ROBERT LUDLUM TESTAMENT MATARESE’A Przekład: Barbara Mączeńska, J.T. Mirkowicz, Blanka Kuczborska 2 SPIS TREŚCI KSIĘGA I...
11 downloads
9 Views
3MB Size
ROBERT LUDLUM
TESTAMENT MATARESE’A Przekład: Barbara Mączeńska, J.T. Mirkowicz, Blanka Kuczborska
SPIS TREŚCI KSIĘGA I................................................................................................................................... 3 1.................................................................................................................................................. 4 2................................................................................................................................................ 13 3................................................................................................................................................ 26 4................................................................................................................................................ 40 5................................................................................................................................................ 54 6................................................................................................................................................ 71 7................................................................................................................................................ 90 8.............................................................................................................................................. 107 9.............................................................................................................................................. 121 10............................................................................................................................................ 135 11............................................................................................................................................ 148 KSIĘGA II.............................................................................................................................. 169 12............................................................................................................................................ 170 13............................................................................................................................................ 182 14............................................................................................................................................ 192 15............................................................................................................................................ 201 16............................................................................................................................................ 209 17............................................................................................................................................ 220 18............................................................................................................................................ 237 19............................................................................................................................................ 250 20............................................................................................................................................ 265 21............................................................................................................................................ 276 22............................................................................................................................................ 296 23............................................................................................................................................ 309 24............................................................................................................................................ 322 25............................................................................................................................................ 334 26............................................................................................................................................ 345 27............................................................................................................................................ 357 28............................................................................................................................................ 375 29............................................................................................................................................ 389 30............................................................................................................................................ 401 31............................................................................................................................................ 420 32............................................................................................................................................ 427 33............................................................................................................................................ 435 34............................................................................................................................................ 446 35............................................................................................................................................ 459 36............................................................................................................................................ 474 37............................................................................................................................................ 485 EPILOG.................................................................................................................................. 509
2
KSIĘGA I
3
1. MĘDRCY ŚWIATA, MONARCHOWIE, GDZIE SPIESZNIE DĄśYCIE? Kolędnicy stali przy skrzyŜowaniu zbici w ciasną gromadkę, przytupując i zabijając ręce dla rozgrzewki. Młodzieńcze głosy niosły się w mroźnym wieczornym powietrzu, odcinając się wyraźnie od kakofonii klaksonów, gwizdków policyjnych i blaszanych dźwięków świątecznej muzyki płynącej z głośników umieszczonych nad rzęsiście oświetlonymi wystawami. Gęsta śnieŜyca spowodowała liczne korki. Zapóźnieni klienci, których tłumy wciąŜ przemierzały ulice, osłaniali oczy przed śniegiem i lawirowali między blokującymi przejścia samochodami, uskakując szybko, kiedy te nagle ruszały z miejsca; musieli się teŜ pilnować, Ŝeby omijać największe kałuŜe i nie wpadać na przechodniów idących z naprzeciwka. Koła buksowały w śnieŜnej brei; autobusy - co rusz grzęznąc w ruchu - wlokły się w Ŝółwim tempie, a liczni Mikołajowie uporczywie, acz o tak późnej porze daremnie, wymachiwali dzwonkami. POWIEDZCIEś NAM, TRZEJ KRÓLOWIE, CHCECIE WIDZIEĆ DZIECIĘ? Ciemny cadillac wyłonił się zza rogu i wolno przesunął obok kolędników. Jeden z nich, w kostiumie, jaki według chorej wyobraźni projektanta miał upodobnić kolędnika do Boba Cratchita z Opowieści wigilijnej Dickensa, zbliŜył się z wyciągniętą ręką do tylnego okna z prawej strony wozu i przylepił do szyby wykrzywioną śpiewem twarz. ONO W śŁOBIE, NIE MA TRONU... Zniecierpliwiony kierowca wcisnął klakson i machnął ręką na natręta, Ŝeby się odsunął, ale pasaŜer, szpakowaty męŜczyzna w średnim wieku, sięgnął do kieszeni palta po kilka banknotów. Dotknął przycisku i boczna szyba zsunęła się na dół. MęŜczyzna wetknął pieniądze w wyciągniętą dłoń. - Bóg zapłać! - zawołał kolędnik. - DuŜa buźka od chłopaków z Piętnastej! Wesołych świąt! Zapewne zabrzmiałoby to bardziej świątecznie, gdyby nie odór whisky buchający z ust wypowiadającego Ŝyczenia. - Wesołych świąt - odparł pasaŜer i wcisnął guzik, Ŝeby uciąć dalszą rozmowę.
4
Kierowca ruszył ostro, chcąc wykorzystać chwilowy wyłom w ruchu, ale po kilku metrach gwałtownie zahamował. Z wściekłością szarpnął kierownicą, ledwo tłumiąc cisnące się na usta przekleństwa. - Spokojnie, majorze - powiedział pasaŜer stanowczym tonem, nie pozbawionym jednak współczucia. - Złość nic nie pomoŜe. Nie dotrzemy szybciej. - Racja, panie generale - rzekł kierowca z szacunkiem, jakiego tym razem wcale nie odczuwał. Zazwyczaj tak, ale nie dziś, nie w czasie tej osobliwej wyprawy. Generał zawsze lubił sobie dogadzać, ale przecieŜ to naprawdę bezczelność kazać adiutantowi pracować w wieczór wigilijny. Kazać mu się wieźć wynajętym, cywilnym wozem do Nowego Jorku tylko dlatego, Ŝe generała naszła ochota pohulać. Tysiące powodów mogłyby uzasadnić słuŜbę w tę właśnie noc, ale nie taki! Wizyta w burdelu. Bo bez względu na to, jak bywalcy nazywali ten lokal, był to po prostu burdel. Przewodniczący kolegium szefów sztabów udawał się do burdelu w wigilijny wieczór! A poniewaŜ zamierzał sobie poszaleć, jego najbardziej zaufany adiutant musiał być w pobliŜu, Ŝeby posprzątać bałagan, kiedy będzie po wszystkim. A potem, aŜ do południa następnego dnia, niańczyć generała w jakimś obskurnym hoteliku, aby, nie daj BoŜe, nie wyszło na jaw, kim jest ten pijaczyna i w jaki sposób się zabawiał. Bo nazajutrz generał stanie się na powrót nienagannym szefem, znów będzie wydawał normalne rozkazy, a cała ohyda nocy odejdzie w zapomnienie. Nie była to bynajmniej pierwsza tego typu eskapada majora w ciągu ostatnich trzech lat, czyli od kiedy generałowi zaproponowano obecne stanowisko, ale zazwyczaj poprzedzała ją szczególnie intensywna praca w Pentagonie lub kryzys międzynarodowy, któremu generał musiał stawić czoło. Wcześniejsze wyprawy nigdy nie zdarzały się w taką noc jak dzisiejsza. Nie w Wigilię, na miłość boską! Gdyby chodziło o kogoś innego, nie o generała Anthony'ego Blackburna, major pewnie by zaprotestował, mówiąc, Ŝe rodzina nawet najniŜszego stopniem oficera ma w końcu jakieś prawa do wspólnych świąt. Ale poniewaŜ chodziło o generała, majorowi nawet nie przyszło na myśl się buntować. Wiele lat temu “Szalony Anthony”, jak przezywano Blackburna, wyniósł z obozu jenieckiego w północnym Wietnamie rannego porucznika, ratując go od tortur i śmierci głodowej, i przedarł się z nim przez dŜunglę do oddziałów ONZ. To było dawno temu; od tego czasu porucznik awansował na majora i został mianowany starszym adiutantem przewodniczącego kolegium szefów sztabów.
5
W wojsku opowiada się czasem o oficerach, za którymi poszłoby się i do piekła. Major był juŜ nieraz w piekle, towarzysząc “Szalonemu Anthony'emu”, ale wróciłby tam bez wahania na kaŜde jego skinienie. Dotarli do Park Avenue i skręcili na północ. Ruch, jak zwykle w lepszych dzielnicach, był tu znacznie mniejszy. Od celu - budynku z brązowego piaskowca stojącego na Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy, między Park Avenue i Lexington - dzieliło ich juŜ tylko piętnaście przecznic. Starszy adiutant przewodniczącego kolegium szefów sztabów wiedział, Ŝe wkrótce zaparkuje cadillaka przed budynkiem, na tym samym miejscu co zwykle, i będzie obserwował, jak generał wysiada z samochodu i wspina się po schodkach do zaryglowanych drzwi frontowych. Nie odezwie się ani słowem, ale ogarnie go uczucie smutku, które nie opuści go przez cały czas czekania. Do chwili, kiedy po trzech lub czterech godzinach szczupła kobieta w ciemnej jedwabnej sukni i z diamentową kolią na szyi ponownie otworzy drzwi i zamiga światłem przy wejściu. Będzie to znak, Ŝe pora przyjść i odebrać pasaŜera. - Witaj Tony! - Z głębi słabo oświetlonego hallu wyłoniła się smukła postać, podeszła do generała i cmoknęła go w policzek. - Jak się czujesz, kochanie? - spytała, bawiąc się od niechcenia diamentowym naszyjnikiem. - Jestem jednym kłębkiem nerwów - odparł Blackburn, zdejmując palto i oddając je pokojówce. Przyjrzał się dziewczynie. Ładna; jeszcze jej tutaj nie widział. Kobieta przechwyciła jego spojrzenie. - Nie dla ciebie, mój drogi, jeszcze nie teraz - oświadczyła, ujmując go pod ramię. MoŜe za miesiąc lub dwa. Musi się trochę podszkolić. A teraz chodźmy poszukać lekarstwa na twoje nerwy. Na pewno coś się znajdzie. Haszysz z Ankary, wyborny absynt prosto z Marsylii, Ŝe nie wspomnę o pozycjach z naszego specjalnego katalogu. A propos, jak się czuje twoja Ŝona? - TeŜ ma zszargane nerwy. Przesyła ci ukłony. - Pozdrów ją ode mnie, kochany. Nie zapomnij. Przeszli sklepionym korytarzem do obszernego pokoju tonącego w ciepłym blasku róŜnobarwnych świateł rzucanych przez niewidoczne lampy; błękitne, purpurowe i bursztynowe kręgi przesuwały się wolno po ścianach i suficie.
6
- Przyślę ci tę co zwykle i taką jedną nową - powiedziała kobieta. - Jest wprost wymarzona dla ciebie, kochanie. Kiedy z nią rozmawiałam, ledwo mogłam uwierzyć. Mam ją prosto z Aten. Fantastyczna, sam się przekonasz. Anthony Blackburn leŜał nagi na ogromnym łoŜu oświetlonym dyskretnie przez niewielkie reflektory umocowane na błękitnym, lustrzanym suficie. W nieruchomym powietrzu unosiły się gęste obłoki aromatycznego dymu haszyszowego, a na nocnym stoliku stały trzy kieliszki przejrzystego absyntu. Ciało generała pokrywały linie i koła malowane palcami maczanymi w farbie; wielobarwne strzałki biegły ku pachwinom, jądrom i napręŜonemu członkowi, umazanemu czerwoną farbą. Od pomalowanej na czarno klatki piersiowej - porośniętej ciemnymi, zmierzwionymi włosami - odcinały się niebieskie sutki, które łączyła cielistobiała krecha; ślad jednego pociągnięcia palcem. Generał, pojękując z rozkoszy, rzucał głową z boku na bok, podczas gdy dwie kobiety nie ustawały w zabiegach. Obie nagie, na przemian masowały miotające się po łóŜku ciało i rozprowadzały po nim grudki gęstej farby. Jedna ocierała się piersiami o twarz generała, druga pieściła mu genitalia, wzdychając zmysłowo przy kaŜdym ruchu i wydając ciche, udawane okrzyki rozkoszy, gdy generał zbliŜał się do orgazmu - wstrzymywanego skutecznie przez doświadczoną profesjonalistkę. Rudowłosa dziewczyna, z ustami tuŜ przy twarzy leŜącego, szeptała gorączkowo po grecku jakieś niezrozumiałe słowa. W pewnym momencie wstała, sięgnęła po stojący na stole kieliszek i podtrzymując głowę Blackburna, wlała mu do gardła gęsty płyn. Wymieniła znaczący uśmiech z koleŜanką, która obejmowała dłonią pomalowany na czerwono narząd generała. Następnie Greczynka ześlizgnęła się z łóŜka, wskazując na drzwi łazienki. Druga dziewczyna skinęła głową i, Ŝeby zamaskować nieobecność koleŜanki, wyciągnęła lewą rękę i wsunęła generałowi palce do ust. Greczynka przeszła po czarnym dywanie na koniec pokoju i znikła w łazience. Pokój rozbrzmiewał jękami generała wijącego się w miłosnej ekstazie. Po chwili Greczynka wyłoniła się - całkowicie ubrana. Miała na sobie ciemny tweedowy płaszcz z kapturem zakrywającym włosy. Zatrzymała się na moment w półmroku, po czym podeszła do najbliŜszego okna i delikatnie rozsunęła cięŜkie zasłony. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i do środka wpadł strumień zimnego powietrza, wydymając zasłony. W oknie ukazała się postać krępego męŜczyzny o szerokich barach; to on wybił kopniakiem szybę. Teraz zeskoczył z parapetu na podłogę; twarz zasłaniała mu kominiarka, w ręce trzymał pistolet.
7
Dziewczyna na łóŜku odwróciła się gwałtownie i wrzasnęła przeraŜona na widok uzbrojonego męŜczyzny, który wycelował pistolet i pociągnął za spust. Tłumik zagłuszył odgłos strzału; dziewczyna osunęła się na pokryte malunkami, obscenicznie obnaŜone ciało Anthony'ego Blackburna. Morderca podszedł do łóŜka. Generał podniósł głowę, bezskutecznie usiłując skupić wzrok - spojrzenie miał mętne od narkotyków, a z gardła wydobywały mu się jakieś chrapliwe dźwięki. Morderca wypalił ponownie. A potem jeszcze kilka razy; kule przeszyły szyję, pierś i genitalia generała, a krew tryskająca z ran zmieszała się z lśniącymi farbami. MęŜczyzna odwrócił się do rudowłosej dziewczyny; ta podbiegła do drzwi, otworzyła je i powiedziała po grecku: - Szefowa jest na dole w pokoju z obrotowymi światłami. Ma na sobie długą, czerwoną suknię i diamentową kolię. MęŜczyzna skinął głową i wybiegł. Niespodziewane hałasy dochodzące z głębi budynku przerwały rozmyślania majora. Wstrzymując oddech, zaczął nasłuchiwać. Jakieś krzyki... wrzaski... jęki... Ktoś wzywał pomocy! Podniósł wzrok. CięŜkie drzwi frontowe rozwarły się i wybiegły z nich dwie osoby, kobieta i męŜczyzna. Major dostrzegł z przeraŜeniem, Ŝe męŜczyzna wsuwa za pas broń. O BoŜe! Major sięgnął pod siedzenie, wyciągnął słuŜbowy pistolet i wyskoczył z samochodu. Pognał na górę po schodach i wpadł do hallu. Z piętra dolatywały histeryczne wrzaski, ludzie biegali w popłochu po całym domu. Znalazł się w obszernym pokoju oświetlonym kolorowymi, obłędnie wirującymi światłami. Na podłodze, w kałuŜy krwi, leŜała szczupła kobieta w diamentowej kolii na szyi. Nie Ŝyła; kula roztrzaskała jej czoło. Chryste Panie! - Gdzie on jest?! - krzyknął. - Na górze - zawołała jakaś dziewczyna wciśnięta w kąt. Major w panice wbiegł na ozdobne schody i pognał na górę, biorąc po trzy stopnie na raz; mijając na półpiętrze stolik z telefonem, zarejestrował w pamięci jego obecność. Znał drogę; generał zawsze zajmował ten sam pokój. Skręcił w wąski korytarz, pędem dotarł do drzwi i wpadł do środka. Rany boskie! To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie: nieraz sprzątał bałagan po igraszkach generała i doprowadzał swojego szefa do normalnego wyglądu, ale dotąd jeszcze nie widział 8
czegoś podobnego. Na łóŜku leŜało nagie ciało Blackburna, całe zalane krwią i pomazane farbami, a na nim zwłoki nagiej dziewczyny, której twarz spoczywała na genitaliach generała. Tylko piekło mogło wymyśleć podobny obraz. Major nie wiedział, w jaki sposób zdołał się opanować, ale faktem jest, Ŝe zmusił się do działania. Zatrzasnął drzwi i stanął przed nimi na korytarzu, z bronią gotową do strzału. Potem złapał za ramię jakąś dziewczynę, która biegła w stronę schodów. - Rób co ci kaŜę, bo cię rozwalę! - wrzasnął. - Na schodach jest telefon. Masz wykręcić numer, który ci podam, i powtórzyć dokładnie moje słowa! Pchnął gniewnie dziewczynę w stronę telefonu na podeście. Prezydent Stanów Zjednoczonych z posępną miną przekroczył drzwi Owalnego Gabinetu i podszedł do biurka, przy którym oczekiwali go sekretarz stanu i dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. - Tak, tak, panowie, wiem, co się stało - powiedział gniewnie prezydent, cedząc słowa w charakterystyczny dla siebie sposób. - To wprost odraŜające. Czy są jakieś wyniki? Dyrektor CIA postąpił krok naprzód. - Wydział zabójstw nowojorskiej policji jest z nami w ścisłym kontakcie. Tak się szczęśliwie złoŜyło, Ŝe adiutant generała stanął przy drzwiach i zagroził, Ŝe zastrzeli kaŜdego, kto będzie chciał wejść do środka. Nasi ludzie dotarli pierwsi i usunęli ślady. - Kosmetyka! - Ŝachnął się prezydent. - Dobrze, oczywiście, Ŝe to zrobili, ale nie o to mi chodzi, do cholery! Co myślicie o tej zbrodni? Czy to morderstwo na tle seksualnym, sprawka jakiegoś zboczeńca, czy coś innego? - Raczej coś innego - odpowiedział dyrektor CIA. - Rozmawialiśmy o tym z Paulem jeszcze w nocy. Moim zdaniem to starannie przygotowana i błyskotliwie przeprowadzona akcja. Zlikwidowano nawet właścicielkę interesu, jedyną osobę, która mogłaby pomóc w śledztwie. - Czyja to robota? - UwaŜam, Ŝe KGB. Naboje uŜyte w akcji pochodzą z grazburii, rosyjskiego pistoletu; to ulubiona broń ich agentów. - Nie zgadzam się, panie prezydencie - wtrącił sekretarz stanu. - Nie podzielam opinii Jima. Co z tego, Ŝe broń wyprodukowano w Rosji, skoro dostępna jest w całej Europie. Rozmawiałem dziś rano przez godzinę z ambasadorem radzieckim. Jest tak samo wstrząśnięty jak my. Stwierdził z całą stanowczością, Ŝe Moskwa nie ma z tym nic wspólnego, podkreślając, całkiem zresztą słusznie, Ŝe Kremlowi znacznie bardziej odpowiadał generał Blackburn niŜ którykolwiek z jego ewentualnych następców. To... 9
- A jednak - przerwał dyrektor - KGB i politycy z Kremla nie zawsze mają identyczne poglądy na te same sprawy. - Tak jak nasi politycy i CIA? - spytał sekretarz. - Dotyczy to raczej twoich Operacji Konsularnych, Paul - rzekł dyrektor. - Cholera jasna! - zdenerwował się prezydent. - Nie zamierzam słuchać tego rodzaju bredni. Chcę od was faktów, wyłącznie faktów. Zaczynaj, Jim, skoro jesteś taki pewien swego. Coś wytrzasnął? - Udało nam się całkiem sporo dowiedzieć. - Dyrektor wyjął kartkę z tekturowej teczki, którą trzymał w dłoni, i połoŜył ją przed prezydentem. -Wprowadziliśmy do komputera wszystkie dane dotyczące sposobu przeprowadzenia wczorajszej akcji. Jak wszedł morderca, jak wyszedł, ile oddał strzałów i tym podobne informacje, uwzględniające równieŜ miejsce i porę zabójstwa. Następnie porównaliśmy wyniki z danymi o znanych nam zabójstwach dokonanych przez KGB w okresie ostatnich piętnastu lat. I otrzymaliśmy sylwetki trzech ludzi potencjalnie odpowiedzialnych za tę zbrodnię. Sylwetki trzech najlepszych, najbardziej nieuchwytnych morderców z radzieckiej słuŜby wywiadowczej. Oto ich nazwiska, poczynając od najstarszego staŜem. Prezydent wziął do ręki listę. Taleniekow Wasilij - w ostatnim okresie dyrektor KGB na Sektor PołudniowoZachodni Kryłowicz Nikołaj - WKR, Moskwa śukowski Gieorgij - aktualnie attache prasowy przy ambasadzie Związku Radzieckiego w Berlinie Wschodnim Sekretarz był wyraźnie poruszony; nie mógł milczeć dłuŜej. - Panie prezydencie - zaczął - tego rodzaju spekulacje, oparte właściwie na samych niewiadomych, mogą doprowadzić nas do otwartego konfliktu. A na to nie jest odpowiednia pora. - Chwileczkę, Paul - rzekł prezydent. - Powiedziałem, Ŝe chcę znać fakty. Nie obchodzi mnie, czy twoim zdaniem pora na konflikt jest odpowiednia, czy nie. Zamordowano przewodniczącego kolegium szefów sztabów. MoŜe w Ŝyciu prywatnym był zboczonym wariatem, ale trudno, do licha, o lepszego Ŝołnierza. Jeśli załatwili go Rosjanie, chcę to wiedzieć. - OdłoŜył kartkę na biurko i nie spuszczając wzroku z sekretarza dodał: - Z drugiej strony, dopóki nie będziemy mieć więcej danych, o Ŝadnym konflikcie nie moŜe być mowy. Rozumiem, Ŝe Jim zachował w tej sprawie jak najdalej idącą dyskrecję. - Oczywiście - potwierdził dyrektor CIA. 10
Rozległo się nerwowe pukanie do drzwi, po czym - nie czekając na pozwolenie - do gabinetu wszedł adiutant prezydenta odpowiedzialny za sprawy łączności. - Panie prezydencie, sekretarz generalny KC KPZR na linii. ToŜsamość potwierdzona. - Dziękuję. - Prezydent sięgnął za fotel po telefon z bardzo grubymi przewodami. Panie sekretarzu? Sekretarz powiedział szybko kilka słów po rosyjsku; kiedy zrobił przerwę, włączył się jego tłumacz. Po nim, zgodnie ze zwyczajem, na linię wszedł tłumacz Białego Domu i stwierdził krótko: - Zgadza się, panie prezydencie. Kwartet telefoniczny ciągnął się przez jakiś czas. - Przykro mi, panie prezydencie - rzekł sekretarz - z powodu śmierci, a raczej zabójstwa Anthony'ego Blackburna. Był to znakomity Ŝołnierz, który nienawidził wojny podobnie jak my obaj. Nasza strona darzyła go największym szacunkiem; ceniliśmy go za odwagę i trzeźwe sądy, które wywierały pozytywny wpływ równieŜ na naszych wojskowych. Dotkliwie odczujemy jego odejście. - Dziękuję, panie sekretarzu. To dla nas bolesna strata. Na dodatek zabójstwo wciąŜ pozostaje dla nas zagadką. - Waśnie dlatego skontaktowałem się z panem, panie prezydencie. Pragnę stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, Ŝe zabójstwo generała Blackburna było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęli odpowiedzialni przywódcy Związku Radzieckiego. Nigdy nawet nie rozwaŜano czegoś podobnego. Mam nadzieję, Ŝe wyraŜam się jasno. - Tak mi się zdaje. I jeszcze raz dziękuję. Ale, panie sekretarzu, jeśli wolno... CzyŜby sugerował pan moŜliwość istnienia w aparacie rządowym swojego kraju jakiejś innej, nieodpowiedzialnej grupy? - Nikogo takiego nie ma, podobnie jak w amerykańskim senacie nie ma osób, które chciałyby zbombardować Ukrainę. KaŜdy oczyszcza swoje szeregi z idiotów. - W takim razie nie jestem całkiem pewien, czy pana dobrze rozumiem. - WyraŜę się jaśniej. CIA sporządziło listę składającą się z nazwisk trzech osób, którym przypisuje się związek ze śmiercią generała Blackburna. Nic bardziej mylnego, panie prezydencie. Ma pan na to moje solenne słowo. To najbardziej godni zaufania i subordynowani ludzie. Co więcej, jeden z wymienionych, śukowski, tydzień temu trafił do szpitala; drugi, Kryłowicz, przebywa od jedenastu miesięcy na granicy MandŜurii. Natomiast Taleniekow zakończył juŜ definitywnie słuŜbę czynną; obecnie przebywa w Moskwie. Prezydent milczał przez moment, spoglądając na dyrektora CIA. 11
- Dziękuję za pańskie wyjaśnienie i cenne informacje, panie sekretarzu - powiedział w końcu. - Zdaję sobie sprawę, ile wysiłku kosztował pana ten telefon. Gratulacje dla pańskiego wywiadu. - Wzajemnie. Coraz mniej spraw pozostaje tajemnicą. MoŜe to i lepiej. Powaga sytuacji zmusiła mnie do skontaktowania się z panem. Zapewniam pana, panie prezydencie, Ŝe my nie mamy z tą sprawą nic wspólnego. - Wierzę panu. Ciekaw jestem, kto się za tym kryje. - Mnie teŜ nie daje to spokoju. Mam nadzieję, Ŝe wkrótce obaj się dowiemy.
12
2. - Dmitriju Jurijewiczu, pobudka! - zawołała wesoło zaŜywna niewiasta, zbliŜając się z tacą do łóŜka. - Pierwszy dzień urlopu! Śnieg jak okiem sięgnąć, ale słońce juŜ mocno przygrzewa. Tylko patrzeć jak las znów się zazieleni i to jeszcze nim wódka wyparuje ci z głowy! MęŜczyzna ukrył twarz w poduszce, potem obrócił się na wznak i otworzył oczy, ale zaraz zmruŜył je pod wpływem raŜącego blasku bieli. Za wielkimi oknami daczy gałęzie drzew uginały się pod cięŜarem oślepiająco białych płacht śniegu. Jurijewicz uśmiechnął się do Ŝony, błądząc palcami po szpakowatej brodzie. - Chyba trochę okopciła mi się wczoraj, biedaczka - zauwaŜył. - Całe szczęście, Ŝe się na tym skończyło - powiedziała z rozbawieniem kobieta. Przydał się na coś zdrowy chłopski instynkt, jaki odziedziczył po mnie nasz Misza. Widzi chłopak poŜar, to go gasi, ot i cała filozofia. - Rzeczywiście, od razu rzucił się z pomocą. - A widzisz... - śona Jurijewicza postawiła tacę na łóŜku, odsunęła nogi męŜa, usiadła i przyłoŜyła mu rękę do czoła. - Ciepłe, ale wyŜyjesz. Kozak z ciebie! - Daj mi papierosa. - Nic z tego. Najpierw napij się soku; dobrze ci zrobi. Dogadzają nam teraz, staruszku, co? Puszki z sokiem ledwie się mieszczą w kredensie. śebyś, jak mówi nasz syn, porucznik, miał czym ugasić brodę, jeśli ci się znów zapali od papierosa. - śołnierze nie znają się na rzeczy. My, naukowcy, wiemy, Ŝe sok słuŜy do koktajli. Jurijewicz uśmiechnął się blado. - No, co z moim papierosem? Nie zapalisz mi? - AleŜ z ciebie uparciuch. - Sięgnęła po paczkę leŜącą na nocnym stoliku, wyciągnęła ze środka papierosa i włoŜyła męŜowi do ust. - Teraz uwaga, zapalam zapałkę. Nie oddychaj, bo inaczej oboje wylecimy w powietrze. A mnie, na domiar złego, pochowają gdzieś pod płotem jako morderczynię największej sławy radzieckiej fizyki jądrowej! - Raz się Ŝyje, duszko. Moje dzieło i tak jest nieśmiertelne. A ciało niechaj okadzi dym. - Wciągnął głęboko w płuca dym z papierosa, do którego Ŝona przytknęła zapałkę, po czym spytał: - Jak się dzisiaj ma nasz chłopak? - Od rana na nogach, czyści broń. Goście zjadą za jakąś godzinkę. Polowanie ma się rozpocząć o dwunastej.
13
- O BoŜe, na śmierć zapomniałem! - Jurijewicz jęknął i usiadł na łóŜku. - Czy ja naprawdę muszę brać w tym udział? - PrzecieŜ ty i Misza macie polować razem! Nie pamiętasz, jak się przechwalałeś przy kolacji, ile to zwierzyny ustrzelicie wspólnie? Dmitrij westchnął. - Chciałem zagłuszyć wyrzuty sumienia - rzekł. - Odrobić te wszystkie lata spędzone w instytucie, kiedy mój syn rósł, prawie nie znając ojca. Kobieta uśmiechnęła się. - Dobrze ci zrobi dzień na świeŜym powietrzu. No, koniec z paleniem, zjedz śniadanie i ubieraj się. - Wiesz - powiedział nagle Jurijewicz, biorąc ją za rękę - powoli zaczyna do mnie docierać, Ŝe naprawdę jestem na urlopie. JuŜ nawet nie pamiętam, kiedy miałem ostatni. - Bo i nie ma co pamiętać. Nigdy. Kto słyszał, Ŝeby tak harować jak ty?! Jurijewicz wzruszył ramionami. - To ładnie, Ŝe dali Miszy wolne - rzekł po chwili. - Sam wystąpił o przepustkę. Chciał spędzić te kilka dni z tobą. - Dobry dzieciak. Kocham go i Ŝałuję, Ŝe tak mało o nim wiem. - Podobno świetny oficer; moŜesz być dumny z syna, mój męŜu. - Jestem, duszko, jestem. Tylko nie bardzo wiem, o czym z nim rozmawiać. W gruncie rzeczy niewiele mamy wspólnego. ChociaŜ muszę przyznać, Ŝe wczoraj, przy wódce, nie brakowało nam tematów. - Nie widzieliście się prawie dwa lata. - PrzecieŜ wiesz, jaki byłem zajęty. - Dla ciebie istnieje tylko nauka. - Kobieta ujęła Dmitrija za rękę. - Ale błagam, zrób wyjątek. Nie tylko dzisiaj, ale przez całe trzy tygodnie. Odpocznij od instytutu, wykładów i zarywania nocy z tymi młodymi zapaleńcami, którzy chcą się pochwalić, Ŝe pracowali z wielkim Jurijewiczem. - Wyjęła mu papierosa z ust i zgasiła. - No, śniadanko i wstajemy. Polowanie dobrze ci zrobi. - To wcale nie takie pewne, moja droga. - Zaśmiał się. - Kto wie, jak się skończy. Od dwudziestu lat nie miałem strzelby w ręce. Porucznik Nikołaj Jurijewicz przedzieracie przez głęboki śnieg, kierując się ku staremu budynkowi, który słuŜył niegdyś za stajnię. Odwrócił się i objął wzrokiem rozległy dwupiętrowy dom lśniący w porannym słońcu - alabastrowy pałac pośrodku alabastrowej
14
doliny otoczony ze wszystkich stron alabastrowym lasem. NaleŜał do innej epoki, urokliwej i pełnej wdzięku, która odeszła w przeszłość i juŜ nigdy nie miała powrócić. Ojciec porucznika cieszył się uznaniem Moskwy. O wielkim Jurijewiczu duŜo się mówiło; samo nazwisko genialnego naukowca o dość wybuchowym charakterze napawało lękiem przywódców zachodniego świata. Szeptano, Ŝe Dmitrij Jurijewicz nosi w głowie gotowe plany kilkunastu rodzajów taktycznej broni jądrowej, a gdyby go zostawiono na trochę w składzie amunicji z przyległą pracownią, byłby w stanie sam jeden skonstruować bombę zdolną zmieść z powierzchni ziemi Londyn, Waszyngton i ponad połowę Pekinu. Taki był właśnie Jurijewicz, człowiek poza wszelką krytyką i niemal całkowicie bezkarny, choć nie raz i nie dwa w słowach i czynach dawał upust swojemu nieokiełzanemu temperamentowi. Te wybuchy przyjmowano jednak w miarę spokojnie, bowiem przywiązanie uczonego do ojczystego kraju było sprawą nigdy nie kwestionowaną. Dmitrij Jurijewicz przyszedł na świat jako piąte dziecko w biednej chłopskiej rodzinie z Kurowa. Gdyby nie rewolucja bolszewicka, poganiałby muły w pańskim majątku. Był komunistą z wyboru i z przekonania, niemniej, jak wszystkie wielkie indywidualności, organicznie nie znosił biurokratów. Co więcej, krytykował ich otwarcie, ale tak sławnemu uczonemu uchodziło to na sucho. Nic zatem dziwnego, Ŝe wszyscy zabiegali o znajomość z Jurijewiczem. Nikołaj podejrzewał, Ŝe ludzie liczą na to, iŜ cząstka nietykalności jego ojca stanie się ich udziałem. Był pewien, Ŝe i dzisiejszym gościom teŜ o to chodzi; czuł się trochę nieswojo z tego powodu. Goście, którzy wkrótce mieli się zjawić w daczy, właściwie sami wprosili się z wizytą. Jeden dowodził batalionem, w którym Nikołaj słuŜył w Wilnie; drugiego porucznik w ogóle nie znał. Był to przyjaciel z Moskwy jego przełoŜonego, człowiek, który - jak powiedział dowódca - mógł się okazać pomocny w dalszej karierze Nikołaja. Ale awans dzięki protekcji nie nęcił porucznika; pragnął przede wszystkim być sobą, synem godnym swojego ojca. Chciał osiągać sukcesy własnymi siłami, nie dzięki znajomościom; co więcej, wierzył, Ŝe mu się uda. Niemniej, w tej konkretnej sytuacji, trudno mu było odmówić przełoŜonemu. Bo jeśli ktokolwiek w armii radzieckiej zasługiwał na immunitet nietykalności, to właśnie pułkownik Iwan Drigorin. Drigorin niejednokrotnie zdobywał się na publiczną krytykę zastraszającej demoralizacji, jaka panowała w doborowym korpusie oficerskim. Domy wczasowe nad Morzem Czarnym budowane za zdefraudowane pieniądze, magazyny napełnione po brzegi kontrabandą, towarzystwo kobiet - wbrew wszelkim przepisom - w samolotach bojowych...
