Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., 2015
Grupa Wydawnicza PWN
ul. Gottlieba Daimlera 2
02-460 Warszawa
tel. 22 695 45...
2 downloads
6 Views
Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., 2015
Grupa Wydawnicza PWN
ul. Gottlieba Daimlera 2
02-460 Warszawa
tel. 22 695 45 55
www.dwpwn.pl
Wydawca: Marcin Kicki
Przekład: Mariusz Gądek
Redakcja: Renata Bubrowiecka
Korekta: Joanna Morawska, Agnieszka Więckowska
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcia na okładce: lassedesignen, Nicole Hollenstein/Shutterstock
Przygotowanie wersji elektronicznej: Ewa Modlińska
Skład wersji elektronicznej na zlecenie Domu Wydawniczego PWN: Tomasz Szymański
Tytuł oryginału: The Humans; Humans: An A to Z
Copyright: © Matt Haig, 2013, 2014
Published by arrangement with Canongate Books Ltd, 14 High Street,
Edinburgh EH1 1TE
ISBN 978-83-7705-915-9 (e-book)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana,
zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie
im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście
znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie
zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo.
Więcej na www.legalnakultura.pl
Polska Izba Książki
SPIS TREŚCI
Wstęp
Część pierwsza
Część druga
Część trzecia
Uwagi końcowe i podziękowania
Słowniczek
Przydatne informacje
Przydatne ludzkie wyrażenia
Przypisy
Dla Andrei, Lucasa i Pearl
Właśnie wymyśliłem nową teorię wieczności.
Albert Einstein
WSTĘP
(BEZSENSOWNA NADZIEJA W OBLICZU PRZYTŁACZAJĄCYCH
PRZECIWNOŚCI LOSU)
Wiem, że część spośród was, którzy czytacie tę książkę, jest przekonana, iż ludzie to tylko mit,
ale jestem tu po to, by udowodnić wam, że oni istnieją naprawdę. Dla niezorientowanych:
człowiek to rzeczywista dwunożna forma życia obdarzona średnią inteligencją, prowadząca dość
żałosną egzystencję na małej, przesiąkniętej wodą planecie w bardzo samotnym zakątku
Wszechświata. Dla całej reszty i dla tych, którzy mnie tutaj przysłali, ludzie pod wieloma
względami są dokładnie tak dziwnymi stworzeniami, jak się można było tego spodziewać. Nie
ulega wątpliwości, że za pierwszym razem ich wygląd wyda wam się odrażający. Same ich
twarze zawierają cały katalog szkaradzieństw i okropności. Wystający, centralnie ulokowany
nos, pokryte cienką skórą wargi, prymitywne zewnętrzne organy słuchowe nazywane uszami,
maleńkie oczy, a nad nimi niedorzeczne, pozbawione jakiejkolwiek funkcji tak zwane brwi.
Myślowe ogarnięcie tego wszystkiego i oswojenie się z tym wymaga sporo czasu.
Ludzkie zwyczaje i zachowania społeczne również stanowią z początku nieprzeniknioną
zagadkę. Tematy rozmów bardzo rzadko dotyczą spraw, które ich naprawdę zajmują, zaś
o cielesnym wstydzie ludzi oraz normach związanych z ubiorem mógłbym napisać
dziewięćdziesiąt siedem książek, a i tak nie zbliżylibyście się nawet na krok do zrozumienia tych
istot.
No i nie zapominajmy o rzeczach, które robią, aby poczuć się szczęśliwymi, a które
w rzeczywistości wpędzają ich w przygnębienie. Lista tych rzeczy ciągnie się w nieskończoność.
Znajdują się na niej zakupy, oglądanie telewizji, zmiana pracy na lepszą, kupno większego
domu, napisanie na wpół autobiograficznej powieści, kształcenie własnych młodych, dbanie o to,
by skóra wyglądała nieco mniej staro. A wszystko wieńczy mglista wiara, że to wszystko może
mieć jakiś sens.
Zgadza się, w pewien bolesny sposób to wszystko jest nawet bardzo zabawne. Ale podczas
pobytu na Ziemi odkryłem również ludzką poezję. Jedna z ich poetek, a właściwie najlepsza
z ich poetek (nazywała się Emily Dickinson), napisała: „Mieszkam w pałacu Możliwości”[1].
