, jeszcze bardziej bolesne, w ktorym Brausen bierze byka za rogi i z gory opracowuje jedyny realny sposob na przekonanie żony, jakoby brak piersi nie miał znaczenia: „Jedynym bowiem przekonywającym dowodem, jedynym źrodłem szczęścia i zaufania, tym, co mogę jej dać, będzie odmłodzona lubieżnością twarz, ktorą uniosę i pochylę w pełnym świetle nad szpetną teraz piersią, kiedy będę całował i szalał” 3. „Ktoś, kto pisze podobne zdania, ktore po dziesięciu latach przyprawiają o ciarki, wypełniają całe ciało stalaktytami – jest prawdziwym tworcą” – pomyślał don Rigoberto. Wyobraził sobie, jak nagi leży w łożku obok żony, ogląda niemal niewidoczną bliznę w miejscu, gdzie przedtem krolowała i gorowała kopuła gorącego ciała, jedwabna krzywizna, obcałowuje ją z przesadną łapczywością, symulując
podniecenie, szaleństwo, ktorego nie odczuwa i już nie odczuje, i rozpoznał na głowie dotyk – wdzięcznej? litościwej? – dłoni swojej ukochanej, ktora dawała mu do zrozumienia, że już wystarczy. Po co udawać? Jeżeli dotąd noc w noc do cna przeżywali realność pragnień i marzeń, dlaczego teraz mieli kłamać, twierdzić, że to nie ma znaczenia, skoro obydwoje wiedzą, że ma znaczenie ogromne, że ta nieobecna pierś będzie ciążyć nad każdą kolejną nocą? Przeklęty Onetti! – Uznałbyś, że to nie do wiary – zaśmiała się dona Lukrecja, wydając tryl jak gotująca się do wyjścia na scenę śpiewaczka operowa. – Zupełnie jak ja, kiedy mi powiedziała. A jeszcze bardziej, jak je zobaczyłam. Nie do wiary! – Nadobne piersi pani ambasador Algierii? – zdumiał się don Rigoberto. – Odtworzone? – Małżonki ambasadora Algierii – poprawiła go dona Lukrecja. – Nie udawaj Greka, dobrze wiesz, o kim mowię. Gapiłeś się na nie cały wieczor podczas przyjęcia w ambasadzie francuskiej. – To prawda, były prześliczne – przyznał, rumieniąc się don Rigoberto. Po czym, z oddaniem pieszcząc, całując i podziwiając piersi doni Lukrecji, z galanterią stonował swoj podziw: – Ale nie tak śliczne jak twoje. – A co mi tam – odparła, mierzwiąc mu włosy. – Są lepsze niż moje, nic nie poradzę. Mniejsze, ale doskonalsze. I twardsze. – Twardsze? – don Rigoberto zaczął przełykać ślinę. – Przecież nie widziałaś jej na golasa. Ani ich nie dotykałaś. Zapadła chwila znaczącej ciszy, harmonizującej jednak z hukiem fal, ktore biły o wysoki brzeg gdzieś tam u stop biurka. – Widziałam ją na golasa i dotykałam ich – wycedziła niespiesznie jego żona. – Nie masz mi tego za złe, prawda? Ale nie do tego zmierzałam, tylko do tego, że zostały odtworzone. Naprawdę. Teraz don Rigoberto przypomniał sobie, że kobiety z Krotkiego życia – Queca, Gertruda, Helena Sala – oprocz majtek nosiły jedwabne gorsety podkreślające talię i poprawiające sylwetkę. Kiedy Onetti pisał tę powieść? Żadna kobieta już nie nosiła wtedy takich gorsetow. Lukrecji też nigdy nie widział w jedwabnym gorsecie. Nawet gdy przebierała się za pirata, mniszkę, dżokeja, błazna, motyla czy kwiat. Za to owszem, w przebraniu Cyganki, z chustką na głowie, dużymi kołkami w uszach, w wariackiej bluzce, szerokiej, wielobarwnej spodnicy i ze
sznurami paciorkow na szyi i ramionach. Przypomniał sobie, że jest samotny, że nad Barranco wstaje wilgotny świt, że mniej więcej od roku mieszka z dala od Lukrecji, i zaraził się straszliwym pesymizmem od powieściowego Juana Marii Brausena. I poczuł to, o czym przeczytał w zeszycie: „… pewność, jakiej nie da się zapomnieć, że nie ma nigdzie na świecie kobiety, przyjaciela, domu, książki, nawet nałogu, za ktorych sprawą mogłbym poczuć się szczęśliwy” 4. Z jego podświadomości wyłoniła się ta potworna samotność, a nie scena z dotkniętą rakiem piersią Gertrudy. Gorzka samotność i czarny pesymizm Brausena stały się teraz jego udziałem. – Co to znaczy: odtworzone? – ośmielił się zapytać po dłuższej pauzie wypełnionej niepewnością. – Że miała raka i jej obcięli – poinformowała go dona Lukrecja z chirurgiczną brutalnością. – A potem krok po kroku odtworzyli je w klinice Mayo w Nowym Jorku. Sześć zabiegow. Masz pojęcie? Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Przez trzy lata. Zrobili jej doskonalsze niż przedtem. Nawet zrekonstruowali jej sutki, ze zmarszczkami i w ogole. Identyczne. Mowię ci, bo sama widziałam. Bo sama dotykałam. Prawda, kochany moj, że nie masz pretensji? – Naturalnie, że nie – nie omieszkał zapewnić jej don Rigoberto. Ten pośpiech go zdradził, a także zmiana barwy, tonu głosu i dziwne załamania. – Możesz mi powiedzieć, kiedy? I gdzie? – Kiedy je widziałam? – dona Lukrecja speszyła go swoim znawstwem. – Gdzie ich dotykałam? – Tak, tak – błagał, nie panując już nad sobą. – Kiedy zechcesz. Tylko to, co uznasz za możliwe do opowiedzenia, rzecz jasna. „Rzecz jasna!” – wzdrygnął się don Rigoberto. Rozumiał już. Chodziło nie o symboliczną pierś, nie o wymowną mroczność narratora Krotkiego życia, ale o spryt, z jakim szukał ocalenia Juan Maria Brausen, co zaowocowało powrotem Zorra, Tarzana, d’Artagnana w dziesięć lat poźniej. Rzecz jasna! Błogosławiony Onetti! Uśmiechnął się z ulgą i niemal z zadowoleniem. Wspomnienie nie miało go pogrążyć, ale raczej pomoc mu, czy też – posługując się zwrotem, ktorego sam Brausen używał w odniesieniu do własnej rozgorączkowanej wyobraźni – przynieść ocalenie. Czyż nie tym mianem określał swoje wędrowki z prawdziwego Buenos Aires do zmyślonej Santa Maria, gdzie wcielał się w skorumpowanego lekarza Diaza Greya, ktory za pieniądze wstrzykiwał
morfinę tajemniczej Helenie Sali? Czyż nie mowił, że te przenosiny, ta przeprowadzka, ta nocna medytacja, ta ucieczka w świat fikcji to jego ocalenie? Oto notatka w zeszycie: „Chiński kuferek. W świecie fikcji Onettiego jego wymyślony bohater Brausen sam wymyśla świat fikcji, w ktorym istnieje jego kopia, doktor Diaz Grey, i kopia Gertrudy (chociaż jeszcze z piersiami nietkniętymi), czyli Helena Sala, i fikcja ta jest czymś więcej niż tylko scenariuszem zamowionym przez Juliusza Steina; to jego linia obrony przed realnością poprzez marzenie, jego sposob na obalenie straszliwej prawdy życia za pomocą pięknego kłamstwa fikcji”. To odkrycie napawało go rozkoszą i wzruszeniem. Czuł się Brausenem, czuł się ocalony, zbawiony, gdy nagle zaniepokoił go inny cytat z zeszytu, widoczny pod wypisami z Krotkiego życia. Były to linijki z If, wiersza Kiplinga: If you can dream – and not make dreams your master Trafne spostrzeżenie. Czy był jeszcze panem swoich snow, czy to one już nim rządziły, bo nadużywał ich od czasu rozstania z Lukrecją? – Zaprzyjaźniłyśmy się na tym przyjęciu w ambasadzie francuskiej – opowiadała mu żona. – Zaprosiła mnie do domu na kąpiel parową. To zdaje się bardzo rozpowszechniony obyczaj w krajach arabskich. Kąpiele parowe. Nie to samo co sauna, bo ta jest kąpielą na sucho. W swojej rezydencji w Orrantia kazali sobie zbudować hammam w głębi ogrodu. Odurzony don Rigoberto dalej kartkował strony zeszytu, ale myślami był już po trosze gdzie indziej: znajdował się w gęstym ogrodzie wypełnionym bieluniami i wawrzynami o białych i rożowych kwiatach oraz intensywnym zapachem wiciokrzewu oplatającego kolumny, ktore wspierały taras. Zaślepiony śledził obydwie kobiety – Lukrecję w kwiecistej, wiosennej sukience i sandałach odsłaniających wytalkowane stopy oraz ambasadorową Algierii w jedwabnej tunice o subtelnych kolorach mieniących się w porannym słońcu – przedzierał się przez krzewy czerwonego geranium i zielono-żołtego krotonu, podążał starannie przystrzyżonym trawnikiem ku drewnianej konstrukcji na wpoł zasłoniętej przez gałęzie bujnego fikusa. „ Hammam, łaźnia turecka” – powiedział w duchu, słysząc własne serce. Widział plecy obydwu kobiet, podziwiał podobieństwo ich kształtow, szerokie, śmiałe pośladki poruszające się rytmicznie, zgrabne plecy, falistą linię bioder fałdującą w marszu suknie. Szły pod ramię, serdeczne przyjaciołki, a w dłoniach trzymały ręczniki. „Jestem tam, szukam ratunku, i jestem tu w moim gabinecie – pomyślał – niczym Juan Maria Brausen w mieszkanku w Buenos Aires, ktory przemienia się w alfonsa Arcego wykorzystującego sąsiadkę Quekę i zostaje ocalony, przemieniając się w doktora Diaza Greya z wymyślonej Santa Maria”. Oderwał się od obu kobiet, bo stronę dalej
w zeszycie trafił na kolejny cytat wyrwany z Krotkiego życia: „Mianował pan jej piersiom pełnomocnikow” 5 . „To noc piersi – rozczulił się. – Czy Brausen i ja to para zwykłych schizofrenikow?”. Zupełnie go to nie obchodziło. Zdążył już zamknąć oczy i ujrzał, jak w małym drewnianym przedpokoju łaźni dwie przyjaciołki rozbierają się bez żadnej pozy, ze swobodą, jakby po wielekroć odprawiały ten rytuał. Powiesiły ubrania na haczykach i owinęły się w szerokie ręczniki, rozprawiając o czymś, czego don Rigoberto nie potrafił ani nie chciał dosłyszeć. Teraz popchnęły drewniane drzwiczki bez zamka i weszły do małego pomieszczenia wypełnionego obłokami pary. W twarz uderzył go podmuch gorącej wilgoci, mocząc mu piżamę i oblepiając nią plecy, pierś i nogi. Para wnikała mu do wnętrza nosem, ustami, oczami, pachniała jakby sosną, drzewem sandałowym, miętą. Zadrżał z obawy, że przyjaciołki go zdemaskują. One jednak nie zwracały nań uwagi, jakby go tam nie było albo jakby był niewidzialny. – Nie myśl sobie, że użyli czegoś sztucznego, silikonu czy innego świństwa – objaśniała mu dona Lukrecja. – Nic z tych rzeczy. Odtworzyli je, wykorzystując jej własne ciało i skorę. Wzięli trochę z brzucha, trochę z pośladka, jeszcze trochę z uda. Bez najmniejszego śladu. Wygląda wspaniale, wspaniale, mowię ci. Z pewnością, właśnie się o tym przekonywał. Zdjęły już ręczniki i z braku miejsca usiadły bliziutko siebie na wspartej o ściankę ławce z listewek. Don Rigoberto podziwiał dwa gołe ciała poprzez falujące obłoczki pary. Były lepsze niż Łaźnia turecka Ingres’a, bo na tamtym obrazie ciżba nagich ciał rozpraszała uwagę („kolektywistyczne przekleństwo” – zaklął), gdy tymczasem tutaj mogł się skupić, objąć jednym spojrzeniem obie przyjaciołki, przyglądać się im badawczo, nie tracąc z oczu najdrobniejszego gestu, cieszyć się całością widoku. Poza tym ciała z Łaźni tureckiej były suche, a tu dona Lukrecja i ambasadorowa w parę sekund pokryły się lśniącymi kropelkami. „Jakież one piękne – pomyślał przejęty. – A razem jeszcze piękniejsze. Jakby uroda jednej wzmacniała urodę drugiej”. – Nie pozostawili nawet cienia blizny – podkreśliła dona Lukrecja. – Ani na brzuchu, ani na pośladku, ani na udzie. Ani tym bardziej na tych zmajstrowanych piersiach. Nie do wiary, kochanie. Don Rigoberto wierzył bezgranicznie. Jakże miałby nie wierzyć, skoro widział te dwie doskonałości
z tak bliska, że gdyby wyciągnął dłoń, to mogłby ich dotknąć? („Och, och” – wzruszył się). Ciało jego żony było bielsze, a ambasadorowej smaglejsze, jakby wzrosło i ukształtowało się pod gołym niebem. Lukrecja miała włosy gładkie i czarne, a jej przyjaciołka kręcone i rudawe, ale pomimo tych rożnic obydwie zdradzały pogardę dla wspołczesnej mody na szczupłość i wysmukłość, obydwie odznaczały się renesansowym przepychem, wspaniale pełnymi piersiami, udami, pośladkami i ramionami, owymi cudownymi okrągłościami, tak – nie musiał ich pieścić, by to wiedzieć – mocnymi, twardymi i jędrnymi, uwydatnionymi, jak gdyby ściskały je niewidzialne gorsety, pasy, podwiązki, staniki. „Model klasyczny, wielka tradycja” – pomyślał z uznaniem. – Bardzo cierpiała przez te wszystkie operacje, przez długą rekonwalescencję – litowała się dona Lukrecja. – Ale pomogła jej kokieteria, wola zwycięstwa, pokonania natury, przedłużenia swojej urody. No i w końcu tę wojnę wygrała. Powiedz, czy nie jest przepiękna? – Ty też – zaniosł modły don Rigoberto. Gorąco i parność wyraźnie je ożywiły. Obydwie oddychały głęboko, powoli i z namaszczeniem, a piersi ich podnosiły się i opadały na podobieństwo morskich fal. Don Rigoberto był w transie. Co do siebie mowiły? Czemu w obu parach oczu pojawiły się przewrotne błyski? Wyostrzył słuch i zrozumiał. – Nie mogę w to uwierzyć – mowiła dona Lukrecja z przesadnym zdumieniem, patrząc na piersi ambasadorowej. – Każdy facet by zwariował. Wyglądają zupełnie jak naturalne. – To samo mowi moj mąż – ambasadorowa zaśmiała się z rozmysłem i uniosła nieco tułow, żeby lepiej zademonstrować biust. Mowiąc, robiła miny, miała lekki akcent francuski, ale h i r wymawiała z arabska („Jej ojciec urodził się w Oranie i grał w piłkę z Albertem Camus” – zdecydował don Rigoberto). – Że teraz są lepsze niż przedtem, że bardziej mu się podobają. Nie myśl, że po operacji nie mam w nich czucia, nic z tych rzeczy. Usiłując przywołać na twarz rumieniec, wybuchnęła znowu śmiechem, a Lukrecja zawtorowała jej i klepnęła ją lekko w udo, co wytrąciło don Rigoberta z rownowagi. – Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe ani nie pomyślisz sobie czegoś – powiedziała po chwili. – Mogłabym ich dotknąć? Nie krępuje cię to? Umieram z ciekawości, czy są w dotyku rownie
autentyczne jak na oko. Pewnie myślisz, że oszalałam. Mogę? – Oczywiście, Lukrecjo – odparła szczerze ambasadorowa. Robiła jeszcze wyraźniejsze miny i śmiała się od ucha do ucha, z dumą pokazując bielusieńkie zęby. – Ty dotkniesz moich, a ja twoich. Porownamy. Nie ma nic zdrożnego w tym, że dwie przyjaciołki darzą się pieszczotami. – Właśnie, właśnie! – wykrzyknęła dona Lukrecja z entuzjazmem. I spojrzała z ukosa w kierunku don Rigoberta. („Od początku wiedziała, że tam jestem” – westchnął). – Nie wiem, jak twoj, ale moj mąż uwielbia takie rzeczy. No to zabawmy się. Zaczęły się dotykać, początkowo ostrożnie i ledwie-ledwie, poźniej coraz śmielej, teraz pieściły już sutki bez żadnej żenady. Zbliżały się do siebie, obejmowały, a ich włosy plątały się ze sobą. Don Rigoberto z trudem je rozrożniał. Kropelki potu – a może łzy – tak podrażniły mu źrenice, że zaczął mrugać bez opamiętania, wreszcie zamknął oczy. „Jestem szczęśliwy, jestem przygnębiony” – myślał świadom tej sprzeczności. Czy to możliwe? Dlaczego nie… To tak jak być w Buenos Aires i w Santa Maria albo w tym opustoszałym gabinecie, o świcie, w otoczeniu zeszytow i ilustracji, i w tamtym wiosennym ogrodzie, pośrod obłokow pary, zlany potem. – Zaczęło się jako zabawa – tłumaczyła dona Lukrecja. – Dla zabicia czasu podczas pozbywania się toksyn. Natychmiast pomyślałam o tobie. Czy ty byś to zaaprobował. Czyby ci przeszkadzało. Czy zrobiłbyś mi scenę, jakbym ci opowiedziała. On tymczasem, pomny własnej obietnicy, że całą noc poświęci na hołd pełnomocnym piersiom żony, padł na kolana między rozchylone nogi siedzącej na brzegu łożka Lukrecji. Każdą dłonią podtrzymywał jedną z piersi, z czułą gorliwością i najwyższą uwagą, jak gdyby były z kruchego szkła i mogły się roztrzaskać. Całował je czubkiem warg, milimetr po milimetrze, jak sumienny oracz, co nie zostawi ani skrawka zagonu bez zaorania. – To znaczy sprowokowała mnie, żebym dotknęła i sprawdziła, czy jej piersi nie wydają mi się sztuczne. A ona tak tylko z uprzejmości, żeby nie siedzieć bezczynnie jak kołek. Ale rzecz jasna igrałyśmy z ogniem. – Rzecz jasna – skinął don Rigoberto, niestrudzenie doszukując się symetrii, oglądając na przemian obie piersi. – Dlaczego zaczęłyście się podniecać? Dlaczego od dotykania przeszłyście do całowania? Do ssania? Zaraz pożałował. Złamał właśnie surowy kodeks niezezwalający na łączenie rozkoszy z wulgarnymi słowami, zwłaszcza czasownikami (ssać, lizać), bo kaleczyły wszelkie złudzenie. – Nie powiedziałem „ssać” – wymawiał się, usiłując odwrocić czas i poprawić przeszłość. – Zostańmy przy „całować”. Ktora z was zaczęła? Ty, życie moje?
Usłyszał jej nadzwyczaj lubieżny głos, ale nie był już w stanie jej zobaczyć, bo znikała pospiesznie jak wycierany bądź dotknięty chłodnym podmuchem opar na lustrze. „Tak, ja, przecież kazałeś mi tak postąpić, tego przecież chciałeś”. „Nie – pomyślał don Rigoberto. – Chcę tylko mieć ciebie tu żywą, z krwi i kości, a nie jakieś widmo. Ponieważ cię kocham”. Smutek spadł na niego niby ulewa, ktorej wściekłe strugi zmyły ogrod, rezydencję, zapach drzewa sandałowego, sosny, mięty i wiciokrzewu, łaźnię parową i dwie czułe przyjaciołki. A także gorącą wilgoć sprzed chwili – i jego własne marzenie. Ziąb poranka przejmował go na wylot. Morze uderzało z rytmiczną furią o urwisko. I wowczas przypomniał sobie, że w powieści – przeklęty Onetti! błogosławiony Onetti! – Queca i Gruba całowały się i pieściły, kryjąc się przed Brausenem, fałszywym Arcem, i że zdaniem dziwki bądź eksdziwki, sąsiadki, Queki, tej, ktorą zabijali, w jej mieszkaniu roiło się od potworow, gnomow, smokow, niewidzialnych stworow metafizycznych, ktore na nią czyhały. „Queca i Gruba – pomyślał – Lukrecja i ambasadorowa”. Schizofrenik, jak Brausen. Już nawet widma mu nie pomagały, raczej grzebały go z każdym dniem w coraz głębszej samotności, zaludniając mu gabinet dzikimi zwierzętami podobnie jak mieszkanko Queki. Czy powinien spalić ten dom? Razem z sobą samym i Fonsitem? W zeszycie rzucał się w oczy erotyczny sen Juana Marii Brausena („prosto z obrazow Paula Delvaux, ktorych Onetti nie miał prawa znać, pisząc Krotkie życie, bo surrealista belgijski jeszcze nie zdążył ich wtedy namalować” – głosiła notka w nawiasie): „Opieram się wygodnie o siedzenie, dotykam ramienia dziewczyny i wyobrażam sobie, że oddalam się od jakiegoś małego miasta złożonego z domow schadzek, od sekretnej osady, w ktorej nagie pary przechadzają się po ogrodkach, omszałych chodnikach, otwartymi dłońmi zasłaniają sobie twarze, gdy zapalają się światła, gdy przechodzą obok służących pederastow…” 6. Czy skończy jak Brausen? Czy już był Brausenem? Nędzny bankrut, ktory zawiodł jako katolicki idealista, ewangelicki reformator społeczny, a poźniej także jako niepoprawny indywidualista-libertyn i hedonistyczny agnostyk, jako wytworca prywatnych enklaw bujnej wyobraźni i posiadacz dobrego smaku artystycznego, ktory traci wszystko: ukochaną kobietę, własnego syna, sny, ktore chciał przekuć w rzeczywistość, i ktory dzień w dzień, noc w noc coraz bardziej upada, kryjąc się za odrażającą maską szefa znanego towarzystwa ubezpieczeniowego, istny „czysty desperat” z powieści Onettiego, masochistyczno-pesymistyczny wzor opisany w Krotkim życiu. Brausenowi przynajmniej pod koniec książki udawało się uciec z Buenos Aires i pociągami, statkami, samochodami czy autobusami dotrzeć do Santa Marii, kolonii nad La Platą, ktorą sam wymyślił. Don Rigoberto miał jeszcze na tyle przytomności umysłu, by wiedzieć, że nie wolno mu przemycić samego siebie w świat fikcji, dać nura w sen. Jeszcze nie był Brausenem. Jeszcze miał czas, żeby zareagować, żeby coś zrobić. Ale co, co?
1 F. de Quevedo, Żywot młodzika niepoczciwego imieniem Pablos, czyli Wzor dla obieżyświatow i zwierciadło filutow, przeł. Kalina Wojciechowska. 2 J.C. Onetti, Krotkie życie, przeł. Teresa Marzyńska. 3 Jw. 4 Jw. 5 Jw . 6 Jw.