15
Moskwa zareagowała na krytykę przeniesieniem pułkownika do Wilna. W prowincjonalnym wileńskim garnizonie młodziutki, dwudziestojednoletni porucznik Nikołaj Jurijewicz pełnił - jak na swój wiek - odpowiedzialną funkcję, więc czuł się w pełni dowartościowany, lecz w wypadku Drigorina, dojrzałego, wybitnie utalentowanego dowódcy, powierzenie mu takiej komendy było równoznaczne ze skazaniem go na zapomnienie. JeŜeli więc pragnął poznać ojca porucznika, Nikołaj nie miał serca mu odmówić. Tym bardziej, Ŝe pułkownik odznaczał się wielkim urokiem osobistym. Nikołaj zastanawiał się, jaki będzie ten drugi. Doszedł do stajni i otworzył wrota, za którymi znajdowały się dwa szeregi boksów. Stare zawiasy były dobrze naoliwione; drzwi nawet nie skrzypnęły. Ruszył wzdłuŜ zadbanych pomieszczeń, w których niegdyś trzymano konie najlepszych ras, usiłując wyobrazić sobie, jak wyglądała dawna Rosja. Wydawało mu się niemal, Ŝe słyszy rŜenie ognistych rumaków, niecierpliwy tupot kopyt, parskanie wierzchowców rwących się do biegu. śycie w dawnej Rosji musiało być wspaniałe. O ile, oczywiście, nie poganiało się cudzych mułów. Dotarł do wrót na drugim końcu budynku, otworzył je i wyszedł na zewnątrz. Coś przykuło jego wzrok. Coś, co zakłócało nieskazitelną biel śniegu. Od rogu pobliskiego spichlerza aŜ po skraj lasu ciągnęły się jakieś ślady. Wyglądały na ślady stóp. Ale kto mógł je zostawić? Dwaj słuŜący przysłani przez Moskwę do obsługi daczy nie opuszczali dotąd domu. A gajowi mieszkali w chałupach połoŜonych niŜej. Z drugiej strony, pomyślał Nikołaj, poranne słońce mogło przecieŜ wytopić zarysy dowolnych kształtów, a oślepiająca biel śniegu sprzyjała omamom wzrokowym. To niewątpliwie zwierzyna z lasu dotarła aŜ tutaj w poszukiwaniu Ŝeru. Uśmiechnął się na myśl, Ŝe wielkie stajnie, dzisiaj juŜ tylko zabytek, wciąŜ kuszą zwierzynę. Przyroda nie zmieniła się. Rosja tak. Nikołaj spojrzał na zegarek. Pora wracać do domu, pomyślał. Goście przyjadą lada moment. Wszystko szło tak dobrze, Ŝe Nikołaj nie mógł się nadziwić. śadnych zgrzytów głównie dzięki ojcu i przybyszowi z Moskwy. Z początku pułkownik Drigorin czuł się trochę skrępowany tym, Ŝe narzucił się podwładnemu ze swoją obecnością, ale zachowanie Dmitrija Jurijewicza sprawiło, Ŝe zaŜenowania gościa szybko minęło. Naukowiec odnosił się bowiem do przełoŜonego syna z pełną rewerencją, jak kaŜdy ojciec, któremu zaleŜy na karierze potomka... Schlebiał pułkownikowi niemal bez przerwy. Nikołaj przysłuchiwał się z rozbawieniem. Podano wódkę z sokiem owocowym i kawę, a Nikołaj, mając w pamięci 16
wczorajszy incydent, nie spuszczał oczu z ojcowskiej brody i papierosa tkwiącego w jego wargach. Brunow, przyjaciel pułkownika, wysoko postawiony funkcjonariusz partyjny i planista odpowiedzialny za kompleks przemysłowo-zbrojeniowy, okazał się uroczym człowiekiem. Dmitrij Jurijewicz i Brunow nie tylko doszukali się wielu wspólnych znajomych, ale wkrótce wyszło na jaw, Ŝe obaj nie darzą zbytnim szacunkiem moskiewskich biurokratów, do których znaczna część ich znajomych się zalicza. Co rusz więc rozbrzmiewały salwy śmiechu, gdyŜ dwaj rebelianci prześcigali się w kąśliwych uwagach, to na temat jakiegoś komisarza z komorą pogłosową w miejscu mózgu, to ekonomisty, który nie potrafi utrzymać rubla w kieszeni. - AleŜ z nas złośliwcy, towarzyszu Brunow! - zawołał naukowiec; oczy błyszczały mu od śmiechu. - Niestety, to wszystko prawda - powiedział, wzdychając, planista. - UwaŜajmy lepiej, co mówimy - upomniał go gospodarz. - śołnierze mogą na nas donieść. - Zobaczymy, jak na tym wyjdą. Ja obetnę im fundusze na zbrojenia, a wy zmajstrujecie bombę z przedwczesnym zapłonem. Dmitrij Jurijewicz spowaŜniał. - Oby w ogóle nie trzeba było produkować bomb - powiedział. - I wydawać tyle forsy na zbrojenia - dodał planista. - No, dość rozmów - rzekł gospodarz. - Gajowi twierdzą, Ŝe w lasach roi się od zwierzyny. Syn obiecał, Ŝe będzie na mnie uwaŜać, a ja przysięgłem, Ŝe ustrzelę największą sztukę. No, czas ruszać. Niech kaŜdy weźmie, co mu potrzeba. Są buty, futra... wódka. - Wódka dopiero jak wrócimy, tato. - Widzicie go, mądrala. Wojsko jednak nauczyło go czegoś. - Naukowiec uśmiechnął się do pułkownika. - A przy okazji, towarzysze, nie chcę słyszeć o waszym wyjeździe. Zostajecie, ma się rozumieć, na noc. Moskwa jest szczodra. Zaopatrzyła nas w stosy pieczystego i świeŜych warzyw z Lenin wie skąd... - I w butelki wódki, mam nadzieję? - Nie w butelki, towarzyszu Brunow. W beczki! Widzę po waszych oczach, Ŝe zostajecie. Prawda? - Zostaję - potwierdził planista. Las rozbrzmiewał odgłosami wystrzałów. Do dźwięków kanonady dołączyło się zimowe ptactwo, wzbijając się w powietrze z głośnym trzepotem skrzydeł i przeraźliwym 17
skrzekiem. Nikołaja doleciały podniecone głosy, zbyt jednak odległe, aby mógł rozróŜnić słowa. - Jeśli coś trafili, to w ciągu minuty usłyszymy gwizdek - powiedział do ojca, kierując lufę karabinu ku ziemi. - Skandal! - zawołał Jurijewicz z udanym oburzeniem. - Zwierzyna miała być w naszej części lasu, przy jeziorze. Gajowi dali mi słowo! Dlatego tamci dwaj mieli polować dalej, a my tutaj. - Stary spryciarz! - powiedział syn, po czym spojrzał na broń ojca. - Odbezpieczona? Dlaczego? - Wydawało mi się, Ŝe słyszę szelest z tyłu. Chciałem być gotów. - Za pozwoleniem, ojcze, trzeba ją zabezpieczyć. Dopiero jak zobaczysz zwierzynę... Za pozwoleniem, mój Ŝołnierzu, ja potem nie zdąŜę! - odparł Jurijewicz, ale widząc zatroskanie w oczach syna, szybko dodał: - No dobrze. Zgoda. Bo gdybym się potknął, to jeszcze, nie daj BoŜe, odstrzeliłbym sobie stopę! - Dziękuję, tato - powiedział porucznik, odwracając się gwałtownie. Ojciec miał rację; z tyłu słychać było jakiś szelest, skrzypnięcie czy trzask gałęzi. Porucznik odbezpieczył broń. - Co to? - spytał z przejęciem Dmitrij Jurijewicz. - Ciii... - uciszył go Nikołaj, penetrując wzrokiem białe szpalery drzew. Nie dostrzegł niczego. Na powrót zabezpieczył karabin. - A widzisz? - szepnął Dmitrij. -Twój pięćdziesięciopięcioletni ojciec nie przesłyszał się! - Gałęzie uginają się pod cięŜarem śniegu, stąd to skrzypienie - zdecydował syn. - WciąŜ nie było gwizdka - rzekł Jurijewicz. - Spudłowali! W oddali rozległy się trzy kolejne wystrzały. - Znów coś zobaczyli - powiedział porucznik. - MoŜe teraz usłyszymy gwizd! Po chwili dobiegł ich głośny dźwięk. Nie był to jednak dźwięk gwizdka, lecz przeraźliwy, przeciągły krzyk. Mimo odległości, słyszeli go wyraźnie i ciarki przeszły im po plecach. Potem rozległ się następny krzyk, jeszcze bardziej przeraŜający, histeryczny, który zlał się z własnym echem i niósł się po lesie z coraz większą siłą. - BoŜe, co się tam stało?! - Jurijewicz chwycił syna za ramię. - Nie... Odpowiedź porucznika przerwał trzeci krzyk - okropny, świdrujący wrzask bólu. - Zostań tutaj! - krzyknął Nikołaj do ojca. - Ja biegnę do nich! 18
- Dobrze, ale uwaŜaj na siebie! - odparł Jurijewicz. - Ruszę za tobą! Nikołaj pognał przez śnieg w kierunku, skąd dochodziły wrzaski. Wypełniały cały las, ale były coraz cichsze, jakby krzyczący opadał z sił. Porucznik torował sobie karabinem drogę przez gałęzie, łamiąc je i odpychając na boki; śnieg tryskał mu spod butów. Nogi bolały go, zimne powietrze rozsadzało mu płuca, oczy łzawiły z wysiłku... Najpierw usłyszał ryk, a potem ujrzał koszmarną scenę, która nawet w snach przyprawia myśliwych o dygot. Wielki czarny niedźwiedź, z pyskiem poranionym śrutem i ociekającym krwią, wyładowywał wściekłość na tych, którzy go postrzelili, rozszarpując pazurami swoich prześladowców. Nikołaj uniósł broń i strzelał dopóki nie opróŜnił magazynku. Olbrzym padł. Porucznik podbiegł do dwóch męŜczyzn. To, co zobaczył, zaparło mu dech. Planista z Moskwy nie Ŝył. Szyję miał rozerwaną, a zakrwawiona głowa ledwo trzymała się ciała. Drigorin jeszcze oddychał, ale Nikołaj wiedział, Ŝe jeśli pułkownik w ciągu kilku sekund nie wyzionę ducha, on sam naładuje broń i skróci jego cierpienie. Pułkownik nie miał twarzy. PrzeraŜający widok wrył się tak silnie w pamięć porucznika, Ŝe wiedział, iŜ nie zapomni go nigdy. Jak to się stało? Dlaczego? Nikołaj spojrzał na prawą rękę pułkownika. I doznał kolejnego szoku. Przedramię ledwo trzymało się na skrawku ciała, tuŜ poniŜej łokcia. Metoda okaleczenia była oczywista: naboje duŜego kalibru. Pułkownikowi odstrzelono rękę, uniemoŜliwiając mu obronę! Nikołaj podbiegł do ciała Brunowa. Pochylił się i obrócił je na wznak. Prawa ręka była nienaruszona, ale z lewej dłoni pozostała tylko krwawa miazga skóry, mięśni i strzaskanych kości. Z lewej dłoni. Nikołajowi przypomniała się poranna kawa, owoce, wódka, papierosy. Planista był mańkutem. Brunowa i Drigorina pozbawił moŜliwości obrony ktoś uzbrojony, kto wiedział, Ŝe wkrótce drogę zastąpi im niedźwiedź. W Nikołaju wziął górę Ŝołnierz. Podniósł się ostroŜnie i rozejrzał, wypatrując wroga. Ze wszystkich sił pragnął go znaleźć i zabić. Przypomniał sobie ślady stóp, które widział rano za stajnią. Nie były to ślady Ŝerującej zwierzyny, choć ten, który je zostawił, był gorszy od
19
zwierzęcia. Dla tak bestialskiego mordercy najstraszliwsze tortury Łubianki wydawały się zbyt łagodne. Kim był? A przede wszystkim, dlaczego zamordował obu męŜczyzn? Porucznik dostrzegł błysk. Odblask słońca na broni. Zrobił ruch, jakby chciał rzucić się w prawo, po czym skoczył nagle w lewo, padł na ziemię i potoczył za pień najbliŜszego dębu. Wyjął pusty magazynek, wsadził nowy i mruŜąc oczy - skierował wzrok w stronę, gdzie ujrzał błysk. Wysoko, piętnaście metrów nad ziemią, stała w rozkroku na dwóch gałęziach sosny postać trzymająca w ręku sztucer z celownikiem teleskopowym. Morderca miał na sobie śnieŜnobiałą kurtkę z białym futrzanym kapturem, a twarz jego skrywały wielkie, czarne okulary słoneczne. Nikołajowi zbierało się na wymioty z wściekłości i obrzydzenia. Morderca uśmiechał się; porucznik dobrze wiedział, Ŝe uśmiecha się do niego. Podniósł gniewnie broń. Nagle oślepiła go fontanna śniegu; dźwięk wystrzału doleciał go ułamek sekundy później. Morderca znów nacisnął na spust; kula zaryła się w drzewo tuŜ nad głową porucznika. Cofnął się za pień. Jeszcze jeden strzał, oddany z bliŜszej odległości i nie z sosny. - Nikołaj! Porucznikowi szumiało w głowie. Nie czuł nic prócz wściekłości. Rozpoznał głos ojca. - Nikołaj! Kolejny strzał. Porucznik poderwał się z ziemi, wypalił w kierunku sosny i ruszył przez śnieg w stronę ojca. Wtem ostry, lodowaty ból przeszył mu klatkę piersiową. Porucznik stracił wszelkie czucie, wszelkie rozeznanie, wiedział tylko, Ŝe jego twarz staje się coraz zimniejsza. Sekretarz generalny KC KPZR połoŜył ręce na długim stole ustawionym pod oknem, z którego widać było Kreml. Oparty o blat, przyglądał się zdjęciom; na jego duŜej, chłopskiej twarzy malowało się krańcowe znuŜenie, lecz z oczu biła zgroza i gniew. - Potworność - wyszeptał. - śe teŜ musieli zginąć w tak koszmarny sposób. Dobrze, Ŝe chociaŜ Jurijewiczowi tego oszczędzono. TeŜ zginął, ale jego koniec nie był aŜ tak straszny. Przy stole znajdującym się po drugiej stronie pomieszczenia siedziało dwóch męŜczyzn i kobieta; przed kaŜdym z nich leŜała brązowa teczka na akta. Wszyscy w napięciu obserwowali sekretarza, a z ich min łatwo moŜna było wyczytać, Ŝe chętnie przyspieszyliby bieg narady. Nikt jednak nie śmiał ani ponaglać sekretarza, ani przerywać jego rozwaŜań; 20
jakiekolwiek oznaki zniecierpliwienia ze strony podwładnych mogły wywołać tylko wybuch. Umysł człowieka stojącego na czele Związku Radzieckiego pracował sprawniej i szybciej niŜ kogokolwiek z jego otoczenia, lecz nad skomplikowanymi sprawami sekretarz zawsze zastanawiał się długo, analizując kolejno kaŜdy szczegół. W tym świecie zwycięŜali tylko najbystrzejsi i najbardziej przebiegli. A on naleŜał do zwycięzców. Jego główną bronią była umiejętność wzbudzania strachu; posługiwał się nią w sposób doskonały. Sekretarz odsunął z niesmakiem fotografie i wrócił do stołu konferencyjnego. - Ogłosić stan pogotowia we wszystkich jednostkach wyposaŜonych w broń termojądrową, skierować łodzie podwodne na pozycje bojowe - zarządził. - Wiadomość posłać wszystkim naszym ambasadom, uŜywając szyfrów złamanych przez Waszyngton. Jeden z męŜczyzn, dyplomata nieco starszy od sekretarza, pochylił się do przodu. Łączyła go z szefem państwa wieloletnia zaŜyłość; dzięki temu mógł wyraŜać swoje opinie ze znacznie większą swobodą niŜ pozostali. - Nie wiem, czy to rozsądny krok - rzekł. - Takie posunięcie moŜe wywołać niepoŜądane reakcje. Nie jesteśmy przecieŜ pewni, Ŝe winni są Amerykanie. Ich ambasador był naprawdę wstrząśnięty. Znam go; wiem, Ŝe nie udawał. - Widocznie nie poinformowali go o tej akcji - wtrącił drugi męŜczyzna. - My, WKR, nie mamy najmniejszych wątpliwości. Zidentyfikowaliśmy pociski i łuski; uŜyto siedmiomilimetrowych naboi, specjalnie nacinanych. Ślady gwintowania lufy wskazują jednoznacznie na browninga magnum, model cztery. Czy trzeba innych dowodów? - Tak! Zdobycie broni tego typu to Ŝaden problem. Co więcej, gdyby mordercą był Amerykanin, to dla odwrócenie podejrzeń specjalnie uŜyłby innej broni. - Chyba Ŝe browning to jego ulubiona broń, którą zawsze się posługuje. Wykryliśmy pewne podobieństwa między tą akcją, a innymi znanymi nam zabójstwami. - Szef WKR zwrócił się do kobiety w średnim wieku o twarzy jakby wyciosanej z granitu. - Proszę towarzyszkę dyrektor o zreferowanie sprawy. Kobieta otworzyła teczkę i nim zabrała głos, przebiegła wzrokiem pierwszą stronę. Potem przekręciła kartkę i zwróciła się do sekretarza, unikając spojrzenia dyplomaty. - Jak towarzyszom wiadomo, było dwóch morderców, najprawdopodobniej męŜczyzn - zaczęła. - Dwóch strzelców wyborowych o najwyŜszych kwalifikacjach, z których przynajmniej jeden musiał być specjalistą od inwigilacji. Ślady, jakie znaleziono w stajniach zadrapania na krokwiach, znaki pozostawione przez przyssawki, odciski stóp w róŜnych
21
miejscach - dowodzą niezbicie, Ŝe wszystkie rozmowy prowadzone w daczy były na podsłuchu. - Towarzyszka sugeruje, Ŝe akcję przeprowadzili doświadczeni fachowcy z CIA? przerwał sekretarz. - Albo z Operacji Konsularnych. To moŜe być równieŜ ich robota. - No tak - zgodził się sekretarz. - Nie moŜemy zapominać o tej bandzie kryptomorderców z Departamentu Stanu! - PrzecieŜ to równie dobrze moŜe być sprawka chińskich tao-panów - powiedział z przekonaniem dyplomata. - Po pierwsze to jedni z najlepszych speców od zabijania, a po drugie Chiny miały więcej powodów od innych państw, Ŝeby obawiać się Jurijewicza. - Wykluczone - sprzeciwił się szef WKR. - Pekin nie śmie uŜywać na terenie Rosji agentów-Chińczyków; wie, Ŝe gdyby nawet połknęli cyjanek, to my i tak byśmy wiedzieli, kto ich nasłał. I potrafili odpowiednio zareagować. - Wspomnieliście o podobieństwach - powiedział sekretarz, ucinając dyskusję. - Na co wskazują? - Wprowadziliśmy do komputera KGB dane dotyczące zbrodni, a następnie wszelkie posiadane przez nas informacje na temat amerykańskich agentów, o których wiemy, Ŝe władają biegle rosyjskim, często działają na naszym terenie, a w dodatku mają na swoim koncie wcześniejsze zabójstwa - wyjaśniła kobieta. - Komputer wybrał cztery nazwiska. Oto one. towarzyszu sekretarzu. Trzy z CIA i jedno z Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu. Wręczyła kartkę szefowi WKR, a ten z kolei podał ja sekretarzowi. Sekretarz spojrzał na listę. Scofield Brandon Alan - Departament Stanu, Operacje Konsularne. Winny zabójstw w Pradze, Atenach, ParyŜu i Monachium. Podejrzany o prowadzenie działalności dywersyjnej na terenie Moskwy. Odpowiedzialny za przerzucenie na Zachód ponad dwudziestu zdrajców. Randolph David - Centralna Agencja Wywiadowcza. Oficjalnie dyrektor do spraw importu filii Dynamex Corporation w Berlinie Zachodnim. SabotaŜ najróŜniejszego typu. Odpowiedzialny między innymi za wysadzenie elektrowni wodnych w Kazaniu oraz TadŜykistanie. Saltzman George Robert - Centralna Agencja Wywiadowcza. Przez sześć lat działał w Vientiane jako kurier i morderca. Oficjalnie zatrudniony w organizacji charytatywnej AID. Specjalista od spraw Bliskiego Wschodu. Obecnie od pięciu tygodni przebywa w Taszkencie,
22
dokąd przyleciał na paszporcie australijskim jako przedstawiciel handlowy Perth Radar Corporation. Bergstrom Edward - Centralna Agencja Wywiadowcza... - Towarzyszu sekretarzu - wtrącił szef WKR. - Proszę zwrócić uwagę na kolejność nazwisk. Naszym zdaniem wszystko wskazuje na to, Ŝe odpowiedzialność za zabójstwo Jurijewicza ponosi pierwszy z listy. - Scofield? - Właśnie, towarzyszu sekretarzu. Jeszcze miesiąc temu był w Marsylii, a potem nagle jakby zapadł się pod ziemię. Wyrządził nam więcej szkód niŜ jakikolwiek inny agent Stanów Zjednoczonych od zakończenia wojny. - Naprawdę? - Tak, towarzyszu sekretarzu. - Szef WKR umilkł, po czym z pewnym wahaniem, jakby wolał nie mówić nic więcej, lecz wiedział, Ŝe powinien, oznajmił: - Jego Ŝonę zamordowano dziesięć lat temu. W Berlinie Wschodnim. Od tego czasu wręcz zieje do nas nienawiścią. - W Berlinie Wschodnim? - Tak. KGB zastawiło na nią pułapkę. Na biurku odezwał się telefon. Sekretarz szybkim krokiem przemierzył gabinet i podniósł słuchawkę. Dzwonił prezydent Stanów Zjednoczonych. Tłumacze byli juŜ na linii. Rozpoczęła się rozmowa. - Panie sekretarzu, chciałbym panu wyrazić szczere ubolewanie z powodu śmierci, a raczej bestialskiego morderstwa wybitnego fizyka. A takŜe wstrząsającego końca, jaki spotkał jego syna i przyjaciół. - Dziękuję za wyrazy współczucia, ale jak panu wiadomo, panie prezydencie, te potworne morderstwa zostały dokonane z premedytacją. Trudno mi teŜ oprzeć się wraŜeniu, Ŝe śmierć naszego najznakomitszego fizyka przyjęto w pańskim kraju z ulgą. - Nic bardziej mylnego. Wobec tak wielkiego geniuszu granice państwowe i róŜnice w poglądach politycznych tracą wszelkie znaczenie. Jurijewicza ceniono na całym świecie, w kaŜdym kraju. - Ale słuŜył tylko jednemu krajowi, prawda, panie prezydencie? Wyznam panu szczerze, Ŝe gniew, jaki odczuwam, nie sprzyja niwelowaniu róŜnic między nami. KaŜe mi raczej szukać winowajcy wśród obywateli kraju, w którym panuje ustrój tak bardzo odmienny od naszego. 23
- W takim razie, wybaczy pan, jest to pogoń za widmem. - A mnie się zdaje, Ŝe jesteśmy na właściwym tropie, panie prezydencie. Dysponujemy mocno niepokojącymi dowodami. Tak dalece niepokojącymi, Ŝe muszę... - Wybaczy pan, Ŝe mu przerwę - powiedział prezydent - ale to właśnie te dowody skłoniły mnie, wbrew całkiem naturalnym oporom, do skontaktowania się z panem. Radziecki wywiad popełnił duŜy błąd. Ściśle mówiąc, cztery błędy. - Cztery? - Tak, panie sekretarzu. Mam na myśli Scofielda, Randolpha, Saltzmana i Bergstroma. śaden z nich nie miał nic wspólnego z tą sprawą. - Zdumiewa mnie pan, panie prezydencie. - Nie mniej niŜ pan mnie przed tygodniem. Sam pan wtedy powiedział, Ŝe coraz mniej spraw pozostaje tajemnicą. Pamięta pan? - Oczywiście. Słowa nie mają jednak tej wagi, co dowody. Przekonujące dowody. - W takim razie zostały umiejętnie spreparowane. Pozwoli pan jednak, Ŝe wyjaśnię. Spośród trzech pracowników CIA, dwaj, Randolph i Bergstrom, zostali juŜ jakiś czas temu odwołani do Waszyngtonu, Saltzman przebywa w szpitalu w Taszkencie; stwierdzono nowotwór. - Prezydent zrobił pauzę. - Zostaje jeszcze jeden człowiek - podjął sekretarz. - Agent niesławnych Operacji Konsularnych. Niby pracują tam dyplomaci, a w rzeczywistości ludzie bez czci i wiary. - Panie sekretarzu, to co teraz panu wyjawię, będzie dość bolesne. OtóŜ Scofield jest ostatnim człowiekiem, który mógł być zamieszany w tę aferę. Mówię o tym, gdyŜ sprawa stała się nieaktualna. - Słowa niewiele kosztują... - Proszę posłuchać. Kilka lat temu załoŜono profesorowi Jurijewiczowi teczkę, którą systematycznie uzupełniano, jeśli nie co dzień, to co miesiąc. W końcu zadecydowano, Ŝe nadeszła pora, aby uczynić profesorowi pewną propozycję. - Mówi pan serio?! - Najzupełniej, panie sekretarzu. Dwaj ludzie, którzy udali się do daczy, działali w interesie Stanów Zjednoczonych. Mieli namówić profesora do ucieczki ze Związku Radzieckiego. Akcją kierował Scofield. Sekretarz spojrzał na plik fotografii leŜących na stole po drugiej stronie gabinetu. - Dziękuję za szczerość - powiedział cicho. - Proszę szukać winnych gdzie indziej. - Spróbuję. 24
- Ja równieŜ.
25
3. Choć było juŜ późne popołudnie, promienie ognistej kuli słońca wiszącej nad horyzontem odbijały się oślepiającym blaskiem od wód amsterdamskich kanałów. Przechodnie śpieszący Kalverstraat w kierunku zachodnim mruŜyli oczy, z wdzięcznością chłonąc błogie ciepło i wdychając rześkie powietrze niesione przez wiatr, który wiał znad niezliczonych kanałów odchodzących od Amstelu. Zbyt często luty przynosił mgły, deszcze i przenikliwą wilgoć. Dzisiaj było inaczej i mieszkańcy najruchliwszego portu Morza Północnego cieszyli się z niezwykłej aury. Jeden człowiek nie podzielał ogólnej radości. Nie był mieszkańcem Amsterdamu. I nie spieszył ulicą. Nazywał się Brandon Alan Scofield i pełnił funkcję attache do specjalnych poruczeń Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu USA. Stał przy oknie, trzy piętra nad Kalverstraat, i lustrował przez lornetkę tłumy poniŜej, koncentrując się na okolicach budki telefonicznej, której szyby lśniły jasno, odbijając promienie słońca. On takŜe mruŜył oczy, ale bez uczucia wdzięczności; na jego twarzy, wymizerowanej i napiętej, o ostrych rysach, malowało się wyłącznie znuŜenie. Ciemnoblond włosy opadające na czoło znaczyła gdzieniegdzie siwizna. Przesuwał lornetkę, regulując palcami ostrość, jednocześnie przeklinając raŜący blask i tłok na ulicy. Wzrok miał zmęczony, a oczy podkrąŜone, wynik zbyt wielu nieprzespanych nocy - ze zbyt wielu powodów, aby warto je było teraz analizować. Miał zadanie do wykonania; jako zawodowiec wiedział, Ŝe nie powinien się rozpraszać, myśleć o czymkolwiek innym. Oprócz Scofielda w pokoju przebywało jeszcze dwóch męŜczyzn. Jeden z nich, łysiejący technik, siedział przy stole, na którym stał rozmontowany telefon; odchodzące od aparatu przewody łączyły się z magnetofonem. Słuchawka, zdjęta z widełek, leŜała obok. RównieŜ w podziemnej studzience telefonicznej dokonano odpowiednich manipulacji. Była to jedyna pomoc, jaką policja amsterdamska udzieliła attache z Departamentu Stanu, spłacając w ten sposób stary dług. Trzecią osobą w pokoju był męŜczyzna około trzydziestki; na jego twarzy nie było śladów znuŜenia czy wyczerpania, a jeśli nawet widniało na niej pewne napięcie, było to radosne napięcie myśliwego czekającego na ofiarę. Uzbrojenie młodego agenta stanowiła superczuła kamera filmowa ustawiona na statywie i wyposaŜona w teleobiektyw. Wolałby mieć inną broń.
26
W przydymionych soczewkach lornetki Scofielda pojawił się znajomy męŜczyzna. Zatrzymał się na moment obok budki telefonicznej, ale po chwili, pchnięty niechcący przez jakiegoś przechodnia, zrobił dwa kroki do przodu i stanął na tle lśniącej szyby, zasłaniając sobą raŜące błyski; otoczony aureolą słońca, stanowił wyborny cel. Gdyby mogli go teraz zlikwidować,
byłoby
to
najlepsze
rozwiązanie
dla
wszystkich
zainteresowanych.
Wystarczyłby karabin o duŜej mocy raŜenia; człowiek w oknie nacisnąłby spust. Robił to juŜ wiele razy. Ale tym razem chodziło o co innego. NaleŜało dać komuś nauczkę; Ŝeby była skuteczna, nie wystarczył nagły strzał. Obie strony musiały być świadome swoich ról. W przeciwnym wypadku egzekucja mijałaby się z celem. MęŜczyzna na dole zbliŜał się juŜ do siedemdziesiątki. Strój miał niechlujny; ciepły płaszcz, z kołnierzem postawionym dla osłony przed chłodem, był zmięty, a zsunięty na czoło kapelusz mocno sfatygowany. Z nie ogolonej twarzy bił strach. Dla Amerykanina, który obserwował go przez lornetkę, Ŝaden widok nie był tak przejmujący i bolesny, jak widok przeraŜonego starca. MoŜe tylko widok przeraŜonej staruszki. Jednych i drugich widział nieraz. Częściej, niŜ chciał pamiętać. Spojrzał na zegarek. - No to zaczynamy - powiedział do technika przy stole, po czym zwrócił się do młodego człowieka stojącego za nim: - Jesteś gotów? - spytał. - Tak - padła krótka odpowiedź. - Mam skurwysyna w obiektywie. Waszyngton miał rację i ty to udowodniłeś. - No, jeszcze nie całkiem. ChociaŜ dobrze by było. Jak wejdzie do budki, mierz na usta. - Dobra. Technik wykręcił numer, wcisnął przycisk magnetofonu, po czym wstał szybko z krzesła i podał Scofieldowi wkładane na głowę słuchawki z mikrofonem. - Dzwoni - powiedział. - Słyszę. Patrzy przez szybę. Waha się, jakby nie chciał wejść. Coś tu jest nie tak. - Właź, skurwysynu! - zawołał kamerzysta. - Wejdzie - oświadczył Scofield, przyciskając do oczu lornetkę. - Boi się. KaŜde pól sekundy to dla niego wieki. Wiele bym dał, Ŝeby się dowiedzieć dlaczego... No, otwiera drzwi. Teraz cisza! Scofield nasłuchiwał chwilę, obserwując przez lornetkę wystraszonego starca, a następnie powiedział bardzo spokojnie do mikrofonu: - Dobryj dień prijatiel... 27
Rozmowa prowadzona wyłącznie po rosyjsku trwała osiemnaście sekund. - Do swidanija - zakończył Scofield - zawtra noczju, na mostie. Obserwował starca, dopóki ten nie znikł w tłumie. Dopiero wtedy kamera przestała pracować, a attache odłoŜył lornetkę i zwrócił słuchawki technikowi. - Udało ci się wszystko nagrać? - spytał. - Tak, idealnie - powiedział łysiejący męŜczyzna, manipulując pokrętłami. - A tobie jak? - Scofield zwrócił się do kamerzysty. - Gdybym lepiej znał język, mógłbym odczytać z ust, co mówił. - Świetnie. Ci, dla których przeznaczona jest taśma, nie będą mieli problemów z językiem. - Scofield sięgnął do kieszeni, wyjął mały notes w skórzanej oprawie i zaczął pisać. - Zanieś taśmę i film do ambasady. Niech wywołają film, a potem zrobią zminiaturyzowaną kopię. Taśmy równieŜ. Tu masz dane. - Nic z tego, Bray. - Technik przerwał zwijanie przewodów i spojrzał na Scofielda. Wiesz, Ŝe nie wolno mi się nawet pokazywać w pobliŜu ambasady. - Mówiłem do Harry'ego - rzekł Scofield, wskazując głową kamerzystę; wyrwał z notesu kartkę i wręczył mu ją. - Jak zrobią kopie, niech ci zapakują do wodoszczelnego pudełka. Ma być tak zabezpieczone, Ŝeby mogło tydzień leŜeć w wodzie. - Bray - powiedział młody człowiek, biorąc kartkę - zrozumiałem mniej więcej co trzecie słowo z waszej rozmowy. - Chwali ci się - oświadczył Scofield; wrócił do okna i wziął lornetkę. - Jak będziesz rozumiał co drugie, wystąpię dla ciebie o awans. - Ten stary chciał się spotkać dzisiaj - ciągnął Harry. -A ty się nie zgodziłeś. - Faktycznie - powiedział Scofield, przykładając lornetkę do oczu. - Mieliśmy uwinąć się z nim jak najprędzej. Takie były instrukcje. Szkoda czasu. - Czas... Czas jest względny. Kiedy ten stary usłyszał telefon, kaŜda sekunda trwała dla niego co najmniej minutę, pełną udręki minutę. Dla nas godzina to czasem dzień. A w Waszyngtonie wszystko dzieje się tak wolno, Ŝe dni rozciągają się w lata. - Co to ma do rzeczy? - spytał Harry, spoglądając na kartkę. - Kopie moŜna zrobić w trzy kwadranse. Dlaczego nie umówiłeś się z nim na dzisiaj? - Pogoda jest kiepska - odparł Scofield z lornetką przy oczach. - Trudno o lepszą. Ani chmurki na niebie. - No właśnie. Przy takiej pogodzie mnóstwo łudzi włóczy się wieczorem w pobliŜu kanałów. Jutro ma padać.