Zabawmy się więc odrobinę i zróbmy to samo. Otwórzmy na oścież nasze umysły, ponieważ
zrozumienie tego, co zaraz przeczytacie, będzie wymagało odłożenia na bok wszelkich
uprzedzeń, jakie możecie żywić.
Teraz zastanówmy się nad taką możliwością: co, jeśli ludzkie życie naprawdę ma jakieś
znaczenie? I co, jeśli – sprawcie mi tę frajdę – życia na Ziemi nie tylko nie należy się obawiać
i go wyśmiewać, ale wręcz je czcić i hołubić? Co wtedy?
Niektórzy z was wiedzą, czego do tej pory dokonałem, ale nikt nie zna motywów, jakie mną
kierowały. Ten dokument, ten przewodnik, ta relacja – zwijcie to, jak chcecie – wszystko wam
wyjaśni. Apeluję, abyście przeczytali tę książkę z otwartym umysłem i żebyście sami ocenili,
jaka jest prawdziwa wartość ludzkiego życia.
Niech zapanuje pokój.
CZĘŚĆ I
MOC SWOJĄ
UJĘŁAM W DŁOŃ[2]
CZŁOWIEK,
KTÓRYM NIE BYŁEM
A więc co to jest?
Jesteście gotowi?
Dobrze. Zróbcie wdech. Zaraz wam powiem.
Ta książka, ta konkretna książka rozgrywa się t u t a j, na Ziemi. To książka o sensie życia
i zasadniczo o niczym. To książka o tym, co trzeba zrobić, aby kogoś zabić i aby kogoś
uratować. To książka o miłości, martwych poetach i maśle orzechowym. To książka o materii
i antymaterii, wszystkim i niczym, nadziei i nienawiści. To książka o czterdziestojednoletniej
kobiecie o imieniu Isobel i jej piętnastoletnim synu Gulliverze, a także najmądrzejszym
matematyku na świecie. W skrócie to książka o tym, jak stać się człowiekiem.
Wybaczcie, jeśli to dla was rzecz oczywista, ale muszę podkreślić, że ja nie byłem
człowiekiem. Tej pierwszej nocy, w zimnie, w ciemności i wśród huczącego wiatru, w niczym
nie przypominałem człowieka. Zanim nie przeczytałem na stacji benzynowej „Cosmopolitan”,
nigdy nie widziałem nawet tego ich pisanego języka. Podejrzewam, że wy też macie z nim po raz
pierwszy do czynienia. Aby dać wam pojęcie o tym, w jaki sposób tutejsi mieszkańcy
przyswajają opowieści, musiałem skonstruować tę książkę tak, jak zrobiłby to człowiek. Słowa,
których używam, to ludzkie słowa, zapisane ludzką czcionką, ułożone po kolei na ludzki sposób.
Ale ufam, że dzięki waszej niemal natychmiastowej umiejętności tłumaczenia nawet najbardziej
egzotycznych i prymitywnych form lingwistycznych zrozumienie ich treści nie powinno
stanowić dla was problemu.
Ale wracając do sedna, nie byłem profesorem Andrew Martinem. Byłem taki jak wy.
Profesor Andrew Martin był zaledwie rolą. Przebraniem. Kimś, kim musiałem się stać, aby
zrealizować zadanie. Zadanie, które zaczęło się wraz z jego porwaniem i śmiercią. (Zdaję sobie
sprawę, że to wprowadza dość ponury ton, więc obiecuję nie wspominać już o śmierci,
przynajmniej do końca tej strony).
Chodzi o to, że nie byłem czterdziestotrzyletnim matematykiem – mężem i ojcem – który
wykładał na Uniwersytecie Cambridge i ostatnie osiem lat swego życia poświęcił na rozwiązanie
problemu matematycznego do tej pory przez nikogo nierozwiązanego. Przed przybyciem na
Ziemię nie miałem jasnobrązowych włosów, które układały się tak, że tworzyły naturalny
przedziałek. Na tej samej zasadzie nie wyrobiłem sobie żadnej opinii na temat Planet Holsta ani
też drugiego albumu Talking Heads i w ogóle nie rozumiałem pojęcia muzyki. A w każdym razie
nie powinienem był rozumieć. I jak mogłem uważać, że australijskie wino jest z definicji gorszej
jakości od wina pochodzącego z innych regionów tej planety, skoro nigdy nie piłem niczego
innego poza ciekłym azotem?
