1
Louise Allen
Niepokorna dama
2
Rozdział pierwszy
Wrzesień 1814 r., około pierwszej w nocy na drodze do
Bath w pobliżu Hounslow
Zaraz dojdzie do koli...
6 downloads
6 Views
1
Louise Allen
Niepokorna dama
2
Rozdział pierwszy
Wrzesień 1814 r., około pierwszej w nocy na drodze do
Bath w pobliżu Hounslow
Zaraz dojdzie do kolizji, pomyślał z nienaturalnym spokojem Max. Na
drodze nie było miejsca dla dwóch powozów, katastrofa była nieunikniona.
Nawet gdyby był jasny dzień, a ekwipażem powoził Max, nie zaś jego młody
kuzyn, losu nie dałoby się już odwrócić.
- Stań, na miłość boską! Tu jest za wąsko! - zawołał, starając się
przekrzyczeć wiatr i tętent kopyt. W nocy najbezpieczniej było trzymać się
środka drogi, jednak tym razem jechali okazałym powozem zaprzężonym w
cztery konie, prowadzonym przez rozemocjonowanego osiemnastoletniego mło-
dzieńca, który pędził na złamanie karku, by wygrać zakład.
Powóz był dobrze oświetlony bocznymi latarniami, a drogę rozjaśniał
srebrzysty blask księżyca. Max nie musiał patrzeć przed siebie - znał trasę jak
własną kieszeń.
- Dam sobie radę! - Nevill lekko poruszył lejcami i konie posłusznie
skierowały się w prawo, by wyminąć dyliżans.
Ściągnięcie lejców nie wchodziło w rachubę, bowiem jechali za szybko i
potężne gniadosze nie zatrzymałyby się w porę. Tymczasem mieli za sobą
powóz Brice'a Latymera, a z tyłu pędził jeszcze wicehrabia Lansdowne.
Max uniósł długą trąbkę i zadął w nią ze wszystkich sił. Jeśli dopisze im
szczęście, a jadący przed nimi woźnica okaże się odpowiednio czujny i
doświadczony, mogą w najlepszym wypadku liczyć na to, że konie nie wjadą
prosto w dyliżans i nie dojdzie do zderzenia czterech powozów. W przeciwnym
razie byłaby to prawdziwa masakra.
RS
3
Lecz oto stał się cud. Dyliżans, nieznacznie tylko zwalniając, zjechał na
lewo ku gęstwinie drzew. Siedzący na dachu pasażerowie gwałtownie
przechylili się w prawo, by uniknąć zetknięcia z gałęziami. Koła dyliżansu
znalazły się niebezpiecznie blisko rowu, lecz jeśli Nevill dobrze się spisze,
będzie miał szansę wyjścia cało z opresji.
- Jedź, do cholery! - ryknął Max.
Nevill opuścił ręce, a gniadosze popędziły naprzód jak w czasie szarży
kawaleryjskiej. Powóz przechylił się w prawo, gałęzie zadrapały czarny
lakierowany bok powozu, po czym zrównali się z dyliżansem.
Pocztylion zwolnił nieznacznie, by dyliżans nie stoczył się do rowu. Max
starał się wypatrzyć powożącego, by kiwnąć mu głową w geście przeprosin, lecz
ku swemu zdumieniu ujrzał owalną alabastrową twarzyczkę z rozchylonymi
pełnymi wargami i szeroko otwartymi oczami, które miotały gniewne błyski.
Kobieta?!
Gdy minęli dyliżans, Max z niedowierzaniem pokręcił głową. Być może
widział twarz jakiejś pasażerki, a nie woźnicy.
Wyraźnie wstrząśnięty Nevill podał Maksowi lejce.
- Potrzymaj. Muszę ochłonąć.
- Nie ma mowy, jazda! To ty się zakładałeś i ty ponosisz pełną
odpowiedzialność. Mam nadzieję, że ci z tyłu niczego nie zauważyli.
Znajdowali się w odległości około trzech minut od gospody Pod
Dzwonem, przy której miał nastąpić koniec wyścigu. Jeśli dyliżans nie dojedzie
tam tuż za nimi, wniosek oczywisty, że wpadł do rowu. Będą musieli zawrócić i
pośpieszyć z pomocą.
Kim ona jest? - zastanawiał się, wciąż mając przed oczami piękną
twarzyczkę. Czyżby coś mu się przywidziało ze strachu, czy też rzeczywiście
widział kobietę z krwi i kości? Poczuł, że krew wrze mu w żyłach. Był
podniecony. Pragnął tej nieznajomej.
