ELIZABETH
LOWELL
Martwe słowa
Tytuł oryginału Moving Target
Cissy Hartley, niezwykłej bogini Internetu i wszystkich
wspaniałych lokatorów z całego świ...
3 downloads
8 Views
ELIZABETH
LOWELL
Martwe słowa
Tytuł oryginału Moving Target
Cissy Hartley, niezwykłej bogini Internetu i wszystkich
wspaniałych lokatorów z całego świata na
http://www.elizabethlowell.com/wwwboard
Prolog
Na wschód od Palm Springs Styczeń
Niebo bez jednej chmurki było błękitne, puste jak serce mordercy.
Kobieta, która nosiła trzy nazwiska, uśmiechnęła się ponuro do
wstecznego lusterka w swoim starym pikapie. Jadący za nią w białej
czterodrzwiowej toyocie męŜczyzna pędził tak szybko, Ŝe niemal
zlewał się z autostradą, ale szczęście przestało mu sprzyjać, gdy droga
zrobiła się węŜsza i mniej zatłoczona, a potem przeszła w
nieutwardzony podjazd, prowadzący do jej samotnego domu.
CięŜko ukryć się na pustyni. Próbował utrzymywać odpowiedni
dystans, nie rzucać w oczy, ale i tak przykuwał uwagę jak neon.
Sucha, dzika okolica sprawiała wraŜenie martwej, ale w
rzeczywistości pełno tu było przyczajonego Ŝycia, niespodzianek
zarówno przyjemnych, jak i zabójczych. Takich jak zapadający się
grząski piasek, który nie miał nic wspólnego z polami golfowymi.
Skały i wyboje równieŜ potrafiły niemile zaskoczyć.
Miała nadzieję, Ŝe ten nieduŜy biały samochód złamie oś, a
kierowca kark. Nie musiałaby wtedy strzelać do tego, kto ją śledzi -
zakładając, Ŝe widzi na tyle dobrze, Ŝe zrobi to, zanim on ją uprzedzi.
Starzejesz się, uznała bezlitośnie.
Przez ponad pięćdziesiąt lat udawało jej się przechytrzyć lisa, ale
w końcu została przyparta do muru. Ale nie będzie łatwym łupem. Nie
odda prastarej, bezcennej Księgi Uczonych. Prędzej umrze.
Pikap podskoczył na wyboju, wjeŜdŜając na ostatni, stromy
odcinek drogi: ćwierć mili od domu. Tablice z napisem „teren
prywatny" pojawiały się teraz przed jej oczami jak czerwone smugi,
Ŝwir pryskał spod kół, łysiejące opony nie zapewniały dobrej
przyczepności. Ostatnio czas mijał tak szybko, Ŝe z niczym nie mogła
nadąŜyć.
A moŜe po prostu, mając świadomość nadchodzącej śmierci,
odnosiła wraŜenie, Ŝe czas uderza w jej Ŝycie jak woda spadająca na
twardy, nieustępliwy głaz.
Czy właśnie tak czuły następczynie pierwszej Sereny, kiedy
nadchodziła pora, by umrzeć? Czy spoglądały na stary, sfatygowany
warsztat tkacki, którego uŜywały kolejne pokolenia noszące nazwisko
Weaver (ang. tkacz, tkaczka, prządka.)? Czy ujmowały w delikatne
dłonie tkackie czółenko, by wpleść swoje ostatnie wątki w staroŜytne
desenie?
Nie wiedziała. I nigdy się nie dowie. Tak wiele pochłonęła
Ŝarłoczna katarakta czasu. Ale nie wszystko zostało utracone. Słowa
szeptane przez kolejne pokolenia kobiet świadczyły o tym, Ŝe na
początku Księga Uczonych liczyła ponad sześćset stron. Czas i
dramatyczne okoliczności zmniejszyły tę liczbę do pięciuset siedmiu.
Na tych kartach zgromadzono historię i mądrość Uczonych: zdobiły je
iluminacje ze złota i sproszkowanego lazurytu, zieleń Ŝycia i szkarłat
krwi przydawały im intensywności.
śadna Weaver w ostatnich siedmiu pokoleniach nie była w stanie
rozszyfrować wysmukłych, eleganckich słów zdobiących Księgę
Uczonych, ale nikt nie poddawał w wątpliwość wartości tego tomu.
Oprawa była wysadzana kamieniami szlachetnymi o intensywnych
barwach, tworzącymi najwaŜniejszą część zawiłych, tajemniczych
wzorów wytrawionych w szczerym złocie.