28
- Co nas obchodzi pogoda? W dziesięć sekund blokujemy most, przerzucamy faceta przez barierkę i po sprawie. - Bray, powiedz temu durniowi, Ŝeby się zamknął! - krzyknął znad stołu technik. - Słyszałeś, denerwujesz ludzi - powiedział Scofield, kierując lornetkę na wieŜyczki domu naprzeciwko. - MoŜesz poŜegnać się z awansem. Pracownicy CIA nie lubią, jak ktoś, kto z nimi współpracuje, przyznaje się głośno do tego rodzaju krwioŜerczych zamiarów. Psujesz im reputację. Młody człowiek grymasem skwitował uwagę. - Przepraszam. Ale przeciąganie sprawy naprawdę nie ma sensu. Napisali w szyfrze, Ŝe mamy załatwić wszystko jak najprędzej, więc powinieneś był umówić się na dzisiaj. Scofield opuścił lornetkę i popatrzył na Harry'ego. - Zaraz ci powiem, co ma sens - zaczął spokojnie, choć w jego głosie wyczuwało się gniew. - I to większy niŜ te zasrane komunały z reklam na pudełkach płatków owsianych, z których ty czerpiesz całą swoją mądrość. Ten facet na dole boi się. Nie sypia po nocach. Jest bliski załamania i ja chcę wiedzieć dlaczego. - Mogą być tysiące róŜnych przyczyn - oznajmił młodszy męŜczyzna. - Jest stary. Niedoświadczony. MoŜe domyśla się, Ŝeśmy go przejrzeli i chcemy dopaść. Czy to nie wszystko jedno? - PrzecieŜ chodzi o ludzkie Ŝycie! - Nie wygłupiaj się, Bray. To ruska gnida. Podwójny agent. - Muszę mieć pewność. - A ja muszę spadać - wtrącił technik, wręczając Scofieldowi szpulę i podnosząc ze stołu swój sprzęt. - A temu pajacowi powiedz, Ŝe się nie znamy. - W porządku, panie X. Dziękuję za pomoc. Agent CIA wyszedł, skinąwszy głową Brayowi i ignorując jego wspólnika. - Poza nami dwoma nie było tu nikogo, Harry - powiedział Scofield, kiedy zamknęły się drzwi. - Jasne? - Wredny gnojek.... - Ale tak dobry fachowiec, Ŝe umiałby załoŜyć podsłuch nawet w kiblach Białego Domu. O ile juŜ tego nie zrobił. - Scofield cisnął szpulę taśmy Harry'emu. - Masz to nie wymuszone przyznanie się do winy. Zanieś je do ambasady. Wyjmij film, a kamerę zostaw. Harry nie dał się zbić z tropu. Chwycił taśmę, ale nie zrobił kroku w stronę kamery. - Ja teŜ w tym siedzę. Szyfr był tak samo do mnie jak i do ciebie. Muszę wiedzieć, co mam mówić, w razie gdyby coś się wydarzyło do jutra. 29
- Nie bój się. Jeśli Waszyngton ma rację, nic się nie wydarzy. Ale ja muszę mieć pewność. - Czego ty jeszcze chcesz? Stary jest przekonany, Ŝe nawiązał łączność z amsterdamską agenturą KGB. PrzecieŜ to twoja własna robota! Czy moŜe być lepszy dowód, niŜ ta wasza rozmowa? Scofield patrzył przez chwilę na młodszego kolegę; następnie odwrócił się i ruszył do okna. - Wiesz co, Harry? Wszystkie te teorie, które wkuwamy, i całe nasze doświadczenie są nic nie warte w porównaniu z jedną podstawową zasadą. - Wziął lornetkę do ręki, podniósł do oczu i skierował na jakiś odległy punkt. - Trzeba nauczyć się myśleć jak wróg. Nie tak, jak chciałoby się, Ŝeby myślał, ale tak jak myśli rzeczywiście. To cholernie trudne. Łatwo jest się oszukać. - Co ma piernik do wiatraka! - zawołał ze złością Harry. - PrzecieŜ mamy w ręku dowody! - Czy oby naprawdę? Mówisz, Ŝe nasz agent skontaktował się ze swoimi. Gołąbek odnalazł drogę do matiuszki Rossiji. Nic mu nie grozi, wkrótce będzie u swoich. - Tak mu się wydaje. - Więc dlaczego się nie cieszy? - zapytał Bray Scofield, kierując lornetkę na kanał. Znów nastała typowa amsterdamska zima - z mgłą i deszczem. Niebo zakryła nieprzenikniona zasłona, przez którą tylko gdzieniegdzie przebijały migocące światła miasta. Na moście nie było nikogo, kanałem nie płynęła ani jedna łódź; w górze wirowały kłęby mgły wprawiane w ruch przez wiatry znad Morza Północnego wiejące swobodnie na południe. Dochodziła trzecia rano. Nie wszystkim jednak dane było doczekać świtu. Scofield oparł się o Ŝelazną poręcz po zachodniej stronie starego, kamiennego mostu. W lewej ręce trzymał zminiaturyzowany nadajnik radiowy słuŜący wyłącznie do nadawania i odbierania sygnałów. Prawą, którą wsunął do kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego, dotykał lufy pistoletu kaliber 22, niewiele większego od straszaka. Do strzelania z bliska była to bardzo skuteczna broń. Szybka i precyzyjna, a na dodatek cicha - w nocy odgłos wystrzału był ledwo słyszalny. W ciągu dnia wtapiał się w zgiełk ulicy. Dwieście metrów dalej, na Sarphatistraat, młody współpracownik Braya stał ukryty w bramie. Ofiara musiała przejść obok niego, Ŝeby dojść do mostu. Innej drogi nie było. Kiedy stary Rosjanin minie Harry'ego, ten naciśnie guzik nadajnika, dając znak Scofieldowi, Ŝe akcja, która ma się zakończyć egzekucją, jest w toku. Kiedy Rosjanin pokona ostatnie sto
30
metrów i stanie na środku mostu, powita go jego kat; wsunie mu do kieszeni palta wodoszczelną paczuszkę i wykona swoje zadanie. Za dzień lub dwa paczuszka znajdzie się w rękach amsterdamskiej agentury KGB. Przesłuchają taśmę, obejrzą film. I będą mieli nauczkę. Tylko jaki będzie z tego poŜytek? Tak juŜ jest z lekcjami, Ŝe nikt nigdy z nich nie korzysta. Na tym polega daremność naszych wysiłków, pomyślał Bray. Im częstsza, tym bardziej obezwładniająca. Czy to nie wszystko jedno? - kołatało mu w głowie rozsądne pytanie zbyt niecierpliwego młodszego kolegi. Masz rację, Harry. Wszystko jedno. Zupełnie wszystko jedno. Ale akurat tej nocy targały Brayem liczne wątpliwości. Nie były to wyrzuty sumienia. W jego wypadku względy praktyczne juŜ dawno zastąpiły moralne. To co było skuteczne, było moralne. I odwrotnie. Dzisiaj równieŜ chodziło mu wyłącznie o praktyczność tego, co mieli zrobić. Czy egzekucja była rzeczywiście konieczna? Czy tylko w ten sposób mogli dać nauczkę wrogom? Czy naprawdę było to najlepsze wyjście? Warte ryzyka i następstw związanych ze śmiercią starego człowieka, który całe swoje Ŝycie poświęcił inŜynierii kosmicznej? W
pierwszej
chwili
odpowiedź
brzmiała:
tak.
Sześć
lat
temu,
podczas
międzynarodowej wystawy kosmicznej w ParyŜu, radziecki inŜynier wybrał wolność. Poprosił o azyl. Udzielono mu go, zgotowano gorące powitanie w Houston, zapewniono pracę, dom i opiekę. Nie był geniuszem. Rosjanie Ŝartowali sobie z jego ucieczki, dając wszystkim do zrozumienia, Ŝe uczony z talentem takiego kalibru moŜe być cennym nabytkiem tylko dla Zachodu; dla nich samych to niewielka strata. Wkrótce o nim zapomniano. Osiem miesięcy temu okazało się, Ŝe radzieckie stacje obserwacyjne podejrzanie często lokalizują amerykańskie satelity, a wyrafinowane metody kamuflaŜu stosowane przez Rosjan znacznie zmniejszają wartość zdjęć satelitarnych. Podejrzewano, Ŝe Rosjanie znają skądś parametry większości torów orbitalnych. Stwierdzono, Ŝe tak jest w istocie. Ślady prowadziły do zapomnianego inŜyniera w Houston. Dalej sprawa była prosta. Zwołano w Amsterdamie konferencję poświęconą wąskim zagadnieniom, w których specjalizował się ów inŜynier. Zafundowano mu przelot rządowym samolotem; resztą miał się zająć specjalista. Był nim Brandon Scofield, attache z Operacji Konsularnych.
31
Scofield dawno juŜ rozszyfrował kody i sposoby kontaktowania się agentów KGB w Amsterdamie. Wykorzystał swoją wiedzę, by nawiązać łączność z inŜynierem; reakcja starego męŜczyzny zdziwiła go jednak. I nadal nie dawała mu spokoju. InŜynier nie okazał Ŝadnej radości, kiedy dowiedział się, Ŝe ma wracać do domu. A przecieŜ, po sześciu latach nadstawiania karku, miał prawo oczekiwać, Ŝe w Związku Radzieckim przyjmą go z honorami, otrzyma podziękowanie rządu i będzie mógł spędzić resztę Ŝycia w spokoju i komforcie. Zresztą, nie tylko oczekiwać! Bray wręcz mu to obiecał, udając przed nim agenta KGB. Ale stary Rosjanin się nie cieszył. Byłoby to zrozumiałe, gdyby miał na przykład w Houston kochankę; nie miał tam jednak nikogo. Scofield specjalnie zaŜądał akt “cztery-zero” podejrzanego. Zawierały zdumiewającą ilość najdrobniejszych szczegółów z jego Ŝycia, łącznie z porami wypróŜnień, ale nie wniosły niczego nowego. InŜynier był najwyraźniej “śpiochem” w obu znaczeniach tego słowa; nie prowadził Ŝadnego Ŝycia towarzyskiego, wszystkie wieczory spędzał samotnie w łóŜku. To takŜe wydało się Scofieldowi dość dziwne, gdyŜ tajni agenci z reguły starają się nawiązywać jak najwięcej przyjaźni i znajomości. Coś tu nie grało. Z drugiej strony, istniały niezaprzeczalne dowody, Ŝe inŜynier współpracuje z KGB. Musiała go spotkać kara, na jaką zasłuŜył. Nauczka była potrzebna. Z radia, które Scofield trzymał w ręce, rozległ się krótki, ostry pisk, powtórzony trzy sekundy później. Scofield potwierdził odbiór naciśnięciem guzika. WłoŜył urządzenie do kieszeni, ale nie ruszył się z miejsca. Czekał. Niecałą minutę później zobaczył rysującą się na tle snopu światła z pobliskiej latarni postać starego inŜyniera, który wyłonił się z mgły i deszczu. Starzec szedł wolno, niezdecydowanie, ale zarazem z jakąś bolesną determinacją, jakby spotkanie, na które zdąŜał, z jednej strony było mu nienawistne, a z drugiej bardzo go pragnął. To naprawdę nie miało sensu. Bray spojrzał w prawo. Tak jak się spodziewał, na ulicy nie było Ŝywego ducha; o trzeciej rano nikt nie spacerował po tej opuszczonej części miasta. Na wszelki wypadek zerknął jeszcze w lewo, a następnie ruszył przed siebie po pochyłości mostu. Rosjanin nadchodził z naprzeciwka. Trzymał się cienia, co było o tyle łatwe, Ŝe trzy pierwsze lampy nie świeciły się. Strugi deszczu siekły bruk. Stary inŜynier przystanął w połowie mostu i oparł ręce o poręcz, wpatrując się w wodę. Scofield zszedł z chodnika i zbliŜył się do starca od tyłu; szum deszczu zagłuszył kroki amerykańskiego agenta. W lewej ręce, wsuniętej do kieszeni 32
płaszcza, ściskał okrągłe, płaskie pudełko o średnicy pięciu i grubości dwóch centymetrów, owinięte w wodoodporny kawałek plastiku. Z wierzchu pudełko było pokryte specjalną substancją chemiczną, która po trzydziestu sekundach zanurzenia w wodzie zmieniała się w klej. Dzięki temu mogli mieć pewność, Ŝe pudełko się nie zgubi, Ŝe cały czas będzie tkwiło w miejscu. Zawierało dowody: rolkę filmu i krąŜek taśmy magnetofonowej. Oba przedmioty przeznaczone były dla amsterdamskiej agentury KGB. - Płochaja nocz, staryj prijatiel - powiedział Bray za plecami Rosjanina, wyciągając z kieszeni pistolet. Stary inŜynier odwrócił się, zaskoczony. - Po co kontaktowaliście się ze mną? - spytał po rosyjsku. - Czy coś się stało? Zobaczył broń i urwał. Ale kiedy po chwili odezwał się ponownie, w jego głosie nie było strachu, jedynie spokój. - Ano tak. Stało się. Nie jestem wam potrzebny. Na co czekasz, towarzyszu? Wyrządzisz mi ogromną przysługę. Scofield wbił wzrok w oczy starca; w nich takŜe nie było lęku. Patrzyły spokojnie, przenikliwie. Widział juŜ kiedyś takie spojrzenie. Odpowiedział po angielsku: - Spędził pan u nas sześć lat, ale, niestety, niewielki mieliśmy z pana poŜytek. Popełniliśmy błąd, licząc na pańską wdzięczność. Rosjanin pokiwał głową. - No tak, Amerykanin - rzekł. - Podejrzewałem coś takiego. Bo inaczej dlaczego zwoływano by nagle tę konferencję w Amsterdamie, zamiast najspokojniej w świecie zorganizować ją w Houston? Wywieziono mnie z Ameryki potajemnie i z obstawą, która tu na miejscu okazała się mało szczelna. Zmyliło mnie to, Ŝe znal pan wszystkie szyfry, wszystkie hasła. I absolutnie bezbłędnie mówi pan po rosyjsku. - Taki mam zawód. A jaki jest pański? - Zna pan odpowiedź. Stąd pańska obecność tutaj. - Ale dlaczego? Stary człowiek uśmiechnął się ponuro. - O nie, niczego pan ze mnie nie wyciągnie prócz tego, co pan wie i tak. Ja wcale nie Ŝartowałem, prijatiel. To będzie dla mnie prawdziwa przysługa. Pan jest moim listok. - Wybawieniem? Od czego? - NiewaŜne. Bray podniósł broń; krótka lufa zalśniła w deszczu. Rosjanin spojrzał na nią i westchnął głęboko. W jego oczach znów pojawił się lęk, ale starzec nie powiedział ani słowa. 33
Scofield z rozmysłem przyłoŜył broń do policzka ofiary, tuŜ pod jej lewym okiem. Stal zetknęła się z ciałem. Rosjanin zadygotał, ale zachował milczenie. Bray poczuł mdłości. Czy to nie wszystko jedno? Masz rację, Harry. Wszystko jedno. Zupełnie wszystko jedno. Trzeba dać nauczkę... Opuścił broń. - ZjeŜdŜaj - powiedział. - Co...? - Słyszałeś. Uciekaj! KGB ma siedzibę na Tolstraat, tam gdzie giełda diamentów. Hasydzka firma Diamant Bruusteen. No juŜ, zjeŜdŜaj. - Nie rozumiem - wyszeptał Rosjanin. - Czy to jakaś sztuczka? - ZjeŜdŜaj, do cholery! - wrzasnął Bray, drŜąc na całym ciele. Stary inŜynier zachwiał się; musiał przytrzymać się poręczy, Ŝeby nie stracić równowagi. Potem odwrócił się i zaczął biec niezdarnie przed siebie. - Scofield! - krzyknął Harry; stał na zachodnim końcu mostu, zagradzając Rosjaninowi drogę. - Scofield! Na miłość boską! - Puść go! - zawołał Bray. Albo zawołał za późno, albo bębnienie deszczu zagłuszyło jego słowa. Usłyszał trzy stłumione wystrzały i zobaczył z przeraŜeniem, jak starzec chwyta się za głowę i pada na poręcz. Harry znał swój fach. Podparł ciało, oddał jeszcze jeden strzał, mierząc w kark ofiary, po czym płynnym ruchem przerzucił trupa przez poręcz do wody. Czy to nie wszystko jedno? Masz rację, Harry. Wszystko jedno. Scofield odwrócił się i ruszył w stronę wschodniego krańca mostu. Wsunął pistolet do kieszeni; wydał mu się dziwnie cięŜki. Z tyłu za nim rozległ się tupot zbliŜających się kroków. Bray czuł się piekielnie zmęczony; wiele by dał, Ŝeby ich nie słyszeć. A nade wszystko, Ŝeby nie słyszeć gniewnego głosu Harry'ego. - Bray, co się stało, do cholery? O mało się nam nie wymknął! - Ale nie dał rady - powiedział Scofield, przyśpieszając. - JuŜ ty się o to postarałeś.
34
- śebyś wiedział, Ŝe tak. Na miłość boską, co się z tobą dzieje?! - Harry szedł po lewej stronie Braya; nagle dostrzegł wodoszczelne pudełko, które ten trzymał w dłoni. - Jezu! Nie podrzuciłeś mu! - Czego? - spytał Bray. Dopiero po chwili zorientował się, o czym mówi Harry. Uniósł rękę, popatrzył na okrągły pojemnik i cisnął go do wody tuŜ przed nosem młodszego agenta. - Zwariowałeś?! - Idź do diabła - mruknął Bray. Harry przystanął, ale Bray nawet nie zwolnił. Młodszy agent dogonił go i chwycił za poły płaszcza. - Chryste Panie! Ty mu pozwoliłeś odejść! - Weź te łapy! - Do licha! Nie moŜesz przecieŜ... Urwał, gdyŜ Bray gwałtownie wysunął rękę, złapał go za kciuk i szarpnął z całej siły. Harry wrzasnął. Kciuk był złamany. - Idź do diabła! - powtórzył Scofield. I ruszył dalej przez most. Zakonspirowany lokal mieścił się przy Rozengracht. Spotkanie miało się odbyć na piętrze, w salonie z kominkiem, który słuŜył takŜe do palenia niepotrzebnych notatek. Z Waszyngtonu przyleciał specjalnie urzędnik Departamentu Stanu; miał się rozmówić ze Scofieldem w Amsterdamie, na wypadek gdyby wyszły na jaw jakieś okoliczności, które tylko na miejscu moŜna było ustalić. NaleŜało wyjaśnić, co się naprawdę stało, zwłaszcza, Ŝe sprawa dotyczyła nie byle kogo, lecz Brandona Scofielda, asa wywiadu. Człowieka, który zawsze potrafi zachować zimną krew, weterana w swoim fachu, mającego za sobą dwadzieścia dwa lata najbardziej skomplikowanych “negocjacji”, jakie sobie tylko moŜna wyobrazić. NaleŜało rozmawiać z nim ostroŜnie... i na miejscu. Nie wzywać do Waszyngtonu jedynie na podstawie skargi złoŜonej przez podwładnego. Był doświadczonym zawodowcem; niewątpliwie zaszło coś nadzwyczajnego, co usprawiedliwiało jego dziwny czyn. Bray orientował się w sytuacji; bawiły go zabiegi Waszyngtonu. Harry'ego wywieziono z Amsterdamu z samego rana, uniemoŜliwiając Scofieldowi jakikolwiek kontakt z młodszym kolegą. Ci nieliczni pracownicy ambasady, którzy znali prawdę, odnosili się do Braya bez zmian, jak gdyby nic się nie stało. Zaproponowano mu, Ŝeby wziął kilka dni urlopu i powiedziano, Ŝe przyleci ktoś z Waszyngtonu, aby się z nim spotkać “w celu omówienia trudności w Pradze”. Tak przynajmniej głosiła zaszyfrowana depesza. Praga... W tym mieście Bray pracował przez długie lata. 35
Praga była pretekstem, oczywiście. W dodatku dość kiepskim. Scofield wiedział, Ŝe kaŜdy jego ruch w Amsterdamie jest pilnie śledzony, niechybnie przez agentów CIA. Gdyby tylko spróbował udać się na giełdę diamentów na Tolstraat, jak amen w pacierzu dostałby kulkę w łeb. Kiedy stawił się w zakonspirowanym lokalu, drzwi otworzyła mu pokojówka o nieokreślonym wyglądzie i wieku, która słuŜyła w starym domu przekonana, Ŝe naleŜy on do pary emerytów, jej pracodawców. Scofield oznajmił, Ŝe jest umówiony z właścicielem i jego adwokatem. Pokojówka skinęła głową, po czym zaprowadziła go po schodach do salonu na piętrze. W środku czekał starszy jegomość, gospodarz, ale przybysza z Waszyngtonu jeszcze nie było. Kiedy drzwi zamknęły się, gospodarz powiedział: - Posiedzę tu z panem jeszcze chwilę, po czym udam się do siebie. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę nacisnąć guzik telefonu; zadzwoni u mnie na górze. - Dziękuję - odparł Scofield, przypatrując się wiekowemu Holendrowi, który przypominał mu starca z mostu. - Mój znajomy powinien wkrótce się zjawić. Nie sądzę, Ŝebyśmy czegoś potrzebowali. Holender skinął głową i wyszedł. Bray zaczął się przechadzać po pokoju, dotykając palcami ksiąŜek na półkach. W pewnym momencie uświadomił sobie, Ŝe nawet nie usiłuje odczytać tytułów; co więcej, w ogóle ich nie widzi. I wtedy nagle zdał sobie sprawę, Ŝe właściwie nie odczuwa nic, ani ciepła lub zimna, ani wściekłości czy rezygnacji. Nic. Całkowita pustka. Jak gdyby znajdował się wewnątrz kokonu z mgły, odrętwiały, bez czucia. Zastanawiał się, co powie człowiekowi, który pokonał odległość sześciu i pół tysięcy kilometrów tylko po to, Ŝeby się z nim spotkać. Było mu wszystko jedno. Usłyszał kroki na schodach. Idący najwidoczniej czuł się tu jak u siebie w domu, bo szedł sam, nie prowadziła go słuŜąca. Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysłannik Departamentu Stanu. Bray znał go. Był to strateg od tajnych operacji z działu Planowania i Rozwoju. Mniej więcej w tym samym wieku co Bray, trochę tylko szczuplejszy i niŜszy. Zachowywał się zawsze z przesadną, fałszywą serdecznością, która miała maskować jego ambicje. Nie odnosiła jednak skutku. - Bray, jak się masz, stary? - zawołał przybysz, miętosząc rękę Scofielda w niezwykle przyjaznym uścisku. - Mój BoŜe, to juŜ dwa łata! Mam ci tyle do powiedzenia! - Naprawdę?
36
- No jasne! - przytaknął radośnie. - Nie wyobraŜasz sobie, co się działo na Harvardzie podczas zjazdu absolwentów! Wszyscy zasypywali mnie pytaniami o ciebie. Zalałem się w trupa i plotłem, co mi ślina na język przyniosła. Chryste Panie, ale ubaw! Jednym powiedziałem, Ŝe jesteś specem od importu na Malajach, innym, Ŝe językoznawcą w Nowej Gwinei, komuś tam, Ŝe podsekretarzem w Canberze. To ci dopiero heca! Tak się spiłem, Ŝe film mi się urwał. - Skąd to zainteresowanie moją osobą, Charlie? - AlboŜ to nie wiedzieli, Ŝe się przyjaźnimy i pracujemy obaj dla Departamentu Stanu? KaŜdy o tym wiedział. - Daj spokój, Charlie. Nigdy się nie przyjaźniliśmy. Mam wraŜenie, Ŝe nie cierpisz mnie nie mniej niŜ ja ciebie. A poza tym ty nie pijesz. Zawsze jesteś trzeźwy jak świnia. Wysłannik Departamentu Stanu stał przez chwilę bez ruchu; serdeczny uśmiech powoli gasł na jego ustach. - Wolisz iść na ostro? - Po co udawać. - Dobra, co się tam stało? - Gdzie? Kiedy? Na Harvardzie? - Świetnie wiesz, o czym mówię. Przedwczoraj w nocy. Co się stało przedwczoraj w nocy? - To ty mi powiedz. Sam wszystko nagrałeś i puściłeś w ruch. - Wykryliśmy niebezpieczny przeciek. Prowadzoną od lat aktywną działalność szpiegowską, która tak wypaczała wyniki naszych obserwacji satelitarnych, Ŝe były nic nie warte. Potrzebowaliśmy potwierdzenia naszych podejrzeń; ty je potwierdziłeś. A potem, zamiast zrobić co naleŜało, puściłeś faceta wolno. - Zgadza się - powiedział Scofield. - A na dodatek, kiedy twój współpracownik spytał, dlaczego tak postąpiłeś, złamałeś mu palec. - Nie przeczę i nie Ŝałuję. Na twoim miejscu, pozbyłbym się go czym prędzej. Wyślij go gdzieś daleko, najlepiej do Chile. Tam juŜ chyba nic nie moŜna spieprzyć. - Oszalałeś? - Byłem pewien, Ŝe się nie zgodzisz. Bo on jest taki jak ty, Charlie. Kubek w kubek. śaden z was się nigdy niczego nie nauczy. UwaŜaj. Ani się obejrzysz, jak zajmie twój stołek. - Jesteś pijany?
37
- Niestety nie; cierpię na nadkwasotę Ŝołądka. ChociaŜ, gdybym wiedział, Ŝe to właśnie z tobą będę miał przyjemność, strzeliłbym sobie kielicha. Za stare czasy, ma się rozumieć. - Jeśli nie piłeś, to odbiła ci szajba. - Zbyt gwałtowny zakręt, przyjacielu. Koła, które wprawiłeś w ruch, nie wyrobiły się na zakręcie. - Przestań pieprzyć! - A fe, Charlie, co za wyraŜenia. - Dosyć! To, co zrobiłeś, a raczej czego nie zrobiłeś, jest wysoce szkodliwe dla naszego wywiadu. - To ty przestań pieprzyć, Charlie! - ryknął Bray, robiąc krok w kierunku wysłannika Departamentu Stanu. - Nagadałeś się i starczy. To nie moja działalność jest szkodliwa, a twoja! I bandy podobnych tobie wymoczków. Wydawało ci się, Ŝe wyniuchałeś przeciek w tym cholernym sicie, to koniecznie chciałeś zatkać go jakimś trupem. A potem pochwalić się komisji senackiej, jaki z ciebie zdolny chłoptyś. - O czym ty mówisz? - Ten stary z całą pewnością był po naszej stronie. Ale tamci dopadli go i nie miał wyjścia. - Jak to “dopadli”? - zapytał niepewnie wysłannik Departamentu Stanu. - Sam bym wiele dal, Ŝeby się tego dowiedzieć. Czegoś tam w jego aktach brakowało. MoŜe jego Ŝona wcale nie umarła, tylko ukrywała się w jakiejś dziurze. MoŜe chodziło o wnuki. Jedno jest pewne. KGB miało zakładników. I dlatego stary postąpił, jak postąpił. A ja odegrałem rolę jego listoka. - Czego? - Na miłość boską, naucz się wreszcie ich języka. Podobno jesteś ekspertem! - Pewnie, Ŝe jestem. Ale po cholerę miałbym się uczyć ruskiego? Nic nie przemawia za tym, Ŝe zastosowano szantaŜ. Nie miał Ŝadnej rodziny, nikogo. Pracował dla swoich z przekonań, był agentem KGB od samego początku. - Daj spokój, Charlie. Sam wiesz, Ŝe jeśli facet miał dość sprytu, Ŝeby wymknąć się z Rosji, to potrafił równieŜ zataić wszystko, co uznał za konieczne. Tyle, Ŝe coś nie wypaliło. Ruscy odkryli jego tajemnicę. I wtedy mieli go w ręku; zmusili do współpracy. Wystarczy przeczytać jego akta. Było coś nienormalnego w jego zachowaniu, nawet jeśli uznamy za nienormalną całą sytuację, w jakiej znalazł się po przybyciu do Ameryki.
38
- Wykluczyliśmy tę hipotezę - oświadczył wysłannik Departamentu Stanu. - To był dziwak i tyle. Scofieldowi zaparło dech. - Wykluczyliście?! Dziwak?! Ty cholerny kretynie! Coś jednak wiedziałeś! Mogłeś go wykorzystać, podrzucać przez niego Moskwie dowolne bajeczki. Ale nie, tobie marzyło się błyskawiczne rozwiązanie, Ŝeby ci na górze mogli zobaczyć, jaki z ciebie geniusz! Trzeba go było wykorzystać, a nie likwidować. Ale po co ruszać głową, kiedy moŜna załatwić sprawę, nasyłając na faceta katów! - To niedorzeczne bzdury. Nie udowodnisz, Ŝe go szantaŜowali. - Nie muszę. Wiem. - Skąd? - Widziałem to w jego oczach, ty draniu! Wysłannik Departamentu Stanu zamilkł na chwilę, po czym powiedział łagodnie: - Jesteś zmęczony, Bray. Musisz trochę odpocząć. - Na emeryturze czy w trumnie? - spytał Scofield.
39
4. Kiedy Taleniekow opuścił restaurację, na zewnątrz dął zimny wiatr, który porywał z chodnika drobiny śniegu i wzbijał je w górę; wirowały w powietrzu, rozpraszając światła latarni. Zapowiadała się kolejna mroźna noc. Temperatura, wedle prognozy pogody radia moskiewskiego, miała spaść do minus ośmiu stopni. Na szczęście od rana śnieg juŜ nie sypał, więc zdołano oczyścić pasy startowe na lotnisku Szeremietiewo; to było dla Wasilija Taleniekowa najwaŜniejsze. Przed dziesięcioma minutami wystartował do ParyŜa samolot Air France - rejs numer 85. Na jego pokładzie znajdował się literat Ŝydowskiego pochodzenia, który miał wylecieć z Moskwy dopiero za dwie godziny, samolotem Aerofłotu do Aten. Gdyby jednak nie poleciał do ParyŜa, tylko czekał na lot do Aten, nie poleciałby nigdzie. Przy kontuarze Aerofłotu poproszono by go, Ŝeby wstąpił na moment do niewielkiego pomieszczenia, a tam zajęliby się nim agenci WKR - Wojennaja Kontrrazwiedka - i zaczęli realizować punkt po punkcie pewien idiotyczny scenariusz. Zupełnie kretyński, pomyślał Taleniekow, skręcając w prawo. Postawił kołnierz palta i naciągnął na czoło czapkę. Chwytał mróz i zanosiło się na to, Ŝe wkrótce znów zacznie sypać śnieg. WKR nie osiągnęłaby niczego, jedynie by się ośmieszyła. Nikt nie dałby się nabrać, a juŜ najmniej ci, dla których miała być przeznaczona cała ta komedia. Dysydent powracający na łono partii! TeŜ pomysł! Skąd ci młodzi fanatycy czerpią natchnienie, z komiksów? Gdzie byli starsi i mądrzejsi, kiedy ci głupcy przedstawiali swój plan? Kiedy Taleniekow dowiedział się o ich zamiarach, dosłownie parsknął śmiechem. Planowana akcja, zdaniem jej autorów, miała dać zdecydowany odpór syjonistycznym oskarŜeniom i pokazać ludziom z Zachodu, Ŝe nie wszyscy śydzi w Związku Radzieckim myślą tak samo. Prasa amerykańska, a ściśle mówiąc nowojorska, narobiła trochę szumu wokół Ŝydowskiego literata. Był jednym z rozmówców przebywającego z wizytą w Rosji amerykańskiego senatora, który w ten sposób, siedem i pół tysiąca kilometrów od swego okręgu, zabiegał o głosy wyborców. Ale literat był dość miernym pisarzem, a w dodatku swoimi wypowiedziami często stawiał współwyznawców w niezręcznej sytuacji. Wybór akurat tego dysydenta nie był ze strony WKR najszczęśliwszym pomysłem, a co waŜniejsze, powodzenie innej operacji zaleŜało od tego, czy literat wyjedzie z Rosji.
40
Wypuszczenie go miało być prezentem dla nowojorskiego senatora, którego starano się utwierdzić w przekonaniu, Ŝe dysydent dostał wizę emigracyjną wyłącznie dzięki osobistym kontaktom senatora w konsulacie radzieckim. Jasne było, Ŝe senator, zbijając kapitał polityczny na przyjeździe literata do Nowego Jorku, stanie się zarazem dłuŜnikiem radzieckiego dyplomaty, który mu dopomógł. Jeszcze jedna czy druga podobna przysługa i nagle okaŜe się, Ŝe senatora i jego “znajomego” z konsulatu łączą dość szczególne stosunki, które później trzeba tylko umiejętnie wykorzystać. Literat miał odlecieć wieczorem do Aten, a za trzy dni wylądować na lotnisku Kennedy'ego, gdzie senator organizował mu juŜ konferencję prasową. Ale młodzi fanatycy z WKR uparli się. Literat zostanie zatrzymany na lotnisku i zawieziony na Łubiankę, gdzie podda się go odpowiedniej obróbce w siedzibie i laboratoriach WKR. Oczywiście nikt poza WKR ma o tym nie wiedzieć; tylko nagłe zniknięcie literata i zachowanie pełnej dyskrecji zapewnią sukces. Specjalnymi środkami chemicznymi przygotuje się literata do konferencji prasowej, która odbędzie się w Moskwie. Powie, Ŝe szantaŜowali go terroryści izraelscy, groŜąc, Ŝe zabiją jego krewnych w Tel Awiwie, jeśli nie spełni ich poleceń i nie będzie się głośno domagał prawa do wyjazdu ze Związku Radzieckiego. Pomysł był niedorzeczny i Wasilij nie omieszkał przekazać swojej opinii przyjacielowi z WKR, ale w odpowiedzi usłyszał, Ŝe nawet znamienity Taleniekow nie ma prawa ingerować w prace Dziewiątej Grupy WKR. Ale czymŜe, na miłość zdetronizowanych carów, była owa Grupa Dziewiąta? Była to nowa Grupa Dziewiąta, jak mu wyjaśnił przyjaciel. Powstała w miejsce niesławnej Sekcji Dziewiątej KGB “Smiert Szpionom”, która łamała ludzi za pomocą szantaŜu, tortur oraz najstraszliwszej z metod - zabijania ofiar na oczach bliskich. Z samym zabijaniem Taleniekow zdąŜył się juŜ oswoić, ale tego rodzaju bestialstwo przyprawiało go o mdłości. Owszem, stosowano takie groźby; na nich jednak poprzestawano. Interes państwa nie wymagał podobnych czynów, które mogły odpowiadać wyłącznie sadystom. Jeśli “Smiert Szpionom” rzeczywiście doczekała się następców, wkrótce dowiedzą się, z kim w KGB przyjdzie im się zmierzyć. Ze “znamienitym” Taleniekowem, na pewno. Doświadczony agent, który dwadzieścia pięć lat spędził w słuŜbie państwowej, przemierzając Europę wzdłuŜ i wszerz, nikomu nie Ŝyczył mieć siebie za przeciwnika. Dwadzieścia pięć lat. Ćwierć wieku. Tyle czasu upłynęło od chwili, kiedy zwrócono uwagę na niezwykłe zdolności językowe dwudziestojednoletniego studenta uniwersytetu w Leningradzie i wysłano go do Moskwy na specjalne trzyletnie szkolenie. Młodzieniec 41
wychowany w spokojnym nauczycielskim domu, gdzie ksiąŜki, muzyka i nie kończące się dyskusje filozoficzne były codzienną strawą, przeŜył prawdziwy szok. Wyrwany ze swojego otoczenia, nie mógł sobie znaleźć miejsca w świecie podstępu, przemocy i gwałtu, gdzie porozumiewano się za pomocą szyfrów i kodów, a najróŜniejsze formy podsłuchu i sabotaŜu, szpiegostwa i likwidacji - nie morderstwa, bo tym słowem nie posługiwano się nigdy - były po prostu przedmiotami, jakie wykładano. Kto wie, czy by nie odpadł, gdyby nie przypadek, który zmienił jego Ŝycie i sprawił, Ŝe postanowił zostać najlepszy w tym fachu. Sprowokowały go dzikie bestie... amerykańscy zwyrodnialcy. Posłano go w ramach zajęć do Berlina Wschodniego, Ŝeby mógł poznać taktyki wywiadowcze w szczytowym momencie zimnej wojny. Zawarł tam znajomość z pewną młodą Niemką, gorącą zwolenniczką marksizmu, zwerbowaną przez KGB. Jej pozycja była do tego stopnia mało znacząca, Ŝe jako agentka nie figurowała nawet na Ŝadnej liście płac; od czasu do czasu uczestniczyła w organizowaniu demonstracji, za co dawano jej kilka marek z puli bieŜących wydatków. Była po prostu studentką bardziej oddaną swoim przekonaniom niŜ wiedzy, dziewczyną o dzikim spojrzeniu i radykalnych poglądach, taką drugą Joanną d'Arc. Ale Wasilij pokochał ją. Uwielbiał jej szaloną Ŝywiołowość, namiętną zachłanność Ŝycia, pogodę ducha, perlisty śmiech. Mieszkali razem kilka tygodni i były to cudowne, podniecające dni wypełnione młodzieńczą miłością. AŜ któregoś dnia dziewczynę posłano na drugą stronę; na Kurfurstendamm miała się odbyć jakaś niewaŜna demonstracja uliczna, jedna z wielu. Dzieciak wiodący inne dzieciaki wypowiadające ledwie rozumiane słowa i deklarujące swoje stanowisko w sprawach, na których w ogóle się nie znały. Wydarzenie niegodne uwagi. Drobnostka. Ale nie dla nich, bydlaków z Amerykańskiej Armii Okupacyjnej, z sekcji G2, którzy poszczuli na młodą Niemkę innych zwyrodnialców. Zwłoki odesłano karawanem. Twarz pokrywały sińce, które prawie uniemoŜliwiały rozpoznanie, na całym ciele widniały rany i ślady zadrapań, czerwone plamy zakrzepłej krwi znaczyły niemal kaŜdy centymetr skóry. Badanie lekarskie potwierdziło najgorsze. Dziewczyna była ofiarą wielokrotnych gwałtów, w tym analnych. Do ciała, na ramieniu przyszpilono kartkę z napisem: Załatwimy was, komuchy, tak jak ją. Bydlaki!