Niewidzialne zabawy
Wchodzę do twego domu przez komin, choć nie jestem Świętym Mikołajem. Frunę ku twojej sypialni i przyklejona do twej twarzy udaję bzykanie komara. Przez sen zaczynasz po ciemku machać dłonią, chcąc trafić nieszczęsnego owada, ktory nie istnieje. Gdy mi się znudzi zabawa w widliszka, odsłaniam ci stopy i dmucham zimnym powietrzem, od ktorego kostnieją ci nogi. Zaczynasz się trząść, kulisz się, podciągasz narzutę, szczękasz zębami, nakrywasz się poduszką i nawet kichasz, choć nie z powodu twego uczulenia. Wtedy zmieniam się w tropikalny, amazoński żar, od ktorego zlewasz się potem od stop do głowy. Wyglądasz jak zmokła kura, skopujesz pościel na podłogę, zdzierasz z siebie koszulę i spodnie od piżamy. W końcu jesteś zgrzany, spocony, spocony, dyszysz jak kowalski miech. Potem staję się piorkiem i łaskoczę cię w podeszwy stop, w uszy, pod pachami. Hi hi, cha cha, he he, śmiejesz się przez sen, robisz bezradne grymasy, miotasz się w prawo, w lewo, chcąc pozbyć się
spazmatycznego rechotu. Wreszcie budzisz się wystraszony, nie widzisz mnie, ale czujesz, że ktoś czai się w ciemności. Kiedy wstajesz i udajesz się do gabinetu, żeby porozkoszować się obrazami, zastawiam na ciebie pułapki. Przesuwam krzesła, ozdoby, stoły, żebyś się potknął i krzyknął: „Auuuuu!”, masując golenie. Czasami chowam ci szlafrok, pantofle. Czasami wylewam wodę ze szklanki, ktorą zostawiłeś na rano na stoliku nocnym. Ależ się złościsz, kiedy otwierasz oczy, macasz, usiłując ją znaleźć, i wreszcie widzisz, że leży na podłodze pośrodku kałuży! My się tak zabawiamy ze swoimi ukochanymi. Twoje, twoje, twoje Zakochane widmo
Bestia w lustrze
„Wczoraj w nocy miałam odjazd” – wyrwało się doni Lukrecji. Zanim dotarło do niej, co powiedziała, usłyszała pytanie Fonsita: „Dokąd, macocho?”. Ze wstydu zarumieniła się po koniuszki włosow. – Chciałam powiedzieć, że nie mogłam zmrużyć oka – skłamała, bo już od dawna nie miała tak głębokiego snu, choć pojawiły się w nim rownież burzliwe uniesienia i miłosne fantazje. – Tak jestem zmordowana, że sama nie wiem, co mowię. Chłopiec wrocił już do studiowania książki o swoim ukochanym malarzu, a konkretnie strony, na ktorej widniało zdjęcie Egona Schielego wpatrującego się w ogromne lustro w pracowni. Postać ujęto w całości, z rękoma w kieszeniach, z krotkimi włosami w nieładzie. Szczupła młodzieńcza sylwetka wciśnięta była w białą koszulę z dopinanym kołnierzem, w krawacie, ale bez marynarki, dłonie – oczywiście schowane
– w kieszeniach spodni podwiniętych, jakby Schiele miał zamiar brodzić w rzece. Od samego przyjścia Fonsito rozprawiał wyłącznie o tym lustrze, usiłując co chwila sprowokować jakąś dyskusję na temat fotografii. Dona Lukrecja jednak nie zwracała na niego uwagi, pochłonięta myślami, nadal w szponach błogiego zakłopotania, wątpliwości i nadziei, ktore zawładnęły nią poprzedniego dnia, kiedy to jej anonimowa korespondencja przybrała nieoczekiwany obrot. Popatrzyła na złote pukle na głowie Fonsita, przyjrzała się profilowi skrupulatnie badającemu zdjęcie, jakby chciał wydobyć stamtąd jakąś tajemnicę. „Nie zorientował się, nie zrozumiał”. Chociaż z nim to nigdy nic nie wiadomo. Może bardzo dobrze zrozumiał i tylko udawał, żeby nie wprawiać jej w jeszcze większe zakłopotanie? A w ogole to czy dla dzieci „odjazd” nie oznaczał tego samego? Przypomniała sobie, jak parę lat wcześniej toczyła z Rigobertem jedną z owych niewybrednych rozmow, na ktore regulujący ich życie sekretny kodeks zezwalał nocą, w łożku, jako przedtakt miłości, w jej trakcie i na deser. Mąż zapewniał ją wowczas, że nowe pokolenie nie mowiło już „odjechać”, ale „dojść”, co odzwierciedlało, także na delikatnej niwie Amora, wpływy anglojęzyczne, albowiem jankesi i jankeski podczas kochania „dochodzili” ( to come), a nie „odjeżdżali” dokądkolwiek jak Latynosi. Niezależnie od wszystkiego poprzedniej nocy dona Lukrecja odjechała, doszła, względnie skończyła (obydwoje z Rigobertem przez dziesięć lat małżeństwa używali tego właśnie czasownika, uzgodniwszy, że w odniesieniu do olśniewającego finału erotycznego dwojga ciał nie zastosują nigdy niekulturalnego i klinicznego „orgazmu” ani tym bardziej słotnego i wojowniczego „wytrysku”), doznała intensywnej rozkoszy, wpadła w stan najwyższego, niemal bolesnego upojenia – zbudziła się zlana potem, dzwoniąc zębami, dłonie i stopy drgały jak w konwulsjach – śniąc, że stawiła się na tajemniczą randkę z anonimem, wypełniła po drodze wszelkie ekstrawaganckie polecenia, po czym przemierzywszy sowizdrzalską trasę przez ciemne ulice centrum i przedmieścia Limy, została wprowadzona – oczywiście z zawiązanymi oczami – do domu, ktorego zapach rozpoznała, zaciągnięta po schodach na piętro – od pierwszej chwili była pewna, że to dom w Barranco – rozebrana i powalona na łożko, ktore też zidentyfikowała jako własne, wreszcie objęta, otulona, zaatakowana i zdominowana przez ciało bez wątpienia należące do Rigoberta. Skończyli – odjechali, doszli – razem, co nie zdarzało im się dotąd często. Obojgu zdało się to dobrym znakiem, szczęśliwą wrożbą przed nowym etapem, jaki miał nastąpić po abrakadabrze pojednania. Wtedy obudziła się mokra, stęskniona, oszołomiona, i dłuższą chwilę musiała walczyć sama ze sobą, by przyjąć do wiadomości, że owo przemożne szczęście było tylko snem. – To lustro podarowała Schielemu mama – głos Fonsita sprowadził ją na powrot do domu, na szare San Isidro, między okrzyki dzieciakow ganiających za piłką na Olivar. Chłopiec zwrocił ku niej twarz. – Błagał ją i błagał, żeby mu je podarowała. Niektorzy mowią, że je ukradł. Że tak strasznie go chciał, aż ktoregoś dnia poszedł do domu matki i podstępnie je wziął. I że ona machnęła ręką i
pozwoliła mu trzymać je w pracowni. To było jego pierwsze lustro w życiu. Zachował je do końca, wszędzie się z nim przeprowadzał, do wszystkich kolejnych pracowni, aż do śmierci. – Dlaczego to lustro ma takie znaczenie? – dona Lukrecja starała się okazać choćby cień zainteresowania. – Był narcyzem, to już wiemy. Na zdjęciu mamy tego wystarczające dowody. Wpatruje się w siebie, sam w sobie rozmiłowany, z miną ofiary. Żeby wszyscy go kochali i podziwiali tak, jak on sam się kocha i podziwia. Fonsito wybuchnął śmiechem. – Ty masz wyobraźnię, macocho! – krzyknął. – Dlatego tak lubię z tobą rozmawiać, bo widzisz rożne rzeczy podobnie jak ja. Wszędzie dostrzegasz jakąś historyjkę. Jesteśmy do siebie podobni, co nie? Z tobą nigdy się nie nudzę. – Ja z tobą też nie – posłała mu w powietrzu całusa. – Podzieliłam się swoją opinią, teraz ty podziel się swoją. Dlaczego tak cię to zajmuje? – Śni mi się to lustro – wyznał Fonsito i z mefistofelicznym uśmieszkiem dodał: – Dla Egona miało ogromne znaczenie. Jak myślisz, w jaki sposob namalował te setki autoportretow? Dzięki temu lustru. Służyło mu też do malowania odbić modeli. To nie był zwykły kaprys. Chodziło o, o… Widać było, że szuka, ale dona Lukrecja domyśliła się, że nie tyle słowa mu brakło, ile raczej jeszcze nieskonkretyzowanej koncepcji, rodzącej się dopiero w tej przedwcześnie dojrzałej głowce. Była już pewna, że obsesja chłopca na punkcie malarza miała charakter patologiczny. Ale może właśnie dlatego Fonsita czekała wyjątkowa przyszłość, przyszłość ekscentrycznego tworcy, ekstrawaganckiego artysty? Gdyby umowiła się z Rigobertem, powiedziałaby mu: „Cieszysz się, że masz syna geniusza i neurotyka?”. I zapytałaby, czy fakt, że chłopiec tak się utożsamia z Egonem Schielem, malarzem o pokręconych skłonnościach, nie zagraża jego zdrowiu psychicznemu. Ale wtedy Rigoberto odparłby: „Jak to? Spotykałaś się z Fonsitem? Po naszej separacji? Kiedy ja wypisuję do ciebie listy miłosne, chcąc zapomnieć, wybaczyć to, co się stało, ty przyjmujesz go ukradkiem? To dziecko, ktore sprowadziłaś na złą drogę, wciągnęłaś do swego łoża?”. „Boże moj, Boże, jestem skończoną idiotką” – pomyślała dona Lukrecja. Gdyby poszła na takie spotkanie, z pewnością nie mogłaby zrobić jednej rzeczy: wymienić imienia Alfonsa. – Cześć, Justysiu – chłopak rzucił na powitanie służącej, ktora właśnie weszła do jadalni wyelegantowana, w wykrochmalonym fartuszku, niosąc tackę z herbatą i nieodzownymi grzankami z masłem i konfiturą. – Nie idź, chcę ci coś pokazać. Co tu widzisz? – A co mam widzieć, jakieś kolejne świństwo, ktore tak ci się podoba – rozbiegany wzrok Justyniany spoczął na dłuższą chwilę na książce. –
Jakiś bezczel gapi się rozanielony na dwie rozgogolone dziewuchy w samych kapeluszach i pończochach, a te się przed nim wdzięczą. – Tak by się wydawało, co nie? – krzyknął triumfująco Fonsito. Podał książkę doni Lukrecji, żeby sama przyjrzała się reprodukcji zajmującej całą stronicę. – To nie są dwie modelki, ale jedna. Dlaczego widzimy dwie, jedną przodem, a drugą tyłem? Bo to przez lustro! Łapiesz, macocho? Tytuł wszystko ci wyjaśni. Schiele rysujący akt modelki w lustrze (1910) (Graphische Sammlung Albertina, Wiedeń) – przeczytała dona Lukrecja. Wpatrywała się w reprodukcję zaintrygowana sama nie wiedząc czym, czymś, czego nie było na obrazie, obecnością, a właściwie nieobecnością, jednocześnie dobiegał ją głos Fonsita, ktory osiągnął już stan galopującej ekscytacji, do ktorego zawsze doprowadzał się, mowiąc o Schielem. Tłumaczył Justynianie, że lustro „jest tu, gdzie my się znajdujemy, patrząc na obraz”. I że modelka widziana od przodu nie jest żywym człowiekiem z krwi i kości, ale odbiciem, natomiast że jak najbardziej realni są malarz i ta sama modelka widziana od tyłu. To znaczy chciał powiedzieć, że Egon Schiele zaczął najpierw malować Moę od plecow frontem do lustra, ale poźniej, zafascynowany tym, czego nie mogł dostrzec bezpośrednio, tylko w odbiciu, postanowił namalować rownież tę drugą. W ten sposob dzięki lustru stworzył dwie dziewczyny, ktore naprawdę były jedną Moą: to Moa kompletna, Moa o obu połowkach, Moa, ktorej nikt nie mogł w rzeczywistości zobaczyć, bo „zawsze widzimy tylko to, co jest przed nami, a nie widzimy tego, co się chowa z drugiej strony”. Już rozumiała, dlaczego lustro było tak ważne dla Egona Schielego? – Nie sądzi pani, że on ma nierowno pod sufitem? – Justyniana wymownie dotknęła skroni. – Już od jakiegoś czasu – przytaknęła dona Lukrecja i natychmiast zwrociła się do Fonsita: – Kim była ta Moa? – Tahitanką. Przyjechała do Wiednia i zamieszkała z malarzem Erwinem Dominikiem Ose, także mimem i szaleńcem. – Chłopak czym prędzej przerzucił parę kartek i pokazał doni Lukrecji i Justynianie reprodukcje przedstawiające Tahitankę Moę w tańcu, odzianą w wielobarwne tuniki, spomiędzy fałd ktorych wystawały małe piersi ze sterczącymi sutkami, spod pach zaś wyglądały jej kępki włosow niczym uczepione tam pająki. – Tańczyła w kabaretach, była muzą poetow i malarzy, a oprocz pozowania Schielemu miała z nim jeszcze romans. – Tego się od początku domyślałam – zauważyła Justyniana. – Ten bandyta sypiał z modelkami, jak tylko je namalował, wiadomo. – Czasem przed malowaniem, a czasem w trakcie – Fonsito kiwnął
ze spokojem głową. – Ale nie ze wszystkimi. W Dzienniku z 1918 roku, ostatniego roku życia, odnotowuje 117 wizyt modelek w pracowni. Dałby radę spać ze wszystkimi w tak krotkim czasie?
– Pewnie by dostał gruźlicy – Justyniana była ubawiona. – Umarł na płuca? – Umarł na hiszpankę w wieku dwudziestu ośmiu lat – objaśnił Fonsito. – Ja też tak umrę, jakbyś nie wiedziała. – Nie mow tego nawet w żartach, bo sprowadzisz nieszczęście – skarciła go dziewczyna. – Ale coś mi tu nie pasuje – przerwała im dona Lukrecja. Wyrwała chłopcu album i uważnie przyglądała się teraz rysunkowi na tle koloru sepii, kreślonemu cienkimi, precyzyjnymi liniami, wyobrażającemu malarza i zduplikowaną („a może rozszczepioną?”) lustrem modelkę. Skupionym, niemal wrogim oczom Schielego zdawały się odpowiadać melancholijne, jedwabne, skrzące się oczy Moi, tancerki o połyskujących błękitnych rzęsach. Pani Lukrecji właśnie udało się uchwycić to, co ją niepokoiło. Właśnie, kapelusz postaci widocznej od plecow. Wyjąwszy ten szczegoł, obie części delikatnej, gibkiej, zmysłowej sylwetki Tahitanki o pająkokształtnych włoskach na łonie i pod pachami pasowały do siebie doskonale. Mając świadomość istnienia lustra można było w dwoch postaciach widzianych przez rysownika rozpoznać obie połowy tej samej osoby. Ale kapelusz psuł tę harmonię. Postać zwrocona do nas plecami miała na głowie coś, co z tej perspektywy nie wyglądało na kapelusz, ale na coś dziwnego, niepokojącego, na coś w rodzaju kaptura, a może, może głowy dzikiego zwierza. Tak, to chyba tygrys. Diametralna rożnica w stosunku do zalotnego, kobiecego, wdzięcznego kapelusika, ktory zdobił oblicze Moi widzianej od przodu. – Przedziwne – powtorzyła macocha. – Od tyłu ten kapelusz przypomina maskę. Głowę zwierzęcia. – Jak ta, macocho, ktorą tata prosi, żebyś założyła przed lustrem? Uśmiech na twarzy doni Lukrecji zamarł w okamgnieniu. Pojęła wreszcie przyczynę niejasnego podenerwowania, ktore owładnęło nią w momencie, gdy chłopak pokazał jej Schielego rysującego akt modelki w lustrze. – Co się dzieje, proszę pani? – zaniepokoiła się Justyniana. – Jaka pani blada… – A więc to ty – wybełkotała, patrząc z niedowierzaniem na Fonsita. – To ty mi wysyłasz anonimy, mały oszuście. To on, oczywiście, że on. To było w ostatnim albo w przedostatnim.
Nie musiała go wcale szukać, zdanie odżyło w jej pamięci z wszystkimi kropkami i przecinkami: „Rozbierzesz się przed zwierciadłem, zostaniesz tylko w pończochach, a swoją śliczną twarz ukryjesz pod maską dzikiego zwierzęcia, najlepiej tygrysią albo lwią. Wysuniesz prawe biodro, ugniesz lewą nogę, oprzesz dłoń na przeciwległym biodrze, przyjmując możliwie najbardziej kuszącą pozę. Ja będę na ciebie spoglądał z należnym szacunkiem, siedząc na krześle”. Przecież to właśnie oglądała w tej chwili! Przeklęty szczeniak igrał z nią jak kot z myszką! Złapała książkę z reprodukcjami i oślepiona gniewem rzuciła nią w Fonsita. Chłopak nie zdołał się uchylić, dostał albumem prosto w twarz, krzyknął, a zawtorowała mu zlękniona Justyniana. Powalony ciosem padł plecami na dywan, złapał się za twarz i z podłogi patrzył na nią oniemiały. Dona Lukrecja uznała, że dobrze zrobiła, dając się ponieść złości. Ta była zbyt wielka, by mogła żałować swojej reakcji. Służąca pomagała mu wstać, ona zaś, nie mogąc dojść do siebie, krzyczała dalej: – Ty kłamczuchu, hipokryto, ścichapęku! Myślisz, że masz prawo kpić ze starszej pani? Chłopaczysko, co ledwie od ziemi odrosło! – Co ci się stało? Co ja ci zrobiłem? – mamrotał Fonsito, usiłując wyswobodzić się z ramion Justysi. – Proszę pani, niech się pani uspokoi, zrobiła mu pani krzywdę, o, krew mu leci z nosa – mowiła Justyniana. – A ty stoj spokojnie, Fonsio, pokaż, niech zobaczę. – Jak to co mi zrobiłeś, obłudniku? – dona Lukrecja wpadała w coraz większą furię. – Jeszcze mało? A pisanie anonimow? A cała komedia, że to niby twoj tatuś? – Ale kiedy ja ci nie wysłałem żadnego anonimu – protestował chłopak. Służąca na klęczkach wycierała mu krew z twarzy papierową serwetką: „Nie ruszaj się, nie ruszaj, bo się cały upaprzesz”. – Zdradziło cię przeklęte lustro i przeklęty Egon Schiele – krzyczała dalej dona Lukrecja. – Sądziłeś, że ci ujdzie na sucho? Nic z tego, baranie. Skąd wiesz, że mnie prosił o założenie maski zwierzęcia? – Sama mi opowiedziałaś, macocho – probował wyjąkać Fonsito, ale zamilkł, jak tylko ujrzał, że dona Lukrecja wstaje. Zasłonił twarz obiema rękami, jakby się bał, że go uderzy. – Nigdy nie mowiłam ci o tej masce, kłamczuchu – wybuchnęła znow gniewem macocha. – Zaraz przyniosę ten anonim, zaraz ci przeczytam. Będziesz go musiał połknąć i błagać o przebaczenie. Nie waż mi się przestępować więcej progu tego domu. Słyszysz? Przenigdy!
Zdjęta oburzeniem przemknęła przed Justynianą i Fonsitem jak meteor. Zamiast jednak pojść do toaletki, w ktorej trzymała anonimy, udała się do łazienki ochlapać twarz zimną wodą i natrzeć skronie wodą kolońską. Nie była w stanie się uspokoić. Co za szczeniak, co za szczeniak. Igra z nią jak kocur z wielką myszą. Wysyła śmiałe i wyszukane listy, żeby myślała, że to od Rigoberta, i podsyca w niej nadzieję na pojednanie. Czego chciał? Jaką knuł intrygę? Po co ta komedia? Bawi się, bawi, rządząc jej uczuciami, jej życiem? Co za przewrotny sadysta! Jej złudzenia i poźniejsze straszliwe rozczarowania sprawiały mu przyjemność. Niezupełnie uspokojona wrociła do swojej sypialni. Nie musiała długo szukać w szufladce, żeby odnaleźć list. Siodmy anonim. Oto i zdanie, ktore tak obudziło jej czujność, pamiętała je niemal dokładnie: „… ukryjesz swą śliczną głowę pod maską dzikiego zwierzęcia, najlepiej tygrysa w rui z poematu Błękit Rubena Dario albo lwicy sudańskiej. Wysuniesz biodro…” i tak dalej, i tak dalej. Ni mniej, ni więcej, tylko Tahitanka Moa na rysunku Schielego. Mały kombinator, intrygancik. Stać go było na bezczelny teatr z lustrem Schielego i jeszcze do tego pokazał obraz, ktory go zdradził. Nie żałowała, że uderzyła go książką, nawet pomimo krwi z nosa. I dobrze mu tak! Przecież ten mały demon zrujnował jej życie! Bo to nie ona go zepsuła, choć wiek był okolicznością obciążającą – to on, on ją zepsuł. Młodziutki wiek, twarzyczka cherubinka, a w środku istny Mefistofeles, Lucyfer. Ale dość tego. Każe mu zjeść ten anonim i wyrzuci go z domu. Niech tu nie wraca, niech zniknie z jej życia na wieki wiekow. W jadalni była jednak tylko Justyniana. Strapiona pokazywała jej poplamioną krwią serwetkę. – Poszedł z płaczem, proszę pani. Nie dlatego, że dostał w nos, ale że jak pani go prasnęła, to zniszczyła mu pani książkę o tym malarzu, co mu się tak podoba. Mowię pani, strasznie go to zabolało. – O, proszę, jeszcze ci go szkoda – pani Lukrecja opadła wyczerpana na fotel. – Nie zdajesz sobie sprawy, co on mi zrobił? To on mi wysyłał te anonimy. – Przysięgał mi, że to nieprawda, proszę pani. Na wszystkie świętości. Że to pan je wysyła. – Kłamstwo – dona Lukrecja poczuła się potwornie zmęczona. Zemdleje? Żeby już pojść do łożka, zamknąć oczy, przespać cały tydzień.
– Sam się wsypał z tą maską i zabawą z lustrem. Justyniana podeszła i zapytała konfidencjonalnie: – Jest pani pewna, że nie czytała mu pani tego anonimu? Że nie opowiedziała mu pani o masce? Fonsito to bystre ziołko. Chyba nie wpadłby tak bez pojęcia? – Nie czytałam mu tego listu, nie mowiłam mu o masce – potwierdziła dona Lukrecja. I w tym samym momencie zwątpiła. Na pewno nie? Ani wczoraj, ani przedwczoraj? Ostatnio miała taki mętlik w głowie, od chwili gdy runął na nią deszcz anonimow, chodziła połprzytomna po lesie domysłow, rozważań, podejrzeń, urojeń. Na pewno miała rację? Może opowiedziała mu, napomknęła, może nawet przeczytała to egzotyczne polecenie, że ma pozować nago przed lustrem, w pończochach i w masce zwierzęcej? Jeśli tak, to bardzo niesprawiedliwie postąpiła, obrażając go i bijąc. – Mam dosyć – mruknęła, usiłując powstrzymać łzy. – Dosyć, Justysiu, dosyć. Może faktycznie opowiedziałam mu i zapomniałam. Już sama nie wiem, co mi chodzi po głowie. Kto wie… Chciałabym wyjechać z tego miasta, z kraju. Gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna. Daleko od Rigoberta, od Fonsita. Przez tych dwoch wpadłam do studni i już nigdy nie wyjrzę na świat boży. – Niech się pani nie smuci – Justyniana położyła jej dłoń na ramieniu, pogładziła jej czoło. – Niech się pani nie zatruwa. I nie martwi. Jest prościutki sposob, żeby dowiedzieć się, kto pisze te knoty, Fonsito czy Rigoberto. Dona Lukrecja podniosła wzrok. W oczach służącej aż iskrzyło. – To proste, co nie, proszę pani? – przemawiała rękami, oczami, ustami, zębami. – Przecież w ostatnim wyznacza pani spotkanie. I już. Niech pani idzie, gdzie każe, i robi, o co prosi. – I ja mam brać udział w tych błazenadach prosto z meksykańskiej telenoweli? – dona Lukrecja udała oburzenie. – Tak się pani dowie, kto pisze anonimy – zakończyła Justyniana. – Jak pani chce, to pojdę z panią. Żeby się pani nie czuła sama. Bo ja też umieram z ciekawości, proszę pani. Synek czy tatuńcio? Ktory z nich?
Zaśmiała się po swojemu, zuchwale i wdzięcznie zarazem, zarażając też donę Lukrecję. W sumie może i ta wariatka ma rację? Jeśli pojdzie na to straszliwe spotkanie, przynajmniej wreszcie odnajdzie klucz. – Nie przyjdzie, znowu pokaże mi figę – argumentowała bez większego przekonania, mając świadomość, że sprawa została postanowiona. Pojdzie, zgodzi się na wszystkie wygłupy, o ktore prosi tatuńcio albo synalek. Zastosuje się do reguł gry, w ktorą i tak, chcąc nie chcąc, grała już od jakiegoś czasu. – Chce pani, przygotuję ciepłą kąpiel z solami, żeby pani złość minęła – Justyniana nie mogła opanować podniecenia. Dona Lukrecja przystała. Psiakrew! Miała teraz wrażenie, że się zagalopowała, że wyrządziła biednemu Fonsitowi niewyobrażalną przykrość. List do czytelnika „Playboya” albo minitraktat estetyczny Jako że erotyzm nadaje miłości fizycznej humanistyczne i intelektualne oblicze, a pornografia ją zubaża i degraduje, oskarżam pana, czytelniku „Playboya” i „Penthouse’a”, bywalcu jaskiń wyświetlających filmy hard porno i sex-shopow, gdzie można dostać wibratory elektryczne, kauczukowe atrapy i kondomy z kogucimi grzebieniami lub mitrami biskupimi, o to, że skuteczniejszy przymiot pozwalający mężczyznom i kobietom upodobnić się do bogow (rzecz jasna pogańskich, ktorzy w sprawach seksualnych nie byli tak czyści i pruderyjni, jak ten znany nam wszystkim) pomaga pan coraz szybciej sprowadzić do poziomu ledwie zwierzęcej kopulacji. Otwarcie popełnia pan przestępstwo, co miesiąc odmawia pan wykorzystania płonącej ogniem żądz własnej wyobraźni, woli pan, żeby miejska infrastruktura kiełznała pańskie najsubtelniejsze skłonności, czyli ciągoty cielesne, za pomocą seryjnie produkowanych wyrobow, ktore niby zaspokajają pilne potrzeby seksualne, a w rzeczywistości tylko je ujarzmiają, rozcieńczają, banalizują i wtłaczają w wulgarną karykaturę seksu pozbawionego oryginalności, tajemnicy i piękna, przekształconego w maskaradę, czy wręcz obrazę dla dobrego smaku. Żeby zaś wiedział pan, z kim ma do czynienia, może wytłumaczę swoje stanowisko, informując pana, że jako monogamista niepotępiający wszak cudzołostwa, uważam zmarłą, szanowną panią polityk z Izraela, donę Goldę Meir, oraz surową panią Margaret Thatcher ze Zjednoczonego Krolestwa, u ktorej ani jeden włosek nie drgnął podczas sprawowania urzędu premiera, za dużo powabniejsze obiekty westchnień erotycznych niż wszelkie naoliwione laleczki z cyckami wydętymi
od silikonu, przyczesanymi i farbowanymi łonami wyglądającymi jak części zamienne (zwielokrotnione szalbierstwa spod jednej sztancy), laleczki, ktore – głupota lubi iść w parze ze śmiesznością – pojawiają się w antytezie Erosa, czyli „Playboyu”, na rozkładowce, z pluszowymi uszkami i ogonkiem, i pokazują berło „Kroliczek miesiąca”. Moj wstręt do „Playboya”, „Penthouse’a” i im podobnych nie jest bezpodstawny. Ten rodzaj pism to symbol znikczemnienia seksu, symbol zanikania otaczających go cudownych tabu, dzięki ktorym duch ludzki burzył się, domagał się wolności jednostki, opowiadał się za indywidualnością i oryginalnością, powoli stawał się suwerenną istotą, potajemnie i dyskretnie obmyślając rytuały, zachowania, obrazy, kulty, fantazje, ceremonie, ktore przydały aktowi miłosnemu etycznej szlachetności, estetycznej rangi, stopniowo pozbawiły go zwierzęcości, czyniąc zeń na koniec akt tworczy. Akt, podczas ktorego na ściśle prywatnym obszarze alkowy mężczyzna i kobieta (przywołuję tu formułę ortodoksyjną, ale oczywiście w grę mogą wchodzić mężczyzna i ssak płetwonogi, dwie kobiety, dwoch lub trzech mężczyzn i wszelkie inne możliwe kombinacje, o ile obsada nie przekroczy tria względnie co najwyżej dwoch par) mogą przez parę godzin rywalizować z Homerem, Fidiaszem, Botticellim lub Beethovenem. Wiem, że pan mnie nie rozumie, ale to nieważne. Gdyby pan rozumiał, nie byłby pan kretynem i nie synchronizowałby pan własnych erekcji i orgazmow z zegarkiem (pewnie ze szczerego złota i wodoszczelnym?) należącym do niejakiego pana Hugh Heffnera. Problem jest natury przede wszystkim estetycznej, a nie etycznej, filozoficznej, seksualnej, psychologicznej czy politycznej, choć dla mnie – nie wiem, czemu to panu tłumaczę – podział ten jest nie do przyjęcia, gdyż wszystko, co się liczy, na dłuższą lub krotszą metę, należy do sfery estetyki. Pornografia odziera erotyzm z treści artystycznej, stawia sprawy organiczne ponad duchowymi i intelektualnymi, zupełnie jak gdyby członki i pochwy były podmiotami żądzy i rozkoszy, a nie po prostu środkami służącymi fantazjom rodzącym się w naszej duszy, oddziela wreszcie miłość fizyczną od pozostałych ludzkich doświadczeń. Erotyzm, przeciwnie, wprzęga ją we wszystko, czym jesteśmy i co posiadamy. O ile więc dla pana, panie pornografie, w chwili miłosnego uniesienia ważne jest to samo, co dla psa, małpy czy konia, a mianowicie wytrysk, o tyle Lukrecja i ja – tu śmiało może nam pan pozazdrościć – uprawiamy miłość, rownież jedząc śniadanie, ubierając się, słuchając Mahlera, rozmawiając z przyjaciołmi i podziwiając chmury lub morze. Gdy mowię „estetyczne”, może pan pomyśleć – o ile pornografia nie jest sprzeczna z myśleniem – że tym prostym sposobem wpadam w pułapkę kategorii zbiorowych, bo skoro wartości to raczej wspolne dziedzictwo, na polu tym jestem mniej sobą, a bardziej nimi, a zatem stanowię tylko część plemienia. Przyznaję, niebezpieczeństwo takie istnieje, lecz walczę z nim bez wytchnienia, dniem i nocą, bronię mojej niezależności na przekor wszystkiemu, a robię to, korzystając nieustannie z wolności osobistej.
Podaję do pańskiej wiadomości i poddaję pod pańską ocenę poniższą niewielką probkę z mojego traktatu o prywatnej estetyce (estetyce elastycznej, zmieniającej wciąż swoj kształt niczym glinka w rękach sprawnego ceramika, estetyce, ktorej mam nadzieję nie dzielić ze zbyt wieloma ludźmi). Wszystko, co efektowne, jest brzydkie. Są efektowne miasta, jak Wiedeń, Buenos Aires czy Paryż, efektowni pisarze, jak Umberto Eco, Carlos Fuentes, Milan Kundera i John Updike, wreszcie efektowni malarze, jak Andy Warhol, Matta i Tepias. Bez tych jaśniejących zjawisk mogę się z powodzeniem obejść. Wszyscy bez wyjątku wspołcześni architekci są efektowni, przez co architektura zeszła na margines sztuki, stając się częścią reklamy i public relations, można ich więc w całości odrzucić i zdać się wyłącznie na murarzy, majstrow i natchnienie profanow. Nie ma efektownych muzykow, choć niemal skutecznie aspirowali do tego miana kompozytorzy Maurice Ravel i Erik Satie. Kino, będące rozrywką podobną do igrzysk albo wolnej amerykanki, jest zjawiskiem postartystycznym i jako takie nie zasługuje na to, by zajmować się nim, rozprawiając o estetyce, mimo pewnych anomalii zachodnich (tej nocy ułaskawiłbym Viscontiego, Orsona Wellesa, Bunuela, Berlangę i Johna Forda) i jednej z Japonii (Kurosawa). Każdy, kto pisze „ogniskować się”, „pakiet spraw”, „eksplikować” „zwizualizować”, „społecznikostwo”, a zwłaszcza „determinizm”, jest skurwysynem / skurwycorką. Na to samo miano zasługują ludzie posługujący się publicznie wykałaczkami, raniąc tym samym bliźniego owym odrażającym spektaklem, ktory zohydza krajobraz. Podobnie i ci plugawcy, ktorzy wydłubują miękisz chleba, lepią zeń kulki i zostawiają na stole. Proszę nie pytać mnie, dlaczego autorzy powyższych obrzydliwości są skurwysynami skurwycorkami – to wiedza intuicyjna, nabywana organicznie, tego nie da się nauczyć. Analogiczna etykieta należy się rzecz jasna tym śmiertelnikom płci obojga, ktorzy chcąc udomowić gin, piszą dżyn, interfejs albo dżez. Ci ostatnite ostatnie powinni/powinny wręcz umrzeć, ich życie bowiem wydaje się zbędne. Obowiązkiem filmu czy książki jest dać mi rozrywkę. Jeśli podczas projekcji albo lektury jestem rozproszony, głowa mi się kiwa i zasypiam, to znaczy, że nie wypełniły swojej powinności, są złą książką, złym filmem. Znakomite przykłady: Człowiek bez właściwości Musila i wszystkie filmy tych szalbierzy Olivera Stone’a i Quentina Tarantino. Wobec malarstwa i rzeźby stosuję bardzo proste kryteria wartościujące: wszystko, co sam potrafiłbym zrobić w tej dwu-lub trojwymiarowej materii, jest gownem. Kwalifikują się tu jedynie artyści, ktorych dzieła nie byłbym w stanie odtworzyć, a więc są poza moim zasięgiem. Dzięki temu kryterium udało mi się z miejsca uznać, że wszystkie dzieła „artystow” pokroju Andy’ego Warhola i Fridy Kahlo to pomyje, podczas gdy najbanalniejszy nawet rysunek George Grosza, Chillidy albo Balthusa jest po prostu genialny. Poza tą regułą ogolną obraz ma też obowiązek wywołania u mnie ekscytacji (nie podoba mi się to wyrażenie, ale używam go, bo jeszcze mniej podoba mi się kreolska przenośnia „zupełny miodzio”, wprowadza bowiem do jak
najpoważniejszego zagadnienia element dowcipu). Jeśli dzieło mi się podoba, ale pozostawia mnie chłodnym, a teatralno-kopulacyjne żądze i łechcący szum w jądrach, zazwyczaj poprzedzający lekkie erekcje, nie pobudzają mojej wyobraźni, to choćby chodziło o Monę Lisę, Mężczyznę z ręką na piersi, Guernikę czy Straż nocną, dla mnie są to obrazy nieinteresujące. Zdziwi się pan, ale z całego Goi, kolejnego czczonego giganta, lubię jedynie trzewiczki ze złotymi klamerkami, na cienkich obcasach i z satynowymi ozdobkami, ktore w połączeniu z białymi pończoszkami okrywają na jego płotnach nogi markiz, na obrazach zaś Renoira patrzę z przyjemnością (a czasem i z rozkoszą) tylko na rożowe tyłki wieśniaczek, omijam natomiast resztę ich ciał, a szczegolnie owe migotliwe twarzyczki i oczka-świetliki, ktore zapowiadają – vade retro!