A teraz tym prastarym kartom znów groziło niebezpieczeństwo.
Jako ostatnia ze starego rodu Weaverów, miała całe Ŝycie, Ŝeby
przygotować się na taką sytuację. Tradycja musiała zostać przekazana.
Jej własne Ŝycie dobiegało końca: cóŜ, to nieuniknione. Księga
Uczonych była zabezpieczona przed człowieczą chciwością.
Jej chata znajdowała się w małej dolinie i była zasłonięta niskim
górskim grzbietem. Deski w studni i drewniane ściany upraŜyło na
kamień bezlitosne słońce pustyni Mojave. Wprawdzie granitowe słupy
wystające z suchej ziemi były teraz chłodne, ale za parę miesięcy
rozgrzeją się do białości. W takie dni będzie piekła chleb i fasolę w
piecyku, który zbudowała przed domkiem, a o północy poczuje
zbawienny powiew chłodnego wiatru.
Jeśli przeŜyje.
Zahamowała gwałtownie, wzbijając tuman Ŝwiru i kurzu, zgasiła
silnik i chwyciła pakunek z fotela obok. Ukryte w nim drogocenne
karty skłoniły ją do opuszczenia kryjówki, do zmierzenia się z
niebezpieczną przeszłością, od której przez całe Ŝycie uciekała. I od
której musiała uciekać w tej chwili.
Z determinacją, dzięki której udało się jej przeŜyć prawie
osiemdziesiąt lat, zmusiła swoje chude nogi do wysiłku i wbiegła po
niskich schodkach do chaty. Piach skrzypiał pod znoszonymi
trzewikami. Czarne, powykręcane konary drzewka Jozuego odcinały
się od jaśniejącego nieba. Gdzieś w górze jastrząb śmignął w pustkę.
Słyszała tylko swój nieregularny oddech i widziała coraz bliŜsze
drzwi niszczejącego domku. CięŜko dysząc, otworzyła je i wpadła do
środka, w momencie gdy biały samochód śmignął po grani i wjechał
do ukrytej doliny. Zatrzasnęła drzwi i zasunęła metrową Ŝelazną
sztabę. Potem opuściła wewnętrzne Ŝaluzje na oknach i zaryglowała
je.
W środku zapanowała niemal całkowita ciemność, ale nie
potrzebowała światła, Ŝeby odnaleźć drogę. Jako młoda wdowa
zbudowała tę chatę z kamienia i drewna własnymi rękami. Teraz, po
latach, znała tu kaŜdy centymetr, wady i zalety, wszystko.
Pokuśtykała do drzwi po wiszącą na kołku dubeltówkę.
Wiedziała, Ŝe broń jest naładowana. Jak zawsze.
Walenie do frontowych drzwi.
- Pani Weaver? Chciałbym z panią porozmawiać o...
- To teren prywatny, a ja mam strzelbę! - krzyknęła, przerywając
mu w pół zdania.
MęŜczyzna po drugiej stronie drzwi szybko rozejrzał się dookoła.
śadnych kamer czy wizjerów. Wcale się ich nie spodziewał, ale wolał
zachować ostroŜność; właśnie dzięki tej ostroŜności nadal Ŝył i był
wolny, w przeciwieństwie do swoich przeciwników. Nie dostrzegł
Ŝadnego przewodu instalacji elektrycznej czy telefonicznej, ani nawet
radia czy anteny telewizyjnej. Z doświadczenia wiedział, Ŝe w tej
części pustyni Mojave telefony komórkowe nie mają zasięgu. Stara
kobieta była naprawdę sama.
Uśmiechnął się.
Płynnym, lecz zdecydowanym ruchem, który wiele o nim mówił,
wsunął dłoń pod wiatrówkę. W jego ręku pojawiła się broń.
- Nie ma powodu do obaw - powiedział uspokajającym tonem. -
Nie chcę zrobić pani krzywdy. Chcę panią wzbogacić. Dam pani dwa
miliony dolarów za Księgą Uczonych. JeŜeli pani mnie wpuści,
będziemy mogli porozmawiać...
- Daję panu sześćdziesiąt sekund na opuszczenie mojego terenu.
- Niech pani będzie rozsądna, pani Weaver. Dwa miliony
dolarów to mnóstwo pieniędzy. Nikt inny nie zapłaci pani więcej za
to, co zostało z tej cholernej księgi druidów.
- Trzydzieści sekund.
- Niech przynajmniej weźmie pani moją wizytówkę.
