Robert Ludlum Droga do Omaha Tom 1 Powieści Roberta Ludluma w Wydawnictwie Amber TOŻSAMOŚĆ BOURNE'A l KRUCJATA BOURNE'A [ ULTIMATUM BOURNE'A PRZESYŁKA...
20 downloads
45 Views
4MB Size
Robert Ludlum
Droga do Omaha
Tom 1
Powieści Roberta Ludluma w Wydawnictwie Amber TOŻSAMOŚĆ BOURNE'A l
KRUCJATA BOURNE'A [
ULTIMATUM BOURNE'A PRZESYŁKA Z SALONIK TRANSAKCJA RHINEMANNA MANUSKRYPT CHANCELLORA PAKT HOLCROFTA WEEKEND Z OSTERMANEM DZIEDZICTWO SCARLATTICH TREVAYNE Przełożył • ARKADIUSZ NAKONIECZNIK
Tytuł oryginału THE ROAD TO OMAHA Henry'emu Sulfonowi ojcu chrzestnemu, znakomitemu aktorowi, niezawodnemu przyjacielowi i wspaniałemu człowiekowi
PRZEDMOWA
Wiele lat temu niżej podpisany stworzył powieść zatytułowaną Droga do Gandolfo opartą na oszałamiającej przesłance, olśniewającym pomyśle, ktor\ powinien wstrząsnąć wszystkimi do głębi, co w obecnych czasach bynajmniej nie jest takie łatwe. Miała to być demoniczna opowieść > legionach sza t mu wyruszających z piekła po to, by popełnić odrażającą zbrodnie, opowieść, która zadałaby śmiertelny cios wszystkim wierzącym ludziom, bez względu na to, jaką konkretnie religię wyznają, gdyż ukazałaby, jak bardzo podatni na atak są wielcy duchowi przywódcy naszych czasów. Mówiąc krótko, tematem książki było porwanie biskupa Rzymu, boskiego namiestnika kochanego przez prostych ludzi na całym świecie, papieża Franciszka I. Rozumiecie? Mocne, prawda? Cóż, miało takie być, ale nie było... Coś się stało. Nieszczęsny Głupiec, czyli pisarz, zajrzał tu i ówdzie, zapuścił żurawia, gdzie tylko się dało, po czym, ku swemu wiecznemu potępieniu zaczął rechotać. Nie wolno w podobny sposób traktować tak oszałamiającemu pomysłu, tak wspaniałej obsesji! (Tytuł też do luftu, nawiasem mówiąc). Mimo to Nieszczęsny Głupiec zaczął także myśleć, a to dla pisarza zawsze jest bardzo niebezpieczne. Do gry włączył się syndrom „co by było, gdyby..." Co by było, gdyby osobnik moralnie odpowiedzialny za tę ohydną zbrodnie nie był wcale złym facetem, lecz żywą legendą wojskowości, człowiekiem odstawionym na boczny tor przez polityków, o których hipokryzji mówił zbyt głośno i zbyt często'.' Co było. ud\by uwielbiany papież w gruncie rzeczy nie miał nic przeciwko porwaniu, pod warunkiem, że jego miejsce zajmie niezwykle podobny do niego kuzyn, niezbyt rozgarnięty śpiewak z La Scali, dzięki czemu prawdziwy biskup Rzymu będzie mógł zdalnie sterować Piotrowym Królestwem, bezpiecznie oddalony od ogłupiających meandrów watykańskiej polityki mrowia grzeszników pragnących wykupić sobie drogę do nieba dzięki ofiarom składanym na tacę? To dopiero historia, co? Tak, słyszę was, słyszę! „Zdradził nas! Popłynął z prądem, bo tak mu było łatwiej!" (Często zastanawiałem się nad tym, o jakiej rzece myślą nudziarze wykrzykujący frazesy o „płynięciu z prądem". Styksie? Nilu? Może Amazonce? Na pewno nie Kolorado, bo tam łatwo można wylądować na skałach). Cóż, może to zrobiłem, a może nie. Wiem tylko, że przez te lata, które minęły od napisania Drogi do Gandolfo, wielu czytelników zadało mi listownie, telefonicznie lub bezpośrednio, grożąc użyciem fizycznej przemocy, następujące pytanie: „Co się stało z tymi pajacami?" (Oczywiście mieli na myśli złoczyńców, nie zaś ich chętną do współpracy ofiarę). Szczerze mówiąc, ci pajace czekali na kolejny zwariowany pomysł. Pewnego wieczoru rok temu najbardziej nieznośna z moich muz wykrzyknęła nagle: „Na Jowisza, już go masz!" (Jestem pewien, że to był cytat). Ponieważ w Drodze do Gandolfo Nieszczęsny Głupiec potraktował dość swobodnie wiele zagadnień związanych z religią i ekonomią, teraz przyznaje się bez oporów, że pisząc kolejne uczone dzieło pozwolił sobie na podobną swobodę w odniesieniu do prawa i sądownictwa tego kraju. Lecz czy jest ktoś, kto postępuje inaczej? Nikt... naturalnie z wyjątkiem twojego i mojego adwokata. Zadanie przedstawienia w powieści historii bardzo wątpliwego pochodzenia, autentycznej, choć nie udokumentowanej, wymagało od muzy, by w poszukiwaniu niezwykłej prawdy omijała z daleka wiele pozornie niezbędnych materiałów źródłowych, a już szczególnie dzieła Williama Blackstone'a *. Mimo to nie obawiajcie się, znalazło się miejsce także i na morał: Trzymajcie się z daleka od wymiaru sprawiedliwości, chyba że się wam uda przekupić sędziego lub wynająć mojego adwokata, co jest zupełnie nierealne, ponieważ ma mnóstwo pracy z utrzymaniem mnie na wolności. W związku z tym mam prośbę do moich przyjaciół prawników (dziwne, ale prawie
wszyscy moi przyjaciele są prawnikami, aktorami lub maniakalnymi zabójcami; czyżby te profesje miały ze sobą coś wspólnego?): darujcie mi, jeśli niektóre prawne zagadnienia przedstawiłem powierzchownie albo w dość mglistych zarysach. Oczywiście w niczym nie zmienia to faktu, że mogłem mieć rację... R.L. * Sir William prawniczych (przyp. tłum.).
Blackstone
(1723-1780) •}
-*Angielski
prawnik
i
autor
podręczników
8
Wrodzona skromność nakazała Robertowi Ludlumowi przemilczeć fakt, że kiedy Droga do Gandolfo ukazała się pod jego prawdziwym nazwiskiem, natychmiast stała się przebojem wydawniczym w osiemnastu krajach. Czytelnicy mogli się z radością przekonać, że Ludlum ma równie wielki talent do pisania komedii, jak do tworzenia powieści sensacyjnych, trzymających w napięciu, a zarazem podejmujących ważne problemy.
Osoby dramatu
MacKenzie Lochinvar Hawkins
- były generał armii USA (były na żądanie Białego Domu, Pentagonu, Departamentu Stanu i niemal całego Waszyngtonu), dwukrotnie odznaczony Medalem za Odwagę, znany także jako Szalony Mac Jastrząb. Samuel Lansing Devereaux
- młody błyskotliwy adwokat, absolwent wydziału prawa Uniwersytetu Harvard, przez jakiś czas służył w armii USA (bez większego entuzjazmu z jego sin>m l. współpracował z Jastrzębiem w Chinach (z opłakanymi rezultatami dla wszystkich stron). Jutrzenka Jennifer Redwing
- także adwokat, także błyskotliwa, w dodatku nieprawdopodobnie atrakcyjna; absolutnie lojalna córa narodu Indian Wopotami. Aaron Pinkus
- ujmujący w obejściu olbrzym z bostońskich kręgów prawniczych, wybitny adwokat i mąż stanu. fatalnym zrządzeniem losu pracodawca Sama Devereaux.
Desi Arnaz Pierwszy
11
- zubożały łotrzyk z Puerto Rico, który uległ urokowi Jastrzębia. Pewnego dnia może zostać dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej. ' Desi Arnaz Drugi
- jak wyżej. W mniejszym stopniu obdarzony talentem przywódczym, ale za to geniusz w takich dziedzinach jak uruchamianie samochodów „na zwarcie", otwieranie
zamków bez użycia klucza, naprawianie wyciągów narciarskich oraz przetwarzanie sosu czosnkowego na środek oszałamiający. . Vincent Mangecayallo
- dzięki przywódcom mafii od Palermo po Brooklyn p r a w d z i w y dyrektor CIA (Centralnej Agencji Wywiadowczej). Tajna broń każdego rządu. Warren Pease
- sekretarz stanu. Kula u nogi każdego rządu, ale za to w latach szkolnych kolega prezydenta. :•.•>.
•
Cyrus M. t - czarny najemnik z doktoratem z chemii. Wyrolo* wany przez ludzi z Waszyngtonu zaczął stopniowo identyfikować się, z Jastrzębiem w pojmowaniu prawa. Roman Z.
serbski Cygan, współlokator celi zajmowanej wyżej wymienionego. Największą rozkosz sprawia mu całkowity oczywiście pod warunkiem, że dysponuje zdobytą w nieuczciwy przewagą. Sir Henry Irving Sutton
-
s
przez chaos,! sposóbi
f*
jeden z najlepszych teatralnych aktorów charak terystycznych, a także, zupełnie przypadkowo, bohater kampanii północnoafrykańskiej podczas drugiej wojny światowej, ponieważ; „nie było tam żadnych cholernych reżyserów, którzy schrzaniliby mi, przedstawienie". 12 Hyman Goldfarb - najlepszy napastnik, jaki kiedykolwiek zaszczycił swoją obecnością boiska National Football League. Po zakończeniu kariery piłkarza fatalnym zrządzeniem losu został zwerbowany przez Jastrzębia.
Samobójcza Szóstka, czyli Książę, Dustin, Marlon, sir Larry, Sly oraz Telly - zawodowi aktorzy, którzy wstąpili do wojska i są uważani za najlepszy oddział antyterrorystyczny na świecie. Nie oddali jeszcze ani jednego strzału. Członkowie klubu golfowego Fawning Hill, czyli Bricky, Doozie, Froggie, Moose oraz Smythie - pięciu facetów, którzy ukończyli dobre szkoły, należą do dobrych klubów i z zapałem bronią interesów kraju, naturalnie pod warunkiem, że w żaden sposób nie szkodzi to i c h interesom. Johnny Calfnose - rzecznik prasowy szczepu Wopotami; podnosi słuchawkę i zazwyczaj kłamie. Wciąż jeszcze nie zwrócił Jennifer kaucji za zwolnienie z aresztu. Czy można dodać coś jeszcze? Arnold Subagaloo - szef personelu Białego Domu. Potwornie się wścieka za każdym razem, kiedy ktoś przypomni mu, że nie jest prezydentem. Czy w a r t o dodać coś jeszcze?
Pozostałe osoby mogą nie mieć tak dużego znaczenia, choć koniecznie należy pamiętać, iż nie istnieje coś takiego jak małe role - są tylko słabi aktorzy, a z pewnością
żadnego z nich nie można zaliczyć do tej godnej pogardy kategorii. Każdy kontynuuje wielką tradycję Tespisa, oddając się sztuce całym ciałem i duszą, bez względu na to, jak niewielka rola przypadła mu (lub jej) w udziale. „Naszą grą bowiem poruszymy sumienie króla". A może kogoś jeszcze.
13
PROLOG
Płomienie strzelały wysoko w nocne niebo, wywołując z ciemności pulsujące plamy cienia, plamy, które kładły się na pokrytych malowidłami twarzach Indian zebranych wokół ogniska. Wódz plemienia, przyodziany w uroczysty strój świadczący o jego urzędzie, w pióropuszu spływającym do samej ziemi, przemówił donośnym, władczym głosem: - Przybyłem tutaj, by wam powiedzieć, że grzechy białego Człowieka nie dały mu nic poza konfrontacją ze złymi duchami, które pożrą go i poślą w ogień wiecznego potępienia! Wierzcie mi, moi bracia, synowie, siostry i córki: dzień obrachunków jest już bliski, a zakończy się on naszym tryumfem! Niektórych z jego słuchaczy niepokoił trochę fakt, że wódz także był biały. - Skąd się urwał ten palant? - szepnął starszy wiekiem członek plemienia do siedzącej obok niego squaw. - Ciii! - syknęła kobieta. - Przywiózł całą furgonetkę rzeczy z Chin i Japonii. Uważaj, Orle Oko, bo wszystko zepsujesz!
15
Małe obdrapane biuro na ostatnim piętrze rządowego budynku należało do minionej epoki, gdyż od sześćdziesięciu czterech lat i ośmiu miesięcy korzystał z niego wciąż ten sam użytkownik - ale bynajmniej nie dlatego, żeby w ścianach pokoju kryły się jakieś mroczne tajemnice, a także nie z powodu duchów unoszących się pod popękanym sufitem. Po prostu nikt inny n i e c h c i a ł z niego korzystać. Od razu należy też wyjaśnić jeszcze jeden szczegół: w rzeczywistości biuro nie znajdowało się na ostatnim piętrze, lecz n a d ostatnim piętrem budynku. Dochodziło się do niego wąskimi drewnianymi schodami bardzo podobnymi do tych, po których wspinały się na balkony żony wielorybników z New Bedford, oczekując pojawienia się na horyzoncie znajomych sylwetek statków, co oznaczało, że ich Ahabom i tym razem udało się wrócić bezpiecznie ze wzburzonego oceanu. Latem w pokoju było potwornie duszno, ponieważ znajdowało się w nim tylko jedno małe okno, zimą zaś potwornie zimno, gdyż drewniane ściany nie miały żadnej izolacji, a
okno klekotało bez przerwy, odporne na wszelkie próby uszczelnienia, wpuszczając do środka ostre podmuchy lodowatego wiatru. Ogólnie rzecz biorąc, pokój ów, zabytkowa nadbudówka wyposażona w meble nabyte na przełomie wieków, stanowił dla agencji rządowej, na której terenie się mieścił, coś w rodzaju Syberii. Jego poprzednim użytkownikiem był pewien indiański wyrzutek, który lekkomyślnie nauczył się czytać po angielsku i zasugerował swoim przełożonym, spośród których więk17 szość nie opanowała do końca tej umiejętności, że pewne ograniczenia nałożone na zamkniętych w rezerwacie Indian Nawaho wydają się nazbyt surowe. Podobno człowiek ów zmarł w tym pokoju podczas mroźnego stycznia 1927 roku i został odnaleziony dopiero w maju, kiedy słońce zaczęło mocniej przygrzewać, w całym budynku zaś pojawił się niemiły zapach. Tą agencją rządową było, rzecz jasna, Biuro do Spraw Indian. Wydarzenie to jednak nie odstraszyło następnego użytkownika pokoju, a wręcz przeciwnie, stanowiło dla niego zachętę. Samotną postacią w zwykłym szarym garniturze, pochyloną nad zamykanym biurkiem - które już właściwie przestało pełnić funkcję biurka, jako że usunięto wszystkie szuflady, żaluzjowa klapa zaś utknęła na dobre w połowie drogi - był generał MacKenzie Hawkins, wojskowa legenda, bohater trzech wojen i dwukrotny zdobywca Medalu za Odwagę. Ten wielki człowiek, którego szczupłe, muskularne ciało zadawało kłam zaawansowanemu wiekowi, natomiast stalo-woszare oczy i ogorzała, poorana zmarszczkami twarz należały bez wątpienia do bardzo starego człowieka, jeszcze raz wyruszył do boju. Jednak po raz pierwszy w życiu nie walczył z wrogami jego ukochanych Stanów Zjednoczonych Ameryki, lecz z rządem tychże Stanów Zjednoczonych, w dodatku o coś, co wydarzyło się sto dwanaście lat temu. Nie ma najmniejszego znaczenia kiedy - pomyślał, odwracając się ze skrzypnięciem na zabytkowym obrotowym krześle do stołu uginającego się pod ciężarem mnóstwa starych, oprawionych w skórę rejestrów i map. Zrobiły to te same srajdki, które wystrychnęły go na dudka, pozbawiły munduru i wysłały na wojskową emeryturę! Tak, dokładnie te same, wszystko jedno czy poubierane w kretyńskie fraczki sprzed stu lat, czy we współczesne, obcisłe na tyłku, fircykowate garniturki. To wszystko te same srajdki. Czas nie gra roli, ważne jest.-tylko to, żeby dać im w kość! Generał ściągnął niżej nad stół osłoniętą zielonym abażurem lampę na długim przegubie przypominającym gęsią szyję - na oko początek lat dwudziestych - i za pomocą dużego szkła powiększającego przez jakiś czas studiował rozłożoną mapę. Następnie odwrócił się raptownie do zdewastowanego biurka i przeczytał po raz kolejny ustęp, który zaznaczył w tomie akt o rozpadającej się ze starości okładce. Jego zazwyczaj zmrużone oczy były teraz szeroko otwarte i płonęły 18 podnieceniem. Sięgnął po oddany mu do dyspozycji jedyny przyrząd służący porozumiewaniu się na odległość - gdyby zainstalowano mu telefon, mogłaby wyjść na jaw jego obecność w biurze. Była to rura zakończona niewielkim lejkiem. Zagwizdał dwukrotnie do lejka, co oznaczało pilną wiadomość, a następnie czekał niecierpliwie na odpowiedź; otrzymał ją po trzydziestu ośmiu sekundach. - Mac? - zachrypiało przedpotopowe urządzenie. - To ja, Heseltine. Mam to! '^ - Na litość boską, nie gwiżdż tak głośno, dobrze? Sekretarka pomyślała chyba, że to moja sztuczna szczęka. - Wyszła już? - Wyszła - odparł Heseltine Brokemichael, dyrektor Biura do Spraw Indian. - O co chodzi? - Już ci powiedziałem. Mam to! - To znaczy co? - Największe draństwo, jakie kiedykolwiek wyprodukowały te srajdki, które wbiły nas znowu w cywilne ciuchy! - Z przyjemnością dobiorę im się do skóry. Gdzie to było i kiedy? ,« - W Nebrasce, sto dwanaście lat temu. f Cisza. A potem: '' - Mac, wtedy nas jeszcze nie było na świecie! Nawet ciebie!
- To nie ma znaczenia, Heseltine. To to samo gówno. Ci sami dranie, którzy im to zrobili, załatwili sto lat później mnie i ciebie. - Im, czyli komu? - Kuzynom Mohawków znanych jako Wopotami. Przywędrowali do Nebraski w połowie dziewiętnastego wieku. - I co? - Pora zajrzeć do tajnych archiwów, generale Brokemichael. ? - Daj mi spokój! Nikomu nie wolno tego robić! - Tobie wolno, generale. Potrzebuję ostatecznego potwierdzenia i wyjaśnienia kilku niejasnych kwestii. - Ale po co? Dlaczego? - Dlatego, że Wopotami mogą się okazać prawowitymi właścicielami całego terenu wokół Omaha w Nebrasce. - Oszalałeś, Mac! Przecież tam mieści się Dowództwo Strategicznych Sił Powietrznych! - Wystarczy kilka brakujących cegiełek i utajnionych fragmen19 tów. Fakty są już na wierzchu... Spotkamy się w piwnicy, przy wejściu do archiwów, generale Brokemichael... A może powinienem powiedzieć: współprzewodniczący Kolegium Szefów Sztabów, razem ze mną? Jeżeli mam rację, a jestem całkowicie pewien, że ją mam, to weźmiemy kundelki z Białego Domu i Pentagonu w takie obroty, że pozabierają swoje ogony dopiero wtedy, kiedy im na to pozwolimy. Milczenie. A po chwili: - Wpuszczę cię tam, Mac, ale potem zniknę i pojawię się dopiero wtedy, kiedy powiesz mi, że mogę znowu założyć mundur. - W porządku. Aha, przy okazji: pakuję wszystko, co tu mam, i przenoszę się z powrotem do Arlington. Ten biedny sukinsyn, którego znaleźli dopiero wówczas, gdy jego zapaszek dotarł na parter, nie umarł na próżno! Dwaj generałowie skradali się wzdłuż metalowych regałów zastawionych tomami zmurszałymi ze starości. Oświetlenie było tak słabe, że musieli korzystać z pomocy latarek. Przy siódmym szeregu regałów MacKenzie Hawkins zatrzymał się raptownie; strumień światła z jego latarki padał na rozsypujący się tom o popękanych okładkach. itf. - To chyba to, Heseltine. ,,, - Dobra. Ale nie wolno ci tego stąd wynieść! '*. - Wiem, generale. Zrobię tylko kilka zdjęć. ',• Hawkins wyjął z kieszeni miniaturowy szpiegowski aparat foto graficzny. - Ile masz kaset? - zapytał były generał Heseltine Brokemichael, kiedy MacKenzie zdjął tom akt z regału i ruszył w stronę metalowego stołu. - Osiem - odparł Hawkins, przerzucając pożółkłe stronice. - Ja też mam kilka, gdyby ci zabrakło - powiedział Heseltine. - Nie dlatego, że się tak strasznie podnieciłem tym, co ci się wydaje, iż znalazłeś, ale dlatego, że to może być jakaś szansa odegrania się na Ethelredzie, i nie wypuszczę jej z ręki! - Myślałem, że już wyrównaliście rachunki - zauważył MacKenzie, robiąc jedno zdjęcie za drugim. - Nigdy! 20
Ethelred nic tu nie zawinił. Wszystko przez tego kretyńskiego prawnika z biura inspektora generalnego, Sama Devereaux. Narwany szczeniak z Harvardu. To on popełnił błąd, nie Brokey Bis. Po prostu pomylił dwóch Brokemichaelów, i to wszystko. - Gówno prawda! Brokey Bis wrobił mnie w to jak amen w pacierzu! - Wydaje mi się, że nie masz racji, ale nie przyszliśmy tu po to, żeby się nad tym zastanawiać... Brokey, potrzebuję jeszcze tomu, który stał na półce zaraz obok tego. Na
okładce powinien mieć liczbę CXII. Mógłbyś mi go przynieść? Kiedy szef Biura do Spraw Indian odwrócił się i ruszył wzdłuż metalowego regału, Jastrząb wyjął z kieszeni brzytwę i wyciął piętnaście kartek z rozłożonego przed nim tomu, po czym ukrył je pod marynarką. - Nie mogę go znaleźć - oznajmił Brokemichael. - Trudno. I tak mam już wszystko, czego potrzebowałem. - Co teraz, Mac? - Minie dużo czasu, Heseltine, bardzo dużo czasu. Kto wie, czy nawet nie rok lub dwa, ale muszę się dokładnie przygotować. Tak dokładnie, żeby nikt nie znalazł nawet najmniejszej dziury. - W czym? -• W oskarżeniu, które zamierzam przedstawić rządowi Stanów Zjednoczonych -- odparł Hawkins, wyciągając z kieszeni zmiętoszone cygaro i zapalając je zapalniczką z czasów drugiej wojny światowej. - Zaczekaj jeszcze trochę, Brokey. - Na co, na litość boską?... Hej, nie pal! Tu nie wolno palić! - Och, daj spokój. I ty, i twój kuzyn Ethelred zawsze zbyt mocno trzymaliście się przepisów, a kiedy nie pasowały do rzeczywistości, szukaliście następnych. Tego nie ma w przepisach, Heseltine, w każdym razie na pewno nie w tych, które możesz przeczytać. To siedzi w tobie, w twoich bebechach. Pewne sprawy są słuszne, a pewne nie, i to wszystko. Poczujesz to w środku. - O czym ty mówisz, do cholery? - Bebechy podpowiedzą ci, żeby poszukać tego, co nie było przeznaczone dla twoich oczu. Tego, co ukryto w różnych tajemnych miejscach, takich jak to. - Mac, bredzisz od rzeczy! % - Daj mi rok lub dwa, Brokey, a wtedy zrozumiesz. Muszę to 21 dobrze rozegrać. Naprawdę dobrze. - Generał MacKenzie Hawkins ruszył w kierunku wyjścia z archiwów. - Niech to szlag trafi! - mruknął pod nosem. - Trzeba się wziąć ostro do roboty. Przygotujcie się, dostojni wojownicy plemienia Wopotami. Jestem wasz! Minęło dwadzieścia jeden miesięcy, podczas których nikomu nie udało się przygotować na przyjęcie Grzmiącej Głowy, wodza plemienia Wopotami. Prezydent Stanów Zjednoczonych przyśpieszył krok idąc stalowoszarym korytarzem w podziemiach Białego Domu. jMiał zaciśnięte usta, a oczy ciskały wściekłe błyski. W ciągu kilku (sekund wyprzedził towarzyszące mu osoby. Jego wysoka szczupła postać była pochylona do przodu, jakby zmagała się z przeciwnym (wiatrem Wydawało się, że miotany niecierpliwością śpieszy ku polu bitwy, aby ocenić koszty krwawej wojny i czym prędzej obmyślić strategię, która pozwoli odeprzeć wrogie hordy atakujące jego królestwo. Był niczym Joanna Darc szykująca wypad z oblężonego Orleanu lub jak Henryk V rozmyślający o rozstrzygającej bitwie pod Agincourt. Chwilowo jednak bezpośrednim celem jego wędrówki był Pokój Operacyjny usytuowany w najniższej części podziemi Białego Domu. Złapał za klamkę, gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi i wkroczył do środka, a za nim jego zadyszana eskorta. - Dobra, chłopaki! - ryknął. - Ruszcie głowami! Odpowiedziało mu milczenie, które dopiero po dłuższej chwili przerwał lekko drżący, piskliwy głos jednej z asystentek. - Ale chyba nie tutaj, panie prezydencie... - Co? Niby dlaczego? - To jest męska toaleta, panie prezydencie. *; - Jak to? W takim razie, co pani tutaj robi? - Szłam za panem. - A niech to! Za wcześnie skręciłem. Przepraszam. Dobra, idziemy. Szybko! 23 Duży okrągły stół w Pokoju Operacyjnym lśnił w blasku odbitego od sufitu światła. Na blacie można było dostrzec cienie siedzących Wokół osób. Zarówno cienie, jak i rzucające je ciała były nieruchome,
natomiast zdumione twarze stanowiące część tych ciał •zwróciły się w stronę chudego mężczyzny w okularach stojącego za prezydentem przy przenośnej tablicy, na której widniały skomplikowane wykresy sporządzone czterema kolorami kredy. Te wizualne ułatwienia nie spełniły do końca swojej funkcji, jako że dwóch członków sztabu kryzysowego było daltonistami. Wyraz oszołomienia malujący się na obliczu młodego wiceprezydenta stanowił normalny widok, w związku z czym nie należało przywiązywać do tego większej wagi, a te rosnące podekscytowanie przewodniczącego Kolegium Szefów Sztabów, było zjawiskiem, nad którym nie dało się łatwo przejść do porządku dziennego. *' ^^ - Do cholery, Washbum, nic nie... - Washburn, generale. » - W porządku. Nie rozumiem, o co chodzi z tym wykrętem prawnym. * - To ta pomarańczowa linia, generale. - Znaczy się, która? > - Właśnie mówię: pomarańczowa. •«* - Proszę mi ją pokazać. '»*? Wszystkie twarze zwróciły się w stronę generała. > - Co jest, Zack? - zapytał prezydent. - Nie widzisz? - Trochę tu ciemno, panie prezydencie. *" - Ale nie aż tak ciemno, Zack. Ja widzę ją doskonale. - Ehm... Mam pewien drobny problem ze wzrokiem - powiedział generał, zniżając raptownie głos. - Czasem sprawia mi trudność rozróżnianie niektórych kolorów. - Że co, Zack? - Ja słyszałem, słyszałem! - wykrzyknął jasnowłosy wiceprezydent siedzący tuż przy przewodniczącym Kolegium. - On jest daltonistą! - Jezus, Maria, Zack! Przecież jesteś żołnierzem! - To niedawna sprawa, panie prezydencie. , - Mnie się to przydarzyło już jakiś czas temu - poinformował wszystkich z ożywieniem zastępca szefa państwa. - Tylko z. tego powodu nie służyłem w prawdziwym wojsku. Oddałbym wszystko, żeby tylko pozbyć się tej przypadłości! 24
- Przestań chrzanić, gaduło - warknął śniadoskóry dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej i zmierzył wiceprezydenta ciężkim spojrzeniem półprzymkniętych oczu. Już po pieprzonej kampanii wyborczej. - Daj spokój, Vincent - wtrącił się prezydent. - Nie musisz używać takich słów. Jest wśród nas dama. - Jaka tam dama, prezydencie. Założę się, że kobitka słyszała już gorsze rzeczy. - Dyrektor uśmiechnął się ponuro do zaczerwienionej z wściekłości kobiety, po czym zwrócił się do mężczyzny nazwiskiem Washburn i stojącego przed przenośną tablicą. - Panie ekspert, w jakie...... łajno wdepnęliśmy? - Dużo lepiej, Vinnie - pochwalił go prezydent. - Bardzo ci - Nie ma za co. Gadaj pan, panie prawnik. Co to za... eee... śmierdząca kupka? - Wspaniale, Vinnie. - Daj spokój, mistrzu. Wszyscy jesteśmy trochę wkurzeni. - Dyrektor CIA pochylił się do przodu w fotelu i spojrzał na doradcę prawnego Białego Domu. - Chłopcze, odłóż tę kredę i mów, o co chodzi. Tylko bądź tak dobry i postaraj się, żeby nie zajęło ci to całego tygodnia dobra? - Jak pan sobie życzy, panie Mangecavallo - odparł prawnik, kładąc kredę na półeczkę pod tablica. - Starałem się tylko zobrazować skalę historycznych precedensów oraz ich zależność od zmian prawa dotyczącemu ,-ns.:h indiańskich narodów. - Jakich narodów? - przerwał mu arogancko wiceprezydent. - Przecież to są tylko plemiona, nie żadne narody! - Mów dalej - warknął dyrektor CIA. - Traktuj go tak, jakby go tutaj nie było.
- Cóż, z pewnością wszyscy pamiętacie informację przekazaną przez naszego człowieka z Sądu Najwyższego o jakimś biednym, zapomnianym plemieniu Indian, które wystosowało petycję w sprawie traktatu z rządem federalnym. Ów traktat zaginął lub został wykradziony przez agentów tegoż rządu. Gdyby go odnaleziono, to zgodnie z jego postanowieniami znaczne obszary, na których obecnie znajdują się ważne instalacje w ojskow e. musiałyby przejść na własność tego plemienia. Prezydent skinął głową. 25 - Tak, pamiętam. Nieźle się wtedy uśmialiśmy. Zdaje się, że przysłali nawet do Sądu Najwyższego jakiś długachny list, którego nikt nie miał ochoty czytać. - Niektórzy biedacy będą robić wszystko, byle tylko nie wziąć się do uczciwej pracy - zauważył wiceprezydent. - Tak, to naprawdę zabawne. - Nasz prawnik wcale się nie śmieje - zauważył szef CIA. - Istotnie, panie dyrektorze. Nasz człowiek poinformował nas także o .pewnych pogłoskach, zapewne nie opartych na żadnych konkretnych podstawach, niemniej jednak na tyle interesujących, że pięciu lub sześciu sędziów zapoznało się mimo wszystko z treścią pozwu, a następnie skierowało go pod obrady Sądu. Niektórzy z nich są przekonani, że ustalenia zaginionego traktatu z tysiąc osiemset siedemdziesiątego ósmego roku, zawartego między Indianami Wopo-tami i Czterdziestym Dziewiątym Kongresem Stanów Zjednoczonych, są wiążące także dla obecnego rządu USA. - Chyba postradałeś zmysły! - ryknął Mangecavallo. - Nie mogą nam tego zrobić! - Absolutnie nie do przyjęcia! - wycedził zgryźliwy sekretarz stanu ubrany w prążkowany garnitur. - Te matoły w togach nie przeżyją następnych wyborów. - Wątpię, czy muszą się tym przejmować, Warren - odparł prezydent, kręcąc powoli głową. - Ale rozumiem, co masz na myśli. Jak wielokrotnie powtarzał nasz wspaniały informator: „Te typki nie zostałyby zatrudnione w charakterze statystów w Ben Hurze, nawet do scen w Koloseum". - Świetnie powiedziane - zgodził się wiceprezydent. - A kto to jest ten Benjamin Hurr? - Nieważne - wtrącił się do rozmowy łysiejący, zażywny prokurator generalny, wciąż jeszcze łapiąc ciężko powietrze po szybkim marszu podziemnymi korytarzami. - Chodzi o to, że im nie zależy na głosach wyborców. Mają dożywotnie posady, a my nic nie możemy na to poradzić. - Chyba że oskarżymy ich wszystkich o zdradę stanu - podsunął sekretarz stanu Warren Pease, uśmiechając się drapieżnie. - O tym też możesz zapomnieć - zripostował prokurator generalny. - Są nieskazitelnie czyści. Sprawdziłem ich wszystkich wówczas, gdy zakwestionowali naszą decyzję w sprawie wprowadzenia podatku od udziału w wyborach. 26
- To wręcz żałosne! - wykrzyknął wiceprezydent, rozglądając się po pokoju szeroko otwartymi oczami, jakby szukał poparcia u zgromadzonych tu osób. - Co to jest pięćset dolarów za prawo do głosowania? - Właśnie - zgodził się z nim aktualny gospodarz Białego Domu. - Porządni obywatele mogliby odpisać sobie ten wydatek od podstawy opodatkowania. W „The Bank Street Journal" ukazał się nawet ciekawy artykuł pewnego znakomitego ekonomisty, zresztą naszego współpracownika, który wykazał ponad wszelką wątpliwość, że po przeniesieniu aktywów z podsekcji C do rubryki planowane straty w... - Chwila, moment - przerwał mu łagodnie dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. Chłopak odsiaduje teraz dziesiątkę za przestępstwa finansowe... Cicho nad tą trumną, dobra, prezydencie? - Naturalnie, Vincent... Naprawdę aż dziesięć lat?
- Masz pamiętać tylko tyle, że nikt z nas go nie pamięta - szepnął dyrektor CIA. Zapomniałeś już, co nawyrabiał, zanim namierzyli go ci z Departamentu Skarbu? Władował połowę budżetu obronnego w szkolnictwo, ale nikt nigdy nie zobaczył z tego ani centa. - Ale opinia publiczna była zachwy... - Dziób w luk, łebku. - Dziób w luk, Vincent? Służyłeś w marynarce? Zdaje się, że to marynarskie wyrażenie. - Powiedzmy, że pływałem na małych, szybkich łódkach, prezydencie. Karaibski teatr działań. Wystarczy? - Na o k r ę t a c h , Vincent. Miałeś coś wspólnego z Annapolis? - Tak, był z nami taki jeden Grek, który potrafił wywęszyć łódź patrolową nawet w zupełnej ciemności. - O k r ę t , Vincent, okręt... Choć może, jeśli masz na myśli jednostkę patrolową... - Daj spokój, szefie. - Dyrektor Mangecavallo przeniósł spojrzenie na prokuratora generalnego. - Może nie przyjrzeliście im się dość dokładnie, co? Może oni też mają coś na sumieniu? - Wykorzystałem wszystkie zasoby FBI - odparł otyły prokurator generalny, poprawiając się w za małym dla niego fotelu i jednocześnie ocierając czoło brudną chusteczką. - Żaden z nich nie miał nawet mandatu za nieprawidłowe parkowanie, zupełnie jakby od urodzenia siedzieli tylko w szkółce niedzielnej. - A co mogą wiedzieć te dupki z FBI? Mnie też chyba sprawdzali, nie? Zdaje się, że uznali mnie za najświętszego w całym mieście. - Po czym zarówno Senat, jak i Izba Reprezentantów zatwierdziły twoją kandydaturę znaczną większością głosów. Nie uważasz, że to sporo mówi o sposobie, w jaki bilansujemy nasze konstytucyjne przychody i rozchody? - Raczej same przychody, i to te gotówkowe, ale na razie dajmy sobie z tym spokój, dobra? Ten czworooki twierdzi, że pięciu albo sześciu sędziów skręciło w niewłaściwą uliczkę, zgadza się? - Na razie mamy do czynienia jedynie z nie sprecyzowanymi spekulacjami w kameralnym gronie - wyjaśnił Washburn. - Znaczy się, są z nimi jeszcze jacyś kamerzyści, czy jak? - Źle mnie pan zrozumiał. Chciałem powiedzieć, że ich podejrzenia otoczone są na razie tajemnicą. Do opinii publicznej nie dotarło ani jedno słowo na ten temat. Sami narzucili sobie ten reżim, aby iunctis viribus * nie narazić na szwank bezpieczeństwa narodowego. - Że jak? - Na litość boską! - wykrzyknął Washburn. - Ten wspaniały kraj, ten naród, który tak kochamy, może znaleźć się w straszliwym niebezpieczeństwie, jeśli ci głupcy dojdą do wniosku, że wolno im postępować tak, jak podpowiada im sumienie. Możemy zostać starci z powierzchni ziemi! - Dobra, tylko spokojnie - mruknął Mangecavallo, spoglądając po kolei na wszystkich siedzących przy stole. Ominął tylko twarze prezydenta i jego potencjalnego następcy. Wygląda więc na to, że mamy niedużo czasu i pięciu albo sześciu głupków, nad którymi musimy popracować, zgadza się? Jako ekspert od tych spraw widzę, że trzeba będzie namówić ze dwa albo trzy kapuściane łby, żeby siedziały spokojnie na swoich grządkach, a ponieważ najlepiej ze wszystkich znam się na takiej robocie, zaraz zabieram się do pracy, capiscel - Będzie pan musiał się pośpieszyć, panie dyrektorze - powiedział Washburn. - Nasz człowiek twierdzi, że za czterdzieści osiem godzin prezes Sądu Najwyższego poda sprawę do publicznej wiadomości. Podobno sędzia Reebock ujął to w taki sposób: „Ten cały rząd to nie jedyny pieprznięty bal wariatów w tym mieście". Tylko zacytowałem jego słowa, panie prezydencie. Ja sam nie używam takich wyrażeń. Iunctis viribus (łac.) - wspólnymi siłami (przyp. tłum.).
28
Bardzo pana za to cenię, Washbopm. Washburn, panie prezydencie. ; , Jego też. No, ruszcie głowami, panowie... i pani też, panno... Trueheart, panie prezydencie. Teresa Trueheart.
(•
- Kim pani jest? '* - Osobistą sekretarką szefa personelu Białego Domu, panie prezydencie. - I nie tylko... - mruknął dyrektor CIA. - Dziób w luk, - Szefa personelu Białego... Do licha, a gdzie on się podział? Przeciez mamy posiedzenie sztabu kryzysowego! -•- Codziennie właśnie o tej porze bierze masaż - poinformowała i głów? państwa panna Trueheart. r - Cóż, nie chciałbym go krytykować, ale... - Ma pan prawo krytykować, kogo pan zechce, panie prezydencie- przerwał mu wiceprezydent. - Prawdę mówiąc, Subagaloo od dłuższego czasu znajduje się w stanie znacznego napięcia nerwowego. Dziennikarze obrzucają go różnymi wyzwiskami, a to bardzo wrażliwy człowiek. - Nic nie wpływa tak dobrze na napięcie nerwowe jak porządny masaż! - oznajmił wiceprezydent. - Wierzcie mi, przekonałem się o tym na własnej skórze. - Na czym więc stanęliśmy, panowie? Rzućmy okiem na kompas i wybierzmy fały. - Aye,, ye kapitanie! - Litości, panie wiceprezydencie... Ten nasz kompas, szefie, powinien wskazywać księżyc w pełni, bo na razie pętamy się bez sensu jak pijani lunatycy, tylko że nikomu nie jest do śmiechu. - Panie prezydencie, jako pański sekretarz obrony pozwolę sobie zauważyć, że cała ta sytuacja jest całkowicie niedorzeczna - odezwał się niezwykle niski mężczyzna, którego głowa ledwo wystawała ponad blat stołu, oczy zaś spoglądały z dezaprobatą na dyrektora CIA. Nie możemy pozwolić, żeby tym idiotom z Sądu Najwyższego roiło się całkowite zniszczenie systemu bezpieczeństwa kraju z powodu jakiegoś dawno zapomnianego traktatu z indiańskim plemieniem, o którym nikt nigdy nie słyszał! - Przepraszam, ja słyszałem o Wopotapi – wtrącił ponownie 29 wiceprezydent. - Co prawda historia Ameryki nie była moim ulubionym przedmiotem, ale pamiętam, że bardzo rozbawiła mnie ich nazwa. Myślałem jednak, że zostali wymordowani lub wymarli z głodu albo przydarzyło im się coś jeszcze głupszego. Krótkie milczenie przerwał donośny szept Vincenta Mangecaval-lo, który, wpatrując się w człowieka znajdującego się zaledwie o jedno uderzenie serca od najwyższego urzędu w państwie, powiedział: - Dziamniesz coś jeszcze, kurzy móżdżku, a wylądujesz w betonowej bieliźnie na dnie Potomacu. Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Ależ, Vincent! - Słuchaj no, prezydencie: zdaje się, że jestem głównym facetem od bezpieczeństwa w tym kraju, zgadza się? No więc, mówię ci, że ten szczeniak ma najbardziej rozklapaną jadaczkę w całym mieście. Mógłbym go zapuszkować ze sto razy za to, co powiedział albo zrobił, nie wiedząc, co robi ani co mówi. - To nieuczciwe! - Bo to nie jest uczciwy świat, synu - zauważył spocony prokurator generalny, po czym zwrócił się do prawnika stojącego przy tablicy. - W porządku, Blackburn... - Washburn. - Skoro tak twierdzisz... Przejdźmy do sedna sprawy, a kiedy mówię sedno, to wiem, co mam na myśli! Na początek dowiedzmy się, kto jest tym sukinsynem, tym cholernym zdrajcą, tym chodzącym zaprzeczeniem patriotyzmu, tym, który odważył się złożyć tę antypaństwową skargę? - Każe się nazywać wodzem Grzmiącą Głową, prawdziwym Amerykaninem - odparł Washburn. - Nasz informator twierdzi, że pozew, który złożył jego prawnik, uznano za jeden z najlepiej sformułowanych w historii wymiaru sprawiedliwości. Podobno trafi do podręczników jako wzorcowy przykład dokumentu tego rodzaju. - Do podręczników, niech mnie szlag trafi! - wybuchnął prokurator generalny, ponownie ocierając czoło brudną chusteczką. - Każę obedrzeć tego durnego banana ze skury, jest skończony przestał istnieć. Nie zatrudnią go nawet do sprzedawania polis ubezpieczenio-
wych w Bejrucie, nie mówiąc już o jakiejkolwiek posadzie związanej z prawem! Nie zbliży się do niego żadna firma i nie dostanie pracy nawet w Leavenworth. Jak on się nazywa? 30
- Cóż... - pisnął Washburn drżącym falsetem. - Tak się niefortunnie składa że w tej sprawie mamy chwilowe kłopoty... - Kłopoty? Jakie kłopoty? - Warren Pease, którego lewe oko przejawiało w chwilach podniecenia niemiłą skłonność do uciekania gdzieś w bok, wysunął naprzód głowę jak zgwałcony kurczak. - Podaj nam tylko nazwisko, ty idioto! - Nie ma żadnego nazwiska - wykrztusił Washburn. - Bogu dzięki, że ten kretyn nie pracuje dla Pentagonu! - parskną miniaturowy sekretarz obrony. - Założę się, że nie moglibyśmy się wtedy doszukać co najmniej połowy naszych rakiet. - Wydaje mi się, że są w Teheranie - pośpieszył z pomocą prezydent - Nie mam racji, Oliver? - Moje stwierdzenie było czysto retoryczne, panie prezydencie. - Ledwo widoczna zza stołu głowa szefa Pentagonu poruszyła się kilkakrotnie w lewo i prawo. - Poza tym to wszystko zdarzyło się wiele lat temu i żaden z nas nie miał z tym nic wspólnego. Pamięta pan, panie prezydencie. - Tak, tak. Oczywiście. - Do cholery, Blackboard, dlaczego nie ma żadnego nazwiska? - W grę wchodzi prawny precedens, proszę pana, a co się tyczy m o j e g o nazwii z k a , to... Zresztą, nieważne. - Co to znaczy: nieważne, ty idioto? Chcę znać nazwisko! - Nie to miałem na myśli... - Tylko co, do jasnej cholery? - Non nomen amicus curiae - wymamrotał prawnik głosem niewiele donośniejszym od szeptu. -- Co ty, klepiesz zdrowaśki? - zapytał dyrektor CIA, wybałuszając ze zdumieniem oczy. - Precedens powstał w roku tysiąc osiemset dwudziestym szóstym, kiedy Sąd Najwyższy przyjął pozew złożony w imieniu powoda przez anonimowego adwokata. - .Zabiję go! - warknął otyły prokurator generalny, a z jego brzucha dobiegło złowróżbne burczenie. - Zaczekaj! - ryknął sekretarz stanu. Jego lewe oko wyczyniało przedziwne, nie kontrolowane harce. - Chcesz nam powiedzieć, że pozew, który złożyli Wopotami, został przygotowany przez a n o n i m o w e g o przeciwnika lub prawników? - Tak, proszę pana. Wódz Grzmiąca Głowa przysłał swego 31 przedstawiciela, młodego zucha, który niedawno rozpoczął samodzielną karierę adwokacką, na wypadek gdyby należało wnieść jakieś uzupełnienia, ale Sąd, kierując się zasadą non nomen amicus curiae, uznał pozew za całkowicie wystarczający. - Więc nawet nie wiemy, kto wypichcił to świństwo? - ryknął prokurator generalny. Burczenie w jego brzuchu przybrało jeszcze bardziej na sile. - U nas w domu nazywamy to bąbelkami - szepnął wiceprezydent do swego zwierzchnika. - A my gotowaniem grochówki - odparł prezydent i mrugnął konspiracyjnie. - Na litość boską! - zawył prokurator. - Nie, to nie do pana, panie prezydencie, ani nie do chłopaka. Mówię do pana Bakwasha... - Nazywam się... Nieważne. - Chce pan nam wmówić, że nie możemy się dowiedzieć, kto spłodził te wypociny, które zawróciły w głowie pięciu niedorozwiniętym sędziom Sądu Najwyższego i mogą całkowicie unicestwić centralny splot nerwowy naszego systemu bezpieczeństwa narodowego? - Wódz Grzmiąca Głowa poinformował Sąd, że w odpowiednim czasie, kiedy decyzja Sądu Najwyższego zostanie podana do publicznej wiadomości, a jego naród odzyska należne mu prawa, ujawni nazwisko człowieka, który pomógł im przygotować pozew.
- To miło z jego strony - odezwał się przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów. - Wtedy wsadzimy tego sukinsyna do rezerwatu razem z jego czerwonoskórymi kolesiami i zetrzemy tę całą hałastrę z mapy. - Żeby to osiągnąć, panie generale, musiałby pan zetrzeć z mapy całe miasto Omaha w stanie Nebraska Zwołane w nagłym trybie spotkanie w Pokoju Operacyjnym dobiegło końca. Przy stole pozostali jedynie prezydent i sekretarz stanu. - A niech to, Warren - powiedział szef państwa. - Poprosiłem, żebyś został, bo czasem mam wrażenie, że zupełnie nie rozumiem tych facetów. - Żaden z nich na pewno nie uczęszczał do n a s z e j szkoły, współlokatorze. 32
- Jasne, ale nie o to mi w tej chwili chodzi. Oni wszyscy strasznie się podniecają: wrzeszczą, przeklinają, wymachują rękami... - Przecież obaj wiemy, że ci z niższych sfer łatwo ulegają emocjom. Nie mają zakodowanej genetycznie powściągliwości. Pamiętasz, jak żona dyrektora upiła się i zaczęła śpiewać z tyłu kaplicy o Reillym, co muil icitn<> ziiza"! Odwrócili się tylko ci chłopcy, którzy mieli fundowane stypendia. - Niezupełnie - bąknął ze wstydem prezydent. - Ja też się odwróciłem. - Nie wierzę! - No, w każdym razie zerknąłem. Myślę, że coś do niej wtedy czułem. Zaczęło się na lekcji tańca, w trakcie fokstrota. - Wredna suka, zawracała w głowie wszystkim po kolei. Zdaje się, że już tylko to ją podniecało. _ - Być może, ale wracając do dzisiejszego spotkania: chyba nie sądzisz, że z tej indiańskiej hecy może wyniknąć coś poważnego? - Skądże znowu! Po prostu Reebock znowu próbuje zaleźć ci za skórę, bo wciąż podejrzewa, że wykopałeś go ze Stowarzyszenia Absolwentów - Przysięgam, że to nie ja! - Wiem, bo ja to zrobiłem. Pod względem politycznym jest nawet do przyjęcia, ale ma złą prezencję i okropnie się ubiera. W smokingu wygląda wręcz żałośnie. Poza tym gada, co mu ślina na język przyniesie, w dodatku częściej przeciwko nam niż za nami. Słyszałeś przecież, co mówił ten Washboard: Reebock powiedział naszemu człowiekowi, że „ten cały rząd to nie jedyny pieprznięty bal wariatów w tym mieście". Potrzebujesz czegoś więcej? - Ale dlaczego oni tak bardzo się unieśli? Szczególnie Vincent Manja... Manju... no, Mango-coś-tam. - To kwestia temperamentu. W jego żyłach płynie włoska krew.' - Być może masz rację, Warren. Mimo to w dalszym ciągu mnie to martwi. Jestem pewien, że Vincent był znakomitym oficerem marynarki, ale obawiam się, że może stać się zupełnie nieobliczalny, jak wiesz kto... - Proszę, panie prezydencie! Niech pan nie przywołuje dawnych koszmarów! - o nie chcę dopuścić, by same znowu się pojawiły, stary przyjacielu. .Posłuchaj, Warren: Vincent nie potrafi się dogadać ani 33 z prokuratorem generalnym, ani z Szefami Sztabów, ani z Departamentem Obrony. W związku z tym chciałbym, żebyś go trochę okiełznał i utrzymywał z nim bliższe kontakty. Masz się stać jego zaufanym przyjacielem. - Przyjacielem Mangecavalla?! - Wymaga tego racja stanu, stary druhu. Nie wolno nam dopuścić do ogólnonarodowego nieszczęścia. - Przecież z tego nic nie będzie! - Oczywiście, że nie, ale wyobraź sobie światowe reakcje, kiedy ta sprawa wyjdzie na światło dzienne. Jesteśmy krajem prawa, a Sąd Najwyższy nie rzuca słów na wiatr. Na twoich barkach spoczywa
wielka odpowiedzialność, przyjacielu. - Ale dlaczego ja? - Już ci wyjaśniłem, Warty! - Dlaczego nie wiceprezydent? Mógłby informować mnie o wszystkim na bieżąco. - Kto? > - Wiceprezydent! - A jak on się właściwie nazywa? Było ciepłe letnie popołudnie. Aaron Pinkus, być moze najlepszy prawnik w Bostonie, a na pewno jeden z najsympatyczniejszych i najłagodniejszych gigantów tego miasta, wysiadł z limuzyny na eleganckim przedmieściu Weston i uśmiechnął się do szofera, który otworzył drzwi samochodu. - Paddy, powiedziałem już Shirley, że taki wielki wóz wystarczająco rzuca się w oczy, ale ta idiotyczna czapeczka z błyszczącym daszkiem, którą widzę na twojej głowie, sprawia, że nawiedzają mnie smutne myśli o grzechu pychy. - Nie u starego Południowca, panie Pinkus - odparł mocno zbudowany kierowca, którego siwiejące włosy musiały kiedyś tworzyć gęstą, płomieniście rudą strzechę. - I tak mamy na sumieniu więcej grzechów, niż znajdzie się świeczek w fabryce wosku, a poza tym powtarza pan to od lat, ale bez większego efektu. Pani Pinkus jest bardzo upartą kobietą. - Pani Pinkus zbyt często przypieka sobie mózg pod suszarką u fryzjera... Ja tego nie powiedziałem, Paddy. - Oczywiście, proszę pana. - Nie wiem, jak długo tu zostanę, więc może skręć w najbliższą przecznicę, zatrzymaj się za rogiem... - ...i trzymaj palec na sygnalizatorze - dokończył z uśmiechem Irlandczyk i najwyraźniej zachwycony spiskiem. - Dam panu znać natychmiast jak tylko zobaczę samochód pana Devereaux, żeby zdążył pan wyjść tylnymi drzwiami. 35
- Wiesz co, Paddy? Gdyby nasza rozmowa trafiła do protokołu, przegralibyśmy każdą sprawę bez względu na to, czego by dotyczyła. - Na pewno nie, jeśli to pan występowałby w naszej obronie. - I znowu pycha, stary przyjacielu. Oprócz tego sprawy kryminalne stanowią tylko margines mojej działalności. - Przecież pan nie popełnia żadnego przestępstwa! - Mimo wszystko to dobrze, że nikt nie protokołuje naszej rozmowy... Czy prezentuję się odpowiednio, żeby stanąć przed obliczem wielkiej damy? - Jeszcze tylko poprawię panu krawat. Trochę się przekrzywił. - Dziękuję ci, Paddy. Kierowca zajął się poprawianiem krawata, Pinkus zaś skierował spojrzenie na okazały, błękitno-szary wiktoriański dom otoczony ogrodzeniem z pomalowanych na biało sztachet, z lśniącymi, także białymi obramowaniami wokół okien i poniżej krawędzi dachu. W rezydencji tej mieszkała groźna pani Lansing Devereaux III, matka Samuela Devereaux, potencjalnie znakomitego prawnika, a chwilowo osobnika stanowiącego całkowitą zagadkę dla jego pracodawcy, Aarona Pinkusa. - Gotowe, proszę pana. - Kierowca cofnął się o krok i skinął z zadowoleniem głową. - Dla każdej osoby płci przeciwnej przedstawia pan teraz wspaniały widok. - Paddy, to nie randka, lecz tylko wynikająca z bezinteresownego współczucia próba zdobycia informacji. - Wiem, szefie. Od jakiegoś czasu Sam jest trochę nieswój. - Więc ty też to zauważyłeś? - Jasne. W tym roku już z dziesięć razy kazał mi pan odebrać go z lotniska. Jak już powiedziałem, zachowywał się jakoś dziwnie, ale wcale nie dlatego, żeby był zawiany. On ma jakieś kłopoty, panie Pinkus. Ma na głowie mnóstwo poważnych kłopotów. - A w tej głowie mieści się wybitny prawniczy umysł, Paddy. Zobaczymy, może uda nam się dowiedzieć, co to za kłopoty. - Powodzenia, proszę pana. Zniknę z pola widzenia, ale będę pod ręką. Kiedy usłyszy pan sygnał, proszę brać nogi za pas. - Możesz mi powiedzieć, dlaczego czuję się jak stary żydowski Casanova, który nie mógłby
wdrapać się na ogrodzenie, nawet gdyby dobierała mu się do pośladków cała sfora wściekłych psów? 36
Pytanie trafiło w próżnię, gdyż kierowca obiegł maskę samochodu, wskoczył do środka i ruszył, żeby zniknąć z pola widzenia, ale być pod ręką. Podczas trwającej wiele lat znajomości z synem Eleanory Deve-reaux, Aaron spotkał tę kobietę zaledwie dwa razy. Po raz pierwszy wtedy, kiedy Samuel zgłosił się do niego do pracy, kilka tygodni wcześniej ukończywszy wydział prawa Uniwersytetu Harvard. Przypuszczalnie matka chciała poznać warunki, w jakich miał pracować jej syn, podobnie jak przed każdym wyjazdem na letni obóz zaznajamiała się z warunkami wypoczynku i kwalifikacjami wychowawców. Drugie spotkanie - zarazem jedyne, jakie odbyło się na stopie towarzyskiej - nastąpiło podczas przyjęcia wydanego przez Snkusów na cześć wracającego z wojska Sama Devereaux; powrót należał do najdziwniejszych wydarzeń, jakie znają stosowne :roniki, gdyż doszedł do skutku z ponad pięciomiesięcznym opóźnieniem Pięć miesięcy... rozmyślał Aaron, idąc w kierunku furtki w białym płocie. Niemal półroczny okres, o którym Sam nie chciał nic mówić Stwierdził jedynie, że zabroniono mu udzielać jakichkolwiek informacji na ten temat i dał do zrozumienia, że chodziło o jakąś ściśle tajną operację rządową AAaron Pinkus nie zamierzał wówczas nakłaniać porucznika Devereaux do złamania tajemnicy wojskowej, ale dręczyła go ogromna ciekawość wypływająca zarówno z pobudek osobistych, jak i zawodowych. Postanowił więc wykorzystać swoje znajomości w Waszyngtonie. » Pewnego dnia zadzwonił do Białego Domu pod prywatny numerprezydenta i opowiedział głowie państwa o gnębiącym go problemie. - Myślisz, że mógł brać udział w jakiejś tajnej operacji? - zapytał prezydent. - Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby się do tego nadawał. - Oni czasem na to idą, Pinky. Wiesz, pozornie najgorsza obsada czasem okazuje się najlepsza. Tak między nami, to całe mnóstwo tych długowłosych reżyserów o kosmatych myślach ładuje na ekran tylko takie rzeczy. Czy uwierzysz, że parę lat temu jeden z nich chciał, żeby Myrna powiedziała słowo na „g"? - Tak, to rzeczywiście poważny problem, panie prezydencie. Wiem, że jest pan bardzo zajęty, więc... - Nie wygłupiaj się, Pinky. Właśnie oglądamy z mamuśką Koło 37
fortuny. Wciąż ze mną wygrywa, ale wcale się tym nie przejmuję. To przecież ja jestem prezydentem, nie ona. - Bardzo słusznie. Czy mógłby pan dowiedzieć się czegoś w tej sprawie? - Jasne, już sobie zapisałem. Devereaux... D-e-v-a-r-o, zgadza się? - Może być. ; Dwadzieścia minut później odebrał telefon od prezydenta. - A niech to, Pinky! Zdaje się, że w to wdepnąłeś! - W co, panie prezydencie? - Moi ludzie powiedzieli mi, że „poza terytorium Chin" - tak to właśnie ujęli - „nic, co robił ten Devereaux, nie miało najmniejszego związku z rządem Stanów Zjednoczonych". Tak sobie to zapisałem. Przycisnąłem ich trochę, ale oni na to, że „z pewnością nie chciałbym wiedzieć..." - .Tak, oczywiście. To się nazywa „iść w zaparte", panie prezydencie. - Ostatnio chyba wszyscy się w to bawią. Aaron przystanął na ścieżce i spojrzał na dostojny budynek, myśląc o Samie Devereaux oraz o niezwykłym, a nawet nieco wzruszającym sposobie, w jaki był wychowywany w tym starannie odrestaurowanym zabytku z epoki znacznie przyjemniejszej niż obecna. Dom jednak nie zawsze był tak zadbany; kiedyś tylko stwarzał pozory szlachetnego pochodzenia, teraz zaś pysznił się iświeżo odmalowaną fasadą i wypielęgnowanym trawnikiem. Ostatnio to znaczy po powrocie Sama z pięciomiesięcznego, tajemniczego wygnania - nie żałowano
wydatków na prace pielęgnacyjne. Pinkus siłą nawyku zapoznawał się dokładnie z życiorysami wszystkich swoich pracowników, głównie po to, by później uniknąć srogiego zawodu lub świadomości, że popełni) omyłkę. Życiorys młodego Devereaux zwrócił jego uwagę w takim stopniu, że często przejeżdżał koło starego domu w Weston zastanawiając się, jakie tajemnice kryją się za jego wiktoriańskimi ścianami. Ojciec Sama, Lansing Devereaux III, należał do elity bostońskiego świata towarzyskiego na równi z Cabotami i Lodge'ami, różnił się natomiast od nich jednym, dość istotnym szczegółem: obracając wielkimi sumami, uwielbiał podejmować ryzyko, w związku z czym znacznie łatwiej tracił pieniądze, niż je zarabiał. Był dobrym człowie38 kiem, choć nieco gwałtownego usposobienia. Dał szansę wielu ; ludziom, sam jednak doprowadził do finału niewiele spośród swoich śmiałych zamierzeń. Umarł przed telewizorem podczas wiadomości giełdowych kiedy Sam miał dziewięć lat, pozostawiając żonie i synowi znakomite nazwisko, wspaniałą rezydencję oraz środki finansowe zdecydowanie niewystarczające na utrzymanie poziomu życia i zachowanie pozorów, z których Eleanora za żadną cenę nie chciała zrezygnować W rezultacie Samuel Lansing Devereaux stał się wyjątkiem wśród bogaczy stypendium pozwoliło mu na naukę w Phillips Andover, gdzie roznosił potrawy w szkolnej stołówce, a podczas zabaw obsługiwał bar z przekąskami. Kiedy jego coraz bardziej odlegli krewni brali udział w dorocznych regatach, on pracował przy remoncie drogi, którą jechali nad morze. Przede wszystkim jednak uczył się jak szalony zdając sobie doskonale sprawę, że jedynie wykształcenie może zapewnić mu powrót do świata dostatku, a poza tym miał serdecznie dość roli obserwatora przyjemnego życia, jakie wiedli inni, i pragnął stać się jego uczestnikiem. W Harvardzie zaczął otrzymywać znacznie wyższe stypendium, które uzupełniał wcale niebagatelnymi dochodami uzyskiwanymi z korepetycji udzielanych braciom i siostrom kolegów z uczelni; czasem zapłata była jeszcze bardziej atrakcyjna, gdyż nie miała nic wspólnego z finansami. Po studiach rozpoczął obiecującą karierę w firmie Aarona Pinkusa, przerwaną jednak w godny pożałowania sposób przez Pentagon, rozpaczliwie poszukujący prawników, którzy mogliby zająć się oskarżaniem, bronieniem i sądzeniem personelu wojskowego oczekującego na rozprawy w bazach zarówno na terenie kraju, jak i poza jego granicami. Wojskowe komputery, wykazujące faszystowskie sympatie, wyszukały dawno zapomniane odroczenie udzielone niejakiemu Samuelowi Lansingowi Devereaux, wkrótce potem zaś armia wzbogaciła się o przystojnego, choć mało wartościowego żołnierza, obdarzonego znakomitym prawniczym umysłem, którego to umysłu nie omieszkano użyć, a nawet, co teraz było całkowicie oczywiste, nadużyć. Co mu się stało? - zapytywał w duchu Aaron Pinkus. Jakie okropne wydarzenia z przeszłości wróciły teraz, by go prześladować, uniemożliwiając prawidłowe funkcjonowanie. genialnemu mózgowi, 39 który potrafił znajdować proste drogi wśród najbardziej zawiłych prawnych abstrakcji i umiał doszukać się źdźbła zdrowego rozsądku nawet w największym stosie pozbawionych "znaczenia banałów wzbudzając powszechny podziw zarówno praktyków, jak i teoretyków prawa? Coś na pewno się stało - pomyślał Aaron, podchodząc do dużych frontowych drzwi z tafelkami artystycznie rżniętego szkła w górnej części. Przede wszystkim skąd Samuel wziął pieniądze na remont domu? Owszem, Pinkus nie był skąpy wobec swego najlepszego i ulubionego pracownika, ale nie do tego stopnia, by ofiarować mu co najmniej sto tysięcy dolarów na remont rodzinnej rezydencji. Skąd się wzięła ta forsa? Narkotyki? Prane pieniądze? Nielegalny handel bronią? W przypadku Sama Devereaux żadne z tych podejrzeń nie miało najmniejszego sensu. Spartoliłby każde przedsięwzięcie tego rodzaju, gdyż" - Bogu niech będą dzięki - był jednym z nielicznych naprawdę uczciwych ludzi żyjących na tym zarobaczonym świecie. Nie wyjaśniało to jednak najważniejszego, czyli pieniędzy. Kilka lat temu, kiedy Aaron wspomniał mimochodem o zaawansowanym remoncie, którego postęp mógł obserwować, przejeżdżając obok budynku w drodze do domu, Samuel bąknął coś o zamożnym krewnym, który odszedł na tamten świat, pozostawiając po sobie dość
pokaźny spadek. Pinkus sprawdził bieżące rejestry spraw spadkowych i przekonał się, że nic takiego w rzeczywistości się nie wydarzyło. W głębi swego religijnego serca był całkowicie pewien, że obecne niepokoje Sama mają jakiś związek z tamtym, nie wyjaśnionym przypływem gotówki. Ale jaki? Być może odpowiedź kryje się we wnętrzu tego wspaniałego starego domu. Nacisnął przycisk i zgodnie z oczekiwaniem usłyszał basowe uderzenie polifonicznego gongu. Dopiero po minucie drzwi otworzyły się i stanęła w nich tęgawa kobieta w średnim wieku ubrana w nakrochmalony, biało-zielony strój służącej. - Słucham pana? - zapytała odrobinę chłodniej, niż należało. - Przyszedłem do pani Devereaux - poinformował ją Aaron. - Jestem z nią umówiony. - A, to pan - mruknęła służąca jeszcze bardziej lodowatym tonem. - Mam nadzieję, że będzie panu smakowała ta jej herbatka rumiankowa, bo ja mam już jej powyżej uszu. Wchodź pan. 40
- Dziękuję. - Znakomity, choć niezbyt okazałej postury prawnik wszedł do holu wyłożonego różowym norweskim marmurem; kalkulator w jego głowie natychmiast zaczął obliczać szacunkowy koszt tej inwestycji. - A co pani pija najchętniej, moja droga? - zapytał ni w pięć, ni w dziewięć. - Szklaneczkę whisky! - odparła kobieta, po czym ryknęła śmiechem i z rozmachem walnęła łokciem w szczupłe ramię Pinkusa. - Będę o tym pamiętał, kiedy któregoś dnia zaproszę panią na herbatę do Ritza. - Ale będzie wtedy ubaw, no nie, maluchu? Że co, proszę? - Wal pan prosto w te podwójne drzwi - ciągnęła jakby nigdy służąca, wskazując lewą stronę holu. - Ważniara czeka na pana. mam jeszcze robotę. Z tymi słowami kobieta odwróciła się i pomaszerowała zamaszystym krokiem po drogocennej podłodze, by zniknąć "za schodami prowadzącymi spiralnie w górę. Aaron podszedł do podwójnych drzwi, otworzył prawe skrzydło i zajrzał do środka. W drugim końcu ozdobnego wiktoriańskiego pokoju na obitej białym brokatem sofie siedziała Eleanora Devereaux. Obok niej, na zabytkowym stoliku, stał srebrny serwis do kawy. Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał: trzymająca się prosto, drobnokoścista kobieta o postarzałej twarzy i wielkich błękitnych oczach, które mówiły znacznie więcej, niż chciałaby wyjawić ich właścicielka - Ogromnie mi miło, że znowu panią widzę, pani Devereaux. - Ja także bardzo się cieszę, panie Pinkus. Proszę, zechce pan wejść i usiąść. - Dziękuję. Aaron wkroczył na bezcenny orientalny dywan i zajął miejsce w wyściełanym białym brokatem fotelu, stojącym po prawej stronie sofy, który pani Devereaux wskazała mu lekkim ruchem arystokratycznej głowy. - Sądząc z donośnego śmiechu, jaki dobiegał z holu, wnoszę, że zdążył pan już poznać naszą służącą, kuzynkę Córę - powiedziała wielka dama. - Kuzynkę?... - Czy uważa pan, że przebywałaby w tym domu, gdyby nią nie 41 była? Fakt, że niektórym nieco bardziej się poszczęściło w życiu, nakłada na nich pewne obowiązki, czyż nie tak? - Noblesse oblige, szanowna pani. Bardzo ładnie to pani ujęła. - Być może, ale szczerze mówiąc wolałabym, żeby nigdy tego nie wymyślono. Nie tracę jednak nadziei, że pewnego dnia zakrztusi się whisky, którą ciągle podkrada, i w ten sposób uwolni mnie od wszelkich zobowiązań. - To logiczny wniosek. - Ale chyba nie przyszedł pan po to, żeby rozmawiać o Córze, prawda? Napije się pan herbatki rumiankowej? Ze śmietanką czy cytryną? Słodzi pan? - Proszę o wybaczenie, pani Devereaux, ale muszę odmówić. Jestem starym
człowiekiem, który ma zdecydowaną awersję do wszelkich olejków eterycznych. - Znakomicie! To dokładnie tak samo jak ja. W takim razie pozwoli pan, że naleję mu czegoś innego. - Wzięła do ręki dzbanek z Limoges stojący obok srebrnego serwisu. Trzydziestoletnia brandy, panie Pinkus. T e olejki eteryczne z pewnością nikomu nie zaszkodzą. Zawsze sama myję zastawę, żeby Córze nie zaczęły przychodzić do głowy jakieś głupie myśli. - Wyśmienity pomysł, pani Devereaux - odparł Aaron. - A ja nie wspomnę ani słowem mojemu lekarzowi, żeby z kolei jemu nie zaczęły przychodzić do głowy niestosowne pomysły. - L'chaim, panie Pinkus - powiedziała Eleanora Devereaux, nalewając sporą porcję trunku, po czym podniosła swoją filiżankę. - A votre santć, pani Devereaux. - Nie, nie, panie Pinkus. Co prawda ród Devereaux pochodzi z Francji, ale przodkowie mojego męża przybyli do Anglii już w piętnastym wieku. Dokładnie rzecz biorąc, zostali wzięci do niewoli podczas bitwy pod Crecy, lecz potem zasymilowali się tak bardzo, że utworzyli własne armie i otrzymali tytuły szlacheckie. Jesteśmy w pełni angielską arystokracją. - Cóż więc powinienem powiedzieć? - Może „Za nasze sztandary"? - Czy to zawołanie ma związek z religią? - Myślę, że tak, oczywiście zakładając, iż jest pan pewien, że On jest po pańskiej stronie. Oboje wypili po niewielkim łyku i odstawili filiżanki na delikatne spodeczki. - To był bardzo dobry początek, 42
- panie Pinkus. Czy teraz zajmiemy się już interesującą nas sprawą, to znaczy moim synem? - Myślę, że postąpilibyśmy ze wszech miar roztropnie - odparł Aaron, spoglądając na zegarek. - Dokładnie w tej chwili powinno rozpocząć się spotkanie z jego udziałem, dotyczące pewnego bardzo skomplikowanego zagadnienia, które na pewno potrwa co najmniej kilka godzin. Jak już jednak ustaliliśmy podczas naszej rozmowy telefonicznei w ciągu ostatnich miesięcy pani syn często zachowywał się w zupełnie nieoczekiwany sposób. Równie dobrze może ni z tego, ni z owego opuścić spotkanie w trakcie najbardziej zażartej dyskusji i wrócić do domu. - Lub pojechać do muzeum, do kina albo, Boże broń, na lotnisko i wsiąść do samolotu odlatującego nie wiadomo dokąd – uzupełniła Eleanora Devereaux. - Doskonale zdaję sobie sprawę z porywczych działań mojego syna. Nie dalej niż dwa tygodnie temu po powrocie z niedzielnej mszy zastałam na kuchennym stole list, w którym wyjaśniał, że musiał nagle wyjechać i że wkrótce do mnie zatelefonuje. Zatelefonował podczas obiadu. Ze Szwajcarii -- Nasze bolesne doświadczenia są bardzo podobne, dlatego też nie będę zajmował pani czasu wyliczaniem zdarzeń, z którymi miałem do czynienia nie tylko osobiście, jako jego przyjaciel, jako właściciel firmy. - Panie Pinkus, czy mojemu synowi grozi utrata jego dotychczasowej pozycji? - Na pewno nie, jeśli będzie to zależało ode mnie. Zbyt długo szukałem następcy, żeby teraz tak łatwo zrezygnować. Postąpiłbym jednak nieuczciwie, wmawiając pani, że stan, z jakim mamy obecnie do czynienia, jest możliwy do zaakceptowania. Nie jest, bo wpływa niekorzystnie zarówno na Sama, jak i na firmę. - Całkowicie się z panem zgadzam. Co możemy zrobić? Co j a mogę zrobić? - Czy może mi pani powiedzieć o swoim synu coś, co rzuciłoby nieco światła na jego coraz bardziej zagadkowe zachowanie? Naturalnie zdaję sobie sprawę, iż spełnienie mojej prośby może naruszyć obszary pani życia, które do tej pory były chronione przed ciekawskim wzrokiem obcych natrętów, ale proszę mi wierzyć, że kieruje mną wyłącznie czysto ludzki niepokój i zawodowa troska. Zapewniam 43
panią, że wszystko, co usłyszę, zachowam w ścisłej tajemnicy, tak jak to się zawsze dzieje między prawnikiem a jego klientem, choć naturalnie nigdy nie śmiałbym nawet marzyć, że mogłaby się pani zwrócić właśnie do mnie. - Panie Pinkus, kilka lat temu to ja nawet nie odważyłam się poprosić pana o zajęcie się moją sprawą. Gdybym wówczas była w stanie sprostać pańskim
wymaganiom finansowym, być może udałoby mi się odzyskać znaczne sumy pieniędzy, które różni ludzie byli zobowiązani wypłacić memu zmarłemu mężowi. - Jak to?... - Lansing Devereaux ułatwił wielu kolegom przeprowadzenie niezwykle lukratywnych przedsięwzięć w zamian za udział w zyskach, jakie zaczną spływać po zwróceniu się inwestycji. Po jego śmierci tylko niewielu z nich dotrzymało zobowiązań. Bardzo niewielu. - Zobowiązań? P i s e m n y c h zobowiązań? - Lansing nie należał do ludzi przywiązujących wagę do szczegółów. Pozostawił jednak po sobie liczne zapiski, a także nieco steno-gramów. - Ma je pani? - Oczywiście. Powiedziano mi jednak, że nie mają żadnego znaczenia. - Czy pani syn potwierdził tę opinię? - Nigdy nie pokazałam mu tych papierów i nigdy tego nie zrobię... Pod wieloma względami miał bardzo trudną młodość, co z pewnością wywarło korzystny wpływ na jego charakter, ale po co rozdrapywać stare rany? - Możliwe, że pewnego dnia zajmiemy się tymi „bezwartościowymi papierami", ale tymczasem wróćmy do meritum sprawy. Co przydarzyło się pani synowi w wojsku? Wie pani coś na ten temat? - Miał dobre wejście, jak mawiają Anglicy. Służył zarówno w kraju, jak i za granicą jako prawnik w stopniu oficera i jak mi powiedziano, dał się poznać z jak najlepszej strony, szczególnie podczas pobytu na Dalekim Wschodzie. Następnie, już w stopniu majora, został adiutantem inspektora generalnego. To chyba maksimum tego, co mógł osiągnąć. - Daleki Wschód? - powtórzył Aaron. Jego czułe anteny natychmiast wychwyciły alarmujący sygnał. - Co on robił na Dalekim Wschodzie?
-Był w Chinach, ma się rozumieć. Prawdopodobnie nic pan o tym nie wie, ponieważ jego zasługi zostały wyciszone, jak mawiają politycy, ale to właśnie on wynegocjował z władzami w Pekinie uwolnienie tego zwariowanego amerykańskiego generała, który odstrzelił... hmm... intymne części jakiegoś okropnie ważnego pomnika w Zakazanym Mieście. - Mówi pani o Szalonym MacKenziem Hawkinsie?! - Rzeczywiście, chyba tak właśnie się nazywał. - O tym największym kretynie na świecie, który o mało nie doprowadził do wybuchu trzeciej wojny światowej? Sam był j e g o obrońcą. - Tak, w Chinach. Wygląda na to, że dobrze się spisał. Aaron odzyskał głos dopiero po kilkakrotnym przełknięciu śliny. - Pani syn nigdy mi o tym nie mówił... - wyszeptał ledwo słyszalnie. - Cóż, wie pan, jacy są ci wojskowi. Wszystko trzymają w tajemnicy - W tajemnicy... - jęknął z rozpaczą znakomity bostoński prawnik. - Pani Devereaux, czy Sammy kiedykolwiek... $*- Sam albo Samuel, panie Pinkus. '-- Tak, oczywiście. Czy po rozstaniu z armią Sam wspominał coś o generale Hawkinsie? - - Nigdy na trzeźwo, nigdy też nie wymieniał jego tytułu ani nazwiska. Chyba powinnam wyjaśnić, że kiedy został zwolniony z wojska i wrócił do Bostonu, nieco później niż go oczekiwaliśmy, nawiasem mówiąc.... Proszę to wytłumaczyć nie mnie, lecz dostawcy, od którego nie odebrał dwudziestu pięciu kilogramów wędzonego łososia. - Proszę? - To nic ważnego. Co pani mówiła? - No więc, zadzwonił wówczas do mnie jakiś pułkownik z Inspektoratu Generalnego i powiedział, że Sam przeszedł w Chinach przez „maksymalną wyżymaczkę" Zapytałam go, co to znaczy, a on wtedy zrobił się strasz.nie nieuprzejmy i powiedział, że „każda porządna żona żołnierza powinna wiedzieć, co to znaczy". Wyjaśniłam mu, że nie jestem żoną Sama, lecz jego matką, a ten nieuprzejmy człowiek odburknął coś w tym sensie, że „ten palant od początku wydawał mu się trochę szurnięty" i że powinnam liczyć się z tym, że przez kilka
45
miesięcy będzie przechodził gwałtowne zmiany nastroju* a kto wiie czy nie złapie za butelkę. - Jak pani na to zareagowała? > - Będąc żoną Lansinga Devereaux nauczyłam się kilku rzeczy. Doskonale wiem, że gdy mężczyzna zaczyna kipieć, ponieważ działa w zbyt wielkim napięciu nerwowym, najlepiej jest pozwolić mu wypuścić parę. Te różne wyzwolone kobiety doskonale wiedzą, jak się to robi. Głównym zadaniem mężczyzny jest obrona jaskini przed dzikimi lwami; pod tym względem nic się nie zmieniło, a z biologicznego punktu widzenia nawet nie powinno się zmienić. To on bierze zawsze na siebie główny ciężar uderzenia. - Zaczynam rozumieć, po kim Sam odziedziczył tę niezwykłą bystrość umysłu. - Mylisz się, Aaronie... Mogę tak do ciebie mówić? - Sprawisz mi tym wielką przyjemność... Eleanoro. - Bystrość umysłu, przenikliwość, czy jak chcesz to sobie nazwać, są przydatne tylko wtedy, kiedy towarzyszy im wyobraźnia. Dysponował nią mój Lansing, ale żyliśmy w czasach całkowitej dominacji mężczyzn, co sprawiło, że nie zdołałam dostarczyć mu koniecznej przeciwwagi, jaką stanowi ostrożność. - Jesteś niezwykłą kobietą, Eleanoro. - Może jeszcze trochę brandy? - Czemu nie? Czuję się jak uczeń stojący przed nauczycielem, opowiadającym mu o rzeczach, o których ten nie miał zielonego pojęcia. Powinienem teraz wrócić do domu i paść przed żoną na kolana. - Tylko nie przesadzaj. Lubimy czasem myśleć, że to my wami manipulujemy. - Wróćmy jednak do twojego syna - zaproponował Pinkus, po czym opróżnił dwoma łykami filiżankę. - Stwierdziłaś, że nigdy nie wymieniał generała Hawkinsa z nazwiska ani tytułu, ale dałaś jednocześnie do zrozumienia, że nie będąc całkowicie trzeźwym, czynił jakieś aluzje na jego temat. Co wtedy mówił? - Gadał bez ładu i składu o Jastrzębiu - tak właśnie go nazywał - odparła cichym głosem Eleanora, odchyliwszy głowę do tyłu. - Twierdził, że Jastrząb był autentycznym bohaterem i wojskowym geniuszem. Wszyscy uwielbiali go, kiedy był potrzebny, ale opuścili natychmiast, gdy tylko stał się niewygodny, mimo że realizował 46
ich fantazje i marzenia. Przeraziło ich to, ponieważ doskonale zdawali sobie sprawę, że te fantazje i marzenia, gdyby wprowadzić je w życie, doprowadziły by do nieszczęścia. Jak wszyscy fanatycy, którzy nigdy nie brali udziału w prawdziwej walce, nie widzieli nic atrakcyjnego w kompromitacji i śmierci. - A Sam? - Twierdził, że nigdy nie zgadzał się z Jastrzębiem i nigdy nie chciał mieć z nim nic wspólnego, ale został do tego zmuszony - nie mam pojęcia w jaki sposób. Czasem, kiedy po prostu chciał porozmawiać, opowiadał nieprawdopodobne historie, całkowite brednie - na przykład o nocnym spotkaniu z wynajętymi mordercami na polu golfowym. Wymienił nawet nazwę klubu golfowego na Long Island. - Long Island w Nowym Jorku? - Tak. Bredził też coś o tym, jak negocjował wielomilionowe kontrakty z angielskimi zdrajcami na placu Belgravii w Londynie, z. byłymi nazistami na fermie drobiowej w Niemczech, a nawet z arabskimi szejkami na pustyni. W rzeczywistości ci szejkowie byli rzekomo władcami slumsów w Tel Awiwie i nie chcieli dopuścić do tego, żeby w wyniku wojny JomKippur egipska armia pozbawiła ich władzy. Powiadam ci, Aaronie, to są zupełnie szalone historie. - Zupełnie szalone... - powtórzył słabym głosem Pinkus, czując nieprzyjemny ciężar w żołądku. - Są? Czy mam rozumieć, że w dalszym ciągu je opowiada? - Nie tak często jak dawniej, ale wraca do nich; kiedy jest bardzo przygnębiony albo wypije o jedno martini za dużo, ucieka do swojej ostoi. - Ostoi? Myślisz o czymś w rodzaju jaskini? ,,; - Nazywa to „ostoją w chateau". , .<• - Chateau w sensie bardzo dużego domu albo zamku?
Tak, wspomina czasem o czymś takim w Zermatt w Szwajcarii, o jakiejś lady Annie i wuju Zio. Mówię ci, całkowita fantazja. Zdaje się że coś takiego określa się słowem paranoja. - Mam nadzieję... - mruknął Pinkus. ; ! ; - Proszę? * "'* - Nic takiego. Czy Sam spędza dużo czasu w swojej „ostoi"? •* - Opuszcza ją od czasu do czasu tylko po to, żeby zjeść ze mnąkolację. Właściwie to jest całe wschodnie skrzydło budynku, z osobnym 47
wejściem i wszystkimi potrzebnymi urządzeniami. Sam zatrudnia nawet własną służbę - tak się dziwnie składa, że są to sami muzułmanie. Wydaje mu się, że tylko on ma klucze... - Ale to nieprawda? - podchwycił natychmiast Aaron. - Oczywiście, że nie. Ludzie z firmy ubezpieczeniowej stanowczo zażądali, żeby ktoś jeszcze miał dostęp do tej części budynku, więc pewnego dnia Córa ukradła mu klucze i kazała zrobić duplikaty... Aaronie! - Eleanora Devereaux spojrzała prosto w głęboko osadzone oczy prawnika i bezbłędnie odczytała wypisaną w nich wiadomość. - Czy naprawdę sądzisz, że moglibyśmy dowiedzieć się czegoś, przeszukując jego „ostoję"? Czy to aby nie będzie niezgodne z prawem? - Jesteś jego matką, moja droga, i masz wiele powodów, by troszczyć się o stan jego umysłu. To ważniejsze od jakiegokolwiek prawa. Zanim jednak podejmiesz decyzję, chciałbym zadać ci jeszcze jedno lub dwa pytania... W ciągu minionych lat w tym wspaniałym domu przeprowadzono wiele poważnych prac remontowych. Oglądając go z zewnątrz, oceniłem wydatki na około stu tysięcy dolarów, lecz teraz, kiedy zobaczyłem jego wnętrze, jestem skłonny przyjąć, że kwota była kilkakrotnie większa. Czy Sam mówił ci, skąd pochodzą te pieniądze? - Nie za bardzo... Powiedział tylko, że po zwolnieniu z wojska przebywał w Europie z tą swoją tajną misją i wówczas sporo zainwestował w dzieła sztuki, a dokładniej rzecz biorąc, w niedawno odkryte dzieła sztuki sakralnej. Wkrótce potem ceny raptownie poszły w górę, dzięki czemu udało mu się dużo zarobić. - Rozumiem - odparł Aaron Pinkus. Ciężar w żołądku jeszcze się zwiększył. Wydawało mu się, że z bardzo daleka dobiegł groźny odgłos gromu. - Dzieła sztuki sakralnej... A co mówił o tej lady Annie, o której wspomniałaś? - Zupełne głupoty. Mój nieszczęsny syn ubzdurał sobie, że lady Anna, jego, jak to określił,, jedyna prawdziwa miłość na tym świecie", opuściła go i uciekła z papieżem. - Na wielkiego Boga Abrahama... - jęknął Pinkus i sięgnął po filiżankę z brandy. My, anglikanie, nie wierzymy w nieomylność papieża. Jest możliwym do zaakceptowania, choć może nieco pretensjonalnym symbolem, ale niczym więcej. 48
- Myślę, że nadszedł czas, byś podjęła decyzję, Eleanoro - powiedział Pinkus, przełknąwszy jednym haustem resztę brandy. Och, żeby ten rozszerzający się ból w żołądku gdzieś zniknął! - Mam na myśli wyprawę do „ostoi" twojego syna. - Naprawdę uważasz, że może nam to pomóc? - Nie jestem pewien, co uważam, ale j e s t e m pewien, że powinniśmy spróbować. W takim razie chodźmy. - Lady Devereaux wstała nieco chwiejnie z sofy i wskazała podwójne drzwi. - Klucze są w doniczce x kwiatami w holu. Doniczka z kwiatami... To wcale nie tak łatwo wymówić, jak się wydaje. Sam spróbuj, Aaronie. - Doniczka z kwiatami, doniczka z kwiatami, kwietniczka z donami... - wymamrotał pod nosem Pinkus, usiłując stanąć pewnie na nogach, ale nie bardzo wiedząc, gdzie one się właściwie podziały. Zatrzymali się przed grubymi ciężkimi drzwiami prowadzącymi do ostoi Samuela Lansinga Devereaux, a jego matka, przy niewielkiej pomocy wziętego prawnika, który teraz stał się także j e j prawnikiem, przekręciła klucz w zamku. Wszedłszy do sanctum sanctorum, znaleźli się najpierw w wąskim korytarzyku, który niebawem zamienił się w obszerny hol. Przez imponujące drzwi z grubymi szybkami wpadały do środka promienie popołudniowego słońca; tędy wchodziło się z zewnątrz do wschodniego skrzydła budynku. Skręcili w prawo. Przez
otwarte drzwi. na jakie natrafili, prowadziły do pogrążonego w ciemności pokoju. Okiennice były szczelnie zamknięte. - Co to jest? - zapytał Aaron. - Zdaje się, że jego gabinet - odparła Eleanora, mrugając raptownie powiekami. - Nie pamiętam, kiedy byłam tu po raz ostatni. Chyba po zakończeniu remontu, kiedy Sam oprowadził mnie po całym skrzydle. - Rozejrzyjmy się tutaj. Wiesz, gdzie zapala się światło? - Włącznik powinien być na ścianie. ' Był. Blask trzech stojących lamp oświetlił pokryte sosnową boazerią ściany pokoju. Ściany te jednak były prawie niewidoczne, gdyż wisiało na nich mnóstwo starannie oprawionych fotografii, między nimi zaś znajdowały się wycięte byle jak i przyklejone taśmą samoprzylepną wycinki prasowe. %*- Boże, jaki tu bałagan! - wykrzyknęła matka właściciela gabinetu. - Każę mu to natychmiast posprzątać! 49 - Na twoim miejscu nawet bym nie próbował - zauważył Pinkus, podchodząc do ściany po lewej stronie pokoju. Wiszące tu zdjęcia prasowe przedstawiały głównie odzianą w biały habit zakonnicę rozdającą żywność i ubrania ubogim ludziom różnych ras. „Siostra Anna dociera ze swoim przesłaniem do najdalszych zakątków kuli ziemskiej" - głosił podpis pod zdjęciem przedstawiającym slumsy w Rio de Janeiro. Nad panoramą miasta dominowała usytuowana na wysokim wzgórzu ogromna figura Chrystusa. Inne wycinki zawierały wariacje na ten sam temat: fotografie atrakcyjnej zakonnicy w Afryce, Azji, Ameryce Środkowej i w koloniach dla trędowatych na Pacyfiku oraz tytuły - „Siostra Anna, anioł miłosierdzia", „Wysłanniczka nadziei", a wreszcie „Dobra Anna kandydatką na świętą?" Aaron założył okulary w stalowych oprawkach i zajął się studiowaniem oprawionych w ramki fotografii. Wszystkie-wykonano w okolicy obfitującej w szarotki, najczęściej z Alpami w tle, widniejące zaś na nich osoby były szczęśliwe, roześmiane i beztroskie. Kilka z nich Pinkus rozpoznał bez żadnych kłopotów: nieco młodszy Sam Deve-reaux; wysoka, agresywna postać zbzikowanego generała, Szalonego MacKenziego Hawkinsa; atrakcyjna blondynka w szortach i staniczku, będąca bez wątpienia Dobrą Anną; wreszcie jakiś krępy, jowialny gość w krótkim, fartuchu, spod którego wystawały nogawki skórzanych spodni na szelkach. Kto to mógł być? Twarz wydawała się znajoma, ale... Nie, tylko nie to. Nie! Nieeee! - Bóg Abrahama opuścił nas... - wyszeptał Aaron Pinkus zbielałymi wargami. - O czym mówisz, Aaronie? - zapytała Eleanora Devereaux. - Prawdopodobnie nie pamiętasz tego, bo wówczas ta sprawa nic dla ciebie nie znaczyła. Pinkus mówił szybko niepewnym, wyraźnie drżącym głosem. - Kilka lat temu Watykan znalazł się w poważnych tarapatach finansowych. Pieniądze wypływały ze skarbca obfitym strumieniem, zasilając tak nieprawdopodobne przedsięwzięcia jak trzeciorzędne opery, wesołe miasteczka i rozrzucone po całej Europie ośrodki rehabilitacji prostytutek. Powiadam ci, zupełne wariactwo. Ludzie myśleli, że papież oszalał, że jest pazzo. Niespodziewanie, tuż przed ostatecznym upadkiem Wiecznego Miasta, upadkiem, który doprowadziłby do paniki na ogólnoświatowym rynku inwestycji, wszystko wróciło do normy. Papież odzyskał kontrolę nad sobą 50
i znowu zaczął zachowywać się jak dawniej. Środki przekazu na całym świecie uznały, że wyglądało to tak, jakby był jednocześnie dwiema osobami jedna to pazzo, druga to dobry i spokojny człowiek, którego wszyscy kochają. - Mój drogi panie Pinkus, to wszystko nie ma dla mnie ani krzty sensu - Spójrz! - wykrzyknął Aaron, wskazując pulchną, uśmiechniętą na jednej z fotografii. - To on! - - To znaczy kto?
- Papież! Stąd właśnie wzięły się pieniądze. Okup! Dziennikarze mieli rację, było dwóch ludzi! Generał Hawkins i twój syn porwali papieża!... Eleanoro? - Aaron odwrócił się od ściany. - Eleanoro! Lądy Devereaux osunęła się bez przytomności na podłogę.
-Nikt nie jest zupełnie czysty - powiedział spokojnie dyrektor Mangecavallo głosem, w którym wyraźnie dało się słyszeć niedowierzanie. Mówił do dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach siedzących po przeciwnej stronie stołu w słabo oświetlonej kuchni w McLean w stanie Wirginia. - To nienormalne; rozumiecie? Może za słabo szukaliście, co, Palczasty? - Mówię ci, Vinnie, sam byłem zaszokowany - odparł niski, otyły mężczyzna, dotykając węzła białego jedwabnego krawata pod kołnierzykiem czarnej koszuli. - Tak jak powiedziałeś, to nienormalne, a nawet nieludzkie. W jakim świecie żyją ci sędziowie? W takim bez zarazków? - Nie odpowiedziałeś mi na pytanie - zwrócił mu łagodnie uwagę Vincent, po czym przeniósł badawcze spojrzenie na drugiego ze swoich gości. - A co ty powiesz, Mięcho? Chyba nie sfuszerowaliście roboty? - Coś ty, Vin! - zaprotestował potężnie zbudowany mężczyzna o beczkowatej piersi, w geście protestu wyciągając przed siebie wielkie ręce. Ten dla odmiany miał różową koszulę i czerwony krawat. - Odwaliliśmy p i e r w s z o r z ę d n ą robotę. Przecież rozkaz przyszedł z samej góry, zgadza się? Ściągnęliśmy nawet z Atlanty chłopców Hymiego Goldfarba, a kto zna się na tym lepiej od nich? - Tak, chłopcy Hymiego mają swoje sposoby - zgodził się dyrektor CIA. Nalał sobie kolejny kieliszek chianti i wyjął z kieszeni na piersi cygaro Monte Cristo. - Znacznie lepsze niż federałki z Hooverowa. Ci potrafią tylko zasypywać nas jakimiś głupotami o wszystkich stu trzydziestu siedmiu kongresmanach i dwudziestu sze senatorach, którzy zatwierdzili mnie na tym stołku, nie licząc mnI :., innych śmieci, ma się rozumieć. Fidrygałki! - Jakie gałki Vinnie? - zainteresował się Palczasty. - Nieważne. Po prostu nie mogę tego zrozumieć. Żaden z tych sześciu cholernych sędziów nie ma na sumieniu nic, do czego mogli byśmy przyczepić? To niewiarygodne! Mangecavallo wstał od stołu, zapalił cygaro, po czym zaczął przechadzać się wzdłuż pociemniałej ściany obwieszonej zdjęciami papieży, świętych i różnych przyprą Nagle zatrzymał się, a kłąb dymu, który właśnie wypuścił z ust, utworzył nad jego głową coś w rodzaju diabelskiej aureoli. - Wrócimy do samego początku - powiedział, stojąc bez ruchu. - Trzeba się dokładnie przyjrzeć. - Czemu, Vinnie? - Tym czterem albo pięciu liberalnym pajacom, którzy nie potrafią normalnie myśleć. Dlaczego ludzie Goldfarba nic na nich nie znaleźli?... Weźmy na przykład tego czarnego kocura. Czy komuś przyszło do głowy, że na przykład w dzieciństwie mógł uprawiać hazard? Nie wpadliście na pomysł, żeby sięgnąć aż tak daleko? Błąd! - Vin, on jako mały chłopiec śpiewał w chórze kościelnym i służył do mszy. Mówię ci, to prawdziwy anioł ze łbem jak ceber. - A ta pannica? To gruba ryba, zgadza się? Czyli jej mąż musi trzymać gębę na kłódkę i udawać, że jest tym zachwycony, co nie może być prawdą, bo przecież jest mężczyzną. Może ona nie daje mu żreć, a wścieka się jak diabli, ale boi się pisnąć choć słówko. Ludzie nie lubią rozgłaszać takich rzeczy. - Nic z tego, Vin - odparł Mięcho, kręcąc ze smutkiem głową. Co dzień przysyła jej kwiaty do biura i rozpowiada wszystkim, jaki jest z niej dumny. Może dlatego, że sam jest adwokatem i cholernie zależy mu na tym, żeby mieć dobre układy z Sądem Najwyższym. Nawet tam pracuje jego żona. -«• Cholera!... Hej, a co z tym irlandzkim safandułą? Może golnął sobie z po którejś z tych ich parad? Moglibyśmy przygotować całą tet wszystko ściśle tajne, względy bezpieczeństwa narodo wego, i tak dalej. Przekupimy paru świadków, którzy przysięgną, że widzieli, jak wychodzi na bani z biura. Powinno się udać. W dodatku
53
z takim nazwiskiem na pewno ciągnie go do dziewczynek, to naturalna sprawa. - Nic z tego, Vin - westchnął Mięcho, ponownie kręcąc głową. - Facet jest tak porządny, że aż żal dupę ściska. Wszyscy wiedzą, że nigdy nie pije więcej niż kieliszek białego wina, a jeśli chodzi o dziewczynki, to omija je z daleka. - Więc może coś w drugą stronę? - Nie ma szans, Vin. To prawdziwy harcerz. - Niech to szlag trafi... Już dobrze, dobrze. Nie ruszymy tych dwóch WASP-ów*, bo nasi ludzie mają dobre układy z bankierami w lepszej części miasta. Dostaliśmy polecenie, żeby nie narażać się śmietance towarzyskiej. Wcale mi się to nie podoba, ale muszę wykonywać rozkazy. W takim razie wychodzi na to, że musimy się zająć naszym rodakiem. - Tylko nie to Vinnie! - zaprotestował Palczasty. - Zalazł za skórę wielu naszym chłopcom, jakby w ogóle nie wiedział, kim jesteśmy. Rozumiesz, co mam na myśli? - Cóż, może więc damy mu do zrozumienia, że my wiemy, kim o n jest? - Dobra, ale jak to zrobić? - A skąd mam wiedzieć, do jasnej cholery? Ludzie Goldfarba powinni byli coś znaleźć, cokolwiek! Może pobił parę zakonnic w szkółce parafialnej albo może ukradł i opchnął monstrancję, żeby kupić sobie harleya i przyłączyć się do gangu motocyklistów? Czy ja naprawdę muszę sam o wszystkim myśleć? Na pewno ma jakiś słaby punkt, musi go mieć! Takie tłuściochy zawsze go mają. - Mięcho też jest tłustawy... - Stul dziób, Palczasty. Z ciebie też żaden patyk. - Nie możesz go ruszyć, Vin - wtrącił się różowo-czerwony Mięcho. - To prawdziwy erudito, potrafi tak nawijać, że puchną najtęższe mózgi, a w dodatku jest czyściutki niczym śpioszki niemowlaka. Czasem tylko trochę wnerwia ludzi, bo śpiewa arie operowe, a ma kiepski głos. Chłopcy Goldfarba wzięli się przede wszystkim za niego, bo jak większość Żydków, uważają się za liberałów, a on na - W ASP (White Anglo-Saxon Protestant) - biały protestant pochodzenia anglosaskiego. Z tej grupy społecznej tradycyjnie wywodzą się ludzie należący do elit politycznych, finansowych i naukowych USA (przyp. tłum.). 54
pewno nim nie jest. Mieli coś w rodzaju politycznej motywacji, kapujesz? - Do cholery, co z tym wszystkim ma wspólnego polityka? Stanęliśmy przed paskudnym problemem, największym w historii tego kraju, a wy chrzanicie mi tu jakieś dyrdymały o polityce! - Hej, Vinnie! - zaprotestował płaczliwie Palczasty. - Przecież po ty kazałeś szukać czegoś na tych sędziów. -• Dobra, dobra... - warknął Mangecavallo, po czym wypuścił kłąb dymu i zajął miejsce przy kuchennym stole. - Potrafię się (zorientować kiedy coś nie gra. Z czym więc zostaliśmy? Musimy uratować naszą kochaną ojczyznę, bo bez naszej kochanej ojczyzny |zostanjemy na lodzie. Czy wyrażam się jasno? Palczasty skinął głową. - A jakże. Ja tam nie chcę mieszkać nigdzie indziej. - Ja bym nawet nie mógł - dodał Mięcho. - Gdzie bym się podział z Angeliną i siedmiorgiem bachorów? W Palermo jest okropnie gorąco, a ja się bardzo pocę. Angie miałaby jeszcze gorzej, bo ona poci {się nawet bardziej ode mnie. Powiadam wam, chłopcy, potrafi zasmrodzić cały pokój... -- To obrzydliwe - wycedził Mangecavallo, utkwiwszy spojrzenie swoich ciemnych oczu w otyłym ziomku. - To naprawdę obrzydliwe. Jak możesz mówić takie rzeczy o matce swoich dzieci? - To nie jej wina, Vin. Wszystko przez te gruczoły. - Ty sam cuchniesz jak zapleśniały ser' wiesz o tym?... Basta, w ten sposób do niczego nie dojdziemy. - Dyrektor CIA ponownie wstał z krzesła i puszczając kłęby dymu z cygara, zaczął przechadzać się po kuchni. Zatrzymał się tylko na chwilę, by podnieść przykrywkę garnka stojącego na ogniu, ale natychmiast wypuścił ją, oparzywszy sobie palce o gorący metal. - Co ona pichci, na litość boską? To wygląda. Na małpie móżdżki- warknął machając ręką. - Służąca, Vinnie?
- Służąca? Jaka służąca? Mówisz o tej contessie, która całymi dniami przesiaduje z Rosą? Nic nie robią, tylko szydełkują i gadają, gadają i szydełkują niczym dwie stare sycylijskie dziwki, które próbują sobie przypomnieć, kto kogo czterdzieści lat temu utopił w Cieśninie ^Messymk. Ona nie gotuje. Oprócz tego nie myje też okien, nie sprząta chałupy i nie zmywa garów. Wciąż łażą z Rosą po supermarketach i kupują jakieś świństwa, których ja nie dałbym nawet kotom. 55 - Pozbądź się jej, Vin. ™" - Jakiś ty mądry! Rosa mówi, że ona jest jak jedna z jej sióstr, tyle że znacznie milsza i nie tak brzydka... Same sobie zjedzą te gówna, my stąd wychodzimy. Względy bezpieczeństwa narodowego, chwytacie? - Jasne, Vinnie - potwierdził Palczasty, kiwając wielką głową o lekko skrzywionym nosie. - Tak jak w forcie, kiedy tubylcy zaczynali się buntować. - Jezu, co wspólnego mają z tym tubylcy?... Zaczekaj... Zaczekaj! „Autentyczny Amerykanin", tak?... Gdyby tak się dało... - Co takiego, Vin? - Nie możemy ruszyć sędziów, zgadza się? - Zgadza się, Vinnie. - W związku z tym Sąd Najwyższy może nas wszystkich spuścić z wodą w klozecie, zgadza się? - Zgadza się, Vin. - Otóż wcale niekoniecznie... Przypuśćmy, na razie tylko p r z y p u ś ć m y , że ten ważny indiański wódz, który wywołał największy kryzys w historii tego państwa, jest bardzo złym człowiekiem, zboczonym indywidualistą pozbawionym ciepłych uczuć, za to pełnym wrednych zamiarów. Rozumiecie, co mam na myśli? Załóżmy, że gówno go obchodzą jego czerwonoskórzy bracia i że zależy mu tylko na zdobyciu rozgłosu i kupy forsy? Jeśli uda nam się pokazać go w taki sposób, będziemy mieli go w ręku! Zawsze tak się robi. - Bo ja wiem, Vin... - bąknął niepewnie Mięcho. - Przecież sam mówiłeś, że ten typek z Białego Domu - ten z kolorową kredą - powiedział wam, że pięciu albo sześciu sędziów płakało jak bobry czytając pozew tego Siedzącego Byka, i że była tam cała litania - sam użyłeś tego słowa, Vin. Ja też słyszałem to i owo o tym, co kiedyś wyrabiali z Indiańcami nasi tatuśkowie. Powiem ci szczerze, Vin, kiedy tak sobie tu siedzimy we trójkę -jasne, że ty jesteś najmądrzejszy, ja pętam się gdzieś daleko z tyłu, a Palczasty w ogóle się nie liczy - to nie wierzę, żeby jakiś palant otumanił takich łebskich sędziów jakimiś bzdurami. To nie miałoby żadnego sensu. - Wbij sobie do łba, amico, że nie szukamy sensu, ale drogi wyjścia z poważnego narodowego kryzysu. W tej chwili ten kryzys nazywa się Grzmiąca Głowa. Powiedzcie Goldfarbowi, żeby wysłał swoich chłopców do Nebraski.
Nebraska... Nebraska... - zamruczał Hyman Gold-Ifarb do telefonu, jakby nazwa tego stanu została włączona do jednego z psalmów Starego Testamentu. Siedząc za eleganckim biurkiem |w eleganckim gabinecie mieszczącym się w eleganckim Phipp Plaża Atlancie, wzniósł oczy ku sufitowi, po czym opuścił je i spojrzał z zadowoleniem na siedzącą przed nim szczupłą, dobrze ubraną parę w średnim • wieku; średni wiek oznaczał w tym przypadku około czterdziestu pięciu lat, czyli zaledwie kilka mniej, niż liczył sobie umieśniony, opalony Goldfarb, wbity w obcisły biały garnitur, który ^podkreśla} jego wciąż jeszcze budzące podziw atletyczne kształty. - A więc mam wysłać moich najlepszych ludzi do tej zakichanej Nebraski, żeby uganiali się za jakimś kłębkiem mgły, za cholernym złudzeniem optycznym, które każe się nazywać Grzmiącą Głową, wodzem Wo-potami? Czy dobrze cię zrozumiałem? Jeśli tak, to żałuję, że nie zostałem rabinem, którym powinienem był zostać, lecz znacznie gorzej | wykształconym graczem w futbol. Hyman Goldfarb umilkł. Przez dłuższą chwilę słuchał w milczeniu, od czasu do czasu odsuwając słuchawkę i wzdychając donośnie. Wreszcie kiedy wyczerpały się zapasy jego cierpliwości, przerwał rozmówcy Może zechcesz zwrócić uwagę na to, co mam ci do powiedzenia, dzięki czemu zaoszczędzisz trochę pieniędzy?... Dziękuję. A teraz
- słuchaj: nawet jeśli istnieje ktoś taki jak wódz Grzmiąca Głowa, to (nigdzie nie można go odnaleźć. Moi ludzie twierdzą, że on n i e istnieje. Kiedy wymieniali jego imię wśród niedobitków Wopotami (mieszkających w tym żałosnym rezerwacie, odpowiadało im milczenie ; albo jakieś niezrozumiałe szepty w indiańskim narzeczu. Można by sobie wyobrazić, że jest się w jakiejś katedrze w samym środku dżungli, gdzie zawsze można dostać mnóstwo alkoholu, a Grzmiąca Głowa jest bardziej mitem niż rzeczywistością, czymś w rodzaju ikony (albo pala totemicznego, któremu wierni składają hołdy. Krótko mówiąc nie wierzę, żeby ktoś taki naprawdę istniał... Myślę natomiast, |że twoje pytanie... Czy naprawdę musisz tak okropnie krzyczeć?... - Wydaje mi się mój łatwo ekscytujący się przyjacielu, że wódz Grzmiąca Głowa stanowi symboliczny amalgamat - nie, to nie wiąże się z życiem seksualnym - wąsko pojmowanych dążeń, bez wątpienia szlachetnej natury, mających związek z niewłaściwym traktowaniem przez rząd problemu amerykańskich Indian. Być może za tym
;
57
pseudonimem kryje się grupka uczonych z Berkeley lub Uniwersytetu Nowojorskiego, uczonych, którym udało się dokopać do jakiegoś precedensu mogącego sprawić trochę kłopotu sądom niższej instancji. Oszustwo, przyjacielu, co prawda bardzo sprytne, ale jednak zwykłe oszustwo. Goldfarb ponownie odsunął słuchawkę i przymknął oczy. Eleganckie biuro wypełnił wściekły, metalicznie brzęczący głos. " - Co ty chrzanisz?! - ryknął niewidoczny rozmówca. - Ten wspaniały kraj lada chwila może znaleźć się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a ty posuwasz takie głodne kawałki? Słuchaj, panie mądry: pewien facet z Langley w Wirginii kazał ci przekazać, żebyś czym prędzej znalazł jakiegoś haka na tę Grzmiącą Głowę. Nikt z nas nie chce wracać do Palermo, kapujesz? - Owszem, nawet bez tych zbędnych rozwlekłości. Per cento anno, signore. Będziemy w kontakcie. - Konsultant CIA odłożył słuchawkę, odchylił się do tyłu wraz z fotelem i westchnął głęboko. - Boże, dlaczego właśnie ja? - zapytał potrząsając głową. - Jesteście zupełnie pewni? - Zwrócił się do siedzącej przed biurkiem pary. - Nie sformułowałabym tego aż tak mocno, Hyman - odparła kobieta z wyraźnym angielskim akcentem świadczącym o pochodzeniu z prowadzonej od wielu pokoleń szlachetnej hodowli. - Nie, nie jesteśmy pewni. Wątpię, czy ktokolwiek mógłby być pewien, ale nawet jeśli istnieje jakiś wódz Grzmiąca Głowa, to nigdzie nie można go znaleźć, jak wyraźnie dałeś do zrozumienia dżentelmenowi, z którym przed chwilą rozmawiałeś. Użyłem waszego sformułowania, ma się rozumieć. Poza tym protestuję przeciwko określeniu dżentelmen. - Nie bez powodu, jak przypuszczam - odezwał się z identycz nym angielskim akcentem towarzysz kobiety. Zastosowaliśmy plan C. Podawaliśmy się za antropologów z Cambridge badających wspa niałe, choć bliskie wyginięcia plemię, którego przodkowie zostali na początku siedemnastego wieku przyłączeni do Korony ,_,.-:-.iei przez sir Waltera Raleigha. Gdyby ktoś taki jak Grzmiąca Głowa naprawdę istniał, zgodnie ze wszelką logiką powinien przybiec do nas w podskokach, żeby potwierdzić prawa swego na r> -a takze domaga* się odszkodowania za poniesione straty. Nie zrobił jednak tego, więc doszliśmy do wniosku, że nie istnieje. 58
- Ale istnieje pozew złożony w Sądzie Najwyższym - zwrócił im konsultant CIA. - To zupełne kretyństwo. Całkowite szaleństwo - zgodził się Anglik. - Co teraz zrobimy, Hyman? Domyślam się, że trafiłeś „prosto pod lufę", jak mawialiśmy \\ tajnych shiznach Jej Królewskiej Mości, choć ja osobiście zawszę byłem zdania, że określenie to jest nadmiernie melodramatyczne.
- Może tak, a może nie - odparł Goldfarb. - Mamy do czynienia z idiotyczną farsą, która w każdej chwili może zacząć przynosić tragiczne efekty... O czym ci przeklęci sędziowie myślą, do cholery? - Przypuszczam, że o prawie i praworządności - powiedziała kobieta. - Starają się osiągnąć te cele bez zważania na koszty, które my wszyscy uznalibyśmy za zdecydowanie zbyt duże. Pozostawiając na boku tę sprawę, muszę stwierdzić, mój drogi Hy, że człowiek, z którym rozmawiałeś przez telefon, a któremu odmawiasz tytułu dżentelmena, ma rację. Najważniejsze w tej chwili jest ustalenie, kto ukrywa się w przebraniu Grzmiącej Głowy. - Ależ, Daphne, przecież sami przed chwilą przyznaliście, że nie mogliście go znaleźć! -- Być może nie szukaliśmy wystarczająco dokładnie. Co ty na to, Reggie'.' - A to dopiero! Pozwolę sobie przypomnieć, że przeczesaliśmy ten okropny rezerwat wzdłuż i wszerz, ale bez żadnych rezultatów. Z nikim nie dało się dogadać. Wiem, mój drogi, ale czy pamiętasz, że natrafiliśmy na jedną z osób?, która robiła wszystko, żeby utrudnić porozumienie? - Ach, ten - mruknął Anglik z odrazą. - Paskudny szczeniak. W dodatku ponury jak noc. - Kto taki? - zapytał gwałtownie Goldfarb. - Wcale nie ponury, Reggie, tylko zamknięty w sobie i mało komunikatywny. Widziałam jednak, patrząc w jego oczy, że rozumie każde słowo. - Kto to był? - naciskał konsultant CIA. - Pewien indiański zuch, tak na oko najwyżej dwudziestoparoletni. Twierdzi, że prau i nie zna angielskiego, a kiedy zadawaliśmy mu pytania, tylko kręcił głową. Szczerze mówiąc, nie zwróciłam wtedy na niego większej uwagi. W dzisiejszych czasach spotyka się mnóstwo niesympatycznych młodych ludzi.. 59 - Był dość nieskromnie ubrany - wtrącił się Reginald. - Właściwie miał na sobie niewiele więcej niż przepaskę biodrową. Raczej odrażające. A kiedy wskoczył na konia, udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że nie należy do najlepszych jeźdźców. - O czym wy mówicie, do licha? - zapytał Goldfarb ze zdumieniem. - Po prostu spadł - wyjaśniła Daphne. - Ujeżdżanie nie jest chyba jego najmocniejszą stroną. * - Zaraz, chwileczkę! - wykrzyknął Goldfarb, pochylając nad biurkiem swą potężną pierś. - Powiedziałeś, że nie zwróciliście wtedy na niego uwagi. W takim razie dlaczego teraz o nim pomyśleliście? - Cóż, drogi Hy, ze względu na okoliczności staramy się myśleć o wszystkim. - Wydaje się wam, że wiedział coś, czego nie chciał wam powiedzieć? - To możliwe, ale... .,- • - Udałoby się wam go odnaleźć? - Och, tak. Widziałem, jak wychodził ze swojego namiotu. - Z namiotu? Oni mieszkają w n a m i o t a c h ? - Oczywiście, Hyttian - odparł Reginald. - W namiotach ze skóry. Przecież to Indianie. Czerwonoskórzy, jak mawia się w waszych filmach. - Coś mi tu cholernie śmierdzi! - warknął Goldfarb, podnosząc słuchawkę telefonu i wykręcając numer. - Namioty ze skóry! Teraz już nikt nie używa czegoś takiego... Nie rozpakowujcie się - rozkazał, po czym skoncentrował uwagę na słuchawce. - Manny?... Znajdź Łopatę i walcie prosto na lotnisko. Polecicie learem do Nebraski. Indiański młodzieniec zupełnie nagi, jeśli nie liczyć czegoś w rodzaju dziwacznej skórzanej spódniczki okrywającej mu biodra, stał przed wielkim, pomalowanym w kolorowe wzory namiotem i wrzeszczał co sił w płucach: - Mac, oddaj mi ubranie! Nie możesz mi tego zrobić! Mam już tego dosyć... Wszyscy mamy tego dosyć! My nie mieszkamy w tych cholernych namiotach, nie śpimy na gołej ziemi, nie gotujemy nad ogniskiem i chodzimy do toalety, nie do jakiegoś cholernego lasu 60 A skoro już jestem przy tym, to możesz sobie zabrać tę pieprzoną, narowistą chabetę i
odesłać do Geronima, żeby ją sobie sam ujeździł. Nienawidzę koni i nie jeżdżę na nich... Nikt z nas nie jeździ konno, na litość boską! Jeździmy chevroletami, fordami, a nawet cadillacami, ale nie konno, do jasnej cholery!... Mac, słyszysz mnie? Odezwij się wreszcie! Jesteśmy ci bardzo wdzięczni za pieniądze i dobre intencje, a nawet za te idiotyczne kostiumy z Hollywoodu, ale czy ty naprawdę nie rozumiesz, że posunąłeś się za daleko? - Widziałeś film, który o mnie nakręcili? - rozległ się ryk Evz wnętrza namiotu - Ten sukinsyn, który mnie grał, seplenił jak małe dziecko. Mało mnie szlag nie trafił! - Mac, nie o tym teraz mówię. To szaleństwo, w które nas wciągasz, zupełnie nam się nie podoba. Dostaniemy w tyłek i zrobimy z siebie pośmiewisko dla innych rezerwatów. - Na pewno nie! Choć przyznam, że określenie: dostaniemy w tyłek, brzmi bardzo interesująco. - Może dla ciebie, kurzy móżdżku! Minęły już trzy miesiące, a wciąż nie ma żadnej reakcji. Trzy miesiące zupełnego wariactwa, biegania prawie na golasa albo w kostiumach, od których swędzi skóra i robią się pęcherze na dupie. Trzy miesiące parzenia sobie palców przy ognisku i ganiania za potrzebą do lasu, w trujące bluszcze... - Latryny pod gołym niebem zawsze stanowiły nieodzowny składnik żołnierskiego Acia, chłopcze Nie narzekaj też na rozdzielenie płci - armia nigdy nie zgodziłaby się na nic innego. - Nie jestem w żadnej armii, nie jestem żołnierzem i chcę dostać z powrotem moje ubranie! Lada dzień, synu, lada dzień! - odparł grzmiący głos z namiotu. - Przekonasz się! - Nie, ty wariacie, nie lada dzień, lada miesiąc ani lada rok! Te stare pierniki z Sądu Najwyższego siedzą pewnie w swoich gabinetach i śmieją się do rozpuku, a ja nie znajdę pracy nawet w kolegium do spraw wykroczeń na Samoa... Daj spokój, Mac. Przyznaj się, że nic z tego nie wyszło. Pomysł był świetny i całkiem możliwe, że dałoby się w nim znaleźć ziarenko sensu, ale teraz zrobiła się z tego kupa śmierdzącego gówna. -Chłopcze, sto dwanaście lat temu nasi ludzie przeszli przez piekło zgotowane im przez brutalnych, aroganckich białych ludzi. ; 61 Teraz należy się nam godna rekompensata. Cóż oznacza jeszcze kilka marnych dni? - Mac, przecież nic cię z nami nie łączy! | - Moje stare żołnierskie serce podpowiada mi, że jesteśmy jedną rodziną. Nie opuszczę was w potrzebie. - A gdybyśmy bardzo cię poprosili? Opuść mnie, oddaj mi ubranie i powiedz tym dwóm kretynom, którzy ciągle włóczą się za mną, żeby zostawili mnie w spokoju. - Jesteś zbyt niecierpliwy, młody przyjacielu. Nie pozwolę, żebyś naraził naszych współplemieńców na... - N a s z y c h ? Mac, ty zupełnie postradałeś zmysły. Pozwól, że coś ci wyjaśnię. To tylko drobny formalny szczegół, o którym do tej pory nie wiedziałeś, ale myślę, że teraz nadeszła odpowiednia pora. Otóż cztery miesiące temu, kiedy zaczął się ten kretyński taniec wojenny, zapytałeś mnie, czy zdałem egzamin adwokacki, a ja powiedziałem ci, że jestem pewien, że tak. W dalszym ciągu jestem pewien, że zdałem to cholerstwo, ale gdybyś poprosił mnie o zaświadczenie, to niestety nie mógłbym tego zrobić. Tak się składa, że nie otrzymałem jeszcze oficjalnego zawiadomienia i mogę na nie czekać jeszcze nawet dwa miesiące; to całkiem normalne, ale jednocześnie absolutnie niedopuszczalne w sytuacjach, kiedy w grę wchodzą kontakty z Sądem Najwyższym. Zza skóry zasłaniającej wejście dobiegł przepełniony niedowierzaniem ryk. - O czym ty gadasz, do stu piorunów?! - O tym, że bez specjalnego zezwolenia, które musi być poprzedzone kilkoma podaniami i udzielone na piśmie, żaden prawnik, który nie ma świstka potwierdzającego zdanie egzaminu adwokackiego, nie może występować przed Sądem Najwyższym ani składać jakichkolwiek pozwów. Ostrzegałem cię o tym. Sprawa zostałaby unieważniona, nawet gdyby zapadł wyrok korzystny dla ciebie co jest zresztą mniej więcej tak prawdopodobne jak to, że ja nauczę się jeździć konno! Ryk, który rozległ się teraz, był dłuższy i znacznie groźniejszy od poprzedniego. - Jak mogłeś mi to zrobić?! - Ty to zrobiłeś, Mac, nie ja! Kazałem ci podać nazwisko oficjalnie zatwierdzonego
prawnika, ale ty powiedziałeś, że nie możesz 62 tego zrobić, bo on już nie żyje, więc tymczasem wykorzystasz precedens i non nomen z tysiąc osiemset dwudziestego szóstego roku. - Sam go wygrzebałeś! - odparł ryk. - Rzeczywiście, a ty byłeś mi bardzo wdzięczny. Teraz proponuję ci, żeby wygrzebał swojego poprzedniego prawnika, bo jak nie, to możesz pożegnać się ze sprawą. Ryk zamienił się niespodziewanie w miauczenie przestraszonego kotka. - Nie mogę... - Dlaczego? ' ' - On nie będzie chciał ze mną rozmawiać. - Przecież wiem, skoro nie żyje! Nie chodzi mi o jego ciało, tylko o papiery, ustalenia, powiązania... Wszystko dałoby się jeszcze wydobyć. - Na pewno by mu się to nie podobało - odparł kotek, który tymczasem przeistoczył się w piszczącą mysz. - Przecież o niczym się nie dowie! Posłuchaj, Mac: prędzej czy później któryś ze wścibskich urzędasów sądowych w Waszyngtonie dowie się, że jestem szczeniakiem, który dopiero co skończył studia i jeszcze nie prowadził samodzielnie żadnej sprawy, i natychmiast podniesie okropny wrzask. Nawet gdyby twój pozew był oparty na jakichś sensownych podstawach, sędzia Reebock unicestwiłby go jednym uderzeniem pioruna, żeby zemścić się za ośmieszenie jego świętej instytucji oraz jego samego, ma się rozumieć. Nic by ci nie dało nawet poparcie jednego albo dwóch sędziów, oczywiście zakładając, że zdołałbyś je uzyskać, co jest całkowicie niemożliwe. Zapomnij o tym, Mac. To już koniec. Oddaj mi ubranie i wypuść mnie stąd, żebym... - Dokąd pojedziesz, synu? - Głos niewidocznej myszy przybrał odrobin^ na sile. - Może na Samoa, oczywiście z zaświadczeniem o zdaniu egzaminu w kieszeni. - Nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał coś takiego powie-dzieć, bo zawsze uważałem cię za sensownego faceta - dobiegł z wnętrza namiotu głos, który odzyskał już niemal całą poprzednią siłę - ale teraz widzę, że cholernie się pomyliłem. - Przydałby się rym, Mac. Co z moim ubraniem? - Masz, ty żółtoskóry kojocie! - ' 63 Zasłona ze skóry uchyliła się i z czarnej czeluści wyleciały, jedna za drugą, części męskiej garderoby. - Czerwonoskóry, Mac. Nie żółtoskóry, tylko czerwonoskóry. Zapamiętasz? - Przyodziany w skórzaną spódniczkę zuch wyłapywał po kolei spodenki, koszulę, szare flanelowe spodnie i granatowy sweter. - Dziękuję, Mac. Bardzo ci dziękuję. - Na razie jeszcze nie masz za co, chłopcze. Dobry oficer nigdy nie zapomina o towarzyszach broni, nawet wtedy, jeśli stchórzyli podczas bitwy... Sporo mi pomogłeś, nie ma dwóch zdań. Prześlij swój nowy adres tej pijanej wywłoce, którą nazywasz Orlą Dupą. - Orlim Okiem - poprawił go zuch, wyskakując ze spódniczki i zakładając spodenki. Poza tym to ty dostarczałeś mu whisky całymi skrzynkami - dodał, sięgając po niebieską koszulę. - Zawsze uważałem, że dajesz mu za dużo. - Spójrzcie na tego świętoszkowatego Indianina, który zdradza własne plemię! - zagrzmiał niewidoczny manipulator. - Odpieprz się, Mac! - wrzasnął młody człowiek, wskakując w buty i wpychając do kieszeni pasiasty krawat. - Gdzie jest mój camaro, do jasnej cholery? - Ukryty za wschodnim pastwiskiem, sześćdziesiąt skoków jelenia w prawo od sowiej sosny. - Sześćdziesiąt czego?... Od jakiej przeklętej sowy? - Nigdy nie byłeś zbyt mocny w terenie. Orla Dupa sam mi to powiedział. - Orle Oko. To mój wujek, a od chwili kiedy tu się zjawiłeś, nie był trzeźwy nawet przez dziesięć sekund!... Wschodnie pastwisko? Gdzie to jest? - Orientuj się według słońca, synu. Słońce to kompas, który cię nigdy nie zawiedzie, ale nie zapomnij posypać broni popiołem, żeby nie zdradził cię błysk stali. - Kretyn! Kompletny kretyn! - wrzasnął młody indiański zuch i pognał prosto na zachód.
W chwilę potem rozległ się potworny ryk, skóra zasłaniająca wejście odchyliła się na zewnątrz i z namiotu wyłonił się bardzo wysoki mężczyzna w spodniach z koziej skóry i wspaniałym pióropuszu, świadczącym o piastowanej przez-niego najwyższej godności w szczepie Olbrzym zmrużył oczy, wetknął do ust zmiętolone cygaro i zaczął je 64 żuć z wściekłością. Na jego ogorzałej, pokrytej głębokimi zmarszczkami twarzy malowała się niepewność, być może zmieszana nawet z odrobiną strachu, - Niech to szlag trafi! - zaklął pod nosem MacKenzie Haw-kins. - Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę musiał to zrobić. - Sięgnął do kieszeni spodni z koźlej skóry i wyjął z niej komórkowy telefon. - Informacja? Proszę mi podać numer bostońskiej rezydencji _ Sama Devereaux... Samuel Lansing Devereaux jechał powoli drogą prowadzącą z Waltham do Weston w samym środku piątkowowieczor-nego szczytu. Jak zwykle prowadził bardzo ostrożnie, jakby poruszał się trójkołowym rowerkiem po polu bitwy pełnym szarżujących czołgów, ale dzisiaj szło mu jeszcze gorzej niż zwykle. Nie z powodu ruchu, bo ten był zawsze taki sam, lecz w związku z pulsującym bólem w oczach połączonym z łomotaniem w piersi i nieprzyjemnym uczuciem pustki w żołądku. Wszystkie te objawy stanowiły rezultat ostrego ataku depresji. Nie był w stanie śledzić zmiennych poruszeń otaczających go pojazdów, więc skoncentrował się tylko na jadących przed nim, mając nadzieję, że uda mu się w porę nacisnąć hamulec, by uniknąć zderzenia. Przewiesił ramię przez otwarte okno i wymachiwał nim bez przerwy; w pewnej chwili sunąca po sąsiednim pasie furgonetka podjechała tak blisko, że Sam wrzasnął przeraźliwie i odruchowo zacisnął rękę na jej bocznym lusterku. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że jego ręka odjedzie gdzieś daleko, pozostawiając go na środku autostrady. Nic gorszego nie mogło go spotkać. Jak to powiedział ten wielki francuski dramatopisarz? Nie mógł sobie przypomnieć ani jego nazwiska, ani dokładnego brzmienia zdania po francusku, ale te słowa najlepiej oddawały jego obecny stan. Boże, musi jak najprędzej wrócić do domu, do swojej ostoi, nastawić głośno muzykę i pozwolić płynąć wspomnieniom tak długo, aż kryzys wreszcie minie... Anouilh, tak się nazywał ten cholerny dramaturg! A zdanie. On ne pouvait plus que 66 crier.i. Do cholery, znacznie lepiej brzmi to po angielsku niż w Kulawej francusczyźnie, którą ledwo pamiętał. „Nie pozostało mi już nic oprócz krzyku". Otóż to! Głupie, ale prawdziwe - pomyślał Sam, wrzasną} przeraźliwie i skręcił na pomoc w zjazd do Weston, nieświadom, że kierowcy i pasażerowie pobliskich samochodów przyglądają mu się z takimi minami, jakby właśnie byli świadkami dokonującego się na ich oczach aktu sodomii. Wrzask trwał jeszcze jakiś czas, a potem Sam Devereaux wcisnął pedał gazu, na jego twarzy zaś pojawił się szeroki uśmiech, jakiego nie powstydziłby się Alfred E. Neuman Trzy jadące za nim samochody zderzyły się z łoskotem. Wszystko zaczęło się dosłownie kilka minut po tym, jak wyszedł z biura po spotkaniu z rozwrzeszczanym stadem spokrewnionych blisko ze sobą szefów rodzinnej firmy, która miała wszelkie szansę znaleźć się po kolana w paskudnie cuchnącym gównie. Problem polegał nie tyle na kryminalnym charakterze przedsięwzięcia, ile na nieuleczalnej głupocie kierujących nim ludzi. Sam musiał posunąć się* do groźby, że jeśli nie posłuchają jego rady, to będą musieli poszukać sobie innego prawnika, on zaś, owszem, złoży im wizytę w więzieniu, ale wyłącznie towarzyską. Choć z pewnością zagmatwane, prawo dawało jednak jasno do zrozumienia, że dziadkowie i babcie nie mogą umieszczać swoich wnucząt - szczególnie w wieku od sześciu miesięcy do dwunastu lat - w radzie nadzorczej firmy, przyznając im jednocześnie pensje wyrażające się cyfrą z sześcioma zerami. Przetrwał nawałnicę irlandzkich obelg, zgodził się na wieczne potępienie za działanie na niekorzyść klanu Dongallenów, po czym uciekł do swego ulubionego baru oddalonego o dwie przecznice od siedziby kancelarii adwokackiej Aarona Pinkusa. - Cześć, Sammy - powitał go barman, kiedy Devereaux klapnął na stołek najbardziej
oddalony od wejścia. - Widzę, że miałeś ciężki dzień. Zawsze potrafię poznać, kiedy są szansę na to, żeby dwa albo trzy kielonki zamieniły się w więcej. Może lepiej usiądziesz z tej strony baru? - Zrób mi przysługę, OToole, i nie mów z tym cholernym akcentem. Ostatnie trzy godziny spędziłem z twoimi przeklętymi ; rodakami - Słowo daję, Sam, oni są najgorsi! Szczególnie ci, którzy mają dom z dwiema toaletami, a stać ich tylko na zatrudnianie takich jak ty. Mamy jeszcze wczesną godzinę, więc pozwól, że naleję ci to co 67 zwykle, włączę telewizor i postaram się trochę cię odprężyć... Dzisiaj nie ma żadnego meczu, więc nastawię kanał z wiadomościami. - Dzięki, Tooley. Devereaux skinął z wdzięcznością głową i odebrał swojego drinka. Barman włączył telewizor. Nadawano właśnie program o czymś, co jak należało przypuszczać, obecnie najbardziej interesowało widzów - w tym przypadku były to dobre uczynki jakiejś tajemniczej osoby. - „...kobieta, której udało się zachować wieczną młodość dzięki bezinteresownej dobroci i poświęceniu, o anielskiej twarzy i cudownie czystym spojrzeniu... - informował widzów donośny głos, podczas gdy kamerzysta wykonał zbliżenie odzianej w biały habit zakonnicy rozdającej podarunki chorym dzieciom w jakimś wstrząsanym wojną kraju Trzeciego Świata. - Nazywają ją siostrą Dobrą Anną - ciągnął pompatyczny głos - ale to wszystko, co świat wie na jej temat. Podobno ona sama nie ma najmniejszego zamiaru poszerzyć tej wiedzy. Nie wiadomo, jak się nazywa ani skąd pochodzi. Należy przypuszczać, że tajemnica ta spowita jest w całun trudnego do wyobrażenia bólu i poświecenia..." - Tajemnica, niech mnie szlag trafi! - ryknął Samuel Lansing Devereaux, spadając ze stołka. - Jeżeli kogokolwiek coś naprawdę bolało, to tylko mnie, ty suko! - Sammy, Sammy! - wykrzyknął z przerażeniem Gavin OToole. Wymachując rękami, popędził do swego przyjaciela i klienta, żeby jak najprędzej go uciszyć. - Zamknij się, do jasnej cholery! Ta kobieta to prawie cholerna święta, a nie wszyscy moi klienci są protestantami, rozumiesz? - OToole przeciągnął Devereaux na drugą stronę baru, rozejrzał się ostrożnie dokoła i zniżył głos. - Wygląda na to, że paru z nich poczuło się głęboko dotkniętych tym, co mówisz. Nie bój się, Hogan da sobie z nimi radę. Siadaj i stul pysk! - Tooley, ty nic nie rozumiesz! - wyjęczał znakomity bostoński prawnik, walcząc z napływającymi mu do oczu łzami. - Kocham ją jak nikogo na świecie... - Tak już lepiej - szepnął OToole. - Mów dalej. - Ona kiedyś była dziwką, a ja ją uratowałem! - Może jednak lepiej nic nie mów. - Potem uciekła z wujkiem Zio! Z n a s z y m sakiem Zio Przekabacił ją! - Z jakim wujkiem? Co ty wygadujesz, chłopcze? 68
- To znaczy, on był właściwie papieżem, zawrócił jej w głowie i zabrał ze sobą do Rzymu, do Watykanu... - Hogan, zatrzymaj przez chwilę tych palantów! Szybko, Sammy, wychodzisz przez kuchnię! Wątpię, czy udałoby ci się dotrzeć do frontowych drzwi. Ten niewinny epizod stał się powodem ostrego ataku depresji. Czy niczego nieświadomy świat nie może pojąć, że nurtująca miliony ludzi tajemnica jest doskonale z n a n a pewnemu choremu z miłości, zdolnemu prawnikowi, który wyprowadził Annę - wielokrotnie zamężną dziwkę z Detroit - na drogę cnoty, by zaraz potem stracić ją na rzecz szalonego wujka Zio?... - rozmyślał Devereaux, pędząc na pomoc mało uczęszczaną drogą prowadzącą do Weston. No, wujek Zio może nawet nie był szalony. Tylko że jego poglądy na życie różniły się diametralnie od wyznawanych przez pewnego młodego, chorego z miłości prawnika Poza tym wujek Zio był także papieżem Franciszkiem I, najbardziej ukochanym papieżem XX wieku, który umożliwił swoje porwanie na rzymskiej Via Appia Antica, ponieważ powiedziano mu, że niebawem umrze, w związku z czym doszedł do wniosku, że będzie lepiej, jeśli na tronie świętego Piotra zasiądzie bliźniaczo do niego podobny kuzyn, niejaki Guido Frescobaldi z opery La Scala Minuscoló,
który będzie otrzymywał przekazywane drogą radiową instrukcje od prawdziwego papieża ukrytego w jakimś niedostępnym alpejskim zakątku. Udało się! Przynajmniej na jakiś czas... Przez kilka tygodni Mac Hawkins i Zio wychodzili na blanki chateau Machenfeld koło Zermatt i tłumaczyli przez krótkofalówkę niezbyt rozgarniętemu, pozbawionemu muzycznego słuchu Frescobaldiemu, co ma robić w-.służbie Świętej Sprawy. A potem wszystko się rozpadło - i to z hukiem nie mniejszym od tego, jaki towarzyszył narodzinom ziemi Alpejskie po\vietrze sprawiło, że wujek Zio - czyli Franciszek I - wrócił do zdrowia, natomiast Guido Frescobaldi potknął się i zmiażdżył swoim opasłym cielskiem radiostację, przez co Watykan znalazł się na skraju ekonomicznej przepaści. Środek zaradczy, choć oczywisty, był niezmiernie bolesny; jednak dla Sama Devereaux znacznie bardziej bolesna okazała się utrata Zrehabilitowanej Anny, która wysłuchiwała wszystkich tych bzdur szeptanych jej do ucha przez wujka Zio, kiedy codziennie rano grali w warcaby. Zamiast poślubić niejakiego Samuela Lansinga Devereaux, postanowiła „poślubić" niejakiego Jezusa Chrystusa, 69 którego referencje - co Sam musiał przyznać z bólem serca - były o niebo lepsze, natomiast niektóre bardziej ziemskie cechy zdecydowanie gorsze - szczególnie jeśli wzięło się pod uwagę życie, jakie jeszcze do niedawna prowadziła wspaniała Nawrócona Anna. Mój Boże, nawet najgorsze dzielnice Bostonu wyglądają lepiej niż kolonie trędowatych! W każdym razie prawie zawsze... „Życie maszeruje wciąż naprzód, Sam. Walka trwa bez przerwy, więc nie spuszczaj nosa na kwintę, nawet jeśli zdarzy ci się dostać w skórę, tylko bierz dupę w troki i od razu ruszaj naprzód!" Słowa wypowiedziane przez najniższą formę życia we wszechświecie, stanowiące ostateczny, niemożliwy do podważenia argument przemawiający za seksualną abstynencją i ścisłą kontrolą urodzeń. Generał MacKenzie Hawkins, Szalony Mac Jastrząb, zaprzeczenie zdrowego rozsądku, niszczyciel wszystkiego, co dobre i normalne. Te pompatycz-ne słowa, ta bezmyślna wariacja na temat wojskowej psychoanalizy były wszystkim, co ów ohydny robal potrafił zaofiarować Samowi w chwili nieszczęścia. - Ona mnie opuszcza, Mac. Odchodzi z nim! - Zio to porządny gość, synu. Jest znakomitym dowódcą, a my, którzy zaznaliśmy samotności dowódczych stanowisk, darzymy się nawzajem głębokim szacunkiem. - Ależ, Mac, przecież to ksiądz! Najbardziej księżowski ksiądz, jakiego można sobie wyobrazić, bo sam papież! Nie będą mogli ze sobą tańczyć, przytulać się, mieć dzieci ani nic z tych rzeczy! - No, może masz trochę racji, jeśli chodzi o te dwie ostatnie sprawy, ale czyżbyś zapomniał, jak Zio tańczy tarantellę? - Ale przy tarantelli w ogóle się nie dotykają! Owszem, kręcą się w kółko i wymachują nogami, ale nie zbliżają się do siebie nawet na chwilę! - To pewnie przez czosnek. Albo przez to wymachiwanie nogami. - W ogóle mnie nie słuchasz. Ona popełnia największy błąd w życiu. Kto jak kto, ale ty powinieneś zdawać sobie z tego sprawę! Na litość boską, przecież byłeś jej mężem, co zresztą wcale mi nie pomagało przez tych kilka ostatnich tygodni. - Wstrzymaj ogień, synu. Byłem żonaty z nimi wszystkimi, ale żadnej nie wyszło to na złe. Z Anną szło mi chyba najtrudniej - nic w tym dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę jej przeszłość - ale nawet ona w końcu zrozumiała, co staram się jej powiedzieć. 70
- A co takiego starałeś się jej powiedzieć, Mac? - Że może stać się lepsza, pozostając jednocześnie sobą. Parszywiec! Devereaux szarpnął kierownicą w lewo, by uniknąć zderzenia z barierką, która zdradziecko wyskoczyła przed samochód z prawej strony. Ze wszystkimi, mój Boże! Jak on to zrobił? Cztery najbardziej zachwycające i utalentowane kobiety na świecie wychodziły kolejno za mąż za pozbawionego piątej klepki żołnierza, po kolejnych rozwodach przeprowadzanych może nie w atmosferze przyjaźni, ale za to w cieple nie słabnącego ognia miłości - łącząc się dobrowolnie i z entuzjazmem w jedyny w swoim rodzaju klub, który nazwały „Haremem Hawkinsa". Wystarczyło, żeby kiwnął palcem, a śpieszyły mu z pomocą,
bez względu na porę i miejsce, w którym tej pomocy potrzebował. Zazdrość? Nie czuły jej, gdyż Mac dał im wszystkim wolność, zrywając łańcuchy, którymi były skute, zanim pojawił się w ich życiu. Sam mógł się z tym wszystkim pogodzić, gdyż podążając z biegiem wydarzeń, które doprowadziły go do chateau Machenfeld, w chwilach emocjonalnego kryzysu korzystał z pomocy każdej z byłych żon Hawkinsa. Wszystkie z wielkim zapałem - a nawet namiętnością - starały się wydobyć go z opałów, w jakich się znalazł z winy ich eks-meza, wykazując przy tym wiele budzącej podziw fachowości. Wszystkie pozostawiły po sobie niezniszczalne ślady zarówno na jego duszy, jak i ciele, a także nadzwyczajne wspomnienia. Najwspanialsza z nich wszystkich była jednak Anna o posągowej sylwetce i popielatych włosach. Wielkie błękitne oczy Anny spoglądały na świat z niewinnością znacznie bardziej realną od rzeczywistości stanowiącej jej przeszłość. Nie kończący się ciąg pytań dotyczących niemal każdego tematu był równie zaskakujący jak apetyt, z jakim pochłaniała kolejne książki, z których wielu z pewnością nie była w stanie od razu pojąć, ale które prędzej czy później na pewno zrozumiała, nawet jeśli przez miesiąc musiałaby studiować w kółko te same pięć stronic. Była prawdziwa Lnn a nadrabiająca stracone lata. Nigdy jednak nie użalała się nad sobą. zawsze natomiast chętnie dzieliła się wszystkim z innymi mimo brutalności, z jaką zabrano jej przeszłość. A jak się potrafiła śmiać Błękitne oczy błyszczały wtedy figlarnym, lecz w żadnym razie nie złośliwym poczuciem humoru. Nigdy nie bawiła się cudzym kosztem. Boże, jak bardzo ją kochał! A mimo to ta zwariowana suka wybrała wujka Zio i jego cholerne kolonie trędowatych zamiast wspaniałego życia u boku Sama Deve71 reaux, znakomitego prawnika, w przyszłości bez wątpienia sędziego Samuela Lansinga Devereaux, który mógł zawsze wziąć udział w dowolnych regatach dokoła przylądka Cod. Kompletna wariatka! Pośpiesz się! Jedź szybko do domu, zamknij się w swojej ostoi i oddaj się wspomnieniom o nie odwzajemnionej miłości. „Bo lepiej pokochać i zostać odtrąconym, niż nigdy nie zaznać smaku miłości". Co za kretyn to powiedział? * Skręcił w ulicę, przy której stał jego dom. Jeszcze tylko kilka minut, a potem będzie mógł wreszcie nastawić bezcenną płytę, wsłuchać się w donośne jodłowanie i zatopić w cudownych, uroczych wspomnieniach... Niech to jasna cholera! Tam, przed domem! Czy to możliwe? Jezu, tak! Limuzyna Aarona Pinkusa! Czyżby coś z matką? Może wtedy, kiedy siedział w barze OToole'a i wrzeszczał na telewizor, wydarzyło się coś strasznego? Jeśli tak, to nigdy sobie tego nie wybaczy! Zatrzymał się z piskiem opon za wielgachnym pojazdem Aarona, wyskoczył z wozu i pognał w kierunku drzwi, kiedy nagle zza samochodu wyłonił się kierowca Pinkusa. - Paddy, co się stało?! - ryknął Devereaux. - Czy moja matka... - Nic jej nie jest, Sammy. Co prawda nie słyszałem takiego słownictwa od lądowania na plaży Omaha, ale... - Co takiego? - Na twoim miejscu wszedłbym tam, chłopcze. Devereaux podbiegł do furtki, otworzył ją, a następnie pognał do drzwi, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu klucza. Klucz okazał się jednak niepotrzebny, gdyż drzwi otworzyła mu kuzynka Córa. Nie znajdowała się w najlepszej formie. - Co się stało? - powtórzył Sam. - Starsza pani i ten kurdupel nawalili się w trzy dupy, zalali się jak meserszmity i schlali się jak dwa karasie - poinformowała go Córa, a następnie czknęła i beknęła donośnie. - O czym ty mówisz, do wszystkich diabłów? Gdzie oni są? - U ciebie, chłoptasiu. - U mnie?... Chcesz powiedzieć, że... - Tis better to have loved and lost z Than never to have lóved at all - cytat z autobiograficznej powieści The Way of Ali Flesh Samuela Butlera, angielskiego pisarza i poety (1835-1902) (przyp. tłum.). 72
- To właśnie chcę powiedzieć, panie duży.
- Przecież nikomu nie wolno tam wchodzić! Ustaliliśmy raz na zawsze że... ' i - Wygląda na to, że ktoś nie dotrzymał umowy. | - O, mój Boże! - ryknął Samuel Lansing Devereaux, po czym "przegalopował przez hol wyłożony różowym norweskim marmurem i popędził w górę po kręconych schodach. Zmniejszyć moc silników przy podchodzeniu do lądowania - powiedział spokojnie pilot, spoglądając przez okienko z lewej strony kabiny i zastanawiając się, czy żona przygotowała zgodnie z obietnicą befsztyk na obiad. - Otworzyć klapy. - Pułkowniku Gibson! - odezwał się podniesionym głosem radiooperator, zakłócając tok myśli dowódcy. - Klakson na posterunku, sierżancie. O co chodzi? - Nie ma pan połączenia z wieżą, panie pułkowniku! - Właśnie przed chwilą się rozłączyłem. Jest taki piękny zachód słońca, wszyscy dokładnie wiemy, co trzeba robić, a ja mam całkowite zaufanie do mego pierwszego oficera i do ciebie, znakomity radiotelegrafisto, więc... - Klakson, włącz się! To znaczy, proszę się włączyć, panie pułkowniku! Dowódca samolotu spojrzał na siedzącego obok niego drugiego pilota i ze zdumieniem ujrzał wybałuszone oczy oraz rozdziawione szeroko usta. - Nie, nie mogą nam tego zrobić!... -jęknął pierwszy oficer. Czego, na litość boską? - Gibson natychmiast pstryknął przełącznikiem. - Proszę powtórzyć ostatnią wiadomość. Nie zrozumieliśmy jej, bo akurat graliśmy w kości. - Dowcipniś z pana, pułkowniku. Przy okazji proszę przekazać temu cwaniakowi, który siedzi po pańskiej prawej stronie, że owszem, możemy to zrobić, bo dostaliśmy rozkaz od samego dowódcy rozpoznania - Powtarzam: proszę powtórzyć wiadomość. Cwaniak po mojej prawej stronie znajduje się w stanie szoku. - Tak samo jak my, Klakson! - rozległ się drugi głos z wieży do kolegi Gibsona, także pułkownika. - Wyjaśnimy wam 73
wszystko, jak tylko sami się dowiemy, o co chodzi, a na razie po prostu zastosujcie się do wskazówek dotyczących uzupełnienia paliwa. - Uzupełnienia?... Co ty gadasz, do nagłej cholery? Przecież odwaliliśmy nasze osiem godzin! Przeczesywaliśmy Aleuty i Cieśninę Beringa tak blisko Matki Rosji, że prawie czuliśmy zapach ich barszczu. Teraz jest pora na obiad, a dokładniej rzecz biorąc, na świeży befsztyk z cebulką! - Przykro mi, ale na razie nie mogę nic więcej powiedzieć. Ściągniemy was najszybciej, jak będzie można. - Czy to alarm? - Na pewno nie w związku z Matką Rosją, tyle wiemy na pewno. - I tyle w zupełności mi wystarczy. W takim razie to zapewne małe zielone ludziki? - Macie działać na CINCSAC pod kontrolą SCD. Czy to ci wystarczy, Klakson? - Przynajmniej w takim stopniu, żeby zrezygnować z befsztyka - nadeszła ponura odpowiedź. - Zawiadomcie moją żonę, dobrze? - Jasne. Współmałżonkowie oraz wszyscy żyjący krewni będą niezwłocznie informowani o każdej zmianie rozkazów. - Hej, pułkowniku! - odezwał się pierwszy oficer. - W centrum Omaha, przy Farnam Street, jest taka niewielka knajpka. Nazywa się „Doogies". Około ósmej powinna tam przyjść rudowłosa dziewczyna, reaguje na imię Scarlet O. Podaję wymiary: dziewięćdziesiąt pięć na siedemdziesiąt na osiemdziesiąt pięć. Czy byłby pan uprzejmy... - Wystarczy, kapitanie. Trochę pan przesadził... „Doogies", powiada pan? Ogromny EC-135, znany jako „Lusterko" i przeznaczony do prowadzonego bez chwili przerwy przeszukiwania nieba przez dowództwo Strategicznych Sił Powietrznych, wzniósł się na pułap sześciuset metrów i skręcił na północny wschód. Wkrótce potem, lecąc wzdłuż
Missouri, opuścił przestrzeń powietrzną Nebraski i znalazł się nad stanem Iowa. Wieża kontrolna w bazie Offutt, stanowiącej światowe centrum dowodzenia Strategicznych Sił Powietrznych, poleciła pułkownikowi Gibsonowi ustawić zakodowany kurs północno-zachodni i przygotować się do spotkania z latającą cysterną. Nie było mowy o żadnej dyskusji. Co prawda 55 Skrzydło Rekonesansu Strategicznego 74
stacjonowało właśnie w Offutt, niemniej jednak, podobnie jak siostrzane 544 Skrzydło Wywiadu Strategicznego, prowadziło rozpoznanie dokładnie na całym świecie i było podporządkowane rozkazom superkomputera Cray X-MP, oficjalnie stanowiącego własność AFGWC, czyli Air Force Global Weather Control *. Kilku najbardziej zaufanych pracowników SAC** podejrzewało, że instytucja ta nie ma nic wspólnego z przepowiadaniem pogody. - Co tam się dzieje, do jasnej cholery? - warknął pułkownik Gibson. - Ja najbardziej chciałbym wiedzieć, co się będzie działo w - odparł z wściekłością kapitan. - Cholera! Pentagonie, w udekorowanym flagami gabinecie wszechpotężnego sekretarza obrony, maleńki człowieczek o wychudzonej twarzy i w lekko przekrzywionej peruce siedział na trzech poduszkach za ogromnym biurkiem i pluł do słuchawki. - Już ja ich wszystkich zdymam! Na Boga, tak urządzę tych cholernych dzikusów, że będą mnie błagać na kolanach o truciznę, ale ja im jej oczywiście nie dam! Nikt nie będzie mi bruździł!... Będę trzymał wszystkie EC-135 w powietrzu, nawet gdyby miały przez tydzień nie dotknąć kołami lotniska! * Jestem po twojej stronie, Feliksie - odparł lekko zaskoczony przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów. - Co prawda nie znam się specjalnie na samolotach, ale czy nie wydaje ci się, że one muszą .... jednak czasem lądować. J u t r o po południu bedziemy mieli u powietrzu
wszystkie stodwudziestkipiątki z Ott uli. Nie wydaje ci się, że powinniśmy przenieść część ciężaru na inne bazy? - W żadnym wypadku, Corky. Omaha stanowi najważniejsze ; miejsce ' nie możemy cofnąć się ani o krok. Nie oglądałeś filmów? t Wystarczy, żebyś ustąpił tym czerwonoskórym choćby o centymetr, a oni zaraz zakradną się od tyłu i zdejmą ci skalp! > - Ale co zrobimy z maszynami i załogami? - Ty o niczym nie wiesz, Corky! Nigdy nie słyszałeś o zasadzie: przylatuj - odlatuj? * Światowe Centrum Kontroli Meteorologicznej Sił Powietrznych (przyp. tłum.). ** Strategie Air Command - Dowództwo Lotnictwa Strategicznego (przyp. tłum,).
- Widocznie byłem wtedy w Wietnamie. - Do roboty, Corky! - ryknął sekretarz obrony i odłożył z trzaskiem słuchawkę na widełki. Generał brygady Owen Richards, głównodowodzący Strategicznych Sił Powietrznych, spoglądał w milczeniu na dwóch przybyszów z Waszyngtonu. Obaj mieli na sobie czarne płaszcze, oczy zasłaniały im ciemne okulary, na głowach zaś tkwiły identyczne ciemnobrązowe kapelusze - nie zdjęli ich nawet w obecności oficera w spódnicy, pani major, która przyprowadziła ich do gabinetu generała. Richards przypisał ten brak dobrego wychowania błędnemu, w jego mniemaniu, przekonaniu, że wszystkich wojskowych należy traktować tak samo, bez względu na płeć. On sam zawsze otwierał drzwi przed swoją sekretarką, która co prawda miała jedynie stopień sierżanta, ale była kobietą, co w tym wypadku miało decydujące znaczenie. Jednak po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że zachowanie ludzi z Waszyngtonu nie miało nic wspólnego z brakiem wychowania; to byli po prostu wariaci, bo kto inny w upalny letni dzień założyłby ciężki czarny płaszcz i nie zdjął przyciemnianych okularów w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu? Żaluzje w
oknach były opuszczone, żeby nie wpuścić do środka gorących promieni słońca zniżającego się ku zachodniemu horyzontowi. Tak, to na pewno wariaci - pomyślał Owen. Zwyczajne świry. - Panowie - rozpoczął spokojnie mimo obaw, które skłoniły go do dyskretnego wysunięcia dolnej szuflady biurka, gdzie spoczywała jego służbowa broń. - Zapewne dysponujecie odpowiednimi dokumentami, skoro udało wam się dotrzeć aż tutaj, ale, szczerze mówiąc, wolałbym obejrzeć je osobiście... Trzymać ręce na widoku, bo rozwalę was na kawałki! - ryknął nagle, wyciągając z szuflady czterdziestkę-piątkę. - Przecież chciał pan zobaczyć nasze dokumenty - odezwał się ten z lewej. - Jak mamy je panu pokazać? - zapytał ten z prawej. - Dwoma palcami! - zażądał generał. - Jeśli któryś z was schowa pod płaszcz całą dłoń, rozmażę go na tamtej ścianie. - Wojenna przeszłość uczyniła pana nadmiernie podejrzliwym. 76
- Masz rację, chłopie. Spędziłem dwa lata w Waszyngtonie... Dobra, połóżcie je na biurku. - Mężczyźni postąpili zgodnie z poleceniem. - Do cholery, przecież to nie są żadne dokumenty, tylko ręczne notatki! - Opatrzone podpisem, który pan z pewnością rozpozna - powiedzial agent stojący z lewej strony. - Zna pan też z pewnością numer telefonu, pod który może pan zadzwonić, gdyby koniecznie chciał pan uzyskać bezpośrednie potwierdzenie. - Biorąc pod uwagę to, czego ode mnie chcecie, domagałbym się potwierdzenia nawet od samego prezydenta. - Richards podniósł słuchawkę czerwonego telefonu, nacisnął cztery guziki i po chwili skrzywił się boleśnie, usłyszawszy głos sekretarza obrony. - Tak jest, proszę pana. Oczywiście. Tak, otrzymałem rozkazy. - Odłożył słuchawkę, po czym skierował szkliste spojrzenie na dwóch intruzów. - Cały Waszyngton oszalał - wyszeptał zbielałymi wargami. - Nie, Richards. Nie c a ł y Waszyngton, tylko kilku ludzi w Waszyngtonie - odparł przyciszonym głosem agent z prawej strony. - Wszystko musi pozostać w najściślejszej tajemnicy. Do jutra, do godziny szóstej wieczorem, Dowództwo Lotnictwa Strategicznego ma przestać funkcjonować. Musicie się stąd wycofać. - Dlaczego, na litość boską?! - Ma to stanowić manewr pozorujący, który powinien nie popuścić do uchwalenia nowego prawa, z naszego punktu widzenia absolutnie nie do przyjęcia. - Jakiego prawa?! - ryknął generał. - Prawdopodobnie sprzyjającego komunistom - wyjaśnił drugi wysłannik ze stolicy. Komuchy mają swoich ludzi w Sądzie Najwyższym.. - Komuchy?... O czym wy mówicie, do wszystkich diabłów? Pzecież Związek Radziecki już nie istnieje, a ten cholerny Sąd Najwyższy składa się wyłącznie z ludzi prezydenta! - Pozory, żołnierzu. Wbij sobie jedno do tego swojego umun-arowanego mózgu: nie oddamy tej bazy! To nasz najważniejszy środek nerwowy! - A komu mielibyśmy ją oddać? - Nic więcej nie mogę ci powiedzieć. Zapamiętaj hasło: WOP-fACK. To ci powinno wystarczyć. 77
- Wop*... atak? Włosi przygotowują inwazję na Omaha? - Ja tego nie powiedziałem. Nie mieszamy się do nieporozumień między grupami etnicznymi. - Więc co powiedziałeś, do jasnej cholery? - Sprawa o najwyższym stopniu tajności, generale. Chyba sam pan rozumie. - Może rozumiem, a może nie rozumiem, ale co się stanie z moimi czterema samolotami, które wtedy będą w powietrzu? - Zabawicie się z nimi w przylatuj - odlatuj. - Co t a ki e go? - zawył Owen Richards, zrywając się z fotela. - Wykonujemy rozkazy przełożonych, generale. Pan powinien zrobić to samo.
Eleanora Devereaux i Aaron Pinkus siedzieli obok siebie na dwuosobowej skórzanej kanapie w prywatnym gabinecie Sama Devereaux, mieszczącym się w odrestaurowanym wiktoriańskim domu w Weston w stanie Massachusetts. Mieli śmiertelnie blade twarze, otwarte usta i szkliste, nieruchome oczy. Milczeli, gdyż żadne z nich nie było w stanie wykrztusić ani słowa; nieartykułowane bełkoty i jękt, jakie wydobyły się z gardła Sama, stanowiły zupełnie jednoznaczną odpowiedź na pytanie, które zadali mu jakiś czas temu. Sytuacji bynajmniej nie poprawił fakt, że Samuel Lansing Devereaux, wstrząśnięty odkryciem jego tajemnicy, rzucił się ku ścianie zawieszonej zdjęciami oraz wycinkami z gazet i znieruchomiał przy niej z rozłożonymi szeroko rękami, starając się zakryć jak najwięcej kompromitujących materiałów. - Samuelu, mój synu... - wychrypiał wreszcie wiekowy Aaron Pinkus, odzyskawszy władzę nad językiem. - Nie mów do mnie w ten sposób! - zaprotestował Devereaux. - O n tak powtarzał. - To znaczy kto? - zapytała wciąż jeszcze półprzytomna Eleanora. - Wujek Zio... - Nie masz żadnego wujka o takim imieniu, chyba że chodzi ci - Wop - pogardliwe określenie Włocha lub osoby pochodzenia włoskiego (przyp. tłum.). 78
o Sepaoura Devereaux, który ożenił się z Kubanką i musiał przeprowadzić się do Miami. - Obawiam się, że on nie jego ma na myśli, Eleanoro. O ile nie zawodzi mnie moja stara pamięć, to wydaje mi się, że zio znaczy po włosku właśnie wujek. Podczas negocjacji w Mediolanie aż roiło się od takich wujków. Nie sposób było ich wszystkich ^spamiętać. Twój syn mówi po prostu wujek wujek, rozumiesz? - Ani trochę. - Ma na myśli... - Nie mów tego! - pisnęła lady Devereaux, zakrywając szlachetnie ukształtowane arystokratyczne uszy. - ...papieża Franciszka - dokończył najlepszy prawnik w Bostonie w stanie Massachusetts. Jego twarz przypominała teraz oblicze sześciotygodniowego nieboszczyka, którego nie przyjęto do chłodni. - Sammy.. Samuelu... Sam... Jak mogłeś to zrobić? - To bardzo skomplikowana sprawa, Aaronie... - To wręcz niewiarygodne! - zagrzmiał Pinkus, nie panując nad ;łosem. - Żyjesz w innym świecie! Masz rację - zgodził się Devereaux. Opuścił ramiona, padł na kolana i ruszył w kierunku owalnego stolika stojącego przed miniaturową kanapą. - Zrozum mnie, nie miałem wyboru! Musiałem robić wszystko co kazał mi ten potwór... - Włącznie z porwaniem papieża! - wyskrzeczał Pinkus, któremu głos ponownie odmówił posłuszeństwa. - Przestańcie! - wrzasnęła Eleanora Devereaux. - Nie chcę tego słuchać! - Myślę, że powinnaś, droga Eleanoro, więc, jeśli wybaczysz mi moje szorstkie słowa, natychmiast zamilcz. Mów dalej, Sammy. Ja też wolałbym tego nie słuchać, ale, na Boga Abrahama, który włada wszechświatem i który też będzie musiał wyjaśnić mi parę rzeczy, jak to się stało? Bo s t a ł o się, co do tego nie mam żadnych wątpliwości! prasa i telewizja miały rację: było dwóch ludzi. Dowody wiszą na tej ścianie. Było dwóch papieży, a ty porwałeś tego prawdziwego! - Niezupełnie... - jęknął Devereaux, łapiąc z trudem powietrzę. - Zio doszedł do wniosku, że wszystko jest w porządku i... W p o r z ą d k u ? Pinkus nachylił się tak nisko, że jego broda prawie się zetknęła blatem stolika do kawy. 79 - No tak. Nie czuł się najlepiej i... Ale to zupełnie inna historia. Ostatecznie okazało się, że był najsprytniejszy z nas wszystkich, ale naprawdę nie stawiał żadnego oporu! - Jak do tego doszło, Sam? Na pewno przez tego zwariowanego generała MacKenziego Hawkinsa, zgadza się? Jest na wszystkich fotografiach. To on zmusił cię, żebyś został największym porywaczem w dziejach ludzkości! Czy mam rację?
- W pewnym sensie masz, a w pewnym nie masz. - Jak to było, Sam? Jak? - zapytał błagalnym tonem wiekowy prawnik, wachlując egzemplarzem „Penthouse'a" bliską omdlenia Eleanorę Devereaux. - W tym piśmie jest kilka znakomitych artykułów... Bardzo naukowych. - Sammy, błagam cię, nie rób mi tego! Oszczędź mnie i swoją kochaną matkę, która wydała cię w bólu na świat, a teraz lada chwila może wymagać pomocy, której nie będziemy mogli jej udzielić. W imię Boga Wszechmogącego, któremu jutro w synagodze złożę stanowczy protest, co cię opętało, żeby wziąć udział w tym ohydnym przedsięwzięciu? -Przyznam, Aaronie, że opętanie jest słowem znakomicie pasującym do domniemanego podkreślam: domniemanego - kryminalnego przedsięwzięcia, do którego nawiązujesz. - Ja nie muszę do niczego nawiązywać, Sam. Wystarczy, że wskażę bardzo konkretne dowody widoczne na ścianach tego pokoju! - Szczerze mówiąc, nie wszystkie z nich mają ścisły związek z... - Chcesz, żebym powołał na świadka p a p i e ż a ? - Watykan nie zgodziłby się na to. - W wypadku ujawnienia tych zdjęć całą normalną procedurę sądową diabli by wzięli! Czy naprawdę niczego cię nie nauczyłem? - Mógłbyś podtrzymać głowę mamy? - Chyba lepiej, że zemdlała. O co chodzi z tym opętaniem? - Widzisz, Aaronie... Jako adwokat MacKenziego Hawkinsa musiałem towarzyszyć mu przy przeglądaniu tajnych materiałów dotyczących jego działalności od drugiej wojny światowej aż do wojny w Indochinach. Takie prawo przysługuje każdemu oficerowi wywiadu odchodzącemu na emeryturę. - I co z tego? - Przyjaciele Maca z armii dorzucili do tego swoje trzy grosze. 80
Podczas służby w Złotym Trójkącie popełniłem drobny błąd, oskarżając niejakiego generała Ethelreda Brokemichaela o handel narkotykami, podczas gdy naprawdę zajmował się tym jego kuzyn Heseltine Brokemi-chael. Kumple Ethelreda cholernie się wściekli, a ponieważ tak się złożyło, że wszyscy byli przyjaciółmi Hawkinsa, zgodzili się włączyć w jego grę. - W jaką grę? Heseltine... Ethelred... Narkotyki, Złoty Trójkąt! Popełniłeś błąd, ale przecież natychmiast wycofałeś oskarżenie, zgadza się? -- Za późno. Wojskowi okazali się gorsi niż Kongres. Ethelred nie dostał trzeciej gwiazdki, a jego kolesie uznali, że to moja wina |i sprzymierzyli się z Hawkinsem. | - Jeden z tych sukinsynów przypiął mi do przegubu teczkę, * nalepił na nią kartkę z napisem „ściśle tajne", a ja podpisałem przy wyjściu świstek potwierdzający, że wyniosłem dwa tysiące sześćset czterdzieści jeden stronic tajnych dokumentów, w znakomitej większości nie mających nic wspólnego z Hawkinsem, który przez cały czas stał z niewinna miną przy moim boku. Aaron Pinkus przymknął oczy i opadł na kanapę, opierając się ramieniem o nieprzytomną Eleanorę Devereaux. - A więc miał cię w ręku... mniej więcej na pięć miesięcy - stwierdził, ostrożnie unosząc powieki. - Gdybym się nie zgodził, cofnąłby moje zwolnienie z wojska albo wsadzi! na dwadzieścia lat do Leavenworth. - Czyli pieniądze pochodziły z okupu... - Jakie pieniądze? - przerwał mu Sam. - Te, które tak rozrzutnie przeznaczyłeś na remont domu. Setki tysięcy dolarów! To był twój udział w okupie, zgadza się? - W jakim okupie? - Za papieża, ma się rozumieć. Dali wam okup, żebyście go uwolnili - Nie dostaliśmy żadnego okupu. Kardynał Ignatio Quartz odmówił niema pieniędzy. - Jaki kardynał?! - To zupełnie inna historia. Quartz był bardzo zadowolony z Guida
- Guida? - Aaronie, ty krzyczysz.. - wymamrotała Eleanora. 81
- Guido Frescobaldi - wyjaśnił Devereaux. - Kuzyn Zio jest podobny do niego jak bliźniak. Pętał się w trzecim zespole La Scali i czasem dostawał jakieś małe rólki. - Wystarczy! - Znakomity bostoński prawnik odetchnął głęboko kilka razy, starając się za wszelką cenę nie stracić panowania nad sobą, a następnie powiedział najspokojniej, jak tylko potrafił: - Sam, wróciłeś do domu z mnóstwem pieniędzy, których nie odziedziczyłeś po żadnym zamożnym Devereaux. Skąd je wziąłeś? - Noo... Sprawy przedstawiały się w ten sposób, Aaronie, że jako główny partner otrzymałem udział w likwidowanym kapitale zakładowym spółki. - Jakiej spółki? - zapytał Pinkus drżącym głosem. - Spółki Shepherda. - Spółki Sheph... - Tak jak w Dobrym Pasterzu *. - Tak jak w Dobrym Pasterzu... - powtórzył Aaron, sprawiając wrażenie człowieka pogrążonego w głębokim transie. - Udział w likwidowanym kapitale zakładowym... - Każdy z inwestorów, których było czterech, wniósł po dziesięć milionów dolarów, tworząc spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością z udziałem dwóch głównych partnerów. Ma się rozumieć, każdy z nich ponosił ryzyko jedynie do wysokości swojego wkładu, jeśli zaś chodzi o spodziewane zyski, to miały one dziesięciokrotnie przekroczyć wkłady... Ostatecznie sprawy ułożyły się w taki sposób, że żaden inwestor nie chciał wycofać wkładu, traktując go jako coś w rodzaju dobroczynnego daru w zamian za zachowanie anonimowości. Anonimowości?... Anonimowość warta czterdzieści milionów dolarów? , - Mieli to zagwarantowane na piśmie. Osobiście przygotowałem wszystkie dokumenty. - Ty?! Maczałeś palce w tej farsie? - Nie z własnej woli - zaprotestował Devereaux. - Nie miałem wyboru. - Ach tak! Te dwa tysiące paręset stronic tajnych dokumentów. Cofnięcie zwolnienia albo dwadzieścia lat w Leavenworth. - Albo coś jeszcze gorszego. Mac powiedział mi, że jeśli Pentagon Good Shepherd - Dobry Pasterz (przyp. tłum.).
82
zażąda czyjejś głowy, to istnieje wiele znacznie bardziej dyskretnych sposobów, żeby ją zdobyć, niż stawianie delikwenta przed plutonem egzekucyjnym. - Tak, tak* rozumiem... Sam, twoja kochana matka, która obecnie znajduje się w stanie głębokiego szok u, wspomniała mi, że wyjaśniłeś jej, jakoby pieniądze pochodziły z handlu przedmiotami kultu religijnego... i - Dokładnie rzecz biorąc, w statucie spółki jako cel jej działania podano „obrót pozyskanymi przedmiotami kultu religijnego". Myślę, że dość zgrabnie to sformułowałem. - Dobry Boże... - wymamrotał Pinkus. - A tym pozyskanym przedmiotem kultu religijnego okazał się nie kto inny jak papież Franciszek I, którego porwaliście! - Wydaje mi się, Aaronie, że to dość swobodne uogólnienie, w dodatku znacznie rozmijające się z prawdą. - Co ty bredzisz, do diabła? Spójrz na ściany, na te fotografie! - Ze swojej strony pozwolę sobie zaproponować, żebyś to ty, Aaronie, przyjrzał im się nieco dokładniej. Prawo karne definiuje porwanie jako „uprowadzenie osoby lub osób siłą albo podstępem i przetrzymywanie ich wbrew woli w celu uzyskania korzyści, w tym także finansowych". Choć, jak przyznałem, początkowe plany przewidywały właśnie takie działanie, to uległy one daleko idącym zmianom w związku z chętną, żeby nie powiedzieć entuzjastyczną, współpracą obiektu naszego działania. Trudno powiedzieć, aby fotografie, o których byłeś uprzejmy wspomnieć, przedstawiały tenże obiekt pozostający w stanie jakiegokolwiek przymusu. Wręcz przeciwnie - wydaje się zdrowy i bardzo zadowolony. Sam, powinieneś jak najszybciej znaleźć się w wyściełanej celi! Czy ten potworny czyn,
którego się dopuściłeś, nie wgiął ani trochę twojego moralnego pancerza? - Przyznaję, Aaronie, że krzyż, który dźwigam na swoich barkach, ogromnie mi ciąży. - Nie jest to najlepsza metafora, na jaką mogłeś się zdobyć... W gruncie rzeczy nic mnie to nie obchodzi, ale powiedz mi, w jaki sposób odstawiliście go do Rzymu? On i Mac wpadli we dwójkę na ten pomysł. Jastrząb nazwał to „wyjątkowo delikatną misją", a Zio zaczął śpiewać arie operowe. - Jestem wykończony... - szepnął Aaron Pinkus. - Żałuję, że doczekałem tego dnia, że nie ogłuchłem w porę, by nie usłyszeć 83
żadnego słowa, które wypowiedziano w tym pokoju, i że na czas nie straciłem wzroku. - A jak, według ciebie, ja się czuję w każdym dniu mojego życia? Straciłem kobietę, którą kocham jak nikogo na świecie, ale nauczyłem się jednej rzeczy, Aaronie: życie musi trwać dalej! - Cóż za oryginalne sformułowanie. - Już po wszystkim. Tamto minęło, należy do przeszłości. Chyba nawet się cieszę, że dzisiaj zdarzyło się to, co się zdarzyło. W pewien sposób stałem się wolny. Teraz mogę znowu wziąć się ostro do pracy, bo wiem, że ten ponury sukinsyn już nigdy nie zbliży się do mnie nawet na kilometr! Rzecz jasna, dokładnie w tej chwili zadzwonił telefon. - Jeśli to z biura, powiedz im, że poszedłem do synagogi - szepnął Pinkus. - Nie jestem przygotowany na spotkanie z zewnętrznym światem. - Ja odbiorę - powiedział Sam, podnosząc się z klęczek i ruszając w stronę biurka. - Mama jest z nami - przynajmniej w pewnym sensie - a lepiej, żeby Córa nie rozmawiała z nikim przez telefon. Wiesz, Aaronie... Teraz, kiedy już wszystko zostało powiedziane, naprawdę czuję się znacznie lepiej. Wiem, że z twoją pomocą mogę stawić czoło nowym wyzwaniom, pokonywać najtrudniejsze przeszkody... - Odbierz ten cholerny telefon, Sammy. Głowa mi pęka. - Tak, oczywiście. Przepraszam. Devereaux podniósł słuchawkę, powitał grzecznie rozmówcę, wysłuchał odpowiedzi, po czym zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. Jego matka poderwała się gwałtownie z kanapy, przewróciła stolik do kawy i rozciągnęła się jak długa na podłodze. - Sammy! - wykrzyknął rozpaczliwie Aaron Pinkus, miotając się między nieprzytomną Eleanorą a jej synem, który w niepohamowanym przypływie paniki zrywał ze ścian wszystkie oprawione w ramki fotografie i roztrzaskiwał je na podłodze. - Sam, opanuj się! - Potwór! - ryczał Devereaux. - Ohydny robal! Najwstrętniejszy dwunóg, jaki kiedykolwiek stąpał po powierzchni ziemi! Jakim prawem.. - Sammy, twoja matka! Ona mogła umrzeć! - Nie ma obawy! Nie wiedziałaby jak - parsknął Devereaux. Podbiegł do ściany za biurkiem i tam kontynuował dzieło zniszczenia. - On jest chory, chory, chory! - Nie powiedziałem zachorować, tylko umrzeć - odparł Aaron, klękając z wysiłkiem i unosząc rękamin^ ^łowe kobiety. Miał nadzieję, że ten widok wywrze jakieś wrażenie na szalejącym synu. - Myślę, że powinieneś jej okazać trochę zainteresowania. - Zainteresowania? A czy on kiedykolwiek się mną interesował? Nie, tylko rozwalił mi życie na kawałki, a potem starannie wdeptał każdy z nich w ziemię! Rozerwał mi serce, nadął je niczym balon i... - Nie mówię o nim, Sam, tylko o niej. O twojej matce. - Cześć, mamo. W tej chwili jestem zajęty. Pinkus wyjął z kieszeni sygnalizator i kilka razy nacisnął guzik. Chyba kierowca* Paddy Lafferty, domyśli się, że chodzi o coś bardzo ważnego, 85 Domyślił się. Kilka sekund później Paddy wdarł się do budynku przez wejście we wschodnim skrzydle i poinformował kuzynkę Córę głosem starego sierżanta nawykłego do wydawania rozkazów, że jeśli natychmiast nie zejdzie mu z drogi, to rzuci ją na pastwę kompanii wygłodniałych piechurów marzących tylko o tym, by oddać się zabawie z jakąś apetyczną kobietką. - O rety! A gdzie oni są, krzykaczu?