Jako przedstawiciel gatunku znajdującego się na postmałżeńskim etapie rozwoju nie muszę
chyba dodawać, że nie byłem również zaniedbującym obowiązki mężem, który jednocześnie
żywo interesuje się jedną ze swoich studentek, podobnie jak nie byłem człowiekiem, który
wyprowadzenie na spacer swojego springer spaniela angielskiego – rodzaj włochatego bóstwa
domowego znanego także jako pies – wykorzystuje jako pretekst do wyjścia z domu. Nie byłem
również autorem książek poświęconych matematyce ani nie upierałem się, aby mój wydawca
umieścił na książce moje zdjęcie. Nie zbliżała się też piętnasta rocznica mojego ślubu.
Nie, nie byłem tym człowiekiem. Nie żywiłem też do tego człowieka nawet najmniejszych
uczuć. Ale był on prawdziwy, tak prawdziwy, jak wy czy ja. Był prawdziwą, należącą do
gromady ssaków formą życia, diploidalnym, eukariotycznym przedstawicielem naczelnych,
który pięć minut przed północą siedział przy biurku, wpatrywał się w ekran komputera i pił
czarną kawę (nie martwcie się, trochę później wyjaśnię wam, czym jest kawa, i opowiem
o moich niefortunnych z nią przygodach). Był formą życia, która mogła, choć nie musiała,
wyskoczyć ze swojego fotela, kiedy dokonywała tego przełomowego odkrycia, ponieważ jej
umysł dotarł w tej chwili tam, gdzie nie zawędrował umysł żadnego człowieka, na samą granicę
poznania.
Ale wkrótce po dokonaniu odkrycia ciało tego człowieka zostało przejęte przez gospodarzy.
Moich pracodawców. Na krótką, bardzo krótką chwilę udało mi się go jednak spotkać, co
wystarczyło do niekompletnego odczytu jego postaci. Odczyt bowiem był całkowity tylko pod
względem fizycznym, ale nie umysłowym. Rozumiecie, można klonować ludzkie mózgi, lecz
nie da się sklonować tego, co jest w nich przechowywane, a przynajmniej większości z tego,
a więc wielu rzeczy musiałem nauczyć się sam. Byłem czterdziestotrzyletnim noworodkiem na
planecie Ziemia. Z czasem coraz bardziej irytowało mnie to, że nigdy nie miałem okazji spotkać
go w o d p o w i e d n i sposób, takie spotkanie bowiem byłoby dla mnie niesamowicie
przydatne. Mógłby mi na przykład opowiedzieć o Maggie (och, jaka szkoda, że nie opowiedział
mi o Maggie!).
Bez względu jednak na to, ile zdołałbym się dowiedzieć, nic nie mogło zmienić prostego
faktu, że musiałem powstrzymać postęp. Właśnie po to zostałem tu przysłany. Aby zniszczyć
dowody istnienia przełomowego odkrycia, jakiego dokonał profesor Andrew Martin. Dowody,
które znajdowały się nie tylko na dyskach komputerów, ale także w żyjących istotach ludzkich.
Dobrze. Od czego by tu zacząć? Zdaje się, że jest na to wyłącznie jeden sposób. Powinniśmy
zacząć od tego, jak uderzył we mnie samochód.
WYRWANE Z KONTEKSTU
RZECZOWNIKI I INNE UDRĘKI POCZĄTKUJĄCEGO
W NAUCE JĘZYKA
Tak, jak już mówiłem, powinienem zacząć od tego, jak uderzył we mnie samochód.
Prawdę mówiąc, muszę nawet od tego zacząć. Ponieważ zanim to nastąpiło, przez pewien
czas nie było niczego. Nic i nic, i nic, i nagle… c o ś. Ja stojący tam, na „drodze”.