W odpowiedzi usłyszał tylko charakterystyczny szczęk
świadczący o tym, Ŝe kobieta odbezpieczyła broń. Oszacował grubość
kamienia i ścian, solidnych, zahartowanych przez słońce drzwi, a
takŜe zdumiewającą hardość ofiary. Pomyślał, Ŝe do sforsowania
chatki będzie potrzebował specjalnych pocisków. Do pokonania
staruszki teŜ. AleŜ twarda ta stara suka.
Zaklął paskudnie, odwrócił się, wsiadł do samochodu i odjechał,
zostawiając przedmiot, dla którego był gotów zabić.
Zaraz po zachodzie słońca zerwał się wiatr. Fale powietrza suche,
chłodne, wręcz lodowate, niosły zapach, który kojarzył się raczej z
przemijaniem niŜ z Ŝyciem. Naftowa lampa wewnątrz chatki rzucała
na okna i ściany dziwne, ruchome cienie. Stary warsztat tkacki stał w
rogu; niedokończona tkanina częściowo wypełniała ramę. Czółenka z
nawiniętą kolorową przędzą zwisały z nicielnic krosna, czekały, by je
wpleść w jednolity wzór.
Niedawno rozpalony ogień przyjemnie buzował w kominku,
odganiając nocny chłód pustyni. Kobieta owinęła się długim szalem,
równie starym jak jej warsztat. Szal był dość szorstki w dotyku, więc
zazwyczaj zostawiała go obok Księgi Uczonych. Ale dzisiaj jej duszę
przenikał chłód, a szal koił niemiłe doznania.
Siedziała w otępieniu przy kominku, ze wzrokiem utkwionym w
migoczące płomienie. Widziała tylko kawałki cienkiego,
niezapisanego kartonu, które po kolei wrzucała do ognia.
Kiedyś obiecywał, Ŝe prześle jej skradzione strony Księgi
Uczonych. I kolejny raz ją zawiódł, nie dotrzymując danego słowa.
Przesłał współczesny papier, a nie staroŜytny pergamin. Nie było kart
zapisanych cienkimi i w jakimś sensie niebezpiecznymi literami, w
pradawnym języku, stanowiącym milczące świadectwo dawno juŜ
nieistniejących ludów i miejsc. To, Ŝe nie potrafiła odczytać słów, nie
miało znaczenia. NajwaŜniejsze, Ŝeby przechować księgę bezpiecznie
i przekazać następnej Serenie.
Wedle rodzinnej tradycji, Księga Uczonych była duszą człowieka
opisaną na pergaminie atramentem z dębowej Ŝywicy i Ŝelaza. Duszą
potęŜnego męŜczyzny. Dumnego i tajemniczego, a takŜe zawziętego.
Duszą Erika Uczonego. Erika, który posiadł wiedzę zbyt późno.
Jednak to, czego się nauczył i co utracił, uległo zapomnieniu,
albowiem ci, którzy strzegli Księgi Uczonych, juŜ nie potrafili czytać
w staroŜytnym języku.
Jednak nawet nie rozumiejąc słów, wiedziała, Ŝe księga jest
bezcennym skarbem. Wartym o wiele więcej niŜ kawałek dawnej
tkaniny, którą owinęła sobie teraz szyję, cenniejszym niŜ kute złoto i
wspaniale oszlifowane kamienie szlachetne oprawy; z Księgi
Uczonych emanowała kusząca wiedza, która jednak mogła prowadzić
na manowce. Eleganckie, pełne zawijasów duŜe litery draŜniły umysł,
bowiem zawarte w nich wzory wykraczały poza znaczenie słów.
Dorobek poprzednich generacji, jej własnych przodków, ludzi, którzy
byli mądrzy albo głupi, którzy byli świętymi albo przestępcami,
wojownikami i wiedźmami, doradcami i pustelnikami, wieśniakami i
arystokratami – całe doświadczenie ludzkości zdawało się wyraŜać
jaskrawymi kolorami: szafirem, rubinem, szmaragdem i złotem.
Przede wszystkim złotem, które rozświetlało ciemność jak Ŝaden inny
kruszec, lśniło z ponadczasową niezłomnością.
Lecz ona sama była tylko ciałem, wyczerpanym niezłomną
postawą.
Jakiś hałas na zewnątrz wyrwał ją z ponurej zadumy. Odwróciła
się i w tym momencie okno pokoju zostało wysadzone. W kamienną
posadzkę uderzyła butelka, która od razu eksplodowała, rozpryskując
po izbie płonącą benzynę. Potem do wnętrza wpadła kolejna butelka, a
potem następna, jak bezlitosny deszcz spalający powietrze.