Sam Devereaux siedział za biurkiem przywiązany do fotela. Nogi i ręce miał skrępowane prześcieradłem zdjętym z łóżka i porwanym na strzępy przez byłego sierżanta Patricka Lafferty'ego. Porwanym, ma się rozumieć, po uprzednim znokautowaniu Sama i znalezieniu sypialni. Devereaux potrząsnął głową i zamrugał szybko powiekami. - Napadło mnie pięciu narkomanów na głodzie - zaryzykował. - Niezupełnie, chłopcze - odparł Paddy, przytykając mu do ust brzeg szklanki z wodą. Chyba że zaliczasz do tej kategorii takich jak ja, ale nie radzę ci tego robić ani na starym Południu, ani nawet w knajpie OToole'a. - Ty mi to zrobiłeś? - Nie miałem wyboru, Sam. Kiedy człowiek jest tak wycieńczony walką, że traci kontakt z rzeczywistością, trzeba czym prędzej pomóc mu wrócić do normy. Nie ma się czego wstydzić, chłopcze. - Byłeś w wojsku? Na polu bitwy?... Z MacKenziem Hawkinsem? - Skąd znasz to nazwisko, Sammy? - Walczyłeś u jego boku? - Nigdy nie dostąpiłem zaszczytu, żeby osobiście poznać tego wielkiego człowieka, ale widziałem go na własne oczy! We Francji przez dziesięć dni dowodził naszą dywizją. Powiadam ci, chłopcze: Mac Jastrząb był najlepszym dowódcą w całej armii. Patty wyglądał przy nim jak tancerka z baletu. Lubiłem starego George'a, ale nie dorównywał Macowi klasą. - Zaraz oszaleję! - zawył Devereaux, szarpiąc więzy. - Gdzie jest moja matka?... Gdzie jest Aaron? - dodał szybko, rozglądając się po pustym pokoju. - Z twoją matką, chłopcze. Zaniosłem ją do sypialni. Pan Pinkus został, żeby podać jej trochę brandy. To pomoże jej zasnąć. 86
- Aaron i moja matka?... - Odrobinę elastyczności, kolego. Zachowujesz się tak, jakby twoja dziewczyna przyszła na randkę z workiem cementu na głowie. Masz, łyknij sobie wody... Dałbym ci whisky, ale boję się, że mogłoby ci to zaszkodzić. Masz oczy jak kot, który właśnie usłyszał jakiś hałas. - Przestań! Cały mój świat rozpada się na kawałki! - Nie przesadzaj, Sam. Pan Pinkus poskłada go z powrotem. To [najlepszy specjalista w swoim fachu... O, już idzie. Skrzypnęło to coś, | co zostało z twoich drzwi. Do gabinetu, powłócząc nogami, wszedł Aaron Pinkus. Wyglądał tak, jakby właśnie wrócił z wyprawy na szczyt Matterhornu. - Musimy porozmawiać, Samuelu - powiedział, siadając ciężko w fotelu naprzeciwko biurka. - Czy mógłbyś zostawić nas samych, rPaddy? Kuzynka Córa zaprasza cię do kuchni na befsztyk z polędwicy. - - Befsztyk? - - Zakrapiany irlandzkim ale. - Wygląda na to, że pierwsze wrażenie nie zawsze jest ostatnie, prawda, panie Pinkus? - Masz całkowitą rację, Paddy. - A co ze mną?! - ryknął Devereaux. - Może by tak mnie ktoś uwolnił? - Do końca naszej rozmowy zostaniesz dokładnie tam, gdzie teraz jesteś, Samuelu. - Zawsze nazywasz mnie Samuelem, kiedy jesteś na mnie wściekły. - Wściekły? Dlaczego miałbym być na ciebie wściekły? Przecież tylko wplątałeś mnie i moją kancelarię adwokacką w najbardziej ohydną i niemoralną zbrodnię w historii cywilizacji od czasów Średniego Państwa Egiptu cztery tysiące lat temu. Wściekły? Nie, Sam. To nie wściekłość, tylko, co najwyżej, histeria. - Chyba już sobie pójdę, szefie. Dam ci później znać, Paddy. Rozkoszuj się swoim befsztykiem tak, jakby to miał być ostatni posiłek w twoim życiu. - A ja życzę panu powodzenia, panie Pinkus. - Jeśli za godzinę nie dam znaku życia, przyjdź tutaj i zanieś mnie do synagogi Lafferty wyszedł pośpiesznie z pokoju; w chwilę później rozległo się przeraźliwe skrzypnięcie roztrzaskanych drzwi. Aaron splótł przed § sobą dłonie i powiedział spokojnie:
87 - Przypuszczam, że osobą, która do ciebie zadzwoniła, był nie kto inny jak generał MacKenzie Hawkins. Czy mam rację? - Doskonale wiesz, że masz rację! Ten szczur ściekowy nie ma prawa mi tego robić! - A co konkretnie zrobił? - Rozmawiał ze mną! - Czy istnieje jakieś prawo zabraniające ludziom porozumiewać się z sobą? - Na pewno, przynajmniej jeśli chodzi o nas dwóch. Przysiągł na Regulamin Armii USA, że do końca swego nędznego, plugawego życia nie odezwie się do mnie ani słowem! - Uznał jednak za stosowne złamać przysięgę, z czego należy wnioskować, że miał ci do powiedzenia coś bardzo ważnego. Co to było? - A co mnie to obchodzi?! - wrzasnął Devereaux, ponownie usiłując zerwać krępujące go więzy. - Usłyszałem tylko, że leci do Bostonu, żeby się ze mną spotkać, a potem wszystko dokoła oszalało... - To ty oszalałeś, Sam... Kiedy tu będzie? - Skąd mam wiedzieć? - Słusznie. Przecież straciłeś zdrowy rozsądek i poddałeś się bezrozumnej panice... Zakładając jednak, że ma ci do powiedzenia coś bardzo ważnego - a na pewno tak jest, skoro zdecydował się złamać obietnicę - możemy przypuszczać, że zjawi się w Bostonie lada chwila. - W takim razie ja natychmiast odlatuję na Tasmanię - oświadczył stanowczo Devereaux. - Tego akurat nie wolno ci zrobić - odparł równie stanowczo Pinkus. - Nie wolno ci przed nim uciekać, nie wolno ci go unikać... - Wymień jeden powód! - przerwał mu gwałtownie Sam. - Choć jeden cholerny powód, dla którego nie miałbym go unikać, oczywiście oprócz tego, że mógłbym go od razu zamordować. To chodzący sygnał alarmowy z „Titanica"! - Przecież nie może wiecznie trzymać nad twoją głową - a także i nad moją, bo od początku jestem twoim pracodawcą - tego miecza, jakim jest wiedza o twoim uczestnictwie w najpotworniejszej zbrodni w historii ludzkości. - To nie ty wyszedłeś z archiwum z ponad dwoma tysiącami stron tajnych akt w teczce, tylko ja! 88
- -Ten pozornie groźny fakt traci całkowicie na znaczeniu w porównaniu z dowodami, które przed chwilą starałeś się usunąć ze ścian tego pokoju... Skoro już o tym wspomniałeś: czy istniał jakiś powód, by kraść te akta? - Czterdzieści milionów powodów - odparł Devereaux. - Jak sądzisz, w jaki sposób ten szaleniec zdobył kapitał potrzebny do .założenia spółki? - Szantaż?... - Od mafii aż do jakichś Angoli, którzy nie bardzo zasłużyli sobie na Krzyż Wiktorii, i od byłych nazistów, o reputacji tkwiącej po kolana w kurzym łajnie, do arabskich szejków, którzy dorabiali się fortun, chroniąc swoje inwestycje u Izraelu. Zlepił to wszystko w jedną cuchnącą kulę, rzucił ją i kazał mi jej szukać. -•• Dobry Boże, a twoja matka była pewna, że to tylko majaczenia wywołane alkoholem! Mordercy na polu golfowym, Niemcy na fermie drobiu, Arabowie na pustyni... Oni wszyscy naprawdę istnieli! - Czasem zdarza mi się wypić trochę więcej, niż powinienem. - O tym też mi wspominała. A więc Hawkins wygrzebał tych drani w tajnych aktach i zmusił do podporządkowania się jego żądaniom' - Oto jak nisko może upaść... Oto na jakie wyżyny może się wznieść umysł człowieka! M, ;,» - Co się stało z twoim moralnym pancerzem, Aaronie? .,. •, Z pewnością nie miał służyć ochronie takich śmieci. Nawet w połączeniu z dowodami, które widziałeś na tych ścianach'' - Nawet! - Po czyjej stronie ty właściwie stoisz? - Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. Między tymi sprawami nie istnieje żaden. związek. - Z mojego punktu widzenia wygląda to zupełnie inaczej. Aaron Pinkus pochylił głowę,
przyłożył obie dłonie do czoła i odetchnął głęboko kilka razy. - Dla każdego, choćby najpoważniejszego problemu musi się znaleźć jakieś rozwiązanie. Jeśli nie na tym świecie, to na pewno na tamtym. - Wolałbym na tym, oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Zgadzam się z tobą - odparł stary prawnik. - Dlatego 89 właśnie weźmiemy dupy w troki i ruszymy naprzód, Jak byteś uprzejmy niedawno sam to sformułować. - Naprzód, to znaczy ku czemu? - Ku wspólnej konfrontacji z generałem MacKenziem Hawkinsem. - Zrobiłbyś to? - Mam w tym także własny interes, Sammy. Poza tym chciałbym przypomnieć ci pewien truizm związany z naszym zawodem, prawdziwy, bo niezmiernie ważny... Prawnik, który reprezentuje samego siebie, jest skończonym osłem. Twój generał Hawkins może dysponować wspaniałym żołnierskim umysłem i zadziwiać świat niekonwencjonalnym postępowaniem, ale z całą skromnością muszę stwierdzić, że wątpię, czy zdoła dotrzymać pola Aaronowi Pinkusowi. < .Przystrojony we wspaniały pióropusz wódz Grzmiąca Głowa wypluł na ziemię przeżutą resztkę cygara i wrócił do obszernego namiotu, gdzie oprócz naturalnych w takim miejscu wytworów kultury amerykańskich Indian, takich jak sztuczne skalpy, znajdowało się wodne łóżko oraz sprzęt elektroniczny, z którego byłby dumny nawet Pentagon - b y ł dumny, jeśli chodzi o ścisłość, gdyż sprzęt został ukradziony właśnie z tej instytucji. Westchnąwszy głośno - westchnienie miało świadczyć zarówno o smutku, jak i o gniewie wodza - Grzmiąca Głowa zdjął ostrożnie pióropusz, położył go na ziemi, po czym sięgnął do kieszeni spodni z koźlej skóry i wyjął z niej kolejne cygaro niewiadomej marki i raczej podłej jakości, następnie wetknął je sobie do ust na głębokość co najmniej pięciu centymetrów i zaczął intensywnie przeżuwać. Potem podszedł do łóżka i zwalił się na jego rozfalowaną powierzchnię. Niemal w tej samej chwili rozległ się sygnał komórkowego telefonu, który także znajdował się w kieszeni spodni. Sygnał powtarzał się przez dłuższy czas, który wódz spędził, usiłując zapanować nad gwałtownymi falami wywołanymi jego nagłym uwaleniem się na łóżko. Wreszcie udało mu się dźwignąć do pozycji siedzącej i oprzeć obie nogi na stałym gruncie. - Co jest? - warknął, wyszarpnąwszy aparat z kieszeni. - Mam teraz zebranie rady szczepu! - Daj spokój, wodzu. Jedyne zebrania, jakie jeszcze tam u was się odbywają, urządzają psy przy ognisku. 90
- Nigdy nie wiadomo, kto akurat dzwoni. - Myślałem, że tylko ja znam ten numer? - Zawsze trzeba brać pod uwagę możliwość, że nieprzyjacielowi uda się wejść na tę samą częstotliwość. - O czym... - Po prostu zachowaj czujność, chłopcze. O co chodzi? - Pamiętasz tę angielską parę, która wczoraj dopytywała się o ciebie? Tych, przed którymi udawaliśmy niedorozwiniętych Indian. - Co z nimi? - Wrócili, ale nie sami. Jeden z tych nowych wygląda na coś, co uciekło z klatki bez wiedzy właściciela, a drugi bez przerwy kicha. Albo ma cholerny katar, albo coś go kręci w nosie. - Widocznie co nieco zwąchali - - Na pewno nie tym kinolem... - Nie mówię o nowych, tylko o Anglikach. Założę się, że to przez tego waszego idiotę, który uważa się za prawnika. - Daj spokój, Grzmiąca Głowo! Charlie był świetny, tyle że zwalił się z tej przeklętej
kobyły. Nie pisnął im ani słówka, a baba gapiła się bez przerwy na jego ochraniacz na jaja... - Przepaskę biodrową, synu. Może to przez tego konia... - A może przez przepaskę biodrową - zasugerował rozmówca. W tej samej chwili Grzmiąca Głowa, uniesiony falą wydymającą winylową powłokę, runął ponownie na łóżko. - Auuu! - Co, ty też myślisz, że nasz prawniczy orzeł jednak ma coś w sobie? \ - Nic nie myślę! To przeklęte wyposażenie wyprowadza mnie z równowagi! - Sam je zaprojektowałeś, Grzmiąca Głowo. - Radzę ci, żebyś przestał się spoufalać, chłopcze. Jesteś tylko szeregowcem i powinieneś mówić do mnie: wodzu. - Dobra, wodzu. Od tej pory będziesz sam jeździł do miasta i kupował sobie te paskudne cygara... - Nie miałem na myśli niczego poważnego, synu. Po prostu chce utrzymać logiczny porządek zależności służbowej. Oprócz tego twierdzę, że personel pomocniczy nie jest mobilizowany po to, żeby ganiać po polu bitwy w przepaskach biodrowych. Czy -to jasne? 91 - Powiedzmy... A więc, jak ci się wydaje? Chodzi mi o to, co mogli wywąchać. - Nie to, co o n i mogli wywąchać, młody człowieku, ale co wywąchał ktoś, kto przysłał im posiłki. Te Angole nie wróciły z własnej woli. Skierował ich jakiś doświadczony oficer liniowy, który chce uzyskać potwierdzenie wcześniejszych ustaleń. To jasne jak Porkchop Hill. - Jaka rąbanka*?... - Gdzie oni teraz są, chłopcze? - Przy stoisku z pamiątkami. Kupują całe naręcza i są bardzo przyjacielscy, nawet ten wół. Aha, przy okazji: dziewczęta... przepraszam: sąuaws... są w siódmym niebie. Właśnie dotarła świeża dostawa z Tajwanu. Grzmiąca Głowa zmarszczył brwi, zapalił cygaro, po czym powiedział: - Nie rozłączaj się. Muszę przez chwilę pomyśleć. - Kiedy wnętrze namiotu wypełniło się gęstym dymem, Jastrząb przemówił ponownie: - Niedługo Angole wyjadą z moim nazwiskiem. - Też tak sądzę. - Niech więc jeden z naszych uciskanych braci powie im, że mój namiot stoi dwieście skoków antylopy za północnym pastwiskiem, tuż obok godowego miejsca bizonów, przy wielkich dębach, na których orły składają swoje cenne jaja. To odosobnione miejsce, w którym mogę porozumiewać się z duchami lasu i oddawać kontemplacji. Dotarło? - Nie rozumiem ani słowa. Owszem, mamy parę krów, ale ani jednego bizona, a jeśli chodzi o orły, to widziałem kiedyś parę w zoo w Omaha. - Ale chyba znajdzie się jakaś puszcza? - No, może las. Nie pamiętam, żeby były w nim jakieś wielkie drzewa. - Do licha, synu, po prostu zaprowadź ich do tego lasu, dobra? - Którą ścieżką? Wszystkie są w miarę wygodne, ale parę jest w lepszym stanie niż pozostałe. W tym sezonie turyści zupełnie nie dopisali, więc... - Dobrze myślisz, chłopcze! - wykrzyknął Grzmiąca Głowa. Porkchop - rąbanka (przyp. tłum.). 92
Znakomita taktyka! Powiedz im, że znajdą mnie dużo szybciej, jeżeli się rozdzielą. Ten, kto dotrze do mnie jako pierwszy, zawoła pozostałych. Cały czas będą blisko siebie. - Biorąc pod uwagę fakt, że ciebie tam nie będzie, ta znakomita taktyka nie jest warta funta kłaków. Pogubią się i tyle. - Mam nadzieję, synu. - Co takiego? - Nieprzyjaciel zastosował bardzo oryginalną strategię. Nie ma w tym nic złego - do licha, sam robiłem to przez większą część kariery! - ale nie możemy dopuścić, by
wpłynęło to niekorzystnie na realizację naszych planów. W obecnej sytuacji najlepszym rozwiązaniem, jakie mógłby wybrać nieprzyjaciel, jest frontalny atak; on jednak próbuje osaczyć nas ze wszystkich stron, prowadząc ostrzał z moździerzy nabitych głodnym pieprzeniem - Znowu nie nadążam, wodzu. - Antropolodzy poszukujący resztek wielkiego plemienia? - rsknąl po^aulliwie Grzmiąca Głowa. Dzikusy znad Shenandoah, irzyłączeni przez Waltera Raleięlia do Korony Brytyjskiej? Naprawdę ierzyłeś w te bzdury? - No, to nawet możliwe. Wopotami dotarli tu ze wschodu. Owszem: z doliny rzeki Hudson, ale nie znad Shenandoah! Jeśli chodzi o ścisłość, to zostali wyparci przez Mohawków, bo nie potrafili uprawiać ziemi, nie umieli hodować bydła, a zimą wogóle nie wychodzili z namiotów. Nie byli żadnym wielkim szczepem, tylko gromadą nieudaczników, którzy odkryli swoje powołanie dopiero w połowie ubiegłego wieku, kiedy dotarli do Missouri. Natychmiast wzięli się za oszukiwanie i korumpowanie białych osadników! - Wiesz o tym wszystkim? - Niewiele jest spraw w historii waszego plemienia, o których bym nie wiedział... Nie, synu, ktoś musi się kryć za tym mydleniem oczu. a ja się dowiem, kto to taki. A teraz do roboty! Wyślij ich do lasu. Dwadzieścia trzy minuty później członkowie ekspedycji wysłanej przez Hymana Gokifarba ruszyli jeden po drugim czterema ścieżkami prowadzącymi u głąb gęstego lasu. Postanowili się rozdzielić, jako że pozornie jednoznaczne i proste wskazówki, które otrzymali przy stoisku z pamiątkami, okazały się niezmiernie zagmatwane i wielo93 znaczne; gromada wrzeszczących squaws nie potrafiła między sobą uzgodnić, którą z czterech ścieżek należy wybrać, żeby najprędzej dotrzeć do namiotu wielkiego wodza Grzmiącej Głowy. Zdaje się, że namiot ów uważano za coś w rodzaju świętej samotni. Czterdzieści sześć minut później wszyscy członkowie ekspedycji byli już pojmani i przywiązani za ręce do pni pokaźnych drzew. Usta zakneblowano im sztucznymi skórkami bobrowymi, ich samych zapewniono zaś, że niebawem zostaną uwolnieni, pod warunkiem jednak, że nie wyplują knebli i nie zaczną wzywać pomocy. Gdyby tak uczynili, odczuliby na sobie, a szczególnie na swoich skalpach, gniew uciskanego i wykorzystywanego ludu. Każdy z intruzów został potraktowany indywidualnie, zgodnie ze swoją płcią i stanowiskiem. Angielska dama okazała się znacznie twardsza od swego partnera, który usiłował zastosować jakiś skomplikowany dalekowschodni sposób obrony, co zaowocowało niemal natychmiastowym wywichnięciem lewego stawu łokciowego. Niższy, kichający Amerykanin próbował prowadzić negocjacje, sięgając jednocześnie powoli do tkwiącego za paskiem pistoletu, za co spotkała go kara w postaci kilku złamanych żeber. Najtrudniejszego jednak osobnika wódz Grzmiąca Głowa - alias MacKenzie Lochhwar Hawkins (we wszystkich oficjalnych dokumentach dotyczących jego osoby skrzętnie pomijano środkowy człon nazwiska) - pozostawił sobie na koniec. Jastrząb zawsze hołdował zasadzie, iż największe wyzwanie powinno stanowić jednocześnie ostatnią barierę dzielącą od osiągnięcia celu. Przecież nie można było wziąć do niewoli Rommla zaraz po pierwszym starciu z Afrikakorps. Byłoby w tym coś... niewłaściwego. Tym razem wyzwanie przybrało postać imponującą pod względem czysto fizycznych rozmiarów, wyposażoną natomiast w dość ograniczone możliwości intelektualne. Mimo że osiłek był od niego co najmniej dwa razy młodszy, Hawkins szybko uzyskał przewagę, wykonując kilka gwałtownych uników i zadając wj p i ostem unymi palcami dwa ciosy w wielgachny żołądek przeciwnika. Z ust olbrzyma wytrysnął strumień niedawno spożytej, więc jeszcze prawie nie strawionej indiańskiej żywności, dzieła zaś dopełniło zadane z góry uderzenie, które skierowało wielką głowę w dół, ku kompromitującym dowodom słabości żołądkowej. - Twoje nazwisko, stopień i numer służbowy, żołnierzu!
- Co ty gadasz? - wystękał nieszczęśnik, któremu ochroniarz Jastrzębia nadał niedawno przydomek „wołu". - Dobra, wystarczy nazwisko twoje i twojego pracodawcy. Szybko! - Ja tam nie mam żadnego nazwiska i dla nikogo nie pracuję. - Na ziemię! - Człowieku, litości! - A niby dlaczego? Niewiele brakowało, a pobrudziłbyś mi koszule. Padnij, żołnierzu! - Kiedy to strasznie cuchnie! - Nie tak bardzo jak cała wasza czwórka. Mów, co ci każę, więźniu! - Tu jest mokro!... Już dobrze, dobrze. Nazywają mnie Łopatą. - W porządku, może być pseudonim. Kto tobą dowodzi? - O czym ty gadasz? - Dla kogo pracujesz? - Co ty, jesteś szurnięty? - W porządku, żołnierzu. Pożegnaj się z resztą zawartości żołądka. Smakowało ci nasze żarcie? No to masz, pojedz sobie, miłośniku {Indian!
- Jezu, sam se pojedz! Nic ci nie powiem. Czerwonoskórzy! - Słucham? - On grał u nich... Pozwól mi wstać, na litość boską! - Grał u nich?... Potrzebuję czegoś więcej, ty czyścicielu latryn! - Co za kit próbujesz mi wepchnąć? - Jesteś blisko, cholernie blisko! Jak on grał, nie mogli im irepchnąć żadnej bramki. Nie potrzebował ochraniaczy, po prostu spal piłkę i gonił do końcowej linii... Żydowski Herkules... - Żydowski Herkules? Czerwonoskórzy?... Święty Jezu na des-corolce, był tylko jeden taki gracz w całej historii ligi! Hymie iura^an' - Ja nic nie wiem! Ty to powiedziałeś! - Nie masz najmniejszego pojęcia, co powiedziałem, żołnie-•zu. - Jastrząb mówił cicho, lecz bardzo szybko, przywiązując gigantyczne cielsko do drzewa. - Złoty Goldfarb, kto by pomyślał... Przecież to ja osobiście wciągnąłem go do armii, kiedy pracowałem v Pentagonie! 95 - Nigdy tego nie słyszałeś, Łopato. Uwierz mi, nigdy tego nie słyszałeś!... Muszę stąd szybko znikać. Przyślę kogoś po was, idioci, ale gdyby ktoś pytał, to ty nic mi nie mówiłeś, rozumiesz? - Pewnie, że nie mówiłem! Ale cieszę się, że mogłem ci pomóc, wodzu. - To drobnostka, synu. Czekają nas znacznie ważniejsze zadania. Niebawem szarpniemy za najczulszy nerw w całym Śpiącym Miasteczku. Złoty Goldfarb, coś takiego!... Teraz potrzebuję szybko mojego cholernego prawnika i wiem dokładnie, gdzie powinienem szukać tego niewdzięcznego pierdoły! Vincent Mangecavallo, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, spoglądał na trzymaną w ręku słuchawkę specjalnego telefonu zabezpieczonego przed podsłuchem z takim wyrazem twarzy, jakby był to powiększony do gigantycznych rozmiarów wirus jakiejś okropnej, zaraźliwej choroby. Kiedy histeryczny głos dobiegający z urządzenia ucichł na chwilę, dyrektor CIA przyłożył słuchawkę do ucha i zaczął szybko mówić cichym, lecz groźnym głosem: - Słuchaj no, ty wyfraczony pieczony ogryzku! Robię, co mogę, przy pomocy ludzi, którym wy potrafilibyście tylko zapłacić, ale nie umielibyście się z nimi dogadać. Chcesz się zamienić? Proszę bardzo, przynajmniej będę mógł się porządnie uśmiać, kiedy utopisz się w wazie z zupą... Chcesz usłyszeć coś jeszcze?-- Man-gecavallo umilkł na chwilę, po czym kontynuował znacznie bardziej przyjaznym tonem. - Czy ja cię oszukuję? Przecież wszyscy możemy znaleźć się w tej wazie. Na razie mamy jedno wielkie zero. Ten cały Sąd jest czysty jak myśli mojej matki, a nasz piłkarzyk też nie jlał jeszcze znaku życia.
- Przepraszam, że się uniosłem, przyjacielu - powiedział sekretarz stanu z drugiego końca linii. - Ale chyba sam rozumiesz, w jak niezręcznej sytuacji znajdziemy się podczas najbliższego spotkania na szczycie. Boże, co za wstyd! W jaki sposób prezydent ma prowadzić negocjacje z pozycji siły, wykorzystując autorytet swojego urzędu, jeśli Sąd Najwyższy może w każdej chwili pozwolić, żeby jakieś zupełnie nieznane, maleńkie indiańskie plemię unieszkodliwiło całą naszą pierwszą linię obrony? Tu chodzi o niebo nad naszymi głowami! Rozumiesz, chłoptasiu? 96
-~ Domyślam się, bambino vecchio. To jedna z tych rzeczy, których nigdy nie mogłem u was zrozumieć W jaki sposób chłoptaś może być jednocześnie stary? - Przypuszczam, że wszystko przez te krawaty. W dobrych szkołac uczniowie noszą krawaty, więc wyglądają jak mali staruszkowie. To bardzo proste. - Może coś w rodzaju \ecchia maledizione difamiglia, hę? - Przypuszczam, że w szerokim sensie istnieje pewien związek. To bardzo ładnie brzmi, przyjacielu. - My tak nie uważamy. Za to się ginie. - Że co, proszę? - Nieważne. Po prostu potrzebowałem trochę czasu, żeby pomyśleć. - Ja to robię bez przerwy. Niespodziewane dywagacje. - Jasne. W takim razie podywagujmy teraz na temat spotkania szczycie. Po pierwsze, czy szef nie mógłby go odwołać, tłumacząc nagłym atakiem grypy albo półpaśca? - To by wywarło bardzo niekorzystne wrażenie. Odpada. - W takim razie może udar mózgu żony? Dam radę to załatwić. % - - Też nie, stary przyjacielu. Musiałby wtedy wznieść się ponad osobistij tragedię i z heroizmem spełniać obowiązki głowy państwa. To jego obowiązek. - Skoro tak, to chyba naprawdę siedzimy po uszy w zupie... Chwila, moment, chyba na coś wpadłem! A co by się stało, gdyby prezydent oficjalnie poparł tę indiańską petycję, jak tylko Sąd Najwyższy przystąpi do publicznego rozpatrywania sprawy? - Jesteś głupi jak tapir! - Kto? - Wariat! Na jakiej podstawie miałby ich poprzeć? Zrozum, tu nie chodzi tylko o opowiedzenie się za albo przeciw! To poważny, autentyczin problem. Nie można go wykorzystać do zbijania kapitału wyborczego. Trzeba zająć konkretne stanowisko, a to oznacza naruszenie ustanowionej przez konstytucję równowagi władzy. Cokolwiek powie narazi się albo władzy wykonawczej, albo sądowniczej. Tak czy inaczej wszyscy przegrywają! - Jezu, ale ty lubisz wielkie słowa! Nie chodzi mi o żadne naruszanie. tylko o to, żeby wszyscy przekonali się na własne oczy, że prezydent troszczy się nawet o najuboższych
97 obywateli - tak jak próbowali robić komuniści, tyle że im się nie udało. Poza -tym on przecież doskonale wie, że ma dwadzieścia dwie inne bazy lotnictwa strategicznego w kraju i jedenaście albo dwanaście za granicą. O co wiec chodzi? - O sprzęt wartości siedemdziesięciu miliardów dolarów, którego nie da się nigdzie przenieść! - A kto o tym wie? - Inspektor generalny i wszyscy jego ludzie! ''-* - Przejmujesz się drobnostkami. Przecież możemy ich wszystkich przymknąć. Ja się tym zajmę. - Jesteś nowy w tym mieście, Vincent. Zanim twoje zbiry dotrą na miejsce, pojawią się pierwsze przecieki. Siedemdziesiąt miliardów natychmiast urośnie do ponad stu, a po pierwszej próbie uciszenia plotek do dziewieciuset miliardów. Upadek wszystkich banków w kraju byłby przy tym jak kaszka z mlekiem. Zanimbyśmy się obejrzeli, Kongres dobrałby nam się do skóry za ukrywanie ważnych politycznie faktów sprzed ponad stu lat, faktów, z którymi nigdy nie mieliśmy nic wspólnego, i choć dla nikogo nie ulegałoby wątpliwości, że zachowaliśmy się najrozsądniej, jak można było w takiej sytuacji, nie tylko wsadziliby nas do
więzienia i kazali zapłacić potwornie wysokie grzywny, ale na dokładkę zabraliby nam służbowe limuzyny! - Basta! - ryknął Mangecavallo, przykładając słuchawkę do drugiego ucha. - Przecież to kompletne wariactwo! - Witaj w prawdziwym waszyngtońskim świecie, Vincent... Czy jesteś całkowicie pewien, że nie mamy nic, powiedzmy... przekonują-cego, na któregoś z tych sześciu kretynów? A co z czarnuchem? Zawsze wydawało mi się, że okropnie zadziera nosa. - Dobrze ci się wydawało, ale akurat on jest chyba najczystszy i najsprytniejszy z nich wszystkich. - Serio? - Tak, a zaraz za nim jest twój rodak, jeżeli akurat jego chciałeś wymienić w następnej kolejności. - Szczerze mówiąc, tak... Ale to nic osobistego. Bardzo lubię operę. - To na pewno nic osobistego, bo opera bardzo lubi ciebie. Szczególnie Signor Pagliacci. ** - Ach tak. Ci wikingowie... - Tak, wikingowie... Skoro już mówimy o grzmotach... 98
- A mówimy? - Przynajmniej ty... Wciąż czekamy na wiadomość o wodzu Szalonej Dupie, który każe się nazywać Grzmiącą Głową. Musimy go znaleźć, bo wtedy może uda nam się wygrzebać z tego bagna. - Naprawdę? W jaki sposób? - Ponieważ jako osoba składająca pozew musi osobiście stawić się przed sądem. Ma taki obowiązek. - Rozumiem, ale co to zmienia? - Przypuśćmy - na razie tylko przypuśćmy - że okaże się kompletnym wariatem, który zacznie ryczeć ze śmiechu i wrzeszczeć, że to wszystko był tylko żart i że sfabrykował historyczne dokumenty, żeby narobić trochę zamieszania? I co ty na to? - Genialnie, Vincent! Ale jak zamierzasz to zrobić? - Dam sobie radę. Mam na specjalnej liście płac paru lekarzy. To tak samo jak z używaniem środków chemicznych nie dopuszczonych oficjalnie do obiegu. - Wspaniale! W takim razie na co jeszcze czekasz? - Muszę najpierw znaleźć tego sukinsyna!... Zaczekaj chwilę, pieczeniarzu Oddzwonię do ciebie. Mam połączenie na drugiej tajnej linii. - Pośpiesz się, chłoptasiu. - Przestań wyzywać mnie od dzieci! - ryknął szacowny dyrektor CIA i przerwał połączenie, po czym nacisnął jeden po drugim dwa guziki. - Tak, o co chodzi? - Wiem, że nie powinienem dzwonić do ciebie osobiście, ale pomyślałem, że mógłbyś nie uwierzyć, gdybyś usłyszał to od kogoś innego - Kto mówi, do cholery? - Goldfarb. - Hyrńie Huragan? Człowieku, zawsze uważałem cię za najlepszego... - Zamilcz, idioto. Teraz zajmuję się czym innym. - Tak, jasne, ale czy pamiętasz finał Pucharu Ligi w siedemdziesiątym, trzecim, kiedy... - Byłem tam, kolego, więc jak mógłbym nie pamiętać? Teraz jednak mamy do czynienia z sytuacją, z którą powinieneś się zapoznać, zanim podejmiesz jakiekolwiek kroki... Grzmiąca Głowa wymknął się z sieci 99 - Cotakiego? - Rozmawiałem ze wszystkimi członkami naszej grupy operacyjnej - nawiasem mówiąc, rachunek otrzymasz za pośrednictwem tego podejrzanego motelu w Virginia Beach. Doszli do identycznych wniosków, które może są trochę trudne do zaakceptowania, ale wygląda mi na to, że będziemy musieli się z nimi pogodzić. - O czym ty gadasz, do stu diabłów?
- Ten Grzmiąca Głowa jest w rzeczywistości nikim innym jak tylko Wielką Stopą, mitycznym stworzeniem żyjącym podobno w lasach Kanady, istotą, która jednak niczym nie różni się od człowieka. - Że c o? - Druga możliwość jest taka, że to Yeti, legendarny Człowiek Śniegu z Himalajów, który przebył dwa kontynenty, aby rzucić klątwę na rząd Stanów Zjednoczonych... Życzę miłego dnia.
Generał MacKenzie Hawkins, zgarbiony, w wymiętym szarym garniturze z gabardyny, szedł przez budynek Bostońskiego Portu Lotniczego im. Logana, rozglądając się w poszukiwaniu męskiej toalety. Znalazłszy ją, wepchnął się do środka wraz z ogromnych rozmiarów torba podróżna, postawił ]a na podłodze i spojrzał w długie lustro mieszczące się nad rzędem umywalek; dwaj mężczyźni w mundurach linii lotniczych myli właśnie ręce. Całkiem nieźle - pomyślał - może poza kolorem peruki. Odrobinę zbyt ruda i trochę za długa z tyłu. Natomiast okulary w wąskiej metalowej oprawce znakomicie spełniły swoją funkcję; zsuwając się nieco na orlim nosie nadawały mu wygląd roztargnionego n.uiko\\iM. jajogłowego myśliciela, który nigdy nie potrafiłby z wojskową sprawnością znaleźć męskiej ubikacji na zatłoczonym dworcu lotniczym. Właśnie wojskowość, a raczej jej brak, stanowiła podstawę obecnej strategii Jastrzębia. Musiał ukryć wszelkie ślady świadczące o jego profesji; wszyscy wiedzieli, że Boston leży na terytorium rządzonym przez jajogłowych, on zaś musiał na najbliższe dwanaście godzin wtopić się w tło, by przeprowadzić rekonesans i przyjrzeć się Samowi Devereaux w jego naturalnym środowisku. Sam wydawał się mieć nieznaczne obiekcje co do ponownego spotkania; Mac z wielkim bólem podjął decyzję, że jeśli okaże się to konieczne, użyje wobec niego siły. Czas był teraz czynnikiem decydującym, Jastrząb zaś potrzebował prawniczego doświadczenia Sama tak szybko, jak to tylko możliwe. Liczyła się każda godzina, aczkolwiek 101 zgodziłby się poświęcić nawet kilka godzin, byle tylko skłonić prawnika do opowiedzenia się za świętą sprawą... Wypada skreślić słowo święta - pomyślał generał. Mogłoby wywołać niemiłe wspomnienia. Mac umył ręce, po czym zdjął okulary i ochlapał twarz wodą, bardzo uważając, żeby nie poruszyć rudej peruki, która niezbyt mocno siedziała mu na głowie. W torbie ma tubkę z klejem, więc jak tylko wróci do hotelu... Wszystkie myśli dotyczące peruki zniknęły jak zdmuchnięte powiewem wiatru, gdyż Jastrząb wyczuł bliską obecność czyjegoś ciała. Wyprostowawszy się ujrzał stojącego tuż za nim mężczyznę w lotniczym mundurze; nieznajomy uśmiechał się szeroko, odsłaniając liczne braki w uzębieniu. Drugi mężczyzna wpychał szybko w szparę pod drzwiami gumowe kliny uniemożliwiające otwarcie drzwi od zewnątrz. Błyskawiczne oględziny obu osobników ujawniły oczywisty fakt: linia lotnicza, która zatrudniłaby takich oprychów, z (pewnością nie zajmowała się przewozem pasażerów, lecz przemytem kradzionych samochodów i prowadzeniem nielegalnych kasyn gry. - Trochę aqua na twarz, co, człowieku? - zapytał z wyraźnym hiszpańskim akcentem szeroko uśmiechnięty osobnik, przygładzając czarne włosy, wymykające się spod czapki pilota. - To dobrze ochlapać się zimną agua po długim locie, co nie? No pewnie! - wykrzyknął drugi typek, zbliżając się do Hawkinsa. Ten z kolei miał czapkę zsuniętą nieregulaminowo na bok. - To dużo lepiej, niż wsadzić głowę do klozetu, co nie, mistrzu? Czy te uwagi mają jakiś cel? - zapytał były generał, spoglądając na przemian na obu
mężczyzn. Z oburzeniem zauważył, że mieli rozpięte kołnierzyki koszul. No, to chyba niezbyt przyjemne wsadzić łeb do sracza, co? - Całkowicie się z panem zgadzam - odparł Jastrząb. Nagle zrozumiał, że stało się coś, co uważał za całkowicie niemożliwe. - Chyba nie pracujecie dla kontrwywiadu wojskowego? - Moglibyśmy wsadzić cię łbem do sracza, ale to pewnie nie byłoby mądre, zgadza się? - Najzupełniej. Człowiek, który mnie oczekuje, nie zatrudniłby ludzi takich jak wy. Nauczył się ode mnie, żeby nigdy tego nie robić. - Ej, ty! - warknął drugi fałszywy oficer linii lotniczych, zbliżając się do Jastrzębia od strony drzwi. - Chcesz nas obrazić? Może nie podoba ci się, jak mówimy? Nie jesteśmy dla ciebie dość dobrzy, co? 102 - Słuchajcie uważnie, soldados estupidosl Nigdy podczas mojej wojskowej kariery nie pozwoliłem, żeby czyjaś przynależność rasowa, religia albo kolor skóry miały jakikolwiek cholerny wpływ na ocenę jego -kwalifikacji. Dałem awanse oficerskie tylu czarnym, żółtkom Hiszpance m j u k nikt inny na moim stanowisku, i to nie dlatego, że byli czarni, żółci albo gadali z hiszpańskim akcentem, ale dlatego, że byli lepsi od swoich rywali! Czy to jasne?... Wy nie dorastacie im nawet do pięt. Jesteście zerami. - Starczy tego, cwaniaczku - przerwał mu pierwszy osiłek. Uśmiech zniknął z jego twarzy dokładnie w tej samej chwili, kiedy w dłoni pojawił się nóż o długim ostrzu. Strasznie dużo gadasz. Teraz daj nam portfel, zegarek i w ogóle wszystko, czego my, hiszpańskie zera, możemy potrzebować. - Muszę przyznać, że masz niezły tupet - odparł Hawkins. - Czy mógłbyś mi jeszcze wyjaśnić, dlaczego miałbym to zrobić? - Dlatego! - wrzasnął napastnik, zbliżając nóż do jego twarzy. - Chyba żartujesz! Jastrząb chwycił mężczyznę za nadgarstek i wykonał gwałtowny obrót, wykręcając ramię opryszka z taką siłą, że nóż natychmiast upadł na podłogę. Niemal jednocześnie Hawkins uderzył łokciem w gardło mężczyzny stojącego za nim, ponowił atak, lokując cios chi sai na jego czole, a następnie zajął się ponownie osobnikiem z brakami w uzębieniu, który tymczasem zdążył osunąć się na podłogę, trzymając się za obolałe ramię. - Dobra, wypierdki! To była krótka lekcja nagłego przejścia do kontrofensywy! - Do czego? - wymamrotał szczerbaty nieborak, próbując dosięgnąć noża, przydepniętego natychmiast przez Hawkinsa. - Dobra, za słaby jestem dla ciebie - przyznał niedawny napastnik. - Wygląda na to, że trzeba będzie wrócić do celi. - Zaczekaj chwilę, amigo zonzo - mruknął Hawkins, marszcząc czoło i zastanawiając się nad czymś intensywnie. - Myślę, że możesz wybrać znacznie lepsze rozwiązanie. Twoja taktyka nawet nie była zła, tyle że nie najlepiej ją zastosowałeś. Spodobał mi się pomysł z mun-, durami i gumowymi klinami. Świadczy to o pewnej elastyczności w granicach wyznaczonego zadania. Zabrakło wam pomysłu na wypadek, gdyby przeciwnik zastosował jakiś niespodziewany manewr. W ten sposób mszczą się błędne analizy, synu!... Muszę także przyznać, 103 że przydałoby mi się paru adiutantów, którzy byli na pierwszej linii frontu. Może nadalibyście się do tego, oczywiście pod warunkiem, że wpoję wam podstawowe zasady dyscypliny. Macie jakiś środek lokomocji? - Że co? - Samochód albo inny pojazd, najlepiej nie należący do żadnej żywej ani zmarłej osoby, którą można by odnaleźć na podstawie numeru rejestracyjnego. - No, mamy podrasowanego oldsmobile'a ze środkowego zachodu. Jego właściciel jeszcze się nie skapował, że dostał duplicado ze starym silnikiem mazdy. - Znakomicie. Jedziemy, caballeros\ Po półgodzinnym przeszkoleniu i wizycie u fryzjera otrzymacie co prawda tymczasowe, ale za to bardzo dobrze płatne posady... Naprawdę spodobał mi się pomysł z mundurami! Użyteczny, a co najważniejsze, z klasą. - Pan jest loco, mister! - Wcale nie, synu, wcale nie. Zawsze starałem się śpieszyć z pomocą ludziom nie mogącym upominać się głośno o uznanie swoich praw. Teraz także przyświeca mi właśnie ten cel... Dobra,
chłopcze, stań prosto i wciągnij brzuch. Chcę, żebyście obaj dobrze się prezentowali. Pomóż mi podnieść z podłogi twojego przyjaciela, i w drogę! evereaux ostrożnie uchylił prawe skrzydło ciężkich błyszczących drzwi prowadzących do ekskluzywnych biur kancelarii adwokackiej Aarona Pinkusa i wyjrzał na korytarz. Zerknął ukradkiem w lewo, potem w prawo, potem jeszcze raz w lewo i jeszcze raz w prawo, a następnie skinął głową. Na ten znak dwaj potężnie zbudowani mężczyźni w brązowych garniturach wkroczyli do korytarza; Sam stanął między nimi i cała trójka ruszyła w kierunku wind na końcu holu. - Obiecałem Córze, że w drodze do domu kupię wątłusza - powiedział prawnik do swojej obstawy. - My się tym zajmiemy - odparł z czymś w rodzaju pretensji w głosie mężczyzna idący po jego lewej stronie. - Ona karmi Lafferty'ego befsztykami z polędwicy - poskarżył się drugi ze znacznie większą pretensją. 104
- Dobra, dobra. Przy okazji kupimy ze dwa steki. Już w porządku - Może lepiej cztery - zaproponował ochroniarz idący po lewej stronie - Kończymy służbę o ósmej, a tamci goryle na pewno wyczują zapach. - Najładniej pachnie wysmażony tłuszczyk - dodał jego kolega ze wzuL_._- utkwionym nieruchomo przed siebie. - Czuć go jeszcze prze? parę godzin. - Niech będzie - zgodził się Sam. - Cztery steki i wątłusz. - A co z ziemniakami? - zapytał ochroniarz z lewej strony. - Wszyscy lubimy ziemniaki. - Po szóstej wieczorem Córa nie gotuje ziemniaków - oznajmił prawy ochroniarz pozwalając sobie na skąpy uśmiech. - Czasem ma kłopot\ z trafieniem do kuchni. - W takim razie sam je upiekę - podjął decyzję lewy ochroniarz. - Mój polski kolega nie może się obejść bez „kartofli". - Kartofli, ty dupo wołowa. Mój szwedzki kolega powinien zostać na stałe w Norwegii, prawda, panie D.? - Jak uważacie. Drzwi rozsunęły się i cała trójka weszła do windy, gdzie z niejakim zdziwieniem ujrzała dwóch umundurowanych mężczyzn, którzy prawdopodobnie wjechali na najwyższe piętro przez pomyłkę, gdyż nic nie wskazywalo na to, by mieli zamiar wysiąść. Sam skinął im uprzejmie głową i odwrócił się twarzą do zamykających się drzwi, po czym znieruchomiał jak słup soli, wpatrując się przed siebie wybałuszonymi oczami. Jeśli nie zawiodła go wyostrzona, jak u każdego prawnika, spostrzegawczość, to każdy z umundurowanych mężczyzn stojących w głębi windy miał na kołnierzu marynarki miniaturową swastykę! Udając, że rozprostowuje zdrętwiały kark, Devereaux pokręcił głową w lewo i w prawo; tak, to rzeczywiście swastyki! Napotkał spojrzenie jednego z mężczyzn który uśmiechnął się do niego szeroko; przyjemne wrażenie psuł> liczne braki w uzębieniu nieznajomego. Skonfundowany Sam szybko odwiou) uło>\ •. Lvz j uz po ch\uli oclpav\i u- '*. \ \, . rncim: było bardzo proste. W gwarze nowojorskiego Broadwayu Boston określano mianem „sceny prób". Najwidoczniej w teatrze Wilbur albo Shuberta wystawiali jakąś sztukę, której akcja rozgrywała się w czasach drugiej wojny światowej. Dopiero po tym przetarciu przedstawienie mogło trafić na wielkie sceny Broadwayu. Mimo wszystko 105' aktorzy nie powinni paradować po mieście w takich kostiumach. Często jednak słyszał, że to zupełnie zwariowani ludzie. Niektórzy z nich do tego stopnia utożsamiali się z odtwarzanymi przez siebie rolami, że grali je przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czyż nie tak dawno temu pewien angielski Otello nie próbował zabić Desdemony w żydowskich delikatesach na Czterdziestej Siódmej Ulicy? Drzwi windy rozsunęły się i Devereaux wyszedł do zatłoczonego holu. Natychmiast przystanął, zaczekał, aż obstawa zajmie miejsca po jego obu stronach, po czym cała trójka ruszyła w kierunku wyjścia z budynku, lawirując między ludzkimi ciałami i zaporami z aktówek.
Na zewnątrz, przy krawężniku, czekała na nich limuzyna Aarona Pinkusa. - Można by pomyśleć, że jesteśmy w Belfaście i kryjemy się przed tymi kretynami, którzy podkładają bomby, gdzie tylko się da - zauważył siedzący za kierownicą samochodu Paddy Lafferty, kiedy trzej pasażerowie usadowili się w tylnej części pojazdu: Devereaux ściśnięty między dwoma potężnymi torsami. - Prosto do domu, Sam? - zapytał szofer, włączając się do ruchu. - Dwa przystanki, Paddy - odparł Devereaux. - Wątłusz i steki. - Zamówienie Córy? Robi niezły befsztyk, pod warunkiem, że przypomnisz jej w porę, żeby zdjęła go z patelni. W przeciwnym razie dostaniesz podeszwę polaną obficie bourbonem. Kup trzy kawałki, Sam. Dostałem polecenie, aby zostać z tobą i przywieźć cię znowu do miasta około wpół do dziewiątej. - To będzie razem pięć - zauważył polski ochroniarz. - Dzięki, Stosh, ale nie jestem aż tak głodny... - To nie dla ciebie, tylko dla drugiej zmiany. - A, tak. Na pewno wyczują żarcie. Chyba wiesz dlaczego, prawda? To przez ten paseczek tłuszczu, który tak cudownie się rumieni i pachnie, że aż... - Już dobrze, dobrze! - krzyknął rozpaczliwie Devereaux, usiłując przerwać rozwijającą się w najlepsze pogawędkę, by zadać bardzo ważne, przynajmniej w jego mniemaniu, pytanie. - Wątłusz, pięć kawałków polędwicy, paseczki rumieniącego się tłuszczu i zmysł powonienia chłopców z drugiej zmiany! Wszystko ustalone. A teraz powiedz mi, dlaczego Aaron chce ściągnąć mnie do miasta o wpół do dziewiątej wieczorem? - Przecież to był twój pomysł, Sammy! Pani Pinkus uważa zresztą, że znakomity. 106
- Jak to? - Zostałeś zaproszony na wieczorek do jakiejś galerii sztuki. Co o tym myślisz? Słyszałem, jak sama mówiła, że chodzi o wieczorek, co oznacza, że możesz zalać się w trąbkę i nikogo nie będzie to obchodzić. - Do galerii sztuki?... - Przecież mi mówiłeś, że masz jakiegoś gogusiowatego klienta, który uważa, że jego żona ma na ciebie ochotę, co jemu zupełnie nie przeszkadza. Powiedziałeś panu Pinkusowi, że nie pójdziesz na to przyjęcie, a on poinformował o tym panią Pinkus, która wyczytała w gazecie, że będzie tam jakiś senator, więc stanęło na tym, że wszyscy idziecie. - Banda pasożytów i sępów politycznych! - To śmietanka towarzyska, Sammy. - Bez różnicy. - Więc wrócimy z tobą, Paddy? - zapytał ochroniarz siedzący z prawej strony Devereaux. §--• Nie, Knute. Nie będzie czasu. Przyprowadzicie wóz pana D., a chłopcy z drugiej zmiany przyjadą za wami swoim. - Jak to, nie będzie czasu? - zaprotestował Stosh. - Wystarczy, że pudrzucisz nas do centrum. Samochód pana D. okropnie buja na zakrętach. - Jeszcze tego nie naprawiłeś, Sam? - Zapomniałem. - Trudno, Stosh, będziesz musiał się z tym pogodzić. Szef uwielbia jeździć swoim małym buickiem, ale szefowa ma na ten temat inne zdanie. Ta limuzyna to jej osobisty rydwan, między innymi ze względu na tablice rejestracyjne, których on nienawidzi, a już szczególnie przy takich okazjach jak dziś wieczorem. - Politycy i pasożyty... - mruknął Sam. - Bez różnicy, co? - zauważył Knute. NIacKenzie Hawkins wpatrywał się przez przednią szybę skradzionego uldsmohi!e"a w numer rejestracyjny jadącej z przodu limuzyny. Białe litery umieszczone na zielonym tle układały się w nazwisko PINKUS, jakby jego brzmienie miało wywołać strach w sercach przechodniów. Może i coś by z tego wyszło, gdyby samo nazwisko było trochę bardziej przerażające - pomyślał Mac, mimo to
107 bardzo rad, że zauważył limuzynę przed budynkiem, w którym pracował Devereaux. Jeśli chodzi o nazwisko, to należało ono do tych, których Jastrząb nie zapomni do końca życia. Przez długie tygodnie współpracy ze spółką założoną przez Hawkinsa Sam wykrzykiwał niemal bez przerwy: „Co by na to powiedział Aaron Pinkus?!" Wreszcie Hawkins nie mógł tego dłużej wytrzymać i na jakiś czas umieścił rozhisteryzowa-nego prawnika w odosobnieniu. Dziś jednak krótka rozmowa telefoniczna z kancelarią adwokacką potwierdziła fakt, że Sam w jakiś sposób jeden Bóg tylko wie w jaki - pogodził się z Aaronem Pinkusem, którego nazwisko wywoływało w umyśle Hawkinsa jak najgorsze skojarzenia. Potem sprawa była bardzo prosta: wystarczyło pokazać nowo pozyskanym i świeżo przeszkolonym współpracownikom pochodzącą sprzed sześciu lat fotografię Devereaux i nakazać im nieprzerwane kursowanie w górę i w dół jedyną windą dojeżdżającą na ostatnie piętro budynku. Mieli czekać na pojawienie się człowieka widzianego na zdjęciu, a następnie podążyć za nim dyskretnie, dokądkolwiek by się udał, utrzymując łączność z oficerem dowodzącym operacją za pomocą krótkofalówek, które Hawkins wydobył ze swej podróżnej torby. „Tylko niech wam nie strzelą do głowy jakieś głupoty, caballeros. Zagarnięcie mienia na szkodę rządu Stanów Zjednoczonych jest zagrożone karą do trzydziestu lat więzienia, a ja dodatkowo mam kradziony samochód z mnóstwem waszych odcisków palców". Mac przypuszczał, że Sam uda się po pracy do swego ulubionego baru. Nie dlatego, żeby jego dawny sojusznik był alkoholikiem - nawet okazując maksimum złej woli, trudno byłoby go uznać za takiego - ale po ciężkim dniu lubił czasem wychylić szklaneczkę albo i dwie. Niech mnie szlag trafi - pomyślał Jastrząb na widok Sama opuszczającego budynek w towarzystwie dwuosobowej eskorty. Czy to możliwe, żeby człowiek był aż tak podejrzliwy i niewdzięczny? Żeby spośród wszystkich bezsensownych, odrażających pomysłów wybrać akurat ten, to znaczy osobistą ochronę! A dopuszczenie do tajemnicy z pewnością równie odrażającego Aarona Pinkusa'było najzwyklejszą zdradą, niegodną prawdziwego Amerykanina! Jastrząb miał pewne wątpliwości, czy jego niedawno pozyskani współpracownicy okażą się przydatni w nowej sytuacji. Uważał jednak, że doświadczony oficer' powinien wyegzekwować od podwładnych maksimum ich umiejętności bez względu na to, jak dobrze zdołał ich przygotować do walki. Zerknął na nich ukradkiem, ściśniętych obok niego na przednim 108 siedzeniu Przecież nie mógł dopuścić do tego, żeby potencjalny przeciwnik znalazł się za jego plecami w tak ciasnej przestrzeni, jaką jest wnętrze samochodu! Ostrzyżeni i ogoleni prezentowali się bez wątpienia o niebo lepiej niż do tej pory, mimo że obaj kołysali rytmicznie głowami w takt południowoamerykańskiej muzyki dobiegającej z radia. - Baczność, chłopaki! - ryknął Jastrząb, wyłączając radio. - Co jest, locol - zapytał ze zdziwieniem szczerbaty adiutant siedzący przy oknie. - To znaczy uwaga. Macie uważać na to, co wam powiem. - A może byś tak dał nam trochę forsy, co? - zagadnął drugi adiutant, z którym Mac stykał się łokciem. - Wszystko we właściwym czasie, poruczniku. Postanowiłem awansować was obu do stopnia porucznika, ponieważ muszę obarczyć was dodatkowymi obowiązkami. Rzecz jasna, będzie miało to wpływ na zwiększenie waszego wynagrodzenia... A tak przy okazji, to jak się właściwie nazywacie? - Jestem Desi Arnaz - przedstawił się mężczyzna spod okna. - Ja też - poinformował Hawkinsa ten siedzący pośrodku. - Świetnie. D-Jeden i D-Dwa, w kolejności zgłoszeń. A teraz uważajcie - Na co? - Po prostu słuchajcie. Natrafiliśmy na pewne komplikacje stworzone przez przeciwnika, komplikacje, które będą wymagały od was zdecydowan i a Być może będziecie musieli się rozdzielić, żeby podstępem skłonić wroga do opuszczenia stanowisk, co umożliwi nam błyskawiczne osiągnięcie... - Na razie skapowałem te komplikacje - przerwał mu D-Je-den - Często słyszałem to w
sądzie, tak samo jak wyrok skazujący. Reszty nie jestem pewien... W związku z tym Jastrząb przeszedł na płynny hiszpański, którego nauczył młodości, dowodząc na Filipinach oddziałami partyzan ckimi walczącymi przeciwko Japończykom. - Comprende? - zapytał, zakończywszy wyjaśnienia. - Absolutamente! - wykrzyknął D-Dwa. - Kroimy kurczaka na kawałki i wykładamy przynętę, żeby złapać lisa! - Znakomicie, poruczniku. Nauczyliście się tego podczas rewolucji w Ameryce Łacińskiej? 109 - Nie, senor. Jak byłem mały, moja mama czytała mi bajeczki. - Nieważne, skąd czerpiesz wiedzę, ważne, żebyś potrafił ją wykorzystać. Dobra, a więc tak właśnie zrobimy... Święty Jezu na trampolinie! Co ty masz na kołnierzyku?! - O co chodzi, człowieku? - zapytał D-Jeden, wstrząśnięty nagłym wybuchem Hawkinsa. - I ty też! - ryknął Hawkins. - Koszule! Kołnierzyki waszych koszul! Przedtem były schowane pod marynarkami... - Bo nie mieliśmy krawatów - wyjaśnił D-Dwa. - Przecież sam kazałeś nam kupić dwa czarne krawaty, zanim pójdziemy do tego wieżowca z bajerancką windą... A koszule wcale nie są nasze. Mieli je jacyś paskudni gringos na motorach. Spotkaliśmy ich przed knajpą na autostradzie. Zaczęli do nas szurać, więc daliśmy im trochę w kość. Motocykle opyliliśmy handlarzowi, ale koszule zostawiliśmy. Niezłe, co nie? - Idioci! Przecież te znaki to swastyki! - Swa... co? - Są całkiem ładne - zauważył D-Dwa, dotykając miniaturowych symboli Trzeciej Rzeszy. Na plecach mamy dużo większe... - Natychmiast oderwijcie je z kołnierzyków i pod żadnym pozorem nie zdejmujcie uniformów! - Czego? - zainteresował się D-Jeden. - Marynarek, wy kretyni! Nie wolno wam ich zdjąć. - Jastrząb umilkł na chwilę, gdyż jadąca przed nimi limuzyna Pinkusa zwolniła i skręciła w boczną ulicę. Hawkins zrobił to samo. - Jeśli Sam mieszka w tej okolicy, to raczej zamiata podłogi, niż pisze pozwy. Okolica składała się z niskich, ponurych budynków, do których wchodziło się przez wąskie drzwi wciśnięte między niezliczone małe sklepiki. Dokładnie w ten sposób musiały wyglądać na przełomie stuleci wielkie amerykańskie miasta pełne emigrantów przybyłych ze Starego Kontynentu. Brakowało jedynie dwukołowych wózków, ulicznych przekupniów i wielojęzycznego gwaru. Limuzyna zatrzymała się przed sklepem rybnym; Mac nie mógł zrobić tego samego, ponieważ aż do najbliższej przecznicy nie było żadnego wolnego miejsca do zaparkowania. Najbliższe znajdowało się w odległości jakichś trzydziestu metrów. Samochód Pinkusa będzie stamtąd prawie niewidoczny. - Nie podoba mi się to - mruknął. - Znaczy się co? - zapytał D-Jeden. 110 - Mogli zastosować manewr omijający. -- Manewry! - wykrzyknął z przerażeniem D-Dwa, wybałuszając oczy - Hej, loco, my nie chcemy żadnych manewrów, żadnej wojny! Jesteśmy spokojnymi złoczyńcami, to wszystko! - Złoczyńcami? - To też ciągle powtarzają w sądzie - wyjaśnił opryszek siedzący przy oknie. - Tak samo jak komplikacje i wyrok skazujący. - Nie ma żadnych manewrów ani żadnej wojny, synu. Jest tylko pewien tchórzliwy, niewdzięczny p a s k u d o c z y ń c a , którego obstawa mogła nas zauważyć... Słuchaj, D-Jeden: my tu zostaniemy, a ty idź do tego sklepu rybnego i pokręć się tam trochę. Możesz udawać, że chcesz, kupić coś na obiad. Cały czas bądź z nami w kontakcie. Nie wydaje mi się, żeby mieli tam tylne wyjście. Co prawda mogliby się zamienić ubraniami, ale nasz obiekt utopiłby się w ciuchach swoich goryli Mimo to nie możemy ryzykować. Jest teraz w rękach zawodowców, a to oznacza, że musimy pokazać, co naprawdę potrafimy! - Czy ta cała paplanina znaczy, że mam mieć na oku tego wysokiego faceta ze zdjęcia?
-- Tak jest, poruczniku. Zwracam wam jednak uwagę, że wobec przełożonego nie należy używać lekceważących określeń. -- Dobra jest! - Teraz! - wrzasnął Jastrząb i zahamował gwałtownie. D-Jeden wyskocz, samochód u. zatrzaskując za sobą drzwi. Mac natychmiast ruszył ostro z miejsca. - Jak tylko zaparkuję zwrócił się do D-Dwa - przejdziesz na drugą stronę ulicy i cofniesz się trochę, tak żebyś mógł obserwować limuzynę i wejście do sklepu. Zawiadomisz mnie natychmiast, jak tylko ktoś wybiegnie ze środka i wsiądzie do niej albo do jakiegoś innego wozu. - Przecież to samo robi Desi Pierwszy, no nie? - zapytał D-D\va; wyjmując z kieszeni krótkofalówkę. - Ale może wpaść w zasadzkę, choć szczerze mówiąc, nie wydaje mi się to prawdopodobne. Starałem się trzymać w znacznej odległości za obserwowanym obiektem, toteż nie sądzę, żeby zorientowali się, że podązamy za nimi. -- Śmiesznie pan gadasz. - Zająć wyznaczone pozycje! - rozkazał Jastrząb, zatrzymując się na wolnym miejscu przy krawężniku. Natychmiast wyłączył silnik, D-Dwa natomiast wyskoczył z samochodu, okrążył maskę i z chyżością 111 dobrze ułożonego psa gończego przemknął na drugą stronę ulicy. - Całkiem nieźle, caballero mruknął Mac, sięgając do kieszeni po cygaro. - Obaj macie spore możliwości. Znakomity materiał na podoficerów. W tej samej chwili ktoś zapukał lekko w szybę. Na chodniku stał policjant, nakazując ruchem pałki, by Mac natychmiast ruszył z miejsca. Zdezorientowany Jastrząb rozejrzał się dokoła i po przeciwnej stronie jezdni, tuż przed identycznym, cudownie pustym miejscem przy krawężniku, dostrzegł znak zakazujący zatrzymywania się i postoju. Sam wybrał odpowiedniego wątłusza, jak zwykle podziękował greckiemu sklepikarzowi szczerym, choć może niezbyt poprawnie wymówionym Epharistó, na co odpowiedziano mu uprzejmym ...eroo, i uregulował rachunek. Dwaj nie przejawiający większego zainteresowania rybami ochroniarze gapili się z nudów na wiszące na ścianach zdjęcia wysp Morza Egejskiego. Kilku klientów siedzących przy plastikowych stolikach i rozmawiających po grecku z pewnością nie miało zamiaru niczego kupować. Powitali grzecznie dwóch nowych gości, natomiast pojawienie się trzeciego, ubranego w trudny do zidentyfikowania mundur, wywołało całkowicie odmienną reakcję. Mężczyzna przeszedł w głąb sklepu, gdzie zaczął z zainteresowaniem oglądać ladę chłodniczą pełną porąbanych kawałków lodu. Zorientowawszy się, że znajduje się pod obstrzałem wielu spojrzeń, wyjął z kieszeni przenośną krótkofalówkę, podniósł ją do ust i zaczął coś mówić. - Fascistas! - wykrzyknął brodaty Zorba siedzący przy stoliku najbliżej nieznajomego. Spójrzcie! Gada ze szkopami! Podstarzali partyzanci z Salonik zerwali się z miejsc i jak jeden mąż rzucili się do ataku na znienawidzonego przeciwnika sprzed pięćdziesięciu lat. Dwaj ochroniarze Sama doskoczyli z wyciągniętą bronią do swego podopiecznego, natomiast napadnięty osobnik powalił Greków kilkoma zadanymi z zawodową precyzją ciosami i wybiegł ze sklepu, zatrzymawszy się w drzwiach tylko po to, by sięgnąć do dużego akwarium z żywymi rybami. - Ja go widziałem! - ryknął Sam, uwalniając się z troskliwego uścisku swoich opiekunów. - Miał swastykę na kołnierzyku! Był w windzie! 112
- W jakiej windzie? - zapytał skandynawski goryl. - W tej, którą zjeżdżaliśmy na parter! - Nie widziałem tam żadnych swastyk na kożuchach - oświadczył polski najemnik. - Nie powiedziałem na kożuchach, tylko na k o ł n i e r z y k a c h! - Śmiesznie pan mówisz. - - A ty śmiesznie słuchasz! On jest gdzieś blisko, czuję to!
-- To znaczy co? - zapytał Knute. - Titanica. Idzie kursem na zderzenie - na zderzenie ze mną. Wiem i i sii. To najbardziej podstępny sukinsyn, jakiego kiedykolwiek wydało piekło. Wynośmy się stąd! - Jasne, panie D. Kupimy steki na targu mięsnym i pojedziemy prosto do domu. - Chwileczkę! - wykrzyknął Devereaux. - Właśnie że nie... Dajcie nasze marynarki trzem spośród tych wałkom, którzy siedzą przy stolikach, i zapłaćcie im, żeby wsiedli do„ Jimuzyny Aarona i pojeździli trochę po okolicy. Ty wyjdź pierwszy, Knute, i powiedz Paddy'emu żeby wysadził ich koło jakiejś knajpy po drodze do domu Pinkusa. Tam się z nim spotkamy. Stosh, wezwij taksówkę, żebyśmy mogli wszystko skoordynować. - Zupełnie wariactwo, panie D.! - zauważył Stosh, lekko zaskoczony decyzją Sama. - To znaczy, chcę powiedzieć, że jest pan zupełnie do siebie niepodobny, proszę pana. - Cofam się w czasie, Stanley, a miałem mistrza za nauczyciela. On naprawili.-ji i >:J u N hitski Czuję to. Ale tym razem popełnił błąd. - Jaki błąd... proszę pana? - zapytał Knute. - Posłużył się autentycznym żołnierzem. Co prawda mundur leżał na nim jak na zdechłym kurczaku, ale chyba zwróciliście uwagę na jego postawę i krótko obcięte włosy? Na kilometr śmierdziało od niego rządowy:; i i tajnymi służbami! Hej, loco, gdzie jesteś? - Za rogiem, w cholernym korku! Który to z was? - Desi l J to. Desi Uno jest ze mną. - Się masz, loco. Jesteś większy szajbus niż narąbana papuga. - Jak przebiega rozwój sytuacji? -~ Przestań pieprzyć, człowieku. O mało mnie nie zabili! 113
- Była wymiana ognia? - Z rybami? Nie chrzań głupot. Rzuciła się na mnie jakaś banda brodatych staruchów. Żaden nie gadał po angielsku. - To zupełnie bez sensu, D-Jeden. - Bo tu w ogóle wszystko jest bez sensu! A już najbardziej ten wysoki gringo, na którego coś szykujesz. - Wyrażajcie się jaśniej, poruczniku. - Przebrał paru staruchów w fikuśne ubrania i kazał im jeździć tą wielgachną gablotą. Chyba myślał, że się nie pokapujemy. Durny gringo! - W czym się nie pokapujecie? - Że czeka na inny wóz. Jeden z jego amigos stoi przed sklepem i ma na wszystko oko. - Cholera, nie zdążę na czas! Zgubimy go! ,^-. ., - Nie martw się, loco... - Mam się nie martwić? Liczy się każda godzina! ' - Słuchaj no, jak daleko można gadać przez te twoje radyjka? - To wojskowe przenośne radiostacje komórkowe najnowszej generacji. Na lądzie ich zasięg wynosi ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, na wodzie dwa razy więcej - Nie będziemy pływać w gablotach, więc wszystko w porządalu. - O czym ty mówisz, do wszystkich diabłów? - Pojedziemy za tym gringo i jego amigos. - Pojedziecie?... Czym, na legiony Cezara? - Desi Dos skombinował ekstra chevroletę. Spokojna makowa, będziemy się meldować. - Ukradliście samochód? - Niczego nie ukradliśmy. Tak jak sam mówisz: to dobra strategia. Zgadza się, locol Paddy Lafferty wcale nie był zachwycony obecnością trzech brodatych wiekowych Greków na tylnym siedzeniu limuzyny Pinkusa. Po pierwsze, cuchnęli jak mieszanka śniętych ryb i bakławy Po drugie, naciskali po kolei każdy guzik, jaki udało im siy znaleźć niczym niedorozwinięte umysłowo dzieci pokazywane czasom w tele wizji. Po trzecie,
wyglądali idiotycznie w marynarkach nalezacych do Sama, Stosha i Knute'a. Po czwarte, istniało poważne podejrzenie, że 114 jeden z nich dwukrotnie wysmarkał nos w welurowe zasłony wiszące w oknatl,. Po piąte... Ech, co za sens wyliczać wszystko? I tak będzie musiał poddać samochód gruntownemu przeglądowi, zanim pozwoli do niego wsiąść pani Pinkus. Paddy bynajmniej nie miał żadnych zastrzeżeń wobec tego, co robił Sam. Wręcz przeciwnie - było to bardzo ekscytujące i z pewnością stanowiło urozmaicenie codziennych rutynowych zajęć... Tyle że Lalferty nic z tego nie rozumiał. O co naprawdę w tym wszystkim chodzi, wiedzieli jedynie Devereaux i pan Pinkus. Wyglądało na to, że kilka lat temu Sammy wdepnął w jakąś paskudną sprawę, a teraz ktoś próbował go znalezc, aby wyrównać rachunki. Paddy'emu w zupełności wystarczyło takie wyjaśnienie. Bardzo lubił Devereaux, mimo że młody prawnik był w gorącej wodzie kąpany i czasem zachowywał się w dość dziwny sposób, ale w oczach szofera każdy, kto znał nazwisko jednego z największych dowódców w dziejach armii USA, generała MacKenziego Hawkinsa, zasługiwał na szczególne uznanie. W obecnych czasach zbyt mało ludzi, szczególnie z kręgów yuppies, potrafiło okazać należny respekt starym żołnierzom. Miło było wiedzieć, że wśród wielu pozytywnych cech Sama znajdowało się również poczucie wdzięczności dla autentycznych bohaterów narodowych. Wszystko to przemawiało na korzyść pana Pinkusa i jego ulubionego pracownika. ::.. ; ;^oi natomiast przemawiał fakt, że nie ujawnili .nikomu pewnych istotnych informacji. Na przykład: kto właściwie ścigał Sama? Dlaczego to robił? Jak wyglądali napastnicy? Z pewnością znajomość odpowiedzi . na te pytania znacznie pomogłoby ochronie Devereaux. No, może niekoniecznie „dlaczego", bo tu w grę mogły wchodzić różne prawne zawiłości, ale „kto" i ,jak ten ktoś wygląda" było bez wątpienia niezmiernie ważne. Tymczasem powiedziano im, żeby czekali na sygnał od Sama, który podniesie alarm natychmiast, iak t y l k o spostrzeże swoich prześladowców. Cóż, Lafferty nigdy nie był oficerem, ale nawet zwykły sierżant znał krótką, zwięzłą odpowiedź, na jakij zasługiwało takie rozumowanie. Jak by powiedział wielki żołnierz Mac Jastrząb: „Nie wystawia się na wabia najlepszego człowieka w oddziale". Nagle rozległ się brzęczyk zainstalowanego w limuzynie telefonu, przerywając kierowcy rozmyślania wywołane wspomnieniami o dziejjjtóęcitt wspaniałych dniach we Francji, kiedy wielki bohater dowodził fjego oddziałem Wyjął aparat ze schowka i przyłożył go do ucha.
115
- Lafferty, słucham? - Tu Sam Devereaux! - rozległ się donośny głos.. - Domyśliłem się. Co się stało, Sammy? • ,. - Śledzi cię ktoś? - Niestety nie, mimo że cały czas patrzę w lusterko wste... - A nas tak! - To bez sensu, chłopcze. Jesteś pewien? .. - Całkowicie! Dzwonię z knajpy przy drodze do Waltham. „Wstręciuszki Nanny" czy coś w tym rodzaju... - Sammy, zmykaj stamtąd na jednej nodze! Nikt nie powinien cię tam widzieć. Pan Pinkus na pewno nie byłby zadowolony. - Co? Dlaczego? • - Czy automat wisi jakieś trzy metry od szafy grającej? , - Mniej więcej. - Spójrz teraz w lewo, na długi owalny bar za platformą... - Zgadza się, jest bar i platforma, a na niej tancerze... O, Boże! Oni wszyscy są nadzy! Mężczyźni i kobiety! - Właśnie o tym mówię, chłopcze. Na twoim miejscu wziąłbym czym prędzej nogi za pas. - Kiedy nie mogę! Knute i Stosh wyszli przyjrzeć się temu chevroletowi, który za nami jechał, a potem zatrzymał się, kiedy my się zatrzymaliśmy. To prawdziwi zawodowcy, Paddy. Zauważyli, że mamy ogon. Tak go nazwali, Paddy. Odprawili taksówkę, a teraz poszli załatwić sprawę. - Będę tam za niecałe dziesięć minut, Sammy! Wyrzucę tych greckich arcybiskupów
przy najbliższej stacji benzynowej i od razu ruszam na północ. Znam świetny skrót, chłopcze. Dziesięć minut! Hej, loco, jesteś tam? - Jeśli wskazówki, które mi podaliście, są prawidłowe, to powinienem być u was za jakieś pięć minut. Właśnie :mijam restaurację z neonem w kształcie czerwonego kurczaka. - Stamtąd nie będzie nawet pięciu minut. - Jak się przedstawia obecna... To znaczy, co się dzieje? - - Dobrze się spisaliśmy. Mamy dla ciebie niespodziankę, foel - Dziesięć-cztery! •.-;• 116 - Przecież jeszcze nie ma szóstej... ' - Wyłączam się! Niecałe trzy minuty później skradziony oldsmobile ze środkowego zachodu zajechał z piskiem opon na parking przed „Wstręciuszkami Nanny". Za kierownicą siedział żujący cygaro MacKenzie Hawkins, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu swoich podkomendnych. Niemal od razu dostrzegł D-Dwa stojącego po przeciwnej stronie wyasfaltowanego placu i wymachującego czymś, co wyglądało na duży podarty koc. Hawkins dodał gazu i popędził w kierunku obdarzonego zdolnościami mechanicznymi adiutanta. Z bliska okazało się. że rolę flagi sygnalizacyjnej odgrywał nie koc, lecz para spodni. Hawkins wyskoczył z samochodu, przystanął na chwilę, by poprawić zbyt długą, nadmiernie rudą i zdecydowanie za luźną perukę, po czym podszedł do rzezimieszka. - Co macie do zameldowania, poruczniku? - zapytał ostrożnie, - I co to jest, do cholery? - dodał wskazując na spodnie. - To spodnie, loco. A co myślałeś? - Widzę, że to spodnie, ale co z nimi robisz? - Chyba lepiej, że ja je mam niż ten zły amigo, który je nosił, no nie? Dopóki ja mam te, a Desi Uno drugie, to obaj głupi amigos nigdzie nie u c i e k n ą - Obaj... Obstawa? Ochroniarze? Gdzie oni są? I gdzie jest obiekt? - Chodź ze mną, loco. D-Dwa zaprowadził Jastrzębia za budynek, gdzie przyjeżdżały jedynie samochody z zaopatrzeniem i śmieciarki. Pr/y wielkiej wywrotce parkował - tak blisko, że nie można było otworzyć drzwi - chevrolet coupe. Drogie drzwi zabezpieczono przed otwarciem owijając wokół klamki brudny obrus i przywiązując go do tylnego zderzaka. Wewnątrz -jeden na przednim siedzeniu, drugi na tylnym - znajdowali się dwaj goryle Devcreaux. Obaj przyciskali do szyb wściekłe, nabiegłe krwią twarze. Bliższe oględziny ujawniły fakt, że są ubrani jedynie w slipy, natomiast dwie pary butów z wetkniętymi w nie skarpetkami stoją przy tylnym kole samochodu. - Rozsunęliśmy szybki z drugiej strony, żeby nam się nie podusili - poinformował Hawkinsa D-Dwa. — Bardzo słusznie - pochwalił go Mac. - Zgodnie z Konwencją Genewską jeńcom wojennym należy zapewnić humanitarne traktowanie. A gdzie jest D-Jeden, do stu diabłów? — 117 - Tutaj, loco - odezwał się Desi Pierwszy, wychodząc zza chevroleta. Był zajęty przeliczaniem sporego zwitka banknotów. - Ci amigos powinni znaleźć sobie lepszą robotę albo lepsze baby. Gdyby nie ten facet z fotografii, nawet nie wartałoby machnąć ręką. - Nie wolno pozbawiać więźniów ich osobistej własności nie przedstawiającej żadnego zagrożenia - stwierdził stanowczo Jastrząb. - Oddajcie im to. - Hej, chwileczkę! - zaprotestował D-Jeden. - Co jest złego w dinerośl Jeśli kupuję coś od ciebie, to płacę. Ty kupujesz coś ode mnie, to płacisz. Osobista własność to coś, co ma się na stałe, no nie? Nikt nie trzyma forsy na stałe, więc to nie jest własność! - Przecież oni nic od ciebie nie kupują. - A to? - zapytał D-Jeden, podnosząc w górę spodnie. - I to? - dodał szybko, wskazując dwie pary butów. - Przecież im to ukradliście!
- Takie jest życie, loco. Albo strategia, jak sam gadasz. - Co prawda tracimy czas, ale powiem wam to teraz: obaj wykazaliście godną pochwały inicjatywę w warunkach bojowych. Stanowicie chlubę tego oddziału, w związku z czym niniejszym udzielam wam pochwały. - Klawo! - Dostaniemy więcej dinerośl - Tą sprawą zajmiemy się później. Teraz najważniejsze jest zadanie. Gdzie jest obiekt? - Znaczy się, ten chudzielec z fotki? * - Właśnie, żołnierzu. - W środku. Jezu, gdybym tam wlazł, to moja mamuśka i ksiądz proboszcz daliby mi do wiwatu, że hej! - wykrzyknął D-Dwa, żegnając się szybko. - Taką paskudną dają tu whisky, synu? - Paskudne entretenimiento. Jak wy tu mawiacie: repugnante\ Nie wydaje mi się, żebyśmy tak mawiali. Masz na myśli słowo odrażające? - No... połowa. Druga połowa jest OK. - Nie rozumiem was, poruczniku. - Wszystko się trzęsie. Góra i dół. - Góra i... Na święte hordy Dżyngis-chana! Chcesz powiedzieć, że. 118 - iTo właśnie chcę powiedzieć, locol Zajrzałem tam i przyuważyłem tego gringo, którego nie lubisz. Najpierw gadał przez telefon, a potem poszedł do wielgachnego okrągłego baru, przy którym tańczy ta cała jałastra... Desnudo, senorl - I?... - Jest w porządku. Gapił się na mujeres, nie na hombres. - Święty Jezu na trampolinie! Musimy go uratować! Do boju, chłopcy! Nagle spomiędzy samochodów stojących na parkingu przed „Wstręciuszk ; ' Nanny" wyskoczył z piskiem opon mały zielony buick. Nabierając prędkości wjechał na placyk za budynkiem zahamował gwałtownie kilka metrów przed Hawkinsem i jego podkomendny ii i'. Zza kierownicy wysiadł mężczyzna mizernej postury, o szczupłej, nieprzeniknionej twarzy i błyszczących ciemnych oczach - Myślę, że już wystarczy - powiedział. - A kim ty, do cholery, jesteś, krasnalu? - ryknął MacKenzie Hawkins. - Człowiekiem małego wzrostu, ale za to wielkiego ducha, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. - Złamię go na pół, ale postaram się nie robić mu za dużej krzywdy - powiedział D-Jeden, ruszając naprzód. - Przybywam w pokoju, nie z przemocą - odparł pośpiesznie kierowca buicka. - Chcę przeprowadzić z panem negocjacje oparte na warunkach powszechnie uznawanych w cywilizowanym świecie. - Stój! - wrzasnął Jastrząb do D-Jednego. - Powtarzam: kim jesteś i co to mają być za negocjacje? - Nazywam się Aaron Pinkus... - Ty jesteś Pinkus? - Nie kto inny, szanowny panie. Przypuszczam, że pod tą idiotyczną I powszechnie uwielbiany generał MacKenzie Hawkins'? - Nie kto inny, szanowny panie - odparł Mac. Dramatycznym gestem ściągnął źle dopasowaną perukę z ostrzyżonej na wojskowego jeża głów i wyprostował się, prezentując w całej okazałości szerokie barki, - Czy mamy sobie coś do powiedzenia? - I to nawet bardzo dużo, generale. Za pańskim pozwoleniem, lubię myśleć o sobie jako o pańskim rywalu dowodzącym siłami, które 119 postanowiły stawić panu czoło w tej niewielkiej potyczce, jaka nas już niedługo czeka. Czy ma pan coś przeciwko temu? - Przyznam panu jedno, komendancie Pinkus: myślałem, że mam wyśmienitych adiutantów, ale pan ich przechytrzył. Nie mogę temu zaprzeczyć.
- Obawiam się, że musi pan zrewidować swoją ocenę sytuacji. Ja nie ich przechytrzyłem, lecz p a n a . Tkwił pan na tamtej zatłoczonej uliczce przeszło godzinę, dzięki czemu udało mi się sprowadzić mojego buicka i wsiąść panu na ogon, kiedy ruszył pan za limuzyną Shirley. - Że co, proszę? - Pańscy dwaj ludzie istotnie są znakomici, po prostu znakomici. Szczerze mówiąc, chętnie zatrudniłbym ich u siebie. Trudne zadanie w sklepie rybnym, obserwacja terenu prowadzona w wysoce profesjonalny sposób z zacienionej bramy po drugiej stronie ulicy, wreszcie błyskawiczne uruchomienie samochodu bez kluczyków!... To mi się po prostu nie mieści w głowie. Jak oni tego dokonali? - Prosta sprawa, comandante - odparł pokraśniały z zadowolenia D-Dwa. - Widzisz pan, trza wziąć trzy druciki, obrać z izolacji, a potem... - Milcz! - ryknął Jastrząb, wpatrując się gorejącym wzrokiem w Pinkusa. - Ty stary łobuzie, jak śmiesz twierdzić, że mnie przechytrzyłeś?! - Podejrzewam, że jesteśmy w tym samym wieku - zauważył znakomity bostoński adwokat. - Nie tam, skąd pochodzę! - A szkoda, bo czasem, kiedy dokucza mi ten odłamek szrapnela, który utkwił mi tuż przy kręgosłupie... - Pan był w wojsku? - Trzecia Armia, generale. Ale wracajmy do meritum sprawy. Owszem, przechytrzyłem pana, ponieważ zapoznałem się dokładnie z przebiegiem pańskiej służby oraz z opisem pańskich niekonwencjonalnych, ale za to cudownie skutecznych metod działania na polu bitwy. Musiałem to zrobić ze względu na Sama. - Sama? Właśnie z nim muszę się spotkać! - Owszem, uczyni pan to, generale, tylko że ja będę obecny przy waszej rozmowie. Nagle rozległ się donośny ryk potężnego silnika, oznajmiający przybycie na miejsce zdarzeń limuzyny Aarona Pinkusa. Kiedy jadący 120 autostradą Paddy Lafferty dostrzegł stojący za budynkiem samochód sWego chlebodawcy, niewiele myśląc szarpnął gwałtownie kierownicą, pomknął przez chodnik i parking, by z przeraźliwym piskiem opon ^trzymać wielki cza n pojazd nie dalej niż trzy metry od niewielkiej grupki. Nie zwlekając otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz; postawa silnie zbudowanego sześćdziesięciotrzyletniego Irlandczykaświadczyła tym, że jest przygotowany na każdy, nawet najgwałtow-niejszy ataK - Proszę się odsunąć, panie Pinkus! - ryknął. - Nie wiem, co pan tu robi, ale gwarantuję, że ten drań nie zdąży pana dotknąć! - Jestem ci ogromnie wdzięczny za troskliwość, Paddy, lecz demonstracja siły jest w tej chwili zupełnie niepotrzebna. Nasze negocjacje przebiegaja w pokojowej atmosferze. - Negocjacje?.. - Ewentualnie narada, jeśli wolisz. Panie Lafferty, czy mogę przedstawić panu MacKenziego Hawkinsa, o którym z pewnością już pan niejedno słyszał? - Święta Mario i Józefie! - wyszeptał wstrząśnięty kierowca. - Znaczy się, ten loco to generał? - zapytał z niedowierzaniem Desi Pierwszy. - El soldutlo magnifico! - wykrztusił Desi Drugi, wpatrując się rozszerzonymi oczami w Jastrzębia. Nie uwierzy pan, panie generale zapiszczał Paddy nieswoim głosem - ale niedawno o panu myślałem. Zawsze wymawiam pańskie nazwisko z największym podziwem. - Nagle stary szofer wyprężył się na baczność i przyłożył rękę do czoła w nienagannym salucie. Sierżant artylerii Patrick Lafferty do pańskiej dyspozycji, panie generale! Nigdy nie marzyłem o takim... Przerwał mu narastający wrzask, początkowo z trudem przedzierający się przez warkot silników aut pędzących autostradą, ale szybko przybrał na sile wraz z łomotem pędzących stóp. - Paddy, Paddy! Widziałem limuzynę! Gdzie jesteś, Paddy?... Na litość boski* Lafferty, odezwij się! - Tutaj Sam! Biegiem marsz, żołnierzu!
-- Słuch - Zza rogu budynku wyłonił się zasapany De-vereaux. jego wzrok zdążył dostosować się do panującego tu cienia, Patrick Lafferty zrobił użytek ze swego chrapliwego głosu sierżanta: 121 - Baczność, chłopcze! Masz zaszczyt poznać jednego z najwspanialszych ludzi naszych czasów, generała MacKenziego Hawkinsa! - Cześć, Sam. Devereaux przez chwilę stał jak sparaliżowany; spomiędzy jego na wpół rozchylonych warg wydobył się przeraźliwy jęk, a wybałuszone oczy zasnuła mgła panicznego przerażenia. Nagle odwrócił się na jednej nodze jak spłoszona czapla i wymachując rozpaczliwie ramionami pognał na oślep w kierunku zachodzącego słońca. - Za nim, adiutanci! - Paddy! Zatrzymaj go, na litość boską! Dwaj podwładni Jastrzębia okazali się szybsi od mającego już swoje lata szofera. DJeden dopadł Sama na ułamek sekundy przed tym, zanim ten zdołał wskoczyć do ruszającej właśnie z parkingu furgonetki, D-Dwa zaś chwycił go za głowę, jednym ruchem zdarł mu krawat z szyi i wepchnął mu go do ust. - Ależ, chłopcze! - wykrzyknął z oburzeniem sierżant artylerii Patrick Lafferty. - Wstyd mi za ciebie! Czy tak należy okazywać szacunek jednemu z najznakomitszych ludzi, jacy kiedykolwiek nosili mundur? Mmmmmmff! zaprotestował Samuel Lansing Devereaux, po czym zamknął z rezygnacją oczy.
8
Przyjemna kwatera, komendancie Pinkus. Bardzo przyjemna oświadczył MacKenzie Hawkins, pojawiając się w drzwiach łazienki należącej do hotelowego apartamentu,, w którym wznowiono rozpoczęte pod gołym niebem negocjacje. Garnitur z szarej gabardyny został zastąpiony przez spodnie z koźlej skóry i indiańską kurtkę, ale bez pióropusza. - Bez wątpienia należy pan do najwyższych kręgów dowódczych. - Czasem załatwiam tu interesy, a Shirley też lubi zajrzeć od czasu do czasu - wyjaśnił odruchowo Aaron. Całą uwagę skoncentrował na leżącym przed nim na biurku grubym pliku kartek pokrytych maszynowym pismem. Oczy adwokata, schowane za grubymi szkłami, były szeroko otwarte i błyszczące. - To niewiarygodne! - szepnął. No - Cóż, byłem kiedyś z Winstonem w Cheąuers - odparł Jastrząb - dlatego nie posunąłbym się aż tak daleko. Powiedziałem tylko, że jest tu przyjemnie. Sufit jest trochę za nisko, a te historyczne ryciny na ścianach są co najwyżej trzeciej kategorii. Poza tym gryzą się z resztą wystroju i zawierają wiele błędów formalnych. - My, bostończycy, staramy się zapoznać turystów z naszą przeszłością - wymamrotał Pinkus, nie odrywając wzroku od maszynopisu. - Idealna dokładność nie ma nic wspólnego z wiarygodnym autentyzmem. - Ale Dante przeprawiający się przez rzekę... — Niech pan spróbuje przeprawić się przez kanał portowy w Bos— 123 tonie - przerwał mu Aaron, sięgając po następną kartkę. - Skąd pan to wziął?! - wykrzyknął nagle, zdejmując okulary i kierując spojrzenie na Hawkinsa. - Ten dokument spisał jakiś znakomity znawca prawa i historii. Kto to był? - On - odparł MacKenzie, wskazując ruchem głowy pogrążonego w szoku Devereaux, który siedział na kanapie wciśnięty między swoich dwóch ochroniarzy, Stosha i Knute'a. Mógł poruszać zarówno nogami, jak i rękami, ale usta miał zaklejone samoprzylepną taśmą
ośmiocentymetrowej szerokości. Naturalnie generał Hawkins kazał wcześniej posmarować mu usta wazeliną, aby być w zgodzie z postanowieniami Konwencji Genewskiej dotyczącymi metod traktowania jeńców wojennych. Po taśmę sięgnięto z tego prostego powodu, że nikt, nie wyłączając adiutantów generała stojących teraz za kanapą ze złowieszczo skrzyżowanymi ramionami, nie był już w stanie słuchać rozpaczliwego kwilenia Devereaux. - Samuel?- zapytał z niedowierzaniem Aaron Pinkus. - No, może nie osobiście, ale z pewnością znacznie się do tego przyczynił, więc właściwie można uznać go za współodpowiedzialnego. - Mmmmmff! - rozległ się stłumiony, aczkolwiek gwałtowny protest. Devereaux poderwał się gwałtownie z miejsca, szarpnął się naprzód i padł jak długi na podłogę, by natychmiast zacząć gramolić się na nogi, unosząc w stronę generała twarz wykrzywioną dziką wściekłością. - Adiutanci! Niczym wytrawni komandosi Desi Pierwszy i Desi Drugi przeskoczyli przez kanapę jeden z nich postawił nogę na oparciu, drugi zaś na głowie Knute'a - przygwoździli Sama do podłogi i spojrzeli na Jastrzębia, oczekując dalszych poleceń. - Znakomicie, panowie. - Nic dziwnego, że zdecydował się pan właśnie na nich - powiedział z podziwem Pinkus, stając za biurkiem. - Czy to Rangersi? - W pewnym sensie - odparł Hawkins. - Specjalizują się w ochronie lotnisk... Podnieście go, posadźcie w fotelu przed biurkiem i weźcie między siebie. - Nie chciałbym was zbytnio krytykować - zwrócił się Aaron do dwóch niefortunnych ochroniarzy Sama - ale wydaje mi się, że 124 moglibyście sporo się od nich nauczyć. Ci żołnierze wykazują godne podziwu zrozumienie dla konieczności podjęcia błyskawicznej akcji, a ich metod bezkrwawego obezwładniania przeciwnika - mówię o zabraniu wam spodni - są godne najwyższego uznania. - Jasne, comandante\ - wykrzyknął radośnie D-Dwa, uśmiechając się szeroko. - Jak zdrowo stukniesz gringo i zabierzesz mu portki, to przynajmniej wiesz, że nie będzie latał po ulicy i wzywał pomocy -• Wystarczy, poruczniku. Nie wszyscy cywile doceniają zalety koszarowego humoru. - Świetna sprawa! - zawołał D-Jeden. - Chyba zgodzi się pan ze mną, panie generale - powiedział Aaron Pinkus - że w dalszych negocjacjach powinni uczestniczyć pan, San i ja. Całkowicie się z panem zgadzam. Należy rozszerzyć dwustronne rozmowy aby mógł w nich brać udział także nasz młody przyjaciel. - W takim razie może zechciałby pan przywiązać go do fotela nie za mocno, ma się rozumieć - tak jak niedawno uczynił pan... prz ei - sierżant Lafferty. ' - Zdaje się, że kazał mu pan odejść? : - -- Owszem. - Nie szkodzi. Ja tu jestem... Baczność, adiutanci! Możecie się udać posiłek. - Hej, loco, na co nam posiłki? Starczy nas dwóch. - Nie dyskutujcie, poruczniku. Wrzućcie coś na ruszt i zameldujcie się tu za godzinę. MacKenzie sięgnął do kieszeni spodni z koźlej skóry wydobył plik pieniędzy, odliczył kilka banknotów i wręczył je Desi pierwszemu. - - Oto nadzwyczajny dodatek do waszego żołdu, który przyznaję wam w dowód uznania za waszą nadzwyczajną sprawność - To mają być nasze diner osi - zapytał wyraźnie rozczarowany D-Dwa - Jedynie premia, poruczniku. Dodatek do zasadniczych dineros, które t ..___'. później. Macie na to słowo oficera. - Dobra, dobra, generale - odparł D-Jeden. - Mamy mnóstwo pana słów, tylko z forsą coś kiepskawo. - Młody człowieku, zbliżyliście się niebezpiecznie do granicy niesubordynacji ( o prawda nasz i bliska współpraca podczas realizacji
125 tej misji wymaga dość znacznej poufałości, ale nie wszyscy tu obecni muszą to rozumieć. - Ja też nic nie rozumiem. - Kupcie sobie coś do żarcia i wróćcie tu za godzinę. Od-maszerować! - Desi Pierwszy i Desi Drugi wzruszyli ramionami i skierowali się do drzwi. Desi Drugi na odchodnym zerknął jeszcze na trzy zegarki na przegubie lewej ręki. Kiedy opuścili apartament, Jastrząb skinął głową do Aarona Pinkusa. - Jako mój jeniec, a jednocześnie, nieco wbrew tradycji wojennej, gospodarz, zechce pan wydać odpowiednie polecenia swoim oddziałom. - Jako kto? Ach, rozumiem... - Pinkus zwrócił się do wciąż jeszcze oszołomionych Stosha i Knute'a. - Panowie... - zaczął z wahaniem, starannie dobierając słowa. - Chwilowo jesteście zwolnieni z wykonywania swoich dotychczasowych obowiązków. Gdybyście zechcieli zjawić się jutro w kancelarii, księgowość wypłaci wam wynagrodzenie za dzisiejszy dzień. W pełnej wysokości, ma się rozumieć. - Wsadziłbym ich do paki! - warknął Hawkins, wtykając sobie cygaro do ust. - To kompletne matoły! Zaniedbanie obowiązków, niekompetencja i tchórzostwo na polu walki! Powinni trafić prosto przed sąd wojenny. - My, cywile, załatwiamy te sprawy w nieco odmienny sposób, panie generale. Zaniedbywanie obowiązków i niekompetencja to zjawiska, których obecność wśród najsłabiej wykwalifikowanej siły roboczej jest wręcz niezbędna. W przeciwnym razie zwierzchnicy tych ludzi, najczęściej równie niekompetentni, ale potrafiący się lepiej wysławiać, nie mogliby w żaden sposób uzasadnić swoich wysokich poborów... Idźcie już, panowie. Naprawdę uważam, że powinniście rozważyć propozycję podniesienia swoich kwalifikacji, tak by dorównać podwładnym pana generała. Stosh i Knute, z minami świadczącymi o poważnie zranionych uczuciach, wymknęli się szybko z pokoju. - Cóż, generale - powiedział Aaron Pinkus. - Jesteśmy sami. - Mmmmff! - stęknął Devereaux. - Mówiąc to miałem na myśli także ciebie, Samuelu. Nawet gdybym chciał o tobie zapomnieć, to z pewnością nie byłoby to łatwe. - Mmmmff? 126 - Przestań jęczeć, chłopcze •-*- rozkazał 'Jastrząb. przecież wolne ręce i możesz odlepić tę taśmę oczywiście pod warunkiem, że nie zaczniesz od mu wrzeszczeć jak opętany. Nie bój się, usta zostaną na miejscu,Co szczerze móWiąc bardzo tego żałuje. Sam zaczął odklejać taśmę najpierw bardzo powoli, a potem, w nagłym przypływie masochizmu, szarpnął gwałtowniej? 'Wy wając j$ do końca, kwiknął rozdzierającc^po czym zaczął wykonywać prac1dziwne ruchy ustami, jakbip' chciał^rzekonać się, czy jeszcze działają. - Wyglądasz jak chiri^ wieprzek w okresie rui - poinformował go '.MacKenzie. - A ty wygdzasz jak karykatura Indianina, który wamu dla psychicznie chorych! - ryknął Devereaux, z miejsca. - Zrobili ci lobotomię, czy co? dlaczego wygadujesz takie brednie? Dlaczego niliy ja mam być odpowiedzialny za bzdur, który leży na^biurku Aarona? Przecież od widziałem cię na oczy aai się z tobą nie kontaktowałem, ty oślizgły ze wszystkich flfcaków! - Wciąż jeszcze trifehę się dartffwujesz w jach, prawda, chłopcze! •' •z,.,, .; (?. , - Muszę panu powiedzieć, generale - wtrącił się Pinkus - '& kiedy występuje przed sądem, jest chłodny i opiniowany niczym James Stuart. To prawdziwy wzór zimnego wyrachowania. - Bo tam przynajmniej wiem, co robię! - wybuchnął Sam. - Kiedy gdzieś w pobliżu jest ten cholerny sukinsyn, nie mogę być niczego pewny, bo on zawsze albo mi o czymś nie powie, albo mnie bezczelnie oklamie! Używasz niewłaściwej terminologii, młody przyjacielu. To się nazywa dezinformacją zapewniającą bezpieczeństwo...' '* - To się nazywa głodnym pieprzeniem zapewniającym moje unicestwienie! A teraz
odpowiedz mi na jedno pytanie: dlaczegojiitóBl odpowiedzialny... Nie, jeszcze raz. W jaki sposób mogę być odpowiedzialny za jakąś przeklętą głupotę, której dokonałeś, skoro od ładnych paru lat nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa? - Konieczne jest małe sprostowanie - wtrącił się grzecznie, ale stanowczo. Pinkus. - Generał Hawkins stwierdził, iż twoja współod powiedzialnosć polega jedynie na tym, że inspirowałeś całe przedsi^ wzięcie, wzmiankowana inspiracja zaś może być interpretowana na 127 wiele sposobów, w związku z czym twoja rzeczywista odpowiedzialność czy też bezpośrednie związki z rzeczonym przedsięwzięciem mogą być uznane za wysoce wątpliwe lub nawet w ogóle nie istniejące. - Przestań odgrywać prawnika przed tym przerośniętym mutantem, Aaronie. Wobec prawa, które on uznaje, prawa dżungli przypominają popołudniową herbatkę w angielskim ogrodzie różanym. To dzikus czystej krwi, pozbawiony jakiejkolwiek moralności! - Chyba powinieneś sprawdzić sobie ciśnienie krwi, synu. - A ty powinieneś oddać głowę do wypchania! Dobra, a teraz gadaj, co zrobiłeś i dlaczego chcesz mnie w to wplątać. - Bardzo proszę! - wtrącił się po raz kolejny Pinkus, spoglądając przepraszająco na Hawkinsa. Pozwoli pan, generale, że coś wyjaśnię? Jak prawnik prawnikowi, rzec by można. - My, dowódcy, najlepiej wiemy, jak postępować z podwładnymi - odparł MacKenzie. Szczerze mówiąc żywiłem nadzieję, że oczyściwszy flanki ruszy pan szybko w tym kierunku. Właśnie dlatego ujawniłem panu główny zamysł mojej operacji - naturalnie nie taktykę ani środki, jakich zamierzam użyć, lecz dalekosiężny cel, który chciałbym osiągnąć. Ludzie tacy jak my rzadko czynią sekrety z tego rodzaju informacji. - Znakomita strategia, generale. Ma pan moje całkowite poparcie. - Twoje poparcie?! - wykrzyknął Devereaux. - A co on takiego robi, do diabła? Maszeruje na Rzym? - Zrobiliśmy to, synu - odparł cicho Jastrząb. - Pamiętasz? - Bardzo pana proszę, generale, aby zechciał pan nie poruszać tego tematu w mojej obecności - powiedział Aaron lodowatym tonem. - Sądziłem, że pan wie... - Od Samuela? - Skądże znowu. Bałby się o tym mówić. : - Więc skąd? - Ten irlandzki artylerzysta opowiedział mi o pańskim uderzeniu na tajną kwaterę Sama. Artylerzyści zawsze podkreślają swój udział w takich operacjach, żeby wywrzeć wrażenie na dowództwie. - Wspomniał pan, że sierżant przywiązał chłopca do fotela, a potem sam pan przyznał, że kazał mu pan odejść... - I co z tego? . 128 -
Obyłoby się bez przywiązywania, gdyby nie wpadł przynajmniej w taka histerię jak dzisiaj. A dlaczego taki doskonale opanowany prawnik - - żałuję, że nie udało mi się poznać Sama od tej strony - miałby wpadać w histerię? Tylko dlatego, że w wyniku pańskiego nagłego a u t k u wyszło na jaw coś, o czym nikt, a szczególnie pan, nigdy ie miał się dowiedzieć! -*= Pańskiemu rozumowaniu nie sposób czegokolwiek zarzucić. - Kiedy zadzwoniłem do Sama, rzucił słuchawkę na widełki, ale nie zrobił tego wystarczająco szybko, bo zdążyłem usłyszeć fjakiś głos. Należał do człowieka, który był bliski utraty panowania ;nad sobą. Dzisiaj, kiedy spotkaliśmy się na parkingu, rozpoznałem ten głos Należał do pana, komendancie Pinkus. Wykrzykiwał pan wtedy jakieś okropne rzeczy o pewnej operacji dotyczącej Watykanu -- Znakomity pokaz logicznej dedukcji - przyznał Aaron, uznając swoją porażkę. -' Znakomity pokaz kretyńskiego pieprzenia! - ryknął Deve-reaux. - Ja tu jestem! Istnieję! Jeśli mnie ukłujecie, będę krwawił... -- To pomysł całkowicie niestosowny, Samuelu.
- A co tu j e s t stosowne? Muszę wysłuchiwać bredzeń dwóch uciekinierów z pruskiej pętli czasowej! Moja przyszłość, moja kariera, cale moje życie może roztrzaskać się na tysiąc kawałków jak rozbite lustro. - Bardzo ładnie, synu - przerwał mu Hawkins. - Można się wzruszyć. - Ukradł to francuskiemu dramatopisarzowi nazwiskiem A-nouilh - wyjaśnił znakomity bostoński prawnik. - Samuel zawsze potrafi nas czymś zaskoczyć, generale. - Przestańcie! - wrzasnął Devereaux. - Żądam, by mnie Wysłuchano' - Jestem pewien, że słyszą cię aż w Waszyngtonie, w tajnym archiwum G-2, gdzie trzymają te wszystkie tajne akta. - Mam prawo do zachowania milczenia... - wymamrotał Sam i ciężko dysząc opadł bez sił na fotel. - Czy pozwolisz, abym przerwał to milczenie, skoro narzuciłeś je tylko własnej osoba-' zapytał Pinkus. - Mmmmff... - padła zduszona odpowiedź. - Dziękuje Twoje pytanie, Samuelu, dotyczy przede wszystkim 129 materiałów dostarczonych przez generała Hawkinsa. Rzeczywiście nie miałem dość czasu, aby dokładnie się z nimi zapoznać, ale nawet z tego, co udało mi się wychwycić doświadczonym okiem, które już od niemal pięćdziesięciu lat ma okazję widywać podobne dokumenty, wynika jasno, że są one wręcz niesamowite. Rzadko kiedy miewam do czynienia z tak przekonującym pozwem. Historyk prawa, który go sformułował, musiał dysponować niewiarygodną cierpliwością i równie wielką wyobraźnią, aby połączyć w całość mnóstwo pozrywanych nici, wiedząc jednocześnie, że gdzieś muszą istnieć dodatkowe dokumenty, które mogą wypełnić treścią puste miejsca. Gdyby miało się okazać, że tak jest w istocie, wnioski, jakie należałoby wyciągnąć, byłyby oczywiste i nie podlegające dyskusji. Czy udało się odnaleźć te dokumenty, generale? - To oczywiście tylko plotki - odparł Jastrząb, marszcząc tajemniczo brwi - ale słyszałem, że można je zdobyć tylko w jednym miejscu, to znaczy w tajnych archiwach Biura do Spraw Indian. - W tajnych archiwach? - Aaron Pinkus spojrzał ostro na generała, po czym usiadł raptownie przy biurku i zaczął się przyglądać wybranym kartkom z leżącego przed nim stosu, zwracając uwagę nie tyle na treść, ile raczej na wygląd dokumentów. - Na brodę Abrahama... - szepnął. - Znam te znaki wodne! Mogły zostać skopiowane tylko przez kopiarkę najwyższej klasy. Taką, jakie mają w agencjach rządowych... Bez wątpienia, komendancie potwierdził Hawkins, po czym umilkł raptownie. Widać było, że żałuje swojej chełpliwości. Zerknął na Sama, który wpatrywał się w niego wybałuszonymi oczami, odchrząknął i wyjaśnił: - Jajogłowi... znaczy się, uczeni, też dostają najlepszy sprzęt. [ - Ale nie aż t a ki dobry... - wyszeptał Devereaux zbielałymi wargami. \ - Tak czy inaczej, generale - podjął Pinkus - większość tych dokumentów - mówię o d o k u m e n t a c h , nie o maszynopisie - to kopie reprodukcji, a wiec kopie kopii! - Słucham? - Hawkins zaczął raptownie przeżuwać cygaro. - W czasach kiedy jeszcze nie istniały kopiarki, wykonywano najpierw fotografie, a później fotostaty zagrożonych zniszczeniem dokumentów, i zastępowano nimi oryginalne materiały archiwalne. 130
- Komendancie, nie interesują mnie techniczne szczegóły... - A powinny, generale - przerwał mu Aaron. - Pański anonimowy współpracownik być może wpadł na trop nie ujawnionego przez wiele dziesiątków lat oszustwa, ale wszystko wskazuje na to, że na poparcie swoich oskarżeń przedstawił dokumenty wykradzione ze ściśle tajnych archiwów państwowych, gdzie były przechowywane ze względu na szeroko pojmowane wymogi bezpieczeństwa narodowego. - Że co? - wymamrotał MacKenzie, świadom tego, że oczy Sama prawie wyszły z orbit.
- Takie znaki wodne ma jedyny w swoim rodzaju, specjalny gatunek papieru o doskonałej trwałości, znakomicie znoszący warunki panujące w sejfach i lochach. O ile się nie mylę, został wynaleziony na przełomie wieków przez Tomasza Edisona i był stosowany w ograniczonym zakresie w archiwach państwowych w roku tysiąc dziewięćset dziesiątym lub tysiąc dziewięćset jedenastym - W ograniczonym zakresie?... - zapytał Devereaux przez zaciśnięte zęby, wciąż nie spuszczając oczu z Hawkinsa. - Wszystko jest względne, synu. W tamtych czasach deficyt budżetowy, jeśli w ogóle istniał, wynosił nie więcej niż kilkaset tysięcy dolarów. Nadmierne używanie tego szalenie drogiego papieru mogłoby doprowadzić do załamania finansów państwa, dlatego też jego zastosowanie było mocno ograniczone. - Ograniczone do czego, Aaronie? Pinkus skierował wzrok na MacKenziego Hawkinsa i oznajmił bardzo podobnym do tego, jakiego sędziowie używają podczas ogłaszania wyroku: - Do dokumentów, które decyzją rządu Stanów Zjednoczonych miały pozostać utajnione przez co najmniej sto pięćdziesiąt lat! - A niech mnie! - wykrzyknął Jastrząb, po czym gwizdnął przeciągle spojrzał dobrodusznie na Sama. - I co, synu? Czy nie jesteś dumny, jak to ujął pan komendant, stałeś się inspiratorem tak doniosłego projektu. - Jakiego pieprzonego projektu? - zaskrzeczał Devereaux. - I jakim cholernym inspiratorem? - Czyżbyś nie pamiętał, jak często mówiłeś o poniewieranych ludziach żyjących na tej ziemi i o tym, jak niewiele się robi, żeby im 131 pomóc? Niektórzy mogliby nazwać tę gadaninę bezsensownym mieleniem ozorem, ale ja nigdy tego nie zrobiłem, ponieważ szanowałem twój punkt widzenia, synu. Naprawdę. - Nigdy nie szanowałeś niczego ani nikogo, kto nie byłby na tyle silny, żeby jedną ręką wepchnąć cię do grobu! - To nieprawda, synu, i ty doskonale o tym wiesz - odparł MacKenzie tonem urażonej niewinności, grożąc Samowi palcem. - Pamiętasz te wszystkie dyskusje, jakie prowadziłeś z dziewczętami? Każda z nich wyrażała później przede mną szczery szacunek i podziw dla ciebie i twoich filozoficznych przekonań. Szczególnie Anna, która... - - Nigdy nie wymawiaj przy mnie tego imienia! - zawył Sam, zatykając sobie uszy. - Nie mam pojęcia dlaczego, synu. Nawet teraz często z nią rozmawiam, szczególnie kiedy zdarzy jej się wplątać w jakąś paskudną sytuację, do czego przejawia niezwykłe zdolności, i powiem ci, Sam, że ona w dalszym ciągu bardzo cię lubi. - Jak mogła mi to zrobić? - rozpaczał Devereaux, trzęsąc się z wściekłości. - Zamiast wyjść za mnie, poślubiła Jezusa! - Na Abrahama... - westchnął ciężko Pinkus. - Nie mogę być stroną w tej dyskusji. - Po prostu wybrała większy kaliber, synu, jeśli wybaczysz mi tę przenośnię... Wysłuchaj mnie, chłopcze. Szukałem tych uciskanych, szukałem ludzi pokrzywdzonych przez system i poświęciłem wszystkie siły, żeby im pomóc. Myślałem, że będziesz ze mnie dumny. Bóg mi świadkiem, jak bardzo się starałem... Hawkins opuścił głowę, wtulając podbródek w rozpięty kołnierzyk indiańskiej kurtki, i wbił spojrzenie w pokrytą wykładziną hotelową podłogę. - Przestań chrzanić, Mac! Nie wiem, co robiłeś ani co starałeś się zrobić, ale wiem na pewno, że nie chcę tego wiedzieć! - Może jednak powinieneś, Sam. - Chwileczkę, jeśli można... - wtrącił się Pinkus, spoglądając na skruszonego Jastrzębia. Myślę, iż nadeszła odpowiednia pora, bym sięgnął do dość rozległych zasobów mojej prawniczej wiedzy i wydobył z nich konkretny, choć może niezbyt często stosowany paragraf. Dokonane bez specjalnego zezwolenia wtargniecie do tajnych archiwów państwowych jest zagrożone karą; do trzydziestu lat pozbawienia wolności. 132
- Naprawdę? - zapytał generał, wpatrując się z uwagą w wykładzinę, jakby pragnął odkryć na niej jakiś ukryty wzór. -- Naprawdę. A ponieważ widzę, że ta informacja nie wywarła na panu żadnego wrażenia, mogę z ulgą założyć, iż pański anonimowy współpracownik uzyskał w legalny sposób dostęp do dokumentów, które zechciał mi pan przedstawić. - Nieprawda! - wrzasnął Sam. - On je ukradł! Tak samo jak wtedy w G-2! Ta nędzna karykatura człowieka, ta największa pomyłka wojskowości, ten król złodziejaszków znowu to zrobił! Wiem, że tak jest, bo go znam! Znam to ukradkowe spojrzenie paskudnego chłopczyka, który zlał się w łóżko, ale wmawia wszystkim dokoła, że to deszcz padał pod kołdrą. On to zrobił! - Ocena dokonywana w stanie białej gorączki najczęściej mija się z prawdą. Samuelu zauważył Pinkus, kręcąc sceptycznie głową. - Ocena dokonywana po długotrwałej, obiektywnej obserwacji najczęściej jest stuprocentowo słuszna - odparł Devereaux. - Jeśli ciastka są polewane lukrem, a ty przyłapiesz sukinsyna na tym, jak oblizuje sobie palce, to możesz być pewien, że masz przestępcę. Poza tym wydaje mi się, że sądy w tym kraju wiedzą, co to znaczy recydywa. - Cóż, generale - mruknął Aaron, spoglądając na Hawkinsa ponad zsuniętymi na czubek nosa okularami. - Oskarżenie poruszyło istotną kwestię, czyniąc aluzję do pańskich dawnych dokonań, które pan wcześniej osobiście potwierdził, przyznając^się do kradzieży tajnych akt wydziału G-2. Być może w grę wchodzą tu jakieś wrodzone skłonności, ale obawiam się, że byłoby bardzo trudno to udowodnić. - Komendancie Pinkus, od tego prawniczego wodolejstwa zupełnie zakręciło mi się w głowie. Jeśli mam być szczery, to nie rozumiem połowy tego, co... - Kłamca! - przerwał mu Sam, po czym zaczął wykrzykiwać jak dziecko przedrzeźniające rówieśnika: - Pada pod kołdrą, pada pod kołdrą, pada pod kołdrą!... - Zamilcz, Samuelu! - skarcił go znakomity bostoński adwokat. - Myślę, że możemy w bardzo prosty sposób uprościć procedurę, generale - zwrócił się ponownie do Jastrzębia. Kierując się zawodowa uprzejmością nie pytałem do tej pory o nazwisko pańskiego niezwykle uzdolnionego współpracownika, obawiam się jednak, że teraz będę musiał to uczynić. Gdyby pojawił się przed 133 sądem, mógłby odeprzeć zarzuty mojego młodego przyjaciela i wyjaśnić całą kwestię. - Nie wydaje mi się właściwe, proszę pana - odparł Hawkins z niewzruszoną miną - aby jeden oficer żądał od drugiego złamania danego słowa, w tym wypadku odnoszącego się do dochowania tajemnicy. Takie postępowanie mogłoby ewentualnie zdarzyć się wśród osób niższych rangą, osób, które nie cenią sobie tak wysoko honoru, a ich kręgosłupy moralne są wykonane z materiału nie tak twardego jak stal. - Ależ, generale, czy ktoś poniósłby z tego powodu jakąkolwiek szkodę? Przecież ten znakomity pozew nie był jeszcze rozpatrywany przed żadnym sądem. - Aaron roześmiał się cicho. - Gdyby był, z pewnością wszyscy byśmy o tym słyszeli, gdyż cały nasz system prawny, a także Departament Obrony, ogarnęłoby kolosalne zamieszanie. Sam pan widzi, generale Hawkins, że ujawniając nazwisko tego geniusza nic pan nie straci, choć z pewnością także nie zyska... - Nagle dobroduszny uśmiech zniknął z twarzy Pinkusa, a jego miejsce zajął grymas przerażenia. - Dobry Abrahamie, błagam, nie opuszczaj mnie... - wyszeptał, wpatrując się w pozbawioną jakichkolwiek uczuć twarz MacKenziego Hawkinsa. - Ten pozew już został złożony, prawda? - Można powiedzieć, że znalazł się tam, gdzie miał dotrzeć. - Ale chyba nie w żadnym są dzie? Obawiam się, komendancie, że w pańskim rozumowaniu znajduje się pewna luka. .™ - A więc jednak?... *™ - Niektórzy twierdzą, że tak. - Przecież prasa i telewizja nie zająknęły się na ten temat ani słowem, a może mi pan wierzyć, że dziennikarze pchaliby się jeden przez drugiego, żeby nadać taką wiadomość! - Istnieje powód, dla którego tak się nie stało. ; - Jaki powód? ''
- Hyman Goldfarb. '. - Hyman... co? #>; ? : - Goldfarb. - Brzmi znajomo, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć... - Grał kiedyś w futbol. Na kilka sekund twarz Aarona Pinkus^f odmłodniała dzieścia lat.
o
dwa
134
- Hymie Huragan? Żydowski Herkules? Naprawdę go znasz, Mac... To znaczy, generale? - Czy go znam? Osobiście wciągnąłem go do roboty. - Naprawdę?... Był nie tylko najlepszym napastnikiem w historii Ligi, ale przełamał stereotyp... powiedzmy, nadmiernie ostrożnego mężczyzny żydowskiego pochodzenia. Lew Judei, postrach obrońców, wraz z Mosze Dajanem duma amerykańskich boisk! - Był też kanciarzem... - Proszę mi tego oszczędzić, generale! Zapamiętałem go jako bohatera i wzór do naśladowania dla nas wszystkich. Nadzwyczaj inteligentny, potężny olbrzym, z którego byliśmy tacy dumni... Jak to, kanciarzem? - Co prawda nigdy nie postawiono go w stan oskarżenia, ale istniały ku temu konkretne powody. - Oskarżenia, powody?... O czym pan mówi, do licha? - Dużo pracuje dla rządu - nieoficjalnie, ma się rozumieć. Jeśli mam być szczery, to ja wprowadziłem go w tę robotę. Zaczynał od współpracy z wojskiem. - Czy byłby pan łaskaw mówić do rzeczy, generale? - Kiedyś pracowaliśmy nad nowym rodzajem amunicji. Sporo ściśle tajnych danych przedostało się na zewnątrz, a my nie mogliśmy przyłapać drania, który to zrobił, mimo że zlokalizowaliśmy miejsce przecieku. Wtedy spotkałem Goldfarba, który uruchamiał firmę konsultingowa specjalizującą się w sprawach bezpieczeństwa - wyglądał tak, że gdybym walnął sobie jego podobiznę na podkoszulek i pojechał do Japonii, to Godzilla zemdlałaby ze strachu i powiedziałem mu, żeby zajął się tą sprawą. Nie wdając się w szczegóły, można powiedzieć, że on i jego ludzie potrafią dotrzeć do miejsc, o których inspektorowi generalnemu nie śniło się nawet w najgorszych koszmarach. - No dobrze, ale co wspólnego ma Hyman Goldfarb z ciszą, jaka zapanowała po złożeniu pańskiego niewiarygodnego pozwu w sądzie? Przecież zaraz potem powinno się rozpętać piekło na ziemi! - Cóż, w naszej zwariowanej stolicy nie ma rzeczy niemożliwych dla Hymiego, Od początku jego reputacja rosła jak babka drożdżowa, aż wreszcie wszyscy w mieście chcieli korzystać z jego usług - naturalnie z myślą o tym, żeby zaszkodzić konkurencji. Lista agencji 135 rządowych, które są jego klientami, przypomina najnowsze wydanie Kto jest kim w Waszyngtonie. Ma mnóstwo wpływowych przyjaciół, którzy wyprą się w żywe oczy, że kiedykolwiek mieli z nim coś wspólnego, nawet gdyby wyrywać im włosy szczypczykami. Wystarczy, żeby uniósł brwi, a na jego biurku znajdą się wszystkie dowody, których potrzebuje. Właśnie dlatego zrozumiałem, że znajdujemy się blisko złotej żyły. - Złotej żyły?... - Aaron potrząsnął raptownie głową, jakby chciał uciszyć cymbały, które rozdzwoniły mu się we wnętrzu czaszki. - Czy byłby pan łaskaw wyrażać się nieco jaśniej? - Jego ludzie ruszyli moim tropem, komendancie Pinkus. Chcieli zwabić mnie w pułapkę, pojmać i uciszyć. Przejrzałem ich jak otwartą książkę. - Zwabić, porwać i uciszyć?... Ruszyli pańskim tropem?... - Długi czas po złożeniu pozwu w sądzie. Oznaczało to, że został potraktowany poważnie, ale cała sprawa jest trzymana pod kocem, żeby przypadkiem nie wyniosła wszystkich na Księżyc. A więc co robią chłopcy z Waszyngtonu? Wynajmują Hymiego Huragana, żeby rozwiązał problem. Odszukać, pojmać i zniszczyć! Powiadam panu, przejrzałem ich bez trudu. - Ależ, generale, sądy niższego szczebla są tak przeciążone rozmaitymi sprawami, że... Na twarzy Aarona Pinkusa ponownie pojawił się grymas przerażenia, a głos zamarł mu w gardle. - Och, mój Boże... To nie był?...
- Zna pan reguły, komendancie. Osoba występująca przeciwko rządowi może zwrócić się bezpośrednio do najwyższej instancji, oczywiście pod warunkiem, że sprawa jest istotnie dużej wagi. - Nie wierzę... Nie mógł pan tego zrobić! - Obawiam się, że zrobiłem. Wystarczyło przekonać kilku urzędników i zostaliśmy wpuszczeni od razu do największego akwarium. Do jakiego akwarium?! - zawył całkowicie zdezorientowany Devereaux. - Co ten degenerat usiłuje nam wcisnąć? - Obawiam się, że wcisnął to już komuś innemu - odparł słabym głosem Aaron. Skierował ten znakomity pozew, oparty na materiałach skradzionych z państwowych archiwów, bezpośrednio do Sądu Najwyższego. - Chyba żartujesz! - Chciałbym, aby tak było, ze względu na nas wszystkich. 136 Niespodziewanie Pinkus odzyskał głos i wyprostował się dumnie. - Teraz przynajmniej możemy wysondować głębokość tego szaleństwa. Kto jest rzecznikiem strony skarżącej, generale? Wystarczy jeden telefon, by ujawnić jego nazwisko. - Nie byłbym tego taki pewien, komendancie. - Proszę? - Dotarłem tutaj dopiero dziś rano. - I co z tego? - Widzi pan, pewien młody indiański zuch dopuścił się małej nieścisłości - w żadnym wypadku nie wolno jej mylić z kłamstwem - odnośnie swoich egzaminów adwokackich, które... - Proszę odpowiedzieć na moje pytanie, generale! Kto wystąpi przed sądem w roli pełnomocnika oskarżenia? - On - odparł MacKenzie Hawkins, wskazując na Sama. Vincent Francis Assisi Mangecavallo, znany w pewnych wąskich kręgach jako Vinnie Bam-Bam albo Ragu, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, przechadzał się nerwowo po swoim gabinecie w Langley w stanie Wirginia. W tej akurat chwili sprawiał wrażenie bardzo sfrustrowanego, zakłopotanego człowieka. W dalszym ciągu nie otrzymał żadnej wiadomości! Czy coś się mogło nie udać? Przecież plan był tak prosty, tak pewny, całkowicie bezbłędny! A równa się B, B zaś równa się C, z czego wynika, że A równa się C... Jednak gdzieś w środku tego prostego równania Hyman Goldfarb i jego ludzie potracili głowy, a człowiek Vincenta, najlepszy specjalista w swojej dziedzinie, zaginął bez wieści. Wielka Stopa! Człowiek Śniegu! Co się stało z Huraganem? Kto przepuścił przez wyżymaczkę jego tak bardzo zachwalany mózg? I gdzie się podział ten żałosny wypierdek, którego Vincent uratował w Vegas przed koniecznością spłacenia wcale niemałego długu, umieścił na rządowej liście płac, i w imię ogólnonarodowego bezpieczeństwa kazał chłopcom od kasyn zapomnieć o długu tegoż wypierdka? Zniknął bez śladu! Ale dlaczego? Mały Joey Zasłonka był zachwycony faktem, że skontaktował się z nim ważny przyjaciel z dawnych lat, kiedy to wszyscy wykorzystywali Joeya do śledzenia różnych gości na obszarze od doków Brooklynu po eleganckie kluby na Manhattanie. Joey był znakomity w swoim fachu. Nikt nie zauważyłby go nawet wtedy, gdyby stanął na środku wypełnionego po brzegi publicznością Stadionu Jankesow. Nikt nigdy nie potrafił dostrzec Joeya - równie szybko wtapiał się we wzór 138
tapety jak w tłum na stacji metra. Miał do tego talent, a jego dodatkowym atutem był trudny do zapamiętania wygląd. Nawet jego twarz była szara i nijaka... Gdńe on zniknął, do cholery? Chyba •więdnął, że lepiej mu będzie u boku starego przyjaciela niż bez niego, tym bardziej że chłopcy od kasyn mogli w każdej chwili przypomnieć sobie o nie uregulowanym długu. To po prostu nie miało sensu. Nic nie miało sensu! Zadzwoni} tek t on ukryty w najniższej szufladzie po prawej stronie dyrektorskiego biurka. Mangecav|JJo rzucił się biegiem do aparatu. Którejś nocy osobiście zainstalował tę linię, korzystając z pomocy fachowców o niebo bardziej doświadczonych od tak zwanych ekspertów Agencji. Nikt ze sfer rządowych nie znał tego numeru; Mange-
cavallo podał go jedynie najważniejszym ludziom, którzy wykonywali dla niego najbardziej istotne zadania. - Tak? - szczeknął dyrektor CIA. - Tu Mały Joey, Bam-Bam - dobiegł ze słuchawki piskliwy głosik. - Gdzie byłeś, do jasnej cholery? Nie meldowałeś się od trzydziestu sześciu godzin! - Bo przez cały ten czas kręciłem głową we wszystkie strony i taszczyłem dupsko z miejsca rui miejsce za juk ,;nś pieprzonym zuccon*1'1. - O czym ty mówisz, do diabła? - Poza tym zakazałeś mi dzwonić do domu, choć i tak nie mam twojego numeru, a już szczególnie szukać cię przez tę twoją wielką szpiegowska centralę. - Zgadza się. I co z tego? - To, że nie miałem zbyt dużo wolnego czasu, bo musiałem przesiadać się z samolotu na samolot, opieprzać panienki sprzedające bilety, opłacać kierowcoów taksówek, którzy mieli wielką ochotę napluć mi w twarz, i przekupywać starego gliniarza, który kiedyś wsadził mnie za kratki, żeby zechciał sprawdzić dla mnie u swoich kumpli z drogówki, do kogo naprawdę należy wielgachna limuzyna z zabawnymi numerami rejestracyjnymi. - Już dobrze, dobrze. Powiedz mi tylko, co się stało. Zdobyłeś coś, co mógłbym wykorzystać? - Jeśli nie ty, to na pewno ja to zrobię. Ta układanka ma więcej [•kawałków niż siekana sałatka warzywna, a wszystkie razem są dużo 'więcej warte, niż ja byłem winien tym palantom z Vegas. 139 ^ - Hej, Joey! To było ponad dwanaście kawałków! - Tutaj mam przynajmniej dwa razy tyle, Bam-Bam. - Nie nazywaj mnie tak, dobrze? - poprosił Mangecavallo. - Ta ksywka jakoś nie pasuje do mojego stanowiska. - O rety, Vinnie! Może donowie nie powinni byli posyłać cię do szkoły? Jeśli nie będziesz okazywał skromności, ludzie nie będą otaczać cię należnym szacunkiem. - Przestań chrzanić, Joey. Przysięgam ci na grób mego ojca, że zawsze się będę o ciebie troszczył. - Twój ojciec żyje, Vinnie. Widziałem go w ubiegłym tygodniu u Cezara. Ostro działa w Vegas, i to nie tylko z twoją matką. - Basta... Nie jest w Lauderdale? - Podać ci numer pokoju? Tylko nie odkładaj słuchawki, jeśli odbierze jakaś panienka. - Wystarczy, Joey. Trzymaj się ściśle tematu, bo jak nie, to przekonamy się, czy chłopcy z Vegas puszczają długi w niepamięć, capiscel Mów wreszcie, co się stało. - Dobra, dobra, tylko tak sobie gadałem... Co się stało? Jezu, Vinnie! Zapytaj się lepiej, co się n i e stało! - Mały Joey Zasłonka nabrał głęboko powietrza i zaczął opowieść: Goldfarb wysłał ekipę do tego indiańskiego rezerwatu. Domyśliłem się od razu, jak zobaczyłem Łopatę walącego prosto do budki z żarciem obok największego wigwamu. Jezu, ten to potrafi zjeść! Zaraz za nim posuwał ten kościsty gibrone, który ciągle kicha, ale to, co mu wypycha kieszeń, to wcale nie jest paczka kleeneksów. Pokręciłem się blisko nich i usłyszałem, jak dwoje znajomych Łopaty pyta z takim śmiesznym akcentem o Grzmiącą Głowę, którym i ty się interesujesz. Powiadam ci, cholernie im zależało, żeby go dorwać... Wycofałem się na bezpieczną odległość, a wtedy cała czwórka - jest z nimi baba - wypadła jak oparzona ze -sklepiku z pamiątkami. Pognali polną drogą do lasu, a dalej każde z nich poszło inną ścieżką... - Ścieżką? - przerwał mu Mangecavallo. - Znaczy, że niby wąsko? - Ścieżką, Bam-Bam... przepraszam, Vincenzo. Najprawdziwszą ścieżką. Wąsko, ciemno, dokoła krzaki i drzewa. Prawdziwy las, rozumiesz? ! - A czego się spodziewałeś? Przecież to rezerwat. *' 140
- No więc oni sobie poszli, a ja czekałem, czekałem, czekałem... - Ja też czekam, Joey! - przypomniał mu dyrektor CIA. - Już dobrze, dobrze. Wreszcie z lasu wypadł ten twój ważny Indianin, to na pewno był on,
bo miał na głowie wielki pióropusz, prawie du samego tyłka, skręcił do podejrzanego namiotu i wszedł do środka. Powiadam ci, Vinnie, nie wierzyłem własnym oczom! Wylazł minutę albo dwie później, ale to już był zupełnie inny facet! - Co ty palisz, Joey? - Naprawdę, Vinnie! Niby ten sam, ale zupełnie inny. Wyglądał jak jakiś pieprzony urzędas - okularki, krzywo wsadzona ruda peruka i wielka torba podróżna... Od razu się domyśliłem, że ma zamiar zmyć się z rezerwatu i że nie chce wyglądać na Indianina. - Czy to będzie bardzo długa historia, Joey? - zapytał błagalnym tonem Mangecavallo. Może przeszedłbyś wreszcie do rzeczy? - Ty chcesz dostać zamówiony towar, a ja chcę ci pokazać, że mam znaćznie więcej, niż zamawiałeś... Dobra, spróbuję się streszczać. Pojechał na lotnisko w Omaha i kupił bilet do Bostonu - ja też, ma się rozumieć A teraz będzie ważna sprawa, Bam-Bam: pokazałem panience od biletów moją fałszywą legitymację i zapytałem o dużego faceta w kretyńsko dobranej peruce. Ona też zwróciła na nią uwagę, bo tak bardzo chciała mi pomóc, że musiałem szepnąć jej, że to poufna sprawa i nie trzeba robić za dużo szumu. W każdym razie podała mi nazwisko, które było na jego karcie kredytowej... - Dyktuj! - wykrzyknął dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, chwytając długopis.
- Jasne, Vinnie. Duże m, małe a, małe c, duże k, kropka, Hawkins, g-e-n, kropka, USA, małe e, małe m, kropka. Przepisałem sobie wszystko, choć nie mam pojęcia, co to znaczy. - To znaczy, że twój Indianin nazywa się Hawkins i jest emerytowanym generałem... Niech mnie jasna cholera! To generał! - Jest jeszcze coś, Vinnie. Myślę, że powinieneś to usłyszeć... - M u s z ę to usłyszeć. Dawaj! - W Bostonie znowu wsiadłem mu na ogon, ale tam wszystko stanęło na głowie, zupełne wariactwo Na lotnisku spotkał się w męskiej alecic x dwoma Hiszpańcami, których nigdy wcześniej nie widziałem, yszli szybko przed dworzec i wsiedli do oldsmobile'a z rejestracją Ohio albo Indiany. Wskoczyłem do taryfy i dałem kierowcy pięć 141 dych, żeby ich nie zgubił, ale wtedy zaczął się zupełny dom wariatów. Wyobraź sobie, że ten indiański urzędas zawiózł Hi-szpańców do pieprzonego fryzjera, a potem, tak mi dopomóż Bóg, pojechali do parku nad rzeką, gdzie ten wielki palant kazał im maszerować przed sobą po trawie i wymachiwać nogami, a on wrzeszczał na nich jak najęty! Mówię ci, poplątanie z pomieszaniem. - Może ten emerytowany generał jest z paragrafu ósmego. To się czasem zdarza, sam wiesz. - Że niby wywalili go z wojska, bo przestał odróżniać czołgi od samolotów i kazał salutować ciężarówkom? - Przecież czytasz gazety, no nie? Tak samo jest z naszymi donami: im wyżej wlezie, tym bardziej miękko ma pod sufitem. Pamiętasz Tłustego Salerno w Brooklynie? - Czy pamiętam? Ho, ho! Chciał, żeby w stanie Nowy Jork uprawiano wyłącznie oregano, i narobił bigosu w sądzie w Waszyngtonie, bo wrzeszczał, że jest dyskryminowany. - Właśnie o tym mówię, Joey. Jeśli ten Duże M, małe a, małe c Hawkins, emerytowany generał świrus, i wódz Grzmiąca Głowa to ten sam człowiek, tak jak ty podejrzewasz, a ja się całkowicie z tobą zgadzam, to znaczy, że będziemy mieli następnego Tłustego Salerno wrzeszczącego w sądzie o dyskryminacji. - To on jest Włochem, Vinnie? - Nie, Joey. Nawet nie jest Indianinem. Co było potem? - Potem ten wielki palant i jego dwaj Hiszpance władowali się z powrotem do oldsmobile'a - właśnie wtedy musiałem wetknąć mojemu szoferakowi następną pięćdziesiątkę - pojechali do centrum i zatrzymali się na ruchliwej ulicy. Tamci dwaj wysiedli, zajrzeli do sklepu z ciuchami i weszli do jakiegoś wielgachnego budynku, a twój czworooki indiańskogeneralski urzędas został w wozie. Wtedy musiałem dać jeszcze dwie pięćdziesiątki mojemu cholernemu taksówkarzowi, bo zaczął mi jęczeć, że jeśli zaraz nie wróci do domu, to żona zdzieli go na powitanie gorącą patelnią. I bardzo słusznie, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie... Po jakiejś godzinie przed budynek zajechała wielka limuzyna, wsiadło do niej trzech facetów, a dwaj Hiszpance wskoczyli do oldsa i ruszyli za tamtą gablotą. Wtedy ich zgubiłem.
- Zgubiłeś?... Co chcesz przez to powiedzieć, Joey? 142 - Nic się nie martw, Bam-Bam. - Joey! - Przepraszam Vincencie Francisie Assisi... - Tylko bez przesady. - Już dobrze, dobrze. Z całego serca proszę o wybaczenie... - Wyrwę ci to serce, jeśli mi natychmiast nie powiesz, dlaczego mam się nie martwić! - Zgubiłem ich w mieście, ale wcześniej zdążyłem zapisać numer tej wielkiej gabloty. Nie uwierzyłbyś, ale jednocześnie przypomniałem sobie nazwisko pewnego bostońskiego gliniarza, który zapuszkował mnie dwadzieścia lat temu i który, jak sobie obliczyłem, powinien mieć teraz około sześćdziesiątki, czyli powinien jeszcze pętać się po tym świecie, bo z tego, co pamiętam, byliśmy prawie równolatkami, więc... - Joey, ja nienawidzę długich historii! - Dobra, dobra. No więc, pojechałem do niego do domu - nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę, że całe życie harował ciężko na państwowej posadzie - i wychyliliśmy po szklaneczce za stare dobre czasy.. - Joey, doprowadzisz mnie do obłędu! - Już dobrze, dobrze. Dałem mu pięć setek i poprosiłem, żeby wykorzystał swoje znajomości i spróbował ustalić, do kogo należy wielgachna limuzyna ze śmiesznymi tablicami rejestracyjnymi, a może leż, dokąd pojechała z oldsem na ogonie, a może nawet, gdzie jest w tej chwili... Czy uwierzysz, że na pierwsze pytanie dostał odpowiedź dosłownie między jedną szklaneczką whisky a drugą? - Joey, mam już ciebie dosyć! - Calma, calma, Bam-Bam. W ten sposób dowiedziałem się, że limuzyna należy do jednego z najlepszych prawników w Bostonie, niejakiego Żydka nazwiskiem Pinkus, Aaron Pinkus, którego wszystkie grube i drobne ryby uważają za superuczciwego i nietykalnego. Uczciwszy uszy, jest czysty jak niemowlak. Wiem, że to niemożliwe, ale to prawda, Vinnie. - Widocznie jest większym spryciarzem, niż oni wszyscy razem wzięci! Co jeszcze powiedział ci twój koleś? - Że mniej więcej od dwudziestu minut gablota stoi przed hotelem Cztery Pory Roku na Boylston Street.
143
- A co z oldsem i fałszywym Indianinem? Gdzie o n się podział, do wszystkich diabłów? - Nie wiemy, gdzie jest olds, ale mój stary przyjaciel sprawdził jego numery rejestracyjne. To niesamowite, Vinnie, Nigdy w to nie uwierzysz. - Sprawdź mnie. ,< - To wóz wiceprezydenta!
Magdalenę! - zawołał wiceprezydent Stanów Zjednoczonych ze swego gabinetu, odłożywszy z trzaskiem słuchawkę na widełki. - Gdzie jest ten nasz zakichany oldsmobile? - W domu, złotko - dobiegł z salonu śpiewny głos Drugiej Damy. - Jesteś pewna, gołąbeczko? - Oczywiście, króliczku. Nie dalej jak wczoraj dzwoniła pokojówka. Pomocnik ogrodnika jechał nim do pracy, ale na autostradzie zgasł silnik i nie chciał już zapalić. - Mój Boże, zostawił go na drodze? - Skądże znowu, kurczaczku. Kucharz wezwał pomoc drogową i przyholowali go do domu. A dlaczego pytasz? - Przed chwilą rozmawiałem z tym okropnym człowiekiem z CIA - wiesz, z tym, którego nazwiska nigdy nie mogę wymówić. Podobno nasz samochód widziano w Bostonie, a w nim mnóstwo groźnych przestępców. Pytał, kiedy im go pożyczyłem. Zdaje się, że możemy mieć problemy z naszym image.
- Nie chrzań! - wrzasnęła przeraźliwie Druga Dama i wpadła do gabinetu. Na głowie miała różowe papiloty. - Jakiś cholerny sukinsyn musiał go nam podpieprzyć! - ryknął wiceprezydent. - Jesteś pewien, że nie pożyczałeś go któremuś z tych swoich podejrzanych kolesiów, ty kretynie? - Jasne, że nie, głupia dziwko! Jeśli już ktoś chciałby go pożyczyć, to raczej twoi narwani przyjaciele! Niczego nie osiągniemy, obrzucając się histerycznymi oskarżeniami stwierdził dobitnie, lecz drżącym głosem, Aaron Pinkus, kiedy MacKenzie Hawkins powalił Sama Devereaux na 144 podłogę i usiadł na nim okrakiem, unieruchamiając mu ramiona. Na wykrzywiona wściekłym grymasem twarz Sama opadały drobinki popiołu z cygara generała. - Proponuję, żebyśmy wszyscy wzięli na wstrzymanie tak mawiają teraz młodzi ludzie, i spróbowali zastanowić się nad naszym położeniem. - Co byście powiedzieli o plutonie egzekucyjnym zaraz po tym, jak pozbawią mnie prawa wykonywania zawodu? - wysyczał Devereaux przez zaciśnięte zęby. - Daj spokój, Sam - odparł uspokajającym tonem Hawkins. - Teraz już się tego nie robi. Wszystko przez tę przeklętą telewizję. - Prawda, zapomniałem. Kiedyś mi tłumaczyłeś, że chodzi o opinię publiczną. Dałeś mi wtedy do zrozumienia, że istnieją znacznie lepsze sposoby: na przykład wyprawa na rekiny, z której wraca tylko dwóch uczestników. Aimia-,1 s rzech, albo polowanie na kaczki, podczas którego nagle wokół delikwenta pojawia się dziesięć mokasynów*, choć nikt nigdy nie widział w tej okolicy żadnego węża. Piękne dzięki, ty skrelymuh robaku! - Chciałem tylko, żebyś przypadkiem nie zaczął brykać, bo chodziło mi o twoje bezpieczeństwo. Anna powtarza to po dziś dzień. - Już ci mówiłem, żebyś nigdy nie wymieniał przy mnie tego imienia! - Najwyraźniej brakuje ci dobrej woli, chłopcze. - Jeśli można, generale... - wtrącił się Pinkus zza biurka. - Jeżeli mu w tej chwili czegokolwiek brakuje, to na pewno znajomości sytuacji. Myślę, że należy nadrobić to zaniedbanie. - Sądzi pan, komendancie, że da sobie z tym radę? - W każdym razie powinien spróbować. Spróbujesz, Samuelu, czy mam zadzwonić do Shirley i powiedzieć jej, że nie pojechaliśmy na otwarcie galerii, ponieważ zabrałeś jej limuzynę, wpakowałeś do środka gromadę stanch Greków i zmusiłeś mnie. twojego chlebodawcę, bym zajął się twymi osobistymi problemami - które, nawiasem mówiąc, w dziwny sposób wiążą się z moimi? - Wolałbym raczej pluton egzekucyjny, Aaronie. - Ja także. Podjąłeś słuszną decyzję. Zdaje się, że Paddy będzie Mokasyn Północnej (przyp. tłum.). 145
jadowity
wąż
występujący •
na
podmokłych
terenach
Ameryki
musiał oddać do pralni zasłony z limuzyny... Niech mu pan pozwoli wstać, generale. Może usiąść w moim fotelu. - Bądź grzeczny, Sam - powiedział Hawkins, podnosząc się ostrożnie z podłogi. Przemocą niczego nie osiągniesz. - Taki pogląd stanowi zaprzeczenie sensu twojego istnienia, bandyto - odparł Devereaux, gramoląc się z wysiłkiem na nogi, po czym mocno utykając podszedł do fotela wskazanego mu przez Pinkusa i klapnął ciężko, wpatrując się w swego pracodawcę. - A wiec, o co w tym wszystkim chodzi, Aaronie? - Zapoznam cię z ogólnym zarysem sytuacji - powiedział Pinkus, kierując się do oszklonego baru ukrytego we wnęce hotelowego pokoju. - Poczęstuję cię także znakomitą
trzydziestoletnią brandy. Jest to luksus, który zarówno ja, jak i twoja matka ogromnie sobie cenimy, a ty z pewnością będziesz potrzebował czegoś na wzmocnienie nerwów, podobnie jak my potrzebowaliśmy tego przed wyprawą do twojej „ostoi". Naleję ci nawet sporą porcję, gdyż na pewno po tym, co przeczytasz, twój prawniczy umysł pozostanie doskonale trzeźwy bez względu na ilość alkoholu, jaką byś wypił. - Aaron napełnił kryształową szklaneczkę ciemnobrązową cieczą, przyniósł ją do biurka i postawił przed swym najlepszym pracownikiem. - Zapoznasz się teraz z oszałamiająco nieprawdopodobnym dokumentem, potem zaś podejmiesz decyzję, kto wie czy nie najważniejszą w życiu. Niech mi wybaczy Bóg Abrahama - tego samego Abrahama, który najwyraźniej ma mnie głęboko w dupie ale wygląda na to, że ja będę musiał uczynić to samo. - Daj spokój z metafizyką, Aaronie. O co w tym wszystkim chodzi? Czekam na twój ogólny zarys sytuacji. - Ujmując rzecz najkrócej jak można, młody przyjacielu, dzięki wielu nieuczciwym kombinacjom polegającym na składaniu obietnic sformułowanych na piśmie w traktatach, które to traktaty następnie uznawano oficjalnie za nie istniejące, choć w rzeczywistości przetrwały po dziś dzień w tajnych archiwach Biura do Spraw Indian, rząd Stanów Zjednoczonych ukradł szczepowi Indian Wopotami całą ich ziemię. - Kim są ci Wopotami, do diabła? - To plemię, którego tereny zajmowały przestrzeń na północ wzdłuż Missouri, obejmując obszar w promieniu tysiąca strzałów 146 z łuku aż do dzisiejszego Fortu Calhoun, na zachód ciągnąc się do Cedar Bluffs, na południe do Weeping Water, a na wschód do miasta Red Oak w stanie Iowa. - W czym tu problem? Sporne sprawy dotyczące wszelkich nieruchomości w tym także ziemi, zostały uregulowane decyzją Sądu Najwyższego z roku, o ile mnie pamięć nie myli, tysiąc dziewięćset dwunastego albo tysiąc dziewięćset trzynastego. - Twoja fotograficzna pamięć jest godna podziwu, ale z żalem muszę stwierdzić, iż znajduje się w niej pewna luka. - Niemożliwe! Ja nigdy się nie mylę... Jeśli chodzi o zagadnienia prawne, ma się rozumieć. - Tamta decyzja dotyczyła jedynie traktatów wyszczególnionych w protokole - A były jakieś inne? - Owszem. Te, które natychmiast utajniono... Jeden z nich właśnie leży przed tobą. Zapoznaj się z nim, mój młody przyjacielu, a za jakąś godzinkę powiedz, co myślisz na ten temat. Tymczasem oszczędnie popijaj tę znakomitą brandy. Wiem, że instynkt będzie ci podpowiadał, by wychylić ją jednym haustem, ale nie rób tego. Sącz ją małymi łyczkami... W górnej szufladzie po prawej stronie znajdziesz papier i ołówki, sam pozew zaś leży w tej stercie po twojej lewej stronie. Z pewnością będziesz chciał wynotować sobie pewne rzeczy. - Aaron spojrzał na Jastrzębia. - Generale, myślę, że powinniśmy zostawić go samego. Odnoszę wrażenie, że za każdym razem, kiedy na pana spogląda, traci zdolność koncentracji - To widocznie przez ten mój strój. - Całkiem możliwe. Skoro już jesteśmy przy pana wyglądzie... Co by pan powiedział na to, gdyby Paddy - to znaczy, sierżant Laflerty - zawiózł nas do małej knajpki, gdzie wpadam zawsze wtedy, kiedy nie chcę spotkać nikogo znajomego? - Chwileczkę, komendancie Pinkus. A co z Samem? Miał dzisiaj ciężki dzień i zdaje się, że już mu kiszki marsza grają. - Nasz młody przyjaciel doskonale potrafi zamawiać posiłki przez telefon. Potwierdzają to hotelowe rachunki, jakie przywozi ze swoich służbowych podróży... Wydaje mi się jednak, że w tym momencie zupełnie zapomniał o jedzeniu. Devereaux, z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami, zamarł 147 nad pierwszą stroną pozwu. W pewnej chwili ołówek wysunął się z jego zmartwiałych palców i spadł z głośnym stukotem na blat biurka. - Nie wyjdziemy z tego z życiem... - wyszeptał Sam zbielałymi wargami. - Nie mogą sobie na to pozwolić.
Ponad pięć tysięcy kilometrów na zachód i nieco na północ od Bostonu leży szacowne miasto San Francisco. Trudno się dziwić, że według wszystkich statystyk większość osób przybywających tam ze wschodniego wybrzeża pochodzi właśnie z Bostonu. Niektórzy demografowie twierdzą, iż dzieje się tak za sprawą ogromnego portu, przypominającego uciekinierom z Nowej Anglii port bostoński; inni utrzymują, że przyczynia się do tego wysoce intelektualna atmosfera związana z obecnością osiedli uniwersyteckich oraz kafejek stanowiących miejsce nie kończących się dyskusji, niemal identycznych z podobnymi lokalami w stolicy stanu Massachusetts; zdaniem jeszcze innych prawdziwą siłą przyciągającą jest granicząca z obsesją tolerancja okazywana ludziom hołdującym różnym stylom życia, znakomicie współbrzmiąca ze sprzecznościami bostońskiej mentalności - któż bowiem, jak nie bostońscy wyborcy, głosuje zawsze dokładnie na odwrót niż reszta kraju? Jednak statystyki te nie mają wiele wspólnego z naszą historią, może tylko z wyjątkiem faktu, że osoba, którą niebawem poznamy, podobnie jak niejaki Samuel Lansing Devereaux ukończyła prawo na Uniwersytecie Harvard. Przed kilkoma laty miała nawet szansę poznać Sama, gdyż kancelaria adwokacka Aarona Pinkusa była poważnie nią zainteresowana i usiłowała* wzbudzić w niej podobne zainteresowanie. Na szczęście - lub nieszczęście - trafiła do innego środowiska, mając serdecznie dosyć swego statusu członka mniejszości narodowej, który to status nieodmiennie wprawiał w zdumienie zarówno bostońskich profesjonalistów, jak i pozerów. Nie była ani Murzynką, ani Żydówką, nie pochodziła ani z Dalekiego Wschodu, ani z Hiszpanii, jej przodkowie nie przybyli ani z basenu Morza Śródziemnego, ani z Bengalu. W Bostonie nie istniały żadne kluby lub organizacje grupujące mniejszość, do której należała, ponieważ... No, ponieważ nikt nie dostrzegał dążeń członków tej mniejszości do osiągnięcia awansu społecznego i nikt nie uważał, żeby takie dążenia były potrzebne. Ci ludzie po prostu istnieli i robili swoje, cokolwiek miało to oznaczać. 148
Była Indianką. Nazywała się Jennifer Redwing. Jennifer zastąpiło Jutrzenkę - początkowo nosiła takie właśnie imię, ponieważ, według jej wuja, wodza Orle Oko, wyłoniła się z łona matki wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Stało się to w Szpitalu Miejskim w Omaha. Wkrótce się okazało, że zarówno ona, jak i jej młodszy brat wykazują ogromne zdolności w przyswajaniu wiedzy, w związku z czym Rada Starszych wyasygnowała fundusze niezbędne do zapewnienia im wykształcenia. Jennifer wykorzystała je w niezwykle efektywny sposób, po czym zapragnęła jak najszybciej przenieść się na zachód - i to tak daleko, jak tylko będzie możliwe - gdzie nikt nie dziwiłby się, że ona, bądź co bądź I n d i a n k a, nie nosi sari i nie ma namalowanej na czole czerwonej kropki. Jednak przeprowadzka do San Francisco nastąpiła raczej w wyniku przypadku niż planowego działania. Jennifer wróciła do Omaha, zdała egzaminy adwokackie i zatrudniła się w znakomitej firmie, w której właśnie wtedy zdarzył się ten przypadek. Jeden z klientów firmy, ceniony fotograf, został wysłany przez „National Geographic" do pewnego indiańskiego rezerwatu, by uwiecznić na kliszy występującą tam faunę. Jego zdjęcia miano skonfrontować ze starymi fotografiami, celem zaś tego przedsięwzięcia było pokazanie okrutnego losu, jaki w związku z pojawieniem się białego człowieka stał się udziałem zwierząt zamieszkujących kontynent północnoamerykański. Fotograf- doświadczony, aczkolwiek nieco lubieżny profesjonalista - potrafił natychmiast rozpoznać chybione przedsięwzięcie. Kto, do diabła, będzie chciał oglądać ginące zwierzęta na tle wspaniałych lasów i rozległych prerii, stanowiących prawdziwy raj dla myśliwych? Jednak, dzięki odrobinie wyobraźni, pewną klęskę można było obrócić w równie pewny sukces. Gdyby tak na każdym zdjęciu pokazać atrakcyjną indiańską przewodniczkę, wyginającą się zalotnie to w jedną, to w drugą stronę? Gdyby tak w tej roli wystąpiła Czerwona Redwing, ^znakomita prawniczka, urzędująca w gabinecie tuż obok jego osobistego adwokata?... - Posłuchaj, Czerwońcu... - powiedział reporter pewnego dnia, wetknąwszy głowę do pokoju Jennifer. Użył przezwiska, którym posługiwali się jej współpracownicy, a które wzięło się od nazwiska, nie zaś od koloru jej włosów, które były kruczoczarne. - Nie chciałaby^ zarobić paru setek? ;-
149
- Jeśli mówisz o tym, o czym ja myślę, to proponuję, żebyś poszedł do „Doogies" padła lodowata odpowiedź. - Mamuśku, źle mnie zrozumiałaś... - Opieram się na swoich dotychczasowych doświadczeniach. - Klnę się na honor... - Chyba żartujesz. Nie, naprawdę. Chodzi o oficjalny kontrakt z „National Geographic". i - Co prawda pokazują tam gołe Afrykanki, ale nie przypominam sobie żadnych zdjęć nagich białych kobiet, choć często czytuję to pismo w poczekalniach mojego lekarza i dentysty. - Bredzisz od rzeczy, panienko. Szukam modelki do fotoreportażu o pewnych nieprzyjemnych sprawach związanych z życiem w rezerwacie. Absolwentka Harvardu, która przypadkiem należy do jednego z plemion, mogłaby zainteresować ludzi w takim stopniu, że może przeczytaliby akurat ten artykuł zamiast tylko przekartkować cały numer. - Proszę? W ten sposób doszło do sesji zdjęciowej. Okazało się także, że Jennifer Redwing, niezwykle obiecująca młoda pani adwokat, jest także niezwykle naiwną młodą osóbką, przynajmniej w dziedzinie profesjonalnej fotografii. Pragnąc za wszelką cenę pomóc swoim rodakom, zgodziła się na wszystkie wybrane przez reportera stroje - odmówiła jedynie pozowania w skąpym bikini ze skarlałym rzecznym pstrągiem w dłoni - oraz nie pomyślała o tym, by zażądać prawa dokonania ostatecznej oceny zdjęć przeznaczonych do publikacji. Podczas sesji zaszło drobne nieporozumienie: Jennifer przyłapała fotografa na robieniu jej zdjęć, kiedy pochylała się nad martwą wiewiórką. Zdjęcia te z całą pewnością prezentowałyby znacznie większą część jej obfitego biustu, niż było to dopuszczalne, w związku z czym dziewczyna ulokowała celny cios na podbródku reportera. Jego reakcja tak bardzo wytrąciła ją z równowagi, że odmówiła dalszego pozowania. - Wiem, że to koniec, dziecinko, ale błagam cię, zrób to jeszcze raz! - wykrzyknął z zachwytem, krwawiąc obficie z nosa. Po ukazaniu się artykułu dział subskrypcji „National Geographic" został zasypany nowymi zamówieniami. Publikacja ta nie uszła także uwagi niejakiego Daniela Springtree, pochodzącego ze szczepu Nawa 150 jjo, głównego partnera w spółce adwokackiej Spnngtree, Basl i Karpas, jednej z najważniejszych w San Francisco. Springtree natychmiast ^adzwonił iu> Omaha i zaczął błagać Jennifer, by pomogła mu spłacić dług wdzięczności, jaki miał wobec sweeo insjiańskiego ojca i wszystkich jego współplemieńców. Redwing została przywieziona do San Francisco służbowym samolotem, a kiedy przekonała się, że Springtree ma siedemdziesiąt cztery lata i od pół wieku kocha się bez pamięci w swojej żonie, zrozumiała, że oto nadeszła pora, by opuścić Nebraskę. Pracodawcy z Omaiia byli zmzpaczciii, ule bezradni; po opublikowaniu fotoreportażu klientela firmy prawie się potroiła. Tego ranka Jennifer Redwing z firmy Springtree, Basl i Karpas - zgodnie z powszechną opinią już wkrótce nazwa firmy miała ulec zmianie na Basl, Karpas i Redwing - była zajęta sprawami o całe lata świetlne odległymi od wszelkich szczepowych lub plemiennych problemów Trwało to do chwili, w której zabrzęczał interkom i rozległ się głos sekretarki - Dzwoni pani brat, panno Redwing. - Charlie? - Tak jest. Twierdzi, że to coś bardzo ważnego, a ja mu całkowicie wierze Nawet mi nie powiedział, że poznał po brzmieniu mojego głosu, jak bardzo jestem piękna. - Dobry Boże, nie dawał znaku życia co najmniej od paru tygodni... - Miesięcy, panno Red. Bardzo lubię, kiedy dzwoni. Czy on jest równie przystojny jak pani piękna? To znaczy, czy u was to rodzinne? - Zrób sobie dłuższą przerwę na lunch i pozwól mi z nim pogadać. - Jennifer nacisnęła podświetlony przycisk na obudowie aparatu - Charlie, kochanie, jak się masz? Nie odżywałeś się od ty... to znaczy od miesięcy. - Byłem zajęty.
- Masz praktykę w sądzie? Jak ci idzie? - Już z tym skończyłem. - Znakomicie. - Ostatnio spędzam sporo czasu w Waszyngtonie. - To jeszcze lepiej! - wykrzyknęła siostra. - Wręcz przeciwnie, dużo gprzej. Najgorzej, jak można sobie Wyobrazić. 151 - Dlaczego tak uważasz? Posada w dobrej waszyngtońskiej firmie to coś, co by ci się naprawdę przydało. Wiem, że nie powinnam ci tego mówić, ale i tak niedługo sam byś się o tym dowiedział. Dzwonił do mnie stary znajomy z Nebraski. Nie tylko zdałeś egzaminy, braciszku, ale w dodatku otrzymałeś najwyższą ocenę! I co ty na to, geniuszu? - To bez znaczenia, siostrzyczko. Nic już nie ma znaczenia. Kiedy ci powiedziałem, że z tym skończyłem^ miałem na myśli to, że skończyłem z jakimikolwiek marzeniami o prawniczej karierze. Jestem zrujnowany. - O czym ty mówisz?... Ach, pewnie chodzi o pieniądze... - Nie. -O dziewczynę? :>* • • - Nie. O faceta. - - Charlie, nigdy mi przez myśl nie przeszło, że ty... - Na litość boską, nie o to chodzi! - Wiec o co? - Lepiej umówmy się na lunch, siostrzyczko. - W Waszyngtonie? - Nie, tutaj. Jestem na dole, w holu. Nie chciałem wchodzić na górę. Im rzadziej będą cię widywać w moim towarzystwie, tym lepiej dla ciebie... Polecę na Hawaje, zaciągnę się na jakiś statek i popłynę na Samoa. Może tam nie będą nic o mnie wiedzieć... - Nie ruszaj się z miejsca, przygłupie! Twoja starsza siostra już do ciebie idzie i kto wie, czy nie stłucze cię na kwaśne jabłko! : Jennifer Redwing wpatrywała się z osłupieniem w swego brata siedzącego po drugiej stronie stołu. Nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, więc Charlie postanowił przerwać przedłużające się milczenie. Ładną pogodę macie tu w San Francisco. - Leje jak z cebra, idioto! - wykrztusiła z trudem. - Dlaczego nie zadzwoniłeś do mnie, z a n i m wdałeś się w konszachty z tym wariatem? - Słowo daję, Jenny, miałem taki zamiar, ale przecież wiem, jaka jesteś zajęta, a początkowo wyglądało to na świetny kawał i wszyscy znakomicie się bawiliśmy, a on wydawał masę pieniędzy i nikomu nie 152 działo się nic złego, no, może czasem jakaś mała awantura, a potem nagle okazało się, że to nie jest żaden kawał, i znalazłem się w Waszyngtonie. - Jako strona występująca przed Sądem Najwyższym, w dodatku bez niezbędnych uprawnień! - To było tylko na pokaz, Jenny. Właściwie nic nie zrobiłem... Tyle że spotkałem się z dwoma sędziami na bardzo nieformalnej stopie... - Spotkałeś się z... - To było naprawdę nieformalne spotkanie, siostrzyczko. Na pewno mnie nie zapamiętali. - Dlaczego tak twierdzisz? - Hawkins kazał mi kręcić się po głównym holu w indiańskiej koszuli i skórzanych spodniach - powiadam ci, czułem się jak ostatni kretyn. Pewnego dnia podszedł do mnie wielki czarny sędzia, uścisnął mi rękę i powiedział: „Wiem, skąd tu przyjechałeś, młody człowieku", a tydzień później drugi, tym razem Włoch, objął mnie i wymamrotał: „Ci z nas, którzy przybyli zza oceanu, są często traktowani wcale nie lepiej od was". - O, mój Boże... -jęknęła Jennifer Redwing.
- W holu było mnóstwo ludzi, siostrzyczko - zapewnił ją pośpiesznie ( harlie. - Tłumy turystów, pełno sędziów, prokuratorów i obrońców.,. - Charlie, jestem doświadczonym prawnikiem. Dobrze wiesz, że występowałam już przed Sądem Najwyższym. Dlaczego po prostu nie podniosłeś słuchawki i nie zadzwoniłeś do mnie? - Trochę dlatego, iż wiedziałem, że strasznie się wściekniesz i nawrzeszczysz na mnie, ale chyba głównym powodem było to, iż doszedłem do wniosku, że uda mi się wyperswadować Hawkinsowi całą tę historię. Wyjaśniłem mu, że z powodu mojej sytuacji sprawa jest przegrana, właściwie zanim jeszcze się rozpoczęła, bo nikt nie zezwoli występować przed Sądem Najwyższym prawnikowi bez zaświadczenia o zdanych egzaminach adwokackich, tak samo jak nikt nie pozwoliłby mi brać udziału w rodeo. Zaproponowałem mu, żeby natychmiast wycofałpozew, motywując to ujawnieniem pewnych nie znanych do tej pory faktów... Przynajmniej tyle się nauczyłem, łażąc jak ostatni debil w indiańskiej koszuli i skórzanych pantalonach po głównym holu Sądu Najwyższego. Oni tam są gotowi odwołać sprawę 153 szybciej, niż wuj Orle Oko przełknąłby kolejny kielonek. Trzeba im tylko podsunąć choćby najmniejszy pretekst. - Jak Hawkins zareagował na twoją propozycję? - Na tym właśnie polega problem. Nie zdążyłem mu jej do końca przedstawić. Nie słuchał mnie, tylko wrzeszczał jak opętany, a kiedy wreszcie oddał mi ubranie - to, na które przysłałaś mi pieniądze, kiedy zacząłem praktykę... - Ubranie? - To jeszcze inna historia. W każdym razie kiedy mi je oddał, miałem już go tak serdecznie dosyć, że po prostu wziąłem nogi za pas. Postanowiłem, że zadzwonię do niego później, na przykład następnego dnia rano, i spróbuję przemówić mu do rozsądku. - Zrobiłeś to? - Wyjechał. Zniknął. Johnny Calfnose... Pamiętasz Johnny'ego? •; - Wciąż jeszcze nie zwrócił mi pieniędzy za swoją kaucję. - No więc, Johnny jest kimś w rodzaju adiutanta Hawkinsa do spraw bezpieczeństwa. Powiedział mi, że Mac poleciał do Bostonu, ak zostawił numer telefonii w Weston - to tuż koło Bostonu - pod który Johnny miał dzwonić, gdyby nadeszły jakieś informacje lub listy z Waszyngtonu. - Wiem, gdzie leży Weston. Przecież spędziłam kilka lat w Cambridge. I co, zadzwoniłeś do niego? - Próbowałem aż cztery razy, ale wciąż trafiałem na rozhis-teryzowaną babę wywrzaskującą jakieś nieprawdopodobne oskarżenia mające chyba coś wspólnego z papieżem. - Nic dziwnego. Boston jest w znacznej części katolicki, a w chwilach wielkiego napięcia emocjonalnego wierni szukają oparcia w swoim Kościele. Dowiedziałeś się czegoś jeszcze? - Nie, ale kiedy zadzwoniłem po raz piąty, numer był zajęty, więc domyśliłem się, że ta wariatka po prostu odłożyła słuchawkę. - To także oznacza, że Hawkins jest w Bostonie... Masz jeszcze ten numer? - Znam go na pamięć. - Podał jej go, po czym westchnął rozpaczliwie. - Jestem skończony. - Jeszcze nie, Charlie - odparła Jennifer, spoglądając z błyskiem w oku na brata. - Twoja sytuacja dotyczy także mojej osoby, i to bardziej niż mogłoby się komukolwiek wydawać. Jestem przecież
154 twoją siostrą, a w dodatku prawnikiem. Niezależnie od tego, co mówi prawo, część winy spada też na mnie. Poza tym jesteś miłym chłopcem i bardzo cię kocham. - Dała znak kelnerowi, który natychmiast podszedł do stolika. - Możesz przynieść mi telefon, Mario? - Oczywiście, panno Redwing. - Nie zobaczysz mnie teraz przez wiele lat - podjął Charlie. - Kiedy dotrę do Honolulu albo na Fidżi, natychmiast zaokrętuję się na jakiś statek i... - Zamknij się, głuptasie! - parsknęła ze zniecierpliwieniem. Mario przyniósł aparat, podłączył go do gniazdka w ścianie i postawił na stoliku. Jennifer
podniosła słuchawkę i wykręciła numer - Peggy, to ja. Możesz zrobić sobie nawet dwie godziny przerwy na lunch, pod warunkiem, że załatwisz dla mnie kilka spraw. Po pierwsze ustal nazwisko i adres osoby, do której należy ten numer telefonu w Weston w stanie Massachusetts. - Podyktowała numer zapisany przez ( harliego na serwetce. - Potem zarezerwuj mi miejsce w samolocie odlatującym dziś po południu do Bostonu... Tak, do Bostonu Nie, jutro nie będę w pracy, a uprzedzając twoje następne pytanie, informuję cię, że nie przyślę w zastępstwie mojego brata, bo natychmiast byś go zdemoralizowała... Aha, zamów mi też pokój w hotelu. Spróbuj w Czterech Porach Roku, zdaje się, że przy Boylston Street. Kiedyś byłam tam na jakimś przyjęciu. - Jenny, co ty robisz?! - wykrzyknął Charlie Redwing, kiedy jego siostra odłożyła słuchawkę. - Wydaje mi się, że to oczywiste. Lecę do Bostonu, ty zaś pójdziesz stąd prosto do mojego mieszkania. gdzie będziesz się grzecznie zachowywał i nie odchodził na krok od telefonu. Jeśli mnie nie posłuchasz, każę aresztować cię pod zarzutem oszustwa i niepłacenia długów, albo poproszę jednego z przyjaciół, żeby wziął cię pod opiekę. Szczerze mówiąc, wolał;.! bym wsadzić cię do paki, bo ten przyjaciel jest trochę nerwowy, a w dodatku gra na środku ataku. - Kategorycznie odmawiam podporządkowania się przemocy! Pytam jeszcze raz: Co ty wyrabiasz, do wszystkich diabłów? - Mam zamiar odnaleźć tego szalonego Hawkinsa i powstrzymać go. Nie tylko ze względu na ciebie, Charlie, ani tym bardziej na mnie, ale mając na uwadze dobro naszego szczepu. 155 - Wiem, wiem... Stalibyśmy się pośmiewiskiem we wszystkich rezerwatach. Mówiłem o tym Hawkinsowi. - Gorzej, braciszku, znacznie gorzej. Wszystko, co powiedziałeś, wskazuje na zbliżającą się nieuchronnie katastrofę. Baza lotnicza Offutt, którą twój zwariowany generał obrał za główny cel ataku, stanowi siedzibę ogólnoświatowego Dowództwa Strategicznych Sił Powietrznych. Bez względu na to jak idiotyczna może się wydawać cała ta sprawa, czy naprawdę przypuszczasz, że wodzowie z Waszyngtonu pozwolą na jakiekolwiek zakłócenie działania najważniejszego ogniwa w łańcuchu bezpieczeństwa narodowego? - A co mogą zrobić oprócz tego, że wyśmieją nas przed sądem, a przy okazji załatwią mnie na amen za to, że złożyłem pozew nie mając koniecznych uprawnień? - Mogą wprowadzić nowe prawa, Charlie. Prawa, które zniszczą nasz szczep. Zaczną od zagarnięcia lub wykupienia ziemi i rozproszenia ludzi. Do licha, przecież już nieraz to robili pod pozorem budowy autostrad, a nawet lokalnych dróg i mostów. Wyobrażasz sobie, do czego może dojść, kiedy uruchomią nieograniczone zasoby finansowe wojska? - Rozproszenie?... - zapytał cicho Charlie. - Roześlą ludzi do byle jakich domków i nędznych mieszkań, tak daleko jeden od drugiego, jak tylko możliwe. To co mamy - a raczej m a j ą - teraz na pewno w niczym nie przypomina rajskiego ogrodu, ale przynajmniej jest ich. Wielu spędziło tam całe życie, czyli siedemdziesiąt albo nawet osiemdziesiąt lat. Za obojętnymi statystykami, które może nawet w jakimś stopniu odzwierciedlają ogólnonarodowe interesy, kryją się bardzo ludzkie, indywidualne dramaty. - Waszyngton naprawdę mógłby zrobić coś takiego? - Wystarczy jedno mrugnięcie okiem. To nic nowego. Lokalne drogi i drugorzędne mosty pochłaniają ułamek promila z pieniędzy podatników, natomiast takie przedsięwzięcia jak Strategiczne Siły Powietrzne stanowią prawdziwą studnię bez dna. - Ale co chcesz osiągnąć w Bostonie? - Chcę porządnie kopnąć w dupę pewnego emerytowanego generała, a może i jeszcze parę innych osób. - W jaki sposób? - Tego się dowiem dopiero wtedy, kiedy ich znajdę, ale podejrzewam, że będzie to coś równie niesamowitego jak szaleństwo, które 156 próbują wysmażyć.. Na przykład spisek zawiązany przez wrogów demokracji, mający na celu powalenie na kolana czcigodnego olbrzyma. i zniszczenie siły uderzeniowej naszego
ukochanego kraju. Do tego można dodać państwowy terroryzm o rasistowskich podtekstach, finansowany przez fanatycznych Arabóu, zawziętych Żydów, twardo-głowych Chińczyków, wyznawców Kriszny, Fidela Castro, mieszkańców Ulicy Sezamkowej i Bóg wie kogo jeszcze. Na tej planecie jest mnóstwo zepsutych i psujących się ryb, które należy jak najprędzej uprzątnąć. Ogłosimy, że już podczas wstępnych przesłuchań, jeszcze przed rozprawą, obnażymy całą ohydę wrażych knowań. - Podczas wstępnych?... - Słyszałeś, co powiedziałam. - Jenny, to zupełne wariactwo! - Wiem, Charlie, ale oni postępują dokładnie tak samo. Błogosławieństwo a zarazem przekleństwo życia w wolnym społeczeństwie polega na tym, że każdy może oskarżyć każdego. Liczy się nie wyrok, ale samo wystawienie na widok publiczny Boże, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie znajdę się w Bostonie!...