42
Amerykańscy zwyrodnialcy, których kraj nie ucierpiał na wojnie, a przeciwnie, wyrósł na potęgę gospodarczą kosztem krwawej ofiary złoŜonej przez inne narody. Armia, której Ŝołnierze zaspokajali swoje niskie instynkty na głodnych dzieciach, przekupując je puszkami z jedzeniem. W kaŜdej armii znajdują się zwyrodnialcy, ale Amerykanie byli najgorsi, choć zawsze tak chętnie i głośno perorowali o sprawiedliwości. “Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą.” Doprawdy, jakŜe pasowało do nich to powiedzenie! Taleniekow wrócił do Moskwy świadom, Ŝe nigdy nie zapomni wstrząsającej śmierci dziewczyny. Zmienił się nie do poznania. Wkrótce, zdaniem wielu, stał się najlepszym rosyjskim agentem; zresztą sam niczego bardziej nie pragnął, niŜ osiągnąć perfekcję. Mimo licznych słabości, ustrój marksistowski był jedynym, który mógł doprowadzić do demokracji; jedynym, o który warto było walczyć. Taleniekowa przekonało o tym zetknięcie się z wrogiem; poznał jego ohydę. Ale wróg miał do dyspozycji niewyobraŜalne wprost środki i bogactwa. NaleŜało zatem zdobyć przewagę w tym wszystkim, co nie było do kupienia. NaleŜało przyswoić sobie sposób myślenia wroga, a następnie go przechytrzyć. Wasilij doskonale to rozumiał. Opanował do perfekcji strategię ataku i uniku, potrafił wymykać się z niespodzianych pułapek, umiał w nieoczekiwany sposób zadać śmiertelny cios - zabić w pełnym słońcu, na rogu ruchliwej ulicy. Zabójstwo o piątej po południu na Unter den Linden. W szczytowym momencie ruchu. To teŜ było jego dzieło. Kilka lat później, jako szef operacji KGB w Berlinie Wschodnim, pomścił śmierć roześmianej kobiety-dziecka, zwabiając na drugą stronę przejścia granicznego Ŝonę amerykańskiego mordercy. Zginęła pod kołami. Profesjonalne zabójstwo bez niepotrzebnego zadawania cierpienia. Była to bez porównania łagodniejsza śmierć niŜ ta sprzed czterech lat. Kiedy podwładni donieśli mu o wykonaniu wyroku, skwitował wiadomość skinieniem głowy; nie doznał Ŝadnej przyjemności. Zdawał sobie sprawę, co przeŜywa teraz tamten i chociaŜ zemsta była sprawiedliwa, nie napawała go radością. Bo w głębi duszy wiedział, Ŝe wróg nie spocznie, dopóki nie wyrówna rachunku. Wyrównał trzy lata później w Pradze. Taleniekow stracił brata. Gdzie się teraz podziewał znienawidzony Scofield? Wasilij uświadomił sobie nagle, Ŝe jego zagorzały wróg równieŜ ma za sobą blisko ćwierć wieku pracy. Obydwaj słuŜyli swoim krajom z oddaniem, to nie ulegało wątpliwości. Ale sytuacja Scofielda była wygodniejsza; Waszyngton nie stwarzał tego rodzaju komplikacji co Moskwa, łatwiej poznawało się kto wśród swoich to wróg, a kto przyjaciel. Przeklęty Scofield nie musiał 43
znosić takich pomylonych amatorów, jak ci z Dziewiątki WKR. W amerykańskim Departamencie Stanu oczywiście teŜ nie brakowało szaleńców, ale Wasilij musiał przyznać, Ŝe uwaŜnie patrzono im na ręce. Jeśli Scofield przetrwa jakoś te kilka lat w Europie, czeka go spokojna emerytura w ładnym, ustronnym miejscu, gdzie będzie mógł hodować kurczaki, uprawiać pomarańcze lub zapijać się do utraty przytomności. Ze strony Waszyngtonu nic mu nie zagraŜało. Natomiast Taleniekow miał coraz większe problemy z przetrwaniem u siebie, w Moskwie. Niejedno zmieniło się w ciągu tych dwudziestu pięciu lat. On teŜ się zmienił. Choćby dzisiaj - a nie był to pierwszy przypadek tego typu - pokrzyŜował plany kolegom z innej gałęzi wywiadu. Pięć lat temu, a nawet dwa, nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Skontaktowałby się z nimi i powiedział, Ŝe wie, co zamierzają i ma stanowcze obiekcje. Poinformowałby ich, Ŝe jako doświadczony fachowiec uwaŜa planowaną operację za chybioną i Ŝe przeszkodzi ona w wykonaniu innej, waŜniejszej akcji. Próbowałby rozmawiać, przekonywać. Teraz juŜ tak nie postępował. Przez ostatnie dwa lata, odkąd został szefem Sektora Południowo-Zachodniego, sam podejmował decyzje, nie zwracając uwagi na reakcje tych wszystkich przeklętych głupców, którzy duŜo gorzej od niego znali się na rzeczy. Do Moskwy zaczęło napływać coraz więcej skarg, ale on w dalszym ciągu czynił to, co uwaŜał za słuszne. W końcu, po kolejnej awanturze, sprowadzono go do Moskwy i posadzono za biurkiem, gdzie zamiast opracowywać strategie i kierować akcjami wywiadowczymi, miał się zajmować czymś tak mało konkretnym jak szukaniem sposobu na to, by amerykańskiego senatora zrobić dłuŜnikiem radzieckiego wywiadu. Taleniekow znalazł się w niełasce i zdawał sobie z tego sprawę. Teraz była to juŜ tylko kwestia czasu. Zastanawiał się, ile mu go zostało. Czy dadzą mu działkę na północ od Grasnowa i pozwolą w spokoju uprawiać ziemię, pod warunkiem, Ŝe będzie siedział cicho? A jeśli ci obłąkańcy i w tym zechcą mu przeszkodzić? Jeśli uznają, Ŝe “znamienity” Taleniekow jest stanowczo zbyt niebezpieczny? Idąc ulicą, uświadomił sobie, jak bardzo jest znuŜony, jak bardzo wyczerpany. Przygasły w nim wszystkie uczucia, nawet nienawiść do mordercy brata. Nie miał energii. Rozpętała się zamieć; wichry hulające po ogromnym Placu Czerwonym gnały przed sobą istne zwały śniegu. Rano Mauzoleum Lenina będzie przykryte białą czapą... Lodowate drobiny siekły po twarzy Taleniekowa, który w drodze do domu musiał iść pod wiatr. Na szczęście, nie miał daleko, gdyŜ KGB dbało o swoich pracowników: mieszkanie znajdowało 44
się dziesięć minut na piechotę od biura przy Placu DzierŜyńskiego i zaledwie trzy przecznice od Kremla. Bez względu na to, czy w grę wchodziła troska, czy inne względy, lokalizacja była niesłychanie praktyczna; dziesięć minut marszu lub trzy minuty szybkiej jazdy i juŜ był w biurze. Wszedł na klatkę schodową, otrzepał buty ze śniegu i zamknął za sobą cięŜkie drzwi, odgradzając się od przejmującego, świszczącego wichru. Jak zwykle sprawdził, czy nie ma poczty i jak zwykle skrzynka była pusta. Codzienny rytuał, który dawno temu stracił wszelki sens, podtrzymywany z uporem przez wiele lat w tylu róŜnych miejscach, przy tylu róŜnych skrzynkach... Owszem, czasem Taleniekow dostawał listy pisane na swój adres, ale tylko wtedy, kiedy mieszkał za granicą pod fikcyjnym nazwiskiem. Korespondencja była zaszyfrowana; znaczenie słów na papierze nie pokrywało się z ich rzeczywistym sensem. A jednak słowa te często były tak miłe, ciepłe i przyjazne, Ŝe Taleniekow choć przez kilka minut chciał wierzyć w ich prawdziwość. Kilka minut złudzeń. Bo w gruncie rzeczy udawanie nie miało sensu. Chyba Ŝe chodziło o zmylenie wroga. Skierował się ku wąskim schodom; w górze paliły się jedynie słabe, niskowatowe Ŝarówki. Planiści z moskiewskiej Elektriczeskoj na pewno nie mieszkali w takich blokach. Nagle usłyszał skrzypnięcie. Nie miało ono nic wspólnego z trzeszczeniem konstrukcji pod wpływem mrozu czy wiatru. Był to odgłos, jaki wydają deski podłogi, kiedy ktoś przenosi cięŜar z nogi na nogę. Wasilij odznaczał się czułym słuchem, w dodatku jako profesjonalista umiał oceniać odległość. Dźwięk nie pochodził z najbliŜszego piętra, na którym mieściło się mieszkanie Taleniekowa, ale skądś wyŜej; niewątpliwie ktoś czekał, aŜ Wasilij wejdzie do środka. Mieszkanie, z odciętą drogą ucieczki drzwiami, miało słuŜyć za pułapkę. Wasilij wspinał się dalej, nie zmieniając rytmu. Długoletnia praktyka nauczyła go trzymać klucze, papierosy i drobne w lewej kieszeni, tak by prawa ręka była zawsze wolna i mogła sięgnąć po broń lub zostać uŜyta do zadania ciosu. Doszedł do swojego piętra. Od drzwi mieszkania dzieliło go juŜ tylko kilka kroków; znajdowały się na skraju ciemnego korytarza, który dalej skręcał w bok. Ponownie rozległo się skrzypnięcie; cichy dźwięk, ledwo słyszalny ponad wyciem wichru. Osobnik na schodach cofnął się, udzielając w ten sposób Taleniekowowi dwóch wskazówek: po pierwsze, Ŝe zamierza czekać, póki agent nie wejdzie do mieszkania i po drugie, Ŝe jest nieostroŜny lub niedoświadczony. Nie wolno przecieŜ wykonywać Ŝadnych ruchów, kiedy przeciwnik znajduje się tak blisko; powietrze jest zbyt dobrym przewodnikiem. 45
Trzymając klucz w lewej ręce, Wasilij rozpiął prawą palto i zacisnął palce na kolbie pistoletu, który nosił w otwartej kaburze na piersi. Wsadził klucz do zamka, otworzył drzwi, po czym zatrzasnął je i szybko, bezszelestnie ukrył się za zakrętem na korytarzu. Oparł się o ścianę i czekał z bronią gotową do strzału. Usłyszał odgłos kroków i po chwili ujrzał męŜczyznę, który podbiegł do drzwi. W lewej ręce coś trzymał; Taleniekow nie widział co, gdyŜ obszerny płaszcz męŜczyzny zasłaniał mu widok. Nie było chwili do stracenia. Jeśli napastnik chciał wrzucić do środka bombę, mechanizm zegarowy na pewno został juŜ włączony! MęŜczyzna uniósł prawą rękę, Ŝeby zapukać. - Oprzyj się o drzwi! Lewą rękę trzymaj z przodu! Na brzuchu! Szybciej! - AleŜ... - Napastnik zrobił pół obrotu. Taleniekow rzucił się na niego i przycisnął go do drzwi. Był to młody męŜczyzna, właściwie chłopak. Nastolatek jeszcze, pomyślał Wasilij. Chłopak był wysoki jak na swoje lata, ale gładka twarz, bez śladu zarostu, zdradzała jego młody wiek. W jasnych wytrzeszczonych oczach czaił się strach. - Do tyłu! Powoli! - warknął Taleniekow. - Lewa ręka do góry. śadnych gwałtownych ruchów! Chłopak cofnął się o krok; jego lewa ręka, teraz widoczna, była zaciśnięta w pięść. - Nie zrobiłem nic złego. Przysięgam - szepnął łamiącym się głosem. - Coś ty za jeden? - Nazywam się Andriej Daniłowicz, towarzyszu. Mieszkam na Czeremuszki. - Ładny kawałek drogi - powiedział Wasilij, oceniając odległość między osiedlem wymienionym przez chłopca a Placem Czerwonym na trzy kwadranse marszu. - Pogoda paskudna, a milicja nie lubi gówniarzy włóczących się po nocy. - Musiałem przyjść, naprawdę - oświadczył pośpiesznie chłopak. - Postrzelili go, jest cięŜko ranny. Chyba nie wyŜyje. Miałem to wam oddać. Chłopak rozwarł pięść, ukazując mosięŜną blaszkę. Była to stara, nie uŜywana od przeszło trzydziestu lat oznaka generalska. - Staruszek prosił, Ŝebym powiedział wam nazwisko: Krupski, Aleksiej Krupski. Kazał mi je powtórzyć kilka razy, Ŝebym nie zapomniał. To nie jest nazwisko, którego uŜywa u nas na osiedlu. Ale tak mi kazał powiedzieć. I koniecznie mam was przyprowadzić. On umiera, towarzyszu!
46
Na dźwięk tego nazwiska Taleniekow wrócił myślami daleko w przeszłość. Aleksiej Krupski. Postać niemal zapomniana, którą tylko nieliczni w Moskwie wspominali bez niechęci. Krupski był niegdyś najwybitniejszym nauczycielem w KGB, człowiekiem obdarzonym niezwykłym wprost talentem do zabijania, w dodatku umiejącym teŜ wyjść cało z najgorszych opresji. Nic dziwnego; był ostatnim ze słynnych istrebiteli, wyspecjalizowanej w likwidacjach grupie agentów, która powstała z elity dawnego NKWD, a której korzenie sięgały jeszcze OGPU. Ale w pewnym momencie, jakieś dwadzieścia lat temu, Aleksiej Krupski nagle znikł tak jak wielu innych. KrąŜyły plotki łączące jego nazwisko ze śmiercią Berii i śukowa, a nawet Stalina. Na jednym z zebrań Politbiura, Chruszczow w przystępie furii - czy strachu nazwał Krupskiego i jego ludzi bandą maniaków i morderców. Ale mylił się. Istrebiteli nie byli maniakami. Działali zbyt metodycznie. Niemniej Krupski znikł i więcej go w siedzibie na Łubiance nie widziano. KrąŜyły jeszcze inne plotki. O aktach, które Krupski zabrał i ukrył w jakimś niedostępnym miejscu, by zagwarantować sobie bezpieczeństwo na stare lata. Akta te, jak niosła wieść, dokumentowały zbrodnie kolejnych przywódców Kremla - dziesiątki morderstw, popełnionych jawnie i skrycie. Przypuszczano więc, Ŝe Krupski doŜywa w spokoju swoich dni; moŜe uprawia ziemię na własnej działce połoŜonej gdzieś na północ od Grasnowa? Był najlepszym nauczycielem Taleniekowa. Gdyby nie cierpliwe wskazówki mistrza, Taleniekow nie zdołałby tyle razy wywinąć się śmierci. - Gdzie on jest? - spytał. - Przenieśliśmy go do siebie. Walił w podłogę, to znaczy, w nasz sufit. Pobiegliśmy na górę zobaczyć, co się stało. - My? To znaczy kto? - Siostra i ja. To taki sympatyczny staruszek. Bardzo go lubiliśmy. Był dla nas bardzo dobry. Nasi rodzice nie Ŝyją. I on teŜ wkrótce odejdzie. Pośpieszcie się, towarzyszu! Starzec leŜący na łóŜku ledwo przypominał Aleksieja Krupskiego, którego Taleniekow znał w młodości. Gładko przyczesane włosy, starannie wygolona twarz promieniująca wielką siłą - to były juŜ tylko wspomnienia. Teraz Krupski miał siwą brodę i długie, zmierzwione białe włosy, spod których prześwitywały ziemiste plamy na czaszce, a twarz bladą i pooraną zmarszczkami. Umierał; z największym wysiłkiem wydobywał z siebie słowa. Zsunął nieco kołdrę i odjął zbroczoną krwią szmatę, którą przyciskał do rany postrzałowej. 47
Nie tracili czasu na przywitanie. Uczucie wzajemnego szacunku i przyjaźni, jakie malowało się w oczach obu męŜczyzn, zastąpiło słowa. - Uparty ze mnie nauczyciel, co? I na łoŜu śmierci nie daję uczniom spokoju powiedział Krupski, uśmiechając się słabo. -Myślał, Ŝe mnie zabił. Zrobił swoje i uciekł. - Kto? - Morderca. Nasłany przez Korsykan. - Korsykan? O czym wy mówicie? Skąd tu Korsykanie? - Matarezowcy. Oni wiedzą, Ŝe ja wiem... Ŝe znam ich plany. Inni juŜ umarli, ja jeden mogłem ich rozpoznać; wiedzą, Ŝe nie będę się bał mówić. Kiedyś zerwałem z nimi wszelkie kontakty, ale zabrakło mi wtedy odwagi, a moŜe ambicji, Ŝeby ich ujawnić. - Nie rozumiem. - Spróbuję ci wytłumaczyć. - Krupski umilkł na moment, Ŝeby zebrać siły. - Nie tak dawno temu w Ameryce zamordowano generała nazwiskiem Blackburn. - Wiem. Przewodniczącego kolegium szefów sztabów. Ale my nie byliśmy w to zamieszani, Aleksiej. - A czy wiesz, Ŝe Amerykanie podejrzewali ciebie o zabójstwo generała? - Nikt mi nie mówił. Ale to śmieszne. - Coraz rzadziej informują o róŜnych rzeczach mojego ucznia, prawda? - Nie łudzę się, przyjacielu. Idę w odstawkę. Zresztą, mam coraz mniej energii. Pora wynosić się na wieś, pewnie juŜ... - Jeśli ci pozwolą - przerwał mu Krupski. - Powinni. - Zostawmy to... W zeszłym miesiącu zginął fizyk, Jurijewicz. Zamordowany na daczy w Prowasoto, a wraz z nim pułkownik Drigorin i Brunow, planista. - Słyszałem - wtrącił Taleniekow - koszmarna historia. - Widziałeś raport? - Jaki raport? - WKR. - Szaleńcy i głupcy - powiedział cicho Taleniekow. - Nie zawsze - oświadczył Krupski. - W tym wypadku mają dowody, wiarygodne dowody. - Jakie? Krupski odetchnął cięŜko, przełknął, po czym mówił dalej.
48
- Znaleźli łuski od naboi. Siedmiomilimetrowych, amerykańskich. Strzelano z browninga magnum, model cztery. - Niezła armata - rzekł Taleniekow. - Skuteczna. Tyle, Ŝe to ostatnia broń, w jaką Waszyngton wyposaŜyłby mordercę. - Jest jeszcze jeden ciekawy szczegół w tej całej historii. - Starzec znów umilkł na chwilę, nie spuszczając wzroku z dawnego ucznia. -Generała Blackburna zabito strzałami z grazburii. Wasilij uniósł brwi. - Dobra broń, o ile uda się ją zdobyć. - Po chwili dodał cicho: - Moja ulubiona. - Właśnie. Tak samo jak magnum model cztery to ulubiona broń innej osoby. Taleniekow zesztywniał. - Naprawdę? - spytał. - Tak, Wasilij. W WKR ułoŜono listę amerykańskich agentów, którzy mogliby być odpowiedzialni za śmierć Jurijewicza. Na pierwszym miejscu figurowało nazwisko człowieka, którego nienawidzisz: Beowulfa Agate. - Brandon Scofield, Operacje Konsularne. Pseudonim z Pragi: Beowulf Agate wyrecytował beznamiętnie Taleniekow. - Zgadza się. - Czy to on zabił Jurijewicza? - Nie. - Stary człowiek z trudem uniósł głowę z poduszki. - Ma tyle samo wspólnego z tą sprawą, co ty z zabójstwem Blackburna. Nie rozumiesz? Oni wiedzą o wszystkim; nawet o istnieniu dwóch doświadczonych agentów, którzy nie mają juŜ tej pozycji co dawniej, i którym przydałoby się jakieś efektowne morderstwo. Te zabójstwa to sprawdziany; po nich przyjdą następne. Oni nie pomagają juŜ biegowi wypadków; oni go kształtują. Testują zachowanie najwyŜszych kręgów władzy, zanim uczynią zdecydowany ruch. - Kto? Jacy oni? - Matarezowcy. Korsykańska zaraza. - Zaraza? - Rozprzestrzenia się! Zmienili sposób działania, są bardziej niebezpieczni niŜ kiedykolwiek! - Stary istrebitel opadł na poduszkę; mówienie sprawiało mu trudność. - Nic nie rozumiem, Aleksiej... Kto to jest, ta zaraza, ci matarezowcy? Krupski szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w sufit. - Nikt o nich nie mówi - wyszeptał. - Boją się. Nasi, brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, MI-6, francuskie Societe Diable d’Etat. No i oczywiście Amerykanie. Tak, 49
oni! Eleganci z Departamentu Stanu i tchórze z CIA. TeŜ nabrali wody w usta. Wszyscy mamy brudne ręce, splamione współpracą z matarezowcami. - Brudne ręce? Dlaczego? O co chodzi? Kim są ci matarezowcy? Starzec zwrócił wolno twarz w stronę Taleniekowa! Wargi mu drŜały, oddychał z coraz większym trudem. - Mówią, Ŝe to zaczęło się od Sarajewa. Podobno na ich liście był Dollfuss, Bernadotte... nawet Trocki. Z pewnością Stalin. Zapłaciliśmy za jego śmierć. - Stalin? A więc to prawda, co szeptano? - Oczywiście. I Beria. Za niego teŜ zapłaciliśmy. - Wzrok istrebitela stawał się rozmazany. - W czterdziestym piątym świat sądził, Ŝe przyczyną śmierci Roosevelta był atak apopleksji. - Krupski potrząsnął wolno głową, z kącików ust pociekła mu ślina. - To finansjera, której przeszkadzała polityka, jaką prowadził w stosunku do Związku Radzieckiego, postanowiła z nim skończyć. Zapłacili; Roosevelt otrzymał zastrzyk. - Czy mam rozumieć, Ŝe Roosevelt nie umarł śmiercią naturalną? - spytał Taleniekow, oszołomiony. - śe go zabili ci matarezowcy? - Tak, Wasiliju Wasilijewiczu, Roosevelt został zamordowany. To jedna z tych spraw, które okrywa milczenie. IleŜ ich jest, ileŜ nagromadziło się przez lata! Ale nikt nie śmie mówić nic o płaceniu matarezowcom, o zawieraniu z nimi kontraktów. Ujawnienie prawdy byłoby zgubne dla rządów na całym świecie! - Ale dlaczego? Dlaczego ich wynajmowano? - Po prostu byli pod ręką. I na Ŝyczenie klientów likwidowali kogo trzeba. - AleŜ to niemoŜliwe! PrzecieŜ róŜnych zabójców ujmowano, a o Ŝadnych matarezowcach nie było nawet wzmianki! - I ty to mówisz, Wasiliju Wasilijewiczu? CzyŜ nie stosowałeś podobnych metod? - To znaczy... - Nie wszystkich zabójstw dokonuje się samemu; wiele zleca się innym albo podpuszcza się szaleńców. Taleniekow skinął ze zrozumieniem głową. Starzec ciągnął dalej: - Matarezowcy zawiesili działalność na wiele lat. I nagle wrócili na scenę, ale w nowej postaci. Nastąpiła seria zabójstw, których nikt nie zlecił, które nikomu nie przyniosły korzyści. Bezsensowna jatka. Porywano i mordowano znanych ludzi; porywano lub wysadzano samoloty. Rządom stawiano ultimatum - wysoki okup lub śmierć niewinnych ofiar. Akcje przeprowadzano coraz lepiej, coraz bardziej profesjonalnie. - Tak zwykle działają terroryści, Aleksiej. Nie mają centralnej władzy, wspólnego planu. 50
Stary istrebitel ponownie uniósł głowę. - Teraz mają. Od kilku lat. Baader-Meinhof, Czerwone Brygady, Palestyńczycy, ci szaleńcy z Afryki - wszystkimi kierują matarezowcy. Dokonują bezkarnie morderstw, zabijając wybrane ofiary tak, Ŝeby skłócić z sobą jak najwięcej ludzi, nawet całe kraje. Chcą wciągnąć oba mocarstwa w otchłań chaosu, a potem wykonać swój ostateczny ruch. Będzie nim przejęcie władzy w jednym z mocarstw. A potem w obu. - Skąd wiecie o tym wszystkim? - Złapano ich agenta, człowieka ze znakiem na piersi. Zaaplikowano mu środki chemiczne, po czym mój informator został sam na sam z przesłuchiwanym. Powiedziałem mu, Ŝeby innych wyprosił. - Wy? - Wysłuchaj mnie do końca, Wasilij. Mają ustalony dokładny terminarz, ale ujawnienie tego faktu wymagałoby przyznania się do przeszłości; na to nikt się nie odwaŜy. Celem matarezowców jest przejęcie władzy; za pomocą zabójstwa w Moskwie, przekupstwa albo teŜ morderstwa - w Waszyngtonie. Zostały dwa, góra trzy miesiące. Machina juŜ działa. Sprawdzili reakcje na najwyŜszych szczeblach władzy, umieścili tam swoich. Wkrótce wykonają ostatni ruch, a wtedy koniec z nami. Zniszczą nas, ujarzmią. - Gdzie jest ten ich agent? - Nie Ŝyje. Miał zaszyty cyjanek pod skórą. Rozdrapał paznokciami ciało, Ŝeby się do niego dostać. - Chcą przejąć władzę za pomocą zabójstwa? Przekupstwa? Czy moglibyście wyraŜać się jaśniej, przyjacielu? Oddech Krupskiego stawał się coraz krótszy. Starzec opadł na poduszkę. Ale rzecz dziwna, jego głos brzmiał teraz donośniej. - Nie mogę, mam juŜ niewiele czasu. Ale ręczę ci, Ŝe moje informacje pochodzą z najbardziej wiarygodnego źródła w całej Moskwie... w całym Związku Radzieckim. - Wybaczcie, drogi Aleksieju. Wiem, Ŝe naleŜeliście kiedyś do elity, ale te czasy minęły. - NawiąŜ kontakt z Beowulfem Agate - powiedział stary istrebitel, jakby nie słyszał uwagi Wasilija. - Musicie ich razem odszukać. I powstrzymać. Wy obaj, ty i Scofield. Jesteście najlepsi, a to robota dla najlepszych. Taleniekow spojrzał nieporuszony na umierającego mistrza. - Nie! O to nikt nie moŜe mnie prosić. Gdybym go ujrzał, natychmiast bym go zabił. On teŜ nie wahałby się sięgnąć po broń. 51
- Wasze porachunki są nieistotne! - Staremu człowiekowi zabrakło tchu; chwilę trwało, zanim znów nabrał powietrza. - Musisz to zrozumieć. Oni zagnieździli się w naszych tajnych słuŜbach, w najwyŜszych kręgach rządowych obu mocarstw. JuŜ raz wykorzystali ciebie i Beowulfa. Zrobią to jeszcze raz, wiele razy. Posługują się najlepszymi i wykańczają najlepszych. Tylko wy moŜecie się im przeciwstawić. - A jakie są dowody? - Stosują te same sposoby co dawniej - wyszeptał Krupski. - Rozpoznałem je. Znam je dobrze. - To znaczy? - Łuski z grazburii w Nowym Jorku, z browninga w Prowasoto. Nim minęło kilka godzin, Moskwa i Waszyngton skoczyły sobie do gardeł. To stary sposób matarezowców. Zawsze zostawiają ślady, czasami nawet trupy zabójców, ale nigdy nie są to prawdziwe ślady, nigdy trupy tych, którzy naprawdę nacisnęli na spust. - Łapano przecieŜ prawdziwych morderców. - Tak, ale działali z pobudek, których dostarczyli im matarezowcy... Nie były to nigdy te motywy, o które chodziło w istocie. Teraz matarezowcy chcą rozpętać chaos i sięgnąć po władzę. - Dlaczego? Krupski odwrócił twarz w stronę Taleniekowa i spojrzał na niego błagalnym wzrokiem. - Nie wiem - przyznał. - Rozpoznałem ich sposoby, ale nie znam przyczyny. To mnie właśnie przeraŜa. śeby zrozumieć, trzeba sięgnąć do źródeł. Korzenie matarezowców sięgają Korsyki. Szaleniec z Korsyki. Wszystko, cała ta zaraza, zaczęło się od niego. Guillaume'a de Matarese'a. On był najwyŜszym kapłanem. - Kiedy? Jak dawno temu? - Na początku stulecia. Nim skończyła się pierwsza dekada. Guillaume de Matarese i jego rada. Kapłan i ministrowie. Znów są wśród nas. I musicie ich powstrzymać. Ty i Scofield. Chcieli was zlikwidować, wplątali was w swoje dwie ostatnie akcje. - Kim oni są? Gdzie są? - spytał Wasilij, puszczając mimo uszu wzmiankę o Scofieldzie. - KtóŜ to moŜe wiedzieć? - Starca wyraźnie opuszczały siły; jego głos był coraz słabszy. - Korsykańska zaraza. Rozprzestrzenia się. - Aleksiej, proszę posłuchać - zaczął Taleniekow, wciąŜ nękany wątpliwościami; moŜe nie naleŜało brać całkiem serio majaczeń umierającego człowieka. - Kto jest waszym 52
informatorem? Jak się nazywa człowiek, który ma dostęp do tak poufnych materiałów, zna szczegóły zabójstwa Blackburna, raport WKR na temat śmierci Jurijewicza? I osobiście przesłuchiwał schwytanego agenta, który wyjawił plany matarezowców? Poprzez mgłę zbliŜającej się śmierci pytanie dotarło do Krupskiego. Na bladych ustach pojawił się słaby uśmiech. - Raz na kilka dni - powiedział z wysiłkiem starzec - zjawiał się kierowca i zabierał mnie na przejaŜdŜkę za miasto. Ot, taka grzeczność świadczona staremu Ŝołnierzowi. Czasami spotykałem się tam z kimś. I otrzymywałem wszystkie aktualne wiadomości. - Nadal nie rozumiem. - Sekretarz generalny KC KPZR jest moim synem. Taleniekow poczuł, jak przenika go dreszcz. Ta informacja wiele wyjaśniała. Sekretarz przetrwał róŜne zmiany na Kremlu, zwycięŜył wielu rywali. Pokonał wszystkie bariery dzielące go od władzy. Padały kolejno - jedna po drugiej. Krupski nie majaczył: jego słowa naleŜało traktować powaŜnie; to właśnie dzięki posiadanym materiałom stary istrebitel wyeliminował konkurentów syna do najwyŜszego stanowiska. - Czy będzie mógł mnie przyjąć? - Nie. Na pierwszą wzmiankę o matarezowcach kaŜe cię rozstrzelać. Zrozum, on nie ma wyboru. Wie, Ŝe mam rację. Zgadza się ze mną, ale nigdy się do niczego nie przyzna. Nie moŜe sobie na to pozwolić. Zastanawia się tylko, kto pierwszy znajdzie się na celowniku: on czy prezydent Stanów Zjednoczonych. - No tak, rozumiem. - Idź juŜ - powiedział umierający Krupski. - Brakuje mi tchu. Zrób co moŜesz. Skontaktuj się z Beowulfem Agate i znajdźcie matarezowców. Trzeba ich powstrzymać. Zaraza korsykańska nie moŜe się rozprzestrzeniać. - Zaczęła się na Korsyce? - Tak. Wiele, wiele lat temu. Tam szukaj odpowiedzi.
53
5. Niewydolność naczyń wieńcowych przykuła Roberta Winthropa do wózka inwalidzkiego, ale w najmniejszym nawet stopniu nie przyćmiła jasności umysłu wytrawnego dyplomaty. śycie upłynęło mu na słuŜbie dla kraju i sprawy publiczne nadal uwaŜał za waŜniejsze niŜ własne kłopoty zdrowotne. Ci, którzy odwiedzali jego rezydencję w Georgetown, szybko zapominali o kalectwie gospodarza. Szczupła postać o dystyngowanych ruchach i niezwykle Ŝywej twarzy przywodziła im na myśl dawnego Winthropa, pełnego energii człowieka, który - wolny od trosk materialnych dzięki osobistej fortunie - poświęcił się słuŜbie publicznej. Patrząc na schorowanego starca o przerzedzonych siwiejących włosach i starannie przystrzyŜonych wąsach miało się w pamięci agresywnego młodego dyplomatę z czasów Jałty i Poczdamu, najpierw pochylonego nad wózkiem Roosevelta, potem u boku Trumana, stale gotowego do udzielania rad lub wyjaśnień. Wiele osób w Waszyngtonie, Londynie i nawet Moskwie uwaŜało, Ŝe świat byłby miejscem nieporównanie bardziej bezpiecznym, gdyby sekretarzem stanu za Eisenhowera został Robert Winthrop. CóŜ, wiały wtedy inne wiatry i taki wybór był nie do przyjęcia. Przy następnej okazji kandydatury Winthropa nie rozpatrywano; piastował wówczas juŜ inne stanowisko w administracji rządowej i nowa praca pochłaniała go bez reszty. Był zatrudniony w Departamencie Stanu jako ekspert od stosunków dyplomatycznych. Dwadzieścia sześć lat temu Winthrop utworzył w Departamencie Stanu specjalny wydział o nazwie Operacje Konsularne. Szesnaście lat później zrezygnował z kierowania nim; jedni twierdzili, Ŝe przeraŜało go własne dzieło, inni, Ŝe był świadom kierunku, w jakim OPKON zmierzał i nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za jego dalszy rozwój. ChociaŜ od rezygnacji Winthropa minęło dziesięć lat, wciąŜ zwracano się do niego o rady. Tak było i dzisiaj. Operacje Konsularne miały nowego dyrektora. Był nim Daniel Congdon, doświadczony pracownik wywiadu, awansowany z niezłego stanowiska w NSC - Narodowej Radzie Bezpieczeństwa - na szefa tajnej słuŜby wywiadowczej Departamentu Stanu. Zajął miejsce następcy Winthropa. Wiedział, Ŝe przy wielu decyzjach, jakie będzie wydawał, nie moŜe sobie pozwolić na Ŝadne skrupuły; nie zraŜało go to. Ale poniewaŜ nie zdąŜył się jeszcze we wszystkim rozeznać, chciał zadać Winthropowi kilka pytań. Miał kłopot z człowiekiem o nazwisku Scofield; nie bardzo wiedział, jak załatwić tę sprawę. Jednego był
54
pewien: Brandon Alan Scofield musi poŜegnać się ze słuŜbą w Departamencie Stanu. Jego postępowanie w Amsterdamie było doprawdy niewybaczalne. Okazał się człowiekiem niebezpiecznym i niezrównowaŜonym. Ale czy Scofield nie będzie szkodził firmie, jeśli zostanie zwolniony? Pytanie było o tyle istotne, Ŝe attache wiedział więcej o słuŜbie wywiadowczej Departamentu Stanu niŜ ktokolwiek inny. Ambasador Winthrop był tym, który wprowadził Scofielda do OPKON-u. Dlatego właśnie do niego zwrócił się Congdon o radę. Winthrop chętnie zgodził się spotkać z Congdonem, wolał jednak nie umawiać się z nim w jakimś bezosobowym biurze. Na przestrzeni lat bowiem ambasador przekonał się, Ŝe ludzie związani z wywiadem instynktownie dopasowują się do otoczenia. W swoich gabinetach porozumiewają się krótkimi, urywanymi zdaniami; poza nimi łatwiej dają się wciągnąć w szczerą, Ŝywą rozmowę, z której znacznie więcej moŜna się dowiedzieć. Nowy dyrektor otrzymał zatem zaproszenie na obiad. Do końca posiłku nie omawiano nic istotnego. Congdon doskonale to rozumiał. Ambasador chciał go lepiej poznać, zanim przejdą do meritum. Ale wreszcie nadszedł oczekiwany moment. - MoŜe byśmy się udali do biblioteki? - zaproponował Winthrop, odsuwając się wózkiem od stołu. Kiedy znaleźli się w zastawionym ksiąŜkami pokoju, ambasador dłuŜej nie zwlekał. - Chodzi panu o Brandona... - Tak - potwierdził skwapliwie nowy dyrektor OPKON-u. - Czy kiedykolwiek zdołamy odwdzięczyć się takim ludziom jak on? - spytał wzdychając Winthrop. - Za ofiary, jakie ponieśli? Płacą strasznie wysoką cenę. - Proszę nie zapominać, Ŝe sami wybrali sobie ten zawód - zaprotestował łagodnie Congdon. - Wykonują tę pracę, bo chcą. Kłopot zaczyna się dopiero później. Co robić z człowiekiem, który nie zginął w czasie słuŜby? Który przetrwał przez te wszystkie lata? PrzecieŜ to istny materiał wybuchowy. - Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza... - Sam nie jestem pewien. Chętnie dowiedziałbym się od pana czegoś więcej o Scofieldzie. Kto to właściwie jest? Jaki jest? Z jakiej pochodzi rodziny? - Czym skorupka za młodu nasiąknie... - No tak, coś w tym rodzaju. Prześlęczałem wiele godzin nad jego aktami, ale dotąd nie rozmawiałem z nikim, kto go naprawdę dobrze zna.