RS
4
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił zdyszanym głosem Nevill. - Gospoda
Pod Dzwonem.
Dwie i pół godziny wcześniej
- Słyszałeś, co do ciebie mówiłem?
- Wybacz, ale nie. - Max Dysart, zajęty oglądaniem czubków swych
nienagannie wypastowanych butów, uniósł głowę i wcale nieskruszony
popatrzył na młodego kuzyna.
Mimo że zegar na kominku wybił wpół do jedenastej, a za oknami
roztaczała się ciemność, wokół migotały liczne światła. Kompani Maksa
pogrążeni byli w głośnej, wesołej rozmowie. Mieli na sobie spodnie z koźlęcej
skóry, buty do konnej jazdy i rozchylone surduty. Jedynie niewymuszona
elegancja, z jaką nosili sportowy strój i nieskazitelnie białe halsztuki, stanowiła
dowód, że są członkami elitarnego klubu Nonesuch, a nie podchmielonymi
bywalcami tawern.
- O czym myślałeś? - zapytał Nevill, przysiadając na fotelu i wyciągając
ręce w stronę ognia.
- O kobietach - odpowiedział wolno Max, wiedząc, że za chwilę zobaczy
rumieniec na policzkach Nevilla. Chłopak, który dotąd uważał kobiety za
stworzenia przerażające i nikomu niepotrzebne, zaczynał właśnie odkrywać, że
choć czuje się onieśmielony w ich towarzystwie, są w dziwny sposób
pociągające. Łatwo było wprawić go w zakłopotanie, poruszając ten temat. Lecz
prawda była taka, że Max istotnie myślał o damach.
Postanowił jednak nie zadręczać się pytaniem, jakim sposobem ma
znaleźć odpowiednią kobietę, którą zdoła polubić na tyle, by się z nią ożenić i
spłodzić dziedzica, skoro w obecnej sytuacji w ogóle nie powinien myśleć o
oświadczynach. Popatrzył na młodziutkiego kuzyna. Mógłby rozwiązać prob-
lem, czyniąc Nevilla swym dziedzicem. Ale czyż nie byłoby to tchórzostwem?
RS
5
Nevill Harlow miał osiemnaście lat i wciąż pozostawał nieopierzonym
młokosem. Był najmłodszym spośród członków sekcji sportów konnych klubu
Nonesuch, którzy zjawili się na comiesięczne spotkanie w domu na rogu Ryder
Street i St James's. Mimo młodego wieku cieszył się uznaniem klubowej
starszyzny zarówno z powodu niemałych umiejętności powożenia, jak i
pokrewieństwa łączącego go z Maksem Dysartem, powszechnie uznawanym za
niedościgłego mistrza w tej dziedzinie sportów konnych.
Z takim osądem nie zgadzał się jedynie Brice Latymer, zagłębiony w
księdze, w której odnotowywano zakłady. Stukał się w zęby czubkiem pióra i
ironicznie patrzył na kuzynów.
Max nie dał po sobie poznać, że zauważył spojrzenie Brice'a, który nie
potrafił skryć głębokiej satysfakcji, ilekroć udało mu się pokonać Maksa w
jakimś wyścigu, w grze w karty albo skraść mu partnerkę do tańca. Max
niezmiennie się temu dziwił.
- A co powinienem usłyszeć?
- Założyłem się z Latymerem. - Nevill z trudem skrywał podniecenie. -
Ale będziesz musiał pożyczyć mi swoje gniadosze.
- Co? - Max zdjął stopy z podnóżka.
- Twoje gniadosze. I nowy powóz. Założyłem się, że pokonam jego i
Lansdowne'a na trasie do gospody Pod Dzwonem w Hounslow.
- Zamierzasz jechać moim nowym powozem zaprzężonym w moje cztery
doskonale dobrane gniadosze, które są warte fortunę? - zapytał z
niedowierzaniem Max.
- Tak. - Wprawdzie poczciwy z natury Nevill nie grzeszył intelektem, lecz
zaczynało mu świtać w głowie, że potężny kuzyn nie jest zachwycony
zakładem. - Są w stanie pokonać Latymera i jego siwki.
- To oczywiste, ale czy dasz sobie radę? I czy wiesz, co ci zrobię, jeśli
któremuś z moich koni coś się stanie?
- Eee... nie.