10 Desi Pierwszy zastukał trzeci raz do drzwi hotelowego pokoju, po czym spojrzał na Desiego Drugiego i wzruszył ramionami. Desi Drugi odpowiedział tym samym gestem. - Może ten loco dał nogę? - Niby po co? - Nie dał nam dineros, zgadza się? - Eee, chyba tego nie zrobił. Nawet nie chcę o tym myśleć. - Ja też nie, ale przecież kazał nam przyjść za godzinę, no nie? - Może kojfnął? Może załatwił go drugi gringo, ten co ciągle wrzeszczał? - Trza by wywalić drzwi. - I narobić tyle hałasu, żeby policja zwaliła nam się na łby? Nie chcę znowu żreć tego, co oni dają tu w pierdlu. Masz łeb na karku, amigo, ale brakuje ci zdolności mechanicznych, kapujesz? - Jaki mecanicol - Ej, umówiliśmy się, żeby gadać tylko po angielsku, no nie? - odparł Desi Drugi, wyjmując z kieszeni mały przyrząd, przypominający nieco scyzoryk. - Żeby się lepiej „zasymulować", wszystko jedno co to znaczy. - Specjalista od uruchamiania chevroletów rozejrzał się szybko po korytarzu i podszedł do drzwi. - Nie będziemy nic wywalać. Te zaniki są plastico, kumasz? W środku mają taki biały plastikowy dzyndzel. - Człowieku, skąd ty tyle wiesz o hotelowych drzwiach? - Kiedyś robiłem w Miami za kelnera. Gringo dzwonił, żeby mu 158 przynieść drinka, ale zanim dodyrdałeś do pokoju, był już tak "zalany, że nie mógł ci otworzyć, a ty musiałeś odnieść tacę do kuchni, bo jak nie, to dostawałeś po łbie. Wartało się nauczyć otwierać te drzwi, no nie? - Tak, to dobra szkoła. - Przedtem pracowałem na parkingach. Mądre Maria, to univer-sidades] - Desi Drugi wsunął w szczelinę zamka wąskie ostrze, przekręcił je i otworzył drzwi. - Senor! wykrzyknął z niepokojem. - Nic ci nie jest, człowieku? Sam Devereaux siedział nieruchomo za biurkiem, ze szklistym spojrzeniem utkwionym w leżących przed nim papierach. - Miło mi znowu was widzieć - powiedział cicho. - O mało nie wywaliliśmy drzwi! - wykrzyknął Desi Pierwszy. - Co z tobą? - M n i e proszę już nie wywalać - padła spokojna odpowiedź. - Dźwigam na barkach odpowiedzialność za losy świata. Już was nie potrzebuję. - Daj spokój, gringo - powiedział pojednawczym tonem D-Jeden, podchodzac do biurka. -
To nie było nic osobistego. Robimy tylko to, co nam każe ten grandę henerał. - Ten grandę u c n n j j jji.: hemoroidy w ustach. - Nieładnie tak mówić - skarcił Sama D-Dwa. Zamknął za sobą drzwi, schował do kieszeni sprytne urządzonko i dołączył do swego kompana. - Gdzie się podział henerał i ten mały facio? - Kto?... A, poszli na obiad. Może dołączycie do nich? - Kazał nam przyjść tu za godzinę, a my jesteśmy dobrzy soldados. - Tak, oczywiście. Trudno mi wypowiadać się na ten temat, ponieważ iik uczestniczyłem w procesie decyzyjnym. - Co ty pieprzysz? - zapytał D-Jeden, spoglądając na Sama z taką miną, z jaką mógłby oglądać pod mikroskopem wyjątkowo zdeformem ,u ;• .... ^. a - Chłopcy, jestem teraz trochę zajęty i naprawdę nie żywię do was żadnei urazy. Możecie mi wierzyć, mam już za sobą to, przez co Wy teraz przechodzicie - Co to znaczy? - zapytał ponownie D-Jeden. - Cóż, Mac dysponuje nadzwyczaj silną osobowością i potrafi być bardzo przykomiia^, - Jaki mac? To hamburger umie gadać? 159 - Nie MacDonald, tylko MacKenzie. On tak się nazywa, a ja mówię na niego Mac, żeby było krócej. - Tylko nic mu nie skracaj! - obruszył się D-Dwa. - To wielki gringo. - Chyba właśnie na tym polega jego problem. - Sam zamrugał raptownie, odchylił się do tyłu razem z fotelem i zwiesił głowę za oparcie, by ulżyć naprężonym mięśniom karku. Wielki, twardy, bezwzględny i silny, zmusza takich jak wy albo ja, żebyśmy postępowali zgodnie z jego wolą, choć wcale nie leży to w naszym interesie... Wy dwaj jesteście cwanymi prostakami, ja jestem cwanym prawnikiem, a mimo to on daje nam łupnia... - Mnie tam nikt nie daje łupnia! - przerwał mu stanowczo D-Jeden. - Posłużyłem się tym zwrotem jako przenośnią, ponieważ chciałem... - Gówno mnie obchodzi, co chciałeś. Przy nim ja i mój kumpel czujemy się lepsi! I co na to powiesz? - Nic nie przychodzi mi do głowy. - Gadaliśmy o tym przy tej budzie z paskudnymi hot-dogami, co stoi za rogiem, i obaj myślimy tak samo: ten loco jest w porządku! - Tak, wiem o tym... - odparł Devereaux ze znużeniem, ponownie spoglądając na leżący przed nim plik papierów. - Cieszę się, że go lubicie. - Skąd on właściwie jest? - zapytał Desi Pierwszy. - Skąd?... A skąd mam wiedzieć, do cholery? Z wojska, skąd by indziej! Desi Pierwszy i Desi Drugi wymienili spojrzenia. - Jak my widzieli w tym oknie z klawymi obrazkami, no nie? - powiedział Pierwszy, zwracając się do swego towarzysza. - Trza jeszcze sprawdzić nazwisko - odparł Drugi. - Ano. - Desi Pierwszy odwrócił się do pochłoniętego lekturą Sama. - Senor Sam, rób, co mówi mój kumpel. - To znaczy co? - Napisz, jak się nazywa ten grandę henerał. - Dlaczego? - Bo jak nie napiszesz, to możesz mieć kłopoty z palcami. - Cokolwiek sobie życzycie - odparł szybko Devereaux, chwytając ołówek i wyrywając kartkę z notatnika. - Bardzo proszę - dodał, zapisując nazwisko i stopień Hawkinsa. - Niestety nie znam 160 adresu ani numeru telefonu, ale później będziecie to mogli sprawdzić w zakładach penitencjarnych. - Brzydko gadasz o grandę henerale? - zapytał podejrzliwie Desi Drugi. - Czemu go nie lubisz? Czemu uciekłeś, wrzeszczałeś na niego i chciałeś się stawiać? - Ponieważ byłem bardzo złym, wręcz okropnym człowiekiem - wyjaśnił potulnie Sam, rozkładając ręce na znak bezradności. - On był dla mnie taki dobry - sami widzieliście, jak miło
ze mną rozmawiał - a ja okazałem się skończonym egoistą! Nigdy sobie tego nie wybaczę, ale teraz zrozumiałem swój błąd i postanowiłem mu go wynagrodzić, pracując dla niego z całych sił... Jutro z samego rana pójdę do kościoła poprosić Boga, by wybaczył mi, że byłem tak okropny dla wielkiego człowieka. - W porządalu, senor Sam - powiedział Desi Drugi z nutą przebaczenia w głosie. - Przecie nikt nie jest doskonały. Pan Jezus świetnie o tym wie. - Możecie być tego pewni... - mruknął Devereaux pod nosem. - Znam pewną zakonnicę, która mogłaby wyczerpać nawet Jego cierpliwość. - Co tam mamrzesz? - Mówię, że twoje słowa są jak doskonale znana cierpliwość zakonnic. To takie amerykańskie wyrażenie, które oznacza, że całkowicie się z tobą zgadzam. - Świetnie - wtrącił się Desi Pierwszy - ale ja i Desi Drugi musimy tera zdrowo poijhmkowac. więc idziemy vamos i wierzymy na słowo religijnemu facetowi, że grandę henerał jest OK. - Obawiam się, że nie rozumiem... - Grandę henerał wisi nam diner os... - Masz na myśli pieniądze? - To właśnie mam na myśli, gringo, i oba mu zaufamy, ale musimy być zupełnie pewni , kumasz? Powiedz grandę henerałowi, że jutro wrócimy po nasze dineros, dobra? - Dobrze, ale dlaczego na niego nie zaczekacie... na zewnątrz, ma się rozumieć? - Już ci powiedziałem, że musimy trochę pogłówkować... I musimy wiedzieć na pewno, że jest w porządku. - Szczerze mówiąc, wciąż nic nie rozumiem... - Bo nie musisz. Tylko mu to powiedz, klawo? 161 - Jasne. - Idziemy, amigo - powiedział Desi Pierwszy, spoglądając na przegub, na którym pyszniły się trzy zegarki. - Cholera, teraz to już nikomu nie można wierzyć! Ten pieprzony rolex to podróbka! Po tym zagadkowym stwierdzeniu Desi Pierwszy i Desi Drugi pomachali uprzejmie Samowi, po czym opuścili apartament. Devereaux potrząsnął głową, napił się nieco brandy i ponownie pogrążył w lekturze dokumentów leżących przed nim na biurku. Owit rozjaśnił niebo nad wschodnim horyzontem w Bostonie w stanie Massachusetts. Stało się tak ku gniewnemu niezadowoleniu Jennifer Redwing, która zapomniała zaciągnąć zasłony. Ostre promienie wiszącego nisko na niebie słońca przedostały się pod powieki i obudziły ją ze snu... Do licha, nie zapomniała, tylko po prostu była zbyt zmęczona, żeby pamiętać o takich szczegółach, kiedy wreszcie o drugiej w nocy dotarła z lotniska do hotelu. Nawet dla tak energicznej osoby cztery godziny snu to było zdecydowanie za mało, lecz okoliczności nie pozwalały na dłuższe pozostanie w łóżku. Wstała, częściowo zasłoniła okno, włączyła lampkę stojącą na nocnej szafce i zajrzała do karty hotelowej, znajdując tam to, co spodziewała się ujrzeć: informację o tym, że gości obsługiwano przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Następnie podniosła słuchawkę, zamówiła kontynentalne śniadanie i pogrążyła się w rozmyślaniach o czekającym ją dniu. Wszystko sprowadzało się do zneutralizowania pewnego przeklętego byłego generała, niejakiego MacKenziego Hawkinsa, oraz wszystkich sukinsynów, którzy mogli za nim stać. Zrobi to, rozniesie ich na strzępy, nie zważając na koszty, jakie będzie musiała ponieść, nawet jeśli przyjdzie jej zapuścić się w kręte uliczki prawnych kombinacji, których do tej pory starała się unikać. Dziś sprawy przedstawiały się zupełnie inaczej. Choć odczuwała ogromną wdzięczność wobec swojego plemienia - dawała wyraz tej wdzięczności, przekazując na potrzeby swego ludu dokładnie jedną trzecią wszystkich dochodów - to jednak ogarniała ją
nieopisana wściekłość na myśl o tym, że jacyś obcy chcieli wykorzystać dla finansowego zysku trudną historię tegoż plemienia i naiwność jego członków. Charlie miał rację, choć błędnie zinterpretował jej gniew; ona nie tylko zmiażdży tego 162 Hawkinsa, ale ich wszystkich, co do jednego człowieka - tak, żeby zapamiętali to do końca życia! Pojawiło się śniadanie, a z nim odrobina spokoju. Musi się skoncentrować. Na razie dysponuje jedynie numerem telefonu i adresem w Weston. Niewiele, ale na początek wystarczy. Dlaczego czas nie płynie szybciej? Niech to szlag trafi, chciałaby już przystąpić do działania! O wpół do szóstej rano Sam Devereaux, z opuchniętymi, nabiegłymi krwią oczami, skończył lekturę pozwu złożonego przez Indian Wopotami, sporządziwszy trzydzieści siedem stron notatek. Boże, teraz musi odpocząć choćby po to, by móc spojrzeć na wszystko z perspektywy, o ile taka w ogóle istnieje w tej zwariowanej historii! W głowie huczało mu od setek ważnych i nieważnych faktów, definicji, wniosków i sprzeczności. Pewien okres spokoju przywróci mu jednak tak czesto podziw laną umiejętność dokonywania logicznych analiz, umiejętność, która obecnie skarlała do tak mikroskopijnych rozmiarów, iż poważnie wątpił, czy dałby sobie radę nawet podczas zabawy w przed olu - na przykład gdyby musiał nakłonić Sanforda-jakiegoś-tam, by odstąpił od zamiaru stłuczenia go na kwaśne jabłko. Często się zastanawiał nad dalszymi losami tego nadmiernie umięśnionego osiłka; najprawdopodobniej został zawodowym oficerem albo terrorystą. Pod wieloma względami przypominał Szalonego Maca Hawkinsa, obecnie pogrążonego we śnie w sypialni należącej do tego samego apartamentu. To on ponosił całkowitą odpowiedzialność za odgrzebanie liczącego sobie niemal dwieście lat nieszczęścia i przedstawienie go Aaronowi Pinkusowi oraz Samuelowi Lansingowi Deve-reaux, obecnie szczerze żałującemu, że kiedykolwiek wciągnął na grzbiet prawniczą togę. Chciałby to zrobić jeszcze najwyżej raz w życiu, przed rozstrzelaniem w podziemiach Pentagonu z rozkazu prezydenta, Departamentu Obrony, CIA oraz cór amerykańskiej rewolucji. Z kolei Aaron... Biedny Aaron! Nie tylko musiał stawić czoło Shirley w-zrobionej-zupełnie-niepotrzebnie-trwaki i przedstawić jej w miarę choćby sensowne powody, dla których nie stawił się z żoną na otwarciu nowej galerii sztuki, ale on także przeczytał indiański pozew, sam w sobie stanowiący zaproszenie do. obłędu. 163 Boże Wszechmogący - Dowództwo Strategicznych Sił Powietrznych! Jeśli te przygłupy z Sądu Najwyższego uznają, że pozew jest choćby częściowo uzasadniony - a odwoływano się w nim nie tylko do sformułowanych na piśmie przepisów, lecz także do sumień sędziów - to Dowództwo stanie się własnością maleńkiego, ubogiego plemienia noszącego idiotyczną nazwę Wopotami! W kwestiach tego rodzaju prawo nie pozostawiało żadnych wątpliwości: wszystkie budowle i inne konstrukcje wzniesione na bezprawnie zagarniętych terenach przechodzą na własność strony pokrzywdzonej. Niech to jasna cholera! Powinien odpocząć - może nawet przespać się trochę, gdyby tylko mu się udało. Aaron udzielił mu dobrej rady, kiedy około północy wrócił z Hawkinsem do hotelu, a Sam natychmiast zasypał generała histerycznymi pytaniami i oskarżeniami. - Dokończ to, chłopcze - powiedział Pinkus - potem prześpij się trochę, a jutro sobie porozmawiamy. W tej chwili jesteś tak zdenerwowany, że nie możesz odnaleźć właściwych notatek, mnie zaś czeka jeszcze trudna przeprawa z moją kochaną Shirley. Sam, dlaczego w ogóle wspomniałeś przy mnie o tym nieszczęsnym przyjęciu? - Bałem się, że będziesz na mnie wściekły, kiedy się dowiesz, że nie chciałem na nie pójść z jednym z twoich najbogatszych klientów, ponieważ jego żona bez przerwy mnie podrywa. Poza tym to nie ja powiedziałem o tym Shirley. - Wiem, wiem... -jęknął z rezygnacją Aaron. - Czy uwierzysz, że powtórzyłem jej to tylko dlatego, że bardzo mnie to rozbawiło, a przy okazji podkreśliłem zacność twego charakteru? Wystarczyłoby jedno kiwnięcie palcem tej damy, a co najmniej pięciuset znanych mi prawników rzuciłoby się jej do stóp. - Sam nie jest z takich, komendancie Pinkus - stwierdził z dumą MacKenzie Hawkins. - On
ma twarde zasady, tylko że nie zawsze o tym pamięta... - Generale, czy mogę zaproponować po raz kolejny, aby z powodów, które omawialiśmy podczas kolacji, zechciał pan zniknąć z pola widzenia Sama? Z pewnością będzie panu bardzo wygodnie w małej sypialni. - Jest tam telewizor? Czasem w nocy nadają wojenne filmy. To najlepsze, co można obejrzeć. 164 - Nawet nie będzie pan musiał wstać z łóżka. Wystarczy okopać się w pościeli prowadzić ostrzał z pilota. Boże, jaki jestem wykończony! - pomyślał Devereaux, wstając z fotela i kierując się niezbyt pewnym krokiem do głównej sypialni; nawet nie zwrócił uwagi, że Aaron uprzejmie zostawił włączoną lampkę przy łóżku. Zamknął starannie drzwi, a następnie skoncentrował uwagę na butach: który z nich powinien zdjąć jako pierwszy i w jaki sposób? Problem sam się rozwiązał, kiedy Devereaux dotarł do łóżka i padł na nie jak nieżywy, w butach i ubraniu. Sen nadszedł natychmiast." Zaraz potem z bezdennych otchłani dotarł do jego uszu natarczywy, wstrętny odgłos Z każdą chwilą przybierał na sile, wywołując bolesne eksplozje w pogrążonym w ciemności wszechświecie. Sam otworzył oczy i sięgnął po telefon; umieszczony w szafce przy łóżku zegar wskazywał ósmą czterdzieści. - Słucham? - wymamrotał. - Tu program Poszukajcie w pamięci, szczęśliwcze! - wrzasnął radośnie jakiś głos. - Dziś rano dzwonimy do hoteli wylosowanych przez przedstawiciela naszej wspaniałej publiczności, do wybranych losowo pokojów, i oto szczęście uśmiechnęło się właśnie do pana! Wystarczy, jeśli powie pan, jak się nazywał nasz bardzo wysoki, brodaty prezydent, który wygłosił w Gettysburgu bardzo ważną mowę, a wygra pan wspaniałą, zupełnie nową suszarkę do ubrań firmy Watashiti! Czekamy na odpowiedź, szczęściarzu! - Odpieprzcie się - jęknął Sam, mrużąc oczy w promieniach słońca wpadających przez okno. - Zatrzymać taśmę! Poślijcie na scenę żonglujących karłów, żeby... Devereaux odłożył słuchawką i ponownie jęknął. Musiał wstać z łóżka i przeczytać notatki, a nie miał na to najmniejszej ochoty. Właściwie na nic nie miał ochoty, gdyż najbliższa przyszłość jawiła mu się pod postacią ogromnej czarnej dziury, która tylko czeka, żeby go połknąć i wchłonąć W swoje bezdenne trzewia, gdzie spadałby bez końca w nieprzeniknionej ciemności, na darmo wzywając pomocy Przeklęty Hawkins! Dlaczego ten maniak musiał znowu pojawić się w jego życiu?... Właśnie, a gdzie on się właściwie podział? Przecież takie stare konisko, otrzaskane w niezliczonych bojach, powinno witać każdy ranek dziarskim, wojowniczym rżeniem. Może umarł we śnie?... Nie, takie cuda się nie zdarzają. Mac będzie trwał wiecznie, terroryzując kolejne pokolenia niewiniątek Jednak cisza i MacKenzie Hawkins to groźne połączenie; nie ma nic groźnięjsze*' go iiiż poruszający się bezszelestnie drapieżnik. Sam wstał z łóżka -
165 lekko zdziwiony, ale bynajmniej nie zdumiony faktem, że nawet nie zdjął butów - i podszedł niepewnym krokiem do drzwi. Uchyliwszy je ostrożnie, ujrzał von Maniaka z okularami na nosie siedzącego w szlafroku za biurkiem Aarona i przeglądającego nieszczęsny pozew. Ktoś nie uprzedzony mógłby go wziąć za dobrodusznego, wiekowego dziadka. - Poranna lektura, Mac? - zapytał z przekąsem Devereaux, wchodząc do saloniku. - Witaj, Sam - powitał go ciepło Jastrząb i zdjął okulary gestem podstarzałego, emerytowanego naukowca. - Dobrze spałeś? Nie słyszałem, kiedy wstałeś z łóżka. - Nie próbuj mydlić mi oczu, ty zdradliwy pytonie. Oprócz telefonu, który odebrałem, słyszałeś na pewno każdy mój oddech, a gdyby tu rosły drzewa i było wystarczająco ciemno, na pewno miałbym już założoną na szyję garotę. - Synu, sprawiasz mi ogromny ból, oceniając mnie tak niesprawiedliwie. - Takie stwierdzenie mógł wygłosić tylko megaloman pozbawiony krzty krytycyzmu. - Wszyscy się zmieniamy, chłopcze. - Lampart ma cętki, kiedy się rodzi, i ma je, kiedy umiera. Ty jesteś właśnie takim lampartem. - To chyba trochę lepiej, niż być pytonem, co?... Na tamtym stoliku znajdziesz sok
pomarańczowy, kawę, a także d,uńską nalewkę ziołową. Skosztuj trochę, żeby podnieść sobie poziom cukru we krwi, to bardzo ważne zaraz po obudzeniu. - Zajmujesz się teraz geriatrią? - zapytał Devereaux, nalewając sobie kawę. - Sprzedajesz naiwniakom cudowne specyfiki? - Na pewno nie staję się młodszy, Sam - odparł Hawkins z nutą smutku w głosie. - Trochę nad tym myślałem i wiesz, do jakiego wniosku doszedłem? Że będziesz żył wiecznie, stanowiąc śmiertelne zagrożenie tej planety. - To robi wrażenie, synu. Istnieją nie tylko zagrożenia niekorzys tne, ale także jak najbardziej pozytywne. Jestem ci wdzięczny, że zechciałeś zaliczyć mnie do tak ważnej kategorii. « - Boże, z tobą nie da się wytrzymać! - jęknął Sam. Wziął napełnioną filiżankę, podszedł do fotela stojącego przed biurkiem 166
i zajął w nim miejsce. - Mac, skąd zdobyłeś te materiały? W j a k i s p o s ó b je zdobyłeś? JCto to wszystko złożył do kupy? - A nie powiedziałem już tego? - Nawet jeśli to zrobiłeś, to nie usłyszałem ani słowa, ponieważ znajdowałem się w szoku. Zacznijmy od tajnych archiwów. Jak? - Cóż, przede wszystkim powinieneś wczuć się w psychologiczne problemy tych z nas, którzy w pocie czoła pracują na najwyższych stanowiskach, zarówno cywilnych, jak i wojskowych. Spróbuj zrozumieć, w jak paradoksalnej sytuacji znajdujemy się po wielu latach służby... - Daruj sobie to pieprzenie, Mac - przerwał mu ostro Devereaux. - Wal prosto z mostu. . - Zostajemy wyruchani, Sam. • - Rzeczywiście, walnąłeś. •>•• - Zarabiamy maksymalnie połowę tego, co moglibyśmy dostać w sektorze prywatnym, przy czym większość z nas uważa, że nasza praca daje cos więcej niż tylko zwykłe pomnożenie dochodu. Nazywamy to wkładem, Sam. Prawdziwym, uczciwym wkładem w rozwój systemu, w który wierzymy... - Przestań, Mac. Już to wszystko słyszałem. Macie także bardzo wysokie "emerytury, przysługuje wam mnóstwo ulg, rząd opłaca za was ubezpieczenie, a jeśli się przypadkiem okaże, że ktoś z was nie nadaje się do roboty, którą wykonuje, to cholernie trudno jest wysadzić go ze stołka. - Prezentujesz bardzo wąski punkt widzenia, Sam. Twoje oceny odnoszą się do nielicznych wyjątków, ale z pewnością nie do przeważającej większości. - W porządku. - Devereaux pociągnął łyk kawy i spojrzał twardo na Jastrzębia. Przypuśćmy, że masz rację. Prawie nie spałem tej nocy, czuję się paskudnie i próbuję się na tobie wyżyć, bo stanowisz łatwy cel. A teraz powiedz mi, w jaki sposób dotarłeś do tych archiwów ; i innych dokumentów? - Pamiętasz Brokeya Brokemichaela? Nie Ethelreda, tylko Hesel-tine'a tego, którego tak strasznie zmieszałeś z błotem? - Nawet jeśli dożyję czterystu lat, to nie zapomnę tego idiotycznego nazwiska. Nie wiemjiatomiast, czy ty pamiętasz, że to właśnie oni, a raczej któryś « nich, pchnęli mnie na drogę wiodącą do zguby, przykuli , , voJ mi d9 przegubu teczkę z dwoma tysiącami stronic tajnych akt. 167 - Rzeczywiście, Brokey miał z tym trochę wspólnego... Widzisz, kiedy armia nie dała mu trzeciej gwiazdki - dzięki tobie, mój młody przyjacielu, oraz dzięki zamieszaniu z nazwiskami uniósł się dumą i powiedział „Odchodzę!" Cóż, nawet armia ma sumienie, nie mówiąc już o znajomościach. Nie można, ot tak sobie, pozwolić, żeby żywa wojskowa legenda przepadła bez śladu lub zmarniała w jakimś zakurzonym kącie. Brokey zachował się przecież bardzo lojalnie - nie sprzedał obcemu wywiadowi żadnych informacji i nie szantażował nikogo tym, czego zdołał się przez te wszystkie lata dowiedzieć. Toteż chłopcy z Departamentu Obrony zaczęli szukać dla niego jakiejś posady, czegoś nie wymagającego zbyt silnego główkowania, ale z ładnym
tytułem i dobrą pensją, która uzupełniłaby całkowicie zasłużoną emeryturę. - Nie musisz mówić nic więcej - przerwał mu Sam. - Biuro do Spraw Indian. - Zawsze twierdziłem, że jesteś najbystrzejszym porucznikiem, jaki kiedykolwiek służył pod moimi rozkazami. - Byłem majorem! - Tylko chwilowo. Potem zostałeś zdegradowany przez przyjaciół Heseltine'a. Nie dostarczono ci zawiadomienia? - Tylko jakiś świstek z moim nazwiskiem i datą przeniesienia do cywila... A więc mamy prawdziwe deja vu: ty i podstępny Brokemichael znowu pojawiliście się w moim życiu... Zapewne Brokey, kierując się lojalnością wobec dawnego towarzysza broni, uznał za stosowne przewietrzyć zatęchłe archiwa i poszperać trochę w najbardziej tajnych aktach? - Skądże znowu! - zaprotestował Jastrząb. - Nie ma mowy o żadnych działaniach podejmowanych na oślep. Bezpośredni atak poprzedziło długotrwałe i bardzo staranne rozpoznanie. Naturalnie nie będę zaprzeczał, iż fakt, że Brokey zajmuje właśnie to, a nie inne stanowisko, wywarł bardzo korzystny wpływ na efektywność naszych poczynań, natomiast dostęp do archiwum znacznie ułatwił nam zadanie, ale najważniejsze ustalenia zostały poczynione w wyniku mrówczej, trwającej wiele miesięcy pracy. Dopiero wtedy podjęto konkretne decyzje. - Dotyczące wdarcia się bez sądowego nakazu do najtajniejszej części archiwów ? - Cóż, synu, chyba przyznasz mi rację, że pewne operacje należy przeprowadzać w ukryciu i bez nadmiernego rozgłosu. 168
- Szczególnie takie, jak napady na bank lub ucieczki z wię zienia. ' - To są przestępstwa, Sam, my zaś staramy się zadośćuczynić ofiarom wielkiego przestępstwa. - Kto poskładał to wszystko do kupy? ; - Co masz na myśli? - Kto to napisał? Chodzi mi o zastosowanie słownictwa, konstrukcję logiczną, dobór argumentów i sformułowanie zarzutów. - Och, to wcale nie było takie trudne. Może najwyżej trochę czasochłonne - Słucham? - W podręcznikach można znaleźć mnóstwo gotowych wzorów, a reszta zależy już tylko od możliwie najbardziej pogmatwanego języka, który co prawda niczego nie zmienia, ale dodaje tekstowi powagi. - Chcesz powiedzieć, że ty to zrobiłeś? - Jasne. Poruszałem się wstecz, stopniowo zwiększając stopień komplikacji dorzucając nieco szczerego oburzenia. - Jezus, Maria! - Rozlałeś kawę, Sam. - Przecież to najlepszy pozew, jaki widziałem w życiu! - Nie liczyłem aż na tak wiele, ale bardzo ci dziękuję, synu. Pisałem go po jednym zdaniu, korzystając ze wszystkich dostępnych podręcznik o v . Każdy mógłby to zrobić, pod warunkiem, że miałby prawie dwa lata czasu i nie oszalałby od tego nadętego chrzanienia. Wiesz, czasem przez i> dzień udało mi się napisać zaledwie poi strony... Znowu rozlałeś kawę. chłopcze. - Możliwe, że zaraz się wyrzygam - powiedział Devereaux drżącym głosem, wstając niezbyt pewnie z fotela. Na spodniach miał wielką plamę po kawie. - Jestem omamem, naprawdę wcale nie istnieję. Jestem jedynie drobnym aspektem jakiegoś nie odkrytego wymiaru, w którym oczy i uszy wirują wokół siebie po ciasnych spiralach, widząc i słysząc, lecz nie znając pojęcia formy ani materii... - Pięknie to ująłeś, Sam. Gdybyś dorzucił jeszcze kilka „aczkolwiek" i wepchnął w parę miejsc „strony lub pełnomocnicy stron", mógłbyś iść z tym do sądu... Dobrze się czujesz, chłopcze? - Nie, nie czuję się dobrze - odparł Devereaux uduchowionym szeptem, - Jednak muszę zaleczyć rany i postępować według nakazów
169 przeznaczenia, by przeżyć kolejny dzień i odnaleźć cienie wśród światłości. '- Gdzie? Paliłeś może trawkę albo coś w tym rodzaju? ; - Nie dyskutuj o sprawach, które przerastają twoją zdolność pojmowania, panie neandertalczyku. Jestem teraz jak zraniony orzeł, który wzbija się wysoko w niebo, by znaleźć wybawienie od czyhającej na niego ziemi. - Pięknie, Sam! Mówisz jak prawdziwy Indianin! - Kurwamać! - Teraz już znacznie gorzej. Rada Starszych nie pochwala takiego języka. - Posłuchaj mnie więc, ty anglosaski dzikusie! - ryknął niespodziewanie Sam. Przez chwilę wydawało się, że straci panowanie nad sobą, ale zaraz ściszył głos do poprzedniego, uduchowionego szeptu. - Dokładnie pamiętam, co powiedział Aaron: „Porozmawiamy jutro", tak właśnie powiedział, a ponieważ wyrażenie jutro nie zawiera precyzyjnego określenia konkretnej godziny, w związku z tym, interpretując je w szerokim znaczeniu semantycznym, przyjmuję jako jego wykładnię definicję implikującą, iż w przypadku zastosowania wzmiankowanego wyrażenia należy rozumieć, że posługująca się nim osoba odnosi go do pojęcia oznaczającego całą dobę, od świtu do zmierzchu, w związku z czym... -•- Sam, może przynieść ci torebkę z lodem albo aspirynę? A może trochę tej znakomitej brandy? - Niczego od ciebie nie chcę, ty podła zakało planety! Musisz mnie wysłuchać do końca! To rozkaz! - Rozkaz?... Chłopcze, posługujesz się moją terminologią! - Cicho bądź! - Devereaux stanął przy drzwiach apartamentu i odwrócił się do byłego generała. Ciemna plama na jego jasnych spodniach osiągnęła katastrofalnie duże rozmiary. - Niniejszym oświadczam, że dalsza część naszej rozmowy odbędzie się po południu, natomiast konkretna godzina zostanie ustalona w toku dalszych negocjacji prowadzonych drogą telefoniczną. - Dokąd idziesz, synu? - Idę tam, gdzie będę mógł znaleźć spokój i odosobnienie, by zebrać rozproszone myśli. A mam wiele do myślenia, panie potworze. Wracam do domu, do mej ostoi, gdzie spędzę godzinę pod gorącym prysznicem, a potem zasiądę w ulubionym fotelu 170 i pogrążę się z rozważaniach. Au revoir, mań ennemi du coeur, gdyż tak właśnie musi być. - Że co? - Do zobaczenia, generale Barania Dupo. Z tymi słowami Devereaux wyszedł na korytarz, zamknął za sobą drzwi i skręcił w prawo ku windom. Fakt, że wykorzystał w rozmowie z Jastrzębiem niemal całą swoją znajomość francuskiego, skierował jego myśli ku Anouilhowi oraz konkluzji, do jakiej doszedł dramatopisarz - iż są takie chwile w życiu człowieka, kiedy nie pozostaje mu nic oprócz krzyku. To była jedna z takich chwil, lecz Sam nie poddał się pokusie Wziął się w garść i nacisnął przycisk. Po ch\vili drzwi się rozsunęły i Devereaux wszedł do windy. Skinął obojętnie głową jedynemu, oprócz niego, pasażerowi - była to kobieta by zaraz potem przyjrzeć się jej uważniej. Nagle oślepiła go błyskawica, w uszach zagrzmiał huk gromu, a życie momentalnie wstąpiło na nowo w poruszające się jedynie z przyzwyczajenia zwłoki, którymi był jeszcze kilka sekund temu. Była wspaniała! Miedziano-skóra Afrodyta o lśniących czarnych włosach i płonących oczach nieokreślonego, zdumiewającego koloru. Twarz i ciało sprawiały wrażenie, jakby wyszły spod dłuta Berniniego. Zerknęła na niego romnie, po czym jej spojrzenie padło na dużą wilgotną plamę zdobiącą przód spodni Sama. - Czy wyjdzie pani za mnie za mąż? - zapytał Devereaux, oszołomiony urodą dziewczyny i świadom tylko tego, że kolana uginają się pod nim z zachwytu.
11
Jeden krok w moją stronę, a pożegnasz się na miesiąc z oczami! wykrzyknęła miedzianoskóra kobieta, błyskawicznie wydobywając z torebki niewielki metalowy cylinder. Wyciągnęła go przed siebie w wyprostowanej ręce, celując w odległą o niecały metr twarz Sama. - Chwileczkę! - wykrztusił Devereaux z rękami uniesionymi wysoko nad głowę. Przepraszam} Najmocniej przepraszam! Nie wiem, dlaczego to powiedziałem... Wszystko przez zmęczenie i zdenerwowanie... Taki drobny intelektualny wypadek przy pracy... - Zdaje się, że przydarzył się panu jeszcze jeden, zdecydowanie fizycznej natury zauważyła, spoglądając na spodnie Sama. - Proszę? - On także opuścił wzrok i natychmiast zorientował się, o co jej chodzi. - Och, mój Boże! To kawa! Naprawdę, to tylko kawa!... Widzi pani, pracowałem całą noc, a potem rozmawiałem z tym zwariowanym klientem - może .pani nie uwierzy, ale jestem prawnikiem mało się przez niego nie wściekłem, a że akurat miałem w ręku filiżankę kawy, więc rozlałem ją sobie na spodnie. Chciałem stamtąd jak najprędzej wyjść i nawet zapomniałem założyć marynarkę... - Umilkł na chwilę, przypomniawszy sobie, że w jego marynarce paraduje teraz jakiś brodaty Grek. - To znaczy, właściwie... Zresztą wszystko jedno. To i tak zbyt nieprawdopodobne. - Tak właśnie pomyślałam - odparła kobieta, przyglądając się uważnie Samowi. Po chwili zastanowienia schowała miotacz gazu do 172 torebki. - Jeśli rzeczywiście jest pan prawnikiem, to radzę, by poprosił pan o pomoc swojego adwokata, zanim będzie za późno. - Jestem uważany za bardzo dobrego prawnika - wyjaśnił z godnością Devereaux prostując się na całą wysokość. Imponujące wrażenie psuły nieco rozbiegane ręce, próbujące na próżno zasłonić ciemną plamę na spodniach. - Nawet za znakomitego. - Gdzie? Na Samoa? - Proszę? - Nieważne. Po prostu przypomina mi pan kogoś. - Cóż... - chrząknął Sam, już nieco spokojniejszy, ale za to autentycznie zakłopotany. Przypuszczam, że nigdy nie zrobił z siebie takiego idioty jak ja w tej chwili... - Szczerze mówiąc nie postawiłabym na to zbyt wielkich pieniędzy. - Winda zwolniła i zatrzymała się na parterze. - Chyba nie postawiłabym na to nawet jednego centa - dodała cicho kobieta, kiedy drzwi rozsunęły się bezszelestnie. - Naprawdę bardzo mi przykro - bąknął Sam, kiedy znaleźli się w holu. - Nie ma sprawy. Zaskoczył mnie pan swoją propozycją. Usłyszałam j
173 - Zważywszy na moje kretyńskie zachowanie, wątpię, czy zechciałaby pani jeszcze kiedyś spotkać się ze mną...
- Nie chodzi o pańskie zachowanie, mecenasie - odparła z tylnego siedzenia taksówki kobieta, ponownie sięgając do torebki. Jednak tym razem - ku uldze Sama - wyjęła z niej tylko kartkę papieru. - Będę tu tylko dzień lub dwa, a potem mam jedną rozprawę za drugą. - Ogromnie mi przykro - szepnął Devereaux z autentycznym smutkiem. W chwilę potem kobieta jego marzeń odwróciła się do kierowcy i podała mu odczytany z kartki adres. Boże Wszechmogący! - wykrztusił Sam, odruchowo zatrzaskując drzwi samochodu. „Spotkanie z klientem..." „Jedna rozprawa za drugą..." „Mecenasie..." Ta suka miała zapisany je g o adres! Prezydent Stanów Zjednoczonych siedział w Owalnym Gabinecie na brzeżku fotela i z wściekłością przyciskał słuchawkę do ucha. - Daj spokój, Reebock, nie bądź taki nieużyty! Sąd Najwyższy musi wziąć na siebie część odpowiedzialności w sytuacji, w której mogą nam się dobrać do tyłka niebezpieczni agresorzy z Wysp Karaibskich, nie mówiąc już o superpotęgach z Ameryki Środkowej! - Panie prezydencie - odparł przewodniczący Sądu Najwyższego spokojnym, lekko nosowym głosem. - Obowiązujący w naszym wolnym społeczeństwie system prawny wymaga natychmiastowej reakcji na każdą skargę, a także szybkiego i, przede wszystkim, sprawiedliwego zrekompensowania poniesionych strat. Z tego powodu posiedzenia sądu, na których będzie rozpatrywana sprawa Indian Wopotami, muszą być całkowicie jawne. Często powtarzam, że prawo powinno działać szybko albo wcale. - Już to gdzieś słyszałem, Reebock. Nie ty to wymyśliłeś. - Doprawdy? W takim razie na pewno stanowiłem dla kogoś inspirację. Mówią mi, że jestem z tego znany. - Skoro już przy tym jesteśmy... "*"" -- Przy inspiracji, którą stanowi moja osoba? - zainteresował się przewodniczący Sądu Najwyższego. - Słucham, słucham... - Przy tym, z czego jesteś znany - poprawił go prezydent. 174 Przed chwilą rozmawiałem z Vincentem Mangee... Mangaa... No, z tym facetem z CIA. - Kiedy byłem jeszcze młodym prokuratorem, wszyscy mówili o nim Vinnie Bam-Bam. -• Nie żartujesz? Nie żartuje się ze spraw wagi państwowej, panie prezydencie.- Chyba nie. Do licha, wygląda na to, że trochę nabajdurzył tym Oksfordem.. - Z czym? - Nieważne. Słuchaj, co za zbieg okoliczności, że wspomniałeś o swoiwj- młodych latach... - B a r d z o młodych latach, panie prezydencie - zaznaczył przewodniczący Sądu Najwyższego. - Tak, Vincent doskonale to rozumie. Powiedział nawet, że teraz, po tylu latach, to nie ma już żadnego znaczenia, ale mimo to wszyscy powinniśmy mieć się na baczności, bo ta heca z Wopotami może wy^wołać ogólnonarodowe zamieszanie. - Obawiam się, że to pański problem, panie prezydencie, a raczej połączonej władzy ustawodawczej i wykonawczej - odparł przewodniczący a zaraz potem dodał, tłumiąc chichot: Wszystko na twojej Mknej główce, maleńka... Aaaaaapsik! - Reebock, wszystko słyszałem! - Ogromnie przepraszam, panie prezydencie, ale jakiś owad wleciał mi do nosa... Staram się po prostu wyjaśnić, że nasz Sąd Najwyższy nie tworzy prawa, a jedynie kontroluje jego przestrzeganie, pozostając w ten sposób wierny dokładnym interpretacjom kon-itytucji Jak pan z pewnością wie, kilku członków naszego sądu jest >rzekonamch o tym, że roszczenia Indian Wopotami znajdują silne parcie w przepisach konstytucji, aczkolwiek nikt nie wydał jeszcze i tej sprawie jednoznacznej opinii i lepiej, żeby tego nie uczynił. Gdybyśmy jednak utajnili rozprawę, postąpilibyśmy jak ci okropni fberałowie. fałszujący rzeczywiste przesłanie naszej ustawy zasadniczej. - Jasne, ja o tym wszystkim dobrze wiem - wyjaśnił płaczliwym tonem prezydent - ale Vincenta okropnie to zdenerwowało. Każda wasza opinia będzie dokładnie maglowana przez telewizję, gazety, Idietomsu uaw nikou i w ogóle przez każdego, komu przyjdzie na to ochota.
Możesz znaleźć się w kłopotach, Reebock. 175 - Ja?... Przecież ja tego nie popieram! Będę tak długo dyskutował z moimi prawomyślnymi kolegami, aż przegonimy z Sądu Najwyższego tych świętoszkowatych idiotów, którzy chrzanią coś o jakimś zbiorowym sumieniu. Załatwimy ich na perłowo ze szlaczkiem, i oni dobrze o tym wiedzą! Święty Jezu, czy pan naprawdę przypuszczał, że dam tym dzikusom choćby złamanego centa? Przecież oni są prawie tacy sami jak czarnuchy! - To właśnie ustalił Vincent... - Jak to: ustalił? - Okazuje się, że wtedy kiedy jeszcze byłeś młodym zastępcą prokuratora, występowałeś w sprawach dobieranych według dość szczególnego klucza... - Uzyskiwałem tak wysoki procent wyroków skazujących, że wszyscy mi zazdrościli! - Prawie wszystkie dotyczyły Murzynów albo osób pochodzenia portorykańskiego dokończył prezydent. - Jasne, i dałem im zdrowo popalić! Czy to moja wina, że to właśnie oni popełniali wszystkie przestępstwa? - Wszystkie? - Ujmijmy to w ten sposób: na pewno te, którymi postanowiłem się zająć ze względu na dobro kraju. Właściwie powinno się pozbawić ich prawa głosu! - Tak, tego też się dowiedział... - Do czego pan zmierza, panie prezydencie? - Właściwie Vincent robi to dla twojego dobra. Stara się ocalić twoje miejsce w historii, miejsce, które już sobie zdobyłeś. - Co t a k i e g o ? - Choć jesteś największym formalistą, jakiego można sobie wyobrazić, to podobno nawet nie pofatygowałeś się, żeby przeczytać pozew. Czy dlatego, że „są prawie tacy sami jak czarnuchy"? Naprawdę chcesz, żeby opisywano cię w książkach jako rasistowskiego przewodniczącego Sądu Najwyższego, urzędnika, który z powodu swoich uprzedzeń nie zwracał najmniejszej uwagi na zgromadzone dowody? - Dlaczego ktokolwiek miałby tak pomyśleć? - zapytał wzburzony tytan prawa konstytucyjnego. - Podczas rozprawy stanę się uosobieniem współczucia, które jednak będzie musiało ustąpić pod wpływem poczucia realizmu. Kraj na pewno to zrozumie. Właśnie dlatego rozprawa musi być jawna! 176
"* - Wydaje ci się, że zamydlisz wszystkim oczy i nikt nie zwróci uwagi na twoje dawne osiągnięcia w posyłaniu kolorowych za kratki, szczególnie jeśli wyjdzie na jaw, że twoimi przeciwnikami byli najczęściej młodzi obrońcy z urzędu, dla których był to pierwszy występ przed sądem? - O Boże!... Myśli pan, że mogą się do tego dogrzebać? - Na pewno nie, jeśli pozwolisz Vincentowi, żeby to wymazał. Ze względu na narodowe bezpieczeństwo, ma się rozumieć. - Mógłby to zrobić? - Twierdzi, że tak. - A czas? Nie wiem, jak zareagują moi koledzy, kiedy wydam decyzję o odłożeniu publicznych przesłuchań na później. Nie mogę sprawiać wrażeniu, że jestem przeciw. Mogliby zacząć coś podejrzewać. - Vincent doskonale to rozumie, ale wie ponad wszelką wątpliwość, że w składzie Sądu Najwyższego jest jeszcze kilku ludzi, którzy tak jak ty nie darzą sympatią kolorowych. - Boże, ponoszę karę za to, że zawsze broniłem słusznej sprawy! - Ale kierując się niewłaściwymi pobudkami, panie przewodniczący. Vincent właśnie na to liczył. Co mam mu przekazać? - Ile czasu zajmie mu... powiedzmy, usunięcie materiałów, które, błędnie zinterpretowane, mogłyby doprowadzić do błędnych konkluzji? - Żeby porządnie wykonać robotę - co najmniej rok... - Sąd mi się zbuntuje!
- ...ale zgodzi się na tydzień. - Załatwione. - Na pewno da sobie radę.
'
•*' • ' "
•>
i"
Mangecavallo rozparł się w fotelu i zapalił cygaro Monte Cnsto. Był bardzo z siebie zadowolony. Dostrzegł światło tam, gdzie wszyscy inni nie wyłączając Hymiego Huragana, widzieli tylko ciemne, nieprzeniknione chmury. Jeśli nawet te palanty z Sądu Najwyższego, mające ochotę poprzeć bezczelne żądania dzikusów z plemienia Wopotami, były idealnie czyste, to musiał istnieć jakiś inny sposób, żeby zyskać na czasie, znaleźć jakiegoś haka na Grzmiącą Głowę i albo podziurawić jak Mi._> f albo narobić mu we łbie takiego mętliku, żeby sam odwołał całą awanturę, przyznając publicznie, że była tym, czym jest w istocie, to znaczy cholernym szwindlem. Pięciu czy sześciu podejrzanych sędziów okazało się niewypałami, czemu więc nie spojrzeć w drugą stronę, na przykład na samą wielką szychę? Ten faszysta na pewno nie będzie głosował na korzyść Indiańców. Warto przyjrzeć mu się dokładniej, bo kto wie, czy nie uda się znaleźć czegoś interesującego w jego zrobaczywiałym, bezlitosnym sercu... W ten sposób zyskali dodatkowy tydzień, czyli maksimum tego, co mogli zyskać, biorąc pod uwagę, że pozostali członkowie Sądu serdecznie nienawidzili przewodniczącego. Tydzień powinien wystarczyć, jako że Mały Joey Zasłonka zlokalizował w Bostonie tego świrniętego generała z piórkami w dupie, a przecież wszyscy wiedzą, że gdzie jak gdzie, ale w Bostonie zdarza się okropnie dużo wypadków. Może nie aż tyle, co w Nowym Jorku, Los Angeles albo Miami, ale na pewno niewiele mniej. Mangecavallo wydmuchnął trzy idealnie okrągłe kółka i spojrzał na wysadzany brylantami zegarek; Zasłonka miał jeszcze dwie minuty na to, żeby się zameldować. W tej samej chwili zabrzęczał telefon ukryty w szufladzie biurka. Dyrektor CIA otworzył szufladę i sięgnął po słuchawkę. - Tak? - Tu Mały Joey, Vin. ,« - Czy ty zawsze musisz czekać do ostatniej chwili? Przecież mówiłem ci, że o dziesiątej mam bardzo ważne spotkanie, a jeśli czekam na wiadomość od ciebie, to się denerwuję. Co by było, gdybyś zadzwonił wtedy, kiedy ci chłopcy w garniturkach już siedzieliby w moim gabinecie? - - Powiedziałbyś im, że to pomyłka. - - Pazzo, przecież oni nie widzą telefonu! - Zatrudniasz niewidomych szpiegów, Vinnie? - Basta. Czego się dowiedziałeś? Tylko szybko! '- No, trochę tego będzie, Bam-Bam... -- Już ci mówiłem... - Przepraszam, Vincenzo... Mam pokój w tym klawym hotelu, o którym ci mówiłem. - Tylko bez długich historii, Joey. Już wiem, że pokój jest na tym samym piętrze co pokój tego Żydka. Co dalej? - Jaki tu ruch, Vin! Razem z Żydkiem jest tu nasz indiański generał, ale wczoraj wieczorem wyszli na parę godzin. Potem przyszli dwaj żołnierze generała i gadali z kimś w pokoju, potem tamci wrócili, ale stary Żydek znowu wyszedł, tyle że zanim wyszedł, to słyszałem 178 straszne wrzaski, powiadam ci, normalne piekło, ale później zrobiło się cicho Chcesz mi powiedzieć, że gniazdo tych spiskowców jest na twoim piętrze, kilka pokoi od ciebie? ?- Zgadza, się, Bam-BamL. Przepraszam, Vin. Wciąż przypominają mi si
- Joey! - Dobra, dobra. Nagle widzę, że ten typek wychodzi z pokoju i grzeje prostu do wind... - I niby dlatego ma być wariatem? - Nie, Vin. Ze względu na spodnie. - Co?... - Miał je całe zasikane. Mówię ci, wielkie mokre plamy aż do kolan. Jeśli ktoś gania po hotelu w zaszczanych portkach, to chyba musi być zdrowo szurnięty, co nie? Albo coś nim zdrowo telepnęło - zauważył z właściwą sobie bystrością dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. - Tutaj nazywają to „wypaleniem operacyjnym" albo „zwichniętym kamuflażem , zależnie od rodzaju misji. - Zabrzęczał interkom stojący na biurku dyrektui a - Słuchaj, mam jeszcze tylko kilka sekund. Spróbuj się dowiedzieć, kim jest ten typek w zasikanych spodniach, dobra? - Ja już wiem, Vinnie! Poszedłem do recepcji i podałem się za jego przyjaciela, księdza, który szuka go, by dodać mu otuchy po osobistej tragedii, jaka go spotkała. Opisałem go, ale o spodniach wspomniałem tylko mimochodem. Zastanawiałem się nawet, czy nie powinienem sprawić sobie specjalnego kołnierzyka - wiesz, takiego jak noszą księża - ale pomyślałem, że zajęłoby mi to zbyt dużo czasu, bo... Joey! - ryknął Mangecavallo. - Przestań! Kto to jest? - Nazywa się Devereaux, ale chyba będzie lepiej, jeśli ci to przeliteruję. Jest bystrym adwokatem i pracuje w firmie tego Żydka. 179 - Jest zdrajcą amerykańskiego narodu, a nie żadnym adwokatem - zawyrokował dyrektor CIA, zapisując starannie nazwisko. Interkom zabrzęczał ponownie; goście chyba się niecierpliwili. - Miej oczy otwarte, Joey. Odezwę się do ciebie. Mangecavallo odłożył słuchawkę i schował telefon do szuflady, po czym nacisnął dwa razy przycisk interkomu, dając znak sekretarce, żeby wprowadziła gości do gabinetu. Jeszcze przed ich pojawieniem wziął do ręki ołówek i pod nazwiskiem Devereaux dopisał jeden wyraz: BROOKLYN! Koniec zabawy. Przyszła pora na prawdziwych zawodowców. Pułkownik Bradley „Klakson" Gibson, pilot EC-135, „oka i ucha" Dowództwa Strategicznych Sił Powietrznych, wrzasnął z wściekłością do mikrofonu: - Co wy, idioci, polecieliście na lunch na najdalszy kwazar za Jowiszem? Jesteśmy w powietrzu od pięćdziesięciu dwóch godzin, podczas których tankowaliśmy już trzy razy i odbieraliśmy zażalenia w sześciu językach, w tym trzech takich, których nie mamy w pieprzonym komputerze! Co się dzieje, do wszystkich diabłów? - Odbieramy pana bez zakłóceń, pułkowniku - nadeszła odpowiedź z wieży kontrolnej w bazie Offutt. Rozmowa odbywała się na specjalnej, ultratajnej częstotliwości, której jedyną wadą było to, że czasem odbierało się na niej także dźwięk z mongolskiej telewizji. - Zajęliśmy się wszystkimi zażaleniami. Gwarantujemy, że nikt nie wystrzeli w was żadnej rakiety. Co wy na to? - Dajcie mi tego, kto tam teraz dowodzi, bo jak nie, to wyląduję na Pago Pago i ściągnę tam żonę i dzieci! Mam już tego dosyć - wszyscy mamy tego dosyć! - Spokojnie, pułkowniku. Dokładnie w takiej samej sytuacji jest jeszcze pięć naszych maszyn. Niech pan pomyśli i o nich. - Zaraz wam powiem, co o nich myślę. Otóż myślę, że spikniemy się z nimi, wylądujemy na pustyni w Australii, sprzedamy trochę tego elektronicznego spaghetti i zarobimy tyle szmalu, że będziemy mogli założyć własne państwo. A teraz dajcie mi tego kretyna, który u was dowodzi! - Jestem cały czas na linii, pułkowniku Gibson - rozległ się nowy głos. Mogę kontrolowaćz wszystkie rozmowy między wieżą a załogami. 180
- Podsłuchujemy, generale? Czy to nie wbrew prawu? - Nie u nas, lotniku... Daj spokój, Klakson. Jak myślisz, jak ja się teraz czuję? - Myślę, że siedzisz dupskiem w miękkim fotelu na stałym gruncie. Tak się właśnie czujesz, Piecyk.
- Zapewne uważasz także, że to ja wydałem te rozkazy, zgadza się? Pozwul więc, że zdradzę ci małą tajemniczkę państwową: nie miałem z nimi nic wspólnego. Otrzymałem je „z góry" - oznaczenie kodowe ('z-i u u i j v Plus. - Nie chcę się powtarzać, ale co się tam u was dzieje, do wszystkich diabłów? - Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, ale tego nie zrobię, ponieważ nie rozumiem ani słowa z tego, co mówią ci chłopcy w płaszczach. To znaczy, rozumiem poszczególne słowa, ale za cholerę nie mogę sklecić ich do kupy. - W jakich płaszczach? - W to też byś nie uwierzył. Gorąco tu jak diabli, a oni tkwią w pozapinanych płaszczach. na głowach mają kapelusze i nie otwierają drzwi przed kobietami. - Posłuchaj, Piecyk... Generale Richards... Czy był pan może ostatnio w naszym szpitalu? zapytał uprzejmie pułkownik Gibson. ISiedzący w swoim gabinecie dowódca Strategicznych Sił Powietrznych westchnął ciężko i odpowiedział pilotowi znajdującemu się dwanaście tysięcy metrów w górze i tysiąc trzysta kilometrów na zachód od niego: - Za każdym razem, kiedy dzwoni czerwony telefon, mam wielką ochotę tam się zgłosić... Rzecz jasna, czerwony telefon zadzwonił właśnie w tej chwili -A niech to, znowu...! Klakson, zaczekaj chwilę. Nigdzie nie odlatuj. - Pamiętaj o pustyni w Australii. - Daj spokój! - parsknął dowódca SSP, podnosząc słuchawkę czerwonego telefonu. Dowództwo Skrzydła Rozpoznawczego Strategicznych Sił Powietrznych, generał Richards przy aparacie - powiedział z pewności,,' siebie, której wcale nie odczuwał. - Sprowadź ich, Scotty! - usłyszał jęcząco-świszczący głos sekretarza obrony - Sprowadź ich wszystkich na ziemię! 181 - Słucham, panie sekretarzu? - Kazałem ci ich sprowadzić, żołnierzu! Załatwiliśmy sobie trochę luzu, więc sprowadź ich, ale bądź w pogotowiu, bo mogę znowu zadzwonić i wtedy wyślesz w powietrze całą flotyllę! - Flotyllę?... - Przecież słyszysz, jak-cię-tam-zwą! - Nie, panie sekretarzu - odparł Richards czując, jak niespodziewanie spływa na niego cudowny spokój. - To pan ma mnie wysłuchać. Właśnie wydał pan ostatni rozkaz temu jak-gotam-zwą. - Panie, co pan gadasz?! - Pozwolę sobie zwrócić uwagę, panie sekretarzu, że wykonując obowiązki służbowe, jestem generałem, nie zaś jakimś panem, choć osobiście wątpię, czy ma to dla pana jakiekolwiek znaczenie. - Czy to ma być niesubordynacja? - Największa, jaką mogę wyrazić słowami. Nigdy nie byłem w stanie pojąć, dlaczego musimy tolerować tych kretynów z Waszyngtonu, ale przypuszczam, że nakazał nam to ktoś, kto nigdy nie spotkał kogoś takiego jak pan, ale ja pana na pewno nie przedstawię, bo wtedy wszystko musiałoby się zmienić, w tym także zasada, że należy otwierać drzwi przed kobietami, a ja nie jestem pewien, czy to byłby dobry pomysł. - Czy wy jesteście chorzy, żołnierzu? - Tak, jestem chory, ty zasmarkany, kurduplowaty szczurze z peruką na małym łebku. Mam już dość durnych polityków, którym wydaje się, że znają się na mojej robocie lepiej niż ja, który spędziłem trzydzieści lat w mundurze! Jasne, że ściągnę chłopców na ziemię, i zrobiłbym to nawet wtedy, gdybyś nie zadzwonił! - Wyrzucam was, żołnierzu! « - Wsadźcie łeb do klozetu i spuśćcie wodę, cywilu! Możesz mnie zwolnić, i modlę się, żebyś to zrobił, ale nie możesz mnie wyrzucić. Mam to zagwarantowane w kontrakcie. A teraz do usłyszenia, i życzę paskudnego dnia! - Generał odłożył z trzaskiem słuchawkę i ponownie wziął do ręki mikrofon radiostacji. - Jesteś tam jeszcze, Klakson? - Jestem, i wszystko słyszałem, szeregowcu Richards. Przygotowałeś się psychicznie do
sprzątania latryn? - A czy ten sukinsyn przygotował się psychicznie na moją konferencję prasową? - Słuszna uwaga, kapralu... Rozumiem więc, że wracamy? 182 - Wszyscy. Od tej chwili podejmujemy normalną działalność operacyjną - Mógłbyś zadzwonić do mojej żony? - Zadzwonię do twojej córki. Z nią prędzej się dogadam. Żona jest przekonaną, że zestrzelili cię nad Mongolią i czci niczym świętość ostatni befsztyk, jaki ci przygotowała. - Słusznie, zawiadom małą. I powiedz jej przy okazji, żeby nosiła dłuższe spódnice. - Skończone, bez odbioru. General „Piecyk" Richards odłożył mikrofon i bardzo zadowolony siebie odsunął się wraz z fotelem od biurka. Pies trącał karierę, winien był to zrobić już dawno temu. Życie na emeryturze chyba nie będzie takie straszne, choć musiał uczciwie przyznać przed samym że z trudem przyjdzie mu odwiesić mundur do szafy. Mogą mieszkać z żoną, gdzie tylko przyjdzie im ochota - któryś z jego kolegów wspomniał, że nie ma piękniejszego miejsca niż Samoa. mimo to ciężko będzie mu pożegnać się ze swoją jedyną miłością, naturalnie żona i dziećnii. Lotnictwo stanowiło część jego życia... Ah, do diabła z tym! Rzecz jasna, dokładnie w tej chwili zadzwonił czerwony telefon. Richard gwałtownym ruchem podniósł słuchawkę. - Co jest, ty pieprzony łysolu? - ryknął, dając upust kłębiącej się w nim wściekłości. - Rety, kasza, generale, czy tak rozmawia się z przyjaciółmi? - Że co? - Głos wydawał się znajomy, ale Richards nie mógł go z nikim skojarzyć. - A kto mówi, do cholery? - Zdaje się, że jestem pańskim naczelnym dowódcą, generale. - Prezydent? -- Możesz założyć się o własne skarpetki, disc-jockeyu. Disc-jockeyu?... Co prawda nosisz mundur, ale sprzęt masz prawie taki sam. może trochę więcej elektroniki. Elektroniki?... Spokojnie, pilocie. Zajmowałem się tym, kiedy jeszcze byliście [\t powijakach. Boże, to naprawdę pan! Właściwie powinno się mówić: pan naprawdę jest nim. W każdym razie tak mi ciągle kładzie do głowy mój sekretarz. 183 - Przepraszam, panie prezydencie. - Nie ma za co. To ja powinienem pana przeprosić. Przed chwilą rozmawiałem z sekretarzem obrony... - Rozumiem. Jestem zwolniony ze stanowiska. - Nie ty, Piecyk, tylko on. No, może nie do końca, ale nie wolno mu podejmować żadnych decyzji w waszej sprawie bez porozumienia ze mną. Powtórzył mi, co mu powiedziałeś. Ja sam nie wyraziłbym tego lepiej, nawet z pomocą wszystkich specjalistów od układania przemówień. Gdybyś miał jeszcze jakieś problemy, dzwoń od razu do mnie, dobra? - Tak jest, panie prezydencie... Halo, czy wszystko w porządku? - Powiedzmy, że kopnąłem kogoś w dupę - ale nie cytuj mnie, na litość boską! „„.„ . -
•
.
•
.,!«[•„,MW >;,t
Sam Devereaux wcisnął portierowi dziesięć dolarów, żeby tylko ten natychmiast znalazł mu taksówkę. W ciągu trzech minut dwa żółte pojazdy minęły Sama stojącego na środku jezdni i wymachującego rozpaczliwie rękami; na widok jego spodni kierowcy natychmiast dodawali gazu. Wreszcie Devereaux wrócił na chodnik, gdyż przed hotelem zatrzymała się taksówka, z której wysiadło jakieś starsze małżeństwo. Sam wprawił ich w niejakie zdumienie, gdyż nie zważając na protesty wyrzucił walizki z bagażnika i wskoczył do samochodu, by jak najprędzej wywrzeszczeć kierowcy w samo ucho adres swojej
rezydencji w Weston. - Dlaczego hamujesz, do cholery?! - ryknął, kiedy samochód minął kilka przecznic. - Żeby nie wjechać w tyłek temu palantowi przede mną - odparł taksówkarz. Były to akurat poranne godziny szczytu, jak zwykle w Bostonie trudne do zniesienia z powodu idiotycznych jednokierunkowych ulic, zmuszających nie obeznanych z miastem kierowców do nadrabiania piętnastu kilometrów po to, by dotrzeć pod adres odległy o pięćdziesiąt metrów. - Znam skrót do szosy do Weston - powiedział Sam, pochylając się do przodu i obejmując oparcie fotela. - Tak jak wszyscy w Massachusetts, koleś, a tak w ogóle to odsuń się ode mnie, chyba że masz gnata. 184
- Nie mam broni. Jestem bardzo spokojnym człowiekiem, któremu się okropnie śpieszy. - Od razu tak pomyślałem, jak zobaczyłem twoje portki. Pośpieszysz się jeszcze raz, to wywalę cię z wozu. - Nie, nie!... To tylko kawa! Wylałem sobie na spodnie filiżankę kawy! - Dobra, niech ci będzie... Możesz usiąść na tylnym siedzeniu'.' Takie mamy przepisy. - Oczywiście - zgodził się Sam, cofając się nieco, ale pozostając na samym brzeżku kanapy. - Po prostu staram się dać panu do zrozumienia że to naprawdę pilna sprawa Kobieta, której zupełnie nie znam. jedzie teraz do mojego domu, a ja za wszelką cenę muszę znaleźć ^ tam przed nią. Kilka minut temu odjechała sprzed hotelu inną taksówką. - Jasne - westchnął kierowca z filozoficzną rezygnacją. - W nocy spijała sobie twój adres, a teraz doszła do wniosku, że warto by dodatkowo podreperować fundusze. Ech, ludzie, kiedy wy nabierzecie rozumu?... Oho, zrobiło się trochę luźniej. Skręcę w Church Street, tędy będzie najbliżej. - Właśnie o tym skrócie mówiłem. - Miejmy nadzieję, że nie dowiedzieli się o nim urlopowicze. -- Proszę jechać najszybciej, jak pan może. - Przepisy mówią, że jeśli pasażer nie przejawia wrogich zamiarów, nie używa nieprzyzwoitych słów i nie razi niechlujstwem, to muszę go zawieźć tam, gdzie sobie życzy. Ty, koleś, przekroczyłeś wszystkie trzy granice, więc lepiej nie podskakuj, dobra? Nikomu nie zależy bardziej ode mnie, żebyś jak najszybciej znalazł się w domu. - Rzeczywiście, takie są przepisy - odparł z lekkim zdziwieniem Devereaux. - Myśli pan, że o tym nie wiem? Jestem prawnikiem. - A ja tancerką z baletu. Wreszcie taksówka skręciła w ulice, przy której mieszkał Devereaux. Sam zerknął na licznik, rzucił na przednie siedzenie należność, nie zapominając o hojnym napiwku, po czym otworzył drzwi, dał susa na chodnik, rozejrzał się dokoła i stwierdził z ulgą, że nigdzie w pobliżu nie ma innej taksówki. Udało się! Ależ czeka ją niespodzianka! Mimo że posługiwała się prawniczym językiem i miała rewelacyjne ciało, nie oznaczało to jeszcze, że wolno jej podawać taksówkarzowi j e g o adres i rzucać jakieś zawoalowane groźby. Nie, mili państwo, Samuel Lansing 185 Devereaux, poważany adwokat, jest ulepiony z twardszej gliny... Chyba jednak powinien zmienić spodnie. Ruszył ścieżką prowadzącą do bocznego wejścia, kiedy nagle frontowe drzwi otworzyły się z hukiem i pojawiła się w nich kuzynka Córa, machająca do niego gwałtownie ręką. Sama ogarnęły niedobre przeczucia. Przeskoczył przez biały płotek i podbiegł do kobiety. - O co chodzi? - O co chodzi? - zapytała z wściekłością służąca, przedrzeźniając zaniepokojony ton jego głosu. - To chyba ty powinieneś wyjaśnić, o co chodzi i co narobiłeś... Z wyjątkiem tego, co widać na pierwszy rzut oka - dodała, zerknąwszy na jego spodnie. - Och... - Było to wszystko, co mógł w tej chwili wymyślić. - Na początek chyba wystarczy... - Co się stało? - przerwał jej Devereaux.
- Parę chwil temu zjawiła się tu jakaś długonoga, opalona dziewoja, dokładnie taka sama jak na tych reklamówkach kręconych w Kalifornii, i zapytała o pewną osobę, której nazwiska lepiej nie wymieniać. Myślałam, że twoja matka dostanie udaru, ale ta pannica uspokoiła ją i teraz obie zamknęły się w salonie. - O co tu chodzi, do wszystkich diabłów? - Powiem ci tylko tyle, że starsza pani poszła po dzbanek do herbaty, ale nie kazała mi jej zaparzyć. - Sukinsyn! - ryknął Devereaux, po czym rzucił się do dwuskrzydłowych drzwi wiodących do salonu, otworzył je gwałtownie i wpadł do środka. - To pan! - wykrzyknęła Jennifer Redwing, zrywając się z obitego brokatem fotela. - To pani! - wykrzyknął ogarnięty wściekłością syn i prawnik w jednej osobie. - Jak udało się pani tak szybko tu dojechać? - Mieszkałam kiedyś w Bostonie. Znam kilka skrótów. - Kilka?... - To ty! - wykrzyknęła Eleanora Devereaux, podnosząc się z obitej brokatem kanapy i wpatrując się w Sama z otwartymi ustami. - Co zrobiłeś ze spodniami, ty nieznośny, moczący się chłopcze? - To tylko kawa, mamo. - Mnie też próbował to wmówić - powiedziała miedzianoskóra Afrodyta. . . • • • • . < . ,,
12 Teraz zna pani w ogólnym zarysie całą historię ogólnoświatowego szantażu, w której brałem udział, ze szczególnym uwzględnieniem niebywałych zdolności generała Hawkinsa do wygrzeby-|wania wszystkiego, co najgorsze - powiedział Devereaux. Siedzieli jego „ostoi", w gabinecie pozbawionym już wszystkich fotografii i wycinków prasowych, bez jego matki, która uznała za nieodzowne położyć się do łóżka, „żeby się wypocić". Sam siedział za biurkiem, Jennifer Redwing zajęła zaś miejsce w stojącym naprzeciwko fotelu, do którego poręczy wciąż jeszcze były przywiązane strzępy prześcieradła. - To zupełnie\niewiarygodne, ale pan zapewne doskonale zdaje sobie z tego sprawę powiedziała, wyraźnie wstrząśnięta, i sięgnęła do torebki, - Dobry Boże, czterdzieści milionów dolarów! - Tylko nie gaz! - wrzasnął Devereaux, cofając się wraz z fotelem pod ścianę. - Skądże znowu - odparła Redwing, wyjmując paczkę papierosów. - Rzucam palenie co tydzień, po czym natychmiast zdarza się coś takiego jak to... Choć muszę przyznać, że coś t a k i e g o zdarza fmi się po raz pierwszy. - Palenie jest czymś w rodzaju protezy psychicznej... Ale myślę, że powinna pani wykazać więcej samozaparcia. - Biorąc wszystko pod uwagę, mecenasie, nie wydaje mi się, żeby miał pan prawo udawać świętszego ode mnie. Znajdzie pan jakąś popielniczke. czy mam podpalić ten drogocenny dywan? -*- Skoro pani nalega... - Sam wysunął szufladę biurka i wyjął 187
z niej dwie popielniczki oraz paczkę papierosów. - Myślę, ź» będę musiał ustąpić. O, widzę, że oboje wybraliśmy ^tanki o niskiej zawartości ciał smolistych. %
- Lepiej zajmijmy się zadawanymi zbyt nisko ciosami, panie Devereaux - Zapalili swoje „protezy psychiczne1*, ; po czym penna Redwing dodała. - Ten pOzew skierowany do Sądu Najwyższego jest Stekiem bzdur, ale z tego też zapewne także zdaje pan sobie doskonale sprawę.
- Błąd stylistyczny, pani mecenas. Też i także znacil dokładnie - Wszystko zależy od akcentu zdaniowego i umiejętności ofator-skich kompetentnego prawnika występującego przed kompetentnym sądem. - Zgadzam się. Kto jest kim? - Oboje jesteśmy i jednym, i drugim - odparła Redwing. Jako prawnik reprezentujący interesy Indian Wopotami, muszę jedno znacznie stwierdzić, że ta lekkomyślnie rozpętana awantura sądowa zaszła już zdecydowanie za daleko i bynajmniej nie działa na korzyść plemienia. ,: - Ja natomiast, jako prawnik zmuszony wbrew swojej woli do współdziałania z generałem Hawkinsem, muszę stwierdzić, że w tej Sprawie nie ma nic lekkomyślnego. Owszem, patrząc realnie należy stwierdzić, że szansę na jej wygranie są nikłe, ale pozew wypici., ogromne wrażenie i jest znakomicie udokumentowany. - Słucham? - Redwing wpatrywała się ze zdumieniem wgarną, a dym z papierosa zawisł przed nią nieruchomo, jakby uchwycony na ^fotografii. - Chyba pan żartuje? - Chciałbym, żeby tak było. Życie stałoby się wtedy znacznie łatwiejsze. - W takim razie czy mógłby pan to powtórzyć? '>-i - Dowody . ^uidno orzez •%zamaiii>u \Ue\vajacuh \u>de ognisk; do gardeł wojowników tańczących dokoła ogniska... Autor pozwu posunął się nawet do tego, że przedstawił swoją teorię dotyczącą pożaru Pierwszego Banku Miejskiego w Omaha, który spłonął w tysiąc dziewięćset d w unastym. roku. - Coś mi to mówi... - zauważyła Jennifer ze zmarszczonymi brwiami i zgasiła papierosa w popielniczce. - Powinno. Tam właśnie Wopotami trzymali swoje plemienne archiwa, które, rzecz jasna, uległy całkowitemu zniszczeniu. - Co to za teoria? - Według niej ogień podłożyli agenci federalni działający na rzecz Waszyngtonu. - To bardzo poważne oskarżenie, mecenasie, nawet po osiemdziesięciu latach. Można wiedzieć, na czym się opiera? - Rzekomo w nocy włamano się do banku i ukradziono wszystkie kosztowności, po czym złodzieje ulotnili się bez śladu, Jednak na odchodnym postanowili podłożyć ogień, co było raczej głupim pomysłem, gdyż na pewno utrudniło im to ucieczkę; należało się spodz że pożar tych rozmiarów zwróci uwagę co najmniej
kilku osób - To rzeczywiście głupota, ale często spotykana, panie Devereaux. patologiczni przestępcy wcale nie stanowią wymysłu naszych czasów, 38 nienawiść o- banków ma długą historię. - Zgadzam się. Jeżeli jednak ustalono ponad wszelką wątpliwość, ie źródło ognia znajdowało się w podziemiach, gdzie przechowywano pokumenty, które to dokumenty zostały rozrzucone po podłodze i obficie polanę s ; i to chyba mogą się nasunąć pewne podejrzenia, prawda? Poza tym
mieliśmy do czynienia z najkrócej prowadzonymi 189 poszukiwaniami sprawców w całej historii Stanów Zjednoczonych, więc nic dziwnego, że niedługo potem widziano ich w Ameryce Południowej. Rzecz jasna, Cassidy i Sundance stwierdzili kategorycznie, że nigdy nie byli w Omaha, a w tamtych czasach tylko oni mogli dokonać napadu na taką skalę... Naturalnie przedstawiłem pani tylko ogólny zarys sprawy, jak by powiedział mój szacowny pracodawca. - Mimo to przekonał mnie pan. - Urocza pani adwokat o miedzianej skórze potrząsnęła raptownie głową. - Nie wolno dopuścić, żeby ta sprawa posunęła się naprzód! - Obawiam się, że nie uda się jej zatrzymać - odparł Sam. - Oczywiście, że się uda! Ten generał, ten okropny Hawkins, może po prostu wycofać pozew. Proszę mi wierzyć, Sąd Najwyższy uwielbia, kiedy wycofuje się pozwy. Nawet mój brat zdążył się o tym przekonać, kiedy kręcił się tam po korytarzu. - Czy to właśnie on? - Czy on co? - Czy to właśnie on jest tym młodym indiańskim zuchem, który współpracował z Hawkinsem mimo nie zdanych egzaminów adwokackich? - Mimo nie zdanych?... Informuję pana niniejszym, że mój brat z d a ł wszystkie egzaminy, uzyskując najwyższe oceny! - Tak samo jak ja. - A więc wszystko się zgadza - odparła Jennifer bez śladu entuzjazmu w głosie. - Wygląda na to, że jesteście wystrugani z tego samego zwariowanego kawałka drewna. - To jego pani przypominam? Już coś pani wspominała na ten temat... - Oznacza to, mecenasie, że pański przeklęty generał Hawkins znalazł sobie do pomocy nowego Samuela Devereaux. - Czy pani brat był w wojsku? - Nie, ale był w rezerwacie. Jak się okazuje, nie w tym, w którym powinien... Wracajmy jednak do szalonego generała. - Proszę sobie wyobrazić, że słowo szalony wchodziło w skład jego wojskowego przezwiska. - Jak pan myśli, dlaczego wcale mnie to nie dziwi? - zapytała Jennifer, ponownie sięgając do torebki. - Chwileczkę, pani mecenas! - wykrzyknął Devereaux, kiedy dziewczyna wyjęła kolejnego papierosa. - Już tak dobrze sobie pani 190 radziła... Zaciągnęła się pani tylko kilka razy i zgasiła papierosa - zresztą ja też, żeby nie stwarzać pani pokusy... Proszę zejść z mojego tematu, dobrze? Nie mam ochoty dyskutować o pańskich operacjach mózgu ani o moich słabostkach. Chcę rozmawiać o Hawkinsie, o odwołaniu, które złożył w Sądzie Najwyższym, i o tym, w jaki sposób możemy je zgnieść! - Jeśli chodzi o ścisłość, nie jest to żadne odwołanie. Nie mamy przeciez do czynienia z decyzją sądu niższej instancji, którą jedna ze stron postanowiła zaskarżyć do sądu wyższej... - Tylko bez wykładów, sikaczu! - Po pierwsze, to była kawa, po drugie, zmieniłem już spodnie, a po trzecie, pani w i e, że to była naprawdę kawa. Ale w bardziej ogólnym sensie mamy do czynienia właśnie odwoi m odwołaniem do sumień ludzi, by naprawić wydzom zło. ^ '•]• - Pani mówi o moich spodniach? - Nie, idioto! O tym cholernym pozwie! - W takim razie myśli pani podobnie jak Mac. Jeżeli wszystko, pani powiedziałem, okaże się prawdą, to czy nie uważa pani, że zło pOwinnobyć naprawione? - Właściwie po czyjej jest pan stronie? - zaprotestowała indiańska piękność. - Chwilowo występuję jako adwokat diabła, nie dopuszczając do głosu swoich prawdziwych
przekonań. Chcę się dowiedzieć, co pani myśli. • - Czy pan naprawdę nie rozumie, że to, co j a myślę, nie ma żadnego znaczenia? Martwię się o swoich rodaków i nie chcę, żeby stała im się jakaś krzywda. - - Daj spokój, Devereaux, bądźmy realistami: małe indiańskie plemie przeciwko potędze Dowództwa Strategicznych Sił Powietrznych. Jakie mielibyśmy szansę? Nawet cień zagrożenia z naszej strony doprowadziłby do błyskawicznego uchwalenia nowych praw, odebrania nam terenów, na których teraz mieszkamy, i rozproszenia ludzi po całym kraju. Byłoby to ekonomiczne i rasowe morderstwo. Nie pierwszy raz przeżylibyśmy coś takiego. - A więc czy nie warto przeciw temu walczyć? - zapytał Sam % niewzruszoną miną. Wszędzie gdzie tylko można? - Teoretycznie, owszem. W większości podobnych zdarzeń nawet bardzo aktywnie. Ale nie tutaj. Nasi ludzie wcale nie są nieszczęśliwi. 191 Żyją na swojej ziemi, dostają od rządu spore dotacje, które ja inwestuje, by przynosiły znaczne zyski... Po prostu nie mogę dopuścić, by nagle zostali rzuceni w sam środek bezpardonowej walki. - Mac nie zgodziłby się z panią. Jest prawdziwym oryginałem, w dodatku takim, dla którego walka nie stanowi niebezpieczeństwa, tylko normalną rzeczywistość... My także nie możemy się z panią zgodzić, panno Redwing - mówię teraz w moim własnym, mocno przerażonym imieniu, a także w imieniu najwybitniejszego prawnika, jakiego miałem okazję poznać, to znaczy mego pracodawcy, Aarona Pinkusa. Widzi pani, kiedy sprowadzimy wszystko do podstaw, wtedy okaże się, że pełnimy coś w rodzaju zaszczytnej służby i nie zachowalibyśmy się najlepiej, gdybyśmy udawali, że patrzymy w inną stronę, doskonale wiedząc, że zostało popełnione bardzo poważne przestępstwo. Chyba że zupełnie nie wierzylibyśmy w to, co robimy. O tym właśnie myślał Aaron, kiedy powiedział mi, że każdy z nas musi na własną rękę podjąć najważniejszą decyzję w życiu. Odwrócimy się plecami, czy też wystąpimy w obronie sprawy, która prawdopodobnie zniszczy nasze kariery, ale pozwoli zachować czyste sumienia? Jennifer Redwing wpatrywała się w Sama szeroko otwartymi oczami. Dopiero po dłuższej chwili przełknęła kilka razy ślinę, a następnie zapytała z wahaniem: - Czy ożeni się pan ze mną, panie Devereaux?... Nie, wcale tak nie myślę! To pomyłka, tak samo jak to, co pan powiedział w windzie! - W porządku, panno... panno... Ma pani jakoś na imię? Bądź co bądź, mnie wypsnęło się to jako pierwszemu... Mówię o tej głupiej pomyłce, ma się rozumieć. - Niektórzy nazywają mnie Czerwońcem. - Chyba nie z powodu włosów... Boże, to najwspanialszy, najbardziej błyszczący heban, jaki kiedykolwiek widziałem! - To zasługa genów - wyjaśniła Jennifer, wstając powoli z fotela. - Nasze plemię zawsze jadało wiele surowego mięsa bizonów. Podobno dzięki temu włosy zyskują dodatkowy połysk. - Nic mnie nie obchodzi, czego to jest zasługą - odparł Devereaux, który także podniósł się z fotela, a teraz zaczął powoli okrążać biurko. - Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką spotkałem w życiu. - Wygląd o niczym nie świadczy, Sam... Mogę tak do ciebie mówić? 192 - To znakomity substytut dla idioty - powiedział Devereaux, biorąc ją w ramiona. Naprawdę jesteś wspaniała! - Proszę, Sam! To nie ma znaczenia. Jeśli wzbudziłeś moje zainteresowanie, a wzbudziłeś, co do tego nie ma dwóch zdań, to nie dzięki przystojnej twa rzy i smukłe), wysokiej sylwetce, choć naturalnie nie można nie brać tego pod uwagę, ale głównie z powodu stałości twoich przekonań i wielkiej miłości do prawa. - Tak, miłość! Mam tego mnóstwo, możesz mi wierzyć! - Proszę, nie żartuj sobie... - Wcale nie żartuję. Naturalnie, właśnie w tej chwili zadzwonił telefon. Devereaux na oślep walnął pięścią; co
prawda nie trafił w aparat, ale cios był wystarczająco silny, by słuchawka podskoczyła i spadła na blat biurka. Sam chwycił ją z wściekłością i podniósł do ucha. - Mówi automat zgłoszeniowy - powiedział donośnym, monotonnym głosem, - Tu Zakład Pogrzebowy Lugosiego. Przykro mi, ale w tej chwili nie ma nikogo, kto mógłby wstać i podejść do telefonu, więc... - Daruj sobie, chłopcze - usłyszał warkniecie MacKenziego Hawkmsa. - Lepiej słuchaj uważnie. Zostaliśmy zaatakowani, a ty stanowisz główny cel, wiec musisz jak najprędzej się ukryć! - To ty słuchaj, żywa skamielino: zostawiłem cię zaledwie dwie godziny temu, mówiąc wyraźnie, żeby nie niepokoić mnie aż do popołudnia' Jeżeli tego nie wiesz, to wyjaśniam ci, że popołudnie zaczyna SIĘ po dwunastej w południe... - Sam, przestań się wygłupiać i skup się choć na chwilę - przerwał mu Hawkins. Jego spokojny, poważny głos świadczył o autentycznym niepokoju. - Musisz wyjść z domu. Natychmiast. - Niby dlaczego, do cholery? - Dlatego że nie masz zastrzeżonego numeru, co oznacza, że twój adres jest w każdej książce telefonicznej. - Podobnie jak adresy kilku milionów innych ludzi... - Ale tylko dwóch z nich kiedykolwiek słyszało o plemieniu Wopotami - Co takiego? - Powiem to tylko raz, chłopcze, bo nie mamy ani chwili do stracenia Nie mam pojęcia, jak to się stało - Hymie Huragan nigdy nie działa w taki sposób. Owszem, przysłałby jednego albo dwóch 193 osiłków, ale nie zawodowego mordercę, a właśnie z kimś takim będziemy mieli do czynienia. - Mac, czy nie jest jeszcze trochę za wcześnie, żeby się tak nabąblować? - Słuchajcie, kapitanie - odparł Hawkins lodowatym tonem. - Mój adiutant D-Jeden który, przed podjęciem służby u mnie, pracował często w Nowym Jorku, a szczególnie w Brooklynie - zauważył w hotelu człowieka, którego widział kiedyś w swoim poprzednim miejscu pracy. Bardzo złego człowieka, kapitanie. Ponieważ porucznik Desi był odpowiednio ubrany, stanął przy recepcji obok tego hombre vicioso, jak go nazwał, i usłyszał, jak ten pyta o dwóch dżentelmenów. Ich nazwiska brzmiały Pinkus i Devereaux. - A niech mnie jasna... - Otóż to, chłopcze. To niemiłe indywiduum zadzwoniło do kogoś, po czym wróciło do recepcji i wynajęło pokój dwa piętra pod nami. Nie podoba mi się ta jego rozmowa telefoniczna. - Ani mnie. - Przed chwilą skontaktowałem się z komendantem Pinkusem i uzgodniliśmy sposób postępowania. Zabierz matkę i tę zwariowaną służącą, która podobno jest waszą krewną, i wynoście się z domu. Nie możemy dopuścić do wzięcia zakładników. - Zakładników?! - wykrzyknął Devereaux, spoglądając dziko na oszałamiającą Czerwoną Redwing, która wpatrywała się w niego z rosnącym zdumieniem. - Mój Boże, masz rację. - Rzadko kiedy się mylę w podobnych sytuacjach, synu. Komendant Pinkus polecił ci, abyś udał się do tej podejrzanej knajpy, obok której spotkaliśmy się na parkingu, a on wyśle tam po was swego sierżanta artylerii - to znaczy zrobi to natychmiast, jak tylko uda mu się go zlokalizować... Wygląda na to, że szanowna małżonka wybrała się limuzyną po zakupy. Podobno prawie wcale nie odzywa się do komendanta, a jeżeli już, to tylko po to, żeby zrugać go za jakieś brudne zasłonki i smród nieświeżych ryb. - Dobra, zaraz ruszamy, ale będę musiał wziąć jaguara matki. Stosh nie oddał mi jeszcze wozu, więc niech Aaron powie Paddy'emu, żeby szukał żółtego jaguara... A co z tobą, Mac? Naturalnie guzik mnie to obchodzi, ale ten niemiły osobnik jest tylko dwa piętra pod tobą... - Naprawdę jestem wzruszony twoją troskliwością, synu, ale 194 niczego się nie obawiaj. Mam jeszcze trochę czasu, żeby zwinąć biwak i usunąć wszystkie
dokumenty. - Skąd wiesz? Przykro mi, że muszę ci to powiedzieć, ale nie jesteś niezwyciężony. Ten sukinsyn może lada chwila dobrać ci się do skóry! - Wątpię, Sam. D-Dwa popracował trochę przy drzwiach jego pokoju i zablokował mu na amen zamek. Wyjdzie z pokoju albo przez okno - a tak się składa, że to jest czwarte piętro albo wtedy jak wyważa drzwi. Wyglądają na drewniane, ale w środku mają stalową płytę, wiec trzeba będzie użyć palnika tlenowego. Potrafię dobierać sobie ludzi, co? - Zachowam na ten temat własne zdanie, ale powiem ci, że wczoraj wieczorem miałem z nimi bardzo dziwną rozmowę. - Już o wszystkim słyszałem. Znasz najświeższą nowinę? Postanowili wstąpić do wojska! Kazałem im zaczekać jeszcze dzień albo dwa, żebym mógł posłać ich od razu na przeszkolenie do G2 -Boże Wszechmogący, oni już teraz są o parę lat świetlnych lepsi od tych kretynów. którzy kończą kurs! Naturalnie Desi Pierwszy musi wstawić łbie parę zębów - przecież nie może straszyć wszystkich tą swoją szczęką - ale od czego są moje stare układy? Armia zajmie się tym, iwtedy,.. - Znikamy stąd, Mac - przerwał mu Devereaux. - Jak powiedziałeś, nie mamy ani chwili do stracenia. - Sam rzucił słuchawkę na widełki i odwrócił się do Jennifer. - Mamy poważny problem - powiedział chwytając ją za ramiona. - Czy zaufasz mi, biorąc pod uwagę nasze niemal telepatyczne porozumienie? - Uczuciowo czy intelektualnie? - zapytała z powątpiewaniem znakomita pani adwokat. -• Te dwa aspekty są nierozłączne. Możemy stracić tyłki, ale także głowy. Później ci to wyjaśnię. - Wspomniałeś coś o tym, że powinniśmy stąd zniknąć, więc na co czekamy? - Musimy zabrać mamę i kuzynkę Córę. - W takim razie, jak to się mówi w indiańskich legendach: mknijm niczym północny wiatr, zanim blade twarze zjawią się ze swoimi grzmiącymi kijami! - Mój Boże, to cudowne! <:«,•' - Co takiego? 195 - Ten północny wiatr i grzmiące kije! - Można się przyzwyczaić, jeśli słuchało się tego od urodzenia, chłopczyku. Szybko! Ty zajmiesz się kuzynką Córą, a ja twoją matką. - Czy nie powinno być na odwrót? - Żartujesz? Przecież matka nie ma do ciebie ani krzty zaufania! - Musi je mieć. Jestem jej synem. - Wyprze się tego, możesz mi wierzyć na słowo. - Ale ja ciebie kocham, a ty mnie! Zgodziliśmy się co do tego! - Daliśmy się unieść emocjom - ty sercowym, ja intelektualnym. Pogadamy o tym później. - Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek usłyszę od ciebie coś, co sprawi mi tak wielki ból... - Spróbuj przyłożyć mi do głowy grzmiący kij i zaczekaj na pomocny wiatr, a zdziwisz się, co w t e d y usłyszysz, mecenasie. Ruszajmy. Ostatnio widziałam Córę w spiżarni, jak sprawdzała dzbanki do herbaty. Znajdź ją, a ja zgarnę twoją matkę. Spotkamy się w garażu. Nie zapomnij kluczyków do jaguara. - Skąd wiesz, że tu jest garaż? - Zapominasz, że jestem Indianką. Przed atakiem zawsze kilka razy okrążamy obóz nieprzyjaciela. Biali ludzie nigdy się tego nie nauczą. - Wspaniale! - Och, zamknij się wreszcie. W drogę! Jednak Córa odmówiła podporządkowania się rozkazowi ewakuacji. Kiedy Sam zasugerował, że w grę może wchodzić autentyczne zagrożenie jej życia, kuzynka jego dalekiego wujka wysunęła ukrytą szufladę pod piekarnikiem i wyjęła z niej nie jeden, ale dwa naładowane egzemplarze magnum kaliber 0,357 cala, oświadczając, że to ona stanowi prawdziwą ochronę domu. - Myślisz, że uwierzyłabym tym głupim alarmom, które włączają się i wyłączają bez żadnego powodu? Nawet nie ma mowy, Sammy! Pochodzę z innej gałęzi rodziny. Twoja matka i jej wymuskany mężuś zawsze mieli nas w głębokim poważaniu, ale Bóg mi świadkiem, że teraz
zarobię na swoje utrzymanie! - Nie wierzę w skuteczność argumentów siły, Córo. - Wierz sobie w co chcesz. Mam pilnować domu i nie zabronisz mi tego, choćby nie wiem co, chłoptasiu! 196
- Chłoptasiu?... To już drugi raz w ciągu pięciu minut! - Ty zawsze śmiesznie gadasz, Sammy. - Córo, czy już kiedyś powiedziałem, że cię kocham? - Kilka razy, kiedy byłeś ubzdryngolony jak królik w Wielkanoc. Dobra, zabieraj tę długonogą pannicę i swoją matulkę, i zwijajcie się stąd... Niech protestancki Pan Bóg ma w opiece tych, którzy będą chcieli się tu dostać! Tak na wszelki wypadek zadzwonię jednak na policję. Niech i oni zapracują na swoje pensje! Żółty jaguar, z Jennifer podtrzymującą na tylnym siedzeniu półprzytomną Eleanorę Devereaux, wystrzelił z podjazdu i ruszył w kierunku autostrady prowadzącej do Bostonu. Za drugim rogiem minął długą czarną limuzynę wyglądającą jak dokładna kopia policyjnego wozu patrolowego z lat trzydziestych; kopia była tak dokładna, że za jedną z szyb widniała nawet lekko rozpłaszczona twarz, przypominająca nieco fizjonomie, jakie zdarza się uwieczniać na kliszy fotografom wykonującym reportaże ze świata zwierząt. Pomimo dręczących obaw Devereaux nie zawrócił, wierząc mocno w to, że Córa okaże się więcej niż godną przeciwniczką dla dwóch rewolwerowców do tego stopnia głupich, by jeździć w biały dzień ogromną czarną limuzyną i rozglądać się w poszukiwaniu właściwego adresu. Jego daleka kuzynka bez udziału policji powinna łatwo rozprawić się z nimi z pomocą swoich dwóch magnum... A gdzie ona właściwie je zdobyła? - Sam, twoja matka musi iść do łazienki - oznajmiła Jennifer dwanaście minii; później, tuląc do piersi głowę Eleanory Devereaux. - Moja matka nie robi takich rzeczy. To dobre dla innych ludzi, ale nie dla niej Ona nie chodzi do łazienki. - Sądząc po twoich spodniach, odziedziczyłeś przyzwyczajenia mamusi. - To była kawa! - Ty tak twierdzisz. | - Za kilka minut będziemy u Nanny. Powiedz jej, żeby jeszcze trochę wytrzymała. | - „Wstręciuszki Nanny"?! - wykrzyknęła córa plemienia Wopo-tami. - To my t a m jedziemy? - Znasz to miejsce? - Podczas zajęć z prawa konstytucyjnego często wybuchała dyskusja na temat konieczności wprowadzenia moralnej cenzury 197 państwa. Najczęściej wymienianym przykładem był właśnie ten lokal... Nie możesz jej tam zabrać! „Nanny" jest czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Nie mam wyboru, pani mecenas. To tylko dwie albo trzy minuty drogi stąd. - Ona nie wytrzyma tak długo! - Wtedy będzie mogła opowiedzieć o dziedziczonej z pokolenia na pokolenie rodzinnej przypadłości. - Jesteś okrutnym chłopcem noszącym w sobie diabelskie nasienie złych duchów kryjących się pod ziemią! - Co to ma znaczyć, do ku... do cholery? " - To znaczy, że dobrzy bogowie nie pogodzili się z faktem twoich narodzin, w związku z czym czeka cię śmierć w męczarniach, a następnie twoje zwłoki zostaną pożarte przez sępy. - W moim gabinecie mówiłaś zupełnie co innego. - Tylko dlatego, że dałam się ponieść emocjom. Usłyszałam słowa, których nie słyszałam od bardzo dawna - zbyt dawna. Uprawianie zawodu prawnika najczęściej nie ma nic wspólnego z umiłowaniem prawa. Przez chwilę utraciłam zdolność spoglądania na świat z odpowiedniej perspektywy, a bardzo tego nie lubię. - Piękne dzięki. Podnieca cię każda głębsza analiza stanu duszy, bez względu na to, kto jej dokonał? - Myślę, że w naszym zawodzie każdemu przydałoby się od czasu do czasu takie
doświadczenie. - A więc ty n a p r a w d ę jesteś prawnikiem... - Owszem. - W jakiej firmie pracujesz? - Springtree, Basl i Karpas w San Francisco. - Boże, to prawdziwe rekiny! - Cieszę się, że o tym wiesz... Daleko jeszcze? Twoja matka z trudem szepcze, ale widzę, że bardzo cierpi. - Za minutę będziemy na miejscu... A może powinniśmy zawieźć ją do szpitala? Jeśli ona naprawdę... - Daj spokój, mecenasie. To by ją załatwiło jeszcze gorzej niż „Wstręciuszki Nanny". Dzbanek na herbatę był pusty. - Czy to kolejna gałązka mądrości z plemiennego drzewa wiedzy? Nie, chyba nie. Córa wspominała coś o dzbankach na herbatę'.,. Ty zresztą też. 198
- Niektóre doznania, panie Devereaux, jak na przykład rodzenie dzieci, są znane wyłącznie kobietom. - Jeszcze raz pięknie dziękuje. Tym razem za tego pana - odparł Sam, wjeżdżając na parking przed „Wstreciuszkami Nan-ny". - Nikomu nie życzę, żeby musiał przeżyć taki dzień albo taką noc, jak ja. Szalony Mac i jego dwaj kretyńscy „adiutanci", którzy wciąż mnie wiążą albo powalają na podłogę, brodaci Grecy, którym musiałem oddać ubranie, Aaron Pinkus zwracający się do mnie: Samuelu, pozew, który powinien zostać odesłany do jakiegoś prawniczego piekła, pijana matka, najpiękniejsza kobieta, jaką spotkałem w życiu, zakochująca się we mnie i odkochująca w ciągu dwudziestu minut, a teraz, jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, płatny morderca z Brooklynu polujący na moją głowę! Nie wiem, czy nie powinienem sam siebie odwieźć do szpitala? - Na pewno powinieneś zatrzymać samochód! - wykrzyknęła Jennifer, kiedy rozgadany Devereaux minął ocienione markizą wejście do przybytku Nanny. - A teraz cofnij o jakieś trzydzieści metrów. - Słyszałem, że zakopujecie swoich jeńców w mrowiskach! - wymamrotał Sam - Zastanowię się nad tym - odparła Redwing, otwierając drzwi i delikatnie pomagając wysiąść Eleanorze Devereaux. - Jeżeli zaraz nie ruszysz tyłka, żeby mi pomóc, płatny morderca z Brooklynu stanie się najmniej istotnym z twoich zmartwień! - Już dobrze, dobrze... - Sam zrobił, co mu kazano, i wraz z Jennifer poprowadził słaniającą się na nogach matkę w kierunku imponującego budynku Stiukowe ściany były zawieszone fotografiami nagich mężczyzn i kobiet. - Może powinienem zostać w samochodzie?,.. - zaproponował nieśmiało. - Dobry pomysł, mecenasie - zgodziła się Redwing z ledwo uchwytną nutą sarkazmu w głosie. - Za dwie minuty mogłoby już go nie być. Ja zajmę się Eleanorą, a ty zaczekaj na tego Paddy'ego, czy jak on się nazywa. - Eleanorą? - My, kobiety, o wiele łatwiej niż mężczyźni wyczuwamy pokrewne dusze. Jesteśmy znacznie bardziej bystre... Chodź, Ellie. Wszystko będzie dobrze. Ellie? - wykrztusił zdumiony Devereaux, obserwując, jak 199 indiańska piękność wprowadza jego matkę do wnętrza lokalu. - Nikt tak do niej nie mówi... - Hej tam, panie ładny! - zawołał ochrypłym głosem potężnie zbudowany, bardziej podobny do małpy niż do człowieka, mężczyzna pełniący bez wątpienia funkcję strażnika izlub wykidajły. - Suń pan ciutkę tego jaga! Tu nie wolno parkować. - Natychmiast, panie oficerze - odparł Devereaux i pobiegł truchtem do samochodu. Weteran oddziałów specjalnych Nanny nie spuszczał z niego spojrzenia pełnego dezaprobaty. Nie jestem gliniarzem wyjaśnił, kiedy Sam wskoczył za kierownicę. - To nie jest policyjny zakaz. •» - Rozumiem, proszę pana. - Sam uruchomił silnik. - Od razu powinienem był się zorientować, że pracuje pan w korpusie dyplomatycznym - dodał, po czym ruszył z piskiem
opon, wykonał skręt o sto osiemdziesiąt stopni i zatrzymał samochód naprzeciwko wejścia, tyle że po drugiej stronie parkingu. Zaczeka tutaj, a kiedy zobaczy, jak Redwing i jego matka wychodzą z ocienionych markizą drzwi, podjedzie tam błyskawicznie, licząc na to, że nawet ten postarzały King Kong dostrzeże urodę Jennifer i stanie się nieco łagodniejszy. Potem, już we trójkę, zaczekają na Paddy'ego, który przybędzie z dokładnymi instrukcjami... Mój Boże, zawodowy morderca! I czarna limuzyna jak z konduktu pogrzebowego, jadąca w kierunku jego domu! Co się właściwie dzieje, do diabła? Łatwo mógłby zrozumieć desperacką reakcję Waszyngtonu, gdyby pozew plemienia Wopotami spotkał się z przychylną reakcją Sądu Najwyższego, ale Czarna Maria z przylepionym do szyby pasażerem nie mającym nic wspólnego z gatunkiem homo sapiens... Nie, rząd cywilizowanego kraju nie postępuje w taki sposób! Rząd wysyła negocjatorów, nie zaś płatnych zabójców. Odbywają się spotkania, podczas których w cywilizowanych warunkach poszukuje się rozwiązań satysfakcjonujących wszystkie strony... Chociaż... jeżeli Waszyngton dowiedział się, że w całej tej hecy grożącej poważnym osłabieniem zdolności obronnych kraju pierwsze skrzypce gra były generał MacKenzie Hawkins, znany także jako Szalony Mac Jastrząb, to rzeczywiście zawodowi mordercy i czarne limuzyny stanowili jedyne rozwiązanie możliwe do zaakceptowania. Jastrząb miał w głębokiej pogardzie ludzi rządzących Zwariowanym Miastem. Te nędzne kutasiny, jak o nich mówił, zabrały mu ukochaną armię, w związku z czym nic, ale to nic, co można było 200
wepchnąć im do gardeł, nie mogło okazać się zbyt wstrętne ani zbyt ohydne. A niech to.. Jeśli jednak Waszyngton zareagował łagodnie naHawkinsa. to ta łagodność powinna także obejmować wszystkie osoby z jego bezpośredniego otoczenia, a tymczasem morderca pytał w recepcji o Pinkusa i Devereaux! Jak to możliwe, do wszystkich diabłów? Mac przybył do Bostonu zaledwie osiemnaście przeklętych godzin temu, a zgodnie z tym, co twierdził, nikt w Waszyngtonie nie słyszał jeszcze o żadnym Samie Devereaux ani tym bardziej o Aaronie Pinkusie! A więc jak do tego doszło? Nawet w dobie działających błyskawicznie środków służących porozumiewaniu się na odległość jeden człowiek musiał mieć konkretną informację, żeby przekazać ją drugiemu - w przeciwnym razie wymiana informacji była niemożliwa. Ponieważ zaś nikt nie znał nazwiska niewinnego Devereaux, wplątanego wbrew swojej woli w okropną historię, nikt też nie mógł znać nazwiska Pinkusa. Jak więc?... Dobry Boże, istniała tylko jedna możliwość' Mac był śledzony! Nawet teraz, w tej chwili. Gdzie podział się Paddy? Należy natychmiast ostrzec Hawkinsa! Gdzieś blisko starego żołnierza kręci się człowiek obserwujący każdy jego ruch, a nie trzeba było dysponować zbyt bujną wyobraźnią, aby domyślić się, iż człowiek ten pozostaje w ścisłym kontakcie z zabójcą mieszkającym w pokoju dwa piętra pod Hawkinsem... Paddy, gdzie jesteś, do cholery'. Sam zerknął w kierunku wejścia do lokalu, ale nie dostrzegł tam ani śladu pięknej Indianki lub jego matki. Nawet wiekowy King Kong znikną} z pola widzenia. Może gdyby się pośpieszył, zdołałby pobiec do środka i zadzwonić z wiszącego na ścianie automatu, z którego korzystał już poprzedniego wieczoru? Właśnie miał zamiar uruchomić silnik, by wprowadzić swój plan w życie, kiedy spod markizy wyszedł siwiejący osiłek, zatrzymał się przy krawężniku i rozejrzał dokoła. Kiedy spostrzegł żółtego jaguara i siedzącego w nim Sama, machnął ręką, dając znak, by Devereaux natychmiast podjechał pod wejście. Mój Boże, coś się stało mamie! - pomyślał Sam, przekręcił kluczyk, wdepnął pedał gazu i po upływie dwóch i czterech dziesiątych sekundy zatrzymał się z piskiem opon przed markizą. - Co jest?! - ryknął do szeroko uśmiechniętej, człekopodobnej istoty z siwiejącymi włosami. Chłopcze, czegoś mi nic nie chlapnął, że jesteś z panną Redwing? 201 To świetna dziewucha. Gdybym wiedział, że jesteście razem, nie byłbym taki ostry. Przepraszam, chłoptasiu. - Znasz ją? - No, szczerze mówiąc, siedzę w tej wszawej budzie dłużej, niżbym chciał spamiętać, to znaczy, odkąd wywalili mnie z wojska. Właścicielką jest moja synowa, teraz już wdowa, a to też miało trochę wspólnego z moim wywaleniem, bo mój durny synalek dał w łapę nie temu facetowi, co trzeba, żeby załatwić zezwolenie, i Dostał kulkę w plecy. Panna Redwing i jej
kumple z Harvardu podali urzędasów do sądu i załatwili mi większe odszkodowanie. Co o tym myślisz? - Nic nie myślę. Tracę rozeznanie w tym, co się dzieje dokoła mnie... - Tak, panienka powiedziała, że możesz być trochę skołowany i że mam nie zwracać uwagi na twoje spodnie. - Przecież je zmieniłem! Ona doskonale o tym wie! - Mnie tam nie interesują żadne szczegóły, chłopcze, ale powiem ci jedno: podniesiesz na nią palec, a będziesz miał ze mną do czynienia. Dobra, teraz wyskakuj i idź do pań. Popilnuję ci tego grata. - Są w środku? - Przecież nie na jachcie w porcie, chłoptasiu. Całkowicie oszołomiony Devereaux wysiadł z samochodu, z trudem utrzymując równowagę na chodniku, i ruszył w stronę wejścia, kiedy na parking z potwornym rykiem silnika wpadła limuzyna Aarona Pinkusa, by sekundę później gwałtownie zahamować tuż za żółtym jaguarem. - Sammy! - zawołał Paddy Lafferty przez otwarte okno. - O, Billy Gilligan! Jak się masz? - Ujdzie w tłoku, Paddy - odparł obłaskawiony King Kong. - A co u ciebie? - Wszystko w porządku, tym bardziej że, jak widzę, opiekujesz się moim chłopcem. - To on jest twój? - Mój i mojego znakomitego pracodawcy. - Więc zajmij się nim, Paddy. Chyba ma trochę za luźno pod kopułą. Popilnuję waszych gratów. - Dzięki, Billy. - Lafferty wyskoczył z ogromnej limuzyny i nie zwracając najmniejszej uwagi na Sama podszedł do starszego brata Tarzana. - Nie uwierzysz, co mam ci do powiedzenia, Billy, ale klnę się na groby klanu Kilgallenów, że to wszystko prawda! 202
- Gadaj, Paddy. - Wyobraź sobie, że nie tylko go spotkałem, ale jechał ze mną na przednim fotelu i odbyliśmy bardzo poważną rozmowę. My dwaj,
- Mówisz o papieżu, Paddy? Twój żydowski szefunio sprowadził tu papieża? - Oczko wyżej, Billy! - Nie mam pojęcia, kto to mógłby... No, chyba że on, ale to przeciez niemożliwe. - Nie, Billy, to możliwe! Trafiłeś, chłopie! To on sam, we własnej osobie: generał MacKenzie Hawkins! - Nie gadaj, Paddy, bo zaraz pikawka stanie mi dęba... - Naprawdę, Billy! To był on, nie kto inny, najwspanialszy człowiek, jaki chodził po ziemi. Pamiętasz, co mawialiśmy we Francji, przedzierając się przez te lasy nad Marną? „Dajcie nam Szalonego Maca, a pogonimy szkopom kota!" Potem przez dziesięć dni był z nami. a my szliśmy do ataku z pieśnią na ustach, patrząc na niego, bo on zawsze był daleko przed nami i wrzeszczał, że damy radę, na pewno damy radę, bo jesteśmy lepsi od tych sukinsynów, którzy do nas strzelają! Pamiętasz, Billy? - To były najwspanialsze chwile mojego życia, Paddy - odparł jGilligan ze łzami w oczach. On jest największym człowiekiem, akiego Bóg zesłał na ziemię... No, może z wyjątkiem Pana Jezusa. - Zdaje się, że on ma kłopoty, Billy. Dokładnie tutaj, w Bostonie. - Na pewno nie, dopóki my tu jesteśmy, Paddy, i dopóki na zebrania Związku Kombatantów do Pata O'Briena przychodzi choć jedna żywa dusza... Hej, Paddy? Co się stało twojemu chłoptasiowi? Jakoś dziwnie rozpłaszczył się na betonie. - Zemdlał. Zdaje się, że to u nich rodzinne. - Mmmmff!... - zaprotestował półprzytomnie Sam Devereaux.
13
Samuelu Lansing Devereaux, wstań natychmiast i zachowuj się przyzwoicie! - wykrzyknęła lady Eleanora. Zabrzmiało to zadziwiająco dostojnie, zważywszy na fakt, że sama chwiała się na nogach przed ocienionym markizą wejściem do lokalu Nanny, trzymając się kurczowo ramienia Jennifer Redwing. - Wstawaj, chłopcze - zachęcił go Paddy. - Złap moją rękę. - Wygląda mi na sporo lżejszego od mojej synowej - zauważył Billy Gilligan. - Może po prostu wrzucimy go do tej landary? - Twoja synowa powinna grać na środku ataku w Patriotach, a co do limuzyny pana Pinkusa, to proszę, byś zechciał nie wyrażać się o niej tak lekceważąco. - Wiesz, skąd to wziąłem? - zapytał Gilligan, kiedy we dwóch nieśli Sama do samochodu. Zaraz ci powiem. Od samego Pinkusa, chłopcze. Pamiętasz, jak kiedyś przyjechaliście tu tylko we dwóch i... - W y s t a r c z y , Billy! Dziękuję za pomoc. Kluczyki od jaguara są w stacyjce. Będę ci bardzo wdzięczny, jeśli zechcesz go postawić w jakimś miejscu, gdzie będziesz miał go cały czas na oku. - Nic z tego, Lafferty! - zaprotestował Gilligan. - Zaraz kończę robotę i walę prosto do Pata O'Briena, żeby zwołać nadzwyczajne zebranie. Jeśli największy generał w dziejach ludzkości ma jakieś kłopoty, to może na nas liczyć! - Na razie nic nie możemy zrobić, Billy, dopóki generał i pan Pinkus nie wydadzą konkretnych rozkazów. W razie czego natychmiast dam ci znać. Słowo artylerzysty. 204
- Cholera, co za zaszczyt! Spotkać tego wspaniałego człowieka we własnej osobie generała armii Stanów Zjednoczonych MacKen-ziego Hawkinsa! - Och, znowu to okropne nazwisko! - wykrzyknęła Eleanora Devereaux - Popieram cię, Ellie - powiedziała Jennifer. - Mmmmff!... - dobiegło stłumione jękniecie z tylnego siedzenia limuzyny. - Nie zwracaj na nie uwagi, BiUyt Nie czują się z.byt dobrze... AJe ci wcale nie obiecałem, że go Spotkasz. Powiedziałem tylko, że zobacze, co się da zrobić. - A ja nie obiecałem, że nie sprzedam jaguara. Powiedziałem Jtylko, że spróbuję tego nie zrobić... - Chodźmy, moje panie - przerwał mu LafTerty, spoglądając niesmakiem na byłego towarzysza broni. - Zawiozę was do hotelu liu-Caritun. gdzie pan Pinkus zarezerwował... - Paddy! - zaskowyczał z tylnego siedzenia częściowo oprzytom-ialy Sam Devereaux. Muszę natychmiast skontaktować się ; Jastrzębiem! On nie ma pojęcia, co tu się naprawdę dzieje!... Znakomity prawnik wypadł przez drzwi po drugiej stronie samochodu, zatrzasnął je za sobą, wgramolił się do środka przez przednie i sięgnął niepewnie po umieszczony miedzy fotelami telefon k|omórkowy. - Panie pozwolą?... - zagruchał Lafferty, pomagając Jennifer umieścić lady Eleanorę na tylnym siedzeniu. Następnie zamknął za sobą drzwi i usiadł za kierownicą, nieco zaniepokojony, gdyż z tego, i słyszał, wynikało, ze Sam nie bardzo może się dogadać z telefonistką w hotelu Cztery Pory Roku. - Co to ma znaczyć, że wszystkie telefony do pana Pinkusa mają być przełączane do innego pokoju?! - ryknął Devereaux. - Uspokój się, chłopcze - powiedział Lafferty, uruchamiając silnik. - Grzecznością osiągniesz znacznie więcej niż chamstwem. Sam skierował na niego wściekłe spojrzenie. - MacKenzie Hawkins Super star... - mruknął. - Dlaczego nie napiszecie takiego musicalu?... Słucham? Zajęty? Nie szkodzi, zaraz znowu zadz\- i ,. Koniecznie muszę skontaktować się z Aaronem - powiedział., stukając zawzięcie w klawiaturę aparatu. - To nie będzie łatwe - odparł Lafferty, włączając się do ruchu 205 na autostradzie. - Kiedy ostatnio z nim rozmawiałem, powiedział mi, że wychodzi na godzinę z biura, a potem spotka się z tobą w Ritzu. - Nic nie rozumiesz, Paddy! Mac mógł już zostać porwany... albo jeszcze gorzej. - Generał?!
- Śledzono go, odkąd zjawił się w Bostonie. - Mój Boże! - wykrzyknął Lafferty. - Daj mi telefon! Zawiadomię chłopców Pata O'Briena. Trzeba ściągnąć Billa Gilligana... - Zaczekaj, spróbuję jeszcze raz zadzwonić do hotelu. - Sam wystukał pośpiesznie numer i zerknął przez ramię na dwie kobiety siedzące w tylnej części limuzyny. Ostre spojrzenie Jennifer powiedziało mu, że dziewczyna zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji; matka mrugała szybko powiekami, wpatrując się bezmyślnie przed siebie. - Proszę z apartamentem pana Pinkusa. Tak, wiem, że rozmowy są przełączane do innego pokoju. - Devereaux wstrzymał oddech. Po chwili w słuchawce odezwał się czyjś wysoki, piskliwy głos. - Tu Mały Joey - powiedział nieznajomy osobnik, prawdopodobnie obojnak albo karzeł. Czego? - Obawiam się, że źle mnie połączono - odparł Sam, starając się ze wszystkich sił zapanować nad ogarniającą go paniką. - Szukam generała MacKenziego Hawkinsa, dwukrotnie odznaczonego Medalem za Odwagę, bohatera armii Stanów Zjednoczonych i bliskiego przyjaciela wszystkich szefów sztabów, jak również prezydenta, który bez wątpienia zarządzi zmasowany atak na hotel, gdyby okazało się, że życie generała znajduje się w jakimkolwiek niebezpieczeństwie! - Kapuję. Hej, Mickey Ha-Ha, to do ciebie. - Mały Józefie, z powodu swojej niesubordynacji nigdy nie uzyskasz awansu! zagrzmiał z oburzeniem w głosie MacKenzie Hawkins. - Komendancie Pinkus, czy to pan? - Mały Józefie?... Mac, co ty wyrabiasz, do diabła?... Zresztą, nieważne. Nie mamy czasu, jesteś śledzony! Ktoś śledzi cię od twojego przyjazdu do Bostonu! - Kapitanie Devereaux, widzę, że zaczynacie się rozwijać. Dostrzegacie już pewne oczywiste sprawy z bystrością starszego sierżanta. - A więc wiedziałeś? - Cóż, po tym, co mój adiutant podsłuchał w recepcji, sprawa była raczej oczywista. 206
- Ale przecież powiedziałeś, że nie wiesz, jak to się stało, bo Hymie-jakis-tatn nie działa w taki sposób! - Wtedy nie wiedziałem, bo Huragan rzeczywiście nie działa w zźiki sposób, a teraz wiem, i to rzeczywiście nie był Hymie. Nie miałem żadnych kłopotów ze znalezieniem faceta. Drzwi jego pokoju były uchylone dokładnie na pięć centymetrów. - Na litość boską, gadaj do rzeczy! - Właśnie to zrobiłem, a teraz musisz się rozłączyć. Czekamy na ważny telefon. - Od kogo? - Sądziłem, że przez ten czas zdążyłeś się już domyślić. - W jaki sposób? -, Przecież wziąłem ciebie za niego. --- To znaczy za kogo? <- Za komendanta Pinkusa, ma się rozumieć. -- Jest teraz w drodze do Ritza. -*-» W żadnym wypadku, synu. Razem z moimi adiutantami miał uzupełnić zapasy. -•- A kto to jest ten Mały Józef, do kurwy nędzy?... Przepraszam, mamo - To miły starszy facet - wyjaśnił Jastrząb, zniżając głos do ledwo słyszalnego szeptu. - Ze swoimi warunkami fizycznymi idealnie nadawałby się na nocnego zwiadowcę, szczegolnie w górzystym terenie, lecz obawiam się, że ze względu na wiek i usposobienie powinien jak najszybciej zrezygnować z obecnie wykonywanego zawodu... Ale, rzecz jasna, nie mam zamiaru mu o tym mówić. Mogłoby to nadwerężyć jego zaufanie, chyba rozumiecie, kapitanie? - Nic nie rozumiem! Jaki to zawód? - Te zafajdane eleganciki ze Zwariowanego Miasta muszą mieć okropne kłopoty ze skompletowaniem personelu - ciągnął generał tak cicho i szybko, że Devereaux z trudem mógł go zrozumieć. - Za naszymi czasów o czymś takim nie mogło nawet być mowy! - On jest z Waszyngtonu? - Wiem, wiem - powiedział Jastrząb z mieszanką znużenia i zniecierpliwienia w głosie. Komendant Pinkus wyjaśnił mi, że trzeba pozostawić im pewne pole manewru. - Pole manewru?... - Do zobaczenia, Sam.
207
Połączenie zostało przerwane. - O co chodzi? - zapytała Redwing, pochylając się w kierunku przednich foteli. Jej dłoń cały czas była zaciśnięta na ramieniu Eleanory. - Czy wielkiemu generałowi nic nie grozi? - zawtórował jej Lafferty, dodając gazu. - Mam wezwać Gilligana i chłopców? - Nie wiem, Paddy. Naprawdę nie wiem. Nie wydaje mi się. - Tylko nie próbuj mydlić mi oczu, chłopcze! - A co wiesz, Sam? - zapytała Jennifer spokojnym, ciepłym głosem doświadczonego adwokata. - Uspokój się, nigdzie się nie śpiesz i postaraj się zebrać myśli. - Właśnie to robię, więc przestań gadać mi nad uchem. Usiłuję coś z tego wszystkiego zrozumieć, ale nie bardzo mogę, bo to zupełne szaleństwo. - Wierzę w ciebie, mecenasie. - Tak już lepiej, Czerwońcu... Nie ulega wątpliwości, że Mac panuje nad sytuacją, a przypuszczam, że udało mu się nawet zlokalizować człowieka, który go śledził - jestem tego pewien, bo rozmawiał ze mną zbyt protekcjonalnie, żeby mogło być inaczej - i dowiedział się, że tamten został przysłany z Waszyngtonu. - O mój Boże! - Dokładnie to samo pomyślałem, moja indiańska szybko--zakochująca-się-i-odkochująca panno. Paru ludzi w Zwariowanym Mieście gryzie ze złości ściany, a to jest najgorsza wiadomość, jaką mogliśmy usłyszeć. - Jacy to ludzie, mecenasie? - Z tego co wiem, pani mecenas, wynika, że bardzo niemili. Przysłali do Bostonu rewolwerowców. - Nie odważyliby się! - wykrzyknęła Jennifer. - Mam ci przypomnieć Watergate, aferę Iran-contras czy nawef historię co najmniej połowy wyborów prezydenckich, które odbywały się po tysiąc dziewięćset dwudziestym roku? W tych wydarzeniach żadne „nie odważyliby się!" nie odegrało najmniejszej roli. A nawet jeśli ktoś próbował coś takiego pisnąć, to porównaj tamte pieniądze z tymi, jakie idą choćby na miesięczne utrzymanie Dowództwa Strategicznych Sił Powietrznych. To są niewyobrażalne sumy, moja indiańska damo, potworne miliardy dolarów! Czy naprawdę przypuszczasz, że mający na względzie wyłącznie dobro ojczyzny pro208
ducenci zaopatrujący nasze siły zbrojne, wraz z siecią kooperantów i dostawców rozciągającą się od Long Island po Seattle, nie wpadną w panikę, jeśli ujrzą przed sobą perspektywę choćby minimalnego zmniejszenia zysków? Wystarczy obciąć budżet obronny o jedną 'dziesiątą procent!*- żeby zaczęli domagać się krwi. Gdyby stało się coś na t a k ą skalę, chyba zamieniliby się w wampiry. - Zakładasz, że Sąd Najwyższy uznał za stosowne rozpatrzyć pozew plemienia Wopotami... - Wcale nie musiał wyznaczać terminu rozprawy. Wystarczy, że rozeszły się plotki, iż rozważa taką możliwość albo, co gorsza, że odłożył sprawę do późniejszego rozpatrzenia. - Bo to zwykle oznacza, że sprawa będzie badana ze wzmożoną wnikliwością wtrąciła Redwing. - Właśnie. Tak czy inaczej chłopcy z wypchanymi portfelami oraz ich polityczni sojusznicy przystąpią do zdecydowanego kontr ataku. - Zaczekaj chwilę! Kontratak przeprowadzany na drodze parlamentarnej organizuje się przez wywołanie debaty w Izbie Reprezentantów i Senacie, a nie przez wysyłanie płatnych morderców! : - Oczywiście, tyle że Kongres ma teraz przerwę w obradach, a sytuacja, w jakiej się obecnie znajdujemy, świadczy chyba o tym, że jednak wybrali tę drugą drogę. - Rozumiem... Mordercy już przybyli. Czyli jednak nastąpił jakiś przeciek .
Mój Boże, oni będą musieli uciszyć nas wszystkich! Paddy Lafferty chwycił telefon i z wprawą wystukał kciukiem numer - O'Brien?! - wykrzyknął. - Jest tam Billy Gilligan?... Dobra, dobra, ja też się cieszę, że połączenie jest w porządku, ale teraz słuchaj uważnie: kiedy zjawi się Billy G., niech natychmiast jedzie z uzbrojonymi ludźmi pod Cztery Dupy na Boylston Street i obstawi wszystkie wejścia! Rozumiesz, co mówię? Chodzi o bezpieczeństwo wielkiego człowieka, więc nie możemy popełnić żadnego błędu. No to na razie, i uwińcie się z tym raz-dwa! - Paddy, coś ty zrobił?! - Są takie chwile, chłopcze, kiedy ruszasz do ataku, a dopiero potem oglądasz się za siebie. Nauczyłem się tego podczas wspaniałych dni we Francji. - Ale my nie jesteśmy we Francji, to nie jest druga wojna 209
światowa, a jeśli Aaron zauważy w hotelu coś niepokojącego, natychmiast wezwie policję! Wszystko jest potwornie zagmatwane i niejasne, ale wiem na pewno, że Mac i nasz nadzwyczaj bystry pracodawca pozostają ze sobą w stałym kontakcie. Powtarzam ci, Aaron szybko myśli i nie zwleka z podejmowaniem działania. Jeżeli uzna, że trzeba wezwać policję, to ją wezwie. - Bo ja wiem, chłopcze... Policja też musi przestrzegać swoich przepisów. Zapytaj Gilligana, on ci powie. - Już mi powiedział, Paddy. Chodzi o to, że nie znamy zamiarów Aarona i Hawkinsa, a nie znając ich możemy popsuć im szyki. Natychmiast odwołaj tę zgraję Killarneya! - On ma rację, panie Lafferty - wtrąciła się Jennifer z tylnego siedzenia. - Oczywiście nie mam nic przeciwko ochronie jako takiej i byłabym ogromnie zobowiązana, gdybyśmy, że tak powiem, mogli liczyć na pomoc pańskich przyjaciół. Sam jednak poruszył istotną kwestię: nie mamy jasności sytuacji i dlatego chyba nie powinniśmy podejmować żadnych działań, dopóki nie dotrzemy do hotelu i nie porozmawiamy z panem Pinkusem... Zdaje się, że przed lokalem Nanny powiedział pan mniej więcej to samo panu Gilliganowi. - Pani mówi trochę rozsądniej od chłopaka... - Po prostu wykorzystałam pańskie własne słowa i pańską mądrość, panie Lafferty. - Tanie sztuczki! - mruknął Devereaux. - Dobra, odwołam ich - podjął decyzję Paddy, sięgając ponownie po telefon. - Chyba trochę się zagalopowałem. Halo, placówka O'Briena? Kto mówi?... Czołem, Rafferty, tu Lafferty. Jest już Gilligan?... Że co?!... Jezus, Maria, bardzo go poharatało?... No, Bogu dzięki. A teraz posłuchaj mnie, Rafferty: musisz powiedzieć chłopcom, którzy mieli pojechać do Czterech Pór Roku, żeby... - Nagle limuzyna zbliżyła się niebezpiecznie do jadącej sąsiednim pasem ciężarówki. Co t a k i e g o ? Święta Mario i Józefie, to niemożliwe! - Lafferty przełknął z trudem ślinę i w milczeniu odłożył telefon. - Co się stało, Paddy? - zapytał Sam wpatrując się w kierowcę swego pracodawcy z takim wyrazem twarzy, jakby wolał nie usłyszeć odpowiedzi. - Chłopcy już wyruszyli do hotelu, panie Devereaux. Niestety, nie całym oddziałem, który zwykle składa się z czterech wozów, lecz 210 tylko trzema samochodami. W dodatku paru z nich jest napitych jak bąki - O mój Boże! <- Ale mam też dobrą wiadomość: Billy'emu nie stało się nic poważne go - Jak to? - Miał wypadek na autostradzie. Podobno wóz jest do kasacji. Policjant z drogówki, który należy do naszego koła, zawiadomił chłopców, do którego szpitala odwieźli Billy'ego. - Do szpitala?... - Nic mu nie jest. Wrzeszczy, żeby go wypuścili, bo chce dołączyć do pozostałych. - Więc niech go puszczą, na litość boską! Może on zdoła ich powstrzymać!
- Niestety, jest do załatwienia kilka formalności... - Jeżeli może wrzeszczeć, to może też stamtąd wyjść! - Sam chwycił gwałtownym ruchem telefon. - Który to szpital? - To nic nie da, chłopcze. Są kłopoty z raportem o tym wypadku. Widzisz, on nie jechał
swoim wozem, ale jaguarem twojej matki... - Mój mały, żółty ptaszek... - zakwiliła drżącym głosem Eleanora Devereaux. I co myślisz, comandantel - zapytał Desi Drugi, podawiając odbicie swej odzianej w garnitur postaci. Znajdowali się w eleganckim sklepie z odzieżą, gdzie ubierali się wszyscy pracownicy kancelarii prawniczej Aarona Pinkusa. - Wspaniale - odparł Aaron, siedzący w wyściełanym welwetem fotelu, którego nie mógł ruszyć z miejsca z powodu głębokiego, lśniacoczarnegu dywanu. - A gdzie podział się drugi kapral Arnaz? - Jesteśmy już sierżanty, comandantel - Serdecznie przepraszam, ale gdzie on jest? Musimy się śpieszyć. - Eee... Panienka, co pomagała mu przymierzać pantalones, jest z Puerto Rico, i coś mi się zdaje, że oni, to znaczy on z nią... - Nie mamy czasu!
- Desi Unol - ryknął na cały głos sierżant D-Jeden. - Yengal Vamana±, Ahoru.L Pośpiesz się, człowieku!
Zza rozsuwanych drzwi przymierzalni wyłonił się cokolwiek za-
211 kłopotany Desi Pierwszy, za nim zaś wspaniale upiersiona czarnowłosa dziewczyna, która zwijając krawiecki centymetr poprawiła ukradkiem bluzkę. - Comandante! - wykrzyknął D-Jeden, pokazując w szerokim uśmiechu wszystkie miejsca po brakujących zębach. - Musieliśmy trochę ścieśnić gatki. Mam biodra jak toreador! On także tkwił w eleganckim garniturze, prezentując się w nim co najmniej równie okazale jak jego towarzysz. - Wspaniale wyglądacie, sierżancie Arnaz - pochwalił go Pin-kus. - A teraz pojedziemy prosto do mojego protetyka, który twierdzi, że ma czterdzieści albo pięćdziesiąt rodzajów plastikowych zębów. Podobno wklejenie ci kilku z nich do szczęki zajmie mu nie więcej niż godzinę. - Fajowo. A z czego on żyje? •.,,. Józefie, mam już dość twojego migania się - oświadczył Jastrząb siedzący w hotelowym fotelu za biurkiem. Mały Joey Zasłonka leżał na łóżku z rękoma podłożonymi wygodnie pod głowę. - Mógłbym powyłamywać ci palce i zmusić do ujawnienia nazwiska człowieka, który cię tu przysłał, gdyby nie to, że zawsze uważałem takie postępowanie za barbarzyńskie i jaskrawię sprzeczne z Konwencją Genewską. Wygląda jednak na to, że nie pozostawiasz mi wyboru... - Przez całe życie musiałem sobie radzić z takimi jak ty - odparł zupełnie nie poruszony Mały Joey. - Od razu wiem, kto co może. Wy, wielcy soldatos, podczas zamieszek w Brooklynie potraficie rozwalać ludziom głowy, jakby to były makówki, ale kiedy znajdziecie się z kimś sam na sam, od razu mięknie wam rura. - Niech mnie licho weźmie! - wrzasnął Hawkins, podnosząc się groźnie z fotela. - Zaraz się przekonasz, jak bardzo się mylisz! - Gdybym się pomylił, wtedy bałbym się jak cholera, ale ja wcale się ciebie nie boję. Jesteś taki sam jak ci wszyscy fascisti od Salerno aż do samego Rzymu. Wtedy byłem jeszcze małym szczylem, ale i tak wiedziałem, na czym polega różnica... Gdyby mnie znaleźli, najpierw zaczęliby wrzeszczeć: esecuzione!, a potem powiedzieliby: non me ne importa un bel niente, kogo to obchodzi, wojna już się skończyła, i pozwoliliby mi odejść. Niektórzy z nich służyli w wojsku, tak samo jak ja potem. . . - . z « ' • ,: ^. 212 - W wojsku? Ty też... -.- Piąta Armia, Mark Clark. Zdaje się, że jesteśmy mniej ięcej w tym samym wieku, tyle że
ty lepiej wyglądasz. Najpierw jbyłem zwykłym szeregowcem, ale potem przekonali się, że mówię po włosku lepiej niż ich tłumacze, więc wsadzili mnie w cywilne ubranie, awansowali tymczasowo na kapitana, bo widocznie myśleli, że nie przeżyję nawet jednego dnia, i posłali na północ, żebym meldował im przez radio o siłach nieprzyjaciela. Nic nadzwyczajnego. Miałem mnóstwo forsy, tyle dziewczyn i wina, ile chciałem, i wpadłem tylko trzy razy, ale już ci powiedziałem, jak to się skończyło. - Józefie! - wykrzyknął Jastrząb. - Mamy wspólne korzenie! - Jeżeli jesteś jakimś pieprzonym pedałem, to lepiej trzymaj się ode mnie z daleka, Mickey! - Nie, Józefie. Jestem generałem! - Wiem, wiem. A ty kapitanem! '•- Teraz to już się nie liczy. Kiedy znaleźli mnie w Rzymie, gdzie uwiłem sobie przytulne gniazdko w Yilla d'Este, zdegradowali mnie z powrotem do szeregowca. Nic mi po was, żołnierzyki. Zadzwonił telefon. MacKenzie spojrzał na aparat, na szeregowca Małego Juzefa. z powrotem na aparat i wreszcie podniósł słuchawkę. - Tymczasowa kwatera główna! - ryknął. - Proponowałbym nie rozgłaszać tego wszem wobec - odparł Aaron Pinkus. - Pańscy adiutanci są już gotowi. Czy dowiedział się pan wszystkiego, co musimy wiedzieć? - Obawiam się, że nie, komendancie. To dzielny stary żołnierz. - Nawet nie będę się starał zrozumieć, co to może oznaczać. Czy przechodzimy do realizacji następnego punktu? - Tak jest! Trzy samochody z legionu weteranów Pata O'Briena przemkneh Clarendon Street, skręciły z piskiem opon w Boylston Street i zatrzymały się przecznicę przed hotelem Cztery Pory Roku. Spotkanie wszystkich pasażerów nastąpiło przy podjeździe stojącym najbliżej hotelu; przebieg narady bojowej zakłócali jedynie bracia )uffy, których wyciągnięto siłą z baru, gdzie siedzieli od samego rana
213 w związku z pewnymi nieporozumieniami między nimi a ich żonami - los chciał, że one także były rodzeństwem. - Dam sobie uciąć głowę, że słyszałem w kościele coś o tym, że nie powinniśmy robić tego, co zrobiliśmy! - rozpaczał siwowłosy Duffy. - Przecież zrobiliśmy to już trzydzieści lat temu, Bobby! - To są siostry, Petey. A my jesteśmy bracia. - Ale nie są n a s z y m i siostrami, Bobby. - Wszystko jedno. Bracia i siostry... Powiadam ci, że coś tu nie gra, chłopie. - Stulcie pyski! - rozkazał Harry Milligan o ogorzałej, pokrytej licznymi zmarszczkami twarzy, mianowany przez rannego Billy'ego Gilligana dowódcą oddziału. - Jesteście za bardzo nawaleni, żeby brać udział w akcji, więc zostaniecie tutaj, żeby obserwować. - Co mamy obserwować? - zapytał chwiejący się na nogach Bobby Duffy, mierzwiąc dłonią swoje nie istniejące włosy. - Skąd idą szkopy? - To nie szkopy, Bobby, tylko paskudne typki, które chcą załatwić naszego wspaniałego generała. - A jak oni wyglądają? - zainteresował się Peter Duffy, wybałuszając zaczerwienione oczy i dla utrzymania równowagi chwytając się bocznego lusterka samochodu, które natychmiast wygięło się do dołu. - Skąd mam wiedzieć, do wszystkich diabłów? - odparł dowódca oddziału MilliganaGilligana. - I tak będą spieprzać jak zające. Trzeba tylko ich znaleźć. - A jak to zrobimy, Harry? - zapytał Bobby Duffy, przedzielając słowa dwoma beknięciami i jednym czknięciem. - Tak właściwie to nie wiem - przyznał Milligan, marszcząc pooraną zmarszczkami twarz, tak że upodobniła się do pyska nosorożca. - Gilligan nic mi nie powiedział. - Coś ci się pochrzaniło, Harry - zaprotestował chwiejący się niepewnie na nogach Peter Duffy. - Przecież to ty jesteś Gilligan.
- Wcale nie, barani łbie! Jestem Milligan! Bardzo mi miło pana poznać oznajmił Bobby, siadając raptownie na krawężniku niczym ogromny, nadmiernie wypieczony ziemniak, z którego po nakłuciu widelcem gwałtownie uszło po wietrze. «< 214 - Mojego brata opętały demony! - wykrzyknął Peter, osuwając się na chodnik przy drzwiach samochodu. Próbował podeprzeć się nogą, co skończyło się tym, że kopnął Bobby'ego w twarz. To przekleństwo, które rzuciły na nas siostry-wiedźmy! Harry Milligan pochylił się i poklepał go po głowie. - Masz rację, chłopcze. Zostań tutaj i pilnuj tych demonów. - Następnie wyprostował się i zwrócił do siedmiu pozostałych członków oddziału, - Dalej, chłopcy! Wiemy, co mamy robić! - Znaczy się co? - zapytał wychudzony siedemdziesięciolatek w zbyt obszernej kurtce mundurowej przyozdobionej kilkoma rzędami baretek za udział w walkach na froncie europejskim. - Billy Gilligan podał mi dwa nazwiska - pierwsze, oczywiście, wielkiego generała Hawkinsa, a drugie pewnego prawnika, o którym słyszeliśmy sporo dobrych rzeczy. To wielka szycha, Żyd, u którego pracuje sporo porządnych katolików. - Cholerni z nich spryciarze - odezwał się jeden z siedmiu wspaniałych. - Każą nam na siebie harować, a czy znacie kogoś, kto pracowałby dla nas? - A teraz słuchajcie uważnie. Ja pójdę do recepcji i dowiem się wszystkiego. Powiem, że muszę znaleźć samego generała albo jego przyjaciela, wielkiego adwokata nazwiskiem Pinkus, bo mam dla nich bardzo pilną i bardzo poufną wiadomość, a Bóg jest świadkiem, że to prawda! Ponieważ obaj są tacy cholernie ważni więc ci z recepcji nie będą mięli; innego wyjścia, $&, tylko skontaktować mnie z nimi, zgadza się? Odpowiedział mu zgodny chór Starczych głosów, z którego wybił się jeden, należący do najbardziej 2ifewans<:i&anegawi$i!f3^uczestnika wyprawy. - Bo ja wiem, Gilligan... - Milligan! - Wolałbym, żebyś był Gilliganem, bo on miał większe doświadczenie bojowe - Ale nim nie jestem! O co chodzi, stary pierniku? > ( *; - Co powiesz, jak telefon odbierze sekretarka? „Przepraszam, panienko, ale ktoś ma zamiar rozwalić wielkiego generała i jego starozakonnego przyjaciela?" Coś mi się zdaje, że zaraz potem .wezwą chłopców jeżdżących białym ambulansem o grubo wyścielanych ścianach i zakratowanych okienkach
215 - Nie będę musiał z nikim gadać, ty zmartwychwstały staruchu! Lafferty powiedział nam, że jego pryncypał mieszka w wielkim apartamencie. Nie wiemy w którym, ale dowiemy się w recepcji. Ponownie odpowiedziały mu chóralne potakiwania, ale ponad-siedemdziesięcioletni legionista i tym razem miał inne zdanie. - A jeśli ci nie uwierzą? Ja na pewno bym ci nie uwierzył. Masz lisie spojrzenie oczywiście pod warunkiem, że komuś się uda zobaczyć twoje oczy. Wiekowi kombatanci skupili się wokół Harry'ego Milligana i zaglądali mu głęboko w oczy otoczone fałdami tłuszczu, po czym zaczęli poważnie kiwać głowami. - Zamknij się! - wrzasnął Harry, kierując uwagę weteranów z powrotem ku czekającemu ich zadaniu. - To bez znaczenia, czy mi uwierzą, czy nie. I tak muszą podać numer pokoju, żebym mógł tam zadzwonić. W ten sposób dowiemy się, gdzie mieszka generał. - I co wtedy? - zapytał zaawansowany wiekiem sceptyk. - Wtedy się rozdzielimy, a ty, chodzący nieboszczyku, staniesz przy głównym wyjściu, żeby zapisać numery rejestracyjne samochodów, gdybyśmy wypłoszyli gagatków z hotelu i zmusili ich
do ucieczki... Dzięki Bogu, że nie służyłeś w moim oddziale, bo dyskutowałbyś chyba nawet z samym Eisenhowerem! - Milligan wskazał na trzech spośród pozostałych sześciu weteranów. Wy obstawicie wszystkie inne wyjścia. - A gdzie one są? - zapytał niski mężczyzna w lotniczej kurtce. - Byłem strzelcem pokładowym, więc nie znam się na lądowej taktyce. - Musicie je znaleźć, chłopie! Paddy kazał je wszystkie uszczelnić. - Co to znaczy, Harry? - No... Tego dokładnie nie powiedział, ale chyba miał na myśli, żeby nie wypuszczać nikogo, kto nie powinien wyjść z budynku. - Czyli kogo? - zainteresował się wysoki, szczupły, ponad-sześćdziesięcioletni osobnik w dość dziwnym stroju składającym się z jaskrawopomarańczowej hawajskiej koszuli, takich samych szortów i wojskowej czapeczki. - Przecież Harry już nam powiedział! - wykrzyknął inny członek oddziału, średniego wzrostu, ale za to zdecydowanie ponadprzeciętnej wagi, w bojowym hełmie zsuwającym się na otyłą twarz. - Wszystkich drani, którzy będą chcieli uciec! 216
- Będziemy walić jak do kaczek! -• ucieszył się szczupły
men W hawajskiej koszuli;
- Ale w nogi, panowie,, w nogi-upomniał ich H#ny Tak jak robiliśmy ze szkopskimi zwiadowcami, Weźmiemy na przesłuchanie. (,
Milti^an. ich potem
- Bardzo słusznie, Harry - zgodził się grubas w bębnie. - Pamiętam jak dziś... Nic nie robili, tylko trzymali się za jaja. Nawet nie musiałem strzelać, i tak wiedzieli, co jest grane. - Panowie, proponuję, żebyście zdjęli nakrycia głowy. Trochę za bardzo rzucacie się w oczy. - Następnie Harry zwrócił się do trzech pozostałych kombatantów. - Wy, chłopcy, zostaniecie ze mną. Wmieszacie się w tłum w głównym holu, ale nie spuszczajcie mnie z oczu. Kiedy ruszę, wy też ruszycie, rozumiecie? Odpowiedział mu chór zdeterminowanych głosów. - My idziemy pierwsi - oznajmił tłuścioch, przypinając hełm do paska pod ogromnym brzuchem, opiętym ciasno koszulką reklamującą sklep mięsny O'Boyle'a. - Zaczekajcie dwie minuty, żebyśmy zdążyli znaleźć i obstawić wszystkie boczne wyjścia. - W porządku. A więc ruszajcie - nie ma ani chwili do stracenia! - Milligan zerknął na zegarek, a trzyosobowa szpica przemknęła na drugą stronę jezdni, lawirując między sunącymi powoli samochodami, i pomknęła z największą prędkością, na jaką pozwalały nadwątlone wiekiem siły, ku budynkowi hotelu. Harry odwrócił się do trzech pozostałych weteranów. Kiedy wejdziemy do środka, ja pójdę od razu do recepcji, powoli i spokojnie, jakbym mieszkał w tym hotelu przez całe życie, i oprę się o kontuar, jakbym był jakimś bardzo ważnym facetem. Może nawet mrugnę parę razy, żeby zrozumieli, że mam do przekazania poufną wiadomość dla jakiejś grubej ryby, a potem walnę ich prosto między gały tymi dwoma znakomitymi nazwiskami, znaczy się Hawkinsem i Pinkassciu. - To chyba jest Pinkoos, Harry - zaoponował rumiany sześć-dziesięciolatek, bez wątpienia bliski przyjaciel właściciela bojowego hełmu. Niestety, opinająca jego brzuch koszulka ze sklepu mięsnego lO'Boyle"a była założona na lewą stronę. On ma rację, Milligan - potwierdził niski osobnik wyposażony ' krzaczaste wąsiska. takie same, jakie na przełomie wieków stanowiły odłączny atrybut wszystkich angielskich majorów. Jego umun217 durowanie składało się z brudnych levisów, czerwonych szelek oraz koszuli w czarno-żółtą kratę. - Słyszałem parę razy, jak Paddy mówił o tym Pinkoosie. - Zdaje się, że jego nazwisko brzmi P i n k u s s - odezwał się trzeci żołnierz z oddziału Harry'ego, niesamowicie wysoki mężczyzna w podkoszulku czołgisty odsłaniającym wytatuowane ramiona. Najbardziej rzucał się w oczy syczący błękitny wąż opatrzony podpisem „Nie deptać po mnie". - Niech będzie Pinkiss, i już - zadecydował Harry. - W porządku, chłopaki. Wygramy ten mecz dla naszego generała!
oprawiający oszałamiające wrażenie Desi Pierwszy i Desi Drugi siedzieli na tylnej kanapie buicka Aarona Pinkusa, podziwiając swój wygląd i od czasu do czasu gładząc materiał nowiutkich garniturów; łatwo było zauważyć, że szczególną przyjemność sprawiały im atłasowe klapy marynarek. Na zmianę wyglądu Pierwszego wpłynęły także wstawione plastikowe zęby. - Pamiętajcie, sierżanci, że nie rozumiecie ani słowa po angielsku - powiedział Aaron, skręcając w Boylston Street. - Jesteście bardzo ważnymi ambasadorami Hiszpanii przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. - Wszystko to bardzo pięknie - odparł Desi Pierwszy, sepleniąc nieco z powodu uzupełnienia ubytków w jamie ustnej - ale my ciągle nie wiemy, co mamy zrobić, żeby ten vicioso wściekł się na nas. - Już to przerabialiśmy, sierżancie. Po prostu weźmiecie go za kogoś innego. Jak tylko zobaczycie go w holu, zaczniecie wrzeszczeć, że to groźny przestępca z Madrytu. - Tak, to już przerabialiśmy - zgodził się Desi Drugi. - I wcale nam się to nie podoba. Ten vicioso, jak wszyscy viciosos, ma spluwę i na pewno ją wyciągnie! - Nie zdąży wam zrobić żadnej krzywdy - zapewnił ich Aaron. - Generał będzie tuż za nim i natychmiast zainterweniuje... „zneutralizuje" go, tak chyba powiedział. Przecież ufacie generałowi, prawda? - Jasne, lubimy go - odparł Desi Pierwszy. - Naprawdę lubimy tego zwariowanego hombre. Ma nas wziąć do wojska! - Na lotnisku dał nam nieźle w kość, amigo. Dlatego mu wie218
rze. - Desi Drugi w zadumie pokiwał głową, wygładzając nie istniejącą fałdę na spodniach. - Nie ma co gadać, to facio z jajami. ' " - Na swój niezwykły, niepowtarzalny sposób generał jest bardzo sprytnym człowiekiem powiedział Pinkus, zatrzymując samochód za rzędem taksówek stojących przed wejściem do hotelu. - Żadne państwo nie odważy się urazić zaprzyjaźnionego kraju, Szczególnie takiego o dużym znaczeniu strategicznym. Mogłoby to doprowadzić do zamknięcia ambasady i zerwania stosunków dyplomatycznych! - Właśnie to nam się nie podoba - oznajmił Desi Pierwszy. Nie chcemy, żeby zamykali hiszpańską ambasadę, choć nigdy nie byliśmy w Hiszpanii, a szczególnie, jeśli mieliby nas przy tym zdmuchnąć. ,'•: •• •'• '"•-> • • " .-' '• - Generał dał wam słowo honoru. ' - I lepiej dla niego żeby go dotrzymał A co :potem? - Cóż, najprościej można to ująć w ten sposób, że człowiek, który wysłał tego okropnego typa śladem generała, będzie musiał poważnie zastanowić się nad zmianą metod postępowania. - Nie rozumiem. - Przerazi się tak bardzo, że odwoła swoich zbirów spod ciemnej gwiazdy, jednocześnie ostrzegając tych wszystkich w Waszyngtonie, którzy mieliby podobnie niecne zamiary wobec generała. Hawkins ma świetne wyczucie sytuacji geopolitycznej. Nasze bazy w Hiszpanii szczególnie lotnicze - mają dla nas pierwszorzędne znaczenie. - Ole, comandante!
Otworzyć siłą drzwi! - rozkazał MacKenzie Hawkins. - Za pięć minut ma być po wszystkim, rozumiecie, kapitanie? - Tak jest, generale! - odparł przez telefon inżynier hotelowy. - Ale obiecuje pan, że będę mógł sfotografować się z panem? - Z przyjemnością, synu. Obejmę cię nawet, tak jakbyśmy we dwóch przeprawili się na drugi brzeg Renu. - Święty Jezu, jeszcze nie umarłem, a już jestem w niebie! - Do roboty, kapitanie. To sprawa najwyższej wagi. - Za cztery minuty i osiem sekund, generale! Havk i n s nacisnął widełki, po czym wykręcił numer aparatu zainstalowanego w. buicku Aarona Pinkusa.
- Komendancie? 219 - Słucham, generale? - Schodzę za pięć minut. Gdzie zajęliście pozycje? - Trzy samochody od głównego wejścia. - W porządku. Teraz udajcie się do recepcji i zsynchronizujcie zegarki. Opcja zerowa między trzynastą a siedemnastą minutą. Zrozumiano? - Z trudem, ale tak, generale. Brygada O'Briena dotarła w komplecie na miejsce akcji: podkoszulek czołgisty, tatuaże, kurtka pilota, hełm bojowy, czerwone szelki, hawajska koszula, brudne dżinsy oraz dowódca o zmrużonych oczach i nerwowym drżeniu w powiece. - Słucham pana? - zapytał recepcjonista, wyjmując z kieszeni chusteczkę, jakby spodziewał się, że człowiekowi o takim wyglądzie musi towarzyszyć odpowiedni zapach. - To dobrze, że słuchasz, chłopcze. Wiesz coś o dwóch facetach, którzy nazywają się Pinkiss i Hawkins? - Jeżeli chodzi panu o pana P i n k u s a , to wynajmuje u nas apartament. - Nic mnie nie rusza, co u was sobie wynajmuje, ale mam ważną wiadomość dla niego i dla generała. Ważną i poufną. Jak mam mu ją dostarczyć? - Proponuję, żeby skorzystał pan z telefonu. Wewnętrzny pięć tysięcy pięć. - Pięć-zero-zero-pięć? - Tak jest, proszę pana. *- - To numer jego pokoju? - Ten hotel nie ma pięćdziesięciu pięter, proszę pana. Żaden hotel w Bostonie nie ma pięćdziesięciu pięter. To jedynie numer wewnętrzny. - Gadasz jakieś bzdury, chłopcze. W każdym porządnym hotelu numer telefonu jest taki sam jak numer pokoju! - Niekoniecznie. - A niby czemu? W takim razie jak można się dowiedzieć, który to pokój? - Słuszna uwaga - zgodził się recepcjonista. - Stanowi pan doskonałe potwierdzenie. 220
-Potwierdzenie czego? - Jej słuszności. Telefony wewnętrzne są tam, pod ścianą. | Lekko zdezorientowany Harry Milligan odwrócił się i skierował § w stronę marmurowego blatu, na którym stało kilka aparatów. * podniósł słuchawkę jednego z nich i pośpiesznie wykręcił numer. Po chwili usłyszał szybki, przerywany sygnał. Zajęty. , u twój waszyngtoński nadzór powiedział MacKenzie Hawkins do mikrofonu cichym, lecz pełnym napięcia głosem. - *- Mój co? - nadeszła odpowiedź z pokoju dwa piętra niżej. Udzielono jej równie cicho, choć znacznie mniej łagodnie. Słuchaj uważnie: obiekt wymeldowuje się z hotelu. Mój informator doniósł mi, że zadzwonił do recepcji, żeby przysłano kogoś po jego bagaż. - Kto mówi, do kurwy nędzy?! - Twój łącznik z D. C. Powinieneś mi dziękować, a nie przeklinać. Pośpiesz się. Idź za nim. - Jestem zamknięty! - wrzasnął z wściekłością niedoszły zabójca. - Zaciął się zamek w tych cholernych drzwiach! Właśnie próbują je otworzyć! - Kończę. Nikt nie może wiedzieć, że się kontaktowaliśmy. - Niech to cholera!... Zaczekaj chwilę, zaraz się z tym uwiną! - Pośpiesz się. - Jastrząb odłożył słuchawkę i spojrzał z góry na Małego Joeya Zasłonkę, siedzącego na krawędzi łóżka. - Chcesz mi powiedzieć, że nic nie wiedziałeś o obecności tego
człowieka w hotelu? - Jakiego człowieka? - zaprotestował Joey. - Jesteś największym fazool na świecie, panie Mickey Ha-Ha. Potrzebujesz pomocy, koleś. Powinieneś zgłosić się do specjalnego szpitala, gdzie rośnie mnóstwo trawy, pokoje są obite grubą gąbką, a lekarze bardzo uprzejmi. - Wierzę ci, Mały Józefie - odparł generał. - Nie byłby to pierwszy wypadek, że dowództwo zataiło przed szeregowymi żołnierzami prawdziwy cel operacji. Wypowiedziawszy te słowa, Jastrząb skierował się szybkim krokiem do drzwi i wyszedł na zewnątrz. Po chwili z korytarza dobiegł odgłos
221
jego oddalających się kroków, a zaraz potem zadzwonił telefon. Joey podniósł słuchawkę. - Tak? - Czy to sam wielki generał we własnej osobie? - A bo co? - zapytał podejrzliwie Mały Joey. - To dla mnie największy zaszczyt w życiu, generale! Mówi szeregowiec Harry Milligan. Melduję posłusznie, że nie tylko otoczyliśmy cały obiekt, ale dokładnie go zin... zinfilterowaliśmy! Nie stanie się panu nic złego, ręczą za to chłopcy Pata O'Briena! Joey odłożył ostrożnie słuchawkę i opadł na poduszkę. Idioci - pomyślał. Świat zamieszkiwali niemal sami wariaci, a już szczególnie Boston w stanie Massachusetts, gdzie chyba znajdowała się ich główna wylęgarnia. Wszystko przez tych cholernych pielgrzymów, którzy zabawiali się ze sobą jak króliki. Właściwie trudno im się dziwić, bo co innego mieli do roboty podczas takiej długiej podróży?... Cóż - pomyślał Joey - zamówię sobie teraz smaczny obiadek, a potem zadzwonię do Waszyngtonu. Vinnie Bam-Bam będzie musiał wysłuchać bardzo długiej i bardzo popieprzonej historii, wszystko jedno czy mu się to spodoba, czy nie! Aaron Pinkus doprowadził dwóch dyplomatów do recepcji i z dumą oświadczył, że jego goście, ambasadorowie Hiszpanii, zamieszkają na jakiś czas w jego apartamencie. Wszystkie wyświadczone im grzeczności będą mile widziane nie tylko przez niego, ale także przez rząd Stanów Zjednoczonych. Cała obsługa recepcji rzuciła się, by składać hołdy znakomitym gościom, a kiedy się okazało, że żaden z nich nie mówi po angielsku, wezwano portorykańskiego boya, by służył jako tłumacz. Boy - imieniem Raul - nie posiadał się z radości, gdyż jego początkowa wymiana zdań z Desi Pierwszym wyglądała - w wolnym tłumaczeniu - w następujący sposób: - Hej, koleś, skądżeś wziął ten klawy mundurek z wyglansowanymi guzikami? Jesteś w woju? - Nie, noszę tu walizki. Mam robić za tłumacza, żeby gringos rozumieli, co mówicie. - Klawo! Skąd jesteś? - P. R. v 222 - My też! - Nie, wy jesteście ważnymi dyplomatami z Madrytu. Tak powiedział ten gruby kocur. - To tylko dla nich, chłopie! Słuchaj no, może później zorganizujemy sobie jakąś bibkę? - Człowieku, oni tu mają wszystko, czego dusza zapragnie. - A mają dziewczynki? Porządne dziewczynki, ma się rozumieć, | bo mój kolega jest bardzo religijny. - Sprowadzę mu, co będzie chciał, a nam, co my będziemy chcieli. Zostaw to mnie, chłopie. - Co powiedzieli, Pedro? - zapytał kierownik recepcji. - Raul, proszę pana. - Ogromnie cię przepraszam. Co powiedzieli? - Są bardzo wdzięczni za okazywane im wyrazy szacunku starania całego personelu, a szczególnie gorąco dziękują za to, że Jprzydzielono im do pomocy moją skromną osobę. - A niech to! - wykrzyknął wicedyrektor hotelu. - Całkiem |nieźle mówisz, jak na Hiszpańca... To znaczy, jak na kogoś, kto [niedawno przyjechał do naszego kraju.
; - Uczęszczam do szkoły wieczorowej, proszę pana. Intensywny 'kurs dla imigrantów prowadzony przez Uniwersytet Bostoński.
- Panowie, powinniście brać przykład z tego młodego dżen-telmenaS - To największy kutas z nich wszystkich. Na szczęście wątpię, żeby był tu jeszcze dłużej niż miesiąc. - Od razu to widać, chłopie. - Być może panowie zechcieliby obejrzeć ten wspaniały główny hol - zaproponował Aaron Pinkus. -Jest naprawdę jedyny w swoim rodzaju... Czy możesz to przetłumaczyć, Raulu? - Z przyjemnością, proszę pana. Harry Milligan podszedł do podkoszulka czołgisty i szepnął mu do ucha, nie zwracając najmniejszej uwagi na fakt, że skierowały się na nich spojrzenia większości osób przebywających w holu: - Wielki generał podąża skomplikowanymi i tajemniczymi ścieżkami. Powiedziałem mu o naszej misji, a on zachował zupełny spokój,
ale, Bóg mi świadkiem, słyszałem wyraźnie, jak obracają się kółeczka w jego mózgownicy! Wcale bym się nie zdziwił, gdyby właśnie teraz schodził po linie zewnętrzną ścianą budynku. Podobno osobiście nauczył Rangersów wszystkiego, co teraz potrafią. Nagle do Milligana i podkoszulka czołgisty podbiegł na wykrzywionych artretyzmem nogach siedemdziesięcioparolatek w łaciatą. bluzie polowej. - Już wiem, chłopaki! To terroryści! - Kto, na litość boską? - Ci dwaj wyfraczeni gogusie! - O czym ty gadasz, do cholery? - O tych śniadoskórych, czarnowłosych palantach, którzy właśnie odchodzą od recepcji. Mieli być jakimiś grubymi rybami. - Zdaje się, że są. Spójrz tylko na nich. - A od kiedy grube ryby nie jeżdżą limuzynami, tylko małymi, trzyletnimi buickami? Pytam się ciebie, Harry Milliganie, czy twoim zdaniem to ma jakiś sens? - Nie ma, jeśli mowa o wyfraczonych typkach w takim miejscu jak to. Masz rację, trzyletni buick zupełnie do nich nie pasuje. - Harry zmrużył podejrzliwie oczy i uważnie przyjrzał się elegancko ubranym gościom, paradującym po holu niczym dwa pawie. Bez wątpienia przyjechali z zagranicy, może znad Morza Śródziemnego, jeśli sądzić po ich ciemnej karnacji... Arabowie! Arabscy terroryści, którzy bez wątpienia nie czuli się zbyt wygodnie w europejskich strojach, bo z jakiego innego powodu poruszaliby bez przerwy ramionami i kręcili tyłkami wbitymi w ciasno opięte spodnie? Nie, ci chłopcy na co dzień ganiali w luźnych szmatach, takich jakie pokazują w filmach, z zakrzywionymi nożami wetkniętymi za pasy. - Święta Mario, Matko Boska! - szepnął Milligan i do podkoszulka czołgisty. - Mamy ich, sukinsynów! Przekaż chłopcom, żeby zachowali maksymalną ostrożność i nie spuszczali z oka tych dwóch pustynnych szczurów. Jeśli wejdą do windy, my też tam wejdziemy! - Harry, w tym tygodniu nie byłem u spowiedzi... - Och, zamknij się! Przecież będzie nas siedmiu, na litość boską! - To wychodzi więcej niż trzech na jednego, zgadza się? - Co ty, bawisz się w księgowego? Ruszaj się i powiedz jeszcze chłopcom, że jeśli wydam klanowy okrzyk bojowy, mają natychmiast przejść do ataku. Rozpoczęła się, obmyślona przez jakiegoś nieznanego choreografa. 224 pawana wykonywana przez nie prezentujący najwyższego poziomu zespół tancerzy. Brygada Milligana-Gilligana dyskretnie towarzyszyła dostojnym gościom w wędrówce po głównym holu. Nagie, pokryte tatuażami ramiona i koszulki reklamujące sklep mięsny O'Boyle'a wmieszały się w tłum kreacji od Diora i Adolfa, a tu i ówdzie zielony hełm bojowy zderzał się z miękkimi rondami eleganckich kapeluszy od Braci Brooks, wszystko to zaś ku coraz większemu zaniepokojeniu personelu oraz lekko zdezorientowanych ofiar, zaskoczonych obecnością przedziwnie ubranych intruzów.
W pewnej chwili z jednej z wind wyszedł mocno zbudowany mężczyzna z ogniem w oczach, rozejrzał się szybko dokoła, po czym zajął miejsce niedaleko głównych drzwi, bez wątpienia po to, by móc ogarnąć wzrokiem możliwie dużą część holu. Za jego plecami przemknęła niepostrzeżenie wysoka, siwowłosa postać w skórzanej indiańskiej kurtce i zatrzymała się w odległości kilku kroków od rozglądającego się pilnie mężczyzny. - Caramba! - Modre de Dios! Dwa okrzyki zagłuszyły gwar panujący w holu w chwili, gdy elegancko ubrani dygnitarze stanęli jak wryci, wskazując oskarżyciel-skimi gestami silnie zbudowanego, szukającego kogoś osobnika. - Homicidio! » e;* - Asesino! - Criminal! - Demandare el policia! Zaskoczony dżentelmen, stanowiący obiekt słownej napaści dwóch "dyplomatów, rzucił się do ucieczki, lecz został niemal natychmiast zatrzymany przez wysokiego człowieka w indiańskim stroju, który unieruchomił mu ramiona i kark w stalowym uchwycie, wbijając jednocześnie kolano w kręgosłup nieszczęśnika. - To on, chłopaki! - rozległ się kolejny ryk, zagłuszając, podobnie jak poprzednie, gwar podekscytowanych głosów. - To wielki generał we własnej osobie! Erin go bragh, chłopcy! Do ataku, w imię świętego Williama Patricka O'Briena! Brygada Milligana-Gilligana przedarła się przez tłum przerażonych gości i niczym jeden mąż rzuciła się na dwóch arabskich terrorystów w garniturach. - Co ty wyrabiasz, staruszku?! - wykrzyknął Desi Pierwszy, 225 odganiając się od jakiegoś grubego nieznajomego w hełmie bojowym na głowie. - Odpieprz się, kretynie! - zawtórował mu Desi Drugi, celnym kopniakiem posyłając chodzącą reklamę sklepu mięsnego O'Boyle'a na piękny fotel z epoki królowej Anny, który natychmiast rozpadł się na kawałki pod nadspodziewanie wielkim ciężarem, Desi Drugi zaś chwycił obnażone ramię czołgisty. - Masz tu pięknego węża, stary gringo, i nie chciałbym ci go uszkodzić, więc zostaw mnie w spokoju! Ja nic do ciebie nie mam. - Sierżanci! - ryknął Jastrząb, torując sobie drogę przez kłębowisko ciał otaczające jego nadzwyczajnie sprawnych adiutantów. - Komendant Pinkus zarządził ewakuację! - I to najszybciej, jak tylko się da! - dodał Aaron od strony drzwi. - Ochrona hotelu wypełniała formularze na zapleczu, ale już tu biegną, a policja też jest'już w drodze. Pośpieszcie się! - A co z tym vicioso, henerale? - Kiedy dojdzie do siebie, przez miesiąc albo dwa będzie narzekał na bóle kręgosłupa. Ciekawe, czy w mafii mają własną pomoc medyczną? - Szybko, na litość boska! - W porządku, comandante - odparł Desi Pierwszy, spoglądając na otaczające go pobojowisko. - Hej, Raul! - Si, senor embajador? A niech was! - Odezwiemy się później, koleś! Może wstąpiłbyś z nami do wojska? - Kto wie, amigo. Przypuszczam, że tam jest bezpieczniej niż tutaj. Adiosl Buick Aarona Pinkusa popędził Boylston Street i skręcił w pierwszą przecznicę, która powinna doprowadzić ich do Arlington, a potem do hotelu Ritz-Carlton. - Nic nie rozumiem! - oznajmił oszołomiony prawnik. - Kto to był, do diabła? - Wariaci! - odparł z wściekłością MacKenzie Hawkins. - Starzy, zidiociali wariaci. Obejrzał się do tyłu. - Jesteście ranni? - zapytał. - Oszalałeś, henerale? Ci ramole nie ukradliby nawet kurczaka! - A co to jest?! - ryknął Jastrząb na widok czterech portfeli, które Desi Pierwszy położył na siedzeniu między sobą a Desi Drugim. 226*
-Znaczy
się
co?-^tzapytał
D-Jeden,
spoglądając
z
niewinną
miną na generała. - Te cztery portfele, ma się rozumieć! - Straszny był tam ścisk - pośpieszył z wyjaśnieniami D-Dwa. - Mój kumpel nie jest już taki szybki jak dawniej, bo ostatnio mało trenuje. - Dobry Boże! -*- jęknął'Pinkus zza kierownicy. -~ Ochrona hotelu... Policja... '*'<• - Nie wolno wam tego robić, sierżancie! - Nie ma się o co wściekać, henerale. To tylko działalność uboczna. jak mawiacie. - Litościwy Abrahamie... - modlił się po cichu Pinkus. - Spraw, aby udało mi się natychmiast obniżyć ciśnienie krwi, bo tak wysokiego nie miałem jeszcze chyba nigdy w życiu. - O co chodzi, komendancie Pinkus? - To nie był dla mnie normalny dzień pracy, generale. - Chce pan, żebym ja prowadził? - Nie, dziękuję. Przynajmniej mogę na chwilę przestać myśleć o próżnych przykrych rzeczach. - Aaron wyciągnął rękę i włączył radio. Wnętrze niewielkiego samochodu wypełniły dźwięki koncertu pvaldiego na flet i orkiestrę; Desi Pierwszy i Drugi spojrzeli na siebie |dezaprobatą, Pinkus zaś odetchnął głęboko, rozkoszując się kilkoma chwilami spokoju. Nagle muzyka umilkła, a zamiast niej z głośników pobiegł podekscytowany głos spikera prezentującego najnowsze wiadomości: „Przerywamy program, by podać państwu najświeższe doniesienia przed kilkoma minutami hotel Cztery Pory Roku stał się miejscem niezwykłych wydarzeń. Ich okoliczności nie są zbyt jasne, ale nie ulega |wątpliwości, że w głównym holu wybuchło nagłe zamieszanie, w wyniku którego wielu gości zostało obalonych na posadzkę, na szczęście odnosząc jedynie powierzchowne obrażenia. Łączymy się teraz telefonicznie z naszym reporterem, Chrisem Nicholsem. który akurat jadł lunch w miejscu zdarzenia... - Spiker umilkł raptownie, po czym mruknął półgłosem. - Lunch w Czterech Porach Roku? Z naszymi pensjami? - To nie żaden lunch, kretynie! - odezwał się drugi głos, głębszy i znacznie donośniejszy - Moja żona myśli, że jestem w Marblehead... - Jesteś na antenie! - Oczywiście tylko żartowałem, proszę państwa. Ale w wyda227
rzenia, które rozegrały się tu zaledwie przed pięcioma minutami, nie
było nic do śmiechu. Policja próbuje właśnie ustalić, co się właściwie Stało, lecz nie jest to proste zadanie. W tej chwili wiemy tylko, że postaci, które brały udział w niedawnych wypadkach, mogły trafić tutaj prosto z planu jakiegoś filmu Hitchcocka. Znajdowali się wśród nich: słynny bostoński prawnik, dwaj ambasadorowie Hiszpanii, .arabscy terroryści, wiekowy, lecz obdarzony siłą byka Indianin, dziwaczna zbieranina weteranów drugiej wojny światowej, a także aiany mafijny zabójca. Na razie zidentyfikowano jedynie tego pierw szego i ostatniego. Są, tol powszechnie szanowany prawnik, pan Aaron Pinkus, oraz niejaki Cezar Boccegallupo, przypuszczalnie capo primitiw Z rodziny Borgia z Nowego Jorku. Pan Aaron Pinkus najpraw dopodobniej uciekł wraz z hiszpańskimi dyplomatami lub też został porwany przez arabskich terrorystów. Pan Boccegallupo znajduje się w areszcie i podobno bezustannie domaga się widzenia ze swoim adwokatem, którym, według jego słów, jest prezydent Stanów Zjed noczonych. Cóż, niezależnie od różnic w poglądach politycznych wiemy, że prezydent nie jest prawnikiem... - bikm dziękujemy, Chris, dziękujemy ci za raport z miejsca wydarzeń życzymy powodzenia w Marblehead podczas ekscytującydiitegat... - Już dawno się skończyły, ty barani..." * . Z głośników popłynęła ponownie muzyka Vivaldiego, która, jednak •w żaden sposób, nie mogła wpłynąć na obniżenie ciśnienia krwi Aarona Pinkusa. Abraham opuścił mnie na dobre... szepnął znakomity prawnik z Bostonu w stanie Massachusetts. ';);»'» ••••*
Słyszałem, komendancie! wykrzyknął MacKenzie Hawkins. - On może pana opuścił, ale ja nie, klnę się na cętkowane futro leoparda! Razem stawimy czoło nieprzyjacielowi, odepchniemy go i zmieciemy z powierzchni ziemi! -Czy to możliwe, żebym spotkał ucieleśnionego mego osobistego byłego ducha?--zapytał cicho Aaron Pinkus, spoglądając na generała.
14 Jennifer Redwing zamknęła cicho drzwi sypialni | i podeszła do biurka stojącego w salonie apartamentu wynajętego |w hotelu Ritz-Carlton przez Aarona Pinkusa. I - Twoja matka zasnęła - powiedziała, zajmując miejsce w fotelu naprzeciwko siedzącego na kanapie Samuela Devereaux. - Nare-ie - dodała, po czym założyła nogę na nogę i spojrzała surowo Sama, -• Chyba niewiele pomoże, jeśli będę próbował cię przekonać, że twoja matka nie zawsze znajduje się w takim stanie? - Gdybym ja była matką, Samuelu Devereaux, i gdybym się ^dowiedziała o moim synu tego wszystkiego, czego ona dowiedziała się w ciągu minionych kilku dni, nie trzeźwiałabym ani na chwilę przez |naj bliższe pięć lat! - Czy to nie zbyt surowa ocena, pani mecenas? - Tylko wtedy, gdy ukorzy się pan publicznie na krowim targu w San Francisco i przekaże zebrane datki na rzecz nieszczęśliwych matek doprowadzonych do szaleństwa przez ich potomstwo. - A więc opowiedziała ci co nieco... - mruknął Sam, na próżno starając się uniknąć jednoznacznie nieprzyjaznego spojrzenia pięknej kobiety. - Najpierw tylko drobne fragmenty, ale przez ostatnie pół godziny -słuchałam przerażającej litanii. Słyszałeś może, jak zamykałam na klucz; ona kazała mi to zrobić. Płatni zabójcy na polu (Ifbwym, angielscy zdrajcy, hitlerowcy prowadzący fermy drobiowe, 229 Arabowie przyrządzający na pustyni pieczone jądra kozła, a wreszcie porwanie papieża! Dawałeś mi oględnie do zrozumienia, że ten szalony generał wykradł dane z tajnych archiwów, by zdobyć czterdzieści milionów dolarów, ale cała reszta... Święty Jezu, p a p i e ż ! Nie mogę w to uwierzyć. Na pewno coś się jej pomyliło. - Musisz pamiętać, że to niezupełnie to samo. Mam na myśli Jezusa i papieża. Należę do Kościoła anglikańskiego, choć nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byłem na mszy. Zdaje się, że jeszcze w dzieciństwie... - Nic mnie nie obchodzi, czy jesteś anglikaninem czy księżycowym ludzikiem z tybetańskiego zodiaku! Jesteś obłąkany, mecenasie! Nie masz prawa poruszać się swobodnie po ulicach, a cóż dopiero występować przed sądem! - A ty jesteś do mnie wrogo nastawiona - poskarżył się Devereaux. - Straciłam resztkę zdrowego rozsądku! Przy tobie nawet mój zidiociały braciszek Charlie wygląda jak Oliver Wendell Holmes! - Z pewnością byśmy się dogadali. - Nie wątpię. Już to widzę: Redwing i Devereaux... - D e v e r e a u x i Redwing - przerwał jej Sam. - Jestem starszy i bardziej doświadczony. - ...firma adwokacka, która cofnęła wszystkie przepisy prawa do poziomu z epoki kamienia łupanego!
- Podejrzewam, że byłyby znacznie łatwiejsze do zrozumienia - odparł Sam. - Wtedy nie mogli wykuwać długich zdań na tych swoich skałach. - Bądź poważny, idioto! - Na pewno nie jestem idiotą, Czerwońcu. Pewien dramatopisarz powiedział kiedyś, że nieraz przychodzi czas, kiedy nie pozostaje już nic innego, jak tylko krzyczeć. Ja zamiast krzyku wybrałem ironiczny chichot. - Masz na myśli Anouilha, który powiedział także: „Nosicielu życia, świeć jasnym blaskiem". Dla mnie życie oznacza to samo co prawo. Przez kilka chwil w twoim domu wierzyłam, że ty również tak myślisz. Musimy dawać ludziom światło, Sam. - Znasz Anouilha? Myślałem, że jestem jedynym człowiekiem, który wie, kto to... - Co prawda nie miał kancelarii adwokackiej w Paryżu 230 przerwała mu Jennifer - ale kochał prawo, szczególnie zaś jego język, z którego czerpał pełnymi garściami, pisząc poezje. - Przerażasz mnie, indiańska damo. - Bo stanęliśmy w obliczu przerażającego problemu. - Rzeczywiście, Mac narobił nielichego zamieszania, ale z jakiegoś powodu - nie pytaj mnie z jakiego - jestem przekonany, że jednak z tego wybrniemy Może niekoniecznie pozostaniemy przy zdrowych zmysłach, ale przynajmniej ujdziemy z życiem. - Cieszy mnie twój optymizm - odparła Jennifer. - Z przykrością, muszę stwierdzić, że go nie podzielam. - Optymizm nie jest właściwym określeniem, Czerwońcu. Powiedzmy raczej, że jestem fatalistą. Wierzę, że wydarzą się straszne rzeczy, choćby tylko dlatego, że znaleźliśmy się w strefie działania dwóch, najbardziej zaradnych ludzi na świecie, czyli Aarona Pinkusa i MacKenziego Hawkinsa. Pozwolę sobie zauważyć, że pod tym względem ja także nie należę do najgorszych. - Zgubiłam się. W takim razie, o czym ty właściwie mówisz? - O tobie, młoda damo... W ciągu kilku godzin, od idiotycznego nieporozumienia w windzie aż do tej rozmowy, przeszliśmy wspólnie długą drogę. ; - Obawiam się, że to najbardziej fałszywy wniosek, do jakiego ! doszedłeś w czasie swojej dotychczasowej kariery - odparła Redwing [ i błyszczącymi' oczami. - Wiem, wiem, ale jednak c o ś się stało... - Doprawdy? .**- Przynajmniej ze mną - dokończył Sam. - Obserwowałem cię, jak mawiają chłopcy od psychologii, w chwilach ekstremalnego napięcia psychicznego. To co zobaczyłem, nie tylko spodobało mi się, ale także wzbudziło mój szacunek. W tego rodzaju okolicznościach możesz się bardzo dużo dowiedzieć o człowieku... Możesz dostrzec piękne, zachwycające rzecz.y. - Zbyt wiele sacharyny, panie Devereaux. Nie jestem pewna, .czy to odpowiednia pontc- Oczywiście, że tak, nie rozumiesz? Jeśli nie powiemtego-teraz, kiedy czuję wszystko tak mocno i wyraźnie, kto wie, czy powiem.-to kiedykolwiek. Potem może gdzieś zniknąć, a ja nie chcę, żeby taksie stało.
- Dlaczego? Z powodu
- co Tak
231
matka? Aha: „wiecznej miłości jego życia", czyli obdarzonej dobrym sercem zakonnicy, która :'frf, uciekła od ciebie z papieżem? To tylko jeszcze jeden zwariowany domek przy zwariowanej uliczce w Wariatkowie! - Nie masz racji - upierał się Sam. - To wspomnienie blednie z każdą chwilą, czuję to, wiem o tym na pewno! Nie dalej jak wczorajszego wieczoru chciałem zabić Maca tylko za to, że wymienił jej imię, ale teraz nie ma to już żadnego znaczenia - a przynajmniej wydaje mi się, że nie ma. Patrząc na ciebie, przestaję widzieć jej twarz, co stanowi dla mnie piekielnie ważny sygnał. - Chcesz przez to powiedzieć, że taka osoba naprawdę istniała? - Tak. !