55
- Wątpię, czy jest ktoś taki. Brandon... - Stary polityk urwał, po czyni powiedział z uśmiechem: - Czy pan wie, Ŝe nazywają go Bray, czyli “ryk”? Nie mam pojęcia dlaczego. Trudno znaleźć przezwisko, które by mniej do niego pasowało. - To akurat udało nam się wyjaśnić - oświadczył dyrektor, odwzajemniając uśmiech i sadowiąc się w skórzanym fotelu. - Jego młodsza siostra, kiedy była dzieckiem, nie potrafiła wymówić imienia Brandon. Mówiła Bray i tak juŜ zostało. - Włączono tę informację do akt juŜ po moim odejściu. Na pewno bardzo się rozrosły od tego czasu... Co zaś do przyjaciół, czy raczej ich braku, Brandon trzymał się zwykle na uboczu, zwłaszcza od śmierci Ŝony. - Zamordowano ją, prawda? - spytał cicho Congdon. - Tak. - W Berlinie Wschodnim. O ile się nie mylę, w przyszłym miesiącu minie dziesięć lat. - Właśnie. - Minie równieŜ dziesięć lat, odkąd zrzekł się pan funkcji dyrektora Operacji Konsularnych. Bardzo wyspecjalizowanego wydziału, który sam pan stworzył. Winthrop odwrócił się i popatrzył w oczy nowego dyrektora OPKON-u. - Pierwotne załoŜenie i końcowy rezultat to dwie róŜne rzeczy - stwierdził. - Operacje Konsularne, w moim zamierzeniu, miały słuŜyć humanitarną pomocą tysiącom uciekinierów, dla których sytuacja polityczna w ich własnych krajach była nie do zniesienia. W miarę upływu czasu i zmieniających się okoliczności, nasz zakres działania uległ zawęŜeniu. Z tysięcy zrobiły się setki, potem dziesiątki. Tłumy, które kaŜdego dnia zwracały się do nas o pomoc, przestały nas interesować. Daleko waŜniejsi byli nieliczni wybrańcy, którzy objawiali jakieś szczególne talenty albo dysponowali istotnymi informacjami. Skoncentrowaliśmy się na garstce naukowców, wojskowych i agentów wywiadu. Tak właśnie jest dzisiaj. Ale początki były inne. - JednakŜe zmiana okoliczności usprawiedliwiała taką decyzję. Winthrop skinął głową. - Proszę mnie dobrze zrozumieć - rzekł. - Nie jestem człowiekiem naiwnym. Miałem do czynienia z Rosjanami w Jałcie, Poczdamie, Casablance. Byłem świadkiem ich brutalnej interwencji na. Węgrzech w pięćdziesiątym szóstym roku, oglądałem potworności w Czechosłowacji i Grecji. Wydaje mi się, Ŝe nie gorzej od innych orientuję się w tym, do czego Rosjanie są zdolni. A Ŝe milczałem, gdy bardziej radykalne głosy brały górę... Po prostu zdawałem sobie sprawę, Ŝe zdecydowane kroki są konieczne. Chyba pan w to nie wątpi? - AleŜ nie, tylko... - Congdon zawahał się. 56
- Myślał pan, Ŝe istniał związek między zabójstwem Ŝony Scofielda i moją rezygnacją? - stwierdził łagodnie dyplomata. - Tak. Przepraszam, nie chciałem wtrącać się w nie swoje sprawy. Ale naglą zmiana okoliczności... - “Usprawiedliwiała taką decyzję”, czyli decyzję mojego odejścia? - spytał Winthrop. - Tak było w istocie. ZaangaŜowałem Scofielda. Z pewnością ma pan tę informację w aktach. I temu, jak się domyślam, zawdzięczam pańską wizytę. - A zatem ta zbieŜność dat ... - Congdon nie dokończył pytania. - Nie jest przypadkowa. Czułem się odpowiedzialny. - Ale to nie był jedyny wypadek tego rodzaju. Inni teŜ ginęli, męŜczyźni... kobiety. - To nie to samo. Czy wie pan, dlaczego Ŝona Scofielda padła wtedy ofiarą zabójstwa w Berlinie Wschodnim? - Pewnie zastawiono pułapkę na Scofielda, tyle Ŝe zamiast niego zjawiła się Ŝona. To się zdarza. - Pułapkę na Scofielda? W Berlinie Wschodnim? - Miał kontakty w sektorze radzieckim. Badał teren, odbywał spotkania. Przypuszczam, Ŝe chcieli go nakryć z listą łączników. Obszukano przecieŜ jej ciało, zabrano torebkę. Normalna sprawa. - Myśli pali, Ŝe Scofield naraŜałby w ten sposób Ŝonę? - spytał Winthrop. - Nie ma w tym nic dziwnego - stwierdził Congdon. - Nic dziwnego? W jego przypadku to zupełnie wykluczone. Obecność Ŝony na placówce pomagała mu ukryć jego prawdziwą rolę, ale Ŝona nigdy nie miała nic wspólnego z działalnością, jaką prowadził. Jest pan w błędzie, panie Congdon. Rosjanie doskonale wiedzieli, Ŝe nigdy nie uda im się zastawić pułapki na Braya Scofielda w Berlinie Wschodnim. Był na to za dobry, za sprawny... Po prostu nieuchwytny. A wiec zwabili podstępem jego Ŝonę i zamordowali ją, ale z całkiem innego powodu. - Nie rozumiem. - Człowiek rozwścieczony zapomina o ostroŜności. Na to właśnie liczyli Rosjanie. Ale podobnie jak pan, pomylili się. Wściekłość sprawiła, Ŝe Scofield nabrał jeszcze większego przekonania do walki z przeciwnikiem. Stał się bardziej bezlitosny. - Chyba wciąŜ nie do końca rozumiem. - Niech pan zatem posłucha - rzekł Winthrop. - Dwadzieścia dwa lata temu poznałem na Harvardzie studenta nauk politycznych. Wybitnie uzdolniony językowo, posiadał takŜe cechy przywódcze, co wróŜyło mu jasną przyszłość. Zwerbowaliśmy go przez moje biuro, 57
posłali do Maxwell School w Syracuse, a potem sprowadzili do Waszyngtonu i zatrudnili w Operacjach Konsularnych. Mógł to być początek błyskotliwej kariery w Departamencie Stanu. Winthrop umilkł, zapatrzony w jakieś obrazy z przeszłości. Po chwili wrócił do przerwanego wątku: - Sądziłem, Ŝe szybko odejdzie z OPKON-u; uwaŜałem, Ŝe będzie to dla niego tylko odskocznia do dalszej kariery. śe zostanie dyplomatą, z czasem nawet ambasadorem... śe moŜe będzie błyszczał na konferencjach międzynarodowych... Ale stało się coś dziwnego. Stary dyplomata spojrzał na gościa, po czym wrócił do wspomnień. - Tak jak zmieniał się OPKON, tak zmieniał się Brandon Scofield. Im waŜniejszych ludzi udawało nam się przerzucać na naszą stronę, tym więcej było przemocy. Po obu stronach, ma się rozumieć. JuŜ na początku kariery Scofield, na własne Ŝyczenie, odbył szkolenie przeznaczone dla komandosów. Przez pięć miesięcy ćwiczył w Ameryce Środkowej techniki przetrwania, walkę wręcz i posługiwanie się najróŜniejszymi rodzajami broni. Opanował do perfekcji dziesiątki kodów i szyfrów; dorównywał w tej dziedzinie najznakomitszym specjalistom z NSC. Następnie wrócił do Europy i stał się naszym najlepszym agentem. - Rozumiał, jakich kwalifikacji wymaga praca w wywiadzie - powiedział z uznaniem Congdon. -Takich ludzi nam trzeba. - O tak - zgodził się Winthrop. - Ale, widzi pan, wstąpił na drogę, z której nie było odwrotu, a tym samym zamknął przed sobą inne moŜliwości. Bo odtąd nikt by nie zasiadł z nim przy stole konferencyjnym; jego reputacja była juŜ, niestety, ustalona. Błyskotliwy student nauk politycznych, którego ściągnąłem do Departamentu Stanu, stał się mordercą. Zawodowym mordercą, choć słuŜył słusznej sprawie. Congdon poprawił się w fotelu. - MoŜna by rzec, panie ambasadorze, Ŝe był on raczej Ŝołnierzem na polu walki, ogromnym i niebezpiecznym polu walki... Musiał umieć przeŜyć. - I umiał. - Przytaknął gospodarz. - Potrafił się zmienić, przystosować do nowych zasad gry - ja nie umiałem. Kiedy zamordowano mu Ŝonę, zrozumiałem, Ŝe to nie miejsce dla mnie. PrzecieŜ nie po to ściągałem do pracy utalentowanego młodego człowieka, Ŝeby zrobić z niego mordercę. Ale tak wyszło. RównieŜ sama idea Operacji Konsularnych została całkiem wypaczona pod wpływem okoliczności, o jakich wspominaliśmy wcześniej. Zrozumiałem własne ograniczenia; nie mogłem dłuŜej ciągnąć tej pracy. - JednakŜe, na pańskie Ŝyczenie, przez kilka lat informowano pana o działalności Scofielda. Jest o tym zapis w aktach. Czy wolno spytać, dlaczego się pan nim interesował? Winthrop zmarszczył czoło, zastanawiając się nad odpowiedzią. 58
- Sam nie wiem - odparł w końcu. - Pewne zainteresowanie jego osobą, moŜe nawet fascynacja, wydają mi się zrozumiałe. Z drugiej strony było to takŜe czymś w rodzaju pokuty. Naprawdę. Czasem trzymałem raporty w sejfie kilka dni, zanim odwaŜyłem się na nie spojrzeć. Ale od czasów Pragi nie wziąłem więcej Ŝadnych sprawozdań do ręki. O tym teŜ jest pewnie w aktach. - Tak. Mówiąc o Pradze, ma pan na myśli incydent z kurierem? - Tak - odpowiedział wolno Winthrop. - Ale “incydent” jest słowem pozbawionym zabarwienia emocjonalnego. Czy pasuje do tego, co się tam stało? A stało się to, Ŝe zawodowy morderca powodowany dotąd tylko chęcią przetrwania - zrozumiałą u niego, tak jak u Ŝołnierza na polu bitwy - przeistoczył się w mordercę zabijającego z Ŝądzy zemsty. Dokonała się przemiana. Nowy dyrektor OPKON-u poprawił się niepewnie w fotelu, a następnie skrzyŜował nogi. - Ustalono przecieŜ, Ŝe tym kurierem w Pradze był brat agenta KGB, który kazał zamordować Ŝonę Scofielda - rzekł. - Był bratem, a nie tym, który wydał rozkaz. To był jeszcze dzieciak, posłaniec najniŜszego szczebla. - W przyszłości mógł awansować. - Kiedy więc się mówi stop? - Nie umiem tego powiedzieć, panie ambasadorze. Ale chyba rozumiem Scofielda. I wcale nie jestem pewien, czy na jego miejscu nie postąpiłbym tak samo. - Nie chcę udawać przesadnie cnotliwego - oświadczył starzec - ale wątpię, Ŝebym ja się zdecydował na podobny czyn. I jestem przekonany, Ŝe ten student, którego poznałem na Harvardzie przed dwudziestu dwu laty, równieŜ nie był do niego zdolny. Rozumie pan to? - Owszem. Na moją obronę i obronę Scofielda, takiego jakim jest dzisiaj, powiem tylko, Ŝe to nie my stworzyliśmy świat, w którym przyszło nam działać. Zgodzi się pan chyba ze mną? - Częściowo, panie Congdon. Bo to jednak wy utrwalacie go w tej postaci. Winthrop zbliŜył wózek do biurka i sięgnął po pudełko cygar. Podsunął je dyrektorowi OPKON-u, ale ten potrząsnął głową. - Ja teŜ pewnie mógłbym się bez nich obyć - oznajmił Winthrop - ale mimo embarga na towary z Kuby, lubię raz na jakiś czas wypalić hawańskie cygaro. Wiem, Ŝe postępuję nagannie, ale prezydent Kennedy równieŜ je potajemnie popalał. Nie jest pan zgorszony?
59
- Nie. Jak sobie przypominam, Kanadyjczyk, który dostarczał Kennedy'emu cygara, był jego najlepszym źródłem informacji na temat Kuby. - Pamięta pan te czasy? - Zacząłem pracować w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa, kiedy Kennedy był senatorem... Czy pan wie, Ŝe Scofield zaczął ostatnio pić dość regularnie? - Nie wiem nic na temat dzisiejszego Scofielda. - Z jego akt wynika, Ŝe pije, choć z umiarem. - To zrozumiale. Gdyby pil duŜo, przeszkadzałoby mu to w pracy. - Chyba juŜ mu przeszkadza. - Chyba? Albo tak, albo nie. Nie powinno to być trudne do ustalenia. Jeśli rzeczywiście pije sporo, pije za duŜo, i siłą rzeczy musi to wpływać niekorzystnie na jego pracę. Szkoda, choć prawdę mówiąc, nie jestem zaskoczony. - Nie? - Congdon wychylił się do przodu; spodziewał się, Ŝe za moment dowie się czegoś cennego. - A czy dawniej, w czasach kiedy pan go znał, widział pan u niego jakieś objawy niezrównowaŜenia? - Nigdy. - Ale przed chwilą powiedział pan, Ŝe nie jest zaskoczony. - Bo nie jestem. UwaŜam, ze kaŜdy myślący człowiek, który przez tyle lat prowadzi tak nienormalny tryb Ŝycia, moŜe popaść w alkoholizm. Scofield zaś jest, czy był, człowiekiem myślącym, a jego Ŝycie nie naleŜało do normalnych. Dziwi mnie tylko, Ŝe dopiero teraz ma problemy. Nie wiem, jak tacy ludzie potrafią w ogóle zasnąć. - Przystosowują się. Sam pan mówił, Ŝe Scofield się zmienił. Dostosował się do nowego Ŝycia i to całkiem nieźle. - Tak, ale to teŜ nie było normalne - stwierdził Winthrop. - Jakie ma pan co do niego plany? - Kariera Scofielda jako agenta dobiegła końca. Odwołujemy go. - Czyli co, biurko, atrakcyjna sekretarka, ciekawe zagadnienia teoretyczne, tak? Jak to zwykle bywa... Congdon zawahał się, zanim odpowiedział. - Wolałbym pozbyć się go z Departamentu Stanu. Twórca OPKON-u uniósł brwi. - Naprawdę? Dwadzieścia dwa lata słuŜby nie zapewnią mu dobrej emerytury. - Z tym nie będzie problemu. Dostanie bardzo szczodrą odprawę; tak to się dzisiaj załatwia. - I co będzie robił? Ile ma teraz lat, czterdzieści pięć, czterdzieści sześć? 60
- Czterdzieści sześć. - Daleko mu jeszcze do czegoś takiego - powiedział dyplomata, stukając w wózek. Jeśli wolno spytać, skąd ta decyzja? - Nie chcę, Ŝeby miał jakikolwiek kontakt z naszymi agentami. Jak mi ostatnio doniesiono, z wrogością odnosi się do decyzji centrali dotyczących realizowanej przez nas polityki. MoŜe mieć zły wpływ na innych. Winthrop uśmiechnął się. - Ktoś w centrali musiał się wygłupić. Bray nigdy nie miał cierpliwości do osłów. - Tu chodzi o politykę, nie o personalia. - Te dwie rzeczy, panie Congdon, nie dadzą się, niestety, rozdzielić. Bo ludzie tworzą politykę. Ale to zupełnie inna sprawa... i temat na inną rozmowę. Po co przyszedł pan do mnie, skoro juŜ podjął pan decyzję? CóŜ mogę panu powiedzieć? - Chciałem zasięgnąć pańskiej rady. Jak, pana zdaniem, Scofield przyjmie tę wiadomość? Czy moŜna mu ufać? To nasz najlepiej poinformowany agent w Europie, wie o wszystkich dawnych akcjach, zna nasze kontakty, taktykę... Oczy Winthropa stały się nagle lodowate. - A co pan proponuje? - spytał zimno. Twarz dyrektora oblała się rumieńcem. Wiedział, co stary dyplomata ma na myśli. - Ciągłą inwigilację Scofielda. Śledzenie, podsłuch, czytanie korespondencji. Jestem z panem szczery. - CzyŜby? - Winthrop wpatrywał się gniewnie w swojego gościa. - A moŜe oczekuje pan ode mnie słowa zachęty, albo jakiegoś pytania, które by nasunęło inne rozwiązanie? - Nie rozumiem... - Rozumie pan aŜ nadto dobrze. Dowiedziałem się, jak wyglądają wasze dzisiejsze praktyki i jest to po prostu oburzające. Wysyła się do Berlina, Pragi czy Marsylii wiadomość, Ŝe jakiś agent skończył się. Zachowuje się nerwowo, sporo pije. śe w kaŜdej chwili moŜe zacząć sypać swoich współpracowników i konfidentów, spalić całą siatkę. Wieść rozchodzi się i wkrótce wszyscy wiedzą, Ŝe ich Ŝyciu zagraŜa niebezpieczeństwo. W końcu jedna, dwie lub nawet trzy osoby, na przykład z Berlina, Pragi i Marsylii, lecą do Waszyngtonu. Cel ich wyprawy jest jeden: uciszyć na zawsze człowieka, który im zagraŜa. Potem wszyscy oddychają z ulgą, zwłaszcza wywiad amerykański, gdyŜ nie chcianego agenta sprzątnęli obcy. Incydent idzie w zapomnienie. Jest to oburzające, po prostu wstrętne, panie Congdon. Dyrektor OPKON-u wysłuchał spokojnie tyrady gospodarza. W końcu rzekł:
61
- O ile mi wiadomo, panie ambasadorze, takie rozwiązania - wbrew pogłoskom stosuje się bardzo rzadko. Znów będę z panem szczery. W ciągu piętnastu lat tylko dwukrotnie posłuŜono się tą metodą i w obu tych przypadkach agenci byli spisani na straty decyzją centrali. Zaczęli sypać, sprzedawać informacje Rosjanom. - Czy Scofield teŜ został spisany na straty? Tak się teraz mówi, prawda? - Jeśli pyta mnie pan, czy Scofield sprzedaje informacje Rosjanom, odpowiedź oczywiście brzmi: nie. To ostatnia rzecz, o jaką bym go podejrzewał. My naprawdę nie chcemy go skrzywdzić; dlatego właśnie przyszedłem do pana, Ŝeby się dowiedzieć o nim czegoś więcej, spytać, jak pana zdaniem zareaguje na wiadomość o zwolnieniu? Winthrop milczał przez chwilę; słowa Congdona wyraźnie przyniosły mu ulgę. Potem rzekł, marszcząc czoło: - Trudno mi na to odpowiedzieć, panie Congdon; nie znam dzisiejszego Scofielda. Hm... jak zareaguje? A czy nie ma jakiegoś mniej drastycznego rozwiązania? - Gdyby było, z pewnością bym z niego skorzystał. - Niech pan postara się coś wymyśleć. - Co? Nie chcę mieć Scofielda ani jako agenta, ani jako urzędnika. - W takim razie czy mogę coś zaproponować? - Bardzo proszę... - Niech go pan wyśle daleko, jak najdalej. Gdzieś, gdzie będzie mógł znaleźć spokój i zapomnienie. A wiadomość proszę mu przekazać osobiście. Jestem pewien, Ŝe zrozumie. -Tak pan sądzi? - Tak. Bray nigdy sam siebie nie oszukuje. Przynajmniej kiedyś nie oszukiwał. To była jedna z jego cenniejszych zalet. Powinien zrozumieć, bo... bo człowiek, którego pan opisał, jest tylko na pół-Ŝywy. - Jego zdrowiu nic nie dolega. - NiechŜe pan przestanie, na miłość boską! - zawołał Robert Winthrop. Scofield przemierzył pokój w hotelu i wyłączył odbiornik. Dawno nie oglądał wiadomości w amerykańskiej telewizji - ostatni raz było to przed kilkoma laty, kiedy wezwano go do Waszyngtonu na odprawę przed jakąś waŜną akcją - ale dzisiejsza dawka zaspokoiła jego potrzeby w tym zakresie na kolejnych kilka lat. Wcale nie uwaŜał, Ŝe informacje powinny być podawane uroczystym, grobowym tonem, ale chichoty i drwiny, które towarzyszyły relacjom na temat poŜarów i gwałtów, wydały mu się całkiem nie na miejscu. Czekał, kiedy spikerzy zaczną ciskać w siebie samolocikami bądź maczać w kałamarzu jasne loki damy, która w beznadziejnie nudny sposób rozprawiała o sztuce. 62
Spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po siódmej. Zegarek, co prawda, wskazywał dwadzieścia po dwunastej, ale to był czas amsterdamski. Spotkanie w Departamencie Stanu wyznaczono Scofieldowi na ósmą. Ósmą wieczorem, ma się rozumieć, co było zwykłą porą na spotkania z agentami. Niezwykłe było natomiast miejsce. Zazwyczaj umawiano się w zakonspirowanych lokalach gdzieś na ustroniu w Maryland bądź w apartamentach hotelowych w centrum Waszyngtonu. Nigdy zaś w gmachu Departamentu Stanu. To znaczy, jeśli agent miał dalej pracować. Ale Bray wiedział, Ŝe nie wyślą go z powrotem do Europy. Domyślał się, Ŝe sprowadzono go do Waszyngtonu wyłącznie w jednym celu. śeby go zwolnić. Dwadzieścia dwa lata. Nieskończenie mały wycinek czasu, ale zawierało się w nim wszystko, czego Bray nauczył się, doświadczył i przekazał innym. Był ciekaw własnej reakcji, ale jak dotąd nie nastąpiła. Czuł się jak widz, który obserwuje obcą postać i obrazy z jej Ŝycia na tle białej ściany; wiedział, Ŝe go wyleją, ale myślał o tym z dystansem. Odczuwał tylko lekką ciekawość. W jaki sposób to się stanie? Ściany gabinetu podsekretarza stanu Daniela Congdona były białe. Dobrze się składa, pomyślał Scofield na pół słuchając monotonnego głosu Congdona. Mógł dalej snuć wspomnienia, oglądać obrazy z przeszłości. Twarze, dziesiątki twarzy pojawiały się i rozmywały jedna za drugą! Twarze ludzi, których pamiętał i nie pamiętał, wpatrzone w niego, zamyślone, łkające, roześmiane, konające... Śmierć. śona. Piąta po południu. Unter den Linden. Kobiety i męŜczyźni biegli, zatrzymywali się. W blasku słońca, w cieniu. A on, gdzie był? Jego nie było. Był tylko widzem. Nagle oprzytomniał... Nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Co powiedział ten zimny biurokrata? Berno, Szwajcaria? - Słucham? - Na pańskie konto przekaŜemy pewną sumę, która oczywiście co rok będzie odpowiednio uzupełniana. - Oprócz emerytury, która mi przysługuje? - Tak, panie Scofield. A zwaŜywszy, Ŝe antydatowano panu moment rozpoczęcia słuŜby, otrzyma pan najwyŜszą emeryturę. - Bardzo to wspaniałomyślnie z pana strony. Facet rzeczywiście był hojny. Licząc szybko w pamięci, Bray stwierdził, Ŝe będzie w sumie dostawał ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. 63
- Jestem po prostu praktycznym człowiekiem. Wolę, Ŝeby nie musiał pan zarabiać na Ŝycie pisaniem ksiąŜek lub artykułów o swojej pracy w Operacjach Konsularnych. - Rozumiem - powiedział wolno Bray. - Takie rzeczy się zdarzają, prawda? Choćby ostatnio, Marchetti, Agee, Snepp. - No właśnie. Scofieldowi z trudem udało się opanować. Ci durnie nigdy się niczego nie nauczą. - A zatem uwaŜa pan, Ŝe nigdy by do tych publikacji nie doszło, gdybyście im lepiej sypnęli forsą? - Motywy bywają róŜne, ale tej moŜliwości nie naleŜy wykluczać. - NaleŜy - rzekł krótko Bray. - Znam dwóch z tej trójki. - Czy to znaczy, Ŝe odmawia pan przyjęcia pieniędzy? - SkądŜe znowu! Biorę je. A jeśli zdecyduję się napisać ksiąŜkę, pana pierwszego o tym zawiadomię. - Nie radzę, panie Scofield. Za ujawnianie działań objętych tajemnicą państwową grozi kara więzienia. Na pewno dostałby pan kilka lat. - A gdyby sąd mnie uniewinnił, spróbowalibyście ukarać mnie inaczej, prawda? Strzał w głowę z przejeŜdŜającego obok samochodu, czy coś w tym stylu. - Nie wyobraŜam sobie czegoś podobnego - rzekł podsekretarz. - Nigdy nie łamiemy prawa. - A ja sobie wyobraŜam. Proszę zajrzeć do moich akt cztery-zero. Przeszedłem szkolenie w Hondurasie wraz z pewnym człowiekiem. Zabiłem go później w Madrycie. Pochodził z Indianapolis i nazywał się... - Pańska dawna działalność mnie nie interesuje - przerwał ostro Congdon. Chciałbym tylko, Ŝebyśmy się dobrze rozumieli. - W porządku. MoŜe pan być spokojny. Nie zamierzam ujawniać Ŝadnych... tajemnic państwowych. Nie mam na to nerwów. A moŜe odwagi. - Niech pan posłucha, Scofield - powiedział Congdon, poprawiając się w fotelu i uśmiechając przyjaźnie. - Zdaję sobie sprawę, Ŝe to brzmi trywialnie, ale zawsze nadchodzi taki czas, Ŝe trzeba wycofać się z aktywnego Ŝycia. Będę z panem szczery. Uśmiech, czy moŜe raczej grymas, pojawił się teŜ na twarzy Braya. - Nie lubię takich sytuacji. - Jakich? - Kiedy ktoś mówi, Ŝe chce być ze mną szczery. Jakby szczerość była ostatnią rzeczą, której naleŜy się spodziewać. 64
- AleŜ ja jestem szczery. - Ja równieŜ. Nie zamierzam się stawiać; odejdę spokojnie. - Kiedy nam nie o to chodzi! - zawołał Congdon, pochylając się do przodu i opierając łokcie o biurko. - A o co? - To przecieŜ jasne. Człowiek z pańskim doświadczeniem jest dla nas bezcenny. Ciągle wybuchają jakieś napięcia, kryzysy. Chcemy móc korzystać z pańskich rad. Scofield spojrzał badawczo na swojego rozmówcę. - Ale nie chce pan, Ŝebym był agentem. Ani pracował w centrali. - To prawda. ZaleŜy nam jednak na stałym kontakcie. Dlatego zawsze musimy znać pana aktualny adres, wiedzieć o pana wyjazdach i... - Rozumiem - odparł spokojnie Bray. - Ale oficjalnie otrzymam wymówienie. - Niezupełnie. Nie otrzyma pan oficjalnego wymówienia, a jedynie sporządzimy odpowiedni wpis w pańskich aktach cztery-zero. Scofield nawet nie drgnął. Miał wraŜenie, jakby znów prowadził jakieś skomplikowane negocjacje. - Chwileczkę, nie jestem pewien, czy dobrze pana rozumiem. Dostaję wymówienie, ale nikt się o tym nie dowie, tak? Nie pracuję, ale powinienem utrzymywać z wami stały kontakt? - Właśnie. Pańska wiedza ma dla nas ogromną wartość, to chyba jasne. I dobrze chcemy panu za nią płacić. - Ale dlaczego moje zwolnienie ma być utajnione? - Sądziłem, Ŝe zaaprobuje pan takie rozwiązanie. Nie będzie pan miał Ŝadnej odpowiedzialności, ale zachowa swoją pozycję. W dalszym ciągu będzie pan jednym z nas. - Mimo to wciąŜ nie rozumiem, dlaczego... - Będę z panem... - Congdon urwał i uśmiechnął się z zaŜenowaniem. - Nie chcemy tracić moŜliwości korzystania z pańskiej wiedzy i doświadczenia. - Dlaczego w takim razie się mnie pozbywacie? Uśmiech znikł z twarzy podsekretarza. - Powiem wprost, bez ogródek. Jeśli pan chce, moŜe pan spytać swojego przyjaciela Roberta Winthropa. Jemu powiedziałem to samo. - Winthrop? To stare dzieje. A cóŜ mu pan powiedział?
65
- śe nie chcę mieć pana u siebie. śe jestem gotów zapłacić i dopisać panu kilka lat wysługi, byle się tylko pana pozbyć. Dostałem taśmę z Amsterdamu. Charles Englehart nagrał waszą rozmowę. Bray zagwizdał cicho. - Cwany Charlie! Powinienem był się domyślić. - Myślałem, Ŝe pan wie. I Ŝe chce pan, abyśmy poznali pańskie stanowisko. W kaŜdym razie poznaliśmy je. Mamy dość kłopotów; pański upór i cynizm nie są nam potrzebne. - Nareszcie wiem, jak się rzeczy mają. - Podtrzymuję jednak wszystko, co mówiłem wcześniej. Naprawdę zaleŜy nam na moŜliwości korzystania z pańskiego doświadczenia. Chcemy móc skontaktować się z panem w kaŜdej chwili. I pan, oczywiście, powinien móc zawsze skontaktować się z nami. Bray skinął głową. - Zapis w aktach cztery-zero oznacza, Ŝe zwolnienie jest ściśle tajne. Ludzie nie dowiedzą się, Ŝe wysyła się mnie na zieloną trawkę. - Właśnie. - W porządku - powiedział Scofield, sięgając do kieszeni po papierosa. - Nie rozumiem, po co zadaje pan sobie tyle trudu, Ŝeby mieć mnie na oku, ale skoro płaci mi pan tak hojnie, pańska sprawa. Nie prościej byłoby mnie po prostu zawiesić w czynnościach na czas nieokreślony? I wszystkich o tym powiadomić? - Za duŜo by to wywołało plotek. Takie rozwiązanie jest lepsze. - No cóŜ... - Na twarzy Braya malowało się rozbawienie; zapalił papierosa. - Wypada mi zatem wyrazić zgodę. - Bardzo dobrze. - Congdon usiadł wygodniej. - Cieszę się, Ŝe się rozumiemy. Myślę, Ŝe zapracował pan na odprawę, jaką panu dajemy i Ŝe obie strony będą zadowolone z dalszej współpracy. Przeglądałem pańskie akta dzisiaj rano. Wynika z nich, Ŝe lubi pan wodę. Setki nocnych spotkań na łodziach. MoŜe dla odmiany popływałby pan łodzią w pełnym słońcu? Ma pan czas, pieniądze. MoŜe wybrałby się pan na odpoczynek na Karaiby? Doprawdy, zazdroszczę panu. Bray podniósł się z fotela. Spotkanie dobiegło końca. - Dziękuję. Niewykluczone, Ŝe skorzystam z pańskiej rady. Lubię ciepły klimat. Wyciągnął rękę. Congdon wstał i podał mu swoją. Nagle Scofield powiedział: - Wie pan, gdyby nie zaprosił mnie pan tutaj, ta sprawa z utajeniem mojego odejścia kosztowałaby mnie sporo nerwów. - Nie rozumiem. - Congdon znieruchomiał z dłonią Braya w swojej. 66
- MoŜe nasi się nie dowiedzą, Ŝe mnie wycofano, ale Rosjanie tak. Będę miał ich z głowy. Kiedy agenta puszcza się w odstawkę, zmienia się absolutnie wszystko: kody, szyfry, skrzynki kontaktowe. Rosjanie doskonale o tym wiedzą, więc zostawią mnie w spokoju. Jestem panu wdzięczny. - Nie rozumiem - powtórzył podsekretarz. - Niech pan nie Ŝartuje. Obydwaj wiemy, Ŝe KGB prowadzi obserwację tego gmachu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, Ŝeby czynny agent został tu wezwany. JuŜ od dobrej godziny Rosjanie wiedzą o mojej dymisji. Dziękuję panu serdecznie, panie Congdon, za tę przysługę. Daniel Congdon, podsekretarz stanu i dyrektor Operacji Konsularnych, odprowadził wzrokiem Scofielda, który skierował się do drzwi i opuścił gabinet. A więc koniec. Ze wszystkim. Nie będzie musiał pędzić na złamanie karku do aseptycznych pokoi hotelowych, Ŝeby sprawdzić, jakie nadeszły zaszyfrowane przesyłki. Ani przesiadać się trzy razy po drodze, kiedy będzie chciał dotrzeć z punktu A do punktu B. Okłamał Congdona, ale prawdopodobnie Rosjanie i tak juŜ wiedzą o jego dymisji. A jeśli nie, to wkrótce się dowiedzą. Kilka miesięcy braku aktywności i KGB zaakceptuje fakt, Ŝe wypadł z gry i nie przedstawia dla nich Ŝadnej wartości; ilekroć ktoś odchodzi, plany i kody zawsze ulegają zmianie. Rosjanie zostawią go w spokoju. Nie będą czyhać na jego Ŝycie. Ale od kłamstwa nie mógł się powstrzymać, choćby po to, Ŝeby zobaczyć minę Congdona. Nie otrzyma pan oficjalnego wymówienia, a jedynie sporządzimy odpowiedni wpis w pańskich aktach cztery-zero. JakŜe przejrzysta była gra podsekretarza! Myślał, Ŝe uda mu się doprowadzić do zlikwidowania człowieka, którego uznał za niebezpiecznego. śe Rosjanie korzystając z tego, iŜ będą mieli do niego łatwy dostęp, sprzątną Braya przekonani, Ŝe nadal jest czynnym agentem. A wtedy Departament Stanu - ujawniając wpis o zwolnieniu z pracy - wyprze się jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ci cholerni urzędnicy nigdy się nie zmienią! Ale zbyt mało wiedzą. Likwidacja dla samej likwidacji nie ma najmniejszego sensu; nikt bez powodu nie podejmuje takiego ryzyka. Zabójstwo ma zawsze jakiś cel: albo chodzi o to, Ŝeby się czegoś dowiedzieć, usuwając waŜne ogniwo z łańcucha, albo Ŝeby czemuś zapobiec. Czasami zabija się, Ŝeby dać nauczkę. Ale powód zawsze istnieje. Pominąwszy takie zdarzenie jak w Pradze, ale tamten przypadek moŜna uznać za danie nauczki. Brat za Ŝonę.