–
kroliczki „Playboya”. U Courbeta obchodzą mnie lesbijki i ten wielki tyłek, ktory wywołał rumieniec u pruderyjnej cesarzowej Eugenii. W moim przypadku muzyka ma obowiązek przyprawić mnie o zawrot głowy czystymi doznaniami, dzięki czemu mogłbym zapomnieć o najnudniejszej części mojego jestestwa, a więc o moim wymiarze obywatelsko-miejskim, uwolnić się od zmartwień, znaleźć enklawę z dala od ohydy otaczającego świata i w jasności ducha obmyślać kolejne fantazje (najczęściej erotyczne, zawsze z moją żoną w roli głownej), ktore stanowią treść mojej egzystencji. Ergo, jeśli muzyka staje się zbyt natarczywa, jeśli zbytnio mi się podoba, jeśli jest zbyt hałaśliwa, jeśli rozprasza mi myśli i skutecznie przyciąga moją uwagę – wymieniłbym tu jednym ciągiem Gardela, Pereza Prado, Mahlera, wszystkie karaibskie merengue i cztery piąte oper – to jest to zła muzyka, ktora nie ma prawa wstępu do mego gabinetu. Zasada ta powoduje, że kocham Wagnera pomimo trąbek i nieznośnych waltorni i że poważam Schonberga. Mam nadzieję, że te pospieszne przykłady, z ktorymi naturalnie nie musi się pan zgadzać (nawet bym sobie tego nie życzył), wyjaśnią panu, co mam na myśli, twierdząc, że erotyzm to prywatna zabawa (w wysokim sensie tego słowa zgodnie z teorią wielkiego Johana Huizingi), w ktorej udział brać mogę tylko ja, moje fantazje i pozostali gracze, i ktorej powodzenie polega na utajnieniu, ochronie przed ciekawskim otoczeniem, to ostatnie bowiem stać jedynie na ograniczenia i wynaturzające manipulacje za pomocą czynnikow szkodliwych dla gry erotycznej. Wprawdzie odrzuca mnie u kobiet widok włosow pod pachami, ale szanuję takiego amatora, ktory przekona partnera czy partnerkę do ich hodowli i rozwijania, by swoim ustom i zębom zapewnić zabawę aż do ekstazy połączonej z wyciem w gornym C. Ale absolutnie nie może zasłużyć na moj szacunek – co najwyżej na politowanie – byle dupek, ktory w
swych preferencjach zniża się do kupowania – na przykład w sklepach z artykułami porno, jakimi zasypała Niemcy była lotniczka Beate Uhse – sztucznych kępek włosow łonowych i spod pach („z naturalnego włosa”, jak dumnie głoszą etykiety najdroższych), oferowanych w szerokim asortymencie pod względem kształtu, rozmiaru, smaku i koloru. Legalizacja i publiczne uznanie erotyzmu biurokratyzuje go, unieważnia i upadla, czyniąc zeń pornografię, smutne zajęcie, ktore definiuję jako erotyzm dla ubogich (portfelem i duchem). Pornografia jest bierna i kolektywistyczna, erotyzm – tworczy i indywidualistyczny, chociaż można go uprawiać we dwojkę lub trojkę (powtarzam, jestem przeciwnikiem powiększania liczby uczestnikow, aby zabawa nie utraciła charakteru święta indywidualizmu i ćwiczenia niezależności, aby nie zbrukała się upodobnieniem do mityngu, zawodow czy cyrku). Dlatego pusty śmiech hieny mnie ogarnia, gdy słyszę argumenty poety-beatnika Allena Ginsberga (patrz wywiad Allena Younga w Konsulach Sodomy), ktory broni stosunkow zbiorowych w mroku basenow pod pretekstem, jakoby promiskuityzm taki był przejawem demokracji i sprawiedliwości, albowiem pod osłoną wyrownującej szansę ciemności umożliwia brzydkim i pięknym, chudym i grubym, młodym i starym doznawanie rozkoszy. Toż to absurdalne rozumowanie komisarza-konstruktywisty! Demokracja dotyczy jedynie obywatelskiego wymiaru człowieka, gdy tymczasem miłość – żądza i rozkosz – należy, podobnie jak religia, do sfery prywatnej, gdzie liczą się wyłącznie rożnice, a nie zbieżność z pozostałymi ludźmi. Seks nie może być demokratyczny; jest elitarny i arystokratyczny, a domieszka despotyzmu (uzgodniona przez strony) bywa z reguły niezbędna. Zbiorowe kopulacje w mrocznej kąpieli, rekomendowane przez poetę-beatnika jako wzorce erotyczne, za bardzo przypominają wspołżycie ogierow i klaczy na pastwisku albo drepczący izomorfizm kogutow i kur w zgiełkliwych kurnikach, aby można je było porownywać do cudownej, żywej, intelektualnej tworczości, do fantazji zmysłowych, w ktorych na rowni uczestniczą ciało i duch, wyobraźnia i hormony, najsubtelniejsze i najbardziej plugawe strony kondycji ludzkiej – czyli do erotyzmu, wielbionego przez skromnego epikurejczyka i anarchistę ukrytego w obywatelskim ciele ubezpieczyciela nieruchomości. Seks praktykowany a la „Playboy” (wracam i będę wracać do tego tematu, dopoki nie przeszkodzi mi w tym moja bądź pańska śmierć) wedle mego mniemania pozbawia Erosa dwoch zasadniczych składnikow: ryzyka i nieśmiałości. Już wyjaśniam. Tchorzliwy człowieczek, ktory w autobusie przezwycięża własny wstyd i strach, rozchyla płaszcz i nieuprzedzonej babie, zmuszonej przez los do podrożowania z nim twarzą w twarz, przez parę sekund prezentuje swoje wzniesione prącie, to śmiały bezwstydnik. Robi swoje, wiedząc, że ceną tego ulotnego kaprysu może być pobicie, lincz, cela i skandal ujawniający opinii publicznej tajemnicę, ktorą on chciałby zabrać do grobu, przypinający mu łatkę psychopaty i wyrzutka niebezpiecznego dla otoczenia. Ryzykuje jednak, bo rozkosz tego chwilowego ekshibicjonizmu ściśle łączy się ze strachem i z pokonaniem wstydu. Lata
świetlne oddzielają go – podobnie jak erotyzm od pornografii – od zlanego francuskimi perfumami prezesa, z roleksem na przegubie dłoni (a coż innego mogłby nosić?), ktory w modnym barze wypełnionym muzyką bluesową otwiera ostatniego „Playboya” i obnosi się z nim, wierząc, że właśnie obnosi przed wszystkimi swoje prącie, co ma świadczyć, że jest człowiekiem bywałym, bez uprzedzeń, nowoczesnym, wiedzącym, co dobre, że jest in. Biedny matoł! Nie podejrzewa, że obnosi się tylko z symbolem własnej służalczości, służalczości wobec wspolnoty, reklamy, homogenizującej mody, że rezygnuje z wolności, że nie chce się wyzwolić – poprzez prywatne fantazje – z atawistycznych kajdan wobec tego, co seryjne. Dlatego właśnie oskarżam pana, wiadome pismo i jemu podobne, a także wszystkich, ktorzy je czytają lub choćby kartkują, by tym nędznym erzacem zaspokoić – a raczej zabić – własne libido, o to, że stanowicie forpocztę wielkiego manewru mającego na celu sekularyzację i banalizację seksu, forpocztę wspołczesnego barbarzyńcy. Cywilizacja ukrywa i wysubtelnia seks, żeby moc lepiej z niego korzystać, otacza go rytuałami i kodeksami, ktore wzbogacają go w sposob niewyobrażalny dla mężczyzn i kobiet przederotycznych, praktykow kopulacji, dzieciorobow. Po przejściu bardzo długiej drogi, ktorej budulcem było, w pewnym sensie, subtelnienie gry erotycznej dzięki tak niezwykłym czynnikom jak społeczeństwo permisywne i kultura tolerancji, wrociliśmy do przedwiecznego punktu wyjścia: oto miłość fizyczna znow oznacza ćwiczenie gimnastyczne, na poły publiczne, uprawiane bez ładu ni składu pod wpływem bodźcow wytwarzanych nie przez podświadomość i duszę, ale przez specjalistow od badania rynku, bodźcow rownie idiotycznych, jak sztuczna pochwa krowy, ktorą podsuwa się pod nozdrza bykom, by wywołać wytrysk i zebrać ich nasienie dla celow sztucznej inseminacji. Niech pan idzie, żywy samobojco, kupi sobie „Playboya” i dorzuci kolejne ziarnko piasku do dzieła stworzenia świata ejakulujących eunuchow i eunuszyc, świata, z ktorego znikną filary miłości – wyobraźnia i sekretne fantazje. Ja za to już teraz udaję się do miłosnego łoża krolowej Saby i Kleopatry, by kochać się z obydwiema w przedstawieniu, ktorego scenariusz pozostanie nieznany nikomu, a już na pewno panu. Stópka „Jest czwarta nad ranem, kochana Lukrecjo” – pomyślał don Rigoberto. Jak prawie codziennie zbudziła go posępna wilgoć poranka, by mogł celebrować rytuał odprawiany rozpaczliwie od czasu, gdy dona Lukrecja odeszła na Olivar de San Isidro: marzyć na jawie, tworzyć i odtwarzać żonę, zaklinać zeszyty, w ktorych zimowały jego urojenia. „I w ktorych jesteś krolową i panią od chwili, gdy cię poznałem”. Ale w przeciwieństwie do poprzednich spustoszonych lub rozżarzonych świtow dziś nie wystarczało mu, że będzie ją sobie wyobrażał, że będzie jej pożądał, rozmawiał z jej nieobecnością, kochał ją całą wyobraźnią i całym sercem, z ktorego nigdy nie odeszła; dziś łaknął
kontaktu bardziej materialnego, bardziej namacalnego, pewniejszego. „Dzisiaj mogłbym popełnić samobojstwo” – pomyślał bez trwogi. A może jej odpisać? Może wreszcie odpowiedzieć na jej pikantne anonimy? Pioro wypadło mu z dłoni, ledwie je chwycił. Nie, to mu się nie uda, a jeśli nawet – i tak nie zdoła wysłać jej listu. Z pierwszego zeszytu, jaki otworzył, wyskoczyło i uderzyło go idealnie pasujące zdanie: „Moimi straszliwymi przebudzeniami o brzasku rządzi bodziec w postaci twojego obrazu, wizji realnej albo wymyślonej, ktora rozpala moje pragnienia, mą nostalgię doprowadza do obłędu, porywa mnie i wpycha do tego gabinetu, żebym mogł bronić się przed własnym unicestwieniem, mając za antidotum zeszyty, obrazy i książki. Tylko to jest mnie w stanie uleczyć”. Racja. Dziś jednakże zwykłe lekarstwo nie wywołałoby rownie dobroczynnego efektu, jak w poprzednie świty. Był zmieszany i wzburzony. Ze snu wyrwała go mieszanka doznań, gdzie obok szlachetnego buntu w rodzaju tego, ktory jako osiemnastolatka zawiodł go w szeregi Akcji Katolickiej i napełnił jego duszę porywami misjonarskimi, odnowicielskimi i ewangelizacyjnymi, pojawiła się gęstniejąca nostalgia za stopką Azjatki dostrzeżoną po drodze przez ramię przechodnia stojącego krociutko obok niego na czerwonych światłach gdzieś w centrum, oraz nagłe wspomnienie osiemnastowiecznego literata francuskiego Nicolasa Edme Restifa de la Bretonne, ktorego tylko jedną książkę miał w bibliotece – poszuka i znajdzie ją, zanim wstanie słońce – pierwsze wydanie kupione przed laty w paryskim antykwariacie za bajońską sumę. „Niezła mieszanka”. Pozornie żadne z tych wrażeń nie wiązało się z Lukrecją. Skąd więc ta pilna potrzeba, żeby opowiedzieć jej, zreferować na głos co do szczegołu wszystko, co teraz wrze w jego umyśle? „Kłamię, kochanie moje – pomyślał. – Oczywiście, że to wiąże się z tobą”. Wszystko, co robił, nawet idiotyczne operacje biurowe, ktore od poniedziałku do piątku zajmowały mu osiem godzin dziennie w towarzystwie reasekuracyjnym mieszczącym się w centrum Limy, wiązało się głęboko z Lukrecją, z nikim innym. A już szczegolnie, w jeszcze bardziej niewolniczy sposob, z iście rycerską wiernością dedykował jej swoje noce oraz wszystkie uniesienia, fikcje i namiętności, od jakich się roiły. Intymny, bezdyskusyjny, jakże bolesny dowod znajdował się na każdej stronie zeszytow, ktore właśnie przeglądał. Dlaczego pomyślał o buntach? W gruncie rzeczy parę chwil wcześniej przebudziło go zwielokrotnione poczucie oburzenia, konsternacji z poprzedniego rana, kiedy to przeczytał w gazecie wiadomość (Lukrecja też na pewno
ją czytała), ktorą teraz kulawym pismem przepisał na pierwszej czystej stronie, jaką znalazł: Wellington (Agencja Reutera). 24-letnia nauczycielka z Nowej Zelandii została skazana przez miejscowego sędziego na cztery lata więzienia za gwałt. Podczas procesu wykazano, że oskarżona utrzymywała stosunki płciowe z dziesięcioletnim chłopcem, przyjacielem i kolegą szkolnym jej syna. Sędzia oświadczył, że wydał wyrok dokładnie taki sam, na jaki zasłużyłby mężczyzna, ktory dokonałby gwałtu na dziewczynce w tym wieku. „Miłości moja, kochana Lukrecjo, nie dopatruj się tu choćby cienia pretensji o to, co zaszło między nami – pomyślał. – Nie ma tu najmniejszej niesmacznej aluzji, niczego, co świadczyłoby o pamiętliwości, o małoduszności, o urazie”. Nie. Wręcz odwrotnie, ponieważ podczas porannej lektury tej krotkiej depeszy przy pierwszych łykach gorzkiej kawy (nie dlatego, żeby ją pił bez cukru, ale dlatego, że obok nie siedziała Lukrecja i nie komentowała z nim informacji gazetowych) don Rigoberto nie poczuł bolu, żalu ani tym bardziej wdzięczności i radości na wieść o wyroku. Raczej gwałtowną, nagłą solidarność, młodzieńczą jedność z ową nowozelandzką nauczycielką brutalnie ukaraną za to, że najwyższe rozkosze raju muzułmańskiego (o ile się orientował, najbardziej zmysłowego na całym rynku religijnym) pokazała tamtemu małemu szczęściarzowi. „Tak, tak, najukochańsza Lukrecjo”. Nie udawał, nie kłamał, nie przesadzał. Przez cały dzień od rana dręczyło go oburzenie na tępego sędziego bezsensownie szukającego symetrii dla pewnych doktryn feministycznych. Czy dorosłego mężczyznę, ktory gwałci dziesięcioletnią dziewczynkę i tym samym popełnia czyn karalny, można porownywać z dwudziestoczteroletnią panią, ktora odkrywa cielesne szczęście i cuda seksu przed chłopcem zdolnym już do nieśmiałych wzwodow i nieskrępowanego wydzielania nasienia? O ile w pierwszym przypadku mamy nieodwołalnie do czynienia z domniemaniem gwałtu dokonanego przez sprawcę na ofierze (nawet gdyby dziewczynka była na tyle dojrzała umysłowo, żeby wyrazić zgodę, stałaby się ofiarą agresji fizycznej skierowanej przeciwko jej dziewictwu), o tyle w drugim o gwałcie nie mogło być mowy, skoro bowiem doszło do aktu płciowego, to musiało się tak stać tylko i wyłącznie za entuzjastycznym przyzwoleniem chłopca, inaczej zbliżenie nie zostałoby skonsumowane. Don Rigoberto chwycił pioro i rozgorączkowany ze złości napisał: „Chociaż nie znoszę utopii i znam ich katastrofalny wpływ na ludzkie życie, jednak gorąco wspieram jedną: żeby wszyscy chłopcy w mieście przechodzili inicjację w wieku dziesięciu lat, z mężatkami, po trzydziestce, najlepiej ciotkami, nauczycielkami i matkami chrzestnymi”. Odetchnął z pewną ulgą. Przez cały dzień los tej nauczycielki z Wellington nie dawał mu spokoju, wspołczuł jej, że padła ofiarą powszechnego szyderstwa, upokorzeń i kpin, że z pewnością utraciła pracę, że przez plugawe media drukowane, elektroniczne i cyfrowe, przez dziennikarzy, jest traktowana jak deprawatorka nieletnich, jak degeneratka. Był wobec siebie szczery, nie odgrywał masochistycznej farsy. „Nie, Lukrecjo, przysięgam ci, że nie”. W ciągu dnia i następnej nocy wielokrotnie stawała przed nim twarz tej nauczycielki wpisana w twarz jego eksmałżonki. A teraz, teraz odczuł
palącą potrzebę, by dać jej znać („dać ci znać, kochanie moje”) o swojej skrusze, o swoim zawstydzeniu. Żałował, że się okazał tak niewrażliwy, tak bezmyślny, tak nieludzki i tak okrutny jak ow prawnik z Wellington. On sam pojechałby do owego miasta tylko po to, by obsypać czerwonymi pachnącymi rożami stopy zachwycającej, podziwu godnej nauczycielki, ktora miała zapłacić za swoją wielkość, za szczodrość, dając się zamknąć razem z dzieciobojczyniami, złodziejkami, aferzystkami i doliniarkami (anglofonkami i Maoryskami). Jak mogą wyglądać stopy tej nowozelandzkiej nauczycielki? „Gdyby wpadła mi w ręce jedna jej fotografia, nie wahałbym się zapalić przed nią świeczek i kadzideł” – pomyślał. Miał nadzieję, pragnął, żeby były rownie piękne i subtelne jak nogi Lukrecji i jak stopa, ktorą ujrzał w południe na połyskującej stronie tygodnika „Time” przez ramię przechodnia, kiedy światła zatrzymały go na skrzyżowaniu La Colmena po drodze do salonu Miguela Grau w Klubie Nacional, gdzie wyznaczył mu spotkanie jeden z tych kretynow w krawatach, co to umawiają się w Klubie Nacional, a dzięki ktorym żyją kretyni zarabiający na życie ubezpieczaniem mienia ruchomego i nieruchomości, czyli tacy jak on. Wizja trwała może kilka sekund, ale oświeciła go, poruszyła i olśniła, wstrząsnęła nim, jak widzenie pewnej dziewczyny w Galilei, ktorej skrzydlaty Gabriel zwiastował nowinę mającą sprowadzić na ludzkość tyle nieprawości. Była to zaledwie stopka widziana z profilu: połokrągła pięta, zgrabne podbicie wznoszące się dumnie nad delikatnie zarysowaną podeszwą, ktora kończyła się wdzięcznie wymodelowanymi paluszkami – kobieca stopa nieoszpecona odciskami, zrogowaceniami, bąblami ani okropnymi wystającymi kostkami, stopa bez skazy, nieskończenie doskonała w każdym szczegole i w ogolności, stopka uniesiona i pozornie zaskoczona przez czujnego fotografa, nim stąpnie na miękki dywan. A dlaczego Azjatki? Może dlatego, że ozdabiane nią ogłoszenie reklamowało linie lotnicze z tamtego rejonu świata – Singapore Airlines – a może dlatego, że na mocy swych skąpych doświadczeń życiowych don Rigoberto czuł się uprawniony do twierdzenia, że kobiety z Azji mają najpiękniejsze stopy na tej planecie. Wzruszył się, przywołując chwile, gdy pośrod pocałunkow wypowiadał określenia „nożki filipińskie”, „malajskie pięty”, „japońskie podbicia” pod adresem rozkosznych kończyn ukochanej. Faktem jest, że cały dzień oprocz furii z powodu złego losu, jaki spotkał jego nową przyjaciołkę, nauczycielkę z Wellington, świadomość zaprzątała mu owa stopka z ogłoszenia w „Timie”, ktora potem zburzyła mu sen, wygrzebując z zakamarkow pamięci ni mniej, ni więcej, tylko Kopciuszka, baśń ta bowiem w dzieciństwie, zwłaszcza kiedy opowiadający dochodził do miejsca, gdzie okazywało się, że pantofelek bohaterki pasuje tylko na jej stopę, budziła w nim pierwsze marzenia erotyczne („moczenia przy połowicznej erekcji, jeśli konieczne są techniczne szczegoły” – odezwał się na głos w pierwszym tego ranka przypływie dobrego humoru). Czy kiedykolwiek podzielił się z Lukrecją refleksją, że wdzięczne dziewczę Kopciuszek bez wątpienia w znacznie większym stopniu niż cała brudna kupa antyerotycznej pornografii dwudziestowiecznej przyczyniło się do powstania istnych legionow fetyszystow? Nie przypominał sobie. Tę lukę w ich stosunkach małżeńskich trzeba będzie kiedyś uzupełnić. Miał wyraźnie lepszy nastroj niż w momencie, gdy
przebudził się rozdrażniony, stęskniony, śmiertelnie wściekły, samotny i zbolały. Od paru sekund pozwalał sobie nawet – to był jego sposob, żeby nie poddać się rozpaczy swej powszedniej – na drobne fantazjowanie, ale nie na temat oczu, włosow, piersi, ud czy bioder Lukrecji, lecz wyłącznie na temat jej stop. Obok niego leżało już – trochę się napracował, zanim je znalazł, nurkując w regały – pierwsze wydanie w trzech niewielkich tomach owej powieści Nicolasa Edme Restifa de la Bretonne (własnoręczna adnotacja na fiszce: 1734–1806), jedynego spośrod dziesiątkow dziesiątkow dzieł, jakie spłodził sprośny drukarz: Le pied de Fanchette ou l’Orpheline francaise. Histoire interessante et morale (Paris, Humblot Quillau, 1769, w 3 tomach, 160–148–192 s.). Pomyślał: „Teraz ją przejrzę. Teraz, Lukrecjo, pojawisz się, boso albo w pantoflach, w każdym rozdziale, na każdej stronie, w każdym słowie”. U nadpłodnego skryby Restifa de la Bretonne tylko jedna rzecz zasługiwała na jego sympatię, tylko jedna sprawiała, że mogł w ten dżdżysty ranek powiązać go z Lukrecją, natomiast tysiąc innych (no dobrze, może nieco mniej) skazywało go na zapomnienie jako tworcę przebrzmiałego i wręcz antypatycznego. Czy kiedykolwiek rozmawiał z nią o nim? Czy kiedykolwiek to nazwisko wypłynęło podczas ich nocnych świąt małżeńskich? Don Rigoberto nie przypominał sobie. „Chociaż jest poźno, najdroższa, ale przedstawiam ci go, ofiarowuję i kładę u stop (trudno o celniejszy zwrot)”. Urodził się i żył w epoce wielkich przemian, w osiemnastowiecznej Francji, ale raczej trudno przypuszczać, by poczciwina Nicolas Edme zdawał sobie sprawę, że cały świat wokoł niego się rozpada i powstaje na nowo na skutek ruchow rewolucyjnych, sam bowiem owładnięty był obsesją własnej rewolucji, nie społecznej, nie ekonomicznej, nie politycznej – „te zazwyczaj mają niezłą prasę” – ale swojej własnej: rewolucji żądz cielesnych. To budziło sympatię don Rigoberta, to skłoniło go do zakupienia pierwszej edycji Le pied de Fanchette, powieści o niesamowitych zwrotach akcji i komicznych niegodziwościach, absurdalnych splotach i głupich dialogach, powieści, ktorą każdy szanujący się krytyk oraz obdarzony dobrym smakiem czytelnik uznałby za koszmarną, ale ktora zdaniem don Rigoberta zasługiwała na uznanie, ponieważ świętokradczo wręcz wychwalała prawo człowieka do buntu przeciwko ustalonemu porządkowi w imię własnych żądz, do zmiany świata za pomocą własnej fantazji, choćby na krotki czas lektury bądź snu. Przeczytał na głos to, co zapisał był w zeszycie o Restifie zaraz po przeczytaniu Le pied de Fanchette: „Nie sądzę, by ten prowincjusz – syn chłopa, samouk pomimo ukończenia seminarium jansenistycznego, człowiek, ktory sam siebie nauczył językow i doktryn, a wszystkich źle, i ktory zarabiał na życie jako drukarz i wytworca książek (w obu znaczeniach: pisał je i dobrze wydawał, choć w tym drugim
przejawiał więcej zdolności) – doceniał transcendentalną wagę swoich utworow (wagę symboliczną i moralną, broń Boże estetyczną), gdy zafascynowany nieustannie zwiedzał robotnicze i rzemieślnicze dzielnice Paryża, gdy, między kolejnymi schadzkami (cudzołożnymi, kazirodczymi i płatnymi, ale zawsze ortodoksyjnymi, albowiem na myśl o homoseksualizmie wpadał w nabożny strach) z socjologicznym zacięciem dokumentował francuskie miasteczka i wsie, gdy wreszcie opisywał to jak leci, kierując się, o zgrozo, natchnieniem, bez poprawek, prozą mętną, wulgarną, przeładowaną odpadkami francuszczyzny, niejasną, pełną powtorzeń, zawiłą, konwencjonalną, płaską, nijaką, bez wyczucia i, powiedzmy to jednym słowem, ktore określi ją najlepiej ze wszystkich: niedorozwiniętą”. Dlaczego w takim razie po podobnie surowym wyroku tracił czas o świcie, rozpamiętując estetyczną niedoskonałość jakiegoś szczwanego grafomana, ktory, co gorsza, skończył w plugawym zawodzie szpicla? W zeszycie roiło się od szczegołow na jego temat. Naprodukował około dwustu książek zupełnie nienadających się do czytania. Dlaczego więc chciał zestawić go z doną Lukrecją, jego zupełnym przeciwieństwem, ideałem w ciele kobiety? Ponieważ – odpowiedział sam sobie – nikt inny oprocz tego prostaka intelektualisty nie zrozumiałby jego podniecenia, gdy w południe ujrzał przelotnie w prasowym ogłoszeniu tę uskrzydloną stopkę azjatyckiej dziewczyny, ktora dziś w nocy sprowadziła nań wspomnienie, ba, pragnienie stop krolowej Lukrecji. Absolutnie nikt oprocz Restifa, amatora i wytrawnego znawcy kultu, ktory obrzydliwe plemię psychologow i psychoanalitykow woli nazywać fetyszyzmem, nie zdołałby zrozumieć, pochwalić i przyłączyć się do tego hołdu i dziękczynienia wobec ubostwianych stop. „Dzięki ci, Lukrecjo moja – modlił się z namaszczeniem – za te godziny rozkoszy, ktore im zawdzięczam od chwili, gdy odkryłem je na plaży w Pucusana i ucałowałem pod wodą, pod falami”. Wyczerpany don Rigoberto na nowo poczuł słone, zwinne paluszki ruszające się w jaskini jego ust oraz mdłości od połkniętej wowczas morskiej wody. Tak, w tym don Nicolas Edme Restif de la Bretonne miał szczegolne upodobanie: w stopie niewieściej. A także, poprzez sąsiedztwo i – jak powiedziałby alchemik – przez sympatię, w tym, co ją chroni i otacza: pończochach, pantoflach, sandałach, trzewikach. Spontanicznie i naiwnie, jak to on, wieśniak przeniesiony do miasta, praktykował i obwieszczał swe upodobanie do delikatnej kończyny i jej otoczki bez najmniejszego rumieńca, z gorliwością neofity zastępował w swych niezliczonych pismach świat rzeczywisty światem fikcyjnym, rownie monotonnym, przewidywalnym, chaotycznym i głupim, jednak w tej masie złej, wyjątkowo monotematycznej prozy zdecydowanie błyszczały, wyrożniały się, rozbudzały męskie namiętności – nie wdzięczne oblicza dam, nie falujące fryzury, nie smukłe talie, nie alabastrowe szyje, nie wyzywające biusty wreszcie, ale, nieodmiennie i wyłącznie, piękne stopy. (Przyszło mu do głowy, że gdyby przyjaciel Restif żył do dzisiaj, on, Rigoberto, zabrałby go, za zgodą Lukrecji oczywiście, do jej domku na Olivar i ukrywając przed nim resztę jej ciała, pokazałby mu jej stopy obute w cudne trzewiki babuni i nawet pozwoliłby mu je