- Mecenasie, czuję się tak, jakbym była w kinie na jakimś okropnym horrorze i w połowie seansu skończyła mi się nagle prażona kukurydza, której większość spadła na podłogę i przykleiła się do śliskiego linoleum. - Witamy w świecie MacKenziego Hawkinsa. Nie radzę wstawać z miejsca, bo albo poślizgniesz się na linoleum, albo przykleisz do kukurydzy... Jak sądzisz, dlaczego twój brat wziął nogi za pas? Jak myślisz, dlaczego wykorzystywałem wszystkie wpływy bardzo wpływowego Aarona Pinkusa, żeby tylko nie mieć znowu do czynienia z Szalonym Jastrzębiem? - Ponieważ to j e s t całkowite szaleństwo - odparła miedziano-skóra Afrodyta, spoglądając na Sama nieco łagodniejszym wzrokiem. - Mimo to twój błyskotliwy pan Pinkus - wiem, że jest błyskotliwy, bo widziałam go w działaniu - nie odciął się od szalonego generała. Wręcz przeciwnie: wszystko wskazuje na to, że pozostaje z nim w ciągłym kontakcie, mało tego, w s p ó ł p r a c u j e z nim, choć oboje wiemy, że mógłby zakończyć sprawę jednym telefonem do Waszyngtonu... A co się tyczy ciebie, to obserwowałam cię w samochodzie, kiedy rozmawiałeś przez telefon. Nie posiadałeś się z niepokoju, wbrew swoim nieudolnym zaprzeczeniom. Dlaczego, mecenasie? Jaką władzę ma nad wami dwoma ta okropna kreatura? Sam opuścił głowę i wbił spojrzenie w czubki butów. - Chodzi o prawdę - powiedział po prostu. - O jaką prawdę? To chaos! - Owszem, to także, ale pod spodem jest prawda. Tak samo jak z papieżem Franciszkiem. Zaczęło się od największego łajdactwa w historii świata, jak powiedział Aaron, ale w głębi było coś więcej. 232 Papież, wspaniały człowiek, został osaczony przez obłudnych ludzi, których interesowała wyłącznie władza, a nie postęp. Wujek Zio pragnął otworzyć szerzej drzwi uchylone przez Jana XXIII, oni zaś chcieli je zatrzasnąć. Dlatego właśnie między Jastrzębiem a Zio nawiązała się w Alpach przyjaźń i dlatego zrobili to, co zrobili. - W Alpach? A co takiego zrobili? - Spokojnie, pani mecenas. Pani pyta o wszystko, aleja w swoich odpowiedziach uwzględnię tylko to, co najważniejsze. Alpy nie są istotne - równie dobrze wszystko mogło się wydarzyć w jakimś mieszkaniu w Jersey City. Istotna jest prawda, i na tym właśnie polega szatański podstęp Maca. Choć jego myśli krążą przedziwnymi, często bardzo poplątanymi ścieżkami, to jednak zawsze docierają do jakiejś fundamentalni-) prawdy... Szanowna pani, twój naród został zniewolony, a on zdobył niezaprzeczalne dowody tego ohydnego czynu. Jasne, wydobywając tę sprawę na światło dzienne, można zarobić grube miliony albo może jeszcze grubsze, przyjmując konkretne wyrazy wdzięczności od tych, którzy pragnęliby ukręcić łeb aferze; nikt jednak nie zdoła zakwestionować przesłanek, które legły u podstaw jego działania. Nie udało się to mnie, nie udało się Aaronowi, i tobie też się nie uda. - Ale ja c h c ę je zakwestionować! Nie chcę, żeby moi ludzie dostali się w tę wyżymaczkę! Wielu z nich jest bardzo starych, a jeszcze więcej nie ma odpowiedniego wykształcenia, by stawić czoło takim subtelnościom Szybko stracą orientację, ulegną naciskom ludzi mających na względzie wyłącznie własne interesy, a wreszcie zostaną ponownie skrzywdzeni. Tak nie może być! - Och, chyba rozumiem - mruknął Sam, siadając głębiej na kanapie. - Niech szczęśliwe czarnuchy zostaną na plantacji, śpiewają swoje pieśni i poganiają muły. - Słucham? Jak śmiesz mówić coś takiego?! - T y to powiedziałaś, indiańska damo. Wyjdziesz z tego pokoju, wrócisz do San Francisco i ze swojej wysokiej grzędy oznajmisz protekcjonalnie, że maluczcy nie są godni, by zerwać krępujące ich kajdany. - Nie powiedziałam, że nie są godni, tylko że nie są gotowi! Budujemy kolejną szkołę, staramy się ściągnąć z Korpusu Pokoju najlepszych nauczycieli i wysyłamy dzieci poza rezerwat, żeby zdobyły lepsze wykształcenie, ale tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Nawet 233
w ciągu miesiąca albo dwóch nie uda ci się przemienić ludzi pozbawionych przez dziesięciolecia praw obywatelskich w świadome politycznie i zorganizowane społeczeństwo!
Na to potrzeba lat. - Nie ma pani tyle czasu, pani mecenas. Musisz zrobić to teraz. Jeśli przepuścisz tę szansę, choćby nie wiadomo jak nikłą, naprawienia wyrządzonego niegdyś zła, to drugi raz możesz już jej nie mieć. Mac miał całkowitą rację. Właśnie dlatego przyjął taki sposób postępowania - broń gotowa do strzału, ale ukryta, dowództwo poza zasięgiem nieprzyjaciela, ale kontrolujące sytuację. -„Co ma znaczyć ten bełkot? - Przypuszczam, że Jastrząb użyłby wyrażenia: Oddział Szturmowy Delta, skoncentrowane uderzenie w punkcie zero. - Tak, oczywiście. Teraz już wszystko rozumiem. -- Atak z zaskoczenia, Czerwońcu. Żadnych ostrzeżeń, żadnych artykułów w prasie ani programów w telewizji, żadnych prawników załamujących ręce nad krzywdami swoich klientów. Wszystko cicho, sprawnie i pewnie. - Żeby nieprzyjaciel nie zdążył się przygotować... - szepnęła Jennifer, która zaczęła dostrzegać światełko w tunelu. - Otóż to - potwierdził Devereaux. - Zapomnij o starannym ważeniu szans. Od decyzji Sądu Najwyższego nie ma odwołania, zmienić ją może jedynie nowelizacja prawa. - A Kongres, nawet przy najlepszych chęciach, działa z prędkością żółwia - uzupełniła piękna pani adwokat. - Dzięki, czemu twój Hawkins dopnie swego. - A wraz z nim cały szczep Wopotami - zwrócił jej uwagę Devereaux. - To się nazywa wygrać los na loterii. - Albo wsiąść do ekspresowej windy jadącej prosto do piekła - odparła Redwing, wstając z fotela i podchodząc do okna, z którego roztaczał się widok na park miejski w Bostonie. - To nie może się zdarzyć, Sam - powiedziała, kręcąc powoli głową. - Oni nie dadzą sobie z tym rady. Wyjęci z teczek kandydaci na senatorów i kongres-manów spadną na nich w swoich limuzynach i prywatnych odrzutowcach jak szarańcza, podsuwając uciechy, którym nie będą mogli się oprzeć... A ja nie zdołam tego powstrzymać. Nikt z nas nie zdoła tego powstrzymać. - Nikt z n a s? - Jest nas około tuzina - dzieci, o których Rada Starszych 234 zadecydowała, że są ogottowa. W najprostszym tłumaczeniu znaczy to -tyle, co „mądrzejsi od innych", choć sięga znacznie głębiej. Otrzymaliśmy szansę, której nie miały inne dzieci. Dajemy sobie całkiem nieźle radę, i z wyjątkiem dwójki albo trójki, która wprost nie mogła się .oczekać, żeby się zasymilować i kupić sobie najnowsze BMW, trzymamy się razem i pilnujemy interesów plemienia. Staramy się ze -wszystkich sił, ale nawet my nie zdołalibyśmy obronić ich przed olimpijskim zepsuciem. - Coś strasznie nas dzisiaj ciągnie w stronę Grecji. - Naprawdę? Nie zwróciłam na to uwagi. Dlaczego tak uważasz? - Nie wiem. Może dlatego, że jakiś Grek paraduje teraz w moim najlepszym swetrze od J. Pressa. Przepraszam, nie chciałem ci przerywać. - Owszem, chciałeś. Usiłujesz zyskać na czasie, żeby znaleźć odpowiedź na moje wątpliwości. - Bardzo pani domyślna, pani mecenas... Masz rację, i wydaje mi się, że ją znalazłem. Czy słusznie czy nie, przypuszczając, że jesteś najważniejsza z całej tej wybranej dwunastki? Owszem. Poświęcam sprawie wiele czasu, a w dodatku dysponuję prawniczym doświadczeniem. - W takim razie postaraj się skorzystać z niego już teraz, zanim hipotetyczny fakt stanie się rzeczywistością. - W jaki sposób? - Ilu osobom, spośród waszych cudownych dzieci, możesz całkowicie zaufać? odpowiedział Sam pytaniem na jej pytanie. - Oczywiście mojemu bratu Charliemu, jak tylko odzyska jasność myślenia, a oprócz tego jeszcze sześciu albo siedmiu, którzy nie powinni dać się skusić żadnymi błyskotkami. - W takim razie sformułuj na piśmie umowę, którą podpiszą szyscy członkowie Rady Starszych, stwierdzającą jednoznacznie, iż we wszelkich sprawach natury ekonomicznej dotyczących całego plemienia i mogą występować w jego imieniu wyłącznie osoby wy-
znaczone bezpośrednio przez sygnatariuszy niniejszej umowy. - To byłoby działanie w zmowie, mające na celu uniemożliwienie przeprowadzenia czynności prawnych - zaprotestowała Jennifer. Jakich czynności prawnych? Czy. zostałaś o nich oficjalnie poinformowana ? 235 - Oczywiście, że tak. Przez mojego szalonego braciszka Charliego i nowego znajomego, Sama w poplamionych spodniach. - W takim razie zdobądź się na małe kłamstwo. Masz do wyboru: albo to, albo ekspresową windę do piekła. Jennifer podeszła z powrotem do biurka, zatrzymała się z dłońmi opartymi na biodrach i zamyślonym spojrzeniem wbitym w sufit. Miała zamiar sprowokować w ten sposób Devereaux, co jej się natychmiast udało. - Czy naprawdę musisz to robić? - zapytał. - To znaczy co? - zapytała Afrodyta z plemienia Wopotami, kierując na niego spojrzenie pięknych oczu. - Stać w taki sposób. - To znaczy w jaki? - Możesz być najgroźniejszą kobietą na świecie, ale i tak zawsze zabraknie ci trochę testosteronu. - O czym ty mówisz, do diabła? ' - Nie jesteś mężczyzną. | - Oczywiście, że nie jestem. - Jennifer zerknęła przelotnie na swoje wypięte do przodu wypukłości. - Daj spokój, mecenasie. Lepiej skoncentruj się na swojej zakonnicy. - Czyżbym słyszał nutę zazdrości w twoim głosie? To najlepszy znak, jakiego mogłem oczekiwać. „Zaaazdrośnica, widzę w twych oczach, żeś jest zaaaazdrośnica..." - zanucił. - Zamknij się, na litość boską!... Charlie mógłby chyba to zrobić. - Mam nadzieję, że nie. - Słucham? - Nieważne. A więc, co mógłby zrobić Charlie? - Zająć się spisaniem tej umowy - wyjaśniła Redwing, podnosząc słuchawkę telefonu. - Przy pomocy mojej sekretarki przygotuje wszystko i prześle mi faksem najdalej do jutra. - Chwileczkę! - wykrzyknął Devereaux, zrywając się z kanapy. - Oczywiście, dzwoń, ale czy pozwolisz mi wystąpić w roli twojego tutejszego sekretarza? - Dlaczego? - Ponieważ chcę usłyszeć głos tego żałosnego sukinsyna, który, podobnie jak ja, dał się wciągnąć w matactwa Hawkinsa. Jeśli masz ochotę, możesz nazwać mnie perwersyjnym, ale nie zapominaj, że jednak puściłem koło uszu twoją propozycję małżeństwa. I co ty na to? 236
- Bardzo proszę - odparła Jennifer, wykręcając numer. - Jak brzmi jego pełne imię i nazwisko? - zapytał Sam, stając obok olśniewającej pani mecenas. - Niech pomyśli, że naprawdę jestem twoim sekretarzem. - Charles Zachód Słońca Redwing. - Żartujesz! - Urodził się przy blasku zachodzącego słońca, a ja nie życzę sobie słyszeć od ciebie żadnych kretyńskich komentarzy. - Jakżebym śmiał. - Jennifer podała Samowi słuchawkę. Po krótkim oczekiwaniu z drugiego końca linii dobiegło ciche „Halo?" - - Czy pan Charles Zachód Słońca Redwing? - zapytał Devereaux. - Chcesz mówić z Orlim Okiem? - zapytał brat oszałamiająco pięknej kobiety. - Coś się stało? - Z Orlim Okiem? - Devereaux zasłonił dłonią mikrofon i zwrócił się do Jennifer. Powiedział: Orle Oko. Co to znaczy? Czy to jakiś indiański szyfr? - Tak się nazywa nasz wujek. Użyłeś drugiego imienia Charliego, jktórym na co dzień się nie nie afiszuje. Daj, ja z nim porozmawiam. - Cholernie się go boję.
- Charliego? Przecież to taki miły chłopak. - Wydaje mi się, że słyszę samego siebie! - Dwa punkty dla białego człowieka - oznajmiła Redwing, odbierając mu słuchawkę. - Cześć, osiołku, mówi twoja starsza siostra. Zrobisz dokładnie to, co ci powiem, ale trzymaj łapy z daleka moje' sekretarki, bo jak nie, to założę ci pieluchę, tak jak to kiedyś (robiłam, ale tym razem ścisnę ją tak mocno, że stracisz pewną cenną część ciała. Rozumiemy się, Charlie? Devereaux skierował się ku kanapie, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i skręcił w stronę wbudowanego w ścianę barku, wypełnionego |najróżniejszymi trunkami. Podczas gdy Jennifer przekazywała bratu szczegółowe instrukcje, zajął się przyrządzaniem wielkiego dzbanka wytrawnego m;; i :. Skoro nie pozostało mu już nic innego jak tylko krzyczeć, równie dobrze może to robić nawalony niczym bąk. - No! - westchnęła z ulgą indiańska piękność i odłożyła słuchawkę Spojrzała na kanapę, spodziewając się ujrzeć tam Deve-yeaux, po czym natychmiast przeniosła wzrok na bar i nieszczęśnika uprawiającego tam rytuał mieszania drinka. - Co robisz? - Czynię ból łatwiejszym do zniesienia - odparł Sam, grzebiąc 237 widelcem w słoiku z oliwkami. - Wkrótce powinien tu się zjawić Aaron, a potem także Mac - naturalnie zakładając, że uda mu się ujść z życiem z Czterech Pór Roku. Szczerze mówiąc, nie oczekuję ze zbytnim utęsknieniem na to spotkanie. Chcesz sobie łyknąć? - Dziękuję, bo zaraz potem zwaliłabym się na podłogę. Przypuszczam, że to chyba ma coś wspólnego z genami. - Naprawdę? Myślałem, że to tylko głupi przesąd... Wiesz, Indianie i woda ognista... - Czy naprawdę sądzisz, że piękna Pocahontas zwróciłaby uwagę na tego chuderlawego Johna Smitha, gdyby nie była pijana jak bela? Na pewno nie, zwłaszcza kiedy miała do wyboru tylu urodziwych wojowników. - Uważam, że to rasistowska uwaga. .;•». - Masz całkowitą rację. Zostaw nam trochę na później. .Potężnie zbudowany mężczyzna wszedł przez ozdobne główne drzwi do budynku ekskluzywnego klubu golfowego Fawning Hill na wschodnim wybrzeżu stanu Maryland, skinąwszy z aprobatą głową w odpowiedzi na pełne szacunku, ale milczące powitanie ubranego w smoking kierownika klubu. - Roger, mój chłopcze - zwrócił się kierownik do swego asystenta - właśnie ujrzałeś, jak przez te drzwi przeszło dwanaście procent bogactw naszego kraju. - Żartuje pan - odparł młodzieniec, także w smokingu, ale bez białej róży w klapie. - Skądże znowu - ciągnął kierownik. - W Złotym Pokoju ma się odbyć prywatne spotkanie z sekretarzem stanu. Nic do jedzenia, żadnych drinków, tylko woda do picia. Bardzo poważna sprawa. Godzinę temu przyjechali dwaj ludzie z Departamentu Stanu i sprawdzili, czy nie ma podsłuchu. - Jak pan sądzi, Maurice, o co może chodzić? - O sprawy najwyższej wagi. W tym pokoju zebrali się szefowie Monarch-McDowell Aircraft, Petrotoxic Amalgamated, Zenith Bali Bearings i Smythington-Fontini Industries, które sięgają od Mediolanu we Włoszech aż do Kalifornii. - O rety! A kim jest piąty facet? 238
- Królem międzynarodowych bankierów. Przyjechał z Bostonu i ma więcej forsy niż cały Departament Skarbu. - Jak pan myśli, co oni robią? - Gdybym wiedział, przypuszczalnie zostałbym bardzo bogatym
człowiekiem.
JMoose! - wykrzyknął Warren Pease, ściskając mocno rękę właścicielowi Monarch-McDowell Aircraft.
Zezujesz lewym okiem, Warty - odparł potężny mężczyzna. - Mamy jakieś kłopoty? - Tylko takie, z którymi na pewno sobie poradzimy - poinformował go nerwowo sekretarz stanu. - Przywitaj się z chłopcami. - Cześć, kolesie - powiedział Moose i ruszył dokoła stołu, ściskając wyciągnięte ręce. - Miło cię znowu widzieć, połciu mięsa - powitał go Doozie z Petrotoxic Amalgamated. Jego błękitny sweter zdobiła naszywka przedstawiając,* herb rodzinny.
- Spóźniłeś się, Moose - zauważył jasnowłosy Froggie, właściciel i jednocześnie główny dyrektor Zenith Bali Bearings. - A ja bardzo się śpieszę. Dotarła do mnie wiadomość, że w Paryżu otrzymali jakiś nowy stop, a to oznacza grube miliony w kontraktach dla Departamentu Obrony - Strasznie™ przykro, żabia mordo, ale nic nie mogłem poradzić na pogodę nad St Louis. Mój pilot uparł się, żeby ominąć tę burzę... Cześć. Smythie. Jak się miewają panienki w Mediolanie? - Usychają z tęsknoty za tobą - odparł Smythington-Fontini. Pół Włoch, pół Anglik miał na sobie biały żeglarski strój ozdobiony kolorowymi wstążeczkami świadczącymi o licznych zwycięstwach w regatach. - Bricky! - wykrzyknął Moose, chwytając wyciągniętą rękę bostońskiego bankiera. - Jak tam garnczek z pieniędzmi? W ubiegłym roku nieźle mnie oskubałeś. -" Ale większość mogłeś odpisać sobie od podatku, tłuściochu - zripostował z uśmiechem bankier z Nowej Anglii. - Masz coś przeciwko temu'.' - Skądże znowu! Wspominam cię co rano, słodząc sobie kawę... Tutaj siedzę, zgadza się? 239 - Tak jest: - Szybko, szybko! - popędzał zebranych Froggie. - Naprawdę cholernie się śpieszę. Te nowe stopy mogą wpaść w łapy Niemców. Zaczynaj, Warren. - Już dobrze, dobrze... - wymamrotał sekretarz stanu, zajmując miejsce przy stole i trąc z wściekłością lewą skroń, jakby chciał w ten sposób zmusić do posłuszeństwa uciekające ciągle w bok oko. - Powiadomiłem was wszystkich za pośrednictwem specjalnie zabezpieczonych przed podsłuchem telefonów, że nasz dobry kumpel, a mój dawny kolega z pokoju, czyli prezydent, zlecił mi zajęcie się nieprzyjemnym włoskim problemem, jaki mamy w CIA. - Ktoś musiał się wreszcie za to wziąć - zauważył Doozie z Petrotoxic. - Zdaje się, że ten gość stał się wręcz groźny. O jego taktyce znieważania krążą już legendy. - Trzeba jednak przyznać, że od chwili kiedy znalazł się na tym stanowisku, działa niezwykle efektywnie - odezwał się Moose. - Odkąd zjawił się w Langley, nasze firmy nie miały żadnych kłopotów ze związkami zawodowymi. Za każdym razem, jak tylko pojawiało się jakieś zagrożenie, przyjeżdżały wielkie limuzyny z jego kolesiami i zaraz wszystko wracało do normy. - Mają swój styl, trzeba im to przyznać - stwierdził Doozie, strzepując niewidzialny pyłek z rodowego herbu na piersi. - Poza tym aż miło było patrzeć, jak rozprawia się z tymi parszywymi obrońcami środowiska naturalnego, zarzucając im narażanie na szwank bezpieczeństwa narodowego. Tatuś i mamusia'byliby z niego bardzo zadowoleni. - A choć nie sposób go zaakceptować w żadnym towarzystwie - uzupełnił arystokratyczny bankier z Bostonu - to dzięki powiązaniom z pewnymi zagranicznymi instytucjami umożliwił znaczne rozbudowanie naszych finansów. Wszyscy zarobiliśmy wiele milionów, nie płacąc żadnych podatków. , - Cholernie porządny facet - zgodził się Moose z Monarch-McDowell Aircraft i skinął głową, wprawiając w drżenie obwisłe podgardle. - Jasna sprawa - potwierdził Doozie. - Doskonale rozumie, że powodzenie lepszych od niego leży w jego dobrze pojętym interesie, w myśl starej, wielokrotnie sprawdzonej teorii strumyczków odpływających od głównego wodospadu. 240
- Ponadto w kim innym moglibyśmy znaleźć tak pewne oparcie? - odezwał się spadkobierca rodziny Smythington-Fontini. - To niezwykły patriotyczny Amerykanin. Zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że każdy projekt mający na względzie bezpieczeństwo kraju m u s i zostać zaakceptowany, nawet jeśli pozornie wydaje się zupełnie niepotrz.ebny. gdyż
liczy się nie tylko ostateczny efekt, ale także wiedza i doświadczenie zdobyte w trakcie prac nad... - Tak, oczywiście - przerwał mu sekretarz stanu, unosząc drżącą prawą rękę, którą natychmiast złapał lewą i ściągnął z powrotem na stół. - Jednak te wszystkie zalety, mimo że czynią go tak bardzo użytecz.nym, mogą stanowić powód, dla którego stał się ogromnym zagrożeniem - Jak to?! - Dlaczego? - Dlatego że każdy z was ma z nim długoletnie i silne powiązania. - Głęboko ukryte - zwrócił mu uwagę Froggie. - B a r d z o głęboko -.- Nie przed nim. - Co się właściwie stało? - zapytał Bricky z Bostonu. Jego twarz, i tak już bardzo blada z powodu braku słonecznego światła w bankowych podziemiach, pobladła jeszcze bardziej. - Ma to bezpośredni związek z innym problemem, który przed-stawi^ wam nieco później. - O mój Boże... - szepnął Doozie. - Dzikusy! Sąd Najwyższy z trzema lewicującymi sklerotykami i niedorozwiniętym przewodniczącym, po którym nie wiadomo czego się spodziewać! - Otóż to - potwierdził Warren Pease głosem niewiele donośniej-szym od szeptu. - Usiłując wykaraskac się z idiotycznych tarapatów, Mangeca\ allu wytropił tylu zv> anowanych pismaczy \\ Bostonie i nasłał na nich swoich ludzi z Nowego Jorku. Autentycznych morderców, z. mnóstwem trupów na rozkładzie. Jeden z nich został schwytany. - A niech mnie drzwi ścisną! - wykrzyknął Bricky. - W Bostonie? - Czytałem o tym - odezwał się Moose. - W jakimś hotelu wybuchło okropne zamieszanie, a typek, którego aresztowano, twierdził, że jego adwokatem jest sam pfczydent. - Nie wiedziałem, że twój współlokator jest prawnikiem - powiedział Doozie do sekretarza stanu. 241 - Bo nie jest. Skoro jednak już na samym początku padło jego nazwisko, to jak myślicie, czy długo trzeba będzie czekać, zanim wypłynie na wierzch Mangecayallo, a zaraz potem wy, jeden po drugim? - Czy widzi pan w tym coś dziwnego, panie sekretarzu? - odpowiedział pytaniem na pytanie jasnowłosy Froggie, spoglądając po kolei na wszystkich zebranych. Jego głos brzmiał tak, jakby dobiegał z wnętrza lodówki. - Posługiwaliśmy się nim, a teraz on spróbuje posłużyć się nami. Zapadło ponure milczenie, które przerwał Moose z Monarch-McDowell: - Mój Boże, będzie nam go brakować. - A więc zgadzamy się w tej sprawie? - zapytał Warren Pease. - Oczywiście, stary draniu - powiedział Doozie, unosząc z niewinnym zdziwieniem brwi. Czy istnieje jakaś inna droga, którą moglibyśmy wybrać? - Wszystkie drogi prowadzą do mojego pięknego banku na Beacon Hill! - wykrzyknął Bricky. - Dla mnie on jest już martwy! - Nie możemy go dłużej tolerować! - zawtórował mu Smythington-Fontini. Tylko pomyślcie: bezwzględny przestępca panoszący się w ośrodku dowodzenia wszystkimi operacjami wywiadowczymi, w dodatku znający nas i mogący w każdej chwili podać do publicznej wiadomości nasze nazwiska! ; - Dobrze, ale kto to powie? - zaniepokoił się Moose. - Do licha, ktoś m u s i to powiedzieć! - Ja powiem - oświadczył spokojnym głosem Froggie. - Vincent Mangecayallo musi najprędzej, jak tylko możliwe, stać się ś w i ę t e j p a m i ę c i Vincentem Mangecayallo... Jakiś okropny wypadek, ma się rozumieć, nic, co mogłoby wzbudzić jakiekolwiek, choćby najmniejsze wątpliwości. - Ale jak? - zapytał sekretarz stanu. - Myślę, że mogę odpowiedzieć na to pytanie - odezwał się Smythington-Fontini, zaciągając się dymem z papierosa tkwiącego w długiej cygarniczce. - Jestem jedynym właścicielem Milano-Fontini Industries, a gdzież indziej niż w Mediolanie można znaleźć
wielu zdesperowanych malkontentów, których moi działający z niezwykłą dyskrecją ludzie mogliby nakłonić do tego czynu, obiecując zapłatę w wysokości kilku milionów lirów? Ja się tym zajmę. 242
- Dzielny chłopak! To rozumiem! .-*- Świetnie powiedziane! -i- Kiedy to wszystko się skończy - oznajmił Warren Pease, którego lewe oko było już prawie w porządku - prezydent osobiście wręczy ci medal za szczególne zasługi. Podczas bardzo kameralnej uroczystości, ma się rozumieć. - W jaki sposób ten typek przeszedł przez przesłuchania w Kongresie? zapytał bladolicy bostończyk. - Szczerze mówiąc, nie liczyłem się z taką możliwością. - Ja tam nie chcę nic o tym wiedzieć - odparł szkolny kolega prezydenta. - Jeżeli jednak chodzi o n o m i n a c j ę pana Man-gecavallo, to muszę wam przypomnieć, że została zatwierdzona przez specjalny komitet działający u boku prezydenta-elekta, a większość członków tego komitetu siedzi teraz przy tym stole. Wiem, wiem - przypuszczaliście, że facio rozłoży się podczas przesłuchań, ale on jakoś przez nie przebrnął, i teraz go macie... Panowie, nie kto inny tylko właśnie wy jesteście odpowiedzialni za to, że dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej został jeden z szefów mafii! - Trochę nieładnie to ująłeś - zauważył przyozdobiony rodowym herbem Doozie, skubiąc w zamyśleniu podbródek. - Bądź co bądź chodziliśmy do tego samego college'u. - Bóg mi świadkiem, Bricky, jak bardzo mi przykro, ale chyba sam rozumiesz, że przede wszystkim muszę chronić naszego chłopca. To moje zadanie, obowiązek, przeznaczenie i w ogóle. - On nie chodził z nami do college'u. Mało tego, nawet nie grywał z nami na wyścigach! - Życie nigdy nas nie rozpieszczało, Bricky - powiedział Froggie, mierząc sekretarza stanu chłodnym spojrzeniem. - Czy mógłbyś nam powiedzieć, w jaki sposób chcesz ochronić naszego chłopca urzędującego w Owalnym Gabinecie, obrzucając nas oskarżeniami o popieranie Vincenta Mangecavallo, którym to oskarżeniom natychmiast kategorycznie zaprzeczymy? - Cóż... - wykrztusił z trudem Pease, wyczyniając lewym okiem trudne do opisania wygibasy. - Tak się składa, że mamy dokładne stenogramy wszystkich posiedzeń komitetu. - Skąd?! - ryknął bankier z Bostonu. - Przecież nie było żadnych sekretarek. Nikt niczego nie stenografował!
- Ale Stanu.
wszystko
było
nagrywane...
-
szepnął
szef
243
Departamentu
- Co t a k i e g o ? - Słyszałem cię, ty błękitnokrwisty sukinsynu! - zawył Moose. - On powiedział, że byliśmy nagrywani! - W jaki sposób, na litość boską? - zażądał wyjaśnień Doozie. - Nie widziałem żadnych urządzeń rejestrujących. - Zainstalowane pod stołem mikrofony podłączone do magnetofonów włączających się na dźwięk głosu - wyjaśnił sekretarz stanu jeszcze ciszej niż poprzednio. - Wszędzie gdzie się spotykaliście. - Że co?... Wszędzie gdzie się spotykaliśmy?... Twarze mężczyzn zastygły w grymasie wściekłego niedowierzania. Po chwili, kiedy znaczenie tych słów dotarło do oszołomionych umysłów, odezwały się gniewne głosy: - W moim domu?... - W mojej chacie nad jeziorem?... - W mojej posiadłości w Palm Springs?... - W biurach w Waszyngtonie? -__ Wszędzie - wyszeptał Warren Pease z pobladłą twarzą. - Jak mogłeś to zrobić?! - ryknął Smythington-Fontini, mierząc w niego cygarniczką, jakby to był sztylet. - Zaszczyt i obowiązek... - wycedził jasnowłosy Froggie. - Ty cholerny draniu, nie spodziewaj się, że pozwolę ci jeszcze kiedykolwiek zagrać w moim klubie!
- A ja proponuję, żebyś przestał marzyć o uczestnictwie w zjeździe absolwentów szkoły! zawtórował mu Doozie. - Właśnie przyjąłem twoją rezygnację z członkostwa w Metropolitan Society - oznajmił z pogardą Moose. - Jestem honorowym przewodniczącym! - Już nie. Jeszcze dziś wieczorem zostaną sporządzone dokładne raporty opisujące twoje szokujące postępowanie w chwilach wolnych od pełnienia obowiązków służbowych. Powiedzmy, sadomasochistycz-ne, biseksualne perwersje. Nie możemy tolerować w naszym gronie równie odrażającego osobnika! - A jeśli myślisz, że wolno ci trzymać twoją nędzną balię przy nabrzeżu naszego jachtklubu, to jesteś w grubym błędzie - uzupełnił Smythie. - Obrzydliwy, mały żeglarzyna! 244
- Moose, Froggie, Doozie... I ty, Smythie! Jak możecie mi to zrobić? Odbieracie mi moje życie, pozbawiacie mnie wszystkiego, co dla mnie najważniejsze! Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej. - Ale ja nie miałem z tym nic wspólnego! Na litość boską, nie zabijajcie posłańca tylko dlatego, że przyniósł niedobrą wiadomość! - Zdaje się, że już to gdzieś słyszałem - zauważył Bricky. - Cuchnie mi komunistycznosocjalistyczną propagandą. Raczej japońską, a to jeszcze gorzej - wtrącił są Moose. - W kółko powtarzają, że nasze lodówki są za duże do ich mieszkań, a samochody za szerokie na ich ulice. W takim razie dlaczego ci cholerni protekcjonistyczni bigoci nie zaczną budować większych domów i szerszych ulic? - Mylicie się, koledzy! - wyjęczał sekretarz stanu. - To żadna z tych rzeczy, tylko święta prawda! - To znaczy co konkretnie? - zainteresował się Froggie. - Posłaniec i wiadomość. To nie ja robiłem, lecz on! Przekupywał służby i ogrodników, żeby zainstalować sprzęt. - O czym ty gadasz, do stu diabłów?! - wrzasnął Doozie. - O nim! O Arnoldzie! - - O jakim Arnoldzie? - Arnoldzie Subagaloo, szefie personelu Białego Domu! - Nigdy nie mogłem zapamiętać jego nazwiska. Na pewno nie jest od nas. I co z nim? - To on przesłał wiadomość za moim pośrednictwem. Skąd wiedziałbym cokolwiek o magnetofonach włączających się na dźwięk głosu? Dobry Boże, ja nawet nie potrafię obsługiwać swojego magnetowidu! - A co on właściwie zrobił, ten Subaru? - zapytał bladolicy bankier. - Subaru to samochód - wyjaśnił sekretarz stanu. - On się nazywa Subagaloo. - Chodzi o tę lodówkę? - zainteresował się Moose z Monarch-McDowdl. Sub-Igloo to cholernie dobra maszyna i powinna trafić do każdego cholernego japońskiego mieszkania. - Masz na myśli Subzero, a tu chodzi o Subagaloo, szefa personelu Białego Domu. - Aha, to ten bystry facet z Wall Street! - domyślił się 245
Smythington-Fontini. - Kilka lat temu mówił bardzo zabawne rzeczy w telewizji. Myślałem nawet, że dostanie własny program. - Przykro mi, Smythie, ale mylisz się. Tamten współpracował z poprzednim prezydentem. - Ach, tak - zgodził się bez oporów żeglarz. - Mówisz o tym miłym facecie z filmów, za którego uśmiechem przepada moja żona... a może kochanka? Cholera wie. W każdym razie mogłem go zrozumieć tylko wtedy, kiedy coś czytał. - Mówię o Arnoldzie Subagaloo, obecnym szefie personelu Białego Domu... - Ktoś, kto się tak nazywa, na pewno nie jest jednym z nas. - On właśnie kazał mi powiedzieć wam o nagraniach waszych spotkań. Zostały wykonane na jego polecenie. - Dlaczego to zrobił? - Ponieważ występuje przeciwko wszystkim i wszystkiemu, co stanowi potencjalne
zagrożenie dla Białego Domu - odparł Frog-gie. - W związku z tym przewidział wszelkie problemy, które mogły pojawić się w przyszłości, i przedsięwziął odpowiednie środki zaradcze... - W cholernie mało elegancki sposób! - wtrącił się Bricky. - ...zmuszając nas do zrobienia tego, co musimy teraz zrobić - dokończył jasnowłosy cynik, zerkając na złoty zegarek marki Girard-Perregaux. - Musimy sami wyeliminować Mangecavalla, usuwając w ten sposób problem, który sobie stworzyliśmy, a wszystko bez mieszania w to prezydenta. Ten Subagaloo to niezły kawał przebiegłego sukinsyna! - A przy okazji ma łeb na karku - zauważył Doozie z Petro-toxic. - Założę się, że jest członkiem paru rad nadzorczych. - Po skończonej kadencji chciałbym dostać na biurko jego teczkę - dodał Moose. - Warto zainwestować w takiego drania. - W porządku, panie sekretarzu - powiedział rzeczowym tonem Fróggie. - Mam niewiele czasu, wiec skoro Smythie zdecydował się na rozwiązanie jednego poważnego problemu, proponuję, żeby pan zajął się drugim, to znaczy tym kretyńskim, odrażającym pozwem złożonym w Sądzie Najwyższym, którego autor domaga się zwrócenia stanu Omaha jakiemuś plemieniu Tacobunnie, czy kimkolwiek oni są. - Wopotami - poprawił go sekretarz stanu. - Podobno oddzielili się od Mohawków, którzy wyparli się ich, bo Wopotami nie chcieli wychodzić ze swoich tipi, kiedy padał śnieg. 246
- Gówno nas obchodzi, kim oni są i co robią albo czego nie robią w swoich śmierdzących igloo... - Tipi. - Znowu mówimy o lodówkach? - Nie, o szefie personelu... - Wydawało mi się, że on gra w Chicago? - Co takiego? Japonce kupują Chicago? - Czy oni nigdy się nie nasycą? Mają już przecież Nowy Jork i Los, Angeles. - Kupili „Dodgersów"? - Nie, podobno „Raidersów". - Wydawało mi się, że to ja kupiłem „Raidersów"... - Nie, Smythie. Ty kupiłeś „Ramsów". - Zamknijcie się, do jasnej cholery! - ryknął Froggie. - Dokładnie za siedem godzin mam ważne spotkanie w Paryżu!... Dobra, panie sekretarzu, teraz proszę nam powiedzieć, jakie pan podjął kroki, żeby zniszczyć ten żałosny pozew i nie dopuścić do rozdmuchania całej sprawy? Nawet najmniejszy rozgłos pociągnąłby za sobą śledztwo prowadzone przez komisję Kongresu, śledztwo, które ciągnęłoby się miesiącami, dając szansę różnym mniejszościowym wypierdkom na zapluwanie posadzek w Senacie i Izbie Reprezentantów Ta perspektywa jest dla nas nie do przyjęcia! Kosztowałoby nas to grube miliardy! - Pozwólcie, że najpierw przekażę złą wiadomość - wystękał sekretarz stanu, waląc się pięścią w lewą skroń, aby w ten sposób przywołać do porządku niesforne oko. - Wierząc, że pozwoli to nam zagwarantować sobie nietykalność, wynajęliśmy najbardziej wścibskich i najbardziej patriotycznych specjalistów w kraju, żeby znaleźli jakiegoś haka na tych głupkowatych sędziów. Niestety, nic z tego nie wyszło. Zaczęliśmy się nawet zastanawiać, w jaki sposób udało im się skończyć studia, bo są wręcz nieskazitelnie czyści. - Spróbowaliście Goldfarba? - zapytał Doozie. - Od niego zaczęliśmy. Zrezygnował. - W lidze nigdy nie rezygnował. Co prawda jest Żydem, więc nie mogłem zaprosić go na kolację do Onion Club, ale nie ulega wątpliwości, że był najlepszym napastnikiem w całej... Nawet on nic lie znalazł' - Nic a nic. Mangecavallo osobiście powiedział mi, że Hymie 247 Huragan - i tu cytuję - „przegrał prawie wszystkie kamyki". Posunął się do tego, że poinformował Vincenta, iż wódz Grzmiąca Głowa jest albo kanadyjską Wielką Stopą, albo himalajskim Yeti, legendarnym Człowiekiem Śniegu! - Hymie Huragan przeszedł do historii - zauważył ze smutkiem właściciel i główny dyrektor
Petrotoxic. - Zaraz sprzedam wszystkie jego fotki. Mama i tata zawsze powtarzali mi, żebym przewidywał ruchy na rynku. - Błagam was! - zawył jasnowłosy właściciel Zenith Worldwide, ponownie spoglądając na złoty zegarek. - A jaka jest ta dobra wiadomość, jeśli w ogóle jest? - zapytał sekretarza stanu. - Mówiąc w skrócie - odparł Pease, któremu tymczasem udało się częściowo zapanować nad niepokornym okiem - nasz wkrótce zmarły dyrektor CIA wskazał nam drogę, którą musimy podążyć. Otóż zanim Sąd Najwyższy podejmie jakąkolwiek decyzję, osoby, które złożyły pozew, a więc wódz Grzmiąca Głowa i jego prawnicy, muszą stawić się osobiście na wstępne przesłuchanie. - I co z.tego? - To, że nigdy tam nie dotrą. - Co takiego? - Kto? - Jak? - Vinnie Bam-Bam wykorzystał swoje znajomości w mafii, ale my posuniemy się o krok dalej. - - Co? '--' «:.- ..«;•• - Kto? - Jak? - Wypuścimy z klatki bardzo s p e c j a l n y c h ludzi z naszych Sił Specjalnych, z zadaniem wyeliminowania Grzmiącej Głowy i jego kumpli. Mangecavallo... - przepraszam: już-wkrótceświętej-pamięci Mangecavallo - miał rację. Usuwając przyczynę usunie się także skutek. - Słuchajcie tylko! - Świetnie! - Znakomity pomysł! - Wiemy, że w tej chwili ten sukinsyn Grzmiąca Głowa i jego komunistyczni przyjaciele są w Bostonie. Wystarczy tylko ich odnaleźć. - Jesteś pewien, że uda ci się to zrobić? - zapytał lodowatym tonem Froggie. - Ostatnio nie spisywałeś się najlepiej. 248
- Właściwie wszystko zostało już załatwione - odparł sekretarz stanu, obdarzając jasnowłosego mężczyznę spojrzeniem idealnie zsynchronizowanych oczu. - Ten rzezimieszek, którego aresztowano w Bostonie, Cezar-jakiś-tam, został już przewieziony do tajnej kliniki Departamentu Stanu w Wirginii, gdzie wstrzyknięto mu końską dawkę narkotyku zmuszającego do mówienia prawdy. Jeszcze dziś przed wieczorem dowiemy się wszystkiego. Smythie, wydaje mi się, że powinieneś od razu zabrać się do roboty. - Nie ma sprawy.
Algernon Smythington-Fontini wysiadł z limuzyny w zupełnie nieprawdopodobnym miejscu, to znaczy przy dogorywającej stacji benzynowej na przedmieściu Grasonville w stanie Maryland. Stacja stanowiła relikt z czasów, kiedy codziennie rano farmerzy przyjeżdżali napełnić baki ciężarówek i przez kilka godzin gawędzili o pogodzie, spadających cenach na produkty rolne, a przede wszystkim o rozwijającej się w oszałamiającym tempie przemysłowej uprawie roślin i hodowli zwierząt, stanowiącej gwóźdź do ich zbiorowej trumny. Smythie skinął głową właścicielowi siedzącemu w zniszczonym fotelu przy drzwiach. - Dzień dobry - powiedział. - Jak się masz, cudaku. Właź do środka i dzwoń. Zostaw ^pieniądze na ladzie, jak zwykle, a ja, jak zwykle, nie widziałem na oczy. - Dyplomacja wymaga czasem zachowania szczególnej dyskrecji. - Bajaj o tym swojej żonie, nie mnie. - Zuchwalstwo niezbyt pasuje do twojej obecnej pozycji... Ja tam nie mam z tym żadnych problemów. Każda pozycja jest dobra; byle tylko była kobitka... Smythington-Fontini machnął ze zniecierpliwieniem ręką i wszedł przeszklonego budyneczku.
Natychmiast skierował się w lewo, do pokrytej niezliczonymi tłustymi plamami lady, na której stał wiekowy czarny telefon. Podniósł słuchawkę, po czym wykręcił numer. - Mam nadzieję, że dzwonię o właściwej porze - powiedział. - Ach, signor Fontini! - odparł głos z drugiego końca linii. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Mam nadzieję, że w Mediolanie vszystko w porządku? - W jak największym, podobnie jak w Kalifornii. - Cieszę się, że mogliśmy okazać się pomocni. - Nie będziesz się tak cieszył, kiedy się dowiesz, co postanowiono. To nieodwołalne. - Daj spokój, czemu takie groźne słowa? - Esecuzione. '&: - Che cosa? Chi? - Tu. - Ja?... Sukinsyny! - ryknął Vincent Mangecavallo. - Przeklęte, pieprzone dranie! - Musimy ustalić sposób postępowania. Proponuję łódź albo samolot.
249
Bliski apopleksji Vinnie Bam-Bam z wściekłością wystukał numer na klawiaturze aparatu ukrytego w szufladzie biurka, dwukrotnie uderzając boleśnie kostkami palców w ostrą, drewnianą krawędź, po czym wywarczał do słuchawki numer hotelowego pokoju, z którym chciał się połączyć. - Taaak?... - rozległ się zaspany głos Joeya Zasłonki. - Rusz swoje zasrane dupsko, Joey! Zmieniamy scenariusz! - O co chodzi?... To ty, Bam-Bam? "- - A jak ci się wydaje, durna pało? Te cholerne palanty w jedwabnych gatkach właśnie uzgodniły moją esecuzionel Po tym wszystkim, co dla nich zrobiliśmy! - Chyba żartujesz! Może to jakaś pomyłka? Oni zawsze są tacy grzeczni, że nigdy nie wiadomo, czy chcą wsadzić ci nóż w plecy, czy odessać... - Basta! - ryknął dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. - Słyszałem to, co słyszałem, i to jest prawda! - A niech mnie! Co zrobimy? - Zachowamy spokój. Na jakiś czas będę musiał zniknąć - może na tydzień, może na dwa ale ty dostaniesz nowe zadanie. I masz się z niego wywiązać, Joey! - Przysięgam na grób matki... - Spróbuj na kogoś innego. Twoja mamuśka... Zresztą, sam wiesz najlepiej. - Mam siostrzenicę, która jest zakonnicą... 250
Wyrzucono ją ze zgromadzenia, nie pamiętasz? Razem z tym hydraulikiem. - Już dobrze, dobrze! W takim razie, może ciotka Angelina? Umarła po zjedzeniu małży w restauracji Umberta i była najświętszą | osobą, jaką znałem. Przysięgam na jej grób, że... - Była tak tłusta, że musiała siadać na dwóch krzesłach. - Ale była święta, Bam-Bam, naprawdę święta! Co godzinę odmawiała cały różaniec. - Tylko dlatego, że nie miała nic innego do roboty, ale niech ci bedzie. Zgadzam się na ciotkę Angelinę. Jesteś gotów przysiąc na jej święty grób? - Przysięgam na wszystkie demony, które mogą mnie opętać, a to wcale nie jest tak mało prawdopodobne. Czasem sobie myślę, że ci Irlandczycy mają nie po kolei w głowie. - W porządku - odparł Vincent Francis Assisi Mangecavallo. - Wierze że zachowasz milczenie i nie zdradzisz nikomu tego, co teraz ci powiem. - A ja dziękuję Bogu za to, że wreszcie oświecisz mnie, co jest grane. Komu mam skrócić życie? - Wręcz przeciwnie, Joey. Masz im je przedłużyć! Chcę, żebyś z.organizował spotkanie z Grzmiącą Głową i jego kolesiami. Doszedłem do wniosku, że walczą w słusznej sprawie. Mniejszości etniczne doznały zbyt wielu prześladowań. Nie możemy tego dłużej tolerować. - Chyba coś ci się poprzestawiało w tej twojej pieprzonej głowie! - Nie mnie, Joey. Im.
15 Drzwi apartamentu w hotelu Ritz-Carlton otworzyły się z hukiem i do wnętrza wtargnęli supereleganccy, gotowi do walki Desi Pierwszy i Drugi. Devereaux wypuścił z ręki szklaneczkę z martini, Jennifer Redwing zaś zsunęła się błyskawicznie z fotela i padła płasko na ziemię; prawdopodobnie uwarunkowania genetyczne sprawiły, że ze strony białych ludzi zawsze spodziewała się wszystkiego, co najgorsze. - Dobra robota, adiutanci! - wykrzyknął odziany w skórzaną kurtkę MacKenzie Hawkins, wpadając do pokoju i ciągnąc za sobą zdezorientowanego Aarona Pinkusa. - Chwilowo nie grozi nam żaden wrogi kontratak, wiec możecie przyjąć pozycję spocznij. - Desi Pierwszy i Drugi natychmiast zgarbili się i wypięli brzuchy. - Nie aż tak bardzo, sierżanci! - D-Jeden i D-Dwa wyprężyli się jak struny. - No, już lepiej - pochwalił ich Jastrząb. - Zachowajcie czujność i bądźcie gotowi do natychmiastowego przeprowadzenia kontruderzenia. - Znaczy się, że niby co? - zapytał Desi Pierwszy. - Całkowity brak oporu może stanowić działanie pozorowane, mające na celu wyprowadzenie nas w pole. Ten duży kościsty jest całkowicie niegroźny, ale uważajcie na kobietę! Takie jak ona często noszą granaty pod spódnicami. - Ty przedpotopowy sukinsynu! - wrzasnęła Jennifer. Podniosła się z podłogi, po czym z wściekłością wygładziła sukienkę i poprawiła włosy. - Ty barbarzyńco! Ty żałosny rekwizycie z trzeciorzędnego filmu wojennego! Co ty sobie wyobrażasz, do jasnej cholery?! 252 - Taktyka partyzancka - mruknął Mac do swoich adiutantów. - Po całkowitej uległości następuje faza druga, polegająca na ataku werbalnym. Chce w ten sposób odwrócić moją uwagę i zdobyć przyczółek, z którego będzie mogła ruszyć do natarcia. - Zaraz urwę ci t w ó j przyczółek, włochaty troglodyto! A w ogóle jak śmiesz pokazywać się w tym stroju? Wyglądasz jak uciekinier z ogólnokrajowego zjazdu świrusów! - Widzicie? - wymamrotał Mac, międląc w ustach cygaro. - Stara się mnie zdezorientować. Uważajcie na jej ręce. Prawdopodobnie ukryła w biustonoszu materiały wybuchowe. - Zara to sprawdzę, henerale! - wykrzyknął ochoczo Desi ierwszy, wpatrując się pożądliwie w wyznaczone cele. Nakrochmalona koszula wyszła mu nieco ze spodni. - Zgoda? - Zrobisz choć jeden krok w moją stronę, a oślepniesz na iesiąd - wysyczała Jennifer, błyskawicznie wydobywając miotacz z wiszącej na fotelu torebki. Trzymała go przed sobą w wyciąg-ietej ręce, celując kolejno w obu wyfraczonych goryli i ich ubranego indiański strój dowódcę. - Tylko spróbujcie, a długo mnie zapamiętacie - To chyba odpowiednia chwila, żebym wkroczył do akcji - odezwał się Sam Devereaux, po czym zręcznie kopnął szklankę leżącą na hotelowym ni '.ame i podszedł do baru, gdzie stał dzbanek z inarlini. - Chwileczkę! - wykrzyknął Aaron, poprawiając okulary i wpatrując się z natężeniem w śliczną kobietę o miedzianej skórze. - Ja panią chyba znam... Siedem albo osiem lat temu, Harvard, jedna z najlepszych na roku... Tak, już mam! „Przegląd Prawniczy", akomi ta analiza działania cenzury w kontekście ustaleń prawa konstytucyjnego - A teraz „Wstręciuszki Nanny", niech mnie Ucho! - roześmiał się Devereaux, nalewając sobie drinka. - Cicho bądź, Samuelu. - Wróciliśmy do Samuela? - Zamknij się, mecenasie... Owszem, panie Pinkus. Wkrótce potem byłam u pana w sprawie pracy. Ogromnie mi pochlebiło, że zainteresował się pan moją osobą. - Ale ty odrzuciłaś naszą ofertę, moje dziecko. Dlaczego?... Naturalnie nie musisz mi
odpowiadać, bo to nie mój interes, lecz nie ukrywam, że jestem bardzo ciekaw. Pytałem nawet moich wspólników, 253 której firmie z Waszyngtonu albo Nowego Jorku udało się ciebie zgarnąć. Miałem zamiar zadzwonić do nich i pogratulować tak znakomitego połowu. Panuje powszechna, choć nie zawsze słuszna opinia, że wszyscy najlepsi w naszym fachu lądują właśnie w Waszyngtonie albo Nowym Jorku. Jeśli jednak sobie dobrze przypominam, ty zdecydowałaś się na jakąś małą, choć bardzo solidną firmę z Omaha?... - Stamtąd właśnie przyjechałam, proszę pana. Jak już zapewne pan wie, należę do plemienia Wopotami. - Domyślałem się tego, choć cały czas miałem nadzieję, że okaże się to nieprawdą. Gdyby tak właśnie było, życie stałoby się znacznie prostsze. - Ale tak nie jest, panie Pinkus. Nazywam się Jennifer Redwing i jestem córką plemienia Wopotami. Co więcej, jestem z tego powodu bardzo dumna. - Ale gdzie, na litość boską, poznałaś Samuela? - Dziś rano w windzie hotelu Cztery Pory Roku. Był bardzo zmęczony. Twierdził, że jest wręcz wycieńczony i czynił różne głupie uwagi. - I to wystarczyło, żeby teraz była pani z nim tutaj, panno Redwing? - Pojechała do mojego domu! - wtrącił się Devereaux. - Przeprosiłem ją za wszystko, nawet dałem napiwek portierowi, a potem usłyszałem, jak ta zwariowana pannica podaje taksówkarzowi mój adres! Co byś zrobił na moim miejscu, Aaronie? - Ruszyłbym za nią, rzecz jasna. - Tak właśnie postąpiłem. - Pojechałam do niego, ponieważ poszukiwałam tej debilnej istoty, która teraz stoi obok pana, panie Pinkus. - Wściekła mała kłaczka, co nie? - zauważył Jastrząb. - Owszem, generale Hawkins - bo chyba nie może pan być nikim innym. Jestem wściekła, ale na pewno nie jestem małą kłaczka, o czym już wkrótce przekona się pan na własnej skórze. Wygryzę panu połowę dupy, wszystko jedno, w sądzie czy poza nim! - Atak werbalny, sierżanci. Zachowajcie czujność. - Och, zamknij się, najpaskudniejsza mordo na najgłupszym totemie. A tak nawiasem mówiąc, ta wyszywana kurtka, którą masz na sobie, opowiada historię o pewnym niedorozwiniętym bizonie, 254 który nawet nie potrafił schronić się w porę przed burzą. Cóż za podobieństwo postaci! - Uspokój się, Czerwońcu - wtrącił się Sam, odsuwając od ust szklaneczką z martini. Pamiętaj o naszej planowanej umowie. - Uspokój się? Wystarczy, że go widzę, a już chce mi się krzyczeć! - On tak właśnie działa na ludzi... - wymamrotał Devereaux, po czym pociągnął solidnego łyka. - Jedną chwileczkę, jeśli można - odezwał się Aaron Pinkus, podnosząc rękę. Usłyszałem coś, co wymaga wyjaśnienia. - Znakomity prawnik spojrzał na Sama. - Co to za planowana umowa? Co tym razem wymyśliłeś? - To tylko pewna pożyteczna rada, Aaronie. Z pewnością ją zaaprobujesz - Odnoszę niejasne wrażenie, że w obecnej sytuacji moja aprobata nie może mieć nic wspólnego z twoją osobą... Może pani zechce mnie oświecić, panno Redwing? Z największą przyjemnością, panie Pinkus. Szczególnie ze 'zgledu na pańskiego gościa generała, neandertalczyka. Może mu pan wszystko przetłumaczyć, bo myślę, że sam miałby poważne kłopoty ogarnięciem choćby ogólnego zarysu. - Wyraża się pani nad wyraz treściwie - zauważył Aaron z miną podobną do tej, jaką miał Eisenhower, kiedy dowiedział się o dymisji MacArthura. - Pomysł jest wręcz genialny, a w dodatku narodził się w głowie pańskiego współpracownika, co przyznaję z całą szczerością, i- Prawnik staje się znakomitym prawnikiem dopiero wtedy, jest przepełniony skromnością i miłością bliźniego. - Naprawdę? Nigdy nie przyszło mi to do głowy. A dlaczego pan tak uważa? Pytam tylko z
ciekawości, ma się rozumieć. - Ponieważ on - lub ona - zna już wtedy swoje możliwości i nie Musi karmić miłości własnej, kradnąc sukcesy innym. Tacy ludzie są znakomitymi pracownikami, ponieważ nie zawracają sobie głowy ani autentycznymi, ani tym bardziej wyimaginowanymi afrontami. - Wydaje mi się, że właśnie czegoś się nauczyłam... - To wcale nie jest oryginalny pomysł, moja droga. Uczciwszy, pozwolę sobie zauważyć, że nasz generał wyraził niedawno dokładnie to samo, tyle że posługując się terminologią wojskową, dezorientacja przeciwnika poprzez okazanie mu wrogości - słabszy 255 musi nadrabiać miną, podczas gdy silniejszy tylko obserwuje, gotów w każdej chwili do działania. ! - Porównuje mnie pan z tym g o r y l e m?! - Posłuchaj no, indiańska laleczko... - Generale, proszę!... Mówiłem tylko o wojskowej terminologii, panno Redwing. Zakładając, że pani wspaniały biust rzeczywiście zawiera ukryty ładunek materiałów wybuchowych - w co, ma się rozumieć, nie wierzę ani przez chwilę - nasz generał nie tylko nakazał swoim adiutantom zachowanie wzmożonej czujności, ale także ostrzegł ich, by nie zwracali uwagi na pani nieprzyjazne wypowiedzi, które mogłyby osłabić ich koncentrację. - Co za kit nam tu wciskasz, człowieku? - Wystarczy, sierżancie. - No, właśnie? Co to za głodne kawałki? ? - „Mała Kasia wzięła Jasia i poszła z nim1 za krzaczki..." - Zamknij się! - Samuelu, przestań! .••&*.• . - Synu, wylewasz drinka. - A więc, moja droga panno Redwing, cóż to za wspaniały pomysł, który narodził się w znakomitym umyśle mego pracownika przeżywającego obecnie lekkie załamanie nerwowe? - Sprawa jest bardzo prosta, panie Pinkus. Ponieważ szczep Wopotami ma osobowość prawną, Rada Starszych podpisze sformułowaną na piśmie umowę, w której stwierdzi jednoznacznie, iż przekazuje wskazanym przez siebie osobom wszelkie pełnomocnictwa dotyczące podejmowania decyzji w kwestiach prawnych i finansowych związanych z życiem plemienia, pozbawiając jednocześnie tychże uprawnień inne osoby, w tym także siebie. - Klawo to brzmi, panienko, ale co to właściwie znaczy? - zapytał Hawkins. - To znaczy, generale - odparła Jennifer, mierząc Jastrzębia lodowatym spojrzeniem - że nikt, absolutnie n i k t inny nie może podejmować żadnych decyzji dotyczących plemienia Wopotami oraz czerpać z tego żadnych korzyści. - Sprytnie wymyślone, nie ma co gadać. - Hawkins wyjął z ust przeżute cygaro, po czym nagle przechylił na bok głowę, jakby coś go zaniepokoiło. - Bez obrazy, panienko, ale czy ci wyznaczeni ludzie są godni zaufania? 256 - Ponad wszelką wątpliwość, generale. Są wśród nich dwaj prawnicy, kilku lekarzy, prezydent międzynarodowej fundacji, trzech wiceprezesów znanych banków, jeden lub dwóch brokerów oraz cieszący się znakomitą opinią psychiatra, z którym bez wątpienia winien pan się spotkać. W dodatku wszyscy oni wywodzą się ze szczepu Wopotami, ja zaś jestem rzecznikiem i zarazem przywódcą tej grupki. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? - Tak, jedno. Czy tego właśnie życzy sobie Rada Starszych? - Naturalnie. Rada zawsze postępowała zgodnie z naszymi wskazówkami. a w tej sprawie jesteśmy jednomyślni. Jak wiec pan idzi. generale Hawkins, jeśli uda się panu kontynuować realizację pańskiego szalonego planu, to my, a nie pan, przejmiemy całkowitą kontrole. aby zminimalizować groźne skutki, jakie może on wywrzeć na niewinnych ludziach, których postanowił pan w bezwzględny sposób wykorzystać. Krótko mówiąc, wypadłeś z gry, szajbusie. Na twarzy Jastrzębia pojawił się grymas ogromnego bólu. Wyglądał tak, jakby świat, który z oddaniem i miłością karmił własną piersią, odepchnoł go brutalnie, czyniąc z niego niepotrzebnego, starego człowieka, zapomnianego giganta, który jednak postanowił
zachować resztki godności i nie poddać się zgorzknieniu. - Wybaczam pani te niczym nie uzasadnione zarzuty i ostre słowa - powiedział łagodnie gdyż zaprawdę nie wie pani, co czyni. - O mój Boże! - Bardziej wskazane byłoby: „fałszywy synu boży" - zauważył Dewereaux , kierując się ponownie do baru. - Nabijają się z pana, henerale? - zapytał Desi Drugi. - Może ci gringos chcą łyknąć sobie trochę świeżego powietrza? - zainteresował ^ się Desi Pierwszy. - Co, za okno z nimi? - Nie, panowie - sprzeciwił się z heroicznym dostojeństwem MacKenzie Hawkins. Słuchając go można było odnieść wrażenie, iż jest świętym szykującym się na śmierć przez ukamienowanie. - Ta, 'spaniała kobieta przejęła dowództwo, więc jedyne, co mogę uczynić, spróbować zmniejszyć nieco ogromny ciężar odpowiedzialności, który... - Uwaga, panowie ;»*- przerwał mu Sam, grzebiąc palcami w szklance w nieudanejpróbie złapania oliwki. - Zaczyna się mydlenie oczu. - Synu, zapewniam cię, że niewłaściwie mnie oceniasz... 257 - Opieram się na własnym doświadczeniu, Mac. Ja już przez to przeszedłem. - Dlaczego nie chcesz dać mi jeszcze jednej szansy? - W porządku, braciszku. Mównica jest do twojej dyspozycji. - Panno Redwing... - Jastrząb skinął głową jak starszy oficer pozdrawiający młodszego. Rozumiem i szanuję sceptycyzm, z jakim potraktowała pani moją działalność ku pożytkowi plemienia Wopota-mi. W związku z tym niech mi będzie wolno ją zakończyć. Jako adoptowany członek plemienia zobowiązuję się przestrzegać wszystkich decyzji Rady Starszych. Ewentualne korzyści, jakie mogłaby odnieść moja osoba, są bez znaczenia. Jedyne, czego pragnę, to ujrzeć, jak sprawiedliwości staje się zadość. Jennifer Redwing nie posiadała się ze zdumienia. Zamiast walczącego wściekle egocentrycznego olbrzyma miała przed sobą rozżalonego psiaka, którego należało pogłaskać i pocieszyć. - Cóż, generale... Naprawdę nie wiem, co powinnam powiedzieć... - Odgarnęła do tyłu kruczoczarne włosy, przez chwilę tak bardzo zawstydzona, że nie śmiała spojrzeć w oczy niedawnemu adwersarzowi. - Proszę mnie zrozumieć - zaczęła z trudem, zmuszając się, by skierować wzrok na starego żołnierza, który całe życie poświęcił ojczyźnie, i c h w s p ó l n e j ojczyźnie. - Staram się ze wszystkich sił chronić moich rodaków, ponieważ nasza historia jest pełna wyrządzonych nam niesprawiedliwości, podobnie jak historia wszystkich amerykańskich Indian. W pańskim przypadku pomyliłam się. Proszę przyjąć moje przeprosiny, są naprawdę szczere. - Załatwił cię! - wykrzyknął Devereaux, przełknąwszy pośpiesznie resztę swojego martini. Groźny lew przemienił się w małego kociaka, a ty dałaś się na to nabrać! - Samuelu, dość tego! Nie słyszałeś, co ten człowiek powiedział? - Słyszałem już setki wariacji na ten sam... - Zamknij się, mecenasie! To wielki człowiek, a w dodatku zgodził się na wszystko, czego chciałam. Spróbuj przypomnieć sobie swoje własne słowa, jeśli pozwoli ci na to twój zamroczony alkoholem mózg. Podstawowa prawda, pamiętasz? - Pani mecenas zapomniała o okrężnych drogach wiodących do celu - odparł Sam, ponownie kierując się do baru. - To są baaardzo wyboiste drogi, przyjaciele. Rzecz jasna, akurat w tej chwili zadzwonił telefon. Aaron Pinkus 258
potrząsnął ze zniecierpliwieniem głową, podszedł do biurka i podniósł słuchawkę
- Tak? - Z kim mówię? - zapytał piskliwy głos. - Z tym wielkim adwokatem w jarmułce czy z tym wielkim generałem w indiańskich ciuchach? - Nazywam się Aaron Pinkus i jestem prawnikiem, jeśli może p; a n to uznać za
odpowiedź na swoje pytanie. - W porządku, żydziaku. Poznałem cię po limuzynie. - Proszę? - To długa historia i nawet chciałbym ci ją opowiedzieć, ale Bam-bam, nie lubi długich historii, a ty, szczerze mówiąc, nie masz zbyt wiele czasu. - Nie rozumiem ani słowa z tego, co pan mówi. - Widzisz, było to tak, że parę lat temu ten dupek urządził mnie na perłowo ze szlaczkiem, ale teraz mamy pokój, a ponieważ on ciągle ma sporo przyjaciół w mieście, to mnóstwo ludzi szukało twojej limuz\ny, capiscel - Co pan wygaduje, do diabła? - A może powinienem rozmawiać z dzikusem? Powiedz temu | palantowi i, żeby wyjął cygaro z tej swojej durnej gęby i przytaszczył tyłek do telefonu. - To chyba do pana, generale - powiedział z wahaniem Pinkus. - Dzwoni jakiś dziwny gość, który mówi jak kurczak... To znaczy, który mówi tak, jak mówiłby kurczak, gdyby mówił... - Przełom! - wykrzyknął Jastrząb. Dwoma wielkimi susami znalazł przy aparacie, złapał słuchawkę, po czym zakrył mikrofon i zwrócił się do zebranych w pokoju: - Starzy żołnierze, nawet ci z Wietnamu, nie znikają bez śladu. Pamiętają wspaniałe dni, bo dla nich nie mają one końca!... Czy to ty, Mały Józefie? - Musimy pogadać,yózooz. Wszystko się zmieniło. Dla mnie jesteście już \\ porządku, ale są źli faceci, którzy chcą zrobić wam krzywdę. - Wyrażaj się nieco jaśniej, Józefie. - Nie mam czasu, do cholery! Główna szycha chce się z wami spotkać za dzień albo dwa, ale na razie musi się trochę wycieniować, wiec ja jestem waszym łącznikiem. - Wycieniować?... ( ,,
,
.,- ••*,
- Kazał mi przysiąc na grób ciotki Angeliny W Waszyngtonie
259 wybuchła mała wojna i mój zwierzchnik chwilowo przegrał... Kazał mi przekazać, że ten oprych, którego nadwerężyliście, ale nie do końca, wypluł flaki w jakiejś chemicznej fabryce w Wirginii. Tamci wiedzą już, że jesteście w Bostonie, i chłopcy w jedwabnych majtkach napuścili na was FSS. - FSS? Na Hannibala w słoniowym gównie! Powiedział FSS? - Na pewno się nie pomyliłem, bo powtórzył to chyba ze trzy razy, a ja nie wiedziałem, co to znaczy. - To najokrutniejsze zwierzęta, jakie żyją na naszym świecie, Józefie. Osobiście ich szkoliłem, więc wiem coś na ten temat. Federalne Siły Specjalne. Jak wezmą się do roboty, zabijają wszystkich z wyjątkiem kucharzy i zakonnic. - Teraz przyszła kolej na was. Potrzebowałem dokładnie trzydziestu jeden minut, żeby was znaleźć. Jak sądzisz, ile czasu zajmie to tym cholernym komandosom, kiedy przylecą do Bostonu, jeżeli już tego nie zrobili? Zmywajcie się stamtąd najszybciej, jak możecie, i dzwońcie do mnie pod numer służby hotelowej... Aha, i nie używajcie tej pieprzonej limuzyny, bo wygląda jak pieprzona tarcza na pieprzonej strzelnicy! - Mały Joey Zasłonka rzucił słuchawkę, a Jastrząb odwrócił się do swoich żołnierzy. - Ewakuacja!!! - ryknął. - Wyjaśnienia będą później, teraz nie ma czasu. Adiutanci, zarekwirujcie dwa pojazdy na hotelowym parkingu i przyjedźcie po nas pod południowowschodni narożnik budynku. Vamos\ - Desi Pierwszy i Drugi wypadli na korytarz, Hawkins zaś spojrzał ostro najpierw na Aarona Pinkusa, potem na Sama Devereaux, a na końcu na Jennifer Redwing. - Pytacie mnie, dlaczego walczę z zakłamaniem ludzi znajdujących się u władzy, dlaczego wyciągam miecz przeciwko manipulatorom i oszustom, wszystko jedno, czy działającym teraz, czy przed wiekiem. Mam nadzieję, że wreszcie to zrozumiecie! Niewidzialny rząd, przez nikogo nie wybierany i działający bez niczyjej zgody za plecami oficjalnego rządu, wysłał bandę psychopatów z zadaniem, po którego wypełnieniu będą mogli czuć się już zupełnie swobodnie... Zadanie polega na tym, żeby nas zabić. Dlaczego? Otóż dlatego, że ujęliśmy się za biednymi, oszukanymi ludźmi, a ujawnienie tego oszustwa będzie kosztowało grube miliardy dolarów! - Niech szlag trafi twoje podstawowe prawdy! - wykrzyknął Devereaux, wylewając drinka do umywalki. - Zmywajmy się stąd! - Trzeba zawiadomić policję, generale! Tutaj, w Bostonie, jestem
260 powszechnie znanym i szanowanym człowiekiem. Na pewno zapewnią nam ochronę. - Komendancie Pinkus, w tej bezpardonowej walce cywilne władze są dla nas zupełnie bezużyteczne. Jak pan myśli, w jaki sposób radziłem sobie do tej pory, od Normandii aż po Kai Song? - Nie wierzę - oświadczyła Jennifer, starając się za wszelką cenę zachować spokój. - Po prostu w to nie wierzę! - Nie wierzysz, mała indiańska klaczko? A może powinienem przypomnieć ci j a k firmy ze wschodniego wybrzeża obiecywały waszym ludziom na środkowym zachodzie, że zostaną przesiedleni na znacznie lepsze ziemie, podczas gdy na miejscu okazało się, że nie ma tam nawet trawy, którą mogłoby jeść wasze bydło? Teraz mamy do czynienia dokładnie z tym samym, młoda damo! - O mój Boże! - wykrzyknęła nagle dziewczyna i pobiegła do drzwi prowadzących do sypialni. - Co robisz?! - wrzasnął Devereaux. - Twoja matka, kretynie! - Rzeczywiście... - wykrztusił Sam, mrugając raptownie powiekami. - Czy ktoś mógłby przynieść mi kawy? - Nie mamy czasu, synu. - Sammy, pomóż pannie Redwing. - Przynajmniej skończyliśmy z Samuelem... - Obawiam się, że nie mamy wyboru - odparł Aaron Pinkus. Pięcioro uciekinierów z hotelu Ritz-Carlton stało zbitych w ciasną gromadkę przy południowo-wschodnim narożniku budynku, czekając na pojawienie się Desich Pierwszego i Drugiego. Wszyscy uśmiechali się głupawo do przechodniów, starając się ze wszystkich sił nie wyglądać na ludzi, którzy mają cokolwiek na sumieniu. Jennifer podtrzymywała dostojną Eleanorę, która usiłowała odśpiewać pełną wersję Indiańskiego zaklęcia miłosnego. - Zamknij się, mamo! - szepnął Sam. - Zawsze chciałam mieć taką córkę... - Nie przesadzaj. Zdaje się, że ona jest jeszcze lepszym prawnikiem ode mnie, a to na pewno by ci się nie spodobało. - Wcale nie uważam, żebyś był taki dobry. Najczęściej w ogóle nie rozumiem, co mówisz... 261 - Bo tak ma być, mamo. Na tym polega znajomość prawa. - Cisza! - syknął Hawkins, stojący wraz z Pinkusem najbliżej narożnika budynku. Przed osłonięte baldachimem wejście do hotelu zajechał ogromny lincoln, a jednocześnie przy krawężniku zatrzymały się dwa samochody ukradzione z parkingu przez obu Desich. Zachować spokój! - szepnął Hawkins na widok czterech mężczyzn w czarnych płaszczach przeciwdeszczowych, którzy wysiedli z lincolna. Samochód natychmiast odjechał, by zatrzymać się ponownie przed wejściem do parku miejskiego, czterej mężczyźni zaś szybkim krokiem weszli do hotelu. - D-Jeden, przód i środek! - przemówił Jastrząb donośnym szeptem. - Powtórzyć! - dodał. - D-Jeden, przód i środek... - Desi! Ty z idiotycznymi zębami i zmiętoloną koszulą! - zawołał Devereaux. - Wyłaź z samochodu i chodź tu, do Maca! - „Ach, cóż ja poraaaadzę, żem w Araaaabie zakochała się..." - Cicho bądź, mamo! Pomyliła ci się nie tylko melodia, ale i narodowości. - Nie waż się mówić w ten sposób do mojej przyjaciółki! - Ona jest moją matką! Ciekawe, co by zrobiła, gdybym postanowił nie naprawiać jej jaguara? -- Jestem pewna,.że zarabiam znacznie więcej od pana, mecenasie! Ja się tym zajmę! ; - Co jest, henerale? * - Widzisz ten samochód przed bramą?
- Jasne. Za kierownicą siedzi jakiś gringo. - Chcę, żeby przeciwnik został zneutralizowany, a samochód unieruchomiony. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Się wie. Położę faceta spać i wyrzucę kopułkę rozdzielacza. W Brooklynie robimy to każdej nocy. Chyba że chce pan go załatwić na amen, ale ja się na to nie piszę. - Skądże znowu! Mam zamiar przekazać im w ten sposób wiadomość. Chcą się nam dobrać do tyłka, a ja im pokażę, że nie dadzą rady tego zrobić. - Dobra, henerale. Co potem? - Potem wrócisz do hotelu, na to samo piętro, na którym mieszkał pan Pinkus. Tylko pamiętaj o ubezpieczeniu skrzydeł. Poszło tam czterech ludzi w kretyńskich płaszczach przeciwdeszczowych, 262 żeby nas wszystkich załatwić. Kiedy tam dotrzecie, najprawdopodobniej zdążę już unieszkodliwić trzech z nich, ty natomiast zajmiesz się czwartym. - Hej, czemu tylko pan ma mieć radochę? Ja załatwię trzech, pan jednego! - Podoba mi się twój bojowy duch, synu., - A co z Desim Drugim? - Właśnie miałem zamiar przejść do niego - odparł Hawkins, iwracając się do Aarona Pinkusa. - Proszę mi powiedzieć, komen-lancie, czy ma pan może jakąś kryjówkę, o której nie wie nikt poza inem, gdzie na przykład sprowadza pan upadłe kobiety, by cieszyć |się ich towarzystwem? - Oszalał pan? Chyba nie zna pan Shirley! - W porządku, rozumiem... Ale przecież musi istnieć jakieś mało uczęszczane miejsce, gdzie moglibyśmy spędzić dzień lub dwa! - Hmm... Cóż, nasza firma wybudowała małą chatkę narciarską tóż za granicą New Hampshire, ponieważ jeden z naszych najlepszych klientów wpadł kiedyś w straszne tarapaty i musieliśmy schować go na jakiś czas. Ostatnio śnieg padał bardzo nieregularnie, więc... W porządku! Dołączymy tam do was. - Ale skąd będziecie wiedzieli, gdzie to jest? Prosta sprawa, comandante odparł Desi Pierwszy. D-Dwa podwędził wozy z telefonami. Zapisaliśmy ich numeros. O, tutaj są. D-Jeden wydobył zmiętą kartkę papieru z zapisanymi dwoma numerami telefonów. - Widzicie? - Jesteście naprawdę znakomici. Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyście zechcieli... - Nie czas teraz na przyznawanie medali, komendancie! - przerwał mu stanowczo Jastrząb. - Nasza misja nie jest jeszcze zakończona Proszę zawieźć Sama, jego matkę i dziewczynę do New Hampshire. A teraz znikajcie stąd, szybko! Mój sierżant i ja mamy sporo do roboty. Dwa pierwsze płaszcze przeciwdeszczowe nawet nie zdążyły zorientować się, co się z nimi stało. Obaj mężczyźni ubezpieczali ewentualne drogi odwrotu prowadzące schodami awaryjnymi, obaj też zostali bezszelestnie obezwładnieni przez Hawkinsa, a następnie 263 pozbawieni przytomności oraz odzieży, łącznie z gaikami. Trzeci niedoszły zabójca skradał się krok za krokiem w kierunku apartamentu Aarona Pinkusa, kiedy nagle na jego drodze wyrósł jakiś zataczający się pijak, który niespodziewanie wykonał błyskawiczny ruch ręką, lokując na karku opryszka paraliżujący cios chi sai. Czwartego i zarazem ostatniego typka Hawkins pozostawił swojemu asystentowi, Desiemu Pierwszemu. Bądź co bądź jednym z najważniejszych zadań dowódcy jest podnoszenie morale żołnierzy. Tym razem jednak okazało się to lekcją cierpliwości, a zarazem świadectwem mistrzostwa znakomitego profesjonalisty, prawdziwego specjalisty w swoim fachu. Mac przyczaił się za drzwiami prowadzącymi do schodów pożarowych, gdzie leżał bez przytomności nagi, unieruchomiony zabójca z Sił Specjalnych. DJeden wyszedł po cichu z windy, równie cicho przeszedł mniej więcej do połowy korytarza, by
stanąć przy ścianie naprzeciwko drzwi apartamentu Pinkusa. Pozostał tam bez najmniejszego ruchu przez, jak się wydawało Hawkinsowi, co najmniej godzinę, choć w rzeczywistości trwało to zaledwie osiem minut, a potem nagle otworzyły się drugie drzwi z jego lewej strony i na korytarz wyszedł mężczyzna w czarnym płaszczu. - Iguana, Josel - ryknął D-Jeden. Niefortunny zabójca był tak zaskoczony, że nim zdążył się zorientować, co się właściwie dzieje, pistolet został wytrącony jednym kopnięciem z jego ręki, on sam zaś ogłuszony celnym ciosem w sam środek czoła. - Wspaniale! - wykrzyknął generał, opuszczając ukrycie. - Wiedziałem, że to w tobie jest, synu! - Dlaczego pan nic nie zrobił, na litość boską?! - Bo dokonałem błyskawicznej analizy sytuacji, chłopcze. Wiedziałem, że damy sobie z tym radę. - Mógł mnie zabić! - Wierzyłem w wasze umiejętności, sierżancie. Bylibyście znakomitym mięsem armatnim dla G-2. - Czy to dobrze? - Porozmawiamy o tym później. Teraz musimy rozebrać tego pajaca do gołej skóry i zmywać się stąd jak najprędzej. W dalszym ciągu wszyscy jesteśmy między młotem a kowadłem, adiutancie. Musimy już myśleć o następnym kroku, a dla nas jest nim dołączenie do pozostałych członków naszej małej grupy. 264
Nie ma sprawy, henerale. Zanim tu przyszedłem, rozmawiałem przez telefon z moim amigo. Cały czas siedzi w wozie, więc będzie wiedział dokąd pojechali. -- Dobra taktyka, synu... - Jastrząb umilkł, gdyż gdzieś w pobliżu otworzyły się drzwi, a zaraz potem w korytarzu rozległy się głosy. (Dwoje gości kobieta i mężczyzna w średnim wieku, wyszli z pokoju.- Szybko! - szepnął Mac, pochylając się nad leżącym na podłodze ciałem. Postaw go, tak jakby był zalany. - On wyszedł z tego pokoju, henerale. Drzwi są ciągle otwarte! - Idziemy! Hawkins i Desi-Jeden dźwignęli z podłogi nieprzytomnego mężczyznę, po czym, odprowadzani zdziwionymi spojrzeniami dwojga hotelowych gości, zaciągnęli go do otwartego pokoju. - Na dole jest zupełnie zwariowane wesele, amigosl - wykrzyknął Desi Pierwszy, oglądając się w ich stronę. - Chcecie się zabawić? - Nie, bardzo dziękujemy - odparł pośpiesznie mężczyzna średnim wieku, prowadząc żonę w kierunku windy. Chata narciarska usytuowana w paśmie wzgórz looksett w stanie New Hampshire była skromna, pusta i wilgotna, i nawet za swoich najlepszych czasów dostałaby co najwyżej dwie gwiazdki w najmniej wymagającym przewodniku. Stanowiła jednak znakomitą kryjówkę, a w dodatku była wyposażona w takie udogodnienia jak elektryczność, ogrzewanie i działającą linię telefoniczną. Ponieważ od Bostonu dzieliła ją zaledwie godzina jazdy, pracownicy kancelari adwokackiej Aarona Pinkusa odkryli w niej znakomite miejsce do odbywania długich narad, wymagających znacznej koncentracji. Ostatnio stała się tak popularna, że Aaron zrezygnował z zamiaru wystawienia jej na sprzedaż i postanowił zamiast tego przystąpić do stopniowej przebudowy i unowocześniania. - Koniecznie musimy zwrócić te dwa samochody - powiedział z niepokojem Pinkus dosiedzącego obok niego w głębokim skórzanym fotelu w głównym salonie. - Policja będzie ich wszędzie szukać. - Nie ma się czego obawiać, komendancie. Moi adiutanci zajęli się kamuflażem - Nie o to chodzi, generale. To pospolita kradzież, a Sam i ja 265 jesteśmy prawnikami występującymi przed majestatem sądu. Przykro mi, ale muszę nalegać. - Do.diabła, wciąż te drobiazgi! Zgoda, powiem sierżantom, żeby odstawili je na ulicę przy
hotelu. Jest już ciemno, a nawet gdyby ktoś ich zauważył, to i tak policja będzie miała dość roboty z tymi gołymi palantami! Ha, ha! - Bardzo panu dziękuję. - Zaraz potem podwędzą jakieś dwa inne wozy... - To naprawdę niepotrzebne! Nasza firma ma stałą umowę z przedsiębiorstwem wynajmu samochodów. Mój szofer, Paddy, może przyprowadzić jeden pojazd, a któryś z jego przyjaciół drugi. - Będą musieli przywieźć moich adiutantów. Nie mogę jeszcze ich zwolnić. - Oczywiście. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, czułbym się znacznie pewniej, gdyby ci młodzi ludzie byli tutaj z nami. Zaraz napiszę panu adres tej firmy. Najlepiej, jeśli wszyscy się tam spotkają. - Wszystko już załatwiłem, Aaronie! - oznajmił Devereaux nieco głośniej, niż było to potrzebne, wchodząc z Jennifer Redwing u boku do salonu urządzonego w pseudoalpejskim stylu. - Ze sklepu w Hooksett przyślą zaraz całe mnóstwo zapasów, a ta pannica twierdzi, że umie gotować. - W "jaki sposób mam ci przyrządzić skrzynkę bourbona? - zainteresowała się Jennifer. Wolisz smażoną czy pieczoną? - To tylko smar niezbędny do prawidłowego funkcjonowania organizmu. - Podejrzewam, że należność za ten smar zostanie ci potrącona z wynagrodzenia poinformował go Pinkus. - Jak wytłumaczyłeś naszą obecność? - Powiedziałem, że mamy naradę w sprawie podważenia wierzytelności uwierzytelnionej kopii testamentu. - Po co ta wierzytelność? - Bo to brzmi bardziej seksownie. Chodzi o zachowanie wiarygodności, Aaronie. - Panie Pinkus... - wtrąciła się Redwing, po raz sześćdziesiąty w ciągu ostatnich dwunastu godzin piorunując Sama spojrzeniem. - Czy mogę zadzwonić stąd do San Francisco? Naturalnie zwrócę należność za rozmowę. 266
- Moja droga, może pani odrzucić lukratywną-propozycję podjęcia pracy w mojej firmie, ale proszę nie wprawiać mnie w zakłopotanie takimi pomysłami, jak zwracanie należności za rozmowę telefoniczną. Powinna pani znaleźć odrobinę spokoju tam, za ladą, w czymś, co kiedyś było gabinetem poprzedniego właściciela. Marny to gabinet, ale przynajmniej nikt nie będzie pani przeszkadzał. - Bardzo panu dziękuję. - Jennifer odwróciła się i ruszyła we wskazanym kierunku. Generał MacKenzie Hawkins podniósł się z fotela. - Sam, widziałeś może moich sierżantów? - zapytał. - Czy uwierzyłby pan, gdybym powiedział, że są na stoku mniej więcej sto metrów w prawo za domem i próbują uruchomić zardzewiały wyciąg narciarski? - Wykazują znaczną przedsiębiorczość - zauważył Aaron. - Wykazują znaczną głupotę - poprawił go Devereaux. - Ten cholerny wyciąg nigdy nie działał jak należy. Pewnego dnia utknąłem na godzinę aż dziesie metrów nad ziemią, a moja panienka została na dole, drąc się jak opętana. Kiedy wreszcie mnie ściągnęli, wróciliśmy od razu do Bostonu, tak że nawet nie zobaczyłem sypialni. - Podejrzewam, że od tego czasu widziałeś ją co najmniej kilka razy. - Przecież sam kiedyś kazałeś mi wyjść z biura i przyjechać tu, żebym ochłonął. - Bo wściekłeś się z powodu przegrania sprawy, którą powinieneś był wygrać - odparł Pinkus, wręczając generałowi kartkę z adresem. - Podobno sędzia okazał się zidiociałą starą kutwą i nie był w stanie nadążyć za twoim rozumowaniem... Poza tym jeśli tak wygląda twój sposób na ochłodę, to chyba przestawiłeś skalę temperatur do góry nogami. - Nie znam się na prawnych zawiłościach - oznajmił Jastrząb. Pójdę po moich sierżantów. Postanowiłem pojechać z nimi do Bostonu. Mały Józef powiedział, że chce się z nami spotkać, więc wydaje mi się, że powinienem złożyć mu małą niespodziewaną wizytę... To jest adres tej jfirmy od wynajmowania samochodów? Aaron skinął głową, a Jastrząb ruszył. Wrócę własnym przemysłem. Ściągnijcie tu dwa pojazdy.
- W porządku, generale. Kiedy panna Redwing skończy rozmowę, zadzwoni-, do Paddy'ego i każę mu przystąpić do działania. 267 - Bardzo słusznie, komendancie. - Wstałbym, żeby oddać panu honory, generale Hawkins, ale obawiam się, że przekracza to moje siły.
Jennifer zamknęła drzwi maleńkiego pokoiku, usiadła przy biurku i podniosła słuchawkę, po czym wykręciła numer swego mieszkania w San Francisco. Zdziwiło ją trochę, że nie zdążył jeszcze przebrzmieć pierwszy sygnał, a już usłyszała podekscytowany głos brata: - Tak, słucham? - To ja, Charlie... - Gdzie byłaś, do diabła?! Szukam cię od kilku godzin! - To wszystko jest zbyt szalone, zbyt zwariowane i zbyt niewiarygodne, żeby... - Dokładnie to samo mogę powiedzieć o tym, czego się dowiedziałem! - przerwał jej młodszy brat. - Ten pieprznięty sukinsyn załatwił nas na cacy! Zostaliśmy p r z e r o b i e n i , rozumiesz?! - Charlie, uspokój się... - poprosiła Jennifer, na przekór swoim słowom czując, jak jej ciśnienie krwi wzrasta poza wszelkie dopuszczalne normy. - Uspokój się i opowiedz powoli, co się stało. - Nie dam rady! - Spróbuj. - Już dobrze, dobrze... - Charlie kilka razy odetchnął głęboko, czyniąc wszystko, by uspokoić skołatane nerwy. - Kilka tygodni temu bez mojej wiedzy - bez n i c z y j e j wiedzy! - nasz wódz Grzmiąca Głowa zjawił się przed Radą Starszych w towarzystwie swojego prawnika i skołował jej członków do tego stopnia, że na sześć miesięcy ustanowili go jedynym reprezentantem interesów szczepu. - Nie mógł tego zrobić! - Ale zrobił, siostrzyczko. Ma potwierdzony akt notarialny. , - Musiał coś im dać w zamian! ' - Owszem, dał. Milion dolarów do podziału między pięciu członków Rady, wiele milionów dla całego szczepu po upływie owych sześciu miesięcy. - Korupcja! - Zdążyłem już dojść do tego wniosku. - Wystąpimy przeciwko niemu w sądzie! 268
- Nie dość, że przegramy z kretesem, to jeszcze ośmieszymy i wpędzimy w długi naszych braci i siostry. - Kogo masz na myśli? - Na przykład wujka Orle Oko, który kupił dla weteranów szczepu posiadłość na jakiejś pustyni w Arizonie. Jej główną zaletą ma być to, że jest pozbawiona instalacji wodnej. Także ciotkę Nos Łani, która w imieniu wszystkich kobiet naszego plemienia kupiła wieżę wiertniczą usytuowaną według planów na rogu Czterdziestej Pierwszej Ulicy i Lexington Avenue w Nowym Jorku, oraz kuzynkę Skok Antylopy. Ta ostatnia wykupiła kontrolny pakiet akcji fabryki spirytusu w Arabii Saudyjskiej, gdzie nie tylko nie produkują alkoholu, ale nawet go nie piją! - Przecież oni wszyscy mają już grubo ponad osiemdziesiątkę! - Ale są zdrowi na ciele i umyśle, co stwierdził ten cholerny adwokat z Chicago, a potwierdził sąd w Omaha. - Nie wierzę, Charlie. Spędziłam z Hawkinsem prawie całe popołudnie, i choć początkowo próbował się stawiać, to potem zdecydowanie spokorniał. Sprawiał wrażenie autentycznie skruszonego. Powiedział mi, że nasz pomysł z umową jest rzeczywiście najlepszy i że on osobiście zgodzi się z każdą decyzją podjętą przez; Radę Starszych. - Dlaczego nie? Przecież teraz o n jest Radą Starszych.
16 Jennifer nie wyszła z maleńkiego gabinetu, lecz wypadła z niego jak bliska eksplozji bomba. - Gdzie on jest? - zapytała głosem, w którym słychać było zapowiedź zbliżającej się burzy. Z jej oczu wystrzeliwały pajęcze nici błyskawic. - Gdzie jest ten sukinsyn? - Zapewne masz na myśli Sama - odparł Aaron Pinkus, pochylając się w fotelu i wskazując drzwi prowadzące do kuchni. - Powiedział, że przypomniał sobie, gdzie schował butelkę ginu. Podobno w miejscu, do którego nie mogli sięgnąć jego niżsi koledzy. - Nie, nie mam na myśli t e g o sukinsyna, tylko t a m t e g o . Chodzi mi o pewnego skretyniałego, łgającego jak z nut bizona, na którego za moim pośrednictwem skieruje się słuszny gniew plemienia Wopotami! - Mówisz o naszym generale? - Może pan założyć się o swoją tuchis. -- Znasz jidysz? - Jestem prawnikiem, więc to chyba nic nadzwyczajnego. Gdzie jest ten drań?! - Cóż, z największą przykrością, choć jednocześnie z czymś w rodzaju ulgi muszę pani powiedzieć, że wraz ze swoimi adiutantami wyjechał do Bostonu. Wspominał coś o spotkaniu z człowiekiem imieniem Mały Józef, który najprawdopodobniej zadzwonił do niego do hotelu Ritz-Carlton. Nasze dwa skradzione samochody przed chwilą odjechały sprzed domu, dzięki niech będą litościwemu Ab270
rahamowi. Jeśli Bóg pozwoli, już wkrótce zostaną zwrócone prawowitym właścicielom. - Panie Pinkus, czy pan wie, co zrobił ten okropny człowiek?! - Wiele strasznych rzeczy, których nie pomieściłaby nawet spora encyklopedia. Przypuszczam jednak, że nie są mi znane jego najświeższe dokonania - Kupił nasz szczep! - Niesamowite! W jaki sposób udało mu się to osiągnąć? Jennifer powtórzyła znakomitemu bostońskiemu adwokatowi to, czego dowiedziała się od Charliego. - Czy mogę zadać pani jedno lub dwa pytania? Nie wykluczam możliwości, że będą nawet trzy. - Oczywiście - odparła Jennifer, opadając na sąsiedni fotel. - Zostaliśmy przerobieni... dodała półgłosem. - Najpaskudniej, jak tylko można sobie wyobrazić. - Niekoniecznie, moja droga. Po pierwsze, zajmijmy się Radą Starszych. Z pewnością są to bardzo mądrzy i wspaniali ludzie, ale czy zostali oni prawnie wyznaczeni jako opiekunowie ad litem plemienia Wopotami' - Tak... - szepnęła dziewczyna. - Proszę? - To był mój pomysł - wyjaśniła Jennifer niewiele donośniejszym głosem, nawet nie starając się ukryć zażenowania. - Dawało im to poczucie wartości .i którego bardzo potrzebowali, a ja nawet w najdzikszych snach nie przypószczałam że podejmą jakąś ważną decyzję bez konsultacji ze mną lub z innymi członkami naszej grupy. Czy istnieją jakieś kodycyle lub uzupełnienia tego aktu, na przykład określające tryb postępowania w wypadku śmierci niektórych wymienionych w nim osób? - Wtedy uprawnienia przechodzą na nowych członków Rady, wybranych w drodze głosowania. - Czy zaszła konieczność skorzystania z tej drogi postępowania? - Nie. Wszyscy jeszcze żyją. Chyba dlatego, że często jadali surowe mięso bizonów.
- Rozumiem. Czy w akcie prawnym powierzającym im sprawowanie opieki nad szczepem znajduje się jakakolwiek wzmianka O wybranych dzieciach tegoż szczepu, które >u rzecz\ wistymi. wykonawcami i współautorami decyzji podjętych przez Radę Starszych? 271 - Nie, bo to byłoby dla nich poniżające. Indianie, podobnie jak Azjaci, przywiązują do tych spraw wielką wagę. Po prostu wszyscy wiedzieli - a przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało - że w razie pojawienia się jakiegokolwiek problemu zostanie zawiadomione jedno z nas... a właściwie ja. - Mówi pani o praktycznej stronie zagadnienia? - Naturalnie. - Jednak w dokumentach nie ma nic, co przedstawiałoby w prawdziwym świetle rolę i działalność waszej grupy? - Nie... Właśnie z powodu poczucia dumy. Gdyby w papierach znalazła się taka wzmianka, oznaczałoby to, że ktoś zajmuje w hierarchii miejsce p o n a d Radą Starszych, a plemienna tradycja po prostu nie przewiduje takiej możliwości. Teraz rozumie pan, co miałam na myśli? Ten okropny człowiek kontroluje mój naród i może w jego imieniu mówić wszystko, na co tylko przyjdzie mu ochota! - Przypuszczam, że w każdej chwili można oskarżyć go o działanie w zmowie i sprzeniewierzenie zaufania, ale wtedy trzeba by opowiedzieć całą historię, co z oczywistych przyczyn mogłoby się okazać bardzo niekorzystne. Poza tym, jak słusznie zauważył pani brat, najprawdopodobniej zostalibyśmy pokonani. - Panie Pinkus, spośród pięciorga członków Rady Starszych trzech mężczyzn i jedna kobieta przekroczyli już osiemdziesiątkę, a druga kobieta ma siedemdziesiąt pięć lat. W obecnej chwili nikt z nich nie jest lepiej przygotowany do babrania się w prawnych zawiłościach, niż był trzydzieści lat temu, a wtedy też nie mieli o tym zielonego pojęcia! - Wcale nie muszą być przygotowani, panno Redwing. Wystarczy, żeby zrozumieli, na czym polega transakcja oraz by mogli dostrzec jej zalety i wady. Zaryzykuję opinię, że zrobili to, może nawet ze sporą dawką entuzjazmu, prawdopodobnie z pełną świadomością godząc się na pozostawienie pani na uboczu. - Nie wierzę! - Ależ, moja droga! Mówimy o milionie dolarów w szeleszczącej gotówce oraz o wielu kolejnych milionach, obiecanych w niedalekiej przyszłości. Czego za to zażądano? Czasowego odstąpienia czegoś, co w najlepszym razie było tytularną fikcją? Pokusa okazała się nie do odparcia... „Niech ten zwariowany biały człowiek cieszy się przez parę miesięcy tym, czego chciał. Co w tym złego?"
272
- Nie ujawniono wszystkich zamiarów układających się stron - nie ustępowała Jennifer. - Nikt tego nie wymaga. Gdyby podczas wszelkich negocjacji finansowych prowadzonych w tym kraju strony ujawniały swoje wszystkie zamiary, nasz system ekonomiczny rozsypałby się w proch. - Także w przypadku oszustwa? - Oczywiście, że nie, ale czy może pani udowodnić, że naprawdę popełniono oszustwo? Jeżeli dobrze zrozumiałem, generał obiecał milionowe profity, które miały uczynić wszystkich członków plemienia nadzwyczaj bogatymi ludźmi, a potem poparł swoją ofertę konkretną zaliczką w wysokości miliona dolarów? Wygląda na to, że postąpił bardzo uczciwie. - Ale oni nic nie rozumieli! Nie mieli pojęcia, że zamierza wplątać ich w najbardziej kontrowersyjny proces, jaki kiedykolwiek w historii tego kraju wytoczono rządowi federalnemu! Mój Boże, Dowództwo Strategicznych Sił Powietrznych! - Zarazem jednak nie dociekali zbyt wnikliwie, w jaki sposób ma 'zamias sprowadzić na nich tak wielkie bogactwa, tylko radośnie porwali swój milion dolarów i natychmiast go wydali - zdaje się, że w mało rozsądny sposób... Proszę mi wybaczyć, panno Redwing, ale podejrzewam, iż pani brat doskonale wiedział o prawdziwych zamiarach generała. W gruncie rzeczy stał się aktywnym współuczestnikiem... - Myślał, że to tylko jakiś kawał! - wykrzyknęła dziewczyna, podskakując w fotelu. -
Niewinny dowcip, który pozwoli szczepowi zarobić trochę pieniędzy, zwiększy napływ turystów i dostarczy^ wszystkim trochę zabawy! - A tą zabawą miała być rozprawa przed Sądem Najwyższym? - Nie spodziewał się, że sprawa zawędruje aż tak wysoko - odparła niezbyt pewnym tonem Jennifer. - Poza tym nic nie wiedział o milionie dolarów, które Hawkins wepchnął Radzie Starszych. Był przerażony kiedy to do niego dotarło! - Brak porozumienia między stronami nie świadczy jeszcze o istnieniu spisku ani o próbie dokonania oszustwa, chyba że sprawa dotyczy właśnie tych stron. Co jednak natychmiast doprowadziłoby do ich zantagonizowania. - Sugeruje pan, że Rada c e l o w o zataiła tę informację przed moim bratem? - Obawiam się, że tak. Podobnie jak on przed nimi. 273 - Jeśli więc teraz my, jako grupa, wkroczymy na scenę... - Czego w świetle prawa nie wolno wam zrobić - wtrącił łagodnie Aaron. - ...i opowiemy całą historię - ciągnęła piękna Indianka, wpatrując się w Pinkusa wielkimi jak spodki oczami - to zostanie to zinterpretowane jako egoistyczne działanie, mające na celu zagarnięcie pieniędzy, które nam się wcale nie należą! Mój Boże, wszystko przewróciło się do góry nogami! To szaleństwo! - Owszem, moja droga. To całkowite szaleństwo. Nasz generał zrobiłby oszałamiającą karierę jako doradca prawny jakiejś wielkiej korporacji. Nagle na podeście pierwszego piętra pojawiła się jakaś postać i dostojnym krokiem podeszła do barierki. Była to Eleanora Devereaux; miała starannie uczesane włosy i wyglądała jak wielka dama. Miałam okropny sen oznajmiła, w pełni kontrolując ton i barwę głosu. - Śniło mi się, że ten szalony generał Custer oraz ci okropni Indianie z bitwy nad Małym Wielkim Rogiem połączyli siły i zaatakowali zjazd Stowarzyszenia Prawników Amerykańskich. Wszys cy uczestnicy zostali oskalpowani, Wysoki, lekko przygarbiony, starszy dżentelmen w długim brązowym płaszczu z gabardyny i czarnym berecie wyglądał na profesora z któregoś z uniwersytetów położonych w okolicach Bostonu, lekko zagubionego w przepychu eleganckiego hotelu. Mrużąc oczy ukryte za grubymi szkłami, przechadzał się przez jakiś czas bez wyraźnego celu po głównym holu, by wreszcie skierować się w stronę wind. Naturalnie w przechadzce generała Hawkinsa nie było nic bezcelowego, podobnie jak w przebraniu, które wybrał na tę okazję. Krótki rekonesans pozwolił mu zbadać każdy zacieniony kąt i przyjrzeć się wszystkim osobom zajmującym miejsca w wygodnych fotelach, co zaś się tyczy jego wyglądu, to Jastrząb w niczym nie przypominał odzianego w indiański strój olbrzyma, który zaledwie pięć godzin wcześniej w tym samym miejscu unieszkodliwił niejakiego Cezara Boccegallupo z Brooklynu w Nowym Jorku. Doświadczony żołnierz nigdy nie wkracza na wrogie terytorium bez uprzedniego rozpoznania terenu. Nie stwierdziwszy żadnych niespodzianek, generał wszedł do 274
windy i nacisnął guzik z numerem pietra, na którym mieszkał Mały Joey Zasłonka. - Kelner! - oznajmił, zapukawszy do drzwi. - Już wszystko mam! - odparł głos z pokoju. - A, chyba że to jabłka i gruszki w płonącym alkoholu?... Myślałem, że przyniesiecie je później. - Drzwi otworzyły się, a Mały Joey zdołał wykrztusić tylko dwa słowa: - To ty! Każde spotkanie głównodowodzących poprzedzają nieformalne rozmowy ich podwładnych, mające na celu ustalenie wszystkich spornych szczegółów - powiedział Hawkins, odsuwając go na bok i wchodząc do pokoju. - Ponieważ nie uważam, żeby moi adiutanci mogli dobrze wywiązać się z tego zadania, wyłącznie z przyczyn natury lingwistycznej, ma się rozumieć, dlatego wziąłem na siebie ten obowiązek - Ty odwłoku pijanego trolejbusu! - wrzasnął Joey, zatrzaskując drzwi. - Mam dość
kłopotów na głowie! Jeszcze tylko ciebie mi brakowało' - Oraz jabłek i gruszek w płonącym alkoholu?
- Tak, bo to bardzo smaczne, a intensywny, ciężki aromat przywodzi na myśl najwspanialsze kombinacje zapachowe z przeszłości.
- Że co? - Po prostu ładnie pachnie. Zapamiętałem to z jakiegoś menu w Las Vegas. Ha, mamuśka chyba wyskoczyłaby z grobu, gdyby się dowiedziała, że dotknąłem, czegoś takiego jak gruszka, a tatuś spuściłby mi tęgie baty! Ale co oni wiedzą, biedacy, niech spoczywają w pokoju... - Joey przeżegnał się, po czym spojrzał na generała i dodał znacznie ostrzejszym tonem; - Dobra, koniec gadki-szmatki. Powiedz lepiej, co tu właściwie robisz? - Już to wyjaśniłem. Zanim przystąpię do formalnych negocjacji z twoim zwierzchnikiem, chcę wyjaśnić ogólną sytuację. Mam do tego prawo, choćby ze względu na moją rangę, i stanowczo się tego domagam. - Możesz się domagać, czego dusza zapragnie, generałku, ale mój szef nie jest jakimś tam żołnierzykiem. To jeden z najważniejszych ludzi w całym pieprzonym rządzie, rozumiesz? - Spotkałem już kilku takich, Józefie, i właśnie dlatego żądam G-2 tysiąc jeden, bo w przeciwnym razie nie przystąpię do negocjacji. - Co to ma być, jakiś numer rejestracyjny? 275 - Oznacza to dokładne informacje na temat osoby, z którą mam się spotkać. - Ho, ho, na grób ciotki Angeliny! Powinieneś się cieszyć, że nic nie wiesz. - Pozwolisz, że sam to ocenię. - Chyba rozumiesz, że nie mogę ci nic powiedzieć bez uzgodnienia? - A gdybym zaczął kolejno wyrywać ci paznokcie? - Daj spokój, generałku, już to przerabialiśmy. Może i jesteś twardy facet, ale żaden z ciebie nazista... Proszę bardzo, oto moje ręce. Mam zadzwonić po pokojówkę, żeby przyniosła szczypce? - Przestań, Józefie... Okazałeś wielką przenikliwość, ale mam nadzieję, że nikt się o tym nigdy nie dowie. - Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że nie potrzebujesz szczypiec, to daj sobie spokój. To samo powiedziałem paru oficerom z armii Mussoliniego, tej grubej beki... Zadzwonił telefon. - To z pewnością twój zwierzchnik, Józefie. Czasem prawda okazuje się najlepszym rozwiązaniem. Powiedz mu, że jestem tu z tobą. - Dobra pora - zauważył Joey, spoglądając na zegarek. - Powinien już być sam. - Zrób, co ci mówię. - A mam jakiś wybór? Przesadziłeś z tymi paznokciami, ale skąd mam wiedzieć, czy nagle nie palniesz mnie w gardło i nie zabierzesz słuchawki? Mały Joey podszedł do aparatu stojącego na nocnej szafce i podniósł słuchawkę. - To ja - powiedział. - Wielki generał fazool stoi trzy metry ode mnie. Chce z tobą rozmawiać, Bam-Bam, tyle że nie wie, kim jesteś, ale ja czuję się bardzo przywiązany do moich paznokci, jeśli wiesz, co mam na myśli, hę? - Daj mi go, Joey - odparł spokojnie Vincent Mangecavallo. - Masz! - wykrzyknął Joey, wyciągając słuchawkę w stronę Hawkinsa, który szybko podszedł do niego i chwycił ją gwałtownie. - Tutaj dowódca X - powiedział do mikrofonu. - Przypuszczam, że rozmawiam z dowódcą Y? - Nazywa się pan MacKenzie Hawkins, jest pan generałem armii Stanów Zjednoczonych, numer służbowy dwa-zero-jeden-pięć-siedem, 276 dwukrotnie odznaczonym przez Kongres Medalem za Odwagę. Jest pan także największym kolcem w dupie, z jakim kiedykolwiek miał do czynienia Pentagon. Zgadza się? - Cóż, nie wszystkie oceny muszą być stuprocentowo dokładne... A kim p a n jest, do diabła? - Jestem człowiekiem, który jeszcze wczoraj chciał jak najprędzej zobaczyć pański pogrzeb, z
zachowaniem całego wojskowego ceremoniału, ma się rozumieć, a któremu teraz cholernie zależy na tym, żeby został pan przy życiu i cieszył się dobrym zdrowiem. Czy wyrażam się wystarczająco jasno' - Nie, ty waszyngtoński zasrańcu. Dlaczego przeszedłeś na drugą stronę? - Dlatego że te sycylijskie kapuściane łby, które chciały odesłać cię na tamten świat, teraz wzięły m n i e na celownik, a to wcale mi się nie podoba. - Sycylijskie kapuściane łby?... Mały Józef?... A więc to ty jesteś tym kretynem, który posłał do Czterech Pór Roku_ tego niedorozwiniętego Cezara-eoś-tam'.' - Z przykrością i wstydem muszę przyznać, że to ja. Co więcej mogę dodać? - Spokojnie, synu, to nie była twoja wina, lecz jego. Okazał się niezbyt rozgarnięty, a ja miałem dwóch bardzo bystrych adiutantów - Co takiego? - Po prostu nie chcę, żebyś się zanadto przejmował. Każdy dowódca musi być przygotowany na to, że lada chwila zostanie pokonany. Uczą tego w Akademii Wojennej. - O czym ty gadasz, do diabła? - Wygląda na to, że nie jesteś odpowiednim materiałem na oficera, synu. Co więcej mogę dodać? - Możesz mnie wysłuchać. Jestem cholernie wkurwiony, że pewni ludzie, o których sądziłem, że bardzo mnie poważają, chcą mnie teraz zobaczyć w tym samym grobie, który wspólnie naszykowaliśmy dla ciebie. W dodatku chcą mnie tam zobaczyć razem z tobą, co napawa mnie cholernym obrzydzeniem, capiscel - Co w związku z tym ma pan zamiar przedsięwziąć, panie Bezimienny? - Chcę, żebyś został przy życiu, dzięki czemu będę mógł zrobić 277
tym sukinsynom to, co oni chcieli zrobić mnie. Mówiąc krótko, chcę ich pogrzebać! - Chwileczkę, dowódco. Jeśli mówisz o zamierzonej eksterminacji ludności cywilnej, noszącej cechy odwetu, to będę musiał otrzymać rozkaz podpisany przez prezydenta, Kolegium Szefów Sztabów i dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej. - Serio? - Przypuszczam, że nie orientujesz się, jaki jest obowiązujący tryb postępowania w takich przypadkach, ale... - Nie mam zamiaru robić nic z tych rzeczy, o których mówisz! - przerwał mu ostro Mangecavallo. - Śmierć to śmierć: facet dostaje w czapę i kończą mu się wszystkie problemy. Ja zaplanowałem dla tych kapuścianych głów prawdziwe tortury. Chcę ich zrujnować, upokorzyć i zgnoić! Z każdego z nich zrobię nowego Hobo Pete'a! - Hobo kogo? - Hobo Pete czyścił pisuary w metrze w Brooklynie. Do końca życia będą robić to samo, tylko że w Kairze! - Tak się składa, dowódco Y, że uczestnicząc jako młody kapitan w walkach z marszałkiem Rommlem zaprzyjaźniłem się z wieloma członkami egipskiego korpusu oficerskiego i... - Basta! - ryknął Mangecavallo, po czym natychmiast zniżył głos, starając się nadać mu kojące brzmienie. - Proszę o wybaczenie, wielki generale. To wszystko przez te stresy, rozumie pan, co mam na myśli... - Nie powinien pan dopuszczać do takiej sytuacji - skarcił go Hawkins. - Wszystkim jest ciężko, ale dowódca musi wznieść się ponad przyziemne sprawy. Proszę pamiętać, że pańscy ludzie spoglądają na pana, poszukując w panu sił, których być może im brakuje. Pańskim obowiązkiem jest sprostać ich oczekiwaniom! - Zachowam te słowa głęboko w sercu - odparł skruszony Vinnie Bam-Bam. - Jednak w tej chwili muszę pana ostrzec... - Chodzi panu o Federalne Siły Specjalne? - przerwał mu Hawkins. - Mały Józef przekazał mi poprzednią wiadomość. Obecnie sytuacja znajduje się pod moją całkowitą kontrolą. Oddziały nieprzyjaciela zostały unieruchomione. - Co takiego?! Już pana znaleźli? - Jeśli chodzi o ścisłość, panie dowódco, to m y zlokalizowaliśmy ich jako pierwsi i podjęliśmy stosowne środki zaradcze. Obecnie moje
278 siły znajdują się w bezpiecznym ukryciu poza obszarem bezpośrednich działań wojennych. Co się właściwie stało? Gdzie się podziały Siły Specjalne? - Bandyckie Siły Specjalne - poprawił go Jastrząb. - To nie są ci wspaniali ludzie, których osobiście szkoliłem, ale jacyś psychopaci, nadający się jedynie do bezlitosnego wytępienia. - Dobrze, dobrze, ale gdzie oni są? - Cóż, w tej chwili najprawdopodobniej w areszcie, pod zarzutem obrazy moralności publicznej, a jeśli jakimś cudem jeszcze tam nie trafili, to biegają na golasa po klatce schodowej hotelu Ritz-Carlton, robiąc wszystko, żeby tylko nikt ich nie zauważył... Aha, piąty osobnik, także nagi, przypuszczalnie siedzi w swoim lincolnie, którego nie da się uruchomić, razem z telefonem komórkowym, z którego nie można się nigdzie dodzwonić. - A niech mnie licho! -*>- Przypuszczam, że poinformuje pan o tym Waszyngton... A teraz wracajmy do ustaleń taktycznych, panie dowódco. Bez wątpienia zna pan cel, do którego dążę. Jaki jest p a ń s k i cel? - Taki sam jak pański, generale. Małej grupie naiwnych i łatwowiernych mieszkańców Stanów Zjednoczonych wyrządzono w przeszłości ogromną, niewybaczalną krzywdę, więc wydaje się zupełnie oczywiste, że naród dysponujący tak wielkimi bogactwami powinien ! ją jak najprędzej naprawić... Jak się to panu podoba, generale? - Trafiłeś w sam środek tarczy, żołnierzu! - Być może nie wie pan, że kilku członków Sądu Najwyższego uznało pozew przedstawiony przez pańskiego adwokata za bardzo przekonujący. Nie jest to z pewnością ustabilizowana większość, ale ziarno zostało zasiane. - Wiedziałem! - wykrzyknął tryumfalnie Hawkins. - Gdyby tak nie było, nie zaprzęgliby do roboty Goldfarba, którego zresztą też szkoliłem, niech mnie kule biją! - Pan zna Hymiego Huragana? - Świetny człowiek, silny jak słoń i ma łeb niczym wykładowca na uniwersytecie. - - On naprawdę wykładał na uniwersytecie. - A nie mówiłem? - Tak, tak, oczywiście... Jednak w związku z delikatną sytuacją wokół Dowództwa Strategicznych Sił Powietrznych oraz ze względu 279 na interesy bezpieczeństwa narodowego Sąd Najwyższy poda treść pozwu do publicznej wiadomości dopiero za osiem dni, a dzień przedtem pan oraz pański adwokat musicie stawić się na zamkniętym posiedzeniu Sądu w celu złożenia ustnych wyjaśnień. Dopiero wtedy będą mogli zająć się oficjalnie tą sprawą. - Jestem na to przygotowany, dowódco Y. Przygotowywałem się do tego prawie od roku! Nie mam nic do ukrycia. Występuję w słusznej sprawie. - Czego nie da się powiedzieć o Pentagonie, Siłach Powietrznych, a szczególnie o dostawcach sprzętu wojskowego. Oni chcą dobrać się panu do dupy, generale. Do pańskiej m a r t w e j dupy. - Jeżeli poziom wyszkolenia tego oddziału, który przysłali za mną do Bostonu, jest taki sam jak innych, które mają do swojej dyspozycji, to nie zawaham się wkroczyć do gmachu Sądu Najwyższego w paradnym stroju Indian Wopotami. - Jezus, Maria! To podobno byli ich najlepsi ludzie. Jest jeszcze tylko jeden oddział, który może się z nimi równać. Nazywają ich Paskudną Czwórką i trzymają w zamknięciu w jakimś szpitalu dla psychicznie chorych, gdzie grają w siatkówkę, przerzucając strażników nad drutami kolczastymi. Teraz użyją ich przeciwko panu! - W takim razie - odparł Jastrząb, krzywiąc się z niesmakiem - może zechciałby pan wyznaczyć do naszej ochrony pluton swoich ludzi? Szczerze mówiąc, dowódco Y, dysponuję jedynie dwoma adiutantami. - Na tym właśnie polega cały problem, generale. W normalnych warunkach wysłałbym wam na pomoc całą gromadę doświadczonych zawodowców, ale teraz nie ma na to czasu, bo zorganizowanie w tajemnicy takiej operacji musi trochę potrwać, tym bardziej że to naprawdę musi być ścisła tajemnica, bo jeśli nie, to wszyscy jesteśmy przegrani. - Coś pan tu zalewa, panie Bezimienny... ,
- Ależ skąd! Przysięgam na grób ciotki Angeliny... • - To ciotka Małego Józefa, nie pańska. - Mamy wspólną rodzinę... Słuchaj pan, mógłbym zebrać dwóch, maksimum trzech bardzo bliskich kuzynów, którzy w razie czego będą milczeć jak zaklęci, ale to wszystko. Gdybym ściągnął paru więcej, zaczęłyby się pytania i plotki: „Dla kogo on właściwie pracuje?" albo „Jak to, jest w szpitalu? Przecież jeszcze wczoraj wyglądał znakomicie!", 280 albo nawet „Podobno pojechał do rodziny w Hartford. Więc to dla nich pracuje!" Rozumie pan, generale? Przy wielkiej liczbie pytań prędzej czy później wypłynęłoby na wierzch moje nazwisko, a do tego nie mogę dopuścić. - Wdepnął pan w jakieś gówno, dowódco Y? - Przecież już panu powiedziałem: wydano na mnie wyrok śmierci. Jestem flnito, schiacciata, moje kości już zaczynają przemieniać się w popiół! - Paskudne uczucie, prawda, żołnierzu?... Niech pan weźmie się w garść, dowódco. Lekarze nie wiedzą wszystkiego. - Moi wiedzą, przede wszystkim dlatego, że za cholerę nie znają na medycynie! ? - Na pańskim miejscu zasięgnąłbym opinii innych specjalistów... - Generale, proszę!... Rzecz dotyczy tego, o czym wspomniałem wcześniej. Pewne osoby chcą, najdalej za dzień lub dwa, ujrzeć mnie martwego i w grobie, i tak właśnie się stanie, a raczej b ę d z i e w y g l ą d a ł o , że tak się stało, ponieważ będąc martwym, będę działał w pańskiej, a także w swojej sprawie. - Nie jestem zbyt religijnym człowiekiem - zauważył Jastrząb zjnelancholią w głosie. Chyba widziałem zbyt wiele krwi przelanej przez fanatyków zabijających każdego, kto nie wierzył w to samo co oni. Historia jest pełna tego gówna, a mnie wcale się to nie podoba. Wszyscy pochodzimy od tej samej ameby, która pierwsza wylazła z wody na brzeg, albo od tej samej błyskawicy, która połączyła komórki w coś, z czego potem wyrosły nasze mózgi. Nikt nie ma prawa twierdzić, że jest lepszy od innych. - Czy to długa historia, generale? Jeśli tak, to obawiam się, że nie mamy na nią czasu. - Wręcz przeciwnie, bardzo krótka. Jeśli pana zabiją, to jest pewne jak amen w pacierzu, że niewiele uda się panu dokonać zza grobu. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby był pan głównym kandydatem do zmartwychwstania. - Jezu! - Z nim była zupełnie inna historia, żołnierzu. - Ja nie umrę, generale, tylko zniknę, t a k j a k b y m umarł, capiscel - Niezupełnie. - Jak już powiedziałem, właśnie nad tym pracujemy. Jest bardzo
281 ważne, żeby moi, a więc także pańscy nieprzyjaciele nabrali przekonania, że wypadłem ze scenariusza. - Z jakiego scenariusza? - Z tego, w którym występuje pański martwy tyłek oraz martwe tyłki wszystkich, którzy razem z panem wdepnęli w to indiańskie gówno! - Pozwolę sobie puścić mimo uszu tę uwagę. - Przepraszam, przepraszam, to tylko przejęzyczenie! Miałem na myśli krucjatę w obronie uciśnionych - czy tak już lepiej? - Może być, dowódco. - W tym czasie kiedy będę udawał nieboszczyka, poślę moich capo supremos na Wall Street, żeby maksymalnie podbili akcje wszystkich firm mających związek z Pentagonem, a szczególnie z Dowództwem Strategicznych Sił Powietrznych. Potem, kiedy wygłosi pan swoją mowę przed Sądem Najwyższym, zlecą na łeb, na szyję, bo chłopcy pozaciągali mnóstwo kredytów, opierając się na pobożnych życzeniach, a nie na konkretnych faktach. Palanty, które maczają w tym palce, będą musiały wziąć się za sprzątanie kibli w kairskim metrze! Rozumie pan, generale? Każdy z nas dostanie to, na czym mu najbardziej zależy! - Wyczuwam w pańskim głosie niejaką wrogość wobec tych ludzi. - I słusznie, Grzmiąca Głowo! Przecież chcą nas sprzątnąć. Będziemy się porozumiewać za
pośrednictwem Małego Joeya. Proszę pozostawać z nim w kontakcie. -..Powinien pan wiedzieć, panie dowódco - celowo mówię to w obecności Józefa - że chyba przekracza on limit dziennych wydatków przewidzianych podczas prowadzenia tego rodzaju akcji. W ogóle nie można się do niego dodzwonić, bo bez przerwy zamawia coś przez telefon z restauracji. - Stul pysk, Zasrana Głowo! - ryknął Mały Joey Zasłonka. THE WASHINGTON POST DYREKTOR CIA ZAGINĄŁ NA MORZU 18-godzinne poszukiwania prowadzone przez Straż Przybrzeżną na wodach wokół Florydy zakończyły się niepowodzeniem. Key West, 24 sierpnia - Vincent F. A. Mangecavallo, dyrektor 282 Centralnej Agencji Wywiadowczej, prawdopodobnie zaginął wraz z kapitanem i całą załogą 11metrowego jachtu, który wypłynął z Key West wczoraj o szóstej rano. Według informacji uzyskanych w stacji meteorologicznej, około 10.30 płynący ku łowiskom w pobliżu raf koralowych jacht znalazł się w zasięgu gwałtownej podzwrotnikowej burzy. Poszukiwania zostaną wznowione jutro z samego rana, ale istnieje niewielka nadzieja na odnalezienie rozbitków, gdyż jacht najprawdopodobniej wpadł na rafę i natychmiast zatonął. Na wiadomość o tragedii prezydent wydał następujące oświadczenie: „Stary dobry Vincent, wielki patriota i wspaniały oficer marynarki. Jeżeli musiało się stać to, co się stało, to jestem pewien, że spodoba mu się grób w głębinach oceanu. On zawsze potrafił dogadać się z rybami". Jednak w Dowództwie Marynarki Wojennej nie zachowały się żadne dokumenty świadczące o tym, by Vincent Mangecavallo kiedykolwiek służył w jej szeregach. Poproszony o wyjaśnienie tego faktu prezydent odparł krótko: „Moi przyjaciele powinni wreszcie zrobić porządek w papierach. Vinnie walczył na Karaibach, dowodząc łodzią patrolową z załogą złożoną z greckich partyzantów. Do licha, co się dzieje z tymi nowymi marynarzami?" Dowództwo Marynarki Wojennej nie złożyło w tej sprawie żadnego oświadczenia. THE BOSTON GLOBE
W HOTELU RITZ-CARLTON SCHWYTANO PIĘCIU NAGICH CZŁONKÓW TAJEMNICZEJ SEKTY Czterech nagich mężczyzn na dachu, piąty zatrzymany w parku miejskim. Wszyscy twierdzą, że są pracownikami rządowymi. Zdumienie w Waszyngtonie. Boston, 24 sierpnia. Po kilku doniesieniach zgłoszonych przez zaszokowanych gości hotelu RitzCarlton, którzy widzieli nagie postacie przemykające korytarzami na wyższych piętrach, bostońska policja zatrzymała na dachu budynku czterech nagich, nie uzbrojonych mężczyzn. Zażądali oni natychmiastowego dostarczenia ubrań, nie starając się nawet wyjaśnić przyczyn swojej nagości, oraz twierdzili, jakoby przysługiwała im nietykalność osobista w związku z ich staraniami zmierzającymi do zlikwidowania nieprzyjaciół Stanów Zjednoczonych. Piąty golas został obezwładniony przez biegającego po parku miejskim zawodowego zapaśnika znanego jako Zębaty Nelson. Poinformował on policję, że nagi 283 osobnik usiłował zedrzeć z niego dres. Waszyngtońskie kręgi rządowe zareagowały nerwowymi oświadczeniami, w których odżegnują się od jakichkolwiek związków z pięcioma nagusami, natomiast pewien wysoki, aczkolwiek zachowujący anonimowość, urzędnik Departamentu Stanu wskazał na podobieństwa między bostońską piątką a pewną sektą działającą na terenie południowej Kalifornii. Otóż członkowie tej sekty popełniają rozmaite przestępstwa zupełnie nago, śpiewając Over the Rainbow i wymachując małymi amerykańskimi flagami. „To zboczeńcy - stwierdził anonimowy urzędnik. Gdyby tak nie było, nie posługiwaliby się flagami. Ci z Bostonu na pewno do nich należą, kłopot tylko z tym, że w dalszym ciągu nie wiemy, kim są".
17 Była noc. Korpulentny mężczyzna średniego wzrostu, w ciemnych okularach i zbyt dużej rudej peruce, która bez przerwy zsuwała mu się na oczy, szedł powoli wąską ulicą, oświetloną słabym blaskiem gazowych latarni, zaledwie kilka przecznic od nabrzeży rybackich w Key West na Florydzie. Po obu stronach uliczki stały stłoczone ciasno wiktoriańskie domki, stanowiące zminiaturyzowane repliki rezydencji wznoszących się przy głównej drodze, prowadzącej brzegiem oceanu. Mężczyzna wpatrywał się z natężeniem w numery domów po prawej stronie, aż wreszcie znalazł ten, którego szukał. Budynek, choć pod wieloma względami bardzo podobny do wszystkich dokoła, różnił się od nich jednym szczegółem: okna tamtych, choć czasem przesłonięte okiennicami lub żaluzjami, były rozjaśnione ciepłym blaskiem, w tym natomiast świeciła się tylko jedna żarówka w oknie pokoju na parterze, raczej z tyłu małej budowli. Stanowiło to umówiony znak wskazujący miejsce tajnego spotkania. Mężczyzna w rudej peruce wszedł po trzech stopniach prowadzących na ganek, stanął przed drzwiami i zastukał w jedną z drewnianych ram, w których tkwiły podłużne tafle barwionego szkła. Pukniecie, przerwa, cztery puknięcia, przerwa, dwa puknięcia. Mężczyzna zastanawiał się, co za geniusz wymyślił równie debilną oprawę. W chwilę potem drzwi otworzyły się i Vincent Mangecavallo uzyskał odpowiedź na swoje pytanie. W ogromnym rinoceronte, stojącym w holu, rozpoznał swego kuriera o adekwatnym do wyglądu przezwisku 285 Mięcho. Mięcho jak zwykle miał na sobie białą koszulę, biały jedwabny krawat i czarny smoking. - Czy nie było nikogo innego, kto mógłby nam pomóc wydostać się z tego pieprzonego bagna? - Jak się masz, Vinnie... Ty jesteś Vinnie, zgadza się? Jasne, od razu wyczułem czosnek i tani rum. - Bas tal - warknął weteran wojny na Karaibach i wszedł do środka. - Gdzie jest consiglierel Muszę się natychmiast z nim zobaczyć! - Żadnych consiglieri - wtrącił się wysoki, szczupły mężczyzna, wchodząc do holu z bocznego pomieszczenia. - Żadnych donów, prawników kupionych przez mafię ani rewolwerowców z Cosa Nostra, czy to jasne? - Kim jesteś, do wszystkich diabłów? - Dziwne, że nie poznajesz mojego głosu... - Ach, to ty! - Tak - potwierdził Smythington-Fontini, bardzo elegancki w białej marynarce i żółtym krawacie. - Rozmawialiśmy kilkaset razy przez telefon, ale jeszcze nigdy się nie spotkaliśmy, Vincenzo. Oto moja ręka - czy myłeś ostatnio swoją? - Masz jaja, Fontini, to jedno muszę ci przyznać - powiedział Mangecavallo, wymieniając najkrótszy uścisk dłoni od chwili, kiedy George Patton spotkał pierwszego rosyjskiego generała. - Gdzie znalazłeś Miecha? - Ujmijmy to w ten sposób, że był najciemniejszą gwiazdą w twojej konstelacji, a ja jestem specjalistą w dziedzinie nawigacji astralnej. - To nie jest odpowiedź na moje pytanie. - W takim razie ujmijmy to w ten sposób, że wszyscy donowie od Palermo do Brooklynu nie chcą mieć nic wspólnego z tym przedsięwzięciem. Dali nam swoje błogosławieństwo i chętnie przyjmą ewentualny udział w zyskach, ale w sumie wychodzi na to, że działamy na własną rękę. To oni wskazali nam tego osobnika. - Jestem zmuszony poczynić pewne kroki w związku z tym, że niektórzy ludzie
postanowili naruszyć moją nietykalność osobistą, a nawet zaszkodzić memu zdrowiu. Mam nadzieję, że wszyscy to rozumieją - od Palermo do Brooklynu. - Ależ naturalnie, Vincenzo. Jest to sprawa honoru, którą trzeba 286 załatwić, ale nie w taki sposób. Powtarzam: żadnych rewolwerowców, żadnych pogrzebów, żadnych przekupionych adwokatów. Nie wolno ci w to wplątać nikogo z przyjaciół rodziny, a ja mam być na bieżąco informowany o twoich poczynaniach. Bądź co bądź to ja zapłaciłem za ten cholerny jacht, który wysadziliśmy w powietrze na rafie, a także za wenezuelską załogę, którą odesłaliśmy samolotem do Caracas. - Mięcho, idź zrobić sobie kanapkę! - warknął Mangecavallo. - Niby z czym, Vinnie? Ten facet ma w kuchni tylko jakieś suche krakersy, które się rozsypują, jak wziąć je do ręki, i ser śmierdzący niczym stare skarpetki! - Po prostu zostaw nas samych, dobrze? - Może zadzwonię po pizzę?... - Żadnych telefonów - wtrącił się angielsko-włoski przemysłowiec. - Zajmij się obserwacją podwórza. Nie chcemy tu żadnych nieproszonych gości, a ja słyszałem, że jesteś specjalistą od zniechęcania ich do odwiedzin. - No, co racja to racja - odparł udobruchany Mięcho. - A co do tego sera, to ja nie lubię nawet parmezanu, rozumiesz, co mam na myśli? - Naturalnie. - Możecie się nie bać o żadnych nieproszonych gości - dodał capo subordinato, kierując się do kuchni. - Mam oczy jak nietoperz. Nigdy ich nie zamykam. - Nietoperze wcale nie mają dobrego wzroku. - Serio? - Serio. - Skąd go wziąłeś? - zapytał Smythington-Fontini, kiedy Mięcho zniknął w kuchni. - I po co? - Załatwia mi pewne rzeczy, przy czym najczęściej nie bardzo rozumie, co robi. To najlepszy rodzaj goryla, jaki można sobie wymarzyć... Ale nie przyszedłem tu po to, żeby rozmawiać o Miechu. Jak wszystko idzie? - Gładko i zgodnie z planem. Jutro o świcie patrole Straży Przybrzeżnej natrafią na szczątki jachtu, kamizelki ratunkowe oraz różne przedmioty osobiste, w tym wodoszczelne pudełko na papierosy z twoimi inicjałami. Oczywiście poszukiwania zostaną natychmiast przerwane, a ty będziesz miał jedyną w swoim rodzaju przyjemność 287 dowiedzenia się, co po twojej śmierci mówią o tobie ludzie, którzy zawsze serdecznie cię nienawidzili. - Nigdy nie przyszło ci na myśl, że niektórzy mogą mówić to zupełnie serio? W pewnych kręgach cieszyłem się znacznym szacunkiem. - Nie w naszych, staruszku. - Znowu zaczynasz z tym staruszkiem? Posłuchaj więc, co ci powiem, panie śliczniutki: dziękuj panu Bogu, że dał ci mamusię arystokratkę, która miała więcej oleju w głowie niż twój tatuś, którego poderwała w Londynie. Gdyby nie ona, to jedyną drużyną piłkarską, jaką miałbyś na własność, byłaby banda brudnych szczeniaków uganiających się za futbolówką na bocznych uliczkach Liverpoolu, czy jak tam się nazywa ta dziura! - Gdyby nie powiązania Smythingtonów ze środowiskiem bankierskim, rodzina Fontinich nigdy nie wypłynęłaby na międzynarodowe wody. - Aha, więc dlatego nie zrezygnowała z panieńskiego nazwiska? No tak, przecież ludzie powinni wiedzieć, kto naprawdę trzyma kasę, skoro wiadomo, że chłopcy z Wysp zupełnie się do tego nie nadają! - Nie wydaje mi się, żeby ta rozmowa... - Po prostu chciałem ci przypomnieć, Smythie, na czym siedzisz. Tak, nie na czym stoisz, ale na czym siedzisz. Cała reszta tej bandy w jedwabnych gatkach może sobie iść do diabła! - Dano mi to do zrozumienia. To duża strata, jeśli weźmie się pod uwagę ich wartość towarzyską. - Naturalmente, pagliaccio... Dobra. Straż kończy poszukiwania, wszyscy mnie opłakują i co
dalej? - Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, zostaniesz odnaleziony na najdalszej wysepce w archipelagu Suchej Tortugas razem z dwoma Wenezuelczykami, którzy przysięgną, dziękując co chwila Bogu, tobie i sobie nawzajem, że udało wam się ujść* z życiem jedynie dzięki twojej odwadze i woli przetrwania. Oczywiście zaraz potem wrócą do Caracas, gdzie znikną bez śladu. - Całkiem nieźle... Może jednak mimo wszystko wrodziłeś się w mamusię? - Pod względem artystycznym i ideowym na pewno masz rację - zgodził się z uśmiechem przemysłowiec. - Mama często mawiała: „Krew Cezarów zawsze będzie płynęła w naszych żyłach. Szkoda 288 tylko, że nasi kuzyni z południa nie mają jasnych włosów i błękitnych oczu, tak jak ja". - Prawdziwa królowa, pełna tolerancji... A co z Grzmiącą Dupą? Jak utrzymamy go przy życiu, razem z tą jego zwariowaną indiańską bandą? Nic mi po nich, jeśli dostaną po kulce w łeb. - To zadanie dla ciebie. Wygląda na to, że tylko ty możesz nawiązać z nimi kontakt... - Zgadza się - przerwał Mangecavallo. - Siedzą wszyscy na kupie, ale tylko ja wiem gdzie, i tak to zostanie. - Jeśli tak to zostanie, nie będą mieli żadnej ochrony. Trudno chronić kogoś nie wiedząc, gdzie on jest. - Wszystko już obmyśliłem. Powiedz mi, co planujesz, a jeżeli mi się to spodoba, dam znać łącznikowi i zorganizujemy spotkanie. A więc, co planujesz? - Powiedziałeś mi przez telefon, że generał i jego gromadka są w bezpiecznej kryjówce, a to, jak przypuszczam, znaczy tyle samo, co bezpieczny port, co z kolei oznacza, że statek jest chroniony przed sztormem, zazwyczaj w zatoce wrzynającej się głęboko w ląd, czyli... - Czy ty zawsze tak się katujesz? Tak, do diabła, mam nadzieję, że to znaczy właśnie to, co znaczy, bo tak powiedział ten dziarski generał, a jeśli się okaże, że to jednak coś innego, to taki z tego wniosek, że mamy popieprzoną armię. O co ci chodzi? O to, że może po prostu utrzymać status quo! Jaki znowu status quo- Bezpieczną kryjówkę - odparł Smythington-Fontini takim tonem, jakby wyjaśniał najoczywistszą rzecz na świecie. - Chyba że, jak sam powiedziałeś, mamy popieprzoną armię, co jest całkiem możliwe, szczególnie w odniesieniu do wyższych rangą pracowników Pentagonu. Jednak, biorąc pod uwagę najnowsze wyczyny generała, możemy założyć, że kryjówka n a p r a w d ę jest bezpieczna i dobrze chroniona przed złą pogodą. - Przed złą pogodą? - Czyli że wszyscy są w głęboko wrzynającej się w ląd zatoce, gdzie nie dosięgną ich żadne sztormy ani burze. Dlaczego nie mielibyśmy ich tam zostawić? ^ - Bo nawet ja nie wiem, gdzie to jest, do cholery! - Tym lepiej... A twój łącznik wie? 289 - Może się dowiedzieć, jeśli zdoła podać Grzmiącej, Dupie przekonujące powody. - Powiedziałeś przez telefon, że będzie potrzebował posiłków. . z;,r- Zgadza się, tego właśnie mu trzeba. Znalazłeś kogoś? - Przede wszystkim twojego współpracownika o jedynym w swoim rodzaju przezwisku Mięcho... - Odpada - przerwał mu Mangecavallo. - Mam dla niego inną robotę. Kto jeszcze? - Cóż, z tym możemy mieć pewne problemy. Jak już wspomniałem, nasi padrones z daleka i bliska zażyczyli sobie kategorycznie, żeby nie mieszać w tę sprawę żadnej z rodzin. Przypuszczam, że nie dotyczy to Miecha, który jest czymś w rodzaju twojego batmana *, a w dodatku nie dysponuje zbyt wielkim potencjałem umysłowym. Myślę, że w
ogólnoświatowej klasyfikacji goryli zająłby drugie miejsce. - A kto pierwsze? - - To chyba oczywiste: prawdziwy goryl mówiący po angielsku. A co, do jasnej cholery, ma z nim wspólnego Batman? Nie Batman, Vincenzo, tylko b a t m a n, czyli ktoś, kto wykonuje dla ciebie różne drobne posługi. - Wiesz co? Jak z tobą gadam, to mam wrażenie, że zaraz odpadną mi jaja. Straszny z ciebie dziwak! - Staram się, jak mogę - odparł ze znużeniem przemysłowiec. - Problem polega na tym, że nadajemy na różnej długości fal. - Więc przełącz się na moją, Smythie! Ględzisz jak to pieczone jabłko z Departamentu Stanu. - Właśnie dlatego jestem tak bardzo cenny, bo przynajmniej go rozumiem. Co prawda od biedy można tolerować go w towarzystwie, ale jeśli chodzi o moje interesy, to twoje proponowane rozwiązania są znacznie sensowniejsze. Mogę woleć jego wyszukane drinki od twoich, ale jak przyjdzie co do czego, to wiem, gdzie zamówić lufę i piwo na popitkę. Jak myślisz, dlaczego wysoko uprzemysłowione demokracje są tak cudownie tolerancyjne? To fakt, że nie mam. specjalnej ochoty łamać się z tobą chlebem, ale na pewno wolę t o b i e pomóc przy jego wypieku. - Wiesz co, panie Słodkie Jajca? Jak cię słucham, to mam * Batman - ordynans (przyp. tłum.). 290
wrażenie, że słyszę moją mamę. Mnóstwo głodnego pieprzenia, ale pod spodem całkiem sensowny człowiek. A więc, co teraz zrobimy? - Ponieważ nie możesz korzystać z normalnych dróg, proponuję, żebyś zaangażował paru ludzi z ogólnodostępnego banku talentów. Mam na myśli najemników. - Kogo? - Zawodowych żołnierzy do wynajęcia. To prawie same szumowiny, ale walczą wyłącznie dla pieniędzy i nie interesuje ich nic więcej. Dawniej rekrutowali się głównie spośród byłych wehrmachtowców, zbiegłych morderców lub żołnierzy, których żadna armia nie chciała mieć w swoich szeregach. Przypuszczam, że dwie ostatnie kategorie pozostały bez zmian, a co do nazistów, to albo już nie żyją, albo są za starzy, żeby unieść karabin, Tak czy inaczej uważam, że to najrozsądniejsze wyjście z sytuacji. - A gdzie mogę znaleźć tych harcerzyków? Chciałbym załatwić to najszybciej, jak tylko można. - Pozwoliłem sobie przynieść kilka teczek z pewnej waszyngtońskiej agencji zajmującej się takimi usługami. Człowiek, którego tam posłałem - nawiasem mówiąc mój zastępca z Mediolanu - twierdzi, że wszyscy kandydaci mogą być dostępni w ciągu dwudziestu czterech godzin, z wyjątkiem dwóch, którzy dopiero jutro uciekną z więzienia. - Podoba mi się twój styl, Fontini - powiedział z uznaniem chwilowo nieżyjący dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. - Gdzie są te teczki? - W kuchni. Chodź ze mną. Powiemy Miechowi, żeby teraz pilnował frontowych drzwi. Dziesięć minut później, siedząc przy stole z grubych sosnowych desek, Mangecavallo podjął decyzję. - Ci trzej - oświadczył, wskazując trzy spośród rozłożonych na stole teczek. - Jesteś niesamowity, Vincenzo - powiedział Smythington-Fontini. - Ja sam wybrałbym dwóch spośród tych trzech, tylko że właśnie ci dwaj muszą jeszcze uciec z więzienia Attica. Na pewno będą bardzo zadowoleni, że od razu dostaną pracę. Natomiast ten trzeci to autentyczny wariat - amerykański nazista, który bez przerwy pali flagi ze swastykami przed siedzibą Organizacji Narodów Zjednoczonych. - Aha, to ten, co rzucił się pod autobus... 291 - To nie był autobus, Vincenzo, lecz radiowóz, którym odwożono jego kolegę aresztowanego za spacerowanie po Broadwayu w mundurze Gestapo.
- Mimo to odważył się wskoczyć pod dwie tony rozpędzonego żelastwa, a to jest właśnie to, czego mi potrzeba. - Zgoda, tyle że nie wiadomo do końca, czy sam zdecydował się to zrobić, czy został popchnięty przez przechodzącego rabina. - Mimo to zaryzykuję... Kiedy mogą się zjawić w Bostonie? - Co do tamtych dwóch, to czegoś konkretnego dowiemy się dopiero rano, po apelu w więzieniu, natomiast nasz nazista jest gotów w każdej chwili do roboty, bo ostatnio nie bardzo mu się wiedzie. Żyje z zasiłku jakiegoś palanta, którego utopił w East River. - Coraz bardziej mi się podoba... Nie mówię o jego przekonaniach politycznych, bo nie znoszę tego gówna, ale mimo to może być pożyteczny. Wszyscy tacy wariaci mogą być pożyteczni - przecież to nie jest żadna skomplikowana robota. Jeśli tamtym dwóm uda się uciec, to spadną nam jak manna z nieba. Pomogą naprawić zło wyrządzone bandzie kompletnych kretynów, którzy już dawno wyciągnęliby kopyta, gdyby nie moja opatrznościowa interwencja. Najważniejsze, żeby udało nam się zebrać ich jak najprędzej i posłać do tej bezpiecznej kryjówki, gdziekolwiek ona jest... Wcale bym się nie zdziwił, gdyby te kapuściane łby z Waszyngtonu właśnie w tej chwili dobierały się do dupy naszemu generałowi. - Wątpię, staruszku. Skoro ani ty, ani twój łącznik nie wiecie, gdzie on jest, to skąd miałby o tym wiedzieć Waszyngton? - Nie ufam tym jedwabnym gatkom. Nie zawahają się przed niczym, sukinsyny... W przytulnym kąciku w barze OToo|te'a, zaledwie dwie przecznice na zachód od kancelarii adwokackiej Aarona Pinkusa, młody, elegancko ubrany bankier przypuścił kolejny atakzna sekretarkę w średnim wieku, stawiając przed nią szklaneczkę z trzecim martini. - Och, naprawdę nie powinnam, Binky... - zaprotestowała kobieta, po czym zachichotała i musnęła dłonią lekko siwiejące włosy. - Naprawdę nie powinnam. - A dlaczego? - zapytała chodząca reklama najnowszej kolekcji 292 odzieży męskiej Braci Brooks z akcentem balansującym gdzieś w pół drogi między Park Avenue a placem Belgravii. - Przecież powiedziałem ci, co czuję. - Wielu naszych prawników wpada tu po pracy... A poza tym znam cię zaledwie od godziny. Ludzie będą gadać. - A niech sobie gadają, najdroższa! Kogo to obchodzi? Postawiłem sprawę jasno i prosto: te idiotki, z którymi ktoś taki jak ja teoretycznie powinien się zadawać, po prostu mnie nie interesują. Ja wolę kobiety dojrzałe, obdarzone życiową mądrością... Na zdrowie. - Oboje podnieśli szklanki, ale tylko jedno z nich pociągnęło spory łyk alkoholu, i wcale nie był to elokwentny bankier. - Aha, tak przy okazji: jak myślisz, moja droga, kiedy moglibyśmy się spotkać z panem Pinkusem? W grę wchodzi wiele milionów dolarów, a jego rada bardzo by się nam przydała. - Binky, przecież już ci powiedziałam... - Zakłopotana sekretarka umilkła nagle, zrobiła przeraźliwego zeza i czknęła donośnie kilka razy. - Pan Pinkus od rana nie kontaktował się ze mną. - A nie wiesz, gdzie on może być, moja droga? - Nie, ale jego szofer, Paddy Lafferty, kazał mi zadzwonić do agencji wynajmu samochodów i zarezerwować dwa na popołudnie. - Naprawdę? Aż dwa? - Mówił coś o chacie narciarskiej w Hooksett. To w New Hampshire, zaraz za granicą stanu. - Trudno. Zresztą, to bardzo nudna sprawa, jak zwykle w interesach... Przepraszam cię na chwilę, złotko. Zew natury, jak to się mówi. - Może pójść z tobą? - Mogłoby to zostać źle przyjęte, ty rozbuchana kobietko! - Hiiii! - kwiknęła sekretarka i zaatakowała resztkę swojego martini. Binky wstał od stolika, podszedł szybko do automatu wiszącego przy wyjściu z lokalu, wsunął monetę i wykręcił numer. Z drugiej strony ktoś natychmiast podniósł słuchawkę. - Wujek Bricky?
- A któż by inny? - odpowiedział pytaniem właściciel największego banku w Nowej Anglii. - Tu twój siostrzeniec Binky. 293 - Mam nadzieję, że tym razem zasłużyłeś sobie na to miano. Szczerze mówiąc, nie na wiele mi się przydajesz. - Tym razem spisałem się bardzo dobrze, wujku! - Nie interesują mnie twoje wyczyny seksualne. Czego się dowiedziałeś? - To chata narciarska w Hooksett, zaraz za granicą New Hampshire. Binky nie zjawił się już przy stoliku, w związku z czym właściciel baru wsadził spojoną sekretarkę do taksówki, zapłacił kierowcy z góry za kurs i pomachał na pożegnanie zdezorientowanej twarzy za szybą. - Sukinsyny... - mruknął pod nosem.
Xu Bricky, staruszku. To chata narciarska w Hooksett, w New Hampshire, jakieś pięćdziesiąt kilometrów od granicy, przy szosie numer dziewięćdziesiąt trzy. Podobno w tym rejonie jest tylko kilka takich chałup, więc nie powinniście mieć żadnych problemów z odnalezieniem właściwej. Będą tam dwa samochody z następującymi numerami rejestracyjnymi... - Bladolicy bankier z Nowej Anglii przeczytał z kartki numery i przyjął należne pochwały z ust sekretarza stanu. - Dobra robota, Bricky. Zupełnie jak w dawnych czasach, co nie, stary draniu? - Mam nadzieję, staruszku, bo jeśli coś spieprzysz, to nie masz co się pokazywać na zjeździe absolwentów! - Nie martw się, gołąbku. Ta Paskudna Czwórka to po prostu zwierzęta. Za godzinę powinni wylądować w Bostonie... Myślisz, że Smythie pozwoli mi znowu cumować jacht w jego klubie? - Podejrzewam, że to będzie zależało od rezultatów twoich działań. - Naprawdę wierzę w tę czwórkę, stary brachu. To najwięksi dranie, jakich można sobie wyobrazić. Nad nikim się nie litują i sami nie oczekują litości. Na pewno nie chciałbyś znaleźć się bliżej niż kilometr od nich! - Dobrze się spisałeś, staruszku. Oby tak dalej. Informuj mnie na bieżąco.
294 Na obrzeżach Hooksett w stanie New Hampshire zapadła już ciemność, kiedy na bocznej drodze pojawił się mikrobus sunący z ledwie słyszalnym szmerem silnika, by po chwili z wyłączonymi światłami zatrzymać się przed wysypaną żwirem ścieżką prowadzącą do narciarskiej chaty. Kierowca, na którego czole widniał oświetlony blaskiem księżyca tatuaż przedstawiający erupcję wulkanu, odwrócił się do trzech kompanów siedzących w głębi samochodu. - Maski - rzucił lakonicznie, i cała trójka naciągnęła na twarze czarne pończochy z owalnymi wycięciami na oczy. Kierowca uczynił to samo, po czym uśmiechnął się ponuro i dodał: - Maksymalna siła ognia. Chcę mieć ich martwych! Chcę widzieć przerażenie i ból, chcę widzieć krew i wykrzywione twarze, i wszystkie te wspaniałe rzeczy, które tak dobrze potrafimy robić! - Jak zawsze, majorze! - szepnął potężnie zbudowany mężczyzna, po czym, jednocześnie z pozostałymi pasażerami mikrobusu, sięgnął do żołnierskiego tornistra i wydobył z niego pistolet maszynowy MAC-10 wraz z pięcioma zapasowymi magazynkami mieszczącymi po osiemdziesiąt pocisków każdy. W sumie dawało to tysiąc sześćset śmiercionośnych kuł wystrzeliwanych z ogromną prędkością. - Ogień zaporowy! - warknął major, by zaraz potem z zadowoleniem stwierdzić, że podwładni natychmiast wykonali polecenie, przypinając do pasków wydobyte z tornistrów granaty. - Łączność! - padł ostatni rozkaz, po którym w kieszeniach mundurów znalazły się zminiaturyzowane walkie-talkie. - Ruszamy! Pomoc, południe, wschód i zachód, zgodnie z waszymi numerami, pamiętacie?
Odpowiedział mu twierdzący pomruk, po czym czterej funkcjonariusze Sił Specjalnych wyskoczyli z mikrobusu, padli płasko na ziemię i rozpełzli się, każdy w swoim kierunku. Ich misją i wybawieniem była śmierć. Raczej śmierć niż hańba! Widzisz to, co ja widzę, amigol - zapytał Desi Drugi Desiego Pierwszego. Stali pod rozłożystym klonem, obserwując okolicę skąpaną w srebrzystym blasku księżyca. Chyba im zupełnie odbiło. - Nie powinieneś oceniać ich tak surowo, jak mawiają gringos - odparł Desi Pierwszy. - Oni nigdy nie musieli pilnować w nocy kurczaków ani owiec przed złymi sąsiadami. 295 - Wiem, ale dlaczego są tacy głupi? Czarne cabezas w taką jasną noc to przecież zupełny idiotyzm! - Jak mawia henerał, moglibyśmy ich nauczyć, jak się to robi, ale nie dzisiaj. Na razie musimy robić to, co nam kazał... Poza tym to był cholernie ciężki dzień dla naszych nowych kumpli, więc lepiej, żebyśmy ich nie budzili. Przecież muszą się wyspać, no nie? - Nie mają kurczaków ani owiec, ale za to mają złych sąsiadów, to chciałeś powiedzieć? - Dokładnie. Załatwimy to sami, dobra? - Nie ma sprawy. Ja wezmę tych dwóch, a ty tamtych, z drugiej strony. - W porządalu - odparł Desi Pierwszy, po czym obaj mężczyźni skryli się w głębszym cieniu. - Ale pamiętaj, amigo, żeby nikogo za bardzo nie uszkodzić. Henerał ciągle powtarza, że trzeba po ludzku traktować więźniów wojennych. - Do licha, a czym my jesteśmy, zwierzętami? Sam nam powiedział, że mamy dobre intencje, no nie? Może ci źli sąsiedzi mieli ciężkie dzieciństwo, tak jak my? Na pewno potrzebują ciepła i zrozumienia. - Hej, człowieku! - szepnął ostrzegawczo D-Jeden. - Nie gadaj jak jakiś pieprzony święty! Zachowaj tę swoją dobroć na później, jak już ich załatwimy! - Mój ulubiony padre w San Juan mówił mi zawsze: „Oko za oko, synu, ale pamiętaj, żebyś zawsze uderzał pierwszy, i to najlepiej w same testiculos". - Prawdziwy sługa boży, amigo. Idziemy!
Tu major Wulkan - powiedziała cicho do krótkofalówki postać w czarnej masce, czołgając się południową drogą w kierunku narciarskiej chaty. - Meldować się według kolejności. ' - Melduje się Dwa Wschód, majorze. Żadnej aktywności nieprzyjaciela. - Numer trzy? - Tu Trzy Pomoc, majorze. W oknie na piętrze pali się światło. To chyba sypialnia. Mam je zdmuchnąć? - Jeszcze nie, żołnierzu, ale kiedy wydam rozkaz, zajmij się tymi, którzy są w środku. To przypuszczalnie cholerni zboczeńcy wymienia296 jący między sobą płyny ustrojowe. Oni wszyscy są zboczeni. Trzymaj broń w pogotowiu. - Tak jest! Chcę załatwić ich pierwszy! Pozwoli mi pan, majorze? - W porządku, żołnierzu, ale dopiero jak wydam wyraźny rozkaz. Na razie zmniejsz jeszcze trochę dystans. - A co ze mną, majorze? - wtrącił się Dwa Wschód. - Trzy Pomoc to pieprzony idiota! Pamięta pan, jak kiedyś próbował przegryźć drut kolczasty w ogrodzeniu? To ja powinienem pójść pierwszy! - Tylko spróbuj, a będziesz miał ze mną do czynienia! - warknął Trzy Pomoc. - Niech pan nie zapomina, majorze, że w zeszły czwartek Dwa Wschód zeżarł panu całą porcję truskawek! - Słusznie, numer trzy. Miałem na nie cholerną ochotę. - To nie ja, tylko Cztery Zachód! Przyznaj się, ty sukinsynu! - Jak to było, Cztery Zachód? - zapytał Wulkan. - To ty podpieprzyłeś mi truskawki? Cisza. - Odezwij się, Cztery Zachód! - rozkazał major. - Czy twoje milczenie ma oznaczać, że przyznajesz się do winy? Odpowiadaj, fiucie! To ty ukradłeś mi truskawki?
Cisza. - Cztery Zachód! Cztery Zachód, czekam na odpowiedź! Cisza. - Nawaliło mu radio - stwierdził Wulkan. - Cholerni dostawcy Pentagonu! Te zabawki kosztują czternaście tysięcy za sztukę, a działają tak jak to gówno, które można kupić na straganie za dwadzieścia siedem baksów!... Cztery Zachód, słyszysz mnie? Cisza. - Dobra, Trzy Północ, jak daleko jesteś? Cisza. - Trzy Pomoc, odbiór! - Długa cisza. - Trzy Pomoc, odezwij się, do cholery! - Nic. Sukinsyny, czy któryś z was sprawdził stan baterii?! - Ponownie cisza. - Dwa Wschód, zamelduj się natychmiast! Cisza. - Co się dzieje, do kurwy nędzy?! - ryknął major Wulkan, zapominając o zachowaniu ostrożności. - Czy któryś z was zechce mi odpowiedzieć? Tym razem ciszę przerwał uprzejmy głos: 297 - Miło mi cię poznać - powiedział Desi Pierwszy, wychodząc z cienia i stając nad leżącym w plamie księżycowego światła majorem. - Jesteś teraz jeńcem wojennym, amigo, i będziesz odpowiednio traktowany. - Co?! - major sięgnął po broń, ale zrobił to zdecydowanie za wolno. But Desiego Pierwszego trafił go w czoło, w sam środek wytatuowanego wulkanu. - Nie chciałem tego, panie więzień, ale ty chyba zamierzałeś zrobić mi krzywdę, a ja tego strasznie nie lubię. Jennifer Redwing obudziła się raptownie; coś się stało, czuła to, słyszała! Oczywiście, że słyszała, gdyż do jej uszu docierało coś w rodzaju stłumionych skowytów i pojękiwań. Zraniony pies? Zwierzę schwytane w pułapkę? Zerwała się z łóżka, podbiegła do okna... i na chwilę przestała wierzyć własnym oczom. ICiedy Sam Devereaux usłyszał jakieś odległe hałasy, naciągnął drugą poduszkę na swoją zmaltretowaną głowę i po raz pięćset któryś przyrzekł sobie, że już nigdy nie weźmie alkoholu do ust po wyjściu z baru OToole'a. Hałas jednak nie ucichł, a kiedy Sam otworzył cokolwiek zmęczone oczy, przekonał się, że nie ma on nic wspólnego z jego stanem fizycznym. Niezbyt pewnie wstał z łóżka i podszedł do okna. Cholera! Aaronowi Pinkusowi śniła się Shirley - r o z g n i e w a n a Shirley z jedenastoma tysiącami różowych papilotów na głowie, z których każdy wrzeszczał na niego, poruszając z prędkością karabinu maszynowego małymi, uzębionymi ustami. Czyżby znowu znalazł się na plaży Omaha? Nie, przecież leży w swojej ulubionej sypialni w chacie narciarskiej. Skąd więc bierze się ten hałas? Zwlókł się z wygodnego łóżka i lekko utykając zbliżył się do okna. Boże Abrahama, dlaczego mi to uczyniłeś?!
298 Nieprzyjemny zgiełk wdarł się do snu Eleanory Devereaux, która nie otwierając oczu sięgnęła po telefon, by wydać Córze polecenie zaaresztowania nieznośnych sąsiadów lub zrobienia z nimi tego, co robi się z ludźmi zachowującymi się w ten sposób w Weston w stanie Massachusetts. Niestety, przy łóżku nie było telefonu. Ogarnięta wściekłością wysunęła nogi spod kołdry, postawiła stopy na podłodze, podniosła się z łóżka i podeszła do okna. Boże, cóż za niezwykły widok!
]VlacKenzie Hawkins otworzył raptownie oczy, wciąż miętosząc w ustach to samo cygaro, które wetknął tam z samego rana. Co to jest, do nagłej cholery? Wietnam? Korea? Zarzynane świnie? Jezus, Maria! Gdzie się podziali adiutanci? Dlaczego nie zawiadomili go o ataku nieprzyjaciela?... Nagle poczuł, że leży w miękkiej pościeli, a takiej nigdy nie dawano w wojskowych obozach. Skoro tak, to gdzie jest, do wszystkich diabłów?... Na legiony Hannibala, w narciarskiej chacie komendanta Pinkusa! Generał wyskoczył z wygodnego cywilnego łóżka, wściekły za siebie na to odstępstwo od dyscypliny, i podbiegł w gatkach do okna. Wybacz mi, Dżyngis-chanie, ale nawet ty nie wpadłbyś na coś takiego! Chwilowi mieszkańcy narciarskiej chaty zeszli się w głównym salonie niczym przechodnie pragnący zobaczyć rezultat strasznego wypadku drogowego, a jednocześnie bojący się tego, co mogą ujrzeć. Powitali ich Desi Pierwszy i Desi Drugi, stojący po dwóch stronach długiego kuchennego stołu, na którym leżały: cztery pistolety maszynowe MAC-10, dwadzieścia magazynków z amunicją, szesnaście granatów, cztery miniaturowe walkie-talkie, dwa miotacze płomieni, cztery noktowizory oraz zdemontowana bomba w kształcie jaja, która mogłaby zmieść z powierzchni ziemi co najmniej jedną czwartą stanu New Hampshire. - Nie chcieliśmy was budzić - oznajmił Desi Pierwszy - ale henerał kazał nam, żebyśmy przestrzegali praw jeńców wojennych. Cholernie się staraliśmy, ale coś mi wygląda na to, że akurat ci mają 299 paskudne charaktery - zresztą, sami popatrzcie na to wszystko. Henerale, czy sierżanci DJeden i D-Dwa mogą się teraz trochę kimnąć? - Do licha, chłopcy, jesteście już porucznikami! Ale co się dzieje na zewnątrz, do jasnej cholery? - Proszę bardzo, senores y senoras - odparł Desi Drugi, otwierając frontowe drzwi. Zobaczcie sami. Kiedy znaleźliśmy pistolety i to wszystko, pomyśleliśmy sobie, że to chyba w sam raz, mając na względzie nasze dobre intencje. Na zewnątrz, na zreperowanym wyciągu narciarskim, mniej więcej w połowie stoku, na wysokości około pięciu metrów wisiały głowami w dół cztery ciała z ustami zaklejonymi taśmą i nogami związanymi grubymi sznurami. - Co godzinę ściągamy ich na dół i dajemy trochę wody - wyjaśnił z uśmiechem Desi Pierwszy. - Są traktowani jak na jeńców wojennych przystało.
Koniec tomu pierwszego
Robert Ludlum
Droga do Omaha
Tom 2
Przełożył ARKADIUSZ NAKONIECZNIK
Tytuł oryginału THE ROAD TO OMAHA
Co t a k i e g o ? ! - wrzasnął przeraźliwie sekretarz stanu. Jego krzyk tak bardzo przestraszył stenografistkę, że aż zerwała się z krzesła, niechcący ciskając notatnik prosto w głowę szefa; sekretarz stanu od niechcenia złapał go lewą ręką, którą od dłuższej chwili walił się z całej siły w skroń, usiłując przywołać do porządku zbuntowane lewe oko. - Co zrobili?!... Jak to możliwe?!... Nie chcę nic o tym słyszeć! Ogarnięty szałem, począł uderzać notatnikiem na przemian w swoją głowę i krawędź biurka, tak że kartki zaczęły fruwać w powietrzu. - Proszę pana, niech pan przestanie! - błagała stenografistka, biegając wokół biurka i zbierając kartki. •- To są ściśle tajne notatki! - Ścisłe? A może ściśnięte? Na pewno nie tak bardzo jak twoje cycki! wywrzaskiwał szef Departamentu Stanu, wybałuszając oczy, z których jedno przez cały czas wyczyniało przedziwne harce. - Żyjemy w pochrzanionym świecie, dziewuszko! Ty masz w cyckonoszu orzechy kokosowe, a my huśtamy się na bambusach! Nagle dziewczyna zatrzymała się, spojrzała surowo na pracodawcę i powiedziała spokojnie, ale bardzo dobitnie: - Przestań, Warren. Uspokój się. - Warren? Kto to jest Warren? Do mnie się mówi panie sek-retarzU, rozumiesz? Panie sekretarzu! - Jesteś Warren Pease i z łaski swojej zasłoń mikrofon, bo jak nie, to powiem mojej siostrze, że poprzestawiało ci się pod kopułą, a ona powtórzy to Arnoldowi Subagaloo. - Arnoldowi? O mój Boże! - Sekretarz stanu Warren błyskawicznie odsunął słuchawkę i zakrył szczelnie mikrofon. Zapomniałem, Tereso! - Nazywam się Regina Trueheart, a Teresa, moja młodsza siostra jest asystentką Subagaloo. - Nigdy nie potrafię zapamiętać nazwisk, ale zawsze pamiętam orzechy koko... to znaczy, twarze. Nie mów nic siostrze. A ty powiedz temu komuś, kto do ciebie zadzwonił, że skontaktujesz się z nim za jakiś czas, jak tylko zdołasz zebrać myśli. - Nie mogę! On dzwoni z budki telefonicznej na wybiegu dla więźniów w Quantico! - Więc niech ci poda swój numer i zaczeka na telefon od ciebie. - Dobrze, kokosku... to znaczy Tereso... Regino... pani sekretarko... - Przestań, Warren. Rób, co ci mówię! Sekretarz stanu zrobił to, co mu kazała Regina Trueheart, po czym położył ręce na biurku, oparł na nich głowę i zaczął rozpaczliwie szlochać. - Ktoś nawalił, a wszyscy mają do mnie pretensję! - zagul-gotał. - Odesłali ich do bazy w plastikowych workach! - Kogo? - Paskudną Czwórkę. To okropne! ' - Nie żyją, kimkolwiek są? - Nie, w workach były zrobione otwory. To gorsze niż śmierć, bo zostali skompromitowani. W s z y s c y zostaliśmy skompromitowani! - Pease podniósł mokrą od łez twarz, jakby prosił o przyśpieszenie egzekucji. - Warren, złotko, opanuj się wreszcie. Masz mnóstwo roboty, a ludzie tacy jak ja mają dopilnować, żebyś ją wykonał. Pamiętasz Fern z North Mali, naszą patronkę i źródło inspiracji? Ona nigdy nie dopuściła do tego, żeby któryś z jej szefów rozpadł się na kawałki, i ja też do tego nie dopuszczę. - Ale ona była sekretarką, a ty jesteś tylko stenografistką.. - Kimś znacznie więcej, Warren - przerwała mu Regina. - Jestem oszałamiająco pięknym motylem wyposażonym w żądło pszczoły. Przenoszę się z jednego ściśle tajnego zadania na drugie, mając was wszystkich na oku i pomagając wam w ciężkich
chwilach. Takie zadanie zlecił Bóg wszystkim Trueheartom. - A nie mogłabyś zostać moją osobistą sekretarką? - I odebrać pracę naszej wspaniałej antykomunistycznej matce, Tyranii? Chyba żartujesz. * - Tyrania jest twoją matką?... Ostrożnie, Warren. Pamiętaj o Subagaloo. ' - Boże, znowu Arnold... Przepraszam, naprawdę serdecznie przepraszam. To rzeczywiście wspaniała kobieta, godna czci i szacunku. - W takim razie myślę, że możemy wrócić do rzeczy, panie sekretarzu powiedziała kobieta, siadając ponownie na krześle, z odzyskanymi notatkami w dłoni. Jak pan wie, jestem dopuszczona do tajemnic państwowych najwyższego stopnia, więc w jaki sposób mogłabym panu pomóc? - Cóż, tu nawet nie chodzi o... - Rozumiem - przerwała mu natychmiast Regina Trueheart. - Plastikowe worki na zwłoki z otworami, zwłoki, które nie są zwłokami... - Prawie cały personel dostał ataku serca! Dwóch pielęgniarzy wylądowało w szpitalu, trzech poprosiło o natychmiastowe zwolnienie ze służby w związku z problemami psychiatrycznymi, a czterech zostało uznanych za nieobecnych bez usprawiedliwienia, ponieważ uciekli przez główną bramę, krzycząc coś o zmartwychwstających żołnierzach... Mój Boże, jeśli to kiedykolwiek wydostanie się na zewnątrz... - Rozumiem, panie sekretarzu. - Stenografistka Trueheart podniosła się z krzesła. Wszyscy wiemy, czym jest kompromitacja... Dobra, Warren, tkwimy w tym razem. Od czego zaczynamy wynoszenie? - Wynoszenie? - Lewe oko Pease'a poruszało się w lewo i prawo z szybkością lasera. - Z pewnością będziemy musieli usunąć pewne dokumenty - odparła Regina, po czym, bez choćby śladu zmysłowości, zadarła spódnicę powyżej pasa. - Jak widzisz, jestem w pełni przygotowana do wyniesienia ich poza teren urzędu. - Hę?... - Sekretarz stanu ze zdumieniem przekonał się, że w rajstopach panny Trueheart, od kolan aż do bioder, znajdują się specjalne nylonowe kieszenie. - To... niesamowite! - wykrztusił z trudem. - Oczywiście należy usunąć metalowe zszywki i spinacze, a gdyby było trzeba więcej miejsca, możemy upchnąć parę kartek w podwójnych miseczkach mojego biustonosza. Na większe dokumenty mam specjalną kieszeń w figach... - Nic nie rozumiesz... - zaczął sekretarz stanu, ale nie skończył, gdyż podążając wzrokiem, a także ruchem głowy, za opadającą spódnicą panny Trueheart, grzmotnął brodą w blat biurka. - Auu! - Nie rozpraszaj się, Warren. Czego nie rozumiem? My, dziewczęta Trueheartów, jesteśmy przygotowane na każdą sytuację. - Nie ma nic na piśmie! - wyjaśnił ogarnięty paniką sekretarz stanu. - Aha... Nie ewidencjonowane przedsięwzięcie o maksymalnym stopniu utajnienia, tak? - Co? Pracowałaś w CIA? - Ja nie, ale moja siostra Clytemnestra. To bardzo cicha i spokojna dziewczyna... A więc twój problem wynika z powstania przecieków, które dotarły do niepowołanych uszu. - Na to wygląda, choć to zupełnie niemożliwe! Nie ma nikogo, kto mógłby odnieść jakieś korzyści ujawniając informację o tym, że wysłaliśmy do Bostonu tych czterech kretynów! - Czy, nie ujawniając żadnych szczegółów, które, ma się rozumieć, w przyszłości mogą zostać ogłoszone przez Pentothal, choć na pewno nie przed żadną nieludzką komisją Kongresu, mógłbyś naszkicować mi ogólny plan operacji? Możesz to zrobić, Warren? Jeśli ci to pomoże, pokażę ci znowu moje kieszonki. - Na pewno nie zaszkodzi. - Stenografistka ponownie uniosła spódnicę, a oszalałe oko Pease'a natychmiast zaprzestało harców. - Tak, no więc, było to tak... - zaczął, a spomiędzy rozchylonych warg zaczęła kapać mu ślina. - Pewne antypatriotyczne męty pod wodzą kompletnego szaleńca chcą zniszczyć naszą pierwszą linię obrony, to znaczy najpierw przemysł zbrojeniowy, a zaraz potem najważniejszą część Sił Powietrznych, która działa także na rzecz społeczności międzynarodowej. - W jaki sposób, kochanie? - zapytała Trueheart, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę.