67
Ale teraz koniec. Koniec z wymyślaniem strategii, podejmowaniem decyzji, których celem było albo zwerbowanie, albo zabicie kogoś. Koniec. Nie musi więcej zatrzymywać się w hotelach. JakŜe miał juŜ dość tych cuchnących łóŜek w obskurnych hotelikach w najgorszych dzielnicach setek miast. JakŜe ich nie cierpiał! Z wyjątkiem jednego krótkiego - zbyt krótkiego, boleśnie krótkiego - okresu, przez dwadzieścia dwa lata nie mieszkał nigdy w miejscu, które mógłby nazwać domem. Ale ten krótki, trwający zaledwie dwadzieścia siedem miesięcy okres pomógł mu przetrwać tysiące koszmarnych nocy. Bray wiedział, Ŝe pamięć tamtych dni nie opuści go aŜ do śmierci. Mieli małe mieszkanko w Berlinie Zachodnim, pałac snów i miłości, szczęścia, jakiego nigdy nie spodziewał się zaznać. Cudowna Katrine, jego piękna Katrine, miała wielkie oczy, w których malowała się ciekawość świata i Ŝycia, a jej śmiech wydobywał się jakby z głębi jej duszy... I te chwile w całkowitej ciszy, kiedy go dotykała. NaleŜała do niego, a on do niej, i... Śmierć na Unter den Linden. O BoŜe! Telefon, hasło. MąŜ ją wzywa. Natychmiast. Uprzedzony straŜnik przepuści ją przez punkt graniczny. Niech jedzie czym prędzej! A to bydlę z KGB pewnie się śmiało. AŜ do Pragi. Wtedy przestało się śmiać. Scofield poczuł, Ŝe pieką go powieki. Kilka łez spłynęło mu po policzkach. Otarł je rękawiczką i przeszedł przez jezdnię. Plakaty w oświetlonej witrynie biura podróŜy ukazywały nieziemskie piękności skąpane w słońcu. Ten chłystek Congdon miał całkiem niezły pomysł z Karaibami. śaden rząd nie wysyła agentów w rejon wysp i nie walczy tam o wpływy - z obawy, Ŝe mogły odnieść sukces i wywołać kryzys. Jedna Kuba zupełnie wystarczyła w tej części świata. Jeśli pojedzie na Karaiby, Rosjanie od razu domyśla się, Ŝe wypadł z gry. Bądź co bądź marzył kiedyś o wyjeździe na Grenadyny. Dlaczego nie miałby udać się tam teraz? Jutro z samego rana... Zobaczył w szybie sylwetkę męŜczyzny idącego drugą stroną ulicy. Pewnie nie zwróciłby uwagi na niewyraźne, pomniejszone odbicie, gdyby nie to, Ŝe męŜczyzna specjalnie obszedł latarnię, Ŝeby nie znaleźć się w jej blasku. Kimkolwiek był, wolał pozostać w cieniu; najwyraźniej śledził Braya. Facet był zawodowcem. Wystrzegał się gwałtownych ruchów, nagłego cofania się przed światłem. Chód miał swobodny, nieskrępowany. Brayowi przyszło do głowy, Ŝe moŜe śledzi go jakiś jego dawny uczeń.
68
Cenił dobrą robotę. Miał ochotę podejść do męŜczyzny, pochwalić go i Ŝyczyć mu łatwiejszego zadania w przyszłości. Departament Stanu nie tracił czasu. Congdon nie mógł się doczekać pierwszego raportu. Bray uśmiechnął się. Podsekretarz dostanie raport. Ale nie taki, jakiego oczekuje. Zaczynała się mu podobać ta zabawa. Pawana w wykonaniu dwóch mistrzów. Oddalił się od witryny, przyśpieszył tempo i dobiegł do rogu, gdzie nakładały się na siebie światła czterech latarni. Gwałtownie skręcił w lewo, jakby chciał przejść na drugą stronę jezdni, po czym zatrzymał się na środku skrzyŜowania. Przez chwilę stał niezdecydowany, spoglądając na tabliczkę z nazwą ulicy - zagubiony przechodzień nie znający drogi. Następnie szybkim krokiem ruszył z powrotem i niemal biegiem dotarł do krawęŜnika. Przy pierwszym nie oświetlonym sklepie wsunął się w mroczną wnękę przy wejściu i czekał. Przez naroŜnik witryny widział całe skrzyŜowanie. Prędzej czy później tropiciel musiał znaleźć się w świetle latarni. Innej drogi nie miał. Zdobycz wymykała się, nie było czasu szukać cienia. Istotnie. Otulony w płaszcz męŜczyzna wbiegł na skrzyŜowanie. Światła latarni oświetliły jego twarz. Światła latarni oświetliły jego twarz. Scofield zamarł. Oczy go zapiekły, krew uderzyła mu do głowy. DrŜąc na całym ciele i prawie odchodząc od zmysłów, ledwo zdołał opanować wściekłość, która w nim wzbierała i dławiący ból. MęŜczyzna na skrzyŜowaniu nie pracował dla Departamentu Stanu i w Ŝaden sposób nie był związany z wywiadem amerykańskim. Pracował dla KGB. Dla agentury KGB w Berlinie Wschodnim. Bray znał jego twarz z fotografii, w które wpatrywał się dziesięć lat temu w Berlinie tak długo, aŜ zapamiętał kaŜdy szczegół, kaŜdą zmarszczkę, kaŜdy kosmyk włosów. Śmierć na Unter den Linden. Cudowna, wspaniała Katrine! Po drugiej stronie muru zastawiono na nią pułapkę na rozkaz najohydniejszego mordercy, W. Taleniekowa. Podłego zbira. To był wiośnie jeden z nich. Oprawca od Taleniekowa. Zbrodniarz. I to gdzie! W Waszyngtonie! Zaledwie kilka minut po rozstaniu Braya z Departamentem Stanu! Więc KGB wiedziało juŜ o całej sprawie. I ktoś w Moskwie wydał wyrok na Beowulfa Agate. Tylko jeden człowiek posiadał taki refleks. Był nim W. Taleniekow. Podły zbir.
69
Obserwując Rosjanina przez szybę, Bray szybko podjął decyzję. Będzie to jego ostatnie przesłanie dla Moskwy, poŜegnalny gest na koniec starego i początek nowego Ŝycia, jakiekolwiek by ono miało być. Złapie mordercę z KGB. I zabije. Opuścił wnękę i ruszył przed siebie, biegnąc zygzakiem przez opustoszałą ulicę. Usłyszał za sobą tupot kroków.
70
6. Samolot Aeroflotu lecący z Moskwy znajdował się na północny wschód od Krymu, nad Morzem Azowskim. W Sewastopolu miał wylądować za niespełna godzinę, około pierwszej nad ranem. Na pokładzie był komplet pasaŜerów uradowanych perspektywą spędzenia dwóch tygodni z dala od biur, fabryk i zimowej moskiewskiej aury. Mniejszy powód do radości miała grupka wojskowych, Ŝołnierzy i marynarzy powracających na słuŜbę do jednostek w rejonie Morza Czarnego. Urlop spędzili w Moskwie; właśnie dobiegał końca. W jednym z ostatnich rzędów siedział pasaŜer trzymający między kolanami ciemny, skórzany futerał na skrzypce. Ubranie męŜczyzny, wymiętoszone i pospolite, zupełnie nie pasowało do wyrazistej twarzy o bystrych, jasnych oczach. Według dokumentów, nazywał się Piotr Rydukow i był muzykiem. Udawał się do Sewastopola, Ŝeby zatrudnić się jako skrzypek w tamtejszej orkiestrze symfonicznej - a przynajmniej taki powód figurował na jego dokumencie podróŜy. Papiery oczywiście były fałszywe; pasaŜerem ze skrzypcami był Wasilij Taleniekow, as radzieckiego wywiadu. Były strateg. Dyrektor wydziałów operacyjnych KGB na Berlin Wschodni, Warszawę, Pragę i Rygę, a następnie na Sektor Południowo-Zachodni obejmujący Sewastopol, Bosfor, Morze Marmara oraz Cieśninę Dardanelską. Dlatego nie miał trudności ze zdobyciem fałszywych dokumentów, którymi posłuŜył się, wchodząc na pokład samolotu lecącego do Sewastopola. Rozpoczynał pierwszy etap ucieczki na Zachód. Znał masę róŜnych sposobów wydostania się ze Związku Radzieckiego. Sam niejednokrotnie, z racji zawodu, wykrywał takie przejścia i bez skrupułów zabijał zachodnich agentów, którzy kłamstwami i obietnicami korzyści materialnych nakłaniali malkontentów do opuszczenia Rosji. Zawsze największą pokusę stanowiła forsa. Taleniekow nie ustawał w tropieniu Ŝądnych zysku zdrajców i tych, którzy Ŝerowali na ich chciwości. Likwidował kaŜde przejście, które znalazł. Z wyjątkiem jednego. Trasy przerzutowej wiodącej przez Bosfor, Morze Marmara i Dardanele. Odkrył ją kilka miesięcy temu, pod koniec urzędowania na stanowisku dyrektora Sektora Południowo-Zachodniego, kiedy jego stosunki z narwańcami z baz wojskowych i przełoŜonymi w Moskwie były juŜ mocno napięte.
71
Sam nie bardzo wiedział, dlaczego zachował tę rzecz w tajemnicy. Na początku usiłował sobie wmówić, Ŝe to dla dobra sprawy, gdyŜ dalsza obserwacja przejścia moŜe naprowadzić na trop całej siatki. Podświadomie jednak czuł, Ŝe chodzi o coś innego. Zrozumiał, Ŝe jego godzina wybiła. Zbyt wielu narobił sobie wrogów. Niektórzy z nich mogli dojść do wniosku, Ŝe człowieka, który zna tyle sekretów KGB, bezpieczniej jest zlikwidować, niŜ pozwolić mu uprawiać ziemię na północ od Grasnowa. Obecnie Wasilij znał jeszcze jeden sekret, bardziej przeraŜający niŜ jakiekolwiek plany radzieckiego wywiadu. Wiedział o matarezowcach. I dlatego właśnie opuszczał Rosję. Wszystko potoczyło się tak szybko, pomyślał popijając herbatę, którą podał mu steward. Błyskawicznie. Zaczęło się od rozmowy przy łoŜu śmierci i zdumiewających wyznań starego Krupskiego. Nasłani skrytobójcy mieli wymordować elitę obu mocarstw, Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych. Napuszczając jedno mocarstwo na drugie, matarezowcy dąŜyli do przejęcia władzy w obu państwach. Prezydent i sekretarz mieli stać się ofiarami zamachów. Kim byli zbrodniarze? Na czym polegała zaraza, która zrodziła się na Korsyce w pierwszej dekadzie obecnego stulecia? Korsykańska zaraza. Matarezowcy istnieli; istnieli i zadawali śmiertelne ciosy. Taleniekow był teraz tego pewien. Wystarczyło, Ŝe o nich wspomniał, a wkrótce zarządzono jego aresztowanie; nie wątpił, Ŝe jeśli da się złapać, czeka go śmierć. Krupski uprzedził go, Ŝe nie wolno mu iść do sekretarza, więc odszukał czterech niegdyś potęŜnych kremlowskich dygnitarzy, przeniesionych na emeryturę z wszelkimi honorami, co znaczyło, Ŝe nikt nie waŜył się ich tknąć. Im właśnie opowiedział o dziwnej organizacji skrytobójców, cytując słowa starego istrebitela. Jeden z byłych dygnitarzy z całą pewnością o niczym nie wiedział. Zdziwił się tak samo jak Taleniekow podczas rozmowy z Krupskim. Dwaj inni orzekli, Ŝe nigdy nie słyszeli o matarezowcach, ale wyraz ich oczu i drŜenie głosu zadawały kłam tym słowom. KaŜdy z nich oświadczył, Ŝe to bzdurne wymysły, z którymi nie chce mieć nic wspólnego, i pokazał Wasilijowi drzwi. Czwarty z rozmówców, sędziwy Gruzin, jeszcze starszy niŜ nieŜyjący Krupski, trzymał się nad podziw dobrze, choć pozostało mu juŜ niewiele czasu, gdyŜ liczył dziewięćdziesiąt sześć lat. WciąŜ miał Ŝywy umysł, ale był lękliwy jak wszyscy starzy ludzie. Na wzmiankę o matarezowcach jego chude, poznaczone Ŝyłami ręce zaczęły drŜeć, broda dygotać, a po pomarszczonej twarzy przebiegł skurcz. Ze strachu zaschło starcowi w gardle; głos przeszedł mu w skrzek, w dodatku tak cichy, Ŝe Taleniekow ledwo cokolwiek słyszał. Zmora z zamierzchłych lat - szepnął Gruzin - której imienia nie naleŜy wspominać. 72
On sam uratował się od pierwszych porewolucyjnych czystek, przeŜył szaleńca Stalina, chytrego Berię, ale na matarezowców - jak powiedział - nie ma silnych. Błagał Taleniekowa na wszystko co w Rosji najświętsze, Ŝeby dał sobie z nimi spokój. - Postępowaliśmy jak idioci, ale nie my jedni. Dla ludzi u władzy moŜliwość łatwego pozbywania się wrogów była zbyt kusząca, Ŝeby mogli się jej oprzeć. Matarezowcy dawali gwarancję, Ŝe do zleceniodawców nie będą wiodły Ŝadne ślady. Transakcji dokonywano poprzez czterech, albo nawet i pięciu pośredników, którzy myśleli, Ŝe chodzi o zwykłe kontrakty handlowe; nie mieli pojęcia, w czym naprawdę pośredniczą. Tylko jeden Krupski wyczuł niebezpieczeństwo i w czterdziestym ósmym przestrzegł nas przed dalszymi kontaktami. - Ale dlaczego? - zdziwił się Wasilij. - Jeśli rzeczywiście nie było Ŝadnych śladów. Pytam z zawodowej ciekawości. - PoniewaŜ kontrakty obwarowano nowym warunkiem. Rada Matarese'a zastrzegła sobie prawo weta. Tak przynajmniej słyszałem. - Najemni mordercy mają przecieŜ prawo odmawiać - powiedział Taleniekow. Czasami ryzyko jest po prostu zbyt wielkie. - Wcześniej rada przyjmowała wszystkie zlecenia. Zdaniem Krupskiego, powodem wprowadzenia nowego warunku nie była kwestia ryzyka. - A co, w takim razie? - SzantaŜ. - W jaki sposób kontaktowano się z radą? - Nie mam pojęcia. Aleksiej teŜ nie wiedział. - Musiał być jakiś pośrednik. - Jeśli nawet Ŝyje, nic się od niego nie dowiecie. Krupski miał rację. - Mówił, Ŝe to zaraza korsykańska. śe moŜe odpowiedź znajdę na Korsyce. - Niewykluczone. Tam się wszystko zaczęło. Od tego szaleńca z Korsyki, Guillaume'a de Matarese'a. - Zachowaliście jeszcze wpływy w rządzie. Czy pomoŜecie mi? Krupski mówił, Ŝe ten Matarese... - Nigdy! - krzyknął starzec. - Zostawcie mnie w spokoju! I tak powiedziałem więcej niŜ powinienem, więcej niŜ mam prawo. Ale chciałem was powstrzymać, ostrzec! Matarezowcy stanowią zagroŜenie dla Rosji! Nie wchodźcie z nimi w Ŝadne układy! - To nieporozumienie. Ja chcę ich powstrzymać. Matarezowców i tę całą ich radę. Dałem słowo Krupskiemu, Ŝe... 73
- Wyprę się naszej rozmowy! - zawołał pomarszczony starzec, niegdyś potęŜny dygnitarz; jego głos przeszedł ze strachu w cienki, dziecięcy pisk. - Wyprę się wszystkiego! Nie znam was! Nigdy was nie widziałem! Wasilij, zaniepokojony tym, co usłyszał, wrócił do siebie, zamierzając poświęcić całą noc na analizowanie zagadki, jaką stanowili matarezowcy. Z przyzwyczajenia zerknął do skrzynki na listy i juŜ odchodził, gdy nagle spostrzegł, Ŝe tym razem nie jest pusta. Tkwiła w niej kartka od przyjaciela z WKR, z wiadomością zapisaną szyfrem, jakim posługiwali się między sobą. Dla kogoś postronnego kartka wyglądała zupełnie niewinnie: zaproszenie na późną kolację o jedenastej trzydzieści, podpisane kobiecym imieniem. Obojętna treść ukrywała właściwe znaczenie. Stało się coś niezmiernie waŜnego, albowiem liczba “11” oznaczała alarm. Taleniekow miał czym prędzej udać się w wiadome miejsce, Ŝeby spotkać się z przyjacielem. Przyjaciel czekał tam, gdzie zwykle, w kafe nie opodal Uniwersytetu Łomonosowa. Była to mała, hałaśliwa knajpka uczęszczana przez studentów. Znaleźli miejsce z tyłu. Przyjaciel natychmiast przystąpił do rzeczy. - Szykuj się, Wasilij. Jesteś na ich liście. Nic z tego nie rozumiem, ale nie wygląda to najlepiej. - Z powodu ucieczki tego śyda? - Tak, ale to wszystko nie trzyma się kupy! W naszym dziale mieliśmy niezły ubaw, kiedy doszły wieści o konferencji prasowej z Nowego Jorku. Nazwaliśmy ją “niespodzianką Taleniekowa”. Nawet jeden kierownik z Dziewiątki pochwalił cię, Ŝe dałeś nauczkę tym młodym kapuścianym głąbom. Ale nagle wczoraj sprawy przybrały zupełnie inny obrót. To, co zrobiłeś, przestało być Ŝartem, a okazało się powaŜnym naruszeniem. - Wczoraj? - upewnił się Wasilij. - Późnym popołudniem. Po czwartej. Dyrektorka, ta suka, wparowała do biura jak gorylica w rui. Widać było, Ŝe nie posiada się ze szczęścia, czując w powietrzu atmosferę zbiorowego gwałtu. Wezwała naczelników działów do siebie na piątą. To było wprost nie do wiary. Wyglądało na to, Ŝe jesteś odpowiedzialny za wszystkie niepowodzenia, jakich doznaliśmy w ciągu ostatnich dwóch lat. Kretyni z Dziewiątki byli w komplecie, jedynie tamten kierownik nie został zaproszony. - Ile mam czasu? - NajwyŜej trzy, cztery dni. Zbierają dowody przeciwko tobie. Ale po cichu, nikomu nie wolno nic mówić. - Wczoraj... 74
- Co się stało, Wasilij? To nie jest pomysł WKR. Coś innego się za tym kryje! Istotnie; Wasilij natychmiast zorientował się, w czym rzecz. Właśnie wczoraj złoŜył wizytę dwóm byłym dygnitarzom Kremla, którzy wyprosili go z domu. Matarezowcy dawali o sobie znać. - Powiem ci, przyjacielu, ale później. Tymczasem musisz mi zaufać. - Wierzę ci. Jesteś najlepszy z nas. - Potrzebuję trzydziestu sześciu, moŜe czterdziestu ośmiu godzin. Zostało mi jeszcze tyle czasu? - Sądzę, Ŝe tak. Chcą twojej głowy, ale będą działali rozwaŜnie. Muszą zebrać materiały, sporządzić oskarŜenie. - O, nie wątpię. Choćby po to, Ŝeby odczytać je nad moim trupem. Dzięki za wszystko. Odezwę się, jak tylko będę mógł. Wasilij nie wrócił do domu; udał się prosto do biura. Wiele godzin siedział w ciemności i powoli dojrzewała w nim zdumiewająca decyzja. Jeszcze niedawno takie rozwiązanie byłoby nie do pomyślenia. Ale jeśli matarezowcy potrafili oddziaływać na najwyŜsze czynniki KGB, równie dobrze mogli mieć takie same wpływy w Waszyngtonie. Jeśli wzmianka o matarezowcach wystarczyła do wydania wyroku śmierci na stratega tej klasy co on - a nie łudził się, Ŝe zamierzano go zabić - oznaczało to, Ŝe ich władza jest nieograniczona. Mogli zamordować generała Blackburna i Jurijewicza, tak jak twierdził Krupski. Mieli terminarz i konsekwentnie realizowali swoje plany. Koniec zbliŜał się nieuchronnie. Prezydent lub sekretarz lada moment mogli znaleźć się na celowniku. Musiał skontaktować się z człowiekiem, którego nienawidził. Z Brandonem Alanem Scofieldem, amerykańskim mordercą. Nazajutrz rano przystąpił do działania. Rozgłosił w dyskretny sposób, Ŝe udaje się słuŜbowo nad Bałtyk, na konferencję. Następnie przewertował rejestr samopomocy muzyków i natknął się na nazwisko skrzypka, od pięciu łat przebywającego na emeryturze, na Uralu. Wydał mu się odpowiednim kandydatem. Jedyne, co mu pozostało, to przy pomocy komputerów wytropić Brandona Scofielda. Amerykanin wsiąkł gdzieś w Marsylii, ale w incydencie, jaki miał miejsce w Amsterdamie, wyczuwało się jego rękę. Wasilij wysłał szyfr do Brukseli, do agenta, któremu w pełni ufał, gdyŜ kilka razy uratował mu Ŝycie. Znajdź Scofielda. Biały kontakt. Amsterdam. Koniecznie. Zostań z nim. Informuj o sytuacji sektor południowo-zachodni, naszym szyfrem. Wszystko działo się taty szybko, Ŝe Taleniekow był rad, iŜ przez lata pracy nauczył się błyskawicznie podejmować decyzje. Od Sewastopola dzieliła go niecała godzina lotu. Tam, a
75
zwłaszcza w dalszej drodze, cale jego dotychczasowe doświadczenie miało zostać poddane próbie. Wynajął pokój w małym hoteliku przy bulwarze Chersońskim. Następnie zadzwonił do miejscowej siedziby KGB pod numer, o którym wiedział, Ŝe jest czysty i prowadzone z niego rozmowy nie są nagrywane; wiedział o tym, bo linię tę załoŜono na jego polecenie. Moskiewska WKR nie wysłała jeszcze za nim listów gończych. MoŜna to było wywnioskować z serdecznych słów oficera dyŜurnego, z którym Taleniekow niegdyś pracował, a który wyraźnie ucieszył się, Ŝe dawny szef znów jest w mieście. Wasilij miał więc ułatwione zadanie. - Nasze problemy z WKR wydają się ciągnąć bez końca - rzekł. - Znów nam dranie przeszkadzają. Gdyby o mnie pytali, nic nie wiesz, jasne? - W porządku, tylko się tu nie pokazuj. Dobrze, Ŝe zadzwoniłeś pod ten numer. Przyjechałeś słuŜbowo? - Tak. Mniejsza o to, gdzie się zatrzymałem. W kaŜdym razie wykryłem nową trasę przerzutową. Konwój cięŜarówek udających się do Odessy, a dalej na południe, w stronę gór. Siatka CIA. - Łatwiej tropić cięŜarówki niŜ łodzie rybackie walące na Bosfor. Czy Amsterdam ma coś wspólnego z tą sprawą? Pytanie zaskoczyło Taleniekowa. Nie spodziewał się tak szybkiej wiadomości stamtąd. - MoŜe. Co masz? - Dostaliśmy szyfrogram dwie godziny temu, ale dopiero teraz udało nam się go odczytać. Szyfrant, chłopak, którego sprowadziłeś z Rygi, rozpoznał twój stary kod. Zamierzaliśmy przekazać tekst do Moskwy razem z porannymi depeszami. - Nie trzeba - powiedział Wasilij. - Wystarczy, jak mi przeczytasz. - Chwileczkę, chwileczkę. - Rozległ się szelest papieru. - Mam. “Beowulf zdjęty z orbity. W Waszyngtonie burza. Jadę za nim. Dam znać, jak nawiąŜę biały kontakt. Dalsze instrukcje stacja kapitol.” To wszystko. - Dziękuję - powiedział Taleniekow. - Interesujące. Biały kontakt? Jakiś szpenio chce nawiać do nas? Jeśli tak, to niezła robota. Czy to się wiąŜe z tą trasą przerzutową? - Tak - skłamał Taleniekow. - Ale nikomu nic nie mów. Wolałbym, Ŝeby WKR się w to nie mieszała. - W porządku. Chcesz nadać przez nas odpowiedź? 76
- Nie, nie trzeba. Sam nadam. Zatelefonuję wieczorem, powiedzmy o dziewiątej trzydzieści. To powinno wystarczyć. Powiedz mojemu przyjacielowi z Rygi, Ŝe dzwoniłem. Ale nikomu więcej. Dziękuję, stary. - Kiedy skończysz z robotą, zapraszam cię na obiad. Cieszę się, Ŝe jesteś w Sewastopolu. - Ja teŜ. Miło będzie pogadać. Taleniekow odwiesił słuchawkę, zastanawiając się nad treścią wiadomości z Amsterdamu. Scofielda odwołano do Stanów, ale w dość niejasnych okolicznościach, skoro w telegramie była mowa o burzy. To wyjaśniało, dlaczego agent z Brukseli zdecydował się lecieć do Waszyngtonu; nie robił tego wyłącznie z przyjaźni do Wasilija. Biały kontakt oznaczał czasowy rozejm, a rozejm zawierano zwykle wtedy, gdy ktoś zamierzał wykonać jakiś drastyczny krok. Jeśli istniała choćby najmniejsza szansa, Ŝe legendarny Scofield chce przejść na drugą stronę, agent z Brukseli pragnął być tym, który dobije z nim targu. Człowiek, który zwerbowałby Beowulfa Agate, miałby u swych stóp cały wywiad radziecki. Ale w wypadku Scofielda zdrada nie wchodziła w grę... tak samo jak w wypadku Taleniekowa. Wróg był wrogiem, to się nie zmieniło. Wasilij podniósł słuchawkę. W dzielnicy portowej znajdował się czynny całą noc punkt, z którego greccy i tureccy biznesmeni mogli depeszować do swoich biur. Specjalne hasło pozwalało ominąć kolejkę; Wasilij wiedział, Ŝe jego telegram w ciągu kilku godzin dotrze do “stacji kapitol”. Była to meta KGB w hotelu na Nebraska Avenue, w Waszyngtonie. Taleniekow chciał się spotkać ze Scofieldem na neutralnym gruncie, gdzie Ŝaden z nich nie miałby przewagi. Najlepiej w sali odlotów lotniska w jednym z dwóch miast, w którym stosowano największe środki ostroŜności, czyli w Berlinie Zachodnim albo w Tel Awiwie; nie robiło mu róŜnicy w którym, odległość nie odgrywała roli. Ale koniecznie musieli się spotkać; zadaniem agenta z Brukseli było przekonać o tym Scofielda. Taleniekow polecił agentowi przekazać Beowulfowi Agate następujący tekst: Przelewaliśmy obaj krew naszych bliskich. Ja utraciłem więcej, choć pewnie o tym nie wiesz. Pojawił się teraz ktoś, kto chce nas obarczyć winą za wstrząsające morderstwa, z którymi nie mieliśmy nic wspólnego. Działam sam, bez wiedzy przełoŜonych. Musimy się spotkać i porozmawiać, bez względu na to, jak przykre jest to dla nas obu. Wybierz jakieś neutralne miejsce na dobrze strzeŜonym lotnisku. Proponuję pawilon El Al w Tel Awiwie lub port krajowy w Berlinie Zachodnim. PrzekaŜ odpowiedź mojemu kurierowi. Znasz moją toŜsamość.
77
Dochodziła czwarta rano, kiedy wreszcie połoŜył się spać. Od trzech dni nie zmruŜył oka, więc natychmiast zapadł w sen i spał długo. Kładł się przed wschodem słońca, a obudził godzinę po tym, jak zaszło za horyzontem. Nie Ŝałował. Zarówno jego umysł jak i ciało potrzebowały odpoczynku, zwłaszcza Ŝe czekała go nocna wyprawa. Miał jeszcze trzy godziny do czasu, kiedy znajomy oficer dyŜurny zjawi się w KGB. Bezpieczniej było nie rozmawiać z nikim innym. Im mniej osób wiedziało o jego pobycie w mieście, tym lepiej. Wiedział juŜ szyfrant, ale na nim Taleniekow mógł polegać. Sam wyszkolił tego bystrego chłopaka, a poza tym przeniósł go z ponurej Rygi do znacznie przyjemniejszego Sewastopola. Nie będę czekał bezczynnie, pomyślał Wasilij. Zje coś i pójdzie załatwić sobie przejazd w ładowni greckiego frachtowca, który płynął na drugą stronę Morza Czarnego, a potem wzdłuŜ południowego wybrzeŜa do Bosforu i dalej, do Dardaneli. Gdyby przypadkiem, co było całkiem moŜliwe, rozpoznał go któryś z greckich lub tureckich patroli opłacanych przez CIA, nie wpadnie w panikę, lecz powie, Ŝe jako dyrektor sektora KGB nie ujawnił tej trasy przerzutowej z powodów osobistych. Jeśli jednak skrzypek nazwiskiem Rydukow w ciągu dwóch dni od wyjazdu nie zadzwoni do Sewastopola, trasa będzie spalona, a wszyscy łącznicy znajdą się w rękach KGB. Byłaby to wielka szkoda, gdyŜ trasa moŜe się jeszcze nieraz przydać do przerzutu ludzi, którzy posiadają umiejętności - lub informacje - na jakich zaleŜy Zachodowi. Taleniekow włoŜył zniszczony, nie rzucający się w oczy płaszcz i sfatygowany kapelusz, po czym wsunął na nos okulary w stalowej oprawce i lekko się zgarbił. Spojrzał w lustro; nie był do siebie podobny. Wziął do ręki futerał ze skrzypcami, bo przecieŜ Ŝaden muzyk nie zostawia instrumentu w obcym hotelu, i opuścił pokój. Zbiegł na dół po schodach nigdy nie uŜywał windy - wyszedł na ulicę i skierował się do portu; wiedział, gdzie i do kogo naleŜy się zgłosić. Mgła napływająca od strony morza kłębiła się w blasku latarni oświetlających nabrzeŜe. Panował tu ruch, gdyŜ właśnie odbywał się załadunek frachtowca. Słychać było gromkie okrzyki męŜczyzn wydających polecenia operatorom gigantycznych dźwigów, które na linach przenosiły na statek wielkie kontenery. Dokerami byli Rosjanie, ale pracy doglądali Grecy. śołnierze i milicjaniery, z karabinami niedbale przerzuconymi przez ramię, dreptali w pobliŜu, wykazując znacznie więcej zainteresowania pracą dźwigów niŜ wypełnianiem swoich obowiązków. Zdziwiliby się, gdybym powiedział im prawdę, pomyślał Wasilij, podchodząc do porucznika przy bramie. W ogromnych kontenerach, które spuszczano do ładowni, 78
znajdowała się niezwykła kontrabanda. Poowijani w płachty tektury męŜczyźni i kobiety, ci na dole z rurkami przy ustach, Ŝeby mieli czym oddychać, wszyscy poinstruowani wcześniej, Ŝeby dobrze wypróŜnili pęcherze i kiszki, bo z toalety będą mogli skorzystać dopiero po północy, kiedy statek wypłynie na pełne morze. Młody porucznik pilnujący bramy miał niezadowoloną, znudzoną minę. Obrzucił niechętnym spojrzeniem niechlujnego starszego jegomościa w okularach. - A wy tu czego? Wstęp na keję tylko za przepustką. - Wskazał pudło od skrzypiec. Co to? - Mój warsztat pracy. Gram w orkiestrze sewastopolskiej. - Nie informowano mnie, Ŝe na nabrzeŜu ma się odbyć jakiś koncert. - Nazwisko? - powiedział nagle Wasilij. - Co takiego?! Taleniekow powoli wyprostował zgarbione ramiona, a jego ruchy stały się bardziej spręŜyste. - Jak się nazywacie, poruczniku? - Po co to wam? - spytał oficer, bardziej uprzejmym tonem; był wyraźnie zaskoczony. Wasilij zdjął okulary i wbił w niego wzrok. - MoŜe dla pochwały, moŜe dla nagany. - O co chodzi? Kim jesteście? - KGB-Sewastopol. Dokonujemy inspekcji nabrzeŜy portowych. Młody porucznik nie był głupcem; okazał grzeczną rezerwę. - Przykro mi, ale o niczym mnie nie zawiadomiono. Muszę was prosić o okazanie legitymacji. - Słusznie! - pochwalił go Taleniekow, wyjmując z kieszeni legitymację KGB. Pierwsza nagana byłaby za brak czujności. Druga będzie, jeśli ktokolwiek dowie się o mojej wizycie. Nazwisko? Porucznik podał je, po czym spytał: - A co, coś się tu dzisiaj szykuje? - Obejrzał plastikowy dokument i zwrócił właścicielowi. - Powiem wam, co się nie szykuje - odparł Taleniekow z porozumiewawczym błyskiem w oku. - Nie szykuje mi się kolacja w towarzystwie pewnej damy. Nowa dyrekcja w Sewastopolu przesadza, koniecznie chce zasłuŜyć na swoje ruble. Wy tu na dole robicie dobrą robotę, ale góra nie rozpieszcza was pochwałami. Młody oficer uśmiechnął się zadowolony. 79
- Dziękuję, staramy się, jak moŜemy - rzekł. - W kaŜdym razie, ani słowa o mojej obecności, jasne? Z nimi nie ma Ŝartów. W zeszłym tygodniu dwóch oficerów warty musiało stanąć do raportu. - Funkcjonariusz KGB uśmiechnął się przyjaźnie. - Dyrekcja wymaga, Ŝeby wszystkie nasza działania były ściśle tajne. Bo tylko wtedy mogą czuć się zupełnie bezpieczni, czyli nie lękać się o własne stołki. Porucznik wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Oczywiście, rozumiem. Ten futerał to na broń? - Nie, w środku naprawdę są skrzypce. Znakomity instrument... Chciałbym umieć na nim grać. Obaj pokiwali głowami. Taleniekow wszedł za bramę. Idąc wzdłuŜ pracujących dźwigów, przyglądał się robotnikom portowym i greckim nadzorcom. Szukał Greka z Kavalli o nazwisku Zaimis. Nie tyle Greka, co człowieka greckiego pochodzenia, noszącego nazwisko matki Zaimis, a będącego obywatelem amerykańskim. Karras Zaimis był agentem CIA, który poprzednio pełnił funkcję szefa wywiadu w Salonikach, a obecnie sprawował pieczę nad wykrytą przez Wasilija trasą przerzutową. Taleniekow znał jego twarz z kilku fotografii, które usunął z kartoteki KGB. Wypatrywał go wśród krąŜących we mgle postaci, ale bez rezultatu. Obchodząc wózki widłowe i grupki narzekających na pracę dokerów, dotarł do ogromnego magazynu i wszedł do środka. W olbrzymiej hali panował półmrok, gdyŜ przykryte siatką lampy wisiały zbyt wysoko, aby mogły cokolwiek oświetlić. Jasne snopy latarek przesuwały się po kontenerach; jacyś ludzie sprawdzali wypisane na nich numery. Ile talentu kryją te blaszane pudła, pomyślał Wasilij. I ile cennych informacji opuści w nich Rosję! Po chwili uzmysłowił sobie jednak, Ŝe wcale nie tak wiele, bo wykryta przez niego trasa nie naleŜała do najwaŜniejszych. Najprzedniejsze talenty i posiadacze najtajniejszych informacji podróŜowali w znacznie bardziej luksusowych warunkach. OcięŜałym krokiem, z okularami zsuwającymi się z nosa, przeszedł obok greckiego nadzorcy dyskutującego Ŝywo z rosyjskim brygadzistą i powędrował dalej w głąb magazynu, mijając po drodze stosy pudeł i przejścia zastawione wózkami. UwaŜnie przyglądał się twarzom ludzi z latarkami. Zaczynał się juŜ niecierpliwić, czasu bowiem miał mało. GdzieŜ się podziewał ten Zaimis? PrzecieŜ nie nastąpiła Ŝadna wpadka. Kanał wciąŜ działał, właśnie tym frachtowcem przerzucano ludzi. Wasilij czytał wszystkie raporty nadsyłane z Sewastopola. W Ŝadnym nie było ani wzmianki o tej trasie przerzutu. GdzieŜ był Zaimis?