zdjąć. Jak zareagowałby człowiek z tamtej epoki? Padłby na kolana w ekstazie? Zadrżałby i zawył? Pospieszyłby jak szczęśliwe psisko z ozorem na wierzchu i rozwartymi nozdrzami, by powąchać, polizać ten cymes?). Zasługiwał chyba na szacunek ktoś, kto wprawdzie pisał źle, ale za to taką cześć oddawał rozkoszy i z takim przekonaniem i logiką bronił swych fantazji? Czy poczciwy Restif pomimo niestrawnej prozy nie był „jednym z nas”? Oczywiście, że tak. Dlatego tej nocy zjawił mu się we śnie, ściągnięty tą ukradkową stopką birmańską czy singapurską, i był mu towarzyszem poranka. Znienacka don Rigoberto upadł na duchu. Chłod przeniknął go na wskroś. Jakże pragnął, by Lukrecja poznała całą jego skruchę i dręczący go bol z powodu głupoty albo prostackiej krotkowzroczności, ktore rok wcześniej spowodowały, że postąpił z nią tak jak ow niegodziwy sędzia w zamorskim Wellington, skazując na cztery lata więzienia nauczycielkę, przyjaciołkę („też jedną z nas”) za to, że małemu szczęściarzowi, nowozelandzkiemu Fonsitowi pozwoliła ujrzeć, co tam, zagościć w niebiosach! „Zamiast cierpieć i robić ci wyrzuty, powinienem być ci wdzięczny, cudowna piastunko”. Był jej więc wdzięczny teraz, w ten poranek huczących, spienionych fal i niewidocznej, ale dojmującej mżawki, a sekundował mu usłużny Restif, ktorego powiastkę, pod rozkosznym tytułem Le pied de Fanchette i kretyńskim podtytułem ou l’Orpheline francaise. Histoire interessante et morale (w sumie były wystarczające powody po temu, żeby określić ją jako moralną), trzymał na kolanach i głaskał obiema dłońmi jak parę pięknych stop. Czy kiedy Keats pisał „ Beauty is truth, truth is beauty” (cytat ten pojawiał się w każdym otwieranym przezeń zeszycie), to miał na myśli stopy doni Lukrecji? Tak, choć, nieszczęsny, sam o tym nie wiedział. A kiedy Restif de la Bretonne w 1769 roku, w wieku trzydziestu pięciu lat, pisał i drukował (zapewne z tą samą szybkością) Le pied de Fanchette, natchnieniem także była kobieta z przyszłości, ktora miała przyjść na świat jakieś dwa stulecia poźniej w jakiejś barbarzyńskiej gminie Ameryki zwanej (poważnie?) Łacińską. Dzięki zapiskom w zeszycie don Rigoberto odtwarzał sobie dzieje powieści. Była konwencjonalna i przewidywalna do niemożliwości, pisana nogą (nie, tego nie należało ani mowić, ani myśleć), ale fakt, że jej bohaterką była nie dorastająca piękna sierota Fanchette Florangis, lecz zniewalająca stopka Fanchette Florangis, wynosił ją ponad inne, czynił wyjątkową, dzięki niemu dostarczała przeżyć, przemawiała jak dzieło sztuki. Perłowe stopki młodej Fanchette wywoływały niewyobrażalny zamęt w głowie, budziły najgorętsze namiętności. Jej stareńkiego opiekuna Monsieur Apateona, ktory kochał kupować im wytworne buciki i korzystał z byle pretekstu, żeby moc je popieścić, doprowadziły do stanu, kiedy rozpalony chciał zgwałcić swoją pupilkę, corkę najukochańszego przyjaciela. Malarz Dolsans, poczciwy młodzian, od kiedy ujrzał je obute w zielone pantofelki ozdobione złotymi kwiatami, stał się ich niewolnikiem, popadł w żałosne szaleństwo i
snuł zbrodnicze projekty, przez ktore stracił życie. Szczęśliwy i majętny panicz Lussanville, nim ramiona i usta jego wzięły we władanie wyśnioną dziewczynę, pocieszał się jednym z jej bucikow, ktory, jako kolejny amator, zdołał był ukraść. Wszyscy faceci, jakich ziemia nosiła – finansiści, kupcy, rentierzy, markizowie, plebejusze – poddawali się ich czarowi trafieni strzałą miłości zmysłowej i gotowi byli na wszystko, byle tylko je posiąść. Dlatego pełną słuszność miał narrator, gdy wypowiadał zdanie przepisane poźniej do zeszytu przez don Rigoberta: „ Le joli pied les rendait tous criminels”. Tak, przez te nożki wszyscy stawali się zbrodniarzami. Bambosze, sandały, trzewiki, pantofelki pięknej Fanchette niczym magiczne przedmioty krążyły po tej opowieści, rozsiewając wokoł oślepiające, pobudzające światło. Nieważne, że głupcy nazywali to perwersją, on i rzecz jasna Lukrecja potrafili zrozumieć Restifa, cieszyć się, że miał w sobie tyle śmiałości i bezwstydu, by publicznie zamanifestować swoje prawo do inności, do stworzenia na nowo świata na obraz i podobieństwo swoje. Czyż on i Lukrecja nie czynili tak przez całe dziesięć lat? Czyż nie rozstroili i zestroili na nowo swojego życia pod dyktando własnych pragnień? Czy jeszcze kiedyś do tego wrocą? Czy może wszystko na zawsze pozostanie wspomnieniem, obrazem zaklętym w pamięci po to, by odegnać rozpacz, rzeczywistość, świat taki, jaki jest naprawdę? Tej nocy, tego poranka don Rigoberto czuł się jednym z opętanych przez stopę Fanchette mężczyzn. Żył w prożni i co noc, co świt wypełniał pustkę po Lukrecji własnymi fantazjami, ktore jednak nie potrafiły go pocieszyć. Czy istnieje jakieś wyjście? Czy już za poźno, żeby cofnąć się i naprawić błąd? Czy jakiś nowozelandzki Sąd Najwyższy, Trybunał Konstytucyjny nie mogł dokonać rewizji wyroku tępego sędziego z Wellington i ułaskawić nauczycielki? Czy jakiś pozbawiony przesądow gubernator Nowej Zelandii nie mogłby objąć jej amnestią, a nawet udekorować jako obywatelkę, ktora z heroizmem wykazała się udowodnioną ofiarnością wobec dzieci? Czy on sam nie mogł pojść do domu na Olivar de San Isidro i powiedzieć Lukrecji, że głupia ludzka sprawiedliwość też popełnia błędy, bo bezprawnie ją skazała, zwrocić jej honor i wolność, żeby… żeby? Żeby co? Zawahał się, ale brnął dalej, tak jak umiał. Czy to utopia? Podobna do tych, ktore wymyślał „fetyszysta” Restif de la Bretonne? Chociaż nie, bo utopie don Rigoberta, w ktore zanurzał się unoszony słodkim bezwładem, miały charakter prywatny i nie mogły kształtować wolnej woli innych. A może były po prostu uczciwe i nie miały nic wspolnego z utopiami zbiorowymi, zaciekłymi
nieprzyjaciołkami wolności, ktore zawsze zwiastowały kataklizm? To kolejna słaba, groźna strona Nicolasa Edme, choroba owych czasow, ktorej uległ podobnie jak spora część jego wspołczesnych, albowiem ochota na utopie społeczne, wielki spadek po wieku Oświecenia, w połączeniu z nowymi horyzontami i śmiałym żądaniem prawa do rozkoszy, dała w efekcie apokalipsę dziejową. Don Rigoberto nie przypominał sobie niczego takiego, ale jego zeszyty owszem. Tam były oskarżycielskie dane i nieubłagane klątwy. Restif, subtelny wielbiciel niewieścich stopek i obuwia – „za to niech go Bog błogosławi, o ile istnieje” – był też niebezpiecznym myślicielem, mesjanistą (kretynem, jeśli wymagana jest ocena okrutna, względnie fantastą, jeśli mamy darować mu życie), reformatorem instytucji, lekarzem schorzeń społecznych, ktory zapisując całe łańcuchy gorskie papieru, zdołał poświęcić kilka gor i pagorkow budowie więzień, utopii publicznych, żeby tylko uregulować problem prostytucji, a dziwkom nakazać szczęście (straszliwy ten projekt znajdował się w książce pod podstępnym i ładnym tytułem Le Pornographe), żeby udoskonalić pracę teatrow i obyczaje aktorow ( Le Mimographe), żeby zorganizować życie kobietom, określając ich obowiązki i wyznaczając im granice w celu osiągnięcia harmonii płci (ten zuchwały pomysł rownież nosił wrożący rozkosze tytuł Les Gynographes, w rzeczywistości zaś zalecał dyby i okowy jako narzędzia wolności). Dużo bardziej ambitny i groźny był oczywiście zamiar uporządkowania – innymi słowy: zduszenia – obyczajow rodzaju ludzkiego ( L’Andrographe) oraz wprowadzenia niepożądanych, niszczących, tłamszących prywatność kodeksow, ktore położyłyby kres swobodnej inicjatywie i wolnemu wyborowi ludzi w zakresie własnych pragnień: Le Thermographe. Wobec takich ekscesow cenzorskich godnych świeckiego Torquemady zaiste dziecięcym wybrykiem może się wydawać kolejny objaw kodyfikacyjnego szału Restifa, a mianowicie propozycja przeprowadzenia kompletnej reformy ortografii ( Glossgraphe), Wszystkie te utopie społeczne zebrał w książce, ktorą nazwał Idees singulieres (1769) – i bez wątpienia były to pomysły osobliwe, ale w pejoratywnym i zbrodniczym sensie tego słowa. Wyrok odciśnięty w zeszycie był prawomocny i don Rigoberto go zaaprobował: „Bez wątpienia, gdyby ow pracowity drukarz, dokumentalista i wyrafinowany amator niewieścich kończyn doszedł do władzy politycznej, uczyniłby z Francji, a może i z całej Europy, szalenie zdyscyplinowany oboz koncentracyjny, z ktorego precyzyjna siateczka zakazow i nakazow odcedziłaby najdrobniejsze okruchy wolności. Na szczęście był zbyt wielkim egoistą, by pożądać władzy, za bardzo skupionym na dziele stworzenia
fikcyjnego świata ludzkiego, ktory konstruował wedle własnego uznania w taki sposob, że, jak w Le pied de Fanchette, najwyższą wartością, głowną aspiracją dwunogich samcow była tam nie żądza czynow bohaterskich i wojennych podbojow, nie dążenie do świętości, nie potrzeba odkrywania tajemnic materii i życia, ale ta cudowna, rozkoszna, wyborna niczym stanowiąca pokarm bogow olimpijskich ambrozja – stopka niewieścia”. Jak ta ujrzana przez don Rigoberta w ogłoszeniu w „Timie”, ktora przypomniała mu stopy Lukrecji. Pierwsze promienie słońca zaskoczyły go teraz, gdy wrzucał do morza butelkę z listem do ukochanej, chcąc ją odnaleźć, ale wiedząc aż nazbyt dobrze, że tak się nie stanie, bo w jaki sposob mogło do niej dotrzeć coś, co nie istniało, coś, co wymalował ulotny pędzel jego snow? Don Rigoberto właśnie zadał sobie to rozpaczliwe pytanie z zamkniętymi oczyma, ale w momencie, gdy jego wargi wyszeptały miłosne wezwanie: „Ach, Lukrecjo!”, lewa dłoń zrzuciła na podłogę jeden z zeszytow. Podniosł go, zerknął na stronę otwartą podczas upadku i aż się wzdrygnął: przypadek lubi cudowne zrządzenia, o czym on i jego żona mieli często okazję przekonać się w trakcie swoich flirtow. Na co trafił? Na dwa zapiski sprzed wielu lat. Jeden był nieistotną wzmianką o anonimowej grafice z końca zeszłego wieku, na ktorej Merkury nakazuje nimfie Kalipso, aby puściła Odyseusza – w ktorym się była zakochała i ktorego uwięziła na swej wyspie – i pozwoliła mu podrożować dalej ku Penelopie. A drugą, patrzcie państwo, następująca namiętna refleksja: „Subtelny fetyszyzm Jana de Vermeera dostrzec można w Dianie i jej towarzyszkach, gdzie malarz składa plastyczny hołd pogardzanej części ciała kobiety, pokazując jedną nimfę, jak z umiłowaniem oddaje się myciu – a raczej pieszczeniu – stopy Diany za pomocą gąbki, druga zaś rozkosznie a niedbale pieści swoją. Wszystko tu jest delikatne i zmysłowe, pełne czułej namiętności ukrytej za doskonałą formą i spowijającą scenerię leciutką mgiełką, ktora odrealnia postacie i obdarza je magią, ktorą i ty posiadasz każdej nocy, Lukrecjo z krwi i kości i Lukrecjo-widmo, ktora odwiedzasz mnie w snach”. Jakże trafne, jakże aktualne, jakże istotne. A gdyby odpowiedział na jej anonimy? Gdyby naprawdę do niej napisał? Gdyby zapukał do jej drzwi jeszcze tego wieczoru, jak tylko zakończy ostatnią porcję pańszczyzny reasekuracyjnej i kierowniczej? I gdyby zobaczywszy ją, natychmiast padł na kolana, ukorzył się, całował ziemię, po ktorej stąpa, błagał ją o wybaczenie nazywając, ku jej uciesze, „Swoją kochaną piastunką”, „Swoją nauczycielką nowozelandzką”, „Swoją Fanchette”, „Swoją Dianą”? Śmiałaby się? Padłaby w jego ramiona i podając usta,
przywierając doń ciałem, dałaby mu do zrozumienia, że wszystko minęło, że mogą zaczynać od nowa budować we dwojkę swoją sekretną utopię?
Sztufada z tygrysa
Z tobą mam romanse hawajskie, w trakcie ktorych tańczysz dla mnie przy ukulele podczas pełni księżyca, a na biodrach i kostkach u nog wiszą ci dźwięczące kołeczka jak u Dorothy Lamour. A także romanse azteckie, w trakcie ktorych składam cię w ofierze miedzianym, chciwym bogom, pierzastym wężom, na szczycie piramidy z rdzawych kamieni, gdy wokoło gęstnieje nieprzebyta dżungla. A także romanse eskimoskie w zimnych igloo rozświetlonych pochodniami z tłuszczu wielorybiego, i norweskie, podczas ktorych kochamy się przypięci do nart, spadając z prędkością stu kilometrow na godzinę ze stoku gory najeżonej totemami pokrytymi pismem runicznym. Moja pycha niniejszej nocy, kochanie, ma postać modernistyczną, drapieżną i afrykańską. Rozbierzesz się przed zwierciadłem, zostaniesz tylko w czarnych pończochach i czerwonych podwiązkach, a swoją śliczną głowę ukryjesz pod maską dzikiego zwierzęcia, najlepiej zapalczywego tygrysa z poematu Błękit… Rubena Dario albo lwicy sudańskiej. Wysuniesz prawe biodro, ugniesz lewą nogę, oprzesz dłoń na przeciwległym biodrze, przyjmując możliwie najbardziej prowokującą pozę. Ja będę na ciebie spoglądał i wielbił cię z właściwą mi pokorą, siedząc oparty na krześle. Nie mrugnę nawet okiem ani nie krzyknę, gdy ty będziesz mi wbijać w oczy pazury, gdy zatopisz białe
kły w moim gardle i pożresz moje ciało, i ukoisz pragnienie mą rozkochaną krwią. Teraz jestem już w tobie, teraz także jestem tobą, kochanko mną nafaszerowana.
Spotkanie w Sheratonie
– Żeby nabrać śmiałości, żeby dodać sobie otuchy, wypiłam parę szklaneczek czystej whisky – rzekła dona Lukrecja. – To znaczy, zanim się przebrałam. – Mogła się pani upić, proszę pani – odparła rozbawiona Justyniana. – Przecież pani ma słabą głowę. – Sama przy tym byłaś, bezwstydnico – skarciła ją dona Lukrecja. – I jeszcze jaka podniecona tym, co się może zdarzyć! Dolewałaś mi, pomagałaś się przebrać i pękałaś ze śmiechu, kiedy stawałam się jedną z tamtych. – Jedną z tamtych panienek – powtorzyła jak echo służąca, poprawiając pani roż. „To najgorsze szaleństwo mojego życia – pomyślała dona Lukrecja. – Gorsze niż afera z Fonsitem, gorsze niż ślub z tym wariatem Rigobertem. Jeśli się na to zdobędę, będę żałować do samej śmierci”. Ale już się zdecydowała. Ruda peruka pasowała idealnie – przymierzała ją jeszcze w sklepie przy odbieraniu zamowienia – a wyniosły, barokowy gorotwor pukli i kosmykow zdawał się płonąć. Z trudem rozpoznała się w tej ognistej kobiecie o długich sztucznych rzęsach i okrągłych kolczykach w stylu tropikalnym, wysztafirowanej, z ognistym cynobrem na ustach dwakroć grubszych niż w rzeczywistości, z pieprzykami i podkrążonymi oczami jak u femme fatale w filmach meksykańskich z lat
pięćdziesiątych. – Niech to licho, nikt by nie powiedział, że to pani – Justyniana przyglądała jej się zdumiona z dłonią na ustach. – Sama nie wiem, kogo mi pani przypomina. – No, jedną z tamtych panienek – potwierdziła dona Lukrecja. Whisky już podziałała. Wątpliwości gdzieś się rozwiały, zaintrygowana i rozbawiona obserwowała swą przemianę w pokojowym lustrze. Coraz bardziej zadziwiona Justyniana podawała jej rozłożone na łożku części stroju: minispodniczkę tak obcisłą, że ciężko w niej było oddychać, czarne pończochy zakończone czerwonymi podwiązkami ze złotymi ozdobkami, ekstrawagancką bluzkę odsłaniającą jej piersi niemal po sutki. Pomogła też pani wdziać posrebrzane pantofelki na szpilkach. Odstąpiła na parę krokow, zmierzyła ją wzrokiem od gory do dołu i z powrotem, po czym znowu zawołała z niedowierzaniem: – Nie mogę, to nie pani, to jakaś inna! Naprawdę pani tak pojdzie? – Oczywiście – skinęła dona Lukrecja. – Gdybym nie wrociła do jutra, zawiadom policję. Po czym wezwała taksowkę z postoju na Virgen del Pilar i zdecydowanym tonem poleciła kierowcy: „Do Sheratona”. Przedwczoraj, wczoraj i nawet dzisiaj rano, kiedy przygotowywała stroj, miała jeszcze wątpliwości. Mowiła sobie, że nie pojdzie, że nie popełni podobnego błazeństwa, nie narazi się na tak okrutny żart. Teraz jednak, w taksowce, czuła się już pewnie, była zdecydowana przeżyć tę przygodę do końca. Niech się dzieje, co chce. Spojrzała na zegarek. Według zaleceń miała się stawić między wpoł do dwunastej a połnocą, była dopiero jedenasta, więc przyjedzie za wcześnie. Taksowka mknęła na poły opustoszałą Zanjon w kierunku centrum, a dona Lukrecja siedziała uspokojona, zdystansowana dzięki alkoholowi, i zastanawiała się, co by zrobiła, gdyby ktoś ją rozpoznał w Sheratonie pomimo przebrania. Zaprzeczyłaby słodkim, prostackim tonem, jakim mowią tamte panienki: „Lukrecja? Ja jestem Aida. Może ktoś podobny? Pewnie jakaś daleka krewna”. Łgałaby bezczelnie. Strach gdzieś się kompletnie ulotnił. „Rola dziwki przez jedną noc sprawia ci wielką przyjemność” – pomyślała z samozadowoleniem. Zauważyła, że taksowkarz co chwila podnosił wzrok, żeby popatrzeć na nią w lusterku. Przed wejściem do Sheratona nałożyła ciemne okulary w oprawce z masy perłowej z ozdobkami w kształcie trojzębu, kupione tego wieczoru w sklepiku przy La Paz. Zdecydowała się na nie ze względu na ich prostacką tandetę, a poza tym były niemal rozmiaru maski i za taką mogły służyć.
Szybkim krokiem przeszła przez hall i skierowała się do baru, cały czas bojąc się, że ktoryś z obserwujących ją nieprzyjaźnie portierow w liberiach podejdzie i zagadnie ją, kim jest i czego tu szuka, albo bez pytania wyrzuci ją za sam ekstrawagancki wygląd. Ale nikt nie podszedł. Bez pośpiechu ruszyła schodami w gorę do baru. Połmrok przywrocił jej pewność siebie, ktorej o mały włos nie straciła w blasku jasnych lamp przy wejściu i w dużej sali, na ktorej wspierał się ciężki, prostokątny drapacz chmur, więzienie złożone z pięter, ścian, korytarzy, balustrad i pokoi hotelowych. W przyćmionym świetle, poprzez kłęby dymu, spostrzegła, że niewiele stolikow było zajętych. Grała muzyka włoska, śpiewał prehistoryczny pieśniarz Domenico Modugno, ktory przypomniał jej stary film z Claudią Cardinale i Vittoriem Gassmanem. Przy barku na niebiesko-żołtawym tle kieliszkow i rzędow butelek rysowały się niewyraźne sylwetki. Od jednego ze stolikow dobiegały piskliwe głosy rozpoczynającej się popijawy. Na nowo pełna animuszu i gotowa stawić czoła wszelkim nieprzewidzianym okolicznościom, przemierzyła lokal i zasiadła na wysokim stołku barowym. W lustrze naprzeciwko ujrzała dziwoląga, ktory napełnił ją nie wstrętem, nie rozbawieniem, lecz czułością. Jakież było jej zdumienie, kiedy barman, Metys o sztywnych, wybrylantynowanych włosach, odziany w za luźną kamizelkę i dławiącą go muszkę, potraktował ją ordynarnie: – Zamawiasz albo won. Już miała go zwymyślać, ale się opanowała i zadowolona pomyślała, że to chamstwo było dowodem na skuteczność przebrania. Po czym swoim nowym głosem, grymaśnym i słodziutkim, poprosiła: – Black Label z lodem, jeśli można. Tamten wgapił się w nią niepewny, czy dobrze słyszy. W końcu mruknął tylko: „Z lodem, się robi” i odszedł. Pomyślała, że przebranie byłoby kompletne, gdyby miała jeszcze długą papierośnicę – zamowiłaby wowczas paczkę mentolowych Kool king size i paliłaby, puszczając kołka w stronę mrugających doń gwiazdeczek z oszklonego sufitu. Barman przyniosł jej whisky razem z rachunkiem, ale nie zareagowała ostro na ten przejaw nieufności. Zapłaciła, nie zostawiając napiwku. Zdążyła wypić pierwszy łyk, kiedy ktoś usiadł na stołku obok. Poczuła lekki dreszcz. Gra rozpoczęła się na dobre. Nie, to nie był mężczyzna, dosyć młoda kobieta ubrana w spodnie i koszulkę polo bez rękawow, z golfem. Włosy miała rozpuszczone, gładkie, a twarz zuchwałą i nieco szelmowską, jak dziewczyny na obrazach Egona Schielego. – Cześć – akcent z Miraflores brzmiał znajomo. – Znamy się chyba, no nie?
– Raczej nie – odparła dona Lukrecja. – Wydawało mi się, przepraszam – powiedziała dziewczyna. – Tak naprawdę to mam beznadziejną pamięć. Często tu wpadasz? – Czasami – zawahała się dona Lukrecja. Znała ją? – Sheraton to już nie to, co kiedyś – zadumała się dziewczyna. Zapaliła papierosa i wypuściła pierwszy kłąb dymu, ktory długo nie chciał się rozwiać. – W piątek podobno był tu kocioł. Dona Lukrecja wyobraziła sobie, jak poszturchiwana wchodzi do suki policyjnej, jak wiozą ją na komendę, gdzie zostaje zarejestrowana jako ulicznica. – Zamawiasz albo won – ostrzegł barman jej sąsiadkę i uniosł złowieszczo palec. – Pieprz się, smoluchu śmierdzący – odparła dziewczyna, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem. – Ty to masz odzywki, Adelita – uśmiechnął się barman, pokazując zęby, ktore (dońa Lukrecja była pewna) aż zieleniały od kamienia. – Niech ci będzie, jesteś u siebie. Mam do ciebie słabość, a ty to wykorzystujesz. W tym momencie dona Lukrecja ją rozpoznała. No jasne, Adelita! Corka Esterki! Coś podobnego, ni mniej, ni więcej, tylko corka tej dziumdzi Esther. – Corka pani Esterki? – Justyniana pokładała się ze śmiechu. – Adelita? Mała Adelita? Corka matki chrzestnej Fonsita? Podłapuje klientow w Sheratonie? Nie wyrabiam, proszę pani! Robię, robię i nie wyrabiam! – We własnej osobie, byś się zdziwiła – zapewniła ją dona Lukrecja. – Na pełnym luzie. Klnie jak szewc, a czuje się w tym barze jak ryba w wodzie. Jak najbardziej doświadczona panienka w Limie. – A ona pani nie poznała? – Na szczęście. Ale to dopiero początek. Tak sobie gadałyśmy, kiedy nagle jak grom z jasnego nieba zwalił się nam na głowę jakiś facet. Adelita najwyraźniej go znała.
Wysoki, silny, trochę otyły, trochę wstawiony, trochę wszystkiego, czego trzeba, żeby czuć się zuchwale i po pańsku. Ubrany w garnitur z kamizelką, na szyi miał błyszczący krawat w romby i zygzaki, a sapał jak miech. Miał pewnie po pięćdziesiątce. Rozsiadł się pomiędzy nimi, objął je i powiedział na powitanie, jakby przyjaźnili się od lat: – Wpadniecie do mojego apartamentu? Na kielicha i something for the nose. Plus deszcz dolarow dla grzecznych dziewczynek. Doni Lukrecji zakręciło się w głowie. Oddech faceta dosłownie bił ją po twarzy. Był tak blisko, że mogłby ją pocałować, nie ruszając się z miejsca. – Jesteś sam, staruszku? – zapytała kokieteryjnie dziewczyna. – A po co nam ktoś jeszcze? – cmoknął i dotknął kieszeni, gdzie pewnie nosił portfel. – Sto zielonych na łebka, okay? Płacę z gory. – Jak nie masz dziesiątek ani pięćdziestek, to płacisz w solach – odezwała się raptem Adelita. – Setki są zawsze fałszywe. – Okay, okay, mam pięćdziestki – zarzekał się mężczyzna. – No, lecimy, dziewczynki. – Czekam na kogoś – migała się dona Lukrecja. – Przykro mi. – A on nie może zaczekać? – niecierpliwił się facet. – Ja nie mogę, naprawdę. – Jak chcesz, to pojdziemy we dwojkę – Adelita chwyciła go pod ramię. – Obsłużę cię na medal, staruszku. Rozczarowany mężczyzna odepchnął ją. – Ty sama nie. Dzisiaj zasługuję na nagrodę. Moje chabety wygrały trzy gonitwy i dubleta. Coś wam powiem. Mam taki kaprys, ktory od paru dni za mną łazi. Chcecie wiedzieć? – popatrzył poważnie na jedną, na drugą, rozluźnił kołnierzyk i ciągnął, nie czekając na ich aprobatę. – Wbijam się w jedną, drugiej liżę, patrzę na was w lustrze, jak się macacie i całujecie, siedząc na tronie. A tym tronem jestem ja. „Lustro Egona Schielego” – pomyślała dona Lukrecja. Wulgarność faceta budziła w niej mniejszy niesmak niż bezduszne iskierki, jakie miał w oczach, gdy opisywał swoj kaprys. – Dostaniesz zeza, jak tyle zobaczysz naraz, staruszku – zaśmiała się Adelita i dała mu lekkiego
kuksańca. – Mam taką fantazję. Dzięki chabetom dziś dopnę swego – powiedział z dumą mężczyzna, wyraźnie kończąc temat. – Szkoda, że jesteś zajęta, strojnisiu, bo mi się podobasz mimo tych kolorkow. Na razie, siostrzyczki. Kiedy przepadł między stolikami – w barze było tłoczniej niż przedtem, bardziej napalone, gwar rozmow się wzmogł, a z głośnikow płynęło teraz merengue Juana Luisa Guerry – Adelita zbliżyła się do niej strapiona. – Naprawdę jesteś ustawiona? Z tym łachudrą to prawdziwa okazja. O koniach wciskał tylko kit. Robi w dragach, wszyscy go znają. I spuszcza się w jeden moment, sto na godzinę. Jak to mowią, przedwczesny wytrysk. Tak szybciutko, że nawet nie zdąży się zabrać do roboty. To był prezent, stara. Dona Lukrecja probowała zdobyć się na fachowy uśmiech, ale bez powodzenia. Jak corka Esther mogła mowić takie rzeczy? Taka wielka pani, taka bogata, taka zarozumiała, taka elegancka, taka wierząca. Esterka, matka chrzestna Fonsita. Dziewczyna dalej komentowała takim językiem, że dona Lukrecja nie posiadała się ze zdumienia: – Co za matolstwo stracić okazję za sto dolarow w poł godziny, w piętnaście minut – narzekała. – Weszłoby się, obrobiło tego łachudrę i gra muzyka, mowię ci. Chleb z masłem, w trzy-pięć-osiem. Nie wiem, jak ty, ale ja się boję w parach. Mężuś podgląda, jak ty obracasz mu żonkę. Nienawidzę tego, stara! Bo zawsze flądra się wstydzi jak cholera. Podśmichuje się, odpycha, trzeba ją podlewać, dopieszczać. Syf, zawsze na pawia mi się zbiera, mowię ci. A już jak zaczyna płakać, jak ma wyrzuty! Zabić to mało, przysięgam. Poł godziny, godzinę można spędzić z taką zdzirą. Raz chcą, raz nie chcą, a ty tracisz przez to niezłą kasę. Nie mam już cierpliwości, stara. Miałaś coś takiego? – A nie? – dona Lukrecja czuła się zmuszona do takiej odpowiedzi, choć słowa z trudem przechodziły jej przez gardło. – Parę razy. – A jeszcze gorzej, jak trafisz na dwoch kumpli, na wspolnikow, na cwaniaczkow, co nie? – westchnęła Adelita. Głos jej się zmienił i dona Lukrecja pomyślała, że pewnie spotkało ją coś strasznego, sadyści, szaleńcy, bydlaki. – W dwojeczkę to się czują takimi samcami! I dawaj prosić o rożne wygłupy. Chcą w trąbkę, przekładańca, w kakałko. A dlaczego taki jeden wujek z drugim swojej ciotki nie namowi? Nie wiem, stara, jak ty, ale ja to w kakałko zapomnij. Nie lubię. Mam wstręt. I w dodatku to boli. Nie dam nawet za dwieście dolcow. A ty?