Na koniec dojrzała wzór, który jej umykał przez całe Ŝycie. Z
uśmiechem wyciągnęła rękę, Ŝeby go uchwycić. śałowała tylko, Ŝe
zginie i juŜ nie zobaczy miny męŜczyzny, kiedy ten przekona się, Ŝe
znowu go przechytrzyła.
Księga Uczonych została juŜ przekazana następnej właścicielce.
Rozdział 1
Rok później Palm Springs, poniedziałek
Podobnie jak wiele budynków w mieście, kancelaria adwokacka
Mortona Hinghama stanowiła pamiątkę po czasach, kiedy ludzie byli
spokojniejsi i mieli większą skłonność do zbytku. Z łukowych okien
na drugim piętrze moŜna było podziwiać niskie domy, wysokie palmy
i skaliste góry, przy których wzniesione ludzką ręką obiekty
wydawały się śmiesznie małe. W recepcji kancelarii koiły oko
kremowe ściany i bujna zieleń. Meble z litego drewna lśniły politurą.
Dywan był juŜ trochę wytarty, ale w dobrym guście, jak owdowiała,
ale zamoŜna księŜniczka.
Funkcję sekretarki i recepcjonistki pełniła jedna osoba. Miała
suchy, lekko załamujący się głos, w którym jednak nigdy nie pojawiał
się ton szorstkości.
- Pani Charters? Pan Hingham za chwilę się z panią spotka.
Serena przez chwilę patrzyła nieprzytomnym wzrokiem na
recepcjonistkę. W tym chłodnym, eleganckim pomieszczeniu,
roztaczającym aurę praworządności i cywilizacji, bardzo ciąŜyła
świadomość, Ŝe jej babka zginęła w wyniku aktu przemocy, który
mógł być kojarzony raczej z kryminalnymi gettami wielkich miast niŜ
z dziką, odludną pustynią.
Nieliczne zwierzęta zabijają tylko dlatego, Ŝe są do tego zdolne.
W pierwszym rzędzie zalicza się do nich gatunek homo sapiens.
- Dziękuję - powiedziała Serena schrypniętym głosem.
Starsza pani skinęła głową, wprowadziła klientkę do gabinetu
Mortona Hinghama i zamknęła za sobą drzwi.
Serena natychmiast zauwaŜyła, Ŝe Ŝaluzje na oknach gabinetu
zostały opuszczone, a na ścianach nie widać tapet, gdyŜ całą
powierzchnię zajmują szafy z ksiąŜkami, których okładki były równie
nudne i pozbawione polotu jak tytuły. Na solidnym biurku Hinghama
piętrzyły się sterty rozmaitych dokumentów. Stojące pod przeciwległą
ścianą komputery zupełnie nie pasowały do oprawnych w skórę
tomów, w których przechowywano postanowienia, nakazy i
ekspertyzy sprzed lat.
Obrotowe krzesło zaskrzypiało, gdy adwokat wstał, by przywitać
się z klientką. Mimo Ŝe dawno przekroczył wiek emerytalny, wciąŜ
zajmował swój bystry umysł procesami i tarapatami, w jakie wpadali
ludzie nieraz znacznie od niego młodsi.
- Przepraszam, Ŝe musiała pani czekać, pani Charters -
powiedział Hingham, odchrząknąwszy. - Mamy tu szczególnie trudny
przypadek aresztowania, który... - Adwokat znów chrząknął.
- Rozumiem. - Serena skłamała przez grzeczność. - To nie ma
znaczenia. - Akurat te ostatnie słowa były szczere. Prawdę mówiąc,
miała ochotę spojrzeć przez okna na góry, jakie otaczały ją w
dzieciństwie i stały się fundamentem dorosłych marzeń. - Rozumiem,
Ŝe stan Kalifornia zamierza zamknąć śledztwo w sprawie
zamordowania mojej babki?
- Śledztwo nie będzie zamknięte, dopóki zabójca nie zostanie
wykryty. Ale rzeczywiście, jako wykonawca jej testamentu jestem
upowaŜniony do zwrotu tego, co zostało z doczesnych dóbr Lisbeth
Charters, to znaczy pani babki.
To, Ŝe uŜył prawdziwego imienia i nazwiska Lisbeth Charters,
wskazywało, iŜ babka ufała temu męŜczyźnie tak, jak ufała tylko
jeszcze jednej osobie na świecie: swojej wnuczce.