- Uuuu... - Słucham? Zapytałam: w jaki sposób? - Tak, oczywiście... Otóż ci szaleńcy twierdzą, jakoby teren, na. 9
którym znajduje się bardzo duża i bardzo ważna baza lotnicza, należał do bandy dzikusów, a to w związku z jakimś zakichanym traktatem sprzed stu lat, który naturalnie w ogóle nie istnieje. To czyste szaleństwo! - Nie wątpię, panie sekretarzu, ale czy to prawda? - Obnażone nogi Reginy ponownie wykonały kilka •-- dokładnie pięć - manewrów przykuwających uwagę. - O Boże! - Siadaj! Czy to prawda? - Sąd Najwyższy właśnie się nad tym zastanawia. Ze względu na wymogi bezpieczeństwa narodowego przewodniczący utrzyma sprawę w tajemnicy jeszcze przez pięć dni, a za cztery dni te padalce mają stawić się przed Sądem, żeby złożyć ustne wyjaśnienia. Mamy więc cztery dni na odnalezienie sukinsynów i posłanie ich do Krainy Wiecznych Łowów, gdzie dla nikogo nie będą stanowić zagrożenia. Pieprzone dzikusy! Regina Trueheart natychmiast opuściła spódnicę. - Wystarczy! - Aaaaaj... Słucham? - My, dziewczęta Trueheartów, nie akceptujemy wulgarnego słownictwa, panie sekretarzu. Świadczy ono wyłącznie o brakach w ogólnym wykształceniu i obraża uczucia porządnych obywateli. - Daj spokój, Yergyno... - Regino! - Całkowicie się z tobą zgadzam, ale każdemu może się czasem wymknąć jakieś ostrzejsze słówko. Wszystko przez te stresy. - Mówisz jak ten okropny francuski pisarz Anouilh, który potrafił na wszystko znaleźć usprawiedliwienie. - Annie... kto? - Nieważne. Czy krąg wtajemniczonych osób, znających kulisy tej sprawy, był ograniczony jedynie do osób zajmujących najwyższe stanowiska w państwie oraz do nielicznych ludzi z zewnątrz? - Do tak nielicznych, jak tylko możliwe. - A czy te worki z aż nadto żywymi trupami zostały potajemnie zaangażowane do wykonania zadania, którego jak widać, nie potrafiły wykonać? - Tak potajemnie, że nawet nie wiedzieli, co mają zrobić. Zresztą nie musieli wiedzieć to szaleńcy. ,, x. - Zostań tu, Warren - poleciła Trueheart, kładąc notatnik na biurku i wygładzając spódnicę. - Zaraz wrócę. - Dokąd idziesz? - Porozmawiać z twoją sekretarką, a moją matką. Za chwilę wrócę, a ty ani się waż dotknąć telefonu! - Oczywiście, Kieszonko... To znaczy... - Zamknij się wreszcie! Doprawdy, Warren, z kim ty pracujesz? - Wypowiedziawszy te słowa, stenografistka wyszła z gabinetu, zamykając za sobą drzwi. Warren Pease, sekretarz stanu i właściciel jachtu, właściciel, któremu ogromnie zależało, aby jego jacht był przechowywany w odpowiednio wysoko cenionym klubie, nie bardzo wiedział, czy zacząć walić pięściami w stół, czy raczej zadzwonić do swojej byłej firmy brokerskiej i zaproponować mnóstwo tajnych informacji rządowych w zamian za ponowne przyjęcie go do pracy. Dobry Boże, dlaczego dał się namówić swojemu byłemu koledze z pokoju, a obecnemu prezydentowi, i przyjął posadę w jego
Administracji? Rzecz jasna, pod względem towarzyskim miało to pewne zalety, ale i sporo wad. Na przykład trzeba było zachowywać się uprzejmie wobec ludzi, których się prywatnie nie znosiło, a poza tym zmuszano go do uczęszczania na obrzydliwe przyjęcia, podczas których często nie tylko musiał siedzieć obok Murzynów, ale nawet fotografować się" z nimi i pozwalać, by te zdjęcia publikowano w gazetach! Och, nie, to nie było życie usłane różami. Poświęcenia, na które należało się zdobyć, wymagały cierpliwości świętego, a teraz jeszcze to! Plastikowe torby na trupy z żywymi szaleńcami i niedawni kumple nastający na jego życie! Życie zamieniło się w groteskę. Oczywiście nie miał przy sobie brzytwy i nie odważył się skorzystać z telefonu, więc nie pozostało mu nic innego, jak tylko czekać, pocąc się obficie. Po kilku okropnych minutach oczekiwanie dobiegło końca; jednak zamiast Reginy Trueheart do gabinetu wkroczyła jej matka, Tyrania, i starannie zamknęła za sobą drzwi. Głowa klanu Trueheart była jedną z tych osób, o których powstają legendy. Mierząca ponad metr osiemdziesiąt wzrostu kobieta o ostrych germańskich rysach twarzy i błyszczących, jasnoniebieskich oczach, trzymała się prosto i dumnie, zadając kłam swoim pięćdziesięciu ośmiu latom. Podobnie jak jej matka, która pojawiła się w Waszyng10 tonie podczas drugiej wojny światowej wraz z falą sekretarek i urzędniczek, Tyrania była weteranką stołecznej biurokracji, obdarzoną zdumiewającą wiedzą na temat wszystkich istniejących skrótów, bocznych alejek, objazdów i ślepych uliczek. Również wzorując się na matce, wychowała córki po to, by służyły monstrualnej machinie rządowych biur, departamentów i agencji. Tyrania wierzyła, iż przeznaczeniem kobiet w jej rodzinie jest przeprowadzanie aktualnych oraz potencjalnych przywódców przez pola minowe Waszyngtonu, tak by mogli w pełni wykorzystać te skromne umiejętności, którymi akurat przypadkiem dysponowali. W głębi serca wiedziała doskonale, że w rzeczywistości poczynaniami rządu kierują kobiety takie jak ona i jej córki. Mężczyźni ponad wszelką wątpliwość stanowili słabszą płeć, niezwykle podatną na wszelkie pokusy i skłonną do błazenad. Ocena ta zapewne nie pozostała bez wpływu na fakt, że w rodzinie Trueheartou od trzech pokoleń nie urodziło się żadne dziecko płci męskiej. Byłoby to czymś nie do przyjęcia. Tyrania spojrzała na roztrzęsionego sekretarza stanu wzrokiem, w którym politowanie było wymieszane pół na pół z rezygnacją. - Moja córka przekazała mi wszystko, co jej powiedziałeś, oraz wspomniała o twojej nadmiernej pobudliwości seksualnej - powiedziała spokojnie, lecz surowo, niczym dyrektorka szkoły do małego, przestraszonego chłopca. - Przepraszam, pani Trueheart! Naprawdę ogromnie mi przykro. To był okropny dzień, a ja nie chciałem zrobić nic złego! - W porządku, Warren, tylko nie płacz. Jestem tu po to, żeby ci pomóc, a nie po to, aby wpędzić cię w depresję. - Dziękuję, pani Trueheart! - Ale by ci pomóc, muszę najpierw zadać ci bardzo ważne pytanie. Czy odpowiesz mi szczerze? - Tak, oczywiście! - To dobrze... W takim razie powiedz mi, czy wśród tych nielicznych cywilów spoza kręgów rządowych, którzy wiedzą o całej sprawie, są tacy, którzy czerpią zyski z tej zagrożonej bazy lotniczej? - Wszyscy, na miłość boską! - Wobec tego to jeden z nich, Warren. Jeden z nich sprzedał pozostałych - Co takiego?... Dlaczego? - Na razie nie mogę udzielić ci wiążącej odpowiedzi, ponieważ
11 nie dysponuję wystarczającą liczbą danych, ale tymczasowe wyjaśnieinie jest wręcz oczywiste. - Doprawdy? i - Nikt z kręgów rządowych, może tylko z wyjątkiem ciebie, nie zdecydowałby się na rozwiązanie wymagające użycia ludzi trzymanych pod ścisłym nadzorem w wojskowym
szpitalu psychiatrycznym ze względu na ich skłonności do stosowania brutalnej przemocy. Lekcje Watergate i Iran-contras nie poszły w zapomnienie, przede wszystkim z powodu odrazy, jaką te afery wzbudziły w społeczeństwie. Krótko mówiąc, zbyt wiele głów trzeba było wystawić na ścięcie. - A dlaczego ja mam być wyjątkiem? - Ponieważ jesteś nowy w tym mieście i nie masz doświadczenia. Nie wiedziałbyś, w jaki sposób nakłonić doradców prezydenta do przedsięwzięcia tego rodzaju tajnej operacji. Na pierwszą wzmiankę o czymś takim pochowaliby się w mysie dziury, może poza wiceprezydentem, który nie zrozumiałby, o czym mówisz. Więc pani myśli, że to jeden z tych... cywilów? - Rzadko się mylę, Warren. To znaczy, raz popełniłam błąd, ale to dotyczyło mojego męża. Kiedy dziewczęta wyrzuciły go z domu, uciekł na Karaiby i teraz wypożycza swój sfatygowany jacht turystom na Wyspach Dziewiczych. Odrażający osobnik. - Doprawdy? A dlaczego? - Ponieważ twierdzi, że jest całkowicie szczęśliwy, co jak wszyscy wiemy, jest niemożliwe w naszym skomplikowanym społeczeństwie. - Serio? - Panie sekretarzu, czy możemy skoncentrować się na problemie, który nas teraz bezpośrednio dotyczy? Sugeruję, aby umieścił pan „torby na zwłoki" w ścisłej izolacji, rozpuścił wiarygodne pogłoski, że wszystkie przecieki, jakie wyszły z Quantico, stanowią wyłącznie efekt zamroczenia alkoholowego, a następnie dyskretnie skontaktował się z 000-006 w Forcie Benning. - Co to jest, do diabła? - Nie co, tylko kto - odparła Tyrania. - Nazywają ich Samobójczą Szóstką... - To prawie jak Paskudna Czwórka - skrzywił się Pease. - Są od nich o całe lata świetlne lepsi. To aktorzy. - Aktorzy? A na cholerę mi aktorzy? - Są jedyni w swoim rodzaju - ciągnęła Trueheart, 12 głos - Zabijają po to, żeby otrzymać dobre recenzje, których nigdy nie mieli w nadmiarze. - A w jaki sposób dostali się do Fortu Benning? , . - Za niepłacenie czynszu. - Słucha m? - Przez wiele lat nie mieli stałego zajęcia, tylko ciągle chodzili na kursy,. a dorabiali sobie jako kelnerzy. :;• - Nie rozumiem ani słowa z tego, co pani mówi! - To naprawdę bardzo proste, Warren. Wstąpili razem do wojska, żeby założyć stały teatr i zacząć regularnie jadać. Pewien bystry oficer z G-2 natychmiast dostrzegł wiążące się z tym możliwości i zapoczątkował nowy program tajnych operacji. - Dlatego że byli aktorami? - Według generała sprawującego nad nimi opiekę byli i są w dalszym ciągu w znakomitej formie fizycznej. Wiesz, to dzięki drugoplanowym rolom w filmach z Rambo. Aktorzy potrafią być bardzo próżni w sprawach dotyczących wyglądu zewnętrznego. - Pani Trueheart! - wykrzyknął sekretarz stanu. - Czy może mi pani powiedzieć, do czego zmierza nasza rozmowa? - Do rozwiązania twoich problemów, Warren. Będę mówiła bardzo ogólnie, bez wymieniania nazwisk i szczegółów, ale jestem pewna, że twój nadzwyczaj chłonny i inteligentny umysł pozwoli ci odgadnąć co mam na myśli. -- No, wreszcie coś, co się jako tako trzyma kupy! »- Samobójcza Szóstka może się upodobnić, do kogo zechce. To mistrzowie fizwznej charaku r\ zacji i naśladowania dowolnych akcentów, dzięki czemu mogą penetrować obszary, które z założenia są nie do spenetrowania! - To szaleństwo! Z tego wynika, że mieliby n a s penetrować! - Dobra uwaga. Pozazdrościć orientacji. - Zaraz, chwileczkę... - Pease odwrócił się wraz z fotelem i wpatrzył u skrzyżowane flagi Stanów Zjednoczonych i Departamentu Stanu, oczami wyobraźni widząc wiszący nad nimi portret Geronima ubranego w generalski mundur. - To jest to! - wykrzyknął. Żadnych oskarżeń, żadnych przesłuchań w Kongresie... Tak, to doskonałe! - O co chodzi, Warren?
- Aktorzy! - Oczywiście. - Aktorzy mogą być, kimkolwiek zechcą. Ich zawód polega na przekonywaniu ludzi, że są kimś zupełnie innym, niż tamtym się wydaje, prawda? - Owszem. Tego się uczą. - A więc obejdzie się bez zabójców, rozpraw i cholernych przesłuchań przed komisjami Kongresu. - Cóż, mimo wszystko nie zaniedbałabym przekupienia kilku senatorów, na co z pewnością znajdą się odpowiednie środki... - Już ich widzę! - przerwał jej Pease, odwracając się z powrotem twarzą do biurka, z oczami rozjaśnionymi podnieceniem i wpatrzonymi nieruchomo przed siebie. Widzę, jak przylatują na lotnisko Kennedy'ego: czerwone szarfy, brody, filcowe kapelusze... Cała delegacja! - Delegacja? Skąd? - Ze Szwecji! Delegacja wysłana przez komitet Nagrody Nobla. Przestudiowali całą historię wojen XX wieku i przyjechali do nas, żeby odszukać generała MacKenziego Hawkinsa i wręczyć mu Pokojową Nagrodę Nobla jako największemu żołnierzowi naszych czasów! - Warren, może powinnam wezwać lekarza? - Ależ skąd, pani Trueheart! Przecież sama mi pani to podsunęła. Nie rozumie pani? Ten wariat ma ego większe niż Mount Everest. - Kto taki? - Grzmiąca Głowa. - A kto to jest? - MacKenzie Hawkins, a któż by inny? Dwa razy dostał od Kongresu Medal za Odwagę. - Myślę, że powinniśmy odmówić po cichu modlitwę, dziękując Bogu, że stworzył go Amerykaninem, a nie komunistą... - Gówno prawda! - wybuchnął sekretarz stanu. - To największy kutas w dziejach ludzkości! Przybiegnie galopem nie wiadomo z jak daleka, żeby tylko odebrać tę nagrodę. Usiądzie do samolotu do Szwecji i poleci daleko na północ, a potem sprawa będzie prosta - nieszczęśliwy wypadek, katastrofa, może w Laponii, a może na Syberii... Kogo to obchodzi? ; - Pomimo tego,okropnego języka muszę przyznać, Warren, że w twoich słowach słyszę-czyste brzmienie prawdy, n a s z e j prawdy. Co mogę zrobić, panie sekretarzu? 14
- Na początek proszę się dowiedzieć, gdzie możemy złapać oficera dowodzącego tymi aktorami, a potem proszę kazać przygotować do startu mój samolot. Osobiście polecę do Fortu Benning... - Znakomicie! Dwa wynajęte samochody pędziły szosą numer dziewiećdziesiąt trzy w kierunku Bostonu. Paddy Lafferty prowadził pierwszy, jego żona zaś drugi, jadący mniej więcej kilometr z tyłu. Aron Pinkus siedział z przodu, obok swojego kierowcy, podczas gdy Sam Devereaux, jego matka i Jennifer Redwing zajmowali miejsca Z tyłu wozu. W drugim pojeździe znajdowali się generał MacKenzie Hawkins oraz Desi pierwszy i Desi Drugi, grający na tylnym siedzeniu blackjacka kartami zabranymi z narciarskiej chaty. ! - A teraz słuchaj mnie uważnie! - powiedziała do telefonu pulchna Erin Lafferty. - Mały zbój ma dostać talerz płatków owsianych z prawdziwym mlekiem - z p r a w d z i w y m , a nie z tymi popłuczynami, które pija jego dziadek! A panienka musi schrupać dwa plasterki chleba namoczone w jajku i przysmażone na patelni. Zrozumiałaś?... Dobra, zadzwonię później. i - To pani dzieci? - zapytał niepewnie Jastrząb, kiedy pani Lafferty odłożyła słuchawkę. - Człowieku, czy ty masz sieczkę we łbie? Wyglądam na kobietę, która ma takie maluchy? - - Po prostu niechcący podsłuchałem rozmowę i... - To moja najmłodsza córa, Bridget. Opiekuje się brzdącami mojego najstarszego
syna, bo rodzice wybrali się na wakacje... Wyobrażasz pan sobie? Na w a k a c j e ! - Pani mąż nie sprzeciwił się temu? - A w jaki sposób? Dennis jest wielkim panem księgowym i wstawił sobie chyba ze trzy inicjały między imię i nazwisko. Zajmuje się naszymi podatkami. - Rozumiem. - Jeśli pan rozumiesz, to znaczy, że diabeł pierdzi perfumami! Wolałabym mieć bachory nie mądrzejsze od pana. Z tymi mądrymi jest masa kłopotów. - Rozległ się brzęczyk telefonu i pani Lafferty podniosła słuchawkę. - O co chodzi, Bridgey? Nie możesz znaleźć lodówki,,, A, to ty, Paddy. Twoje szczęście, że nie mam cię tu pod 15 ręką, bo wsadziłabym ci łeb do beczki ze starym olejem. - Erin Lafferty podała słuchawkę Hawkinsowi. - Paddy mówi, że pan Pinkus chce z panem rozmawiać. - Dziękuję pani... Komendancie? Tu jeszcze Paddy, wielki generale. Zaraz dam panu szefa, ale chciałem tylko powiedzieć, żeby nie zwracał pan uwagi na moją kobietę. To dobra dziewczyna, ale nigdy nie była na pierwszej linii, jeśli wie pan, co mam na myśli. - Naturalnie, artylerzysto. Jednak na twoim miejscu dopilnowałbym, żeby „mały zbój" dostał swoje płatki owsiane z prawdziwym mlekiem, a „panienka" dwie kromki chleba namoczone w jajku i przysmażone na patelni. - A co, znowu marudziła coś o śniadaniu dla dzieciaków? Babcie mogą każdego wpędzić do grobu, generale... Daję panu pana Pinkusa. - Generale? - Komendancie? Jakie mamy bieżące koordynaty? - Bieżące co?... Aha, dokąd jedziemy? Otóż właśnie zorganizowałem dla nas kwaterę w Swampscott, w letniskowym domu mojego szwagra. Dom stoi przy samej plaży i jest bardzo piękny, a szwagier wyjechał z siostrą Shirley do Europy, więc nikt nam nie będzie przeszkadzał. - Dobra robota, komendancie Pinkus. Nic nie wpływa lepiej na morale żołnierzy niż komfortowy biwak przed rozstrzygającą bitwą. Zna pan adres? Muszę przekazać go Małemu Józefowi w Bostonie, ponieważ już wkrótce dołączą do nas posiłki. - Dom jest znany jako dwór Worthington, stoi przy Beach Road, a obecnie należy do Sidneya Birnbauma. Nie jestem pewien, jaki to numer, ale ma cały front pomalowany na błękit królewski, co bardzo spodobało się siostrze mojej żony. - To wystarczy, komendancie Pinkus. Nasze posiłki bez wątpienia zostaną wybrane spośród doborowych jednostek i znajdą nas bez trudu. Coś jeszcze? - Proszę tylko powiedzieć żonie Paddy'ego, dokąd jedziemy, drogę, więc trafi nawet wtedy, gdybyśmy się rozdzielili. Jastrząb przekazał informację Erin Lafferty, na co usłyszał odpowiedź: - Na rany Jezusa, znowu ci koszerni chłopcy! Ale jedno
16 muszę im przyznać, generale: jak mało kto wiedzą, gdzie zdobyć najlepsze mięso i najświeższe warzywa! - Przypuszczam, że już tam pani była? - Czy tam byłam? Niech pana ręka boska broni, żeby powiedział pan to mojemu pastorowi, ale wielki Sidney i jego wspaniała Sarah poprosili mnie, żebym była matką chrzestną ich chłopca, Joshui - według żydowskiego obrządku, ma się rozumieć. Traktuję Josha jak własne dziecko i modlimy się z Paddym, żeby spiknęli się z Bridgey, jeśli pan wie, co mam na myśli. - A czy pani pastor... - Co on może wiedzieć, do diabła?! Chla bez przerwy te swoje francuskie wińska i zanudza wszystkich kazaniami. Facet przegrał życie. - Poplątanie z pomieszaniem... - zauważył cicho Jastrząb, po czym niespodziewanie zachichotał. - Myślała pani kiedyś, żeby zostać papieżem? Znałem kiedyś jednego, który na pewno by panią polubił. No wiesz pan? Ja, głupie irlandzkie babsko, miałabym myśleć o czymś takim? - Pokorni i cisi odziedziczą ziemię, bo to z nich czerpie ludzkość swą moralną siłę. - Jaja pan sobie ze mnie robisz? Nie radzę, bo mój stary złamie pana jak patyczek!
- Nawet przez myśl mi to nie przeszło, szanowna pani - odparł Hawkins. spoglądając na profil Erin Lafferty. - Jestem pewien, że mógłby to zrobić - dodał po chwili najlepszy specjalista od walki wręcz, jaki kiedykolwiek służył w amerykańskiej armii. Wdeptałby mnie w ziemię. No, może jest trochę za stary, ale mój chłopak ma krzepę jak trzeba! - Przede wszystkim ma panią, a to jest najważniejsze. O czym pan gadasz? Przecież ze mnie też już stara baba! - Ja na pewno jestem starszy od pani, ale to nie ma żadnego znaczenia. Po prostu chcę powiedzieć, że czuję się zaszczycony, mogąc panią poznać. - Mącisz mi pan w głowie, panie żołnierz. - Nie miałem takiego zamiaru. Erin Lafferty przycisnęła mocniej pedał gazu i samochód raptownie zwiększył prędkość. • 17 Wolfgang Hitluh, urodzony jako Billy-Bob Bayou, wyszedł z rękawa i skierował się szerokim korytarzem budynku dworca lotniczego im. Logana w kierunku taśmociągu z bagażami. Jako jedna trzecia specjalnego oddziału ochroniarzy miał spotkać swoich dwóch Kameraden na krytym parkingu za postojem taksówek. W celu identyfikacji miał nieść w ręku zwinięty egzemplarz „Wall Street Journal" z kilkoma artykułami zakreślonymi czerwonym flamastrem, choć on osobiście starał się usilnie, aby był to egzemplarz Mein Kampf. Gdyby tak bardzo nie zależało mu na pieniądzach, z pewnością uniósłby się honorem i odrzucił ofertę. „Wall Street Journal" stanowił symbol dekadenckiej, goniącej za zyskiem demokracji, i powinien zostać spalony razem z dziewięćdziesięcioma dziewięcioma procentami wszystkich gazet i czasopism ukazujących się w tym kraju, poczynając od odrażających „Amsterdam News" oraz „Ebony", wydawanych w Harlemie i dla Harlemu, cuchnącego gniazda wstrętnych czarnych rozrabiaków. Wall Street z kolei stanowiła warowny obóz wrogiej armii uzbrojonej za żydowskie pieniądze. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że Wolfgangowi bardzo zależało na tej robocie, ponieważ skończył mu się zasiłek - za sprawą parszywego czarnego urzędnika w biurze zatrudnienia! w związku z czym musiał schować zasady do kieszeni i przyjąć zaliczkę w wysokości dwustu dolarów oraz bilet lotniczy do Bostonu. Wiedział tylko, że on i jego dwaj Kameraden mają chronić składającą się z siedmiu osób grupę, której trzej członkowie są zawodowymi żołnierzami. Oznaczało to, że sześciu profesjonalistów ma pilnować czterech cywilów - bułka z masłem albo raczej strudel, który niezmiernie polubił podczas wspaniałych dwóch miesięcy szkolenia w górach Bawarii u boku swego Meistera z Czwartej Rzeszy. Wolfgang Hitluh, z egzemplarzem „Wall Street Journal" w jednej ręce i torbą podróżną w drugiej, przekroczył dwupasmową jezdnię dzielącą go od zadaszonego parkingu. Nie wolno mu zwrócić na siebie uwagi! Powtarzał to sobie w pamięci, idąc w blasku popołudniowego słońca w kierunku szeroko otwartych drzwi wielkiego garażu. Operacja była otoczona tak ścisłą tajemnicą, że nie mógłby pisnąć ani słowa nawet samemu Fiihrerowi, gdyby ten żył, czego nie można wykluczyć, naturlichl Widocznie zadanie polegało na ochronie niezwykle ważnych
18
osób, których życia nie można było powierzyć słabym osobnikom niearyjskiego pochodzenia, od jakich ostatnio zaroiło się w Siłach Specjalnych. . Gdzie są moi Kameradenl - zastanawiał się, spoglądając dokoła. - Ty jesteś Wolfie? - zapytał ogromny czarny mężczyzna, który ! niespodziewanie wyszedł zza okrągłego filaru i podszedł do Hitluha. - Co?... Kto? Co ty powiedziałeś? ! - Przecież słyszałeś, maluchu. Masz w łapie gazetę, a jak przechodziłeś przez jezdnie, zobaczyliśmy, że pomazałeś ją na czerwono. - Ciemnoskóry olbrzym uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Miło cię poznać, Wolf. Tak przy okazji, to cholernie klawe imię. - Hę?... Tak, chyba rzeczywiście. Nazista dotknął dłoni Murzyna z taką miną, jakby bał się, że zakazi go jakąś nieuleczalną chorobą. ,,„.....? - Zanosi się na niezłą zabawę, bracie. A' > ;
- B r a c i e? ' - Pozwól, że przedstawię cię naszemu partnerowi - ciągnął czarny gigant, wskazując kogoś stojącego za plecami Wolfganga. - Niech cię nie zmyli jego wygląd. Jak tylko się wydostaliśmy na wolność, od razu pogonił do swoich. Powiadam ci, Wolfie, nie uwierzył byś jak potrafią nawijać te stare wróżbitki i ich mężowie z wąsiskami po pachy! - Wróżbitki?... '- Dalej, Roman, przywitaj się z naszym przyjacielem! Druga postać wyszła z cienia rzucanego przez filar. Był to silnie umięśniony mężczyzna w jedwabnej jaskrawopomarańczowej koszuli, i owinięty w pasie jedwabną błękitną szarfą, w obcisłych czarnych ; spodniach, z czarnymi kędziorami opadającymi na czoło. W jego uchu tkwił złoty kolczyk. Cygan! - przemknęła Wolfgangowi rozpaczliwa myśl. - Mołdawski pokurcz, gorszy od wszystkich Żydów i czarnuchów razem wziętych! Deutschland iiber alles! - Halo, paniczu Wolfowitz! - wykrzyknął człowiek z kolczykiem, wyciągając swoją dłoń i obdarzając Wolfganga olśniewającym uśmiechem, który odsłonił dwa rzędy śnieżnobiałych zębów pod kruczoczarnym wąsem. Osobnik ten stanowił dokładne przeciwieństwo wyobrażeń Hitluha dotyczących jego nowych Kameraden. - Widzę po kształcie pańskiego ucha, że czeka pana bardzo długie życie, pełne dostatku 19 i powodzenia! Tej cennej informacji udzielam panu za darmo, bo> przecież mamy razem pracować, zgadza, się? Wielki FIthrerze, czemuś mnie opuścił? - jęknął pod nosem Hitluh, odruchowo potrząsając ręką Cygana. Co jest, Wolfie? - zapytał ciemnoskóry olbrzym, kładąc wielką dłoń na jego ramieniu. Nic takiego... Na pewno się nie pomyliliście? Przysyła was Plus-Plus? - We własnej osobie, bracie, a z tego, co wygłówkowaliśmy z Romanem, wygląda na to, że robota będzie łatwiejsza niż zrywanie jabłek z drzewa. Aha, przy okazji nazywam się Cyrus, Cyrus M. Mój kumpel to Roman Z., a ty jesteś Wolfie H. Ma się rozumieć, nigdy nie pytamy o pełne nazwiska, co zresztą i tak nie sprawiłoby większej różnicy, bo przecież mamy ich od metra, no nie? Jawohl. - Wolfgang skinął głową, po czym dodał z pobladłą twarzą: - Masz całkowitą rację... Bruder. - Co? Bracie - poprawił się natychmiast Hitluh. - To znaczy po prostu bracie, naprawdę nic więcej... - Hej, nie denerwuj się tak, Wolfie. Zrozumiałem cię. Ja też mówię po niemiecku. Naprawdę? - No jasne. Jak myślisz, dlaczego wpakowali mnie za kratki? - Dlatego że mówisz po niemiecku?... No, w pewnym sensie, maluchu - zgodził się czarnoskóry' olbrzym. - Widzisz, jestem chemikiem pracującym dla rządu. Wypo-; życzyli mnie do Stuttgartu, żebym pomógł im przy pracy nad jakimś nowym nawozem, tylko że to wcale nie było to. - Co nie było czym? - Ten nawóz. Też gówno, ale nie nawóz, tylko gaz. Bardzo niezdrowy gaz, który miał zostać wysłany na Bliski Wschód. - Mein Gott! Chyba istniał jakiś powód... Jasne, a jakże. Chodziło o forsę i wysłanie na tamten świat mnóstwa ludzi, których ci na górze uznali za zbyt mało ważnych, żeby pozwolić im żyć. Trzej z nich znaleźli mnie pewnej nocy w laboratorium, kiedy pracowałem nad końcową reakcją. Wyzwali mnie od Schwarzerów i rzucili się na mnie z bronią gotową do strzału.. I t§ właśnie było to. 20
- To znaczy c o? - Wrzuciłem wszystkich trzech do zbiorników z odczynnikami, związku z czym nie mogli stawić się na rozprawie, by potwierdzić swoją wersję o działaniu w obronie
własnej... Tak więc, w imię utrzymania dobrych stosunków dyplomatycznych, wybrałem pięć lat tutaj zamiast piętnastu tam. Ja sam wyceniłem się maksimum na trzy miesiące, więc wczoraj w nocy daliśmy z Romanem drapaka. - Ale to robota dla najemników, nie dla chemików! - Człowiek potrafi robić w życiu wiele rzeczy, maluchu. Żeby skończyć w ciągu siedmiu lat dwa uniwersytety, musiałem od czasu do czasu wziąć parę miesięcy wolnego. Angola - po obu stronach, nawiasem mówiąc - Oman, Karaczi, Kuala Lumpur. Na pewno nie sprawie ci zawodu, Wolfie. Paniczu Wolfowitz - wtrącił się Roman Z., wypinając okrytą pomarańczową koszulą pierś i stając w lekkim rozkroku, jakby miał zamiar rozpocząć jakieś cygańskie pląsy. - Widzisz przed sobą człowieka, który najlepiej na świecie posługuje się śmiercionośnym nożem Najlepiej i najciszej, nie spotkasz drugiego, kto by to potrafił! Rach. ciach, siach! - Słowom towarzyszyły raptowne uniki i podskoki Zapytaj, kogo chcesz, w górach Serbii! Ale przecież siedziałeś tu w więzieniu... Pech, po prostu okropny pech - odparł Roman Z. żałosnym tonem Człowiek robi wszystko, żeby wyemigrować do obcego kraju, po czym okazuje się, że jest zupełnie sam, bo nikt go nie rozumie. - Dobra, Wolfie - przerwał mu donośnym głosem Cyrus M. - Ty już wiesz sporo o nas, więc może powiedziałbyś nam coś o sobie? Widzicie, chłopcy... To znaczy, jestem tym, kogo niektórzy nazywają samotnym wywiadowcą... - Widzę, że pochodzisz z południa. Chłopak z południa, który mówi po niemiecku... - mruknął w zamyśleniu Cyrus M. »*- Nie uważasz, że to dość dziwna kombinacja? - Skąd wiesz? - Zdradza cię akcent, kiedy jesteś zdenerwowany. Dlaczego jesteś zdenerwowany maluchu? Mylisz się, Cyrus. Ja po prostu nie mogę się doczekać, kiedy weźmiemy się do roboty! Weźmiemy się i to zaraz, niech cię o to głowa nie boli. 21 Najpierw jednak chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej o naszym partnerze. Sam rozumiesz, przecież nie możemy wykluczyć, że od ciebie będzie zależało nasze życie. Rozumiesz to, prawda? No, to bądź grzecznym chłopcem i powiedz nam, gdzie nauczyłeś się niemieckiego? Może wtedy, kiedy działałeś jako samotny wywiadowca? - Tak, tak, właśnie! - wykrzyknął Wolfgang, na którego przerażonej twarzy pojawił się rozpaczliwy uśmiech. - Miałem za zadanie penetrować niemieckie miasta, w tym Berlin i Monachium, i szukać komunistycznych agentów, ale wiecie, o czym się przekonałem? - O czym się przekonałeś, mein Kleinerl - Że nasz pieprzony rząd bimba sobie na to i patrzy w inną stronę! - Masz na myśli tych wszystkich komunistycznych drani przy Bramie Brandenburskiej i na Unter den Linden? - Tak, oczywiście! Właśnie tych! - Się sprechen nicht sehr gut Deutsch. - Eee... Nie mówię płynnie, ale mogę się jakoś dogadać. Wiesz, najważniejsze zwroty i wyrażenia... - Jasne, rozumiem. Najważniejsze zwroty i wyrażenia. - Niespodziewanie czarny olbrzym wyprężył się na baczność i wyciągnął ukosem w górę prawe ramię. - Heil Hitler! - Sieg Heil! - ryknął Wolfgang tak głośno, że kilka osób, które właśnie wysiadły z samochodów, spojrzało w ich stronę, po czym szybko opuściło miejsce wydarzeń. - Popełniłeś drobny błąd, Wolfie. Przed zburzeniem muru Brama Brandenburska i Unter den Linden były po t a m t e j stronie. Tam byli sami komuniści. Cyrus M. raptownie wciągnął oniemiałego Wolfganga w cień filaru i celnym ciosem w podbródek pozbawił przytomności. - Dlaczego to zrobiłeś, do wszystkich diabłów?! - wykrzyknął ze zdumieniem pomarańczowo-błękitny Cygan, podążając za kolegą z więzienia. - Wyczuwam tych sukinsynów na dwa kilometry - odparł ogromny chemik, jedną ręką przytrzymując nieprzytomnego naziste w pozycji pionowej, drugą zaś wyrywając mu jego torbę podróżną. - Otwórz to i wysyp wszystko na ziemię. Roman Z. postąpił zgodnie z poleceniem. Wśród rzeczy, które wypadły z torby,
najbardziej zwracał uwagę egzemplarz Mein Kampf w krwistoczerwonej oprawie. 22
To nie jest miły facet - stwierdził Cygan, podnosząc książkę. – Co znim teraz zrobimy, Cyrus? Wczoraj w celi usłyszałem przez radio o czymś, co bardzo mi się spodobało. Nie uwierzysz, ale to zdarzyło się tutaj, w Bostonie. THE BOSTON GLOBE
NAGI NAZISTA ZNALEZIONY PRZED DRZWIAMI KOMISARIATU Egzemplarz Mein Kampf przyklejony do piersi Boston, 26 sierpnia. Miasto opanowała plaga nagich przestępców. Wczoraj wieczorem o godzinie 20.10 dwaj ludzie porzucili przed komisariatem policji na Cambridge Street rozebranego mężczyznę. Miał skrępowane ręce i nogi, usta zaklejone taśmą samoprzylepną, a na piersi egzemplarz Mein Kampf przyklejony taka samą taśmą. Siedmiu świadków tego wydarzenia, z których żaden nie zgodził się na ujawnienie personaliów, twierdzi, że do krawężnika podjechała taksówka, z której wysiedli dwaj mężczyźni - jeden w bardzo jaskrawym stroju, drugi czarny i silnej postury - zanieśli nagie ciało przed drzwi komisariatu, wrócili do taksówki i odjechali w nieznanym kierunku. Ofiarą okazał się niejaki Wolfgang A. Hitluh, poszukiwany w całym kraju nazista, urodzony w Serendipity Parish w stanie Luizjana jako Billy-Bob Bayou Największe zdumienie oficjalnych czynników wzbudził fakt, że pan Hitluh, podobnie jak czterej nadzy mężczyźni z hotelu Ritz-Carlton, domaga się natychmiastowego zwolnienia z aresztu utrzymując, że pracuje dla rządu Stanów Zjednoczonych i wykonuje tajną misję najwyższej wagi. Rzecznik prasowy Federalnego Biura Śledczego zaprzeczył kategorycznie, jakoby Biuro miało jakiekolwiek związki z tym osobnikiem, a na koniec dodał: „Bez względu na okoliczności nasi agenci mają kategoryczny zakaz pozbywania się ubrania, w tym także krawatów". Z kolei rzecznik prasowy Centralnej Agencji Wywiadowczej, także odżegnawszy się od działań pana Hitluha, wydał następujące oświadczenie: „Jak powszechnie wiadomo, ustawa z roku 1947 zakazuje Agencji prowadzenia jakiejkolwiek działalności na terenie Stanów Zjednoczonych. W wyjątkowych wypadkach, kiedy władze są zmuszone skorzystać z informacji, którymi dysponujemy, udziela ich jedynie dyrektor Agencji, a i to pod ścisłym nadzorem Kongresu. Jeśli nawet nieodżałowanej pamięci Vincent Mangecavallo został ostatnio poproszony o taką pomoc, to nic nam o tym nie wiadomo. W tej sytuacji wszelkie pytania związane z tą sprawą powinny być kierowane do tych (dwa niecenzuralne określenia) w Kongresie". 23
THE BOSTON GLOBE
•i (Strona 72, Wiadomości Lokalne) 26 sierpnia. Wczoraj we wczesnych godzinach wieczornych skradziono łba krótko taksówkę należącą do Abula Shiraka mieszkającego przy Center Avenue 3024. Pan Shirak poszedł na kawę do „Liberation Diner", a kiedy po wyjściu z lokalu stwierdził, że ktoś ukradł jego samochód, natychmiast zawiadomił policję. Jednak już o godzinie 20.55 zadzwonił ponownie i poinformował, że samochód został zwrócony. Podczas przesłuchania zeznał, że siedział w barze obok mężczyzny w pomarańczowej koszuli i z kolczykiem w uchu, który wciągnął go w rozmowę. Po jej zakończeniu pan Shirak przekonał się, że nie ma kluczyków do samochodu. Policja umorzyła śledztwo, ponieważ pokrzywdzony stwierdził, że wynagrodzono mu już wszelkie straty. Żądam odpowiedzi, ty wymuskany angielski psie! - ryknął przyozdobiony rudą peruką Vinnie Bam-Bam w budce telefonicznej na Collins Avenue w Miami Beach na Florydzie. - Co się stało, do nagłej cholery? - Vincenzo, to nie ja zaangażowałem tego szaleńca, tylko ty - odparł SmythingtonFontini z apartamentu w nowojorskim hotelu Carlyle. - Jeśli sobie przypominasz, ostrzegałem cię przed nim. - Nie zdążył nawet nic zrobić! Tych kretynów można tak zaprogramować, żeby wsadzili dupę do dziupli z szerszeniami, ale jego załatwili, zanim zdążył znaleźć swoją dupę!
- A czego się spodziewałeś, tworząc zespół z Murzyna, Cygana i fanatycznego hitlerowca? Zdaje się, że o tym też ci wspomniałem. - Wspomniałeś też, jeżeli mnie pamięć nie myli, że te pajace interesują się wyłącznie forsą, niczym innym! - Cóż, wygląda na to, że muszę zrewidować swoje poglądy. Mam jednak dla ciebie także dobrą wiadomość. Otóż dwaj pozostali członkowie zespołu skontaktowali się już z generałem, dotarli do miejsca, w którym się ukrywa, i właśnie w tej chwili zajmują wyznaczone pozycje. - Skąd o tym wiesz, u diabła? - Ponieważ poinformował mnie o tym Plus-Plus. Cyrus M znalazł ich telefonicznie w jakimś Swampscott i powiedział, że wszy jest pod kontrolą. Wspomniał też, że nie zależy mu na tym,| 24 by koniecznie zostać pułkownikiem mianowanym przez generała. Czy t^raz jesteś już zadowolony, Vincenzo? \ - Nie, do diabła! Czytałeś, co te matoły z Agencji napisały o mnie? Że zorganizowałem wszystko zupełnie sam, bez niczyjej wiedzy! Co to znowu za pieprzenie? * - Nic nowego, Vincenzo. Najlepiej zwalić winę na nieboszczyka, oczywiście jeżeli w ogóle można mówić o czymś takim jak wina. A nawet jeśli zmartwychwstaniesz na SuchejTortugas, pewne rzeczy nie ulegną zmianie. Ty n a p r a w d ę to zorganizowałeś. - Razem z tobą! - Ale ja jestem niewidzialny, Bam-Bam. Jeżeli masz zamiar ujrzeć jeszcze w życiu coś więcej niż Suchą Tortugas, musisz pracować dla mnie, capiscel Jesteś teraz mój, Vincenzo. - Nie wierzę ci! - Dlaczego? Przecież sam powiedziałeś, że jestem nieodrodnym synem swojej matki... Kontynuuj starania na Wall Street, przyjacielu. Ja w tym czasie zajmę się jatkami na wielką skalę, a ty... Cóż, o tym zadecydujem) później. - Mamma mia! , ;(\: n : Świetnie powiedziane, staruszku.
19
Kilkoro rozsuwanych szklanych drzwi, przez które było widać otwarte morze, raczyło ogromny salon letniskowego domu Birnbauma z wąską werandą z drewna sekwojowego, biegnąca wzdłuż całej ściany budynku. Było już jasno, ale niebo zasnuło się chmurami, a rozciągający się w dole ocean falował niespokojnie, chłoszcząc piasek gniewnymi uderzeniami grzywaczy. - Zapowiada się paskudny dzień - powiedział Sam Deveraux wychodząc z kuchni z dzbankiem kawy w ręku. - Rzeczywiście, nie wygląda zachęcająco - odparł potężny < mężczyzna, który przedstawił się poprzedniego wieczoru jako Cyt - Nie spał pan całą noc? - To z* przyzwyczajenia, panie mecenasie. Znam Romana nic nie wiem o tych dwóch hiszpańskich facetach, Desim Pierwszym i Drugim. A w ogóle, co to za ksywy, na litość boską? - A co to za imię Cyrus M.? - Właściwie to jestem Cyril, a M dodaję dla uczczenia mamuśki, dzięki której wyrwałem się z zapadłej dziury w Missisipi. W znacznej mierze osiągnąłem to dzięki książkom zapewniam pana, że na początku trzeba mnie było do nich gonić. - Przypuszczam, że mógłby pan grać w NFL.
- Albo machać kijem do baseballu, albo boksować, albo nawet zostać Czarnym Behemotem wrestlingu... Dajmy sobie sr. panie mecenasie. To dobre dla przygłupów, a jeśli nie jest 26
się lepszym, to po pewnym czasie ląduje się w rynsztoku z mnóstwem sińców i uszkodzoną połową mózgu. Ja nie mógłbym być najlepszy, bo nie potrafiłbym poświęcić temu całej duszy. - Wyraża się pan jak wykształcony człowiek. - Bo nim jestem. - To wszystko, co powie pan na ten temat? - Ustalmy to sobie już na początku, mecenasie - odparł uprzejmym tonem Cyrus. - Jestem tu po to, żeby was chronić, a nie po to, by opowiadać panu historię mojego życia. - W porządku. I przepraszam... Skoro właśnie za to panu płacimy, to jak ocenia pan obecną sytuację? - Sprawdziłem teren od plaży przez wydmy aż do drogi. Jesteśmy odkryci, jednak najdalej w południe już nie będziemy. - Co pan przez to rozumie? - Zadzwoniłem do mojej firmy, to znaczy do firmy, która mnie wynajęła, i kazałem im przysłać bateryjne szperacze z półtorametrowymi antenami. Ustawimy je w wysokiej trawie od strony wody i będziemy mieli spokój. - Co to znaczy, do wszystkich diabłów? - Tylko to, że każdy obiekt o masie ponad dwadzieścia pięć kilogramów,, który przekroczy ich linię, wywoła alarm słyszalny w promieni u siedmiu kilometrów. - Widzę, że znasz się na swoim fachu, Cyrusie M. - A ja mam nadzieję, że ty znasz się na swoim - wymamrotał strażnik podnosząc do oczu lornetkę i omiatając wzrokiem horyzont. - Dziwna uwaga... - Zapewne chciał pan powiedzieć: impertynencka. - Na twarzy Cyrusa M. pojawił się szeroki uśmiech. - Owszem, to także, ale przede wszystkim dziwna. Czy mógłby ją pan wyjaśnić? - Jestem starszy, niż się panu wydaje, panie D., i mam dobrą pamięć. - Cyrus poprawił ostrość i od niechcenia mówił dalej. - Kiedy zostaliśmy przedstawieni wczoraj wieczorem, naszymi noms de guerre, ma się rozumieć, i kiedy otrzymaliśmy polecenia od generała, sięgnąłem myślą kilka lat wstecz... Ponieważ spędziłem trochę czasu na Dalekim Wschodzie, czytam prawie wszystko, co piszą w gazetach o tym rejonie świata Wasz generał to ten sam gość, którego wywalono z Chin za zbezczeszczenie jakiegoś narodowego pomnika w Pekinie, 27 zgadza się? Przypomniałem sobie nawet jego nazwisko: generał MacKenzie Hawkins, co znakomicie pasuje do dowódcy H., jak go nazywacie, tyle że co chwila ktoś z was zwraca się do niego: panie generale, więc jest zupełnie jasne, jaki ma stopień. Tak, to ten sam człowiek, który sprawił, że cały Waszyngton dostał rozwolnienia z powodu tamtego zatargu z Chińczykami. - Nie potwierdzam ani jednego faktu z tego steku bredni, które pan wygłosił, ale chciałbym wiedzieć, do czego pan zmierza? - Ma to związek ze sposobem, w jaki zwerbowano mnie do wykonania tego zadania odparł Cyrus, bez przerwy poruszając lornetką w lewo i w prawo. Górna część jego ciała wyglądała jak posąg, któremu nadano pozory życia; groźny, choć o kamiennej twarzy. Widzi pan, pracowałem już parę razy dla tych ludzi, może trochę częściej w dawnych czasach niż ostatnio, ale znam ich dość dobrze i wiem, że podstawowe reguły nie ulegają zmianie. Przy każdym normalnym zadaniu otrzymujemy zwięzłą, lecz dokładną informację na jego temat... - To znaczy? - przerwał mu Sam. - Nazwiska, ogólny zarys sytuacji, charakterystykę zadania... - Dlaczego? - przerwał mu ponownie Devereaux. - Hej, mecenasie! - Cyrus opuścił lornetkę i spojrzał na Sama. - Teraz naprawdę bawi się pan w prawnika? - A czemu to pana dziwi, skoro już pan wie, że nim jestem?.., A tak przy okazji: skąd
się pan tego dowiedział? - Wszyscy jesteście tacy sami! - odparł strażnik, nie mogąc stłumić chichotu. - Nie potrafilibyście ukryć tego, nawet gdybyście nagle oniemieli. Machalibyście rękami jak wariaci, kłócąc się w języku migowym! - Pan mnie słyszał? - Słyszałem was troje: starszego faceta, opaloną damulkę, która wcale nie musi się opalać, żeby mieć taki kolor skóry, i pana* Jeśli pan pamięta, generał kazał mi pokręcić się po domu i sprawdzić wszystkie wejścia i okna. Dowódca H. i pańska matka mi się przynajmniej wydaje, że to pańska matka - poszli spać i zostaliście tu na dole tylko we trójkę. Kilka razy w moim dorosłym życiu otarłem się o prawo, więc potrafię rozpoznać prawnika pierwszym zdaniu, które wypowie. - W porządku - poddał się Devereaux. - W takim razie 28
wracam do pierwszego pytania: dlaczego wy, zwykli strażnicy, jesteście informowani o szczegółach operacji? - Ponieważ nie jesteśmy zwykłymi strażnikami, lecz najemnikami. (,:- Co takiego?! wrzasnął Sam. Żołnierzami do wynajęcia. Czy musi pan tak krzyczeć? Och, mój Boże! - Ponieważ tej najkrótszej z możliwych modlitw towarzyszył gwałtowny ruch ręki, część zawartości dzbanka znalazła się na spodniach Sama. - Rety, to gorące! - Dobra kawa zazwyczaj j e s t gorąca. - Daruj pan sobie te głupie uwagi! - syknął zgięty wpół Devereaux, na próżno usiłując oczyścić spodnie. - Najemnicy? - Słyszał pan, co powiedziałem. Powinno to panu wyjaśnić, dlaczego jesteśmy informowani o szczegółach operacji, w których bierzemy udział. W społeczeństwie pokutuje rozpowszechniony pogląd, że najemnik podejmie się każdej roboty, za którą mu dobrze zapłacą, ale to nieprawda. Walczyłem raz po jednej stronie, a raz po drugiej, gdy nie miało to większego znaczenia, ale nie wtedy, kiedy od tego mogło coś zależeć. Wówczas po prostu rezygnowałem z roboty. Robię to także wtedy, kiedy nie podobają mi się ci, z którymi mam pracować - właśnie dlatego zjawiliśmy się tu we dwójkę, a nie we trójkę. - Miał być ktoś jeszcze? - Ale go nie ma, więc nie musimy zaprzątać sobie nim głowy. - Dobrze, dobrze... - Devereaux wyprostował się i ciągnął z resztkami godności, jakie udało mu się zachować: - W związku z tym przejdźmy do mojego drugiego pytania, które brzmiało... Jak ono brzmiało, do cholery? - Nie postawił go pan, mecenasie, choć wiem, jak miało brzmieć. - Naprawdę? - Dlaczego tym razem nie otrzymaliśmy żadnych informacji o czekającym nas zadaniu? Postaram się odpowiedzieć na nie, opierając się na moim długoletnim doświadczeniu. - Bardzo proszę. - Powiedziano nam tylko, że jest was siedmioro, w tym trzech wojskowych, przy czym ten drugi fakt miał stanowić swego rodzaju zachętę. Żadnych okoliczności, żadnego opisu potencjalnych przeciwników, ani odrobiny polityki w najszerszym znaczeniu tego słowa, czyli informacji o legalności lub nielegalności zadania. Krótko mówiąc, 29 nic poza suchymi liczbami, które równie dobrze mogły okazać się bez znaczenia. Czy to coś panu mówi? - Oczywiście - odparł Sam. - Że okoliczności i szczegóły tego zadania muszą pozostać tajemnicą. - Tak mówią ludzie z rządu, ale nie najemnicy. - Co pan przez to rozumie? - Podejmujemy duże ryzyko za duże pieniądze, ale nie mamy obowiązku działać w ciemno, bez rozpoznania terenu. To dobre dla narwańców, którzy kamuflują się w Kambodży albo Tanganice i mogą się uważać za prawdziwych szczęśliwców, jeśli ich rodziny otrzymają ich żołd, kiedy oni nie wrócą do domu. Dostrzega pan już różnicę? - Nie jest trudna do wychwycenia, choć ciągle nie wiem, do czego pan zmierza.
- W takim razie powiem to panu wprost: brak szczegółowych wyjaśnień można wyjaśnić na dwa sposoby. Pierwszy to przypuszczenie, że jest to tajna operacja rządowa, co oznacza, że nikt nie może nic wiedzieć, bo każdy, kto się czegoś dowie, skończy w Leavenworth albo jakimś płytkim bezimiennym grobie... Druga możliwość jest jeszcze mniej zachęcająca. - Doprawdy? - mruknął Devereaux, wpatrując się z niepokojem w niewzruszoną twarz Cyrusa M. - Resekcja, mecenasie. - Resekcja?... - Tak, ale nie jedna z tych subtelnych, polegających na unieszkodliwieniu jakiegoś groźnego wariata albo złapaniu nieuczciwych ludzi biorących łapówki wtedy, kiedy nie powinni, lecz znacznie groźniejsza. Niektórzy nazywają ją ostateczną. - Ostateczna?... - Bo nie ma po niej powrotu. - Czy to znaczy... W odpowiedzi potężny najemnik zamruczał kilka początkowych taktów Marsza żałobnego Chopina. - Co takiego?! - wrzasnął Sam. - Ciszej! Po prostu staram się wyjaśnić drugą możliwość. Nie jest wykluczone, że wybudowano mur ochronny, by ukryć za nim prawdziwe intencje, czyli egzekucję. - Jezu przenajświętszy!... Dlaczego mi pan to mówi? 30
- Bo zastanawiam się, czy wyciągnąć Romana i siebie z tego bagna. - Dlaczego? - Nie spodobał mi się trzeci człowiek, którego wybrali, a teraz, kiedy już wiem, kim jest naprawdę dowódca H., widzę, że ktoś rzeczywiście uwziął się na jego dupę, a prawdopodobnie na dupy was wszystkich, bo przecież siedzicie w tej samej piaskownicy. Może i jesteście szurnięci, ale z tego, co widzę, wynika, że nie zasługujecie na taki los, a już na pewno nie zasługuje dziewczyna, więc nie mam ochoty brać w tym udziału... Cóż, poustawiam szperacze, jeśli nam je przyślą, a potem zastanowimy się, co robić dalej - Mój Boże, CyrusL. - Zdawało mi się, że słyszę jakieś głosy, a nawet wrzaski - powiedziała Jennifer Redwing, wchodząc do salonu z filiżanką herbaty. - Samie Devereaux! - wykrzyknęła, spojrzawszy na spodnie prawnika. - Znowu to zrobiłeś! Sześciu mężczyzn liczyło sobie od dwudziestu sześciu do trzydziestu pięciu lat, niektórzy mieli więcej włosów, inni mniej, część była wyższa, a część niższa, ale mieli trzy wspólne cechy: każda twarz była w jakiś sposób szczególna - czy to dzięki ostrym, czy łagodnym rysom albo przenikliwym lub rozmarzonym oczom. Każde ciało było znakomicie wytrenowane dzięki długoletniemu ćwiczeniu akrobatyki, szermierki, tańca (współczesnego i dawnego), sztuk walki (w celu otrzymania dodatku kaskaderskiego), bezbolesnych upadków na pośladki (nieodzownych podczas wystawiania komedii i fars), ruchu scenicznego (co było szczególnie ważne w sztukach Szekspira i greckich tragików). Wreszcie każda para strun głosowych mogła wydawać dźwięki o ogromnej skali w dowolnym dialekcie i z każdym znanym akcentem (niezbędną sprawność przy pracy nad reklamami radiowymi i telewizyjnymi). Wszystkie te umiejętności były konieczne w rzemiośle, a raczej sztuce uprawianej przez sześciu mężczyzn, i jako takie zostały szczegółowo wyliczone w życiorysach spływających ze znaczną częstotliwością na biurka doskonale obojętnych agentów i producentów. Ludzie ci byli aktorami, czyli najbardziej wykorzystywanymi i najmniej rozumianymi istotami zamieszkującymi Ziemię 31 szczególnie kiedy nie mieli żadnego zajęcia. Mówiąc krótko, byli jedyni w swoim rodzaju. Ich zespół także nie miał odpowiednika w historii tajnych operacji. Został utworzony w Forcie Benning przez pewnego starszego wiekiem pułkownika z G-2, fanatycznego
miłośnika filmu, telewizji i teatru. Zdarzało się, że odwoływał całonocne ćwiczenia tylko dlatego, że w tym samym czasie chciał obejrzeć jakiś film w Pittsfield, Phoenix albo Columbus. Wielokrotnie wykorzystywał także służbowe środki transportu powietrznego, by obejrzeć jakieś atrakcyjne przedstawienie w Nowym Jorku lub Atlancie. Ulubionym narkotykiem tego fanatyka była jednak telewizja, przypuszczalnie ze względu na swoją dostępność. Jego czwarta żona zeznała podczas procesu rozwodowego, że często spędzał przed telewizorem całą noc, przełączając odbiornik z kanału na kanał i oglądając dwa albo trzy filmy z rzędu. Nic dziwnego zatem, że kiedy w Forcie Benning zjawiło się sześciu aktorów z krwi i kości, wyobraźnia pułkownika zaczęła działać na najwyższych obrotach - kilku jego kolegów stwierdziło nawet, że doprowadziło to do nieodwracalnego uszkodzenia skrzyni biegów. Śledził uważnie postępy, jakie czynili podczas szkolenia podstawowego, zachwycając się ich indywidualnymi zdolnościami fizycznymi jak także kolektywną umiejętnością zwracania na siebie uwagi, lecz zawsze w najlepszym znaczeniu tego pojęcia. Zdumiewała go łatwość, z jaką każdy z nich w razie potrzeby potrafił błyskawicznie upodobnić się do otoczenia, bez cienia wysiłku przeistaczając się a to w chłopaka z wielkiego miasta, to znów w wiejskiego osiłka. Pułkownik Ethelred Brokemichael - dawniej g e n e r a ł b r y g a d y Brokemichael, dopóki ten skretyniały prawnik z Harvardu zatrudniony w biurze inspektora generalnego nie oskarżył go omyłkowo o handel narkotykami w Azji Południowo-Wschodniej. Narkotyki? Przecież nawet nie potrafiłby odróżnić koki od coca-coli! Nadzorował tylko transport leków, a kiedy dostawał jakieś pieniądze, przeznaczał większość na sierocińce, zatrzymując resztę z myślą o biletach do teatru. W chwili gdy ujrzał tych aktorów, zrozumiał natychmiast, że oto znalazł sposób, by odzyskać wysoki stopień, na który w pełni sobie zasłużył. (Często się zastanawiał, dlaczego jego kuzyn Heseltine zdecydował się na odejście z czynnej służby, kiedy to on otrzymał ostrą reprymendę i został zdegradowany. On, nie Heseltłne, ten jękliwy nuworysz, myślący tylko o tym, w jaki sposób wskoczyć 32
^ najpiękniejszy mundur w całym cholernym przedstawieniu). Tak czy inaczej, znalazł wreszcie to, czego szukał! Całkowicie nową koncepcję przeprowadzania tajnych operacji: zespół wyszkolonych zawodowych aktorów, kameleonów zdolnych do błyskawicznej zmiany wyglądu i zachowania w zależności od rodzaju i przebiegu akcji. Żywa, oddychająca, profesjonalna grupa agents provocateurs\ Bingo! W związku z tym zdegradowany generał Ethelred Brokemichael sprawił, wykorzystując swoje znajomości w Pentagonie, że mała grupka została podporządkowana wyłącznie jemu. Tylko od jego decyzji zależało, czy i kiedy skieruje ją do działań operacyjnych. Początkowo miał zamiar nazwać ją Zespołem Z, ale aktorzy, jak jeden mąż, odrzucili tę nazwę. Nie zgadzali się na ostatnią literę w alfabecie, a ponieważ pierwsza z pewnością została już przez kogoś zastrzeżona, uparli się, by otrzymać jakąś inną nazwę, gdyby bowiem kiedyś miał powstać o nich serial filmowy, chcieli uzyskać wpływ na obsadę głównych ról, na scenariusz, montaż i dystrybucję. Właściwa nazwa pojawiła się po ich trzeciej akcji, jaką przeprowadzili w ciągu dziewięciu miesięcy działania, kiedy to we Włoszech przeniknęli do wnętrza oddziału Czerwonych Brygad i uwolnili amerykańskiego dyplomatę przetrzymywanego w charakterze zakładnika. Osiągnęli to dzięki umieszczeniu w lokalnej gazecie ogłoszenia, w którym przedstawili się jako najlepsi komunistyczni dostawcy artykułów - spożywczych w całym mieście, w związku z czym zostali wynaięci przez Brygady do obsługi urodzinowego przyjęcia dowódcy oddziału, które to przyjęcie miało się odbyć w tajnej kwaterze głównej terrorystów. Reszta, jak mawiają sypiący frazesami nudziarze, była prosta iak drut. Mimo to w światku tajnych agentów i kontragentów narodziła się nowa legenda; Samobójcza Szóstka stała się siłą, z którą należało się liczyć. Kolejne operacje przeprowadzone w Bejrucie, Strefie Gazy, Osace, Singapurze i Basking Ridge w stanie New Jersey ugruntowały reputację oddziału. Udało im się wniknąć w środowiska przestępcze i pochwycić wielu najgroźniejszych zbrodniarzy, poczynając od handlarzy narkotykami i bronią, kończąc na płatnych zabójcach i malwersantach finansowych. Osiągnęli to bez żadnych strat własnych. Nie oddali też ani jednego strzału, nigdy nie użyli noża, nie rzucili żadnego granatu. O tym jednak wiedział tylko jeden człowiek - własnie generał brygady Ethelred
Brokemichael. Cóż za samobójcza Szóstka, otoczony legendą wzór dla wszystkich 33
szwadronów śmierci na całym świecie, nie zabiła nawet muchy, wychodząc cało z najgorszych opresji wyłącznie dzięki sile perswazji i giętkości języków. Doprawdy, trudno sobie wyobrazić większe upokorzenie! Kiedy sekretarz stanu Warren Pease przybył do Fortu Benning i dotarł dwuosobowym jeepem do najodleglejszego miejsca na obejmującym dziewięćdziesiąt osiem tysięcy akrów terenie, stanowiącym wyłączną własność armii Stanów Zjednoczonych, by dostarczyć Brokemichaelowi ściśle tajne rozkazy, Ethelred ujrzał wreszcie światełko na końcu tunelu, dostrzegł szansę dokonania własnej, osobistej zemsty. Rozmowa przebiegła w następujący sposób: - Ustaliłem już wszystko z naszymi ludźmi w Szwecji - powiedział Pease. - Wyjaśnią komitetowi Nagrody Nobla, że to dla nas sprawa najwyższej wagi państwowej, a poza tym wspomną mimochodem, że właściwie moglibyśmy się doskonale obejść bez ich cholernych śledzi. Potem wasi chłopcy przylecą z Waszyngtonu - nie ze Sztokholmu - rzekomo po rozmowie z prezydentem, a burmistrz Bostonu zorganizuje uroczyste powitanie na lotnisku, z konferencją prasową, limuzynami, eskortą motocyklistów i wszystkimi tymi bajerami. - Dlaczego akurat Boston? - Bo to są Ateny Ameryki, miasto uczonych, idealne miejsce do przyjęcia takiej delegacji. - A nie dlatego, że akurat tam ukrył się Hawkins? - Uważamy to za całkiem prawdopodobne - odparł sekretarz stanu. - Jednego natomiast jesteśmy całkowicie pewni: że nie będzie uciekał przed tą nagrodą. - Boże, on byłby gotów przepłynąć Pacyfik, żeby tylko ją dostać! Jezus, Maria Żołnierz Stulecia! Stary Georgie Patton chyba przewróci się w grobie! - Jak tylko Hawkins pojawi się na horyzoncie, wasi chłopcy pakują go do wora i lecimy na północ, daleko na północ, razem z tymi antypatriotycznymi sukinsynami, którzy z nim współpracują. - A kto to jest? - zapytał bez większego zainteresowania generał Brokemichael. - Przede wszystkim adwokat z Bostonu, który bronił Hawkinsa w Pekinie, niejaki Devereaux... - Aaaaa! - ryknął generał. Odgłos, jaki wydał, można porównać jedynie z grzmotem wybuchu nuklearnego. - Ten z Harvardu?! - wrzasnął przeraźliwie. Żyły na jego pomarszczonej - 34 szyi nabrzmiały tak bardzo, iż sekretarz stanu zaczął się poważnie obawiać, czy stary żołnierz lada chwila nie dokona żywota w pobliskiej kępie rosnących dziko kwiatów. - Tak, wydaje mi się, że studiował w Harvardzie. - Jest trupem! Trupem! T r u p e m ! - krzyczał generał, młócąc powietrze pięściami i kopiąc ziemię ciężkimi butami o grubej podeszwie, które nosił z tylko sobie znanego powodu. - Jest już przeszłością, daję panu moje słowo!... Bran Donlevy powiedział to do Zindelneufa w Beau Gęste. -Marlon, Dustin, Telly oraz Książę siedzieli naprzeciwko siebie w czterech obrotowych fotelach Air Force II, natomiast Sylvester i sir Larry zajęli miejsca przy mań m stoliku w środkowej części samolotu. Wszyscy uczyli się na pamięć nowych ról oraz zapoznawali się z kwestiami, które miały służyć jako zagajenia do improwizowanych rozmów. Kiedy rządowa maszyna zaczęła podchodzić do lądowania w Bostonie, rozległ się gwar sześciu głosów. Każdy z mężczyzn starał się mówić z silnym szwedzkim akcentem, każdy tez spoglądał w prostokątne lusterko o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów. sprawdzając jakość charakteryzacji. na którą składały się w sumie trzy rzadkie brody, dwa wąsy i tupecik dla sir Larry'ego. - Jak się macie! - wykrzyknął młody jasnowłosy człowiek, wyłaniając się z zamkniętej przez cały czas lotu kabiny w ogonie odrzutowca - Pilot powiedział, że mogę już wyjść. Kakafonia nieco przycichła, kiedy uśmiechnięty wiceprezydent Stanów Zjednoczonych dotarł do szerokiej, środkowej części kadłuba. - Fajowo tutaj, no nie? - zapytał radośnie.
- Kto to jest? - zdziwił się Sylvester. - Kim on jest - poprawił go sir Larry, przesuwając nieco tupecik, - Kim on jest, Sly. - Tak, jasne. Ale tak w ogóle, to co to jest? - To jest mój samolot - wyjaśnił z błogim zadowoleniem drugi człowiek w państwie. Świetny, prawda? - Siądnij sobie, wędrowcze - odezwał się Duke. - Jeśli chcesz coś wtrząchnąć albo łyknąć jakiegoś kwasa, tryknij jeden z tych knopfli, które widzisz. - Wiem, wiem! Ci wszyscy chłopcy to moja załoga! 35
- On... on... on... jest wice... wice... wice... No, wiecie czym - wykrztusił Dustin, odchylając głowę do tyłu i kręcąc nią w lewo i prawo. - Urodził się dokładnie... dokładnie... dokładnie o jedenastej dwadzieścia dwie rano, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym roku, równo sześć... sześć... sześć lat, dwanaście dni, siedem godzin i dwadzieścia dwie... dwie... dwie minuty po tym, jak Japończycy podpisali akt... akt... akt kapitulacji na pancerniku... pancerniku... pancerniku „Missouri". - Wal się, Dusty! - warknął Marlon, drapiąc się prawą ręką pod lewą pachą. - Mam po dziurki w nosie tego twojego jąkania, odbierasz? Chyba wiesz, skąd jestem, co, Dusty? - Stąd, skąd i twój... twój... twój tramwaj! - Hej, dzieciaku, chcesz lizaka? - zapytał Telly. Uśmiechał się do wiceprezydenta, ale jego oczy pozostały śmiertelnie poważne. -- Fajny z ciebie maluch, usiądź na tyłku i zamknij jadaczkę, dobra? Mamy tu sporo do zrobienia, chwytasz? - Powiedzieli mi, że jesteście aktorami! - wykrzyknął wiceprezydent, przycupnąwszy w fotelu po drugiej stronie przejścia, dokładnie naprzeciwko czterech mężczyzn. - Czasem sobie myślę, że ja też powinienem zostać aktorem. Mnóstwo ludzi mówi mi, że jestem podobny do tego gwiazdora... - On w ogóle nie potrafi grać! - oświadczył sir Larry z nienagannym brytyjskim akcentem. - Zrobił karierę wyłącznie dzięki ślepemu szczęściu, znajomościom i tej swojej głupiej, pustej twarzy nie zmąconej choćby jedną myślą! - Ale za to jest niezłym... niezłym... niezłym reżyserem - zauwa żył Dustin. - Chyba ci odbiło! - huknął Marlon. - To tylko montaż a aktorzy robili, co chcieli. - Posłuchajcie mnie, wędrowcy - przemówił Duke, spoglądając, na kolegów spod zmrużonych powiek. - Wszystko zostało załatwione w gabinetach wszetecznych, nieuczciwych, zaplutych agentów. Oni nazywają to transakcjami wiązanymi. Jak chcesz dostać gwiazdę, to dostaniesz, tyle że z całą kupą śmieci na dokładkę. - Rety, to prawdziwe aktorskie nawijanie! - pisnął z entuzjazmem wiceprezydent. To prawdziwe gówno, chłopcze, więc lepiej trzymaj z swoją śliczną buźkę. 36
- Telly! - wykrzyknął sir Larry. - Ile razy mam ci powtarzać, niektórym ludziom takie odezwania uchodzą na sucho, ale w twoich ustach są zawsze podwójnie obraźliwe? - A co według ciebie miał powiedzieć? - zapytał Marlon, krzywiąc się przeraźliwie do lusterka. - „Niech się stanie, jak chcesz, wielki Cezarze"? Próbowałem tego parę razy, ale nie chwyciło. - Bo źle to mówiłeś, Marley - zauważył Sylvester, przyklejając sobie brodę. - Jak się gada takie głupoty, to trzeba włożyć w to całą duszę. - Co ty możesz o tym wiedzieć! - Tyle samo co o tym piwsku, które żłopiesz litrami, a do którego mnie nie chciałoby się nawet naszczać! - Znakomicie powiedziane, Sly! - wykrzyknął Marlon z zupełnie normalnym akcentem ze środkowego zachodu. - Naprawdę wspaniale! - Interesująca riposta, chłopcze - stwierdził z uznaniem Telly głosem, którym mógłby przemawiać dystyngowany nauczyciel języka angielskiego. - Nie ma dla nas nic niemożliwego, panowie! - oznajmił Dustin, gładząc swoje sztuczne wąsy. - Byłoby znakomicie, gdybyśmy potwierdzili to na lotnisku Loganu - zauważył Książę głosem wysokiego urzędnika jakiegoś banku, pudrując jednocześnie nos. - Jesteśmy w dechę, nieboraczki! - zawołał sir Larry. - Dobry Boże! - wykrzyknął Sylvester i wybałuszył oczy na wiceprezydenta. - Ty naprawdę jesteś on?
- Ty naprawdę jesteś nim, Sly - poprawił go Larry, przerzucając się ponownie na arystokratyczny angielski. - W każdym razie tak mi się wydaje - dodał nieco ciszej. - Często powtarzane błędy językowe po pewnym czasie stają się obowiązującą normą - stwierdził Sylvester, wciąż gapiąc się na wiceprezydenta. - Jesteśmy bardzo zobowiązani, że zechciał pan użyczyć nam swego samolotu, ale jak do tego doszło? - Sekretarz stanu Pease powiedział mi, że to wywrze dobre wrażenie na bostończykach, a ponieważ akurat nie miałem nic do roboty - to znaczy, ja zawsze mam dużo do roboty, ale akurat w tym tygodniu było tego trochę mniej niż zwykle - więc powiedziałem: Proszę bardzo, czemu nie? - Drugi człowiek w państwie nachylił się 37
konspiracyjnie do swego rozmówcy. - Nawet podpisałem „obie-gówkę". - Co takiego? - zapytał Telly, odrywając wzrok od swego odbicia w lusterku. - Zezwolenie wywiadu na przeprowadzenie waszej akcji. - Wiemy, co to jest, młody człowieku - odparł Książę, który tym razem wszedł w rolę wysokiego urzędnika państwowego. - Wydaje mi się jednak, że tylko prezydent może podpisać taki dokument? - No, tak, ale akurat siedział w łazience, a ja byłem pod ręką, więc powiedziałem: Jasne, czemu nie? - Koledzy, mistrzowie sztuki aktorskiej! - przemówił Telly głębokim, drżącym głosem. - Jeśli tego nie załatwimy, Kongres wyda na cześć tego młodego człowieka takie przyjęcie pożegnalne, że biedak zapamięta je do końca życia. - Rzeczywiście, ostatnio poznałem tam paru miłych ludzi... - Z nim jako... jako... jako głównym daniem - uzupełnił Dustin, wykonując gwałtowne ruchy głową. - Wsadzą go do piekarnika na... na... na cztery godziny, dwadzieścia dwie... dwie... dwie minuty i trzydzieści dwie sekundy. Będzie miał... miał... miał pyszną chrupiąca skórkę. - Pieczyste? Uwielbiam! Tak, chyba istotnie bardzo mme tam lubią - Przedstawi nas pan podczas konferencji prasowej na lotnisku? - zapytał z powątpiewaniem Marlon. - Ja? Nie, skąd. Przywita was burmistrz. Ja mam wyjść z samolotu dopiero godzinę później, jak już nie będzie dziennikarzy. - W takim razie po co w ogóle wysiadać z samolotu? - zainteresował się erudyta z Yale o zimieniu Sylvester. - Korzystamy z samolotu Sił Powietrznych, żeby dotrzeć do... - Nic mi nie mówcie! - zaskrzeczał wiceprezydent, zasłaniając sobie uszy. - Mam o niczym nie wiedzieć! - Ma pan o niczym nie wiedzieć? - zainteresował się Książę. --Przecież podpisał pan zezwolenie. - Jasne, czemu nie? I tak nikt nie czyta tych głupich papierzysk - „Umarł stary Żyd, świeczka w jego ręku lśni..." zanucił Telly ciepłym basbarytonem, znakomicie pasującym do wzruszającej piosenki Rodgersa i Hammersteina. - Powtarzam - powtórzył Sylvester. - Po co w ogóle wysiadać z samolotu? 38
- Muszę. Widzicie, jakiś drań ukradł mojej żonie samochód - samochód, nie mój - i teraz muszę go zidentyfikować. - Żartuje pan! - wykrzyknął Dustin zupełnie normalnym głosem. - Jest tutaj, w Bostonie? - Podobno jeździły nim jakieś typki spod ciemnej gwiazdy. - I co zamierza pan zrobić? - zapytał Marlon. - Nakopać jakiemuś palantowi w dupę, tak żeby pokicał do osiemnastego dołka i z powrotem! Zapadło milczenie. Przerwał je Książę, który wstał z fotela, wyprostował się, spojrzał na kolegów wpatrzonych, jak jeden mąż, w wiceprezydenta, po czym oświadczył: - Kto wie, czy nie jesteś rancho correcto, wędrowcze. Może uda nam się ci pomóc. - No, ja nigdy nie klnę, to znaczy prawie nigdy... - Jasne, chłopczyku - przerwał Telly, podając mu lizaka. - Masz coś słodkiego i nie rób z siebie mazgaja. Właśnie zdobyłeś paru nowych przyjaciół. Coś mi się wydaje, że możesz ich potrzebować - Proszę przygotować się do lądowania na lotnisku Logana W Bostonie -
przemówiły głośniki na pokładzie Air Force II. - Nasza podróż dobiegnie końca za mniej więcej osiemnaście minut. - W sam raz tyle czasu, żeby się jeszcze napić, panie wiceprezydencie - powiedział łagodnie Marlon, przyglądając się uważnie jasnowłosemu politykowi. - Wystarczy, żeby wezwał pan stewarda. - Czemu nie, do diabła? - Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych z buntowniczą miną nacisnął guzik i już po chwili - może po nieco zbyt długiej chwili - pojawił się niezbyt rozentuzjazmowany steward. - Co jest? - warknął niecierpliwie. - Co powiedziałeś, wędrowcze? - zapytał Książę, wciąż stojąc. - Proszę?... - Czy wiesz, kim jest ten człowiek? - Oczywiście, proszę pana! - W takim razie usiądź prosto w siodle i ruszaj galopem]^ W znacznie krótszym czasie, niż należało się spodziewać, steward i jeszcze jeden członek załogi przynieśli wszystkim drinki. Szklanki powędrował; w górę, a na twarzach pojawiły się uśmiechy. - Pańskie zdrowie, panie wiceprezydencie – powiedział Dustin wyraźnie i bez zająknięcia. 39 - Pańskie zdrowie - zawtórował mu Telly. - I proszę zapomnieć o tym lizaku. - Pańskie... , «. - Pańskie... - Pańskie... - Pańskie... - zakończył Książe, po czym skinął głową w ten niepowtarzalny sposób, w jaki potrafią to czynić prezesi wielkich firm. - Rety, fajne z was chłopaki! - To dla nas wielki i niepowtarzalny przywilej, zaprzyjaźnić się z wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych - oznajmił łagodnie Marlon, po czym spojrzał na pozostałych i przyłożył szklankę do ust. - Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Czuję się tak, jakbym był jednym z was! - Bo jesteś, wędrowcze, bo jesteś - odparł Książę, unosząc szklankę po raz drugi. - Ciebie też zrobili w balona.
Jennifer Redwing, przy entuzjastycznej pomocy Erin Lafferty oraz współpracy obu Desich, przygotowała na sekwojowej werandzie małe międzynarodowe przyjęcie. Ponieważ stalowy ruszt miał aż cztery paleniska, których temperaturę regulowało się oddzielnymi pokrętłami, mogły zostać zaspokojone wszystkie gusty. Żona Paddy'ego zadzwoniła do żydowskich sklepikarzy w Marblehead i kazała im przysłać najlepszego łososia i najświeższe kurczęta, po czym zamówiła w Lynn najznakomitsze befsztyki, jakie mieli na składzie. - Nie mam pojęcia, co zrobić z tobą, ślicznotko! - wykrzyknęła Erin, spoglądając na Jennifer krzątającą się po kuchni. - Mam szukać mięsa z bizona? - Nie trzeba, droga Erin - odparła z uśmiechem Jenny, obierając wielkie ziemniaki z Idaho, które znalazły w piwnicy. - Usmażę sobie parę plasterków łososia. - Aha, tak jak te ryby, coście łapali w rwących strumieniach, i w ogóle? - Znowu nie, Erin. Jak żywność o niskiej zawartości cholesterolu, którą wszyscy powinniśmy jeść możliwie często. - Dałam kiedyś coś takiego Paddy'emu, i wiesz, co mi powie40
dział?... Kazał mi zapytać pana Boga, po co w ogóle stworzył zwierzaki, z których się robi befsztyki, jeśli nie życzy sobie, żeby jego gorącokrwiści chłopcy zażerali się nimi? - I co, dostał odpowiedź? - Jego zdaniem tak. Dwa lata temu, dzięki panu Pinkusowi, odwiedziliśmy krewnych w Irlandii, i wtedy Paddy pocałował Kamień z Blarney *, po czym wstał z klęczek i powiedział do mnie: „Właśnie dostałem wiadomość, żonko. Jeśli chodzi o befsztyki, to ja jestem wyjątkiem, i taka jest święta prawda!" - A ty w to uwierzyłaś?
Erin Lafferty uśmiechnęła się słodko, choć wcale nie niewinnie. - Daj spokój, ślicznotko. Przecież to mój chłop, jedyny, jakiego chciałam przez całe życie. Po trzydziestu pięciu latach miałabym nie wierzyć w jego wizje? - W takim razie smaż mu befsztyki. - Robię to, Jenny, ale obcinam cały tłuszcz, a on wtedy się drze wniebogłosy, że albo rzeźnik znowu go oszukał, albo ja oduczyłam się gotować. - I co ty na to? - Wystarczy dodatkowa szklaneczka whisky albo parę głaśnięć tu i ówdzie, i już po krzyku. - Jesteś niezwykłą kobietą, Erin. • Nie chrzań, dziewczyno! - parsknęła śmiechem żona Paddy'ego Lafferty, szatkując sałatę. - Kiedy znajdziesz swojego chłopa, ty też nauczysz się paru rzeczy. Po pierwsze: żeby utrzymywać go przy życiu. Po drugie: żeby nigdy nie rozładować mu akumulatora. I to wszystko, ślicznotko! - Zazdroszczę ci, Erin. - Redwing przez chwilę wpatrywała się w nieco zbyt otyłą, ale wciąż bardzo urodziwą twarz pani Lafferty. - Masz w sobie coś, czego ja chyba nigdy nie będę miała. > * Erin znieruchomiała przy desce do krojenia. ' - Dlaczego tak uważasz, dziecko? - Nie wiem... Może dlatego, że muszę być silniejsza od każdego mężczyzny, który będzie chciał się ze mną ożenić. Nie potrafię się podporządkować - Kamień, z Blarney - kamień znajdujący się w zamku Blarney w Irlandii. Według legendy len. kto go pocałuje, zyskuje niezrównaną zdolność prawienia pochlebstw. (przyp. tłum.).
41 - Chodzi ci o to, że, uczciwszy uszy, nie będziesz potrafiła być pod nim? - Tak, właśnie o to chodzi. Nie umiem być subordynowana. - Nie bardzo wiem, co to znaczy, ale przypuszczam, że to coś takiego, jak być klasę albo dwie niżej, prawda? - Dokładnie. - Naprawdę myślisz, że nie ma lepszego sposobu? Spójrz, na przykład, jak ja to robię z Paddym, z którym chcę spędzić resztę moich dni. Zgodziłam się, żeby żarł te swoje befsztyki, ale daję mu je bez odrobiny tłuszczu, on jednak przestaje się awanturować, bo wydaje mu się, że postawił na swoim. Rozumiesz? Daj gorylowi mały kawałeczek tego, na czym mu zależy, i masz święty spokój. - Czy sugerujesz, że my, kobiety, manipulujemy naszymi partnerami? - Zawsze tak było, już parę tysięcy lat przedtem, zanim przyszłaś na świat. Można im mówić, co się chce, byle to ładnie przyperfumować. - Zdumiewające... - mruknęła w zadumie córa plemienia Wo-potami. Nagle z salonu dobiegły przeraźliwe wrzaski. Nie sposób było stwierdzić, czy miały świadczyć o czyimś wielkim cierpieniu, czy równie ogromnej radości. Jennifer upuściła ziemniak na podłogę, a Erin wykonała gwałtowny ruch ręką, co spowodowało, że główka sałaty poszybowała w górę i stłukła świetlówkę, której ostre fragmenty, posypały się do miski z poszatkowanymi liśćmi. Huknęły kopnięte z wielką siłą drzwi i w przejściu do salonu pojawił się Desi Pierwszy, tylko po to, by zaraz zniknąć, gdyż drzwi odbiły się od ściany i grzmotnęły go w twarz, nieco naruszając niedawno wstawione zęby. - Chodźcie tu! - ryknął. - Chodźcie tu i patrzcie na teledifusionl To locol To szalone jak vacas z testiculos] Obie kobiety wbiegły do salonu i wpatrzyły się z niedowierzaniem! w ekran telewizora. Na lotnisku w Bostonie właśnie witano sześciu ważnych gości; byli elegancko ubrani, niektórzy mieli krótkie rzadkie bródki, inni napomadowane wąsy, a każdy trzymał w ręku filcowy kapelusz. Przemawiający burmistrz miasta najwyraźniej miał poważne kłopoty z wyartykułowaniem serdecznych uczuć, jakie mieszkańcy Bostonu żywili do swoich znakomitych gości. - ...Tak więc witamy was w Bostonie* szanowni panowie z komitetu Nobela ze Szwedlandii, i dziękujemy wam ogromnie za to, że 42 zechcieliście wybrać nasz Uniwersytet Harvarda na miejsce swojego seminarium
poświeconego stosunkom międzynarodowym oraz potakiwać u nas Żołnierza Stulecia, niejakiego generała MacKenziego Hawkinsa, który waszym zdaniem przebywa na naszych zachodnich rubieżach i powinien obejrzeć lub usłyszeć tę transmisję... Kto mi napisał to gówno, do jasnej cholery?! - Przerywamy bezpośrednią relację, żeby podać państwu najświeższe wiadomości! rozległ się podekscytowany głos spikera i burmistrz zniknął z ekranu. - Znakomici członkowie komitetu Nagrody Nobla właśnie przybyli do Bostonu, aby wziąć udział w mającym się odbyć w Harvardzie sympozjum na temat stosunków [[międzynarodowych. Rzecznik komitetu, pan Lars Olafer, stwierdził Ijednak przed kilkoma minutami, że głównym celem przyjazdu gości ze Szwecji jest ustalenie miejsca pobytu generała MacKenziego Hawkinsa, [dwukrotnie nagrodzonego przez Kongres Medalem za Odwagę, !uznanego przez komitet Nagrody Nobla za Żołnierza Stulecia... Kawalkada samochodów uda się z lotniska do hotelu Cztery Pory Roku, który będzie stanowił siedzibę delegacji podczas jej pobytu w Bostonie .. Jedną chwileczkę... Właśnie uzyskaliśmy połączenie z rektorem Uniwersytetu Harvarda... Jakie sympozjum? A skąd mam wiedzieć? Przecież to pan tam rządzi, nie ja!... Przepraszam państwa, mamy jakieś kłopoty techniczne... A teraz wracamy do naszego programu, czyli zapraszam do obejrzenia waszego ulubionego teleturnieju Kto straci, kto zyska". MacKenzie Hawkins wyskoczył z fotela jak dźgnięty sprężyną. - Żołnierz Stulecia! - ryknął. - Niech mnie kule biją! Słyszeliście wszyscy?... Byłem pewien, że prędzej czy później spotka mnie coś takiego, ale teraz kiedy to się stało, jestem najbardziej dumnym oficerem, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi! Wiedzcie, chłopcy i dziewczęta, ze mam zamiar podzielić się tym zaszczytem z wszystkimi szeregowcami, którzy kiedykolwiek służyli pod moimi rozkazami, ponieważ to oni są prawdziwymi bohaterami, a ja chcę, żeby świat wreszcie się o tym dowiedział! - Generale... - przerwał mu łagodnie czarnoskóry najemnik. - Musimy porozmawiać. - O czym, pułkowniku? - Ja nie jestem pułkownikiem, pan natomiast nie jest Żołnierzem Stulecia. To pułapka.
20 Cisza, która zapadła, była wzruszająca i aż naładowana elektrycznością. Wszyscy zebrani w salonie doznali uczucia, że oto są świadkami bolesnego rozczarowania ogromnego, ufnego zwierzęcia, które zostało zdradzone przez swego niewidzialnego pana i pozostawione na pastwę oszalałego stada wilków. Jennifer Redwing podeszła do telewizora i wyłączyła go, lecz MacKenzie Hawkins wciąż wpatrywał się bez słowa w Cyrusa M. - Myślę, że powinien pan to wyjaśnić, pułkowniku - przemówił wreszcie generał. W jego głosie można było bez trudu usłyszeć zdziwienie i ból. - Pan i ja przed chwilą widzieliśmy te!ewiz>jnv program informacyjny i wysłuchaliśmy słów szacownetio zagranicznegt* gościa, rzecznika szwedzkiego komitetu Nagrody Nobla. Jeżeli słuch mnie nie mylił, powiedział on, że mam otrzymać przyznaną przez tenże komitet nagrodę dla Żołnierza Stulecia. Ponieważ program ten był i zapewne będzie jeszcze oglądany przez wiele milionów ludzi w całym cywilizowanym świecie, wydaje mi się, że jakiekolwiek fałszerstwo jest nie do pomyślenia. - Ostateczna resekcja... - powiedział cicho Cyrus-M. - Próbowałem to wyjaśnić pańskim przyjaciołom, pannie R. i panu D. - Więc proszę spróbować ponownie, pułkowniku. - Powtarzam po raz kolejny, że nie jestem żadnym pułkownikiem generale... - A ja nie jestem Żołnierzem Stulecia - przerwał mu To zapewne także będzie pan chciał powtórzyć? 44
Nie wątpię, że zasługuje pan na ten tytuł, ale nie przyznał go
nikt mający jakikolwiek związek z komitetem Nagrody Nobla. - Co t a k i e g o ? * Mówię to głośno i wyraźnie, żeby nie było żadnych nieCzy pan może jest prawnikiem? - wtrącił się Aaron Pinkus. ^- Nie, ale między innymi jestem chemikiem. - C h e m i k i e m?! - wykrzyknął zdumiony Hawkins. - W takim razie co pan może wiedzieć o czymkolwiek? - Cóż, na pewno nie dorównuję Alfredowi Noblowi, który także był chemikiem, wynalazł dynamit, a następnie - tak przynajmniej głosi legenda - ufundował nagrodę swego imienia, by choć częściowo zetrzeć winę, jaką niektórzy byliby skłonni go obarczyć za stworzenie tak śmiercionośnej substancji Ani jedna z wielu Nagród Nobla, które są corocznie przyznawane, nie ma nic wspólnego z wojną. Pomysł uhonorowania Żołnierza Stulecia byłby czymś całkowicie sprzecznym z duchem tego przedsięwzięcia. - Co pan chce przez to powiedzieć, Cyrus? - przerwała mu Jennifer. --• To samo, co mówiłem wam dziś rano. To pułapka zastawiona na generała Hawkinsa... - Zna pan moje nazwisko?! - wykrzyknął Jastrząb. - Zna, zna... - mruknął Devereaux. - W jaki sposób... - To w tej chwili nieważne, generale - wtrąciła się Jennifer. - porządku, Cyrus, to pułapka. Co jeszcze? Z tonu twojego głosu wynika, że j e s t coś jeszcze. - Tym razem nie macie już do czynienia z drobnymi szaleńcami obarczonym kompleksem Aleksandra Wielkiego. Tą operacją kieruje jakaś szycha. i z najwyższych kręgów władzy. - Waszyngton?... - wykrztusił z niedowierzaniem Aaron Pinkus. - K t o ś w Waszyngtonie - uściślił najemnik. - Żadna większa grupa, bo to byłoby zbyt niebezpieczne, tylko jeden człowiek usadowiony bardzo blisko szczytu piramidy, który mógł zmontować taką *akcję na własną rękę. - Dlaczego pan tak twierdzi? - nie ustępował Aaron. - Ponieważ szwedzki komitet Nagrody Nobla jest idealnie czysty, a zabrudzić go, choćby tylko na jakiś czas, mógł jedynie jakiś wielki 45 ważniak. Bądź co bądź każdy szanujący się dziennikarz może zadzwonić do Sztokholmu i poprosić o potwierdzenie informacji. Podejrzewam, że takie potwierdzenie zostało już wydane. - O mój Boże! - jęknął Devereaux. - Gra stała się niebezpieczna! - Zdaje się, że powiedziałem to już dzisiaj rano. - Powiedziałeś też, że zastanawiasz się, czy nie wycofać się z zabawy razem z Romanem Z., jak tylko te zabawki z antenami znajdą się na swoich miejscach. Już je rozstawiłeś, Cyrus. I co teraz? Zostawisz nas? Nie, mecenasie. Zmieniłem zdanie. Zostajemy. - Dlaczego? - zapytała Jennifer Redwing. - Przypuszczam, że oczekujecie teraz jakiegoś głębokiego wyznania, na przykład o tym, jak to my, czarnuchy, musieliśmy wykształcić w sobie coś w rodzaju szóstego zmysłu, żeby przetrwać prześladowania Ku-Klux-Klanu i cholernie się wściekamy, kiedy rząd zachowuje się tak jak oni. Niestety, muszę was rozczarować: takie gadanie to zwykłe rasowe przesądy. - Hej, ten chłopak dobrze mówi! - wykrzyknęła pani Lafferty. - Zaczekaj, Erin - powiedziała Redwing, wpatrując się z natężeniem w Cyrusa. - W porządku, panie najemniku, darujmy sobie te rasowe przesądy, o których ja też mogłabym co nieco powiedzieć. Dlaczego zostajecie? - Czy to ważne? \ - Dla mnie tak. ; - Chyba cię rozumiem - mruknął Cyrus z uśmiechem. - Ale ja nic nie rozumiem, do jasnej cholery! - wybi MacKenzie Hawkins i z furią wetknął sobie do ust cygaro zgniutwszy je uprzednio w dłoni. - Więc proszę temu panu pozwolić, żeby nam to wyjaśnił - wtrącił się Aaron Pinkus. Za przeproszeniem, generale, proszę stulić pysk.
- Jeden dowódca nie może wydawać rozkazów drugiemu! - Mam to w dupie - poinformował go uprzejmie Aaron, po czym potrząsnął głową, jakby nagle zdziwił się, skąd w jego ustach wzięły się takie słowa. - Mój Boże, bardzo pana przepraszam! - Zupełnie niepotrzebnie - poinformowały Cyrus, że chciałeś coś powiedzieć? 46
- W porządku, mecenasie - powiedział najemnik, spoglądając na Sama Devereaux. Jak dużo im powtórzyliście? - Wszystko, co od ciebie usłyszeliśmy, tyle że nie im, lecz Aaronowi. Uznaliśmy, że nie należy mieszać w to ani generała, ani jego adiutantów, ani tym bardziej mojej matki... - Niby dlaczego?! - ryknął generał. - Musimy zorientować się w sytuacji, zanim będziemy mogli wykonywać twoje rozkazy - odparł krótko Sam, by zaraz ponownie zwrócić się do Cyrusa. Wspomnieliśmy też o twoich kłopotach w Stuttgarcie oraz o ich następstwach, a więc także o „zwolnieniu" z więzienia. - Nie ma sprawy. Jeżeli naprawdę znaleźliście się w takim bagnie, jak myślę, i jeśli zdołamy wam pomóc wydostać się z niego, to wątpię, czy będziecie chcieli wykorzystać przeciwko nam te informacje. - Nie zrobimy tego - zapewniła go Jennifer. - Masz moje słowo. - Ja niczego nie słyszałem - zawtórował jej Devereaux. - Zgadza się - potwierdził najemnik. - Twoje pytania były zupełnie bez sensu, podczas gdy panna R. pytała o konkretne sprawy i doskonale wiedziała, do czego zmieża. Dała mi jasno do zrozumienia, że po to, by mi zaufać, musi poznać jak najwięcej szczegółów, a ja ich jej dostarczyłem. - Jeśli o mnie chodzi, to na razie wygląda mi to na nie potwierdzone domysły i przypuszczenia - oświadczył Pinkus. - Zwykle wyrażam się bardzo precyzyjnie i mam jasno wytyczony cel... - wymamrotał Sam. - Cóż, tym razem miałeś mnóstwo rzeczy na głowie... a także na spodniach powiedziała łagodnie Jennifer. - Twierdzisz, że twoja decyzja o pozost a n i u nie ma nic wspólnego z rasowymi przesądami - ciągnęła, spoglądając na Cyrusa - ale to właśnie ty poruszyłeś ten temat. Czyżby to jednak był odruch protestu? Jesteś człowiekiem o czarnej skórze, którego niesłusznie wsadzono do więzienia. Gdyby coś takiego przydarzyło się mnie, Indiance, byłabym wściekła jak cholera i długo nic by mnie nie mogło uspokoić. Chętnie wykorzystałabym każdą okazję do odegrania się na władzy i bardzo poważnie wątpię, czy zwracałabym uwagę na takie drobnostki jak racje ludzi, do których mam się przyłączyć. Czy właśnie dlatego postanowiłeś zostać? -- Twoja analiza jest bardzo trafna, ale nie da się zastosować 47
w tym wypadku. Przede wszystkim nie wsadzono mnie do ciupy z powodu koloru mojej skóry, ale dlatego, że jestem bardzo dobrym chemikiem. Być może jacyś kretyni w Stuttgarcie doszli do wniosku, że Schwarzer nie będzie w stanie przeprowadzić analizy ostatniej fazy skomplikowanej reakcji... - Rety, ale nawija! - wykrzyknęła pani Lafferty. - Erin, p ro sz ę. Tak czy inaczej - ciągnął Cyrus - mój kontrakt został zaaprobowany przez samego przewodniczącego komisji do spraw kontroli zbrojeń; pisałem potem do niego sążniste listy przesyłane za pośrednictwem kuriera dyplomatycznego, którego nigdy nawet nie zobaczyłem na oczy. Ten cholerny sukinsyn zataił moje ustalenia przed pozostałymi członkami komisji, a mnie zostawił w kompletnej ciemności. - Jaki związek mają pańskie stuttgarckie perypetie z dzisiejszą konferencją prasową na lotnisku Logana w Bostonie? – zapytał Pinkus. Mając wciąż w pamięci to wszystko, co opowiedziałem pańskim przyjaciołom o tajemniczych okolicznościach towarzyszących zaangażowaniu mnie do tej akcji, muszę wrócić do sprawy szóstego zmysłu, którego istnieniu tak stanowczo zaprzeczyłem, gdyż cała ta sprawa rzeczywiście nie ma nic wspólnego z przesądami rasowymi, natomiast ma bardzo dużo wspólnego z
najzwyklejszą korupcją, i to na szczeblu rządowym. Pewien wpływowy człowiek zdołał wyciągnąć mój czarny tyłek ze szwabskiego więzienia - gdzie musiałbym spędzić piętnaście długich lat - naciskając na niemiecki wymiar sprawied- liwości i jednocześnie zawierając ze mną dżentelmeńską umowę. Nagle sprawa w cudowny sposób ucichła, wszyscy zapomnieli o istnieniu niemieckiej fabryki, moja zaś rola została sprowadzona do trzymania gęby na kłódkę i spokojnego odsiedzenia najwyżej roku z pięciu lat na jakie zamieniono mi szwabską „piętnastkę". Proszę was, nie próbujcie mi wmówić, że obyło się bez grubego smarowania! - Ty jednak przystałeś na ten układ - zauważyła Jennifer niezbyt przyjaznym tonem. - Poszedłeś na łatwiznę. - Niezbyt mi się uśmiechało spędzenie piętnastu lat w niemieckim więzieniu pełnym szalonych skinheadów, którzy tylko czekają na dzień, kiedy ich Adolf wstanie z grobu. - Rozumiem. Wybacz mi. My też wykształciliśmy w sobie coś : w rodzaju szóstego zmysłu. 48
->- Nie musisz mnie przepraszać - odparł łagodnie najemnik. - Kiedy w więzieniu oglądałem telewizje i widziałem tych wszystkich ludzi, którzy zginęli od broni chemicznej, było mi wstyd za samego siebie. - Chwileczkę, pułkowniku... - Na litość boską, uspokój, się, mecenasie! Nie jestem żadnym pułkownikiem: - Ale ja mówię zupełnie serio! - nie ustępował Devereaux. - Co to właściwie za różnica, czy wsadzą cię na pięćdziesiąt lat do więzienia, czy po pięćdziesięciu minutach skinheadzi załatwią cię gdzieś w kącie? - Ja też zadałem sobie to pytanie i właśnie dlatego uciekłem z Romanem Z. To szaleństwo musi się wreszcie skończyć! - Uważa pan więc, że generałowi grozi teraz coś podobnego do tego, co przytrafiło się panu? - zapytał Aaron, pochylając się do przodu w fotelu. - A dowodem ma być relacja telewizyjna, którą przed chwilą widzieliśmy? - Powiem panu tylko, że nie wierzę i nigdy nie uwierzę w to, że jakiś Żołnierz Stulecia kiedykolwiek dostanie Nagrodę Nobla. Ponadto dlaczego ta rzekoma delegacja przyleciała właśnie do Bostonu, gdzie zostaliście wcześniej zaatakowani, a więc wytropieni przez machinę rządowego wywiadu? I wreszcie ci czterej szajbnięci psychopaci, którzy próbowali was załatwić w Hooksett, prezentowali poziom umysłowy niewiele wyższy od przeciętnego debila, a więc nigdy nie zdołaliby wykrzesać z siebie tyle inteligencji, żeby samodzielnie 'przekupić strażnika albo zorganizować ucieczkę z wojskowego szpitala psychiatrycznego. O tym, że stamtąd właśnie przybyli, świadczyły oznakowania odzieży wykonane w szpitalnej pralni, co zresztą sami stwierdziliście i dlatego odesłaliście tych nieszczęśników w plastikowych workach. - Przeklęte niedojdy! - ryknął MacKenzie Hawkins. - W ten sposób przesłaliśmy wiadomość! Czy ktoś wreszcie zechce mnie oświecić, co się tutaj dzieje? - Za chwilę, Mac, za chwilę... - Sam położył rękę na ramieniu Cyrusa. - Jeśli dobrze cię rozumiem - powiedział - to powinniśmy jak najszybciej dowiedzieć się, kto zorganizował tę operację? - Dokładnie - potwierdził najemnik. - Ponieważ atak w New Hampshire mógł być przeprowadzony na polecenie tych samych ludzi, 49 co znaczy, że zaczynają się coraz bardziej niepokoić, a to z kolei oznacza, że być może uda nam się przejść do kontrataku. - Dlaczego pan tak uważa? – zapytał Pinkus. - Ci „delegaci" przylecieli na pokładzie Air Force II - odparł Cyrus. - Mimo że są cywilami, a w dodatku cudzoziemcami, udostępniono im maszynę, której używa drugi co do ważności człowiek w kraju. Mogło to nastąpić za zgodą jednej z trzech instytucji: Białego Domu, co jest raczej mało prawdopodobne, ponieważ oni i tak mają dość kłopotów z tym dzieciakiem; CIA, co jest jeszcze mniej prawdopodobne, ponieważ co najmniej połowa ludzi w tym kraju uważa, że ten skrót oznacza „Całkowity Idiotyzm i Amnezję", więc nikt stamtąd nie ryzykowałby kolejnej kompromitacji, lub Departamentu Stanu, który robi nie bardzo wiadomo co, ale jednak
coś tam robi. Przypuszczam, że w grę wchodzi któraś z dwóch ostatnich możliwości. Jeżeli uda nam się ustalić która, to znacznie zawęzimy krąg osób, które mogły dysponować tym samolotem. Jedna z nich będzie naszym Niedobrym Jasiem. - A może Departament Stanu działa wspólnie z CIA? - mruknął Pinkus. - Niemożliwe. Oni nie darzą się nadmiernym zaufaniem. Poza tym podczas łączonych operacji istnieje zbyt duże niebezpieczeństwo powstania przecieku. - Przypuśćmy, że ustalimy tych ludzi - powiedział Sam. – Co wtedy? - Ano, potrząśniemy nimi tak mocno, żeby zadzwonili zębami Musimy się koniecznie dowiedzieć, kto stoi za tą operacją: nazwisk!; imię, stanowisko, numer służbowy i numer butów. Tylko w ten sposób możemy zapewnić sobie bezpieczeństwo. - To znaczy jak? - Grożąc mu zdemaskowaniem - odparła Jennifer. – Wciąż jeszcze jesteśmy narodem rządzonym przez prawo, a nie przez szaleńców z Waszyngtonu. - Kto tak twierdzi? - Nad tym rzeczywiście można dyskutować - zgodziła się dziewczyna. - Jak powinniśmy postąpić, Cyrus? - Najlepiej byłoby posłać kogoś podobnego do generała do tego hotelu, o którym wspomnieli w telewizji, a ja i Roman towarzyszy50 libyśmy mu jako cywilni adiutanci. Nikogo by nie zdziwiło, że emerytowany generał z dwoma Medalami za Odwagę ma adiutantów. - A co z Desim Pierwszym i Drugim? - zapytał Aaron. - Będzie im przykro. - Dlaczego? Przecież zostaną u boku prawdziwego Hawkinsa. - Ach, rzeczywiście. Stary umysł zaczyna odmawiać mi posłuszeństwa. Wszystko dzieje się tak szybko... - Poza tym to dobrzy chłopcy, a wam też będzie potrzebna ochrona. - Cyrus umilkł nagle, poczuwszy na sobie świdrujące spojrzenie siedzącej na kanapie Eleanory Devereaux. - Ta dama chyba niezbyt mnie lubi - szepnął do Sama. - Bo cię nie zna - odparł Sam niewiele głośniej. - Jak cię pozna, z pewnością wpłaci znaczną sumę na Murzyński Fundusz Stypendialny. Daję ci za to głowę. - Jasne, szkoda stracić kogoś tak cennego jak czarny najemnik... Cholera, nie ma tu nikogo, kto mógłby udawać generała. Musimy wymyślić coś innego. - Chwileczkę! - wtrącił się Pinkus. - Shirley i ja wspomagamy finansowo miejscowe amatorskie teatry - ona bardzo lubi fotografować się podczas premier. Mamy tu ulubieńca, starszego aktora, który kiedyś występował na Bnxi u. Jest teraz na czymś w rodzaju częściowej emerytury. Jestem pewien, że zdołam go namówić, żeby zechciał nam pomóc - za zapłatą, ma się rozumieć. Zrobię to jednak tylko wówczas. gdy będę miał pewność, że nic mu się nie stanie. - Ma pan na to moje słowo - powiedział Cyrus. - Nie będzie mu groziło żadne niebezpieczeństwo, ponieważ znajdzie się pod opieką Romana Z. i moją. - Aktor?! - wykrzyknął Devereaux. - To szaleństwo! - Szczerze mówiąc, on często grywa dość niezrównoważone postaci... Zadzwonił telefon stojący obok fotela Pinkusa. Aaron natychmiast podniósł słuchawkę. - Tak?... Do ciebie, Sam. Zdaje się, że to wasza służąca, Córa. - Mój Boże! - jęknął Devereaux, podchodząc do aparatu. - Zupełnie o niej zapomniałem. - A ja nie - odezwała się Eleanora. - Dzwoniłam do niej wczoraj wieczorem, ale nie mówiłam jej, gdzie jesteśmy, ani nie podałam numeru telefonu. 51 - Córa? Jak... Co takiego, mamo? Dzwoniłaś do niej? Dlaczego nic mi o tym nie powiedziałaś? - Bo nie pytałeś. Na szczęście w domu wszystko w porządku. Policja wciąż się tam kręci i mam wrażenie, że Córa karmi ich wszystkich. - To ty, Córa? Mama mówi, że u was wszystko w porządku. - Pewnie znów sobie golnęła, Sammy. Ten cholerny telefon urywa się przez cały dzień, ale nikt nie miał zielonego pojęcia, gdzie się podziałeś. - Więc jak się tego dowiedziałaś? - Od Bridget, córki Paddy'ego Lafferty. Erin zostawiła jej ten numer na wypadek,
jakby się coś działo z dzieciakami. i - Tak, to nawet ma sens. A o co chodzi? Kto do mnie dzwonił? - Nie do ciebie, Sambo. Do wszystkich, tylko nie do ciebie. - To znaczy do kogo? - Najpierw do tego szurniętego generała, o którym ciągle opowiadasz, a potem do tej długonogiej indiańskiej pannicy, której powinni zakazać chodzić po ulicach. Powiadam ci, ci dwaj faceci dzwonili do nich chyba ze dwadzieścia razy, na zmianę. - Jak się nazywali? - Jeden nie chciał mi powiedzieć, a co do drugiego, to pewnie mi nie uwierzysz. Ten pierwszy wydawał się mieć okropnego pietra, tak jak to się tobie czasem zdarza, Sammy. Powtarzał w kółko, żeby jego siostra natychmiast zadzwoniła do swojego brata. - W porządku, powiem jej. A ten drugi, który chciał rozmawiać z generałem? - Pewnie pomyślisz, że coś sobie golnęłam, ale nic z tych rzeczy, za dużo tu gliniarzy... Boże, aż strach myśleć, co będzie, jak przyjdzie rachunek od rzeźnika... - J a k on się n a z y w a ł ? - Johnny Calfnose. I co ty na to, Sammy? ;, ; - Johnny Calfnose?... - powtórzył cicho Devereaux. - Calfnose? - zdumiała się Jennifer. - Calfnose! - ryknął Jastrząb. - Mój człowiek chce się ze mną skontaktować? Dawajcie go, kapitanie! - To mój klient, chce ze mną rozmawiać! - wykrzyknęła Redwing, zderzając się z Hawkinsem w drodze do telefonu. - Nie! - wrzasnął przeraźliwie Devereaux. Odwrócił się do nich 52 plecami i obronnym gestem przycisnął słuchawkę do piersi. - Calfnose dzwonił do Maca, a do ciebie twój brat. Prosił, żebyś się z nim skontaktowała. - Daj mi ten aparat, chłopcze! - Nie, najpierw ja! - Czy mógłbym prosić o chwilę spokoju? - zapytał Pinkus podniesionym głosem. Mój szwagier doprowadził do tego domu co najmniej trzy, jeśli nie cztery linie telefoniczne i jest tu na pewno kilka aparatów Niech każde z was znajdzie sobie jeden i wciśnie ten przycisk, który nie będzie podświetlony. Wybuchło okropne zamieszanie, kiedy Jastrząb i Jennifer rzucili się na poszukiwanie telefonów. Mac dostrzegł wreszcie jeden na werandzie, podbiegł do szklanych drzwi i odsunął je na bok gwałtownym szarpnięciem, wprawiając w drzenie wszystkie szyby, Jennifer zaś popędziła ku aparatowi stojącemu na przytulonym do ściany, zabytkowym stoliczku. W chwilę potem wieczorną ciszę w Swampscott zakłóciła kakofonia podekscytowanych głosów: - Na razie, Córo. - Charlie, to ja! - Calfnose, tu Grzmiąca Głowa! - Chyba żartujesz, braciszku? Błagam cię, powiedz, że żartujesz! - Cholera, godzina zero minus cztery dni! - Naprawdę nie żartujesz?... - Wyślij moją zgodę i podpisz ją: „Wódz najbardziej uciskanej części tego narodu!" - Przyślij mi bilet lotniczy na Samoa. Spotkamy się tam. Jastrząb i Jennifer odłożyli słuchawki - jedno z tryumfalnym błyskiem w oku, drugie ze zrozpaczoną miną. Generał wkroczył do salonu jak wódz rzymskich legionów wprowadzający swoje wojska do Kartaginy, natomiast Redwing odwróciła się od zabytkowego stolika niczym mały, delikatny ptaszek, nie mający dość sił. by walczyć z przeciwnym wiatrem. - Co się stało, moja droga? - zapytał łagodnie Aaron, poruszony widocznym na pierwszy rzut oka smutkiem dziewczyny. - Wszystko co najgorsze - odpowiedziała głosem niewiele donośniejszym od szeptu. Winda do piekła. - Daj spokój, Jennifer... - Prywatne odrzutowce i limuzyny, szyby naftowe na Lexington Avenue, fabryki spirytusu w Arabii Saudyjskiej. 53
- O mój Boże... - szepnął Sam. - Sąd Najwyższy. - Bingo! - ryknął Hawkins. - Cała salwa w celu! Sąd Najwyższy! - Mamy wracać do ciupy?! - wykrzyknął Desi Pierwszy. - Henerale, dlaczego pan nam to robi? - wykrztusił Desi Drugi. - Mylicie się, kapitanowie. Znajdujecie się na najlepszej drodze do wspaniałej wojskowej kariery. - Cisza! - wrzasnął Devereaux, po czym z lekkim zdziwieniem stwierdził, że wszyscy go posłuchali. - W porządku, Czerwońcu, ty pierwsza. Co powiedział twój brat? - To, co właśnie potwierdził ten neandertalczyk. Charlie zadzwonił do Johnny'ego Calfnose'a, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, i dowiedział się, że Johnny wychodzi ze skóry, żeby odszukać tego przerośniętego mutanta. Wczoraj rano nadszedł telegram z żądaniem natychmiastowej odpowiedzi przez telefon lub faksem... Generał Armatnie Jaja, alias Grzmiący Dureń, ma w terminie pięciu dni, licząc od trzeciej po południu dnia wczorajszego, stawić się przed Sądem Najwyższym w celu udokumentowania swojego zwierzchnictwa nad plemieniem i potwierdzenia treści zawartych w pozwie. Wszystko przepadło, a nam pozostanie tylko bezczynne obserwowanie, jak nasi ludzie będą stopniowo niszczeni. Przesłuchanie przed Sądem będzie otwarte dla publiczności. - Udało się, Sam! Stary zespół nic nie stracił ze swoich zalet! - To nie ja! - zaskrzeczał Devereaux. - To na pewno nie ja! Nie miałem z tobą nic wspólnego! - Cóż, bardzo mi przykro, mój synu, ale muszę stwierdzić, że nieco rozminąłeś się z prawdą... - Nie jestem twoim synem! - Rzeczywiście, jest moim - potwierdziła Eleanora. - Ale jeżeli ktoś chce go sobie wziąć, to bardzo proszę. - ...gdyż to właśnie ty prowadzisz tę sprawę - Jastrząb nieco mniej donośnym głosem. - Nieprawda! Wezwanie zostało wystawione na ciebie, nie na mnie! - Błąd, mecenasie - stwierdziła posępnie Jennifer. - Wystarczyła jedna zachcianka twojego troglodyty, żebyś zastąpił nie tylko mojego brata, ale i mnie. Charlie powiedział mi to wyraźnie i wcale nie krył 54 radości. W wezwaniu jest wymieniony z imienia i nazwiska niejaki Samuel L. Devereaux, adwokat plemienia Wopotami. - Nie mogli mi tego zrobić! - Ale i Charlie pragnie z całego serca podziękować temu Samuelowi L. Devereaux, kimkolwiek on jest. Konkretnie ujął to « ten sposób: „Chętnie postawiłbym drinka temu kretynowi, ale wątpię, czy będzie żył wystarczająco długo, żeby go wypić". - Genialnie.. - Głos Cyrusa M. był bardzo cichy, lecz mimo to jego słowa zabrzmiały z siłą gromu. - Czy w takim razie zapomnimy o żołnierzu Stulecia? Twarz Hawkinsa pobladła, a jego oczy usiłowały zwrócić się jednocześnie we wszystkie strony, świadcząc o natężeniu walki rozgrywającej się we wnętrzu ich właściciela. - Na Jezusa i Cezara! - wykrztusił z trudem, po czym usiadł ciężko naprzeciwko Pinkusa. - Mój Boże, co mam zrobić? - To pułapka, generale. Jestem o tym całkowicie przekonany. - A jeśli pan się myli? - W całej dotychczasowej historii Nagrody Nobla nie znajdziemy nic mówiącego autentyczności tej decyzji. ;: -W h i s t o r i i ? N a litość boską, człowieku, a czy na przestrzeni ostatnie czterdziestu lat znajdziesz cokolwiek, co mogłoby świadczyć o tym, że runie mur berliński, a Związek Radziecki rozpadnie się na kawałki Wszystko się zmienia. * Chyba jednak nie wszystko. Na przykład Sztokholm, - Niech to szlag trafi! Pułkowniku, całe moje życie poświęciłem armii, w związku z tym bez przerwy byłem kiwany przez upierdliwychpolityków w eleganckich garniturkach. Czy wiesz, co ta nagroda
oznacza nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich żołnierzy, którymi dowodziłem podczas trzech wojen? - Chwileczkę, generale. - Cyrus przeniósł wzrok na Sama Deveręaux. - Czy mogę zadać ci pewne pytanie, Sam? Mówię do ciebie po imieniu, ponieważ wydaje mi się, że nie jest to klasyczna sytuacja z rodzaju podwładny-pracodawca. - Massa brzmiałoby co najmniej głupio, i to dla każdej ze stron. Jasne, o co chodzi? Czy ta pułapka - bo jestem absolutnie pewien, że to jednak jest pułapka - ma coś wspólnego z awanturą z Sądem Najwyższym, o którym cały czas mówicie? Rozumiem, że musicie zachować ostroż55 ność, ale jednocześnie potrzebujecie mojej pomocy, a ja nie mogę jej udzielić, wiedząc tylko tyle, ile wiem teraz. Jako chemik zawsze wymagałem od podwładnych, by dostarczali mi dokładnych danych na temat zapoczątkowanych reakcji, a jako najemnik muszę znać wszystkie aspekty sytuacji, żeby podjąć skuteczne działanie. Devereaux spojrzał najpierw na Aarona, który bez wahania skinął głową, a potem na Jennifer, która zawahała się przez chwilę, po czym z lekkim ociąganiem powtórzyła ten gest. Sam wstał z fotela i podszed} do siedzącej na kanapie Eleanory. - Mamo, byłbym bardzo zadowolony, gdybyś poszła z panią Lafferty do kuchni i znalazła tam dla was jakieś zajęcie. Zadzwoń do Córy - odparła wielka dama z Weston w stanie Massachusetts, nie ruszając się z miejsca. - Chodź, wypindrzona paniusiu! - zawołała Erin Lafferty. - Muszę wywalić miskę z sałatą, a ty w tym czasie zaparzyłabyś nam herbaty. Wiesz, co znalazłam w spiżarni? Hennessy, VSOP! - Widzę, że ona też miała styczność z naszą bezwstydną kuzynką - powiedziała Eleanora, po czym nie zwlekając wstała z kanapy. - Zdaje się, że już istotnie pora na herbatę. Chodźmy, Aaronie, wypijemy po filiżance. - Nazywam się Erin, paniusiu... - Tak, istotnie. Wcale nie wyglądasz na Żydówkę. Lubisz rumianek? Nie, wolę koniak. - Tak, to ponad wszelką wątpliwość wpływ Córy. Długo ją znasz? - Co prawda chodzimy do różnych kościołów, ale spiknęłyśmy się w tym komitecie, który utworzyłyśmy po to, żeby ci idioci wreszcie przestali się kłócić i spróbowali się połączyć... - Porozmawiamy o tym przy herbacie, Errol. Kto wie, może ja także wstąpię do waszego komitetu? Ma się rozumieć, należę do Kościoła anglikańskiego. - Córa nawet nie potrafiłaby tego napisać. Dwie kobiety w idealnej zgodzie zniknęły za drzwiami kuchni. - Desi Pierwszy i Desi Drugi! Natychmiast przestańcie się tak wykrzywiać! - polecił Sam. - Generał Mac dotrzyma danego wam słowa. Wierzcie mi, potrafię odróżnić dobro od zła, a sprawa, w której wspólnie występujemy, jest najlepsza z możliwych. - Privado - wyjaśnił Jastrząb. - Confidential, comprenden? 56
- Jasne, wyjdziemy na krzynkę z tym romano gitano. On jest zupełnie szalony, wiecie? Wszędzie go pełno i śmieje się jak głupi, ale na ulicy musi być pierwsza klasa. Klawo by się z nim pracowało. - Pamiętajcie, kapitanowie, że teraz jesteście pod m o i m i rozkazami! - wykrzyknął MacKenzie. - Żadnych ulic, żadnych prze-walanek, żadnych kradzieży i żadnych napadów na cywili! Czy jeszcze niczego się nie nauczyliście? - Masz rację, henerale - przyznał ze skruchą Desi Pierwszy. - Czasem wypsnie nam się jakaś głupota. Teraz jesteśmy dżentelmenami i oficerami, -wiec musimy zacząć inaczej główkować. Co racja, to racja... Dobra, idziemy na dwór z loco gitano. Desi Pierwszy i Drugi wyszli do wyłożonego terakotą holu, a potem przez frontowe drzwi przed budynek. - Co to było ? - zapytał Cyrus, odprowadziwszy ich wzrokiem. - Zrozumiałem to, co mówił pan po hiszpańsku, ale nic więcej. Oni są kapitanami? W jakiej armii? ?: - W armii Stanów Zjednoczonych, pułkowniku... Och, prze-praszam. Pan tego nie lubi... Powiedzmy, że wziąłem ich na prze-} szkolenie, bo bez nich znaleźlibyśmy się w
sporych tarapatach. Czarnoskóry \ najemnik potrząsnął głową. - Nie ma sprawy, generale. Niewiele mnie to obchodzi, a w tej chwili wolałbym skoncentrować się na... właśnie na tej chwili i na tym, na czym stoimy. Czy ktoś mógłby mi to wyjaśnić? W wyniku krótkiej wymiany spojrzeń głos zabrała Jennifer Red-wing, córa plemienia Wopotami. Opowiedziała o wszystkich znanych sobie szczegółach zwi;iz;mvch z powstaniem pozwu złożonego w Sądzie Najwyższym, po czym w obrazowy sposób przedstawiła rozmiary nieszczęść grożących jej narodowi w wyniku działań, jakie zostaną podjęte przez Sąd, bez względu na ich naturę. - Przede wszystkim spotkamy się ze wściekłym atakiem ze strony rządu, który uczyni wszystko, żeby przedstawić nas jako zdrajców i wyrzutków, co ostatecznie doprowadzi do zamknięcia rezerwatu i rozproszenia mieszkających w nim ludzi. Waszyngton musi to zrobić, gdyż najważniejsze będzie dla niego ocalenie Dowództwa Strategicznych Sił Powietrznych, a także zaspokojenie apetytów całej gromady przemysłowców pracujących na potrzeby armii, którzy będą żądali naszej krwi... Jednocześnie do rezerwatu zaczną ściągać stada domorosłych polityków różnej maści, korumpujących każdego, kto się 57 znajdzie w zasięgu wzroku, w nadziei na ugryzienie kawałka smakowitego tortu, jakim będzie tak bardzo nagłośniona sprawa. Mój Boże, będą włazić sobie na plecy, żeby tylko ktoś ich zauważył, bo to może da im szansę w jakichś lokalnych wyborach... Jeżeli chodzi o nas, to przypadnie nam w udziale dekadencki los ludzi, ogarniętych chciwością i pożądaniem, którzy przegrali beznadziejną walkę i nie mają nic, czym mogliby wypełnić pustkę, jaka po niej pozostała. Nie chcę, żeby coś takiego spotkało moich braci i moje siostry, których bardzo kocham. Cóż, powiedziałam wszystko, co miałam do powiedzenia, i tylko mam nadzieję, że ty także mnie słuchałeś, zdziecinniały generale Dżyngis-chanie. - Uważam, że było to znakomite podsumowanie sytuacji - stwierdził Aaron Pinkus, siedząc jak przykuty w fotelu. - Może z wyjątkiem ostatniej uwagi... Nie chodzi mi ojej wartość merytoryczną, moja droga, tylko o wrażenie, jakie wywarłaby na sądzie. Obawiam się, że byłoby to wrażenie negatywne. - A ja wcale nie jestem o tym przekonany, komendancie. - MacKenzie Hawkins także siedział bez ruchu, wpatrując się w oczy córy plemienia Wopotami. - Wydaje mi się, że w tym wypadku ja stanowię część składu sędziowskiego i muszę przyznać, że zakończenie przemowy tej uroczej damy wywarło na mnie jak najlepsze wrażenie. - Co chcesz przez to powiedzieć, Mac? - zapytał ostrożnie Devereaux. Z wyrazu jego twarzy można było łatwo wysnuć wniosek, że spodziewa się czegoś zupełnie niespodziewanego. - Czy mogę zaprezentować swój punkt widzenia, mała damo? - Jastrząb dźwignął się na nogi. - Och, przepraszam. Na pewno pod żadnym względem nie jest pani mała, ale z całą pewnością jest pani damą, a ja nie miałem nic złego na myśli. - Proszę mówić - odparła Jennifer lodowatym tonem. - Zapoczątkowałem to przedsięwzięcie przed niemal trzema laty, zaledwie z kilkoma pomysłami w głowie. Żaden z nich nie był do końca sprecyzowany, ponieważ jestem żołnierzem, a nie myślicielem, z wyjątkiem sytuacji, kiedy w grę wchodzi strategia wojskowa. Chcę przez to powiedzieć, że na pewno nie można mnie nazwać intelek tualistą, bo nie marnuję czasu na zastanawianie się nad takimi sprawami, jak motywacja, moralność, zasadnosć i innymi tego rodzaju Gdybym to robił, straciłbym w bitwie znacznie więcej młodych ludzi niż się to stało w rzeczywistości. Z pewnością chodziło mi o etos 58 wielkiego - nie potrafię myśleć o małych rzeczach - bo staremu żołnierzowi, którego przed sobą widzicie, małe rzeczy nie wydają się warte zachodu. Poza tym cała ta sprawa powinna też zapewnić mi dobrą zabawę, a ci, którzy źle postąpili, winni ponieść karę za swoje występki. Nigdy nie miałem zamiaru skrzywdzić ofiar - chodziło mi wyłącznie o ukaranie przestępców. - A jednak krzywdzi pan ofiary! - przerwała mu gniewnie Jennifer. - Krzywdzi pan mój naród i doskonale zdaje pan sobie z tego sprawę!
- Czy mogę dokończyć?... Kiedy dowiedziałem się o tym, co przydarzyło się Indianom Wopotami ponad sto lat temu, natychmiast skojarzyło mi się to z tym, co przydarzyło się mnie, a także, jeśli właściwie się zorientowałem, obecnemu tu pułkownikowi Cyrusowi. Otóż wszyscy zostaliśmy złożeni w ofierze przez ważniaków z rządu, którzy albo kradli na potęgę, albo zajmowali się zaspokajaniem swoich politycznych ambicji, albo byli najzwyklejszymi w świecie kłamcami, nadużywającymi zaufania, które im okazano. Nie ma żadnego znaczenia, czy to się stało sto lat, rok, trzy miesiące, czy dwa dni temu. Trzeba z tym skończyć, jak to sformułował nasz przyjaciel. Wypracowaliśmy sobie najlepszy system społecznego współżycia, jaki zna świat, ale ktoś ciągle próbuje go rozwalić. - My też nie jesteśmy aniołami, Mac - zauważył półgłosem Devereaux. , - Oczywiście, że nie, ale też nikt nas nie wybierał ani nie wyznaczał na wysokie stanowiska i nie przyjmował od nas przysięgi, ,że będziemy działać ku pożytkowi nie znanych nam bliżej kilkuset [milionów ludzi. Jeśli obecny tu pułkownik ma rację, wówczas musimy [przyjąć, że tam wysoko jest ktoś, kto usiłuje pozbawić obywatela - lnie konkretnie mnie, ale po prostu obywatela - zagwarantowanego [przez konstytucję prawa do szukania sprawiedliwości w Sądzie |,Najwyższym. Jeżeli natomiast nasz przyjaciel się myli i ja naprawdę zostałem Żołnierzem Stulecia, to i tak nie mógłbym przyjąć tej nagrody. ponieważ nie zdołałem ponad wszelką wątpliwość ustalić, ' jakaś wielka rządowa armata nie jest jednak wycelowana w moją swe. - Nieźle powiedziane, generale - stwierdził Aaron, rozpierając się wygodnie w fotelu. Nawet znakomicie, jak na człowieka nie | obeznanego z prawem. 59 - Jak to nie obeznanego, panie Pinkus? - zaprotestowała Jennifer z odrobiną zazdrości w głosie. - Przecież to on napisał ten przeklęty pozew! - Powiedzmy raczej, że go skonstruował, moja droga. Pracowicie ułożył go z mnóstwa cegiełek, adaptując do swoich potrzeb cytaty z prawniczych książek. To nie jest kreacja w pełnym tego słowa znaczeniu. - Wydaje mi się, że ta kwestia jest w tej chwili najmniej istotna - oznajmił Sam, po czym zwrócił się do Jastrzębia: - Zdziwiło mnie, że w swoim znakomitym wystąpieniu nie nawiązałeś do kilku faktów, które, przynajmniej moim skromnym zdaniem, świadczą ponad wszelką wątpliwość o tym, że ktoś cholernie ważny za wszelką cenę usiłuje nas powstrzymać. Pozwól, że ci przypomnę... - Wiem, co masz na myśli - przerwał mu spokojnie Mac. - Chodzi ci o przedsięwzięte przeciwko nam akcje zbrojne. - Otóż to. Najpierw w dwóch hotelach, potem czarna limuzyna z mordercami pod moim domem, wreszcie czterej uzbrojeni po zęby goryle w narciarskiej chacie. Kto ich nasłał? Przecież nie Święty Mikołaj. - Nigdy się tego nie dowiemy, chłopcze, możesz mi wierzyć. Nawet nie masz pojęcia, w jaki sposób konstruuje się takie przedsięwzięcia: jest tam tyle luster, dymu i ślepych uliczek, że ustalenie, kto jest kim i jaką role pełnił, zajęłoby znacznie więcej czasu niż rozwikłanie afery Iran-contras. Do diabła, Sam, przecież ja osobiście stosowałem tę metodę głęboko na terytorium przeciwnika! Właśnie dlatego robiłem to, co robiłem, i za każdym razem wysyłałem wiadomość, że tego nie da się zrobić. - Obawiam się, że nic z tego nie rozumiem - powiedział lekko oszołomiony Aaron. - Ani ja - dodała z zakłopotaniem Jennifer. - Kim wy jesteście, prawnikami czy sprzedawcami w sklepie obuwniczym?! wykrzyknął zdesperowany MacKenzie. - Co robicie jeżeli w trakcie rozprawy znajdujecie się w podbramkowej sytuacji i rozpaczliwie potrzebujecie wiadomości, o której wiecie, że na pewno istnieje, ale nikt nie chce jej wam udzielić? - Zdobywam ją, biorąc świadka w krzyżowy ogień pytań odparł Pinkus. - I przypominając o karze grożącej za składanie fałszywych zeznań - uzupełniła Jennifer. 60
-- Przypuszczam, że oboje macie rację, ale tym razem nie działamy na sali sądowej. Jest jeszcze jeden, znacznie lepszy sposób... - Prowokacja! - wykrzyknął Devereaux, przez chwilę patrząc Jastrzębiowi prosto w oczy. - Po prostu wygłaszasz jakieś szokujące stwierdzenie lub kilka stwierdzeń, które
prowokują przeciwnika do wrogiej reakcji potwierdzającej istnienie informacji, na której zdobyciu ci zależy. - Do licha. Sam, zawsze twierdziłem, że jesteś najlepszy! Pamiętasz plac Belgravii w Londynie, kiedy powiedziałem ci, jak masz postępować z tym zawszonym zdrajcą?... - Nie będziemy teraz zajmować się pańskimi poprzednimi dokonaniami, generale! zaprotestował stanowczo Pinkus. - Nie chcemy o nich nic słyszeć! - W dodatku to nie ma w tej chwili większego znaczenia - dodała niezbyt pewnie Jennifer. - Ach. rozumiem! - Sam uśmiechnął się złośliwie do indiańskiej Afrodyty. - Jesteś wściekła, kiedy okazuje się, że wpadłem na pomysł, który tobie nie przyszedł do głowy! - Moim zdaniem to po prostu... - Czy zechce pan wyjaśnić nam swoją strategię, generale? - poprosił Aaron Pinkus. Naturalnie dopiero wtedy, kiedy dzieciaki przestaną się przekomarzać. - Jeśli pułkownik - mój pułkownik - ma rację, to odpowiedź na nasze pytanie znajduje się na lotnisku Logana w Bostonie. Air Force II, komendancie! Kto go tu przysłał?... Chyba że jednak naprawdę jestem Żołnierzem Stulecia, a to będzie oznaczać, że wszyscy siedzimy w łodzi desantowej bez silnika, dryfującej w stronę silnie ufortyfikowanej plaży. - Nawet nie będę próbował tego rozwikłać, ale... - Nagle Aaron umilkł i zaczął rozglądać się we wszystkie strony, aż wreszcie znalazł to, czego szukał. Był to najemnik Cyrus M., a raczej jego ogromne czarne ciało, siedzące z rozdziawionymi ustami na kruchym krzesełku przy antycznym białym biurku w kącie salonu. - A, jest pan, pułkowniku. - Proszę? - Słuchał pan nas? Cyrus skinął wielką głową, po czym odpowiedział powoli, wymawiając starannie każde słowo: 61 - Owszem, słuchałem was i właśnie usłyszałem najbardziej nieprawdopodobną historię od chwili, kiedy kilku pajaców oznajmiło wszem i wobec, że przeprowadzili reakcję termojądrową w wannie z wodą... Ludzie, wy zupełnie oszaleliście! Jesteście kompletnie szurnięci! Czy cokolwiek z tego, o czym mówiliście, jest prawdą? - To wszystko jest prawdą, Cyrusie - odparł Devereaux. - W takim razie w co ja się, do jasnej cholery, wpakowałem?! - ryknął czarnoskóry chemik. - Proszę mi wybaczyć, panno Redwing. Staram się ułożyć z tego jakieś sensowne równanie, ale to bardzo trudna sprawa. - Nie ma za co przepraszać, Cyrus. A właściwie to dlaczego nie mówisz mi Jenny? Trochę mnie peszy ta panna. - Czyste szaleństwo... - mruknął najemnik, wstając z krzesła. Choć zdumiony i pogrążony głęboko w myślach, zachował jednak dość przytomności umysłu, by obejrzeć się i sprawdzić, czy nie roztrzaskał zabytkowego mebla. - Jeśli to rzeczywiście prawda... - ciągnął, zbliżając się powoli do trojga prawników i nawiedzonego Żołnierza Stulecia, którego płonące spojrzenie najwyraźniej wywoływało w nim niezbyt przyjemne skojarzenia. - Jeśli to rzeczywiście prawda, to wydaje mi się, że nie pozostało nam nic innego, jak tylko sprawdzić ten komitet Nagrody Nobla. Proszę dzwonić po swojego aktora, panie Pinkus. Wkraczamy na scenę.
21 W stojącym na skraju plaży domu w Swampscott w stanie Massachusetts zawarto rozejm - znakomite preludium przed zbliżającymi się bitwami. Aaron Pinkus wystąpił w roli mediatora, stronami umowy zaś byli: generał MacKenzie
Hawkins, alias Grzmiąca Głowa, obecnie wódz plemienia Wopotami, oraz Jennifer Jutrzenka Redwing, rzeczniczka wspomnianego plemienia. Na mocy uzgodnionego dokumentu końcowego panna Redwing została uznana za jedyną prawną reprezentantkę interesów narodu Wopotami, natomiast spełniający chwilowo te funkcję Samuel Lensing Devereaux zgodził się zrezygnować ze wszelkich związanych z nią uprawnień zaraz po wspólnym wystąpieniu przed Sądem Najwyższym ze wspomnianą panną Redwing, naturalnie jedynie w wypadku, gdyby takie wspólne wystąpienie okazało się konieczne. - Wcale mi się to nie podoba - oznajmiła Jennifer. - Ani mnie! - zawtórował jej Sam. | Jednak Jastrząb był nieustępliwy. | - Skoro tak, to niczego nie podpiszę. Zmiana adwokatów W ostatniej chwili na pewno spowodowałaby jakieś opóźnienie, a ja poświęciłem tej sprawie zbyt dużo czasu, krwi, wysiłku i pieniędzy, Żeby się na to zgodzić. Poza tym, panno Redving, przekazałem pani całkowitą kontrolę nad wszelkimi negocjacjami, więc czego jeszcze pani oczekuje.' - Czego?... Wycofania pozwu i wyciszenia całej tej awantury! - Ależ, moja droga - wtrącił się Aaron. - Na to jest już za 63 późno. Wstępne przesłuchanie zostało już wpisane w rozkład zajęć Sądu Najwyższego, a poza tym wycofując się w tej chwili, oddałabyś niedźwiedzią przysługę swemu narodowi. Jestem pewien, że teraz, kiedy przejęłaś sprawy w swoje ręce, ta winda do piekła nie przejedzie nawet pół piętra. - Tak, oczywiście - zgodziła się Jennifer. - Jeśli tylko nadarzy się okazja, szybko dogadamy się z Biurem do Spraw Indian, za-inkasujemy pieniądze i po cichutku schowamy się do skorupki. Za dwa albo trzy miliony dolarów moglibyśmy postawić kilka nowych szkół, zatrudnić dobrych nauczycieli... - Na pewno nie podpiszę! - ryknął Hawkins. - Dlaczego, generale? Czy nie zadowoli pana wysokie odszkodowanie? - Czy mnie nie zadowoli? Komu z was powiedziałem, że chodzi mi o pieniądze? Nie potrzebuję pieniędzy - Sam i ja mamy ich więcej na kontach w Szwajcarii, niż zdołalibyśmy wydać przez całe życie... - Mac, zamknij się! - ...a każdego centa dostaliśmy całkowicie legalnie od największych drani, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi, i mogę was zapewnić, że żaden z nich nigdy nie upomni się o tę forsę! - Dość tego, generale! - wykrzyknął Aaron Pinkus, zrywając się na równe nogi. - Nie życzę sobie żadnych aluzji do pańskich wyczynów z przeszłości, o których nie mamy ochoty nic wiedzieć! - W porządku, komendancie, ale mimo to wyjaśnię, o co mi chodzi. Nie po to poświęciłem trzy lata życia, żeby teraz dać się zatkać jakimiś drobniakami, które najmniejszy z kontrahentów Pentagonu mógłby nam dać, nawet nie sięgając do wewnętrznej kieszeni. - Na m? - zdziwiła się Jennifer. - Wydawało mi się, że pan niczego nie chce?... - Nie mówię o sobie, lecz o naszej wspólnej sprawie. - Doprawdy? - Redwing uśmiechnęła się z sarkazmem. - A jest jakaś różnica? Doskonale wiesz, co mam na myśli, młoda damo. Usiłujesz sprzedać szczep m ó j szczep, nawiasem mówiąc. - A co właściwie masz na myśli, Mac? - zapytał zrezygnowany Devereaux, zdając sobie doskonale sprawę, że będzie to rzecz nie podlegająca dyskusji. - Zaczniemy od pięciuset milionów dolarów. To ładna, okrągła 64
sumka. Dla Pentagonu tyle co splunąć, a dla nas honorowe wyjście z sytuacji. - Pięćset milionów... - Brązowa twarz Jennifer pociemniała jeszcze bardziej, - Jest pan wariatem! - W razie potrzeby zawsze można zmniejszyć ostrzał, natomiast ze zwiększeniem mogą być poważne problemy, szczególnie jeśli nie ma się żadnych rezerw... Pięćset baniek albo niczego nie podpiszę. Może to też powinniśrm dołączyć do tego świstka, jako jakiś
załącznik, czy jak wy to nazywacie? - Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, generale - odparł Pinkus, spoglądając jednocześnie na Sama. - Gdyby w przyszłości ktoś zbadał ten dokument, mógłby postawić nam zarzut o celowe działanie w nieczystych intencjach. Hawkins zmarszczył brwi. - W takim razie musimy zawrzeć oddzielne porozumienie. Nie pozwolę jej, żeby sprzedała mój lud mrocznym cieniom kłębiącym się w otchłaniach ciemności. - Twój... O Boże! - Jennifer opadła bez sił na kanapę. - Mrocznym... Niech cię cholera! - My, starsi szczepu, nie jesteśmy zachwyceni, kiedy nasze squaws posługują się takim językiem. - Nie jestem żadną... Zresztą, nieważne. Pięćset milionów!... Nie mogę nawet o tym myśleć. Zostaniemy zrujnowani, zmiażdżeni i zdeptani, zniszczą naszą ziemię i odkupią ją od nas za bezcen, nastawią przeciwko nam wszystkich podatników, przedstawią w prasie i telewizji jako bandę chciwych dzikusów i złodziei... - Panno Redwing! Poważny głos Aarona Pinkusa oraz fakt, iż zwrócił się do niej tak oficjalny sposób, sprawiły, że Jennifer umilkła i spojrzała ze ^dziwieniem na powszechnie poważanego prawnika, który obdarzył ją tak bardzo przyjaznymi uczuciami. * - Słucham... panie Pinkus? - Przygotuję specjalne memorandum, w którym stwierdzę wyraźnie, że zobowiązuje się' pani podczas prowadzonych przez siebie negocjacji do przedstawienia warunków proponowanych przez wodza Grzmiącą Głowę, znanego także jako generał MacKenzie Hawkins, oraz do podjęcia wszelkich wysiłków w celu uzyskania zgody drugiej strony na ich przyjęcie. Czy zechce pani wziąć na swoje barki ten poważny ciężar? 65 - Tak, do... - Jennifer miała zamiar wykrzyknąć: Tak, do diabła! Powstrzymała się jednak, dostrzegłszy dziwny błysk w oku Aarona. - W porządku, koniec z mocnymi słowami. Potrafię uznać przekonujące argumenty. Podpiszę ten dokument. - Tak już lepiej, młoda damo. - Hawkins potarł łebek zapałki o nogawkę skórzanych spodni i zapalił zmięte cygaro. - Przekona się pani na własnej skórze, panno Redving, że odpowiedzialność dowódcy nie kończy się wraz z pierwszym zwycięstwem. Wciąż musimy maszerować naprzód, szukając dobrych żołnierzy, którzy mogliby się do nas przyłączyć. - Brzmi to bardzo zachęcająco, generale - odparła Jennifer, uśmiechając się słodko. - Zrobiliście się grzeczni aż do obrzydzenia - zauważył Sam. - Szczególnie ty, Pocahontas. Aaron Pinkus przeszedł do gabinetu szwagra i zadzwonił do swojej osobistej sekretarki z poleceniem, aby zabrała pieczęć notarialną i kazała się zawieźć Paddy'emu do Swampscott w stanie Massachusetts. Wkrótce potem siwowłosa kobieta zjawiła się w letnim domku - zaczerwienione powieki i opuchnięte oczy świadczyły zapewne o rozwijającej się w najlepsze grypie - i przepisała na maszynie oba dokumenty, które natychmiast zostały uroczyście podpisane. Następnie Aaron Pinkus odprowadził wyraźnie niezdrową sekretarkę do drzwi, dziękując jej, że zechciała spełnić jego prośbę mimo kłopotów ze zdrowiem. Panie Pinkus, czy zna pan kogoś o imieniu Bricky? - zapytała kobieta, chwiejąc się lekko na nogach. - Ostatnio pytał o pana. - Bricky?... A jak nazwisko? Obawiam się, że nie zapamiętałam. Powtarzał je kilka razy, ale wydawało mi się, że za każdym razem brzmiało inaczej... - Jesteś chora, moja droga. Weź sobie kilka dni wolnego, a ja powiem mojemu lekarzowi, żeby do ciebie zajrzał. Obarczam cię zbyt wieloma obowiązkami. - To był bardzo przystojny młody człowiek. Lśniące ciemne włosy, nienaganny strój... - Uwaga na stopień. - Bardzo chciał wiedzieć, gdzie pan teraz jest. - Ostrożnie, teraz będą dwa schodki... Paddy, jesteś tam - Tak jest, szefie! - wykrzyknął Laferty, wbiegając na
66 wiodącą ku kolistemu podjazdowi. - Coś mi się widzi, że ona nie jest w najlepszej formie, panie Pinkus. - To grypa, Paddy. - Skoro pan tak twierdzi. Lafferty przejął sekretarkę od swego pracodawcy, przerzucił sobie jej ramię przez szyję, objął ją w talii i poprowadził do samochodu. - „Bricky, mój drogi, mój drogi, mój droooogi!..." - Słowa piosenki uleciały niepewnie w górę, grzęznąc w gałęziach wysokich sosen rosnących dokoła podjazdu. „Tyś jest miłoooością mą!" Aaron westchnął z ulgą i odwrócił się, by wrócić do domu, ale nagle zamarł w bezruchu z przechyloną głową. Bricky?... A może Binky?... Binghamton Aldershot, znany także jako Binky, jedyny człowiek w Bostonie zasługujący na miano międzynarodowego finansisty, ukrywający się za żelaznymi wrotami swojego banku... Czy on przypadkiem nie ma siostrzeńca, młodego bawidamka o identycznym przezwisku, trzymanego przez ród Aldershotów na cienkiej finansowej smyczy wyłącznie po to, żeby powstrzymać kretyna przed całkowitą kompromitacją rodziny?... Nie, to niemożliwe. Przecież sekretarka, pracująca dla Aarona Pinkusa już od piętnastu lat, była dojrzałą kobietą, a w dodatku niedoszłą zakonnicą, która zrezygnowała ze złożenia ostatecznych ślubów po to, by żyć w szerokim świecie, ale zachowała głęboką i niczym nie zmąconą wiarę. Tak, to całkowicie niemożliwe. Zwykły zbieg okoliczności. Pinkus otworzył drzwi, wszedł do holu i usłyszał dzwonek telefonu. - Dobra, Cyrus! - wrzasnął Sam Devereaux. - Ale pamiętaj, że to aktor, więc nie wścieknij się na niego, dobrze? Po prostu przywieź go tutaj, i już... Co takiego? Żąda gwiazdorskiego kontraktu i głównej roli?... I co jeszcze? Mamy wydrukować jego nazwisko taką samą czcionką jak tytuł? A niech go cholera!... A co z pieniędzmi, ^stawiał jakieś żądania?... Tylko afisze? Dobra, zgódź się na wszystko i dawaj go tutaj!... Nie limitowana liczba prób, pełna rekompensata w przypadku odwołania z naszej winy? A co to znaczy, do kurwy .nędzy?!... Ja też nie wiem, ale wpisz to do kontraktu.
Godzinę i dwadzieścia dwie minuty później frontowe rzwi otworzyły się z hukiem i do holu wbiegł Cygan w jaskrawo-pomarańczowej koszuli, przepasany błękitną szarfą. Wykonawszy po 67 drodze pełen piruet, wpadł do salonu, gdzie siedziało półkolem troje prawników i generał MacKenzie Hawkins. Wszystkie głowy jak na komendę zwróciły się ku Romanowi Z. - Przepiękna pani i wy, panowie... eee... jednakowej urody! Oto pułkownik Cypress, człowiek obdarzony siłą drzewa rosnącego na brzegu Morza Śródziemnego, który pragnie wam coś powiedzieć. - Wystarczy o nim! - dobiegł szept z pogrążonego w półmroku holu. - To mój występ, ty gaduło! W drzwiach pojawiła się potężna sylwetka czarnoskórego najemnika. - Cześć wam wszystkim - bąknął Cyrus M., tak speszony i niepewny, jak tylko może być człowiek, który nigdy do tej pory nie zwątpił we własne siły. - Chciałem przedstawić wam artystę, który występował w wielu znakomitych przedstawieniach na Broadwayu i zbierał niepodważalne recenzje... - Niepowtarzalne, idioto! - Aktora dysponującego niezrównaną techniką i ogłupiającą wrażliwością... - Oszałamiającą, kretynie! O s z a ł a m i a j ą c ą ! - Cholera, człowieku, staram się, jak mogę! - Długie wstępy, w dodatku wygłaszane w niewłaściwy sposób, obniżają wartość występu. Zejdź mi z drogi! Wysoki szczupły mężczyzna wkroczył do salonu z energią zupełnie nieadekwatną do wieku. Jego siwe falujące włosy, wyraziste rysy twarzy i błyszczące spojrzenie, świadczące o tysiącach podobnie elektryzujących wejść na scenę, wywarły ogromne wrażenie na niewielkiej publiczności, podobnie jak niegdyś wywierały na znacznie większych tłumach wypełniających największe sale teatralne w kraju Aktor dostrzegł Aarona Pinkusa, zbliżył się do mes po czym złożył głęboki ukłon.
- Wezwałeś mnie, sire, więc natychmiast przybyłem. Twój sługa i najdzielniejszy błędny rycerz, panie! - Witaj, Henry! - odparł Aaron, wstając z fotela i potrząsając dłonią aktora. - To było po prostu wspaniałe! Natychmiast przypo mniałem sobie, jak występowałeś dla Shirley Hadassah - wydaje się, że to były fragmenty Księcia na uniwersytecie, prawda? - Wybacz mi, mój drogi, ale nie jestem w stanie spamiętać moich wszystkich występów na prowincji... Jeśli się nie mylę, było to mniej 68 więcej sześć i pół roku temu, bodajże dwunastego marca o drugiej po południu, jak sobie przypominam. Zdaje się, że nie byłem wtedy w najlepszej formie głosowej. - Oczywiście, że byłeś. Wszyscy oniemieli z zachwytu... Pozwól, że przedstawię ci moich przyjaciół... - Miałem pewne zastrzeżenia do górnego c, ale to wina pianisty, który był okropny... Co mówiłeś, Aaronie? - Chciałem cię przedstawić moim przyjaciołom. - Z przyjemnością ich poznam, a szczególnie tę cudowną istotę. - Sir Henry ujął delikatnie lewą rękę Jennifer, podniósł ją do ust j wpatrując się w jej oczy, pocałował dłoń. - Słodka Heleno, twoje dotkniecie uczyni mnie nieśmiertelnym... Myślała pani kiedyś o karierze teatralnej? - Nie, ale przez pewien czas pracowałam jako modelka - odparła dziewczyna, z pewnością lekko zaskoczona, ale bardzo zadowolona z komplementu. - To tylko mały krok, moje dziecko, pierwszy mały krok, lecz uczyniony we właściwym kierunku. Może pewnego dnia zjemy razem lunch? Musisz wiedzieć, że udzielam prywatnych lekcji, w szczególnych przypadkach nie pobierając żadnych opłat... -• Na litość boską, przecież ona jest prawnikiem! - wykrzyknął evereaux, sam nieco zdziwiony gwałtownością swojej reakcji. - Wielka szkoda - odparł aktor, powoli wypuszczając rękę dziewczyny. - Jak powiedział Wielki Dramatopisarz w Henryku VI: |,Pierwszą rzeczą, jaką uczynimy, będzie wybicie wszystkich prawników..." Naturalnie nie chodzi o ciebie, Aaronie, bo ty masz duszę artysty. - Tak, oczywiście... W takim razie pozwól, Henry, że ci przed-stawie: znakomita aktorka... to znaczy, znakomity prawnik, panna Redwing. - Enchante, mademoiselle... - Zanim zacznie pan znowu miętosić jej rękę, to nazywam się Devereaux i też jestem prawnikiem. - Szekspir miewał jednak niegłupie pomysły... - A ten dżentelmen w indiańskim przebraniu to generał Mac-Kenzie Hawkins. - Ach, wiec to pan! - wykrzyknął aktor, potrząsając energicznie ręką Jastrzębia. Widziałem film o panu -jak pan mógł zgodzić się 69 na coś takiego? Miał pan jakiś wpływ na obsadę albo na scenariusz? Mój Boże, człowieku, ten osioł, który grał pana, powinien mieć jakąś charakteryzację! - Myślę, że ją miał - odparł obojętnie generał. - A teraz uwaga wszyscy! - ciągnął Pinkus. - Przedstawiam wam Henry'ego Irvinga Suttona z Suttonu w Anglii, dokąd sięgają jego rodzinne korzenie, zwanego także sir Henrym Iryingiem S., a to dla uczczenia wielkiego wiktoriańskiego aktora, z którym go często porównywano. Jest to jeden z najznamienitszych artystów naszych czasów... - Kto tak twierdzi? - przerwał mu z rozdrażnieniem Sam. - W małych umysłach zawsze rodzą się największe wątpliwości - zauważył Henry Irving Sutton, obrzucając Sama zdegustowanym spojrzeniem. - A kto to powiedział? Miś Yogi? - Nie, francuski dramatopisarz nazwiskiem Anouilh. Wątpię, czy pan o nim słyszał. - Naprawdę? A co pan powie na to: „Nie pozostało mi już nic oprócz krzyku"? No, i co? - To z Antygony, ale pański przekład pozostawia nieco do życzenia. - Sutton odwrócił się od Sama i spojrzał na Hawkinsa. - Generale, czy mogę pana o coś prosić? Zwracam się do pana jako były kapitan z afrykańskiego teatru działań wojennych, gdzie często mogłem pana słyszeć, zazwyczaj wygłaszającego płomienne przemowy krytykujące
Montgomery'ego. - Pan tam był?! - Wywiad Wojskowy, przydzielony do Wydziału Działań Specjalnych w Tobruku. - Spisaliście się na medal, chłopcy! Tak skołowaliście szkopów, że ganiali po całej Saharze, szukając naszych czołgów! - Większość z nas stanowili aktorzy, którzy potrafili trochę mówić po niemiecku. W gruncie rzeczy zadanie nie było takie trudne; to żaden problem odegrać konającego z pragnienia żołnierza, który ostatkiem sił udzieli fałszywych informacji, po czym natychmiast traci przytomność. Szczerze mówiąc, to dziecinna igraszka. Działaliście w mundurach nieprzyjaciela! Mogliście zostać rozstrzelani! ' - Być może, ale gdzie mielibyśmy szansę zagrać takie role? 70
- A niech mnie kule biją! Mów, żołnierzu - spełnię każde twoje życzenie! - Znowu mnie załatwił.. - wymamrotał Devereaux. - Ciągle mi to robi. - Chciałbym, żeby zaczął pan recytować tekst jakiegoś utworu, który obaj znamy. Może to być wiersz albo tekst piosenki. Może pan go mówić normalnie, szeptem albo nawet krzyczeć, cokolwiek przyjdzie panu do głowy. Hawkins zmarszczył czoło. - Zaraz, niech się zastanowię... Zawsze lubiłem tę starą żołnierską piosenkę. Wiesz, o której myślę: „Poprzez wzgórza i doliny maszeruje oddział nasz..." - Proszę nie śpiewać, generale, tylko ją wyrecytować - zażądał aktor. Jego twarz przeszła błyskawiczną metamorfozę, upodabniając się do twarzy starego żołnierza, usta zaczęły się poruszać, początkowo jakby nieśmiało, potem coraz wyraźniej, a głos, który się z nich wydobył, niczym nie różnił się od głosu MacKenziego Hawkinsa. Wreszcie generał umilkł, na placu boju zaś pozostał jedynie aktor, pod każdym względem tak idealnie upodobniony do Jastrzębia, że niemal z nim identyczny. -.,».. - A niech mnie! - wykrzyknął Hawkins ze zdumieniem. - - Wspaniale, Henry! l - Całkiem nieźle, muszę przyznaćJest pan wspaniałym aktorem, panie Sutton. - Och, bynajmniej, drogie dziecko - zaprotestował skromnie sir Henry Irving S. - To nie aktorstwo, tylko najzwyklejsze naśladownictwo, które mógłby zademonstrować każdy drugorzędny komik. Gesty i wyraz twarzy fałszują rzeczywistość na równi z głosem... Wyjaśnij ci to później, podczas prywatnych lekcji. Co z lunchem? - Do cholery, czemu nie obsadzili pana w tym przeklętym filmie? - Miałem okropnego agenta, mon general. Z pewnością nawet pan nie podejrzewa, co to oznacza. Proszę sobie wyobrazić wybitnego oficera, któremu nie wolno wykazać się zdolnościami w bitwie, ponieważ jego tak zwany zwierzchnik obawia się, że zaszkodzi to interesom reprezentowanej przez niego organizacji - w moim przypadku były to stałe wpływy z oper mydlanych. - Zastrzeliłbym sukinsyna! - Próbowałem to zrobić, ale na szczęście chybiłem... A więc, co z naszym lunchem, panno Redwing?
71 - Proponuję, żebyśmy teraz przeszli do najważniejszej sprawy - wtrącił się pośpiesznie Pinkus, zachęcając wszystkich gestem do zajęcia miejsc na kanapie i w fotelach. Zebrani uczynili to, przy czym Sam wykonał błyskawiczny manewr, dzięki któremu znalazł się między Jennifer i Suttonem. - Naturalnie, Aaronie - zgodził się aktor, spopielając intruza spojrzeniem. - Po prostu chciałem uspokoić pewien mały umysł, który najprawdopodobniej pochodzi z Małych Antyli, o ile rozumiesz, co się kryje za tą przewrotną metaforą. - Nie tyle przewrotną, ile pokręconą, ty muppecie! - warknął Devereaux. - Sam! - Już dobrze, Jenny. Przyznaję, że reaguję dość nerwowo, ale w sądzie nigdy mi się to nie zdarza. - Mogę pana prosić? - Pinkus spojrzał zachęcająco na Cyrusa, który celowo usadowił się jak najdalej od Henry'ego Irvinga S. Najwidoczniej podróż z Bostonu w towarzystwie aktora wystawiła na ciężką próbę nie tylko cierpliwość najemnika, ale także jego zdrowe
zmysły. - Może pański kolega powinien przyłączyć się do nas? - zapytał Aaron. - Potem powtórzę mu wszystko, co musi wiedzieć - odparł szeptem Cyrus M. Wolałbym nie komplikować sytuacji. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby Roman Z. i nasz nowy rekrut mogli kiedykolwiek utworzyć zgrany zespół. - Ma pan wspaniały głęboki głos, młody człowieku - oznajmił sir Henry, lekko podenerwowany faktem, że nie słyszy wymiany zdań między Cyrusem i prawnikiem. Śpiewał pan kiedyś Ol' Mań Riverl - Odczep się ode mnie, człowieku. - Mówię zupełnie poważnie. Gdyby ktoś chciał to znowu wystawić... - Henry, przyjacielu, porozmawiamy o tym później – przerwał mu Aaron, wyciągając błagalnym gestem ręce. - Nie mamy zbyt wiele czasu. - Oczywiście, mój drogi. Kurtyna musi pójść w górę. - I to najszybciej, jak tylko możliwe - dodał Cyrus. - Może nawet dziś wieczorem. N a j l e p i e j dziś wieczorem. - Jak, twoim zdaniem, powinniśmy teraz postępować? -zapytała l Jennifer. 72
- Najpierw skontaktuję się z tym rzekomym komitetem Nagrody Nobla i przedstawię się jako cywilny adiutant generała - odparł najemnik. - W walizce mam trochę przyzwoitych ciuchów, ale będziemy musieli znaleźć coś dla Romana. - W szafie mojego szwagra jest mnóstwo ubrań. Powinny pasować jak ulał, bo mimo swego wieku uprawia kulturystykę, a nawet gdyby wynikły jakieś problemy, to pani Lafferty błyskawicznie dokona wszystkich potrzebnych przeróbek... - W takim razie tę sprawę mamy załatwioną - przerwał mu Cyrus ze zniecierpliwieniem. - Musimy się koniecznie dowiedzieć, kim są ci pajace z Air Force II i jak mamy z nimi postępować! - Już to zrobiłem - oznajmił MacKenzie Hawkins, ponownie zapalając wymięte cygaro. - Co takiego?! - W jaki sposób? - Kiedy? Gwar podekscytowanych głosów nie wywarł na Jastrzębiu najmniejszego wrażenia. Stary żołnierz uniósł tylko krzaczaste brwi i wydmuchną kłąb dymu. - Generale, proszę! - nastawał Cyrus. - To bardzo ważne. Co pan zrobił? - Wy wszyscy, chemicy i prawnicy, uważacie, że jesteście cholernie sprytni, ale macie bardzo krótką pamięć. - Mac. na litość boską... - Szczególnie ty, Sam. Właśnie ty wpadłeś na ten pomysł, naturalnie długo po mnie, ale i tak byłem dumny z twojej umiejętności analizowania sytuacji na polu bitwy. - O czym ty mówisz, do wszystkich diabłów?! -- O Małym Józefie, chłopcze! Wciąż tam jest... i-Kto? - Gdzie? -- W Czterech Porach Roku. Rozmawiałem z nim pół godziny temu. Jest naprawdę znakomicie zorientowany. - W czym? Przecież sam powiedziałeś, że nie możesz ufać temu małemu draniowi! - Teraz już mogę - odparł Hawkins z niewzruszoną pewnością w głosie. - Bezczelnie nadużywa swoich tymczasowych przywilejów, 73 co świadczy o twórczym i niezależnym umyśle, oraz wciąż próbuje mnie sprowokować. To człowiek, któremu spokojnie można zaufać. Obawiam się, że nie pojmuję tej logiki przyznał Aaron Pinkus. - On zwariował... - szepnęła Jennifer, wpatrując się w generała szeroko otwartymi oczami. Nie byłbym tego taki pewien - odparł Cyrus. - Dzięki wrogiej reakcji jest jasne, z kim mamy do czynienia. Taki człowiek nie strzeli ci znienacka w plecy, bo cały czas będziesz go miała na oku. - Ty też zwariowałeś - poinformował go Sam. Najemnik potrząsnął głową.
- Wcale nie. Istnieje takie powiedzenie, które powstało jeszcze w czasie wojen kozackich: „Zawsze całuj nogę, którą masz zamiar odciąć". - Podoba mi się! - wykrzyknął aktor. - Świetna kwestia na zakończenie drugiego aktu! - Może ja też oszalałam, ale chyba rozumiem, o co ci chodzi - odezwała się córa narodu Wopotami. Sam parsknął śmiechem. - Oczywiście - powiedział z przekąsem. - Pozwolę sobie jednak zwrócić pani uwagę, pani mecenas, że nie należy obciążać się winą przed popełnieniem przestępstwa. - Mądrala! - mruknęła Jennifer. - Rozumiem, do czego zmierzasz, Cyrus. W związku z tym co zrobimy? - Pytanie brzmi: co zrobił generał? - Och, rzecz jest całkowicie do zaakceptowania - zapewnił Jastrząb. - A znając waszą przeszłość, pułkowniku, jestem pewien, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu... Otóż poleciłem Małemu Józefowi, który, choć już nie najmłodszy, jest urodzonym zwiadowcą, aby przeprowadził szczegółowe rozpoznanie. Zbadał zabezpieczenia obozów przeciwnika, liczbę żołnierzy, siłę ognia oraz znajdzie dla nas drogi odwrotu, gdyby zaszła potrzeba przeprowadzenia takiego manewru, i ustali najlepszy kamuflaż, jakiego będziemy potrzebowali, zbliżając się do celu zero. - Że jak?! - wykrztusił sir Henry. Spokojnie, Henry! - wtrącił się pośpiesznie Pinkus. - Jestem pewien, że generał znacznie przesadza. - Oderwał wzrok od twarzy MacKenziego i wbił go w Cyrusa. Zapewniał pan, że nie będzie żadnych aktów przemocy ani naruszenia zasad bezpieczeństwa!
74
;
- Bo nie będzie, panie Pinkus. Generał posłużył się terminologią wojskową, ale miał na myśli pokoje hotelowe zajmowane przez rzekomą delegację ze Szwecji i... - Niewłaściwie mnie zrozumiałeś, Aaronie! - wykrzyknął aktor, zrywając się z fotela. Manewrował w taki sposób, żeby być zwróconym do wszystkich prawym profilem. - Jestem dumny, że mogę wziąć udział w tak szlachetnym przedsięwzięciu, czymkolwiek ono jest ciągnął, a z jego oczu sypały się snopy iskier. - Pamięta pan, generale, jak połączyliśmy się z Angolami i wyrąbaliśmy sobie drogę do El Alamein ' - Jasne, majorze Sutton! Przed chwilą awansowałem pana o kilka stopni. Na polu walki głównodowodzący ma do tego prawo. - Dziękuję panu, generale. - Sir Henry zasalutował, a Jastrząb poderwał się z fotela i odpowiedział w ten sam sposób. - Dalej, dawać tu tych drani! Prowadzić atak środkiem i podciągnąć oba skrzydła. Pokażcie im, jak walczą członkowie Stowarzyszenia Aktorów Filmowych Amerykańskiego Związku Artystów Scenicznych i Estradowych! Nikt nie zdoła napędzić nam stracha!... Aż krew gotuje się w żyłach, prawda, generale? - Tam, na Saharze, naprawdę byliście najlepsi ze wszystkich. Mieliście jaja co się zowie, żołnierzu. - Jaja? Do licha, to po prostu synteza klasycznej techniki i najlepszych pomysłów Stanisławskiego, a nie jakieś brednie zalecane przez trzeciorzędnych guru, którzy rozgłaszają wszem wobec, że dłubanie w nosie jest lepsze od porządnego smarknięcia! - Cokolwiek to było, majorze, okazało się skuteczne. A pamięta pan, jak koło Bengazi cała brygada... - To kompletne świry! - szepnął Sam do Jennifer. - Wpłynęli przeciekającym kajakiem w środek cyklonu i wiosłują jak diabli! - Opanuj się, Sam. Oni obaj są... wielcy, i to jest wręcz cudowne! - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że dobrze jest wiedzieć, iż w tym świecie zaludnionym przez mięczaków w prążkowanych GARNITurach zdarzają się jeszcze mężczyźni, którzy polują na tygrysy-ludojady. - To infantylne, przedpotopowe pieprzenie! - Wiem o tym - odparła dziewczyna z uśmiechem. - Czy nie jest przyjemnie znowu usłyszeć coś takiego? - I ty uważasz się za wyzwoloną kobietę? 75
- Owszem, uważam się, ale nigdy o tym nie mówiłam, bo to właśnie jest przedpotopowe, a nie ci starzy ludzie, którzy po prostu opowiadają o takim świecie, w
jakim żyli i jaki znali. Doceniam wartości tego świata oraz wszystko, co zrobili, żeby go ulepszyć. Czy można postąpić inaczej? - Ociekasz przesłodzoną, lepką dobrocią. - Czemu nie? Do tej pory udało mi się wygrać wszystkie sprawy, w jakich występowałam. Szczerze mówiąc, wygrałam nawet te, których nie powinnam była wygrać, a to znaczy, że cieszę się już pewną renomą. - Wygrałaś je z pomocą „mnóstwa luster i zasłony dymnej", jak powiedział nasz generał. „Dołożę najlepszych starań" jest eufemizmem dla „Dobra, spróbuję, ale jeśli się nie uda, to biorę nogi za pas. I to szybko". - Powtórz to głośno, a przekonasz się, w jakim stopniu jestem wyzwolona szepnęła z uśmiechem Jennifer. - Nie masz już niczego, czym mógłbyś zalać sobie spodnie... Dobra, może przerwiemy im te wojenne wspomnienia? - Mac! - ryknął przeraźliwie Devereaux. Dwaj weterani spojrzeli na niego tak, jakby był obrzydliwym czarnym robakiem, który nie wiadomo skąd pojawił się na półmisku ze spaghetti. - Skąd wiesz, że ten Mały Józef zrobi, co mu kazałeś? Z twojego opisu wynika, że to szuja - może nie taka, która wsadzi ci nóż w plecy, ale jednak szuja. Przypuśćmy, że powie ci to, co jego zdaniem chcesz usłyszeć? - Nie zrobi tego, Sam. Widzisz, rozmawiałem z jego dowódcą, bardzo wysokim dowódcą, który może się równać nawet z komendantem Pinkusem i ze mną. Kto wie, czy nie dysponuje on nieco większymi wpływami tam, gdzie to się naprawdę liczy. - I co z tego? - To, że ta bardzo ważna osoba ma silną osobistą motywację, żeby pomóc nam w osiągnięciu naszego celu, a nie uda nam się tego dokonać, jeśli za osiemdziesiąt siedem godzin od tej chwili, z. włączonym odliczaniem, nie stawimy się cali i zdrowi przed Sądem Najwyższym. - Osiemdziesiąt siedem z czym? - zapytał zdezorientowany Pinkus. - Odliczanie trwa, komendancie. Od punktu zero dzieli nas w przybliżeniu minus osiemdziesiąt siedem godzin. - Czy to ma coś wspólnego z celem zero? - nie ustępował znakomity prawnik.
76
- Nie uwierzy pan, majorze Sutton, ale ten człowiek był na plaży Omaha) - Prawdopodobnie z przymusowego zaciągu, generale. - Owszem, byłem tam, ale z karabinem, nie z książką szyfrów! - Cel zero, drogi Aaronie, jest równoznaczny z celem chwilowym - wyjaśnił aktor. Natomiast punkt zero oznacza cel ostateczny. Na przykład maszerując do Akimein, musieliśmy najpierw zająć Tobruk, który był naszym celem zero, samo Alamein zaś było punktem zero. Nawiasem mówiąc, bardzo podobne terminy można spotkać w kronikach Froissarta, z których korzystał Szekspir, pisząc swoje dramaty historyczne, a także... - Już dobrze, dobrze! - wykrzyknął zdesperowany Devereaux. - Co wspólnego ma to całe chrzanienie z jakąś szują o ksywce Mały Józef siedząca w hotelu C z t e ry Pory Roku? Powtarzam, Mac: na jakiej podstawie twierdzisz, że zrobi to, co mu kazałeś? Przecież już raz cię okłamał. - Ale w zupełnie innych okolicznościach - powiedziała Jennifer, uprzedzając Jastrzębia. Przypuszczam, że teraz jest bardzo uzależniony od swojego dowódcy. - Znakomicie, panno Redwing. Uzależnienie polega na tym, że tylko od tego dowódcy zależy, jak długo Mały Józef będzie jeszcze przebywał na tym świecie. - A, skoro tak sprawa wygląda... -- Właśnie tak, Sam potwierdził Hawkins. - Jak dobrze wiesz, w tej dziedzinie nie popełniam błędów. Czy oprócz placu Beigravii w Londynie mam ci przypomnieć o pewnym klubie golfowym na Long Island, fermie kurcząt w Berlinie lub o szalonym szejku w Tizi Ouzou który chciał odkupić moją trzecią żonę za dwa wielbłądy i mały pałac? - Wystarczy, generale! - stwierdził stanowczo Pinkus. - Przy pominam panu. że nie życzę sobie żadnych wzmianek o wydarzeniach z przeszłości. A teraz proszę, żebyście zechcieli usiąść, tak byśmy mogli zająć się aktualnymi problemami. - Oczywiście, komendancie. - Dwaj weterani spod Alamein posłusznie zajęli miejsca. Ale obawiam się, że niewiele uda nam się osiągnąć, dopóki Mały Józef nie złoży nam meldunku. - A jak on ma to zrobić, jeśli wolno zapytać? - zainteresował się Devereaux - Wyśle gołębia z zaszyfrowaną depeszą, który poleci do szejka w Tizi Ouzou?
77
- Nie, synu. Po prostu do nas zadzwoni. W tej samej chwili rozległ się dzwonek telefonu. - Ja odbiorę - powiedział Jastrząb, podnosząc się z miejsca. Szybkim krokiem podszedł do małego zabytkowego stoliczka i podniósł słuchawkę. - Tu baza Dymiący Wigwam, odbiór. - Jak się masz, kapuściany łbie! - rozległ się podekscytowany głos Małego Joeya. Założę się, że nie uwierzysz, w jakie gówno się wpakowałeś! Przysięgam na grób ciotki Angeliny, że czegoś takiego nie wypichciłby najbardziej szurnięty kucharz pod słońcem, mojego wuja Guido nie wyłączając! - Uspokój się, Józefie, i staraj się wyrażać nieco jaśniej. Najlepiej podaj mi wyniki przeprowadzonych obserwacji i namiary celu. - Co to za kretyńskie gadanie? - Dziwię się, że nie zapamiętałeś nic z kampanii włoskiej... - Siedziałem wtedy w mysiej dziurze. O czym ty gadasz, do Cholery? - Chodzi mi o to, czego dowiedziałeś się w hotelu. - Nie dziwota, że wy, wojskowi, wyciągacie tyle forsy od podatników. Nikt nie rozumie, co mówicie, ale wszyscy was się boją. - Józefie, czy mógłbyś mi wreszcie powiedzieć, czego się dowiedziałeś? - Przede wszystkim, jeżeli te palanty są Szwedami, to ja nigdy nie jadłem norweskiego befsztyka, a jadałem go raczej często, bo panienka, z którą kiedyś kręciłem, była właśnie z Norwegii i robiła mi go dwa albo i trzy razy w tygodniu, żeby... - Józefie, czy to długa historia? Chcę natychmiast usłyszeć, czego się dowiedziałeś! - Już dobrze, dobrze... No więc, zajmują trzy apartamenty a w każdym są dwie sypialnie. Rozdałem parę baksow pokojówkom i kelnerom i dowiedziałem się, że ci pajace gadają między sobą tak jak my, po angielsku, tyle że to jakieś świry, bo bez przerwy gapią się w lusterka i nawijają sami do siebie, jakby nie wiedzieli, kim są. - A co z odwodami i siłą ognia? - Nic nie mają! Sprawdziłem wszystkie klatki schodowe, a nawet książkę meldunkową, co kosztowało mnie dwieście papierów, ale nie znalazłem nikogo, z kim mógłbym ich skojarzyć. Wpadł mi w oko tylko jeden gość, jakiś Brickford Aldershotty, ale okazało się, że zatrzymał się na jedną noc. - Ewentualne drogi ucieczki? 78 Schody ewakuacyjne, nic więcej. - A więc twierdzisz, że plaża jest czysta... - Jaka plaża? - Cel zero, Józefie! Hotel! - Można tu wejść jak do kościoła w Palermo w Wielkanoc. - Coś jeszcze? - Tak, numery pokojów. - Zasłonka podał je, po czym dodał: - Ten, kogo tu przyślesz, musi mieć nielichą krzepę. - Co masz na myśli, Józefie? - Pewna bystra pokojówka powiedziała mi. że ci kretyni obtłukują szyjki butelek, stawiają je na sztorc na podłodze i robią nad nimi pompki, czasem nawet,-dwieście albo i więcej. Mówię ci, to regularne świry!
22 Miecho d’'Ambrosia wszedł przez szklane drzwi do budynku AxelaBurlapa przy Wall Street na Manhattanie, wsiadł do windy, pojechał na dziewięćdziesiąte ósme piętro, przeszedł przez kolejne szklane drzwi i podał wizytówkę wyniosłej jak kamienna rzeźba, angielskiej recepcjonistce. Sahatore D'Ambr osią, consultint. Wizytówkę wydrukował jego kuzyn z Rikers Island.
- Mam się tu spotkać z jakimś Iwanem Salamandrem - powiedział Salvatore. - Czy jest pan umówiony? - To nieważne, złotko. Po prostu powiedz mu, że przyszedłem, i wpuść mnie do środka. - Bardzo mi przykro, panie D'Ambrosia, ale nikt, kto nie umówił się wcześniej na spotkanie, nie może ot, tak sobie, wejść prosto z ulicy do gabinetu prezesa firmy AxelBurlap. - A co byś zrobiła, koteczku, gdybym połamał ci biurko? - Proszę? - Po prostu powiedz mu, że jestem, capiscel ' Pan D'Ambrosia został natychmiast zaproszony do wyłożonego orzechową boazerią sanctum sanctorum Iwana Salamadra, prezesa trzeciej co do wielkości firmy brokerskiej działającej na Wall Street. - Co... Cooo? - wyskrzeczał chudy okularnik, ocierając pot, który ustawicznie spływał mu na czoło. - Czy musi pan koniecznie straszyć moją recepcjonistkę, która ma najlepsze referencje na całym 80 Manhattanie, futro z czarnych norek i pensję, o której moja żona nigdy nie może się dowiedzieć? - Musimy pogadać, panie Salamander, a właściwie to pan musi wysłuchać, co mam do powiedzenia. Poza tym ta cizia wcale nie wyglądała na przestraszoną. .- Naturalnie! - wykrzyknął Iwan Groźny, tak bowiem nazywano go na Wall Street. - Osobiście poleciłem jej zachować całkowity spokój. Myślicie, że jestem głupi?... Otóż nie jestem, panie silny, i szczerze mówiąc wolałbym, żeby to wszystko, co masz mi do powiedzenia, zostało powiedziane w jakiejś nędznej włoskiej knajpce na Brooklynie! - Mnie i moim przyjaciołom też nie bardzo się podoba smród twojego salami i śniętych rybek. W całej okolicy cuchnie jak na mieliźnie podczas odpływu. - Skoro już ustaliliśmy różnice między naszymi kulinarnymi gustami, może się dowiem, dlaczego mam poświęcać mój cenny czas jakiemuś ulicznemu rzezimieszkowi? - Dlatego że to, co mam powiedzieć, powiedział sam szef, a jeśli masz tu jakiś podsłuch, to on osobiście rozszarpie ci gardło, capiscel - Daję słowo, o niczym takim nie może być mowy! Myślisz, że zwariowałem < więc, co on powiedział? - Masz kupować akcje firm produkujących sprzęt wojskowy, szczególnie samoloty i... Cholera, zapomniałem. Czekaj, zapisałem to sobie. - D'Ambrosia wyjął z kieszeni zmiętą kartkę. - O, jest. Samoloty i oprzyrządowanie. Właśnie to oprzyrządowanie uciekło mi z pamięci - Szaleństwo, cały przemysł zbrojeniowy idzie na dno! Co chwila mówią o nowych cięciach w budżecie! * - Czekaj, tu jest jeszcze więcej. Ale pamiętaj, że jeśli to nagrywasz, to jesteś już trupem. - Daj spokój, nigdy nie robię takich rzeczy. - Ostatnio sporo się zmieniło. - Mięcho przez dłuższą chwilę wpatrywał się w kartkę, poruszając bezgłośnie ustami, po czym zaczął recytować, nie zwracając uwagi na intonacje ani znaki przestankowe: - Dobra, słuchaj: nastąpiły alarmujące wydarzenia o których kraj nie może zostać poinformowany ponieważ wywołałoby to szybko roz-pieszczynajat i się panikę... - Może rozprzestrzeniającą? 81
- W porządku, skoro tak uważasz. - Mów dalej. - Zaobserwowano wzmożenie częstotliwości transmisji przekazywanych z satelitów szpiegowskich oraz stwierdzono pojawienie się maszyn dalekiego zwiadu działających na eks... ekstremalnie dużych wysokościach... - Coś takiego jak nasze U-2? Ruscy złamali traktat?