80
Nagle Taleniekowa przejął ostry ból. Lufa pistoletu wbiła mu się w prawą nerkę, a czyjaś mocna dłoń spoczęła gwałtownie na jego brzuchu; czuł ją przez materiał płaszcza. Wepchnięto Taleniekowa w puste przejście między skrzyniami i ktoś syknął mu w ucho po angielsku: - Nie będę się silił na grecki czy rosyjski. Podobno mówisz po angielsku nie gorzej niŜ mieszkańcy Waszyngtonu. - MoŜe nawet lepiej - wycedził przez zęby Wasilij. - Zaimis? - Nie znam faceta. Myśleliśmy, Ŝe wyniosłeś się z Sewastopola. - Bo się wyniosłem. Gdzie Zaimis? Muszę z nim porozmawiać. Amerykanin zignorował pytanie. - Trzeba przyznać, Ŝe nie brak ci odwagi. W promieniu pięciu kilometrów nie ma nikogo z waszych. - Taki jesteś pewien? - Mam całe stado puchaczy, świetnie widzą w nocy. Wypatrzyli cię. Chryste! Pudło od skrzypiec! - A kto pilnuje wody? - Mewy. - Widzę, Ŝe ty i twoje ptaszki dobrzeście się zorganizowali. - A ja widzę, Ŝe nie jesteś tak bystry, jak mówią. Co, przyszła ci ochota na mały rekonesans? Ręka wpijająca się Taleniekowowi w brzuch zwolniła uchwyt i dał się słyszeć przytłumiony dźwięk igły wyciąganej z gumowego korka. Ampułka ze środkiem usypiającym. I strzykawka. - Nie! - zaprotestował Wasilij. - Nie rób tego! Jak myślisz, dlaczego przyszedłem sam? Chcę wyjechać! - To się nawet dobrze składa. Pojedziesz do specjalnego szpitala w Wirginii; będą cię tam przesłuchiwać pewnie ze trzy lata. - Nic nie rozumiesz! Muszę nawiązać z kimś kontakt. Chcę wyjechać, ale nie w ten sposób! - Opowiesz wszystko lekarzom. Wysłuchają cię z najwyŜszym zainteresowaniem. - Nie mam czasu! Istotnie, nie miał; zostało mu juŜ tylko kilka sekund. Poczuł, Ŝe męŜczyzna przenosi cięŜar z nogi na nogę; wiedział, Ŝe za chwilę igła przebije ubranie i wejdzie mu w ciało. Jego plany spalą na panewce! PrzecieŜ nie nawiąŜe kontaktu ze Scofieldem jako więzień CIA!
81
Nikt nie śmie nic mówić... Ujawnienie prawdy byłoby zgubne dla rządów na całym świecie. Matarezowcy. Jeśli chcieli go wykończyć w Moskwie, na jego gruncie, w Ameryce tym łatwiej sobie poradzą. Uniósł prawe ramię, jakby pod wpływem bólu od lufy wgniatającej mu się w plecy. W odpowiedzi Zaimis wbił mu broń mocniej w nerkę. Równocześnie, Ŝeby niechcący nie strzelić, na ułamek sekundy musiał poluzować nacisk palca na spuście. Dosłownie na ułamek sekundy, ale to w zupełności Taleniekowowi wystarczyło. Szarpnął się w lewo, szybko podniósł prawą rękę, chwycił uzbrojoną dłoń Zaimisa; prawym łokciem przycisnął sobie do biodra jego przedramię i skręcił je, aŜ coś chrupnęło. Wtedy palcami prawej ręki dźgnął przeciwnika w gardło, prosto w tchawicę. Pistolet upadł z łoskotem na ziemię, ale w zgiełku panującym w magazynie nie było tego słychać. Wasilij schylił się błyskawicznie po broń i naparł ciałem na Zaimisa, przygniatając go do kontenera. Amerykanin rozluźnił z bólu palce lewej ręki, upuszczając strzykawkę. Oczy zaszły mu mgłą, ale nadal był przytomny. - A teraz słuchaj - powiedział Taleniekow, zbliŜając twarz do twarzy Zaimisa. - Wiem o Operacji Dardanele co najmniej od siedmiu miesięcy. Jesteś tylko płotką i zajmujesz się przerzutem płotek. Ale nie dlatego nie kazałem cię dotąd przyskrzynić. Pomyślałem sobie, Ŝe pewnego dnia moŜesz mi się przydać. I ten dzień właśnie nadszedł. Wybieraj. - Taleniekow przechodzi na drugą stronę? - spytał Zaimis, trzymając się za gardło. Nie, nie wierzę. Podwójny agent, ale nie zdrajca. Takiś cwany, ty Ŝmijo? - Masz rację. Nie zamierzam przejść na drugą stronę. A gdyby kiedykolwiek taka myśl zaświtała mi w głowie, choć to mało prawdopodobne, zwróciłbym się do Anglików czy Francuzów, nie do was. Mówiłem, Ŝe chcę opuścić Rosję, a nie zdradzić. - ŁŜesz - powiedział Amerykanin, przesuwając dłoń do klapy grubej samodziałowej marynarki. - MoŜesz przecieŜ jeździć dokąd tylko chcesz. - JuŜ nie, niestety. Pojawiły się pewne trudności. - Narozrabiałeś? Ukradłeś grubszy szmal, więc przechodzisz na kapitalizm? - Daj spokój, Zaimis. Kto z nas nie ma zapasu na czarną godzinę? I słusznie; transfery bankowe mogą się opóźniać. A ty, gdzie przechowujesz forsę? Chyba nie w Atenach, co? W Rzymie teŜ panuje za duŜy bałagan. ZałoŜę się, Ŝe wybrałeś Berlin albo Londyn. Mój pomysł teŜ nie jest oryginalny: depozyt w Chase Manhattan Bank w Nowym Jorku. Amerykanin przyjął, tę uwagę obojętnie, trzymając kciuk pod klapą marynarki. - I cię nakryli, tak? - spytał jakby z roztargnieniem. 82
- Niepotrzebnie tracimy czas - warknął Wasilij. - Dowieź mnie do Dardaneli. Dalej dam sobie radę. Tylko uprzedzam: bez sztuczek! Jeśli ktoś tu w Sewastopolu nie otrzyma na czas telefonu, twoja operacja będzie finita. Zaimis podniósł szybko rękę do ust. Taleniekow chwycił mocno dłoń agenta i rozwarł mu palce. Do kciuka przylepiona była mała tabletka. - Ty kretynie! Co chciałeś zrobić? Twarz Zaimisa wykrzywił grymas bólu. - Lepsze to niŜ Łubianka. - Dureń! Jeśli którykolwiek z nas znajdzie się na Łubiance, to ja. A wiesz dlaczego? Bo przy biurkach w Moskwie siedzą właśnie takie barany jak ty! Głupcy, którzy woleliby połknąć pigułkę niŜ wysłuchać prawdy. Jak chcesz umrzeć, sam cię mogę załatwić, ale najpierw masz mnie dowieźć do Dardaneli! Amerykanin, z trudem łapiąc oddech, wlepił wzrok w Taleniekowa. Wasilij puścił jego rękę, ale najpierw zabrał mu pigułkę. - Nie bujasz? - upewnił się Zaimis. - Nie. PomoŜesz mi? - A mam coś do stracenia? - spytał amerykański agent. - Wsadzę cię na nasz statek. - Ale pamiętaj. Wiadomość z Dardaneli musi tu dotrzeć. Inaczej, koniec z tobą. Przez chwilę Zaimis milczał, potem skinął głową. - Zgoda. Umowa stoi. - Stoi - potwierdził Taleniekow. - A teraz zaprowadź mnie do telefonu. W kantorku magazynu były dwa telefony; Wasilij pomyślał, Ŝe CIA na pewno sprawdzała, czy nie są na podsłuchu. Mógł zatem mówić całkiem swobodnie. Kiedy wykręcił numer, Amerykanin podniósł słuchawkę drugiego aparatu. - To ty, przyjacielu? - spytał Wasilij, gdy w siedzibie KGB odebrano telefon. Okazało się, Ŝe owszem, trafił na przyjaciela, ale nie tego, z którym rozmawiał przedtem. Teraz przy telefonie był młody szyfrant, którego Taleniekow wyszkolił osobiście, a następnie ściągnął z Rygi do Sewastopola. Chłopak, wyraźnie zdenerwowany, powiedział cicho, niemal szeptem: - DyŜurnego wezwano do innego pokoju. Powiedziałem mu, Ŝe będę czekał na twój telefon. Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. Gdzie jesteś? Zaimis wyciągnął rękę, posiniaczonymi palcami usiłując zasłonić mikrofon słuchawki Taleniekowa. Wasilij potrząsnął głową. Mimo zaufania, jakie Ŝywił do szyfranta, nie miał zamiaru wyjawiać mu miejsca swojego pobytu. - Mniejsza o to. Masz depeszę ze stacji? 83
- Tak. I inne wieści. - Ale depesza przyszła? - upewnił się Wasilij. - Owszem. Tylko kod jest jakiś dziwny. Nie uŜywaliśmy takiego. Ani tu, ani w Rydze. - Czytaj. - Słuchaj, stało się coś waŜniejszego - powiedział zdenerwowany szyfrant. - Szukają cię. Wysłałem teleks do Moskwy, Ŝądając potwierdzenia, a ten pierwszy spaliłem. Za jakieś dwie godziny powinna nadejść wiadomość. To nie do wiary. Nigdy w to nie uwierzę. - Uspokój się. O co chodzi? - To po prostu list gończy! Rozesłali go wszędzie, od Bałtyku po MandŜurię. - WKR? - spytał Wasilij, starając się opanować niepokój; spodziewał się, Ŝe Dziewiątka będzie działać szybko, ale nie aŜ tak. - Wszyscy! WKR, KGB i inne słuŜby wywiadowcze. Dostały go teŜ jednostki wojskowe w całym kraju. Słuchaj, przecieŜ to nieprawda, co o tobie piszą! To nie moŜe być prawda! - A co napisali? - śe zdradziłeś kraj. Masz zostać ujęty i bez Ŝadnego przesłuchania czy śledztwa być... natychmiast... stracony. - Rozumiem - odparł. Nie kłamał. Liczył się z tym, Ŝe coś takiego moŜe go czekać. Ale to nie WKR chciała go zlikwidować. Wyrok wydali potęŜni, wpływowi zbrodniarze, kiedy dowiedzieli się, Ŝe z jego ust padło imię, którego nie wolno było wypowiadać. Matarezowcy. - Nikogo nie zdradziłem, wierz mi - powiedział. - Wiem. Znam cię. - Przeczytaj mi telegram ze stacji. - Dobrze. Masz ołówek? To coś bez sensu. Wasilij sięgnął do kieszeni po długopis. Papier leŜał na stole. - Dyktuj - rzekł. - A więc tak: “Zapraszam. Schrankenwarten pięć bramek...” - Szyfrant przerwał nagle czytanie; w oddali rozległy się jakieś głosy. - Ktoś idzie. Nie mogę teraz. - Muszę znać treść depeszy! - Za pół godziny. W ,,Amar Magazin”. Przyjdź! Połączenie urwało się. Wasilij walnął pięścią w stół. OdłoŜył słuchawkę, Zaimis równieŜ. - Muszę znać treść tej depeszy! - zawołał po angielsku Taleniekow. 84
- Co to takiego “Amar Magazin”? - spytał agent CIA. - Restauracja rybna na Kierenskiego, jakieś siedem przecznic od naszej siedziby. KaŜdy, kto zna Sewastopol, unika tego miejsca jak zarazy. Jedzenie jest ohydne. W sam raz tło do naszej rozmowy. - To znaczy? - Spotykaliśmy się tam, ilekroć szyfrant dostawał coś ciekawego, co powinienem obejrzeć przed innymi. - Nie mógł po prostu przyjść do twojego gabinetu? Taleniekow podniósł wzrok na Amerykanina. - Nie pleć głupstw, Zaimis. PrzecieŜ to wy, Amerykanie, doprowadziliście do perfekcji nasłuch elektroniczny! Myśmy go tylko od was ukradli. Agent spojrzał Taleniekowowi prosto w oczy. - Wygląda na to, Ŝe chcą cię widzieć sztywnym? - To pomyłka. Potworna pomyłka. - Jak zawsze - powiedział Zaimis, marszcząc czoło. - Masz do niego zaufanie? - Słyszałeś rozmowę. Kiedy odpływamy? - O jedenastej trzydzieści. Za dwie godziny. Mniej więcej wtedy, gdy przyjdzie z Moskwy potwierdzenie teleksu. - Wrócę do tej pory. - Wiem - powiedział agent. - Razem wrócimy. - Jak to? - Mam obstawę, która tobie równieŜ się przyda. A teraz oddaj mi broń. Swoją teŜ. Zobaczymy, jak bardzo zaleŜy ci na podróŜy przez Bosfor. - Dlaczego chcesz mi pomóc? - Bo moŜe jednak zdecydujesz się przejść na naszą stronę. Chcę być tym, który cię sprowadzi. Wasilij wolno potrząsnął głową. - Ludzie nie zmieniają się tak szybko. Nie zamierzam zdradzić swoich. Ale ciebie mogę wsypać w kaŜdej chwili. Wraz z tobą wpadnie cała siatka na Morzu Czarnym. Trzeba będzie montować ją na nowo przez lata. Szkoda, bo czas zawsze się liczy. Nie mam racji? - Zobaczymy. Chcesz dotrzeć do Dardaneli? - Oczywiście. - To oddaj broń - powiedział Amerykanin. Wszystkie stoliki w restauracji były zajęte, a brudne fartuchy kelnerów przypominały kolorem trociny, którymi posypana była podłoga. Taleniekow usiadł samotnie pod ścianą z 85
tyłu sali, na prawo od wejścia, a Zaimis dwa stoliki dalej; towarzyszył mu marynarz greckiej floty handlowej, wyraźnie zdegustowany otoczeniem. Wasilij wypił dobrze oziębioną wódkę, bezskutecznie starając się zabić smak podłego kawioru, który mu podano. W drzwiach pojawił się młody szyfrant, dostrzegł Taleniekowa i lawirując między kelnerami i gośćmi, ruszył do jego stolika. W oczach za grubymi szkłami malowała się radość, strach i tysiące pytań. - To się po prostu nie mieści w głowie! - powiedział siadając. - Czego oni od ciebie chcą? - Zapytaj raczej, czego nie chcą - odparł Wasilij. - Nie chcą o niczym słyszeć, o niczym wiedzieć, nie chcą powstrzymać zbrodniarzy... Na razie nic więcej nie mogę powiedzieć. - Ale Ŝeby wydać na ciebie wyrok... Nie do pojęcia! - Nie martw się. Wrócę, jak to się mówi, w pełni zrehabilitowany. - Taleniekow uśmiechnął się i połoŜył rękę na ramieniu młodego przyjaciela. - Pamiętaj, są jeszcze w Moskwie uczciwi ludzie, którzy przedkładają interesy kraju nad własne ambicje i obawy. I zawsze tacy będą. Przyjmą mnie z otwartymi ramionami i podziękują za to, co zrobiłem. Wierz mi. Ale nie traćmy czasu. Masz depeszę? Chłopak rozwarł dłoń. LeŜała w niej złoŜona w maleńki kwadrat kartka. - Na wszelki wypadek, gdybym musiał ją wyrzucić, zapamiętałem treść - powiedział, wręczając Wasilijowi świstek. Taleniekow przeczytał depeszę z Waszyngtonu i ciarki mu przeszły po plecach. Zapraszam. Schrankenwarten pięć bramek, Unter den Linden. Přeclava zero. Praga. Bis. Zero. Czekam. Bis. Zero. Beowulf Agate. - Ludzie się nie zmieniają - szepnął były strateg KGB. - O co chodzi? - zainteresował się szyfrant, - Nie uŜywaliśmy tego kodu. Nic nie rozumiem. - Nić dziwnego - powiedział Wasilij tonem, w którym brzmiał zawód i gniew. - To kombinacja dwóch szyfrów, naszego i ich. Naszego z czasów, kiedy pracowałem w Berlinie Wschodnim; ich z czasów Pragi. Ale depeszy nie nadał mój znajomy z Brukseli. Wysłał ją morderca, który nigdy nie będzie miał dosyć zabijania. Wszystko stało się tak nagle, Ŝe o ukryciu się nie było mowy. Grecki marynarz, który siedział twarzą do wejścia, pierwszy dostrzegł nadchodzących. - Uwaga! - krzyknął. - Cuchnące kozy! 86
Taleniekow podniósł głowę. Szyfrant obrócił się na krześle. W odległości sześciu metrów od ich stolika, w przejściu, którym chodzili kelnerzy z tacami, stało dwóch męŜczyzn. Widać było, Ŝe nie przyszli do restauracji na kolację. Twarze mieli skupione, ich wzrok omiatał badawczo salę; na pewno nie szukali przyjaciół. - O, BoŜe! - powiedział półgłosem szyfrant, odwracając się do Wasilija. - Wykryli telefon i zamontowali podsłuch. Obawiałem się tego! - Nie, przyszli za tobą - oznajmił Taleniekow, spoglądając w stronę Zaimisa; idiota podnosił się z krzesła! - Wiedzą, Ŝe jesteśmy przyjaciółmi i dlatego cię śledzili. Ale telefonu nie znaleźli. Gdyby byli pewni, Ŝe mnie tu zastaną, przysłaliby pułk wojska. Ci dwaj są z tutejszej WKR, poznaję ich. Teraz spokojnie, zdejmij kapelusz, zsuń się z krzesła i skręć w korytarz wiodący do toalety. Tam jest tylne wyjście, pamiętasz? - Oczywiście, oczywiście - wybełkotał nerwowo chłopak. Wstał i skuliwszy ramiona skierował się w stronę wąskiego korytarza, odległego o jakieś trzy metry. Jako szyfrant nie miał jednak doświadczenia w takich sytuacjach. Wasilij był zły na siebie, Ŝe kazał mu wstać, bo jeden z agentów WKR natychmiast wypatrzył chłopaka i ruszył za nim, odpychając na bok kelnerów. Nagle ujrzał Taleniekowa i błyskawicznie sięgnął pod rozpiętą marynarkę, Ŝeby wyciągnąć broń. Wtedy z krzesła podniósł się grecki marynarz; zataczając się i wymachując rękami, jakby ledwo mógł utrzymać równowagę po wypiciu zbyt wielu wódek, zastąpił agentowi drogę, a kiedy ten usiłował go odsunąć, warknął coś pijackim tonem i pchnął agenta z taką siłą, Ŝe Rosjanin wylądował na stole. Talerze pełne jedzenia pospadały z brzękiem na podłogę. Wasilij zerwał się z miejsca, dopadł jednym susem szyfranta i pociągnął go w stronę korytarza. Wtem zobaczył Amerykanina. Zaimis stał, ściskając w ręce pistolet. Idiota! - Schowaj broń! - ryknął Taleniekow. - Nie... Za późno. Rozległ się strzał, wyraźnie słyszalny mimo zgiełku, który panował w restauracji, a który chwilę później przerodził się w prawdziwą wrzawę. Agent CIA chwycił się za pierś i zwalił na podłogę; koszula pod marynarką zaczerwieniła się od krwi. Wasilij złapał szyfranta za ramię i pchnął go korytarzem w stronę tylnego wyjścia. Kolejny strzał. Ciało szyfranta wygięło się w łuk, z gardła chlusnęła mu krew. Kula przebiła mu szyję na wylot. Taleniekow rzucił się na podłogę. Usłyszał trzeci strzał, a po nim rozdzierający krzyk, wybijający się z kakofonii innych przeraźliwych wrzasków. W korytarzu pojawił się nagle grecki marynarz; w ręce trzymał pistolet. 87
- Czy jest tu jakieś zapasowe wyjście? - spytał łamanym angielskim. - Musimy spływać! Jeden z tych szpiclów zwiał. Sprowadzi innych! Taleniekow dźwignął się z ziemi i skinął na Greka, Ŝeby biegł za nim. Wpadli obaj przez drzwi do kuchni, gdzie tłoczyli się przeraŜeni kelnerzy i kucharze, a stamtąd wydostali się na zewnątrz. Skręcili w lewo i puścili się pędem przez labirynt pogrąŜonych w mroku ulic ze starymi kamienicami, aŜ znaleźli się poza centrum Sewastopola. Biegli tak jeszcze ze dwa kilometry. Wasilij znał niemal kaŜdą piędź miasta, ale to Grek rzucał komendy, gdzie mają skręcić. Na jakiejś bocznej, słabo oświetlonej uliczce, marynarz chwycił Taleniekowa za ramię. Był bez tchu. - MoŜemy chwilę odpocząć - powiedział, łapiąc oddech. - Tu nas nie znajdą. - Fakt, tu nie będą szukali - przyznał Wasilij, spoglądając na eleganckie bloki. - Najlepiej kryć się w zamoŜnych dzielnicach. Mieszkańcy nie lubią rozrób; jeśli tylko coś się dzieje, dzwonią na policję. Gliny o tym wiedzą, więc sami nie przyjeŜdŜają. - No dobrze, moŜemy chwilę odpocząć. Ale co potem? Muszę się zastanowić. - Statek odpada? - spytał Grek, dysząc cięŜko, po czym sam skinął głową. - Tak, chyba odpada. - Zaimis miał przy sobie wszystkie papiery. A co gorsza, równieŜ moją broń. Za godzinę przystań będzie się roić od agentów. Grek z zainteresowaniem przyjrzał się w mroku swojemu towarzyszowi. - A więc wielki Taleniekow ucieka z Rosji. Gdyby został, byłby trupem. - Tu nie chodzi o Rosję, a o tych, którym strach odjął rozum. Rzeczywiście muszę wyjechać, na pewien czas. Ale jak to zrobić? - Jest sposób - powiedział marynarz. - Udamy się na południe, w góry, wzdłuŜ północno-zachodniego wybrzeŜa. Za trzy dni będziesz w Grecji. - Czym się udamy? - Do Odessy jedzie konwój cięŜarówek, które potem... Taleniekow siedział na twardej ławce w głębi cięŜarówki. Przez trzepoczące brezentowe klapy sączyło się blade światło świtu. Wkrótce pasaŜerowie, a wśród nich i on, wpełzną pod deski podłogi, gdzie przesiedzą - w milczeniu i bez ruchu - na ukrytej platformie zamontowanej między osiami, dopóki cięŜarówka nie minie punktu granicznego. Ale na razie jeszcze przez godzinę mogli prostować kości i oddychać powietrzem, które nie składało się z samych spalin i smarów. Sięgnął do kieszeni i wyjął depeszę z Waszyngtonu, kartkę, która kosztowała juŜ Ŝycie trzech ludzi. 88
Zapraszam. Schrankenwarten pięć bramek, Unter den Linden. Přeclava zero. Praga. Bis. Zero. Czekam. Zero. Beowulf Agate. Dwa szyfry. Znaczenie jedno. Taleniekow napisał pod spodem właściwy tekst. Przyjedź, przekrocz granicę, wykończ mnie jak wykończyłeś o piątej po południu osobę na Unter den Linden. Złamałem i załatwiłem twojego kuriera, tak jak poprzednio w Pradze, na ulicy Přeclava. Czekam; ciebie teŜ załatwię. Scofield Poza brutalnym morderstwem, najbardziej poruszyło Taleniekowa to, Ŝe depesza potwierdzała, iŜ wróg został zwolniony z pracy w wywiadzie. ZwaŜywszy na to, co zrobił, najwyraźniej w napadzie patologicznej furii, moŜna się było domyślać, Ŝe rozstanie z wywiadem nie przebiegło gładko. Ale nie ulegało wątpliwości, Ŝe nastąpiło: gdyby Scofield nadal pracował w Departamencie Stanu, nie pozwoliłby sobie na zabicie kuriera, który przybył do niego w takich szczególnych okolicznościach. Bo, bez względu na wszystko, Scofield był profesjonalistą. Burza w Waszyngtonie przyniosła zgubę Beowulfowi Agate. Zniszczyła go. Podobnie jak burza w Moskwie zniszczyła głównego stratega, Taleniekowa. Wytworzyła się dziwna, wręcz groteskowa sytuacja. Dwaj zaprzysięŜeni wrogowie padli ofiarami knowań matarezowców, ale tylko jeden z nich zdawał sobie z tego sprawę. Drugi, nieświadom niczego, chciał rozdrapywać stare rany i na nowo przelewać krew. Wasilij schował kartkę do kieszeni i westchnął. Kilka najbliŜszych dni wypełnią mu długie, Ŝmudne podchody; dwaj doświadczeni agenci będą się tropić nawzajem, aŜ wreszcie staną twarzą w twarz. Albo się pozabijamy, Beowulf Agate, albo zaczniemy rozmawiać.
89
7. Podsekretarz stanu Daniel Congdon poderwał się z fotela, trzymając w ręce słuchawkę. Dawno temu, kiedy jeszcze pracował w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa, odkrył, Ŝe najłatwiej jest zachować opanowanie w sytuacjach kryzysowych, jeśli rozładuje się napięcie, wykonując jakiś gwałtowny ruch. A na stanowisku Congdona najistotniejsze było właśnie opanowanie lub przynajmniej jego pozory. Sekretarz stanu, wyraźnie niezadowolony, wyłuszczył mu szczegóły najnowszego kryzysu. Cholera, ten dopiero był opanowany; glos miał zimny jak lód. - Odbyłem prywatną rozmowę z radzieckim ambasadorem - oznajmił. - Obydwaj uwaŜamy, Ŝe nie naleŜy podawać do wiadomości publicznej tego, co się stało. Trzeba zatrzymać Scofielda, to najwaŜniejsza sprawa. - Jest pan pewien, Ŝe to Scofield? Nie mogę uwierzyć! - Dopóki nie dostarczy nam niepodwaŜalnych dowodów, Ŝe w ciągu ostatnich czterdziestu godzin był o tysiąc kilometrów od Waszyngtonu, musimy przyjąć, Ŝe to on. śaden inny pracownik wywiadu nie zrobiłby czegoś podobnego. To niewiarygodne! Niewiarygodne? To po prostu nie mieściło się w głowie! O ósmej trzydzieści rano, w porze największego ruchu w Waszyngtonie, przed ambasadę radziecką zajechała taksówka z martwym Rosjaninem na tylnym siedzeniu. Kierowca taksówki nie wiedział nic poza tym, Ŝe zabrał dwóch pijanych facetów, z których jeden był tak wstawiony, Ŝe nie mógł się utrzymać na nogach. Gdzie u licha podział się drugi pijaczyna? Mówił jak typowy Rusek. Miał kapelusz i ciemne okulary, bo - jak powiedział - po całonocnym chlaniu wódy słońce potwornie go razi w oczy. Jak to się stało, Ŝe znikł? A czy z tym gościem z tyłu wszystko w porządku? Wygląda paskudnie. - Co to za Rosjanin, panie sekretarzu? - Pracownik ich wywiadu zatrudniony w Brukseli. Ambasador powiedział mi, Ŝe nikt z KGB nie miał pojęcia, Ŝe facet jest w Waszyngtonie. - MoŜe chciał nawiać? - Nic za tym nie przemawia. - A jeśli pominąć sposób, w jaki agent został załatwiony, co wskazuje na to, Ŝe Scofield miał z tą sprawą cokolwiek wspólnego? Sekretarz stanu odpowiedział dopiero po chwili, starannie dobierając słowa. - Musi pan zrozumieć, panie Congdon, Ŝe ambasador i ja znamy się od kilkudziesięciu lat; łączy nas
90
wyjątkowa więź. MoŜemy rozmawiać ze sobą nie tyle dyplomatycznie, co szczerze. Z pełnym zaufaniem, Ŝe to, co sobie mówimy, mówimy nieoficjalnie. - Rozumiem, panie sekretarzu - odparł Congdon, świadom, Ŝe nigdy nie będzie się mógł powołać na to, co za chwilę usłyszy. - Człowiek, którego trupa znaleziono w taksówce, naleŜał do grupy KGB działającej dziesięć lat temu w Berlinie Wschodnim. Sądząc po pańskiej decyzji dotyczącej Scofielda, znane są panu jego akta. - Chodzi o jego Ŝonę? - Congdon usiadł. - Czy ten facet to jeden z tych, którzy zabili mu Ŝonę? - Ambasador o niej nie wspominał; powiedział tylko, Ŝe zamordowany był członkiem stosunkowo niezaleŜnej sekcji KGB działającej w Berlinie Wschodnim przed dziesięciu laty. - Sekcją kierował strateg KGB nazwiskiem Taleniekow. To on wydawał rozkazy. - Zgadza się - potwierdził sekretarz stanu. - Rozmawialiśmy o nim i o incydencie, który miał miejsce kilka lat później w Pradze. Nam teŜ przyszło do głowy, Ŝe moŜe istnieć związek między tymi sprawami. Wydaje się to wielce prawdopodobne. - Tak? - Tak. Wasilij Taleniekow znikł przed dwoma dniami. - Znikł? - Właśnie, panie Congdon. Jest się nad czym zastanowić. Taleniekow dowiedział się, Ŝe mają go przenieść na emeryturę, więc sporządził sobie fałszywe papiery i znikł. - Scofield teŜ został zwolniony... - powiedział cicho Congdon, częściowo do siebie, częściowo do słuchawki. - Właśnie - rzekł sekretarz stanu. - Znaleźli się w podobnej sytuacji i stąd wyniknął problem, którym musimy się zająć. Dwóch zwolnionych specjalistów opętanych manią zrobienia tego, czego nie mogli uczynić, póki byli na słuŜbie. Zabicia jeden drugiego. Wszędzie mają kontakty, ludzi, którzy z róŜnych powodów będą wobec nich lojalni. Ich osobista wendeta moŜe spowodować ogromne kłopoty dla obu naszych rządów w tych jakŜe istotnych miesiącach zawiązującego się porozumienia. Nie wolno na to pozwolić. Dyrektor OPKON-u zmarszczył brwi; nie do końca zgadzał się z wnioskami sekretarza stanu. - Przed trzema dniami rozmawiałem ze Scofieldem - oznajmił. - Nie sprawiał wraŜenia człowieka, który pała gniewem i Ŝądzą zemsty. To po prostu zmęczony agent; człowiek, który długo Ŝył nienormalnie. Przez wiele, wiele lat. Powiedział mi, Ŝe pragnie
91
teraz tylko spokoju; brzmiało to szczerze. Zresztą rozmawiałem o nim z Robertem Winthropem, który w pełni podziela moje zdanie. Twierdzi... - Winthrop guzik wie - przerwał niespodziewanie ostrym tonem sekretarz stanu. Robert Winthrop to genialny polityk, ale na temat przemocy ma wiedzę wyłącznie teoretyczną. Niech pan nie zapomina, panie Congdon, Ŝe Scofield zabił tego agenta z Brukseli. - MoŜe istniały okoliczności, o których nam nie wiadomo. - CzyŜby? - Sekretarz stanu zrobił pauzę; kiedy ponownie się odezwał, trudno było nie odgadnąć znaczenia ukrytego za jego słowami. - Jeśli faktycznie istniały, to, moim zdaniem, mamy do czynienia z potencjalnie znacznie bardziej groźną sytuacją niŜ prywatna wojna między agentami. Scofield i Taleniekow wiedzą więcej o działalności słuŜb wywiadowczych obu krajów niŜ ktokolwiek inny. Nie wolno pozwolić, Ŝeby nawiązali ze sobą kontakt, ani jako wrogowie, którzy chcą się wzajem zlikwidować, ani z jakiegokolwiek innego powodu. Czy wyraŜam się dość jasno, panie Congdon? Pańskim obowiązkiem jako dyrektora Operacji Konsularnych jest nie dopuścić do tego. Wyeliminowanie Scofielda z gry jest konieczne; musi pan tylko zdecydować, jak najlepiej to zrobić. Nie obchodzi mnie, jak się pan go pozbędzie, ale on nie moŜe nam zawadzać! Daniel Congdon usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Przez chwilę trwał bez ruchu. Po raz pierwszy w czasie długich lat słuŜby otrzymał tak wyraźny rozkaz zlikwidowania agenta. Rozkaz nie został oczywiście wypowiedziany wprost, lecz nie ulegało najmniejszej wątpliwości, o co chodzi. Podsekretarz opuścił słuchawkę na widełki i sięgnął po inny telefon, który stał po lewej stronie biurka. Nacisnął przycisk i wykręcił trzy cyfry. - Dział Bezpieczeństwa Wewnętrznego - oznajmił męski glos. - Tu podsekretarz Congdon. Zatrzymajcie Brandona Scofielda. Macie wszystkie informacje. Zdjąć go natychmiast. - Chwileczkę, panie sekretarzu - powiedział grzecznie dyŜurny. - Chyba dwa dni temu otrzymaliśmy sprawozdanie z inwigilacji Scofielda, inwigilacji drugiego stopnia. Zaraz sprawdzę na komputerze. Mam tu wszystkie dane. - Dwa dni temu? - Tak, panie sekretarzu. JuŜ widzę na monitorze. Scofield wyprowadził się z hotelu szesnastego, mniej więcej o dwudziestej trzeciej. - Szesnastego? Dziś jest dziewiętnasty. - Tak, panie sekretarzu. Wiadomość otrzymaliśmy wkrótce po tym, jak opuścił hotel. Kierownictwo poinformowało nas w ciągu niespełna godziny. 92
- Gdzie jest Scofield teraz? - Zostawił dwa adresy, choć nie podał, kiedy się gdzie pojawi. Pierwszy, to adres siostry w Minneapolis, a drugi, to adres hotelu w Charlotte Amalie, na amerykańskich Wyspach Dziewiczych. - Sprawdziliście? - Oczywiście. Siostra naprawdę istnieje i mieszka w Minneapolis, a w hotelu w Charlotte Amalie jest rezerwacja na nazwisko Scofielda; pokój opłacono z góry od siedemnastego. Pieniądze zostały wysłane przekazem z Waszyngtonu. - Więc Scofield jest w Charlotte Amalie? - Dziś w południe go tam nie było. Dzwoniliśmy; jeszcze się nie zjawił. - A u siostry? - spytał szybko Congdon. - TeŜ dzwoniliśmy. Potwierdziła, Ŝe telefonował do niej i mówił, Ŝe przyjedzie, ale nie precyzował kiedy. Powiedziała, Ŝe to normalne, wpada do niej, kiedy mu wygodnie. Spodziewa się go w ciągu tygodnia. Dyrektor OPKON-u znów miał ochotę zerwać się z fotela, ale się powstrzymał. - Czy to znaczy, Ŝe nie wiecie, gdzie jest? - Rzecz polega na tym, panie sekretarzu, Ŝe I-dwa to tylko gromadzenie informacji o ruchach inwigilowanego, a nie ciągły kontakt wizualny. Zaraz ogłosimy pierwszy stopień. Z Minneapolis nie będzie najmniejszych trudności, gorzej z Wyspami Dziewiczymi. - Dlaczego? - Nie mamy tam swoich ludzi. Nikt nie ma. Daniel Congdon wstał z fotela. - Czegoś tu nie rozumiem. Mówi pan, Ŝe prowadzona jest inwigilacja drugiego stopnia, choć wydałem jasne polecenie, Ŝe wszystkie jego ruchy mają być skrupulatnie notowane. Dlaczego od razu nie zaczęto prowadzić inwigilacji pierwszego stopnia? Dlaczego nie śledzono go cały czas? - Nie ja o tym decyduję, panie sekretarzu, ale chyba mogę to panu wyjaśnić odpowiedział niepewnie dyŜurny z Działu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. - Gdyby rozpoczęto inwigilację pierwszego stopnia, Scofield na pewno by to zauwaŜył, a wtedy... no, po prostu ze zwykłej przekory postarałby się, Ŝebyśmy go zgubili. - A tak Ŝeście go nie zgubili? Znajdźcie go czym prędzej! Proszę dzwonić do mnie co godzinę i meldować o stanie poszukiwań!