Dopiero po chwili do Sereny dotarła druga część zdania.
Zacisnęła usta, Ŝeby nie wybuchnąć ironicznym śmiechem. Doczesne
dobra. Babka prowadziła surowy, wręcz spartański tryb Ŝycia.
Nagrodą okazała się dla niej okrutna, gwałtowna śmierć.
- Rozumiem - stwierdziła obojętnym tonem. - Czy fakt, Ŝe
wreszcie otrzymuję tak zwany spadek, oznacza, Ŝe nie jestem
podejrzana o zamordowanie własnej babki?
Z trudem powstrzymywany gniew w głosie klientki sprawił, Ŝe
Hingham przyjrzał się jej uwaŜniej. Średniego wzrostu, ubrana ze
swobodą: niebieskie dŜinsy i marynarka z jakiejś dziwnej tkaniny,
szczupłe, ale kobiece ciało, które kiedyś by go podnieciło, a i teraz
budziło zainteresowanie, rudozłociste włosy splecione w długi
warkocz francuski, owalna twarz i zimne oczy, którymi mierzyła go
jak kot. Z dokumentów, które trzymał w ręku, wynikało, Ŝe ma
trzydzieści parę lat. Nie wyglądała na swój wiek. Natomiast jej oczy o
dziwnym kolorze miały w sobie niezachwianą moc, jakiej moŜna było
się spodziewać raczej u kobiety władczej i dwa razy starszej. Lisbeth
Serena Charters miała właśnie takie oczy. Fiołkowoniebieskie.
Szeroko rozstawione. Fascynujące.
Niepokojące.
Hingham znowu odchrząknął.
- Pani Charters, nigdy nie była pani naprawdę podejrzewana.
Detektyw juŜ wyjaśnił, Ŝe była to tylko rutynowa procedura, Ŝeby
ustalić, gdzie pani przebywała w tę noc, kiedy zostało popełnione
morderstwo, zwłaszcza Ŝe jest pani jedyną osobą, która odziedziczyła
spadek.
- Detektyw wyjaśnił. Choć nie poprawiło mi to samopoczucia.
- CóŜ, to musiało być dla pani bardzo trudne.
- I jest nadal. Wprawdzie nie byłyśmy ze sobą zbyt blisko, ale
prócz babki nie miałam Ŝadnej rodziny.
Codziennie zadawała sobie pytanie, czy gdyby były sobie bliŜsze,
babka nadal by Ŝyła.
Na to pytanie nie było odpowiedzi. I nigdy nie będzie. Machnęła
ręką ze zniecierpliwieniem.
- Załatwmy tę sprawę. Mam duŜo pracy.
- Pracy? - Hingham zerknął na trzymane w ręku dokumenty. -
Jak zrozumiałem, prowadzi pani własną, jednoosobową firmę.
- Dokładnie. śadnych wolnych godzin za dobre sprawowanie.
Moja pracodawczyni to wredna baba.
Pomarszczoną twarz adwokata wykrzywił upiorny uśmiech.
- Czy będzie miała coś przeciwko temu, Ŝe poświęci pani trochę
czasu na kawę?
Serena uśmiechnęła się mimo niezadowolenia z prawa,
adwokatów i biurokracji stanu Kalifornia.
- Dziękuję, ale powinnam wracać do Leucadii, zanim autostrady
zamienią się w parkingi.
- MoŜe jednak zechce pani usiąść... ?
Pomimo napięcia i zdenerwowania Serena podeszła do duŜego
tapicerowanego fotela, który czekał na nią przy biurku Hinghama.
Starała się panować nad sobą, siedzieć spokojnie. Bardzo często w
Ŝyciu maskowała energię i inteligencję, które mimo to emanowały z
niej z taką siłą, Ŝe budziła u innych ludzi niepokój. Z rozmysłem
rozsiadła się wygodnie na fotelu, skrzyŜowała nogi i czekała, aŜ stary
prawnik powie jej to, co juŜ i tak wiedziała: Ŝe babka nie miała
Ŝadnych, godnych uwagi doczesnych dóbr.
Kiedy Hingham usiadł na swoim krześle, ostro zaskrzypiało.
- Rozumiem, Ŝe nie Ŝyczy sobie pani Ŝadnego owijania w
bawełnę.
- Zgadza się.
Skinął głową i przesunął dokumenty.