Gdy już się tam znalazłem, pomyślałem natychmiast o kilku rzeczach. Po pierwsze: co jest
z tą pogodą? Nie byłem przyzwyczajony do takiej pogody, o jakiej wy musieliście pomyśleć. Ale
chodziło o Anglię, czyli tę część Ziemi, w której myślenie o pogodzie jest główną formą ludzkiej
aktywności. Zresztą nie bez przyczyny. Po drugie: gdzie jest komputer? Miał tu być komputer.
Co prawda nie wiedziałem, jak powinien wyglądać komputer profesora Martina. Może jak
droga. Po trzecie: co to za hałas? Taki przytłumiony ryk. I po czwarte: była noc. Jako że jestem
raczej typem domatora, nie byłem przyzwyczajony do nocy. Poza tym nawet gdybym był
przyzwyczajony, to nie była byle jaka noc, ale noc, jakiej nigdy nie znałem. Noc do potęgi
nocnej do potęgi nocnej. Noc do sześcianu. Niebo wypełniała bezwzględna ciemność, bez
gwiazd ani księżyca. A gdzie się podziały słońca? Czy tu w ogóle istniały jakieś słońca? Zimno
sugerowało, że mogło ich nie być. Zimno było prawdziwym wstrząsem. Bolały mnie od niego
płuca, a ostry wiatr kąsający ciało sprawiał, że cały dygotałem. Zastanawiałem się, czy ludzie
kiedykolwiek wychodzą na zewnątrz. Jeśli tak, to muszą być chyba szaleni.
Oddychanie z początku przychodziło mi z trudem. To stanowiło powód do niepokoju. Wszak
oddychanie było jednym z najważniejszych warunków ludzkiego istnienia. W końcu jednak
nabrałem w tym wprawy.
I kolejne zmartwienie. Nie znajdowałem się tam, gdzie powinienem. Stawało się to dla mnie
coraz bardziej jasne. Powinienem trafić tam, gdzie był on. Miałem znaleźć się w jego gabinecie,
a to nie był gabinet. Wiedziałem to, nawet wówczas. No chyba że ten gabinet mieścił w sobie
naraz całe niebo wraz z gromadzącymi się ciemnymi chmurami i niewidocznym księżycem.
Zajęło mi chwilę – zdecydowanie zbyt długą – zanim zrozumiałem moją sytuację. Nie
wiedziałem wówczas, czym jest droga, ale teraz już mogę wam powiedzieć, że droga to coś, co
łączy punkt wyjścia z punktem dojścia. To ważne. Na Ziemi, wyobraźcie sobie, nie można tak
po prostu przemieścić się natychmiast z jednego miejsca w drugie. Pozwalająca na to
technologia jeszcze tam nie dotarła. I szybko raczej nie dotrze. O nie. Na Ziemi na poruszanie się
trzeba poświęcić mnóstwo czasu i nie ma znaczenia, czy chodzi o szosy, tory kolejowe, czy też
może szczeble kariery lub etapy związku z innymi ludźmi.
Ten konkretny rodzaj drogi, na której się znalazłem, nazywany jest autostradą. Autostrada to
najbardziej rozwinięty typ drogi, co – podobnie jak w przypadku większości osiągnięć ludzkości
– oznacza znacznie wyższe prawdopodobieństwo wystąpienia przypadkowych śmiertelnych
wypadków. Stałem bosymi stopami na czymś, co nazywało się asfaltem, czując jego dziwną
i brutalną fakturę. Spojrzałem na lewą rękę. Wydawała się taka prymitywna i obca, ale nagle
przestałem się śmiać, gdy uświadomiłem sobie, że ten wyposażony w palce dziwaczny narząd
stanowi część mnie. Stałem się obcy dla siebie samego. No tak, i nadal słychać było wokół mnie
ten ryk, z tym że już wcale nie przytłumiony.
Właśnie wtedy zauważyłem, że coś zbliża się do mnie ze znaczną prędkością.
Światła. Białe, szeroko rozstawione, nisko nad ziemią. Równie dobrze mogły być to jarzące
się oczy rozpędzonego, a teraz także wrzeszczącego zamiatacza o srebrnym grzbiecie. To coś
próbowało zwolnić i ostro skręcić.