RS
6
Kątem oka Max zauważył, że członkowie klubu przyglądają się im z
rozbawieniem. Wiedzieli, że Max chucha i dmucha na swe cenne gniadosze.
Lubili młodego Nevilla, a rzadko mieli okazję widzieć słynącego z opanowania
Maksa Dysarta w stanie wzburzenia. Hrabia Penrith znany był bowiem z nie-
słychanego opanowania.
- Skrócę cię o głowę - powiedział cicho Max, poklepał kuzyna po
ramieniu i uśmiechnął się.
- Rozumiem - wydusił niemal piskiem Nevill.
- A wiesz co cię czeka, jeżeli przegrasz z naszym przyjacielem
Latymerem?
- Nie. - Młodzieniec przełknął z trudem.
- Nigdy w życiu nie pożyczę ci już koni. - Max uśmiechnął się złowrogo.
- Możesz zabrać pasażera?
- Nie. Tylko trębacza.
- Dobrze. W takim razie ja nim będę. - Zauważył, że kuzyn odetchnął z
ulgą. - Kiedy to ma się odbyć?
- Dziś o północy. Wyruszamy stąd. Chciałem posłać do twego domu
wiadomość, by zaprzężono powóz... - Nevill urwał.
- Następnym razem zapytaj mnie o zdanie, zanim przyjmiesz zakład -
powiedział spokojnie Max.
Obserwujący ich członkowie klubu przeżyli rozczarowanie, nie doczekali
się bowiem wybuchu gniewu.
Max uczył Nevilla powożenia, poczynając od pierwszych prób z wózkiem
ciągnionym przez kucyka, poprzez dwukółkę i faeton, aż w końcu chłopak
opanował sztukę kierowania ciężkim czterokonnym pojazdem wielkości
dyliżansu. Gdyby nie zaufał teraz Nevillowi, oznaczałoby to, że nie dowierza
swym dydaktycznym umiejętnościom.
- Poślij po powóz. Aha, jeszcze jedno - zwrócił się do Nevilla, gdy kuzyn
radośnie ruszył do drzwi. - Każ zamówić obiad w gospodzie Pod Dzwonem.
RS
7
- Jadłaś już obiad?
Bree Mallory odsunęła krzesło i popatrzyła na stojącego w drzwiach
Piersa, który trzymał kufel piwa.
- Nie. Która godzina? Brat wzruszył ramionami.
- Dochodzi jedenasta. Jadłem już godzinę temu.
Bree wstała, przeciągnęła się i wyjrzała przez okno wychodzące na
dziedziniec zajazdu Pod Syreną. Postronny obserwator uznałby, że na podwórzu
oświetlonym licznymi pochodniami i latarniami panuje potworny chaos, jednak
jeden rzut oka wystarczył, by Bree, znająca od podszewki rytm zajęć czołowej
kompanii przewozowej, uznała, że wszystko przebiega jak należy.
Chłopcy z gospody roznosili kufle piwa i kubki z kawą, kilka kobiet
zawodziło, zgubiwszy w tłumie dzieci lub mężów, a w jednym przypadku gęś.
Wśród ludzkiego mrowia stajenni prowadzili konie do powozów albo do stajni.
Jak zwykle odjazdom i przyjazdom kilkunastu nocnych powozów towarzyszyło
duże zamieszanie.
Dyliżans stał gotowy do odjazdu. Bagażowi wnosili ostatnie walizki i
kosze, a mąż jednej z kobiet poganiał ją do zajęcia miejsca na dachu. Zegar lada
chwila miał wybić trzy kwadranse po dziesiątej. Bree popatrzyła na drzwi baru,
w których stanął potężny mężczyzna w ciężkim płaszczu z kapturem, trzymają-
cy w ręku bat. Mocno nasadziwszy na głowę niski cylinder, ruszył w stronę
powozu. Był to Jim Taylor, najstarszy i najbardziej zrzędliwy pocztylion
Kompanii Powozowej Wyzwanie.
Ledwie rozległy się uderzenia zegara, Jim wskoczył na kozioł, chwycił
lewą ręką lejce i zawołał:
- Jazda!
- Możesz nastawiać zegar według Jima - powiedział Piers, podchodząc do
siostry.
- Wszyscy są punktualni. Inaczej by tu nie pracowali.
- Twarda z ciebie sztuka, Bree. - Z uśmiechem objął siostrę ramieniem.