- Nie udało się precyzyjnie zidentyfikować tych obiektów - ciągnął Mięcho, odwracając kartkę - niemniej jednak zarejestrowano wiele zdarzeń tego rodzaju, a Rosjanie po cichu potwierdzili, że u nich było to samo... - Salvatore D'Ambrosia, alias Mięcho, schował kartkę i dokończył własnymi słowami: - Więc cała pieprzona planeta, a szczególnie my, jest w stanie tajnego alarmu. Te latające śmieci mogą wysyłać żółtki, Arabowie albo żydziaki... - Bzdura! - Albo... - Salvatore zniżył głos i szybko uczynił znak krzyża na szerokiej piersi - albo coś, o czym nic nie wiemy - tam, z góry... - Powiedziawszy to, wbił wzrok w sufit, a na jego twarzy zagościł na chwilę wyraz modlitewnego uniesienia graniczący z błaganiem o litość. - Co takiego?! - wrzasnął Salamander. - To największa pieprzona bzdura, jaką w życiu słyszałem! Nikt nie... Zaraz, chwileczkę... Ho, ho, genialny pomysł! Mamy teraz zupełnie nowego nieprzyjaciela, przed którym musimy się bronić, a po to, żeby się bronić, potrzebujemy nowego sprzętu! - Więc skapowałeś, o co chodzi szefowi? - Czy skapowałem? Zakochałem się bez pamięci!... Zaraz, jakiemu szefowi? Przecież on poszedł spać z rybami? Właśnie na tę chwilę Mięcho był specjalnie przygotowywany, powtarzając swoją kwestię tak często, że mógłby ją wygłosić nawet z głową zanurzoną w misce chianti. Sięgnął do drugiej kieszeni i wyjął z niej małą kopertę z czarną obwódką - taką w jakiej zazwyczaj przysyła się zaproszenia na uroczystości pogrzebowe - po czym wręczył ją sprawiającemu wrażenie zahipnotyzowanego Salamandrowi. ze słowami, które tak głęboko wryły się w jego pamięć, że należało się spodziewać, iż powie je także na łożu śmierci: - Jeśli szepniesz o tym choć słowo, to zaraz potem zamilkniesz na zawsze. Iwan Groźny przez chwilę spoglądał niepewnie to na potężnie zbudowanego posłańca, to na wywołującą nieprzyjemne skojarzenia kopertę. Wreszcie wziął z biurka błyszczący nóż do papieru, rozciął brzeg koperty i wyjął znajdującą się w niej kartkę. Jego wzrok natychmiast padł na podpis widniejący na dole strony nagryzmolone pośpiesznie inicjały, które znał tak dobrze. Bezwiednie otworzył usta, wybałuszył oczy i spojrzał na Mięcho. - To niemożliwe! - szepnął. - Ostrożnie - odparł Salvatore równie cicho jak Salamander, a następnie powoli przeciągnął wskazującym palcem w poprzek gardła. - Jedno słowo i koniec z tobą. Czytaj. Czując wzbierający błyskawicznie strach, Iwan ponownie skierował wzrok na kartkę i zaczął czytać: „Stosuj się ściśle do instrukcji przekazanych ci ustnie przez kuriera. Niech ci nawet przez myśl nie przejdzie, żeby postąpić wbrew nim. Znajdujemy się w trakcie ściśle tajnej, całkowicie poufnej, absolutnie priorytetowej operacji strategicznej. Za jakiś czas otrzymasz dokładniejsze wyjaśnienia. Teraz, w obecności kuriera spal tę kartkę oraz kopertę. Jeśli tego nie zrobisz, on spali ciebie. Wkrótce wrócę. - Masz zapałki? - zapytał cicho sparaliżowany przerażeniem Salamander. Rzuciłem palenie ze względów zdrowotnych. Byłoby trochę głupio, gdybym zginął tylko dlatego, że nie palę. - Jasne. - Mięcho rzucił pudełko na biurko. - Jak z tym skończysz zrobisz jeszcze jedną drobnostkę. - Proszę bardzo. Nie sprzeciwiam się poleceniom przysyłanym z tamtego świata. - Podniesiesz słuchawkę i każesz kupić pięćdziesiąt tysięcy akcji Petrotoxk Amalgamated. - Co takiego?! - wyskrzeczał Iwan Groźny, zapominając o otarciu czoła pokrytego grubymi kroplami potu. Jego przerażenie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy zobaczył, że wielka ręka Miecha zaczęła powolną wędrówkę ku wewnętrznej kieszeni marynarki. - Chciałem powiedzieć, oczywiście! Dlaczego nie? Nawet siedemdziesiąt pięć tysięcy, proszę bardzo! Mięcho złożył jeszcze cztery takie same kurtuazyjne wizyty. Wszystkie przebiegły w bardzo podobny sposób - różnica polegała jedynie na liczbie zduszonych okrzyków przerażenia -
83
i zaowocowały identycznymi rezultatami, to znaczy poleceniami kupować! kupować! kupować! To z kolei zaowocowało największym ożywieniem na giełdzie od czasu, kiedy Dow Jones przekroczył trzy tysiące punktów i ciągle piął się w górę. Taka marchewka musiała podziałać na wyobraźnię osłów; kupowano wszystko, co się dało, a niektóre transakcje opiewały na miliardy dolarów. Działo się naprawdę coś wielkiego, więc sprytni chłopcy od obracania pieniędzy postanowili za wszelką cenę wykorzystać szansę i pojechać w górę na huśtawce ekonomicznego bilansu zysku i strat. „Kupować firmy komputerowe, cena nie gra roli! Zdobyć pakiety kontrolne wszystkich kooperantów firm zbrojeniowych w Georgii! I nie zawracać mi głowy liczbami! Idziemy na całego, idioto! Musimy wykupić znaczące udziały McDonnella Douglasa, Boeinga i Rolls-Royce'a. Na litość boską, podbijaj cenę tak długo, aż inni wymiękną! Kupować Kalifornię!" W ten sposób, dzięki ogólnonarodowej mistyfikacji, która bez wątpienia wywarłaby ogromne wrażenie nie tylko na Małym Joeyu, ale nawet na Houdinim i Rasputinie, miliardowe wierzytelności przeszły na własność nieprzyjaciół Vincenta Francisa Assisi Mangecavallo. Tragicznie zmarry dyrektor CIA siedział pod parasolem w Miami Beach na Florydzie z kosztownym cygarem w ustach, komórkowym telefonem u jednego boku, przenośnym radiem u drugiego, szklaneczką z rumem na plastikowej tacy przed sobą i szerokim uśmiechem na twarzy. - Zabierzcie się z największą falą, zakichani golfiarze - mruknął, jedną ręką sięgając po szklankę, drugą zaś przytrzymując rudą perukę. - A potem ocean nagle wyschnie, tak jak za czasów Mojżesza, niech spoczywa w spokoju, a wy wylądujecie na suchym piasku, sukinsyny! Powinniście się byli porządnie zastanowić, zanim wydaliście na mnie wyrok śmierci. Wszyscy skończycie czyszcząc pisuary w Kairze. To miejsce w sam raz dla was! Sir Henry Irving Sutton siedział sztywno i z gniewną miną na kuchennym krześle, a Erin LafTerty uwijała się z nożyczkami wokół jego rozwianej korony siwych włosów. - Tylko trochę przystrzyż, dziewko, najwyżej odrobinę, bo 84
w przeciwnym razie do końca swego nędznego żywota nie wyjdziesz z kuchni!
- Nie próbuj mnie straszyć, stary pierniku - odparła Erin. - Chyba przez jakieś dziesięć lat oglądałam cię w tym popołudniowym programie, jak mu tam... Aha, Na zawsze wspomnienia, wiec znam Cię na wylot, chłopcze - Słucham?
- No, zawsze wrzeszczałeś i ryczałeś na te bachory, aż prawie odchodziły od zmysłów, a potem zamykałeś się w bibliotece i płakałeś jak bóbr. Mamrotałeś pod nosem, że za łatwo wiedzie im się w życiu i że powinni się przygotować na różne przykrości, jakie niesie ze sobą życie. Jezus, Maria, gadałeś wtedy jak święty! To znaczy, było ci okropnie żal. że nagadałeś im takich okropnych rzeczy i w ogóle. Tak, tak, pod tą skorupą jesteś straszny mięczak, dziadku Weatherall! - To była tylko rola, którą odtwarzałem. - Może pan to nazywać, jak pan chce, panie Sutton, ale ja i wszystkie moje koleżanki oglądałyśmy ten program tylko dzięki panu. Kochałyśmy się w tobie, chłopcze! - Zawsze przeczuwałem, że ten sukinsyn mógłby wywalczyć lepszy kontrakt! warknął aktor pod nosem. - Słucham pana? - Nic takiego, droga pani, nic takiego. Proszę ciąć, ile pani uzna za stosowne. Zdaję się całkowicie na pani gust. Drzwi otworzyły się z hukiem i do kuchni wkroczył Cyrus M. Jego ciemna twarz błyszczała podnieceniem. - Ruszamy, generale! - Znakomicie, młody człowieku. Gdzie mój mundur? Zawsze było mi do twarzy w wojskowym stroju. ,>. - Nie będzie żadnych parad ani mundurów.
- Dlaczego, na litość boską? - Po pierwsze dlatego, że na życzenie Pentagonu oraz wszystkich wpływowych urzędów w Waszyngtonie, Białego Domu nie wyłączając, generał nie jest już generałem. Po drugie dlatego, że zwracalibyśmy na siebie uwagę, czego wolę uniknąć. - Cóż, nie jest łatwo wczuć się w rolę bez rekwizytów, w tym także bez odpowiedniego stroju... Właściwie jako generał jestem od was starszy stopniem, pułkowniku. - Jeśli chce pan grać w tym przedstawieniu, panie aktorze, to ma 85 pan grać generała. W rzeczywistości jest pan tylko majorem, a to jest o dwa stopnie niżej od pułkownika. Nie ma pan szans, lir Hen%. - Przeklęci, impertynenccy cywile... - Co pan sobie wyobraża, do cholery? Że to druga wojna światowa? - Nie, ale tylko ja jestem tu artystą! Cała reszta to cywile... i chemicy. - Kurcze, pana i Hawkinsa łączy o wiele więcej niż El Alamein. Prawdą jest również to, że większość znanych mi generałów przez całe życie była aktorami... Chodźmy już. Oczekują nas o dwa-dwa--zero-zero. - To jakiś numer telefonu? - Godzina, majorze, albo generale, jeśli pan woli. W ten sposób w wojsku określa się dziesiątą wieczorem. >&? - Zawsze miałem kłopoty z tymi cholernymi liczbami... - ; Komitet Nagrody Nobla zajmował trzy sąsiadujące ze sobą apartamenty. Środkowy wybrano na miejsce spotkania znakomitego generała MacKenziego Hawkinsa, Żołnierza Stulecia, z dostojnymi „gośćmi ze Szwecji". Adiutant generała, niejaki pułkownik Cyrus Marshall, emerytowany oficer armii USA, uzyskał zapewnienie, że spotkanie odbędzie się w kameralnym gronie, bez udziału prasy, radia i telewizji. Po jego zakończeniu nie przewidywano ogłoszenia żadnego komunikatu. Jak wyjaśnił pułkownik, choć stary żołnierz poczuł się ogromnie zaszczycony tak wielkim wyróżnieniem, to obecnie przebywa on w dobrowolnym odosobnieniu, pracując nad pamiętnikami zatytułowanymi Pokój poprzez krew i przed przyjęciem nagrody chciałby najpierw zapoznać się z zakresem czekających go obowiązków i zasięgiem podróży. Lars Olafer, rzecznik komitetu, zgodził się na wszystko z tak wielkim entuzjazmem, że pułkownik Cyrus postanowił na wszelki wypadek uzupełnić osobisty arsenał swój i Romana Z. o broń miotającą pociski z gazem paraliżującym. Należało działać w taki sposób, żeby w pułapkę złapali się ci, którzy ją zastawili, i Cyrus doskonale wiedział, jak to osiągnąć: zwabić szkodniki, unieruchomić je, a następnie poddać przesłuchaniu, znęcając się nad nimi psychicznie, ale nie czyniąc żadnej rzeczywistej szkody. Wśród najbardziej skutecznych metod należało wymienić groźbę wydłubania oczu. 86
- W mundurze wyglądałbym znacznie bardziej dostojnie! - varknął z wściekłością Sutton, maszerując hotelowym korytarzem , prążkowanym garniturze przywiezionym z jego bostońskiego mieszkania. - Te łachy byłyby dobre do Milionerów Shawa, ale nie do tej akcji!
- Świetnie wyglądasz, ojczulku - zapewnił go Roman Z. i ku zdumieniu starego aktora uszczypnął go w policzek. - Brakuje ci jeszcze tylko kwiatka w butonierce. - Odczep się, Roman - powiedział cicho Cynis. – Wygląda tak, jak powinien . Jest pan gotów, generale? - Rozmawiasz z zawodowcem, chłopcze. Już czuję adrenalinę żyłach. Uwaga, zaczyna się przedstawienie!... Zapukaj do drzwi ! wejdź pierwszy, a potem ja wkroczę na scenę. - Mam tylko jedną prośbę - powiedział najemnik, zatrzymując się przed drzwiami. Jest pan wspaniałym aktorem, nikt nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale niech pan nie przesadzi i nie napędzi im od razu stracha. Zanim wykonamy nasz ruch, musimy zdobyć maksymalnie dużo informacji.
- Bawi się pan w reżysera, pułkowniku? W takim razie może pozwoli pan sobie wyjaśnić, bo chyba pan o tym nie wie, że w teatrze najważniejsze są trzy rzeczy: talent,
dobry smak i wytrwałość. Hamlet uważał, iż aktorowi szczególnie przydaje się ta druga cecha, Pamiętam, jak pewnego razu w Poughkeepsie...
- Opowie mi pan to innym razem, panie Sutton. Tymczasem zacznijmy przedstawienie, dobrze? - Cyrus wyprężył na baczność potężne ciało i zapukał mocno w futrynę. Drzwi otworzył siwowłosy mężczyzna z brodą w kolorze pieprzu i soli oraz w binoklach na nosie. - Jestem pułkownik Marshall - przedstawił się Cyrus. - Adiutant generała MacKenziego Hawkinsa.
- l'alkommen, pułkowniku - odparł rzekomy Szwed. Mówił tak przesadnym skandynawskim akcentem, że bywały w świecie Cyrus aż skrzywił się mimowolnie. Jezdeśmy oggromnie radzi, że możżemy poznadż znagomidego ugenercła -Przedstawiciel komitetu Nagrody Nobla ukłonił się nisko i cofnął kilka kroków, wpuszczając do pokoju Żołnierza Stulecia, który wkroczył do apartamentu niczym ożywiony Kolos z Rodos. Zaraz za nim wślizgnął się podekscytowany . Roman Z.
- To dla mnie wielki zaszczyt, panowie! - zagrzmiał aktor
87 głosem zdumiewająco podobnym do gardłowego porykiwania Mac Kenziego Hawkinsa. Jestem wzruszony i zażenowany tym. że was \vybór padł akurat na mnie. skromnego uczestnika większości głównych konfliktów zbrojnych naszego stulecia. Starałem się tylko robić jak najlepiej to, co do mnie należało, a jako żołnierz, który większą część życia spędził na polu bitwy, mogę jedynie powiedzieć, ze budowaliśmy szańce z naszych poległych bohaterów, a kiedy tylko nadarzała się okazja, ruszaliśmy do ataku, prąc niepowstrzymanie ku zwycięstwu! Nagle w apartamencie wybuchło niesłychane zamieszanie, a spanikowane głosy, które się odezwały, w cudowny sposób utraciły najmniejsze ślady szwedzkiego akcentu. - Boże, to on! - Niesłychane, ale masz rację!
- Nie wierzę! Myślałem, że już dawno nie żyje. - Skądże znowu. Gdyby miał zamiar umrzeć, zrobiłby
to na scenie. - Najwspanialszy aktor charakterystyczny naszych czasów! Walts Abel lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych!. Uosobienie doskonałości - Co tu się dzieje, do jasnej cholery?! - wrzasnął pułkownik Cyrus. Jego potężny, lecz nie wyszkolony głos nie stanowił jednak żadnej konkurencji dla niezbyt zgranego chóru aktorów Ethelrew Brokemichaela. - Czy ktoś może mi to wyjaśnić?! - krzyczał usiłując przekrzyczeć gwar czyniony przez Samobójczą Szóstkę tłoczącą się w komplecie wokół „generała MacKenziego Hawkinsa". Rzekomi Szwedzi ściskali mu dłonie, klepali po plecach, a jeden ucałował nawet jego sygnet. - Do diabła, niech ktoś mi wreszcie powie, o co tu
chodzi!
- Ja spróbuję - zaofiarował się Dustin, spoglądając na Cyrusa roziskrzonym wzrokiem. - Widocznie został pan zwerbowany późniejszym etapie i dlatego nic pan nie wie, ale ten człowiek nie jest tym pajacem Hawkinsem, tylko jednym z najgenialniejszych artystów współczesnego teatru. Wszyscy oglądaliśmy go, kiedy byliśmy młodzi analizowaliśmy jego grę, chodziliśmy za nim do „Joego Allena" to bar dla aktorów - i zasypywaliśmy pytaniami, starając zapamiętać wszystko, co nam powiedział, uchylając łaskawie rąbka
tajemnicy. - Jakiego rąbka? O czym pan gadasz, do stu tysięcy diabłów^ - Ten człowiek to Henry Irving Sutton! Sutton, ar Henry.] - 88 - Tak, wiem - przerwał mu z rezygnacją Cyrus. - Dla uczczenia pamięci nieżyjącego angielskiego aktora, który nie miał nic wspólnego ani z bankiem, ani z krawcem na Pierwszej Alei... Zaraz, chwileczkę! - wykrzyknął nagle najemnik. - A kim w takim razie wy jesteście? - Każdy z nas może podać tylko nazwisko, stopień i numer służbowy - odparł Marlon, który usłyszał pytanie Cyrusa i z ociąganiem odwrócił się od rozpromienionego
Suttona, z.doskonale udawaną skromnością przyjmującego hołdy od młodszych kolegów. - Mówię to z prawdziwą przykrością, pułkowniku, ponieważ kiedyś odtwarzałem niewielką rolę w filmie z Sidneyem Poilier, który także był znakomitym artystą.
- Nazwisko, stopień i... Co to ma znaczyć, do cholery? - Dokładnie to, co powiedziałem, pułkowniku. Nazwisko, stopień i numer służbowy, zgodnie z ustaleniami Konwencji Genewskiej. Ani słowa więcej. - Jesteście żołnierzami? - I to znakomitymi - odparł Dustin, zerkając tęsknie na swego idola, który już zaczął porywającą opowieść o swoich minionych sukcesach. - Podejmujemy ryzyko walki bez mundurów, choć jak do tej pory w niczym nam to nie przeszkadzało. - Walki?...
- Chodzi o realizacje tajnych zadań, szarych i czarnych operacji... Naturalnie to ostatnie określenie nie ma nic wspólnego z uprzedzeniami rasowymi! - Wiem, co to są czarne operacje, ale dalej za cholerę nie wiem, kim w y jesteście! - Przed chwilą panu powiedziałem: wojskowym oddziałem specjalizującym się w realizacji poufnych misji o najwyższym stopniu tajności. ,. - A ta bzdura z komitetem Nagrody Nobla jest jedną z tych misji? •;' - Tak tylko miedzy nami dwoma... powiedział Dustin, zniżając głos do konfidencjonalnego szeptu i pochylając się w stronę rozmówcy. - Ma pan szczęście, że jesteśmy tym, kim jesteśmy, bo w przeciwnym razie mógłby pan pożegnać się z emeryturą. Ten człowiek nie jest generałem Hawkinsem! Został pan zrobiony w konia, pułkowniku. Wyrolowali pana, jeśli wie pan, co mam na myśli. - Doprawdy?... - wymamrotał Cyrus, wpatrując się przed siebie nie widzącym spojrzeniem, jakby znajdował się w początkowym stadium katatonii. - 89 - - Oczywiście, podobnie jak pana Suttona... to znaczy sir H ry'ego. Przecież nie wystawiałby na szwank swojej znakomitej reputacji. uczestnicząc dobrowolnie w spisku mającym na celu zniszczenie pierwszej linii obrony naszej ojczyzny! - Pierwsza linia obrony?... Spisek?... *"••- Tak właśnie nas poinformowano, pułkowniku. - Tego już za dużo! - wycharczał Cyrus, otrząsając się z oś pienia. - Kim właściwie jesteście i skąd się tu wzięliście? - Z Fortu Benning, a dowodzi nami bezpośrednio sam generał brygady Ethelred Brokemichael. Nasze nazwiska są właściwie nie istotne, gdyż jako zespół jesteśmy znani pod nazwą Samobója Szóstka. -•:•.•;Samobójcza... Mój Boże, najlepszy oddział antyterrorystyczny na świecie? ^ - Słyszeliśmy już takie opinie - Ale przecież... Przecież wy.. - Zgadza się, jesteśmy aktorami. :- .«- A k t o r a m i ! - wrzasnął Cyrus tak głośno, że Henry Irvii Sutton umilkł nagle, a wraz z nim krąg otaczających go wielbicieli i wszyscy spojrzeli ze zdziwieniem na czarnoskórego najemnika. • Wszyscy jesteście... aktorami? - Najbardziej zgraną paczką fachowców w tej dziedzinie, jaką można sobie wyobrazić, pułkowniku - odparł „generał Hawkins". Proszę zwrócić uwagę, że wszyscy zadali sobie trud zdobycia europej skich ubrań w eleganckich, stonowanych barwach, najodpowiedniej szych dla szacownych reprezentantów świata nauki. Proszę tylkodostrzec, jak wiele uwagi poświęcili odpowiedniemu dobraniu peruk oraz sztucznych bród i wąsów: trochę siwizny, ale bez przesady. Tylko tyle, żeby dodać nieco lat i sporo powagi. Wreszcie ich sylwetki pułkowniku - lekko przygarbione plecy, zapadnięte piersi - subtelne szczegóły, takie jak binokle i grube szkła. Wszystko to są maksymalnemu upodobnieniu się do odtwarzanych postaci, a z kolei pozwala na idealne wczucie się w rolę i znakomite oddanie wszelkich psychologicznych niuansów. Tak, to rzeczywiście aktorzy najlepsi, jakich można sobie wyobrazić. •> •*,•:,<• : '» " - Wszystko zauważył! - Co za zmysł obserwacji! - Każdy, nawet najdrobniejszy szczegół... <
90
- Szczegóły, moi panowie - oznajmił Sutton - stanowią naszą tajna broń. Radzę nigdy o tym nie zapominać. Odpowiedziała mu burza okrzyków: - Nigdy! <•• : •!-.. - Ma się rozumieć! - Jak moglibyśmy zapomnieć?! Stary aktor uniósł obie ręce. - Naturalnie wiem, że nie muszę wam o tym przypominać. Zdaję sobie sprawę, że swoim występem na lotnisku zdołaliście zwieść kilkanaście milionów ludzi. Znakomita robota, panowie! A teraz chcę was poznać. Wasze nazwiska, jeśli można prosić... - Cóż... - mruknął Lars Olafer, wskazując ruchem głowy dwóch najemników. - Gdyby nie obecność niepożądanych osób, z radością przedstawilibyśmy się panu naszymi prawdziwymi nazwiskami, ale otrzymaliśmy wyraźne rozkazy, żeby pozostać przy pseudonimach, choć nie ukrywam, że dla mnie osobiście jest to szalenie krępujące. \ - Dlaczego? - Ze względu na tytuł, na który pan sobie zasłużył, ja natomiast nie. - Nazywają mnie sir Larry, gdyż moje prawdziwe imię brzmi Laurence. ^Przez„u"? - • •>'.- •.•••- .»-M."..V :p •. . r?:.,-. *>- Oczywiście. - W takim razie powiem panu, że całkowicie zasłużył pan sobie na ten przydomek. Wychyliłem z Larrym i Vi\ niejedną kwaterkę, ale musze stwierdzić z całą odpowiedzialnością, że dostrzegam wyraźne podobieństwo między panem a tym kościstym, choć bardzo miłym człowiekiem. Grałem Pierwszego Rycerza w Becketcie, w którym występował razem z Tonym Quinnem. - Doprawdy nie wiem, co mam powiedzieć... - Był pan wspaniały! - Genialny! - Nadzwyczajny! - Rzeczywiście, wydaje mi się, że to się dało oglądać. - Czy możecie skończyć to chrzanienie?! - ryknął Cyrus. Na jego szyi wystąpiły grube, nabrzmiałe żyły. - Na mnie mówią Książę. - A na mnie Sylvester. - 91 - Jestem Marlon., - - Ja jestem... jestem... jestem Dustin. Rozumie mnie pan... pen... pan? - Siemanko, generale, wołają mnie Telly. Lizaczka? - Jesteście naprawdę znakomici! - A to wszystko jest zupełnie niedorzeczne! - ryknął Cyrus, chwytając za klapy Dustina i Sylvestra. - Słuchajcie mnie, dranie... - Spokojnie, koleś - wtrącił się Roman Z., poklepując po potężnym ramieniu swojego niedawnego kompana z celi. - Nie krzycz tak strasznie, bo podskoczy ci ciśnienie. - Pieprzę moje ciśnienie! Powinienem natychmiast rozwalić tych sukinsynów! - Ależ, wędrowcze, skąd ten zaskakujący prymitywizm? - zdziwił się Książę. - My nie uznajemy przemocy. To nic więcej niż tylko przemijający stan umysłu. - Stan czego? - ryknął najemnik. - Umysłu - powtórzył Książę. - Freud nazywał to szaleńczą projekcją wyobraźni. Często ćwiczymy takie zachowania podczas prób, naturalnie podczas zajęć z improwizacji. - Naturalnie. - Gyrus uwolnił bezradnych więźniów. - Poddaję się... - wymamrotał, opadając na najbliższy fotel. Roman Z. stanął za nim i zaczął masować jego szerokie barki. - Poddaję się! - powtórzył głośniej, obrzucając bezsilnym spojrzeniem otaczającą go gromadę szaleńców. - Więc to wy jesteście Samobójczą Szóstką? Tym legendarnym oddziałem, o którym śpiewa się piosenki? Świat chyba postradał zmysły! - W pewnym sensie ma pan rację, pułkowniku - powiedział Sylvester swoim normalnym głosem, wyćwiczonym w Szkole Aktorskiej w Yale - ponieważ do tej pory nie oddaliśmy jeszcze ani jednego strzału i nikomu nie zrobiliśmy krzywdy, nie licząc pary wykręconych rąk i jednego lub dwóch złamanych żeber. Po prostu my nie pracujemy w ten
sposób. Wybraliśmy łatwiejszą metodę. Wcielamy się w różne postaci, najczęściej ośmieszając przeciwników, ale od czasu do czasu zdarza nam się z kimś zaprzyjaźnić. - Wszyscy uciekliście z domu wariatów - poinformował go Cyrus. - A może w ogóle nie jesteście z tej planety? - dodał nieco ciszej. - Jest pan dla nas niesprawiedliwy, pułkowniku - zaprotestował Telly. - Gdyby wszystkie armie świata składały się z aktorów, wojny 92 przypominałyby cywilizowane przedstawienia, a nie barbarzyńskie jatki. Nagradzano by indywidualne oraz zbiorowe kreacje: najlepsze przemówienia, najbardziej przekonujące riposty, najgwałtowniejsze reakcje tłumu - Przyznawano > by także nagrody za najlepsze kostiumy i scenografie - wtrącił się Marlon - jak również za efekty specjalne i symulacje pola bitwy. - Oraz scenariusz - uzupełnił Książę. - Myślę, że pan nazwałby to planowaniem strategicznym. - Na litość boską, nie zapomnijcie o reżyserii! - wykrzyknął sir Larry. - I o choreografii - dorzucił Sylvester. - Biorąc pod uwagę okoliczności, choreograf musiałby ściśle współdziałać z reżyserem, a jego praca wcale nie byłaby mniej ważna. - Cudownie, po prostu cudownie! - zachwycił się Henry Irving Sutton. - Działania na lądzie, wodzie i w powietrzu oceniałoby jury złożone z członków międzynarodowej akademii teatralnej. Rzecz jasna, w celu zachowania autentyzmu zdarzeń zatrudniono by wojskowych konsultantów, ale ich rady miałyby drugorzędne znaczenie, gdyż najwazmejszy byłby pomysł, charakteryzacja i kunszt aktorski, czyli po prostu. . sztuka! - - Słusznie, wędrowcze! - - Słyszałaś, Stella? Ale im dosunął! - - Ma pan... pan... pan rację! - - Panie, twe słowa koją me zbolałe serce. - - Nieźle, ślicznotko. Chcesz lizaka? - - Dobrze gada. Obyłoby się bez oficerów mógłbyfaty pdudfcywać se na żółtkach, ile dusza zapragnie. . . •> . - Co takiego? - Nie chwytasz? Wszystko jest na niby, nikt nie wyciąga kopyt, więc robisz wszystko, na co ci przyjdzie ochota, no nie? - Aaaaaaaa! - zawył Cyrus, jakby nagle zapragnął wprowadzić w życie mądrość zawartą w sentencji Anouilha. - Przypomniałem sobie! Pan, sir Henry Narwaniec! Pan był żołnierzem! Ten świrnięty Hawkins mówił, że walczył pan w Afryce Pomocnej i nawet został jakimś chrzanionym bohaterem. Co się stało z człowiekiem, którym był pan wtedy? - Mówiąc najprościej, jak tylko można, pułkowniku, wszyscy 93 żołnierze są aktorami. Boimy się, ale staramy się tego nie okazywać; wiemy, że w każdej chwili możemy stracić nasze cenne życie, ale przechodzimy nad tym do porządku dziennego, tłumacząc sobie irracjonalnie, że cel, który przed nami postawiono, jest znacznie ważniejszy niż nasze istnienie, choć w głębi duszy doskonale wiemy, że to zaledwie jeden z punktów na mapie. Problem z żołnierzami na polu bitwy polega na tym, że muszą stać się aktorami bez żadnego przygotowania, dosłownie z minuty na minutę. Gdyby wszyscy ci zziębnięci, mokrzy od deszczu żołnierze zrozumieli, na czym polega gra, wydawaliby mrożące krew w żyłach okrzyki i strzelali wysoko nad głowami swoich rówieśników z drugiej strony, których co prawda nie znają, ale z którymi w jakimś innym miejscu lub czasie mogliby pójść do baru na drinka. - Pieprzenie! A co z wartościami i przekonaniami? Walczyłem po różnych stronach frontu, ale nigdy przeciwko czemuś, w co wierzyłem! - Cóż, pułkowniku, wynika z tego, że jest pan człowiekiem o wielkiej moralności, za co należjtsię panu mój najgłębszy szacunek. Tak się jednak składa, że jednocześnie walczy pan powodowany najniższą istniejącą motywacją, to znaczy żądzą zdobycia pieniędzy. - A jaką motywację mają ci pajace?
- Nie jestem w stanie powiedzieć, ale nie wydaje mi się, żeby były to finansowe gratyfikacje. Podejrzewam, iż są zachwyceni, że mogą zrealizować swe największe zawodowe marzenia. Być może czynią to w dość niezwykły sposób, ale za to odnoszą znaczące sukcesy. - Tak, to muszę im przyznać - mruknął Cyrus. - Masz wszystko? - zapytał Romana Z. - Wszystko i wszystkich, mój drogi przyjacielu. - To dobrze. - Potężnie zbudowany chemik odwrócił się z powrotem do aktorów. Chodź tu, mały - powiedział, wpatrując się w Dustina, który z kolei spojrzał pytająco na kolegów. - Na litość boską, człowieku, po prostu chcę zamienić z tobą parę słów na osobności. Chyba nie myślisz, że próbowalibyśmy we dwóch załatwić całą Samobójczą Szóstkę? - Wątpię, czy udałoby ci się załatwić nawet jego, wędrowcze. Może nie dorównuje ci rozmiarami, ale za to ma czarny pas w karate, a to już coś znaczy. - Daj spokój, Książę. Nigdy nie wykorzystałbym tych umiejętności - no, chyba że znaleźlibyśmy się w poważnych tarapatach - a już na pewno nie przeciwko takiemu miłemu gościowi jak pułkownik. Jest 94 po prostu zdenerwowany, a ja go doskonale rozumiem... Proszę się nie obawiać, pułkowniku, nie zrobię panu krzywdy. O co chodzi? Dustin i oniemiały ze zdumienia najemnik przeszli w odległy kąt pokoju Zatrzymali się przy oknie, przez które widać było rozjarzone tysiącami świateł miasto, rzucające jasną poświatę na nocne niebo. Cyrus przez chwilę spoglądał w milczeniu z góry na małego aktora, po czym powiedział cicho - Chyba miałeś rację kilka minut temu, kiedy powiedziałeś, że będę mógł pożegnać się z emeryturą. Rzeczywiście zwerbowali mnie niedawno, zaledwie kilka dni temu, więc nie miałem żadnych podstaw, by przypuszczać, że ten człowiek nie jest Hawkinsem. Do diabła, z tego co pamiętam z telewizji, wygląda i zachowuje się dokładnie tak jak on Naprawdę jestem ci bardzo wdzięczny, Dustin. - Nie ma sprawy, pułkowniku. Gdybyśmy zamienili się miejscami, na pewno pitsi, i pi!f i \ p . n. tak samo - na przykład gdyby ktoś udawał przede mną Harry'ego Belafonte, a ja bym nie miał o niczym pojęcia. - Co?... Ach, tak, oczywiście. Jasne, że bym to zrobił, Dustin. Ale na razu. żebym mógł się wreszcie zorientować, o co chodzi w tym całym zamieszaniu, tym bardziej że przecież jesteśmy po tej samej stronie . Na czym właściwie polega wasze zadanie? - Cóż, ponieważ sytuacja rzeczywiście jest nadzwyczajna, a pan ma stopień pułkownika, powiem panu wszystko, co mogę, czyli dokładnie tyle, ile wiem. Mamy nawiązać kontakt z generałem Hawkinsem, uprowadzić go wraz ze wszystkimi osobami towarzyszącymi i odstawić do bazy Strategicznych Sił Powietrznych w Westover - tutaj, w stanie Massachusetts. - A nie do Air Force II stojącego na płycie lotniska Logana? - Och nie, to tylko na użytek prasy... Wie pan, ten wiceprezydent to nawet nie JEST taki zły facet. Naturalnie nie chcę przez to powiedzieć, że mógłby być aktorem, ale... ; : - On był w tym samolocie? '- . . •'"'" - Tak lecz nie pozwolili mu wysiąść razem z nami. - W takim razie dlaczego się tam znalazł? - Jacyś gangsterzy ukradli jeden z jego samochodów i porzucili go w Bostonie, więc musiał... - Już dobrze, dobrze... Chciałem powiedzieć, że to nieistotne. A więc łapiecie generała i wszystkich, którzy mu towarzyszą, po czym odwozicie ich do bazy w Westover. A co potem? - DPU, pułkowniku. y , f - Proszę? Do późniejszego ustalenia, ale kazano nam zabrać i długie kalesony, więc należy przypuszczać, że polecimy do chłodniejszych krajów. - Szwecja... - mruknął najemnik. >
95 swetry jakichś
- Też tak myśleliśmy, lecz Sylvester, który występował kiedyś na „Queen Annę" podczas rejsu dokoła Skandynawii słyszeliśmy, szczególnie od niego, że był wręcz wspaniały - twierdzi, że latem jest tam pogoda prawie taka sama jak u nas. '• - Zgadza się. - Doszliśmy więc do wniosku, że w grę wchodzi dalsza północ... - Na przykład fiordy za kręgiem polarnym - uzupełnił Cyrus. - Całkiem możliwe. Do tego czasu otrzymalibyśmy konkretne rozkazy. Na przykład takie, żeby zakopać w lodowcu zamarznięte zwłoki w celu przechowania do dokładnych badań lekarskich plano wanych na dwudziesty drugi wiek. - Nic mi o tym nie wiadomo, pułkowniku. -. ?| - Mam nadzieję. Czy oprócz tego generała Broke... Brothela... - Brokemichaela, pułkowniku. Generał brygady Ethelred Broke-michael. - Dobra, niech będzie. A więc, czy oprócz niego znacie kogoś odpowiedzialnego za organizację ataku? - Te sprawy nie wchodzą w zakres naszych zainteresowań. - Masz cholerną rację, dupku. - Słucham? - Rozdzielamy się, Roman - powiedział nagle Cyrus i szybkim krokiem skierował się do drzwi. Cygan błyskawicznie znalazł się u jego boku, trzymając jedną rękę ukrytą za plecami. - Nie próbujcie nas śledzić, bo to nie miałoby żadnego sensu. W naszym fachu jesteśmy równie dobrymi specjalistami jak wy na scenie, możecie mi wierzyć. A co do pana, panie Sutton, to nie znam się na aktorstwie, ale wydaje mi się, że naprawdę jest pan jednym z najlepszych w tej dziedzinie, więc proponuję, żeby został pan tutaj i gadał z kolesiami, dopóki pan zechce... Przykro mi, ale zastosowaliśmy wobec was mały podstęp. Na pewno zastanawialiście się, dlaczego mój przyjaciel skacze wokół was jak piłka? Mogę wam to wyjaśnić. Otóż ten czerwony goździk w jego klapie kryje miniaturowy aparat fotograficzny zaopatrzony w film o dużej czułości. Dzięki temu dysponujemy co najmniej dziesięcioma zdjęciami każdego z was. Ja z kolei mam pod marynarką przenośne studio nagrań. Każde słowo, jakie padło w tym pokoju, zostało dokładnie zarejestrowane. - Zaraz, chwileczkę!... - wykrzyknął sir Henry. - O co chodzi? - Cyrus wyszarpnął z ukrytej pod pachą kabury ogromne magnum kaliber 0,357 cala, Roman Z. zaś wysunął zza pleców rękę, w której pojawił się nóż sprężynowy o ostrzu trzydziesto-centymetrowej długości. - O moje wynagrodzenie - wyjaśnił Sutton. - Niech Aaron wyśle posłańca do mojego mieszkania. Byłoby dobrze, gdyby dodał kilkaset dolarów więcej, ponieważ mam zamiar zaprosić przyjaciół do najlepszej restauracji w Bostonie. - Sir Henry... - zagadnął nieśmiało Sylvester, dotykając rękawa marynarki wielkiego człowieka. - Czy pan naprawdę przeszedł już na emeryturę? - Połowicznie, drogi chłopcze. Czasem wystąpię tu albo ówdzie, żeby nie wyjść zupełnie z wprawy. Tak się złożyło, że w Bostonie mieszka mój syn z jednego z moich licznych małżeństw - niestety, nie pamiętam z którego. Powodzi mu się całkiem niezgorzej. Uparł się, żebym wziął sobie jeden z apartamentów, które wybudował w tym mieście. Postąpił jak należało, bo przecież za dawnych lat nie kto inny tylko ja właśnie przepychałem go przez różne uniwersytety, żeby teraz mógł wypisywać te wszystkie tytuły przed swoim nazwiskiem. Miły dzieciak, ale żaden z niego aktor, niestety. Przyznam, że stanowiło to dla mnie spore rozczarowanie. - A co z wojskiem? Mógłby pan zostać naszym reżyserem! Na pewno od razu zrobiliby pana generałem! - Pamiętajcie, młodzi przyjaciele, co powiedział Napoleon: „Dajcie mi dość medali, a wygram wam wojnę". Z kolei dla aktora najważniejsze jest nazwisko i opromieniająca je sława. Działając z wami, nie mógłbym jej zdobyć, bo przecież występujecie incognito. • A niech mnie! - szepnął Cyrus do Romana Z. - Zwijajmy się stąd, i to szybko! Wyszli z pokoju, ale nikt nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
23 Wszystko tu jest! - wykrzyknęła Jennifer, słuchając nagrania i przeglądając powiększone fotografie przy stoliku do kart w letniskowym domu w Swampscott w stanie Massachusetts. - rzeczywiście spisek, cholerny spisek, obejmujący najwyższe elity władzy! - Co do tego nie ma żadnych wątpliwości - zgodził się Ai Pinkus ze swego fotela. Ale w kogo konkretnie powinni uderzyć? Trop się urywa, a my nie wiemy, w którą stronę się zwrócić. - - A co z tym Brokemichaelem? - odezwał się Devereaux. - ten sam sukinsyn, którego przyłapałem w Złotym Trójkącie... - ...a następnie pomyliłem z jego kuzynem - uzupełniła Jennifer. - Kretyn. - Zaczekaj, chwileczkę! Często spotykasz takie imiona, Ethelred i Heseltine? Oba są takie dziwne, że nie sposób ich nie pomylić. - Być może, ale naprawdę dobry prawnik... - Daj spokój, dziewuszko! Nie potrafiłabyś nawet odróżnić ostrego przesłuchania od bezczelnej prowokacji! - Czy moglibyście przestać? - poprosił zrozpaczony Pinkus. - Chciałem tylko powiedzieć, że jemu może chodzić o mnie wyjaśnił Sam. - Jezu, jeśli zobaczył moje nazwisko w papierach Hawkinsa, to chyba zaczął zionąć ogniem! - Całkiem możliwe, zważywszy na fakt, że jesteś tam wymieniony jako adwokat plemienia Wopotami. - Aaron umilkł i przez zastanawiał się nad czymś ze zmarszczonymi brwiami i głową 98 pochyloną na bok. - Jest również oczywiste, że Brokemichael nie mógł na własną rękę wprowadzić do akcji swojego niezwykłego oddziału, a już na pewno nie miał dostępu do Air Force II... - Co oznacza, że otrzymał stosowne rozkazy od kogoś, kto dysponuje odpowiednimi uprawnieniami - dokończyła za niego Jennifer. - Dokładnie, moja droga. I to jest właśnie w tym wszystkim najdziwniejsze. Brokemichael nie ujawni nazwiska swojego zwierzchnika, nawet gdyby mógł, bo, żeby zacytować naszego generała Hawkinsa, „łańcuch zależności służbowej jest z pewnością tak splątany, że nie uda się go rozwikłać" - a już na pewno nie w czasie, jaki mamy do dyspozycji, czyli w ciągu osiemdziesięciu kilku godzin. - Mamy przecież dowody - zauważył Devereaux. - Zdjęcia, taśmę z nagraną rozmową, podczas której dwaj uczestnicy operacji ujawniają jej ogólny zarys... Dlaczego nie mielibyśmy tego wykorzystać? - Napięcie nerwowe osłabiło twoją zdolność logicznego myślenia - odparł łagodnie Pinkus. - Nie możemy tego zrobić, ponieważ operację skonstruowano w taki sposób, by stanowiła zaprzeczenie samej siebie. Jak to ujął nasz przyjaciel Cyrus M., który bez wątpienia przebywa teraz na plaży w towarzystwie Romana Z. oraz jednej lub dwóch butelek wódki, „to sami wariaci". Na tym właśnie polega dowcip, Sam: wariactwo, szaleństwo, idiotyzm, irracjonalnośc. Aktorzy. - Zaraz, chwileczkę! Nie będą mogli zaprzeczyć istnieniu Air Force II. Jest na to odrobinę za duży. « - On ma rację, panie Pinkus. Tylko ktoś bardzo wysoko postawiony mógł wydać zezwolenie na skorzystanie z tego samolotu. - Dziękuję, Księżniczko. - Oddaję sprawiedliwość każdemu, komu się ona należy. « • • Rety, co za wstęp! ~;! , , ~ - Odczep się! • Na Abrahama, wyzywam cię od tumanów, a sam jestem jeszcze gorszy! Masz całkowitą rację... Właśnie, że jej nie ma - rozległ się donośny głos MacKenziego Hawkinsa, a w chwilę potem otworzyły się drzwi prowadzące do kuchni i pojawił się w nich generał we własnej
osobie, odziany jedynie w zielono-brązowe maskujące kalesony i bawełnianą koszulkę. Proszę mi wybaczyć mój wygląd, młoda... to znaczy, panno Redbirci... - Redwing, generale. - ;, •> 99 - Podwójnie przepraszam, ale kiedy o trzeciej nad ranem słyszę jakieś hałasy w obozowisku, instynkt każe mi czołgać się czym prędzej w ciemnościach, żeby ustalić ich przyczynę, a nie stroić się jak na tańce do klubu oficerskiego. - Ty tańczysz, Mac? - Sprawdź w moich papierach, synu. Uczyłem moich podwładnych wszystkiego, od mazurka po walc wiedeński. Żołnierze zawsze byli najlepszymi tancerzami, gdyż muszą błyskawicznie zdobywać damy swojego serca. Na przepustce nie ma zbyt wiele czasu. - Proszę cię, Sam, zajmijmy się pierwszą uwagą generała - powiedział Aaron błagalnym tonem. - Dlaczego mój znakomity pracownik ma nie mieć racji? Przecież Air Force II jest drugim co do ważności samolotem w kraju. - Dlatego że z różnych, najczęściej kosmetycznych, względów może nim dysponować mnóstwo urzędów i agencji. Bez względu na to, kim jest dany VIP, jego sztab wykorzystuje każdą możliwość, żeby choć na chwilę wywlec go z cienia, na przykład podkreślając jego zasługi i chęć służenia innym pomocą. Pamiętasz, chłopcze, kiedy wylądowałem w Travis po powrocie z Pekinu, po tym sądzie, jaki mi zgotowali kitajce, i wygłosiłem przemówienie o „starych, zmęczonych żołnierzach"? Nawet wtedy musiałem wspomnieć o mojej dozgonnej wdzięczności dla pana wiceprezydenta za to, że wysłał po mnie swój służbowy samolot. - Pamiętam, Mac. >••'* - A wiesz, gdzie wtedy był wiceprezydent? - Nie mam pojęcia - odparł Devereaux. - Zadekowany z jedną z moich żon, pijany jak mucha w butelce whisky i mniej więcej równie jak ona odległy od celu swoich pragnień. - Skąd wiesz? - Ponieważ zorientowałem się, o co chodzi w tej aferze z chińskim sądem i chciałem się dowiedzieć, kto z Waszyngtonu maczał w tym palce. Posłałem moją dziewczynę, żeby to sprawdziła. - Udało jej się? - zapytał z niedowierzaniem Pinkus. - Oczywiście, komendancie. W rezultacie ten pokrętny krasomówca zwalił się na ziemię ze spodniami spuszczonymi do kolan i zaczął błagać Ginny, żeby powiedziała mu, kim właściwie jestem. Dzięki temu wiedziałem już, jak wysoko na drabinie siedzi ten zimny drań, który złapał mnie za ogon i wywijał mną, jakbym był małym psiakiem, 100 Właśnie wtedy postanowiłem inaczej pokierować a nie starym, zasłużonym żołnierzem. swoim życiem i wciągnąłem cię do współpracy, Sam. - Wolałbym, żebyś mi o tym nie przypominał... Chcesz powiedzieć, że Ginny uwiodła ówczesnego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych? - Nie słuchałeś mnie, synu. Ta dziewczyna ma dobry gust. Jak mogłaby jej się spodobać taka tłusta, obmierzła gęba? - Pozostawmy na razie wspomnienia w spokoju - poprosił Aaron, potrząsając głową, jakby chciał usunąć sprzed oczu jakieś niemiłe obrazy - Co pan właściwie miał na myśli, generale? - Miałem na myśli to, komendancie, że w tej chwili dysponujemy możliwością wyprowadzenia kontrkontrnatarcia, które zneutralizuje kontruderzenie przeciwnika. Sprawa jest trochę śliska, ale myślę, że damy sobie radę. - Mac, czy mógłbyś mówić po angielsku? - Do diabła, chłopcze, ta metoda przyniosła wszędzie znakomite wyniki, od wybrzeża Normandii poczynając, na Saipanie kończąc! Tak samo byłoby w Pinchon i delcie Mekongu, gdyby tylko te cholerne, poobwieszane orderami sztabowe kukły nie rozpaplały wszystkiego swoimi kłapiącymi jadaczkami! - Po a n g i e l s k u , Mac. * - Dezinformacja, synu. Dezinformacja wprowadzona do łańcucha zależności służbowej nieprzyjaciela. - Właśnie o tym mówiłem - ucieszył się Pinkus. - Znaczy się, o tym łańcuchu zależności
służbowej... - Wiem - potwierdził Jastrząb. - Słyszałem wszystko, co mówiliście przez ostatnie dwadzieścia minut, z wyjątkiem kilku chwil, kiedy musiałem pójść na plażę i zanieść pułkownikowi Cyrusowi jeszcze jedną butelkę wódki... Nie sądzicie, że ci aktorzy nieźle zaleźli mu za skórę? - Co z tą dezinformacją, generale? - przypomniał mu Aaron. - Jeszcze nie opracowałem wszystkich szczegółów, ale kierunek jest jasny i prosty jak bruzda wyżłobiona w świeżym śniegu: Brokey Bis. - Co takiego? - Kto to jest? - Wydaje mi się, że wiem... - powiedziała powoli Jennifer. - Brokemichacl, ale nie Heseltine z Biura do Spraw Indian, tylko ten z Fortu Benning. Ethelred. ! > 101 - Młoda dama ma rację. Etheired Brokemichael jest chyba najgorszym absolwentem West Point w historii tej uczelni. Właściwie w ogóle nie powinien służyć w armii, ale taka była tradycja rodzinna. Najbardziej żałosne w tym wszystkim jest to, że w gruncie rzeczy Etheired przejawiał większe zdolności dowódcze niż Heseltine, ale miał pewną słabość: obejrzał zbyt wiele filmów, w których generałowie żyli jak królowie, i chciał im dorównać. Niestety, za generalską pensję nie da się wybudować nawet najskromniejszego pałacu. - A więc miałem rację - zauważył Devereaux. - Dorabiał sobie w Złotym Trójkącie. - Oczywiście, ale nie był żadną genialną grubą rybą. Pełnił funkcję jednego z wielu pośredników i nic więcej. Wszystko odbywało się jak w filmie: dostawał sterty prezentów i pieniędzy od ludzi, których nawet nie znał, ale którym wyświadczał pewne drobne przysługi. - Zgarniał mnóstwo forsy. - Sporo, ale na pewno nie mnóstwo, i nawet w jednej dziesiątej nie tyle, ile mogło ci się wydawać. Gdyby mu udowodniono, że było inaczej, wyleciałby z wojska na zbity pysk. W rzeczywistości jednak przeznaczał większość na sierocińce i obozy dla uchodźców. Wszystko jest czarno na białym, i to ocaliło mu skórę. Inni postępowali znacznie mniej szlachetnie. - Co jednak nie może być żadnym usprawiedliwieniem - zauważył Pinkus. - Chyba nie, ale kto z nas ma do czynienia wyłącznie z aniołami? - Jastrząb umilkł na chwilę i podszedł do okna wychodzącego na plażę. - Poza tym to już historia, a ja dobrze znam Brokeya. Nie ma o mnie zbyt wysokiego mniemania, bo znałem Heseltine'a jeszcze lepiej od niego, a oni dwaj z kolei nie bardzo się lubią, ale nie odwraca się do mnie plecami. Tym razem porozmawiamy poważnie i niech mnie nagły szlag trafi, jeśli nie dowiem się, kto stoi za tymi szachraj-stwami! Jeśli mi tego nie powie, rzucę go na pożarcie dziennikarzom, a wtedy już na pewno będzie mógł pożegnać się z mundurem. .- Nie uwzględnił pan kilku drobnostek, generale - wtrącił się Aaron. - Po pierwsze, kiedy okaże się, że Samobójcza Szóstka nie wykonała zadania, Brokemichael zostanie ukryty daleko poza pańskim czy czyimkolwiek zasięgiem, a to dlatego, że za jego pośrednictwem będzie można dotrzeć do osoby, która zezwoliła na lot Air Force II. - Nic się nie okaże, komendancie - odparł Hawkins, odwracając
102 się od okna. - Przynajmniej nie przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny, a ja jestem pewien, że zdoła pan zorganizować dla mnie jeszcze dziś rano przelot prywatnym samolotem do Fortu Benning. - Dwadzieścia cztery godziny?! - wykrzyknęła Jennifer. - Nie może pan tego zagwarantować! Nawet jeśli ci aktorzy są szaleńcami, to musi pan pamiętać, że są też specjalistami w dziedzinie tajnych operacji! - Panno Redwing, pozwoli pani, że coś jej wyjaśnię. Otóż moi adiutanci, Desi Pierwszy i Drugi, przez cały czas pozostają w kontakcie radiowym ze mną. W tej chwili sir Henry Sutton i tak zwana Samobójcza Szóstka opuszczają restaurację przy Darmouth Street, zdrowo napici i w znakomitych humorach. Moi adiutanci odwiozą ich nie do hotelu, ale do znanej nam chaty narciarskiej, gdzie będą mogli odzyskać nadwątlone siły. Kiedy już to się stanie, Desi Drugi, który jest nie tylko znakomitym mechanikiem, ale także, wedle słów Desiego Pierwszego, wyśmienitym kucharzem, uświetni ich posiłek sosem
złożonym z pomidorów, tequili, ginu, brandy, czystego spirytusu oraz środka uspokajającego o trudnej do określenia, lecz z pewnością dużej mocy. Jeśli okaże się to potrzebne, będziemy mogli uzyskać nie jeden dzień, ale cały tydzień. - Wydaje mi się, generale - odparła córa szczepu Wopotami - że nawet ludzie pozostający pod wpływem środków odurzających i alkoholu mogą znaleźć w sobie dość siły, żeby skorzystać z telefonu... - Telefon nie działa. Podczas burzy piorun uderzył w słup i zerwał linię. - Podczas jakiej burzy? - zainteresował się Aaron. - Tej, która rozpęta się w chwilę po tym, jak zwalą się do łóżek i pogrążą w pijackim śnie. - Kiedy się obudzą, natychmiast wskoczą do samochodu i odjadą na pełnym gazie zauważył Devereaux. - Niestety, w wyniku jazdy po ciężkim terenie układ kierowniczy ulegnie awarii uniemożliwiającej korzystanie z samochodu. - - Pomyślą, że zostali porwani i użyją przemocy! - Owszem, takie niebezpieczeństwo istnieje, ale nie należy go przeceniać. D-Jeden wyjaśni im, że pan, komendancie, kierując się swoją głęboką mądrością, doszedł do wniosku, że będzie lepiej, jeśli cała paczka odeśpi nocne szaleństwa w pańskim domku w górach zamiast ryzykować zamieszanie i kłopoty w hotelu. 103 - Właśnie, a co z hotelem? - zapytał niepewnie Sam. - Założę się, że Brokemichael i spółka będą wydzwaniać tam co pięć minut, żeby dowiedzieć się o przebiegu operacji. - Mały Józef już teraz dyżuruje przy telefonie. - A co im powie, jeśli wolno zapytać? Cześć, jestem z Samobójczej Siódemki. Chłopców chwilowo nie ma, bo zalewają pały w knajpie? - Wcale nie. Da jednoznacznie do zrozumienia, że jego wyłącznym zadaniem jest odbieranie wiadomości, ponieważ ci, którzy go wynajęli, są chwilowo zajęci gdzie indziej. - Wygląda na to, że pomyślał pan o wszystkim - stwierdził Aaron kiwając głową. Tylko pozazdrościć. - Mam to już we krwi, komendancie. Taktyka wielokrotnych zabezpieczeń to zabawa dla dzieciaków. Na twarzy Devereaux pojawił się złośliwy uśmiech. - Nieprawda, Mac, jednak o czymś zapomniałeś. W dzisiejszych czasach wszystkie służbowe limuzyny są wyposażone w telefony. - Słusznie, synu, tylko że Desi Pierwszy zajął się tym już kilka godzin temu. - Nie mów mi, że urwał antenę. Chyba za bardzo rzucałoby się to w oczy, nie uważasz? - Nie musiał tego robić. Hooksett w stanie New Hampshire znajduje się poza zasięgiem stacji przekaźnikowych. Desi Drugi przekonał się o tym na własnej skórze, bo dwie noce temu musiał jechać ponad dwadzieścia minut autostradą, żeby połączyć się z Pierwszym i powiedzieć mu, gdzie dokładnie znajduje się chata. - Ma pan jeszcze jakieś wątpliwości, mecenasie? - zapytała Jennifer z przekąsem. - Wydarzy się coś okropnego! - zaskrzeczał Sam nieswoim głosem. - Zawsze tak się dzieje, kiedy on wszystko dokładnie obmyśli. Mały odrzutowiec mknął nad Appalachami, przygotowując się do lądowania w pobliżu Fortu Benning, a dokładnie rzecz biorąc na prywatnym lotnisku położonym dwadzieścia kilometrów na północ od bazy armii USA. Jedynym pasażerem samolotu był MacKenzie Hawkins, ubrany w niepozorny szary garnitur, z okularami w stalowych oprawkach na nosie i ciemnorudą peruką na głowie, znakomicie przystrzyżoną przez Erin Lafferty. Były generał przesiedział 104 przy telefonie w Swampscott niemal równe półtorej godziny - od czwartej do wpół do szóstej rano. Pierwszą rozmowę przeprowadził z Heseltine'em Brokemichaelem, który z entuzjazmem przyjął propozycję „pogonienia kota" znienawidzonemu kuzynowi Ethelredowi. Siedemnaście następnych rozmów zapewniło wstęp do bazy pewnemu dziennikarzowi publikującemu w poważnych pismach, który ostatnio specjalizował się w
analizie możliwości dostosowania doktryny wojennej USA do sytuacji, jaka wytworzyła się w świecie po rozpadzie Związku Radzieckiego. O 8.00 generał brygady Ethelred Brokemichael, oficjalnie pełniący funkcję rzecznika prasowego bazy, został poinformowany przez rzecznika prasowego Pentagonu o spodziewanym przybyciu tego bardzo wpływowego dziennikarza. Brokemichael miał służyć mu jako przewodnik po skomplikowanym labiryncie ogromnej bazy. Dla Brokeya takie zadanie nie było niczym nowym, a w dodatku pozwalało mu doskonalić skromne umiejętności aktorskie - w jego mniemaniu, rzecz jasna, wcale nie takie skromne. O 10.00 Ethelred Brokemichael odłożył słuchawkę służbowego telefonu, poleciwszy sekretarce wprowadzić do jego gabinetu spodziewanego gościa, i przygotował się do odegrania znanej sobie doskonale roli. Nie zdołał się natomiast przygotować - bo i w jaki sposób - na widok wysokiego, cokolwiek zgarbionego, rudowłosego mężczyzny w podeszłym wieku, w okularach na nosie, który wszedł nieśmiało do pokoju i zatrzymał się, by grzecznie podziękować sekretarce za to, że przytrzymała mu drzwi. Tego człowieka otaczała jakaś bliżej nie sprecyzowana, dziwnie znajoma aura, negująca wrażenie, jakie starał się stworzyć. Gdzieś z bardzo daleka dobiegł stłumiony odgłos gromu - usłyszał go tylko Brokey, ale nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Co takiego było w tym dziwnym starcu, który wyglądał tak, jakby właśnie wyszedł z filmu Wielkie nadzieje, w tym dużym, niezgrabnym, zakompleksionym rachmistrzu usiłującym uspokoić zdenerwowaną starą damę... A może to nie on, lecz ten wysoki facet w scenicznej wersji Nicholasa Nickleby? - To bardzo miło z pańskiej strony, że zechciał pan poświecić nieco swego cennego czasu, aby dopomóc mi w moich skromnych badaniach - powiedział dziennikarz cichym, choć może cokolwiek chrapliwym głosem. - Na tym polega moja praca - odparł Brokemichael, obdarzając go uśmiechem, którego w jego przekonaniu - nie powstydziłby się 105 Kirk Douglas. - Jesteśmy jedynie zbrojnymi sługami narodu i pragniemy tylko, by wszyscy jego członkowie wiedzieli o wkładzie, jaki wnosimy w ciężkie dzieło utrzymania pokoju w naszym kraju i na całym świecie... Proszę siadać. - Cóż za głębokie, chwytające za serce stwierdzenie. - Rudowłosy dziennikarz usiadł w fotelu stojącym naprzeciwko biurka, wyją} notatnik i długopis i zapisał coś szybko. - Czy zgodzi się pan, że przytoczę jego słowa? Jeśli uważa pan, że tak będzie lepiej, powołam się jedynie na „dobrze poinformowane osoby". - Skądże znowu... To znaczy, może pan podać moje nazwisko. - I to ma być ten wpływowy pismak, przed którym rzecznik prasowy Pentagonu był gotów fikać koziołki? Przecież na pierwszy rzut oka widać, że to stuprocentowy cywil, trzęsący się ze strachu na widok munduru. - My w armii nie kryjemy się za anonimowymi źródłami, panie... - Harrison, generale. Lex Harrison. - R e x Harrison? - Nie, Alexander Harrison. Kiedy byłem dzieckiem, rodzice mówili na mnie Lex, więc potem tak właśnie podpisywałem swoje artykuły. - Tak, oczywiście... Trochę się zdziwiłem, bo wydawało mi się, że powiedział pan Rex. - Pan Harrison zawsze żartował sobie ze zbieżności naszych imion. Kiedyś zapytał, czy nie zamienilibyśmy się rolami - on napisałby jakiś artykuł, a ja zagrałbym Henry'ego Higginsa. Zdecydo| wanie zbyt wcześnie zszedł z tego świata. To był uroczy człowiek. ? - Pan znał Rexa Harrisona? - Dzięki wspólnym przyjaciołom... - Mieliście wspólnych przyjaciół? - Kiedy jest się pisarzem lub aktorem, Nowy Jork i Los Angeles wydają się bardzo małymi miastami... ale moich wydawców nie interesuję ani ja, ani moi kumple od kieliszka z „Polo Lounge". - Polo Lounge?... - To knajpa, w której bywają wszyscy bogaci i znani ludzie., a także ci, którzy dopiero pragną nimi zostać... Wracając do moich wydawców: interesuje ich nasza armia oraz sposób, w jaki dostosowuje się ona do nowych czasów i stawianych przez nie wyzwań. Czy możemy zacząć wywiad?
106 - Tak Tak, oczywiście. Udzielę panu wszystkich potrzebnych informacji, tyle że... Zawsze bardzo interesowałem się teatrem i kinem, a nawet telewizją, więc... - Moi grający i piszący przyjaciele na pierwszym miejscu wymieniliby telewizją, generale. Nazywają to „pieniędzmi na przetrwanie". Nie wyżyje pan, występując wyłącznie na scenie, a filmów jest za mało i kręci się je zbyt długo. - Tak, mówili mi o tym... nieważne kto. Teraz słyszę to jednak od człowieka, który naprawdę zna się na rzeczy! - Nie zdradzam żadnych tajemnic, może mi pan wierzyć. Greg, Mitch i Michaei potwierdzą to bez mrugnięcia okiem. - Och, mój Boże... Naturalnie! - Nic dziwnego, że rzecznik Pentagonu robił w gacie przed tym dziennikarzem. Od razu widać, że siedzi w interesie od wielu lat i-zna mnóstwo ludzi, których wojsko zawsze chciało przygarnąć do swoich reklamówek w telewizji. Jezu! Rex Harrison, Greg, Mitch, Michaei... On zna wszystkich! - Ja też często bywam w... w L. A., panie Harrison. Może pewnego dnia spotkalibyśmy się... w „Polo Lounge"?... - Czemu nie? Połowę życia spędzam tam, a połowę w Nowym Jorku, ale prawdę mówiąc, serce tego kraju bije na zachodnim wybrzeżu. Gdyby pan tam był, proszę walić prosto do „Polo Lounge" i powiedzieć Gusowi - to barman - że umówił się pan ze mną. Zawsze daję mu znać, kiedy zjawiam się w Beverly Hills. Dzięki temu wszyscy wiedzą, że jestem w mieście... Na przykład Paul, Newman znaczy się, Joannę, Peckowie, Mitchum, Caine, a nawet ci nowi, jak Selleck, Cruise, Meryl i Bruce... To porządni ludzie. - Porządni?... - No, wie pan, to znaczy tacy, z którymi miło jest spędzić czas... - Ogromnie chciałbym ich poznać! - przerwał mu Brokemichael, wpatrując się w niego oczami przypominającymi dwa wielkie białe spodeczki z filiżankami wypełnionymi czarną kawą. - Jestem gotów lecieć tam w każdej chwili! - Chwileczkę, generale - powiedział łagodnie dziennikarz. - To zawodowy, a nie wszyscy zawodowcy lubią towarzystwo amatorów - Co pan ma na myśli? - Cóż, samo zainteresowanie filmami, telewizją czy czymkolwiek nie oznacza jeszcze, że należy się do bractwa, o ile rozumie pan, co 107
chcę przez to powiedzieć. Do licha, każdy chciałby się spotkać z tymj twarzami - czasem mówią o sobie „twarze", jakby to był jakiś obraźliwy epitet, choć tak naprawdę to są autentyczni ludzie, którzy pilnują swego terenu i nie lubią, kiedy włóczą się po nim hordy nieznajomych. - Co to znaczy? - Krótko mówiąc, generale, nie jest pan zawodowcem, lecz tylko fanem, a takich mogą spotkać na każdym rogu ulicy, ile tylko dusza zapragnie. Zawodowcy nie bratają się z fanami, oni ich tylko tolerują... Czy teraz możemy już wrócić do wywiadu? - Tak, tak, oczywiście! - wykrzyknął sfrustrowany Brokemi-chael. - Ja jednak myślę... To znaczy, jestem całkowicie pewien, że nie docenia pan mojego oddania tego rodzaju sztuce. - Czyżby pańska matka była aktorką w teatrze wiejskim, a ojciec występował w przedstawieniach w szkole średniej? - Niestety nie, choć matka bardzo chciała zostać aktorką, ale rodzice powiedzieli jej, że spotka ją za to wieczne potępienie, więc tylko zabawiała się naśladowaniem różnych ludzi... Mój ojciec z kolei był pułkownikiem, do cholery, zaszedłem wyżej niż ten sukinsyn!... Ja jednak odziedziczyłem zamiłowania po matce. Naprawdę uwielbiam teatr, dobre filmy i telewizję, a najbardziej właśnie stare filmy. Kiedy widzę coś naprawdę dobrego, czuję mrowienie na grzbiecie i ogromnie się wzruszam - płaczę, śmieję się, staję się jedną z postaci na scenie albo ekranie. To po prostu moje drugie życie! - Obawiam się, że to raczej emocjonalna reakcja rozmarzonego amatora - odparł uprzejmie dziennikarz, ponownie koncentrując uwagę na notatniku. - Naprawdę pan tak myśli?! - wykrzyknął zbolałym głosem Brokemichael. - W takim razie coś panu powiem... Możemy to zrobić nieoficjalnie, bez notatek, pozostawiając wszystko tylko między nami dwoma?
- Czemu nie? Przecież przyjechałem tu po to, żeby zdobyć ogólne rozeznanie w... - Zamilcz pan! - szepnął Brokey. Wstał zza biurka, podkradł się do drzwi i przyłożył do nich ucho, jakby był postacią z Opery za trzy grosze Brechta. - Dowodzę najbardziej elitarną jednostką bojową złożoną z zawodowych aktorów, jaką zna historia naszej armii! Wyszkoliłem ich i pozwoliłem rozkwitnąć ich talentom, dzięki czemu 108 stali się znakomitym oddziałem antyterrorystycznym, który odnosi sukcesy wszędzie tam, gdzie inni ponieśli klęskę! A teraz pytam pana: czy to jest amatorszczyzna?! - Generale, jeśli to są żołnierze przyuczeni do... - Przecież mówię panu, że nie! - Szept Brokemichaela zamienił się w coś w rodzaju syku. - To są aktorzy, zawodowi aktorzy! Kiedy zaciągnęli się całą grupą do wojska, natychmiast dostrzegłem tkwiące w nich możliwości. Kto lepiej potrafi przeniknąć w szeregi nieprzyjaciela i unieszkodliwić w zarodku wrogie przedsięwzięcie niż ludzie, których zawód polega na wcielaniu się w role innych ludzi? A kto lepiej może stworzyć wrażenie całkowitej spontaniczności niż grupa aktorów znających doskonale siebie nawzajem i swoje możliwości? Oni zostali stworzeni do tego, żeby uczestniczyć w tajnych operacjach, a ja im to umożliwiłem, panie Harrison! Dziennikarz zareagował jak człowiek, rozumiejący już, że musi się zgodzić z rozmówcą w sprawie, o której jeszcze niedawno sądził, że jest nieodwołalnie rozstrzygnięta na jego korzyść. - A niech mnie, generale... To naprawdę niezły pomysł! Właściwie można powiedzieć, że wręcz znakomity! - I nie ma wiele wspólnego z amatorstwem, prawda? Obecnie wszyscy chcą korzystać z ich usług. Nawet teraz, dokładnie w tej chwili, wykonują zadanie zlecone przez jednego z najpotężniejszych ludzi w tym kraju. - Doprawdy? - Mężczyzna, który przedstawił się jako Harrison, zmarsłużył lekko brwi, a na jego twarzy pojawił się cyniczny uśmiech. Wynika z tego, że nie będę mógł ich poznać, a ponieważ to jest prywatna rozmowa, zapewne nie życzy pan sobie także, żebym o nich napisał? - Mój Boże, w żadnym wypadku! Ani słowa na ich temat! - W takim razie będę z panem szczery, generale. W tej sprawie jest pan dla mnie jedynym źródłem informacji i nawet gdybym chciał o tym napisać, to żaden wydawca nie zgodziłby się zamieścić materiału opartego na wiadomościach pochodzących z jednego, nie potwierdzonego zrodła natomiast moi przyjaciele z „Polo Lounge" uśmialiby się do rozpuku, po czym powiedzieliby mi, że gdyby ta historia była prawdziwa można by zrobić z niej znakomity scenariusz. -- Ona jest prawdziwa! - Czy może pan przedstawić mi kogoś, kto ją potwierdzi?
109 - Ja... To znaczy... Nie, nie mogę! - Wielka szkoda. Gdyby była w niej choć odrobina prawdy, przypuszczalnie udałoby się panu sprzedać pomysł za paręset tysięcy dolarów, a gdyby dysponował pan czymś, co nazywają ogólnym scenopisem, cena prawdopodobnie wzrosłaby do pół miliona. Stałby się pan ulubieńcem Hollywoodu. - Mój Boże, to prawda! Proszę mi uwierzyć! - Ja mogę panu uwierzyć, ale moja wiara nie będzie warta nawet jednego drinka w „Polo Lounge". Przy tego rodzaju sprawach trzeba czegoś więcej, a mianowicie wiarygodności... Wydaje mi się, generale, że naprawdę powinniśmy już wrócić do naszego wywiadu... - Nie! Znalazłem się zbyt blisko urzeczywistnienia moich marzeń!... Paul i Joannę, Greg, Mitch i Michael - sami porządni ludzie! - Rzeczywiście, tacy właśnie są. - Musi mi pan uwierzyć! - Jak mam to zrobić? - zadudnił dziennikarz. - Przecież nie mogę zapisać ani jednego słowa! - W takim razie niech pan posłucha! - wykrzyknął Brokey. Oczy płonęły mu gorączką, a po twarzy ściekały strużki potu. - W ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin mój oddział unieszkodliwi najgroźniejszych nieprzyjaciół, jakim kiedykolwiek
musiała stawić czoło nasza ojczyzna! - To cholernie poważne stwierdzenie, generale. Ma pan coś, czym mógłby je pan poprzeć? - A czy istnieje coś pośredniego między tajnym a jawnym? - Zdaje się, że jest coś takiego jak „możliwość częściowego odtajnienia post factum", co oznacza, że wiadomość może zostać wydrukowana dopiero wtedy, kiedy dane wydarzenie nastąpiło, ale i tak musi zostać poddana maskującemu retuszowi. - Co to znaczy - -- Żadnych nazwisk ani źródeł. i - Biorę! - I dostaniesz... - mruknął pod nosem dziennikarz. , - Słucham? - - Nic takiego. Proszę mówić, generale. - Oddział znajduje się obecnie w Bostonie - powiedział Brekemichael prawie nie poruszając ustami. •? ; - To miło. '! 110 - Czytał pan ostatnio gazety lub oglądał telewizję? - zapytał generał w taki sam sposób. - Tego nie da się uniknąć. - Słyszał pan albo czytał o komitecie Nagrody Nobla, który przyleciał do Bostonu samolotem wiceprezydenta? Dziennikarz zmarszczył czoło z zastanowieniem. - Wydaje mi się, że tak... Było tam coś o wystąpieniu w Harvar-dzie i przyznaniu jakiejś nagród} generałowi czy komuś tam... Żołnierz Dekady albo coś w tym rodzaju. Oglądałem to w wiadomościach. - Nieźle wyglądali, nie uważa pan? - Cóż, należało się tego spodziewać po ludziach reprezentujących Fundację Nobla. - A więc zgodzi się pan, że to grupa znakomitych uczonych i historyków wojskowości? - Naturalnie. Ci chłopcy od Nagrody Nobla nie zadają się z byle kim. A co to wszystko ma wspólnego z pańskim... aktorskim oddziałem antyterrorystycznym? - To właśnie oni! - Kto taki? - Komitet Nagrody Nobla! To moi ludzie, moi aktorzy! - Generale, to co w tej chwili powiem, zostanie wyłącznie między nami: czy dziś rano zaglądał pan do kieliszka? Nie jestem jakimś młodym dziennikarzyną, któremu można wcisnąć każdą, nawet najbardziej nieprawdopodobną historię. Podobnie jak moi przyjaciele z „Polo Lounge" bywałem już na wozie i pod wozem, czasem z pięcioma centami w kieszeni, i... - Mówię panu prawdę! - zaskowyczał Brokemichael. Żyły na jego szyi nabrzmiały tak bardzo, iż można było odnieść wrażenie, że lada chwila pękną. - I nigdy w życiu nie wypiłem kropli alkoholu przed otwarciem klubu oficerskiego, to znaczy przed południem. Ten cały komitet Nagrody Nobla to mój oddział od zadań specjalnych, moi aktorzy! - Może będzie lepiej, jeśli przesuniemy naszą rozmowę na inny termin... - Udowodnię to panu! - Dowódca Samobójczej Szóstki podbiegł do stojącej w kącie pokoju szafy, wyszarpnął jedną z szuflad i wydobył z niej kilka plików papierów w plastikowych okładkach spiętych metalowymi klamerkami. Następnie cisnął je na biurko, tak że niektóre 111 się otworzyły, a z innych powypadały liczne fotografie. - Oto oni! Prowadzimy rejestr kolejnych wcieleń, żeby przypadkiem nie powtórzyć któregoś z nich. Oto najnowsze zdjęcia: włosy, krótko przystrzyżone bródki, okulary, brwi... To właśnie ludzie, których widział pan w telewizji podczas konferencji prasowej na lotnisku Logana. Proszę patrzeć! - Niech mnie licho... - wykrztusił dziennikarz, zrywając się z fotela i wpatrując w lśniące zdjęcia formatu piętnaście na dwadzieścia pięć centymetrów. - Zaczynam wierzyć, że może pan mieć rację. - Oczywiście, że mam! Oto Samobójcza Szóstka, moje dzieło! - Ale dlaczego są w Bostonie? - Wykonują zadanie o najwyższym stopniu tajności. - Cóż, generale... Mówię to z prawdziwą przykrością, ale na razie pokazał mi pan kilka interesujących zdjęć, które jednak bez odpowiednich wyjaśnień pozostaną zupełnie
bezwartościowe. Proszę pamiętać, że obowiązuje nas procedura „częściowe odtajnienie post factum", więc może mi pan śmiało wszystko powiedzieć. - Nie wymieni pan mojego nazwiska nikomu oprócz pańskich przyjaciół z „Polo Lounge", których o k r o p n i e chciałbym poznać? - Daję panu słowo dziennikarza - odparł uroczyście człowiek podający się za Alexandra Harrisona. - W takim razie... Ten generał, o którym pan wspomniał - b y ł y generał, otoczony powszechną pogardą -jest zdrajcą ojczyzny. Nie będę wdawał się w szczegóły, ale powiem tylko, że jeśli uda mu się zrealizować jego plan, nasz kraj utraci zdolność natychmiastowej reakcji na uderzenie przeciwnika. - Kim on jest? Żołnierzem czegoś tam? - Żołnierzem Stulecia, ale to tylko zasłona dymna, a ściśle rzecz biorąc przynęta, którą wyłożyliśmy, żeby go pojmać. Moi ludzie, moi a k t o r z y , zajmują się tym właśnie w tej chwili! - Ogromnie mi przykro to słyszeć, generale. Naprawdę, ogromnie mi przykro. - Dlaczego? Przecież to czubek. • - Słucham? - Wariat, człowiek niespełna rozumu... ;! - Skoro tak, to dlaczego jest tak cholernie ważny? - Ponieważ wspólnie z pewnym przestępcą, prawnikiem z Har-vardu - bardziej przestępcą niż prawnikiem, może mi pan wierzyć, 112
bo miałem z nim kiedyś do czynienia - uknuli gigantyczny spisek przeciwko naszemu znakomitemu rządowi. Spisek ten, jeśli się powiedzie, może nas kosztować - a szczególnie Pentagon - więcej milionów, niż zdołalibyśmy wyciągnąć z Kongresu przez najbliższe sto lat! - Co to za spisek? - Nie znam szczegółów, tylko ogólny zarys, ale i tak krew zamarza mi w żyłach, kiedy tylko o tym pomyślę... Zupełnie jak na Potworze z Gór Skalistych. Widział pan ten film? - Niestety nie - warknął dziennikarz, nawet nie zadając sobie trudu, żeby ukryć niechęć do swego rozmówcy. Jednak Brokey nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. - Kim jest ten generał? - wycedził człowiek podający się za Harrisona. - Pewien świrnięty sukinsyn nazwiskiem Hawkins. Zawsze były z nim same kłopoty. - Pamiętam to nazwisko. Czy on przypadkiem nie dostał dwa razy Medalu za Odwagę? - To także świadczy o tym, że nie jest zupełnie normalny. Osiemdziesiąt procent ludzi uhonorowanych tym medalem otrzymuje go pośmiertnie. Nie mam pojęcia, w jaki sposób udało mu się przeżyć. - Aaaaagh! - ryknął dziennikarz. Dziki ogień zapłonął teraz w jego oczach. - Jak to się stało, że ci przebierańcy polecieli do Bostonu samolotem wiceprezydenta? - zapytał, z najwyższym trudem narzucając sobie spokój. - Samolot miał stanowić odpowiednią oprawę konferencji prasowej. Trudno go nie zauważyć. - Trudno też wypożyczyć go u Hertza. Nikt nie ma do niego dostępu. - Z wyjątkiem pewnych osób... - Rzeczywiście, wspomniał pan o jakiejś grubej rybie... „Jeden z najpotężniejszych ludzi w kraju", tak pan chyba powiedział. Bardzo wysoki rangą, proszę mi wierzyć. To ściśle tajne. - Taka ściśle tajna informacja wywarłaby wielkie wrażenie na moich przyjaciołach z Hollywoodu. Przypuszczam, że natychmiast ściągnęliby pana do L. A. na kilka spotkań - z zachowaniem daleko posuniętej dyskrecji, ma się rozumieć. - Spotkań? Oni patrzą daleko w przód, generale. Muszą to robić. Każdy
113
film zaczyna się od pomysłu, którego realizacja trwa często nawet kilka lat. Mój Boże, wszystkie gwiazdy przemysłu filmowego czołgałyby się u pańskich stóp. Musiałby pan spotkać się z nimi w sprawie obsady głównych ról. - Spotkać się z nimi... wszystkimi? - Jasne, ale to raczej wykluczone, ponieważ nie chce mi pan powiedzieć, kim jest ta gruba ryba. Później byle głupiec będzie mógł ujawnić jego nazwisko, i zapewne to zrobi. Ma pan jedyną i niepowtarzalną okazję, żeby zdobyć przewagę. Po fakcie nikt nie zwróci na pana uwagi... No, ale cóż, takie jest życie. Przejdźmy do wywiadu, generale. Niedawne cięcia w budżecie obronnym z pewnością spowodują konieczność redukcji personelu, co z kolei może doprowadzić do obniżenia morale armii... - Zaraz, chwileczkę! - Bliski apopleksji Brokey przechadzał się nerwowo w tę i z powrotem, spoglądając na rozrzucone na biurku zdjęcia swojego wspaniałego osiągnięcia i jednocześnie obsesji. - Rzeczywiście, kiedy sprawa wyjdzie na jaw - a pewnego dnia na pewno wyjdzie - nikt nie zwróci na mnie uwagi i lada dureń będzie mógł przypisać sobie moje zasługi. Nakręcą film, a o mnie nie zająkną się nawet słowem! Pewnie będę musiał zapłacić pięćdziesiąt dolarów, żeby dostać się do kina i zobaczyć, co zrobiono z moim arcydziełem... Boże, to okropne! - Takie jest życie, jak śpiewają w piosence - odparł dziennikarz z długopisem zawieszonym nad notatnikiem. - Słyszałem, że Francis Albert rozgląda się za jakąś dobrą rolą charakterystyczną. Niewykluczone, że zagra właśnie pana. - Francis Albert?... - Frank Sinatra, ma się rozumieć. - Nie! - ryknął zrozpaczony generał. - Ja to wszystko zrobiłem i nikt nie ma prawa się do tego mieszać! - To znaczy co konkretnie? - Dobrze, powiem panu. - Po czole Brokemichaela spływały grube krople potu. Później na pewno mi za to podziękuje, może załatwi awans, a nawet jeśli tego nie zrobi, to przynajmniej będzie musiał zapłacić cholerne pięćdziesiąt dolarów, żeby obejrzeć ten film, mój film! - Nie rozumiem, o kim pan mówi, generale. - O sekretarzu stanu! - szepnął Brokey. - To dla niego pracuje 114 w Bostonie moja Samobójcza Szóstka. Wczoraj zjawił się tu incognito z fałszywymi dokumentami w kieszeni! - Bingo! - wrzasnął Jastrząb, wyskakując jak sprężyna z fotela zrywając z głowy rudą perukę. - Mam cię, kutafonie! - darł się, gwałtownie szarpiąc krawat i ściągając z nosa okulary w stalowej oprawie. Co słychać, stary jełopie, ty nędzny sukinsynu?! Ethelred Brokemichael oniemiał i doznał częściowego paraliżu. Dopiero po dłuższej chwili z jego rozdziawionych ust, zajmujących większą część przeraźliwie wykrzywionej twarzy, wydobyły się jakieś dziwne pochrząkiwania połączone ze zduszonym popiskiwaniem. - Gggggh... Agrrrr... liiiep! - Czy tak wita się starego kolegę, nawet jeśli jest niepoczytalnym wariatem i nie zasłużył sobie na żaden z dwóch Medali za Odwagę? - Aiiii!... liiiaj! - Ach, zapomniałem: jest także zdrajcą, mąciwodą i nie wiadomo w jaki sposób uchował się przy życiu - prawdopodobnie dekował się gdzieś w okopach, a walczyli za niego inni. * - NiaaahL. Burglp! - Czy mógłbyś się wyrażać trochę jaśniej, ty karaluchu?! - Mac, przestań! - zaskrzeczał Brokey, odzyskawszy wreszcie mowę. Nawet nie masz pojęcia, przez co ostatnio przeszedłem... Rozwód - ta suka puściła mnie z torbami - walka z Waszyngtonem o fundusze, utrzymywanie oddziału w dobrej formie... Boże, muszę im organizować otwarte próby z udziałem publiczności, wiec upycham w sali rekrutów, którzy nie rozumieją ani słowa z tego, co tamci mówią, i w efekcie palą trawkę albo opowiadają sobie dowcipy. Mac, ja po prostu staram się przeżyć! Co ty byś zrobił na moim miejscu? - Powiedział sekretarzowi stanu, żeby kazał się wypchać? - Przypuszczam, że tak. - Widocznie nigdy nie musiałeś płacić alimentów.
- Oczywiście, że nie. Nauczyłem moje żony, jak mają się troszczyć same o siebie. Okazały się bardzo pojętnymi uczennicami i znakomicie sobie radzą. • Nigdy nie zrozumiem, jak to możliwe. • Sprawa jest bardzo prosta: troszczyłem się o nie i usiłowałem pomóc im stać się lepszymi. Ty nigdy o nikogo się nie troszczyłeś i nikomu nie starałeś się pomóc. Dobra, nieważne... Posłuchaj, Mac, ten zezowaty Pease narobił 115 wokół ciebie nielichego zamieszania, a kiedy jeszcze wspomniał, że jest z tobą ten cholerny Devereaux, dosłownie świeczki stanęły mi w oczach. - To wielka szkoda, Brokey, ponieważ właśnie „ten cholerny Devereaux" namówił mnie, żebym tu przyjechał i pomógł ci wykaras-kać się z najgłębszego gówna, jakie kiedykolwiek widziałeś w latrynie. - Jak to? - Nadszedł czas, żebyś okazał nieco miłosierdzia, generale. Sam Devereaux zdaje sobie sprawę, że trochę przesadził, formułując akt oskarżenia przeciwko tobie, i teraz chce naprawić dawne błędy. Czy naprawdę sądzisz, że pchałbym się w sam środek obozu przeciwnika, gdyby nie jego ośli upór? - O czym ty mówisz, do diabła? - Wrobili cię, Brokey. Sam odkrył to i kazał mi natychmiast przylecieć tu, żeby cię ostrzec. z - Co takiego? Jak to? - Ten pozew, który złożono przeciwko rządowi Stanów Zjednoczonych, sam w sobie nie jest niczym nadzwyczajnym - przez cały czas ktoś kogoś oskarża i świat nie kończy się z tego powodu - ale dla Warrena Pease'a to jest prawdziwa zadra w dupie. Chce jak najprędzej ukręcić sprawie łeb, więc angażuje ciebie i twój oddział, żebyście wykonali za niego brudną robotę. Wmawia wam, że chodzi o sprawę mającą pierwszorzędne znaczenie dla bezpieczeństwa narodowego, ale kiedy zrobicie swoje, natychmiast zapomni o waszym istnieniu. Pozew nie zostanie rozpatrzony, ponieważ powodowie nie stawią się w sądzie, ktoś natychmiast zaprotestuje, zacznie się dochodzenie, a wszystkie ślady będą prowadziły do Samobójczej Szóstki... i do ciebie. Do generała, który już raz w Złotym Trójkącie z trudem uniknął sądu wojennego. Jesteś już martwy, Brokey. - Cholera! Może powinienem ich odwołać? - Na twoim miejscu sporządziłbym również służbową notatkę - najlepiej z wczorajszą datą - w której stwierdzisz wyraźnie, że po namyśle wycofałeś swój oddział, ponieważ doszedłeś do wniosku, że zadanie, jakie wam wyznaczono, przekracza konstytucyjne uprawnienia sił zbrojnych. Jeżeli Kongres rozpocznie dochodzenie, niech powieszą Pease'a, nie ciebie. - Do licha, tak właśnie zrobię!... Mac, skąd tyle wiesz o o „Polo Lounge" i o tych wszystkich rzeczach, o których mi mówiłeś? - Zapomniałeś, przyjacielu, że nakręcono o mnie film. Przez 116 dziesięć zwariowanych tygodni byłem tam konsultantem, a to dzięki jakimś kutasinom z Pentagonu, którzy myśleli, że dzięki temu zwiększy się nabór do armii. - Nic im z tego nie wyszło, wszyscy o tym wiedzą. To był najgorszy knot, jaki w życiu widziałem, a przecież znam się trochę na tym. Naprawdę okropny i choć serdecznie cię nienawidziłem, to było mi ciebie cholernie żal. - Mnie też się nie podobał, ale przynajmniej miałem rekompensatę w postaci tych dziesięciu tygodni... Odwołaj swoich ludzi, Brokey. Paru niemiłych facetów prowadzi cię na smyczy prosto w przepaść. - Zrobię to, tylko muszę znaleźć jakiś sposób. - Wystarczy, jeśli podniesiesz słuchawkę i wydasz rozkaz. - To nie takie proste, Mac. Mój Boże, sprzeciwię się sekretarzowi stanu! Może będzie lepiej, jeśli pójdę na zwolnienie... - Pękasz, Brokey? - Na litość boską, muszę się zastanowić! - Skoro tak, to ja w tym czasie zastanowię się nad tym... - Jastrząb rozpiął marynarkę, odsłaniając przypasany do piersi magnetofon - To pomysł pewnego pułkownika, którego niedawno awansowałem do tego stopnia. Każde słowo, które
padło w tym pokoju, zostało nagrane. - Jesteś cholernym draniem, Mac! - Daj spokój, generale. Obaj jesteśmy steranymi weteranami, a ja też staram się jakoś przeżyć, podobnie jak ty... Jak to się mówi? „Nawet jeśli uciekniesz przed diabłem, to i tak prędzej czy później utoniesz' . - Pierwsze słyszę. - Ja też, ale to dobre powiedzenie, nie uważasz?
24 Vincent Mangecavallo przeszedł przez wyłożony białym marmurem salon w apartamencie w Miami Beach na Florydzie, zmierzając ku małej salce gimnastycznej. Po raz któryś z rzędu skrzywił się na widok wszechobecnych różowych mebli. Wszystko było różowe: krzesła, kanapy, lampy, dywany, a nawet wielki żyrandol, składający się z mnóstwa muszelek, który wyglądał tak, jakby miał zamiar lada chwila spaść z hukiem na czyjąś głowę. Vinnie nie był dekoratorem wnętrz, ale powtarzane w nieskończoność połączenia bieli i różu podsunęły mu graniczące z pewnością podejrzenie, że słynny architekt zaangażowany przez jego kuzyna Ruggio jest także wielkim miłośnikiem baletu. - To wcale nie jest różowe, Vin - powiedział mu Ruge dwa dni temu przez telefon. - To kolor brzoskwiniowy, tyle tylko, że mówi się na niego peche. - Dlaczego? - Dlatego że różowy jest tani, brzoskwiniowy droższy, a za peche płaci się tyle, że mózg staje. Ja tam nie widzę żadnej różnicy i myślę, że Rosę też jej nie widzi, ale przynajmniej jest zadowolona, jeśli wiesz, co mam na myśli. - Patrząc na to, jak żyjesz, cugino, podejrzewam, że twoja żona jest zawsze zadowolona. Tak czy inaczej, jestem ci bardzo wdzięczny, że pozwoliłeś mi skorzystać z tego mieszkania. - Korzystaj sobie, ile tylko chcesz, Vin. Na pewno nie przyjedziemy tam wcześniej niż za miesiąc, a do tego czasu już dawno będziesz 118 z powrotem wśród żywych. Mamy teraz trochę kłopotów z rodziną z El Paso... Musisz koniecznie zobaczyć salkę gimnastyczną i saunę. - Właśnie mam zamiar tam iść, jak tylko odłożę słuchawkę. jsfawet założyłem na siebie jakiś cholerny różowy szlafrok. - Różowe są dla dziewcząt. W salce znajdziesz parę niebieskich. - A co to za problemy z chłopcami z El Paso? - zapytał Vincent. - Chcą przejąć kontrolę nad całym handlem skórzanymi siodłami, co oznacza nie tylko pokazowe farmy dla turystów w Nowym Jorku i Pensylwanii, ale też kluby jeździeckie w zachodnim New Jersey iNowej Anglii. - Z całym szacunkiem, Ruge, konie kojarzą się z Dzikim Zachodem, więc może siodła też powinny być robione na zachodzie? - Pieprzenie, Vin. Większość siodeł robi się w Brooklynie i Bron-ksie. Daj tym wieśniakom palce, to od razu będą chcieli całą rękę, a na to nie możemy pozwolić. - Rozumiem Przysięgam na grób mojej matki, że nigdy nie ośmieliłbym się wchodzić ci w drogę. - Przecież twoja matka żyje! Mieszka w Lauderdale. . .^ - To tylko taka figura retoryczna, kuzynie. - Wiesz co, Vin? Jutro idę na twój pogrzeb! Niezłe, co? - Będziesz przemawiał? - Nie, przecież nie jestem żadną szychą. Ale podobno kardynał ma powiedzieć parę słów. Sam kardynał, Vinnie! - Nie znam go.
- Zadzwoniła twoja matka, wypłakała mu się przez telefon i walnęła sporo grosza na tacę. - Walnie jeszcze więcej, kiedy zmartwychwstanę... Jeszcze raz wielkie dzięki za chatę, cugino. Mangecavallo przystanął pod żyrandolem z różowych muszelek, przypomniawszy sobie rozmowę, jaką przeprowadził z Ruggiem przed dwoma dniami. Podobnie jak wtedy teraz także szedł do małej, ale znakomicie wyposażonej sali gimnastycznej, nie zamierzając jednak nawet dotknąć żadnego z nowych przyrządów. Nagłe wspomnienie tamtej rozmowy, wywołane widokiem wnętrza przypominającego wielkanocną pisankę, sprawiło, że Vincent uświadomił sobie, iż nadszedł już czas, by zadzwonić do kogoś innego. Perspektywa tej rozmowy nie napawała go zbytnią radością, ale zdawał sobie doskonale sprawę, że musi ją przeprowadzić. Poza tym istniała szansa, że 119 informacja, którą w jej trakcie uzyska, uczyni go równie szczęśliwym jak człowieka, który przypadkiem rozbił bank w kasynie w Las Vegas. Istniało jednak pewne niebezpieczeństwo; fakt, że on, Mangecavallo, nie tylko żyje, ale ma się znakomicie i pociąga za sznurki, wprawiając w ruch nie podejrzewające niczego marionetki, był znany jedynie bardzo ograniczonemu gronu osób, a mianowicie kilku fachowcom z Wall Street pozostającym pod kontrolą Miecha, który w razie czego błyskawicznie pośle ich w cementowych butach na dno kanału, gdzie nie ujrzą ani centa z wielkich pieniędzy, na jakie ostrzą sobie zęby, oraz kuzynowi Ruggio. Ruge został dopuszczony do tajemnicy jedynie z konieczności, ponieważ Vincent \ potrzebował prywatnej rezydencji, w której mógłby się bezpiecznie ukryć aż do chwili, kiedy Smythington-Fontini zawiezie go samolotem na miejsce jego cudownego odnalezienia w archipelagu Suchej Tortugas. Abul Khaki nie znajdował się na tej ekskluzywnej liście i nigdy by na nią nie trafił, gdyby nie konieczność nieco innego rodzaju. W świecie międzynarodowej finansjery Abul był rekinem równie wielkim jak Iwan Salamander; groźniejszym - albo bardziej predysponowanym do odnoszenia sukcesów, zależnie od punktu widzenia czynił go fakt, że nie był obywatelem Stanów Zjednoczonych i miał więcej firm zarejestrowanych na Bahamach i Kajmanach niż w przeszłości najlepsi piraci kufrów ze skarbami zakopanych na Wyspach Karaibskich. Oprócz tego, ponieważ Khaki był Arabem pochodzącym z jednego z tych szejkanatów, którym Waszyngton zawsze starał się za wszelką cenę podlizać, dysponował pewną wiedzą, dzięki której mógł liczyć na daleko posuniętą pobłażliwość, graniczącą wręcz chwilami z nietykalnością, a w dodatku znał ludzi gotowych wymienić trzy tysiące pocisków ziemia-powietrze i Biblię króla Jakuba za trzech skazańców i prostytutkę z Damaszku. Jeśli kiedykolwiek istniało coś takiego jak chodzący immunitet, to Abul Khaki stanowił jego najnowszą wersję. Kiedy Mangecavallo dowiedział się o tych jego ogromnych zaletach, wszedł z Arabem w układ przynoszący im obu znaczne korzyści. Khaki dysponował wieloma statkami handlowymi, w tym także tankowcami, które często przewoziły coś więcej niż tylko ropę. Po kilku nieprzyjemnych scysjach z celnikami Vinnie dał mu do zrozumienia, że on i jego przyjaciele mają znaczne wpływy w portach „od 120
Jorku do Nowego Orleanu i między tymi miastami, panie Cocky". - Khaki, panie Mangecuvulo. •» - Mangeca-. alio. - Jestem pewien, że szybko nauczymy się naszych nazwisk. Tak też się stało. Współpraca przebiegała bez zarzutu, a o tym, że odbywała się z korzyścią dla obu stron, świadczyły pewne finansowe usługi, jakie Khaki robił, nowemu przyjacielowi Vincentowi. Kiedy donowie z trzech sąsiadujących stanów i z Palermo postanowili, że Mangecavallo powinien zostać dyrektorem CIA, Vinnie natychmiast udał się do Khakiego. - Mam kłopot, Abul. Donowie mają śmiałe plany, i to jest dobre, ale zupełnie nie zwracają uwagi na szczegóły, i to jest bardzo złe. - Na czym polega twój kłopot, przyjacielu o wzroku i szybkości pustynnego sokoła... Choć, szczerze mówiąc, nigdy nie byłem na pustyni. Podobno panuje tam straszny upał.
- Właśnie to jest ten problem, brachu. Upał... Mam w całym kraju sporo kont pootwieranych na fałszywe nazwiska, a na nich całkiem niezłą kupkę szmalu. Jak dostanę tę robotę w Waszyngtonie, a na pewno ją dostanę, nie będę mógł pętać się po trzydziestu ośmiu stanach, żeby \\ \ mieć trochę gotówki, której istnienie, nawiasem mówiąc, chciałbym utrzymać w tajemnicy. - Całkowitej, jak się domyślam.
- To się wie. ; - Masz książeczki czekowe? Vinnie pozwolił sobie na lekki uśmiech. - Wszystkie cztery tysiące dwieście dwanaście. - Ach, jedno spojrzenie wielbłąda zawiera więcej treści, niż można by wywnioskować z burczenia jego wszystkich żołądków... - Coś w tym rodzaju, jak mi się wydaje. - Czy ufasz mi, Vincent? - Jasne, bo muszę. Dokładnie tak samo jak ty mnie, capiscel - Oczywiście. Ogon psa Beduina kiwa się ze szczęścia, że ocalał... Widział; . kiedyś Beduina? Zresztą, nieważne. Możesz mi wierzyć, że kiedy zbiorą się na targu, smród jest wprost nie do wytrzymania. - A więc, co będzie z moimi kontami? - Wypisz na kilkunastu czekach pełne sumy, jakie masz na
121 danych rachunkach, i zaznacz, że likwidujesz konto. Mam wśród swoich ludzi prawdziwego artystę, człowieka o niesłychanych zdolnoś-ciach, który potrafi podrobić podpis każdej osoby, żyjącej lub martwej i czynił to już wielokrotnie, osiągając w ten sposób znaczne profity Zajmę się osobiście twoimi pieniędzmi, korzystając z nieograniczonego pełnomocnictwa, choć dla niepoznaki posłużę się kilkoma najbardziej poważanymi firmami na Manhattanie. - W s z y s t k i m i pieniędzmi? - Nie bądź śmieszny. Tylko taką ich częścią, którą może posiadać dobrze prosperujący przedsiębiorca. Reszta zostanie w ukryciu, ale zapewniam cię, że nie poniesiesz najmniejszych strat. Abul Khaki został nieoficjalnym osobistym księgowym Vincenta, zarządzając prawie czterema milionami dolarów funkcjonującymi oficjalnie na rynku oraz mniej więcej siedmiokrotnie większą sumą ulokowaną w zagranicznych firmach. Jednak do tego, by teraz zwrócić się do Abula, nie skłoniła Mangecavalla ani przyjaźń zbudowana na wzajemnych korzyściach, ani świadczone sobie nawzajem usługi. Chodziło po prostu o to, że spośród wszystkich osób znanych Vincentowi właśnie Khaki dysponował najgłębszą znajomością prawideł rządzących międzynarodowym rynkiem w ogóle, a wielkimi giełdami w szczególności. Przeważająca część tej wiedzy została zdobyta bardzo nielegalnymi sposobami, pozostała zaś wynikała bezpośrednio z faktu obracania ogromnymi sumami pieniędzy. Poza tym jeśli istniał człowiek potrafiący naprawdę dochować tajemnicy, to był nim właśnie Abul Khaki, gdyż od tego zależało także jego własne istnienie. Wziąwszy wszystko pod uwagę, można mu było darować nawet powiedzonka o psie Beduina. - Nie wierzę! - wrzasnął Arab, kiedy po podaniu jednego z obowiązujących haseł Vincent wreszcie zlokalizował go w Monte Carlo. - • Lepiej uwierz, Abul. Później zdam ci szczegółową relację... - - Nic nie rozumiesz! Wczoraj przesłałem dziesięć tysięcy dolarów na wieniec dla ciebie i kazałem napisać na szarfie, że jest ode mnie i od rządu Izraela! - Dlaczego to zrobiłeś? - Zarobiłem z Likudem parę szekli, a w ten sposób dałbym im do zrozumienia, że jestem otwarty na dalszą współpracę.
122
- Rzeczywiście, to nie zaszkodzi - przyznał Vincent. - Ja też zawsze jakoś' dogadywałem się z Mosadem. - Wcale się nie dziwię... Ale, Vin, przecież ty z m a r t w y c h w s t a ł e ś ' Jestem wstrząśnięty, drżą mi ręce... Zaraz czeka mnie partia bakaruci, a w tym stanie nie mam szans na wygraną, co będzie mnie kosztowało setki tysięcy dolarów!
- Wiec nie graj. - Kiedy przy stoliku już czekają trzej Grecy, z którymi robię grube interesy. Oszalałeś?... A w ogóle, co ty właściwie wyrabiasz, Vincent? Co się dzieje? Szalejąca pustynna burza przesłoniła mi cały wszechświat' - Abul, przecież ty nigdy nie byłeś na pustyni. - Ale widziałem zdjęcia, które wywarły na mnie ogromne wrażenie, podobnie jak twój głos, dobiegający do mych uszu nie wiadomo skąd, choć przypuszczam, że raczej nie z tamtego świata. - Powiedziałem ci już, że wszystko wyjaśnię później, po moim ocaleniu - Po ocaleniu?... Bardzo ci dziękuję, mój drogi Vincencie, ale nie chcę słyszeć ani słowa więcej. - W takim razie wyobraź sobie, że to nie ja, tylko jakiś inwestor pragnący zasięgnąć twojej opinii. Co słychać na giełdzie w Stanach? - Co słychać? Panuje niesamowite zamieszanie. Jakieś tajne negocjacje, błyskawiczne transakcje, wykupywanie pakietów kontrolnych... powiadam ci," czyste szaleństwo! - Co mówią wróżbici? - W ogóle nie chcą rozmawiać, nawet ze mną. W porównaniu z sytuacja na giełdzie świat, który Alicja odkryła po drugiej stronie lustra, jest oazą logiki i spokoju. Przestałem cokolwiek rozumieć. - A co z firmami produkującymi na zamówienia Pentagonu? - Szaleństwo do kwadratu! Zamiast po cichu usychać w związku z przewidywanymi redukcjami uzbrojenia, idą gwałtownie w górę, bijąc wszelkie dotychczasowe rekordy. Dzwonili do mnie ludzie z Moskwy, wściekli, ale i przerażeni. Chcieli poznać moje zdanie na ten temat, lecz nic im nie mogłem powiedzieć. Moi informatorzy z Białego Domu donieśli mi, że prezydent kilka razy rozmawiał przez telefon z Kremlem, zapewniając każdego, kogo się dało, że hossa jest zapewne związana z otwarciem dostępu do wschodnioeuropejskich rynków i nie ma nic wspólnego z budżetem Pentagonu, który zostanie 123
drastycznie zmniejszony... Powiadam ci, Vincent, wszystko stanęło na głowie! - Wcale nie, Abul. Wszystko jest tak, jak powinno... Jeszcze odezwę się do ciebie. Teraz muszę już iść do sauny.
Sekretarz stanu Warren Pease nie posiadał się z niepokoju, balansując na krawędzi wytrzymałości nerwowej. Jego lewe oko całkowicie wymknęło się spod kontroli, wykonując szybkie ruchy w lewo i prawo, jak laserowy dalmierz przeszukujący teren w poszukiwaniu celu. - Co to znaczy, że nie możecie znaleźć generała Ethelreda Brokemichaela?! wrzasnął do telefonu. - Przecież on podlega bezpośrednio moim rozkazom... to znaczy rozkazom prezydenta Stanów Zjednoczonych, który czeka na raport od niego pod swoim ściśle tajnym numerem telefonu. Tak, właśnie tym, który podawałem wam już chyba z dziesięć razy! Jak długo prezydent Stanów Zjednoczonych ma czekać na jakiegoś pieprzonego generała? - Robimy wszystko co w naszej mocy, panie sekretarzu - odparł przerażony głos z Fortu Benning. - Niestety, nie potrafimy dostarczyć czegoś, czego nie ma. - Wysłaliście grupy poszukiwawcze? - Tak, do wszystkich kin i restauracji w rejonie od Cuthbert do Columbus i Hot Springs. Sprawdziliśmy dziennik służbowy i rejestr rozmów telefonicznych przeprowadzanych z jego biura... : - Znaleźliście coś? - Nic konkretnego, choć zdziwiło nas trochę, że w ciągu niespełna dwóch i pół godziny generał Brokemichael dzwonił dwadzieścia siedem razy do pewnego hotelu w Bostonie. Naturalnie skontaktowaliśmy się z recepcją i zapytaliśmy, czy zostawił jakieś wiadomości... - Jezus, Maria! Chyba nie powiedzieliście, kim jesteście? - Tylko tyle, że to sprawa wagi państwowej, ale bez żadnych szczegółów. - I co? - Bardzo rozbawiło ich jego nazwisko, ale nigdy o nim nie słyszeli. Zdaje się, że nie
bardzo chcieli uwierzyć, że ktoś taki w ogóle istnieje. - Szukajcie dalej!
,
;.
124 Pease odłożył z trzaskiem słuchawkę, wstał z fotela i zaczął przechadzać się nerwowo po swoim gabinecie w budynku Departamentu Stanu. Co zrobił ten dureń Brokemichael? Gdzie się podział? jak śmiał zniknąć w leśnym gąszczu wojskowowywiadowczych powiązań, w którym było więcej zakamarków i wertepów niż w Parku Narodowym Sekwoi? A wreszcie, co takiego przyszło mu do głowy, że odważył się wystawić do wiatru samego sekretarza stanu?... Może umarł, pomyślał Pease. Nie, to nic by nie pomogło, a raczej przeciwnie, skomplikowałoby tylko sytuację. Gdyby jednak coś takiego nastąpiło, to przecież nie istniał żaden ślad łączący jego, Warrena Pease'a, z ekscentrycznym generałem, twórcą najgroźniejszego oddziału antyterrorystycznego na świecie, czyli Samobójczej Szóstki. Warren zjawił się w bazie z dokumentami uprawniającymi go do wejścia na jej teren, tyle że wystawionymi na inne nazwisko, a w dodatku przykrył swoje rzednące włosy niewielką rudą peruczką. W książce wejść i wyjść pozostał wpis świadczący o przybyciu jakiegoś niepozornego urzęd-niczyny z Pentagonu, który wpadł na chwilę, by złożyć generałowi wyrazy szacunku... Skorzystanie z rudej peruczki było pociągnięciem godnym geniusza, gdyż dzięki wysiłkom licznych karykaturzystów mocno przerzedzone owłosienie sekretarza stanu stanowiło tę jego cechę, która najbardziej utkwiła w pamięci opinii publicznej. Gdzie się podział ten sukinsyn? Rozmyślania sekretarza stanu przerwał brzęczyk dobiegający z konsolety telefonicznej. Doskoczył do niej dwoma susami-i zobaczył, że świecą się trzy linie, a w chwilę potem zapłonęła także czwarta lampka. Podniósł słuchawkę, mając nadzieję, że usłyszy głos sekretarki informujący go o rozmowie z Fortem Benning. Po niemal trzydziestu najdłuższych sekundach w jego życiu ta suka powiedziała lodowatym tonem: - Ma pan trzy... teraz już cztery rozmowy przypuszczalnie natury osobistej, ponieważ żadna z tych osób nie chciała powiedzieć, w jakiej sprawie dzwoni, a ich nazwiska - o ile to są nazwiska - niestety nic mi nie mówią. < - Jakie nazwiska? - Bricky, Froggie, Moose i... - Już dobrze, dobrze - przerwał jej Warren, zdezorientowany i wściekły zarazem Przecież jego koledzy z klubu golfowego Fawning Hill doskonale wiedzieli, ze w żadnym wypadku nie wolno im dzwonić 125 do niego do pracy! Widocznie to nie oni dzwonili, tylko wydali swoim sekretarkom polecenie odnalezienia go za wszelką cenę, a one posłusznie wykonały zadanie. Co się stało, na litość boską, że wszyscy nagle zapragnęli z nim rozmawiać? - Proszę ich kolejno łączyć, matko Tyranio - powiedział, waląc się pięścią w skroń, by uspokoić oszalałe lewe oko. - Nie jestem Tyranią, panie sekretarzu, lecz jej najmłodszą córką, Andromedą Trueheart. - Nowa? - Pracuję od wczoraj, proszę pana. Rodzina doszła do wniosku, że w obecnej sytuacji potrzebuje pan wyjątkowo sprawnej obsługi, a mama przebywa chwilowo na wakacjach w Bejrucie. - Naprawdę? - Niewielką, nie zajętą jeszcze część wyobraźni Pease'a wypełniła wizja rajstop z kieszonkami. - Więc pani jest najmłodszą córką?... - Rozmówcy czekają, panie sekretarzu. * - Tak, oczywiście... Zacznę od pierwszego. Bricky, zgadza się? > - Tak, panie sekretarzu. Powiem pozostałym, żeby zaczekali. - Co ty wyrabiasz, Bricky? Dlaczego tu dzwonisz? - Ech, ty mały chytrusku! - zagruchał bankier z Nowej Anglii, emanując nieziemskim czarem. - Zrobię z ciebie honorowego gościa na zjeździe absolwentów naszej szkoły. - Przecież powiedziałeś, że nie mogę się tam pokazać...
- Wszystko się zmieniło, rzecz jasna. Nie miałem pojęcia, jaki genialny plan narodził się w twoim niezwykłym umyśle. Nasza klasa może być z ciebie dumna, stary draniu... Dobra, nie będę zawracał ci głowy, bo wiem, że jesteś zajęty, ale gdybyś potrzebował jakiejś pożyczki, po prostu podnieś słuchawkę i zadzwoń do mnie. Aha i nie krępuj się, jeśli miałaby to być jakaś większa suma... Myślę, że wkrótce pójdziemy gdzieś razem na lunch. Na mój koszt, ma się rozumieć. Froggie, co się dzieje, do diabła? Przed chwilą rozmawiałem z Brickym i... - Komu jak komu, ale tobie na pewno nie muszę nic tłumaczyć, 126 ty Midasie wcielony, a już na pewno nie przez ten telefon - odparł jasnowłosy cynik z Fawning Hill. - Rozmawialiśmy o tobie i chcę, żebyś wiedział. że Daphne i ja bardzo liczymy na obecność twoją i twojej żony na balu w Fairfax, który odbędzie się w przyszłym miesiącu. Będziesz gościem honorowym, ma się rozumieć. - Ja? - Naturalnie. Przecież musimy trzymać się razem, nie uważasz? - To bardzo miłe z twojej... - Miłe, Człowieku, nie żartuj sobie ze mnie. Jesteś niesamowity, po prostu niesamowity. No, na razie, jeszcze się jakoś odezwę. Moose, czy mógłbyś... '"' - Do licha, Warren, możesz korzystać z mojego klubu, kiedy tylko przyjdzie ci ochota! - wykrzyknął prezydent Petrotoxic Amal-gamated. - Zapomnij o tym, co bredziłem. To będzie dla mnie wielki zaszczyt, jeśli zechcesz rozegrać ze mną partyjkę. - Naprawdę nie rozumiem... - Jasne, że rozumiesz, a ja doskonale wiem, dlaczego nie możesz o tym mówić Po prostu pamiętaj, stary druhu, że jesteś na pierwszej stronie w moim notesie z nazwiskami najbliższych przyjaciół... Dobra, na razie muszę kończyć, bo mam spotkanie. Właśnie mianowałem się prezesem zarządu, ale gdybyś tylko chciał, ta posada jest twoja. Uoozie, właśnie rozmawiałem z Brickym, Froggiem i Moose'em, i muszę powiedzieć, że nie posiadam się ze zdumienia. - Doskonale cię rozumiem, cwaniaczku. Masz kogoś w gabinecie? Powiedz tylko „tak", to będę gadał jak trzeba. - Mówię „nie", a ty możesz gadać, co tylko chcesz! - Podsłuch? - Absolutnie wykluczony. Gabinet jest sprawdzany codziennie rano, a ściany są wyłożone ołowianymi płytami, żeby uniemożliwić działanie mikrofonów kierunkowych. - Znakomicie, cwaniaczku. Widzę, że trzymasz ich tam twardą - To standardowa procedura. Doozie, co właściwie się dzieje, do diabła? 127 - Sprawdzasz mnie, kolego? Sekretarz stanu umilkł na chwilę. Skoro wszystko zawiodło, może ten sposób okaże się skuteczny... - Powiedzmy, że tak, Doozie. Przypuśćmy, że chcę sprawdzić, czy wszystko zrozumieliście. - W takim razie ujmijmy to w ten sposób, panie sekretarzu, stary byku: jesteś facetem o najtęższej mózgownicy w całym naszym gronie od czasu, kiedy w latach dwudziestych rozbiliśmy związki zawodowe. Ty osiągnąłeś znacznie więcej, w dodatku nie oddając ani jednego strzału do żadnego zakichanego socjalisty ani lewicującego kongresmana! - To mi nie wystarczy, Doozie - wychrypiał Warren Pease, czując, jak spod rzednących włosów wypływają mu strumyczki potu. - W jaki dokładnie sposób to osiągnąłem? - UFO! - zapiał Doozie. - Jak to ujął ten okropny Iwan Salamander - absolutnie nie do
przyjęcia towarzysko, nawiasem mówiąc - teraz będziemy musieli uzbroić cały świat! Genialne posunięcie, chłopie, po prostu genialne! - UFO? O czym ty gadasz, do cholery? - Wspaniały pomysł, stary draniu, naprawdę wspaniały pomysł! - UFO?... O, mój Boże! Mały odrzutowiec niosący na pokładzie MacKen-ziego Hawkinsa wylądował na lotnisku w Manchester w stanie New Hampshire około szesnastu kilometrów na południe od Hooksett. Decyzję o ominięciu Bostonu podjął Sam Devereaux, motywując ją tym, że już raz generał został zidentyfikowany na lotnisku Logana przez jakichś tajemniczych obserwatorów, więc po co ryzykować ponownie? Poza tym, ponieważ wypadki toczyły się coraz szybciej, ważne były nawet te dwie godziny jazdy samochodem, które udało się zaoszczędzić. Kolejne posunięcie Jastrzębia miało polegać na zdemontowaniu Samobójczej Szóstki, która, wedle słów Desiego Pierwszego, znajdowała się w opłakanym stanie, a to dzięki kulinarnym zdolnościom Desiego Drugiego. Reszta zależała od umiejętności perswazji Hawkinsa. Paddy Lafferty, dumny jak paw i jeszcze bardziej pełen uwielbienia niż dotąd, czekał przed budynkiem dworca lotniczego w limuzynie 128 Aarona Pinkusa. Jego dobre samopoczucie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że wielki generał postanowił zająć miejsce w fotelu obok kierowcy. - Powiedzcie mi, artylerzysto, co wiecie o aktorach - zagadnął Jastrząb, kiedy limuzyna popędziła na północ w kierunku Hooksett. - O prawdziwych aktorach, ma się rozumieć. - Oprócz sir Henry'ego nie znam żadnego osobiście, generale. - Cóż, przypuszczam, że on nie jest typowy, bo zapisał się już na trwałe w annałach tego zawodu. Chodzi mi o tych, którym to się jeszcze nie udało. - Sądząc po tym, co czytałem w różnych pismach, które pan Pinkus czasem zostawia w samochodzie, to wydaje mi się, że oni wszyscy tylko czekają, kiedy zostaną odkryci, żeby też zapisać się w annałach. Może to niezbyt mądre, ale tak właśnie myślę. - To bardzo mądre, Paddy. To także najlepszy sposób, jaki moglibyśmy wymyślić. - Sposób na co, panie generale? - Na to, żeby skłonić pewnych ludzi do zmiany zdania, nie pozwalając im jednocześnie zbyt wiele myśleć. Osiem minut później Jastrząb wkroczył do narciarskiej chaty. Było słoneczne letnie popołudnie, a Desi Drugi niedawno podał małą przekąskę. Rezultaty dały się bez trudu dostrzec gołym okiem: groźni członkowie Samobójczej Szóstki wyglądali jak mocno zleżałe zwłoki, balansując niebezpiecznie blisko granicy między życiem i śmiercią. Siedzieli w salonie, wpatrując się pustymi oczami w coś, czego nie mógł dostrzec nikt oprócz nich, z minami podobnymi do tych, które mają śnięte ryby na nabrzeżu portu w New Bedford. Jedyny wyjątek stanowił sir Henry Sutluu; jego zdecydowanie nie pasująca do ogólnego nastroju żywotność upodabniała go do nachalnej wrony, która wepchała się na siłę na spotkanie zwołane w celu kolektywnego leczenia gigantycznego kaca. - Panowie, ocknijcie się! - wykrzykiwał, chodząc dokoła pokoju, poklepując nieprzytomne twarze i szturchając żebra. - Nasz wielokrotnie odznaczony generał z kampanii północnoafrykańskiej przyjechał tutaj, żeby zamienić z wami kilka słów! - Ładnie powiedziane, majorze - pochwalił go Jastrząb. - Nie zamierzam zabierać wam zbyt dużo czasu. Chcę tylko dostarczyć wam najświeższych informacji. 129
- Konfirmacji? - Jakiej konsekracji? - Mówiłeś coś o defekacji, Marlon? - Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. - A kto to w ogóle jest? - Daj mu lizaka, dziecino.
•&•
;
Jednak po dłuższej chwili wybałuszone oczy sześciu półprzytomnych ryb zwróciły się mniej więcej w kierunku Hawkinsa, który podszedł do schodów, wspiął się na drugi stopień i stamtąd zwrócił się do członków znakomitego oddziału antyterrorystycznego: - Dżentelmeni - zaczął swoim najwspanialszym stentorowym głosem. - Mówię tak do was, ponieważ bez wątpienia zasługujecie na to miano, podobnie jak bez ryzyka popełnienia błędu można was nazwać znakomitymi aktorami i żołnierzami. Nazywam się Hawkins, MacKenzie Hawkins, i jestem emerytowanym generałem, którego mieliście pojmać i uwięzić. - Na Boga, to rzeczywiście on! - Wygląda zupełnie jak na zdjęciu... - Niech ktoś coś zrobi! - Daj sobie spokój. - Nawet nie mogę ruszyć nogą, wędrowcze. - Wstrzymajcie się! - krzyknął Jastrząb. - Choć sądząc z tego, co widzę przed sobą, nie wydaje mi się, żeby ten rozkaz był potrzebny... Właśnie wróciłem z Fortu Benning, gdzie spotkałem się z moim dobrym przyjacielem i wieloletnim towarzyszem broni, a waszym dowódcą, generałem Ethelredem Brokemichaelem. Za moim pośrednictwem przesyła wam gratulacje z okazji wspaniałego wykonania kolejnego zadania oraz kilka nowych, zwięzłych poleceń. Otóż wasza misja została anulowana, wstrzymana, skasowana i nieodwołalnie skreślona. - Chwileczkę, wędrowcze! - wykrzyknął Książę, waląc się z całej siły pięścią w kolano, jednak bez żadnego rezultatu. - Kto tak mówi? - Generał Brokemichael. - Dlaczego do nas sam nie... nie... nie zadzwoni? - Ty chyba jesteś Dusty, zgadza się? - Właśnie że nie, stary pryku! - syknął groźnie Sly. - Sterczysz przed nami jak marna imitacja Rozenkranca w Elsinorze, ale skąd się 130
właściwie wziąłeś i niby dlaczego mielibyśmy ci wierzyć? Czemu on sam nam tego nie powiedział? - Próbowaliśmy kilka razy dodzwonić się do was z Fortu Benning, ale chyba nawalił telefon. - Niby dlaczego, kiciusiu? - Z powodu burzy. - Burzy? Jakiej burzy? Nie przypominam sobie żadnej wichury ani piorunów ^ - Sir Larry?... H - Nie wciskaj nam tu kitu, koleś. I bez tego mamy dość kłopotów. - Marlon?.. - Chodzi o to, wędrowcze, że nie mamy żadnego powodu, dla którego mielibyśmy ci wierzyć. Indiance ciągle próbują jakichś podstępów. Na przykład przestają walić w bębny, więc człowiek myśli, że będzie miał trochę spokoju, a oni akurat ruszają do ataku. Okropnie nas to denerwuje i dlatego od czasu do czasu zdarza, nam się urządzić jakąś małą masakrę. - Powinieneś nad tym trochę popracować, Książę. Spotkałem twojego imiennika, kiedy kręcili ten film o mnie, i wiesz, co ci powiem? To był najbardziej pokojowo usposobiony człowiek na świecie. - Spotkałeś Księcia?... - Słuchajcie! - ryknął Hawkins tak przeraźliwym głosem, że sześciu mężczyzn natychmiast umilkło i skierowało na niego bardziej lub mniej przytomne spojrzenia. Generał Brokemichael i ja nie tylko uzgodniliśmy warunki honorowego rozejmu, ale doszliśmy także do wspólnego wniosku, opartego na solidnych podstawach. Krótko mówiąc, chodzi o to, że obaj zostaliśmy zrobieni w konia przez skorumpowanych polityków, którzy postanowili wykorzystać nasze unikatowe zdolności do realizacji swoich ambicji. Jak doskonale wiecie, nie istnieją żadne dokumenty dotyczące przeprowadzanych przez was operacji. Wszystkie polecenia zawsze otrzymywaliście drogą ustną, wiec, kontynuując tę tradycję, zostałem upoważniony przez mego dobrego przyjaciela Brokeya - to takie pieszczotliwe zdrobnienie - do przekazania wam informacji, że wasza misja zostaje odwołana. W związku z tym, a także po to, by dać wyraz zadowoleniu przełożonych z waszej nienagannej, trwającej już pięć lat służby, tu
zostaniecie natychmiast przewiezieni do apartamentów hotelu Waldorf-Astoria w Nowym Jorku. 131 - Po co? - zapytał Marlon zupełnie zwyczajnym głosem. - Dlaczego? - zawtórował mu Dustin, zrezygnowawszy z jąkania i potrząsania głową. - To bardzo zachęcająca propozycja - dodał sir Larry. - Sprawa jest bardzo prosta - odparł Jastrząb. - Za pół roku kończy się wam okres służby, na jaki podpisaliście kontrakt, w uznaniu kolosalnego wkładu, który wnieśliście w rozwiązywanie ogólnoświatowych napięć, generał Brokemichael zorganizował wam spotkanie z szefami głównych wytwórni filmowych. Przylecą specjalnie dla was z Hollywoodu, bo cholernie zależy im na sfilmowaniu waszych przygód. - A co ze mną?! - wykrzyknął mocno zaniepokojony sir Henry. - Zdaje się, że ma pan grać generała Brokemichaela. Chyba że tak... - Zaprawdę, wędrowcy, zbrakło mi słów - powiedział Książe. - Właśnie tego zawsze pragnęliśmy - oznajmił Marlon nienaganną angielszczyzną. - To spełnienie naszych marzeń! - Wspaniale! ' : - Cudownie! - Będziemy grać samych siebie! - I zostaniemy razem! - Niech żyje Hollywood! Niczym stado lwów przywiezionych w uśpieniu z afrykańskiej sawanny mężczyźni tworzący Samobójczą Szóstkę z trudem z najwyższym dźwignęli się z krzeseł, kanap i foteli i ruszyli ku sobie, by objąć się ramionami i utworzyć coś, co przy sporej dozie dobrej woli można by uznać za koło. Kiedy im to się udało, rozpoczęli dziwne, nieskoordynowane pląsy, przeszkadzając sobie nawzajem, lecz mimo to co chwila wybuchając szaleńczym śmiechem. Narciarska chata stała się miejscem, w którym po raz pierwszy na świecie wykonano nowy taniec stanowiący połączenie tarantelli, hory oraz dzikich podskoków pijanych poszukiwaczy złota. - Z pana to naprawdę wielki człowiek, henerale! - powiedział Desi Pierwszy, przekrzykując radosne wrzaski aktorów. - Niech pan spojrzy, jacy są szczęśliwi. Pan to zrobiłeś! - Taaak... Coś ci powiem, D- Jeden - odparł MacKenzie, wyjmując z kieszeni zmięte cygaro. - Ja sam wcale nie czuję się zbyt 132 dobrze. Szczerze mówiąc, czuję się jak wielki ściekowy szczur, w dodatku wydaje mi się, że jestem od niego dziesięć razy trudniejszy Po raz pierwszy od spotkania w męskiej toalecie na lotnisku jgana w Bostonie Desi Pierwszy zmierzył Jastrzębia spojrzeniem dezaprobaty. Długim i ciężkim. Ubrany w piżamę Warren Pease zbiegł po schodach na parter swego umiarkowanie eleganckiego domu w Fairfax, prze-cwałował przez salon oświetlony jedynie blaskiem wpadającym z holu, grzmotnął w ścianę obok drzwi prowadzących do gabinetu, odbił się, po czym, ogarnięty paniką, wpadł do środka i rzucił się do telefonu. Dopiero za trzecim razem udało mu się trafić we właściwy migający przycisk; wdusił go, włączył stojącą na biurku lampę, by wreszcie opaść ciężko na fotel. - Gdzie byłeś, do cholery?! - wrzasnął do telefonu. - Jest czwarta rano, a przez cały dzień i wieczór nigdzie nie mogłem cię znaleźć! Każda godzina przybliża nas do katastrofy, a ty znikasz sobie, jakby nigdy nic! Żądam wyjaśnień! - Zaczęło się od tępego bólu, panie sekretarzu. - Co takiego? - zaskrzeczał Pease. * : - Kłopoty z żołądkiem. Gazy, panie sekretarzu. - Nie wierzę! Kraj balansuje na krawędzi nieszczęścia, a ty masz gazy? - Tego nie da się kontrolować...
- Gdzie byłeś? Gdzie się podział ten twój przeklęty oddział? Co się d z i e j e ? - Odpowiedź na pańskie pierwsze pytanie ma bezpośredni związek zodpowiedziami na drugie i trzecie. - Co to ma znaczyć? - Otóż moja przypadłość, to znaczy gazy, została spowodowana niemożnością skontaktowania się z oddziałem przebywającym w Bostonie, w związku z czym musiałem wyruszyć incognito na jego poszukiwanie - Dokąd? - Do Bostonu, ma się rozumieć. Zabrałem się wojskowym samolotem z bazy w Macon i dotarłem na miejsce około trzeciej po 133
południu - wczoraj po południu. Oczywiście natychmiast udałem się do hotelu. To bardzo dobry hotel... - Szalenie się cieszę z tego powodu. I co dalej? - Cóż, musiałem zachować daleko idącą ostrożność, bo chyba zgodzi się pan ze mną, że nie zależy nam na rozgłosie... - Zgadza się z tobą każdy rozedrgany nerw mojego ciała! -. zawył sekretarz stanu. - Na litość boską, chyba nie polazłeś tam w mundurze?! - Ależ, panie sekretarzu... Przecież już powiedziałem, że wyruszy, łem incognito. Założyłem cywilny garnitur, a na wypadek gdybym spotkał jakiegoś znajomego z Pentagonu, zajrzałem do szafek mojego oddziału i wybrałem sobie zgrabną perukę. Może odrobinę za bardzo rudą, jak na mój gust, ale za to z pasemkami siwizny i... - Już dobrze, dobrze! - przerwał zniecierpliwiony Pease. - I co znalazłeś? - Dziwnego małego człowieczka urzędującego w jednym z apartamentów - naturalnie znałem numery pokoi, które zajmował oddział. Natychmiast rozpoznałem jego głos, ponieważ to właśnie z nim kilka razy rozmawiałem przez telefon z Fortu Benning. To nieszkodliwy starszy gość, którego chłopcy zatrudnili do odbierania informacji przez telefon, co było z ich strony szalenie sprytnym posunięciem. Nie miał zbyt wiele oleju w głowie, lecz akurat w tym wypadku to stanowiło znaczną zaletę. Po prostu odbierał informacje, nic więcej. - Rany boskie, co ci powiedział?! - Powtórzył dokładnie to samo, co przedtem usłyszałem od niego, dzwoniąc z biura. Jego chwilowi pracodawcy musieli na jakiś czas wyjść w pilnych sprawach służbowych. Nie wiedział nic więcej. - I to wszystko? Po prostu zniknęli i już? - Przypuszczam, że szykują się do decydującego uderzenia, panie sekretarzu. Jak już panu wcześniej wyjaśniłem, przed wyruszeniem do akcji otrzymują tylko ogólnie zdefiniowane parametry działań, ponieważ i tak ostateczny sukces zależy od spontanicznej reakcji w ogniu walki. - Kretyński bełkot! ; - Wcale nie. My nazywamy to improwizacją, w skrócie „improw". - Z tego, co mówisz, wynika, że nie masz zielonego pojęcia, co się właściwie dzieje! Straciłeś z nimi łączność! 134 - W pewnych sytuacjach nie można ufać telefonom, i to zarówno cywilnym, jak i rządowym. - A to kto wymyślił? Różowa Pantera? Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? - Z wojskowego transportowca lecącego do Bostonu? Chce pan, żeby dowództwo lotnictwa znało pański prywatny numer telefonu? - Oczywiście, że nie! - A kiedy już dotarłem do Bostonu, skąd miałem wiedzieć, że chce się pan ze mną skontaktować? - Nie sprawdziłeś w biurze, czy w tym czasie nie zameldował się twój zagubiony oddział? - Działamy z zachowaniem maksymalnej dyskrecji, panie sekretarzu. Moi ludzie znają tylko dwa numery: tajnego aparatu zainstalowanego w mojej łazience w Forcie Benning oraz drugiego, ukrytego w szafie z ubraniami w moim mieszkaniu. Rzecz jasna do obu są podłączone automaty zgłoszeniowe, ale nikt nie zostawił żadnej wiadomości - Właściwie powinienem podciąć sobie żyły. Cały ten techniczny bełkot znaczy tylko
tyle, że nawet gdybyście chcieli, to też nie moglibyście się ze sobą dogadać! - Lepiej schować się dwa razy za dużo niż raz za mało... To kwestia z Rue Madeleine numer trzydzieści dwa. Widział pan ten film? Naprawdę znakomity, z Cagneyem i Ablem... - Nie chcę słyszeć ani słowa o żadnych cholernych filmach, żołnierzu! Chcę natomiast usłyszeć, że twoja banda goryli złapała Hawkinsa i dostarczyła go do bazy Dowództwa Strategicznych Sił Powietrznych w Westover! Tylko to chcę usłyszeć, bo jeśli już wkrótce tego nie usłyszę, to będzie koniec dla nas wszystkich! Wystarczy, żeby ci dwaj niepewni sędziowie Sądu Najwyższego spiknęli się z tymi dwoma lewicującymi radykałami, i już po nas! - Po nas wszystkich, panie sekretarzu, czy tylko po niektórych? Na przykład takich jak pewien niegdyś zdegradowany generał i znakomity oddział, który osobiście stworzył? - Co?... Tylko nie próbuj zgrywać przede mną mądrali, żołnierzu! - Czy pozwoli pan, panie sekretarzu, że zapytam, dlaczego tak bardzo interesują pana poczynania MacKenziego Hawkinsa? Świat się zmienia, wygasa wrogość między wielkimi mocarstwami, a jeśli chodzi o te mniejsze, to możemy w każdej chwili zdmuchnąć je z powierzchni 135 ziemi, tak jak zrobiliśmy z Irakiem. Wszędzie następują cięcia, redukcje personelu i sprzętu... Nie dalej niż wczoraj rano w moim gabinecie zjawił się pewien słynny dziennikarz, żeby przeprowadzić ze mną wywiad. Pisze właśnie artykuł o reakcji armii na nowe warunki ekonomiczne, jakie nastały po rozpadzie Związku Radzieckiego i zakończeniu zimnej wojny. - Żak... Żak... Zakończeniu zimnej wojny? - wykrztusił sekretarz stanu, prostując się raptownie za biurkiem. Spływający po jego czole pot zalewał mu rozbiegane lewe oko. Nie żartuj, żołnierzu! Stoimy teraz w obliczu znacznie większego zagrożenia, największego, jakie można sobie wyobrazić! - Chiny?... Libia?.. .Izrael?... - Nie, idioto! Zielone ludziki... Kto wie, jak daleko się posuną? - Kto?! - UF... UF... UFO!
25
Jennifer Redwing wyszła z morza po porannej kąpieli, poprawiła kostium jeden z wielu, jakie znalazła w przeznaczonych dla gości pokojach domu w Swampscott - i pobiegła po piasku w kierunku schodków wiodących na taras, gdzie zostawiła ręcznik przewieszony przez poręcz. Dotarłszy tam zajęła się energicznym wycieraniem ramion, nóg oraz włosów. Kiedy uporała się z włosami i otworzyła oczy, zobaczyła Sama Devereaux uśmiechającego się do niej z plastikowego krzesełka stojącego na tarasie. - Świetnie pływasz - powiedział. - Nauczyłam się tego, kiedy zwabialiśmy osadników do rwących górskich rzek, po czym dopływaliśmy do brzegu, a oni tonęli, porwani przez wodę - odparła wesoło. - Chyba ci wierzę. - Bo to chyba prawda. - Jennifer owinęła się ręcznikiem i wspięła po schodkach na taras. Jak miło - dodała, spoglądając na stolik z mlecznego pleksiglasu. - Dzbanek z kawą i trzy filiżanki. - Raczej kubki. Nie lubię pić kawy z filiżanki. - Tak samo jak ja - odparła Jenny, siadając na krzesełku. - Niemniej jednak uparcie nazywam kubki filiżankami. Mam ich w mieszkaniu z dziesięć albo piętnaście, w tym najwyżej kilka takich samych - Ja mam ponad dwadzieścia i tylko cztery są od kompletu. Naturalnie dostałem je od matki. Zrobiono je z jakiegoś zielonego kryształu, ale nigdy ich nie używam. 137 - To się nazywa szkło irlandzkie i jest potwornie drogie. Mam takie dwa, ale też nigdy z nich nie korzystam. Oboje parsknęli śmiechem, patrząc sobie prosto w oczy. Nie trwało to długo, ale też nie uszło uwagi żadnej ze stron. - Dobry Boże! - wykrzyknął Sam. - Rozmawiamy już prawie minutę i jeszcze nie zaczęliśmy sobie dokuczać! Trzeba to uczcić filiżanką... to znaczy kubkiem kawy. - Chętnie. Czarną, jeśli można. - Znakomicie, bo nie przyniosłem mleka, śmietanki ani tego białego proszku, którego staram się unikać, bo wygląda tak, jakby za jego posiadanie można było trafić do pudła. - Dla kogo jest trzecia filiżanka... to znaczy kubek? - zapytała indiańska Afrodyta. - Dla Aarona. Matka jest na piętrze. Zakochała się w Romanie Z., który powiedział, że przyniesie jej do pokoju cygańskie śniadanie. Cyrus wolałby do tego nie dopuścić, ale niewiele może zdziałać, bo leczy w kuchni kaca. - Nie sądzisz, że powinien jednak mieć Romana na oku? - Nie znasz mojej matki. - Znam ją chyba lepiej od ciebie i właśnie dlatego pytam. Ponownie popatrzyli sobie prosto w oczy, a śmiech, który rozbrzmiał zaraz potem, był głośniejszy... i cieplejszy. - Jesteś paskudną indiańską dziewuchą. Właściwie powinienem zabrać ci kawę. - Tylko spróbuj. Szczerze mówiąc, to chyba najlepsza kawa, jaką piłam w życiu. - Zgadza się. Przyrządził ją Roman Z. Wczesnym świtem poszedł na plażę i pozbierał trochę nadpsutych jeżowców, które włożył do dzbanka, ale jeśli w związku z tym zaczniesz krzyczeć, wezmę brzytwę i ogolę ci brodę. - Och, Sam... - Jenny zakrztusiła się i odstawiła kubek na stolik. - Potrafisz być zabawny, choć jednocześnie jesteś jednym z najbardziej nieznośnych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkałam. - Ja - nieznośny? Co też przyszło ci do głowy?... Czy jednak słowo zabawny oznacza, że zawarliśmy rozejm? - Czemu nie? Wczoraj wieczorem trochę myślałam przed zaśnięciem i przyszło mi do głowy, że czeka nas niebezpieczna wspinaczka na skaliste szczyty i że raczej nie uda nam się ich zdobyć, jeżeli 138
będziemy ciągle boczyć się na siebie. Od tej pory znajdziemy się pod bezpośrednim
ostrzałem, i to nie tylko w przenośnym znaczeniu tego wyrażenia - W takim razie dlaczego nie pozwolisz mi „przeprowadzić decydującego uderzenia", jak by powiedział Mac? Na pewno nie będę próbował cię okantować. - Wiem, że tego nie zrobisz, ale na jakiej podstawie sądzisz, że dasz sobie radę lepiej ode mnie? Tylko nie mów, że dlatego, iż jesteś mężczyzną, bo znowu się pogniewamy. - Przypuszczam, że to także gra pewną rolę, choć nie najważniejszą. Dużo istotniejsze jest to, że znam Hawkinsa i wiem, jak może się zachować w ekstremalnych sytuacjach. Chyba nawet potrafię przewidzieć jego reakcje i możesz mi uwierzyć, kiedy ci powiem, że jest on właśnie tym człowiekiem, którego chciałbym mieć u boku, gdy zrobi się naprawdę gorąco. - Innymi słowy, uważasz, że tworzycie znakomity zespół. - Naturalnie on odgrywa wiodącą rolę. Nazwałem go przebiegłym sukinsynem więcej razy, niż potrafiłby zliczyć największy komputer, ale kiedy przychodzi co do czego, dziękuję Bogu i wszystkim świętym za tę jego cudowną przebiegłość. Nauczyłem się już wyczuwać moment, kiedy zamierza wyciągnąć jakąś nową sztuczkę z tego swojego cholernego wojskowego plecaka. Wyczuwam to i daję się unieść prądowi wydarzeń. - W takim razie musisz mnie nauczyć tego samego. Devereaux umilkł, wpatrując się w swój kubek. Po dłuższej chwili podniósł wzrok na dziewczynę i powiedział: - Czy nie obrazisz się na mnie, jeśli ci odpowiem, że to byłoby nieroztropne, a nawet niebezpieczne? - Inaczej mówiąc, sądzisz, że pętałabym się pod nogami silnym, dzielnym chłopcom? - Coś w tym rodzaju. - W takim razie będziemy musieli zaryzykować i zaufać mojej niekompetencji - Znowu zaczynamy walczyć? - Daj spokój, Sam. Doskonale wiem, co robisz i doceniam to, łącznie z twoim wykluwającym się heroizmem. Szczerze mówiąc, odczuwam nawet sporą pokusę, bo przecież nie jestem idiotką i zdaję sobie sprawę, że nie nadaję się na komandosa w spódnicy, ale to 139 jednak są moi ludzie. Nie mogę nagle zniknąć - oni muszą wiedzieć że byłam i jestem z nimi. Wysłuchają mnie i zrobią, co im powiem tylko wtedy, kiedy będą mnie szanować, jeśli natomiast schowam się w mysiej dziurze i zaczekam, aż kto inny odwali całą robotę, nie zechcą na mnie nawet spojrzeć. ; - Rozumiem cię. Zupełnie mi się to nie podoba, ale cię rozumiem. : Z wnętrza domu dobiegło skrzypnięcie drzwi, a zaraz potem rozległ się odgłos zbliżających się kroków i na tarasie pojawił się Aaron Pinkus w białych obszernych szortach, błękitnej koszuli z krótkimi rękawami i żółtej golfowej czapeczce. Zmrużył oczy przed silnym słonecznym blaskiem i podszedł do stolika. - Dzień dobry, łaskawy pracodawco - powitał go Sam. - Dzień dobry - odparł Aaron, siadając na krzesełku. - Dziękuję, moja droga... dodał, odbierając od Jennifer kubek ze świeżo nalaną kawą. - Wydawało mi się, że słyszę jakąś rozmowę, ale ponieważ odbywała się bez akompaniamentu krzyków i inwektyw, więc nie spodziewałem się, że zastanę tu akurat was dwoje. - Wynegocjowaliśmy rozejm - poinformował go Devereaux. - Na bardzo niekorzystnych dla mnie warunkach. Znakomity prawnik skinął z aprobatą głową. - Dobry początek dnia. - Podniósł kubek do ust. - Cóż za wyśmienita kawa! wykrzyknął. - Doprawiona meduzami i stęchłymi wodorostami. - Słucham? - Proszę nie zwracać na niego uwagi, panie Pinkus. Zaparzył ją Roman Z., a Sam jest po prostu zazdrosny. - Z powodu Romana i mojej matki? Daj spokój, to nie w moim stylu! Aaron wybałuszył oczy skryte w cieniu daszka golfowej czapeczki. - Roman Z. i E l e an o r a? Chyba powinienem wrócić do środka i wyjść raz jeszcze. Wszystko jest takie jakieś dziwne. - Nieważne, to tylko głupie gadanie. - Jeżeli rzeczywiście, moja droga, to wręcz niewyobrażalnie głupie... Prawie tak głupie jak myślowe wygibasy, jakie wyczynia nasz wspólny przyjaciel, generał Hawkins. Właśnie rozmawiałem z nim przez telefon.
- Co się dzieje? - zapytał szybko Devereaux. - Jak mu poszło w chacie? 140
na to, że cała jej zawartość, łącznie ze wszystkimi problemami, została przeniesiona do „obozu" w trzech apartamentach hotelu Waldorf-Asturia w Nowym Jorku. - Że co? - Zareagowałem w identyczny sposób. - To znaczy, że uporał się z kłopotami stwierdziła z przekonaniem Jennifer - Stwarzając kilka nowych - uzupełnił Pinkus, spoglądając na Sama. - Poprosił, żebyś uruchomił szybką linię kredytową do kwoty stu tysięcy dolarów i niczym się nie martwił, bo on sam zajmie się przeniesieniem jakichś pieniędzy z. Berna do Genewy, o czym ja nic nie wiem i nie chcę wiedzieć... Możesz to zrobić? Zresztą, nieważne. - To bardzo prosta sprawa. Wystarczy zwykłe komputerowe polecenie dokonania przelewu wydane na podstawie... - Wiem, jak to się robi i nie o to pytałem!... W ogóle o nic nie pytałem! - To jeden kłopot zauważyła Redwing. Na czym polegają pozostałe? - Tego nie jestem pewien. Zapytał mnie, czy znam jakichś producentów filmowych. - Na co mu oni? - Nie mam pojęcia. Kiedy powiedziałem mu, że poznałem raz pewnego aplikanta nawiasem mówiąc, nie pozwolono mu nawet dokończyć aplikant, który potem zajął się robieniem trzeciorzędnych filmów pornograficznych, odpowiedział, że nic nie szkodzi i że poszuka gdzie indziej. - To właśnie jedna z tych chwil, kiedy czuję, że lada moment wyciągnie z plecaka kolejne krętactwo. - Szósty zmysł'.' - zapytała Jennifer. - Raczej zwykłe proroctwo. Coś jeszcze, Aaronie? - Najdziwniejsze zostawiłem na koniec. Chciał wiedzieć, czy mamy jakiegoś klienta z kłopotami z lewym okiem, najlepiej takiego, który potrzebuje szybkiego przypływu gotówki. - To ma być dziwne? - zainteresowała się dziewczyna. - To czyste wariactwo! - Nigdy nie lekceważ siły działania podstępu, jak mówi Ewangelia według Olivera Northa - odparł Devereaux. - Nikt taki nie przychodzi mi na myśl, ale gdybym znalazł odpowiedniego gościa, bez 141 wahania podesłałbym go Macowi... Dobra, szefie, darujmy sobie te błahostki. Co teraz robimy? Rozmawialiście na ten temat? - Zamieniliśmy kilka zdań. Dokładnie za dwa i pół dnia ty, Jennifer i generał wysiądziecie z samochodu, wejdziecie po schodach do budynku Sądu Najwyższego, przejdziecie przez hol, miniecie strażników i zostaniecie przyjęci przez przewodniczącego. - Zupełnie, jakbym słyszał Maca - zauważył Sam. - Zgadza się - potwierdził Pinkus. - Powtórzyłem dokładnie jego słowa, pomijając jedynie wulgaryzmy. Powiedział mi też, że macie się przygotowywać tak, jakby to miało być wyprzedzające uderzenie trzyosobowego oddziału desantowego wymierzone w newralgiczny punkt obrony nieprzyjaciela usytuowany daleko za linią frontu. Jennifer z trudem przełknęła ślinę. - Miło mi to słyszeć. Czego ode mnie oczekuje? Że złożę stanowczy protest, kiedy odstrzelą nam głowy? - Jego zdaniem nie spotkacie się z otwartą przemocą, gdyż mogłoby to się okazać zbyt ryzykowne dla przeciwnika. - Dzięki Bogu choć za tyle - mruknęła Jenny. - Nie wykluczył jednak działań nieprzyjaciela zmierzających do tego, by uniemożliwić jemu lub Samowi - albo obu jednocześnie - stawienie się na przesłuchanie, które wówczas nie mogłoby się odbyć, gdyż wymagana jest obecność zarówno strony skarżącej, jak i jej adwokata. - A co ze mną? - Ty, moja droga, postanowiłaś tam pójść z własnej woli jako zainteresowana strona. A jednak, o czym doskonale wiesz, podpisana przez ciebie i sporządzona w obecności notariusza umowa między tobą a generałem i Samem ma w dalszym ciągu moc prawną. W tej sytuacji ty, jako zainteresowana strona, angażujesz się w sprawę po stronie strony
skarżącej - w praktyce często spotykamy się z taką sytuacją. - Na przykład w czasie rozpraw z udziałem publiczności, kiedy widzowie prawie wchodzą ci na biurko - mruknął Devereaux do Jenny, by następnie ponownie zwrócić się do Aarona. - Może po prostu zostaniemy tu do pojutrza, a potem polecimy do Waszyngtonu, wsiądziemy do taksówki i każemy zawieźć się do gmachu Sądu Najwyższego? Nie widzę w tym żadnego problemu. Nikt nie wie, gdzie jesteśmy, z wyjątkiem człowieka, który zaangażował Cyrusa i Romana, 142 żeby uzupełnili naszą ochronę. Teraz nawet Cyrus zgadza się z Jastrzębiem kimkolwiek jest tamten człowiek, na pewno dobrze nam życzy i chce utrzymać nas przy życiu. - Ale Cyrus chciałby też wiedzieć dlaczego - wtrąciła Red-wing. - A może nie wspomniał o tym? - Mac wszystko mu wyjaśnił. Byłem przy tym. Otóż ów dowódca ma pewne porachunki z ludźmi, którzy za wszelką cenę chcą nie dopuścić do rozprawy, a mogą to osiągnąć jedynie wówczas, gdy uniemożliwią nam dotarcie do sądu. - Wszystko wskazuje na to, moja droga, że nasz anonimowy dobroczyńca współdziałał z nimi aż do chwili, kiedy przekonał się, że knują coś przeciwko niemu - na przykład postanowili złożyć go w ofierze jako polityka, a kto wie, czy nie jako człowieka. Według naszego generała w Waszyngtonie takie działania wcale nie należą do rzadkości. - Ale, panie Pinkus... - Na ślicznej twarzy Jennifer pojawił się grymas częściowo spowodowany blaskiem słońca, a częściowo jakąś niepokojącą myślą. - Czegoś mi tutaj brakuje, czegoś bardzo ważnego... Być może do wszystkich spraw, w których uczestniczy wódz Grzmiąca Głowa, podchodzę z paranoiczną podejrzliwością, ale chyba mam ku temu ważne powody. Przecież wczoraj Hawkins powiedział nam tylko tyle, że „wszystko jest pod kontrolą". Pod kontrolą, nic więcej. Co to znaczy? Zgoda, udało mu się jakoś odwieść tych zmilitaryzowanych aktorów od zamiaru poszatkowania nas na kawałki, ale w jaki sposób? Co się stało w Forcie Benning? Byliśmy tacy zachwyceni, że możemy spać spokojnie, iż nawet go o to nie zapytaliśmy! - Niezupełnie, Jennifer. Wcześniej ustaliłem z nim, że nie będziemy rozmawiać przez telefon o żadnych szczegółach, ponieważ zwrócił mi uwagę, że już raz wysłano za nami do Hooksett oddział zawodowych morderców, więc jest całkiem prawdopodobne, że założono także podsłuch - Wydawało mi się, że linia została zerwana? - zauważył Devereaux - Teoretycznie, ale nie w praktyce. Wczoraj wieczorem nie mógł powiedzieć tego, co powiedział dzisiaj rano. - Zdjęto podsłuch? Skąd może o tym wiedzieć? - Dzisiaj nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ dzwonił 143 automatu w zajeździe „Obiad u Sophie" przy szosie numer dziewięć. dziesiąt trzy. Zachwalał mi nawet tamtejszą jajecznicę na kiełbasie. - Panie Pinkus, proszę... - powiedziała Jennifer błagalnym tonem. - Co powiedział panu o Forcie Benning? - Irytująco mało, moja droga, ale zarazem wystarczająco dużo, by siedzący przed wami stary prawnik zaczął się zastanawiać nad zmianami w sposobie pojmowania prawa, zmianami, jakie na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci zaszły w mentalności tych, których zadanie polega na czuwaniu, żeby było ono przestrzegane... Z drugiej strony zastanawiam się, dlaczego mnie to jeszcze dziwi. - Mówisz o bardzo poważnych sprawach, Aaronie. - Bo to, co powiedział mi generał, miało nielichą wagę, młody człowieku. Parafrazując tego znakomitego żołnierza można stwierdzić, że wroga akcja, jaką podjęto przeciwko nam - a właściwie przeciwko podstawowym prawom obowiązującym w tym kraju - została zapoczątkowana w gabinecie jednej z najbardziej wpływowych postaci naszego życia politycznego, która tak gorliwie zatarła wszelkie wiodące do niej ślady, że właściwie przestały one istnieć. Nie możemy przedstawić temu człowiekowi żadnych dowodów, ponieważ ich po prostu nie ma... - Niech to nagła cholera! - wybuchnął Devereaux. - Musi coś być, przecież tyle się zdarzyło! - wykrzyknęła Jennifer. - Chwileczkę... Z
A ten gangster z Brooklynu, ten, którego Hawkins znokautował w hotelu, Cezar-jakiśtam... Wsadzono go do aresztu! - I stwierdzono, że działał na polecenie tragicznie zmarłego dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej poinformował ją Pinkus. .- Skąd my to znamy... -• mruknął Sam. - A ci nadzy ludzie w Ritzu? '' - Odciął się od nich cały Waszyngton, łącznie z dyrekcją ogrodu zoologicznego. Zaraz potem zostali zwolnieni za kaucją, którą złożył jakiś osobnik podający się za członka kalifornijskiej organizacji nudystów, i zniknęli bez śladu. - Do licha... - W głosie Jenny słychać było zarówno gniew, jak i przygnębienie. Popełniliśmy błąd, pozwalając Hawkinsowi usunąć z chaty tamtych czterech uzbrojonych szaleńców. Mieliśmy wszystko: napad z bronią w ręku, naruszenie własności, maski, broń palną, 144 granaty, a nawet wytatuowane czoło. Zachowaliśmy się jak idioci, bo ustąpiliśmy przed argumentami Grzmiącego Cygara! -- Moja droga, oni absolutnie nic nie wiedzieli. Przesłuchiwaliśmy ich, ale wydobyliśmy tylko stek bredni. To byli zaprogramowani psychopaci, jeszcze mniej wiarygodni od nudystów. Gdybyśmy przekazali ich policji, ujawnilibyśmy miejsce naszego pobytu. Przykro mi to powiedzieć, ale ponieważ oficjalnie właścicielem chaty jest moja firma, sprawą na pewno zainteresowałyby się środki przekazu. - Nie mam powodu, żeby obrzucać Maca naręczami kwiatów, ale akurat wtedy miał rację - dodał Sam. - Pozbywając się ich doprowadziliśmy do tego, że w Bostonie zjawiła się ta zwariowana Samobójcza Szóstka. - A my nawiązaliśmy znajomość z generałem Ethelredem Broke-michaelem - uzupełnił Aaron z czymś, co w jego wykonaniu stanowiło najbliższy odpowiednik przebiegłego uśmiechu. - Co pan chce przez to powiedzieć, panie Pinkus? Wczoraj dał pan jasno do zrozumienia, że Brokemichael zniknie z horyzontu, odesłany do jakiejś bazy, której nie ma nawet na najdokładniejszych mapach. Wspomniał pan, że Waszyngton nie dopuści do ujawnienia nazwiska dygnitarza, który zezwolił na lot Air Force II. Doskonale to pamiętam, bo uważałam tak samo. - Oboje mieliśmy rację, Jennifer, tyle że zabrakło nam przebiegłości generała Ten znakomity wojskowy taktyk nagrał całą rozmowę z Ethelredem Brokemichaelem. Pentagon nie znajdzie wystarczająco odległego miejsca, żeby schować tam Brokeya... Muszę jednak przyznać, iż generał Hawkins wcale nie ukrywa, że pomysł z magnetofonem podsunął mu nasz najemnik-chemik, pułkownik Cyrus. - Przypuszczam, że nazwisko tego dygnitarza znajduje się na taśmie? - powiedział Sam z wyrazem »mściwej nadziei na twarzy. - Naturalnie. Podobnie jak wyraźne stwierdzenie faktu, że korzystając z fałszywych dokumentów, dostał się na teren bazy. - Kto to jest, do diabła? - Przykro mi, ale nasz generał chwilowo nie może ujawnić jego tożsamości. - Nie wolno mu tak postępować! - wykrzyknęła Jennifer. - Tkwimy w tym razem! Mamy prawo wiedzieć! - Twierdzi, że gdyby Sammy się dowiedział, to... „dostałby amoku, wskoczył na najszybszego konia i poprowadził kawalerię do 145
ataku", niwecząc tym samym strategiczne plany Hawkinsa. Muszę się zgodzić z jego oceną sytuacji, ponieważ wielokrotnie osobiście byłem świadkiem takiego zachowania Sama. - Nigdy nie dostałem amoku! - zaprotestował Devereaux. - Mam ci przypomnieć, ile razy głośno podawałeś w wątpliwość uczciwość sądu? - Zawsze miałem ku temu konkretne powody! - Nie twierdzę, że tak nie było. Gdybyś ich nie miał, pracowałbyś już w innej firmie. Na twoją korzyść muszę jednak przyznać, że w samym Bostonie odesłałeś na wcześniejszą emeryturę co najmniej czterech sędziów. - A widzisz?
- Widzę, podobnie jak generał. Powiedział mi, że kiedyś wsiadłeś na tego swojego konia w Szwajcarii, po czym, kradnąc śmigłowce i przekupując pilotów, poleciałeś prosto do Rzymu, a on wolałby uniknąć powtórki. - Musiałem to zrobić! - Dlaczego, Sam? - zapytała spokojnie Jennifer. - Dlaczego musiałeś to zrobić? - Bo on postępował niewłaściwie. Moralnie i etycznie niewłaściwie, w niezgodzie ze wszystkimi cywilizowanymi prawami. - Boże, lepiej nic nie mów! Myślę, że mógłbyś mnie przekonać, więc lepiej już nic nie mów. - Co takiego? - Daj spokój... A więc Grzmiący Bęben nic nam nie powie, panie Pinkus. Co zrobimy? - Zaczekamy. Generał sporządził kopię nagrania, którą Paddy Lafferty dostarczy nam dziś wieczorem. Potem, jeżeli w ciągu dwudziestu czterech godzin nie da znaku życia, zrobię wszystko, żeby dodzwonić się do prezydenta Stanów Zjednoczonych i odtworzyć mu tę taśmę przez telefon. - To będzie strzał z grubej rury - zauważył cicho Sam. "* - Z najgrubszej - potwierdziła Jennifer. Okno w mknącej na południe w kierunku Nowego Jorku limuzynie Aarona Pinkusa panował dość duży tłok - członkowie Samobójczej Szóstki siedzieli po trzech na tylnej kanapie 146 i rozkładanej ławeczce, zwróceni twarzami do siebie, Jastrząb natomiast zajmował miejsce z przodu, obok Paddy'ego - to jednak w czasie podróży udało się załatwić kilka rzeczy. Pierwszą z nich było nabycie podczas postoju przed centrum handlowym w Lowell w stanie Massachusetts dwóch dodatkowych magnetofonów i pudła z jednogodzinnymi kasetami; Hawkins uznał, że tyle powinno wystarczyć do Nowego Jorku. Dodatkowo kupił kabel przyłączeniowy, dzięki któremu można było przegrać zawartość kasety z magnetofonu na magnetofon. - Pozwoli pan, że zademonstruję, jak to się robi - zaproponował sprzedawca. - To naprawdę bardzo proste... - Synu - odparł Jastrząb, któremu ogromnie zależało na czasie - ja na długo przed wynalezieniem radia zakładałem łączność w prehistorycznych jaskiniach Znalazłszy się z powrotem w limuzynie, generał uruchomił pierwszy magnetofon i odwrócił się do ludzi Brokemichaela. - Panowie - zaczął. - Ponieważ będę osobiście pośredniczył w negocjacjach między wami a fachowcami z przemysłu filmowego, których już niedługo poznacie, wasz dowódca, a mój przyjaciel, Brokey, zaproponował, żebyście opowiedzieli mi dokładnie o swoich sukcesach, i to zarówno tych indywidualnych, jak i osiągniętych w rezultacie wspólnego działania waszej znakomitej Samobójczej Szóstki. Dzięki temu będę miał się na czym oprzeć podczas rozmów z producentami... I proszę nie krępować się obecnością pana Lafferty'ego, a właściwie sierżanta artylerii Lafferty'ego. Walczyliśmy razem w Europie. - Mógłbym teraz paść tu trupem, bo moja dusza już jest w niebie! - wyszeptał Paddy. - Co takiego, sierżancie? Nic, generale. Zawiozę was tak, jak nauczył pan nas we Francji, Będziemy szybsi od błyskawicy! Przez następne cztery godziny, podczas których ogromny samochód mknął przed siebie z wielką prędkością, trwała nieprzerwana opowieść o wyczynach oddziału zwanego Samobójczą Szóstką - nieprzerwana z wyjątkiem dość częstych krzyków, kiedy jego kipiący niepowstrzymaną energią członkowie wpadali sobie nawzajem w słowo. Gdy limuzyna dotarła do Bulwaru Brucknera i wjechała na most wiodący na Manhattan, generał Hawkins podniósł lewą rękę, prawą zaś wyłączył magnetofon 147 - Wystarczy, panowie - powiedział, potrząsając głową, w której aż dźwięczało mu od melodramatycznego zgiełku dobiegającego z tylnych siedzeń. - Mam już pełen obraz sytuacji i dziękuję wam za współpracę zarówno w imieniu waszego dowódcy, jak i
własnym. - Mój Boże! - wykrzyknął sir Larry. - Właśnie sobie przypomniałem... Nasze ubrania! Są w bagażach, które pańscy adiutanci przywieźli nam z hotelu, i pilnie wymagają prasowania. Nie byłoby dobrze, gdyby zobaczono nas wchodzących w pomiętych strojach do Waldorf-Astorii albo do Sardiego. - Słuszna uwaga. - Był to rzeczywiście poważny problem, którego Jastrząb nie wziął wcześniej pod uwagę, co prawda nie mający nic wspólnego z wygniecionymi ubraniami. Należało za wszelką cenę uniknąć sytuacji, w której ktoś zobaczyłby sześciu aktorówkoman-dosów wchodzących gdziekolwiek, a już szczególnie promieniujących zadowoleniem i święcie przekonanych o tym, że oto nadeszła godzina ich tryumfu. Mój Boże! - pomyślał MacKenzie, przypominając sobie dni spędzone w Hollywoodzie. Każdy aktor - a szczególnie poszukujący zatrudnienia - dysponował czymś w rodzaju szóstego zmysłu pozwalającego mu wychwycić nawet najsłabsze sygnały świadczące o tym, że ktoś nosi się z zamiarem powierzenia mu jakiejś roli, i natychmiast zaczynał puszyć się jak paw, czyniąc mnóstwo zamieszania wokół swojej osoby. Generał doskonale rozumiał, że nie docenione talenty szukają wsparcia w nadmiernej pewności siebie, ale teraz był akurat najmniej odpowiedni moment na takie zachowanie. Do Sardiego, Jezus, Maria! - Wiecie co? - rzucił od niechcenia Jastrząb. - Jak tylko wejdziemy do pokojów, odeślemy wszystkie rzeczy do pralni. - Kiedy nam je oddadzą? - zapytał Książę. - To właściwie nie ma znaczenia, bo ani dziś, ani jutro nie będziemy nigdzie wychodzić. - Co takiego? - zdumiał się Marlon. - Ejże, daj spokój! - wykrzyknął Sylvester. - Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem w Nowym Jorku! - poskarżył się Dustin. - A pan Sardi jest naszym bliskim przyjacielem - dodał Telly. - Nawiasem mówiąc, służył kiedyś w komandosach, więc... - Przykro mi, panowie - przerwał mu Jastrząb. - Obawiam się, że nie wyraziłem się wystarczająco jasno, choć wydawało mi się, że sami się domyślicie. 148 - Czego się domyślimy? - warknął niezbyt przyjaźnie Sly. - Mówi pan jak agent. - Dla dobra czekających was negocjacji musimy utrzymać wasze przybycie w ścisłej tajemnicy. Choć wasz dowódca, generał Brokemichael, pomoże rozmawiać z producentami, to nie zapominajcie, że według przepisów wciąż jesteście żołnierzami. W wypadku naj mniejszego przecieku sprawa może stać się zupełnie nieaktualna, dlatego też otrzymać;' zakaz opuszczania kwater aż do odwołania. - Możemy do niego zadzwonić... - zaproponował nieśmiało Marlon - Wykluczone! Obowiązuje całkowita cisza w eterze. - Tak się robi tylko wtedy, kiedy nieprzyjaciel dostanie się na naszą częstotliwość - zauważył Dustin. - O tym właśnie mówię! Ci sami zepsuci politycy, którzy próbowali nas na siebie poszczuć, teraz czynią wszystko, żeby zrujnować wasze kariery. Chcą zgarnąć wszystko dla siebie! - Cholerne dranie! - wykrzyknął Książę. - Rzeczywiście, większość z nich to aktorzy, ale bez choćby krzty talentu. - Kierują się płytkimi motywacjami - dodał Sylvester. - W ich grze nie ma odrobiny autentyzmu - stwierdził stanowczo Marlon - Dysponują niezłą techniką - przyznał sir Larry - ale nauczyli się tego tak jak psy Pawłowa. - Otóż to! - potwierdził Telly. - Zaprogramowane gesty i wiecznie te same miny, gdy zapominają tekstu. Kiedy ludzie wreszcie przejrzą na oczy? - Starają się, jak mogą, ale nie mają tego we krwi! - wykrzyknął Książę. - Niech mnie szlag trafi, jeśli uda im się zabrać nam tę robotę!... Zgoda, generale: zostajemy w kwaterach i robimy wszystko, co pan nam każe. MacKenzie
Hawkins,
schludny,
lecz
nie
sprawiający
zbyt imponującego wrażenia w szarym garniturze, okularach w stalo wych oprawkach, z rudawą peruką na głowie i lekko pochylonymiramionami, przeciskał się przez zatłoczony główny hol hotelu Astoria, rozglądając się w poszukiwaniu automatu telefonicznego. Było kilka minut po pierwszej po południu, cała Samobójcza Szóstka 149 przebywała zaś w trzech stykających się ze sobą apartamentach na jedenastym piętrze. Uwolnieni od konieczności spożywania owoców kulinarnego talentu Desi Drugiego, odkarmieni potrawami przyniesionymi z hotelowej restauracji, wypoczęci po nocy przespanej w wygodnych łóżkach i bez towarzystwa pająków wędrujących po ścianach, wszyscy członkowie oddziału znajdowali się w znakomitej formie zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Zapewnili Hawkinsa, że mają ze sobą polowe mundury i że pozostaną w zamknięciu, nie kontaktując się ze światem zewnętrznym nawet przez telefon, choćby pokusa była nie do wytrzymania. W czasie kiedy lokowali się w apartamentach, Jastrząb przegrał na drugą kasetę całą rozmowę z Brokeyem, wręczył ją Paddy'emu i polecił mu dostarczyć ją do Swampscott, teraz zaś miał zamiar przeprowadzić z hotelowego automatu kilka rozmów: pierwszą z Małym Józefem w Bostonie, drugą z pewnym emerytowanym admirałem, który zaprzedał duszę Departamentowi Stanu i który jednocześnie miał wobec Hawkinsa dług wdzięczności za to, że ten uratował mu dupę, kiedy dowodzony przez admirała okręt ostrzelał niewłaściwy brzeg w zatoce Wonsan w Korei, a trzecią z jednym ze swoich najlepszych przyjaciół, czyli z pierwszą spośród czterech byłych żon - Ginny, mieszkającą w Beverly Hills w Kalifornii. Wcisnął guzik z cyfrą zero, podał numer karty kredytowej i wystukał numer. - Mały Józefie, tu generał. - Ty, fazool, gdzieś się podziewał tak długo? Szef chce z tobą gadać, ale nie zadzwoni do tamtej dziury nad morzem, bo nie wie, czy ktoś nie siedzi na drutach. - To znakomicie zazębia się z moimi założeniami taktycznymi, gdyż ja także chcę z nim rozmawiać. - Jastrząb zerknął na numer automatu. - Możesz go złapać? - Pewnie. Co pół godziny kręci się koło budki na Collins Avenue w Miami Beach. Teraz będzie tam za jakieś dziesięć minut. - Mam do niego zadzwonić? - Nie ma mowy, koleś. On przedrynda do ciebie. - W porządku. Podaj mu mój numer w Nowym Jorku, ale powiedz, że dotrę tam nie wcześniej niż za jakieś dwadzieścia minut. Mac podyktował numer automatu telefonicznego zainstalowanego w holu hotelu Waldorf, po czym odwiesił słuchawkę, sięgnął do 150 kieszeni marynarki, wyjął z niej mały notes i odszukał nazwisko człowieka, z którym musiał teraz porozmawiać. - Jak się masz, Angus - powiedział, powtórzywszy rytuał i recytowaniem numeru karty kredytowej. - Co słychać u najznakomitszego dowódcy marynarki wojennej, który przez pomyłkę ostrzelał nasze stacje namiarowe w zatoce Wonsan, a potem posadził okret na brzegu? - Kto mówi, do diabła? - warknął zaimpregnowany już trzema szklankami martini emerytowany admirał. - Zgadnij, Frank, ale masz tylko jedną szansę. Chcesz przećwiczyć podawanie współrzędnych? - J a s t r z ą b ? To ty? - A któż by inny, żeglarzu? - Doskonale wiesz, że otrzymałem błędny raport wywiadu... - Albo pomyliłeś się, odczytując cyferki. - Daj mi wreszcie spokój! Skąd miałem wiedzieć, że ty też tam jesteś? Poza tym co to za różnica parę kilometrów w tę czy w tamtą stronę - Różnica dotyczy mego życia i życia moich ludzi. Byliśmy na naszym terytorium. - To już przeszłość! Przeszedłem na emeryturę! - Ale w dalszym ciągu jesteś doradcą, Frank. Poważnym, szanowanym ekspertem Departamentu Stanu, specjalistą od sytuacji wojskowej na Dalekim Wschodzie. Ach, te przyjęcia, zabawy, przeloty prywatnymi samolotami i wspaniałe wakacje fundowane przez
wdzięcznych dostawców uzbrojenia... - Zasłużyłem sobie na to! - Tylko że nie potrafisz odróżnić jednej plaży od drugiej. To ma być ekspert? - Mac, daj mi wreszcie spokój! Wywlekanie starych spraw nic nie da ani mnie, ani tobie. Czego ty właściwie ode mnie chcesz? Przecież widziałem w telewizji, że dostajesz jakąś szwedzką nagrodę! Co w tym złego, że zbieram, co mi spadnie i troszczę się o swój reumatyzm? - Zadajesz się z Departamentem Stanu. : - Owszem, i staram się dostarczać im najlepszych analiz. •'•' - Dostarczysz im coś jeszcze, Frank, bo jeśli tego nie zrobisz, to Żołnierz Stulecia ujawni największy skandal, jaki został wywołany podczas wojny w Korei. 151 Zaraz potem Jastrząb sprecyzował swoje żądania. Rozmowa z Beverly Hills zaczęła się nie najlepiej. - Czy mogę mówić z panią Greenberg? - Przykro mi, ale tutaj nie mieszka żadna pani Greenberg -^ odpowiedział lodowaty męski głos z wyraźnym brytyjskim akcentem. - Przepraszam, widocznie pomyliłem numer... - Raczej pomylił pan nazwiska. Pan Greenberg wyprowadził się ponad rok temu. Być może chce pan rozmawiać z panią Cavendish? - To Ginny? - To lady Cavendish. Mogę wiedzieć, kto mówi? - Jastrząb. - Jastrząb? Tak jak ten odrażający drapieżny ptak? - Bardzo odrażający i cholernie drapieżny. A teraz powiedz lady Caviar, czy jak jej tam, że czekam przy telefonie! - Powiem jej, ale niczego nie gwarantuję. Zapadła cisza, którą po pewnym czasie przerwał podekscytowany głos pierwszej żony Hawkinsa: - Jak się miewasz, mój słodki?! - Miałem się znacznie lepiej, dopóki nie porozmawiałem z tym pajacem, który powinien wyciąć sobie migdałki. Kto to jest, do diabła? - Och, przyjechał razem z Chaunceyem. Od wielu lat jest jego kamerdynerem. - Chauncey?... Cavendish?... - L o r d Cavendish, najdroższy. Mnóstwo pieniędzy i ozdoba przyjęć. Zajmuje pierwsze miejsce na wszystkich listach. - Listach? - Listach gości, ma się rozumieć. - A co się stało z Mannym? - Znudziło go towarzystwo starej kobiety, więc za okrągłą sumkę zwróciłam mu wolność. - Do licha, Ginny, przecież ty wcale nie jesteś stara! - Według Manny'ego każda dziewczyna, która skończyła szesnaście lat, stoi nad otwartym grobem... Ale nie mówmy już o mnie, kochanie. Jestem z ciebie taka dumna! Nasz Jastrząb Żołnierzem Stulecia! Wszystkie jesteśmy z ciebie dumne! - Na razie nie otwieraj jeszcze szampana, dziecino. Niewykluczone, że to fałszywka. - Co takiego? Niemożliwe! 152 - Ginny, nie mam teraz czasu. Wypierdki z Waszyngtonu znowu dobrały mi się do tyłka. Potrzebuję pomocy. - Jeszcze dziś po południu skrzyknę wszystkie dziewczęta. Co i komu możemy zrobić?... Wątpię, czy uda mi się dotrzeć do Annie, bo znowu pojechała do jakiejś kolonii trędowatych, a Madge siedzi na wschodnim wybrzeżu - zdaje się, że w Nowym Jorku albo Connec-ticut - ale zorganizuję z nią i z Lillian małą telekonferencję. - Zadzwoniłem właśnie do ciebie, Ginny, ponieważ myślę, że tylko ty możesz mi pomóc. - Ja? Mac, doceniam twoje dobre wychowanie, ale ja n a p r a w d ę jestem najstarsza. Wcale mnie to nie cieszy, ale wydaje mi się, że Midgey i Lii łatwiej będą mogły sprostać twoim wymaganiom. Wciąż jeszcze przyjemnie na nie spojrzeć. Naturalnie Annie jest
w tej konkurencji nie do pobicia, ale podejrzewam, że stroje, które ostatnio preferuje, nie dodają jej zbyt wiele wdzięku. - Jesteś wspaniałą i szlachetną kobietą, Ginny, choć akurat w tej chwili zupełnie się mylisz... Kontaktujesz się jeszcze z Mannym? - Tylko za pośrednictwem prawników. Chce zabrać kilka obrazów z tych, które kupił, ale niech mnie szlag trafi, jeśli pozwolę temu draniowi choćby dotknąć palcem ramy któregoś z nich. - Cholera, to fatalnie! - Mac, wyduś wreszcie z siebie, czego właściwie potrzebujesz? - Jednego ze scenarzystów, których zatrudnia u siebie w studio. - Czyżby kręcili następny film o tobie? - Do licha, nie! Nigdy więcej! - Cieszę się, że to słyszę. W takim razie po co ci scenarzysta? - Musi mi przygotować zupełnie niewiarygodny, choć całkowicie autentyczny materiał, którym chcę pomachać przed nosami tych tłuściochów z Hollywoodu. Problem polega na tym, że jest na to bardzo mało czasu, dokładnie jeden dzień. - J e d e n dzień? - Jeśli będzie się streszczał, to wyjdzie mu tego najwyżej pięć albo dziesięć stron, ale za to „czystego dynamitu"! Mam wszystko nagrane na kasetach. Manny na pewno zna kogoś, kto mógłby to zrobić...,, •,. - Ty też, kochanie! Nie pomyślałeś o Madge? - O kim? .;• i - O twojej trzeciej żonie, mon general. - Midgey? A co z nią? 153 - Nie czytujesz gazet? - Jakich? - „The Hollywood Reporter" i „Daily Yariety". Tutaj, w naszym pomarańczowym stanie, uważa się je za coś w rodzaju Biblii. - Z prawdziwą Biblią też jestem raczej na bakier. No wiec, co' z nimi? - Madge jest jedną z najlepszych scenarzystek w Hollywoodzie! Na tyle dobrą, że mogła sobie pozwolić na to, żeby wyjechać z miasta i pisać w Nowym Jorku albo w Connecticut. Jej ostatni scenariusz, Lesbijskie robaki mutanty atakują, zrobił prawdziwą furorę! - A niech mnie! Zawsze wiedziałem, że Midgey ma skłonności do literatury, ale żeby aż... - Nie używaj słowa literatura! Tutaj to oznacza śmierć... Podam ci jej numer, ale musisz dać mi kilka minut. Zadzwonię do niej pierwsza i powiem, żeby czekała na telefon od ciebie. Wyobrażam sobie, jaka będzie podniecona! - Ginny, ja jestem właśnie w Nowym Jorku. - Ma dziewczyna szczęście! Jest pod dwieście trzy. - A co to? - Kierunkowy do Greenwich, ale nie tego w Anglii. Zadzwoń do niej za pięć minut, kochanie. A kiedy wszystko się skończy, cokolwiek to jest, koniecznie musisz przyjechać do nas i poznać Chaunceya. Będzie zachwycony, bo ogromnie cię podziwia. Służył kiedyś w Piątej Dywizji Grenadierów... A może w Piętnastej albo Pięćdziesiątej? Nie mogę zapamiętać. - Grenadierzy stanowili chlubę naszej armii, Ginny! Widzę, że nabrałaś rozsądku. Przyjadę, możesz być tego pewna! MacKenzie Hawkins wydrapał końcówką długopisu numer swojej trzeciej żony na blacie ze sztucznego marmuru i odwiesił słuchawkę. Był tak zadowolony z nieoczekiwanie pomyślnego przebiegu wydarzeń, że sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął z niej cygaro, zgniótł je, a następnie zapalił, potarłszy zapałkę o blat. Postawna matrona w sukience w kolorowe wzory, stojąca przy aparacie z lewej strony generała, zaniosła się donośnym kaszlem. - Tak przyzwoicie wygląda, a takie okropne maniery! - wykrztusiła między kolejnymi atakami kaszlu, obrzucając Jastrzębia miażdżącym spojrzeniem. - Nie gorsze niż pani, madam. Dyrekcja hotelu byłaby bardzo
154
wdzięczna, gdyby przestała pani zapraszać do swego pokoju tych młodych kulturystów. - Dobry Boże, kto panu?... - Matrona pobladła i umknęła w popłochu. Zaraz potem zadzwonił telefon Hawkinsa. - Dowódca Y? - zapytał cicho Jastrząb. - Generale, nadeszła" chwila, kiedy powinniśmy się spotkać. - Całkowicie się z panem zgadzam. Ale jak to zrobimy, skoro pan w dalszym ciągu jest martwy? - Dysponuję tak znakomitym przebraniem, że nie poznałaby mnie nawet rodzona matka, niech spoczywa w spokoju. - Przyjmij wyrazy współczucia, kolego. To okropne przeżycie stracić matkę. - Tak, teraz mieszka w Lauderdale... Słuchaj pan, mam mnóstwo spraw na głowie, więc musimy się streszczać. Przede wszystkim, jak chcecie dotrzeć pojutrze na przesłuchanie? Macie jakiś plan? - Jestem w trakcie jego opracowywania, dowódco. Dlatego właśnie chcę się z panem spotkać. Chciałem także podziękować za posiłki, które pan nam przysłał... - Posiłki? Jakie posiłki? ** - Myślę o najemnikach. - O najemnikach? - O dwóch ludziach, których zatrudnił pan, żeby nas chronili. - A, ci... Mam mnóstwo spraw na głowie. Przepraszam za tego hitlerowca, ale wydawało mi się, że ogoli się świńskim gównem, jeśli dostanie taki rozkaz. - Za jakiego hitlerowca? - Ach, zapomniałem, zgubił się gdzieś. Dobra, co to za plan? - Przede wszystkim muszę poprosić pana o zgodę na wykorzystanie posiłków - Wykorzystujcie sobie, co chcecie... Jakich znowu posiłków? - Strażników, których pan nam przysłał. - Ach, tak. Naprawdę przykro mi z powodu tego Szwaba. Słuchaj pan, mam mnóstwo spraw na głowie, więc musimy się streszczać. Ponieważ wasz plan nie jest jeszcze gotów. więc myślę, że pan i pański szurnięty prawnik powinniście jak najszybciej do mnie przyjechać. Sam? Zna pan Sama Devereaux? Trochę inaczej wymawiali, ale wiem, że jak szychy z Pentagonu dowiedziały się o tym, że ten Deveroxx jest pańskim adwokatem, to 155 mało ich szlag nie trafił, jakby ktoś wetknął im odbezpieczony granat w hemoroidy. Zdaje się, że w Kambodży czy gdzieś tam zeżarł banany nie z tego drzewa co należało. - Wszystko zostało już wyjaśnione, a błąd naprawiony. - Pan tak może myśli, ale nie szefowie sztabów. Kilku z nich mają wielką ochotę powiesić tego sukinkota. Jest razem z panem na samym szczycie ich czarnej listy. - Nie spodziewałem się takich komplikacji - odparł Jastrząb. - Doprawdy trudno mi zgadnąć, skąd się bierze to wrogie nastawienie... - Hu-ha, jak by powiedział Mały Joey! - wykrzyknął Vinnie Bam-Bam. Widocznie zapomniał pan, co jest na końcu tego pieprzonego labiryntu, w który się pan wpakowałeś! Dowództwo Lotnictwa Strategicznego, a to już nie w kij dmuchał! - Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, niemniej jednak uważam, że istnieje jeszcze niewielka szansa pokojowego rozwiązania konfliktu. Wydaje mi się, że warto spróbować. - A teraz powiem panu, co ja uważam - przerwał Mangec"aVal-to. - Otóż chcę, żeby jeszcze dziś wieczorem zjawił się pan w Waszyngtonie razem z tym prawniczym kapuścianym łbem. Ja też tu przylecę i przechowam was aż do chwili, kiedy pojedziecie opancerzonym wozem do sądu. I co, potrafiłby pan wymyślić coś lepszego? - Od razu widać, że nie ma pan doświadczenia w przeprowadzaniu tajnych operacji, dowódco Siłowe przełamanie linii nieprzyjaciela to bułka z masłem; najtrudniej jest przeniknąć przez nie tak, żeby nikt tego nie zauważył. Należy precyzyjnie skalkulować każdy krok wiodący do celu zerowego. - Gadaj pan po angielsku, do cholery! - Trzeba zneutralizować wszystkie przeszkody, które wzniesiono na drodze prowadzącej do sali posiedzeń Sądu Najwyższego. Wydaje mi się, że istnieje na to sposób.