Nie było już czasu, żebym zdążył usunąć się z drogi. Wcześniej dałbym radę, lecz teraz już
nie. Za długo zwlekałem.
Obiekt uderzył we mnie z ogromną, bezwzględną siłą. Siłą, która zmiotła mnie z ziemi
i sprawiła, że wyleciałem w powietrze. Nie leciałem jednak w sensie dosłownym, ponieważ
ludzie nie potrafią latać bez względu na to, jak intensywnie machaliby kończynami. Nieuchronną
konsekwencją tego uderzenia był ból, który poczułem zaraz po wylądowaniu. A potem znów
powróciłem do nicości.
Nic i nic, aż nagle… c o ś.
Stał nade mną człowiek w ubraniu. Bliskość jego twarzy trochę mnie zaniepokoiła. Chociaż
nie. To, co czułem, było o kilka poziomów mocniejsze od niepokoju. Ogarnęły mnie wstręt
i przerażenie. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego jak ten człowiek. Jego twarz
wydawała się tak obca, pełna zagadkowych otworów i wypukłości. Spokoju nie dawał mi
zwłaszcza nos. Moim dziewiczym oczom zdawało się, jakby coś tkwiło w jego środku
i próbowało wydostać się na zewnątrz. Zerknąłem w dół. Zobaczyłem jego ubranie. Człowiek
miał na sobie – jak później się tego dowiedziałem – koszulę, krawat, spodnie i buty. Dokładnie
takie ubrania powinien właśnie nosić, ale mnie wydały się tak egzotyczne, że nie wiedziałem,
czy śmiać się, czy krzyczeć. Człowiek spojrzał na moje obrażenia, a raczej przyglądał mi się
w ich poszukiwaniu.
Sprawdziłem lewą rękę. Nienaruszona. Samochód uderzył w nogi, a później w tułów, ale
z ręką wszystko było w porządku.
– To cud – szepnął człowiek, jakby zwierzał mi się z jakiejś tajemnicy.
Nie rozumiałem jednak jego słów.
Wpatrywał się w moją twarz i podniósł głos, próbując rywalizować z hałasem samochodów:
– Co pan tutaj robi?
Znowu nic. Miałem przed sobą tylko poruszające się i wydające dźwięki usta.
Od razu zorientowałem się, że to dość prosty język, ale żeby ustalić zasady gramatyki,
musiałem usłyszeć w nim najpierw co najmniej sto słów. Nie osądzajcie mnie zbyt surowo.
Wiem, że niektórym z was wystarczy zaledwie dziesięć słów albo nawet jedno zdanie podrzędne
przydawkowe, ale języki nigdy nie były moją mocną stroną. Pewnie po części stąd bierze się
moja niechęć do podróżowania. Raz jeszcze muszę to więc powtórzyć. Nie prosiłem się o to, by
mnie tu przysłano. Ktoś po prostu musiał wykonać to zadanie, a wziąwszy pod uwagę moje
bluźniercze wystąpienie w Muzeum Równań Kwadratowych – moją tak zwaną zbrodnię
przeciwko matematycznej czystości – gospodarze uznali, że to będzie dla mnie odpowiednia
kara. Wiedzieli, że choć to ważne zadanie, to nikt zdrowy na umyśle nie podjąłby się go
dobrowolnie. Wiedzieli również, że podobnie jak wy należę do najbardziej rozwiniętej rasy
w znanym nam Wszechświecie i dlatego świetnie nadaję się do tej roboty.
– Znam pana skądś. Rozpoznaję tę twarz. Kim pan jest?
Czułem zmęczenie. Na tym właśnie polega cały problem z teleportacją, zmianą materii
i bioprzystosowaniem. To wszystko naprawdę wysysa z ciebie siły. I choć później je
odzyskujesz, zawsze najpierw trzeba zapłacić utratą energii.
Pogrążyłem się z powrotem w ciemności i rozkoszowałem się zabarwionymi na fioletowo
i w kolorze indygo snami o domu. Śniłem o pękniętych jajkach, liczbach pierwszych
i nieustannie wędrujących liniach horyzontu. A potem się obudziłem. Znajdowałem się w środku
dziwnego pojazdu, podłączony do prymitywnego urządzenia służącego do pomiaru pracy serca.