RS
8
- Muszę być twarda. To niełatwa praca. Zaraz, ale dlaczego jeszcze nie
śpisz? - Wysoki, przystojny brat sprawiał wrażenie starszego niż w
rzeczywistości, miał jednak dopiero siedemnaście lat, a gdyby nie
rekonwalescencja po przebytym zapaleniu płuc, byłby teraz w internacie w
Harrow. - Domyślam się, że odpowiesz mi takim samym pytaniem, więc mu-
sisz wiedzieć, że nie śpię, bo rachunek od handlarza zbożem znów się nie
zgadza z ilością paszy. Ten człowiek nas oszukuje albo ktoś kradnie owies.
- Kończyłem właśnie pracę nad łacińskim tekstem. - Skrzywił się. - To
mnie osłabia - dodał dramatycznie. - Belfrzy zadali mi tyle pracy domowej...
- Gdybyś przez cały dzień nie wałęsał się po podwórzu, już dawno
skończyłbyś z tym tekstem - napomniała go łagodnie Bree. Piers nie mógł się
doczekać, kiedy skończy szkołę i zacznie pracę w kompanii. Był jej
współwłaścicielem wraz z George'em Mallorym, starszym bratem ojca, po
którym odziedziczył udziały.
Bree bardzo dbała o kompanię przede wszystkim ze względu na Piersa.
Bezdzietny wuj George z pewnością pewnego dnia przekaże wszystkie swe
udziały bratankowi. Piers znał już fach równie dobrze jak Bree, natomiast
znacznie lepiej od niej orientował się w modelach powozów i nowinkach tech-
nicznych.
- Gdzie są moje czasopisma? - zapytał. - Naprawdę odrobiłem już łacinę.
- Moim zdaniem to jest nudniejsze niż gramatyka - powiedziała Bree, z
westchnieniem podając bratu stos pism na temat lokomocji parowej, budowy
kanałów i najnowszych modeli pojazdów. - Proszę. Chwilowo rezygnuję z
wyjaśnienia zagadki znikającego owsa. - Odłożyła księgi i pióro. - Chodź, coś
zjemy. Na pewno chętnie jeszcze coś przekąsisz.
Wynajmowali niewielki, lecz solidny dom na Gower Street, jednak ich
prawdziwym schronieniem już od dłuższego czasu była gospoda Pod Syreną.
Mieli tu prywatne pokoje na piętrze, w których często spędzali noce.
RS
9
Bree zerknęła na podwórze tknięta dziwnym przeczuciem, lecz zaraz
skarciła się w myślach za tę chwilę niepokoju.
- Kiedy papa to kupił, nie było cię jeszcze na świecie, a ja ledwie sobie
przypominam tamte czasy. - Uśmiechnęła się z dumą. - W ciągu dwudziestu lat
upadająca kompania stała się jedną z najlepszych w stolicy.
- Najlepszą - poprawił ją Piers, choć wiedział, że do tego miana
pretenduje również firma Williama Chaplina, mająca swą siedzibę przy
karczmie Pod Dwugłowym Łabędziem, i duża spółka Edwarda Shermana,
właściciela gospody Pod Bykiem i Gębą, szczycąca się dwustoma końmi.
William Mallory zaczynał bardzo skromnie, mając do dyspozycji własne
konie i kilka powozów, jednak z upływem lat stworzył potężną firmę
przewozową. Bree od dzieciństwa pomagała ojcu, towarzysząc mu całymi
dniami.
Ojciec, zacny farmer, martwił się, że córka nie pragnie towarzystwa
krewnych matki, jednak Edwina Mallory zbywała jego niepokoje śmiechem.
- Wyszłam za mąż za syna wicehrabiego, mój najstarszy syn jest
wicehrabią i to wystarczy! Kiedy Bree dorośnie, sama zadecyduje, czy marzy jej
się towarzyski debiut i życie wśród arystokracji.
Gdyby mama żyła dłużej, Bree zapewne obracałaby się teraz w kręgach
elit, jednak Edwina Mallory, córka barona, wdowa po czcigodnym Henrym
Kendalu, zmarła, gdy Bree miała dziewięć lat, a jej krewni szybko zapomnieli o
córce z niewygodnego dla nich drugiego małżeństwa.
- Czego chce Kendal? - zapytał Piers, nie kryjąc niechęci w głosie,
rozpoznawszy niebieską pieczęć na liście leżącym na biurku.