- Wydaje się panu? Nie mamy czasu na takie rzeczy! - Chyba jednak mamy. Zgadzam się, że powinniśmy spotkać się jeszcze dzisiaj w Waszyngtonie, tylko że to ja zadecyduję gdzie... Przy pomniku Lincolna, dwieście kroków z przodu i dwieście kroków w prawo, punktualnie o ósmej. Ma pan, dowódco? - Co mam mieć? Mam jedno wielkie gówno, i nic więcej! - Przykro mi, ale czas mnie nagli - odparł MacKenzie Haw-kins. - Ja też mam wiele spraw na głowie. Proszę tam być! 156 Brokey, tu Mac - powiedział Hawkins, usłyszawszy w słuchawce głos Brokemichaela. - Boże, ty chyba nawet nie wiesz, co mi zrobiłeś! Ten cholerny sekretarz stanu chce dobrać mi się do tyłka! - Zaufaj mi, Brokey, a ty mu się dobierzesz. Teraz słuchaj uważnie i zrób dokładnie to, co każę. Złap pierwszy samolot do Waszyngtonu i... Trank, tu Jastrząb. Zrobiłeś, co ci powiedziałem? Skontaktowałeś się z sekretarzem stanu, czy może jesteś już pośmiewiskiem armii? - Zrobiłem to, ty draniu, a on chce dostać mnie na talerzu! Załatwiłeś mnie na amen! - Au contraire, admirale, być może czeka cię jakiś niespodziewany awans. Podałeś mu czas i miejsce? - Kazał mi wsadzić to sobie w dupę i nigdy więcej do niego nie dzwonić! - Znakomicie. Będzie tam. MacKenzie Hawkins odsunął się od aparatu, ponownie zapalił cygaro i spojrzał w kierunku baru usytuowanego po drugiej stronie holu, pod gołym niebem. Odczuwał wielką pokusę, żeby przejść do tego zacienionego sanktuarium wspomnień sprzed wielu lat, kiedy był młodym, zakochanym oficerem - zawsze autentycznie i zawsze do szaleństwa, choć nigdy na długo w tej samej osobie - lecz zdawał sobie doskonale sprawę, że nie ma teraz na to czasu... Madge, jego trzecia żona, równie piękna i równie dla niego ważna jak pozostałe; kochał je wszystkie, nie tylko za to, kim były, ale także za to, kim miały się dopiero stać. Pewnego razu, kiedy wraz z pewnym nadmiernie wykształconym kapitanem ukrywał się w północnowiet-namskiej jaskini w pobliżu szlaku Ho-Szi-Mina, przegadał z nim szeptem bez przerwy kilkanaście godzin. Nie mieli nic innego do roboty - inną możliwością było dać się złapać i zginąć. - Wie pan, na co pan cierpi, pułkowniku? - Na co, chłopcze? - Na kompleks Galatei. Usiłuje pan przemienić każdy piękny posąg w żywą myślącą istotę. 157 '- - Skąd wam się biorą takie głupstwa, kapitanie? - Studiowałem psychologię na Uniwersytecie Michigan, panie pułkowniku. Nawet jeśli tak właśnie wyglądała prawda, to czy było w tym coś niewłaściwego? Madge, podobnie jak pozostałe, miała wielkie marzenie: pragnęła zostać pisarką. W głębi duszy Mac nie był tym zachwycony, choć musiał przyznać, że potrafiła każdego zainteresować losem wymyślonych przez siebie postaci. A teraz nadszedł jej czas... Co prawda nie był to Tołstoj, ale Lesbijskie robaki mutanty atakują także znalazły dla siebie miejsce; pozostawało jedynie mieć nadzieję, że jego trzecia żona utrzyma odpowiedni dystans do swojej pracy i nie zapomni o zachowaniu właściwej perspektywy. MacKenzie ponownie odwrócił się do aparatu, powtórzył rytuał z kartą kredytową i wystukał numer. Niemal natychmiast ktoś podniósł słuchawkę. - Na pomoc! Na pomoc! - rozległ się przerażony kobiecy głos. - Robaki wypełzają ze ścian i z podłogi! Są ich tysiące! Atakują mnie! Chcą mnie wykorzystać! Głos raptownie umilkł i zapadła złowróżbna cisza. - Trzymaj się, Midgey, już do ciebie jadę! Podaj mi adres, do cholery! - Och, daj spokój, Mac - odpowiedziała Madge zupełnie normalnym tonem. - To tylko reklamówka.
- Co?... - Nadają ją w telewizji i w radio. Dzieciakom strasznie się podoba, a ich rodzice chcą mnie deportować na Antarktydę. - Skąd wiedziałaś, że to ja? - Kilka minut temu rozmawiałam z Ginny, a poza tym ten numer znają tylko dziewczęta i mój agent, który dzwoni do mnie jedynie wtedy, kiedy jest jakiś problem, czyli nigdy, bo nie uwierzysz, ale wszystko idzie jak po maśle! To twoja zasługa, Mac! Zawsze będę twoją dłużniczką. - Więc Ginny nic ci nie powiedziała? - Chodzi o ten dziesięciostronicowy zarys scenariusza? Jasne, że powiedziała. Samochód z firmy kurierskiej czeka pod moim domem. Jak tylko przywiezie mi taśmy, natychmiast siadam do roboty i do rana wszystko będzie gotowe. Przynajmniej w ten sposób mogę ci się odwdzięczyć. 158 - Jesteś wdechową dziewczyną, Midgey. - Wdechowa dziewczyna... To takie typowe dla ciebie, Mac. Jeśli jednak mam być zupełnie szczera, to ty jesteś najbardziej wdechowym facetem, jakiego kiedykolwiek miałyśmy okazję poznać. Czasem tylko wydaje mi się, że posunąłeś się trochę za daleko z Annie. - Ja tego nie zrobiłem... - Wiem, wiem. Od czasu do czasu daje znać o sobie, a my obiecałyśmy dochować tajemnicy. Mój Boże, kto by w to uwierzył... - Ona jest teraz szczęśliwa, Madge. - Wiem, Mac. Właśnie na tym polega twój geniusz. - Nie jestem geniuszem... Może z wyjątkiem pewnych zagadnień czysto wojskowej natury. - Tylko nie próbuj tego wmawiać czterem dziewczynom, które nie wiedziały, co ze sobą zrobić, dopóki ty nie pojawiłeś się na horyzoncie. - Jestem teraz w Waldorfie - odparł szorstko Hawkins, ukradkiem ocierając łzę, która pojawiła się w kąciku jego oka. - Powiedz kurierowi, żeby przyszedł prosto do apartamentu dwanaście A. Gdyby go ktoś zatrzymał, niech powie, że jest umówiony z panem Devereaux. - Devereaux? Sam Devereaux? Ten miły, cudowny chłopiec? - Spokojnie. Midgey. Znacznie się postarzał, a oprócz tego ma teraz żonę i czworo dzieci. - Co za drań! - wykrzyknęła trzecia eks-żona MacKenziego Hawkinsa Jak mógł mi to zrobić!
26 Dzień w Swampscott minął bez żadnych wydarzeń. Nuda i bezczynność sprawiły, że cała trójka prawników bez przerwy wydzwaniała do swoich biur w nadziei, że ktoś będzie potrzebował ich opinii, oceny... czegokolwiek. Niestety, uzyskiwali jedynie okruchy informacji odnoszące się do bardzo mało istotnych problemów. Wymuszona gnuśność w połączeniu z brakiem wiedzy o poczynaniach Hawkinsa doprowadziły do pojawienia się pewnych napięć, szczególnie między Samem a Jennifer, która ponownie zaczęła psioczyć na bezsens sytuacji, w jakiej się znaleźli. - Czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego ty i twoja myślowa permutacja w postaci tego zwariowanego generała w ogóle pojawiliście się w moim życiu? - Ejże, chwileczkę! To nie ja pojawiłem się w twoim życiu, tylko ty pojechałaś taksówką do mojego domu! - Nie miałam wyboru. - Oczywiście. Kierowca wyciągnął pistolet i powiedział, że nie jedzie nigdzie indziej...
- Musiałam znaleźć Hawkinsa. - O ile mnie pamięć nie myli, a raczej nie myli, Charlie Zachód Słońca znalazł go pierwszy, ale zamiast powiedzieć mu: Przykro nam, ale nie pozwolimy ci bawić się w naszej piaskownicy, zaprosił go do wspólnego stawiania babek. - Nieprawda! Został podstępnie oszukany. 160 - W takim razie jako prawnik powinien pilnie trenować biegi sprinterskie, bo tylko w ten sposób może liczyć na zdobycie klienta. - Nie mam zamiaru cię słuchać! Jesteś bigotem. - Na pewno, szczególnie jeśli chodzi o mało wiarygodne usprawiedliwienia - Idę popływać. - Nie powinnaś tego robić. - Dlaczego? Czyżbyś uważał, że w morzu jest za mało wygłodniałych rekinów'. - Jeśli rzeczywiście są, powiedz adios Aaronowi, mojej matce, Cyrusowi i Romanowi Z. - Wszyscy pływają? - Matka i Aaron wpadli na ten genialny pomysł, a nasi najemnicy doszli do wniosku, że muszą im towarzyszyć. - To miłe z ich strony. - Widocznie nie dostaną zapłaty, jeśli ich podopieczni utoną. - Dlaczego nie powinnam do nich dołączyć? - Ponieważ znakomity Aaron Pinkus powiedział, że masz nauczyć się na pamięć pozwu Hawkinsa. Jako amicus curiae możesz zostać poproszona przez Sąd Najwyższy o złożenie wyjaśnień. - Czytałam go już tyle razy, że mogę cytować całe fragmenty. - I co o nim myślisz? - Jest genialny... Po prostu genialny i właśnie dlatego zupełnie mi | się nie podoba! - Moja pierwsza reakcja była dokładnie taka sama. Nie mam ' pojęcia, w jaki sposób Mac zdołał go spłodzić... Myślisz, że to prawda? - Całkiem możliwe. Legendy, których słuchaliśmy od dziecka, były przekazywane z pokolenia na pokolenie, w związku z czym na pewno uległy wielu zmianom, ale można w nich znaleźć wiele melodramatycznych, a nawet symbolicznych odniesień do faktów, o których mówi Hawkins. - Jak to, symbolicznych? - Chodzi mi o antropomorfizację zwierząt. Okrutny wilk albinos zwabił podstępem kozy na górską przełęcz, z której uciec można jedynie przez płot,;•.. > " . Ogień rozszerzał się błyskawicznie, obejmując także pola i łąki, niszcząc wszystko, co napotkał na swojej drodze. - Pożar banku w Omaha? - mruknął z zastanowieniem De-vereaux 161
- Kto wie? - Wiesz co? Chodźmy popływać - zaproponował Sam. - Przepraszam za mój wybuch... - Wulkan musi od czasu do czasu wybuchać, żeby ostudzić swoje wnętrze. To stare indiańskie przysłowie... Wydaje mi się, że plemienia Nawaho. Jennifer roześmiała się łagodnie. - Prawnik o ostrym języku ma końskie ogony zamiast rozumu. Nawaho żyją na równinach i nigdy nie widzieli żadnej góry niewspominając już o wulkanie. - A czy nigdy nie widziałaś wściekłego wojownika Nawału którego żona ofiarowała naramiennik z turkusów młodzieńcowi z sąsiedniego wigwamu? - Jesteś niemożliwy, Sam. Chodźmy po kostiumy. - Pozwól, że zaprowadzę cię do kabiny kąpielowej. Co prawda nie jest to dom schadzek w Casablance, ale musi nam wystarczyć. - W takim razie ty pozwól, że przytoczę prawdziwe indiańskie przysłowie: Wanchogagog manchogagog... W odniesieniu do kostiumów kąpielowych znaczy to, że zawsze są dwie - jedna dla dziewczyn i jedna dla chłopców. „Ty łowisz ryby po swojej stronie, ja po swojej, a nikt nie łowi pośrodku". - Jakież ezoteryczne i zarazem wiktoriańskie w swym przestaniu W ten sposób nikt nie ma żadnej przyjemności.
Kuchenne drzwi otworzyły się z łoskotem i do salonu wpadli zadyszani Desi Pierwszy i Drugi. - Gdzie jest duży czarny Cyrus? - zapytał Desi Pierwszy. Musimy się zwijać! , - Zwijać? Dokąd? ' <.*-"-.;••••. - Do Bostonu, panie Sam - odparł Desi Drugi. - Dostaliśmy rozkazy od henerała! - Rozmawialiście z generałem? - zdziwiła się Jennifer. - Nie słyszałam, żeby dzwonił telefon. - Nie dzwonił, bo to my kręcimy co pół godziny do hotelu i pytamy Josego Pocito, co mamy robić - wyjaśnił Desi Pierwszy - Po co jedziecie do Bostonu? - zapytał Devereaux. - Po tego szurniętego aktora, pana majora Sootona, żeby go zawieść nalotnisko. Wielki henerał rozmawiał już z nim i powiedział, żeby na nas czekał. 162 - Co się właściwie dzieje?! - wykrzyknęła Jennifer. - Mam wrażenie, że nie powinnaś pytać... - ostrzegł ją Sam. - Musimy się śpieszyć - oznajmił Desi Pierwszy. - Major Soton powiedział, że jeszcze trzeba będzie zatrzymać się przy jakimś Dużym sklepie, bo ma zrobić zakupy... Gdzie jest pułkownik Cyrus? - Na plaży - odparła mocno zaniepokojona Redwing. - D-Dwa, ty idziesz po samochód, a ja po pułkownika. Spotkamy się wgarażu - rozkazał Desi Pierwszy. - Prontol - Si, amigo! Adiutanci Hawkinsa rozbiegli się w przeciwne strony - jeden pognał przez taras w kierunku plaży, drugi przez hol w stronę garażu znajdującego za kolistym podjazdem. I co, czy nie wspominałem ci o proroctwie Devereaux? - zapytał Sam, spoglądając na Jenny: - Dlaczego on o niczym nas nie informuje? - To najbardziej diaboliczna część jego diabolicznej strategii. - Proszę? - • • Nie powie ci, co robi, dopóki nie zabrnie tak daleko, że nie sposób już się z tego wycofać. - Wspaniale! - wykrzyknęła dziewczyna. - A jeśli okaże się, że nie miał racji, że się pomylił? >: - Jest przekonany, że to niemożliwe. ; ;• - A ty? Jeśli pominąć podstawową przesłankę, która z samego założenia musi być błędna, to reszta wygląda całkiem nieźle. - To za mało! - Moim zdaniem trudno wymagać czegoś więcej. - W takim razie, dlaczego nie czuję się uspokojona, do jasnej cholery? - Bo ta jasna cholera oznacza, że on doprowadził cię na krawędź unicestwienia, a pewnego dnia zrobi jeszcze jeden krok i wszyscy polecimy za nim w przepaść. - Zapewne poleci panu Suttonowi, żeby wcielił się w jego postać? -»- Też tak sądzę. Już go widział w akcji. - Ciekawe gdzie?... • ; - Nawet nie próbuj o tym myśleć. Będzie ci dużo łatwiej.
163 Johnny Calfnose, ubrany w bogato zdobione skórza ne spodnie i taką samą kurtkę, siedział w Wozie-Wigwamie Przyjaźni Indian Wopotami i smętnie wpatrywał się w spływające po szybie strugi deszczu. Wóz-Wigwam stanowił przedziwną konstrukcję w kszta łcie wozu osadników, którego boki okrywały skórzane płachty koło rowego indiańskiego tipi. Kiedy wódz Grzmiąca Głowa zaprojektował ten przybytek i sprowadził z Omaha cieśli, którzy zaczęli go wznosić mieszkańcy rezerwatu nie posiadali się ze zdumienia. - Co ten wariat wymyślił? - zapytał Orle Oko Johnny’ego Calfnose'a. - Co to ma być?
- Według niego ta budowla połączy dwa symbole najczęściej kojarzone z Dzikim Zachodem: wóz osadniczy i indiańskie tipi w którym mieszkały dzikie plemiona walczące z przybyszami. - Chyba do końca poprzestawiało mu się w głowie. Powiedz mi że musimy wynająć kilka spychaczy, kupić parę kosiarek, co najmniej dziesięć mustangów i zatrudnić jakiś tuzin robotników. - Po co? Trzeba uporządkować pomocne pastwisko i zacząć przedstawiać tam scenki rodzajowe dla turystów. , - Na mustangach? - Mówię o koniach, nie o samochodach. Jeżeli mamy galopować dokoła wozów białych ludzi, to musimy nauczyć naszych chłopców jazdy konnej, a te nieliczne chabety, które nam zostały, nie przebiegłyby nawet z jednego końca pola na drugi. - Dobra, a po co ci robotnicy? Może jesteśmy dzikusami, Calfnose, ale szlachetnymi dzikusami Nie zajmujemy się prymitywną pracą fizyczną. To zdarzyło się wiele miesięcy temu, a teraz nie było deszczów popołudnie bez choćby jednego turysty, który zechciałby kupić jakąś indiańską pamiątkę dostarczoną prosto z Tajwanu. Johnny Calfnos podniósł się ze stołka ustawionego przed okienkiem kasowym, odchylił skórę zasłaniającą wąski otwór, przeszedł do wygodnie urządzonej części mieszkalnej i włączył telewizor. Ustawiwszy kanał, na którym nadawano transmisję z meczu, opadł na miękki fotel, by oddać się nieskomplikowanej przyjemności śledzenia przebiegu gry. Niestety zaledwie w kilka sekund później jego spokój zakłócił dzwonek telefonu C z e r w o n e g o telefonu. Grzmiąca Głowa! - Jestem, wodzu! - krzyknął Johnny do słuchawki. 164 - Wykonać plan A-1. - Chyba żartujesz?... Na pewno żartujesz! - Generał nigdy nie żartuje w obliczu nieprzyjaciela. Czerwony alarm! Zawiadomiłem już załogę samolotu i firmy autobusowe w Omaha i Waszyngtonie. Wszystko jest gotowe. Wyruszacie o świcie, więc zacznij już zwoływać ludzi. Do dwudziestej drugiej zero-zero bagaże mają być spakowane, a oddziały nakarmione. Zrozumieliście, żołnierzu? Nie chce w mojej brygadzie żadnych czerwonookich czerwonoskórych! - Jesteś pewien, że nie chcesz przemyśleć sobie tego przez kilka tygodni? Otrzymaliście rozkazy, sierżancie Calfnose. Do waszych obo wiązków należy ich natychmiastowe wykonanie. ..;--. - I to właśnie jest najgorsze, szefie... Słońce skryło się za horyzont i potężny, budzący lęk posąg Lincolna zalały strumienie światła z reflektorów. Onieśmieleni turyści machali do siebie, podziwiając pomnik ze wszystkich stron. Jedyny wyjątek stanowił pewien sprawiający dość dziwne wrażenie osobnik, który ani na chwilę nie oderwał wzroku od trawy przed swoimi stopami, kilka razy maszerując w linii prostej od cokołu pomnika, przeklinając pod nosem turystów, którzy stanęli mu na drodze. Co kilka kroków nerwowo poprawiał niezbyt dobrze umocowaną rudą perukę, wytrącając przy tym ludziom z rąk aparaty fotograficzne i wbijając im łokcie w żołądki. Vincent Mangecavallo urodził się i wychował w brooklyńskim Itondo Italiano, co pozwoliło mu nauczyć się kilku rzeczy. Wiedział na przykład, kiedy należy stawić się na spotkanie długo przed wyznaczoną godziną, aby uniknąć losu świńskich półtusz sunących na hakach pod sufitem rzeźni. W tej chwili jednak największy problem Vinniego Bam-Bam polegał na zdefiniowaniu słowa krok. Co to jest, do cholery? Pół metra, metr, półtora, a może coś pomiędzy? Słyszał opowieści o dawnych czasach na Sycylii, kiedy podczas pojedynków strzelano do siebie na odległość co prawda także wyznaczoną krokami, tyle że takimi, których długość precyzyjnie określał arbiter. Nikt nie zwracał na to uwagi, ponieważ było powszechnie wiadomo, że wygrać może tylko ten, kto oszuka. Ale tutaj była Ameryka. Powinno istnieć jakieś precyzyjne określenie pojęcia krok. , • • . . . . . 165
Poza tym jak, do wszystkich diabłów, można dokładnie liczyć kroki, przedzierając się w ciemności przez taki tłum? Wystarczyło, ^ po, powiedzmy, sześćdziesięciu trzech krokach zderzył się z jakimś kretynem, co powodowało natychmiastowe zsunięcie się peruki na oczy i konieczność jej poprawienia, a już mógł wracać do pomnika i zaczynać od początku. Cholera! Dopiero za szóstym razem udało mu się dotrzeć do dużego drzewa z przybitą do pnia tabliczką, na której umieszczono informację, kiedy zostało posadzone i przez którego prezydenta. Drzewo było Vincentowi zupełnie obojętne, ale otaczała je ławeczka, na której mógł usiąść i nie budząc niczyich podejrzeń zaczekać na świrniętego generała, z którym miał się spotkać, aby wymienić ważne informacje. Vinnie, rzecz jasna, postanowił jednak odejść od drzewa i zaczekać w cieniu innego. Nie chciał zostać zauważony pierwszy. Będzie znacznie lepiej, jeśli pozostanie w ukryciu, aby ujawnić się wtedy, kiedy nabierze pewności, że nic mu nie grozi. Wiedział, kogo ma szukać w tłumie turystów: wysokiego, starego pajaca kręcącego się wokół tamtego drzewa, prawdopodobnie w pióropuszu na głowie. Ubrany w mundur generał Ethelred Brokemichael zdumiał się na widok postaci krążącej wokół umówionego miejsca. Nigdy nie lubił MacKenziego Hawkinsa - wręcz przeciwnie, odczuwał do niego głęboką niechęć, a to ze względu na zażyłe stosunki łączące Jastrzębia ze znienawidzonym Heseltine'em - ale zawsze darzył starego żołnierza głębokim szacunkiem. Teraz jednak wyglądało na to, że podziw i szacunek nie miały żadnego uzasadnienia. Brokey był świadkiem groteskowego przedstawienia, urągającego wszelkim zasadom przeprowadzania tajnych operacji. Wyglądało na to, że Hawkins pożyczył od kogoś za dużą co najmniej o kilka numerów marynarkę, wypchał ją czymś, a w celu ukrycia swojego wysokiego wzrostu poruszał się na ugiętych nogach, maszerując w tę i z powrotem jak wytresowana małpa wśród tłumów oblegających pomnik Lincolna. Przypominał pomrukującego gniewnie pod nosem goryla, który ze wzrokiem wbitym w ziemię szuka jagód na spóźniony obiad. Twórca Samobójczej Szóstki poczuł, że na ten widok ogarnia go obrzydzenie. Nie mogło być mowy o żadnej pomyłce, gdyż Hawkins miał na głowie tę swoją kretyńską perukę, która w wilgotnym waszyngtońskim 166 *. powietrzu odlepiła się i co chwila zsuwała mu się na oczy. Najwidoczniej nigdy w życiu nie słyszał o specjalnym kleju w płynie, doskonale znanym każdemu, kto choćby przelotnie zetknął się z teatrem. MacKenzie Hawkins zachowywał się nawet nie jak amator, ale jak zdezorientowany neofita! Peruka Brokeya, zbiegiem okoliczności także rudawa, wpadająca w kolor dojrzałych kasztanów, trzymała się dzięki taśmie Maxa Factora w kolorze skóry, prawie niemożliwej do odróżnienia od ciała, a już na pewno w takim jak tu, przyćmionym oświetleniu - „słaby bursztyn", jak mawiają aktorzy. Dziś po raz kolejny zatryumfuje profesjonalizm - pomyślał Brokemichael. Postanowił zrobić niespodziankę Jastrzębiowi, który tymczasem zajął pozycję pod rozłożystym japońskim klonem odległym o prawie dziesięć metrów od miejsca spotkania. Brokey nie posiadał się z radości: w Forcie Benning Mac zrobił z niego durnia, a teraz on odwzajemni mu się tym samym. Cofnął się i ruszył szerokim łukiem, co chwila odpowiadając na honory oddawane mu przez licznie zgromadzonych wokół pomnika oficerów. Kiedy zbliżył się do klonu, po raz kolejny przyszło mu do głowy pytanie: dlaczego Jastrząb kazał mu stawić się na ważne spotkanie w mundurze? Gdy zapytał go o to wcześniej, usłyszał tylko tyle „Po prostu zrób to i nie zapomnij przypiąć wszystkich pieprzonych medali, jakie dostałeś albo sam sobie przyznałeś! Pamiętaj, że nasza rozmowa z Fortu Benning jest na taśmie. Na m o j e j taśmie". Brokey dotarł wreszcie do klonu, przycisnął się plecami do pnia i powoli okrążył drzewo, aż wreszcie stanął tuż za starym żołnierzem, który niedawno zrobił z niego głupca, a teraz wpatrywał się jak sroka w gnat w umówione miejsce. Najgłupsze było to, że zamiast wyprostować się, w celu uzyskania lepszej widoczności, stary kretyn pozostał w płytkim półprzysiadzie, starając się za wszelką cenę wtopić w cień rzucany przez liście klonu. Całkowita amatorszczyzna! - Czekasz na kogoś? - zapytał cicho Brokey. - Cholera! - wykrzyknął nieudolnie przebrany mężczyzna i odwrócił się tak raptownie, że ruda peruka obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni, w związku z czym baczki znalazły się
nagle pośrodku czoła. - To pan'.'... Jasne, przecież jest pan w mundurze! - Możesz już stanąć po ludzku, Mac. - Stanąć? A co ja robię? - Na litość boską, przecież nikt nas tu nie zobaczy! Ledwo widzę własne stopy, ale wydaje mi się, że założyłeś perukę tyłem naprzód. 167 - Twoja też nie jest w idealnym porządku, G. I. Joe! - odparł mężczyzna w cywilnym ubraniu, poprawiając perukę. - Mnóstwo starych łysych donów kupuje sobie te taśmy Maxa Factora, ale to też gówno daje, bo facetowi nagle znikają z czoła zmarszczki, które miał tam prawie całe życie. Od razu widać, co jest grane, ale ma się rozumieć, trzymamy gęby na kłódkę. - Jak to widać? Nawet w tych ciemnościach? - Światło reflektorów odbija ci się w tej taśmie, palancie. - Już dobrze, dobrze. Wyprostuj się wreszcie, żebyśmy mogli pogadać. - Dobra, jesteś ode mnie trochę wyższy, i co z tego? Mam iść do miasta i kupić sobie buty na wysokim obcasie albo szczudła? O co chodzi? - To znaczy, że... - Brokey pochylił się, wysuwając do przodu szyję. - Ty nie jesteś Hawkins! - Chwila, moment, kolego! - wrzasnął Mangecavallo. - Ty też nie jesteś Hawkins! Mam jego zdjęcia! , - Więc kim jesteś? - Kurwa, a kim t y jesteś? - Miałem spotkać się z Hawkinsem... O, tam! - Ja też! - Masz rudą perukę... - I ty też, do diabła! ,,„ - On miał taką samą w Forcie Benning! ( ,•„. - Ja kupiłem swoją w Miami Beach. . - A ja wziąłem swoją z garderoby mojego oddziału. »!' - O czym ty mówisz, do cholery? - O czym ty mówisz, do cholery? Zaczekaj! - Wybałuszone oczy Brokemichaela skierowały się ku drzewu stanowiącemu umówione miejsce spotkania. - Spójrz tam! Widzisz to samo co ja? - Mówisz o tym kościstym księżulku w czarnym garniturze z koloratką, obwąchującym to drzewo niczym doberman, któremu zebrało się na szczanie? - Właśnie o nim. - No i co? Może po prostu chce usiąść na ławce. O, tamte cizie też szukają miejsca. - Wiem, wiem... - szepnął Brokey, wytężając wzrok. - Przyjrzyj 168 mu się polecił, kiedy duchowny wyszedł z cienia rzucanego przez drzewo. - Co widzisz? - Koloratkę, garnitur i rude włosy. I co z tego? - Amatorszczyzna! - prychnął z pogardą twórca Samobójczej Szóstki. - To nie włosy, ale peruka, w dodatku bardzo nędzna, podobnie jak twoja. Za długa na karku i za szeroka w skroniach... Dziwne, ale wydaje mi się, że już go gdzieś widziałem... - O czym ty gadasz? Co ma z tym wspólnego uczesanie? - Nie uczesanie, tylko peruka. Jest źle dopasowana. - Człowieku, ja mam się spotkać z tym facetem w najważniejszej sprawie w moim życiu, a ty chrzanisz jakieś głupoty! - Może peruki mają stanowić jakiś symbol?... - Czego, na litość boską? Protestujemy przeciwko czemuś? - Nie rozumiesz? Kazał nam założyć rude peruki! - Mnie nic nie kazał, do stu diabłów! Już ci mówiłem: kupiłem swoją w sklepie w Miami Beach. - A ja znalazłem swoją w garderobie mojego oddziału... - Jakiego znowu oddziału? - Ale on przyszedł do mnie właśnie w rudej peruce... Mój Boże, w ten sposób wpłynął na moją podświadomość! - Że co?
- Przypomnij sobie, czy w rozmowie z tobą użył słowa rudy? - Nie pamiętam. Raczej nie, już prędzej słowa czerwony, bo przecież w tej awanturze chodzi o czerwonoskórych. Ale ja go nawet nie widziałem, tylko rozmawiałem z nim przez telefon! - To właśnie to! Wykorzystał swój głos w charakterze nośnika impulsów oddziałujących na podświadomość. Stanisławski pisał o tym w swoich pracach. - To jakiś komuch? - S t a n i s ł a w s k i , twórca nowoczesnego teatru. - Polak, tak? Cóż, czasem trzeba przymknąć oko... - Jaka awantura? - ocknął się Brokey, spoglądając z góry na nieznajomego mężczyznę. - O jakiej awanturze mówisz? - No, o tym pozwie, który te Wop*-coś-tam złożyli w Sądzie Najwyższym -
Mangecavallo naturalnie miał na myśli Indian Wopotami, ale w amerykańskim slangu słowo wop stanowi pogardliwe określenie osób pochodzenia włoskiego (przyp. tłum.)
169 Brokemichael wyprostował się dumnie. - W wojsku, mój panie - oznajmił wyniosłym tonem - nie pozwalamy sobie na żadne uwagi deprecjonujące kogoś wyłącznie & względu na jego pochodzenie. Potomkowie Michała Anioła i Machia-vellego wnieśli ogromny wkład w rozwój naszego kraju. Osobnicy w rodzaju Ala Capone i Joego Yalachiego stanowią jedynie mało istotny margines. - W takim razie pójdę jutro do kościoła i zapalę świeczkę w twojej intencji na wypadek, gdybyś miał się spotkać z tym „marginesem". Dobra, a co zrobimy teraz? - Myślę, że powinniśmy porozmawiać z naszym rudowłosym księdzem. - Dobry pomysł. Chodźmy! - Jeszcze nie! - odezwał się donośny głos za ich plecami. - Miło mi, że stawiliście się na spotkanie, panowie - dodał Jastrząb, wyłaniając się zza drzewa. Słaby poblask padł na jego krótko przystrzyżoną rudą perukę. - Cieszę się, że znowu cię widzę, Brokey... Dowódca Y, jeśli się nie mylę? To zaszczyt dla mnie poznać pana, kimkolwiek pan jest. Sekretarz stanu Warren Pease był z siebie nawet zadowolony, oczywiście na tyle, na ile pozwalały mu dręczące go obawy. Kiedy przed hotelem HayAdams zobaczył jakiegoś księdza wymyślającego taksówkarzowi za zawyżenie opłaty za przejazd, wpadł na genialny pomysł: pójdzie na spotkanie w przebraniu duchownego! Jeśli cokolwiek mu się nie spodoba, szybko zniknie, nie ujawniając swojej tożsamości. Poza tym nikt nie zaatakuje w publicznym miejscu księdza ani pastora, bo po pierwsze, tak się po prostu nie robi, a po drugie, w ten sposób zwróciłby na siebie uwagę. Natomiast niestawienie się w wyznaczonym miejscu - wbrew temu, co powiedział przez telefon temu przeklętemu admirałowi, bez przerwy dostarczającemu rachunki za podróże służbowe do miejsc, w których nigdy nie był, w celu odbycia spotkań z ludźmi, z którymi nigdy się nie spotkał, w sprawach zleconych przez Departament Stanu, których nikt nigdy nikomu nie zlecał - byłoby całkowitym szaleństwem. Pease po prostu zwymyślał starego admirała, bynajmniej nie w związku z popełnianymi przez niego nadużyciami, ale po to, żeby przekonać się, co tamten wie... A teraz wiedział dokładnie tyle 170
samo. Odpowiedzi, które uzyskał, okazały się na tyle niejasne i niepokojące, że Warren uznał za wskazane odwołać wszystkie przewidziane na wieczór zajęcia i zaopatrzyć się w koloratkę oraz gors. Miał już czarny garnitur, w którym występował podczas uroczystych pogrzebów, a tknięty genialną myślą dodał jeszcze do tego rudą perukę. Teraz przechadzał się wśród tłumów oblegających pomnik Lincolna, rozpamiętując rozmowę z admirałem. - Panie sekretarzu, mój długoletni towarzysz broni poprosił mnie, abym przekazał panu wiadomość, która może przyczynić się do rozwiązania najpoważniejszego z gnębiących pana problemów. Mówiąc o nim, użył nawet słowa kryzys. - O co panu chodzi? Departament Stanu codziennie ma do czynienia z dziesiątkami
kryzysów, a ponieważ czas mojego pobytu w Waszyngtonie jest bardzo ograniczony, byłbym panu wdzięczny, gdyby zechciał pan wyrażać się nieco jaśniej. - Obawiam się, że tego właśnie nie mogę zrobić. Mój stary towarzysz broni dał mi jasno do zrozumienia, że ta sprawa przerasta mnie o kilka głów. - To też nic mi nie mówi. Proszę konkretniej, żeglarzu. - Powiedział, że ma to coś wspólnego z grupą prawowitych Amerykanów cokolwiek to znaczy - oraz jakimiś ważnymi instalacjami wojskowymi. - O Boże! Co jeszcze powiedział? - Posługiwał się wyłącznie ogólnikami, ale dał mi do zrozumienia, że istnieje sposób na nasmarowanie pańskich nart. - Na co?... Czego?... - Nart... Muszę szczerze przyznać, panie sekretarzu, że nie uprawiam żadnych sportów zimowych, ale podejrzewam, iż chciał w ten sposób powiedzieć, że istnieje rozwiązanie, dzięki któremu osiągnie pan cel znacznie szybciej i łatwiej, niż to się panu do tej pory wydawało. Aby tak się stało, musi pan jednak spotkać się z nim najszybciej, jak to tylko możliwe, i to właśnie stanowi najważniejszą część wiadomości którą miałem panu przekazać. - Jak się nazywa pański przyjaciel, admirale? - Gdybym ujawnił jego nazwisko, wplątałbym się w sprawę, z którą nie mam nic wspólnego. Jestem tylko łącznikiem, panie sekretarzu, niczym więcej. Mógłby sobie wybrać kogokolwiek innego i, szczerze mówiąc, żałuję, że tego nie zrobił. 171 - A ja mógłbym przyjrzeć się bliżej przedstawianym przez pana rachunkom i zbadać celowość zwariowanych podróży, które odby\va pan rządowymi samolotami! Co ty na to, żeglarzu? - Ja tylko przekazuję wiadomość! O niczym nie wiem! - O niczym nie wiesz, co? Tak twierdzisz, ale dlaczego miałbym ci uwierzyć? Może ty też bierzesz udział w tym paskudnym, śmierdzącym spisku? - W jakim spisku, na litość boską?! - Aha, chciałoby się, prawda? Marzysz o tym, żebym opowiedział ci o tej okropnej aferze, a ty natychmiast napisałbyś książkę, tak jak ci wszyscy wspaniali, kryształowo uczciwi urzędnicy państwowi, których niesłusznie oskarżono o coś, czego by nigdy w życiu nie zrobili, a co robili tyle razy, że sami już stracili orientację?! - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi! - Nazwisko, żeglarzu! Chcę znać nazwisko! - Żeby p a n mógł napisać książkę i obsmarować mnie, ile dusza zapragnie? Nic z tego! - Cóż, skoro i tak zmarnował mi pan już tyle czasu, równie dobrze może pan przekazać mi do końca tę idiotyczną wiadomość. Gdzie i kiedy mam się spotkać z pańskim bezimiennym przyjacielem, naturalnie, o ile uznam to za stosowne? Admirał poinformował go gdzie i kiedy. - Znakomicie! Już zapomniałem, co mi pan powiedział. A teraz znikaj, żeglarzu, i już nigdy do mnie nie dzwoń, chyba że po to, aby mi powiedzieć, że rezygnujesz z posady konsultanta! - Ależ, panie sekretarzu, ja nie miałem nic złego na myśli, słowo honoru... Może pogadam z Subagaloo, przyjacielem prezydenta, a on potwierdzi, że... - Z A r n o l d e m ? Nie rozmawiaj z nim, n i g d y z nim nie rozmawiaj! Zaraz umieści cię na swojej liście, na tej okropnej, wstrętnej, obrzydliwej liście! - Dobrze się pan czuje, panie sekretarzu? - Czuję się świetnie, znakomicie, jak jeszcze nigdy w życiu, ale zrób, jak ci mówię, i nigdy nie rozmawiaj z Arnoldem Subagaloo, bo znajdziesz się na jego odrażającej, ohydnej, paskudnej, niewiarygodnej liście!... Bez odbioru, żeglarzu, czy jak wy gadacie w tym swoim głupim wojsku. Dałem popalić tej cholernej pijawce - pomyślał Pease, uśmiechając 172 się słodko do drobnej starszej pani o twarzy pokrytej grubą warstwą makijażu, która wpatrywała się w niego spojrzeniem pełnym uwielbienia. WaiTcn doszedł do wniosku, że spotkanie odbędzie się w pobliżu rozłożystego klonu, do którego właśnie się zbliżał. Ciekawe, dlaczego MacKenzie Hawkins, alias Grzmiąca Głowa, wódz niegodziwych Wopotami,
wybrał akurat to miejsce? Panował tu półmrok, co jednak mogło stanowić zaletę, a w odległości trzydziestu metrów kręciło się mnóstwo ludzi.. Ale to także wcale nie było złe. Obecność ludzi zapewniała maksimum bezpieczeństwa. Rzecz jasna, ten wariat Hawkins myślał wyłącznie o swoim bezpieczeństwie, nie o korzyściach sekretarza stanu. Zapewne spodziewał się, że rząd wyśle specjalne oddziały, których zadaniem będzie go zaaresztować, ale ludziom prezydenta nie w głowie były teraz takie pokazy siły. Jakież by to zrobiło wrażenie na wyborcach, gdyby prasa i telewizja dowiedziały się, że zastawiono pułapkę na starego żołnierza, dwukrotnie odznaczonego przez Kongres Medalem za Odwagę! Pease skrzywił się z niesmakiem i zerknął na zegarek, ledwo widoczny w półmroku panującym pod rozłożystą koroną drzewa: miał jeszcze pół godziny. Bardzo dobrze Znakomicie. Teraz odejdzie na bok i zaczeka, uważnie obserwując teren. Przeszedł na drugą stronę drzewa, lecz nagle stanął jak wryty, gdyż ujrzał najwyraźniej czekającą na niego starą damę z nadmiernie pokolorowanymi policzkami. - Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłam! - powiedziała piskliwym, drżącym głosem, blokując mu drogę. - Tak, oczywiście... Vox popali, i tak dalej. Nie wszyscy jesteśmy doskonali, ale tak to już wygląda... - Chciałabym się wyspowiadać, ojcze. M u s z ę się wyspowiadać! - Znakomicie, córko, ale nie wydaje mi się, żeby to było odpowiednie miejsce. Poza tym trochę się śpieszę. - W Biblii napisano, że w oczach Pana nawet pustynia może stać się Domem Bożym, jeśli tylko zapragnie tego dusza grzesznika. - To tylko chrzanienie, a ja naprawdę się śpieszę. A ja ci mówię, żebyś wlazł z powrotem za drzewo! - Już dobrze, dobrze. Wybaczam ci wszystko, co zrobiłaś albo mogłabyś zrobić, gdybyś... Co p o w i e d z i a ł a ś ? - Doskonale słyszałeś, anielska dupo! - warknęła damulka znacznie niższym i bardziej chrapliwym głosem, po czym nagłym ruchem wyszarpnęła spod fałd sukienki brzytwę i otworzyła ją 173 sprawnie. - A teraz właź za drzewo» bo jak nie, to przestanie ci grozić złamanie ślubu czystości! - Boże, ty jesteś mężczyzną! - Nie byłbym tego taki pewien, ale na pewno mam kosę i uwielbiam jej używać. No, ruszaj się! - Proszę, nie rób mi krzywdy!... Och, mój Boże... Nie skalecz mnie, błagam! Drżąc na całym ciele, sekretarz stanu cofnął się posłusznie w cień drzewa. - Napaść na księdza to bardzo ciężki grzech! - Zauważyłem cię już kwadrans temu, anielska dupo! - syknął osobnik przebrany za kobietę, wydymając z odrazą uszminkowane wargi. - W tej paskudnej peruce na łbie przynosisz wstyd wszystkim uczciwym zboczeńcom! - Proszę?... - Jak śmiesz pokazywać się w takim stroju? Szukasz małych chłopców, flejo? Przebrany za księdza? To odrażające! - Kiedy ja naprawdę... Proszę pani, to znaczy, proszę pana... Wszystko jedno, kim jesteś... - A teraz jeszcze mnie obrażasz, padalcu? - Skądże znowu, nigdy bym nie śmiał! - Lewe oko Pease'a zataczało szaleńcze kręgi. - Chcę tylko powiedzieć, że nie rozumiesz... - Rozumiem, spokojna głowa! Tacy jak ty zawsze mają przy sobie mnóstwo floty na wypadek, gdyby wpadli w jakieś tarapaty. Wywalaj kieszenie, zwyrodnialcu! - Mówisz o pieniądzach? Bardzo proszę, bierz wszystko, co mam! - Sekretarz stanu sięgnął do kieszeni i wyszarpnął z niej zwitek wymiętych banknotów. - Proszę, bierz! - Co mam brać? To gówno? Najpierw potnę ci kieszenie, a potem zabiorę się za ciebie. - Przebrany potwór przyparł Pease'a do pnia. - Piśniesz tylko słówko, a będziesz zbierał wargi z ziemi, świntuchu! - Proszę! - błagał rozpaczliwie sekretarz stanu. - Nie wiesz, kim jestem... - Ale my wiemy! - zagrzmiał z tyłu czyjś donośny głos. - W porządku, Brokey... Dowódco Y, przygotować się do rozbrojenia napastnika. Teraz!
Wiekowy absolwent West Point i zażywny capo supremo z Brook-lynu zaatakowali jak jeden mąż; pierwszy wytrącił brzytwę z dłoni 174 rzezimieszka i wykręcił mu ramię, drugi chwycił oburącz nogi spowite obfitą suknią. - Cholera, to baba! - wrzasnął Mangecavallo. - Akurat! - ryknął Brokemichael, zrywając siwą perukę z głowy bandyty Vinrne Bam-Bam natychmiast zorientował się, że popełnił błąd i zaczął okładać pięściami ucharakteryzowanego osobnika. - Ty spleśniały kawałku sera! - wrzasnął. - Proszę go zostawić, dowódco! - rozkazał Jastrząb. - Dlaczego? - zapytał Brokey. • Ten drań powinien trafić za kratki! - Z połamanymi nogami! dodał tragicznie zmarły dyrektor CIA. - Jesteście gotowi wnieść oskarżenie, panowie? - Że co?... - Brokemichael cofnął się o krok, Mangecavallo zaś podniósł raptownie głowę, tak że peruka zsunęła mu się na czoło, prawie zupełnie zasłaniając oczy. - On ma rację, dowódco-jakiś--tam - powiedział Brokey. - Może i prawda - przyznał Vinnie, po czym ulokował ostatni cios na żebrach łotrzyka. Znikaj mi z oczu, gnido! Rzezimieszek błyskawicznie zerwał się na nogi i nasadził perukę na głowę, po czym niespodziewanie obdarzył swoich pogromców szerokim uśmiechem. - Chłopcy, a może wpadlibyście do mnie? - zaproponował. - Ale byłby bal! - Zabieraj się stąd! - Już dobrze, dobrze... - Łotr zawinął spódnicą i odszedł szybko, niknąc w tłumie. - O mój Boże! Mój Boże!... - zajęczała postać leżąca u stóp Hawkinsa twarzą do ziemi, zasłaniając sobie rozpaczliwie głowę rękami - Dziękuję wam, ogromnie wam dziękuję! On mógł mnie zabić1 - Dlaczego więc nie wstaniesz i nie rozejrzysz się, żeby sprawdzić, czy chcesz żyć? zapytał łagodnie Mac, wyjmując z kieszeni magnetofon - Słucham?... O czym pan mówi? - Warren Pease powoli uniósł się na rękach, odwrócił i usiadł na ziemi. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, były nogawki munduru. Podnosił stopniowo wzrok, aż 175 wreszcie jego spojrzenie dotarło do twarzy mężczyzny. - Brokemi. chael! Co pan tu robi? MacKenzie uruchomił magnetofon i w cieniu drzewa rozległ się głos Brokemichaela: „Sekretarz stanu. To dla niego pracuje w Bostonie moja Samobójcza Szóstka. Ten zezowaty Pease postanowił za wszelką cenę dobrać ci się do dupy!" - Tyle tylko, że w niezbyt uczciwy sposób, prawda, panie sekretarzu? - zapytał Brokey, kiedy Mac wyłączył magnetofon. - Postanowił pan poświęcić nie tylko pewnego starego żołnierza, który, choć zrehabilitowany, nigdy nie uwolnił się do końca od ciążących na nim podejrzeń, ale także dowodzony przez niego oddział złożony z młodych wspaniałych ludzi. Okazaliśmy się równie niepotrzebni jak Mac, który co prawda nigdy nie był moim najbliższym przyjacielem, ale na pewno nie zasługuje na to, żeby spuścić go z wodą w klozecie! - O czym ty mówisz, do diabła?! - Zdaje się, że zapomniałem go przedstawić. Oto były generał MacKenzie Hawkins, dwukrotnie odznaczony przez Kongres Stanów Zjednoczonych Medalem za Odwagę, którego najpierw chciał pan... powiedzmy... zneutralizować, a potem rozkazał porwać. Jego los oznaczono skrótem DPU, czyli do późniejszego ustalenia, ale z tego, co wiem, miał być związany z Daleką Pomocą. - Niezbyt mi przyjemnie pana poznać, panie sekretarzu - powiedział Hawkins. Wybaczy mi pan chyba, jeśli nie podam mu ręki? - To zupełne szaleństwo! Gra toczy się o wielką stawkę, o los tego kraju, o możliwość odpowiedzenia ciosem na cios! - A jedyny sposób, w jaki można to załatwić, polega na pozbyciu się tych, którzy wnoszą jakieś zastrzeżenia? - zapytał MacKenzie. - Nie macie zamiaru rozmawiać, tylko od razu musicie zamknąć usta tym, którzy mają coś do powiedzenia? Nawiasem mówiąc, mogą poprzeć swoje słowa konkretnymi argumentami. - Pan odwraca kota do góry ogonem! Chodzi o szalenie ważne sprawy, o wielkie
pieniądze... Mój Boże, nawet o mój jacht, Metropolitan Club, zjazd absolwentów szkoły i o życie, na jakie zasługuję, do którego zostałem stworzony. Nic nie rozumiecie! - Ja cię rozumiem, pajacu - odezwał się Vincent Mangecavallo, wychodząc z plamy głębokiego cienia. - Starasz się wykorzystać każdego, kogo się da, nie dając nic w zamian! 176
- Kim jesteś? Widziałem cię już, znam twój głos, ale nie mogę. nie mogę - Być może dlatego, że dzięki znakomitemu przebraniu nie poznałaby mnie nawet moja własna matka, niech spoczywa w spokoju w Lauderdale. Vinnie ściągnął z głowy rudą perukę i przykucnął przed sekretarzem stanu. - Cześć, kapuściany łbie, jak się masz? Nie wydaje ci się, że twoi kolesie z klubu golfowego rozpieprzyli nie tę łódź, co trzeba? - MangecavalloL. Nie, nieeee!... Przecież niedawno byłem na twoim pogrzebie... Ciebie nie ma, ty nie żyjesz! To nie może być prawda! - - Może masz rację, wielki panie dyplomato. Może to tylko zły sen, który wykluł się w twojej zepsutej duszy. Może właśnie wyrwałem się z objęć Morfiniusza... - Morfeusza, dowódco Y. M o r f e u s z a. - Przecież mówię. Może przepłynąłem z powrotem przez tę wielką rzekę, żeby straszyć nędzne kutasiny, które myślą, że są tacy superiore i z.e to, co robią na sedesie, pachnie jak lody waniliowe. Tak, kapuściany łbie, znudziło mi się towarzystwo ryb, ale wracając stamtąd, zabrałem ze sobą parę rekinów. Oni mnie szanują, w przeciwieństwie do ciebie. - Aaaaaa!... - Sekretarz stanu wydał przeraźliwy okrzyk, który wstrząsnął tłumem zebranym wokół pomnika Lincolna, po czym błyskawicznie zerwał się na równe nogi i, wciąż histerycznie wrzeszcząc, pognał na oślep przez porośnięty trawą teren. Muszę złapać tego sukinsyna! - ryknął Mangecavallo, z trudem prostując swą otyłą postać. - Wszystko mi zepsuje! Zostaw go - powiedział spokojnie Jastrząb. - Jest już skończony. Co ty gadasz? Przecież mnie widział! To nie ma znaczenia. Nikt mu nie uwierzy. Mac, ty chyba bredzisz - wtrącił się zaniepokojony Brokey. - Wiesz, kto to jest? - Jasne, że wiem, i wcale nie bredzę... Więc to naprawdę ty jesteś tym Włochem, który kierował Agencją? - Tak, ale to długa historia, a ja nie lubię długich historii. Wrobili mnie i tyle. Cholera! Umiejętność melodramatycznego przeżywania wszelkich wzru177
szeń stanowi jedną z najpiękniejszych cech pańskiego narodu, signore. Weźmy na przykład wielkie opery - nikt inny nie mógł ich napisać, tylko wy. Capisce Italianol - Jasne, że tak. - Lo capirete inoltre. - Dobra, bardzo pięknie, ale ten kretyn rozpierniczy mi wszystko w drobny mak! - Na pewno nie, signor Mangecavallo. Brokey, czy pamiętasz Franka Heffelfmgera? - Palczastego Franka, który nie potrafił właściwie odczytać współrzędnych celu? A kto by go nie pamiętał? W Wonsan ostrzelał nie tę plażę co trzeba, ale żaden z nas nie pisnął o tym ani słowa, a tym bardziej nie piśnie teraz, kiedy został głównym ogierem w morskiej stajni prezydenta. - Rozmawiałem z Frankiem. To on ściągnął tu Pease'a. - I co z tego? - To, że teraz czeka przy telefonie na sygnał od nas. Kiedy go otrzyma, zadzwoni do swojego starego kumpla, który obecnie jest prezydentem Stanów Zjednoczonych. - Po co? - Żeby poinformować go o stanie umysłu Pease'a. Powie, że rozmawiał z nim dziś po południu, a potem myślał o tym przez cały czas, aż wreszcie doszedł do wniosku, że musi podzielić się swymi obawami z przyjacielem z Białego Domu... Ruszajmy, musimy szybko znaleźć budkę telefoniczną, bo jeszcze dziś wracam samolotem do Nowego Jorku. - Hej, G. I. Joe! - wykrzyknął Mangecavallo. - A co z tym przesłuchaniem? - Wszystko jest pod kontrolą, dowódco Y. Wystąpi pan razem z Indianami Wopotami. Naturalnie muszę znać pańskie wymiary, ale myślę, że zdołamy się z tym szybko uporać. Sąuaws są znakomitymi krawcowymi - prawie równie dobrymi jak pani Lafferty. - Squawst Mamy jakichś irlandzko-amerykańskich Indian? Ten człowiek jest pazzol
- Spokojnie, panie dyrektorze. Myśli Jastrzębia wędrują tajemniczymi drogami. - Chodźmy, panowie - rozkazał MacKenzie. - Biegiem marsz! Widzę budkę telefoniczną zaraz za tamtym parkingiem. 178 Trzej mężczyźni w rudych perukach popędzili na przełaj przez rozległy trawnik. Każdy z nich sapał w innym rytmie, a jedyne słowa, jakie dały się słyszeć, pochodziły z ust Vinniego Bam-Bam: -- Mannaggia, mannaggia\ Zupełnie powariowali! Pazzo, pazzo, pazzo*
•••>•
THE WASHINGTON POST
SEKRETARZ STANU PRZEWIEZIONY NA ODDZIAŁ PSYCHIATRYCZNY SZPITALA WALTERA REEDA Wczoraj wieczorem sekretarz stanu Warren Pease został zatrzymany w pobliżu pomnika Lincolna. Według relacji policji oraz zeznań licznych świadków, pan Pease biegał jak szalony, wrzeszcząc wniebogłosy, że jakiś „upiór", którego nie mógł lub nie chciał zidentyfikować, „powstał z grobu" i „dręczy jego zepsutą duszę". Twierdził także, jakoby „wyszminkowany hermafrodyta z piekła" zagroził mu, że „potnie najpierw kieszenie, a potem jego", ponieważ wziął go za (niecenzuralny wyraz), którym nie był, ponieważ „przebaczył jej wszystkie grzechy". Mimo drobiazgowych badań nie udało nam się ustalić, by sekretarz stanu został kiedyś wyświęcony na duchownego jakiegokolwiek obrządku, w związku z czym nie przysługuje mu prawo udzielania rozgrzeszeń. Doniesienia, które otrzymaliśmy później z Białego Domu, mogą rzucić nieco światła na tło tego niewiarygodnego zdarzenia. Maurice Fitzpedler, sekretarz prasowy Białego Domu, oświadczył, że naród amerykański powinien odczuwać jedynie wielkie współczucie dla obciążonego ogromnymi obowiązkami pana Pease'a i jego rodziny. Jednak zaraz potem, zapytany o to wprost, musiał przyznać, że rozwiedziony pan Pease nie ma żadnej rodziny. Za pośrednictwem pana Fitzpedlera prezydent podał do publicznej wiadomości, że otrzymał wczoraj telefoniczną informację o nie najlepszym stanie psychicznym sekretarza stanu, mającym związek z wyczerpaniem pracą ponad ludzkie siły. Prezydent poprosił o modlitwę w intencji rychłego powrotu pana Pease'a do zdrowia oraz ,jak najszybszego uwolnienia go z kaftana bezpieczeństwa". Należy zaznaczyć, że Arnold Subagaloo, szef personelu Białego Domu, uśmiechał się przez cały czas trwania konferencji prasowej. Zapytany przez dziennikarzy o przyczynę takiego zachowania pokazał wszystkim wypros towany środkowy palec. ^; , -
27 Kilka minut po północy MacKenzie Hawkins wszedł do holu hotelu Waldorf-Astoria i, zgodnie z ustaleniami, skierował się do recepcji, aby sprawdzić, czy są jakieś wiadomości dla apartamentu 12-A (żadnych nazwisk, tylko numer pokoju). Były dwie: „Zadzwoń do Beverly Hills". „Skontaktuj się z Miastem Robaków". Ponieważ w Kalifornii było trzy godziny wcześniej, postanowił najpierw zadzwonić do Madge w Greenwich, w stanie Connecticut. Przeszedł na drugą stronę holu, gdzie znajdowały się automaty telefoniczne. - Midgey, przepraszam, że dzwonię tak późno, ale dopiero wróciłem do hotelu. - Nie szkodzi, kochanie. Wciąż jeszcze pracuję nad twoim zamówieniem. Skończę za jakąś godzinę i natychmiast wyślę kuriera. Powinien do ciebie dotrzeć około wpół do trzeciej. Mac, to niesamowite! Pełen odlot na wszystkich fajerkach!
- Madge, czy ty nie przesadzasz z tym hollywoodzkim slangiem? - Przepraszam, najdroższy. Oczywiście masz rację, ale tutaj wszyscy mówią w ten sposób, żeby zwiększyć entuzjazm w pracy nad projektem. Wiesz, im większe zadęcie, tym lepsze wydęcie. - Trzymaj się własnych zasad, dziewczyno. Jesteś za dobra na takie byle co. - Nawet pisząc o robakach? * - Cóż, tworzysz to, co ludzie chcą kupować. 180
- Możesz być tego pewien. - Wracając do rzeczy: bardzo się cieszę, że twoim zdaniem z tej historii z Samobójczą Szóstką może wyjść coś interesującego. Szczerze mówiąc, ja też tak myślę. - Kochanie, to czyste złoto! Znakomity oddział antyterrorystyczny złożony z samych aktorów... I w dodatku to prawda! - Myślisz, że mógłbym zainteresować tym kogoś z zachodniego wybrzeża? - Zainteresować? Zdaje się, że nie rozmawiałeś z Ginny, prawda? - Nie, bo doszedłem do wniosku, że u nich jest jeszcze dość wcześnie, więc najpierw zadzwoniłem do ciebie. - Przegadałyśmy przez telefon prawie całe popołudnie, zaraz po tym, jak przesłuchałam twoje taśmy. Przygotuj się na sporą niespodziankę, Mac. Ginny sieciuje już od wpół do czwartej czasu kalifornijskiego. - Sieciuje?... Midgey, posługujesz się bardzo dziwnym językiem, a ja wcale nie jestem pewien, czy to mi się podoba. Sprawia wrażenie okropnie wydumanego. - Ależ skąd, najdroższy, nie ma w nim nic niezwykłego. Po prostu wybierasz dowolny rzeczownik i zamieniasz go w czasownik. - To już brzmi trochę lepiej... - Mac, posłuchaj mnie! - przerwała mu Madge z Miasta Robaków. - Wiem, że czasem stajesz się wobec nas trochę nadopie-kuńczy, i my wszystkie kochamy cię za to, ale tym razem musisz mi coś obiecać - Co? - Nie spuszczaj lania Manny'emu Greenbergowi. Nie przyjmuj jego propozycji, ale nie demoluj mu twarzy. - Midgey, w tej chwili jesteś po prostu wulgarna... - Muszę, Mac. Zbliżam się do końca roboty, a edytor tekstu już prawie zagotował mi się w komputerze. Zadzwoń do Ginny, kochanie. Całuję, jak zawsze. »;, Tu rezydencja lorda i lady Cavendish - oznajmił zakatarzony głos z angielskim akcentem. - Kto mówi? - Guy Burgess z Moskwy. - W porządku, już jestem! - wtrąciła się pośpiesznie Ginny. On zawsze lubi sobie pożartować, Basil. 181 - Tak jest, proszę pani - odparł kamerdyner miażdżąco obojętnym tonem i odłożył słuchawkę. - Mac, najdroższy, czekam na twój telefon od kilku godzin. Mam wspaniałe nowiny! - Madge wspomniała mi coś o tym, żebym nie wyzywał Manny'ego na pojedynek bokserski. - Ach, Manny... Rzeczywiście, nie rób tego. Może okazać się przydatny podczas licytacji, ale nie wtedy, jeśli będzie leżał w szpitalu. Jeśli mam być szczera, to zaczęłam właśnie od niego, łamiąc zasadę, żeby nigdy nie rozmawiać z byłymi mężami, tylko wysyłać moich adwokatów do ich adwokatów. Udało się. - Co się udało? O jakiej licytacji mówisz? - Midgey twierdzi, że pomysł jest wręcz sensacyjny i jedyny w swoim rodzaju. Podobno jest tam wszystko, czego potrzeba! Aktorzy - s z eś c i u aktorów przenoszących się błyskawicznie z jednego końca ziemi na drugi, uwalniających zakładników i obezwładniających terrorystów, a wszystko w dodatku prawdziwe! Wspomniałam Manny'emu słówko - naturalnie po tym, jak zgodziliśmy się pozostawić na boku sprawę obrazów - a kiedy powiedziałam mu, że Chauncey skontaktował się już z jakimiś
fachowcami z Londynu, Manny natychmiast wrzasnął do sekretarki, żeby rezerwowała czas w studio. - Na litość boską, Ginny, zwolnij trochę! Przeskakujesz z tematu na temat jak konik polny, a ja nic z tego nie rozumiem... Teraz powiedz mi jeszcze raz, co właściwie robi Manny, co robi Chauncey i kim on jest, u diabła? - Moim mężem, Mac! Ach, to ten grenadier. Prawda, już sobie przypominam. Znakomici żołnierze, co do jednego. Nie mieli sobie równych na polu bitwy. A co on robi? Już ci mówiłam: jest twoim wielbicielem, a kiedy Madge wyjaśniła mi, co masz na tych taśmach, natychmiast połączyłam się z nim i poprosiłam, żeby wziął udział w rozmowie jako ekspert od spraw wojskowych, i tak dalej. - I co on myśli na ten temat? - Powiedział, że przypomina mu to Czwarty albo Czterdziesty Batalion Królewskich Komandosów, którzy jak to określił, „odnieśli tylko połowiczny sukces", a to dlatego, że „ciągle łamali ciszę radiową". Chce pogadać z tobą na ten temat i porównać notatki. 182
Do licha, dawaj go, Ginny! Nie, Mac, teraz nie mamy na to czasu. Poza tym on jest teraz w Santa Barbara, gdzie gra w golfa z mieszkającymi tam Anglikami. - W takim razie co zrobił? - Mac, chyba jesteś zmęczony i przydałby ci się porządny masaż. Przecież już ci powiedziałam: uznał, że scenariusz, którego zarys przygotowuje dla ciebie Madge, może stać się superprzebojem i zadzwonił do swoich przyjaciół w Londynie, żeby ich o tym poinformować - A oni? - Wsiądą z samego rana w pierwszego concorde'a i będą tu wcześniej, niż wystartują. - To znaczy gdzie? - • W Nowym Jorku, żeby się z tobą spotkać. - Jutro... D z i s i a j ? - Z twojego punktu widzenia, tak. - A twój były, Greenberg? - Jutro rano - dla ciebie dzisiaj rano. Ponieważ miałam namiary kilku jego przyjaciół, którym bardzo na nim zależy, zadzwoniłam do nich i odrobinę uchyliłam rąbka tajemnicy. Czeka cię ciężki dzień, kochanie - Na Cezara, jesteś wspaniała! Ale jeśli mam być szczery, Gin-Gin, to byłem pewien, że moje dziewczęta zdołają mi wszystko zorganizować, choć spodziewałem się, że będzie to trochę później, na przykład w przyszłym tygodniu, bo akurat teraz mam mnóstwo innych zobowiązań i... - Mac, ty to powiedziałeś, a ja ci to teraz powtórzę: „W jeden dzień!" - Rzeczywiście, tak powiedziałem, ale myślałem tylko o napisaniu paru stronic tekstu i zainteresowaniu nim ważniaków z Beverly Hills, żeby przeczytali go sobie przez weekend, a od poniedziałku wzięli się ostro do roboty. - Słuchaj no, mój były wspaniały małżonku i najlepszy przyjacielu, jakiego kiedykolwiek miałam, co ty właściwie chcesz mi powiedzieć? - Chodzi o to, Gin-Gin... - Daj sobie spokój z tą głupią Gin-Gin. Kiedy znalazłeś Lillian i doszedłeś do wniosku, że potrzebuje pomocy bardziej ode mnie, zacząłeś nazywać mnie Gin-Gin. Później Lii powiedziała mi, że została 183 Lilly-Lilly dokładnie wtedy, kiedy przerzuciłeś się na Midgey. Po co to robisz? Przecież doskonale wiesz, że wszystkie cię kochamy. Dlaczego nie możesz wziąć się ostro do roboty od samego rana? Jeżeli okaże się, że masz nową żonę, doskonale to zrozumiemy i weźmiemy ją pod nasze skrzydła, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. - To zupełnie inna sprawa, Ginny. Coś szalenie ważnego dla wielu biednych, ciemiężonych ludzi. - Znowu walczysz z wiatrakami, najdroższy przyjacielu? - zapytała łagodnie lady Cavendish. - Zgoda, odwołam wszystko, jeśli tego chcesz. Mogę to zrobić bardzo prosto,
nie reagując na dzwonki do drzwi. Te sępy znają tylko numer apartamentu, dwanaście A. Żadnych nazwisk. - Nie, nie trzeba. Zajmę się tym... to znaczy, zajmiemy. - My? - Chłopcy są tu ze mną. Pomyślałem sobie, że przechowam ich tutaj, dopóki nie uporam się z tamtym problemem. - Samobójcza Szóstka?! - wykrzyknęła Ginny. - Oni są w Waldorfie? - Całe pół tuzina, maleńka. - I naprawdę wyglądają jak amanci? - Co do jednego, a w dodatku we wszystkich rozmiarach. Co ważniejsze, oczekują czegoś ode mnie. <•• i - Więc daj im to, Mac. Nigdy nie zawiodłeś żadnej z nas. - Może z wyjątkiem jednej. •*•' - Annie?... Daj spokój. W zeszłym tygodniu dodzwoniła się do mnie przez jakiś radiotelefon. Strasznie szumiało, ale zrozumiałam, że właśnie przetransportowała chore dzieci z jakiejś wyspy na Pacyfiku do Brisbane. Jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, a czy nie o to właśnie chodzi? Przecież sam nas tego uczyłeś. - Powiedz mi, czy ona czasem wspomina o Samie Devereaux? - O Samie?... - Przecież doskonale mnie słyszysz, Ginny. - No... owszem, ale nie wydaje mi się, żebyś chciał wiedzieć, w jaki sposób. - Owszem, chcę wiedzieć. To mój przyjaciel. - Wciąż jeszcze? - Tak, dzięki zbiegowi okoliczności. - W porządku... Wspomina go jako jedynego mężczyznę, z któ184
rym była w łóżku. Nazywa to „komunią miłości". Cała reszta poszła W zapomnienie
- Czy ona kiedyś wróci? \ - Nie, Mac. Znalazła to, czego pomagałeś jej szukać... Czego pomagałeś szukać nam wszystkim. Dobre samopoczucie we własnej skórze - pamiętasz? - Przeklęte psychologiczne pieprzenie! - wybuchnął Hawkins, po raz drugi ocierając łzę, która wymknęła mu się spod powieki w trakcie rozmowy z automatu telefonicznego w holu Waldorf-Astorii - Nie jestem żadnym przeklętym wybawicielem zagubionych dusz! Po prostu wiem, kogo lubię, a kogo nie, i to wszystko, do cholery! Nie wstawiajcie mnie na żaden pieprzony piedestał! - Jak sobie życzysz, Mac. Poza tym i tak byś go skruszył. - Co bym skruszył? - Piedestał. Dobra, co z jutrzejszym ranem? - Zajmę się tym. - Bądź miły dla sępów, Mac. Miły i pełen rezerwy. One tego nie cierpią - Co masz na myśli? - Im bardziej jesteś uprzejmy, tym bardziej się pocą, a im bardziej się pocą, tym lepiej dla ciebie. - To coś takiego jak spotkanie z agentami nieprzyjacielskiego wywiadu w Stambule, zgadza się? - To Hollywood, Mac. Telefon w apartamencie 12-A zadzwonił z samego rana, a właściwie już o świcie. Leżący na podłodze w salonie Hawkins był na to przygotowany. O drugiej zero trzy otrzymał od Madge Zarys scenariusza, do trzeciej przeczytał kilka razy i wchłonął każde słowo z osiemnastu naładowanych akcją stronic, zdjął aparat telefoniczny z nocnego stolika, postawił go na dywanie w pobliżu swojej głowy, po czym ułożył się wygodnie, by złapać trochę snu. W obliczu bitwy odpoczynek stanowił broń równie ważną jak zmasowane przygotowanie artyleryjskie Jednak Midgey spisała się tak znakomicie - każda strona tekstu niemal eksplodowała napięciem, akcją i dynamicznymi charakterystykami postaci - że pożądany sen nadszedł dopiero po
185 trzydziestu minutach, podczas których Jastrząb zastanawiał się, czy nie rozpocząć kariery producenta filmowego. „Nie, do diabła! Omaha i Wopotami wymagają mojego całkowitego zaangażowania. Trzymaj się priorytetów, żołnierzu!" Nagle w pokoju rozległ się natarczywy brzęczyk telefonu. - Słucham? - powiedział Mac, nie podnosząc głowy z podłogi. - Tu Andrew Ogilvie, generale. - Co t a k i e g o ? - Tak jest, nie przesłyszał się pan. Powiedziałem: generale. Obawiam się, że mój stary przyjaciel grenadier złamał zasady i zdradził mi, kim jesteś. Znakomicie sobie radzisz, staruszku. Jestem pełen podziwu. - Ale chyba nie masz zegarka - odparł cierpko Jastrząb. - Naprawdę służyłeś w grenadierach? - Oczywiście, podobnie jak Cawy. - Cavvy?... - Lord Cavendish, ma się rozumieć. On też dobrze sobie radził. Lazł w błoto po pas, jeśli było trzeba, i nie starał się nikomu lordować, jeśli wiesz, co mam na myśli. - Owszem. Cóż, to świetnie, wręcz znakomicie. Niestety jest jeszcze dość wcześnie i mój oddział nie jest gotowy do musztry. Zrób sobie poranną herbatkę i zgłoś się za godzinę. Gwarantuję ci, że będziesz pierwszy. Ledwo MacKenzie zdążył odłożyć słuchawkę, kiedy rozległo się gwałtowne pukanie. Mac zerwał się na nogi i podszedł do drzwi w gatkach w maskujące plamy. - Tak? - Pewnie, a któż by inny! - wykrzyknął intruz z korytarza. - Wiedziałem, że to ty! Wszędzie poznałbym to warczenie! - Greenberg? - A kogo się spodziewałeś, maleńki? Moja urocza, wspaniała żona, która bez żadnego powodu wyrzuciła mnie z domu i puściła z torbami - ale to nieważne, bo ma niesamowitą klasę - szepnęła mi słówko, a ja od razu się domyśliłem, że chodzi o ciebie! Wpuść mnie, koleś, dobra? Założę się, że ubijemy interes! - Jesteś drugi w kolejce, Manny. - Co, już tam ktoś jest? Posłuchaj, kochaneczku, ja mam do dyspozycji wielkie studio, wszystko, czego potrzeba! Po co będziesz zawracał sobie głowę jakimiś amatorami? 186 - Ponieważ oni rządzą Anglią. - Dobre sobie! Robią te kretyńskie filmy, na których wszyscy tylko gadają, ale nikt nie wie o czym, bo mają rybie ości w gębach! • Inni mają na ten temat odmienne zdanie. - Jacy inni?! Na każdego Bonda wypada im pięćdziesięciu Gandhich w kalesonach, na których nie zarabiają nawet tyle, żeby zwróciły im się koszty taśmy, i niech ci nie wmawiają, że jest inaczej! - Inni mają na ten temat odmienne zdanie. - Komu ty wierzysz? Bełkoczącym Angolom czy drugiemu Paulowi Reveresowi? Wpadnij za trzy godziny, Manny, ale najpierw zadzwoń z recepcji • Mac, daj mi szansę! Całe studio liczy na mnie! - Przecież ci daję, jurna ropucho. Może na dole w holu wpadnie ci w oko jakaś szesnastoletnia panienka? - To oszczerstwo! Podam tę sukę do sądu! - Idź już, Manny, bo nie będziesz miał po co wracać. - W porządku, w porządku... Ponownie zadzwonił telefon. Hawkins był zmuszony odejść od drzwi, choć wolałby zostać tam jeszcze przez chwilę i upewnić się, czy Greenbeig rzeczywiście sobie poszedł. - Tak? - powiedział, podnosząc aparat z podłogi. - Apartament dwanaście A? - A jeśli tak, to co z tego? - Mówi Arthur Scrimshaw, szef działu planowania Holly Rock Produfiions. Mamy
siedzibę w Hollywoodzie, ale możemy się pochwalić tak rozległymi kontaktami zagranicznymi, że dostałby pan zawrotu głowy, gdybym je wymienił, a oprócz tego otrzymaliśmy szesnaście nominacji do Oskara w ciągu ostatnich... ehm... lat. - A ile Oskarów dostaliście, panie Scrimshaw? - Zawsze byliśmy w czołówce. Walka trwała do ostatniej chwili. A skoro już mowa o czasie, to udało mi się wygospodarować go tyle w moim niesłychanie napiętym rozkładzie dnia, że zdążylibyśmy zjeść razem śniadanie. Proszę zgłosić się ponownie za cztery godziny... Bardzo przepraszam, ale widocznie nie wyraziłem się wystarczająco jasno Wyraziłeś się bardzo jasno, Scrimmy, podobnie jak ja teraz. 187 Jesteś trzeci na liście, a to oznacza, że możesz zadzwonić ponownie za cztery godziny. Ta dodatkowa godzina jest potrzebna moim ludziom do odbycia porannej musztry. - Jest pan całkowicie pewien, że powinien w ten sposób traktować szefa działu planowania Holly Rock Productions? - Nie mam wyboru, Artie. Ja też mam swój rozkład dnia. - Cóż... W takim razie... Mieszka pan w apartamencie, prawda? Czy przypadkiem nie ma pan tam wolnego łóżka? - Łóżka? - To przez tych cholernych księgowych. Powinienem wywalić ich wszystkich na zbity pysk... Nie bardzo chcą rozliczać rezerwacje dokonywane w ostatniej chwili, a ja nawet nie zmrużyłem oka podczas nocnego lotu z L. A. Powiadam panu, jestem wykończony! - Proszę dowiedzieć się w misji Armii Zbawienia w Bowery. Słyszałem, że można się tam przespać za dziesięć centów... Przypominam, cztery godziny! - Jastrząb rzucił słuchawkę na widełki i odstawił aparat na biurko, ale zanim zdążył odwrócić się, żeby podejść do drzwi najbliższej sypialni, telefon zadzwonił ponownie. - Co jest, do cholery?! ryknął do mikrofonu. - Tu Emerald Cathedral Studios - odpowiedział miodopłynny głos z wyraźnym południowym akcentem. - Bogobojny gołąb-patriota przyniósł nam wiadomość o wspaniałym patriotycznym filmie, który pragniesz zrealizować, filmie opartym na faktach! Zaręczam ci, chłopcze, nie mamy nic wspólnego z tymi wszystkimi żydłakami i czarnuchami, którzy trzęsą przemysłem filmowym. Jesteśmy porządnymi chrześcijanami, prawdziwymi Amerykanami kochającymi swoją ojczyznę, którzy wierzą, że rację ma tylko ten, kto ma siłę, i chcemy pomóc ci opowiedzieć tę historię o innych Amerykanach, którzy postępują zgodnie z bożymi przykazaniami. Mamy też mnóstwo dolarów - zdaje się, że będzie tego parę milionów. Nasze niedzielne nabożeństwa transmitowane przez telewizję i stacje sprzedaży używanych samochodów, gdzie pracują prawie sami duchowni, to prawdziwe kopalnie złota. - Przyjdźcie dziś o północy pod pomnik Lincolna w Waszyngtonie - polecił Hawkins przyciszonym głosem. - I załóżcie na głowy białe kaptury, żebym was rozpoznał! - Czy nie będziemy za bardzo rzucać się w oczy? - Co wy jesteście, jacyś strachliwi, pacyfistyczni, antyamerykańscy liberałowie? 188 - Skądże znowu! Jak coś robimy, to robimy to do końca, jesteśmy chłopcami Jessego! - Jeśli to właściwy Jesse, to wskakujcie do samolotu i zameldujcie się wieczorem w Waszyngtonie. Czterysta stóp przed pomnikiem i sześćset w prawo. Znajdziecie tam budynek straży honorowej. Oni wam powiedzą, gdzie nas szukać. - A więc umowa stoi? ( - I to taka, jakiej nawet sobie nie wyobrażasz. Pamiętajcie o kapturach! To bardzo ważne. - W porządku, chłopie! Odłożywszy słuchawkę, MacKenzie podszedł do drzwi najbliższej sypialni i zastukał głośno. - Pobudka, żołnierze! Macie godzinę na przygotowanie się do akcji. Nie zapomnijcie o mundurach i broni. Przekażcie wszystkie polecenia obsłudze. - Zrobiliśmy to już wczoraj wieczorem, generale! - odkrzyknął Sly. Zameldujemy się za dwadzieścia minut.
- Czy to znaczy, że już wstaliście? - Naturalnie, generale - odparł Marlon. - Zdążyliśmy już wrócić z porannego joggingu. - Przecież wasza sypialnia nie ma połączenia z korytarzem! - Zgadza się - potwierdził Sylvester. - Nie słyszałem, jak wychodziliście, a ja słyszę wszystko! - Potrafimy zachowywać się bardzo cicho, generale - wyjaśnił Marlon A pan był chyba bardzo zmęczony. Nawet pan nie drgnął Teraz zebraliśmy się tutaj na petit dejeuner... - Cholera! - zaklął Jastrząb. Ku jego niezadowoleniu telefon zadzwonił ponownie. Wściekły, choć jednocześnie zrezygnowany, wrócił do biurka i podniósł słuchawkę. - Tak? -• Ach, to plawdziwa lozkosz móc usłyszeć pański cudowny glos powiedział jakiś mężczyzna, ponad wszelką wątpliwość orientalnego pochodzenia. - Ma nędzna dusza cieszy się niezmielnie, mogąc pana poznać. - Mnie też jest miło, ale kim pan jest, do diabła? - Nazywam się Yakataki Motoboto, ale moi przyjaciele z Horry-woodu mówią do mnie Klążownik. - Jestem w stanie ich zrozumieć. Może pan zgłosić się za pięć godzin, ale najpierw proszę zadzwonić z recepcji. 189 - Ach, pan bez wątpienia łączy żaltować, ale być może zechce pan zlezygnować z tych walunków, ponieważ tak się składa, że jesteśmy wlaścicierami tego uloczego hoteru. - Co ty wygadujesz, Motorówko? - Jesteśmy także wlaścicierami trzech największych studiów firmowych w Horrywoodzie. Pozworę sobie zaploponować, aby spotkał się pan najpielw ze mną, bo w przeciwnym lazie z największą przyklością będziemy musieri pana wymerdować. - Nic z tego, Godzillo. Koszta naszego pobytu pokrywa kredyt w wysokości stu tysięcy dolarów i dopóki nie ulegnie wyczerpaniu, nie możecie nas nawet ruszyć palcem. Takie jest prawo, Bonsai. N a s z e prawo. - Ach, wyplóbowuje pan cielpliwość mej nędznej duszy! Leplezen-tuję Wydział Przedsięwzięć Filmowych Toyhondahai Enterprises, USA. - Gratuluję. A ja reprezentuję sześciu wojowników, przy których wasi samuraje wyglądają jak zbieracze kurzego łajna... Za pięć godzin, żółtasie, albo zadzwonię do kolegów w Tokio, żeby przyjrzeli się dokładniej waszej podejrzanej firmie, której jedynym zadaniem jest zapewne niepłacenie podatków! - Ach! - Jeśli jednak zgłosisz się za pięć godzin, wszystko zostanie przebaczone. Hawkins odłożył słuchawkę i otworzył turystyczną torbę stojącą na kanapie. Nadszedł czas, żeby się ubrać - tym razem w szary garnitur, nie w skórzane portki. Dziewiętnaście minut i trzydzieści dwie sekundy później cała Samobójcza Szóstka stała wyprężona w pozycji zasadniczej: silni, wysportowani mężczyźni, znakomicie prezentujący się w polowych mundurach, z pistoletami kalibru 45 przytroczonymi do pasów opiętych na niewiarygodnie szczupłych taliach. Zniknęły wszelkie udawane cechy upodabniające ich do słynnych imienników; po jąkaniu się, potrząsaniu głowami, zgarbionych plecach i wypiętych brzuchach nie pozostało nawet wspomnienie. Zamiast tego pojawiły się twarze o rysach jakby wyrzeźbionych w kamieniu, precyzyjny sposób wysławiania się oraz bojowa postawa stosunkowo młodych, ale już doświadczonych żołnierzy. W ich bystrych spojrzeniach można było dostrzec nie tylko zapał do walki, ale także żywą inteligencję. W tej chwili starali się jak najlepiej zaprezentować swemu zastępczemu dowódcy***., .**»**,,',... 190 - Znakomicie, chłopcy! - wykrzyknął z aprobatą Jastrząb. - pamiętajcie, że właśnie takie macie wywrzeć na nich wrażenie, kiedy po raz pierwszy was zobaczą. Twardzi, ale bystrzy, otrzaskani z okropieństwam i bitew ale ludzcy, ponadprzeciętni, ale nie zarozumiali Boże, uwielbiam, kiedy żołnierze wyglądają w ten sposób! Do cholery, potrzebujemy bohaterów! Potrzeba nam dzielnych młodych ludzi, którzy nie zawahają się dać nura prosto w czeluście śmierci, \paszczę piekieł... - Przestawił pan kolejność, generale. To idzie dokładnie na odwrót
- Co za różnica? - Całkiem spora. > >^ - Chyba chce wyglądać jak William Holden w ostatnich scenach Mostu na rzece Kwai. •*•'• - Albo jak John Ireland w O.K. Corral. - Ewentualnie jak Dick Burton i Clint w Tylko dla orłów. .-••iH - Lub jak Eroll Flynn w czymkolwiek. - Nie zapomnijcie o Connerym w Niedotykalnych. - Panowie, a co myślicie o sir Henrym Suttonie jako rycerzu w Beckecie - Dokładnie! - Właśnie, co z sir Henrym, generale? My jesteśmy tutaj, a gdzie on się podział? Uważamy go teraz za jednego z nas, szczególnie jeśli chodzi o nasz film. - Chwilowo otrzymał inne zadanie. Niezmiernie ważne zadanie. Dołączy do was później... A teraz zajmijmy się tym, co nas czeka... - Czy możemy stanąć na spocznij, generale? - Tak, oczywiście, tylko nie straćcie tego... tego... - Kolektywnego image'ul - podpowiedział cicho Telly. - Właśnie o to mi chodziło. Przynajmniej tak mi się wydaje... - I bardzo słusznie, panie generale - odezwał się Sly, absolwent Yale. - W gruncie rzeczy specjalizujemy się w scenach zbiorowych. Możemy wtedy w pełni wykorzystywać nasze zdolności improwizacyjne oraz uzyskiwać ~ całościową strukturę formalną złożoną z międzyosob-niczych interakcji. - Międzyosobniczych?... Tak, naturalnie... Dobra, a teraz słuchajcie: te typki z Hollywoodu i Londynu nie bardzo wiedzą, czego mają się spodziewać, ale kiedy zobaczą przed sobą sześciu amantów 191 w mundurach - takiego właśnie określenia użyła pewna bardzo mi bliska osoba, która doskonale zna ich mentalność - będzie im się wydawało, że widzą worki z pieniędzmi. Przede wszystkim dlatego, że jesteście prawdziwi, a to ogromna zaleta. Nie sprzedajecie siebie, tylko ich, nie jesteście towarem, tylko klientami, a nawet jeśli oni będą chcieli kupić, to wy wcale nie musicie się na to zgodzić. Po prostu nie schodzicie poniżej określonego standardu i już. - Czy z tym nie wiąże się pewne niebezpieczeństwo? - zapytał Książę. - Pieniędzmi rządzą producenci, nie aktorzy, a już na pewno nie tacy, o których nie można powiedzieć, żeby rzucili Broadway na kolana, nie wspominając już o Hollywoodzie... - Panowie, zapomnijcie o swoim dotychczasowym życiu i o wszystkim, czego dokonaliście lub nie dokonaliście - odparł Jastrząb. - Podbijecie świat dzięki temu, czym t e r a z jesteście. Ci ludzie natychmiast zdadzą sobie z tego sprawę. Jesteście nie tylko zawodowymi aktorami, ale przede wszystkim żołnierzami, komandosami zawsze i wszędzie osiągającymi wyznaczony cel! - E tam... - mruknął Dustin, wzruszając ramionami. - Każdy, kto ma choć trochę zdolności aktorskich, zrobiłby to samo. - Nigdy tak nie mów! - ryknął MacKenzie. - Przykro mi, generale, ale naprawdę tak uważam. - W takim razie zachowaj to w tajemnicy, synu - poradził mu Hawkins. - Mamy do czynienia z wielką sprawą, więc nie starajmy się jej pomniejszyć. - Co pan ma na myśli? - zapytał Sly. - Nie wdawajcie się w szczegóły, bo oni i tak nic z tego nie zapamiętają. MacKenzie podszedł do biurka, wziął do ręki spięte spinaczem kartki zawierające najświeższe literackie dokonania jego trzeciej żony, po czym odwrócił się ponownie do oddziału. - To coś nazywa się zarysem scenariusza, ogólną koncepcją artystyczną albo jakoś inaczej, ale też głupio. Najważniejsze, że istnieje tylko w jednym egzemplarzu - po to, żeby zachować ścisłą tajemnicę. Jest to podsumowanie waszej działalności z ostatnich kilku lat i powiadam wam, ma siłę bomby atomowej. Kiedy zaczną przychodzić te sępy, dam to każdemu do ręki i powiem, że ma piętnaście minut na przeczytanie i zadawanie pytań, na które odpowiedzi są tajemnicą państwową. Usiądziecie w tych ustawionych półkolem fotelach, żeby utrzymać wasz kolektywny... coś tam.
192 - Kolektywny image milczącej siły połączonej z inteligencją spostrzegawczością? podsunął Telly. - Właśnie. Aha, i byłoby dobrze, gdyby paru z was sięgało odruchowo do broni za każdym razem, kiedy powiem: bezpieczeństwo narodowe - Najpierw ty, Sly, a potem ty, Marlon - polecił Książę. - Dobra. - W porządku. - Teraz najważniejsze - mówił dalej Jastrząb. - Na początku będziecie odpowiadać na pytania tych pajaców swoimi normalnymi głosami, ale potem, kiedy dam wam znak, wcielicie się w postaci, które odtwarzaliście dla mnie i pułkownika Cyrusa. - Mamy w repertuarze jeszcze wiele innych - poinformował go Dustin. - Te wystarczą - odparł Hawkins. Byliście cholernie przekonujący - A po co to wszystko? - zapytał nieufnie Marlon. - Myślałem, że od razu się domyślicie. Otóż w ten sposób udowodnimy ponad wszelką wątpliwość, że naprawdę jesteście utalentowanymi profesjonalistami i że osiągnęliście tak wielkie sukcesy wyłącznie dzięki temu, że każdy z was jest przede wszystkim aktorem. - To na pewno nam nie zaszkodzi, wędrowcy - powiedział Książę, powracając do swego historycznego wcielenia. - Do licha, po raz pierwszy będziemy mieli okazję zaprezentować nasze zawodowe umiejętności przed grubymi rybami przemysłu filmowego! - Uwierzcie we własne siły! Na pewno wam się uda! - Ponownie rozległ się dzwonek telefonu. - Możecie siadać do śniadania, panowie oznajmił MacKenzie Hawkins. Zaczekał, aż Samobójcza Szóstka zajmie miejsca przy stolikach wniesionych nieco wcześniej do salonu przez kelnerów, a następnie sięgnął po słuchawkę. - Tak, kto mówi? - Dwunasty syn szejka Tizi Ouzou urodzony przez jego dwudziestą drugą żonę odparł łagodny głos. - Jeżeli nasza rozmowa przyniesie soczyste owoce, staniesz się właścicielem trzydziestu tysięcy wielbłądów. Jeżeli owoce okażą się nic nie warte, sto tysięcy białych psów może stracić życie. - Znikaj! Zgłoś się za sześć godzin albo zagrzeb swoje jaja na pustyni. Siedem godzin później okręt dowodzony przez Hawkinsa wpłynął 193 na wzburzone wody przemysłu filmowego, znacząc swoją drogę nieszczęśnikami unoszącymi się na falach i walczącymi rozpaczliwie o przeżycie. A byli to: dawny brytyjski grenadier nazwiskiem Ogilvie miotający obelgi pod adresem niewdzięcznych mieszkańców kolonii-niejaki Emmanuel Greenberg, którego żałosne szlochanie wzruszyło wszystkich z wyjątkiem Jastrzębia; pewien wyczerpany całonocną podróżą szef działu planowania wytwórni Holly Rock nazwiskiem Scrimshaw, który ostatecznie oświadczył, że wystarczy mu łóżko byleby tylko nie musiał za nie płacić; rozwrzeszczany Krążownik Motoboto, dający jasno do zrozumienia, że bliski jest dzień, kiedy w Horrywoodzie powstaną obozy koncentracyjne; wreszcie wyniosły szejk Mustacha Hafaiyabeaka, czyniący liczne i obraźliwe porównania między dolarem a wielbłądzim łajnem. Niemniej jednak każdy z tych mężczyzn marzył o tym, by zostać wybranym na producenta czegoś, co zapowiadało się jako najbardziej sensacyjny film naszych czasów. Każdy też, oszołomiony znakomitą prezencją sześciu aktorów-koman-dosów, zgodził się bez zastrzeżeń, by to oni właśnie odtwarzali główne role w tym filmie, opowiadającym przecież o ich wyczynach. Jedyna sugestia w tej kwestii pochodziła od Greenberga: - Panowie, a może by tak dodać trochę golizny? Wiecie, parę dziewczynek, żeby nikomu nie przyszły do głowy głupie myśli... Samobójcza Szóstka przystała entuzjastycznie na tę propozycje, a szczególnie Marlon, Sly i Dustin. - Żyła trzydziestosześciokaratowego złota! - szepnął Manny, zacierając ręce. Wymieniono wizytówki, ale Hawkins nie pozostawił żadnych wątpliwości: decyzje zostaną podjęte dopiero na początku przyszłego tygodnia. Kiedy ostatni interesant opuścił pokój - był nim pomrukujący gniewnie dwunasty syn szejka Tizi Ouzou, urodzony przez jego dwudziestą drugą żonę - MacKenzie spojrzał na swój elitarny oddział i powiedział: - Byliście wspaniali, co do jednego. Zahipnotyzowaliście ich i zupełnie zbiliście z tropu. Udało się wam!
- Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co właściwie zrobiliśmy - odparł erudyta Telly. Naturalnie oprócz tego, że daliśmy niezłe przedstawienie. - Postradałeś zmysły, synu? - zdumiał się Hawkins. - Nie słyszałeś, co mówili? Tak im się spodobał nasz projekt, że mało nie utopili się we własnej ślinie! 194
- Rzeczywiście, słyszałem mnóstwo hałasów, wrzasków i błagań - przyznał Dustin. Najbardziej spodobał mi się płacz pana Greenberga, bo przypominał chór w greckiej tragedii, ale nie jestem pewien, czy wiem, co to wszystko oznacza. - Nie zauważyliśmy, żeby któryś z nich wyciągnął z kieszeni kontrakt - dodał Marlon. - Nie chcemy żadnych kontraktów. Jeszcze nie. - Co to znaczy jeszcze, generale? - zapytał sir Lany. - Widzi pan, my już to wszystko znamy. Zawsze jest mnóstwo gadania, ale bardzo mało papieru. Papier oznacza konkretne zobowiązania, a reszta to tylko... gadanie. - Jeśli się nie mylę, panowie, negocjacje prowadzą negocjatorzy. My jesteśmy stroną kreacyjną; targi pozostawiamy innym. - A kto prowadzi w naszym imieniu te negocjacje? - Dobre pytanie, Duke. Myślę, że muszę zadzwonić do pewnej osoby - Może być na mój koszt - zaofiarował się Sly. Jednak w tej samej chwili rozległ się dzwonek telefonu. Hawkins podszedł szybko do biurka i złapał słuchawkę. - Kto tam, do cholery?! - Kochanie, nie mogłam już się doczekać! Jak wam poszło? - Cześć, Ginny. Jak po maśle, ale według tego, co przed chwilą powiedzieli mi chłopcy, możemy mieć pewien problem. - Manny?... Chyba go nie zabiłeś?! - Skądże znowu. Wywarł na chłopcach spore wrażenie. - Rozpłakał się? - Dokładnie. - On to potrafi, sukinsyn... W takim razie co to za problem? - Chłopcy bardzo się cieszą, że te sępy są nimi zachwycone albo że przynajmniej tak udają, ale jak na razie nie dostaliśmy niczego na piśmie
- Wszystko jest już załatwione, Mac. Zajmuje się wami agencja Williaina Mornsii. a konkretnie Robbins i Martin we własnych osobach.
- Robbins i Martin? To brzmi jak nazwa drogiego sklepu z męską odzieżą. - Rzeczywiście są drodzy, ale są też mądrzejsi od nas wszystkich razem wziętych. Poza tym mówią po angielsku, a nie w tym hollywoodzkim żargonie, dzięki temu można ich zrozumieć. W ten sposób 195 wprowadzają zamęt w szeregach przeciwników i załatwiają wszystko co chcą. Zabiorą się do pracy, jak tylko dam im znać. - Zrób to na początku przyszłego tygodnia, dobrze? - W porządku. Gdzie będę mogła cię znaleźć? I kto się zgłosił naturalnie oprócz Manny'ego? - Mam ich wizytówki. - Jastrząb przeczytał swojej byłej żonie nazwiska ludzi, którzy w ciągu ostatnich kilku godzin przewinęli się przez apartament. - Czy jeden z nich nie prowadzi jakiegoś zwariowanego studia w Georgii albo na Florydzie? Naturalnie nikt poważny nie będzie z nimi robił interesów, ale mają kilka kościołów wypełnionych pieniędzmi, więc przynajmniej podbiją stawkę. - Obawiam się, że dziś wieczorem w Waszyngtonie napytają sobie poważnych kłopotów. - Jak to? - Nieważne, Ginny. - Znam ten ton. Skoro nieważne, to nieważne. A co z tobą? Gdzie będziesz? - Zadzwoń do Johnny'ego Calfnose'a w rezerwacie Wopotami koło Omaha. On będzie wiedział, gdzie mnie szukać. To jego prywatny numer. - Hawkins podyktował jej szereg cyfr. - Zapisałaś? - Jasne, ale kto to jest Calfnose i co to, do wszystkich diabłów, jest Wopotami? - Johnny jest zniewolonym członkiem tego uciskanego narodu.
- Twoje wiatraki, Mac? - Robimy, co w naszej mocy, mała damo. - Komu tym razem, najdroższy? - Złym obrońcom republiki, mającym paskudne zamiary,Czyli wypierdkom z Waszyngtonu? - Oraz ich przodkom, Ginny. Sięgamy ponad sto lat wstecz, >.• - Wspaniale!... Ale jak wplątałeś w to Sama? - To człowiek z zasadami - naturalnie znacznie dojrzalszy niż kiedyś i obarczony siedmiorgiem dzieci. Potrafi odróżnić dobro od zła. - Właśnie o to mi chodzi! W jaki sposób nakłoniłeś go do współpracy? Przecież ten uroczy chłopak uważa cię za uosobienie czterdziestu rozbójników Ali Baby! - Jak już powiedziałem, zmienił się przez te lata. Prawdopodobnie ma to jakiś związek z jego nędznym wyglądem i reumatyzmem, który 196 Hokrumie go wyniszczył... Ale dziewięcioro dzieci zrobiłoby to z każdym | mężczyzną - Dziewięcioro? Przed chwilą mówiłeś, że siedmioro. - Nie jestem pewien, zresztą podobnie jak on. Muszę jednak przyznać, że stał się znacznie bardziej tolerancyjnym człowiekiem. - Dzięki Bogu, że przebolał utratę Annie. Bardzo się o niego martwiłyśmy Zaraz, chwileczkę! Siedmioro dzieci... D z i e w i ę c i o ro? Czyjego żona za każdym razem rodziła dwojaczki albo trojaczki? - No, właściwie to nie... - Na szczęście dla MacKenziego Hawkinsa w słuchawce coś pstryknęło, a zaraz potem rozległ się podekscytowany głos telefonistki: - Apartament dwanaście A, mam do pana bardzo pilny telefon! Proszę przerwać rozmowę, żebym mogła pana połączyć. - Na razie, Ginny. Niedługo się odezwę. MacKenzie położył słuchawkę na widełki, a kiedy po trzech sekundach rozległ się dzwonek, poderwał ją raptownie. Tu apartament dwanaście A. Kto mówi? - Redwing, ty prehistoryczny potworze! - wrzasnęła Jennifer w Swampscou w stanie Massachusetts. - Wczoraj wieczorem Sam wysłuchał taśmę Brokemichaela. Cyrus, Roman i obaj Desi ledwo zdołali go zatrzymać! Cyrus wlał w niego prawie całą butelkę whisky... - Kiedy wytrzeźwieje, odzyska zdolność logicznego myślenia - przerwał jej Jastrząb. Z nim jest tak zawsze. - Cieszę się, że tak uważasz, ale obawiam się, że nie będzie nam dane zobaczyć tego! - Co chcesz przez to powiedzieć? - On zniknął! - Niemożliwe! Przecież pilnowali go moi adiutanci, Roman Z. i pułkownik! - To podstępny sukinsyn, Grzmiąca Dupo. Zamknął od środka drzwi do pokoju i wszyscy myśleliśmy, że śpi w najlepsze, ale pięć minut temu Roman zauważył na morzu motorówkę, która zbliżyła się do brzegu, a wtedy spomiędzy wydm wybiegła jakaś postać i wskoczyła na pokład! -• Sam? • Lornetka nie kłamie, a Roman Z. na pewno ma sokoli wzrok, w przeciwnym razie spędziłby w więzieniu znacznie więcej czasu. • Cholera, znowu to samo! Już raz tak było, w Szwajcarii... Wtedy kiedy chciał cię powstrzymać przed... Niewiele brakowało, żeby mu się udało! - przerwał jej
197 Hawkins, wściekle obmacując kieszenie w poszukiwaniu środka uspokajającego w postaci wymiętego cygara. - Widocznie dorwał się do telefonu i zadzwonił do kogoś. - Z pewnością, ale do kogo? - Skąd mam wiedzieć? Przez kilka lat nie miałem z nim żadnego kontaktu... Co teraz zrobimy? - Wczoraj wieczorem wykrzykiwał coś o manipulatorach usadowionych na wysokich stołkach, o skorumpowanych urzędnikach, którzy wyprzedają kraj i których należy zdemaskować, i że on to zrobi... - Tak, często o tym mówi i nawet w to wierzy. - A ty nie? Wydawało mi się, generale, że w Ritzu słyszałam od ciebie dokładnie to
samo! - Jasne, że wierzę, ale teraz nie czas i miejsce na to, żeby dawać wyraz przywiązaniu do ideałów!... Cholera, co robić? Jeśli w jakiejś redakcji zjawi się nagle rozhisteryzowany prawnik o przekrwionych oczach i w przemoczonym ubraniu i opowie naszą historię, natychmiast odstawią go do czubków. - Zdaje się, że o czymś zapomniałam... ': - O czym? - Zabrał ze sobą taśmę. - Na Shermana w Atlancie, ty chyba żartujesz, czerwonoskóra damo! - Obawiam się, że nie. Nie możemy jej nigdzie znaleźć. - Na święte pistolety Pattona! On może rozpieprzyć całą sprawę! Musimy go powstrzymać!!! - Ale jak? - Zawiadomcie wszystkie gazety, stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe w Bostonie, że z największego szpitala psychiatrycznego w stanie Massachusetts uciekł niebezpieczny wariat. - To nic nie da, jeśli usłyszą nagranie. Natychmiast skopiują taśmę i sprawdzą, czy to na pewno głos Brokemichaela. Wystarczy, że do niego zadzwonią. - Więc powiem mu, żeby nie zbliżał się do telefonu! - Do telefonu?... - mruknęła z namysłem Jennifer. - Tak, to jest to! W firmach telefonicznych komputery rejestrują wszystkie rozmowy. Na tej podstawie są obliczane rachunki. Jestem pewna, że pan Pinkus zdoła uzyskać nakaz prokuratora. 198
- Po co? - Żebyśmy mogli sprawdzić, do kogo Sam dzwonił z telefonu Birnbauma: Dzisiaj nikt nie korzystał z tego aparatu. - Owszem, korzystał. Nazywa się Devereaux. .Dzięki wzorowym układom Aarona Pinkusa z władzami sugestia Jennifer Redwing mogła zostać błyskawicznie wprowadzona w życie. - Panie mecenasie, tu kapitan Cafferty z bostońskiej Komendy Głównej. Zdobyliśmy informacje, o którą pan prosił. - Ogromnie panu dziękuje, kapitanie Cafferty. Proszę mi wierzyć, że gdyby chodziło o mniej pilną sprawę, z pewnością nie nadużywałbym pańskiej uprzejmości. - To żaden kłopot, proszę pana. Przecież co roku funduje nam pan na nasze święto befsztyk z kapustą. - Jest to jedynie drobny wyraz uznania za waszą wspaniałą pracę. - W każdym razie proszę się nie krępować i dzwonić do nas o każdej porze... A oto co dostaliśmy od firmy telefonicznej: W ciągu ostatnich dwunastu godzin z tego telefonu w Swampscott, którego numer pan nam podał, dzwoniono tylko cztery razy. Ostatnio sześć minut temu do Nowego Jorku... Tak, wiemy o tym, kapitanie. A pozostałe trzy rozmowy? - Dwie były z pańskim domem, panie Pinkus. Pierwsza o szóstej trzydzieści trzy wczoraj wieczorem, druga dziś rano... - Rzeczywiście, dzwoniłem do Shirley... to znaczy do mojej żony. - Wszyscy mieliśmy zaszczyt ją poznać, proszę pana. To prawdziwa dama, taka wysoka i pełna wdzięku... - Wysoka? W rzeczywistości jest bardzo niska. To tylko fryzura... Zresztą, nieważne. A czwarta rozmowa? - Została przeprowadzona z tego samego miejsca w Swampscott, ale z innego aparatu, o zastrzeżonym numerze. Rozmówcą był niejaki Geoffrey Frazier... - Frazier? - przerwał Aaron policjantowi. - A to ciekawe... - O tym Frazierze można powiedzieć mnóstwo rzeczy, panie Pinkus, a przede wszystkim to, że - przepraszam za wyrażenie - cholerny z niego wrzód na dupie. - Jestem pewien, że jego dziadek używa znacznie gorszych słów. 199 - Rzeczywiście, słyszałem na własne uszy! Za każdym razem, kiedy pakujemy
ptaszka za kratki, staruszek pyta, czy nie moglibyśmy potrzymać go kilka dni dłużej. - Serdecznie panu dziękuję, kapitanie. Bardzo pan nam pomógł. - Zawsze do usług. Aaron odłożył słuchawkę i spojrzał z zastanowieniem na Jennifer. - Przynajmniej wiemy, w jaki sposób Sam znalazł taśmę: rozmawiał z aparatu Sidneya, więc pewnie najpierw przesłuchał ją w jego gabinecie. - Ale nie to wywarło na panu największe wrażenie, prawda? Chodzi o tego człowieka o nazwisku Frazier? - Owszem. To jeden z najbardziej sympatycznych, czy wręcz uroczych ludzi, jakich można spotkać. Naprawdę miły gość, którego rodzice zginęli wiele lat temu w katastrofie samolotowej, kiedy pijany jak bela Frazier senior usiłował wylądować hydroplanem na bulwarze w Monte Carlo. Geoffrey jest kolegą szkolnym Sama z Andover. - A więc dlatego zadzwonił do niego... - Wątpię. Sam nie nienawidzi ludzi - jak widziałaś na własne oczy, nie potrafił znienawidzić nawet Hawkinsa - ale na pewno wielu potępia. - Potępia? Skoro tak, to czemu wybrał akurat tego Fraziera? - Ponieważ Geoffrey nadużył swobody i zmarnował wszystkie swoje zalety. Jest teraz alkoholikiem, dla którego jedynym celem życia stało się poszukiwanie przyjemności oraz unikanie bólu. Sam nie chce mieć z nim nic wspólnego. - Teraz jednak zechciał - nie dalej jak dziesięć minut temu na plaży! - Generał ma rację! - oświadczył stanowczo Pinkus, sięgając po słuchawkę. - Musimy go powstrzymać. - W jaki sposób? - Na początek dobrze by było się dowiedzieć, dokąd popłynął tą motorówką. - Dokądkolwiek! - Niezupełnie - odparł Aaron. - Teraz to nie takie proste. Straż Przybrzeżna i wojsko patrolują bez przerwy linię brzegową, i to nie tylko ze względu na nieostrożnych żeglarzy, ale przede wszystkim po to, by wyłapywać małe jednostki dowożące na brzeg różne zakazane towary z dużych statków, które pozostają na pełnym morzu. Właściciele 200 domów letniskowych są proszeni o meldowanie o wszystkich podejrzanych wydarzeniach, jakich byli świadkami. - Ktoś więc mógł już ich zawiadomić - zauważyła Jennifer - Przecież motorówka płynęła w stronę brzegu! Tak, ale Sam wsiadł na nią, a nikt z niej nie wysiadł. Przypuszcza pan, że w związku z tym zadziałał syndrom „po-co-mam-się-wto-mieszać"? Właśnie. Mimo to może byłoby jednak warto zadzwonić do Straży Przybrzeżnej? Zrobiłbym to od razu, gdybym wiedział, jaka to była motorówka, jaki miała kształt, kolor, gdzie jest jej port macierzysty. - Pinkus zaczął wystukiwać numer. - Właśnie teraz przypomniałem sobie, że wiem coś jeszcze... a raczej, że z n a m kogoś jeszcze.
Jedną z koron wieńczących krajobraz Bostonu stanowi odizolowany skrawek terenu na szczycie Beacon Hill zwany Louisburg Sąuare. Obszar ten, w latach czterdziestych ubiegłego wieku zabudowany eleganckimi domami, strzeżony jest od północy przez kamienną postać Krzysztofa Kolumba, od południa zaś przez pomnik Arystydesa. Ma się rozumieć, nie jest on całkowicie odizolowany wykonujący swoje obowiązki w ciągu dnia służący muszą mieć szansę dostania się tutaj w jakiś inny sposób niż samochodem, aby nie narażać swych pojazdów na stresujące towarzystwo rolls-royce'ów, porsche i innych eleganckich zabawek, które zwróciły na siebie uwagę dziedziców Louisburga. Dziedzice ci jednak są pod względem demograficznym niemal zdemokratyzowani, gdyż można tu spotkać zarówno bardzo stare, stare, nowe, a nawet zupełnie świeże pieniądze Dzielnicę zamieszkują spadkobiercy fortun, brokerzy, prawnicy, kilku prezesów koncernów oraz lekarze, a wśród nich jeden, będący jednocześnie znakomitym amerykańskim pisarzem, którego koledzy po fachu najchętniei pochowaliby w stanie śpiączki, ale on jest na to za dobry zarówno jako lekarz, jak i jako pisarz. Nie zważając jednak na demograficzną demokrację, w tej akurat chwili w
Louisburgu zadzwonił tylko jeden telefon; stało się to w ozdobionym ze smakiem domu, wybudowanym za najstarsze pieniądze w Bostonie, a stanowiącym rezydencję R. Cooksona Fraziera. 201 W momencie gdy rozległ się dzwonek, żwawy stary dżentelmen ! w przepoconym dresie rzucił celnie piłkę do kosza w małej salce treningowej, którą kazał urządzić na najwyższym piętrze domu. Usłyszawszy ostry sygnał, odwrócił się w stronę aparatu, a podeszwy jego sportowych pantofli zaskrzypiały ze zdziwieniem na parkiecie. Wahanie dobiegło końca, kiedy po trzecim dzwonku przypomniał sobie, że gosposia pojechała do miasta po zakupy. Otarł spocone czoło, podszedł do wiszącego na ścianie aparatu i zdjął słuchawkę. - Tak? - sapnął, lekko zadyszany. i - Pan Frazier? \ We własnej osobie. - Mówi Aaron Pinkus. Spotkaliśmy się kilka razy, ostatnio na balu dobroczynnym w Muzeum Fogga, jeśli mnie pamięć nie myli. - Nie myli cię, Aaronie, ale skąd się wziął ten pan Frazier? Jesteś prawie tak stary jak ja, a zdaje się, iż obaj doszliśmy do wniosku, że nie wyglądałbyś na swoje lata, gdybyś więcej ćwiczył! - Co prawda, to prawda, Cookson. Niestety, zawsze brakuje mi - I zawsze będzie ci go brakować, choć nie przeczę, że zostaniesz najbogatszym umarlakiem na całym cmentarzu. - Już dawno zrezygnowałem z takich ambicji. - Wiem o tym. Po prostu dokuczam ci, żeby zyskać na czasie, bo jestem spocony jak świnia... To chyba nie najlepsze porównanie, bo podobno świnie wcale się nie pocą. Czym mogę ci służyć, stary przyjacielu? - Obawiam się, że to ma związek z twoim wnukiem... - Ty się o b a w i a s z? - przerwał Frazier Pinkusowi. - Ja już jestem przerażony! Co on tym razem nawyrabiał? Aaron zaczął opowieść, ale po ośmiu sekundach, na pierwszą wzmiankę o motorówce, jego rozmówca wykrzyknął tryumfalnie- Wspaniale! Wreszcie go załatwię! - Słucham? - Unieruchomię go! •; - Jak to?... - Sąd zakazał mu prowadzenia motorówki, podobnie jak samochodu, motocykla albo skutera śnieżnego, gdyż stanowi zagrożenie dla wszystkiego, co się porusza. - Wsadzisz go do więzienia? - Do więzienia? Dobry Boże, skądże znowu! Po prostu umieszczę 202 go w jednej z tych instytucji, które pomogą mu wrócić na właściwą drogę Moi prawnicy już wszystko przygotowali. Zgodnie z wyrokiem sądu. jeśli chłopak złamie zakaz, ale nie narazi nikogo na żadne szkody cielesne ani majątkowe, wolno mi zastosować wobec niego własne środki dozoru. - Chcesz wysłać go do sanatorium? - Raczej do ośrodka rehabilitacyjnego, czy jak to tam się nazywa. - Musiał ci nieźle zaleźć za skórę... - Rzeczywiście, ale chyba nie w taki sposób, o jakim myślisz. Dobrze znam tego chłopca i bardzo go kocham. Mój Boże, przecież jest ostatnim męskim potomkiem rodu Frazierów! - Rozumiem cię, Cookson. - Wątpię. Widzisz, kimkolwiek teraz jest, stał się nim z naszej winy, z winy rodziny, a przede wszystkim z mojej, bo po śmierci syna właściwie to ja go wychowywałem. Jak już jednak powiedziałem, dobrze go znam i wiem, że pod warstwą przesiąkniętego alkoholem osobistego uroku kryje się wspaniały umysł. Aaronie, we wnętrzu tego zepsutego chłopca znajduje się zupełnie inny człowiek! Jestem tego całkowicie pewien. - Jest naprawdę bardzo sympatyczny, więc nie widzę powodu, dla którego miałbym ci zaprzeczać.
- Ale nie wierzysz mi, prawda? - Nie znam go tak dobrze jak ty, Cookson. - Natomiast dziennikarze i reporterzy myślą, że go znają. Jak tylko coś przeskrobie, rzucają się na niego jak sępy. „Spadkobierca ogromnej fortuny znowu zalał się w trupa", „Playboy z Bostonu przynosi wstyd całemu miastu", i tak dalej, i tak dalej... - Chyba jednak sam przyznasz, że nie wysysają tego z palca? Oczywiście, że nie! I właśnie dlatego wiadomość, którą mi przekazałeś, tak bardzo mnie ucieszyła. Teraz mogę oficjalnie przejąć kontrolę nad tym przerośniętym dzieciakiem. W jaki sposób? Jest na swojej motorówce i nikt nie wie, dokąd się skierował... Powiedziałeś, że mniej więcej dwadzieścia minut temu podpłynął do plaży w Swampscott... Może nawet niecałe dwadzieścia. Powrót do przystani zajmie mu co najmniej czterdzieści lub czterdzieści pięć minut... 203
- A jeśli popłynął w przeciwną stronę? - Najbliższa przystań, na północ od Swampscott, która sprzedaje paliwo obcym jednostkom, znajduje się w Gloucester. Te motorówki żłopią benzynę jak spragnieni Arabowie herbatę na pustyni. Mógłby tam dotrzeć w ciągu pół godziny i na pewno musiałby zatankować. - Skąd wiesz to wszystko? - Ponieważ przez pięć kadencji byłem dowódcą bostońskiej Gwardii Narodowej. Tracimy czas, Aaronie! Muszę zaalarmować naszych przyjaciół z Gwardii i Straży Przybrzeżnej. Na pewno go znajdą. - Jeszcze jedno, Cookson. Na pokładzie motorówki przebywa mój pracownik, niejaki Samuel Devereaux. Ogromnie zależy mi na tym, żeby zatrzymano go i przekazano w moje ręce. - Coś przeskrobał? - Nie, tylko jest odrobinę zbyt popędliwy. Później wszystko ci wyjaśnię. - Devereaux? Ma coś wspólnego z Lansingiem Devereaux? - Tak się składa, że to jego syn. - Świetny był gość z tego Lansinga. Wielka szkoda, że umarł tak młodo, bo miał ogromne zdolności. Dzięki niemu dokonałem kilku znakomitych inwestycji. - Powiedz mi, Cookson, czy po jego śmierci kontaktowałeś się z wdową po nim? - Pewnie, a co w tym dziwnego? Przecież to on główkował, a ja tylko wykładałem pieniądze. Przekazywałem na jej konto należne mu zyski. Uważasz, że na moim miejscu ktoś mógłby postąpić inaczej? - Znam takich wielu... - To pospolici złodzieje i krwiopijcy... Kończę już, Aaronie, bo muszę telefonować, ale skoro już się zgadaliśmy, to może któregoś dnia zjedlibyśmy razem kolację? - Z wielką przyjemnością. - Naturalnie musisz zabrać ze sobą swoją żonę, Shelly. To naprawdę wspaniała, wysoka kobieta. - Właściwie nazywa się Shirley i wcale nie jest wysoka, tylko... Zresztą, nieważne.
28
Niebo nagle zasnuło się chmurami, równie ciemnymi i skłębionymi jak rozciągający się pod nimi ocean. Sam Devereaux trzymał się kurczowo stalowego relingu motorówki, zastanawiając się, co go podkusiło, żeby zadzwonić do Geoffa Fraziera,
człowieka, którego darzył serdeczną niechęcią... No, może słowo niechęć stanowiło zbyt ostre określenie, gdyż nikt, kto znał Szalonego Fraziego, nie mógł darzyć go autentyczną niechęcią. Człowiek ów miał bowiem serce dorównujące wielkością swojemu miesięcznemu stypendium i chętnie oddałby je w całości każdemu, kto znalazłby się w potrzebie. Teraz jednak Sama zaniepokoiły szaleńcze manewry Fraziera, który celował w największe fale dziobem smukłej, wyposażonej w dwa silniki łodzi. - Muszę to robić, marynarzu! - wykrzyknął właściciel i zarazem sternik motorówki, w przekrzywionej kapitańskiej czapce na głowie. - Gdybyśmy dostali falę z boku, moglibyśmy przewrócić się do góry dnem! - Chcesz powiedzieć, że możemy utonąć? - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. - Spieniona fala zalała dziób łodzi i rozbiła się o przednią szybę, opryskując obu mężczyzn fontanną wody. - Cholernie podniecające, nie uważasz? - Geoff, czy ty jesteś trzeźwy? - Łyknąłem sobie co nieco, ale to nic nie szkodzi! - odkrzyknął Frazier. - Jak jesteś na cyku, od razu inaczej patrzysz na wszystko. 205 Czujesz się silniejszy od natury, jeśli wiesz, co mam na myśli... Czy ty mnie w ogóle słyszysz, Devvy? - Niestety tak, Frazie. - Nic się nie martw. Te grzywacze pojawiają się nie wiadomo skąd, ale równie szybko znikną. - To znaczy kiedy? - Najdalej za jakąś godzinę - odparł Frazier z radosnym uśmiechem. - Nasz jedyny problem polega na tym, że musimy wcześniej znaleźć przystań. - Dlaczego to ma być problem? - Bo przy takiej pogodzie trudno mi będzie wcelować między główki. - Gadaj po ludzku, do cholery! - Przecież to robię. Mówię o główkach falochronu, który osłania przystań przed sztormem. - Więc płyń na plażę! - Tu wszędzie jest mnóstwo skał i mielizn, a tą łódką jest diabelnie trudno manewrować przy takim szkwale.
- Przy jakim szale?! - Nieważne. - Do cholery, skręć w stronę brzegu! Przed nami jest piękna plaża bez żadnych skał i mielizn, a mnie się okropnie śpieszy! - Skały i mielizny to nie jedyna przeszkoda, stary przyjacielu! - odkrzyknął Frazier. Nikt nie lubi, kiedy łódź taka jak nasza przybija do brzegu na terenie prywatnej posiadłości, a tutaj, gdzie tylko sięgniesz okiem, są same prywatne działki. - Pół godziny temu w Swampscott nie miałeś żadnych obiekcji! - Zaryzykowałem, bo tam każdy płaci za kawałek plaży przylegający do swojej działki, dzięki czemu jest lepiej odgrodzony od sąsiadów, a poza tym wszyscy znają dom Birnbaumów i wiedzą, że właściciele polecieli do Londynu na aukcję nieruchomości. Tutaj to co innego, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę moje grzeszki... - Jakie grzeszki? - Drobne wykroczenia drogowe, naprawdę nic poważnego, staruszku. Nie ma się czym przejmować. Zresztą, jak doskonale wiesz, w każdym koszyku może trafić się parę zgniłych jabłek. - Jakich jabłek? W jakim koszyku?! - ryknął Sam. W tej samej chwili kolejny grzywacz zalał go całego, przemaczając do suchej nitki. 206 - Ci cholerni gwardziści, którymi dowodzi mój dziadek. Sami kapusie^ a wszyscy serdecznie mnie nienawidzą, bo ich łodzie są wolniejsze od mojej! - O czym ty mówisz, do cholery? - Nagły wyskok motorówki w górę i natychmiastowy spadek w głęboką dolinę między falami sprawiły, że Devereaux puścił reling. Jego wyciągnięta rozpaczliwie ręka trafiła na klamkę szafki ze sprzętem żeglarskim i nacisnęła ją, a następne chybnięcie łodzi spowodowało, że Sam zanurkował głową naprzód do ciasnego
wnętrza. - Na pomoc! - wrzasnął. - Wpadłem gdzieś! - Nic nie słyszę, Dewy, ale nie przejmuj się, chłopie! Widzę już światła przystani w Gloucester. Czerwone z prawej burty, jak to się mówi. - Czerwone... mmmpfffft... aaaaghhh?... - Postaraj się mówić trochę wyraźniej, Dewy! Nic nie rozumiem przy tym wietrze, ale byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś zechciał otworzyć butelkę dom perry. W lodówce z tyłu powinno jeszcze być tego całkiem sporo... Najlepiej poturlaj ją po pokładzie, tak jak robiliśmy z dziewczynami z Holyoke, pamiętasz? Pod wpływem siły odśrodkowej rozlaniu ulega jedynie połowa zawartości butelki: pierwszy i drugi rok fizyki w starej, kochanej Andover! To najcenniejsza rzecz, jakiej tam się nauczyłem. - Grrrgh... eeeech... aaaa! - stęknął Sam, wyciągając z szafki głowę przyozdobioną zwojem białej liny. - Każesz otwierać sobie szampana, kiedy znaleźliśmy się w samym środku huraganu?! Jesteś wariatem, Frazie, kompletnym wariatem! - Daj spokój, kolego, to tylko silny szkwał, nic więcej. - Szeroko uśmiechnięty kapitan, z daszkiem czapki przekręconym nad prawe ucho, odwrócił się i spojrzał na swojego pasażera, rozciągniętego na pokładzie ze zwojem liny na głowie. - Co to ma być, twoja korona cierniowa? - zapytał, rycząc ze śmiechu. - Nie otworzę ci żadnej butelki i żądam, żebyś natychmiast odstawił mnie ua bizcK. bo w przeciwnym razie oskarżę cię o bezprawne kierowanie jednostką pływającą! - Skażą mnie na dwieście lat na suchym lądzie? - Doskonale wiesz, co chcę przez to powiedzieć! - Devereaux dźwignął się na kolana, lecz potężne uderzenie fali sprawiło, że ponownie rozciągnął się jak długi na pokładzie. Frazier! - zawył, 207 chwytając się rozpaczliwie relingu. - Czy ciebie naprawdę nie obchodzi nic poza tobą? - Skądże znowu, choć muszę przyznać, że i tak miałbym się wtedy o co troszczyć. Obchodzą mnie starzy kumple, którzy w dalszym ciągu uważają mnie za przyjaciela. Ty też mnie obchodzisz, bo wezwałeś rnnie w potrzebie. - Rzeczywiście, nie mogę temu zaprzeczyć. - Devereaux postanowił mimo wszystko wyjąć z lodówki butelkę szampana, gdyż doszedł do wniosku, że Fraziemu może się jednak przydać świadomość, że ma przewagę nad siłami natury. - Och, nie! - wykrzyknął nagle dowódca łodzi. - Mamy kłopoty, Devvy! - Jakie kłopoty? - Zdaje się, że wypatrzył nas jeden z kapusiów dziadka! " - Jak to?! - Mamy za rufą kuter Straży Przybrzeżnej. - Cholera... - szepnął Sam na widok ostrego dzioba kutra patrolowego Straży Przybrzeżnej, białego z czerwonym pasem, podskakującego na falach kilkaset metrów za nimi. W chwilę potem poprzez wycie wiatru do jego uszu dobiegł ryk syreny. - Chcą nas zatrzymać? - zapytał. - Chyba tak, chłopie. To raczej nie jest przyjacielskie pozdrowienie. - Ale ja nie mogę zostać zatrzymany! - wrzasnął Devereaux, otwierając butelkę. Zgodnie z poleceniem poturlał ją po mokrym pokładzie w kierunku dowódcy jednostki. - Muszę zawiadomić władze, policję, FBI, „The Boston Globe", kogokolwiek! Muszę zdemaskować jednego z najbardziej wpływowych ludzi w Waszyngtonie, który dopuścił się strasznej rzeczy! M u s z ę to zrobić! Jeśli Straż Przybrzeżna albo ktoś inny przechwyci dowody, będą chcieli zamknąć mi usta! - Wygląda na to, że to poważna sprawa, przyjacielu! - wrzasnął Frazier, podnosząc butelkę. - Czy mogę zadać ci jedno pytanie? Chyba nie masz przy sobie małych pastyleczek albo paczuszek z białym proszkiem? - - Skądże znowu! - Nie zrozum mnie źle, Devvy. Po prostu muszę mieć pewność. - Uwierz mi, Frazie! - błagał Sam, przekrzykując ogłuszający 208 ryk fal i wiatru. - Tu chodzi o człowieka kształtującego politykę całego państwa, który jest uważany za drugą postać w rządzie, zaraz po prezydencie! To kłamca i oszust wynajmujący płatnych morderców! Mam wszystko w kieszeni! - Czyjąś spowiedź? '-
-
Nie, taśmę, która potwierdza istnienie całego spisku! - A więc to naprawdę poważna sprawa, co? ; - Proszę cię, Frazie, wysadź mnie jak najprędzej na brzeg! - W takim razie trzymaj się mocno, staruszku! Następne minuty - ile ich naprawdę było, tego ogarnięty histerią Devereaux nigdy nie miał się dowiedzieć - przypominały szaleńczą, rozkołysaną, mokrą podróż przez wszystkie kręgi piekła. Szalony Frazie nagle przeistoczył się w opętanego Ahaba, tylko że zamiast starać się zabić wielką bestię, czynił wszystko, co w jego mocy, by uniknąć jej potężnych szczęk. Niczym demoniczny kapitan żeglujący po spienionych wodach piekieł, szeroko uśmiechnięty Geoffrey Frazier miotał łodzią w lewo i prawo, od czasu do czasu pociągając z butelki dom pengnon, z niezrównanym mistrzostwem lawirując między falami nadciągającymi jedna za drugą. Znacznie mniej zwrotnym kutrem patrolowym dowodził z pewnością jakiś rozwścieczony oficer Straży Przybrzeżnej, gdyż groźne dźwięki syreny zostały zastąpione słowami wykrzykiwanymi przez megafon: - Zmniejszyć moc silników i skierować się na północny zachód, do boi numer siedem! Powtarzam, idioto: przestań się wygłupiać i płyń na północny zachód! - To najlepsze, czego mogliśmy się spodziewać! - poinformował kapitan Szalony Frazie swego zdumionego pasażera. - Porządny z niego facet! - Co ty wygadujesz?! - wrzasnął Sam. - Przecież wedrą się na pokład z kordelasami, nożami i rewolwerami i wezmą nas do niewoli! - Mnie na pewno, stary brachu, ale nie ciebie, jeśli zrobisz dokładnie to, co ci powiem. - Frazier nie zredukował obrotów, ale ustawił łódź w taki sposób, że płynęła mniej więcej na północny zachód - Słuchaj mnie uważnie, Devvy! Dość dawno nie byłem w tej okolicy, ale wiem, gdzie jest boja numer siedem: jakieś sto pięćdziesiąt metrów w lewo od sporej grupy skał wystających z wody, o które rozbija się wiatr wiejący od morza. Żeglarze często skarżą się, że mają tam sto dwadzieścia metrów martwego powietrza. -
209
- Skały?... Martwe powietrze?... Na litość boską, Frazie, ja walczę o swoje zdrowe zmysły, o honor mojego kraju! - Chwileczkę, chłopcze! - Kapitan łodzi stuknął butelką w krawędź nadbudówki. Ułamałeś korek, który teraz zatkał szyjkę... Dobra, już w porządku. - Frazier pociągnął kolejnego łyka. - Tak, teraz dużo lepiej. O czym to ja mówiłem?... - Boże, jesteś niemożliwy! - Zdaje się, że już to gdzieś słyszałem... - Nagłe uderzenie fali w burtę sprawiło, że fontanna wody trafiła go prosto w twarz. - Cholera! Nigdy nie lubiłem mieszać szampana ze słoną wodą! - Błagam cię, Frazie... - Ach tak. No więc, słuchaj mnie, Dewy; kiedy dotrzemy do boi numer siedem, wprowadzę łódź na spokojniejszą wodę, a ty przygotujesz się do opuszczenia pokładu. - Mam wyskoczyć za burtę, żeby wyłowili mnie ci faszyści, którzy nas ścigają? - Powiedziałem przygotujesz się, a nie wykonasz. - Na litość boską, wyrażaj się trochę jaśniej! - Kiedy zwolnię, przeczołgaj się na sterburtę, ale staraj się nie wychylać nad okrężnicę. Potem nagle dodam gazu i wykonam szeroki skręt, dzięki czemu znajdziemy się jakieś dziesięć do piętnastu metrów od plaży. Dopiero wtedy błyskawicznie wyślizgniesz się za burtę - rozpryski sprawią, że nikt tego nie zauważy - a ja znowu zacznę się ścigać z naszymi przyjaciółmi z kutra. - Naprawdę zrobisz to dla mnie, Frazie? - Przecież poprosiłeś mnie o pomoc. - Jasne, ale tylko dlatego, że masz szybką łódź i że... że... To znaczy, pomyślałem sobie... - Że Szalony Frazie może ci się przydać, właśnie dlatego, że jest taki, jaki jest? - Okropnie mi przykro, Geoff. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. - Nie przejmuj się, staruszku! To naprawdę świetna zabawa. - Możesz narobić sobie poważnych kłopotów, a ja wcale tego nie chciałem. Uwierz mi. - Oczywiście, że ci wierzę. Jesteś najbardziej wkurzająco uczciwym facetem, jakiego spotkałem w życiu. A teraz trzymaj się, Dewy, ruszamy!
210
Smukła łódź wpłynęła na spokojne wody przesmyku i raptownie zwolniła, pozwalając kutrowi Straży Przybrzeżnej zbliżyć się na odległość dziesięciu metrów. - A teraz słuchaj mnie uważnie! - ponownie rozległ się gniewny głos z kutra. Zostałeś zidentyfikowany jako Geoffrey Frazier, a człowiek, który jest z tobą, nazywa się Samuel Devereaux. Jesteście obaj aresztowani! Nie ruszajcie się z miejsca i zaczekajcie na naszych ludzi, którzy wejdą na pokład! - GeofFL. -jęknął Sam Devereaux, leżący przy burcie łodzi. - Ja naprawdę nie przypuszczałem, że... - Zamknij się, do cholery! Za parę chwili - jak tylko spuszczą szalup? podpłyniemy do plaży. Dam ci znak, kiedy zbliżymy się na najmniejszą odległość, a ty wtedy wskoczysz do wody. Rozumiesz? - Rozumiem i nigdy ci tego nie zapomnę! Będę cię bronił w sądzie całym potencjałem, jakim rozporządza firma Aarona Pinkusa. - To bardzo miło z twojej strony... W porządku, Dewy. Ruszamy! Potężne silniki ryknęły pełną mocą i łódź ruszyła nagle z miejsca, unosząc w górę dziób niczym startujący łabędź. Warkot był tak donośny, że zagłuszył wszystkie inne odgłosy. Motorówka ponownie wypłynęła na bardziej wzburzone wody, a następnie, zgodnie z obietnicą Fraziera, wykonała szeroki skręt w lewo; fontanny wody tryskające spod dzioba wzdłuż całej sterburty zasłoniły łódź, uniemożliwiając obserwację tego, co działo się na pokładzie. Frazier machnął ręką i wykrzyknął do zdeterminowanego, choć zarazem niemal sparaliżowanego strachem Sama: - Dalej, stary draniu! Wiem, że dasz sobie radę! Przecież byłeś członkiem reprezentacji szkoły w pływaniu! - Nie, Frazie! Nie w pływaniu, tylko w tenisie. Byłem za słaby... - Och, przepraszam... Skacz! Miotany falami Sam starał się maksymalnie długo utrzymać głowę pod wodą, czekając, aż kuter Straży Przybrzeżnej minie go, ścigając jego szkolnego kolegę. - Nawet jeśli nam uciekniesz, to nie uda ci się nigdzie schować, ty przeklęty sukinsynu! - ryczał głośnik. - Tym razem się nie wywiniesr- odmowa podporządkowania się poleceniom umundurowanych funkcjonariuszy, spożywanie alkoholu podczas prowadzenia jednostki pływającej, lekkomyślne narażenie na szwank zdrowia i życia pasażera, który też jest aresztowany. Popamiętasz mnie, draniu!
211 Nagle odezwał się znacznie silniejszy głośnik, tym razem z łodzi Fraziera, wprawiając kołyszącego się na falach Sama w jeszcze większe oszołomienie. Odgłos, który się z niego wydobył, można by określić jako ogłuszające, radosne beknięcie. „Który też jest aresztowany..." „Nazywa się Samuel Devereaux..." Aresztowany? Został aresztowany? Usłyszał te słowa, kiedy leżał rozpłaszczony na pokładzie, lecz ogromne napięcie, w jakim się znajdował, sprawiło, że ich wówczas nie zrozumiał. Aresztowany! Znają jego nazwisko! Mój Boże, jestem uciekinierem - przemknęła mu rozpaczliwa myśl. Szukają go, a może nawet rozesłano za nim listy gończe. Mogło to oznaczać tylko jedno: Aaron, Jenny, Cyrus, Roman, Desi Pierwszy i Drugi, wszyscy zostali zatrzymani i zmuszeni do mówienia! A Mac... Jego prawdopodobnie rozstrzelają. Jenny, nowa największa miłość jego życia... Zrobią jej krzywdę, może nawet będą torturować! Zdesperowani ludzie z Waszyngtonu nie zawahają się przed niczym. W swoich rachubach jednak nie wzięli pod uwagę Samuela Lansinga Devereaux, błyskotliwego adwokata, obrońcy uciśnionych i największego wroga korupcji, który pobierał nauki u znakomitego mistrza - prawda, że błądzącego i trochę już zabytkowego, ale jednak mistrza! Uczył się od niego kłamać, fałszować i oszukiwać, czyli wszystkich tych umiejętności, które uczyniły z Hawkinsa Żołnierza Stulecia. Teraz Sam użyje metod, które poznał dzięki Hawkinsowi, aby rozgłosić prawdę i uwolnić przyjaciół, a także oswobodzić ojczyznę ze szponów zdradzieckich manipulatorów oraz połączyć na zawsze swój los ze wspaniałą Jennifer Jutrzenką Redwing! Osiągnie to dzięki zamkniętej w wodoszczelnej torebce taśmie, którą znalazł w kuchni Birnbauma, a teraz miał w najgłębszej kieszeni spodni. Kaszląc, prychając i łykając morską wodę, Devereaux płynął najszybciej, jak mógł, walcząc z prądem i falami miotającymi nim we wszystkie strony. Musi jak najprędzej uruchomić kreatywną część swego umysłu, aby zgodnie z
naukami Jastrzębia, móc w każdej chwili wyprodukować dowolne kłamstwo służące uwiarygodnieniu fałszywych faktów. Na przykład: „O rety, ale mam szczęście! Moja łódź wywróciła się do góry dnem".
212
ITalo, proszę pana! - zawołała kilkunastoletnia dziewczyna, która wybiegła mu na spotkanie z pobliskiego domu. - Ale ma pan szczęście! Czy pańska łódź wywróciła się do góry dnem? Eee... Tak, właśnie tak. Okropnie dziś kołysze. Wystarczy mieć dobry kil. Albo jeśli pływa pan śmierdzielem, schować się przy boi numer siedem. - Młoda damo, ja nie używam takich substancji. - - Słucham? »- Nie palę „śmierdzieli", jak była pani uprzejma to nazwać. - Śmierdzieli?... Ma pan na myśli trawkę? Ja też jej nie palę, ani żaden z moich przyjaciół. Mówiąc śmierdziel miałam na myśli motorówkę - Ach, oczywiście! Wciąż jeszcze nie mogę dojść do siebie po kąpieli Sam stanął niezbyt pewnie na nogach i dyskretnie pomacał się po kieszeni, taśma była na miejscu. Tak się składa, że trochę mi się śpieszy, wiec... - Wierzę panu - przerwała mu dziewczyna. - Na pewno chce pan zadzwonić na przystań, do Straży Przybrzeżnej albo do swojej firmy ubezpieczeniowej. Może pan skorzystać z naszego telefonu. - Czy nie jesteś zbyt ufna? - zapytał Devereaux, w którym odezwała się dusza prawnika. - Przecież rozmawiasz z nieznajomym mężczyzną, którego morze wyrzuciło na brzeg... - A mój starszy brat jest mistrzem Nowej Anglii w zapasach. O, właśnie idzie! - Doprawdy? - Sam spojrzał w kierunku domu i ujrzał przystojnego, krótko ostrzyżonego goryla schodzącego po schodach prowadzących na plażę. Goryl miał potwornie umięśnione ramiona, a jego ręce sięgały znacznie poniżej kolan. - Bardzo elegancki młody mężczyzna. Jasne, wszystkie dziewczyny szaleją za nim, ale niech tylko dowiedzą się prawdy! Prawdy? - Devereaux był niemal pewny, że zaraz zostanie ujawniony jakiś wstydliwy rodzinny sekret. - Moja droga, niektórzy ludzie mają nieco odmienne upodobania, ale mimo to wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi, jak uczą nas prorocy. Bądź tolerancyjna. Dlaczego? Przecież on chce być prawnikiem! Czy to coś wstydliwego? - I to jeszcze jak! - mruknął Sam, zerkając na zbliżającego się mistrza Nowej Anglii w zapasach. - Przepraszam, że was niepokoję 213 zwrócił się do niego. - Miałem marny kitel... to znaczy kil, i wywróciłem się do góry dnem. - Pewnie poszedł pan nie tym halsem, co trzeba - zauważył uprzejmie młody człowiek. - Nic dziwnego, skoro to pańska pierwsza łódka... - Skąd pan wie? - Wystarczy na pana spojrzeć: długie spodnie, oksfordzka koszula, czarne skarpetki i jeden elegancki brązowy pantofel - nie mam pojęcia, jakim cudem go pan nie zgubił. Devereaux spojrzał w dół, na swoje stopy; zapaśnik miał rację. Został mu tylko jeden but. - Tak, to chyba było głupie z mojej strony - przyznał. - Powinienem był założyć trampki. - - Raczej tenisówki - poprawiła go dziewczyna. - - Naturalnie. Wiecie, to naprawdę była moja pierwsza łódka. - Żaglówka? - zapytał młody goryl. - Tak, miała dwa żagle: duży z tyłu i mały z przodu. - A niech mnie! - wykrzyknęła z podziwem nastolatka. - On r z e c z y w i ś c i e nigdy wcześniej nie miał żadnej łódki! - Odrobinę tolerancji, mała. Każdy musi kiedyś zacząć. Nie pamiętasz, jak musiałem cię holować od boi numer trzy? - Ty nieokrzesana bryło mięsa, przecież obiecałeś, że... - Spokojnie, siostrzyczko. Dobra, proszę z nami. Osuszy się pan i skorzysta z telefonu.
- Szczerze mówiąc, ogromnie mi się śpieszy. Muszę skontaktować się z władzami w niezmiernie pilnej sprawie i będzie chyba znacznie lepiej, jeśli zrobię to osobiście. - Jest pan ćpunem? - zapytał ostro zapaśnik. - Bo na pewno nie jest pan żeglarzem. - Nie, nie jestem ćpunem, tylko człowiekiem, który otrzymał pewne informacje wymagające jak najszybszego ujawnienia. - A ma pan jakieś dokumenty? - Czy to konieczne? Zapłacę wam, jeśli mnie podwieziecie. - Bez dokumentów nie da rady. Przygotowuję się do studiów na wydziale prawa i wiem, że zawsze trzeba zaczynać od identyfikacji. Kim pan jest? - W porządku, w porządku! - Sam sięgnął do zapiętej na guzik tylnej kieszeni spodni i wydobył z niej napuchnięty, przesiąknięty 214 wodą portfel. Chyba nie podano do publicznej wiadomości faktu, że jest poszukiwany przez policje. Ci dranie z Waszyngtonu byli na to zbyt ostrożni. - Oto moje prawo jazdy - powiedział, podając zapaśnikowi ofoliowany dokument. - Devereaux! - wykrzyknął młodzieniec. - Pan jest Samuelem Deveraux! - A więc jednak ogłosili? - jęknął Sam, usiłując błyskawicznie wymyślić jakieś prawdopodobne kłamstwo. - W takim razie musi pan wysłuchać mojej wersji wydarzeń... - Nic nie wiem o żadnym ogłoszeniu, ale wysłucham wszystkiego, co ma pan do powiedzenia! To pan wyrzucił na zbity pysk tych skorumpowanych sędziów! Dla nas, którzy chcą studiować prawo, stał się pan już czymś w rodzaju nowej legendy. Załatwił pan tamtych przekupnych drani tak, że żaden nawet nie pisnął, a wszystko według najlepszych podręcznikowych wzorów! - Szczerze mówiąc, miałem nóż na gardle... - Goń przodem, siostrzyczko - przerwał mu przyszły prawnik, uśmiechając się szeroko. - Jak mama i tata wrócą do domu, powiedz im, że pojechałem z człowiekiem, który pewnego dnia otrzyma należne mu miejsce w Sądzie Najwyższym! - Myślę, że powinienem jak najprędzej skontaktować się z FBI. Wie pan może, gdzie znajduje się ich najbliższe biuro? - W Cape Ann. Mają tam mnóstwo roboty, wie pan, przemyt narkotyków - Jak długo tam się jedzie? '... •;• - Dziesięć do piętnastu minut. • • } - W takim razie, ruszajmy! - Jest pan pewien, że nie chce się przebrać w coś suchego? Nasz ojciec jest mniej więcej pańskiego wzrostu. - Nie ma na to czasu. Proszę mi wierzyć, w grę wchodzą sprawy najwyższej wagi! - Dobra, już jedziemy. Jeep stoi przed domem. , , -. - Wariatkowo! - mruknęła pod nosem dziewczyna. Apsik! ,. ... . :?* • - Na zdrowie – odparł Tadeusz Mikulski, agent specjalny FBI. Jego ponury ton i kwaśna Mina pozostawały w rażącej dysharmonii 215 z tym życzeniem. Agent Mikulski przyglądał się dziwnej postaci siedzącej przed nim na krześle - był to bardzo czymś zdenerwowany mężczyzna w jednym bucie i kompletnie przemoczonym ubraniu, z którego ściekały na podłogę strużki wody, tworząc szybko powiek-szającą się kałużę - i powtarzał sobie w duchu, że do emerytury zostało mu już tylko osiem miesięcy, cztery dni i sześć godzin. - W porządku, panie Deverooox powiedział wreszcie, przenosząc wzrok na rozłożone przed nim na biurku dokumenty w różnym stadium przemoczenia, które miały poświadczyć tożsamość dziwnego osobnika. - Zacznijmy jeszcze raz od początku. - Przede wszystkim, nazywam się Devereaux - poprawił go Sam. - Panie Devereaux, może mi pan nie uwierzy, ale znam angielski, polski, rosyjski, litewski, czeski, a nawet fiński, lecz nigdy nie udało mi się opanować francuskiego. Może to naturalna awersja po tym, jak kiedyś spędziłem z żoną tydzień w Paryżu, a ona zdołała w tym czasie wydać ponad połowę moich rocznych zarobków... Teraz rozumie pan już, skąd się wzięła moja pomyłka, więc myślę, że możemy przystąpić do rzeczy. - Chce pan powiedzieć, że nie zna pan mojego nazwiska?
- Jestem pewien, że to wielki błąd z mojej strony, ale wątpię, czy pan z kolei słyszał o Kazimierzu Wielkim, królu Polski, który władał nią w czternastym wieku? - Oszalał pan?! - wykrzyknął Devereaux. - Przecież to był jeden z najświetniejszych władców swojej epoki! Jego siostra zasiadała na tronie Węgier, a on skorzystał z jej rad, by zbudować potęgę Polski. Układy, które zawarł ze Śląskiem i Pomorzem stanowią po dziś dzień wzór prawniczego kunsztu. - Już dobrze, dobrze! W takim razie słyszałem pańskie nazwisko w telewizji albo widziałem je w gazetach. Zadowolony pan? - Nie o to mi chodzi, agencie Mikulski. - Sam pochylił się konspiracyjnie do przodu, co spowodowało, że spod jego koszuli wypłynął mały wodospad. - Mówię o listach gończych! - Chodzi o jakiś stary film? - Nie, o mnie!... Przypuszczam, że listy zostały rozesłane przez tych drani z Waszyngtonu, ponieważ moi przyjaciele zostali pojmani, a może nawet zmuszeni torturami do ujawnienia faktu, że uciekłem na łodzi Fraziera, ale prędzej czy później nadchodzi czas, kiedy wszyscy podwładni muszą dostać lekcję pod tytułem „Ja tylko wykonywałem 216 rozkazy .. Nie może mnie pan zamknąć, Mikulski! Musi pan jVysłuchać wszystkiego, co mam do powiedzenia, i posłuchać taśmy, która potwierdzi to, co panu powiedziałem! Na razie jeszcze nic mi pan nie powiedział, tylko zrobił kałużę na podłodze i zapytał, czy mam zainstalowany podsłuch. - Dlatego że macki tego tajnego rządu-w-rządzie sięgają wszędzie! Oni nie zawahają się przed niczym! Ukradli już pół Nebraski! - Ne b r a s ki? - Tak, ponad sto lat temu! - Sto lat... Serio? - Niestety tak, agencie Mikulski! Mamy na to dowody, a oni uczynią wszystko, żeby tylko nie dopuścić nas jutro przed oblicze Sądu Najwyższego, gdzie mamy stawić się personae delectael - Ach tak, oczywiście... - Funkcjonariusz FBI wcisnął przycisk na konsolecie. Sprowadźcie psychiatrę - powiedział cicho do mikrofonu - Nie! - wrzasnął Sam, wyciągając z kieszeni plastikową torebkę zawierającą kasetę. Niech pan tego posłucha! - zażądał. Agent Mikulski wziął od niego torebkę, otworzył ją, co spowodowało mały potop na jego biurku, wyjął kasetę, włożył ją do stojącego przed nim magnetofonu, po czym uruchomił urządzenie. Rozległ się nieprzyjemny szum, po czym z magnetofonu trysnął strumień wody, zalewając twarze obu mężczyzn, a w ślad za nim wystrzeliła pomięta i częściowo poszarpana taśma, układając się na podłodze w fantazyjne wzory Jej zawartość z całą pewnością uległa zniszczeniu. - Nie wierzę! - zawył Sam. - Przecież to miała być wodoszczelna torebka! Zamknąłem ją według instrukcji: żółta kreska przy niebieskiej, następnie mocno ścisnąć... Co za bezczelne oszustwo! - Albo wzrok pana zawiódł - podpowiedział Mikulski. - Choć muszę przyznać, że ja też miałem kłopoty z tymi torebkami. - Wszystko tam było... Wszystko! Generał, sekretarz stanu, cały spisek... -• Żeby ukraść Nebraskę? - Nie, to zrobiono sto dwanaście lat temu. Agenci federalni podpalili bank, w którym Wopotami trzymali podpisane traktaty. - To nie ja, kolego. Sto dwanaście lat temu moi dziadkowie przerzucali krowie łajno pod Poznaniem... Wopo-co? - Inny generał - m ó j generał - zebrał wszystko do kupy dzięki 217
archiwalnym dokumentom, a szczególnie dzięki tym, które powinny być, a których nie było! - Dokumentom? .•<•, - W Biurze do Spraw Indian, ma się rozumieć. - Ma się rozumieć... • - Widzi pan, udało mu się to zrobić, bo jest jeszcze jeden generał, który nosi takie samo
nazwisko jak ten, którego podstępem zwerbował sekretarz stanu. Musiał przejść na emeryturę, bo wszystko popieprzyło się z tymi nazwiskami, kiedy oskarżyłem jego kuzyna o organizowanie przemytu narkotyków... - Skoro już doszliśmy do tego tematu... - przerwał mu Mikul-ski. - Jaki gatunek papierosów pan pali? - Staram się rzucić palenie i panu też radzę to zrobić... W każdym razie to był duży błąd i tamten generał dostał posadę w Biurze do Spraw Indian, a mój generał, który jest jego przyjacielem, dostał się podstępem do archiwum i napisał pozew, opierając się na tym, co tam znalazł i czego nie znalazł. To naprawdę bardzo proste. - Całkowicie się z panem zgadzam - odparł Mikulski doskonale obojętnym tonem, wpatrując się w Sama szeroko otwartymi oczami i jednocześnie powoli przesuwając rękę w kierunku przycisku na konsolecie. - Bo widzi pan, Wopotami są prawnymi właścicielami terenów, na których leży Omaha! - Omaha... Naturalnie. - Dowództwo Strategicznych Sił Powietrznych, agencie Mikulski! Zgodnie z prawem, jeśli właściciel nielegalnie zagarniętego terenu udowodni swoje prawa do tegoż terenu, może otrzymać go w całości wraz ze wszystkimi budowlami, jakie zostały tam wzniesione! To podstawowa zasada. - Rzeczywiście, podstawowa. - A ponieważ pewne skorumpowane osoby zasiadające w rządzie nie chcą przystąpić do negocjacji, usiłują rozwiązać problem, po zbywając się powodów, to znaczy starając się nie dopuścić ich przed oblicze Sądu Najwyższego, który uznał zasadność pozwu złożonego przez szczep Wopotami i nie jest wykluczone, że wyda wyrok na ich korzyść. « - Doprawdy?... ^ - Mało prawdopodobne, ale możliwe. Ci dranie z Waszyngtonu 218
wynajęli niejakiego Goldfarba, a potem nasłali na nas Paskudną Czwórkę i Samobójczą Szóstkę! - Goldfarb?... - wyjąkał oszołomiony Mikulski, przymykając na chwilę oczy. Paskudna Czwórka i Samobójcza-ileś-tam?... - Paskudną Czwórkę odesłaliśmy w workach na zwłoki. - Zabiliście ich?! - Nie, Desi Arnaz Drugi wsypał im do jedzenia środek nasenny, a w workach zrobiliśmy dziury. - Desi Arnaz?... - Agent Mikulski nie mógł wykrztusić nic więcej. Był ruiną człowieka. - Czy teraz wreszcie zrozumiał pan, że musimy działać możliwie najszybciej, żeby zdemaskować sekretarza stanu i jego wspólników, którzy używając brutalnej siły chcą pozbawić Indian Wopotami należnych im praw? Milczenie. = -• A potem: - Proszę mnie posłuchać, panie Devereaux - powiedział cicho funkcjonariusz FBI, przywołując na pomoc wszystkie siły, jakie mu jeszcze zostały. - Ponad wszelką wątpliwość zrozumiałem jedynie to, że ma pan bardzo poważne kłopoty, w których, obawiam się, nie jestem w stanie panu pomóc. Pozostają mi do wyboru trzy możliwości: zadzwonić do szpitala w Gloucester i zażądać konsultacji psychiatrycznej, zadzwonić do naszych przyjaciół z policji i poprosić, żeby przymknęli pana, póki nie przestanie działać to, czego się pan naćpał, albo zapomnieć, że kiedykolwiek zjawił się pan w moim biurze w jednym bucie i ociekający wodą, i pozwolić panu stąd wyjść, mając nadzieję, że dzięki swojej wyobraźni trafi pan do przyjaciół, którzy zdołają panu pomóc. - Pan mi nie wierzy! - wykrzyknął Sam. - A od czego miałbym zacząć? Od Desiego Arnaza Drugiego i człowieka nazwiskiem Goldfarb? A może od dziurawych worków na zwłoki i od trzech generałów, których najdalej po dwóch minutach wywieziono by z Pentagonu w kaftanach bezpieczeństwa? - Kiedy to wszystko jest prawda!
- Nie wątpię, że pan naprawdę tak uważa, i życzę panu wszystkiego najlepszego. Jeśli pan chce, mogę nawet wezwać panu taksówkę. Ma pan w portfelu dość forsy, żeby pojechać do Rhode Island, gdzie | mieści się najbliższa placówka FBI poza granicami naszego stanu. 219 Zaniedbuje pan swoje służbowe obowiązki, agencie Mikulski! - Moja żona powtarza to samo, kiedy trzeba płacić rachunki. Cóż mogę powiedzieć? Rzeczywiście, jestem do niczego. - Jest pan zasmarkanym urzędniczyną, który boi się przeciwstawić ludziom usiłującym zachwiać podstawami, na których opiera się ten kraj, i zmiażdżyć nasze konstytucyjne prawa! - Przecież ma pan po swojej stronie tego Arnaza, Goldfarba i dwóch generałów. Na co jeszcze ja miałbym się tam przydać? - Gardzę panem! - Proszę uprzejmie... Dobra, a teraz, jeśli nie ma pan zamiaru umyć podłogi i wytrzeć biurka, to radzę, żeby się pan stąd zabierał. Mam mnóstwo roboty. Pierwsza klasa ze szkoły podstawowej w Cape Ann organizuje dziś pikietę przed ratuszem, domagając się pełnych praw wyborczych. - Bardzo zabawne. - Też tak uważam. - Ale ja nie, i nie potrzebuję pańskiej taksówki! Tak się składa, że mój kierowca jest mistrzem Nowej Anglii w zapasach. - Jeśli sprzedaje pan bilety na jego walki, to proszę zostawić jeden dla mnie - odparł agent FBI, po czym zgarnął z biurka ociekający wodą dobytek Sama i wręczył mu go. - Nie zapomnę panu tego, Mikulski - odparł Devereaux z największą godnością, jaką może wykrzesać z siebie przemoczony do suchej nitki człowiek w jednym bucie. - Mam zamiar wnieść przeciwko panu oskarżenie do Departamentu Sprawiedliwości. Nie można tolerować podobnego lekceważenia obowiązków! - Proszę bardzo, kolego, tylko nie zrób błędu w nazwisku, dobrze? Chyba nie chciałbyś wywołać takiego samego zamieszania jak z tymi dwoma generałami? W tej okolicy aż roi się od Mikulskich. - Myśli pan, że oszalałem, prawda? - O tym zadecydują lekarze, ale jeśli mam być szczery, to przychylam się do tej opinii. - Jeszcze zobaczymy! - Sam Mściciel odwrócił się i pokuśtykał do drzwi, z trudem utrzymując równowagę na mokrej podłodze. - Jeszcze pan o mnie usłyszy! - dodał, po czym z całej siły trzasnął drzwiami. Tak się niefortunnie złożyło, że agent Mikulski usłyszał o Samie dokładnie w trzy minuty i dwadzieścia jeden sekund po jego odejściu. 220 Telefon zadzwonił w chwili, kiedy przełykał czwartą w tym dniu porcję lekarstwa na wrzód żołądka. Wcisnął przycisk służbowej linii i podniósł słuchawkę. - Mikulski, FBI. - Cześć, Teddy, tu Gerard - usłyszał głos dowódcy okręgowego oddziału Straży Przybrzeżnej. - Czym mogę ci służyć, żeglarzu? - Pomyślałem sobie, że mógłbyś mi wyjaśnić, o co chodzi w tej aferze z Devereaux i Frazierem? - Co takiego?... - wykrztusił agent. - Powiedziałeś: Devereaux? - Tak, zgarnęliśmy Fraziera, zresztą pijanego jak bela, ale po Devereaux ani śladu, a Frazier nie powiedział ani słowa. Siedział tylko na krześle z przyklejonym do gęby uśmiechem, a potem skorzystał z prawa do jednej rozmowy telefonicznej. - Siedział?... Skorzystał?... - To jakieś kompletne szaleństwo, Teddy. Musieliśmy go puścić, i tego właśnie zupełnie nie rozumiem. Po co było ogłaszać ten głupi alarm? O mało nie rozpieprzyliśmy silnika, trzech ludzi musiało płynąć szalupą przy cholernie wysokiej fali, a na końcu rozwaliliśmy trzy boje w przystani, za które będziemy musieli zapłacić. I po co to wszystko? Devereaux zniknął, a my nawet nie wiemy, dlaczego go szukają. Pomyślałem, że może ty szepniesz mi słówko...
-- U nas nie było żadnego alarmu - odparł głucho Mikulski. - Opowiedz mi dokładnie, co się stało. - Kiedy jego życzeniu stało się zadość, agent pobladł i sięgnął po flakonik z lekarstwem. - Ten sukinsyn Devereaux wyszedł ode mnie kilka minut temu. To zupełny świrus! Cholera, co ja narobiłem?... - Nic, skoro nie ogłosili wam alarmu. My wysłaliśmy szczegółowy raport i to wszystko... Zaczekaj, właśnie dostałem wiadomość, że dzwoni jakiś Cafferty z komendy policji w Bostonie. Znasz go? - Nigdy o nim nie słyszałem. - Kurczę, przecież ta cała afera zaczęła się właśnie od nich! No, już ja dam do wiwatu temu sukinsynowi! Odezwę się później, Teddy. - Osiem miesięcy, cztery dni i pięć i pół godziny... - szepnął agent Mikulski, wysuwając szufladę, na której dnie leżał kalendarz z pieczołowicie skreślanymi kolejnymi dniami.
29 Mistrz Nowej Anglii w zapasach zatrzymał jeepa na podjeździe przed domem Birnbauma w Swampscott. - Jesteśmy na miejscu, panie Devereaux. Widziałem ten dom z wody, ale nigdy od strony lądu. Niezła chata, co? - Zaprosiłbym cię do środka, chłopcze, ale rozmowa, która ma się tam odbyć, będzie ściśle poufna i bardzo poważnej natury. - Wierzę panu. Najpierw zjawia się pan nie wiadomo skąd na naszej plaży, potem FBI, a wreszcie t o... Proszę mnie źle nie zrozumieć, wcale nie chciałem się narzucać. Zniknę stąd, zanim zdąży pan policzyć do pięciu, a jeśli zapyta mnie ktoś, kto nie będzie miał odpowiednich dokumentów, to nigdy w życiu pana nie widziałem. - Dobrze powiedziane. Mimo to chciałbym się jakoś odwdzięczyć... - Nie ma mowy, panie Devereaux, to był dla mnie zaszczyt. Pozwoliłem sobie tylko zapisać panu moje nazwisko i adres. Może kiedyś, w przyszłości, zechciałby pan wziąć mnie na aplikanturę... Naturalnie nie chcę korzystać z żadnych przywilejów. - Jestem tego pewien, chłopcze - odparł Sam. Biorąc od chłopaka kartkę, spojrzał mu prosto w jasne szczere oczy. - Lecz chyba nic nie poradzisz, jeśli mimo wszystko postanowię ci je zapewnić. - Proszę mi wybaczyć, ale wydaje mi się, że sam muszę stać się wystarczająco dobry. Nauczyłem się tego na macie. - W takim razie ujmijmy rzecz w następujący sposób: nie będziesz musiał nas szukać, to my poszukamy ciebie... Jeszcze raz wielkie dzięki, chłopcze. 222
- Powodzenia! Devereaux wysiadł z jeepa, który zawrócił na podjeździe i zniknął za bramą. Sam spojrzał na imponujący fronton letniego domu Birnbauma, westchnął ciężko, a następnie pokuśtykał wyłożoną płaskimi kamieniami ścieżką wiodącą do drzwi budynku. Byłoby mi znacznie łatwiej, gdybym miał oba buty - pomyślał, naciskając przycisk dzwonka. - A niech mnie licho! - ryknął na jego widok potężnie zbudowany najemnik-chemik. Nie wiem, czy powinienem cię uściskać, czy spuścić ci porządne lanie, ale właź do środka, Sam! Devereaux wszedł nieśmiało do holu, z zażenowaniem prezentując wszystkim przemoczone ubranie, zmierzwione włosy i niekompletne obuwie. Wszystkimi byli: Cyrus, Aaron Pinkus... oraz największa miłość Sama, Jennifer Redwing, wpatrująca się w niego z odległego końca salonu. W jej czujnym, a może gniewnym spojrzeniu było coś, czego nie mógł zidentyfikować. - Sammy, wszystko słyszeliśmy! - wykrzyknął Aaron, który raczej nie miał
zwyczaju podnosić głosu, wstając z kanapy i biegnąc na spotkanie swego pracownika. Przywitał go, obejmując serdecznie i przyciskając posiwiałą głowę do lewego policzka Sama. - Dzięki Abrahamowi, że żyjesz! - Och, to nie było aż takie groźne - odparł Devereaux. - Frazie może jest wariatem, ale świetnie sobie radzi z motorówką, a potem spotkałem chłopaka, który jest mistrzem Nowej Anglii w zapasach, więc... - Wiemy, przez co przeszedłeś, Sammy! - przerwał mu Pinkus. - Co za odwaga, jakie męstwo! A wszystko dlatego, że działałeś w obronie zasad, w które wierzysz! - To było cholernie głupie, Devereaux - stwierdził Cyrus - ale muszę przyznać, że wymagało nielichej odwagi. - Gdzie matka? - zapytał mściciel, unikając wzroku Jenny. - Zabrała Erin i wróciła do Weston - poinformował go Aaron. - Wygląda na to, że kuzynka Córa wpadła do butelki, tak że jej prawie nie widać A Desi Pierwszy i Drugi patrolują plażę z Romanem Z. - dodał Cyrus. - Przepuścili jeepa, którym przyjechałem stwierdził Sam z nutą dezaprobaty w głosie. 223
- Wcale nie - zaprzeczył najemnik. - Jak myślisz, skąd wziąłem się przy drzwiach? Desi Pierwszy zawiadomił nas przez radio, że duży loco wraca do domu. - On zawsze miał talent do treściwych określeń. - Devereaux powoli odwrócił głowę i spojrzał na Jenny. - Cześć... - bąknął niepewnie. To, co rozegrało się potem, przypominało sfilmowaną, a następnie odtwarzaną w zwolnionym tempie pawanę. Aaron Pinkus i Cyrus M. z wdziękiem odsunęli się na bok, Jennifer Redwing ze łzami w oczach pobiegła po wyłożonej dywanową wykładziną podłodze, Sam zaś zszedł z gracją, choć może trochę chwiejnie, po marmurowych stopniach łączących salon z holem. W chwili spotkania udało mu się jednak utrzymać równowagę; zaraz potem dwoje młodych ludzi objęło się mocno, a ich usta zetknęły się w gorącym, rozkosznym pocałunku. - Sam! - wykrzyknęła Jenny, kiedy wreszcie oderwali się od siebie, by zaczerpnąć oddechu. - Och, Sam, Sam! To było znowu to samo co w Szwajcarii, prawda? Mac o wszystkim mi powiedział. Zrobiłeś to, bo uważałeś, że tak właśnie należy postąpić, bo tak nakazywało ci sumienie i poczucie moralności. Mój Boże, wyskoczyłeś z łodzi i płynąłeś wiele kilometrów wśród rozszalałych fal... - No, nie tak znowu wiele, najwyżej sześć albo osiem. - Ale z r o b i ł e ś to! Jestem z ciebie taka dumna! - Ech, to nic takiego... . - Wręcz przeciwnie! - I tak nic z tego nie wyszło, bo taśma utonęła. - Ale ty nie, kochanie! Nagle z radiotelefonu Cyrusa dobiegły donośne szumy i trzaski, a w chwilę potem rozległ się skrzeczący głos z wyraźnym hiszpańskim akcentem: - Hej, mon! Wielgachna limuzyna grzeje w stronę domu! Mamy ją zdmuchnąć? - Jeszcze nie, Desi! - odparł najemnik. - Pilnujcie drzwi, a ty, Roman, podejdź do domu od frontu. I miejcie broń gotową do strzału! Chwilę później walkie-talkie przemówiło ponownie, tym razem głosem Romana Z. - Wysiadł tylko jeden stary mężczyzna o siwych włosach. Kierowca siedzi w środku i słucha radia. Okropna muzyka. - Zostańcie na pozycjach! - rozkazał Cyrus, wyjmując pistolet 224
Z kabury pod pachą. - Jeśli otworzę ogień, skonsolidujcie szeregi i ruszcie do przeciwuderzenia! - Skon... co? - Nieważne, staruszek nie wygląda na takiego, co miałby jakiegoś gnata Bez odbioru. Zachowajcie gotowość! Do czego? - Bez odbioru!, - Że jak?... Kiedy rozległ się dzwonek, Cyrus nakazał ruchem ręki, żeby Pinkus, Jenny i Devereaux usunęli się z linii ognia, po czym doskoczył do drzwi i z bronią gotową do strzału otworzył je gwałtownym szarpnięciem.
- Przypuszczam, że pełni pan tu funkcję kamerdynera - powiedział R. Cookson Frazier z galanterią, której nie zmniejszyły nawet niepokój i zdenerwowanie. - Muszę zobaczyć się z pańskim pracodawcą To sprawa niezwykłej wagi. - Cookson! - wykrzyknął Aaron Pinkus, wyłaniając się z okiennej wnęki. - Co tu robisz? • To nie do wiary, Aaronie, wprost nie do wiary! - powiedział Frazier Wszedł szybkim krokiem do salonu, wymachując ściskanym w dłoni kawałkiem papieru. - Ty, ja i cały Boston zostaliśmy wystrychnięci na dudka! Wyszliśmy na idiotów! - Czy mógłbyś wyrażać się nieco jaśniej? - Proszę, sam zobacz! - W tej samej chwili z kąta salonu wyłoniły się połączone uściskiem postaci Devereaux i Redwing. - A kto to jest, u diabła?! - wykrzyknął Frazier. - Ten młody człowiek w jednym bucie i mokrym ubraniu nazywa się Sam u c' Devereaux... - Aha, syn Lansinga. Twój ojciec był wspaniałym człowiekiem, chłopcze. Wielka szkoda, że odszedł tak wcześnie. - Natomiast ta młoda dama nazywa się Jennifer Redwing... Jenny, to jest Cookson Frazier. - Wspaniała opalenizna, moje dziecko. Z pewnością niedawno wróciłaś z Karaibów. Mam tam dom - zdaje się, że na Barbados. Koniecznie musisz tam kiedyś wpaść z synem Lansinga. Ja też chętnie bym się wybrał, bo nie byłem już tam od lat. - Co się właściwie stało, Cookson? » 225 - Sam się przekonaj! - Stary dżentelmen podał Aaronowi kawałek papieru. - Przesłano mi to kilka minut temu faksem, specjalną poufną linią, kodowaną i zabezpieczoną przed podsłuchem... Zaraz, chwileczkę, stary przyjacielu. Czy ci ludzie są godni zaufania? - Daję ci na to moje słowo. No więc, co tam jest napisane? - Proszę, przeczytaj. Ja wciąż jeszcze nie otrząsnąłem się z wrażenia. Aaron wziął skrawek cienkiego papieru, przebiegł pismo wzrokiem, po czym opadł na najbliższy fotel. - Nic z tego nie rozumiem... - wyszeptał. - A co to właściwie jest? - zapytał Devereaux, opiekuńczo obejmując Jennifer. - Cytuję: „Informacja o najwyższym stopniu tajności, przeznaczona wyłącznie dla osób piastujących najbardziej odpowiedzialne stanowiska w wymiarze sprawiedliwości. Zniszczyć natychmiast po przeczytaniu. Geoffrey C. Frazier, pseudonim Rumdum, jest znakomitym i wielokrotnie odznaczanym tajnym agentem rządu federalnego. Zaleca się okazanie mu wszelkiej pomocy i zastosowanie się do jego wszystkich żądań". Podpisane przez dyrektora Agencji do Spraw Zwalczania Narkotyków... Niesamowite! - Ten chłopak to jakiś cholerny kameleon! - jęknął Cookson Frazier, osuwając się na fotel obok Aarona. - Co ja mam teraz zrobić? - Przede wszystkim powinieneś być niezmiernie dumny i zadowolony. Przecież sam twierdziłeś, że we wnętrzu twego wnuka kryje się zupełnie inny człowiek, i okazało się, że miałeś rację. To nie darmozjad, lecz znakomity profesjonalista! - Owszem, stary przyjacielu, ale wszystko wskazuje na to, że aby utrzymać się przy życiu i kontynuować karierę, będzie musiał w dalszym ciągu przynosić hańbę rodzinie! - Tego nie wziąłem pod uwagę - przyznał Pinkus, marszcząc z namysłem brwi. - Nie wątpię jednak, że pewnego dnia prawda zostanie ujawniona, a wtedy Frazierowie z Bostonu będą cieszyli się tak wielkim szacunkiem, jak nigdy dotąd. - Jeśli ten dzień rzeczywiście nadejdzie, Aaronie, to ostatni męski potomek naszego rodu będzie musiał zmienić nazwisko i przenieść się na Ziemię Ognistą. - Tego także nie wziąłem pod uwagę... - Ochrona - odezwał się Cyrus, wchodząc do salonu. 226 potrzebna mu doskonała ochrona, a to jest coś, co można kupić, panie prazier - Och, wybacz mi, Cookson. Przedstawiam ci pułkownika Cyrusa, specjalistę w dziedzinie bezpieczeństwa. - Dobry Boże, serdecznie pana przepraszam, pułkowniku! Zachowałem się jak głupiec. Jeszcze raz bardzo przepraszam.