Oprócz mnie było tam dwóch ludzi, mężczyzna i kobieta (wygląd kobiety potwierdził moje
najgorsze obawy: w obrębie tego gatunku brzydota w jednakowym stopniu dotykała
przedstawicieli obu płci) ubrani na zielono. Zadawali mi jakieś pytania dość wzburzonymi
głosami. Może chodziło im o to, że za pomocą swoich nowych górnych kończyn zrywałem
z siebie siermiężny sprzęt elektrokardiograficzny. Próbowali mnie powstrzymać, ale
najwyraźniej mieli bardzo niskie pojęcie o matematyce, bo ze względną łatwością udało mi się
uwolnić od tej ubranej na zielono dwójki, która zwijała się teraz z bólu na podłodze.
Stanąłem na nogach i zdziwiłem się, jak silna grawitacja panuje na tej planecie, a tymczasem
kierowca pojazdu odwrócił się do mnie, zadając mi jeszcze bardziej ponaglające pytania. Pojazd
poruszał się z dużą szybkością, a wznoszący się i opadający dźwięk syren niewątpliwie
rozpraszał moją uwagę, mimo to otworzyłem drzwi i skoczyłem w kierunku miękkiej roślinności
rosnącej wzdłuż drogi. Moje ciało się poturlało. Czym prędzej się ukryłem. A kiedy już minęło
niebezpieczeństwo, znów stanąłem na nogach. W porównaniu z ręką ludzka stopa jest dość
bezproblemowa, może z wyjątkiem palców.
Stałem tam przez jakiś czas, przyglądając się po prostu wszystkim tym dziwnym
samochodom przyczepionym do ziemi, ewidentnie uzależnionym od paliwa kopalnego, które
powodowały więcej hałasu, niż potrzeba do zasilania generatora wielokątów. A w jeszcze
większe zdziwienie wprawiał mnie widok siedzących w samochodach ludzi: wszyscy ubrani,
trzymali w dłoniach okrągłe urządzenia sterowniczo-kontrolne, a czasami także
ekstrabiologiczne przyrządy telekomunikacyjne. Że też musiałem przybyć na planetę, na której
najbardziej inteligentne formy życia wciąż jeszcze muszą kierować samochodami… Nigdy
wcześniej tak bardzo nie doceniałem tych prostych przyjemności, wśród których i wy, i ja
dorastaliśmy. Wieczne światło. Spokojny, płynący bez zakłóceń ruch uliczny. Rozwinięta
roślinność. Świeże powietrze. Brak zmian pogody. Och, szlachetni czytelnicy, doprawdy nie
macie pojęcia, jakimi jesteście szczęściarzami.
Mijające mnie samochody trąbiły z wysoką częstotliwością klaksonami. Z ich okien
wyglądały twarze ludzi z otwartymi szeroko oczami i rozdziawionymi ustami. Nie mogłem tego
zrozumieć, przecież wyglądałem równie obrzydliwie jak każdy z nich. Czym się od nich
różniłem? Co robiłem nie tak? Może chodziło o to, że nie siedzę w samochodzie? Może właśnie
tak żyją ludzie, na stałe zamknięci w swych pojazdach? A może to dlatego, że nie miałem na
sobie żadnych ubrań. Noc była wprawdzie chłodna, ale czy naprawdę mogło chodzić o coś tak
trywialnego jak brak sztucznego okrycia ciała? Nie, to nie mogło być aż tak proste.
Spojrzałem w niebo. Zobaczyłem teraz księżyc spowity tylko cienką chmurą. Odniosłem
wrażenie, że gapi się na mnie z góry z tym samym co ludzie oburzeniem. Ale gwiazdy nadal
pozostawały zasłonięte, niewidoczne. Chciałem je ujrzeć. Chciałem poczuć ich dodającą otuchy
obecność.
A jakby tego jeszcze było mało, istniało duże prawdopodobieństwo wystąpienia opadów
deszczu. Nienawidziłem deszczu. Dla mnie – podobnie jak dla większości z was, domatorów –
deszcz stanowił kataklizm o wręcz mitologicznych rozmiarach....