– Ja tak samo – wykrztusiła dona Lukrecja. – Wstrętne i boli, ja tak samo jak ty. W kakałko nawet za dwieście, nawet za tysiąc mowy nie ma. – No, za tysiąc, kto wie? – zaśmiała się dziewczyna. – Widzisz? Jesteśmy podobne. A, to chyba idzie twoja sztuka. Ciekawe, czy następnym razem trafi się nam ten jełop chabeciarz. Siemasz i miłej zabawy. Usunęła się, robiąc miejsce dla zbliżającej się szczupłej sylwetki. W słabo oświetlonym pomieszczeniu dona Lukrecja mogła stwierdzić, że był młody, chyba jasnowłosy, o nieco dziecinnych rysach twarzy, trochę podobny – do kogo? Do Fonsita! Fonsito, tylko z dziesięć lat starszy, o surowszym spojrzeniu, wyrośnięty i zmizerniały. Był ubrany w elegancki niebieski garnitur, a w kieszonce marynarki miał chusteczkę rownie rożową jak krawat. – Słowo „indywidualizm” wynalazł Alexis de Tocqueville – odezwał się na powitanie piskliwym głosikiem. – Prawda czy fałsz? – Prawda – na donę Lukrecję wystąpiły zimne poty. Co teraz będzie? Zdecydowana grać do końca dodała: – Jestem Aldonza, Andaluzyjka z Rzymu. Dziwka, chiromantka i stręczycielka, do usług. – Zrozumiałam tylko „dziwka” – zaznaczyła Justyniana oszołomiona opowieścią. – Poważnie to pani powiedziała? Nie śmiała się pani? Przepraszam, że pani przerwałam. – Idź za mną – powiedział przybysz bez cienia humoru. Poruszał się jak robot. Dona Lukrecja zsunęła się ze stołka, wyczuwając za plecami złośliwe spojrzenie barmana. Poszła za młodym blondynem, ktory prędko mijał zatłoczone stoliki, rozcinał chmury dymu i zbliżał się do wyjścia z baru. Potem natychmiast skierował się na drugą stronę korytarza, ku windom. Dona Lukrecja zobaczyła, że naciska guzik z numerem 24, po czym winda ruszyła tak szybko, że serce jej podskoczyło, a w żołądku poczuła pustkę. Kiedy tylko wysiedli, w korytarzu z miejsca otworzyły się ktoreś drzwi. Znajdowali się w przedpokoju ogromnego apartamentu: za wielkim oknem rozpościerało się morze świateł, tu i owdzie widniały ciemne plamy i ławice mgły. – W łazience możesz zdjąć perukę i rozebrać się – chłopak wskazał jej pomieszczenie z boku, ale dona Lukrecja nie była w stanie zrobić kroku, zafascynowana młodzieńczą twarzą, stalowym spojrzeniem i zmierzwionymi włosami – sądziła, że są dużo jaśniejsze, ale jasne kosmyki przechodziły w ciemne – ktore miała przed sobą,
wyeksponowane dzięki światłu lampki. Jak to możliwe? Miała wrażenie, że to on we własnej osobie. – Że niby Egon Schiele? – wyrwało się Justynianie. – Ten malarz, przez ktorego Fonsito ma kiełbie we łbie? Ten zakała, co tak bezwstydnie malował modelki? – A co innego by mnie tak ścięło? Dokładnie on. – Wiem, że jestem do niego podobny – wyjaśnił chłopak tym samym poważnym, zasadniczym i bezosobowym głosem, jakim zwracał się do niej od samego początku. – To cię tak wyprowadza z rownowagi? No, jestem podobny, i co? A może ci się zdaje, że to Egon Schiele zmartwychwstał? Taka głupia to chyba nie jesteś, co? – Oniemiałam od tego podobieństwa – przyznała dona Lukrecja, przyglądając mu się badawczo. – Nie tylko z twarzy. Tak samo to smukłe, rachityczne ciało. Te duże dłonie. I to, jak poruszasz dłońmi chowając kciuki. Tak samo, identycznie, jak na zdjęciach Egona Schielego. Jak to możliwe? – Nie traćmy czasu – odparł chłopak chłodno i ze znużeniem w głosie. – Zdejmij tę potworną perukę, te straszne kolczyki i naszyjniki. Czekam w sypialni. Masz przyjść rozebrana. Minę miał wyzywającą i trochę agresywną. Dona Lukrecja pomyślała, że wyglądał na młodzieńca źle wychowanego i genialnego, ktoremu, mimo bystrości i arogancji, śmiałości i zuchwałości, bardzo brakowało mamusi. Myślała o Egonie Schielem czy o Fonsiu? Nie miała wątpliwości, że chłopak był zapowiedzią syna Rigoberta za parę lat. „Teraz zaczyna się najtrudniejsza część” – powiedziała sobie w duchu. Była przekonana, że chłopak podobny do Fonsita i do Egona Schielego zamknął drzwi, dwa razy przekręcając klucz, i że choćby chciała, i tak nie ucieknie z apartamentu. Będzie musiała tu pozostać całą noc. Zawładnął nią strach, ale zżerała ją też ciekawość z iskierką podniecenia. Oddać się temu zimnemu i trochę okrutnemu młodzieńcowi to będzie coś jakby kochać się z Fonsitem-prawie-dorosłym albo z odmłodzonym i wypięknianym Rigobertem, Rigobertem-prawiedzieckiem. Zachciało jej się śmiać. W lustrze w łazience zobaczyła swoją odprężoną, niemal wesołą twarz. Nie było łatwo zdjąć ubranie. Dłonie jej zesztywniały, jakby je trzymała na mrozie. Gdy uwolniła się od absurdalnej peruki i obcisłej minispodniczki, odetchnęła. Zostawiła tylko majteczki i mikroskopijny stanik z czarnej koronki, a przed wyjściem zdjęła z głowy siateczkę, rozpuściła i poprawiła włosy. Na chwilę zawahała się w drzwiach łazienki. Kolejny atak paniki. „Mogę nie wyjść stąd żywa”. Ale nawet mimo strachu nie żałowała, że przyszła, i odgrywała tę złowieszczą farsę specjalnie dla Rigoberta (a może dla Fonsita?). Przechodząc przez przedpokoj, stwierdziła, że chłopak zdążył
pogasić wszystkie światła, wyjąwszy małą lampkę w odległym rogu. Za ogromnym oknem, na odwroconym do gory nogami niebie, migotało tysiące świetlikow. Lima wyglądała, jakby przebrała się za wielkie miasto: ciemność zasłaniała jej łachmany, brud i nawet brzydki zapach. Z połmroku sączyła się delikatna muzyka harf, trylow i skrzypiec. Zbliżając się z lękiem do wskazanych uprzednio przez młodzieńca drzwi, poczuła kolejną falę podniecenia, od ktorego stwardniały jej sutki („Coś, co Rigoberto uwielbia”). Bezszelestnie sunęła po wykładzinie. Zastukała cicho do przymkniętych drzwi, ktore otwarły się bez najlżejszego szmeru. – Byli tam ci z dołu? – zawołała z rosnącym niedowierzaniem Justyniana. – Jak to możliwe? Oboje? Adelita, corka pani Esther? – I ten koniarz, narkoman czy jak go zwali – kiwnęła głową dona Lukrecja. – Owszem. Obydwoje. W łożku. – I oczywiście na golasa – Justyniana zaśmiała się i przyłożyła dłoń do ust, przewracając bezwstydnie oczami. Pomieszczenie było chyba większe od normalnego pokoju hotelowego, a nawet od luksusowego apartamentu, jednak dona Lukrecja nie potrafiła dokładnie określić jego rozmiarow, bo paliła się tylko jedna lampka nocna, a jej koliste światło, czerwone dzięki dużemu abażurowi koloru skorpiona, padało tylko na parę wyciągniętą i splecioną na czarnej jak smoła narzucie w deseń koloru ciemnej jarzębiny, przykrywającej dwuosobowe łożko. Pozostałą część pokoju spowijał mrok. – Chodź, skarbie – przywitał ją mężczyzna, nie przestając całować leżącej właściwie pod nim Adelity. – Napij się. Na stole stoi szampan. A w tej srebrnej tabakierce masz kokę. Mimo zdumienia na widok Adelity i człowieka od koni nie zapomniała o chudym młodzieńcu o okrutnych ustach. Poszedł sobie? Przygląda się gdzieś z cienia? – Cześć, stara – figlarna twarz Adelity wychynęła sponad ramienia faceta. – Fajnie, że się uwolniłaś od spotkania. Chodź, szybko. Nie zimno ci? Tu jest cieplutko. Lęk opuścił ją zupełnie. Podeszła do stołu, wyjęła z kubełka z lodem butelkę szampana i nalała sobie do kieliszka. A gdyby tak strzelić jeszcze działkę koki? Popijała powoli w połmroku i myślała: „To magia albo czary. Na pewno nie cud”. Facet był grubszy, niż się wydawał w ubraniu. Jego pokryte pieprzykami białawe ciało tworzyło wałki na brzuchu, pośladki miał świecące, a nogi krotkie, upstrzone ciemnymi włosami.
Adelita za to była szczuplejsza, niż przedtem sądziła – ciało miała wysmukłe, smagłe, wąską talię, od ktorej odcinały się kości bioder. Pozwalała się całować i obejmować, sama też obejmowała narko-koniarza, ale choć na zewnątrz udawała entuzjazm, dona Lukrecja spostrzegła, że ona sama go nie całowała i raczej unikała jego ust. – Chodź, chodź, bo już ledwo wytrzymuję! – mężczyzna zaskomlał nagle. – Moj kaprys, moj kaprys! Teraz albo nigdy, dziewczynki! Aczkolwiek podniecenie sprzed chwili gdzieś się ulotniło i teraz dona Lukrecja czuła coś na kształt odrazy po wypiciu kieliszka, posłusznie podeszła do łożka. Przez okno znow ujrzała archipelag świateł, zarowno w dole, jak i wyżej, pośrod wzgorz, gdzie zaczynały się dalekie Andy. Usiadła na rogu łożka, wprawdzie bez trwogi, ale zmieszana i z rosnącym niesmakiem. Jakaś ręka chwyciła ją za ramię, szarpnęła i zmusiła do położenia się pod niewielkim, gąbczastym ciałem. Ogłupiała, przygnębiona i rozczarowana zmiękła i pozwoliła sobą kierować. Powtarzała w duchu jak automat: „Tylko nie płacz, Lukrecjo, tylko nie płacz”. Mężczyzna objął ją lewym ramieniem, prawym zaś Adelitę i teraz jego głowa oscylowała od jednej do drugiej, całowała ich szyje i uszy, szukała ich ust. Dona Lukrecja widziała z bliska rozwichrzoną, zaczerwienioną twarz Adelity, a w jej oczach dostrzegła porozumiewawczy, kpiarski, cyniczny błysk, ktory miał jej dodać otuchy. Wargi i zęby faceta przywarły do jej ust, otworzyły je siłą, do środka wpełzła żmijka języka. – Tobie chcę wsadzić – usłyszała błagalny głos i poczuła, jak kąsa i pieści jej piersi. – Wejdź na mnie, wejdź, szybko, bo zaraz wystrzelę. Widząc, że się waha, Adelita pomogła się jej usadowić, po czym sama przełożyła nad mężczyzną jedną nogę i ukucnęła tak, że miał teraz usta na wysokości jej wygolonej pochwy, na ktorej dona Lukrecja zobaczyła jedynie słaby pasek puszku. I wtedy poczuła dźgnięcie. Czy ta niewielka końcowka, ledwie zesztywniała, ktora jeszcze przed chwilą ocierała się o jej nogi, tak nagle urosła przy wejściu? Teraz to była ostroga, taran, ktory ją unosił, przewiercał i ranił z niszczycielską siłą. – Całujcie się, całujcie – jęczał chabeciarz. – Niech to szlag, nie widzę was dobrze. Zabrakło lustra! Cała mokra od potu, ogłupiała, obolała, z zaciśniętymi oczyma wyciągnęła ramiona i usiłowała znaleźć twarz Adelity. Kiedy wreszcie dopięła swego, dziewczyna przycisnęła swoje wąziutkie usta do jej ust, ale nie otwierała. Doni Lukrecji nie pomogło nawet wysunięcie języka. Nagle przez rzęsy i krople ściekającego z czoła potu ujrzała młodzieńca o
stalowych oczach. Był nad nimi, gdzieś pod sufitem, i balansował na drabinie, na wpoł ukryty za czymś, co wyglądało na częściowo rozstawiony parawan we wzory z laki i chińskie ideogramy, oczami miotał błyskawice, usta wykrzywił w okrutnym grymasie – i zapamiętale ją rysował, rysował ich troje, węglem, na białym kartonie. Sprawiał wrażenie drapieżnego ptaka, gdy tak uczepiony składanej drabinki przyglądał się im, mierzył, retuszował energicznymi, długimi ruchami, a jego dzikie, nerwowe oczy przebiegały z kartonu na łożko i z łożka na karton, nie zwracając uwagi na nic innego, obojętne na światła Limy rozsiane u stop apartamentu i na jego własny penis, ktory wydostał się ze spodni, strzelając guzikami, i rosł, nadymał się jak balon. Niczym napowietrzny wąż unosił się teraz nad nią i wpatrywał swoim cyklopim oczkiem. Ani ją to zdziwiło, ani nie przeszkadzało. Naładowana, upojona, wdzięczna, zakorkowana galopowała i myślała już to o Fonsiu, już to o Rigobercie. – Dlaczego jeszcze brykasz, nie widzisz, że się spuściłem? – załkał facet od koni. W połmroku jego twarz nabrała popielatej barwy. Robił podkowkę jak rozkapryszony dzieciak. – Niech to szlag, zawsze to samo. Jak tylko mi rośnie, od razu strzelam. Nie mogę się opanować. Nie ma sposobu, nijak. Poszedłem do specjalisty, przepisał mi błotne kąpiele. Do dupy. Bolał mnie tylko brzuch i rzygać mi się chciało. Masaże też do dupy. Poszedłem do znachora z Victorii, to mnie wrzucił do kotła z ziołami, ktore śmierdziały gownem. I na co to wszystko? Na nic. Spuszczam się jeszcze szybciej niż kiedyś. Dlaczego taki cholerny los mnie musiał spotkać?! Zajęczał i zaczął szlochać. – Nie płacz, chłopie, przecież spełnił ci się kaprys, co nie? – pocieszała go Adelita, przełożywszy na powrot nogę nad głową mazgaja i kładąc się obok niego. Najwyraźniej żadne z nich nie zauważyło Egona Schielego albo jego sobowtora, ktory chwiał się metr nad nimi na szczycie drabinki, ale nie spadał, odnajdywał środek ciężkości dzięki ogromnemu prąciu bujającemu majestatycznie nad łożkiem i mieniącemu się w skąpym świetle subtelną czerwienią fałdek i radosnymi żyłkami. I z pewnością wcale go też nie słyszeli. Ona za to świetnie. Powtarzał ciągle przez zęby piskliwym, wojowniczym głosem jak mantrę: „Jestem najbardziej nieśmiały na świecie. Jestem boski”. – Odpocznij, stara, co ty tam jeszcze robisz? Już po robocie – odezwała się pieszczotliwie Adelita.
– Niech jeszcze nie idą, najpierw je zbij! Nie pozwol im odejść! Zbij je obie, i to mocno! To był oczywiście Fonsito. Nie, nie malarz zajęty szkicowaniem sceny, ale chłopiec, jej pasierb, syn Rigoberta. Też był obecny? Tak. Gdzie? Gdzieś, oddzielony od nich ciemnością wypełniającą pokoj cudow. Osowiała i oklapnięta, zasłaniając piersi dłońmi, dona Lukrecja cicho, lękliwie spojrzała w prawą stronę, poszukała z lewej. I wreszcie zobaczyła ich odbicie w ogromnym lustrze na suficie, ujrzała tam też siebie, powtorzoną jak modelka Egona Schielego. Połmrok wcale nie zacierał ich obrazu, przeciwnie, podkreślał sylwetki ojca i syna, gdy siedzieli obok siebie – pierwszy pogrążony w dobrotliwej i tkliwej kontemplacji, drugi oszołomiony, z twarzą cherubinka zaczerwienioną od krzyczenia „Zbij je, zbij je” – na jednym fotelu sprawiającym wrażenie loży wyniesionej na proscenium łożka. – Czyli że ukazał się jeszcze pan i Fonsito? – rzuciła szorstko Justyniana, szczerze zawiedziona. – W to to już nikt na pewno nie uwierzy. – Siedzieli sobie i patrzyli na nas – potwierdziła dona Lukrecja. – Rigoberto wyglądał na człowieka poważnego, wyrozumiałego i tolerancyjnego. A dzieciak nie mogł się opamiętać, wariował jak zwykle. – Ja tam nie wiem, proszę pani – przerwała jej nagle Justyniana wstając. – Wiem tylko, że muszę wziąć teraz prysznic. Nie chcę spędzać kolejnej nocy, martwiąc się i nie śpiąc. Uwielbiam rozmowy z panią, ale czuję się po nich trzepnięta i naładowana prądem. Jak mi pani nie wierzy, niech pani mnie tu dotknie, zobaczy pani, jak panią porazi. Śluz robaka Wprawdzie wiem, że jest pan złem koniecznym, bez ktorego życie we wspolnocie byłoby niemożliwe, muszę jednak rzec panu, że uosabia pan to wszystko, czego nienawidzę w społeczeństwie i w sobie samym. Otoż od co najmniej ćwierć wieku, od poniedziałku do piątku, od osmej rano do szostej po południu, nie licząc okazji nadprogramowych (jak koktajle, seminaria, uroczyste otwarcia, zjazdy), od ktorych nie mogę się wymowić, nie narażając na szwank mojej egzystencji, też jestem kimś w rodzaju biurokraty, choć pracuję nie w sektorze publicznym, lecz w prywatnym. Ale podobnie jak pan – i z pańskiej winy – przez te dwadzieścia pięć lat życia trawiłem swoj czas, energię i talent (a posiadałem takowy) na formalności, zlecenia, podania, petycje, procedury wymyślone przez pana dla usprawiedliwienia zarabianych przez pana pieniędzy i posiadanego gabinetu, gdzie poleruje pan swoje pośladki, pozostawiając mi zaledwie odrobinę swobody, żebym mogł podjąć inicjatywę i doprowadzić do końca pracę, ktora zasłużyłaby na miano tworczej. Wiem, że ubezpieczenia (moja specjalność zawodowa) i kreatywność znajdują się rownie daleko od siebie, jak
Saturn i Pluton w Układzie Słonecznym, ale dystans ten nie byłby tak zawrotny, gdyby pan, hydra regulaminowa, liszka podaniowa, krol podstemplowanych papierkow, nie uczynił z niej prawdziwej otchłani. Nawet bowiem na jałowy grunt ubezpieczeń mogłaby oddziaływać wyobraźnia ludzkich istot, odnajdując w nim jakiś bodziec intelektualny, czy nawet przyjemność, gdyby pan, uwięziony w duszącym gorsecie regulaminow – niezbędnych, by uzasadnić istnienie opasłej biurokracji, ktora uwzięła się na środki publiczne i wynalazła mnostwo alibi i usprawiedliwień dla własnych szantaży, korupcji, mętnych transakcji i grabieży – nie przekształcił pracy towarzystwa reasekuracyjnego w ogłupiającą rutynę podobną do skomplikowanych i sprawnych maszyn Jeana Tinguely, ktore za pomocą poruszających się łańcuchow, bloczkow, szyn, łopatek, łyżek i tłokow wypluwają na końcu piłeczkę pingpongową. (Pan nie wie, kto to jest Tinguely, i wcale nie chciałby pan wiedzieć, chociaż jestem przekonany, że nawet gdyby los postawił jego dzieła na pańskiej drodze, pan zawczasu przedsięwziąłby odpowiednie środki, byle je tylko zbanalizować i nie zrozumieć dobitnego sarkazmu, jakim oplułyby pana rzeźby jednego z niewielu wspołczesnych artystow, ktorzy mnie rozumieją). Jeśli powiem panu, że przyszedłem do tej firmy świeżo po aplikacji, że dostałem nic nieznaczące stanowisko w dziale prawnym, po czym w ciągu tego ćwierćwiecza wspiąłem się po szczeblach hierarchii i zostałem dyrektorem, członkiem zarządu i właścicielem sporego pakietu akcji przedsiębiorstwa, wowczas pan odpowie mi, że w tych warunkach nie mam na co narzekać, w związku z czym popełniam grzech niewdzięczności. Czyż mi się dobrze nie powodzi? Czyż nie wchodzę w skład mikroskopijnej części społeczeństwa peruwiańskiego, ktora posiada własne domy, samochody, możliwości wyjazdu na wakacje parę razy w roku do Europy czy do Stanow Zjednoczonych, ktora żyje pośrod wygod i korzysta z zabezpieczenia, o jakim cztery piąte naszych rodakow nie może nawet marzyć? Wszystko to prawda. Prawdą jest rownież, że dzięki sukcesom w życiu zawodowym (tak to państwo nazywają, prawda?) mogłem zapełnić swoj gabinet książkami, rycinami i obrazami, ktore odgradzają mnie od powszechnej głupoty i szpetoty (a więc od wszystkiego tego, co pan sobą reprezentuje), mogłem stworzyć sobie enklawę swobody i fantazji, w ktorej dzień w dzień, a ściślej mowiąc, noc w noc wyzwalam się z gęstej, toksycznej skorupy ogłupiających konwenansow, haniebnej rutyny oraz wykańczających czynności stadnych, ktorych pan jest przyczyną, ktore są pana pożywką. W tej enklawie mogę żyć, żyć naprawdę, być sobą, otwierać zamieszkującym we mnie aniołom i demonom pancerne drzwi, za ktorymi – z pańskiej to, pańskiej winy – przez pozostałą część doby muszą się ukrywać. Powie mi pan też: „Skoro tak pan nienawidzi biurowego czasu pracy, akt i polis, raportow i
protokołow, skarg, zezwoleń i załącznikow, to czemu nie miał pan na tyle odwagi, żeby rzucić wszystko i żyć naprawdę zgodnie z własną fantazją i pragnieniami, nie tylko nocą, ale także rano, w południe i wieczorem? Dlaczego ponad połowę swego życia złożył pan w ofierze biurokratycznej bestii, ktora zniewala pana tak samo, jak pańskie anioły i demony?”. Stosowne to pytanie – sam je sobie zadawałem po wielekroć – ale takaż jest i moja odpowiedź: „Ponieważ świat fantazji, rozkoszy, pragnień, świat wolny, moja jedyna i ukochana ojczyzna, nie przetrwałby nienaruszony w warunkach niedostatku, biedy, kłopotow finansowych, udręki zadłużenia, ubostwa. Sny i pragnienia są niejadalne. Moja egzystencja podupadłaby, stając się własną karykaturą”. Nie jestem bohaterem, nie jestem wielkim artystą, brakuje mi geniuszu, nie mogłbym się zatem pocieszać nadzieją, że jakieś moje „dzieło” mnie przeżyje. Moje aspiracje i zdolności ograniczają się – tu mam wyższość nad panem, u ktorego wskutek byle jakiej natury zupełnie zanikł zmysł etyczny i estetyczny – do umiejętności odrożnienia w otaczającej mnie gmatwaninie możliwości tego, co kocham, od tego, czego nie znoszę, tego, co upiększa moje życie, od tego, co je szpeci i bruka głupotą, tego, co mnie wprawia w zachwyt, od tego, co mnie załamuje, tego, co napawa mnie rozkoszą, od tego, co zadaje mi cierpienie. Ażeby po prostu moc nieustannie korzystać z owej zdolności dostrzegania sprzeczności, potrzebuję zabezpieczenia ekonomicznego, a to zapewnia mi moje zawodowe zajęcie, skalane kulturą formalności, zabojczy miazmat, ktory pan generuje niczym robak swoj śluz, a ktory stał się powietrzem, jakim wszyscy oddychamy. By moc zaistnieć, fantazje i pragnienia – moje przynajmniej – wymagają minimum spokoju i pewności. W innym przypadku zwiędłyby i umarły. Jeżeli zamierza pan z tego wnioskować, że moi aniołowie i demony są zakutymi mieszczuchami, będzie pan miał absolutną rację. Użyłem wcześniej słowa „pasożyt”, a pan pewnie się zastanawia, czy ja, adwokat, ktory od dwudziestu pięciu lat posługuje się wiedzą prawniczą – najpożywniejszym pokarmem biurokracji i glebą wszystkich biurokratow – w dziedzinie ubezpieczeń, mam prawo używać tego określenia przeciw komukolwiek. Otoż mam, aczkolwiek dlatego jedynie, że stosuję je rownież wobec siebie, wobec mojej biurokratycznej połowy. Bo jest faktem, zaiste straszliwym, że prawnicze pasożytnictwo stało się moją pierwszą specjalizacją, kluczem, ktory otworzył przede mną wrota towarzystwa La Perricholi – tak, takim dziwacznym mianem zostało ochrzczone – i zapewnił mi pierwsze awanse. Czy ktoś, kto już na pierwszym wykładzie z prawa odkrył, że tak zwana legalność to na dobrą sprawę gęsta dżungla, w ktorej spece od gmatwania i intryg, formaliści, kazuiści robią zawsze świetne interesy, że zawod ten nie ma nic wspolnego z prawdą i sprawiedliwością, za to bardzo dużo z fabrykowaniem niepodważalnych pozorow, sofizmatow i niemożliwych do udaremnienia matactw – czy taki ktoś mogł nie zostać najprzemyślniejszym ekspertem od wikłania i rozwikływania materii prawniczej? Nie da się ukryć, że mamy do czynienia z działalnością ściśle pasożytniczą, ktorą uprawiam na tyle skutecznie, by znaleźć się na szczycie, wszelako nie oszukuję sam siebie, świadom, że jestem czyrakiem żywiącym się cudzą bezbronnością, nieodpornością i niemocą. W przeciwieństwie do pana nie staram się być
„filarem społeczeństwa” (nie ma sensu odsyłać pana do obrazu George Grosza pod tym samym tytułem: nie zna pan tego malarza albo, co gorsza, zna go pan dzięki malowanym przezeń znakomitym ekspresjonistycznym dupom, a nie dzięki jadowitym karykaturom pańskich kolegow z Akademii Weimarskiej): wiem, kim jestem i co robię, gardzę tą częścią siebie rownie mocno lub mocniej niż panem. Moj sukces jako prawnika jest efektem tego stwierdzenia – że prawo to amoralna technika służąca cynikom, ktorzy opanowali ją najlepiej – oraz rownie wczesnego odkrycia, że w naszym kraju (w każdym kraju?) system prawny to pajęczyna sprzeczności, gdzie każdemu prawu lub rozporządzeniu z mocą prawa można przeciwstawić jakieś inne, ktore je zmienia bądź znosi. Dlatego właśnie wszyscy ciągle łamiemy jakieś prawo i depczemy w taki czy inny sposob porządek (czy raczej chaos) prawny. Na skutek takiego poplątania pan mnoży się przez podział w tempie zawrotnym, rozmnaża się pan, reprodukuje i odradza. Dzięki temu samemu żyjemy my, adwokaci, a niektorzy z nas – mea culpa – nawet prosperują. Jednak mimo że moje życie to Tantalowe męki, codzienne zmagania moralne pomiędzy biurokratycznym balastem mojej egzystencji a skrytymi w mym jestestwie aniołami i demonami – pan mnie nie pokonał. Nieodmiennie udaje mi się, na przekor temu, co robię od poniedziałku do piątku od osmej do szostej po południu, zachować ironię pozwalającą gardzić zajęciem, gardzić sobą za jego wykonywanie, dzięki czemu pozostałe godziny wynagradzają mi to, przynoszą zbawienie, rekompensują straty moralne i uczłowieczają (co w moim przypadku zawsze oznacza izolację od gromady, od stada). Wyobrażam sobie, z jaką świerzbiącą gorliwością, z jaką zjadliwą ciekawością zapyta pan: „A coż takiego wyprawia pan nocami, co tak pana szczepi przeciwko mnie, co ratuje pana przed upodobnieniem się do mnie?”. Chce pan wiedzieć? Obecnie jestem sam – to znaczy w separacji z żoną – a więc czytam, kontempluję ryciny, przeglądam swoje zeszyty i uzupełniam listami w rodzaju niniejszego, ale przede wszystkim fantazjuję, marzę, buduję lepszą rzeczywistość, oczyszczoną z odpadkow i narośli – z pana i pańskiego śluzu – przez ktore ten świat jest tak mizerny, tak plugawy, że trudno, żebyśmy nie śnili o lepszym. (Posłużyłem się liczbą mnogą i żałuję, to się więcej nie powtorzy). W tej innej rzeczywistości pan nie istnieje. Istnieje tylko kobieta, ktorą kocham i zawsze będę kochał – nieobecna Lukrecja – moj syn Alfonso i parę ruchomych, przelotnych postaci, ktore pojawiają się jak błędne ogniki, kiedy mogą być mi użyteczne. Jestem, więc odczuwam rozkosz i szczęście tylko wowczas, kiedy przebywam w tym świecie, w tym towarzystwie. Wszelako te szczęśliwe chwile nie byłyby możliwe bez ogromnej frustracji, jałowej nudy i gnębiącej mnie rutyny życia rzeczywistego, czyli, innymi słowy, życia zdehumanizowanego przez pana i przez to, co pan montuje i rozmontowuje przeciwko mnie
wszystkimi trybikami władzy, jaką pan zagarnął. Teraz rozumie pan, dlaczego na wstępie określiłem pana jako „zło konieczne”? Sądził pan, krolu stereotypu i wspolnej przestrzeni, że uczyniłem tak, ponieważ według mnie społeczeństwo musi funkcjonować, dysponować ładem, prawem, usługami, władzą, byle nie popaść w chaos. I sądził pan, że tym regulatorem, tym węzłem gordyjskim, tym zbawczym i korelującym mechanizmem całego mrowiska jest pan, że jest pan „konieczny”. Nie, moj potworny przyjacielu. Bez pana społeczeństwo funkcjonowałoby znacznie lepiej niż teraz. Ale bez pana wkurwiającej, trującej i zniewalającej egzystencji nie ceniłbym tak bardzo wolności człowieka, nie wzlatywałbym tak wysoko na skrzydłach fantazji, moje pragnienia nie byłyby tak przemożne, wszystko to bowiem rodzi się jako bunt przeciwko panu, jako reakcja istoty wolnej i wrażliwej na kogoś, kto jest zaprzeczeniem wrażliwości i wolnej woli. Stąd – niech pan zwroci uwagę, jaką drogą, po jakich wertepach – dochodzę do wniosku, że bez pana ja byłbym mniej wolny, mniej wrażliwy, moje pragnienia bardziej przyziemne, a moje życie – bardziej puste. Wiem, że pan tego i tak nie pojmie, ale jakie to ma znaczenie, skoro na niniejszym liście nigdy nie spoczną pańskie opuchłe, płazie oczy? Przeklinam i składam panu dzięki, biurokrato. Sen życiem Cała spocona nie opuściła jeszcze tej wąskiej granicy, gdzie mieszają się sen i jawa. Don Rigoberto nadal widział, jak Rozaura w garniturze i krawacie spełnia jego zalecenia: jak podchodzi do barku i pochyla się nad nagimi plecami atrakcyjnej Mulatki, ktora kokietowała ją od chwili, gdy ujrzała ich w drzwiach tego „pudła”, domu schadzek. Znajdowali się w mieście Meksyk, prawda? Tak, po tygodniu spędzonym w Acapulco robili przystanek przed powrotem do Limy z krotkich wakacji. Don Rigoberto miał kaprys, żeby przebrać donę Lukrecję za mężczyznę i następnie pojść z nią do lupanaru. Rozaura-Lukrecja poszeptała z nią, pośmiały się – don Rigoberto widział, jak władczo ścisnęła obnażone ramię Mulatki, ktora spoglądała na nią obleśnie i lubieżnie – i w końcu wyciągnęła ją do tańca. Grali rzecz jasna mambo Pereza Prado, El ruletero, wąski parkiet był zadymiony i zatłoczony, połmrok przerzynały błyski kolorowych reflektorkow, a don Rigoberto kiwał z uznaniem głową: Rozaura-Lukrecja całkiem nieźle grała swoją rolę. W męskim ubraniu wcale nie wyglądała na debiutantkę, nie wyrożniała się swoją krotką fryzurą w stylu garcon, nie męczyło jej prowadzenie partnerki, gdy znużone figurami splatały się na nowo. Don Rigoberto, coraz bardziej rozgorączkowany, przepełniony podziwem i wdzięcznością wobec żony, starał się nie tracić ich z oczu pośrod tylu przypadkowych głow i ramion, co groziło mu kręczem szyi. Gdy fałszujący – a przy tym bojaźliwy – zespoł przeszedł od mamba do bolera
– Dos almas, co przypomniało mu Leo Mariniego – wtedy poczuł, że bogowie mu sprzyjają. Widział inscenizację swego skrytego pragnienia: oto Rozaura nagle przyciągnęła Mulatkę i objęła ją dłońmi w talii, zmuszając partnerkę, by położyła jej ręce na barkach. Chociaż w przyćmionym świetle nie potrafił dostrzec takich szczegołow, był jednak pewien, że jego ukochana żonka, ten fałszywy mężczyzna, zaczęła już powolutku kąsać Mulatkę w szyję, ocierając się o jej brzuch i cycki jak pożerany namiętnością mężczyzna. Bez wątpienia nie spał już, ale choć wszystkie zmysły miał w pogotowiu, Mulatka i Lukrecja-Rozaura wciąż z nim były, obejmowały się pośrod nocnego, burdelowego zbiorowiska, w hałaśliwym, złowrogim lokalu pełnym kobiet wysztafirowanych jak papugi, tropikalnych pośladkow i męskiej klienteli o gładkich wąsikach, pyzatych policzkach i odurzonych spojrzeniach (gotowej przy lada okazji wyciągnąć broń i powystrzelać się nawzajem?). „Przez tę wycieczkę na samo dno nocy meksykańskiej Rozaura i ja możemy stracić życie” – przeszła mu myśl przez głowę, a szczęśliwy dreszcz po plecach. I już zawczasu widział tytuły w brukowej prasie: „Podwojne morderstwo: przedsiębiorca i jego żona transwestytka zaszlachtowani w meksykańskim domu schadzek”, „Przynętą była Mulatka”, „Zgubiła ich rozwiązłość”, „W meksykańskiej dzielnicy rozpusty zarżnięto dwoje ludzi z limskiej elity”, „Podstępna plaga: za ekscesy trzeba płacić krwią”. Lekki śmiech wyrwał mu się z gardła jak beknięcie: „Jeśli nas zabiją, jakie znaczenie będzie miał cały skandal dla naszych robakow?”. Wrocił do pozostawionego przed chwilą lokalu. Mulatka i Rozaura, fałszywy mężczyzna, nadal tańczyły. Teraz, ku jego szczęściu, obmacywały się bezczelnie i całowały się w usta. Jak to: przecież profesjonalistki unikały podawania ust klientom! Owszem, ale czy była taka przeszkoda, ktorej Rozaura-Lukrecja by nie pokonała? Jak udało jej się doprowadzić wielką Mulatkę do tego, żeby otworzyła usta o grubych, jasnoczerwonych wargach i wpuściła z wizytą jej zwinny język? Obiecała jej pieniądze? Rozpaliła ją? Nieważne, jak ważne, że ow rozkoszny język, miękki, niemal płynny, wniknął do ust Mulatki, napełniał je śliną i wchłaniał ślinę – na pewno gęstą i wonną – okazałej kobiety. W tym momencie rozproszyło go pytanie: dlaczego Rozaura? Przecież Rozaura to też imię żeńskie. Gdyby chciał osiągnąć pełen kamuflaż, oprocz okrywania jej ciała męskim strojem, lepiej było przechrzcić ją na Carlosa, Juana, Pedra, Nicanora. Dlaczego więc Rozaura? Prawie nieświadomie podniosł się z łożka, włożył szlafrok i kapcie i przeniosł się do pracowni. Nie musiał spoglądać na zegarek, by wiedzieć, że niebawem jak z morskich fal wyłonią się z mroku światła brzasku. Znał jakąś Rozaurę z krwi i kości? Poszukał w pamięci i kategorycznie zaprzeczył. Czyli chodziło o Rozaurę wymyśloną, ktora przybyła tej właśnie nocy do jego snu, zagościła w Lukrecji, stopiła się z nią, a pochodziła z zapomnianej strony jakiejś powieści, z jakiegoś rysunku, obrazu, ryciny, ktorych nie pamiętał. W każdym razie przyprawione imię nadal trwało przy Lukrecji, podobnie jak męski stroj, ktory kupili tego samego
popołudnia w jednym ze sklepow w Rożowej Dzielnicy, śmiejąc się i chichocząc, natychmiast po tym, jak zapytał Lukrecję, czy zgodzi się wystąpić w jego fantazji, a ona – „jak zwykle, jak zwykle” – powiedziała, że tak. Teraz Rozaura była imieniem rownie realnym, jak para, ktora przestała już tańczyć i szła pod ramię – Mulatka i Lukrecja były niemal tego samego wzrostu – w kierunku stołu. Wstał i przywitał je ceremonialnie, wyciągając dłoń do Mulatki. – Witam, witam, bardzo mi miło, proszę spocząć. – Umieram z pragnienia – powiedziała Mulatka, wachlując się obydwiema dłońmi. – Zamowimy coś? – Co tylko sobie życzysz, skarbie – odparła natychmiast Rozaura-Lukrecja, gładząc ją po podbrodku i przywołując gestem kelnera. – Zamawiaj, ty zamawiaj. – Butelkę szampana – zaordynowała Mulatka z triumfującym uśmieszkiem. – Naprawdę nazywasz się Rigoberto? A może to pseudonim partyzancki? – Tak się nazywam. Trochę dziwne imię, co? – Przedziwne – przytaknęła Mulatka, patrząc nań, jakby zamiast oczu miała w okrągłej twarzy dwie płonące głownie. – No, prawda, przynajmniej oryginalne. Zresztą z ciebie też niezły oryginał. Powiedzieć ci coś? Nigdy jeszcze nie widziałam takich uszu i takiego nosa! Matko, jakie wielkie! Mogę dotknąć? Pozwolisz? Prośba Mulatki – wysokiej, krągłej, o rozżarzonych oczach, długiej szyi, mocnych barkach i gładkiej skorze podkreślonej kanarkową sukienką z dużym dekoltem – wprawiła don Rigoberta w osłupienie. Nie miał siły zażartować w odpowiedzi na wyraźnie poważne żądanie. Lukrecja-Rozaura przyszła mu z odsieczą: – Jeszcze nie, skarbie – zwrociła się do Mulatki, szczypiąc ją lekko w ucho. – Jak będziemy sami w pokoju, będziesz mu mogła dotknąć wszystkiego, czego zapragniesz. – Będziemy sami we trojkę w pokoju? – zaśmiała się Mulatka, przewracając oczami ocienionymi przez długie sztuczne rzęsy. – Dzięki, że uprzedziliście. Co ja mam niby zrobić sama z dwoma takimi aniołkami? Nie lubię liczb nieparzystych. Przykro mi. Mogę zawołać koleżankę, wtedy będziemy we dwie pary. Ja sama na dwoch? Po moim trupie.