- Nie wiem - odpowiedziała Bree, unosząc list i zaraz go odkładając. -
Jeszcze go nie otworzyłam. Nasz drogi brat bez wątpienia udziela nam
napomnień z wysokości Farleigh Hall, ale nie mam dziś ochoty na pouczenia.
- Doskonale cię rozumiem - mruknął Piers, podając siostrze chustę. -
Nadęty błazen.
RS
10
Powinna go skarcić, jednak nie sposób było się z nim nie zgodzić. Ich
przyrodni brat James Kendal, wicehrabia Farleigh, miał trzydzieści lat, a
zachowywał się jak stary tetryk i z lubością rozpowszechniał towarzyskie plotki
i skandale.
Kiedy Bree dorosła na tyle, by zdać sobie sprawę, że krewni matki
pogardliwie traktują ojca i uważają, że Edwina popełniła mezalians, wychodząc
za mąż z miłości, postanowiła trzymać się od nich z daleka. Teraz, w wieku
dwudziestu pięciu lat, spotykała się z przyrodnim bratem zaledwie kilka razy w
roku, co wyraźnie mu odpowiadało.
- Myślę, że nie ma na to rady - powiedziała, idąc za Piersem na
dziedziniec. - Po powtórnym zamążpójściu mamy wychowywał go dziadek.
Można było iść o zakład, że wyrośnie z niego taki zarozumialec. Nie znałeś
starego wicehrabiego, ale ja pamiętam go doskonale!
Bree urwała, gdyż znaleźli się w tłumie czekającym na dyliżans do Bath,
który miał odjechać za godzinę.
- Ej, ślicznotko, co tu robisz sama w takim miejscu? Może się ze mną
napijesz?
Bree popatrzyła na obleśnego typka, który przepychał się w jej stronę.
- Czyżby zwracał się pan do mnie? - zapytała lodowatym tonem, który
czasami przybierała jej matka.
- Nie udawaj, złotko. Jeśli kobieta przebywa o tej porze w takim miejscu,
to znaczy, że szuka towarzystwa.
Bree miała na sobie skromną suknię zapiętą wysoko pod szyją, a
przyciągające męską uwagę jasne włosy zaczesała w ciasny kok. Zirytowała ją
ta zaczepka, lecz przede wszystkim uraziło ją to, że nieznajomy lekceważąco
wyrażał się o miejscu jej pracy.
- W takim miejscu? Jak śmiesz! Ty bęcwale, to porządna gospoda, równie
dobra jak Pod Dwugłowym Łabędziem. Już ja ci pokażę...
RS
11
- Czy on cię zaczepia? - zapytał Piers. Na widok wysokiego na sześć stóp
młodzieńca nieznajomy zaczął się cofać. - Wynoś się stąd, zanim każę cię
wychłostać! - Gdy weszli do gospody i zajęli miejsce w rogu sali, brat dodał: -
Prawdę mówiąc, Bree, nie powinnaś pokazywać się tu bez służącej. Jesteś zbyt
ładna, by się włóczyć wśród pasażerów.
- Ja się nie włóczę - zaoponowała stanowczo - tylko zarządzam. A poza
tym nie opowiadaj głupot, że jestem ładna. Jestem zaledwie przystojna, a poza
tym mam władcze usposobienie i jestem za wysoka. Gdyby nie te jasne włosy,
w ogóle nie miałabym kłopotu z mężczyznami.
Służący postawił przed nimi talerze z dymiącą pieczenią wołową. Bree
ochoczo zabrała się do jedzenia, zadowolona, że dyskurs z bratem zakończyła
zwycięstwem.
Pół godziny później oparła się o krzesło z uczuciem miłej sytości i
popatrzyła na Piersa, który nakładał sobie na talerz pokaźną porcję szarlotki.
- To już twój drugi obiad dzisiaj. Zaczynam podejrzewać, że masz
wydrążone nogi, bo gdzie byś to wszystko zmieścił?
- Przecież rosnę. O, idzie Railton. Chyba nas szuka.
- O co chodzi, Railton?
Dyspozytor powozów miał wyjątkowo ponurą minę.
- Musimy odwołać dyliżans do Bath, panno Bree.
- Co?! Za piętnaście dwunasta? Przecież wykupiono wszystkie miejsca. -
Odsunęła talerz i wstała. - Dlaczego?