- Pani spadek to szczątki domu oraz pięć akrów działki, na której
ten budynek postawiono. Nie obciąŜają go Ŝadne długi hipoteczne ani
jakiekolwiek zaległości. - Podał siedzącej po drugiej stronie biurka
Serenie mapę działki oraz tytuł własności. - Wszystkie podatki za
zeszły rok zostały zapłacone. Ze względu na poŜar złoŜyłem wniosek
o ponowną wycenę. - Wręczył Serenie kolejne dokumenty. - Nie ma
rachunków za światło czy gaz, bo w tym domu nie były uŜywane.
Lisbeth - pani Charters - była samowystarczalna do samego końca.
Nawet jeśli Hingham uwaŜał za dziwne, Ŝe jego klientka na
oficjalnie przechowywanym dokumencie figurowała jako Ellis
Weaver, pomimo Ŝe w swoim prywatnym Ŝyciu nazywała się Lisbeth
Charters, to nie dał tego po sobie poznać. UŜywanie więcej niŜ
jednego nazwiska jest zupełnie legalne, o ile dana osoba nie zmienia
danych personalnych w celu zatajenia niezgodnych z prawem
poczynań.
Odbierając dokumenty, Serena zaciskała zęby, miotana nie tylko
gniewem, ale i dojmującym smutkiem: Lisbeth Charters nie zasłuŜyła
na tak okrutną śmierć.
- Naprawdę doradzam, Ŝeby zleciła pani ponowną wycenę samej
działki - dorzucił Hingham. - Ten rzeczoznawca jest chciwy.
Serena próbowała się przejąć jego uwagami. Bezskutecznie. Jak
mogła się nimi przejąć, skoro trzymała w rękach wszystko, co
pozostało po jej babce: plik papierów, które nie były warte nawet tyle,
ile Serena otrzymywała za zrobienie tkaniny, którą właściciele jakiejś
galerii uznawali za „waŜną". Ale dokumenty, podobnie jak galerie,
pomijały wiele, właściwie wszystko, co liczyło się naprawdę: śmiech i
okresy milczenia, łzy i ciepło, gdy wiały zimne wiatry, i wspomnienie
latarni rzucających złociste światło na bezpieczny, mały świat jej
dzieciństwa.
W domu swojej babki nigdy nie czuła się biedna, chociaŜ teraz
miała świadomość, Ŝe Ŝyły na skraju nędzy.
Hingham chrząknął. Zazwyczaj doskonale wyczuwał nastroje
swoich klientów, ale siedząca naprzeciwko niego, opanowana młoda
kobieta była nieprzenikniona. Pod tym względem bardzo
przypominała Lisbeth Charters vel Ellis Weaver sprzed lat. Ponownie
odchrząknął, uporządkował swoje dokumenty, wyciągnął jeden z nich
i podał Serenie.
- Miała jedno konto bankowe - powiedział. - W Bernie.
Kiedy ta ostatnia informacja dotarła do Sereny, przestała
rozmyślać o przeszłości i skupiła uwagę na adwokacie.
- Gdzie?
- Berno w Szwajcarii. Konto numeryczne. Dlatego nie ma
Ŝadnego dokumentu. Tylko numer konta wypisany odręcznie przez
Lisbeth. Mimo Ŝe jestem wykonawcą jej testamentu, diabelnie cięŜko
było mi wydobyć od Szwajcarów informacje o tym koncie.
- Jest pan pewien, Ŝe było to konto mojej babki?
- Całkowicie. - Hingham uśmiechnął się, zadowolony, Ŝe zdołał
zburzyć spokój klientki. - Sądząc po numerze, domyślam się, Ŝe konto
jest dość stare. - Czekał, aŜ Serena zapyta, ile pieniędzy jest na koncie.
Nadaremnie. Nie mając wyjścia, chrząknął i kontynuował: - Suma na
koncie wystarczy na pokrycie wszelkich wydatków związanych z jej
śmiercią. Jak pani wie, wyraziła Ŝyczenie, by jej zwłoki zostały
skremowane, a prochy rozsypane w jej posiadłości.
W głosie Sereny toczyły walkę gniew i łzy. ZwycięŜył gniew.
- Jakie to sprytne, Ŝe morderca spełnił jej ostatnie Ŝyczenia.
Hingham skrzywił się, słysząc ten ironiczny ton. W tym
momencie postanowił, Ŝe oszczędzi klientce całej prawdy. W
rzeczywistości przekazał zwęglone szczątki Lisbeth do oficjalnej
kremacji, gdy tylko biuro szeryfa wydało stosowne zezwolenie. Potem
pojechał na pustkowie, kt...