Kiedy jednak kelner przyniosł butelkę czegoś, co nazywał szampanem, a co było gazowanym ulepkiem o posmaku terpentyny i kamfory, Mulatkę (mowiła, że nazywa się Estrella) wyraźnie ożywiała już myśl o spędzeniu nocy w nierownym układzie, żartowała, wybuchała śmiechem i poklepywała poufale Rigoberta i Rozaurę-Lukrecję. Co chwila niby refren powracały jej kpiny z „uszu i nosa tego pana”, na ktore popatrywała z fascynacją podszytą tajemną żądzą. – Z takimi uszami pewnie słyszy się więcej niż normalni ludzie – mowiła. – A z takim nosem można wywąchać coś, czego nie wyczuje nikt inny. „Przypuszczalnie” – pomyślał don Rigoberto. A jeśli to prawda? Jeżeli dzięki obfitym kształtom swoich dwoch organow postrzegał i czuł więcej niż jego bliźni? Nie podobał mu się komiczny ton, jakiego nabierała rozmowa – jego jeszcze przed chwilą tak żywe pragnienie teraz opadało, nie potrafił go ożywić, z winy żartow Estrelli jego uwagę przykuwała już nie Lukrecja-Rozaura i Mulatka, ale własne, nieproporcjonalnie duże narządy słuchu i powonienia. Usiłował iść na skroty, przeskakując etap negocjacji z Estrellą, ktore trwały tyle, co butelka rzekomego szampana, wszystkie zabiegi mające na celu wyprowadzenie Mulatki z „pudła” – musiał wymienić jeden żeton za pięćdziesiąt dolarow – potem fazę przepastnej taksowki wstrząsanej gorączkowymi dreszczami, na koniec etap meldowania się we wstrętnym hotelu – „Cielito Lindo”, jak głosił czerwono-niebieski neon na fasadzie – i pertraktacji z dłubiącym w nosie zezowatym recepcjonistą, żeby pozwolił im zająć tylko jeden pokoj. Żeby uśmierzyć jego lęk przed obławą policji, ktora mogła ukarać lokal grzywną za wynajmowanie tercetowi jednego pokoju, don Rigoberto musiał wysupłać kolejne pięćdziesiąt dolarow. Dokładnie w chwili, kiedy przekraczali prog pokoju, a w wątłym, pojedynczym świetle ukazało się ich oczom dwuosobowe łożko przykryte niebieskawą narzutą, obok balia, miednica z wodą, ręcznik, rolka papieru toaletowego i obtłuczony nocnik – zezulec już poszedł sobie, oddawszy im klucze i zamknąwszy za sobą drzwi – don Rigoberta wreszcie olśniło: No jasne! Rozaura! Estrella! Palnął się z ulgą w czoło. Naturalnie! Imiona z madryckiego przedstawienia Życia snem Calderona de la Barca. I kolejny raz poczuł, jak serce niby czyste źrodło tryska wdzięcznością dla zakamarkow pamięci, gdzie bezustannie czaiły się niespodzianki, obrazy, fantazje, sugestie pomagające mu zapełnić kształtami, fabułą i anegdotami sny, ktorymi bronił się przed samotnością, przed nieobecnością Lukrecji. – Rozbieramy się, Estrello – rzekła Rozaura, wstając i siadając. – Czeka cię ogromna niespodzianka, lepiej się przygotuj.
– Nie zdejmę z siebie niczego, poki najpierw nie dotknę nosa i uszu twojego koleżki – odparła Estrella tym razem ze śmiertelną powagą. – Nie wiem dlaczego, ale mam taką ochotę, że dałabym się posiekać. Teraz don Rigoberta ogarnęła nie złość, a duma. To przedstawienie Życia snem dona Lukrecja i on widzieli w teatrze w Madrycie podczas ich pierwszej podroży do Europy wkrotce po ślubie. Spektakl był tak staroświecki, że na parterze słyszało się co chwila nietłumione śmiechy. Chudy i wysoki aktor odtwarzający postać księcia Zygmunta był mierny, głos miał afektowany, a rola przytłaczała go do tego stopnia, że widz („w każdym razie pewien widz” – sprecyzował don Rigoberto) pochwalał raczej okrutnego i podejrzliwego ojca, krola Bazylego, za to, że jak dziką bestię więził syna przez całe dzieciństwo i młodość w samotnej wieży ze strachu, że gdyby książę wstąpił na tron, spełniłyby się wszelkie kataklizmy zapisane w gwiazdach i wynikające z obliczeń matematycznych. Wszystko w tym przedstawieniu było liche, przerażające i prymitywne. A jednak don Rigoberto pamiętał wyraźnie, że pojawienie się Rozaury w męskim przebraniu w pierwszej scenie, a potem gotowej do walki z szablą u boku, przemowiło mu do wyobraźni. Był już pewien, że od tamtej pory wielokrotnie nachodziła go pokusa, by ujrzeć Lukrecję w porze miłości wystrojoną w wysokie buty, kapelusz z piorem i kurtę żołnierską. Życie snem! Spektakl był żałosny, reżyser beznadziejny, aktorzy jeszcze gorsi, a jednak nie dość, że owa aktoreczka zapadła mu w pamięć, nieraz rozpalając poźniej uczucia, to jeszcze coś go intrygowało w samej sztuce, ponieważ – wspomnienie było bardzo wyraźne – przeczytał ją jakiś czas potem na nowo. Z lektury tej powinny pozostać jakieś notatki. Na czworakach, na dywanie swojego gabinetu, don Rigoberto przeglądał i odkładał zeszyt za zeszytem. Nie w tym, w tym też nie. Chyba tu. To było w tamtym roku. – Już się rozebrałam, ojczulku – rzekła Mulatka. – No, chcę cię złapać za uszy i za nos, ale już. Nie każ się prosić. Nie zadawaj mi cierpień, nie karz mnie. Nie widzisz, że umieram z ochoty? Pozwol mi, kochaneczku, a nie pożałujesz. Ciało miała pełne i obfite, ładnie ukształtowane, chociaż trochę za miękkie w okolicach brzucha, wspaniałe, lekko opadające piersi i drobne renesansowe wałeczki na biodrach. Chyba nawet nie zauważyła, że Rozaura-Lukrecja, ktora też się rozebrała i położyła na łożku, wcale nie była mężczyzną, tylko piękną kobietą o wyraźnych konturach. Mulatka wpatrywała się tylko w niego, a raczej w jego uszy i nos, ktore teraz – don Rigoberto usiadł na krawędzi łożka, żeby ułatwić jej te czynności – chciwie i zapamiętale pieściła. Jej rozognione palce desperacko ugniatały, uciskały i skubały najpierw uszy, a następnie nos. Zamknął oczy z niepokojem, bo się domyślał, że palce na nosie muszą wkrotce
doprowadzić do ataku alergii, ktory nie ustąpi, dopoki nie kichnie – lubieżna liczba – sześćdziesiąt dziewięć razy. Meksykańską przygodę zainspirowaną Calderonem de la Barca zakończyłby groteskowy popis burzy w nosie. Tak, znalazł – don Rigoberto przysunął zeszyt do światła lampki: cała strona cytatow i adnotacji dokonywanych na bieżąco podczas lektury, a zatytułowanych Życie snem (1638). Dwa pierwsze cytaty wyjęte z kwestii Zygmunta podziałały nań jak smagnięcia biczem: „Mnie zasię to, co wspak staje mej woli, udręcza, ciąży i boli; / słuszne są tylko me gusta”. I drugi: „ja – człowiek i monstrum po trosze” 1. Czy była jakaś zależność przyczynowo-skutkowa pomiędzy obydwoma przepisanymi wowczas cytatami? Czy był po trosze człowiekiem i monstrum, bo to, co wspak staje jego woli, udręcza, ciąży i boli? Być może. Ale kiedy po podroży czytał tekst sztuki, nie był jeszcze stary, zmęczony, samotny i przygnębiony, nie szukał rozpaczliwie schronienia w fantazji, byleby tylko nie oszaleć, nie zabić się. Był szczęśliwym, kipiącym życiem pięćdziesięciolatkiem, ktory w ramionach drugiej, właśnie poślubionej żony przekonywał się, że istnieje dobry los, że można wespoł z ukochaną wznieść jedyną w swoim rodzaju cytadelę, odgrodzić się od głupoty, brzydoty, miernoty i rutyny, w ktorych otoczeniu musiał spędzać resztę dnia. Dlaczego poczuł potrzebę zapisania tych fragmentow podczas czytania dzieła niemającego w owym czasie żadnego związku z jego osobistą sytuacją? A może jakiś miało? – Dla faceta wyposażonego w takie uszy i nos straciłabym głowę i zostałabym jego niewolnicą – krzyknęła Mulatka, przerywając pieszczoty. – Spełniłabym wszystkie jego zachcianki. Dla niego własnym językiem wymyłabym podłogę. Przysiadła na piętach, a twarz miała poczerwieniałą i spoconą, jakby ją trzymała nad garnkiem gotującej się zupy. Całe jej ciało przebiegały wibracje. Mowiąc, przesuwała pożądliwie językiem po wilgotnych ustach, ktorymi jeszcze przed chwilą całowała, kąsała i oblizywała jego organy słuchu i powonienia. Korzystając z przerwy, don Rigoberto odetchnął i chusteczką otarł sobie uszy. Następnie z hałasem wydmuchał nos. – Ten mężczyzna należy do mnie, mogę ci go wypożyczyć tylko na tę noc – powiedziała twardo Rozaura-Lukrecja. – Więc to ty jesteś właścicielem tych cudowności? – zapytała Estrella, nie zwracając uwagi na treść rozmowy. Dłońmi znow sięgnęła do zatrwożonej twarzy don Rigoberta, a mięsiste usta zdecydowanie zbliżyły się jeszcze raz do ofiary. – Nie zauważyłaś? Nie jestem mężczyzną, tylko kobietą – zaprotestowała rozdrażniona Rozaura-Lukrecja. – Chociaż raz byś spojrzała. Mulatka jednak lekko wzruszyła z pogardą ramionami i rozpalona kontynuowała swoje zajęcie. W
przepastnych, gorących ustach miała właśnie lewe ucho don Rigoberta, ktory nie mogąc już dłużej się opanować, zaczął histerycznie rechotać. Był na serio podenerwowany. Przeczuwał, że w każdej chwili miłość Estrelli przejdzie w nienawiść i że Mulatka jednym kęsem odgryzie mu ucho. „Lukrecja nie pokocha mnie bezuchego” – posmutniał. Jego głębokie westchnienie, piwniczne, posępne, przypominało westchnienia, jakie w tajemnej wieży wydawał z siebie zarośnięty, zakuty w łańcuchy książę Zygmunt, zapytując srogie niebiosa nieokrzesanymi wołaniami, jaki to grzech popełnił, że jego narodziny okazały się błędem. „To idiotyczne pytanie” – powiedział w duchu don Rigoberto. Zawsze pogardzał południowoamerykańską grą w użalanie się nad sobą, zatem z tego punktu widzenia płaczliwy książę stworzony przez Calderona de la Barca (w dodatku jezuitę), ktory stając przed publicznością, jęczał „O biada, biada, o biada / mnie nieszczęsnemu!” 2, z pewnością nie był postacią, z ktorą warto się było utożsamiać. Dlaczego więc jego urojenia przybierały we śnie tamte kształty, imiona Rozaury i Estrelli i męskie przebranie jednej z postaci Życia snem? Może dlatego, że czystym snem było jego życie od czasu odejścia Lukrecji. Bo czy żył naprawdę podczas tych ciemnych, smętnych godzin, ktore spędzał w biurze, omawiając bilanse, polisy, ubezpieczenia, wyroki, inwestycje? Jedyny zakątek prawdziwego życia zapewniała mu noc, kiedy zasypiał, a świadomość otwierała wrota snow, podobnie chyba jak Zygmuntowi zamkniętemu w kamiennej samotnej wieży, zagubionemu w lesie. Tamten też przekonał się, że prawdziwe życie, życie bogate, wspaniałe, powolne jego kaprysom, to życie pełne kłamstw rodzących się w ukryciu myśli i pragnień – we śnie i na jawie – kłamstw pozwalających mu wyrwać się z celi i dusznej monotonii więzienia. W sumie więc nieoczekiwany sen nie spadł nań bez przyczyny: dwoch nieszczęsnych marzycieli łączyła wspolnota, powinowactwo. Don Rigobertowi przypomniał się dowcip oparty na zdrobnieniach, wyjątkowo głupi, z ktorego oboje z Lukrecją śmiali się jak dzieci: „Słonik podszedł napić się wody z jeziorka. Podpłynął krokodylek i odgryzł mu trąbeczkę. Popłakując, płaskonosy słonik odparł z proteścikiem w głosiku: – Gownianiutki kawalik”. – Puść moj nos, a dam ci, co chcesz – bulgotał przerażony przez nos, bo żarłoczne ząbki Estrelli utrudniały mu oddychanie. – Forsy, ile chcesz. Puść mnie już, proszę! – Cicho, mam orgazm – wybełkotała Mulatka, puszczając go na moment, po czym znow chwyciła nos don Rigoberta podwojnym rzędem drapieżnych zębow.
Cała się trzęsła, niczym hipogryf szalony, brat wichrow. Tymczasem spanikowany don Rigoberto widział kącikiem oka, jak rozżalona Rozaura-Lukrecja, zdezorientowana i skulona na łożku, chwyciła Mulatkę w pasie i usiłowała ją odciągnąć, choć robiła to delikatnie, bez gwałtownych ruchow, bojąc się chyba, że gdyby szarpnęła Estrellę za mocno, ta ze złości oderwałaby zębami nos jej męża. Trwali tak obydwoje posłusznie dłuższą chwilę uwiązani do Mulatki, ktora wierzgała, jęczała, bez opamiętania jeździła językiem po narządzie węchu don Rigoberta, on zaś z mglistym niepokojem przypomniał sobie potwora Bacona Głowa I, wstrząsający olej, ktory od dawna był jego obsesją, a teraz już wiedział dlaczego: on sam będzie tak wyglądał, gdy puści go wreszcie paszcza Estrelli. Przerażała go nie tyle własna okaleczona twarz, ile pytanie: czy Lukrecja będzie dalej kochać beznosego i bezuchego męża? Czy odejdzie od niego? Don Rigoberto odczytał z zeszytu następujący fragment: co się tu stało, gdy sen mą duszę brał w lenna? Czy to fantazja ma senna w tej chwili przybrała ciało? 3 Zygmunt wypowiadał te słowa po przebudzeniu z fałszywego snu, w ktorym (za pomocą mikstury z opium, mandragory i blekotu) pogrążyli go krol Bazyli i stary Klotald, by zainscenizować niegodną farsę, przenieść go z więzienia w wieży na dwor, gdzie krotki czas miał władać, po czym przekonać się, że i to był sen. „To, co stało się z twoimi fantazjami podczas snu, biedny książę – pomyślał – wzięło się z faktu, że uśpiono cię za pomocą środkow odurzających i zabito. Na krociutki czas przywrocono cię do normalnych warunkow, kiedy wmowiono ci, że śnisz. Ty wowczas skorzystałeś ze swobody jak każdy, kto wie, że we śnie jest bezkarny. Popuściłeś cugle pragnieniom, wyrzuciłeś człowieka przez balkon, o mały włos zabiłbyś starego Klotalda i samego krola Bazylego. W ten sposob oni zyskali pretekst – byłeś zapalczywy, byłeś porywczy, byłeś podły – potrzebny, żeby zakuć cię ponownie w kajdany i skazać na więzienną samotność”. A przecież zazdrościł Zygmuntowi. Podobnie jak nieszczęsny książę, skazany przez matematykę i gwiazdy na życie we śnie, byle nie umrzeć z zamknięcia i samotności, rownież i on był, jak to zanotował w zeszycie, „żywym trupem”, chodzącym szkieletem. Tyle że, w przeciwieństwie do księcia, żaden krol Bazyli, żaden szlachetny Klotald nie przyjdą, żeby wydostać go z opuszczenia i samotności, nie uśpią następnie opium, mandragorą i blekotem i nie obudzi się w ramionach Lukrecji. „Lukrecjo, moja Lukrecjo!” – westchnął. Nagle dotarło do niego, że płacze. Ależ mazgaj zrobił się z niego przez ostatni rok!