- Nie mamy woźnicy. Miał jechać Todd, ale właśnie spadł z drabiny w
stodole i złamał nogę. Willis ma kurs do Northampton, reszta też jest zajęta. Nie
mamy wolnego pracownika po tym, jak pani dała Hobbsowi wolne, żeby mógł
spędzić trochę czasu z żoną i nowo narodzonym dzieckiem. - Prychnął
gniewnie, dając do zrozumienia, co myśli o takim akcie wyrozumiałości.
- Na pewno złamał nogę? - spytała Bree, ruszając przez podwórze. Piers
podążył za nią. - Posłałeś po doktora Chapmana?
RS
12
- Tak, ale doktor nie musi mi mówić, że noga jest złamana. Kość przeszła
przez skórę. Nie powinna pani tam iść, panno Bree. To nie jest miły widok, a
Bill już się zajął Toddem.
Uznała, że mimo wszystko nie może zostawić swego pracownika w
biedzie, chociaż była zła na Todda za jego lekkomyślność. Po wejściu do
stodoły z ulgą stwierdziła, że nie ma śladu krwi, a Johnnie Todd nie mdleje ani
nie krzyczy z bólu.
- Wyjdzie z tego. - Bill Potter, masztalerz znający się trochę na
weterynarii, wstał i wyprowadził Bree ze stodoły. - Doktor go poskłada, proszę
się o nic nie martwić, panno Bree.
Nieco ją to uspokoiło, pozostawał jednak problem dyliżansu do Bath.
- Ja pojadę - zaproponował Piers. - Proszę...
- Co?! Nie ma mowy! To sto osiem mil, a do tej pory jechałeś sam
najwyżej dwadzieścia.
- To prawda, ale przecież nie muszę powozić przez całą drogę -
przekonywał Piers, gdy wracali do gospody.
- Co mówisz? - Bree właśnie się zastanawiała, czy nie powinna wynająć
pocztyliona u konkurencji. Oznaczało to jednak zaciągnięcie długu...
- Przecież Johnnie i tak powoziłby tylko pięćdziesiąt mil, bo drugi
pocztylion będzie czekał w Newbury. - Piers jak burza wpadł do pokoju i
otworzył szafę, by sięgnąć po płaszcz.
- Pięćdziesiąt mil to za daleko. Ja jechałam trzydzieści i mocno odczułam
trudy drogi, a nie jestem rekonwalescentką po zapaleniu płuc.
Trzydzieści mil, pomyślała. Trzydzieści mil, ale wtedy siedział przy mnie
papa, był jasny dzień i jechałam pustym powozem, który właśnie kupiliśmy. Ale
przecież nie może to być o wiele trudniejsze z pasażerami i w nocy. Poza tym
jest pełnia księżyca.
RS
13
- Ja pojadę - powiedziała szybko, starając się nie dać przystępu strachowi.
- Kompania Przewozowa Wyzwanie nie odwołuje kursów i nie będziemy błagać
konkurencji o pomoc. Idę się przebrać.
Rozdział drugi
Rzuciła bat forysiowi i mocno chwyciła lejce. Pasażerowie krzyczeli,
dyliżans podskakiwał na wybojach tuż przy rowie, gałęzie przydrożnych drzew
chłostały konie i powóz.
Na szczęście nie brała przykładu z konkurencji i nigdy nie kazała
zaprzęgać zmęczonych koni do nocnej jazdy. Wkrótce znaleźli się z powrotem
na drodze. Zauważyła, że zaledwie o cal minęli biały kamień milowy, który
pobłyskiwał złowrogo w świetle księżyca.
Powóz zatrząsł się gwałtownie; na chwilę straciła równowagę i uderzyła
prawą ręką w metalową poręcz. Zagryzła wargi, by nie krzyknąć z bólu, i
przełożyła lejce do lewej dłoni, rozcierając obolałą rękę o płaszcz.
Do diabła! Przejechali dziesięć mil, miała przed sobą jeszcze czterdzieści,
a ramiona i plecy bolały, jakby ją rozciągano na kole tortur. W dodatku stłukła
nadgarstek. Chyba jestem szalona, pomyślała, ale dojadę, choćbym miała potem
paść bez tchu.
- Proszę zwolnić, panno Bree - wydyszał stajenny Jem, rozglądając się
dookoła. - Nie może pani ich teraz popędzać!
- Mogę i zaraz to zrobię. Zamierzam wychłostać tego szaleńca, a przecież
i tak straciliśmy już przez niego sporo czasu! - Dochodzący z tyłu dźwięk innej
trąbki sprawił, że Jem trwożliwie obejrzał się ...