- Nie ma sprawy. W tej okolicy łatwo o taką pomyłkę. Poza tym w rzeczywistości wcale nie jestem pułkownikiem. - Proszę?... - On chciał przez to powiedzieć, że odszedł z wojska! - wtrącił się pośpiesznie Sam, posyłając najemnikowi znaczące spojrzenie. - Teraz nie służy już w żadnej armii... to znaczy, w ogóle nigdzie nie służy. - Ach, rozumiem - odparł Frazier, po czym odwrócił się ponownie do lekko zdziwionego Cyrusa. - Jednak nie wątpię, że potrafi pan zrobić użytek ze swego doświadczenia. Wiem, że Aaron zatrudnia wyłącznie najlepszych ludzi. Nie chciałbym zawracać panu głowy drobnostkami, ale zainstalowałem w domu system alarmowy, który często uruchamia się bez żadnego powodu, w związku z czym muszę go ciągle wyłączać... - Zanieczyszczone styki albo przebicia w obwodzie - powiedział bez namysłu Cyrus, mierząc Sama uważnym spojrzeniem. - Proszę zadzwonić do firmy, która go panu zakładała, żeby przyjechali i sprawdzili wszystkie złącza. - Naprawdę? I to wszystko? Tego typu awarie w domowych instalacjach zdarzają się bardzo często - odparł najemnik, skupiony na odczytywaniu dziwnych min Wystarczy lada wahnięcie napięcia w sieci, a od razu pojawiają się kłopoty. - Jestem pewien, że pułkownik z przyjemnością sprawdzi to osobiście. P r a w d a , pułkowniku? - odezwał się Devereaux, kiwając jak szalony głową za plecami Fraziera. - Naturalnie... Jak tylko skończę u pana Pinkusa - bąknął zdezorientowany najemnik-chemik. - Powiedzmy, gdzieś w przyszłym tygodniu - Wspaniale! - wykrzyknął Frazier i klepnął z uciechą poręcz fotela, ale zaraz potem znowu się zafrasował. - Doprawdy, nie mogę wierzyć w tę historię z moim wnukiem... To wręcz niesamowite! - Dlaczego jeśli tylko zamknę powieki, widzę Szalonego Fraziego, 227 z przekrzywioną kapitańską czapką na głowie i butelką szampana przytkniętą do ust? zapytał Sam. - Choć, muszę przyznać, że nigdy nie widziałem, żeby ktoś prowadził łódź z równie wielką wprawą. Nawet na filmie. W tej samej chwili, jakby przywołany wzmianką o filmie, rozleg} się dzwonek telefonu. Słuchawkę podniósł pułkownik Cyrus, który stał tuż przy białym zabytkowym stoliku. - Słucham? - Ruszamy, żołnierzu - powiedział MacKenzie Hawkins z Nowego Jorku. Rezygnujemy z planu A jako zbyt ryzykownego i przystępujemy do realizacji planu B, który omówiliśmy godzinę temu. Są jakieś wiadomości o poruczniku Devereaux? - Jest tutaj, generale - odparł cicho Cyrus, zasłaniając ręką mikrofon; pozostałe osoby zebrane w salonie rozpoczęły ożywioną dyskusję na temat przygód, jakich doświadczył Sam u boku tajnego agenta Fraziera. - Zjawił się kilka minut temu i jest w opłakanym stanie. Chce pan z nim rozmawiać? - Mój Boże, za nic w świecie! Wiem, w jakiej jest teraz fazie: Prawomyślny Królik. Jakie są rozmiary strat? - Trudno powiedzieć, ale chyba niewielkie, bo nikt mu nie uwierzył, a taśma prawdopodobnie uległa zniszczeniu. - Dzięki Hannibalowi za wszystkie łaski, wielkie i małe. Wiedziałem, że to się tak skończy... Domyślam się, pułkowniku, że jeszcze nie omówiliście z nim naszych planów? - Z nikim ich nie omówiłem, bo nie było na to czasu. Odkąd Straż Przybrzeżna nadała wiadomość, że przechwycili łódź, na której znajdował się Sam, pan Pinkus .wisiał przy telefonie i rozmawiał z policją. - Łódź? S t r a ż P r z y b r z e ż n a ? - Zdaje się, że to był niezły pościg, przynajmniej sądząc z wyglądu pańskiego porucznika. Jeden but, mokre ubranie, i w ogóle... - Cholera, znowu ta Szwajcaria! - Domyśliliśmy się tego, a przynajmniej jego dziewczyna. Obtań-cowuje go, jakby wrócił z wojny z jedną nogą - pewnie dlatego, że zgubił jeden but. - Świetnie! Wyjaśniając nasz plan, proszę skoncentrować się na dziewczynie. Jeśli pan ją przekona, ona przekona jego. Wiem od moich żon, jaki on jest, kiedy czuje miętę do
jakiejś kobitki. 228
- Nie bardzo pana rozumiem, generale... - Nie szkodzi. Pamiętajcie tylko, pułkowniku, że nasi nieprzyjaciele są w najwyższym stopniu zdesperowani i że mogą nas powstrzymać tylko w jeden sposób, to znaczy uniemożliwiając nam dostęp do Sądu Najwyższego. Dopiero tam Sam może wygarnąć wszystko, co myśli, i zdemaskować, kogo tylko chce - ale nie wcześniej, pułkowniku. Ci dranie będą zaciekle bronić swoich stołków i wyślą go w kawałkach na orbitę, jeżeli teraz zacznie robić zbyt wiele zamieszania - Całkowicie się z panem zgadzam, generale - odparł Cyrus. - Ale dlaczego zdecydował się pan na plan B? Przecież zgodziliśmy się, że plan A rokuje największe szanse powodzenia... - Nie mam pojęcia, skąd dokładnie pochodzą informacje, ale mój informator, o którym panu wspominałem... - Ta szycha z rządu, o której wszyscy myślą, że nie żyje? - przerwał mu najemnik. - Ten sam, i powiem wam, pułkowniku, że on pragnie krwi. Skoro już o tym mowa, to powiedział mi, że grozi nam fizyczna likwidacja. - Mój Boże, posunęliby się aż tak daleko? - Nie mają wyboru, żołnierzu. Dzięki fuzjom i potajemnym wykupywaniom pakietów kontrolnych ci chłopcy mają w swoich rękach siedemdziesiąt procent naszego przemysłu obronnego i siedzą po uszy w takich długach, że trzeba by trzeciej wojny światowej, żeby ich z tego wyciągnąć! - Jak pan myśli, generale, jaką zastosują strategię? - - Nie muszę myśleć, bo ją znam! Po to, żeby nas powstrzymać, wynajęli największe męty, jakie chodzą po ziemi: płatnych morderców, dywersantó? , prawdopodobnie także najemników takich jak pan, tyle że zainteresowanych wyłącznie pieniędzmi. Tak działa wolny rynek - odparł szeptem Cyrus, zerkając ukradkiem na Aarona, Jenny i Sama, którzy ze swojej strony zaczęli coraz częściej zerkać na niego. - Tym bardziej jeśli w grę wchodzą tak wielkie sumy... Muszę już kończyć, generale. Czy pański pozornie nieżyjący informator powiedział panu, kiedy i gdzie zjawią się ci nieprzyjemni' osobnicy? - Będą wszędzie! W tłumie, wśród strażników, nawet we wnętrzu budynku! 229 - W takim razie czeka nas diabelnie trudne zadanie. - Plan B przewiduje podjęcie niezbędnych działań pułkowniku. Nikogo to nie cieszy, a już na pewno nie Wopottmi, ale oni też są przygotowani, żeby zrobić, co do nich należy. - A jak sobie radzi z tym wszystkim ten palant Sutton? -. zapytał Cyrus. - Na pewno nie jest moim ulubieńcem, ale muszę przyznać, że świetny z niego aktor. - Cóż mogę panu powiedzieć? Twierdzi, że wespnie się na szczyty swoich umiejętności. - Mam nadzieję, że zdoła przeżyć wystarczająco długo, by przeczytać recenzje... Kończę, generale. Do zobaczenia jutro rano. - A co z Desim Pierwszym i Drugim, i Romanem Z.? - zapytał niespodziewanie Hawkins. - Nie włączyłem ich do scenariusza, podobnie jak Samobójczej Szóstki. - Jeśli myśli pan, że pozostawię ich na uboczu, to znaczy, że powinien pan sprzątać latryny, generale. - Podoba mi się wasza odpowiedź, pułkowniku. - Bez odbioru. Wstrząśnięty do głębi R. Cookson Frazier wrócił swoją limuzyną na Louisburg Sąuare, pozostawiając w domu na skraju plaży zdumioną grupkę wpatrującą się wybałuszonymi oczami w Cyrusa M., upozowanego niedbale przed białym zabytkowym stolikiem. Jennifer Redwing siedziała na kanapie między Aaronem Pinkusem i Samem Devereaux, natomiast obaj Desi stali z tyłu, po obu stronach ich nowego przyjaciela, Romana Z. Oprócz wybałuszonych oczu wspólną cechą sześciorga twarzy były także szeroko rozdziawione usta. - I na tym właśnie polega nasz plan - zakończył potężnie zbudowany czarnoskóry najemnik. - Jako rzecznik generała powiem wam jeszcze tylko, że jeśli ktoś z was chce
się wycofać, to niech to zrobi teraz. Moim zdaniem jednak - a brałem udział w wielu podobnych operacjach - ten scenariusz należy do najlepszych, o jakich słyszałem. Generał Hawkins nie stał się legendą bez powodu; naprawdę jest cholernie dobry, a ja nie rzucam takich słów na wiatr. - Kurczę, dobrze gada, jak na czarnego brata, co nie, D-Jeden? 230
Stul pysk, D-Dwa. Dziękuję za uznanie, Desi. - Nie ma sprawy. - Jeżeli można... - odezwał się Aaron Pinkus, pochylając się do przodu w fotelu. - Ten wyrafinowany plan, choć bez wątpienia nadzwyczaj starannie obmyślony, wydaje mi się nieco zbyt... no, zbyt skomplikowany, nadmiernie teatralny i zanadto udziwniony. Czy to naprawdę konieczne? - Udziwniona teatralność stanowi najlepszy sposób na odwrócenie uwagi, panie Pinkus. - Wiemy o tym - odparła Jennifer, ściskając Sama za rękę. - Ale, jak powiedział pan Pinkus, czy to naprawdę konieczne? Wydaje mi się, że pomysł Sama, żeby po prostu przylecieć samolotem i wsiąść do taksówki, byłby całkowicie wystarczający. - W normalnych warunkach na pewno, ale tym razem nie mamy do czynienia z normalnymi warunkami. Macie zdecydowanych na wszystko i wpływowych przeciwników... B a r d z o wpływowych, takich jak ten, którego Sam chce zrzucić z rządowego stołka, czego wszyscy byliśmy dzisiaj świadkami. Nawet za cenę swojego życia. - On był cudowny! - wykrzyknęła Jennifer, po czym przywarła ustami do lewego policzka Sama. - Przepłynął tyle kilometrów wśród szalejących fal... - Nie było ich wcale tak dużo - zaprzeczył skromnie Deve-reaux - Najwyżej dziesięć, może dwanaście... Jeżeli dobrze cię zrozumiałem, Cyrus, to odwrócenie uwagi, o którym mówisz, jest absolutnie konieczne, ponieważ nasi wpływowi przeciwnicy zamierzają uniemożliwić nam wejście do budynku. Zgadza się? - Ogólnie rzecz biorąc, tak. - Ogólnie rzecz biorąc? - To znaczy, jeżeli ograniczymy się do głównego wątku - wyjaśnił zwięźle najemnik. - Nawet nie będę próbował udawać, że cokolwiek rozumiem, ale jeśli mamy powód wierzyć w istnienie zagrożenia, to myślę, że możemyzwrócić się do policji z prośbą o ochronę. Jeżeli dodamy do tegowas naturalnie jeśli zostaniecie z nami - to czego jeszcze będzienam trzeba? . - Paru rzeczy, o których nie wspomniałem. , - Jak to? 231 - Wy troje jesteście prawnikami, ja nie, a Waszyngton to nie Boston, gdzie pan Pinkus zdobył sobie przychylność policji dzięki swojemu befsztykowi z kapustą. W Waszyngtonie musisz mieć bardzo $ ważne powody, żeby zwrócić się do policji z taką sprawą. Oni i bez ' tego ledwo dają sobie radę. ' - Te ważne powody oznaczałyby zapewne konieczność wymienienia nazwisk kilku wysoko postawionych osobistości, a my nie mamy już taśmy, która stanowiłaby dowód na potwierdzenie naszych ' podejrzeń - wtrąciła się Jennifer. - Oczywiście zakładając, że odważylibyśmy się z niej skorzystać. - Czemu nie?! - wykrzyknął z wściekłością Devereaux. - Już | rzygać mi się chce od tego chodzenia na paluszkach! Nadużyto społecznego zaufania i naruszono prawo, więc dlaczego nie mielibyśmy powiedzieć o tym na głos? - Kot nie bez powodu potrafi chodzić tak, że nikt nie jest | w stanie go usłyszeć - powiedział Pinkus z lekkim wyrzutem w głosie. - No tak, jeszcze tylko tego było mi trzeba! Mój szef został Ipendżabskim
prorokiem z Himalajów! Może zechciałbyś zejść z wyżyn na ziemię i wyjaśnić, co miałeś na myśli, Aaronie? - Kochanie, jesteś trochę zdenerwowany... - Też mi nowina! Przecież przepłynąłem piętnaście kilometrów przy szalejącym huraganie! - Chcę przez to powiedzieć - odparł spokojnie Pinkus, wpatrując się w swojego pracownika błyszczącymi oczami - że zazwyczaj lepiej jest zbliżyć się ukradkiem do zwierzyny, niż z daleka ogłaszać wszem wobec o swoim przybyciu. - Ujmę to inaczej - odezwał się ponownie Cyrus. - Żaden policjant w Waszyngtonie, wszystko jedno, z taśmą czy bez taśmy, nie uwierzy w takie zarzuty postawione sekretarzowi stanu. - Przecież zamknęli go w szpitalu dla obłąkanych! - Tym bardziej Departamentowi Stanu będzie zależało na wyciszeniu sprawy powiedział czarny najemnik, wzruszając ramionami. - Wierz mi, wiem coś na ten temat. - Oni są tam wszyscy skorumpowani! - ryknął Sam. Jennifer potrząsnęła głową. - Tylko kilku. Większość to przemęczeni, zaangażowani bez reszty w swoją pracę, źle wynagradzani biurokraci. Biurokraci w naj232
lepszym znaczeniu tego słowa: mężczyźni i kobiety starający się ze wszystkich sił wyłowić autentyczne problemy z milionów spraw, jakimi zasypują ich politycy walczący o głosy wyborców. To naprawdę niełatwe zadanie, najdroższy. Devereaux uwolnił rękę z uścisku dziewczyny, przyłożył ją do czoła opadł na oparcie kanapy. - W porządku... - wymamrotał ze znużeniem. - Jestem naj-pszym dzieciakiem na podwórku. Ludzie robią okropne rzeczy, ale nie udają, że niczego nie widzą. Nikt nie słyszał o czymś takim jak odpowiedzialność. Nieprawda, Sam - zaprotestował Aaron. - Zbyt dobrze cię znam, Na pewno nie przedstawiłbyś w sądzie tak chaotycznej argumentami. Wiem, że jeszcze przed pierwszym wystąpieniem masz gotową ripostę na każdy kontrargument, jaki może przedstawić druga strona Właśnie dlatego jesteś najlepszym pracownikiem mojej firmy, wtedy gdy weźmiesz się w garść, ma się rozumieć. - Już dobrze, dobrze! Jutro i tak wszyscy wystąpimy w roli clownów... Cyrus, o jakich to rzeczach nam jeszcze nie wspomniałeś? O kamizelkach kuloodpornych i stalowych hełmach - odparł najemnik takim tonem, jakby wyliczał składniki świątecznego ciasta. Co t a k i e g o ? Słyszeliście, co powiedziałem. To poważna gra, mecenasie, w końcu stawką jest więcej miliardów, niż pomieści się nawet w twojej niewiarygodnej , wyobraźni. -• Caramba\ - wrzasnął Desi Drugi. - Ale ma gadane. - Stul pysk! Możemy być muerto\ - Leję na to! On ma rację! - Ja też, amigo, a wiesz, co to znaczy? Że obaj jesteśmy loco\ - Wyczytałem to w kartach tarota, przyjaciele! - wykrzyknął Roman Z. i zakręcił się błyskawicznie w miejscu, niemal niedostrzegalnym ruchem wyciągnąwszy zza pasa nóż rzeźnicki. - To cygańskie ostrze poderżnie gardło każdemu, kto ośmieli się wystąpić przeciwko naszej świętej sprawie... cokolwiek by to było. - Cyrus! - ryknął Devereaux. - W tych okolicznościach jest chyba oczywiste, że nie pozwolę, by Jenny i Aaron brali w tym jakikolwiek udział! - Zabraniam ci mówić w moim imieniu! - parsknęła miedziano-skóra Afrodyta. • ••••> 233 - Ja także, młody człowieku! - zawtórował jej Pinkus, podnosząc się z kanapy. Zapomniałeś, że brałem udział w desancie na plaży Omaha. Może nie odegrałem tam wielkiej roli, ale wciąż noszę w sobie odłamek pocisku jako dowód moich wysiłków. Wtedy rzeczywiście walczyliśmy w świętej sprawie, bardzo podobnej do tej, z jaką mamy teraz do czynienia. Jeśli ktoś odmawia innym należnych praw nieodmiennie prowadzi to do tyranii, a ja nie będę tolerował czegoś takiego w naszym wspaniałym kraju.
- Aaaaaaa... psik! Apsik! Apsik!
;
30 5.45 Kiedy niebo nad Waszyngtonem rozjaśnił pierwszy brzask, podobny do rozkwitającego powoli rumieńca, puste do tej pory, wyłożone marmurowymi płytami pomieszczenia Sądu Najwyższego wypełniły tłumy sprzątaczek przepychających swoje wózki od jednych drzwi do drugich. Na wózkach piętrzyły się pachnące mydełka, świeże ręczniki i opakowania jednorazowych chusteczek, pod nimi zaś wisiały plastikowe worki przeznaczone na odpadki dnia wczorajs^ego Jeden z mnóstwa wózków, sunących powoli po wnętrzu wspaniałej budowli wzniesionej ku chwale praw boskich i ludzkich, różnił się jednak nieco od innych, podobnie jak pchająca go siwowłosa kobieta. Jeżeli chodzi o ścisłość, to różnica między nią a pozostałymi kobietami przemierzającymi długie korytarze była znacznie większa niż między wózkami Uważny obserwator zauważyłby starannie uczesane włosy, dyskretny makijaż oraz bransoletę, wysadzaną diamentami i rubinami, której wartość wielokrotnie przewyższała łączne roczne zarobki wszystkich sprzątaczek zatrudnionych w tym budynku. Kobieta miała przypiętą do kieszeni roboczego fartucha plastikową kartę iden-; tyfikacyjna z napisem: „Zezwolenie tymczasowe". Wózek różnił się od pozostałych wyglądem plastikowej torby na odpadki, była ona pełna, jeszcze zanim kobieta dotarła do pierwszego biura. Rzekoma sprzątaczka minęła pomieszczenie nawet do niego nie zaglądając, a gdyby ktoś zbliżył się do niej, usłyszałby mamrotane pod nosem słowa: Escremento\. Vincenzo, ty pazzol Najlepsze i najbardziej
235 ukochane dziecko mojej najdroższej siostry powinno leżeć w szpitalu dla dementi. Gdybym chciała, kupiłabym wszystkie posągi w tym budynku! Dlaczego ja to właściwie robię? Ano dlatego, że mój ukochany siostrzeniec jest zdania, że mój mąż wałkoń nie musi wcale pracować. Mannaggia... No, wreszcie jest ta szafa. Bene\ Zostawię tu wszystko, wrócę do domu, obejrzę trochę telewizji, a potem pojadę z dziewczynkami na zakupy. Motto benel 8.15 Cztery nie rzucające się w oczy, brązowe i czarne samochody zatrzymały się z piskiem opon na Pierwszej Ulicy w pobliżu skrzyżowania z Capitol Street. Z każdego z nich wysiadło trzech ubranych w ciemne garnitury mężczyzn o zmarszczonych brwiach i nieruchomych oczach, podobnych do oczu robotów. Byli to rewolwerowcy wynajęci do wykonania konkretnego zadania; w razie niewywiązania się groził im los gorszy niż śmierć, to znaczy powrót do poprzedniej pracy w charakterze ochrony przywódców związków zawodowych. Dwunastu bezwzględnych profesjonalistów nie miało pojęcia, komu ani czemu właściwie służą. Wiedzieli tylko jedno: żaden z dwóch ludzi, których zdjęcia otrzymali, nie może wejść do znajdującego się po drugiej stronie ulicy budynku Sądu Najwyższego. Nie ma sprawy. Przecież nikt nigdy nie odnalazł ciała Jimmy'ego Hoffy. Dwa samochody z rządowymi tablicami rejestracyjnymi zatrzymały się na krótko przed Sądem Najwyższym. Zgodnie z poleceniami wydanymi przez prokuratora generalnego, ośmiu mężczyzn, którzy z nich wysiedli, miało zatrzymać dwóch osobników jposzukiwanych w związku z odrażającymi przestępstwami, jakie popełnili na szkodę swojego kraju. Każdy agent FBI miał przy sobie zdjęcia przedstawiające byłego, całkowicie skompromitowanego generała MacKenziego Hawkinsa oraz jego wspólnika, działającego nielegalnie prawnika nazwiskiem Samuel Lansing Devereaux, na którym dodatkowo ciążył zarzut dopuszczenia się zdrady ojczyzny, który to czyn popełnił
podczas ostatnich dni operacji w Wietnamie. Jego zbrodnie były jeszcze bardziej ohydne niż generała - między innymi 236
Szargał dobre imię przełożonych, uzyskując dzięki temu znaczne korzyści materialne. Agenci federalni szczerze nienawidzili takich typków, gdyż nie byli w stanie pojąć motywów ich działania.
10.22 Granatowa półciężarówka zahamowała przy krawężniku Capitol Street po stronie budynku Sądu Najwyższego. Otworzyły się tylne drzwi i z samochodu wyskoczyło siedmiu komandosów w polowych zielono-czarnych mundurach. Broń ukryli w szerokich kieszeniach, aby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Cel ich operacji określił ustnie, nie pisemnie - sam sekretarz obrony: - Panowie, powiem wam tylko tyle, że te dwie szuje chcą zniszczyć pierwszą linię amerykańskiej obrony powietrznej. Trzeba ich powstrzymać za wszelką cenę. Jak to powiedział pewien wielki dowódca. „Daj im w skórę, Scotty, żeby popamiętali!" Komandosi nienawidzili takich szuj. Poza tym jeżeli ktokolwiek miał utrzeć nosa „panom pilotom", to właśnie oni. Tamci zbierali wszystkie laury, podczas gdy komandosi czołgali się po uszy w błocie, wykonując najbardziej niewdzięczne zadania. Teraz okaże się, gdzie służą prawdziwi obrońcy ojczyzny! 12.03
- • , • ••••' ' MacKenzie Hawkins, podparłszy się pod boki i kiwając z aprobatą głową, uważnie przyglądał się stojącej w hotelowym pokoju postaci Henry'ego Irvinga Suttona. - Do licha, panie aktor! Wygląda pan dokładnie tak jak ja! - To nic trudnego, mon general - odparł Sutton, zdejmując oficerską czapkę ze złotym otokiem, spod której wyłoniły się krótko ostrzyżone, siwe włosy. - Mundur pasuje jak ulał, a baretki są naprawdę imponujące. Cała reszta to tylko sprawa odpowiedniej intonacji, co jest wręcz banalnie proste. Dzięki reklamom, do których nagrywałem ścieżkę dźwiękową - naśladowałem nawet zdychającego kota - udało mi się przepchnąć jedno z moich dzieci przez cały college Żebym jeszcze pamiętał które... Mimo to wolałbym, aby założył pan hełm... Proszę nie robić sobie żartów. W ten sposób osłabiłbym efekt i wywarłbym odmienny skutek od zamierzonego. Moje zadanie polega \ na przyciągnięciu ludzi, a nie na ich odstraszeniu. Widok hełmu : 237 bojowego sugeruje zbliżający się konflikt, a to z kolei każe przypuszczać, że zostały zastosowane jakieś środki zaradcze, na przykład uzbrojona ochrona osobista. Należy zawsze mieć czystą i spójną motywację, generale. W przeciwnym razie traci się publiczność. - Pan także może sporo stracić... Przecież zdaje pan sobie sprawę, że wystawia się na cel. - Nie wydaje mi się - odparł aktor z błyskiem w oku. - Biorąc pod uwagę to, co pan zamierza tam zrobić... W porównaniu z Afryką Północną to prawdziwa błahostka. Ryzyko jest niewielkie, a wynagrodzenie całkowicie wystarczające. A tak a propos: co słychać u naszych miłośników Stanisławskiego z Samobójczej Szóstki? , - Musieliśmy zrobić małą korektę planów... i - Naprawdę? - Sir Henry spojrzał podejrzliwie na pierwowzór ! odtwarzanej przez siebie postaci. - Wyłącznie dla ogólnego dobra, ma się rozumieć - dodał pośpiesznie Hawkins, który doskonale zrozumiał wyraz niepokoju malujący się na twarzy aktora. W tym zawodzie „Jesteś wspaniały, kochanie" znaczyło często tyle, co „To jakiś kołek, znajdźcie mi kogoś sensownego". - Jeszcze dziś o czwartej po południu wylądują w Los Angeles. Moja żona to znaczy, jedna z moich żon, a ściśle rzecz biorąc pierwsza - postanowiła otoczyć ich macierzyńską opieką. - To bardzo miło z jej strony. - Aktor musnął palcami dwie gwiazdki błyszczące na kołnierzyku munduru. - Mimo to będę jednak zupełnie szczery i zapytam pana wprost: czy
zmieni to coś w kwestii mojego udziału w filmie? - Skądże znowu! Chłopcy chcą pana, więc muszą pana dostać. - Jest pan tego pewien? Proszę nie zapominać, że mają jeszcze dość niski iloraz uznania. - Cokolwiek to jest, oni tego nie potrzebują. Dostali przecież do łapy najsmakowitszy kawałek ciasta, jaki widziano od początku istnienia przemysłu filmowego. Poza tym wszystko i tak spoczywa w rękach agencji Williama Morrisa, więc... - - W i l l i a m a M o r r i s a? Chyba tak się właśnie nazywa? - Nawet na pewno! Zdaje się, że jedna z moich córek jest doradcą w ich dziale prawnym. Przypuszczalnie dostała tę pracę 238 właśnie dlatego, że jest moją córką. Tylko jak ona się nazywa, u licha? Widuję ją raz w roku, na Boże Narodzenie... - Naszą sprawą zajmują się niejacy Robbins i Martin. Moja żona - to znaczy, moja pierwsza żona - twierdzi, że są najlepsi. - Tak, oczywiście. Słyszałem o nich. Wydaje mi się, że moja córka, Becky, Betty... była zaręczona z tym Robbinsem... a może z Martinem' Na pewno są bardzo dobrzy, bo to szalenie zdolna dziewczyna Już wiem, ma na imię Antoinette! Zawsze daje mi na Gwiazdkę sweter o trzy numery za duży, ale nie mam jej tego za złe, bo na scenie wydaję się większy niż w rzeczywistości. To też trzeba potrafić, generale. - Naturalnie. A więc chłopcy właśnie lecą na zachodnie wybrzeże, rzecz jasna pierwszą klasą i ze wszystkimi wygodami, jak zameldowała mi Ginny. - A pewnie, pewnie. Przecież nikt nie wysyła sześciu diamentów kolejką podmiejską i bez żadnej opieki. Szczerze mówiąc, dziwię się, że nie wynajęli prywatnego odrzutowca. - Moja była żona wyjaśniła mi, dlaczego tego nie zrobili. Otóż wszystkie wytwórnie i agenci w Hollywoodzie zatrudniają ludzi, których jedynym zadaniem jest monitorowanie lotów wszystkich małych odrzutowców. Jeżeli mają jakieś podejrzenia, przekupują pilotów żeby się dowiedzieć, kto wynajął maszynę. Podobno trzy tygodnie temu nad Alaską zaginął właśnie taki samolot i odnalazł się dopiero wczoraj, dokładnie w dwie godziny po podpisaniu kontraktu przez nieszczęśnika, który miał pecha znaleźć się na pokładzie. Rozległ się dzwonek do drzwi, zaskakując obu mężczyzn. - Kto to może być, do diabła? - szepnął Jastrząb. - Henry, czy mówiłeś komuś, że... Skądże znowu! - odparł aktor także szeptem, ale ze znacznie dłuższą emfazą. Postępowałem dokładnie według scenariusza, bez żadnych improwizacji. Zameldowałem się jako sprzedawca fajek z Akron; garnitur z poliestru, ociężały chód... Wydaje mi się, że odegrałem bardzo przekonujący epizod. W takim razie kto mógł nas tu znaleźć? Zostaw to mnie, mon general. - Sutton rozluźnił krawat, ;zesciowo rozpiął marynarkę i podszedł do drzwi, upodabniając się okamgnieniu lekko zawianego osobnika. - Schowaj się w szafie, acKenzie! - szepnął, po czym odezwał się donośnym, zirytowanym 239 głosem: - Czego tam, do diabła? To prywatne przyjęcie i ani ja, ani moja dziewczyna nie życzymy sobie żadnych dodatkowych gości! - Hej, fazooll - nadeszła przytłumiona odpowiedź z drugiej • strony drzwi. - Jeśli myślisz, że uda ci się zrobić mnie w bambuko a tak jak wtedy w Bostonie, to chyba się dzisiaj nie myłeś. Wpuść mnie, kurwa mać! Z szafy natychmiast wysunęła się pobladła ze zdumienia twarz MacKenziego Hawkinsa. - Mój Boże, to Mały Józef!... Wpuść go, szybko! - No i co? - zagadnął Joey, kiedy już znalazł się w pokoju, a drzwi zostały za nim błyskawicznie zamknięte. Założył ręce do tyłu i wyprostował się na całą swoją, niezbyt imponującą, wysokość. - Jeśli ten łeb, który wystaje z szafy, należy do twojej dziewczyny, żołnierzu, to możesz mieć spore kłopoty. - Wystawiłeś się jak kaczka na strzelnicy, faza numer dwa. Jak tylko spiknąłeś się z tym wielkim gościem, wykręcony jak korkociąg i machając ręką, jakby nagle trafił cię
paraliż, od razu wiedziałem, że właśnie ciebie muszę obstawiać. Nikogo nie udałoby ci się nabrać. - Czyżby p a n kwestionował moją technikę, którą oszołomiłem setki krytyków w całym kraju? - Kim właściwie jest ten zgrywus? - zapytał Mały Joey Jastrzębia, który wreszcie wyłonił się w całości z szafy. - Zdaje się, że Bam-Bam i ja powinniśmy to wiedzieć, nie uważasz? - Józefie, co ty tutaj robisz?! - ryknął MacKenzie z wściekłością, która zajęła miejsce niedawnego zdumienia. - Spokojnie, fazool. Pamiętaj, że Vinnie robi wszystko z myślą o tobie, a ja jestem Zasłonka - nikt mnie nie widzi, nikt mnie nie zauważa, a potem wiuuut! - i już mnie nie ma. Ty też mnie nie zauważyłeś, kiedy dziś rano przyleciałeś z Nowego Jorku, a ja siedziałem ci cały czas na ogonie. - I co z tego? - Parę rzeczy. Bam-Bam chce wiedzieć, czy ma wezwać mocnych chłopców z Toronto. - Absolutnie nie! - W porządku. On też tak pomyślał, a poza tym i tak nie ma już 240 czasu Jego kochana ciocia Angelina zrobiła, co chciałeś, bo jej mąż occo jest leniwym sukinsynem, a ona bardzo kocha swojego siostrzeńca Vincenzo. Towar czeka w drugiej szafie w holu po prawej stronie Świetnie. Nie za bardzo. Bam-Bam ma swoją dumę, a twoi czerwono-skórzy kolesie nie są dla niego zbyt dobrzy. Skarży się, że traktują go jak śmiecia i dali mu za mały pióropusz! 12 1S B ' Hf Kierownik hotelu Embassy Rów przy Massachusetts Bkvenue był całkowicie zaskoczony zachowaniem jednego ze swoich ulubionych gości, znanego adwokata Aarona Pinkusa. Jak zwykle, kiedy znakomity prawnik przybywał do Waszyngtonu, jego pobyt w hotelu był otoczony ścisłą tajemnicą - podobnie jak każdego gościa który by sobie tego zażyczył. Jednak tego popołudnia pan Pinkus przekroczył wszelkie granice: zażyczył sobie mianowicie, by jemu i jego przyjaciołom pozwolono korzystać z windy towarowej oraz wejścia dla personelu, by o jego obecności w hotelu wiedział jedynie kierownik, by do książki meldunkowej wpisano fikcyjne nazwiska, a wreszcie, by informować wszystkich, którzy dzwoniliby do niego, że żaden Aaron Pinkus nie figuruje w spisie gości, co zresztą byłoby całkowitą prawdą. Gdyby jednak telefonująca osoba podała tylko numer zajmowanego przez niego pokoju, należy ją natychmiast połączyć Takie żądania były zupełnie niepodobne do pana Pinkusa, ale kierownik doszedł do wniosku, że wie, co jest ich przyczyną. W ostatnich dniach Waszyngton bardziej przypominał zoo niż cokolwiek innego, a świetny prawnik został zapewne poproszony o wyjaśnienie Kongresowi jakiejś zawiłej kwestii związanej z prowadzonym na szeroką skalę dochodzeniem w sprawie ogromnych nadużyć finansowych na szczeblu federalnym. Nic dziwnego więc, że tym razem pan Pinkus nie przybył sam, lecz zabrał ze sobą kilku najlepszych specjalistów ze swojej firmy. Łatwo więc sobie wyobrazić zdumienie kierownika, kiedy podczas rutynowej inspekcji recepcji ujrzał mężczyznę w jedwabnej pomarańczowej koszuli, przepasanego również jedwabną błękitną szarfą, ze 241
złotym kolczykiem w lewym uchu, który podszedł do kontuaru i zapytał, gdzie jest
„jakaś drogeria albo coś w tym stylu". - Czy jest pan gościem naszego hotelu? - zapytał podejrzliwie recepcjonista. - A jakże? - odparł Roman Z., pokazując klucz do pokoju. Kierownik dostrzegł na przywieszce numer apartamentu pana Pinkusa. - Tam, proszę pana - powiedział spotulniały recepcjonista, wskazując kierunek. - Dzięki. Wyszła mi już cała woda kolońska. Zobaczę, czy mają coś, co mi podpasuje. Zaledwie kilka sekund później przy kontuarze zjawili się dwaj mężczyźni w mundurach, które kierownik widział po raz pierwszy w życiu. Pewnie z jakiejś rewolucyjnej południowoamerykańskiej armii - pomyślał. - Gdzie on polazł?! - wykrzyknął wyższy, prezentując liczne braki w uzębieniu. - Kto? - zapytał recepcjonista, odsuwając się o krok. - Ten gitano ze złotym kółkiem w uchu - odparł drugi osobnik. - Ma klucz od naszego pokoju, ale mój amigo nacisnął nie ten guzik co trzeba, i on pojechał na dół, a my do góry! - Jechaliście dwoma windami?... \ - Chodzi o securidad, człowieku. - Bezpieczeństwo? - Się wie, gringo - potwierdził ten bez kilku zębów, przyglądając się uważnie smokingowi recepcjonisty. - Masz klawe ciuchy, zupełnie jak ja parę dni temu. Jak oddasz je z samego rana, to wezmą tylko połowę stawki. - Tak, ale... To mój smoking, proszę pana. - Kupujesz takie aliganckie szmaty?... Mądre de Dios, musisz mieć niezłą robotę! - Rzeczywiście, to bardzo dobra praca, proszę pana - odparł zdumiony recepcjonista, zerkając na jeszcze bardziej zdumionego kierownika. - Znajomy panów poszedł do drogę... to znaczy, do sklepu z kosmetykami. To tam, w głębi holu. - Gracias, amigo. Pilnuj tej fuchy, druga taka może ci się nie trafić! - Oczywiście, proszę pana... - wymamrotał recepcjonista, kiedy Desi Pierwszy i Drugi pognali w ślad za Romanem Z. - Kim są ci 242 ludzie? zapytał kierownika. - Ten pierwszy miał klucz od jednego z najlepszych apartamentów. Może to świadkowie? bąknął kierownik, czepiając się ostatniej deski ratunku. - Tak, nawet na pewno - dodał głośniej, z nadzieją w głosie. Widocznie przesłuchanie będzie dotyczyło umysłowo upośledzonych. - Proszę? "' B - Nieważne, i tak pojutrze wyjeżdżają. W apartamencie, który Aaron Pinkus wynajął dla Jennifer, Sama i siebie, znakomity prawnik wyjaśniał chełpliwie przyczyny, które skłoniły go do zatrzymania się właśnie w tym hotelu: - Najlepszy sposób na ludzką ciekawość to stawić jej czoło - powiedział. - Szczególnie jeśli macie do czynienia z instytucją, która dzięki wam czerpie znaczne zyski. Gdybym tym razem wybrał inny hotel i tam przedstawił te wszystkie żądania, natychmiast pojawiłyby się plotki. - A ty jesteś dość znany w tym mieście - uzupełnił Devereaux. - Czy możesz ufać kierownikowi? - Tak, to porządny człowiek. Ponieważ jednak każdy miewa chwile słabości, a dziennikarze specjalizujący się w wyszukiwaniu skandali przypominają sępy krążące bez przerwy w poszukiwaniu informacyjnej padliny, dałem mu jasno do zrozumienia, że nikt poza nim nie wie o naszym przyjeździe. Szczerze mówiąc, mam z tego powodu wyrzuty sumienia, bo to chyba nie było potrzebne. - Lepiej się zawczasu zabezpieczyć, niż później żałować, panie Pinkus powiedziała Jennifer, podchodząc do okna i spoglądając w dół na ulice. - Jesteśmy tak blisko... Nawet nie bardzo wiem czego, ale mimo to bardzo się boję. Za kilka dni moi ziomkowie zostaną uznani albo za wielkich patriotów, albo za pariasów, ale na razie wszystko wskazuje na to drugie. - Jenny... - zaczął Aaron ze smutkiem w głosie. - Właściwie nie chciałem cię niepokoić, ale po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że nigdy byś mi nie wybaczyła, gdybym ci o tym nie powiedział
- O czym? Redwing odwróciła się raptownie od okna i spojrzała najpierw na Pinkusa, a potem na Sama, który pokręcił głową, dając jej do zrozumienia, że nic nie wie o rewelacjach Aarona. 243
- Dziś rano rozmawiałem ze starym przyjacielem, a raczej kolegą z dawnych lat, który jest teraz jednym z sędziów Sądu Najwyższego. - Aaronie! - wykrzyknął Devereaux. - Chyba nie wspomniałeś mu nic o dzisiejszym popołudniu, prawda?! - Oczywiście, że nie. To była zwykła towarzyska rozmowa. Powiedziałem mu, że mam tu do załatwienia kilka spraw i zapytałem, czy nie zechciałby zjeść ze mną kolacji. - Dzięki Bogu! - westchnęła Jennifer. - To on wspomniał o dzisiejszym popołudniu - dodał Pinkus głosem niewiele donośniejszym od szeptu. »? - Słucham? - Co takiego? - Nie mówił nic konkretnego, po prostu nawiązał do mojej propozycji... Powiedział mianowicie, że nie wie, czy zdoła z niej skorzystać, bo wiele wskazuje na to, że będzie ukrywał się w podziemiach gmachu, pilnowany przez uzbrojonych strażników. - Jak to? - Przecież słyszeliście... ,, - I?... - Powiedział też, że dzisiejszy dzień należy do najbardziej niezwykłych w historii Sądu Najwyższego. Otóż po południu ma się odbyć wstępne przesłuchanie w sprawie, która jak żadna do tej pory podzieliła sędziów. Nikt nie wie, jak ostatecznie będą głosować koledzy, ale wszyscy są zgodni co do jednego - żeby skorzystać z przysługującego im prawa do poinformowania opinii publicznej o tym, czego dotyczy sprawa, a dotyczy ona najcięższego oskarżenia, jakie kiedykolwiek postawiono ludziom sprawującym władzę w tym kraju. Uczynią to natychmiast po zakończeniu przesłuchania. - Co takiego?! - wykrzyknęła Jennifer. - Jeszcze dzisiaj? - Początkowo wszystko było trzymane w tajemnicy ze względów bezpieczeństwa narodowego oraz po to, żeby nie dopuścić do nacisków na stronę wnoszącą pozew, czyli, jak przypuszczam, na szczep Wopotami. Potem władze zażądały utajnienia sprawy na dłuższy okres. - Dzięki niech będą temu, kto wpadł na ten pomysł! - westchnęła Redwing. - Czyli przewodniczącemu Reebockowi, który z pewnością nie jest najbardziej lubianym człowiekiem na świecie, choć nie sposób odmówić mu sporej inteligencji. Zupełnie niespodziewanie, i wbrew 244
uwomi dotychczasowym zwyczajom, Reebock przychylił się do prośby Białego Domu. Kiedy dowiedzieli się o tym pozostali sędziowie, większość, do której należy także mój przyjaciel, wszczęła bunt, gdyż władza wykonawcza w żadnym wypadku nie ma prawa wywierać nacisku na władzę sądowniczą... Czasem .wszystko sprowadza się do urażonych ambicji, prawda? Dajcie sobie spokój ze sporządzaniem precyzyjnych bilansów dobra i zła, bo i tak ambicja odegra decydującą rolę. - Panie Pinkus, moi ludzie będą wtedy na ulicy, na stopniach budynku' Zostaną zlinczowani! - Na pewno nie, jeśli generał wyłoży swoje karty. - Nawet jeśli byłyby najgorsze z możliwych, to on je wyłoży! - wrzasnę};i Jennifer. Ten osobnik jest kwintesencją nienawiści! Nie istnieje człowiek, którego nie potrafiłby obrazić! - Ale przecież ty masz decydujący głos - przerwał jej Deve-reaux. - Nie może nawet kiwnąć palcem bez twojej zgody. Umowa, którą zawarliście, wciąż obowiązuje. - A czy coś takiego kiedykolwiek zdołało go powstrzymać? Z tego czego dowiedziałam się o twoim prehistorycznym dinozaurze, wynika, że do tej pory zdołał już wdeptać w ziemię prawo międzynarodowe, swój własny rząd, Kolegium Szefów Sztabów, Kościół katolicki, powszechną koncepcję moralności, a nawet ciebie, choć głosi wszem wobec, że kocha cię jak syna! To nie ty staniesz za pulpitem na sali sądowej, by ogłosić o wielkiej niesprawiedliwości, lecz on, i żeby postawić na swoim,
doprowadzi do tego, że mój naród stanie się największym zagrożeniem, jakie pojawiło się przed tym krajem od Traktatu Monachijskiego z roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego. Będzie niczym piorun, niczym błyskawica, którą należy jak najprędzej uziemić, zanim członkowie stu innych mniejszości dowiedzą się. że oni też zostali oszukani przez rząd, i zanim na ulicach wybuchną rozruchy... Możemy naprawić dawne krzywdy cierpliwością i wytrwałością ale nie w taki sposób, nie poprzez wywoływanie chaosu! - Ona ma sporo racji, Aaronie. - Rzeczywiście to znakomita mowa, moja droga, ale zapomniałaś w niej o pewnym podstawowym prawie natury. - O jakim, panie Pinkus? - Można go powstrzymać, tylko trzeba oblać go gęstym ciastem i szybko zapiec. 245 - Jak to zrobić, na litość boską?! W tej chwili drzwi apartamentu otworzyły się gwałtownie, uderzając z hukiem w ścianę, i do pokoju wpadł rozwścieczony Cyrus M. Był to jednak zupełnie inny Cyrus: w kosztownym prążkowanym garniturze, eleganckich półbutach i z fularowym krawatem pod szyją. - Uciekli, sukinsyny! - ryknął. - Są tutaj? - Roman i dwaj Desi? - wykrztusił Sam z przerażeniem. - Zdezerterowali? - Gdzież tam, po prostu zachowują się jak dzieciaki w Dis-neylandzie: muszą wszystko obejrzeć. Na pewno wrócą, ale postąpili wbrew wyraźnemu rozkazowi. - Co pan ma na myśli, pułkowniku? - zapytał Pinkus. - Wyszedłem do... do toalety, ale kazałem im zostać w pokoju. Kiedy wróciłem, już ich nie było! - Przed chwilą powiedziałeś, że na pewno wrócą - przypomniał mu Devereaux. - Skoro tak, to w czym problem? - Chcesz, żeby te niedorozwinięte małpoludy ganiały po całym hotelu? - Mogłoby to być nawet dość zabawne - odparł Aaron, tłumiąc chichot. - Może trochę rozruszaliby tych nabzdyczonych dyplomatów, którzy chodzą tak sztywno, jakby wszyscy cierpieli na ostre wzdęcie... Wybacz mi, moje dziecko. - Nie musi pan przepraszać, panie Pinkus - odparła dziewczyna, wpatrując się w czarnoskórego najemnika. - Och, Cyrus, wyglądasz tak... nie wiem, jak to powiedzieć... dystyngowanie. - To dlatego, że zawsze widziałaś mnie w starych łachach. Ostatni raz miałem na sobie taki garnitur ładnych parę lat temu, kiedy cała rodzina zrobiła zrzutkę i kupiła mi go na obronę pracy doktorskiej. Ani wcześniej, ani tym bardziej później nie mogłem sobie pozwolić na takie ekstrawagancje. Cieszę się, że ci się podoba. Mnie też. Zawdzięczam go uprzejmości pana Pinkusa, którego krawcy potrafią przecisnąć się przez ucho igły, jeśli on sobie tego zażyczy. - Nieprawda, przyjacielu - zaprotestował Aaron. - Po prostu wiedzą, co to znaczy n a p r a w d ę pilne zamówienie... Czyż nasz pułkownik nie prezentuje się wspaniale? - Całkiem nieźle - przyznał niechętnie Sam. - Jak Kolos Rodyjski zaproszony na posiedzenie rady nadzorczej IBM - dodała Redwing, kiwając z aprobatą głową.
246 Arnold Subagaloo usadowił swój otyły korpus w fotelu wiedząc o tym, że wysokie poręcze mebla pomogą mu utrzymać nieruchomo ciało, gdy będzie oddawał się swojej ulubionej biurowej rozrywce Kiedy uniesie rękę z gotową do rzutu strzałką, gruszkowaty tułów nawet nie drgnie, pozwalając na spokojne celowanie, a następnie na precyzyjny rzut. Bądź co bądź Subagaloo był inżynierem, a ze swoim współczynnikiem inteligencji przekraczającym 785 wiedział wszystki o wszystkim, poza polityką, dobrymi manierami i dietetycz nym żywieniem. Naciśnięciem guzika uruchomił mechanizm, który rozsunął bogato udrapowaną
zasłonę wiszącą na przeciwległej ścianie. Ściana za zasłoną była od góry do dołu pokryta zdjęciami przedstawiającymi powiększone 247 twarze dokładnie stu sześciu mężczyzn i kobiet. Sami wrogowie! Liberałowie rodem z obu partii, skretyniali obrońcy środowiska, którzy nigdy nie potrafiliby zrozumieć prostej zasady bilansowania zysku i strat, feminazistki usiłujące walczyć z ustanowioną przez Boga dominacją mężczyzn, a przede wszystkim senatorowie i kongresmani, którzy mieli kiedykolwiek czelność powiedzieć mu, że n i e j e s t p r e z y d e n t e m ! . . . Może i nie jest, ale kto, ich zdaniem, myśli za prezydenta? Bez przerwy, w każdej godzinie i minucie? W chwili kiedy Subagaloo rzucił pierwszą strzałkę, zadzwonił jego specjalny telefon, co sprawiło, że ostro zakończony pocisk zboczył mocno w lewo i wyleciał przez otwarte okno, zza którego dobiegł przeraźliwy wrzask ogrodnika zajętego pielęgnacją Różanego Ogrodu: - Kurwa, ten wariat znowu się tym bawi! Odchodzę! Arnold zlekceważył obelżywą uwagę; powinien był trafić tego typka prosto między oczy. Na pewno należy do jakiegoś cholernego socjalistyczno-komunistycznego związku zawodowego i teraz będzie się domagał dwutygodniowej odprawy po nędznych dwudziestu latach pracy. Subagaloo nie mógł wstać z fotela, ponieważ jego szerokie biodra utknęły na dobre między poręczami, więc powlókł się do brzęczącego natrętnie telefonu, ciągnąc za sobą ciężki mebel jak pozbawiony czucia odwłok. - Kim jesteś i skąd masz ten numer? - warknął do słuchawki. - Spokojnie, Arnold. Tu Reebock. Tym razem wylądowaliśmy po tej samej stronie. - Ach, szanowny pan przewodniczący! Chcesz może wcisnąć mi kolejny problem, którego wcale nie potrzebuję? - Wcale nie. Właśnie rozwiązałem największy, jaki miałeś do tej pory. - Wopotami? - A kogo oni obchodzą? Niech sobie zdychają w tym swoim zakichanym rezerwacie. Wczoraj wieczorem urządziłem małe przyjęcie dla wszystkich kolegów z Sądu. Ponieważ, jak wiesz, mam najlepsze wina w całym Waszyngtonie, wszyscy nawalili się jak bąki, z wyjątkiem szacownej damy, ale ona teraz się nie liczy. Przeprowadziliśmy przy basenie bardzo amerykańską, intelektualną dyskusję. Naprawdę, każdy mógłby pozazdrościć nam erudycji. Gwarantowane sześć do trzech na niekorzyść tych dzikusów. '. Dwaj koledzy trochę się wahali, ale i oni dostąpili łaski oświecenia, kiedy apetyczne kelnerki rozebrały ich do naga i urządziły małe I co? zawody pływackie. Co prawda obaj twierdzą, że zostali znienacka wepchnięci do basenu, ale ze zdjęć wynika coś zupełnie innego. Takie : nieprzystojne zachowanie... Każda popołudniówka zapłaciłaby krocie, żeby opublikować te fotografie. Dałem im to zresztą jasno do zrozumienia Reebock, jesteś geniuszem! Oczywiście nie takim jak ja, ale i tak radzisz sobie całkiem nieźle... Myślę jednak, że powinniśmy zachować tę wiadomość dla siebie, nie uważasz? - Mówimy tym samym językiem, Subagaloo. Naszym zadaniem jest zepchnięcie tych antypatriotycznych zboczeńców tam, gdzie ich miejsce, czyli na najdalszy margines. Są szalenie niebezpieczni. Wyobrażasz sobie, gdzie byśmy byli bez podatku dochodowego i praw obywatelskich ' - W niebie, Reebock, w niebie!... Pamiętaj, że ta rozmowa nigdy nie odbyła. - A jak myślisz, dlaczego zadzwoniłem właśnie pod ten numer? - Skąd go zdobyłeś? - Mam swojego człowieka w Białym Domu. ' - Kogo, na litość boską?! • - Daj spokój, Arnold. To nie fair. « * '&'••" - Rzeczywiście, chyba nie, bo ja z kolei mam swojego w Sądzie Najwyższym. Stare decisis, przyjacielu. Otóż to - odparł Arnold Subagaloo.
12.37 Ogromny autobus linii Trailblaze, wynajęty przez osobę, której nikt w całej firmie nigdy nie widział na oczy, zatrzymał się przed okazałym wejściem do budynku Sądu Najwyższego. Kierowca z westchnieniem ulgi i ze łzami w oczach osunął się na kierownicę, wdzięczny niebiosom, że podróż dobiegła wreszcie końca. Koszmar zaczął się wiele kilometrów wcześniej, gdy kierowca najpierw grzecznie ^informował swoich pasażerów, a potem zaczął krzyczeć z coraz 249 większym przerażeniem, że w autobusie nie wolno niczego gotować, szczególnie na otwartym ogniu. - My nic nie gotujemy - poinformował go stanowczy głos. - Mieszamy tylko farby, a do tego jest potrzebny rozpuszczony wosk. - Co takiego? - Sam zobacz. Nagle przed oczami kierowcy pojawiła się groteskowo pomalowana twarz, w wyniku czego wielki autobus zatańczył niebezpiecznie na autostradzie. Wydarzenia, które nastąpiły później, pozwoliły kierowcy zrozumieć rozpaczliwe wrzaski właściciela motelu w pobliżu Arlington, dobiegające zza ogromnej sterty toreb podróżnych: - Prędzej wysadzę się w powietrze, zanim ich tu jeszcze raz wpuszczę! Niech to szlag trafi! Pieprzone tańce wojenne dokoła pieprzonego ogniska na pieprzonym parkingu! Inni goście uciekali jak przed zarazą i oczywiście zapomnieli mi zapłacić! - Człowieku, coś ci się pomyliło. To były tylko tańce błagalne - wiesz, coś w rodzaju modlitw o deszcz, wyzwolenie z niewoli albo o kobietę. - Wynocha stąd!!! Po załadowaniu bagaży - ze względu na ich nadzwyczajną liczbę część musiała zostać przytroczona do dachu autobusu - przyszła kolej na następne okropieństwa, rozgrywające się w kłębach cuchnącego dymu wydzielanego przez topione nad ogniem świecowe kredki. - Jeśli wymieszać je z parafiną i rozmazać po twarzy, to pod wpływem ciepła zaczynają się rozpuszczać, dając znakomity efekt. Blade twarze boją się tego jak cholera... Spójrz. Kierowca spojrzał i zobaczył jaskrawe barwy spływające po twarzy osobnika nazwiskiem Calfnose, w wyniku czego niewiele brakowało, by autobus wjechał do wnętrza dyplomatycznej limuzyny z flagą Tanzanii. Skończyło się jednak tylko na wgięciu tylnego zderzaka, gdyż po gwałtownym skręcie kierownicy autobus przeskoczył na sąsiedni pas i przemknął obok samochodu osobowego, ścinając mu boczne lusterko. Z wnętrza limuzyny kilka czarnych twarzy wpatrywało się wybałuszonymi z przerażenia oczami w kilkadziesiąt znacznie bardziej kolorowych, miotających się za szybami pędzącego autokaru. Potem rozległy się basowe dźwięki co najmniej dziesięciu bębnów: bum-bum... bumbum... bum-bum... Niemal natychmiast zawtórowały 250 im dzikie wrzaski, narastające w histerycznym crescendo, aż wreszcie głowa oszołomionego kierowcy zaczęła wbrew jego woli poruszać się w przód i w tył, jakby był kogutem w rui zastanawiającym się nad wyborem partnerki. Cisza, która nastała niespodziewanie, przynosząc ze sobą niewysłowioną ulgę, bez wątpienia miała związek z czyjąś Zdaje się, dziewczęta i chłopcy, że coś nam się pochrzaniło! - wykrzyknął terrorysta nazwiskiem Calfnose. - Czy to przypadkiem nie pieśń na noc poślubną? - Mnie tam raczej przypominała Bolero Ravela! - odkrzyknął ktoś z końca autobusu. - A kto się na tym pozna? - zapytała jakaś kobieta. - Może i nikt - odparł Calfnose - ale Grzmiąca Głowa viedział, że Biuro do Spraw Indian może po cichu przysłać paru pertów - Jeśli to będą Mohawkowie, to dadzą nam w dupę! - zawołał ktoś inny. Sądząc
po głosie, był to jeden ze starszych członków szczepu - Legendy mówią, że kiedy tylko zaczynał padać śnieg, wyrzucali nas z naszych wigwamów! - W takim razie na wszelki wypadek przećwiczmy pieśń na powitanie słońca. Myślę, że będzie całkiem na miejscu. A która to, Johnny? - zapytała jakaś kobieta. - Ta, która przypomina trochę tarantellę... - Ale tylko wtedy, gdy śpiewa się ją vivace - wtrącił się wymalowany zuch z przodu autokaru. - W tempie adagio brzmi jak motyw żałobny z Sibeliusa. - W porządku, dziewczyny! Idźcie na tył i przećwiczcie jeszcze raz swój taniec. Pamiętajcie, że Grzmiąca Głowa chce mieć parę gołych nóg dla telewizji, ale bez żadnych pończoch i podwiązek. - O , rety!... A niech mnie! - rozległy się męskie głosy. - Dobra, zaczynamy jeszcze raz! • Ponownie rozległo się bicie w bębny i zapanowały dzikie wrzaski, którym tym razem towarzyszyło jeszcze tupanie bosych kobiecych stóp. Kierowca usiłował skoncentrować się na prowadzeniu autokaru w gęstym ruchu; może by mu się nawet udało, gdyby nie to, że ktoś przewrócił naczynie z rozpuszczonymi czerwonymi kredkami, wyniku czego spódniczka jednej z tancerek stanęła w płomieniach. 251 Kilku wojowników rzuciło się ofiarnie na pomoc, nie zważając na grożące im niebezpieczeństwo. - Won z tymi łapami! - wrzasnęła rozwścieczona indiańska dziewoja. Kierowca podskoczył jak dźgnięty szpilką, a autokar wjechał prawymi kołami na chodnik i zmiótł hydrant przeciwpożarowy; na Independence Avenue trysnął potężny gejzer, zalewając strumieniami wody samochody i przechodniów. Według przepisów obowiązujących w firmie kierowca pojazdu, któremu zdarzył się taki wypadek, powinien się natychmiast zatrzymać, zawiadomić przez radio dyspozytora i czekać na przybycie policji. Przepisy jednak nie wspominały ani słowem, czy obowiązek ten dotyczy także kierujących autobusem pełnym dzikich terrorystów wymazanych od stóp do głów roztopionymi kredkami świecowymi. Ponieważ do celu podróży pozostało już zaledwie pięć przecznic, kierowca postanowił, że dojedzie tam, pozbędzie się ładunku wrzeszczących jak pomyleńcy, odzianych w skórzane stroje barbarzyńców wraz z ich bagażami i kociołkami z farbami, a następnie wróci czym prędzej do bazy, wręczy dyspozytorowi rezygnację, pogna do domu, złapie żonę pod pachę i wsiądzie z nią do najbliższego samolotu odlatującego do najbardziej oddalonego miejsca na kuli ziemskiej. Na całe szczęście ich jedyny syn jest prawnikiem i zajmie się zatuszowaniem sprawy. Do diabła, przecież tylko ojcu może zawdzięczać to, że w ogóle ukończył studia!... Po trzydziestu sześciu latach spędzonych za kółkiem człowiek potrafi wyczuć, kiedy zbliża się krytyczna chwila. Zupełnie jak we Francji podczas drugiej wojny światowej, kiedy dostawali łupnia od szkopów i dowodzenie dywizją przejął wielki generał Hawkins. Powiedział im wtedy prosto w twarz: „Żołnierze, zawsze nadchodzi taki czas, kiedy trzeba albo odciąć przynętę, albo zdecydować się powalczyć z dużą rybą. Ja podjąłem decyzję, że będziemy walczyć. Idziemy do ataku!" I poszli. Wspaniały człowiek miał wówczas rację, ale teraz nie było nic, co można by zaatakować - żadnego nieprzyjaciela o morderczych zamiarach, tylko banda wariatów, którzy postanowili za wszelką cenę odwieść go od zdrowych zmysłów! Trzydzieści sześć lat pracy... Dobre, sensowne życie. Ale teraz, w tej krytycznej chwili, kiedy nie pozostał żaden cel do atakowania, należy odciąć przynętę. Ciekawe, co powiedziałby wielki generał Hawkins... Zapewne coś w tym rodzaju: - Jeśli nieprzyjaciel nie jest wart wysiłku, znajdź sobie innego! 252
Kierowca postanowił odciąć przynętę. Nieprzyjaciel nie był wart wysiłku Jako ostatni wysiadł z autokaru terrorysta o nazwisku Calfnose, i z twarzą ociekającą stopionymi kolorowymi kredkami. - Masz - powiedział dzikus, wręczając kierowcy małą monetę o niewielkiej lub prawie żadnej wartości. - Wódz Grzmiąca Głowa kazał dać to temu, kto dostarczy
nas do „punktu przeznaczenia". Cholera wie, co miał na myśli, ale teraz to jest twoje, kolego. Z tymi słowami Calfnose dał susa na chodnik, trzymając na ramieniu drąg z jakimś wymalowanym na kartonie hasłem. „...aż do punktu przeznaczenia. Po tym, co zrobimy, już nic nie będzie takie jak było. Do ataku!" Tak powiedział przed czterdziestu laty we Francji generał MacKenzie Hawkins. Kierowca spojrzał na monetę i aż wstrzymał oddech ze zdumienia. Była to replika ich dywizyjnej odznaki sprzed czterdziestu lat, z wizerunkiem genialnego dowódcy! Czyżby sygnał z nieba? Raczej mało prawdopodobne, jako że już od dłuższego czasu ani on, ani żona nie zaglądali do kościoła. Niedzielne popołudnia istniały po to, żeby oglądać te wszystkie telewizyjne programy, w których politycy dosypywali węgla do gniewnego ognia płonącego w jego duszy, żona zaś gasiła go kolejnymi szklaneczkami Krwawej Mary. Dobra z niej kobieta Ale żeby coś takiego? Odznaka niezapomnianej dywizji i słowa najwspanialszego dowódcy, jaki kiedykolwiek pojawił się na świecie? Boże, trzeba stąd zmykać. Dziwna sprawa! Kierowca uruchomił silnik, wdusił w podłogę pedał gazu i popędził Pierwszą Ulicą. Zerknąwszy we wsteczne lusterko przekonał się, że ściga go gromada ludzi z pomalowanymi twarzami. - Pieprzę was! - wrzasnął co sił w płucach. - Mam już dosyć! Wyjeżdżam z kobietą na zachód, może nawet tak daleko na zachód, f że aż na wschód, na przykład na Samoa! Zapomniał jednak o przytroczonych do dachu autobusu trzydziestu siedmiu torbach podróżnych.
31 13.06 I kiedy rozległ się dzwonek u drzwi, Aaron i Sam przemknęli do sypialni, by uniknąć ewentualnego rozpoznania, Jenny zaś obrzuciła pokój uważnym spojrzeniem, po czym zapytała: - Kto tam? - Szybko, panno Janey! - odparł głos należący ponad wszelką wątpliwość do Romana Z. - To ciężkie jak diabli! Redwing otworzyła drzwi i ujrzała stojącego w progu Romana, a za nim mokrych od potu Desich, dźwigających ogromny kufer. - Dobry Boże, dlaczego nie powiedzieliście w recepcji, żeby dostarczono go na górę? - Mój najdroższy przyjaciel, który chwilowo jest brutalnym i obłąkanym „pułkownikiem", kazał nam, żebyśmy sami go przynieśli. - Cygan wszedł do pokoju. - W przeciwnym razie, gdyby kufer otworzył się i jakiś nieszczęśnik zobaczył jego zawartość, musiałbym osobiście poderżnąć mu gardło. Chodźcie, moi prawie najdrożsi przyjaciele! - Nie wierzę, żeby Cyrus wydał taki rozkaz - odparła Jennifer. Desi Pierwszy i Drugi wtaszczyli kufer do apartamentu i postawili go pionowo. - Przynajmniej mogliście wziąć wózek. - Znaczy się, samochód? - zdziwił się Desi Drugi, ocierając pot z czoła. - Nie, mały wózek na czterech kółkach, służący do przewożenia bagaży. - A ty powiedziałeś, że nie wolno! - wrzasnął D-Jeden na Romana. 254 - Dlatego że znakomity „pułkownik" był zajęty rozmową z tymi zwariowanymi ludźmi z ciężarówki i bąknął tylko: „Bierzcie to, szybko. Nie powiedział: „Wsadźcie to na wózek, szybko!" Mój najdroższy przyjaciel jest bardzo cwany; nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie zastawił pułapki. Próbowaliście kiedyś uciec z supermarketu, pchając wózek z zakupami? Od razu włącza się alarm, prawda, panno Janev
- To dlatego, że na towarach znajdują się kody magnetyczne, które są neutralizowane przy kasie... - A widzicie? Mój najdroższy przyjaciel ocalił nam życie! - Otrzymacie godziwe wynagrodzenie za wasz wysiłek - oświadczył Aaron Pinkus, który wraz z Samem wyszedł z sypialni. - Czy ktoś mógłby to otworzyć? - dodał, spoglądając na kufer. - Nie ma klucza - oznajmił Roman Z. - Tylko małe cyferki przy zamkach. - Ja znam szyfr - powiedział nienagannie ubrany Cyrus, wchodząc do apartamentu i natychmiast zamykając za sobą drzwi. - Przykro mi, panie Pinkus, ale musiałem obciążyć firmę rachunkiem za transport - Podał im pan moje nazwisko?! - Oczywiście, że nie, ale dostawca może do pana dotrzeć, jeśli sprawa wyjdzie na jaw. - Ja się tym zajmę! - wykrzyknął Sam. - Zatrudnianie do wykonywania nielegalnych zadań zbiegłych więźniów i najemników poszukiwanych listami gończymi... Błahostka! - Kochanie, my robimy dokładnie to samo - przypomniała mu Jennifer. - Jak to? - Na litość boską, otwórzcie wreszcie ten kufer! Czuję na karku Oddech Shirley, a zapewniam was, że to nic przyjemnego. Ostatni raz rozmawiałem z nią wczoraj rano. - Daj mi pan jej numer - zażądał Roman Z., poprawiając błękitną jedwabną szarfę na pomarańczowej jedwabnej koszuli. - Różne są baby na świecie, ale żadna z nich nie może oprzeć się moim wdziękom. Prawda, przyjaciele? - Shirley natychmiast kazałaby pana aresztować - zapewnił go Aaron. Wątpię, czy zadowoliłby ją stan pańskich finansów. -- Jest! - wykrzyknął Cyrus M. i otworzył kufer. 255 - Mój Boże... - szepnęła Jennifer Redwing. - Tyle żelastwa! - Mówiłem ci, Jenny - odparł Cyrus, spoglądając na metalowe napierśniki i hełmy wiszące na wieszakach obok przedziwnych stro jów. - To poważna gra. 13.32 Zawartość kufra została rozdzielona wśród zebranych, którzy bezzwłocznie zaczęli się przebierać. Zgodnie z rozkazami Jastrzębia (nieco uzupełnionymi i skorygowanymi przez Cyrusa, który pełnił obecnie funkcję jego głównego doradcy do spraw wojskowych), podstawowym celem było zmylenie zwiadowców nieprzyjaciela, którzy będą poszukiwać ich w tłumie oblegającym gmach Sądu Najwyższego, a tym samym uzyskanie możliwości wejścia do budynku. Znalazłszy się we wnętrzu, należało przedostać się przez kordon strażników w taki sposób, żeby nikt nie rozpoznał Sama, Aarona, Hawkinsa ani Jennifer. MacKenzie był pewien, że strażnicy otrzymali dokładne rysopisy jego i Devereaux, a być może także Aarona, który przecież był pracodawcą Sama. Ponieważ Jenny występowała już kiedyś przed Sądem Najwyższym i łatwo było ustalić, że należy do plemienia Wopotami, istniało spore prawdopodobieństwo, że ona także znalazła się na czarnej liście. Jasne, że nikt nie mógł mieć całkowitej pewności, że tak jest w istocie, ale niewyobrażalna potęga finansowa wrogów „tragicznie zmarłego" Vincenta Mangecavallo kazała poważnie liczyć się z tą ewentualnością. Pokonanie trzeciej przeszkody zależało w głównej mierze od tego, czy przed wpuszczeniem do sali posiedzeń Sam, Aaron i Hawkins zdołają znaleźć męską, Jennifer zaś damską toaletę. Według szczegółowych planów budynku, zdobytych w jakiś sposób przez „krewnych" Bam-Bama, a potwierdzonych przez jego ukochaną ciotkę Angelinę, na pierwszym piętrze, gdzie mieściły się sale posiedzeń, znajdowały się dwa takie przybytki, po jednym na końcu wyłożonego marmurem korytarza. Konieczność odwiedzenia toalet wiązała się bezpośrednio z podstawowym celem, jakim było oszukanie zwiadowców penetrujących tłum zgromadzony przed gmachem. Jednak zawartość kufra sprawiła, że z sypialni dobiegł przeraźliwy krzyk Jennifer: - Sam, to niemożliwe! ;256
O czym mówisz? - zapytał Devereaux, wyłaniając się niepewnie z drugiej sypialni. Miał na sobie bufiasty garnitur w wielką kratę, w którym sprawiał wrażenie co najmniej o połowę tęższego, niż był naprawdę, ale największe zdziwienie musiał budzić widok jego głowy. Znajdowała się na niej brązowa skołtuniona peruka, której długie kędziory wyłaniały się spod filcowego kapelusza z okrągłym denkiem i podwiniętym rondem, bardzo przypominającego ulubione nakrycie głowy kościelnych dostojników z lat dwudziestych. Sam pchnął uchylone drzwi sypialni, w której przebierała się Jenny, i stanął w progu. - Mogę ci pomóc? ,- AaaaaL. ; ;i; z * - Czy twój krzyk ma oznaczać tak czy nie? '; - Co to ma być? - Według prawa jazdy i karty wyborczej, dołączonych do ubrania, nazywam się AlbyJoe Scrubb i jestem właścicielem fermy drobiu... A co t o ma być, do wszystkich diabłów? - Była tancerka z music-hallu! - warknęła Jenny, usiłując po raz kolejny zapiąć metalowy napierśnik na swym imponującym biuście. - No, wreszcie. Teraz jeszcze ta cholerna żarówiasta bluzka, która nie podnieciłaby nawet wyposzczonego goryla. M n i e podnieca - zauważył skromnie Sam. Bo jesteś głupszy od goryla, a w dodatku widocznie łatwiej się podniecasz - Hej, daj spokój! Przecież jesteśmy po tej samej stronie. A tak zupełnie serio, to kim właściwie masz być? Przypuszczalnie zepsutą kobietą, której wypukłości, dodatkowo uwidocznione dzięki temu kuloodpornemu gorsetowi, mają odwrócić uwagę strażników i zmniejszyć ich czujność. Jastrząb myśli o wszystkim. Nawet o libido - zgodziła się Redwing, wciągając przez głowę jaskrawozk: na bluzkę. Poprawiła ją, obciągnęła żółtą króciutką spódniczkę i pochyliła się lekko do przodu, spoglądając w dół, na doskonale widoczne w głębokim dekolcie piersi. - To wszystko, co udało mi się zrobić... - stwierdziła z ciężkim westchnieniem. Pozwól, może trochę pomogę... Precz z łapami. A teraz najtrudniejsze: „zabezpieczenie części głowowej", jak by zapewne powiedział pewien żyjący zabytek z okresu gorączki złota. 257 - Właśnie, co się stało z twoimi włosami? - zdziwił się Sam. - Są takie jakby przylizane i dziwnie spięte z tyłu... - To przedostatni etap zemsty twojego neandertalczyka. - Jenny sięgnęła do wielkiego kartonowego pudła stojącego na łóżku i wyjęła z niego platynową perukę przymocowaną do stalowego hełmu. - Ten kuloodporny skalp jest tak ciężki, że do końca roku będę chodziła ze sztywnym karkiem - naturalnie zakładając, że w ogóle dożyję końca roku. - Ja też dostałem coś takiego - poinformował ją Sam. - Możesz kręcić głową, ale uważaj, żebyś nią nie skinęła, bo złamiesz sobie nos. - Czy kobieta, która wygląda w ten sposób, może kręcić głową? - Rozumiem, co masz na myśli. Powiedziałaś, że to przedostatni etap zemsty Hawkinsa; na czym polega ostatni? - Wydawało mi się, że to oczywiste. Wyda mnie na pastwę obyczajówki i aresztują mnie jako dziwkę. - Sam! - zawołał Aaron Pinkus z salonu. - Na pomoc! - Ostatnio jestem diabelnie popularny - mruknął Devereaux, wybiegając z sypialni. Jennifer pośpieszyła za nim. Ich oczom ukazał się najbardziej nieprawdopodobny widok, jaki mogliby sobie wyobrazić, naturalnie zakładając, że wcześniej nie zobaczyliby swojego odbicia w lustrze. Zamiast drobnej, lecz mimo to dystyngowanej postaci najlepszego bostońskiego prawnika, ujrzeli przed sobą odzianego w długi czarny płaszcz chasydzkiego rabina, w płaskim czarnym kapeluszu, spod którego wyłaniały się dwa kosmyki kręconych czarnych włosów. - Chcesz wysłuchać naszej spowiedzi, naturalnie o ile praktykujecie coś takiego? - zapytał Sam. - Wcale nie jesteś zabawny - odparł Aaron, czyniąc w jego stronę kilka niepewnych kroków. Niemal jednak natychmiast zachwiał się i aby odzyskać równowagę, chwycił stojącą na biurku lampę, która naturalnie runęła na podłogę. - Jestem cały zakuty w żelazo! - wykrzyknął gniewnie.
- To dla pańskiego dobra, panie Pinkus - wyjaśniła Jennifer. Minęła Sama, podbiegła do starszego mężczyzny i chwyciła go pod ramiona. - Przecież Cyrus powiedział wyraźnie, że musimy się zabezpieczyć. - Te zabezpieczenia zabiją mnie, moje dziecko. Na plaży Omaha niosłem na plecach dwudziestokilogramowy plecak, przez który o mało co nie utonąłem w wodzie głębokości jednego metra, a wtedy byłem 258 przecież znacznie młodszy. Zbroja, którą mam na sobie, waży znacznie więcej niż dwadzieścia kilogramów. - Tak naprawdę będzie panu ciężko tylko na schodach przed budynkiem sądu. Potem musimy się rozdzielić, ale powiem Johnny'emu Calfnose, żeby przysłał panu kogoś do pomocy. - Calfnose? Mam wrażenie, że przypominam sobie to nazwisko. Nie należy ono do tych, które się łatwo zapomina. A - Mac kieruje poprzez niego szczepem - wyjaśnił Sam. - Ach, rzeczywiście. To właśnie on zadzwonił do domu Sidneya, zaraz potem Jennifer i nasz generał rozegrali mecz na wrzaski. * - Johnny Calfnose i MacKenzie Hawkins tworzą znakomity zespół. Świetnie się uzupełniają, jak szlam i ścieki. Calfnose wciąż jeszcze nie oddał mi pieniędzy za kaucję, a Hawkins złamał mi życie i karierę... Tak czy inaczej, Johnny na pewno znajdzie kogoś, kto panu pomoże. Jeśli nie, to oskarżę go o zdefraudowanie części pieniędzy, którymi generał Grzmiący Dureń przekupił Radę Starszych. - Naprawdę to zrobił? - zdumiał się Devereaux. - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, ale to byłoby coś dokładnie w jego stylu. Rozległo się donośne pukanie do drzwi. Otworzył je Sam. - Proszę wejść, pułkowniku - zaprosił Cyrusa, po raz kolejny lekko oszołomiony nienaganną elegancją najemnika. - Choć, szczerze mówiąc, wyglądasz jak nieco przyciemniona wersja Daddy'ego Warbucksa. - Niezły pomysł, Sam. W takim razie pozwól, że przedstawię ci moich dwóch przyjaciół, a właściwie przyjaciół sędziego Óldsmobile'a... Na pewno w ten sposób przyczynię się do rozszerzenia twoich horyzontów. - Cyrus wszedł do pokoju i dał znak obu Desim, żeby uczynili to samo. Nie byli to jednak ci sami Arnazowie, których zebrani w apartamencie znali do tej pory. D-Jeden, z ponownie uzupełnionymi brakami w uzębieniu, miał na sobie staromodny szary garnitur i elegancką granatową koszulę zwieńczoną białą koloratką. D-Dwa - także duchowny, ale innego wyznania - wystroił się w czarny garnitur, koloratkę i złoty krzyż na gorsie koszuli. - Oto wielebny Elmer Pristin, pastor Kościoła episkopalnego, oraz ojciec Hector Alizongo z katolickiej diecezji w Górach Skalistych. - Wielkie nieba! - stęknął Aaron, opadając bez sił na fotel. - Mój Boże! - zawtórowała mu jasnowłosa ulicznica, czyli Jenny. - On słyszy cię, dziecko - odparł D-Dwa, czyniąc znak krzyża, 259 po czym natychmiast zreflektował się i pobłogosławił wszystkich zebranych odwrotnie, niż należało. - Uważaj, blasfemo\ - warknął Desi Pierwszy. - Czego chcesz, locol Ciebie też pobłogosławiłem, choć jesteś durny protestant! - W porządku, chłopcy - wtrącił się Devereaux. - I tak zrozumieliśmy... Cyrus, o co tu chodzi? - Przede wszystkim muszę sprawdzić, czy znaleźliście wszystko, co było dla was przeznaczone. W kufrze znajdowała się szczegółowa lista. - Jennifer, Sam i Aaron skinęli głowami. - Znakomicie - ciągnął najemnik. - Były jakieś kłopoty z wypkamem? - A co to takiego? - zapytał Pinkus z fotela. - Skrót od wyposażenia kamuflażowego. Chcemy, żebyście czuli się tak swobodnie, jak tylko możliwe. A więc, były jakieś problemy? - Szczerze mówiąc, pułkowniku, powinien pan chyba wynająć jakiś mały dźwig, żeby mną poruszać - odpowiedział Aaron. - To żaden kłopot, Cyrus - odezwała się pośpiesznie Re-dwing. - Panu Pinkusowi pomoże jeden z członków plemienia.
- Przykro mi, Jenny, ale nie ma mowy o żadnych kontaktach z twoimi ludźmi. Poza tym nie będzie takiej potrzeby. - Zaraz, chwileczkę! - wtrącił się Devereaux. - Mój czcigodny szef prawie nie może chodzić w tej średniowiecznej zbroi! - Przez cały czas będą mu towarzyszyć dwaj duchowni. - Nasi Arnazowie? - zdumiała się Jennifer. - Tak jest. To pomysł Hawkinsa - muszę przyznać, że znakomity... Wielebny Pristin oraz ojciec Alizongo przybyli wraz z rabinem Rabinowitzem do Sądu Najwyższego, by zaprotestować przeciwko ostatnim decyzjom, które uważają za antychrześcijańskie i jednocześnie antyżydowskie. Brakuje jeszcze tylko jakiegoś murzyńskiego przywódcy, ale wtedy zmniejszyłoby się zainteresowanie telewizji. - Rzeczywiście, niesamowity pomysł - przyznał Sam. - A gdzie się podział Roman Z.? - Nawet boję się o tym myśleć - odparł Cyrus. - Chyba nas nie opuścił? - zaniepokoiła się Jenny. - Skądże znowu. Głęboko wierzy w mądrość cygańskiego przysłowia, nawiasem mówiąc, ukradzionego Chińczykom, które mówi, że ten kto ocali życie drugiemu człowiekowi, ma prawo do końca s w o j e g o życia żądać od niego, by go utrzymywał. 260
Chyba coś pokręcił - stwierdził Aaron. - Zdaje się, że jest ładnie na odwrót. Oczywiście - zgodził się Cyrus - ale Cyganie zmienili ołowie, i tylko to się teraz liczy. A więc, gdzie on jest? - nie ustępowała Jennifer. Dałem mu pieniądze, żeby wypożyczył kamerę wideo, ale podejrzewam, że właśnie w tej chwili kradnie ją ze sklepu pod pozorem, że chce sprawdzić refrakcję soczewek w świetle słońca. Mogę się mylić, ale mocno w to wątpię. On nie cierpi płacić za cokolwiek. - Podejrzewam, że według niego jest to głęboko nieetyczne. - Powinien ubiegać się o fotel w Kongresie - mruknął Sam. - Po co nam kamera? - pytała dalej Redwing. - Tym razem ja to wymyśliłem. Wydaje mi się, że powinniśmy rejestrować manifestację Indian Wopotami, ze szczególnym uwzględnieniem ewentualnych prób przeszkodzenia im w tym, do czego mają pełne prawo, to znaczy w zwołaniu zgromadzenia i dostarczeniu petycji najwyższej władzy sądowniczej w kraju. - Wiedziałem! - zawołał słabo Pinkus ze swego fotela. - Może i jest zawodowym żołnierzem i chemikiem, ale przede wszystkim to prawnik - Wcale nie - zaprzeczył Cyrus. - Po prostu miałem dość burzliwą młodość, w związku z czym przekonałem się na własnej skórze, jakie prawa gwarantuje mi konstytucja. Zaraz, chwileczkę - odezwał się Sam z nutą sceptycyzmu w głosie • Spuśćmy na chwilę z tonu i przyjrzyjmy się temu dokładniej. Jeśli się nie mylę, nie zmontowane nagranie wideo, z podawaną przez cały czas datą i godziną, jest uważane za niepodważalny dowód, prawda? Myślę, że twoje słowa poparłoby co najmniej kilku kongres-manow i senatorów, a także jeden lub dwóch burmistrzów - odparł najemnik z czymś w rodzaju ledwo uchwytnego uśmiechu na twarzy. - Szczególnie ci, którzy ostatnio zainteresowali się używaniem i dystrybucją białego drogocennego proszku. Otóż to. Jeśli więc będziemy dysponować taśmą z wizerunkami osób usiłujących przeszkodzić w proteście zorganizowanym z poszanowaniem wszelkich przepisów prawa... • ...i jeśli te osoby - wpadła mu w słowo Jennifer - zostaną zidentyfikowane jako pracownicy lub współpracownicy jakichś rządowych agencji, zyskamy poważny argument przetargowy. 261 - Nie chodzi tylko o agencje rządowe - wyjaśnił Cyrus. - W tłumie będą także najemni bandyci, którym zapłacono za to, żeby was powstrzymali. Ich mocodawcy są tak przerażeni, że na samą myśl o was gryzą ściany, robiąc jednocześnie w portki. - Próba przeszkodzenia w czynnościach prawnych z użyciem brutalnej siły... - mruknął Sam. - Perspektywa dziesięciu lat odsiadki złamie podczas procesu każdego z tych
rzezimieszków. - Pułkowniku, proszę przyjąć wyrazy najwyższego szacunku! - powiedział Aaron, wstając z fotela przy akompaniamencie odgłosów tarcia metalu o metal. - Nawet jeśli wszystko pójdzie nie tak jak trzeba, mamy przygotowaną drugą linię obrony. - Ja nazywam to przypiekaniem tyłków tym, którzy chcieli przypiec je nam. - Bardzo słusznie! Wie pan co?... Bez względu na to, czy skończył pan prawo, czy nie, chętnie zatrudnię pana w mojej firmie - powiedzmy, jako stratega w dziale przestępstw kryminalnych. - Czuję się bardzo zaszczycony, ale chyba będzie lepiej, jeśli najpierw porozmawia pan ze swoim przyjacielem, Cooksonem Frazie-rem. Pan Frazier ma dom na Karaibach, dwa domy we Francji, mieszkanie w Londynie oraz kilka, niestety, nie pamięta dokładnie ile, w górskim rejonie Utah albo Kolorado. Ostatnio dokonano tam licznych włamań, więc zaproponował mi, żebym zajął się zorganizowaniem systemu zabezpieczającego jego własność przed niepożądanymi gośćmi. - Wspaniale! Otrzyma pan bardzo wysokie wynagrodzenie. Naturalnie zgodzi się pan? - Może na kilka tygodni. Jednak najbardziej zależy mi na tym, żeby wrócić do laboratorium. Bądź co bądź jestem inżynierem chemikiem i uważam, że właśnie ten zawód jest najbardziej ekscytujący. Devereaux potrząsnął głową. - Teraz usłyszałem już wszystko, co miałem usłyszeć - mruknął z niedowierzaniem. Nagle rozległo się walenie do drzwi. Wszyscy podskoczyli nerwowo, tylko Cyrus zachował niezmącony spokój. - Zostańcie na miejscach - polecił. - To Roman. Uważa, że zawsze powinien wchodzić do pokoju z fasonem - szczególnie jeśli ucieka przed policją. Najemnik otworzył drzwi. W korytarzu rzeczywiście stał Roman Z., 262
tylko, że zamiast jednej kamery, miał cztery, po dwie w każdej ręce, oraz wielką reporterską torbę, która wisiała mu na szyi na szerokim pasku. Jedwabna pomarańczowa koszula, jedwabna błękitna szarfa, obcisłe czarne spodnie i złoty kolczyk ustąpiły miejsca strojowi, w jakim zwykle widzi się reportera wyskakującego z telewizyjnego mikrobusu na miejscu jakiegoś poważnego wypadku albo pożaru. Roman Z. miał na sobie czyste, choć mocno sprane levisy oraz białą bawełnianą koszulkę z wielkim napisem na piersi: WFOG-TY PRASA
Zadanie wykonane, najdroższy przyjacielu... to znaczy pułkowniku - oznajmił, wchodząc do pokoju. Na widok Sama, Jenny i Aarona stanął jak wryty, po czym zapytał z zainteresowaniem: - A gdzie tańczący niedźwiedź? - Sam nim jesteś - warknął Cyrus. - Niedźwiedzie też uwielbiają plądrować... Po co aż cztery kamery? - Którejś może się stać coś złego - odparł Cygan z uśmiechem. - Mamy też mnóstwo kaset dodał, wskazując na torbę. A gdzie rachunek? - Że co? - Papier, na którym napisano, ile zapłaciłeś za wypożyczenie | jaki dałeś zastaw. - Och, nic takiego mi nie dali. Są bardzo chętni do współpracy. - O czym ty mówisz, Roman? - zapytała Redwing. Wszystko załatwiłem, panno Janey... Jeśli to pani jest pod tym pięknym strojem. - W jaki sposób?! - wykrzyknął Devereaux. - Wziąłem sprzęt na firmę! - wyjaśnił Cygan, wypinając dumnie pierś. - Bardzo mi się śpieszyło, a oni mnie zrozumieli. - Przecież nie ma takiej firmy! - ryknął Cyrus. - Może kiedyś wyślę im list z przeprosinami. - Pułkowniku, nie mamy czasu na remanenty - powiedział Inkus, przy pomocy Jennifer wstając z fotela. - Co teraz? - To bardzo proste - odparł Cyrus. - Wcale takie nie było. ;.*....
263
14.16 Bum-bum!... Bum-bum!... Bum-bum-bum-bum!... Bum-bum!... Aiiiiiya, aaaaaaaia! Aiiiiiya, aaaaaaaia!... Na schodach prowadzących do budynku Sądu Najwyższego rozpętało się indiańskie szaleństwo: bębny bębniły, tancerki tańczyły, wymachiwano transparentami, a zgromadzony tłum zaczęło ogarniać coraz większe otumanienie. Turyści, a raczej turystki nie posiadały się z wściekłości, natomiast ich mężowie nie mieli nic przeciwko temu, że biorące udział w proteście tancerki są niezwykle atrakcyjne i noszą krótkie, powiewające spódniczki. - Jebediah, nie przejdziemy tędy! - Właśnie. - Gdzie jest policja? - Właśnie. - Olaf, ci szaleńcy nie chcą nas przepuścić! - Właśnie. - Czy ich nie obowiązują żadne prawa? - Właśnie. - Stavros, przed świątynią Ateny coś takiego byłoby nie do pomyślenia! ^' - Właśnie. - Przestań się gapić! - Odczep się... O, rety! Przepraszam, Olimpio... Za rogiem, na Capitol Street, w cieniu jednej z bram ukryli się dwaj wysocy mężczyźni. Jeden z nich miał na sobie wspaniały generalski mundur, drugi obszarpany strój włóczęgi. Włóczęga opuścił na chwilę kryjówkę, ostrożnie wystawił głowę z bramy, po czym wrócił pędem do generała. - Wszystko toczy się zgodnie z planem, Henry - zameldował MacKenzie Hawkins. Robi się coraz bardziej gorąco! - Czy są już reporterzy? - zapytał Sutton. - Dałem ci jasno do zrozumienia, że nie rozpocznę występu, dopóki nie zjawią się kamery. - Jest chyba kilka stacji radiowych, bo widziałem paru ludzi z mikrofonami. - To za mało, mój drogi. Chodzi mi o kamery. - Wiem, wiem! - Jastrząb ponownie wybiegł z bramy, ale zaraz wrócił. - Właśnie przyjechała ekipa telewizyjna! - Z jakiej stacji? A może to ogólnokrajowa sieć? - Skąd mam wiedzieć, do cholery? . Więc dowiedz się, mon general. Mam swoje wymagania. ^ Święty Jezu na trampolinie! - Bluźnierstwa nic ci nie pomogą. Wyjrzyj raz jeszcze. Jesteś nieznośny, Henry! Mam nadzieję. W tym zawodzie to jedyny sposób, żeby cokol wiek osiągnąć. Pośpiesz się, bo ogarnia mnie coraz większa ochota, żeby dać popis prawdziwego kunsztu aktorskiego. Zupełnie tak samo jak w teatrze, kiedy słyszę za kulisami publiczność zapeł-niającą widownię. Nigdy nie masz tremy? Mój przyjacielu, jeśli chodzi ci o to, czy boję się sceny, to wiedz, to ona się mnie boi, gdyż moje pojawienie się na niej przypomina uderzenie gromu! Cholera! Jastrząb popędził na punkt obserwacyjny, ale tym razem nie wrócił natychmiast do aktora, tylko został tam dłużej, gdyż zobaczył to, na co czekał: po drugiej stronie Pierwszej Ulicy zatrzymały się jedna za drugą cztery taksówki. Z pierwszej wysiedli ksiądz, pastor i stary rabin, któremu pomagali obaj chrześcijańscy duchowni. Z drugiej wyłoniła się podobna do Marilyn Monroe panienka lekkich obyczajów - może falowanie biodrami ustępowało nieco oryginałowi, ale komu to przeszkadzało? Trzecia taksówka wypluła jakiegoś wieśniaka w baloniastych spodniach w kratę i takiej samej marynarce. Na głowie miał dziwaczny kapelusz, a ogólnie rzecz biorąc, sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą wytarzał się w kurzym łajnie. Zawartość czwartej taksówki wyrównała z nawiązką rozczarowanie, jakie mógł wywołać banalny wygląd tej piątki; czarnoskóry, nienagannie ubrany mężczyzna, który stanął na chodniku, był tak potężnych rozmiarów, że stojący obok niego samochód zaczął nagle przypominać pojazd dla krasnali. Zgodnie z
wcześniejszymi ustaleniami Jennifer, Sam i Cyrus rozeszli się w przeciwne strony, nie dając po sobie poznać, że się znają, ale żadne z nich nie poszło w kierunku gmachu Sądu Najwyższego. Trzej duchowni pozostali na miejscu; chyba doszło między nimi do jakiegoś nieporozumienia, gdyż głowa rabina wykonywała ruchy w górę i w dół, natomiast dwaj chrześcijańscy kapłani zdawali się czemuś zaprzeczać. Jastrząb sięgnął do kieszeni nędznego płaszcza i wyciągnął krótko-falówkę - Calfnose! Calfnose, odezwij się! , W tym przypadku nie było potrzeby wymyślania pseudonimu. 265 - Właśnie - Nie drzyj się tak, G. G. Mam to w uchu! .^^(i ,•. przybył nasz kontyngent... -; - Podobnie jak połowa jurnej ludności Waszyngtonu. Druga połowa ma ochotę oskalpować nasze dziewczęta. - Niech nie przestają ani na chwilę! - A jak daleko mają się posunąć? Przecież kazałeś im zdjąć podwiązki! - Po prostu niech ciągle tańczą, śpiewają i walą mocno w bębny. Potrzebuję jeszcze dziesięciu minut. - Załatwione, G. G.! Jastrząb popędził z powrotem do bramy. »< $ - Henry, wchodzisz za dziesięć minut! - Dopiero? Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia, a kiedy wrócę, bierzemy się ostro do roboty. >. - Co to za sprawy? - Muszę wyeliminować kilku nieprzyjaciół. - Co t a k i e g o ? - Nic, czym należałoby się przejmować. Są jeszcze młodzi i niedoświadczeni. Z tymi słowami MacKenzie odwrócił się na pięcie i zniknął. Wkrótce potem, w niewielkich odstępach czasu, wszyscy czterej komandosi ubrani w czarno-zielone polowe mundury poczuli na ramieniu czyjąś rękę, każdy z nich odwrócił się i został natychmiast pozbawiony przytomności, i wszyscy spoczęli przy krawężniku, z twarzami skropionymi odrobiną Południowej Rozkoszy, by spokojnie czekać na ocucenie. Dziesięć minut jednak wydłużyło się do dwunastu, potem dwudziestu, a wreszcie do niemal półgodziny, co przyczyniło się do nasilenia niepokoju sir Henry'ego. Stało się tak dlatego, że Jastrząb dostrzegł pięciu agentów federalnych o smutnych twarzach i w pozapinanych od góry do dołu płaszczach oraz sześciu dżentelmenów, których szerokie płaskie czoła i rozrośnięte zmarszczone brwi świadczyły o bliskim pokrewieństwie z gorylami. Hawkins rozprawił się z nimi w taki sam sposób jak z komandosami. Amatorzy! mruknął pod nosem. Ciekawe, kto nimi dowodzi?... .» . . 266 Kimkolwiek byli, na pewno mieli znakomicie zorganizowaną ' współpracę z telewizją, gdyż jakiś sukinsyn w bawełnianej koszulce filmował ich z zapałem, prawdopodobnie po to, by dostarczyć mocodawcom dowodu na to, że z pewnością nieliche pieniądze, jakie wydano na zorganizowanie tej akcji, nie zostały wyrzucone w błoto. A to dopiero kawał! Mac kilka razy podkradał się do skurczybyka z kamerą, ale tamten zawsze w ostatniej chwili zdążył zakręcić się jak jakiś cholerny baleciarz i zniknąć w tłumie. A tłum gęstniał coraz bardziej. Mac wrócił biegiem do bramy, po to tylko, by przekonać się, że sir Henry Irving Sutton zniknął! Gdzie on się podział, do jasnej cholery?!... Aktor stał kilka metrów dalej, wychylając się zza narożnika budynku i obserwując ze zdumieniem bijatykę, jaka wybuchła na schodach przed gmachem Sądu Najwyższego Najdziwniejsze było to, że szarpanina zdawała się nie mieć nic wspólnego z, czterdziestokilkuosobową grupą tańczących, śpiewających, walących w bębny i wymachujących transparentami Indian. - O mój Boże! - wysapał Hawkins, kładąc rękę na ramieniu Suttona. - Nie jestem już taki młody jak kiedyś. - Ani ja. I co z tego? - Kilka lat temu żaden z tych drani nie podniósłby się tak szybko... Chyba że było ich jeszcze więcej, niż mi się wydawało. O kim mówisz?
O tych palantach, którzy tłuką się między sobą w tłumie turystów Istotnie, tłukli się, ile wlezie. Osobnicy w pozapinanych od góry do dołu płaszczach rzucali się z krzykiem na komandosów w polowych mundurach, odpierając jednocześnie ataki uzbrojonych w kastety i pałki płatnych rzezimieszków, dla których każda walka oznaczała konieczność odniesienia zwycięstwa lub powrót do śmiertelnie niebezpiecznej pracy polegającej na ochranianiu przywódców związkowych. Szarpanina przeradzała się powoli w regularną bitwę uliczną. Rozwścieczeni turyści, potrącani i obijani przez walczących zawodowców, wrzeszczeli, cosił w płucach; z kolei okładający się pięściami osobnicy, zdezorientowani brakiem znaków rozpoznawczych, które ułatwiłyby im identyfikacją nieprzyjaciół, atakowali wszystko, co nawinęło im się pod rękę. Ogólnego zamieszania dopełniał kretyn z kamerą wideo na ramieniu, który co chwila wykrzykiwał: Gloriosol i nurkował w tłum, zawzięcie filmując kłębiące się ciała. 267
- Ruszaj, Maselniczka! - krzyknął Hawkins do mikrofonu. - W porządku, Żonkil, tylko że mamy pewien problem - odezwał się z krótkofalówki głos pułkownika Cyrusa. - Jaki problem?! - Trzej kapłani są na miejscu, ale zgubiliśmy panienkę i wieśniaka. - Co się stało, do cholery? - Któraś z turystek wrzasnęła coś po grecku i rzuciła tancerkom pod nogi paczkę sztucznych ogni. Pocahontas wściekła się jak diabli i pognała za babą, a Sam za nią. - Sprowadźcie ich z powrotem, na litość boską! - Naprawdę chce pan, żeby sędzia Oldsmobile wszedł w ten młyn i zaczął rozbijać głowy? - Cholera, nie mamy czasu! Już prawie za piętnaście trzecia, a przecież musimy jeszcze wejść do środka, przebrać się i najpóźniej o trzeciej dotrzeć do sali posiedzeń! - Przypuszczam, że możemy doliczyć jeszcze kilka minut - odparł Cyrus. - Sędziowie na pewno wiedzą o tym zamieszaniu. - O zamieszaniu spowodowanym przez Wopotami, Maselniczko! Wiem, że nie mogliśmy się bez tego obejść, ale mimo wszystko to nie działa na naszą korzyść. - Zaraz, chwileczkę... Wraca nasz wiejski brutal, ciągnąc za sobą Pocahontas. Zdaje się, że założył jej nelsona. - Ten chłopak zawsze da sobie radę!... Powiadomcie ich o obecnej sytuacji i ruszajcie! - Tak jest. Kiedy pojawi się generał? - Jak tylko wieśniak i księżniczka przedostaną się na drugą stronę ulicy. Ale niech idą pojedynczo, ona pierwsza!... A gdzie te trzy świętoszki? Nigdzie ich nie widzę. - Wcale się nie dziwię, bo są z tej strony i właśnie przepychają się przez tłum. Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że ludzie okażą więcej szacunku duchownym osobom... Desi Pierwszy i Drugi powalili już co najmniej dziesięciu bandziorów, a D-Jeden podwędził pięć zegarków. - Tego tylko nam trzeba! Kapłani-złodzieje... - Nie mamy wyboru, Żonkil... Dobra, są nasi dwaj pracownicy, Punch i Judy. - Doprowadźcie ich do porządku, pułkowniku. To rozkaz! - Słuchaj, massa, ciesz się, że jestem sprytniejszy od ciebie, bo w przeciwnym razie mógłbym się obrazić. 268 - Słucham? - Nic takiego. Ważne, że dobrze myślisz, Żonkil. Bez odbioru. Jastrząb schował walkietalkie do kieszeni sfatygowanego płaszcza wrucil się do Suttona. - Jeszcze tylko kilka minut, Henry. Jesteś gotowy? - Czy jestem gotowy? - powtórzył aktor, z trudem panując nad dekłuścią. - Ty idioto! W jaki sposób mam zapanować nad sceną jeśli akurat tu i teraz odbywa się koniec świata? - Daj spokój, Hank. Przecież niedawno sam powiedziałeś, że to dla ciebie błahostka. - To była obiektywna analiza, a nie subiektywna interpretacja. Nie istnieją małe role, są tylko mali aktorzy. - Hę?... - Nie masz żadnego wyczucia w sprawach sztuki, MacKenzie. - Naprawdę?
- - Urocza Jennifer właśnie przechodzi przez jezdnię... Na Boga, Projektant kostiumów powinien natychmiast wylecieć na bruk! Zrobił z niej ulicznicę! - O to właśnie chodziło. Widzę też Sama... - Gdzie? - To ten gość w garniturze w kratę. -• I w idiotycznym kapeluszu na głowie? ; - Wygląda inaczej niż wszyscy, prawda? - Wygląda po prostu jak debil! - Bo tak miało być. Teraz nie czas i miejsce dla eleganckich prawników. - Mój Boże! - wykrzyknął aktor. - Widziałeś? - Co takiego? - Ten pastor w szarym garniturze! Tam, wchodzi po schodach z księdzem i kimś, kto wygląda na starego rabina! - A, rzeczywiście. I co z tego? - Przysięgam ci, że walnął jakiegoś człowieka w brzuch i ściągnął mu z ręki zegarek! - Niech to jasna cholera! Powiedziałem pułkownikowi, że tylko go nam trzeba: pasterza okradającego swoją trzódkę. - Znasz go? Oczywiście, że znasz! Ten człowiek w stroju rabina Aaron, a tamci, przebrani za pastora i księdza, to ci dwaj faceci z Argentyny albo Meksyku! 269 - Z Puerto Rico, ale to nieważne. Dotarli na górę... Weszli do środka! Twoja kolej, generale! Z kieszeni Hawkinsa dobiegł głośny szum. Jastrząb wyszarpnął krótkofalówkę i wcisnął przycisk. - Przechodzę na drugą stronę ulicy - rozległ się głos Cyrusa. - Trzymajcie kciuki. - Wszystko działa, pułkowniku!... Calfnose, odezwij się! - Jestem tutaj, nie krzycz. O co chodzi? - Kończcie z tymi indiańskimi wyciami i zaśpiewajcie hymn narodowy. - Nasz jest lepszy. Przynajmniej da się wysłuchać. - Teraz, Johnny! Generał już rusza! - W porządku, blada twarzy. - Dawaj, Henry! I spisz się na medal! - Ja zawsze spisuję się na medal, idioto! - warknął aktor, po czym odetchnął głęboko kilka razy, wyprostował się na całą imponującą wysokość i ruszył w kierunku skłębionego tłumu otaczającego grupę Indian Wopotami, którzy właśnie rozpoczęli Gwiaździsty sztandar. Efekt, jaki osiągnęli, przerósł wszelkie wyobrażenia: wznoszące się pod niebo głosy oraz widok czterdziestu wzruszonych, pomalowanych twarzy prawowitych właścicieli Ameryki wywarł na ludziach wstrząsające wrażenie. Nawet agresywni komandosi, zwarci w śmiertelnym starciu z płatnymi mordercami i agentami rządowymi, zamarli w bezruchu, zaciskając palce na gardłach przeciwników, którzy z kolei opuścili ręce uzbrojone w kastety i pałki i skierowali spojrzenia na tragiczne postacie śpiewające, co sił w płucach, na znak miłości do ziemi, którą im ukradziono. W wielu oczach pojawiły się łzy. - Oto nadeszła pora zapłaty za nasze krzywdy! - ryknął sir Henry Irving Sutton swoim najdonośniejszym głosem. Wspiął się na czwarty stopień i odwrócił twarzą do tłumu. - Niech psy ujadają do woli, lecz nasza wizja jest dobra i czysta! Wyrządzono nam okropne zło, a teraz przyszliśmy tutaj, żeby je naprawić. Być albo nie być, na tym polega nasz dylemat... - Ten sukinsyn może tak gadać przez godzinę - szepnął Hawkins do mikrofonu. - Gdzie jesteście? Meldujcie się kolejno. - Jesteśmy w wielgachnym kamiennym holu, henerale, ale mamy mały problem... 270
- Są ze mną księżniczka i wieśniak - wtrącił się Cyrus - my też mamy problem, i to wcale nie taki mały. - O czym wy mówicie, do cholery? , - O pewnej drobnostce, której nie wziął pan pod uwagę - odparł najemnik. - Są tu wykrywacze metalu, więc jeśli Sam, Jenny Ibo pan Pinkus pojawią się w ich pobliżu, uruchomią wszystkie alarmy w tym budynku, a przypuszczam, że także w co
najmniej połowie Waszyngtonu. - A niech to! Dokąd zmierza ten kraj? - Powinienem chyba odpowiedzieć, że zło należy usunąć wraz z korzeniami, ale nie zrobię tego, bo zostaliśmy załatwieni na amen. - Jeszcze nie, Maselniczko! - wrzasnął MacKenzie Hawkins. - Calfnose, jesteś tam? - Pewnie, że jestem, G. G., ale my też mamy kłopoty. Moi ludzie poróżnili się z twoim przyjacielem Vinniem. Krótko mówiąc, porządnie zalazł nam za skórę. - Co takiego zrobił? Przecież był z wami dopiero od rana, więc chyba nie miał dość czasu, żeby narozrabiać! - Najpierw bez przerwy narzekał, a potem zjawił się jego kumpel, ten kurdupel, który mówi jak kurczak, i zanim zdążyłbyś policzyć do dziesięciu, cały motel zamienił się w jeden wielki salon do gry w kości, a ci dwaj, to znaczy Vinnie i Joey-jakiś-tam, biegali tylko z pokoju do pokoju i włączali się do gry. Mieli swoje kości i dali naszym takiego łupnia, że aż miło. Ogolili ich do gołej skóry. - Johnny, nie mamy teraz na to czasu! - Będzie lepiej, jeśli wygospodarujesz go trochę, G. G., dopóki jeszcze twój generał nawiasem mówiąc, jest cholernie podobny do 'ciebie - drze się jak opętany. Chłopcy i dziewczęta są wściekli jak diabli i powiedzieli, że dłużej nie będą tego znosić. Chcą pozbyć się tych dwóch oszustów i odzyskać swoje pieniądze! - Dostaną pięćdziesiąt razy więcej, niż stracili! Daję im na to moje słowo! - A niech mnie jasna cholera!... Widzisz to, co ja widzę, G. G.? - Wychylam się zza rogu, ale tam u was jest takie zamieszanie, że... - Gromada jakichś typków w zielono-czarnych mundurach przedziera się przez nasze linie... Chwileczkę! Za nimi idą inni, coś jakby zawodo\\~ kulturyści albo małpy w garniturach! Wszyscy kierują się w stronę twojego generała! 271 - Wykonać plan B, najwyższy priorytet! Wyciągnijcie go stamtąd! Nie możemy pozwolić, żeby coś mu się stało... Zacznijcie znowu śpiewać i tańczyć. Szybko! - A co z tymi oszustami, Vinniem i kurczakiem? - Usiądźcie na nich! - Już to zrobiliśmy w autobusie, ale mały ugryzł Orle Oko w dupę. - W y k o n a ć ! Już do was idę! .Pułkownik Tom Deerfoot, z pewnością nie najbys-trzejszy oficer Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych Ameryki, ale za to jeden z najpoważniejszych kandydatów do objęcia stanowiska przewodniczącego Kolegium Szefów Sztabów, wybrał się na przechadzkę ulicami Waszyngtonu, by pokazać siostrzeńcowi i siostrzenicy najważniejsze budowle miasta. Kiedy cała trójka skręciła w prawo w Constitution Avenue, kierując się w stronę gmachu Sądu Najwyższego, do uszu Deerfoota dotarły dźwięki, które zachowały się w najgłębszych pokładach jego pamięci z odległych lat dzieciństwa; były to plemienne śpiewy, jakich słuchał często ponad czterdzieści lat temu w północnej części stanu Nowy Jork, w pobliżu granicy z Kanadą. Tom Deerfoot był bowiem czystej krwi Mohawkiem, a słowa i rytmy, które wpadały teraz do jego uszu, były niemal identyczne z zapamiętanymi z dzieciństwa. - Wujku Tommy! - wykrzyknął szesnastoletni siostrzeniec pułkownika. - Tam są jakieś rozruchy! - Może powinniśmy wrócić do hotelu? - zaproponowała czternastoletnia siostrzenica. - Nic wam nie grozi - odparł wujek. - Zostańcie tutaj, zaraz do was wrócę. Dzieje się coś dziwnego. Deerfoot - w języku swego plemienia nazywał się Rączy Jeleń - rzeczywiście był mistrzem w bieganiu, dzięki czemu dotarcie do zdezorientowanego, wzburzonego tłumu kłębiącego się na schodach prowadzących do gmachu Sądu Najwyższego zajęło mu niespełna trzydzieści sekund. Szaleństwo! Indianie - t a m c i Indianie - z twarzami pomalowanymi barwami wojennymi, tańczyli, tupali i wyli wniebogłosy, najwyraźniej protestując przeciwko czemuś, ale nie bardzo wiadomo przeciwko czemu. Zaraz potem jednak wspomnienia powróciły wezbraną falą, a wraz 272
z nimi legendy przekazywane z pokolenia na pokolenie. Język, który słyszał, był bardzo podobny do języka jego plemienia, podobnie jak taniec rytmiczne walenie w bębny. Dobry Boże, przecież to Wopotami! Według starych opowieści kradli wszystko, co nawinęło im się pod rękę, więc czemu mieliby darować językowi, a w dodatku w ogóle nie wychodzili z wigwamów, kiedy padał śnieg! Pułkownik Deerfoot nagle ryknął śmiechem i zgiął się wpół, przyciskając obie ręce do żołądka. Niewiele brakowało, a osunąłby się na chodnik, wstrząsany histerycznymi drgawkami, gdyż rozpoznał pieśń, śpiewaną przez podskakujące przytupujące postaci. Była to Noc poślubna młodej pary. Ci Wopotami zawsze musieli coś pochrzanić! C^alfnose, odezwij się! - szepnął Hawkins do mikro-fonu, przedarłszy się przez gromadę tancerzy okupujących podnóże schodów przed gmachem Sądu. - Jestem, jestem. Co teraz? Wywlekliśmy twojego generała, choć wrzeszczał, że jeszcze nie skończył. Mały Joey ma rację, tofazooll - Mały Joey?... Fazoofł - Tak, doszliśmy do porozumienia. Zwróci połowę pieniędzy, ja wezmę z tego dwadzieścia procent za rozstrzygniecie sporu. - Johnny, sytuacja jest kryzysowa! - Wcale nie. Ci dwaj krętacze siedzą teraz w barze kilkadziesiąt metrów stąd. Vinnie nie bardzo pasował do reszty grupy z tą swoją cholernie rudą peruką. Był trochę trefny, chwytasz? - Boże, przecież ty mówisz tak samo jak on! - To wcale nie jest taki zły facet, tylko trzeba go poznać trochę bliżej Czy ty wiesz, że w Las Vegas Indianie cieszą się sporym poważaniem? Kiedyś Newada była ich rdzennym terytorium. - Ja mówię o tym, co jest teraz! Plan B, część druga: zdobycie gmachu Sądu Najwyższego pokojowymi środkami! - Chyba coś ci spadło na twoją pieprzoną głowę! Przecież wystrzelają nas jak kaczki! - Na pewno nie, jeśli po wdarciu się do środka padniecie na kolana i zaczniecie zawodzić, co sił w płucach. Żaden porządny Amerykanin nie zastrzeli klęczącego człowieka. Kto tak twierdzi? To jest zapisane w konstytucji. Nie strzela się do klęczącego, 273 bo najprawdopodobniej on właśnie się modli, a więc pójdzie prosto! do nieba, jego zabójca zaś zostanie potępiony na wieki. "? - Nie żartujesz? - Skądże znowu. Ruszajcie! Jastrząb schował krótkofalówkę do kieszeni sfatygowanego płaszcza i wkroczył do głównego holu budynku. Znajdowali się tam już Aaron, Jenny, Sam i obaj Arnazowie, a także Cyrus, który starał się utrzymać całą grupkę z dala od wykrywaczy metalu. - Słuchajcie mnie uważnie - powiedział najemnik-chemik. - Kiedy wpadną tu Wopotami, D-Jeden i D-Dwa podniosą sznury, a wtedy wy - Sam, Jenny i pan Pinkus przejdziecie pod nimi i pobiegniecie na piętro. Możecie też pojechać windą, wszystko jedno. Najważniejsze, żebyście dotarli do drugiej szafki po prawej stronie. Znajdziecie tam plastikową torbę, a w niej ubrania. Przebierzecie się w toaletach, a potem spotkacie się przy wejściu do sali w zachodniej części korytarza. Będę tam na was czekał. - A Mac? - zapytał Devereaux. - Jeśli go znam, a wydaje mi się, że już zdążyłem go poznać, dotrze do szafki jeszcze przed wami. Kurczę, żałuję, że ten spryciarz nie dowodził kilkoma operacjami, w których brałem udział! Ja jestem niezły, ale on to prawdziwa światowa superliga, autentyczny diabeł wcielony. - Czy to ma być rekomendacja? - zainteresował się Pinkus. - Możecie mi wierzyć, rabinie. Bez chwili wahania poszedłbym z nim do piekła, bo wiedziałbym, że na pewno wrócę! - Może i tak, ale on nie przepłynął trzydziestu kilometrów podczas szalejącego huraganu... - Cicho bądź, Sam... Uwaga, idą!
- Na brodę Abrahama... - szepnął Aaron Pinkus na widok hordy Indian, z pomalowanymi w jaskrawe barwy, zalanymi łzami twarzami, która wtargnęła do wnętrza budynku przez szerokie drzwi i natychmiast padła na kolana, zawodząc błagalną pieśń i wznosząc ręce ku kryjącym się gdzieś na wysokościach bogom. (Ma się rozumieć, wykonywanym utworem była ciągle Noc poślubna młodej pary). Strażnicy błyskawicznie wydobyli broń i wycelowali ją w intruzów, ale nikt nie pociągnął za spust. Nawet jeżeli w konstytucji nie umieszczono zakazu strzelania do osób pogrążonych w modlitwie, to zakaz ten na pewno znajdował się w głowach strażników. Zamiast 274
tego uruchomili alarmy, które zwabiły do głównego holu kolejnych strażnikuw, a także urzędników i personel pomocniczy. Chaos potęgował się z każdą chwilą. Teraz! - szepnął Cyrus. Desi Pierwszy i Drugi podnieśli grube, [ozdobne sznury, a Sam, Aaron i Jenny prześlizgnęli się pod nimi, korzystając z potwornego zamieszania, jakie rozpętało się w gmachu Sądu Najwyższego. Niemal w tej samej chwili MacKenzie Hawkins minął wykrywacze metali, ukłonił się grzecznie nie bardzo wiadomo komu, po czym, co sił w nogach, pognał ku schodom prowadzącym na pierwsze piętro.
Na piętrze pojawił się problem. Jakżeby inaczej, iigehna, ukochana ciotka Vinniego Bam-Bam, pomyliła drugą szafkę prawej stronie z pokoikiem mieszczącym urządzenia klimatyzacyjne, związku z czym stracili kilka minut na poszukiwania bezcennej |torby z ubraniami. W pewnej chwili rozległa się przytłumiona eksplozja na którą żadne z nich nie zwróciło uwagi. - Mam! - ryknął Sam. W podnieceniu tak gwałtownie wyszarpał plastikową torbę, że przy okazji pchnął dźwignię sterującą systemem klimatyzacji w całym budynku. - Przestało szumieć... - zauważył, lekko stropiony nagłym zamilknięciem potężnej maszynerii. Kogo to obchodzi? - syknęła Jennifer, podtrzymująca przez cały czas Pinkusa. W tej samej sekundzie zza zakrętu korytarza wypadł Hawkins i pogalopował w ich stronę, ściągając w biegu wymięty płaszcz. - Jesteście! - ryknął. - Ta cholerna klatka schodowa była od zewnątrz! Wiec jak się przedostałeś? - zapytał Devereaux, wyciągając z torby ubranie dziewczyny. Zawsze noszę przy sobie mały ładunek wybuchowy. Nigdy nie •wiadomo, kiedy może się przydać. - Rzeczywiście... - wysapał potwornie zmęczony Pinkus. - wWydawało mi się, że słyszę jakąś eksplozję. - Bo słyszał pan - odparł Hawkins. - Szybko, chodźmy! - Gdzie jest damska toaleta? - zapytała Redwing. - Tam, na końcu korytarza - poinformował ją Mac, wskazując na wschód. 275 - A męska? - zainteresował się Sam. - Znacznie bliżej, zaraz po lewej stronie. Rozbiegli się w przeciwnych kierunkach, ale nagle Jennifer stanęła jak wryta, odwróciła się i zawołała co sił w płucach: - Sam! Mogę przebrać się z tobą? Zostały tylko trzy minuty, a ja mam do przebiegnięcia dwie długości boiska! - Rety, jak ja na to czekałem! Ulicznica o platynowych włosach, wyrastających ze stalowego hełmu, wróciła do Alby'ego-Joe Scrubba i wszyscy razem udali się do męskiej toalety. Jenny weszła do kabiny, natomiast mężczyźni pozostali w głównym pomieszczeniu, aby zamienić peruki i dziwaczne przebrania na nieco bardziej cywilizowane stroje. Z wyjątkiem Jastrzębia. Na samym dnie plastikowej torby na odpadki leżał starannie złożony, uroczysty kostium Grzmiącej Głowy, wodza plemienia Wopotami. W skład tego stroju wchodził najdłuższy i najwspanialszy pióropusz, jaki widziano w Ameryce od czasów, kiedy Okeechobees
powitali w miejscu, które później miało się nazywać Miami Beach, zbłąkanego farmaceutę nazwiskiem Ponce de Leon *. Mac błyskawicznie pozbył się obszarpanych spodni i brudnej koszuli, zastępując je spodniami z koźlej skóry i także skórzaną kurtką ozdobioną mnóstwem frędzli. Następnie, nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia Aarona i Sama, ostrożnie wsadził na głowę gigantyczny pióropusz, którego końce sięgały aż do wyłożonej kafelkami posadzki. Minutę później z kabiny wyszła Jennifer Redwing. Miała na sobie elegancką, ciemną garsonkę, w której wyglądała jak uosobienie pewnej siebie, odnoszącej sukces za sukcesem pani adwokat, ani trochę nie stremowanej perspektywą wystąpienia przed zdominowanym przez mężczyzn Sądem Najwyższym. Nie była jednak przygotowana na widok, jaki ukazał się jej oczom, w związku z czym w toalecie rozległ się przeraźliwy kobiecy wrzask. - Całkowicie się z tobą zgadzam - powiedział Devereaux. - Generale - przemówił Pinkus tonem łagodnej, lecz stanowczej perswazji. - Nie wybieramy się na paradę z okazji Święta Róż w Pasadenie. Mamy stanąć przed ciałem sędziowskim złożonym z najbardziej szanowanych i zasłużonych przedstawicieli naszego * Ponce de Leon (1460-1521) - hiszpański podróżnik, który poszukując legendarnej Fontanny Młodości przypadkiem odkrył Florydę (przyp. tłum.).
276 wymiaru sprawiedliwości, a pański strój, choć bez wątpienia wspaniały, nie wydaje się odpowiedni na tę okazję. - A cóż to za okazja, komendancie? • Doprawdy, niewielka. W grę wchodzi jedynie przyszłość plemienia Wopotami i los bardzo istotnej części ogólnonarodowego systemu obrony strategicznej. Mnie interesuje tylko ta pierwsza sprawa. Poza tym to jedyne ubranie, jakie mam. Chyba że chcecie, bym wszedł na salę jako Anonimowy Włóczęga... Właściwie, jeśli się zastanowić, to nawet niezły pomysł. Lepiej zostańmy przy pióropuszu, generale - wtrąciła się pospiesznie Jennifer. Ten wyświniony płaszcz na pewno leży jeszcze w korytarzu - ciągnął Hawkins. Nie miał go kto znaleźć, wszyscy są na dole... Pomyślcie tylko: znękany przedstawiciel najbiedniejszych mieszkańców .tego kraju, odziany w łachmany, a może nawet skręcający się z głodu... - Mac, nie! - ryknął Sam. - Natychmiast zabraliby cię do Jastrząb zmarszczył brwi. - Całkiem możliwe - zgodził się.
Iwszawiema!
To miasto jest pozbawione crua
Trzydzieści pięć sekund - oznajmiła Redwing, spoglądając na zegarek. - Lepiej już chodźmy. Nie wydaje mi się, żeby minuta lub dwie miały jakieś znacze-nie powiedział Aaron. - Na parterze toczy się przecież prawdziwe powstanie. Wzburzone masy szturmują barykady i w ogóle... Nie szturmują, komendancie, tylko się modlą. To spora różnica. On ma rację, Aaronie poparł Hawkinsa Devereaux. - Niestety, to nie przemawia na naszą korzyść. Jak tylko strażnicy zorientują się, że demonstracja ma pokojowy charakter, alarm zostanie odwołany i wszyscy wrócą na stanowiska... Zdaje się, szefie, że brałeś już kiedyś udział w takich przesłuchaniach? - Trzy albo cztery razy - odparł Pinkus. - Najpierw ustala się tożsamość powodów, ich adwokatów oraz wszystkich amid curiae, którzy stawili się przed sądem, a potem przedstawia się sprawę. - Kto stoi przy drzwiach, komendancie? - Strażnik i urzędnik sądowy. - Bingo! - wrzasnął Hawkins. - Jeden z nich, a może obaj, 277
będą mieli listę z naszymi nazwiskami. Natychmiast nadadzą wiadomość przez radio, wszyscy rzucą się na nas i odciągną za kołnierze. Nigdy się tam nie dostaniemy! - Chyba pan żartuje, generale - zaprotestowała Jennifer. - To przecież Sąd Najwyższy. Nikomu nie uda się przekupić urzędników i strażników, żeby zrobili coś takiego.
- Moja droga, a cóż znaczy marnych kilkaset tysięcy dolarów w porównaniu z miliardowymi długami i wysokimi stołkami w Pentagonie, Departamencie Stanu, Sprawiedliwości, a także w Kongresie i Senacie? - Mac ma rację - przyznał Sam. - Ciało jest słabe - zauważył sentencjonalnie Aaron. - W takim razie zabierajmy się stąd, do jasnej cholery! - zakończyła dyskusję dziewczyna. Cała czwórka postąpiła zgodnie z jej radą i popędziła ku ozdobnym drzwiom sali posiedzeń z największą prędkością, jaka pozwalała na zachowanie resztek godności. Ku swojej ogromnej uldze ujrzeli tam potężną postać Cyrusa, a ku niewysłowionemu zdumieniu także obu Desich przebranych za duchownych, klęczących po jego obu stronach z dłońmi złożonymi jak do modlitwy. - Pułkowniku, co tu robią moi adiutanci? - Generale, co pan ma na głowie? - Oznakę mego urzędu, ma się rozumieć. A teraz proszę odpowiedzieć na moje pytanie! - To był pomysł Pierwszego. Powiedział, że co prawda nie bardzo rozumieją, o co w tym wszystkim chodzi, ale skoro dotarli już tak daleko, to powinni zostać z panem, bo być może będzie pan potrzebował dodatkowej ochrony. Nie mieli żadnych kłopotów z wejściem na piętro - cały parter wygląda jak szpital dla umysłowo chorych, w którym wybuchło zbrojne powstanie. - To ładnie z ich strony - powiedziała Jennifer. - To idiotycznie z ich strony! - wybuchnął Devereaux. - Zostaną zdemaskowani, aresztowani i poddani przesłuchaniom, a wszyscy razem znajdziemy się na pierwszych stronach gazet! - Nic pan nie rozumiesz - odezwał się Desi Pierwszy, podnosząc pochyloną do tej pory głowę. - Numero uno, siedzimy cicho jak myszy pod miotłą. Numero dos, jesteśmy misioneros, którzy nawracają biednych barbaros na wiarę Chrystusa. Kto mógłby aresztować takich 278
adres' Nawet jak spróbują, to przez parę miesięcy nie będą mogli się poruszać, a żaden nie wejdzie za wami do sali. Niech mnie kule biją! - mruknął Jastrząb, spoglądając z roz-czuleniem na klęczących adiutantów. - Dobrze was wyszkoliłem, chłopcy Podczas tajnych operacji zawsze należy mieć w odwodzie najlepszych ludzi; zwykle nie posyła się ich na pierwszą linię, bo viadomo, jakie mają szansę na przeżycie, ale wy zgłosiliście się sami, na ochotnika. Jestem z was dumny, żołnierze. - Klawo, henerale - odparł D-Dwa. - Ale niech się pan nic nie obawia, nie będzie pan potępiony. Ja sam się tym zajmę, nie mój amigo Widzi pan, ja jestem catolico, a on tylko zwykły protestante, więc się nie liczy. W korytarzu rozległ się nagle grzmiący odgłos ciężkich, szybkich kroków. Wszyscy spojrzeli z niepokojem w kierunku, z którego dobiegł, ale natychmiast się uspokoili na widok pędzącego w ich stronę Romana Z. w przepoconej koszulce z napisem WFOG-TV, z kamerą w każdej ręce i z reporterską torbą obijającą mu się przy każdym kroku o biodro. Moi najdrożsi, najukochańsi przyjaciele! - wysapał, łapiąc z trudem powietrze. Nie uwierzycie, jak wspaniale się spisałem! Sfilmowałem po kolei wszystkich, łącznie z trzema typkami, którzy na widok mojego noża zgodzili się przyznać, że zostali przysłani przez prokuratora generalnego i jakiegoś kurdupla od czegoś, co nazywali sekretariatem obrony. Mam też zeznanie wielkiego futbolisty, który twierdził, ze reprezentuje jakieś Stowarzyszenie Fanny Hill... Też mi coś! U nas, na Serbii, mamy lepsze stowarzyszenia. - Wspaniale! - ucieszył się Sam. - Ale jak się tutaj dostałeś? To nic trudnego. Na dole, w tym wielkim marmurowym holu, wszyscy tańczą, śpiewają, śmieją się i płaczą, jak za najlepszych czasów, które widzieli moi cygańscy przodkowie. Jacyś ludzie w zwariowanych strojach i z pomalowanymi twarzami rozdają butelki z napitkiem, a wszyscy tak się cieszą, że aż mi to przypomina nasze obozy na Morawach. Mówię wam, wspaniała sprawa! O Boże! - wykrzyknęła Jennifer. - Wyciąg z korzenia
- Z czego, moja droga? - Z korzenia yaw-yaw, panie Pinkus. To najmocniejszy narkotyk, jaki kiedykolwiek został wyprodukowany przez człowieka. Mohaw279 kowie twierdzą, że to oni go wynaleźli, ale my opracowaliśmy nową metodę destylacji, dzięki czemu stał się dwudziestokrotnie silniejszy. W rezerwacie jego produkcja jest już od dawna zabroniona, ale jeśli ktoś mógł ją uruchomić na nowo, to tylko ten drań Johnny Calfnose! - Wydaje mi się, że akurat w tej chwili powinniśmy być mu za to wdzięczni - zauważył Devereaux. - A więc w taki sposób radziliście... to znaczy, radziliśmy sobie z białymi osadnikami - mruknął Jastrząb. - Generale, to bez znaczenia... - Owszem, ale mimo wszystko bardzo interesujące. - Wchodźmy do środka! - powiedział Cyrus rozkazującym tonem. - Ten narkotyk ma bardzo specyficzne działanie: najpierw oszałamia i sprowadza zapomnienie, a potem nagle przypomina o zaniedbanych obowiązkach, co wywołuje natychmiastową panikę, a tego na pewno nie chcemy. Ja otworzę drzwi. - Uczynił to, po czym dodał: - Pan pierwszy, generale. - Słusznie, pułkowniku. W chwili kiedy MacKenzie Hawkins wraz ze swoją świtą wkroczył dostojnie do sali posiedzeń, w wyłożonym mahoniem pomieszczeniu rozległy się ogłuszające dźwięki indiańskiej pieśni wojennej, bicie w bębny i przeraźliwe wrzaski. Sędziowie, siedzący z marsowymi minami na półkolistym podwyższeniu, zareagowali panicznym przerażeniem; wszyscy, co do jednego, dali nura pod stół, by dopiero po dłuższej chwili ostrożnie wychylić zza niego głowy. Przerażenie nie minęło, ale w wybałuszonych oczach pojawiła się ulga, że nie doszło do żadnych aktów przemocy. Cały skład sędziowski z szeroko otwartymi ustami wpatrywał się w stojącego pośrodku sali pierzastego potwora. - Co ty wyrabiasz, do cholery? - szepnął Sam do Jastrzębia. - To mała sztuczka, której nauczyłem się w Hollywoodzie - odparł półgłosem MacKenzie. - Podkład dźwiękowy potrafi wywołać wrażenie, jakiego nie da się osiągnąć żadnymi słowami. Mam w kieszeni odporny na wstrząsy magnetofon z potrójnym wzmacniaczem, - Natychmiast wyłącz to gówno! - Zaraz to zrobię, ale najpierw niech do tych roztrzęsionych dyń dotrze, że widzą przed sobą Grzmiącą Głowę, wodza plemienia Wopotami. Oszołomieni sędziowie podnieśli się z wolna na kolana. Zgiełk 280
przycichł, a wreszcie zupełnie umilkł, oni zaś spojrzeli niepewnie na siebie, po czym, jeden po drugim, wrócili na fotele. Wysłuchajcie mnie, mądrzy starcy, którzy czynicie w tym kraju sprawiedliwość! ryknął Grzmiąca Głowa, a jego głos odbił się od wyłożonych drewnem ścian. - Wasi ludzie zawiązali zdradziecki spisek, [który miał na celu pozbawienie nas praw do naszego dziedzictwa, do [ naszych pól, gór i rzek, które dają nam pokarm i schronienie. Skazaliście nas na życie w jałowych gettach, gdzie rosną jedynie nikomu nie potrzebne [ chwasty. Czyż to nie był nasz kraj' Kraj, w którym tysiąc szczepów żyło obok siebie w pokoju i wojnie, tak samo jak wy żyliście z Hiszpanami, Francuzami i Anglikami? Czyż nie powinniśmy mieć tych samych praw, [ co ci, których pokonaliście, a następnie zapomnieliście o wzajemnych krzywdach i przyjęliście do swojej kultury? Czarni mieszkańcy tego kraju [ mają za sobą dwieście lat niewolnictwa. My przeżyliśmy pięćset takich lat. Czy teraz, w naszych czasach, pozwolicie, aby trwało to w dalszym ciągu? - Ja nie - odezwał się szybko jeden z sędziów. - Ani ja - zapewnił natychmiast drugi. - Ja na pewno nie - zaprotestował trzeci, potrząsając gwałtownie | głową. - Boże, czytałam ten pozew trzy razy i za każdym razem nie [mogłam powstrzymać się od płaczu - powiedziała jedyna kobieta wchodząca w skład Sądu. - Nie powinna była pani tego robić - stwierdził przewodniczący, spoglądając na nią z dezaprobatą, po czym natychmiast wyłączył mikrofony, by Sąd mógł się spokojnie
naradzić. - Kocham go! - szepnęła Jennifer do Sama. - Ujął wszystko w zaledwie kilku zdaniach! - Może i tak, ale nigdy nie przepłynął pięćdziesięciu kilometrów na otwartym morzu i podczas szalejącego cyklonu. - Nasz generał jest nadzwyczaj elokwentny - zauważył Pin-kus. - W dodatku wie, o czym mówi. - Niezbyt mi się spodobało to nawiązanie do Murzynów - powiedział półgłosem Cyrus. - To znaczy, właściwie ma rację, tyle że jego indiańscy przyjaciele nigdy nie byli zakuwani w kajdany i sprzedawani na targu. - Masz rację, Cyrusie - przyznała Redwing. - Nie byliśmy. Nas tylko wycinano w pień albo zapędzano na tereny, gdzie umieraliśmy z głodu. 281 - W porządku, Jenny. Obustronny szach. Ponownie włączono mikrofony. - Tak... ehm... to znaczy... - odezwał się sędzia siedzący z prawej strony stołu. - Ponieważ towarzyszy panu znakomity bostoński prawnik, pan Aaron Pinkus, nie będziemy wymagać potwierdzenia pańskiej tożsamości. Chcieliśmy natomiast zapytać, czy zdaje pan sobie sprawę z wagi tego oskarżenia? - Chcemy dostać tylko to, co nasze. Cała reszta jest do uzgodnienia. - W pozwie nie było to sformułowane tak jednoznacznie, wodzu Grzmiąca Głowo odezwał się czarnoskóry sędzia, biorąc do ręki pojedynczą kartkę. - Pańskim adwokatem jest niejaki Samuel Lansing Devereaux, zgadza się? - Tak jest, wysoki sądzie - potwierdził Sam, wysuwając się przed Hawkinsa. - To ja. - Znakomicie sformułowany pozew, młody człowieku. - Bardzo dziękuję, ale szczerze mówiąc... - Prawdopodobnie dostanie pan za to kulkę w głowę - ciągnął sędzia, jakby Devereaux nie odezwał się ani słowem. - Podczas lektury odniosłem jednak wrażenie, że bardziej niż na sprawiedliwości zależy panu na zemście. - Najbardziej oburzyła mnie n i e s p r a w i e d l i w o ś ć , jaka się wydarzyła. - Nie dostaje pan pieniędzy za to, żeby się oburzać, mecenasie, - zabrał głos sędzia z lewej strony stołu - lecz za to, żeby zgodnie z prawdą przedstawić racje swojego klienta. Pańskie insynuacje są dość zdumiewające, tym bardziej że ludzie, których dotyczą, dawno już nie żyją, a co za tym idzie, nie mogą się bronić. - Opierałem się na niedawno odkrytych materiałach. Te insynuacje, czy też, jak ja je nazywam, spekulacje, mają potwierdzenie w udokumentowanych źródłach historycznych. - Jest pan może zawodowym historykiem, panie Devereaux? - zapytał inny sędzia. - Nie, wysoki sądzie. Jestem zawodowym prawnikiem, który podobnie jak pan, potrafi czytać i łączyć w logiczną całość uzyskane wiadomości. - To miło z pańskiej strony, że tak wysoko ocenił pan naszego kolegę. 282 Nie chciałem nikogo urazić. A jednak, jak sam pan niedawno powiedział, był pan do głębi wzburzony - zauważyła sędzina. - Wynika z tego, że potrafi pan w y w o ł y w a ć oburzenie. - Tylko wtedy, gdy uważam, że mam po temu prawo. - Właśnie to miałem na myśli, panie Devereaux, kiedy wspo-miałem o chęci zemsty, którą wyczułem w pańskim pozwie. Uderzyło Imnie, że zażądał pan całkowitej i bezwarunkowej kapitulacji naszego [rządu, co stanowiłoby potężny wstrząs dla całego narodu, wstrząs, po [którym długo wracałby do równowagi. - Jeśli wysoki sąd pozwoli... - wtrącił się Grzmiąca Głowa. - [Mój znakomity młody adwokat ma opinię człowieka łatwo tracącego panowanie nad sobą, jeśli jest przekonany, że występuje w słusznej sprawie - Co takiego?! - syknął Sam, wbijając Jastrzębiowi łokieć w żebra. - Jak śmiesz... Ośmiela się wówczas deptać świętości, na które nawet aniołowie nie mają odwagi podnieść oczu, ale kto z nas może mieć o to pretensje io kryształowo uczciwego człowieka, który wszystkie swoje siły wkłada walce o sprawiedliwość dla pokrzywdzonych? Sam pan stwierdzi}, panie sędzio, że ten młody człowiek nie bierze
pieniędzy za to, żeby się oburzać. Miał pan słuszność tylko w połowie, ponieważ [ on w ogóle nie dostaje wynagrodzenia i oburza się z własnej inicjatywy, | nie licząc na żadne przyszłe korzyści. Co zaś się tyczy przekonań, które każą mu tak gorąco i jednoznacznie opowiedzieć się po naszej stronie Wysoki sąd pozwoli, że mu to wyjaśnię. Albo, zamiast wyjaśnień z mojej strony, proponuję, aby każdy z państwa odwiedził rezerwaty zamieszkiwane przez nasze plemię. Zobaczycie wtedy na własne oczy, co biały człowiek uczynił z nami, ongiś dumnymi i niezależnymi władcami Ameryki. Zobaczycie nasze ubóstwo, naszą nędzę i naszą beznadzieję. Zadajcie sobie wtedy pytanie, czy potrafilibyście nie oburzać się, żyjąc w takich warunkach. Ta ziemia należała niegdyś do nas, a kiedy ją nam odebraliście, pomyśleliśmy sobie, że powstanie jeden wielki naród, i pragnęliśmy zostać jego częścią Niestety, nie pozwolono nam na to. Odepchnęliście nas, usunęliście na bok, zamknęliście w odizolowanych rezerwatach, nie pozwalając na korzystanie z owoców postępu. Tak właśnie wygląda , udokumentowana historia i nikt nie może twierdzić, że było inaczej. 283 Dlatego, jeżeli nasz uczony mecenas nasycił pozew odrobiną gniewu lub chęcią zemsty, jeśli wolicie, to i tak wejdzie do prawniczych kronik dwudziestego wieku jako współczesny Clarence Darrow. Dla nas, nieszczęsnych Indian z plemienia Wopotami, jest człowiekiem godnym uwielbienia. - Uwielbienie nie ma tu nic do rzeczy, wodzu Grzmiąca Głowo - odparł czarnoskóry sędzia, krzywiąc się z niesmakiem. - Można wielbić jakiegoś boga, posążek albo święty obraz, ale nie ma to i nigdy nie powinno mieć wpływu na działalność sądu. My, zgromadzeni tutaj, wielbimy tylko prawo, a wydając wyrok, opieramy się na potwierdzonych faktach, a nie na choćby najbardziej przekonujących spekulacjach osnutych wokół mało konkretnych zapisków sprzed ponad stu lat. - Zaraz, chwileczkę! - wykrzyknął Sam. - Czytałem ten pozew i... - C z y t a ł pan, mecenasie? - przerwała mu sędzina. - Wydawało nam się, że pan go napisał. - Tak... To znaczy, to zupełnie inna historia. W tej chwili chodzi mi o to, że jestem naprawdę niezłym prawnikiem. Zapoznałem się dokładnie z pozwem i muszę stwierdzić, że historyczne materiały, na których się opiera, są absolutnie nie do podważenia! Jeżeli ten sąd odrzuci tak jednoznaczne dowody, to będzie znaczyło, że jesteście bandą cholernych... cholernych... - Bandą czego, mecenasie? - zapytał sędzia z lewej strony stołu. - Tchórzów! - Kocham cię, Sam - szepnęła Jennifer. Gwar oburzonych głosów, który wybuchł za sędziowskim stołem, ucichł natychmiast, jak tylko w sali rozległ się stentorowy głos wodza Grzmiącej Głowy, alias MacKenziego Lochinvara Hawkinsa: - Czy wysłuchacie mnie, o najsprawiedliwsi w tym kraju, który ukradliście naszym przodkom? - Co takiego, ty opierzony termicie?! - zawył przewodniczący Reebock. - Przed chwilą byliście świadkami wybuchu gniewu uczciwego człowieka, znakomitego prawnika, który zdecydował się zrezygnować ze wspaniałej kariery tylko dlatego, że odkrył p r a w d ę w tajnych dokumentach, które miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Tacy jak on, bezkompromisowi ludzie, uczynili ten kraj wielkim, gdyż 284
potrafili stawić czoło prawdzie i docenić jej wielkość. Prawda, jakakolwieK by była, musi zostać przez każdego przyjęta w całym swoim majestacie, nawet jeśli wiązałaby się z tym konieczność dokonania ogromnych poświęceń, gdyż tylko ona może poprowadzić naród do prawdziwej wielkości. Wszystko, czego pragnie ten młody człowiek, czego my pragniemy i czego pragną pozostałe indiańskie plemiona, to [stać się ponownie częścią tego gigantycznego kraju, który kiedyś nazywaliśmy naszą ojczyzną. Czy naprawdę jest to dla was takie trudne? Z twarzy czarnoskórego sędziego zniknął grymas niechęci. - Musimy brać pod uwagę interes całego narodu - odparł. - ' Rozwiązanie, które pan proponuje, pociągnęłoby za sobą niewyobrażalne koszty. Nie wolno nam zgodzić się na to.
Nie powiem nic nowego, jeśli stwierdzę, że nie żyjemy w najlepszym z możliwych światów. - W takim razie przystąpcie do negocjacji! - wykrzyknął Grzmiąca Głowa. - Orzeł nie pastwi się nad zranioną jaskółką, lecz jak powiedział nasz młody mecenas, krąży wysoko na niebie, poruszając majestatycznie mocarnymi skrzydłami, budząc zazdrość swym niezwyciężonym mistrzostwem, a także, co najważniejsze, stanowiąc wieczny symbol potęgi wolności. - Ja to powiedziałem? - Zamknij się!... Dostojni sędziowie, pozwólcie zranionej jaskółce odnaleźć nadzieję w cieniu wielkiego orła. Nie odpychajcie nas, gdyż nie mamy już dokąd się udać. Okażcie nam szacunek, którego zawsze nam odmawiano, i dajcie nadzieję, której rozpaczliwie potrzebujemy, by znaleźć w sobie siły konieczne do przetrwania. Bez tego zginiemy i rzeź dobiegnie końca. Czy chcecie, żeby nasza krew splamiła wasze ręce?... Czy i bez tego nie są one wystarczająco zakrwawione?... Odpowiedziała mu głucha cisza, którą naruszył dopiero ledwo [słyszalny szept Sama: - Całkiem nieźle, Mac. - Wspaniale! - zawtórowała mu Jennifer. - Spokojnie, turkaweczko - odparł półgłosem Hawkins, odwracając do niej głowę. Teraz nadchodzi przełomowy moment, tak jak wtedy, kiedy mój przyjaciel generał McAuliffe nawymyślał szkopom podczas ofensywy w Ardenach. - Co ma pan na myśli? - zapytał Aaron Pinkus. 285 - Bądźcie cicho i słuchajcie! - szepnął Cyrus. - Wiem, co się święci: teraz generał kopnie ich tam, gdzie najbardziej boli, dzięki czemu całe to pieprzenie przybierze konkretną formę. - To nie było pieprzenie, tylko prawda! - zaprotestowali Redwing. - Dla nich to było cholernie prawdziwe pieprzenie, Jenny ponieważ znaleźli się między twardym młotem a jeszcze twardszyn kowadłem. Ponownie wyłączono mikrofony, aby dać sędziom czas na naradę Kiedy wreszcie doszli do porozumienia, przemówił najchudszy z nich rodem z Nowej Anglii. - To była wzruszająca przemowa, wodzu Grzmiąca Głowo -powiedział spokojnym tonem. - Takie oskarżenia jednak można przedstawić w imieniu wielu mniejszości narodowych na całym świecie Z przykrością muszę stwierdzić, że historia nie jest sprawiedliwa dla tych ludzi. Jak powiedział jeden z naszych prezydentów: „Życie nie gra fair", lecz mimo to musi trwać, ku pożytkowi większości, nie dla pechowych mniejszości, które doznają wielkich krzywd. Wszyscy, ja tu jesteśmy, z radością zmienilibyśmy ten scenariusz, lecz to zadanie przekracza nasze możliwości. Schopenhauer opisał to zjawisko jako „brutalność historii". Całą duszą sprzeciwiam się tej konkluzji, ale muszę uznać jej słuszność. Mógłby pan zburzyć tamę, co doprowadziło by do tragicznej powodzi, która dotknęłaby ludzi w całym kraji łącznie z tymi, którzy nigdy w życiu nie słyszeli o pańskim narodzie - Do czego pan zmierza, panie sędzio? - Biorąc pod uwagę wszystko, co zostało tu powiedziane, jaka byłaby wasza reakcja, gdyby sąd podjął decyzję na waszą niekorzyść? - To bardzo proste - odparł wódz Grzmiąca Głowa. – Wypo- wiedzielibyśmy wojnę Stanom Zjednoczonym Ameryki, wiedząc, że możemy liczyć na poparcie wszystkich czerwonoskórych braci na kontynencie. Wielu białych ludzi straciłoby życie. Naturalnie ponieśli byśmy porażkę, ale wy także. - Niech to jasna cholera! - wybuchnął przewodniczący Re bock. - Mam dom w Nowym Meksyku... - Może na terenach należących do wojowniczych Apaczów? -zapytał Jastrząb z niewinną miną. Przewodniczący Sądu Najwyższego z wysiłkiem przełknął ślinę. - Cztery kilometry od rezerwatu... 286 - Apacze są naszymi braćmi. Oby Wielki Duch zesłał panu [szybką i stosunkowo
mało bolesną śmierć. - A co z Palm Beach? - zapytał ze zmarszczonymi brwiamiczłonek sądu. Seminole to nasi krewniacy. Mają zwyczaj gotowania krwi białych ludzi w celu usunięcia z niej nieczystości. Ma się rozumieć, gotują ją wtedy, kiedy jeszcze jest w ciele. Dzięki temu mięso zyskuje na delikatności. - Aspen?... - szepnął nieśmiało kolejny sędzia. - Kto tam mieszka? - Popędliwi Czirokezi, panie sędzio. Są z nami jeszcze bliżej spokrewnieni niż Seminole, choć często dawaliśmy im do zrozumienia, że nie pochwalamy sposobu, w jaki rozprawiają się ze schwytanymi wrogami. Mają paskudny zwyczaj kładzenia ich twarzą w dół na mrowisku. Jennifer raptownie nabrała powietrza w płuca. - Je... Jezioro George? - zapytał dziwnie pobladły sędzia z lewej strony stołu. - Mam tam śliczny domek letniskowy... - Czy to może północna część stanu Nowy Jork? - zainteresował się uprzejmie MacKenzie. - Tereny łowieckie Mohawków, a także ich prastare cmentarzyska? Zdaje się, że... że tak. -•-.«.,,.-."- Nasze plemię wywodzi się z wielkiej rodziny Mohawków, lecz, niestety, doszliśmy do wniosku, że musimy się od nich oddzielić '. przenieść się jak najdalej na zachód. $ •. - Dlaczego? - Cóż, bez wątpienia mają najodważniejszych i najbardziej bitnych wojowników, jakich można sobie wyobrazić, ale... Chyba sam pan rozumie... - - Co mam rozumieć? - Jeżeli zostaną sprowokowani, podpalają w nocy wigwamy nieprzyjaciół, podobnie jak ich cały dobytek. Uznaliśmy, że polityka spalonej ziemi jest dla nas nieco zbyt brutalna. Naturalnie Mohaw-kowie w dalszym ciągu uważają nas za swoich. Więzy krwi nie rozluźniają się w ciągu życia jednego czy nawet kilku pokoleń. Bez wątpienia przyłączyliby się do naszej walki. - Myślę, że powinniśmy się powtórnie naradzić! - powiedział przewodniczący Sądu Najwyższego. Głośniki zamilkły po raz kolejny, - 287 a sędziowie zaczęli gorączkowo szeptać między sobą, zwracając głowy to w lewą, to w prawą stronę. - Mac! - syknęła Redwing. - Wygadywałeś same kłamstwa! Apacze pochodzą znad Athabaski i nie mają z nami nic wspólnego, Czirokezi nigdy nie kładli nikogo na mrowisku, a Seminole są najbardziej pokojowo usposobionym plemieniem w całej Ameryce! Natomiast jeśli chodzi o Mohawków, to owszem, lubią grać w kości, bo w ten sposób można zarobić pieniądze, ale zawsze walczyli tylko z tymi, którzy napadli ich pierwsi, a już na pewno nigdy by niczego nie podpalili, bo wtedy ich konie nie miałyby co wziąć do pyska! - Zamilknij, córo plemienia Wopotami! - odparł Jastrząb, schylając przyozdobioną pióropuszem głowę, by spojrzeć z góry na Jennifer. - Co mogą o tym wiedzieć głupie blade twarze? - Oczerniasz wszystkie indiańskie plemiona! - Czyżby oni przez te wszystkie lata postępowali wobec nas inaczej? - Wobec nas? W głośnikach rozległo się pyknięcie, a w chwilę potem wydobył się z nich nosowy głos przewodniczącego Sądu Najwyższego: - Sąd Najwyższy na swym dzisiejszym posiedzeniu postanowił zalecić rządowi Stanów Zjednoczonych, aby ten bezzwłocznie przystąpił do rozmów z plemieniem Wopotami w celu uzgodnienia możliwego do .przyjęcia dla obu stron sposobu zadośćuczynienia nadużyciom popełnionym w minionych latach. Sąd podtrzymuje skargę złożoną przez powodów i ogłasza przerwę w rozprawie sine die\ - Sędzia Reebock odsunął się od mikrofonu, po czym dodał, zapomniawszy o tym, że urządzenie wciąż działa: - Niech ktoś zadzwoni do Białego Domu i powie Subagaloo, żeby się wypchał! Ten sukinsyn jak zwykle wpuścił nas w maliny. Zdaje się, że kazał też wyłączyć nam klimatyzację, bo pot ścieka mi aż do rowka w dupie!... Przepraszam, moja droga.
W ciągu zaledwie kilku minut wiadomość o tryumfie Wopotami dotarła do głównego holu i schodów przed gmachem Sądu Najwyższego. Wódz Grzmiąca Głowa, w pełnym paradnym stroju, wsiadł do windy, oczekując wielkiej radości i oznak uwielbienia ze strony swego ludu. Istotnie, radość była ogromna, tyle że radujący się wyglądali na ludzi, którym jest dokładnie wszystko jedno, z czego się 288 cieszą. Wielki hol, łącznie ze wszystkimi galeriami, był wypełniony mężczyznami i kobietami w różnym wieku, tańczącymi i wykonującymi dzikie podskoki w takt dobiegających z głośników dźwięków indiańskich pieśni, tylko że odtwarzanych w przyśpieszonym tempie. Do zabawy dołączyli nawet turyści, strażnicy i policjanci, w związku z czym dostojny gmach zamienił się w arenę dzikiego karnawału. - Dobry Boże! - wykrzyknęła Jutrzenka Jennifer Redwing, wysiadłszy z windy w towarzystwie Sama i Aarona. - Nie ma się czemu dziwić - odparł Pinkus. - Twoi ludzie mają powód do radości. - M o i ludzie? To nie są moi ludzie! - Jak to? - zapytał Devereaux. - Spójrz! Widzisz wśród tańczących choć jedną wymalowaną twarz albo indiańską spódniczkę? - Rzeczywiście, na galeriach nie ma ani jednej, ale mnóstwo Wopotami kreci się między ludźmi w samym holu. - Nie wiesz przypadkiem, co tam robią? - Zdaje się, że chodzą od grupki do grupki i zachęcają do... Zaraz, zdaje się, że noszą... - Plastikowe kubki! I butelki! Roman miał rację: częstują wszystkich wyciągiem z korzenia yaw-yaw! * - Nie częstują, lecz sprzedają - poprawił ją Sam. - Zabiję tego Calfnose'a! - Mam inną propozycję, Jennifer - powiedział Aaron, tłumiąc chichot. - Zrób go naszym skarbnikiem.
EPILOG
THE NEW YORK DAILY NEWS
WOPS ZAJMUJĄ BAZĘ DOWÓDZTWA STRATEGICZNYCH SIŁ POWIETRZNYCH Waszyngton, D. C., piątek. Ku powszechnemu zaskoczeniu Sąd Najwyższy uznał zasadność skargi zamieszkującego Nebraskę plemienia Wopotami na rząd Stanów Zjednoczonych. Sąd stwierdził jednomyślnie, że teren o powierzchni kilkuset kilometrów kwadratowych, na którym znajduje się między innymi miasto Omaha, zgodnie z traktatem z 1878 roku stanowi własność Indian Wopotami. Na obszarze tym wybudowano główną kwaterę Dowództwa Strategicznych Sił Powietrznych. Izba Reprezentantów i Senat zebrały się na nadzwyczajnych posiedzeniach, a tysiące firm prawniczych wyraziło zainteresowanie uczestnictwem w mających się niebawem rozpocząć negocjacjach. IŁ PROGRESSO ITALIANO Questo giornale muove oblężone all'insensibilita' del „Daily News" facendo uno di un'espressione denigratora netta tastata di ieri. Noi non siamo dei „pellarossa sahaggi"! (Nasza gazeta odnotowuje z oburzeniem gruboskórność redaktorów „Daily News", którzy we wczorajszym wydaniu swego pisma użyli w jednym z nagłówków obraźliwego rynsztokowego wyrażenia. Nie jesteśmy czerwono-skórymi dzikusami!).
291 HOLLYWOOD YARIETY
Beverly Hills, środa. Panowie Robbins i Martin, czołowi specjaliści z agencji Williama Morrisa, poinformowali o podpisaniu poważnego kontraktu miedzy ich klientami - o których na razie wiadomo tylko tyle, że jest to sześciu pierwszorzędnych aktorów działających przez ostatnie pięć lat w rządowym oddziale antyterrorystycznym - a wytwórnią Consolidated-Colossal, reprezentowaną przez producenta Emmanuela Greenberga. Kontrakt dotyczy realizacji filmu o przewidywanym budżecie około stu milionów dolarów, w którym aktorzy-komandosi będą grać samych siebie. Podczas konferencji prasowej wystąpił także znany aktor charakterystyczny Henry Irving Sutton, który oświadczył, że tak bardzo wzruszył się tematem filmu, iż postanowił powrócić na ekran, by zagrać jedną z głównych ról. Greenberg także sprawiał wrażenie bardzo wzruszonego, gdyż szlochał spazmatycznie, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Zdaniem większości dziennikarzy miało to związek z zaszczytem, jakiego dostąpił jako producent, mogąc realizować tak wzniosłe dzieło, ale inni twierdzili, że jeszcze nie doszedł do siebie po negocjacjach. Na konferencji pojawiła się także była żona Greenberga, lady Cavendish. Uśmiechała się przez cały czas. THE NEW YORK TIMES
DYREKTOR CIA ODNALEZIONY CAŁY I ZDROWY nA JEDNEJ Z WYSEPEK ARCHIPELAGU SUCHEJ TORTUGAS Miami, czwartek. Załoga jachtu „Contessa", stanowiącego własność międzynarodowego przemysłowca Smythingtona-Fontiniego, dostrzegła dym pochodzący z ogniska rozpalonego na plaży jednej z bezludnych wysepek w archipelagu Suchej Tortugas. Kiedy jacht zbliżył się do brzegu, załoga i pasażerowie usłyszeli wołanie o pomoc po angielsku i hiszpańsku, a zaraz potem zobaczyli trzech mężczyzn, którzy wbiegli po kolana w wodę, dziękując Opatrzności za ocalenie. Jednym z nich był Vincent F. A. Mangecavallo, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, który w ubiegłym tygodniu zaginął na pełnym morzu. Pana Mangecavallo uznano za zmarłego po tym, jak odnaleziono szczątki jego jachtu, „Gotcha Baby", który zatonął podczas tropikalnego sztormu. Wśród szczątków łodzi znajdowały się również przedmioty stanowiące osobistą własność dyrektora CIA. Historia walki o przetrwanie pana Mangecavallo dowodzi jego nadzwyczajnego heroizmu. Według zeznań dwóch argentyńskich członków załogi, którzy natychmiast zostali odesłani samolotem do rodzin w Buenos Aires, 292 swoje ocalenie zawdzięczają wyłącznie dyrektorowi, który przeholował ich przez pełne rekinów wody, płynąc niestrudzenie w kierunku bezludnej wysepki. Na wiadomość o ocaleniu prezydent powiedział: „Wiedziałem, że mój stary kumpel z marynarki da sobie jakoś rade!" Jak już informowaliśmy, dowództwo marynarki ograniczyło się do lakonicznego stwierdzenia: „Bardzo nam miło".
W Brooklynie, w Nowym Jorku, niejaki Rocco Sabatini, czytając przy śniadaniu poranną gazetę, powiedział do żony: - Co tu jest grane, do cholery? Przecież Bam-Bam nie potrafi
THE WALL STREET JOURNAL
LAWINA BANKRUCTW WSTRZĄSA FINANSOWYMI KRĘGAMI AMERYKI Nowy Jork, piątek. W korytarzach największych amerykańskich biurowców panuje ożywiony ruch. Ogarnięci paniką prawnicy biegają od gabinetu do gabinetu, usiłując nie dopuścić do rozpadu chwiejących się finansowych kolosów. Według powszechnej opinii jest to niemożliwe, ponieważ niedawna hossa na giełdzie doprowadziła do powstania ogromnych zadłużeń, natomiast masowe wykupywanie pakietów kontrolnych doprowadziło do tego, że najwięksi przemysłowi giganci mają teraz puste kieszenie, nabiegłe krwią twarze, a większość z nich najchętniej czym prędzej wyjechałaby z kraju. Podobno na międzynarodowym lotnisku im. Kennedy'ego prezydent jednej z największych firm wykrzykiwał histerycznie: „Wszędzie, tylko nie do Kairu! Nie chcę czyścić pisuarów!" Niestety, nie
bardzo wiadomo, co miał na myśli. STARS AND STRIPES
UCIEKINIERZY Z KUBY OTRZYMUJĄ STOPNIE OFICERSKIE Fort Benning, sobota. Generał Ethelred Brokemichael, sekretarz prasowy Pentagonu, poinformował oficjalnie, że po raz pierwszy w historii naszej armii nadano stopnie oficerskie dwóm byłym oficerom wojskowej machiny Fidela Castro, specjalistom w dziedzinie sabotażu, tajnych operacji, wywiadu i kontrwywiadu. 293 Desi Romero oraz jego kuzyn Desi Gonzalez, którzy opuścili swój kraj z powodu „panującej tam, niemożliwej do zniesienia, sytuacji", po prze szkoleniu językowym i kilku zabiegach stomatologicznych staną na czele nowo tworzonego w Forcie Benning oddziału Sił Specjalnych. Armia z radością wita w swych szeregach dzielnych i doświadczonych żołnierzy, którzy ryzyko wali życie w walce o wolność i honor. Jak powiedział generał Brokemichael: „O ich przygodach można by nakręcić wspaniały film. Myślę, że wkrótce się tym zajmiemy",
'"' Lato zbliżało się do końca, a wraz z nim letargiczny nastrój, ustępując miejsca bardziej energicznym poczynaniom towarzy szącym zawsze nadejściu jesieni. Wiejący z północy wiatr stawał się coraz chłodniejszy, przypominając mieszkańcom Nebraski, że już wkrótce stanie się zimny, potem wręcz lodowaty, aż wreszcie pewnego dnia przyniesie ze sobą pierwszy zimowy śnieg. Jednak Indianie Wopotami nie zaprzątali sobie głów takimi przykrymi myślami, gdyż trwały właśnie negocjacje z rządem Stanów Zjednoczonych, Waszyngton zaś uznał za stosowne przysłać do rezerwatu dwieście dwanaście najnowszych przyczep mieszkalnych, aby przed nadejściem zimowych mrozów zastąpiły skórzane namioty i sklecone z byle czego szałasy. Naturalnie Waszyngton nie miał pojęcia o tym, że zaledwie kilka tygodni wcześniej kilkaset identycznych przyczep zostało zgniecionych gąsienicami buldożerów i że wcześniej w całym rezerwacie było tylko kilka namiotów, ustawionych przy bramie dla turystów. MacKenzie Hawkins, jak każdy dobrze wyszkolony żołnierz, starał się brać wszystko pod uwagę. Bez tego nie mogło być mowy o żadnej rozsądnej strategii, a bez dobrej strategii nikomu nigdy nie udało się wygrać żadnej bitwy. - Wciąż nie mogę w to uwierzyć - powiedziała Jennifer do Sama. Trzymając się za ręce szli gruntową drogą wzdłuż pola zastawionego luksusowymi przyczepami; każda z nich miała zainstalowaną na dachu antenę do odbioru telewizji satelitarnej. - Wszystko odbywa się dokładnie tak, jak przewidywał Mac. - A więc negocjacje posuwają się naprzód? - Niewiarygodnie szybko i łatwo. Wystarczy, że zmarszczymy brwi, bo coś jest niezbyt jasne, a oni natychmiast wycofują się i składają lepszą propozycję. Kilka razy musiałam przerywać ludziom z rządu i wyjaśniać im, że nie mamy nic przeciwko zaproponowanym 294 warunkom finansowym i że tylko chcemy wyjaśnić pewne drobne nieścisłości. Kiedyś wstałam z miejsca, a ich prawnik wykrzyknął: „W porządku, rezygnujemy z tego punktu!" - Miło mieć taką siłę przekonywania. ;;'&• - Ale ja chciałam tylko wyjść do łazienki... - Cofam swoją uwagę. Czy możesz mi jednak wyjaśnić, dlaczego traktujecie ich tak łagodnie? - Daj spokój, Sam! Przecież to, co nam zaproponowali, przerasta o głowę nasze najśmielsze oczekiwania. Byłoby zbrodnią targować się jeszcze o coś. - W takim razie po co w ogóle te negocjacje? Co chcecie osiągnąć?
- Przede wszystkim wiążące zobowiązanie do zaspokojenia naszych najpilniejszych potrzeb, takich jak przyzwoite mieszkania, dobre szkoły, utwardzone drogi i porządne miasteczko, w którym można by uczciwie żyć i pracować. W drugiej kolejności przydałoby się kilka udogodnień, takich jak ogólnie dostępne baseny, trasa narciarska i wyciągi na Górze Orłów, restauracja... Choć, ma się rozumieć, możemy to urządzić także we własnym zakresie, naturalnie po otrzymaniu niezbędnych funduszy. Trasa i wyciągi to pomysł Charliego; on uwielbia jeździć na nartach. - Jak on sobie radzi? • Kochanie, własnoręcznie zmieniałam mu pieluszki, a teraz są chwile, kiedy niemal czuję się winna kazirodztwa. Słucham? Charlie tak bardzo przypomina ciebie! Jest inteligentny i bystry, zabawny Wypraszam sobie - przerwał jej Devereaux z uśmiechem. - Jestem poważnym prawnikiem! - Jesteś szaleńcem, kochanie, tak samo jak on, ale wasze szaleństwo równoważą: znakomity refleks, doskonała pamięć oraz umiejętność sprowadzania skomplikowanych problemów do postaci prostych rozwiązań. Nawet nie wiem, co to znaczy. On też nie, ale obaj tak właśnie postępujecie. Czy uwierzysz, że to właśnie on wygrzebał w zamierzchłej historii naszej praworządności zupełnie szalony, zapomniany precedens zwany non nomen amicus curiae, kiedy okazało się, że autorem pozwu jest nie kto inny jak Hawkins? Kto oprócz niego wiedziałby, co to jest, a tym bardziej pamiętał, że coś takiego miało kiedyś miejsce? 295 - Ja. Sprawa Jackson przeciwko Buckleyowi, rok tysiąc osiemset dwudziesty siódmy, dotycząca kradzieży świń... - - - - - - Och, zamknij się! Jenny puściła jego rękę tylko po to jednak, by zaraz ponownie ją chwycić. - Czym chce się zająć, kiedy zamieszanie dobiegnie końca? - Spróbuję zrobić go radcą prawnym szczepu. Zimą będzie mógł zajmować się prowadzeniem ośrodka sportów narciarskich. - Czy to nie jest trochę ograniczające? - Być może, choć nie wydaje mi się. Ktoś musi dopilnować, żeby Waszyngton wywiązał się z całej umowy. Kiedy chodzi o budowę na taką skalę, zawsze lepiej mieć u boku prawnika, który wyjaśni ewentualne niejasności. Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się, żeby ekipa remontująca twój dom skończyła pracę w terminie? Chyba nie muszę dodawać, że w umowie są przewidziane wysokie kary za niedotrzymanie ustalonych terminów. - Charlie będzie miał pełne ręce roboty. Co jeszcze udało ci się wyciągnąć od Szalonego Miasta, jak mawia nasz generał? Naturalnie oprócz podstawowych potrzeb? - Niewiele. Zobowiązanie Departamentu Skarbu do wypłacania plemieniu przez najbliższe dwadzieścia lat kwoty dwóch milionów dolarów rocznie, powiększanej o wskaźnik inflacji. - Dałaś się wykiwać, Jenny! - wykrzyknął Sam. - Wcale nie, kochanie. Jeżeli przez ten czas nie uda nam się niczego osiągnąć, to znaczy, że nie zasługujemy na nic więcej. Poza tym nie chodzi nam o darmowe dowiezienie do mety, lecz o to, żebyśmy otrzymali szansę wzięcia udziału w głównym wyścigu. Znając mój naród, jestem pewna, że zwyciężymy, a kto wie, czy za dwadzieścia lat wasz prezydent nie będzie nosił przydomku „Jutrzenka" albo „Promień Księżyca"... Jak sam widziałeś, potrafimy zrobić użytek z wyciągu z korzenia yaw-yaw. - A co teraz? - zapytał Devereaux. - To znaczy? -• -' • •>-*%&?.">'-''* ~ ; - Co będzie z nami? * - Czy koniecznie musiałeś poruszyć ten temat? '• - Chyba już najwyższa pora, prawda? - Oczywiście, ale ja się boję. - * - Obronię cię. - Ty? Przed kim?
296 - Jeśli zajdzie taka potrzeba. Przecież sama powiedziałaś, że Charlie i ja potrafimy
sprowadzać najbardziej skomplikowane zagadnienia do postaci prostych rozwiązań, zrozumiałych dla każdego. - O czym mówisz, do diabła? - O sprowadzeniu skomplikowanej sytuacji do postaci bardzo prostego rozwiązania. - A co to ma być, jeśli wolno zapytać? - Nie chcę spędzić reszty życia bez ciebie i wydaje mi się, że ty masz na ten temat podobne zdanie. - Zakładając, że w tym, co mówisz, jest ziarenko prawdy, a nawet całkiem duża pestka, to w jaki sposób chcesz osiągnąć swój cel? Przecież ja pracuję w San Francisco, a ty w Bostonie. Chyba przyznasz, że nie jest to najlepszy układ? - Aaron zatrudniłby cię w ciągu pięciu minut, i to za dowolnie wysoką pensję. - Springtree, Basl i Karpas w ciągu minuty zrobiliby cię wspól-nikiem. - Doskonale wiesz, że nie mogę opuścić Aarona, ale ty rozstałaś się już z jedną firmą w Omaha. Jak więc widzisz, problem został sprowadzony do prostego albo-albo oczywiście zakładając, że oboje popełnimy samobójstwo, jeśli nie będziemy mogli być ze sobą. - Nie posunęłabym się aż tak daleko. - A ja tak. Jesteś tego pewna? - Odmawiam odpowiedzi na to pytanie. - Mimo wszystko udało mi się znaleźć wyjście z tej patowej sytuacji. - Jakie? - Mac dał mi kiedyś pamiątkowy medalion jego dywizji, która podczas drugiej wojny światowej przedarła się przez Ardeny. Od tej pory zawsze noszę go przy sobie. Devereaux wyciągnął z kieszeni okrągły kawałek lekkiego metalu z wytłoczonym wizerunkiem Mac-Cenziego Hawkinsa. - Podrzucę go i pozwolę mu spaść na ziemię. Ja )iorę orła, ty reszkę. Jeśli wypadnie reszka, wrócisz do San Francisco oboje będziemy cierpieć katusze rozłąki. Jeźli będzie orzeł, pojedziesz ze mną do Bostonu. - Zgoda. Medalion poszybował w górę i obracając się w powietrzu, spadł na drogę. Jennifer pochyliła się nad nim. 297 - Mój Boże, orzeł... Wyciągnęła rękę, by podnieść kawałek metalu, ale Sam chwycił ją za ramiona. - Nie, Jenny! Nie wolno ci tego robić! - To znaczy czego? - Możesz sobie nadwerężyć stawy krzyżo-biodrowe. - Co ty wygadujesz, do diabła? - Najważniejszym zadaniem męża jest chronić żonę. - Przed czym? - Przed nadwerężeniem stawów krzyżo-biodrowych. Devereaux szybko podniósł medalion i cisnął go daleko w pole. - Teraz nie potrzebuję już żadnych szczęśliwych amuletów - powiedział, przygarniając Jenny do piersi. - Mam ciebie, a to jest największe szczęście, na jakie kiedykolwiek liczyłem i jakiego pragnąłem. - A może po prostu nie chciałeś, żebym zobaczyła drugą stronę medalu... - szepnęła Jennifer, po czym delikatnie ugryzła go w ucho. - Jastrząb dał mi taki sam w Hooksett. Jego twarz jest po obu stronach. Gdybyś powiedział, że wybierasz reszkę, rozszarpałabym cię na kawałki. - Lubieżna suka... - odparł również szeptem Sam, próbując sięgnąć wargami jej ust, co upodobniło go do szympansa szukającego orzeszków ziemnych. - Znasz tu jakiś odosobniony zakątek, który moglibyśmy odwiedzić? - Nie teraz, zuchu. Mac czeka na nas. - Wykreślam go na zawsze z mojego życia! Tym razem to już koniec.
- Ja też mam taką nadzieję, kochanie, ale będąc realistką nie bardzo w to wierzę. Minęli zakręt i ich oczom ukazało się ogromne, wielobarwne tipi ze sztucznej skóry, trzepoczącej cicho w podmuchach wiatru. Z otworu w górnej części namiotu wydobywał się dym. - Jest tutaj - powiedział Devereaux. - Pożegnajmy się szybko i zwyczajnie, ale tak, żeby zrozumiał, że już nigdy nie chcemy mieć z nim nic wspólnego! - Jesteś niesprawiedliwy, Sam. Spójrz, co zrobił dla mojego ludu. - Naprawdę nie rozumiesz, że dla niego to była tylko zabawa? - A dla ciebie nie ma znaczenia, że to dobra i pożyteczna zabawa? - Sam już nie wiem... - mruknął Devereaux. - On zawsze potrafi zamieszać mi w głowie. 298 - Nieważne - przerwała mu dziewczyna. - Właśnie wychodzi. Mój Boże, spójrz na niego! Sam wybałuszył ze zdumieniem oczy. Generał MacKenzie Lochin-var Hawkins, alias Grzmiąca Głowa, wódz plemienia Wopotami, w najmniejszym stopniu nie przypominał żadnej z tych osób. Nie pozostało w nim ani trochę wojskowego dostojeństwa, nie wspominając już o godności indiańskiego wodza. Królewska galanteria ustąpiła miejsca bylejakości prostego człowieka, która jednak, nie wiadomo z jakiego powodu, sprawiała wrażenie bardziej naturalnej i opartej na solidniejszych podstawach. Krótko strzyżone siwe włosy skrywał częściowo żółty beret, pod orlim nosem zaś pojawił się rzadki, uczerniony wąsik. Strój dziwnej postaci składał się z jedwabnej różowej koszuli, fioletowego krawata, obcisłych jaskrawoczerwonych spodni oraz białych pantofli od Gucciego. Całości dopełniała walizka - naturalnie z firmy Louisa Yuitton. - Mac, co to ma być, na litość boską?! - wrzasnął Devereaux. - A, to wy - ucieszył się Jastrząb, nie odpowiadając na pytanie. - Bałem się, że będę musiał wyjechać bez pożegnania. Okrutnie mi spieszno. Okrutnie mi spieszno? - powtórzyła Jennifer. , - Kim jesteś, do diabła? - Mackintosh Quartermain - przedstawił się skromnie Hawkins. - Weteran regimentu szkockich grenadierów. Zostałem współ-producentem filmu Greenberga i jego doradcą technicznym. - Doradcą filmu?... • Nie, Manny'ego. Muszę kontrolować jego finansową wyobraźnię, a przy okazji zajmę się paroma innymi sprawami. Hollywood chyli się ku upadkowi, możecie mi wierzyć. W tej chwili najbardziej potrzebują tam odważnych ludzi z jasno sprecyzowanymi ideami... Słuchajcie, okropnie się cieszę, że na was wpadłem, ale teraz już muszę znikać. Jestem umówiony na lotnisku z moim nowym adiutantem... to znaczy, asystentem, pułkownikiem Romanem Zabrzyckim z byłej radzieckiej Wojskowej Kroniki Filmowej. Lecimy razem na zachodnie wybrzeże. - Roman Z.?... - wykrztusiła zdumiona Redwing. - A co się stało z Cyrusem? - zapytał Sam. - Jest gdzieś w południowej Francji, w jednej z willi Fraziera. Zdaje się, że znowu było tam włamanie.
299
- Myślałem, że będzie chciał wrócić do laboratorium... - Cóż, biorąc pod uwagę jego więzienną przeszłość i w ogóle... Ale obiło mi się o uszy, że Frazier ma zamiar kupić jakąś fabrykę środków chemicznych... Słuchajcie, laleczki, miło mi, że o mnie zahaczyliście, ale ja już się zmywam. Daj buzi, złotko, a gdybyś chciała kiedyś zgłosić się na zdjęcia próbne, to wiesz, gdzie mnie szukać. - Zdumiona Jennifer odwzajemniła się Hawkinsowi uściskiem. - A wy, kapitanie - ciągnął MacKenzie, obejmując mocno Devereaux - jesteście najlepszym prawniczym umysłem na tej
planecie, może z wyjątkiem komendanta Pinkusa i tej młodej damy. - Mac! - wrzasnął Sam. - Znowu zaczynasz? Zetrzesz Los Angeles z powierzchni ziemi! - Mylisz się, synu, bardzo się mylisz. Ja tylko przywrócę temu miastu dawną chwałę. - Jastrząb wziął do ręki walizkę od Louisa Vuitton i ukradkiem otarł zdradziecką łzę. Ciao, kochani - rzucił, po czym odwrócił się szybko i ruszył polną drogą jak człowiek, który ma do wypełnienia nie cierpiącą zwłoki misję. - Dlaczego jestem niemal pewien, że któregoś dnia w Bostonie zadzwoni telefon i okaże się, że chce ze mną rozmawiać niejaki Mackintosh Quartermain? - zapytał Devereaux. Objął Jennifer i oboje odprowadzili wzrokiem niknącą w oddali postać Hawkinsa. .; - Ponieważ tego nie da się uniknąć, kochanie, a poza tym żadne z nas nie zniosłoby myśli, że mogłoby być inaczej. Koniec