Estrella też roniła łzy, ale łzy radości i szczęścia. Po finalnym rzężeniu, kiedy don Rigoberto poczuł, że wszystkie zakończenia nerwowe ma na wierzchu, otworzyła usta, puściła jego nos i opadła plecami na niebieską narzutę, krzycząc w rozbrajającym, bogobojnym uniesieniu: „Matko Boska, ale miałam odjazd!”. I przeżegnała się szczerze, bez cienia świętokradztwa. – Taki odjazd to dla ciebie rozkosz, ale mogłaś odjechać z moim nosem i uszami, bandytko – poskarżył się don Rigoberto. Był absolutnie przekonany, że pieszczoty Estrelli upodobniły mu twarz do roślinnego oblicza z obrazu Arcimbolda, gdzie funkcję nosa pełniła bulwiasta marchewka. Coraz bardziej upokorzony spostrzegł pomiędzy palcami, ktorymi rozcierał sobie poturbowany nos, że Rozaura-Lukrecja bez odrobiny wspołczucia czy choćby zainteresowania jego osobą spoglądała na Mulatkę (przeciągając się delikatnie na łożku) z ciekawością, a zadowolony uśmieszek błąkał się jej po twarzy. – Estrello, to właśnie najbardziej lubisz u mężczyzn? – spytała. Mulatka przytaknęła. – Tylko to – poprawiła i dysząc, wypuściła gęste, roślinne powietrze z ust. – Całą resztę mogę sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi. Właściwie to się pilnuję i ukrywam te sprawy, bo jeszcze zaczną gadać. Ale dzisiaj nie mogłam się opamiętać. Nigdy jeszcze nie widziałam takiego nosa i takich uszu, jak u twojego faceta. Poczułam, że mogę wam zaufać, ciotka. Zlustrowała Lukrecję od stop do głow okiem znawczyni i najwyraźniej ocena wypadła pomyślnie. Wyciągnęła dłoń i dotknęła palcem wskazującym lewego sutka Rozaury-Lukrecji – don Rigoberto miał wrażenie, że widzi, jak pomarszczony guziczek jego żony twardnieje – i rzekła z uśmiechem: – Poznałam, że jesteś kobietą, jak tańczyłyśmy w „pudle”. Wyczułam twoje cycki, a poza tym zorientowałam się, że nie umiesz prowadzić. Ja prowadziłam ciebie, a nie ty mnie. – Świetnie udawałaś, bo ja myślałam, że cię oszukałam – pogratulowała jej dona Lukrecja. Ciągle pocierając zapieszczony prawie na śmierć nos i urażone uszy, don Rigoberto poczuł kolejny napływ uwielbienia dla swojej żony. Ależ ona elastycznie umie się dostosować do okoliczności! Po raz pierwszy w życiu Lukrecja wyprawiała podobne rzeczy – przebierała się za
mężczyznę, szła do dziwkarskiego kabaretu w obcym kraju, ładowała się do podłego hotelu z kurwą – a mimo to nie zdradzała najmniejszych objawow skrępowania, zakłopotania czy irytacji. Po prostu leżała sobie tu, konwersowała w najlepsze z otolaryngologiczną Mulatką jak rowna z rowną, jakby obracały się w tym samym środowisku. Obie robiły wrażenie dwoch kumpelek dzielących się doświadczeniami, w wolnej chwili podczas ciężkiego dnia pracy. A jakaż przy tym była piękna, jaka kusząca! Chcąc rozkoszować się obrazem swojej nagiej żony leżącej na przykrytym niebieską kołdrą komicznym wyrze, skąpanej w przyćmionym, oleistym świetle, don Rigoberto zamknął oczy. Twarz oparła na lewej dłoni, spoczywała na boku w pozycji niedbałej, co przydawało jej figurze spontanicznej słodyczy. W kiepskim świetle jej skora wydawała się jeszcze bielsza, a krotkie włosy jeszcze czarniejsze, kępka łonowa zaś pobłyskiwała jakby przefarbowana na niebiesko. Przyglądając się czule delikatnym meandrom jej ud i plecow, wspinając się wzrokiem po pośladkach, piersiach i ramionach, don Rigoberto stopniowo zapominał o obolałych uszach, o zmaltretowanym nosie, jak rownież o Estrelli, o nikczemnym hoteliku, w ktorym znaleźli schronienie, o mieście Meksyk: ciało Lukrecji skolonizowało jego świadomość, przegoniło, wyeliminowało wszelkie inne obrazy, myśli, zmartwienia. Ani Rozaura-Lukrecja, ani Estrella chyba nie zauważyły – a może po prostu nie zwracały na to uwagi – że machinalnie zaczął rozwiązywać krawat, że zdjął marynarkę, koszulę, buty, skarpety, spodnie i majtki i że wszystkie części stroju rzucał byle jak na zniszczoną podłogę z zielonkawego linoleum. Nie spojrzały nawet wowczas, gdy ukląkł u stop łożka i zaczął pieścić dłońmi i całować z uszanowaniem nogi swojej żony. Obie były zupełnie pogrążone w wyznaniach i ploteczkach, jakby go nie dostrzegały, obojętne, jakby był tylko widmem. „Jestem nim” – pomyślał, otwierając oczy. Podniecenie nie minęło, trącało mu nogi, choć już bez przekonania, niczym zardzewiałe serce starego, rozstrojonego przez czas i monotonię dzwonu, wiszącego w kościołku bez parafian, bez radości, bez woli. W tym momencie jego pamięć przywołała straszną przykrość – smak w ustach – jaką mu sprawiła finałowa scena dworska w dramacie Calderona de la Barca, ohydnie służalcza wobec podstaw władzy i niemoralnej racji stanu, scena, w ktorej dowodca żołnierzy, inicjator rebelii przeciw krolowi Bazylemu umożliwiającej księciu Zygmuntowi objęcie tronu polskiego, zostaje skazany przez niewdzięcznego, łajdackiego, świeżo upieczonego krola na dożywotnie gnicie w tej samej wieży, gdzie tamten przedtem cierpiał, a za argument służyły przerażające słowa cytowane w zeszycie: „zdrajca zdrajcą zostaje, nawet gdy zdrada przeminie” 4. „Potworna filozofia, odrażająca moralność – zadumał się,
zapominając przejściowo o swej pięknej, nagiej żonie, ktorą zresztą dalej głaskał machinalnie. – Książę wybacza Bazylemu i Klotaldowi, swoim prześladowcom i katom, anonimowego zaś dzielnego żołnierza, ktory podburzył swoj oddział przeciwko niegodziwemu krolowi, wydostał Zygmunta z kazamatow i uczynił go monarchą, ten sam książę karze, bo musi przede wszystkim dbać o posłuszeństwo wobec ustanowionej władzy, tym samym potępić podstawę i sam pomysł buntu przeciwko krolowi. Okropność!” Czy dzieło zatrute nieludzką doktryną wrogą swobodzie zasługiwało na to, by zajmować miejsce w jego snach, podsycać jego pragnienia? A przecież musiał istnieć jakiś powod, skoro dziś w nocy te właśnie widma tak kategorycznie wzięły w wyłączne posiadanie jego sen. Zaczął na nowo przeglądać zeszyty, szukając jakiegoś wytłumaczenia. Stary Klotald nazywał pistolet „żmiją z metalu”, przebrana zaś Rozaura zapytywała sama siebie, czy „majak pusty moich nie zwodzi oczu, […] w światłości gasnącej i zorz wieczornych pomroczu” 5. Don Rigoberto spojrzał w stronę morza. Tam, w oddali, na linii horyzontu, zorz pomrocze zwiastowało nowy dzień, ktory jak co rano bezceremonialnie zniszczy jego mały świat marzeń i cieni, gdzie był szczęśliwy (szczęśliwy? nie, raczej troszkę mniej nieszczęśliwy), świat, ktory wygna go ku więziennej rutynie obowiązującej go pięć dni w tygodniu (prysznic, śniadanie, biuro, obiad, biuro, kolacja). W tym czasie ledwie uda mu się znaleźć chwilkę, żeby przecedzić swoje pomysły. Kilka wersow dopisanych na marginesie miało odnośnik „Lukrecja” i strzałkę, ktora je wskazywała: „z Diany świetnością / złączyłam zbroję Pallady” 6. Łowczyni i wojowniczka, połączone w osobie jego ukochanej Lukrecji. Czemu nie? Ale to nie one spowodowały, że historia księcia Zygmunta wryła się głęboko w jego podświadomość, nie one wywołały ją w dzisiejszych jego fantazjach. Zatem co? „Czyż to możliwe, by we śnie / tak wiele się rzeczy zawarło?” 7 – dziwił się książę. „Jesteś kretynem – odparł mu don Rigoberto. – W jednym śnie może się zawrzeć całe życie”. Intrygowało go, że nafaszerowany narkotykami Zygmunt, po przeniesieniu z więzienia do pałacu, na pytanie, co go najbardziej zdumiało po powrocie do rzeczywistości, odpowiada: „W zdumienie nic wprawić nie zdoła duszy, co mocą fantazji świat cały poznała już zgoła! Lecz jedno jest, co podziwem, zachwytem oraz wzruszeniem napełniać mnie będzie wciąż żywem: tą rzeczą jest wdzięk niewieści” 8. „A przecież nigdy nie widziałeś Lukrecji” – pomyślał. On sam widział ją teraz, jak leżała wspaniała, prawdziwsza niż w rzeczywistości,
rozciągnięta na niebieskiej narzucie, i delikatnym mruczeniem reagowała na łaskotki, ktore odczuwała, gdy jej rozkochany mąż całował ją pod pachami. Uprzejma Estrella wstała już i zrobiła mu miejsce obok Rozaury-Lukrecji, udając się na miejsce w kącie zajmowane dotąd przez don Rigoberta, kiedy ona zabawiała się jego uszami i nosem. Siedziała w dyskretnym bezruchu, nie chcąc ich rozpraszać, nie przerywając ich karesow, przyglądała im się tylko z zaciekawieniem i sympatią, gdy tak obejmowali się, splatali i zaczynali się kochać. Czym jest życie? Szaleństwem! Czym życie? Iluzji tłem, snem cieniow, nicości dnem. Coż szczęście dać może nietrwałe, skoro snem życie jest całe i nawet sny tylko są snem! 9 „Kłamstwo” – powiedział na głos, waląc dłonią w blat biurka. Życie nie jest snem, sny były nędznym kłamstwem, ulotnym łgarstwem, ktore pomagało tylko na chwilę uciec od frustracji i samotności, pomagało lepiej, z jeszcze boleśniejszą goryczą, docenić urodę i namacalność prawdziwego życia, tego, ktore się je, dotyka, pije, życia pełniejszego i lepszego od ułudy ożywianej potajemnie przez pragnienia i fantazje. Ogłupiały z żałości – był już dzień, światło brzasku wydobywało z ciemności szare urwiska, ołowiane morze, pękate chmury, podniszczone mury z cegieł i trędowate drogi – wczepił się z rozpaczą w nagie ciało Lukrecji-Rozaury, żeby skorzystać jeszcze z ostatnich sekund zastępujących mu nieosiągalną rozkosz, choć prześladowało go groteskowe przeczucie, że w każdej chwili, nawet w momencie ekstazy, na jego uszach mogą niespodzianie wylądować dłonie Mulatki. 1 P. Calderon de la Barca, Życie snem, przeł. Edward Boye. 2 Jw. 3 Jw. 4 Jw. 5 Jw. 6 Jw. 7 Jw.
8 Jw. 9 Jw. Żmija i minóg Myśląc o tobie, przeczytałam Żonę doskonałą brata Luisa de Leon i pojęłam, dlaczego głosząc pochwałę idei małżeństwa, ow wyrafinowany poeta sam ponad wspolne loże przedłożył wstrzemięźliwość i habit augustiański. Jednakże na tych stronach pełnych dobrej prozy, czasem w niezamierzony sposob komicznych, znalazłam poniższy cytat z bogobojnego świętego Bazylego, jak rękawiczka pasujący – zgadnij, do czyjej to alabastrowej rączki? Kto jest tą wyjątkową kobietą, wzorcową małżonką, pożądaną kochanką? Żmija, najokrutniejsze środ węży zwierzę, co rychlej udaje się, by morskiego minoga poślubić. Przybywszy, gwiżdże, znak dając, iże przybywa wybrańca z toni wyciągnąć i w małżeńskim uścisku się zewrzeć. Minog tedy posłusznie z jadowitą bestią się złącza. Co ja rzekę na to? Co? Owo, że choćby najgrubszym i najdzikszym mąż człekiem się okazał, wskazane jest, iżby żona w sukurs mu szła, i niech nie dozwoli żadną miarą, by pokoj popsować. Oj! Katem ci on? Lecz mąż to twoj! Pijakiem? Atoli za sprawą węzła małżeńskiego z tobą połączonym. Grubianin to a gwałtownik! Owo najważniejsze zgoła, że częścią twoją już jest. A i mąż niechaj czyni, co się należy: żmija naonczas, respektem darząc miłosne obcowanie, jad od siebie oddala. Czy i ty przyrodzonego ci nieludzkiego okrucieństwa precz ostawić nie możesz na chwałę małżeństwa? Tako rzecze Bazyli. Brat Luis de Leon, Żona doskonała, rozdz. III.
Zewrzyj się w uścisku małżeńskim ze żmiją, najukochańszy minogu. Epilog Szczęśliwa rodzinka – W sumie ten cały piknik nie wypadł katastrofalnie – powiedział don Rigoberto, uśmiechając się szeroko. – Przynajmniej czegoś żeśmy się nauczyli: że w domu najlepiej. A na pewno lepiej niż na wsi. Dona Lukrecja i Fonsito docenili żart i nawet Justyniana, ktora właśnie niosła kanapki z kurczakiem, awokado, jajkiem i pomidorem (z powodu nieudanego pikniku do nich musiał się ograniczyć obiad), też zaczęła się śmiać. – Nareszcie wiem, co to znaczy myśleć pozytywnie, mężusiu – gratulowała mu dona Lukrecja. – I działać konstruktywnie w obliczu przeciwności. – Robić dobrą minę do złej gry – dodał Fonsito. – Brawo, tatusiu! – Dzisiaj nikt i nic nie zakłoci mojego szczęścia – skinął don Rigoberto, wybierając kanapkę. – Co tam marny piknik. Nawet bomba atomowa nie zdołałaby mi zaszkodzić. No to na zdrowie. Z wyraźnym zadowoleniem pociągnął łyk zimnego piwa i odgryzł kęs kanapki z kurczakiem. Słońce w Chaclacayo spaliło mu na czerwono blade czoło, twarz i ramiona. A jednak naprawdę cieszył go ten zaimprowizowany obiad. To od don Rigoberta wyszedł poprzedniego wieczora pomysł niedzielnego pikniku w Chaclacayo – żeby uciec od limskiej wilgoci i mgły i nacieszyć się ładną pogodą na łonie przyrody nad brzegiem rzeki, w otoczeniu rodziny. Donę Lukrecję bardzo zdumiała ta propozycja, pamiętała bowiem, jaki wstręt budziło w nim zawsze wszystko, co wiejskie, ale przystała na nią z ochotą. Przecież przeżywali drugi miesiąc miodowy! Wprowadzili przy okazji nowe zwyczaje. Wyruszyli rano o ustalonej godzinie – o dziewiątej – zaopatrzeni w zapas picia i przygotowany przez kucharkę pełny zestaw obiadowy, w ktorego skład wchodziły naleśniczki z kremem migdałowym, ulubiony deser don Rigoberta. Pierwszą przeszkodą okazała się droga wyjazdowa z centrum, tak zatłoczona, że jechali strasznie powoli, posuwali się naprzod pośrod ciężarowek, autobusow i najrozmaitszych gruchotow, ktore oprocz korkowania szosy i paraliżowania ruchu wypuszczały na dodatek z rur kłęby czarnego dymu i przyprawiający o mdłości odor spalonej benzyny. Do Chaclacayo dotarli już po dwunastej, wykończeni i czerwoni ze zmęczenia. Znalezienie odpowiedniego miejsca okazało się trudniejsze, niż sądzili. Zanim pojechali skrotem w kierunku rzeki Rimac – tutaj w przeciwieństwie do Limy była to prawdziwa rzeka, szeroka,
obfitująca w wodę, zdobna w pianę na grzbietach rączych fal wszędzie tam, gdzie rozbijała się o kamienie i skałki – musieli zawracać, zakręcać i ciągle trafiali z powrotem na głowną szosę. Kiedy dzięki pomocy litościwego tubylca znaleźli objazd, ktory doprowadził ich na brzeg, sprawy, zamiast się poprawić, jeszcze się pogorszyły. Rimac w tym miejscu służył okolicznym mieszkańcom jako zlewisko ściekow (a także kloaka), w związku z czym roiło się tu od wszelkich możliwych odpadkow – od papierkow, pustych puszek i butelek po resztkach jedzenia, po ekskrementy i martwe zwierzęta – nie dość więc, że widok był przygnębiający, to jeszcze wkoło unosił się odor nie do zniesienia. Wskutek obecności chmar natarczywych much musieli sobie dłońmi zasłaniać usta. Nic tu nie układało się w ten bukoliczny wypoczynek zaplanowany przez don Rigoberta. On jednakże, uzbrojony w niewyczerpane zapasy cierpliwości i optymizm krzyżowca, ktore zdumiewały jego żonę i syna, przekonał ich, żeby nie dali się zastraszyć niesprzyjającym okolicznościom. Szukali więc dalej. Kiedy po jakimś czasie wydało im się, że docierają do bardziej gościnnego miejsca – czyli bez cuchnących wyziewow i bez śmieci – zastali tam tysiące rodzin, niektore pod parasolami plażowymi, zajadające kluseczki wytaplane w czerwonych sosach, słuchające muzyki tropikalnej z nastawionych na cały regulator odbiornikow radiowych i przenośnych magnetofonow kasetowych. Popełniony w tym momencie błąd obciąża wyłącznie don Rigoberta, aczkolwiek wynikał on ze szlachetnego pragnienia: mianowicie, żeby poszukać minimum prywatności z dala od tłumow wielbicieli makaronu, ktorym najwidoczniej nie mieściło się w głowie, że można wyjechać z miasta na kilka godzin, nie zabierając ze sobą najbardziej typowego miejskiego wytworu, czyli hałasu. Don Rigoberto sądził, że znalazł sposob. Niczym skaut zaproponował, aby zdjęli buty, podwinęli spodnie i poszli w brod ku czemuś, co z daleka wyglądało na małą piaszczystą wysepkę pokrytą kamykami i zaroślami, w jakiś cudowny sposob dotąd niezajętą przez niedzielny motłoch. Tak też zrobili. A ściślej mowiąc, zaczęli tak robić, niosąc torby z jedzeniem i piciem przygotowanym na majowkę przez kucharkę. Zaledwie parę metrow od idyllicznej wysepki don Rigoberto – woda dochodziła mu dopiero do kolan i do tej chwili cała trasa przebiegała bez incydentow – pośliznął się na jakiejś gąbczastej materii. Upadł na siedzenie prosto w lodowate wody Rimacu, co samo w sobie nie byłoby takie straszne, zważywszy upał i oblewający go pot, gdyby jednocześnie oprocz własnego jestestwa nie utopił kosza z jedzeniem, ktory, żeby było jeszcze śmieszniej, zanim osiadł na dnie rzeki, rozsypał swoją zawartość na prawo i lewo, wskutek czego teraz ryba w papryce na ostro, kaczka z ryżem, naleśniczki z nadzieniem migdałowym, a także wspaniały obrus i serwetki w
białoczerwoną kratkę, wybrane przez donę Lukrecję na piknik – wszystko to spływało w stronę Limy i Oceanu Spokojnego. – Śmiejcie się, proszę bardzo, nie krępujcie się, wcale się nie obrażę – odezwał się don Rigoberto do żony i syna, ktorzy pomagali mu wstać, robiąc jednocześnie głupie miny i usiłując powstrzymać głośny śmiech. Na widok umoczonego od stop do głow mężczyzny śmiali się także ludzie na brzegu. Gotow do czynow heroicznych (po raz pierwszy w życiu?) don Rigoberto zaproponował, by nie załamywali się i zostali, argumentując, że słońce w Chaclacayo wysuszy go raz-dwa. Dona Lukrecja kategorycznie zaoponowała: mowy nie ma, może dostać zapalenia płuc, jadą do Limy. Tak też uczynili, wracając na tarczy, ale nie poddając się desperacji. W samochodzie z sympatią żartowali z biednego don Rigoberta, ktory prowadził w samych majtkach. Do Barranco dotarli około piątej po południu. Don Rigoberto wykąpał się i przebrał, a tymczasem dona Lukrecja z pomocą Justyniany, ktora właśnie wrociła z weekendu – lokaj i kucharka mieli przyjechać dopiero poźno wieczorem – zrobiła kanapki z kurą, awokado, pomidorami i jajkami na spoźniony, niecodzienny obiad. – Od kiedy pogodziłeś się z moją macochą, jesteś bardzo dobry, tato. Don Rigoberto odsunął od ust na wpoł zjedzoną kanapkę. – Poważnie mowisz? – Jak najbardziej – odrzekł chłopiec i zwrocił się do doni Lukrecji: – Nie mam racji, macocho? Od dwoch dni nie narzeka, nie skarży się na nic, ma dobry humor i cały czas mowi przyjemne rzeczy. To znaczy, że jest dobry, prawda? – Na razie tylko dwa dni jesteśmy pogodzeni – zaśmiała się dona Lukrecja. Zaraz jednak spoważniała i spojrzała z czułością na męża: – Naprawdę to zawsze był dobry. Tylko ty dopiero teraz to zauważyłeś, Fonsito. – Nie wiem, czy lubię, jak ktoś mowi, że jestem dobry – zareagował w końcu don Rigoberto z podejrzliwą miną. – Wszyscy dobrzy ludzie, jakich w życiu poznałem, byli po trosze idiotami. Zupełnie jakby byli dobrzy, bo brakło im wyobraźni i ochoty. Mam nadzieję, że stan zadowolenia nie robi ze mnie większego idioty, niż jestem.
– Nie ma obawy – pani Lukrecja pochyliła twarz w kierunku męża i pocałowała go w czoło. – Wszystko można o tobie powiedzieć, ale nie to. Wyglądała pięknie: policzki opalone słońcem w Chaclacayo, całe ramiona odsłonięte dzięki lekkiej, perkalowej sukience w kwiaty, ktora dodawała jej zdrowej świeżości. „Ależ piękna, ależ odmłodzona” – pomyślał don Rigoberto, rozkoszując się widokiem smukłej szyi żony i wdzięcznym zarysem jednego z jej uszu, nad ktorym zawijał się niesforny kosmyk włosow spiętych na karku wstążką tego samego żołtego koloru, co włożone na stopy espadryle. Minęło jedenaście lat, a ona wyglądała młodziej i bardziej pociągająco niż w dniu, kiedy się poznali. Gdzie najlepiej widać było owo zdrowie i urodę, ktore rzuciły wyzwanie czasowi? „W oczach” – odpowiedział sam sobie w duchu. Oczach, ktore zmieniały barwę od jasnoburej przez ciemną zieleń po słabą czerń. Teraz jaśniały pod długimi czarnymi rzęsami, lśniły wesołym, niemal iskrzącym się blaskiem. Nieświadoma, że jest przedmiotem kontemplacji, jego żona z apetytem zabrała się do drugiej kanapki z awokado, pomidorem i jajkiem, popijając zimnym piwem, ktore zostawiało jej na wargach smużkę wilgoci. Czy przepełniające go uczucie to właśnie szczęście? Ten podziw, pragnienie i wdzięczność w stosunku do Lukrecji? Tak. Don Rigoberto z całych sił pragnął, żeby godziny dzielące ich od zmroku przeleciały w mig. Znow będą sami, znow weźmie w ramiona swą ukochaną żoneczkę, ale wreszcie żywą, z krwi i kości. – Jedyna sprawa, w ktorej czasami nie czuję się podobny do Egona Schielego, to jego upodobanie wsi, bo mnie się wcale wieś nie podoba – odezwał się Fonsito, ciągnąc wątek, ktory przeżuwał po cichu od jakiegoś czasu. – Tutaj wdałem się w ciebie, tatusiu. Nie lubię tych wszystkich krow i drzew. – Dlatego właśnie piknik się nam nie udał – odparł filozoficznie don Rigoberto. – Była to zemsta przyrody na jej wrogach. Co ty mowisz o Egonie Schielem? – Że jedyna rzecz, ktora rożni mnie od niego, to wieś. Jemu się podobała, a mnie nie – wyjaśnił Fonsito. – Za to umiłowanie przyrody drogo zapłacił. Uwięzili go i trzymali w zamknięciu przez miesiąc, przez co prawie oszalał. Gdyby został w Wiedniu, nigdy by go to nie spotkało. – Fonsito, jesteś znakomicie poinformowany o życiu Egona Schielego – zdumiał się don Rigoberto. – Nawet nie masz pojęcia, do jakiego stopnia – wtrąciła się dona Lukrecja. – Z głowy recytuje, co tamten zrobił, powiedział, napisał i przeżył przez dwadzieścia osiem lat życia. Zna na pamięć wszystkie jego obrazy, rysunki i grafiki, z tytułami i datami. Mało tego, wydaje mu się, że jest kolejnym wcieleniem Schielego. Zapewniam cię, że mnie to niepokoi. Don Rigobertowi nie było do śmiechu. Skinął, jakby starannie
rozważając usłyszaną informację, ale w rzeczywistości probował ukryć, że w głowie nagle pojawił mu się mały robaczek, głupia ciekawość, matka wszystkich obłędow. Skąd Lukrecja ma informację, że Fonsito tyle wie o Schielem? „Schiele! – pomyślał. – Wynaturzona postać ekspresjonizmu, ktorą Oskar Kokoschka określił całkiem słusznie jako pornografię”. Poczuł, jak ogarnia go wewnętrzna, kwaśna, wątrobowa nienawiść do Egona Schielego. Błogosławiona niech będzie ta hiszpanka, na ktorą umarł. Skąd Lukrecja wiedziała, że Fonsito utożsamia się z tym pacykarzem poronionym przez targane ostatnimi konwulsjami cesarstwo austrowęgierskie, na ktore też wkrotce przyszła kreska? Gorzej, że dona Lukrecja, nieświadoma, jak bardzo pogrąża się w cuchnących wodach własnej wpadki, ciągnęła swoje tortury: – Cieszę się, że poruszyliśmy ten temat, Rigoberto. Już od dawna chciałam z tobą porozmawiać, zastanawiałam się nawet, czy nie napisać. Bardzo mnie martwi mania chłopaka na punkcie tego malarza. Tak, Fonsito. Dlaczego nie omowimy tego we trojkę? Kto znajdzie lepszą radę niż twoj ojciec? Mowiłam ci nieraz. Nie chodzi o twoją pasję na punkcie Egona Schielego, ale ty już wpadasz w prawdziwą obsesję. Chyba możemy o tym podyskutować w naszym gronie, prawda? – Tata chyba nie czuje się najlepiej, macocho – odrzekł tylko Fonsito z niewinnością, ktora w uszach don Rigoberta zabrzmiała jak dodatkowy afront. – Boże, jak ty zbladłeś! Widzisz? Mowiłam, ta kąpiel w rzece musiała ci zaszkodzić. – Nic mi nie jest, nic a nic – uspokajał żonę don Rigoberto niepewnym głosem. – Zakrztusiłem się za dużym kęsem. Chyba jakąś kostką. Już przeszło, już jest dobrze. Nie martw się, nic się nie stało. – Ale jednak drżysz – zaniepokoiła się dona Lukrecja, dotykając mu czoła. – Z pewnością się przeziębiłeś. Zaraz weźmiesz napar z werbeny i dwie aspiryny, już ci podaję. Żadnych protestow. I do łożka, ale bez żartow. Nawet słowo „łożko” nie podniosło don Rigoberta na duchu. Jeszcze parę minut temu był wesoły, pełen żywego entuzjazmu, teraz ogarnęło go zwątpienie, dziwne przygnębienie. Popatrzył w ślad za oddalającą się do kuchni doną Lukrecją. Jasne spojrzenie Fonsita wprawiło go w zakłopotanie, więc chcąc przerwać milczenie, zapytał: – Schiele poszedł do więzienia za to, że pojechał na wieś? – A skąd ci to przyszło do głowy? – zaśmiał się chłopak. – Oskarżyli go o obrazę moralności i uwiedzenie. W wiosce Neulengbach. Nigdy by do tego nie doszło, gdyby został w Wiedniu. – Tak? Opowiedz mi – zachęcił go don Rigoberto świadom, że
usiłuje zyskać na czasie, choć nie wiedział po co. W duszy, zamiast dotychczasowego wspaniałego, słonecznego blasku, zagościła burza z deszczem, piorunami i grzmotami. Odwołał się do sposobu, jaki poprzednio pomagał mu się uspokoić – zaczął w duchu wyliczać postacie z mitologii. Cyklopi, syreny, lajstrygonowie, lotofagowie, Kirke, Kalipso. Tu skończył. Wydarzyło się to wiosną 1912 roku, a dokładnie w kwietniu – tłumaczył obszernie chłopak. – Egon i jego kochanka Wally (przybrane imię, naprawdę nazywała się Valeria Neuzil) mieszkali na wsi, w wynajętym domku na skraju tej trudnej do wymowienia miejscowości, Neulengbach. Korzystając z dobrej pogody, Egon malował na powietrzu. Ktoregoś wieczora przyszła jakaś dziewczyna, żeby porozmawiać. Porozmawiali, nic się nie stało. Tamta wracała jeszcze parokrotnie. Nagle ktorejś burzliwej nocy przybiegła cała przemoczona i oświadczyła Wally i Egonowi, że właśnie uciekła z domu rodzinnego. Chcieli ją przekonać, źle zrobiłaś, wracaj do rodzicow, a ona, że nie, nie, dajcie mi się przynajmniej jedną noc przespać z wami. Zgodzili się. Dziewczyna spała z Wally, a Egon Schiele w drugim pokoju. Nazajutrz… ale powrot doni Lukrecji z dymiącym naparem z werbeny i dwiema aspirynami przerwał opowieść Fonsita, ktorej zresztą don Rigoberto prawie nie słuchał. – Masz wypić całe, zanim wystygnie – poleciła dona Lukrecja. – I weź od razu te aspiryny. A potem do łożka, spatulki. Żebyś mi się nie przeziębił, staruszku. Don Rigoberto poczuł – jego wielkie nozdrza chłonęły już ogrodowy aromat werbeny – że usta małżonki spoczęły na moment na jego przerzedzonych włosach. – Opowiadam mu o uwięzieniu Egona, macocho – poinformował ją Fonsito. – Tobie mowiłem już o tym tyle razy, że byś się zanudziła. – Nie, skądże, opowiadaj – zachęciła go. – Chociaż co prawda, to prawda: chyba znam całą opowieść już na pamięć. – Kiedy zdążyłeś opowiedzieć swojej macosze tę historię? – wyrwało się don Rigobertowi przez zęby. Powoli łykał napar. – Dopiero dwa dni jest w domu, a ja przejąłem nad nią monopol dwadzieścia cztery godziny na dobę. – Jak ją odwiedzałem na Olivar – odparł chłopak, jak zwykle z bezgraniczną szczerością. – Nie mowiła ci?
Don Rigoberto poczuł wyładowania elektryczne w powietrzu jadalni. Nie chcąc mowić do żony ani patrzeć na nią, pociągnął bohaterski łyk gorącej werbeny, parząc sobie gardło i przełyk. Piekło zagościło teraz w jego wnętrznościach. – Jeszcze nie miałam czasu – usłyszał szept doni Lukrecji. Spojrzał na nią: ojoj, cała zsiniała! – Ale oczywiście miałam powiedzieć. Czy jest coś złego w tym, że mnie odwiedzał? – Ależ skąd, co mogłoby być złego – przytaknął don Rigoberto, biorąc kolejny łyk płynnego, wonnego piekła. – Bardzo ładnie, że chodziłeś do macochy i mowiłeś, co u mnie słychać. A ta historia z Schielem i jego kochanką? Przerwałeś w połowie, a ja chcę wiedzieć, jak to się skończyło. – Mogę mowić dalej? – ucieszył się Fonsito. Don Rigoberto miał w gardle jedną wielką ranę i zgadywał, że serce jego siedzącej obok nieruchomo jak głaz żony musi pękać. Podobnie jak jego. – A więc… Następnego dnia Egon i Wally zawieźli dziewczynę pociągiem do Wiednia, do jej babci. Przyrzekała im, że u niej pozostanie. Po przyjeździe do miasta jednak zmieniła zamiar i przenocowała z Wally w hotelu. Nazajutrz rano Egon i jego kochanka wrocili do Neulengbach razem z dziewczyną, ktora pozostała u nich kolejne dwa dni. Trzeciego dnia pojawił się jej ojciec. Stanął przed Egonem, ktory akurat malował na dworze, i bardzo zdenerwowany poinformował go, że złożył nań donos na policję, oskarżając go o uwiedzenie, jako że jego corka była niepełnoletnia. Schiele usiłował go uspokoić, tłumacząc, że do niczego nie doszło, tymczasem wewnątrz domu dziewczyna, widząc ojca, chwyciła nożyczki i usiłowała podciąć sobie żyły. Wally, Egon i ojciec wspolnie zdołali ją powstrzymać i opanować, po czym delikwentka i przybyły wyjaśnili sobie, co trzeba, pogodzili się i odeszli razem. Wally z Egonem sądzili, że wszystko się ułożyło, ale oczywiście wcale tak nie było. Parę dni poźniej przyjechała policja i go aresztowała. Słuchali jego opowieści? Na pozor tak, bo i don Rigoberto, i dona Lukrecja trwali w bezruchu, jakby stracili nie tylko zdolność poruszania się, ale także oddychania. Oczy wbili w chłopca i podczas całej opowiedzianej ze swadą historii pełnej rozmieszczanych pauz i naciskow intonacyjnych, nawet nie mrugnęli. Ale dlaczego tak pobledli? Dlaczego wzrok mieli tak skupiony i nieobecny? Tak ich poruszyła owa anegdota historyczna o dawno zmarłym malarzu? Pytania te odczytywał don Rigoberto w ogromnych, bystrych oczach Fonsita, ktore teraz przyglądały im się badawczo, choć ze spokojem, jakby w oczekiwaniu jakiegoś komentarza. Naśmiewał się z nich? Z niego? Don Rigoberto utkwił wzrok w jasnych, błyszczących oczach syna, doszukując się jakiejś złośliwej iskierki, mgnienia czy załamania światła, ktore zdradziłoby makiaweliczną strategię, podstęp, dwulicowość chłopca. Ale
niczego nie dostrzegł: napotkał niewinne, jasne, delikatne spojrzenie świadczące o czystym sumieniu. – Mowić dalej czy już się znudziłeś, tatusiu? Zaprzeczył ruchem głowy i z wielkim wysiłkiem – gardło miał wyschłe i szorstkie jak papier ścierny – mruknął: „A co się z nim działo w więzieniu?”. – Trzymali go za kratami dwadzieścia cztery dni, oskarżając o obrazę moralności i uwiedzenie. Uwiedzenie z uwagi na epizod z dziewczyną, obrazę moralności zaś za parę namalowanych i narysowanych aktow, na jakie policja natrafiła u niego w domu. Śledztwo wykazało, że nie tknął dziewczyny, więc od pierwszego zarzutu został uwolniony. Ale nie od obrazy moralności. Sędzia uznał, że skoro w domu bywali nieletni, ktorzy mogli widzieć te akty, Schiele zasłużył na karę. Jaką? Na spalenie najbardziej nieobyczajnego rysunku. W więzieniu cierpiał niewypowiedziane katusze. Na autoportretach powstałych w celi widzimy, jak schudł, zarosł, oczy mu się zapadły, a twarz strupieszała. Prowadził dziennik, w ktorym napisał („Zaczekaj, zaczekaj, znam to zdanie na pamięć”): „Ja, z natury jedna z najswobodniejszych istot, zostałem skrępowany na mocy prawa, ktorego nie uchwaliły masy”. Namalował trzynaście akwarel i to go ocaliło od szaleństwa albo i samobojstwa: pryczę, drzwi, okno i jedno z błyszczących jabłek, ktore dzień w dzień dostawał od Wally. Kochanka codziennie rano ustawiała się w strategicznym miejscu koło więzienia, dzięki czemu mogł ją zobaczyć z celi przez kraty. Bo Wally strasznie go kochała, przez ten potworny miesiąc zachowywała się cudownie, udzielała mu pełnego wsparcia. On natomiast chyba za bardzo jej nie kochał. Malował ją, owszem, używał jako modelki, ale nie tylko jej, wielu innych także, przede wszystkim tych zabieranych z ulicy dziewczynek, ktore następnie ustawiał na wpoł rozebrane, wspinał się na drabinę i malował w najdziwniejszych pozach. Dziewczynki i chłopcy to była jego prawdziwa obsesja. Fascynowali go, no i chyba nie tylko jako obiekty malarskie, bo mu się naprawdę podobali, w dobrym i złym sensie tego słowa. Tak mowią jego biografowie. Z jednej strony był artystą, z drugiej zaś trochę zboczonym, bo miał skłonności do dziewczynek i chłopcow… – Dobrze, dobrze, chyba rzeczywiście się trochę przeziębiłem – przerwał mu don Rigoberto, wstając tak raptownie, że serwetka spadła mu z kolan na podłogę. – Chyba pojdę, Lukrecjo, za twoją radą i się położę. Lepiej, żebym nie złapał jednego z tych moich koszmarnych katarow. Mowił, nie patrząc na żonę, tylko na syna, ktory widząc go na nogach, nagle zamilkł i zrobił zaniepokojoną minę, jakby pragnął mu pomoc. Don Rigoberto, nadal
nie patrząc na Lukrecję, skierował się ku schodom, chociaż zżerała go ciekawość, czy nadal na twarzy jest taka sina (czy raczej pąsowa) z oburzenia, ze zdziwienia, z niepewności, z niepokoju, i wciąż zastanawia się – tak jak on – czy słowa i postępki chłopca są wynikiem machinacji, czy też intryganckiego, sowizdrzalskiego, deprymującego i podłego zbiegu okoliczności, ktory staje na drodze ich szczęściu. Zorientował się, że powłoczy nogami jak starowina, i natychmiast się wyprostował. Wszedł żwawo po schodach, jakby chciał zademonstrować (komu?), że wciąż jest pełen energii i trzyma formę. Zdjął buty, padł na wznak na łożko i zamknął oczy. Gorączka trawiła mu ciało. W ciemności pod powiekami widział całą symfonię błękitnych punkcikow, zdawało mu się, że dobiega go wojownicze buczenie os, ktore słyszał tego dnia podczas nieudanego pikniku. Wkrotce zasnął jak pod działaniem silnego środka nasennego. A może zemdlał? Śniło mu się, że ma świnkę i że Fonsito dużo starszym głosem, z miną specjalisty, ostrzega go: „Uważaj, tato! To zmyślny wirus i jak zaatakuje ci klejnoty, to spuchną jak dwie piłki tenisowe i trzeba je będzie wyrwać. Jak zęby mądrości!”. Zbudził się zdyszany i zlany potem – dona Lukrecja narzuciła nań dodatkowo kapę – i stwierdził, że zapadła już noc. Było ciemno, ani jednej gwiazdy na niebie, lampy na molo w Miraflores otuliła mgła. Otworzyły się drzwi do łazienki, smugą światła do sypialni zmierzała dona Lukrecja. Była w szlafroku, szykowała się do spania. – Czy on jest potworem? – zapytał z niepokojem don Rigoberto. – Czy zdaje sobie sprawę, co wyprawia, co wygaduje? Robi to wszystko świadomie, przewiduje konsekwencje? A może jednak nie? Może to po prostu psotnik, ktorego psoty niechcący przybierają straszliwe rozmiary? Jego żona usiadła ciężko w nogach łożka. – Codziennie stawiam sobie to pytanie, po parę razy dziennie – powiedziała przybita i westchnęła. – On sam chyba tego nie wie. Lepiej ci już? Przespałeś parę godzin. Zrobiłam ci tu w termosie ciepłej lemoniady. Nalać ci do szklanki? A właśnie, posłuchaj. Nigdy nie zamierzałam ukrywać przed tobą, że Fonsito odwiedzał mnie na Olivar. Tylko te dwa zajęte dni tak szybko przeleciały… – Jasne – przerwał szybko don Rigoberto, machając ręką. – Proszę, nie mowmy o tym. Wstał, mrucząc pod nosem: „Po raz pierwszy zasnąłem nie o zwykłej porze”, i poszedł do swojej garderoby. Rozebrał się, włożył szlafrok i kapcie i zamknął się w łazience, chcąc dokonać drobiazgowej toalety przed snem. Czuł się fatalnie, w głowie miał mętlik i szum, ktory zdawał się zwiastować ciężką grypę. Odkręcił ciepłą wodę i wsypał poł słoiczka soli. Czekając, aż wanna
się napełni, wyczyścił nicią zęby, następnie umył szczotką, wreszcie cieniutką pincetą usunął z uszu odrośnięte włoski. Jak dawno temu zarzucił zwyczaj, by poświęcać każdy dzień tygodnia na szczegołową higienę kolejnych części ciała? Z chwilą separacji. Mniej więcej rok temu. Przywroci ten zdrowy rytm tygodniowy: poniedziałek – uszy, wtorek – nos, środa – stopy, czwartek – dłonie, piątek – usta i zęby. I tak dalej. Zanurzył się w wodzie i od razu poczuł się lepiej na duchu. Zaczął się zastanawiać, czy Lukrecja jest już w pościeli, jaką włożyła koszulę, a może leży nago? Przez chwilę udało mu się przyćmić w głowie złowieszczy obrazek: domek na Olivar de San Isidro, dziecięca postać pod drzwiami, palec naciskający dzwonek. Musiał podjąć jakąś ostateczną decyzję w sprawie chłopaka. Ale jaką? Każda z nich wydawała się głupia albo nieprawdopodobna. Po wyjściu z wanny osuszył się ręcznikiem i natarł wodą kolońską z londyńskiego sklepu „Floris”, skąd dostawał od kolegi i przyjaciela z Lloyd’sa regularne przesyłki z mydłami, kremami do golenia, dezodorantami, talkami i perfumami. Nałożył czystą jedwabną piżamę, a szlafrok powiesił w garderobie. Dona Lukrecja już leżała w łożku. Pogasiła światła, zostawiając tylko lampkę nocną po swojej stronie. Z zewnątrz dobiegały ich wściekłe ataki fal o skarpę Barranco i zawodzenia wiatru. Serce waliło mu jak młot, gdy wsuwał się pod kołdrę i kładł obok żony. Przez nozdrza aż do mozgu dotarł aromat świeżych zioł, wiosennych kwiatow wilgotnych od rosy. Napięcie wprawiło go niemal w stan lewitacji, udo Lukrecji znajdowało się dosłownie o milimetry od jego lewej nogi. W skąpym, odbitym świetle ujrzał, że miała na sobie koszulkę nocną z rożowego jedwabiu, na wąziutkich ramiączkach, obrębioną koronkami, przez ktore dostrzegał jej piersi. Westchnął. Już czuł się inaczej. Jego ciało ogarniało teraz gwałtowne, nieskrępowane pożądanie, kipiało wszystkimi porami. Kręciło mu się w głowie od upojnych perfum żony. Jakby domyślając się jego stanu, Lukrecja wyciągnęła dłoń, zgasiła lampkę i jednocześnie obrociła się i objęła go mocno. Czując ciało żony, aż jęknął i czule przywarł do niej, przylgnął, oplotł ją ramionami i nogami. Jednocześnie całował ją w szyję, we włosy i mruczał słowa miłości. Lecz kiedy zaczął się rozbierać i ściągać z żony koszulę, dona Lukrecja wsączyła mu do ucha zdania, ktore podziałały nań jak zimny prysznic: – Przyszedł do mnie poł roku temu. Pojawił się na Olivar ni stąd, ni zowąd ktoregoś popołudnia. Od tamtej pory ciągle przychodził po wyjściu ze szkoły, wagarował z malarstwa na akademii. Trzy, cztery razy w tygodniu. Pijał ze mną herbatkę, zostawał na godzinę albo dwie. Nie wiem, dlaczego nie powiedziałam ci tego wczoraj czy przedwczoraj. Miałam to zrobić, przysięgam, że miałam ci powiedzieć. – Błagam, Lukrecjo – prosił don Rigoberto. – Niczego nie musisz mi mowić. Nie ma najmniejszej potrzeby. Ja cię kocham.
– Chcę ci opowiedzieć. I to teraz. Wciąż go obejmowała, a kiedy mąż zaczął szukać jej ust, otworzyła je i pocałowała go namiętnie. Pomogła mu zdjąć piżamę i zsunąć z siebie koszulę. Kiedy jednak gładził ją dłońmi i całował jej włosy, uszy, policzki i szyję, ona mowiła dalej: – Nie spałam z nim. – Nie chcę niczego wiedzieć, kochanie. Musimy o tym teraz rozmawiać? – Tak, właśnie teraz. Nie spałam z nim, ale zaczekaj. To nie moja zasługa, stało się tak z jego winy. Gdyby mnie poprosił, gdyby choć leciutko zasugerował, tobym z nim poszła do łożka. Z największą ochotą, Rigoberto. Wiele wieczorow dosłownie byłam chora, że się na to nie zdecydowałam. Nie będziesz mnie nienawidził? Muszę powiedzieć ci całą prawdę. – Nigdy nie będę cię nienawidził. Kocham cię, moje życie, moja żonko. Powściągnęła go kolejnym wyznaniem: – Prawda jest taka, że jeśli on nie odejdzie z tego domu, jeśli będzie dalej z nami mieszkał, to się znowu zdarzy. Przykro mi, Rigoberto. Lepiej, żebyś wiedział. Nie umiem się bronić przed tym dzieciakiem. Nie chcę, żeby do tego doszło, nie chcę sprawiać ci bolu jak poprzednio. Wiem, że cierpiałeś, najdroższy. Ale nie będę cię okłamywać. Ma jakąś moc, ma w sobie coś, nie wiem co. Jeśli znow mu odbije, ja się zgodzę. Nie będę umiała mu przeszkodzić. Choćby zniszczył nasze małżeństwo, tym razem już na zawsze. Przykro mi, naprawdę przykro, Rigoberto, ale taka jest prawda. Naga prawda. Dona Lukrecja zaczęła płakać. Resztki podniecenia wyparowały. Objął ją skonsternowany. – Wiem aż za dobrze o wszystkim, co mi powiedziałaś – mruknął, głaszcząc ją. – Co mogę zrobić? Przecież to moj syn. Dokąd mam go wysłać? Do kogo? To jeszcze dzieciak. Myślisz, że nie myślałem o tym? Jak podrośnie, to oczywiście. Przynajmniej niech skończy szkołę. Przecież mowi, że chce zostać malarzem. I bardzo dobrze. Niech studiuje sztuki piękne. W Stanach. W Europie. Niech jedzie do Wiednia. Skoro tak bardzo mu się podoba ekspresjonizm. Niech idzie na akademię, gdzie studiował Schiele, w mieście, gdzie żył i umarł Schiele. Ale w tym wieku jakże mam go wyrzucić z domu? Dona Lukrecja przysunęła się bliżej, splotła nogi z nogami męża i starała się oprzeć stopy na jego stopach.
– Nie chcę, żebyś go wyrzucał z domu – szepnęła. – Zdaję sobie sprawę, że jest jeszcze dzieckiem. Nigdy nie zdołałam się zorientować, czy wie, jaki jest niebezpieczny, jakie katastrofy potrafi sprowadzić swoją urodą, swoją przebiegłą, na wpoł groźną inteligencją. Mowię ci to dlatego, dlatego że taka jest prawda. Z nim zawsze będziemy żyli w zagrożeniu, Rigoberto. Jeśli nie chcesz, żeby wszystko się powtorzyło, to mnie śledź, kontroluj zazdrością, osacz mnie. Nie chcę nigdy iść do łożka z nikim oprocz ciebie, moj kochany mężusiu. Tak strasznie cię kocham, Rigoberto. Nawet nie wiesz, jak mi ciebie brakowało, jak za tobą tęskniłam. – Wiem, wiem, kochana. Don Rigoberto położył ją na wznak, a sam wspiął się na nią. Donę Lukrecję też chyba zaczynało ogarniać pożądanie – na policzkach nie widać już było łez, jej ciało płonęło, oddech miała przyspieszony – bo gdy tylko znalazł się na niej, rozchyliła nogi i pozwoliła mu wejść. Don Rigoberto, bez reszty oddany i na nowo szczęśliwy, z zamkniętymi oczyma złożył na jej ustach głęboki, długi pocałunek. Pasowali do siebie idealnie, stykali się na całej długości ciał, ich pot mieszał się ze sobą, a oni falowali powoli, zgodnie, chcąc przedłużyć rozkosz. – W rzeczywistości spałaś przez ten rok z wieloma osobami – powiedział. – Tak? – zamruczała jakby gdzieś z brzucha, z jakiegoś utajonego gruczołu. – Z iloma? Z kim? Gdzie? – Jeden kochanek zoologiczny złączył cię z kotami – („ohydne, okropne” – zaprotestowała słabo). – Dalej, młodzieńcza miłość, naukowiec, ktory zabrał cię do Paryża i Wenecji i ktory śpiewał… – Szczegoły – dyszała dona Lukrecja, z trudem wymawiając słowa. – Wszystkie, co do najdrobniejszego. Co robiłam, co jadłam, co mi robiono. – O mało cię nie zgwałcił ten dupek Fito Cebolla, Justynianę też. Ty ją uratowałaś przed jego obleśną furią. W końcu kochałaś się z nią w tym łożku. – Z Justynianą? W tym łożku? – doni Lukrecji wyrwał się krotki śmiech. – A to ci dopiero! Bo przez Fonsita prawie że kochałam się z Justynianą jednego wieczoru na Olivar. Jedyny raz, kiedy moje ciało cię zdradziło, Rigoberto. Moja wyobraźnia za to tysiące razy. Tak jak i twoja mnie. – Moja wyobraźnia nigdy cię nie zdradziła. Ale opowiedz mi, opowiedz – mąż przyspieszył rytm falowania, kołysania. – Ja potem, najpierw ty. Z kim jeszcze? Jak, kiedy? – Z moim wymyślonym bliźniakiem, bratem Korsykaninem, podczas
orgii. Z motocyklistą kastratem. Byłaś też wykładowczynią prawa w Wirginii i zdeprawowałaś cnotliwego prawnika. Kochałaś się z ambasadorową Algierii w łaźni parowej. Twoje stopy doprowadziły do szaleństwa pewnego francuskiego fetyszystę z osiemnastego stulecia. W przeddzień naszej zgody byliśmy w meksykańskim domu schadzek z pewną Mulatką, ktora odgryzła mi ucho jednym kęsem. – Nie rozśmieszaj mnie, głuptasie, nie teraz – oponowała dona Lukrecja. – Zabiję cię, zabiję, jak mnie wyhamujesz. – Ja też już odjeżdżam. Odjedźmy razem. Kocham cię. Podjęli na nowo rozmowę parę chwil poźniej, gdy wrocił im spokoj, on położył się na plecach, a ona przytuliła się do jego boku, oparła mu głowę na ramieniu. Na dworze z hukiem morskich fal mieszały się stentorowe wrzaski walczących lub podnieconych kotow oraz dalekie klaksony i ryki silnikow. – Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie – rzekł don Rigoberto. Otarła się o niego i spytała z powagą: – Czy to się nie rozwieje? Czy potrafimy sprawić, żeby szczęście się nie rozwiało? – Musi się rozwiać – odparł łagodnie. – Szczęście zawsze jest ulotne. Jest wyjątkiem, sprzecznością. Ale co jakiś czas musimy je podtrzymywać, nie pozwolić, żeby zagasło. Leciutko dmuchać, dmuchać na płomień. – Już teraz zaczynam ćwiczyć płuca – zawołała dona Lukrecja. – Będą jak miechy. I kiedy zacznie przygasać, wtedy wypuszczę podmuch, ktory go roznieci, podsyci. Ffffuuu! Fffffuuuu! Chwilę milczeli objęci. Ze spokoju żony don Rigoberto wnioskował, że pewnie zasnęła. Ale nie, oczy miała otwarte. – Zawsze wiedziałem, że się pogodzimy – powiedział jej na ucho. – Pragnąłem tego, dążyłem do tego już od miesięcy. Nie wiedziałem tylko, jak zacząć. I wtedy zaczęły przychodzić twoje listy. Odgadłaś moje myśli, kochana. Jesteś lepsza ode mnie.
Ciało jego żony zesztywniało na chwilę, by znow się rozluźnić. – Genialny pomysł z tymi listami – kontynuował. – To znaczy z anonimami. Barokowy fortel, błyskotliwa strategia. Wymyślić, że ja piszę do ciebie anonimy, by mieć pretekst do napisania własnych! Lukrecjo, zawsze mnie będziesz zaskakiwać. Sądziłem, że cię znam, ale to nieprawda. Nigdy bym nie przypuszczał, że twoja głowka zdolna jest do takich forteli, do takich intryg. I proszę, z jakim wspaniałym rezultatem! Jeśli o mnie chodzi, to w sam czas. Zapadła kolejna długa chwila ciszy, podczas ktorej don Rigoberto liczył uderzenia serca żony, czasem w kontrapunkcie, a czasem znow bijącego unisono z jego własnym sercem. – Chciałbym, żebyśmy wybrali się w podroż – snuł po chwili, czując, że morzy go sen. – Do jakiegoś bardzo odległego miejsca, zupełnie egzotycznego. Gdzie nie znalibyśmy nikogo i nikt nie znałby nas. Na przykład do Islandii. Może pod koniec roku. Mogłbym wziąć tydzień albo i dziesięć dni wolnego. Chciałabyś? – Wolałabym pojechać do Wiednia – odrzekła trochę niewyraźnie. Z senności? Z lenistwa, ktore zawsze ogarniało ją po akcie miłosnym? – Zobaczyć dzieła Egona Schielego, odwiedzić miejsca, gdzie pracował. Od paru miesięcy nic, tylko słucham opowieści o jego życiu, obrazach i rysunkach. W końcu i mnie wzięła ciekawość. Nie zdumiewa cię fascynacja Fonsita tym malarzem? O ile wiem, ty nigdy nie lubiłeś tak bardzo Schielego. Skąd mu się to wzięło? Wzruszył ramionami. Nie miał zielonego pojęcia, skąd mogł chłopcu przyjść ten pomysł do głowy. – Dobrze, w takim razie w grudniu wybierzemy się do Wiednia – powiedział. – Obejrzymy Schielego, posłuchamy Mozarta. To prawda, nigdy mi się nie podobał, ale może teraz zacznie. Skoro podoba się tobie, spodoba się i mnie. Nie wiem, skąd ta pasja Fonsita. Śpisz? A ja ci nie pozwalam, wciągam cię w rozmowę. Dobranoc, kochanie. Mruknęła „dobranoc”. Odwrociła się na drugi bok i przylgnęła plecami do piersi męża, ktory też się przekręcił i zgiął nogi tak, że mogła leżeć, jakby siedząc na jego kolanach. W ten sposob spali przez dziesięć lat przed rozstaniem. I tak samo zasypiali od przedwczoraj. Don Rigoberto wsunął jedną rękę nad ramieniem Lukrecji i położył dłoń na jej piersi, drugą ręką objął ją w pasie. Sąsiedzkie koty przestały już walczyć lub kopulować. Od jakiegoś czasu nie słyszał też klaksonow ani warkotu silnikow. Rozgrzany i ogrzany
bliskością przytulonych doń ukochanych kształtow, don Rigoberto miał wrażenie, że żegluje, że cicho i bezwładnie ześlizguje się w delikatne, miękkie wody, a może raczej w bezludną przestrzeń międzygwiezdną, ku lodowatym galaktykom. Ile dni, ile godzin potrwa to uczucie niezmąconej pełni, miłosnego spokoju, harmonii z życiem? Jakby w odpowiedzi na jego niezadane na głos pytanie usłyszał głos doni Lukrecji: – Rigoberto, ile anonimow ode mnie dostałeś? – Dziesięć – wzdrygnął się. – Myślałem, że śpisz. Dlaczego pytasz? – Ja też dostałam dziesięć twoich anonimow – odrzekła, leżąc nieruchomo. – To się chyba nazywa miłość symetryczna. Tym razem to on zesztywniał. – Dziesięć moich anonimow? Ja nie wysyłałem do ciebie żadnego listu, ani jednego. Ani anonimowego, ani podpisanego. – Wiem – powiedziała z głębokim westchnieniem. – Za to ty nie wiesz i dalej bujasz w obłokach. Rozumiesz teraz? Ja też nie wysyłałam ci anonimow. Napisałam raz, ale założę się, że ten jedyny autentyczny list wcale do ciebie nie dotarł. Minęły dwie, trzy, pięć sekund milczenia i bezruchu. Chociaż słychać było tylko szum morza, don Rigoberto miał wrażenie, że noc roi się od wściekłych kocurow i rozanielonych kocic. – Nie żartujesz, prawda? – powiedział wreszcie cicho, wiedząc doskonale, że dona Lukrecja mowiła serio. Nie odpowiedziała mu. Kolejną chwilę leżała wyciszona i nieruchoma, podobnie jak on. Jakże krociutko trwało to ogłupiające szczęście… Tak, Rigoberto, oto znow masz przed sobą okrutne, twarde, prawdziwe życie. – Skoro już nie jesteś senna, ja zresztą też nie – zaproponował wreszcie – może, tak jak inni liczą barany, moglibyśmy wyjaśnić sobie parę rzeczy? Lepiej teraz, i to raz na zawsze. Jeśli wolisz, jeśli masz ochotę. Jak chcesz, żebyśmy zapomnieli, to zapomnimy. Więcej nie będziemy gadać o anonimach. – Wiesz dobrze, Rigoberto, że nigdy o nich nie zapomnimy – odparła jego żona z lekkim znużeniem w
głosie. – Więc zrobmy od razu to, co i tak wiemy, że ktoregoś dnia będziemy musieli zrobić. – W porządku – powiedział i wstał. – Poczytamy je. Zrobiło się chłodniej, więc do gabinetu udali się w szlafrokach. Dona Lukrecja zabrała ze sobą termos z ciepłą lemoniadą na rzekome przeziębienie męża. Najpierw napili się lemoniady z tej samej szklanki, dopiero potem pokazali sobie nawzajem listy. Don Rigoberto trzymał anonimy w ostatnim zeszycie, jeszcze bez adnotacji czy wklejanek, dona Lukrecja przechowywała swoje w tekturowej teczce przewiązane fioletową tasiemką. Stwierdzili, że koperty i papier były identyczne – z tych papeterii po cztery reale, ktore można kupić w chińskich sklepikach. Tylko pismo było rożne. I oczywiście brakowało jedynego prawdziwego listu doni Lukrecji. – To moje pismo – mruknął don Rigoberto, przekraczając domniemaną granicę rzeczy zdumiewających i zdumiewając się jeszcze troszkę bardziej. Przyjrzał się uważnie pierwszemu listowi, choć niemal nie wczytywał się w treść, skupiając się przede wszystkim na kaligrafii. – Coż, prawdą jest, że mam najbardziej sztampowe pismo na świecie. Każdy może je podrobić. – A zwłaszcza młody pasjonat malarstwa, dzieciak artysta – dokończyła dona Lukrecja i wygładziła pisane rzekomo przez nią anonimy, ktore właśnie skończyła przeglądać. – Natomiast to nie jest moje pismo. Dlatego nie dał ci jedynego listu, jaki naprawdę napisałam. Żebyś nie porownał go z tymi i nie odkrył oszustwa. – Trochę jest podobne – przekonywał ją don Rigoberto. Z lupą w dłoni studiował listy niby rzadki okaz filatelistyczny. – W każdym razie jest to pismo okrągłe, z ładnym rysunkiem. Pismo kobiety, ktora uczyła się kaligrafii w szkole zakonnej, najprawdopodobniej w Sophianum. – A ty nie znałeś wcześniej mojego pisma? – Nie, nie znałem – przyznał. To już trzecia niespodzianka podczas tego wieczoru wielkich niespodzianek. – Dopiero teraz się zorientowałem. O ile pamiętam, nigdy przedtem nie pisałaś do mnie listow. – Tych też nie napisałam.
Następnie przez dobre poł godziny badali, czytali w ciszy listy, każde tę drugą, nieznaną sobie połowę korespondencji. Siedzieli obok siebie na dużej skorzanej sofie z poduszkami, pod stojącą lampą, ktorej abażur zdobiły rysunki jakiegoś australijskiego plemienia. Szeroki stożek światła obejmował ich oboje. Raz po raz popijali ciepłą lemoniadę. Raz po raz wybuchali też krotkim śmiechem, ale nie zadawali sobie żadnych pytań. Raz po raz ktoremuś z nich zmieniał się wyraz twarzy pod wpływem zdumienia, złości, chwili niemocy, czułości, wyrozumiałości, cienia smutku. Skończyli czytać w tym samym czasie i popatrzyli na siebie z ukosa wyczerpani, oszołomieni, niepewni. Od czego tu zacząć? – Dostał się tu – rzekł wreszcie don Rigoberto i pokazał ręką gabinet, regały. – Przeszukał, przeczytał moje notatki. Najświętszą rzecz, najtajniejszą, jaką mam, czyli zeszyty. Nawet ty nie znasz ich zawartości. Moje rzekome listy do ciebie są rzeczywiście moimi listami, tyle że ja ich nie napisałem. Jestem przekonany, że wszystkie te zdania przepisał z moich zeszytow i zrobił z nich groch z kapustą. Wymieszał myśli, cytaty, żarty, gierki, refleksje moje i cudze. – Dlatego te zabawy, te nakazy tak mi do ciebie pasowały – powiedziała dona Lukrecja. – Za to nie mam pojęcia, jak te listy mogły ci wyglądać na moje. – Szalałem, żeby dostać od ciebie jakiś znak, jakąś wiadomość – tłumaczył się don Rigoberto. – Rozbitek chwyta to, co wpadnie mu w ręce, nie wybrzydza. – Ale takie kicze? Takie bezguście? Przecież to jak z Corin Tellado. – Niektore są z Corin Tellado – don Rigoberto zaczynał sobie przypominać, kojarzyć. – Od paru tygodni widzę jej powieści w domu. Sądziłem, że należą do służącej, do kucharki. Teraz wiem, kto je przynosił i do czego mu służyły. – Zabiję tego chłopaka – krzyknęła dona Lukrecja. – Corin Tellado! Przysięgam, zabiję. – Śmiejesz się? – zdumiał się mąż. – Uważasz, że to zabawne? Więc może pogratulujmy mu, uczcijmy to jakoś? Teraz naprawdę wybuchnęła śmiechem, dłuższym i bardziej szczerym niż przedtem. – Sama nie wiem, co mam myśleć, Rigoberto. Na pewno nie ma tu nic śmiesznego. Ale czy mam płakać? Złościć się? Dobrze, rozzłośćmy się, skoro tak trzeba. Zrobisz to jutro? Skarcisz go? Ukarzesz?
Don Rigoberto wzruszył ramionami. Też chciało mu się śmiać. Na dodatek było mu głupio. – Nigdy go nie ukarałem, tym bardziej nie uderzyłem, nie umiałbym – wyznał lekko zawstydzony. – Pewnie dlatego jest taki, jaki jest. Przyznam, że nie wiem, co z nim zrobić. Podejrzewam, że niezależnie od tego, co zrobię, on i tak wygra. – No, w tym przypadku my też wygraliśmy – dona Lukrecja przylgnęła do męża, ktory objął ją ramieniem. – Pogodziliśmy się, prawda? Ty nigdy byś się nie ośmielił do mnie zadzwonić, zaprosić mnie na herbatę w Białej Budce, gdyby nie te anonimy. Tak czy nie? A ja bez anonimow też nie poszłabym na spotkanie. Na pewno nie. To one utorowały nam drogę. Nie możemy narzekać, pomogł nam, pogodził nas. Bo nie żałujesz, Rigoberto, że się pogodziliśmy, co? On w końcu też zaczął się śmiać. Potarł nosem o jej głowę i poczuł, że włosy łaskoczą go w oczy. – Nie, tego nigdy nie pożałuję – rzekł. – Ale po tylu emocjach chyba należy się nam sen. Wszystko bardzo pięknie, ale jutro, kochana żono, muszę iść do biura. Wrocili po ciemku do sypialni, trzymając się za ręce. Dona Lukrecja zdobyła się na jeszcze jeden żart: – Zabierzemy Fonsita w grudniu do Wiednia? Na pewno żartowała? Don Rigoberto natychmiast odepchnął złe myśli i oświadczył pełnym głosem: – W końcu tworzymy szczęśliwą rodzinkę, prawda, Lukrecjo?
Londyn, 19 października 1996