93
Congdon opadł gniewnie na fotel, ciskając słuchawkę z taką siłą na widełki, Ŝe telefon zabrzęczał. Przez chwilę patrzył na aparat, po czym znów podniósł słuchawkę i wykręcił inny numer. - Dział Łączności Międzynarodowej, Andros - powiedział kobiecy głos. - Panno Andros, tu podsekretarz Congdon. Proszę natychmiast przysłać do mnie szyfranta. Kod A, supertajne, bezwzględne pierwszeństwo. - Naglą sprawa, panie sekretarzu? - Tak jest, panno Andros. Tekst będzie gotów do wysłania w ciągu pół godziny. Proszę przygotować kanały do Amsterdamu, Marsylii... i Pragi. Scofield usłyszał kroki w hallu i wstał z fotela. ZbliŜył się do drzwi i spojrzał przez wizjer na zewnątrz. Korytarzem przeszedł jakiś męŜczyzna, ale minął obojętnie drzwi apartamentu, w którym zatrzymał się posłaniec Taleniekowa. Bray wrócił do fotela i ponownie usiadł; odchylił głowę na brzeg oparcia i utkwił wzrok w suficie. Od nocnego pościgu ulicami Waszyngtonu upłynęły trzy dni - trzy dni temu zlikwidował posłańca Taleniekowa; posłańca, który przed dziesięciu laty, na Unter den Linden, wystąpił w roli mordercy. Była to dziwna noc i dziwny pościg, który mógł się zakończyć inaczej. Agent nie musiał zginąć, gdyŜ potrzeba zabicia go stopniowo w Brayu wygasła; juŜ niewiele rzeczy potrafiło wzbudzić w nim ogień i niewiele było spraw, w które nadal wtórzył. Agent sam ściągnął na siebie śmierć. PrzeraŜony, wyciągnął długi, ostry jak brzytwa nóŜ ukryty pod poduszką hotelowego fotela i rzucił się na Braya. Bray zabił go w obronie własnej; nie było to morderstwo z premedytacją, jakie wcześniej rozwaŜał na ulicy. Nic się nie zmienia. Posłaniec Taleniekowa był przekonany, Ŝe Beowulf Agate chce się oddać Rosjanom i wierzył, Ŝe jeśli sprowadzi go do Moskwy, otrzyma wielki lśniący order i wszystkie związane z tym przywileje. - Nabrał cię - powiedział posłańcowi Bray, czytając telegram w apartamencie hotelowym Rosjanina na Nebraska Avenue. - NiemoŜliwe! - zawołał tamten. - Nie Taleniekow! - Właśnie on. Specjalnie przysłał ciebie, faceta z Unter den Linden, bo wiedział, Ŝe zawsze i wszędzie cię rozpoznam. Liczył na to, Ŝe stracę panowanie i natychmiast cię zabiję. Tu, w Waszyngtonie, na ulicy. A to sprawi, Ŝe będę miał przykrości... Ale ja wolałem cię złapać. - Mylisz się! To miał być biały kontakt! - Tak jak Berlin Wschodni, co, ty skurwysynu?! 94
- Co chcesz zrobić? - Zapracować na swoją emeryturę. Zabieram cię do naszej siedziby. - Nie! - Tak. I wtedy Rosjanin rzucił się na Scofielda. Od tej krótkiej walki minęły trzy dni. Trzy dni temu Scofield dostarczył zwłoki posłańca do ambasady radzieckiej i wysłał szyfr do Sewastopola. Przez cały ten czas nikt jednak nie zbliŜył się do drzwi po drugiej stronie korytarza; było to co najmniej dziwne. Apartament wynajmowała na stale firma maklerska z Berna w Szwajcarii, niby dla swoich pracowników przyjeŜdŜających w interesach do Waszyngtonu. Ale Bray wiedział, Ŝe nie naleŜy się spodziewać szwajcarskich biznesmenów; apartament słuŜył agentom KGB. Scofield postanowił zmusić Rosjan do działania. Zaszyfrowany telegram oraz zwłoki posłańca dostarczone pod drzwi ambasady miały skłonić przeciwników do sprawdzenia apartamentu. A jednak w hotelu nie pojawił się nikt; było to całkiem niezrozumiałe. Chyba Ŝe Taleniekow nie do końca kłamał i rzeczywiście działał sam. Jeśli tak, istniało tylko jedno wytłumaczenie: radziecki morderca został zwolniony ze słuŜby i przed wyjazdem w okolice Grasnowa, gdzie miał prowadzić samotne Ŝycie emeryta, postanowił raz na zawsze załatwić porachunki ze swoim największym wrogiem. Po zajściu w Pradze poprzysiągł Brayowi zemstę, to było zupełnie jasne. Dopadnę cię, Beowulf Agate. Nie będziesz znał dnia ani godziny. Na moich oczach wyzioniesz ducha. śycie brata za Ŝycie Ŝony. śycie męŜa za Ŝycie brata. Zemsta płynąca z nienawiści, której nic nie mogło ugasić. Dopóki jeden z nich nie zginie, Ŝaden nie zazna spokoju. Lepiej z góry znać zamiary Taleniekowa, pomyślał Bray, niŜ dowiedzieć się o nich na zatłoczonej ulicy lub na pustej plaŜy dopiero wtedy, gdy dostanie się noŜem w brzuch albo gdy kula wystrzelona z kępy sitowia porastającego piaszczystą wydmę roztrzaska czaszkę. Śmierć posłańca była przypadkowa, lecz Taleniekow po prostu musi zginąć. Dopóki się nie spotkają, Ŝaden nie zazna spokoju, ale spotkanie przeŜyje tylko jeden. Musi ściągnąć Rosjanina do Waszyngtonu. Taleniekow wykonał pierwszy ruch, dokonując tym samym podziału ról. Był więc myśliwym. Zastosowana przez Braya strategia była jak z podręcznika: zostawić myśliwemu wyraźny trop, po którym będzie się posuwał, aŜ w odpowiedniej, najmniej oczekiwanej przez niego chwili trop się urwie; zanim zdezorientowany myśliwy zdąŜy się zabezpieczyć, sam stanie się ofiarą.
95
Podobnie jak Bray, Taleniekow mógł swobodnie podróŜować po całym świecie, za zgodą przełoŜonych lub bez. Przez lata obydwaj zdobyli doświadczenie: wiedzieli, gdzie się kupuje fałszywe dokumenty, znali setki ludzi gotowych zapewnić im schronienie albo transport, a takŜe dostarczyć przebranie oraz broń - kaŜdego rodzaju i w dowolnej ilości. Jedyne, co do tego było potrzebne, to kontakty i pieniądze. Obydwaj mieli jedno i drugie. Wynikało to z ich zawodu; kontakty wyrobili sobie bez trudu, zgromadzenie pieniędzy trwało nieco dłuŜej, musieli jednak je zebrać, Ŝeby uniknąć biurokratycznych opóźnień związanych z przekazywaniem gotówki przez centralę. KaŜdy dobry agent tak postępował. ZawyŜając koszty prowadzonych przez siebie operacji, gromadził fundusze, którymi mógł dysponować do woli, lokując je na kontach bankowych w róŜnych krajach o stabilnej gospodarce. Celem nie było ani okradanie macierzystego wywiadu, ani chęć wzbogacenia się, lecz przetrwanie. KaŜdy agent, któremu z winy centrali zdarzyło się raz czy dwa znaleźć w tarapatach, bez centa przy duszy, szybko przekonywał się, Ŝe musi zdobyć odpowiednie środki, aby stać się od niej niezaleŜnym. Bray miał konta na róŜne nazwiska w ParyŜu, Monachium, Londynie, Genewie i Lizbonie. Jak wszyscy, unikał Rzymu i państw komunistycznych: system bankowy we Włoszech zakrawał na paranoję, a w Europie Wschodniej był zbyt skorumpowany. Rzadko myślał o tych pieniądzach; zawsze sądził, Ŝe po wycofaniu się ze słuŜby, odda je z powrotem. Gdyby Congdon nie aranŜował jego zwolnienia w tak skomplikowany sposób i nie zdradził się z tym, Ŝe najbardziej ucieszyłoby go, jeśli Scofielda trafiłby szlag, Bray pewnie wróciłby nazajutrz i rozliczył się ze wszystkich finansów. Ale teraz było juŜ za późno. Postępowanie podsekretarza stanu przekreśliło tę moŜliwość. Nikt nie oddaje z własnej, nie przymuszonej woli kilkuset tysięcy dolarów facetowi, który stara się - wprawdzie nieumiejętnie - sprzątnąć go z powierzchni ziemi, w dodatku w taki sposób, Ŝeby samemu nie zabrudzić sobie rąk. Scofield przypomniał sobie, Ŝe właśnie na tego rodzaju mordach skrytobójcy Matarese'a zbijali niegdyś spory szmal. Ale to byli mordercy do wynajęcia, zorganizowani na podobnych zasadach co w dwunastym wieku asasyni Hasana Sabbaha. Nigdy później nikomu nie udało się powołać takiej organizacji; zresztą w porównaniu z nimi Daniel Congdon był po prostu nędznym neptkiem. Congdon. Scofield parsknął śmiechem i sięgnął do kieszeni po papierosy. Nowy dyrektor Operacji Konsularnych nie był wcale durniem - głupotą byłoby go lekcewaŜyć - lecz cechowała go ta sama mentalność co innych szefów słuŜb wywiadowczych. Prawie Ŝaden nie rozumiał, co dzieje się z człowiekiem pracującym jako agent; lubili wygłaszać o podwładnych róŜne banały ubrane w terminy zapoŜyczone z psychologii, mówić o ich tendencjach do 96
depresji i uŜalania się nad sobą, lecz nie wiedzieli, jak funkcjonują naprawdę i jak pokrętnie reagują na bodźce. Nie wiedzieli lub woleli nie wiedzieć, poniewaŜ trudno byłoby im się pogodzić z faktem, Ŝe ich podwładni nie są normalnymi ludźmi, a Ŝadna słuŜba wywiadowcza na świecie nie chce się przyznać, Ŝe zatrudnia osoby wykoślawione psychicznie. Rzecz jednak polega na tym, Ŝe patologiczne formy zachowania są czymś normalnym dla agenta i nie ma w tym nic dziwnego. Wszyscy agenci rozumują w znacznym stopniu jak kryminaliści, nawet jeśli nie mają na sumieniu jakichkolwiek przestępstw. Głównie myślą o tym, jak zabezpieczyć własną skórę; z czasem staje się to ich drugą naturą. Tak właśnie było w wypadku Braya. Podczas gdy posłaniec Taleniekowa siedział naprzeciw niego w hotelu na Nebraska Avenue, Bray wykonał kilka telefonów. Najpierw zadzwonił do siostry w Minneapolis; powiedział, Ŝe za dwie godziny wylatuje w jej strony i zajrzy do niej w ciągu najbliŜszych dni. Następnie połączył się z przyjacielem w Maryland, zapalonym wędkarzem, w którego domu cały jeden pokój zajmowały wypchane ryby, trofea jego morskich łowów; spytał go, czy zna jakiś dobry, nieduŜy hotelik na Karaibach, w którym od ręki moŜna wynająć pokój. Okazało się, Ŝe przyjaciel miał z kolei przyjaciela, który był właścicielem hotelu w Charlotte Amalie i zawsze trzymał w rezerwie parę wolnych pokoi dla stałych gości i ich znajomych. Wędkarz obiecał do niego zadzwonić. Tak więc, gdyby ktoś chciał sprawdzić, to szesnastego wieczorem Bray wybierał się w okolice Minneapolis... albo na Karaiby. Zarówno jedno miejsce jak i drugie dzieliło od Waszyngtonu dwa tysiące kilometrów z okładem, a tymczasem Bray, nie obserwowany przez nikogo, pozostał na miejscu, ani na moment nie wychodząc z pokoju hotelowego znajdującego się po drugiej stronie korytarza od apartamentu wynajmowanego przez Rosjan. IleŜ razy wbijał to do głowy młodszym, mniej doświadczonym agentom! Nawet by nie zliczył. Trudno jest zauwaŜyć człowieka stojącego nieruchomo w tłumie, lecz jeszcze trudniej dostrzec go wówczas, kiedy myśli się, Ŝe jest w ruchu. Proste. Ale Taleniekow nie był prostym przeciwnikiem i sytuacja komplikowała się z upływem kaŜdej godziny. NaleŜało rozwaŜyć wszystkie ewentualności. Prawdopodobnie hotel na. Nebraska Avenue stanowił metę znaną tylko radzieckiemu strategowi i jego posłańcowi. Taleniekow mógł od dawna opłacać apartament przez Berno i trzymać go na jakąś nagłą okoliczność. Nikt w ambasadzie radzieckiej nie musiał o tym wiedzieć; zresztą KGB miało tysiące róŜnych met. Jeśli tak - a było to najbardziej sensowne wytłumaczenie - to Taleniekow działał nie tylko na własną rękę, lecz równieŜ wbrew interesom KGB. Znaczyło to, Ŝe osobistą wendetę 97
stawia wyŜej niŜ lojalność wobec swojego rządu, jeśli to pojęcie w ogóle miało dla niego jeszcze jakieś znaczenie, bo dla Scofielda juŜ nie. Tak, to było jedyne wytłumaczenie. W przeciwnym razie apartament roiłby się od Rusków. Mogli odczekać dwadzieścia cztery godziny, od biedy i trzydzieści sześć, Ŝeby upewnić się, czy hotel nie jest obserwowany przez FBI, ale na pewno nie czekaliby dłuŜej, nawet gdyby zauwaŜyli amerykańskich agentów; po prostu postaraliby się odwrócić ich uwagę. Bray instynktownie czul, Ŝe ma rację; tak mu mówił szósty zmysł, rozwinięty i sprawdzony przez lata do tego stopnia, Ŝe mógł w pełni na nim polegać. Teraz musiał wczuć się w Taleniekowa, myśleć tak, jak myślał Rosjanin. Tylko w ten sposób mógł się zabezpieczyć przed noŜem w brzuch lub strzałem w głowę. Tylko w ten sposób mógł szybko doprowadzić
wszystko
do
końca,
Ŝeby
codziennie
się
nie
zastanawiać,
jakie
niebezpieczeństwo kryje się w cieniu. Albo pośród tłumu. Agent KGB nie miał wyboru; kolejny ruch naleŜał do niego. Musiał przyjechać do Waszyngtonu. I udać się tam, gdzie urywał się trop: w tym wypadku do mety po drugiej stronie hotelowego korytarza. W ciągu najbliŜszych dni, a moŜe tylko godzin, Wasilij Taleniekow wyląduje na lotnisku Dulles. Wówczas rozpoczną się łowy. Ale Rosjanin nie był w ciemię bity; na pewno będzie spodziewał się pułapki. Nie przyjdzie sam, lecz opłaci i przyśle kogoś na wabia, kogoś całkiem nie zorientowanego w sprawie. MoŜe przypadkowego współpasaŜera, z którym specjalnie postara się zaznajomić podczas lotu, albo jedną z wielu osób, z których usług juŜ wcześniej korzystał w Waszyngtonie, tak zwanych “ślepych kontaktów” - kobiet i męŜczyzn nie mających najmniejszego pojęcia, Ŝe Europejczyk płacący im tak hojnie za róŜne przysługi to strateg KGB. Przyśle albo jednego wabika, albo od razu kilka, a wśród nich jednego lub kilka ptaków. “Wabiki” nie wiedziały nic; były Wyłącznie przynętą. “Ptaki” natomiast obserwowały teren i podnosiły alarm, kiedy “zwierz” - czyli wróg - rzucał się na nie. Wabiki i ptaki; nimi właśnie posłuŜy się Taleniekow. Ktoś zjawi się w hotelu na Nebraska Avenue. Jedyna instrukcja, jaką otrzyma, to Ŝe ma wejść do apartamentu: nie będzie znał Ŝadnego nazwiska, Ŝadnego numeru telefonu, nic, co mogłoby się Scofieldowi przydać. A w pobliŜu będą krąŜyć ptaki: czekać i patrzeć, czy zwierz rzuci się na wabika. Kiedy zauwaŜą zwierza, natychmiast zawiadomią myśliwego. A to znaczy, Ŝe on równieŜ będzie gdzieś w pobliŜu. Na pewno taką strategię wybrał Taleniekow, bo Ŝadna inna nie była moŜliwa; dokładnie identyczną zamierzał posłuŜyć się Scofield. Taleniekow potrzebował trzech, 98
czterech - góra pięciu osób; zbierze je bez problemu. Cała operacja była mało skomplikowana; wymagała tylko kilku telefonów z lotniska, kilku spotkań w restauracji w śródmieściu. ZwaŜywszy na wartość zwierza, była w dodatku bardzo tania. Za drzwiami rozległy się głosy. Bray wstał z fotela i podszedł szybko do wizjera. Po drugiej stronie korytarza elegancko ubrana kobieta mówiła coś do boya hotelowego, który niósł jej podręczną torbę. Nie walizkę, nie bagaŜe, z jakimi się leci przez Atlantyk, lecz nieduŜą torbę. Skoro zjawił się wabik, ptaki musiały być niedaleko. A więc Taleniekow wylądował; rozpoczęły się łowy. Kobieta i boy weszli do apartamentu. Bray ruszył do telefonu. Pora przystąpić do kontroperacji. Potrzebował czasu; moŜe dwóch, moŜe trzech dni. Teraz gra szła o to, kto kogo zmusi do wykonania kolejnego ruchu. Nie korzystając z centrali hotelowej, sam wykręcił numer wędkarza w Maryland. Przysłonił mikrofon prawą dłonią i mówił przez lekko rozsunięte palce, Ŝeby głos brzmiał tak, jakby dochodził z bardzo daleka. Przywitał się i od razu przeszedł do sedna. - Jestem juŜ na wyspach, ale nie mogę się dodzwonić, cholera, do tego hotelu w Charlotte Amalie. Czy mógłbyś zadzwonić tam w moim imieniu i powiedzieć, Ŝe wyruszam wyczarterowaną łodzią z Tavernier i dotrę za jakieś dwa dni? - Pewnie, Bray. Robisz sobie niezgorsze wakacje, co? - Nawet fajniejsze niŜ myślisz. Dzięki! Kolejny telefon nie wymagał uciekania się do kłamstw. Bray zadzwonił do Francuzki, z którą kilka lat temu mieszkał przez krótki czas w ParyŜu. Była jedną z najlepszych wtyczek w Interpolu, dopóki nie wydało się, dla kogo pracuje; teraz zatrudniona była w Waszyngtonie, w Firmie prowadzonej przez CIA. Nie romansowali ze sobą od czasu ParyŜa, ale nadal byli przyjaciółmi. Nawet najdziwniejsze prośby nie wymagały wyjaśnień. Bray podał jej nazwę hotelu na Nebraska Avenue. - Zadzwoń za piętnaście minut do apartamentu dwieście jedenaście. Odbierze kobieta. Poproś mnie. - Nie będzie wściekła, kochanie? - Nawet mnie nie zna. Ale ktoś inny, owszem. Taleniekow oparł się o mur w ciemnej alejce naprzeciw hotelu. Rozluźnił mięśnie i przez chwilę obracał na boki głowę, Ŝeby zmniejszyć napięcie i znuŜenie. Był w podróŜy od trzech dni; osiemnaście godzin spędził w powietrzu; odwiedzał miasta i wioski, odszukując ludzi, o których wiedział, Ŝe zaopatrzą go w fałszywe dokumenty umoŜliwiające mu przebycie trzech kontroli granicznych. Z Salonik poleciał do Aten, z Aten do Londynu, z 99
Londynu do Nowego Jorku. Tam, po wizycie w trzech bankach na dolnym Manhattanie, złapał popołudniowy samolot do Waszyngtonu. Wreszcie dotarł pod hotel; wszyscy byli juŜ na miejscu. Droga dziwka, którą sprowadził z Nowego Jorku, i trzy osoby wynajęte w Waszyngtonie: dwóch męŜczyzn oraz stara kobieta. Tylko jedna z nich była naprawdę coś warta; pozostałe trzy to zera, typowe cwaniaczki. Wszystkie cztery pracowały juŜ w przeszłości dla szczodrego “biznesmena” z Hagi. który lubił sprawdzać, czy jego współpracownicy dobrze wykonają robotę, a poza tym zawsze Ŝądał dyskrecji; płacił jednak tak hojnie, Ŝe miał do tego prawo. KaŜda z osób była juŜ gotowa do działania. Dziwka zajęła apartament, metę wynajętą przez Berno; Scofield na pewno wkrótce się o tym dowie. Ale Beowulf Agate nie był amatorem; kiedy recepcjonista lub telefonistka z centrali hotelowej przekaŜe mu wiadomość, nie przyjdzie sam, lecz przyśle kogoś, Ŝeby wziął dziewczynę na spytki. Człowieka przysłanego przez Scofielda dostrzegą ptaki, czyli dwaj męŜczyźni i stara kobieta. KaŜdego z nich Taleniekow wyposaŜył w zminiaturyzowany nadajnik, nie większy od mikrofonu magnetofonowego; kupił cztery takie urządzenia w sklepie Mitsubi na Piątej Alei. Nie zwracając na siebie uwagi, ptaki mogły połączyć się z “biznesmenem” z Hagi. Nie dotyczyło to tylko dziwki. Wolał nie ryzykować, Ŝe człowiek Scofielda odkryje przy niej nadajnik Zresztą, dziwka była z góry spisana na straty. Jeden z męŜczyzn siedział przy stoliku w mrocznym barku hotelowym; jedyne światło dawały ustawione na blatach ozdobne latarenki ze świeczkami w środku. Obok niego leŜała otwarta aktówka; wyjęte z niej papiery studiował w bladym świetle świeczki - sprawiał wraŜenie biznesmena analizującego wyniki podróŜy słuŜbowej. Drugi męŜczyzna znajdował się w restauracji; jego stolik nakryty był dla dwóch osób, a rezerwacji dokonała sekretarka waŜnej osobistości z Białego Domu. WaŜna osobistość jednak nie mogła przybyć na czas; sekretarka dzwoniła kilkakrotnie, prosząc kierownika sali, Ŝeby przeprosił czekającego męŜczyznę. To gwarantowało, Ŝe będzie traktowany z szacunkiem naleŜnym komuś mającemu powiązania z Białym Domem, a takŜe jak ktoś poza wszelkimi podejrzeniami. Najbardziej Taleniekow liczył na starą kobietę; dostała znacznie więcej pieniędzy niŜ pozostali. I nie bez powodu. Nie była cwaniakiem, nie była zerem. Była morderczynią. Jego niespodziewaną bronią. Uprzejma starsza pani o nobliwym wyglądzie, która nie miała Ŝadnych skrupułów przed zastrzeleniem kogoś po drugiej stronie pokoju, ani przed wbiciem noŜa w brzuch osoby siedzącej z nią przy jednym stole. Błyskawicznie potrafiła przeistoczyć się z dystyngowanej wiekowej damy w obdartą wiedźmę, a takŜe przybrać wszystkie wcielenia pośrednie. W ciągu ostatnich lat Wasilij zapłacił jej wiele tysięcy 100
dolarów, kilka razy specjalnie sprowadzając ją nawet do Europy, gdy jej wyjątkowe umiejętności idealnie pasowały do zadań, które naleŜało wykonać. Nigdy go nie zawiodła; był pewien, Ŝe tym razem równieŜ się sprawdzi. Skontaktował się z nią zaraz po wylądowaniu na lotnisku Kennedy'ego; miała cały dzień, Ŝeby przyszykować się do wieczornego występu. Czasu aŜ nadto. Taleniekow odepchnął się od muru, potrząsnął zwieszonymi luźno wzdłuŜ ciała dłońmi i odetchnął głęboko, usiłując odpędzić od siebie sen. Przygotował się dobrze; teraz mógł tylko czekać z nadzieją, Ŝe Scofield rzeczywiście chce tego spotkania, które według Amerykanina miało doprowadzić do śmierci jednego z nich. Ale dlaczego miałby nie chcieć? Lepiej załatwić wszystko jak najprędzej, niŜ bać się kaŜdego cienia i zatłoczonych ulic, niŜ wciąŜ się zastanawiać, czy nikt nie czyha w pobliŜu, nie celuje z pistoletu, nie sięga po nóŜ... Tak, znacznie lepiej rozliczyć się jak najprędzej, doprowadzić łowy do końca; Beowulf Agate tak właśnie musi uwaŜać. A jednak, jak bardzo się myli! śeby tylko udało się do niego dotrzeć, porozmawiać z nim! Wyjaśnić, Ŝe chodzi o matarezowców! Powinni wspólnie pomyśleć, do kogo się zwrócić, kogo przekonywać, kogo prosić! Razem mogą zwycięŜyć; istnieją przecieŜ porządni ludzie, i w Moskwie, i w Waszyngtonie; ludzie, którzy nie będą się lękać. Nie mógł umówić się z Brandonem Scofieldem na neutralnym terenie, gdyŜ dla Beowulfa Agate Ŝaden teren nie był neutralny. Zdawał sobie sprawę, Ŝe gdy tylko Amerykanin zobaczy swojego wroga, natychmiast uŜyje broni, Ŝeby rozwalić mu łeb. Wasilij świetnie go rozumiał, bo na jego miejscu postąpiłby dokładnie tak samo. A więc jedyne co mu pozostało, to krąŜyć i czekać, wiedząc, Ŝe kaŜdy ma drugiego za zwierza i liczy na to, iŜ pierwszy ujrzy przeciwnika; obydwaj będą się starali tak manewrować, Ŝeby to ten drugi popełnił błąd. Ironia polegała na tym, Ŝe największym błędem byłoby, gdyby Scofield wygrał. Taleniekow nie mógł na to pozwolić. Musiał go pojmać, związać i zmusić do słuchania. Dlatego czekanie było tak istotne. Strateg z Berlina Wschodniego, Rygi i Sewastopola wiedział, jak cenna jest cierpliwość. - Czekanie dało rezultaty, panie sekretarzu - oznajmił przez telefon podniecony glos. Scofield wyczarterował łódź w Tavernier na Florida Keys. Według naszych obliczeń, pojutrze powinien dopłynąć do Wysp Dziewiczych. - Skąd macie te informacje? - spytał nieco sennym głosem dyrektor Operacji Konsularnych. Chrząknął, Ŝeby przeczyścić gardło i zerknął na budzik przy łóŜku: była trzecia rano. 101
- Z hotelu w Charlotte Amalie. - A skąd oni wiedzą? - Otrzymali telefon zamiejscowy z prośbą, Ŝeby trzymano pokój, bo Scofield dotrze tam za dwa dni. - Kto dzwonił? I skąd? Po drugiej stronie linii zapadła cisza. - Zakładamy, Ŝe Scofield - rzekł wreszcie głos. - Z Florida Keys. - Nie zakładajcie. Dowiedzcie się. - Sprawdzamy, oczywiście, wszystkie informacje. Nasz człowiek z Key West jest juŜ w drodze do Tavernier. Ma się upewnić, czy Scofield faktycznie wyczarterował tam łódź. - Sprawdźcie teŜ kto dzwonił. I dajcie mi znać - powiedział Congdon. OdłoŜył słuchawkę i usiadł na łóŜku, opierając się o poduszkę. Spojrzał na śpiącą obok Ŝonę. Głowę miała przykrytą prześcieradłem; przez lata nauczyła się przesypiać nocne telefony. Zaczął rozmyślać o rozmowie, którą przed chwilą odbył; wszystko było zbyt łatwe, zbyt proste. Scofield zachowywał się jak człowiek, który rozkoszuje się zasłuŜonym urlopem, spontanicznie i beztrosko zmieniając plany. I tu właśnie tkwiła sprzeczność: Scofield zawsze planował kaŜdy ruch, nie działał nagle i pochopnie. NiemoŜliwe, Ŝeby ni stąd ni zowąd tak bardzo się zmienił. Przypuszczalnie świadomie zacierał ślady... a to znaczyło, Ŝe zabił agenta z Brukseli. KGB. Bruksela. Taleniekow. Berlin Wschodni. Taleniekow i agent z Brukseli pracowali razem w Berlinie Wschodnim. W “stosunkowo niezaleŜnej sekcji KGB”, czyli takiej, która mogła działać w Berlinie Wschodnim... lecz nie tylko. Czy równieŜ w Waszyngtonie? Czy “stosunkowo niezaleŜna sekcja” wysyłała swoich ludzi do Waszyngtonu? Było to całkiem prawdopodobne. Przymiotnik “niezaleŜna” obejmował dwa znaczenia. Chodziło o zwolnienie zwierzchników od odpowiedzialności za pewne czyny ich podwładnych i o swobodę ruchów, jaką ci podwładni posiadali. Agent CIA w Lizbonie, śledząc kogoś, mógł za nim jechać aŜ do Aten. Czemu by nie? Znał się przecieŜ na tej robocie. Podobnie agent KGB z Londynu mógł lecieć do Nowego Jorku za kimś podejrzanym o szpiegostwo. Jeśli miał odpowiednią rangę, było to wręcz jego obowiązkiem. Taleniekowowi zdarzało się działać w Waszyngtonie; podejrzewano, Ŝe w ciągu ostatnich dziesięciu lat odwiedzał Stany Zjednoczone kilkanaście razy.
102
Taleniekow i agent z Brukseli; trzeba zbadać, co ich łączyło. Congdon pochylił się i wyciągnął rękę po telefon; powstrzymał się jednak. Przede wszystkim liczyło się zgranie wszystkiego w czasie. Wysłane przez niego telegramy dotarły do Amsterdamu, Marsylii i Pragi prawie dwanaście godzin temu. Według godnych zaufania informatorów, wywołały konsternację. Na wieść o tym, Ŝe Scofield zachowuje się w sposób nieobliczalny, ludzi współpracujących z wywiadem we wszystkich trzech miastach ogarnęła panika. Mógł wsypać pojedynczych agentów i całe siatki, doprowadzić do tego, Ŝe wielu męŜczyzn i kobiet zostanie ujętych, poddanych torturom i zabitych; naleŜało jak najszybciej wyeliminować człowieka o kryptonimie Beowulf Agate. Wczesnym wieczorem przekazano wiadomość, Ŝe wybrano dwóch ludzi do tej misji. W Pradze i w Marsylii; juŜ nawet znajdowali się na pokładach samolotów w drodze do Waszyngtonu. Z kontrolą paszportową i władzami imigracyjnymi nie przewidywano Ŝadnych kłopotów. Trzeci miał przed świtem wyruszyć z Amsterdamu; teraz w Amsterdamie był ranek. Przed południem grupa zamachowców, nie związanych z rządem Stanów Zjednoczonych, zjawi się w Waszyngtonie. KaŜdy z nich otrzymał numer, pod który miał zadzwonić po przyjeździe - z pozoru numer telefonu w murzyńskiej dzielnicy Baltimore - i od dyŜurującego przy aparacie człowieka uzyskać najnowsze informacje o Scofieldzie. Temu człowiekowi zaś tylko jedna osoba mogła je przekazać. Osoba odpowiedzialna za całą akcję: dyrektor Operacji Konsularnych. Nikt inny w rządzie Stanów Zjednoczonych nie dysponował numerem. Czy moŜna zrobić coś więcej? Congdon wiedział, Ŝe ma niewiele czasu, a w dodatku to, o czym myśli, wymaga niezwykłej współpracy. Czy moŜe w ogóle wystąpić z pomysłem takiej współpracy, czy moŜe o niej choćby napomknąć? Nic podobnego nie miało dotąd miejsca. Ale takie posunięcie byłoby wyjątkowo korzystne. MoŜe pozwoliłoby nie tylko ustalić miejsce pobytu Scofielda, ale doprowadzić do podwójnej egzekucji. Zamierzał zadzwonić do sekretarza stanu i poprosić go, Ŝeby wczesnym rankiem odbył dość nietypowe spotkanie z radzieckim ambasadorem. Uznał jednak, Ŝe dyplomatyczne zabiegi mogłyby pochłonąć zbyt wiele czasu, gdyŜ Ŝadna ze stron nie chciałaby zapewne wystąpić wprost z propozycją zabójstwa. Istniał lepszy sposób; niebezpieczny, ale znacznie mniej zawiły! Congdon wstał cicho z łóŜka i ruszył na dół do swojego gabinetu; pracował tu, kiedy był w domu. Podszedł do biurka, przymocowanego stalowymi bolcami do podłogi; drewniane drzwiczki po prawej stronie kryły kasę pancerną z zamkiem szyfrowym. Zapalił lampę i
103
przekręcił tarczę zamka. Rozległ się cichy trzask; stalowe drzwi odskoczyły. MęŜczyzna sięgnął do środka i wydobył fiszkę z numerem telefonu. Nigdy nie sądził, Ŝe kiedykolwiek z niej skorzysta. Kierunkowy 902 - Nowa Szkocja w Kanadzie, a dalej numer, pod którym ktoś zawsze pełnił dyŜur; był to bowiem numer kompleksu komputerowego, głównej bazy kontaktowej dla wszystkich agentów radzieckich działających w Ameryce Północnej. Jeśli zadzwoni tam, ujawni istotną tajemnicę, gdyŜ Rosjanie nie orientowali się, iŜ wywiad amerykański wie o ich bazie w Nowej Szkocji, ale pośpiech i wyjątkowe okoliczności usprawiedliwiały ten krok. Congdon wiedział, Ŝe w bazie, znajduje się ktoś, kto zrozumie jego decyzję; ktoś, kogo uwarunkowania dyplomatyczne nie będą obchodzić; ktoś, kto sam wydal mnóstwo wyroków śmierci. NajwyŜszy rangą funkcjonariusz KGB poza granicami Związku Radzieckiego. Congdon wykręcił numer. - Firma exportowa Cabot Strait - powiedział męski glos w Nowej Szkocji. - DyŜurny dyspozytor. - Mówi Daniel Congdon, dyrektor Operacji Konsularnych i podsekretarz stanu w rządzie Stanów Zjednoczonych. Proponuję, Ŝebyście sprawdzili skąd dzwonię; przekonacie się, Ŝe ze swojej prywatnej rezydencji w Herndon Falls w stanie Wirginia. MoŜecie teŜ włączyć elektroniczne czujniki; dowiecie się, Ŝe linia jest czysta i nikt nie podsłuchuje naszej rozmowy. Gotów jestem czekać tak długo, jak będzie trzeba, ale muszę mówić z Woltem Jeden, po waszemu Wolt Odin, jeśli się nie mylę. Jego słowa powitała cisza. Congdon bez trudu mógł sobie wyobrazić szok dyŜurnego w Nowej Szkocji, który właśnie wciskał róŜne guziki, Ŝeby zawiadomić szefów o zdumiewającym telefonie. Wreszcie głos przemówił: - Mamy jakieś zakłócenia. Proszę powtórzyć wszystko jeszcze raz. Congdon powtórzył. Znów zaległo milczenie. Dopiero po dłuŜszej chwili dyŜurny odezwał się ponownie. - Jeśli zechce pan zaczekać, poproszę do telefonu kierownika. Ale chyba połączył się pan z niewłaściwym numerem. Czy chodzi panu o naszą firmę na Cape Breton? - Nie jesteście na Cape Breton, tylko w St. Peters Bay na Wyspie Księcia Edwarda. - Proszę chwileczkę zaczekać. Congdon czekał prawie trzy minuty. Wreszcie usiadł, świadom, Ŝe wszystko jest na najlepszej drodze. Wolt Jeden znalazł się na linii. - Proszę jeszcze zaczekać - rzekł.
104
W słuchawce zapanowała głucha cisza, lecz połączenie nie zostało przerwane; po prostu sprawdzała je elektroniczna aparatura. - Faktycznie dzwoni pan z prywatnej rezydencji w Herndon Falls w Wirginii powiedział wreszcie Wolt Jeden. - Nasze czujniki nie wykryły Ŝadnych podsłuchów, choć to oczywiście nic nie znaczy. - Nie wiem, jak mam pana przekonać... - Źle mnie pan zrozumiał, panie sekretarzu. Fakt, Ŝe zna pan ten numer, nie jest dla mnie specjalnym zaskoczeniem, lecz to, Ŝe zdecydował się pan tu zadzwonić i poprosić mnie do telefonu, posługując się moim kryptonimem, absolutnie jest zdumiewające. Więc nie musi pan mnie przekonywać, panie sekretarzu. Co pana skłoniło, Ŝeby się ze mną skontaktować? Congdon w kilku słowach wyłuszczył mu sprawę. - Chcecie Taleniekowa - rzekł. - A my Scofielda. Mają się spotkać - w Waszyngtonie, o tym jestem przekonany. Kluczem do tego, gdzie konkretnie, jest wasz agent z Brukseli. O ile pamiętam, przed kilkoma dniami dostarczono do naszej ambasady jego ciało. - Właśnie. - UwaŜa pan, Ŝe Scofield ma z tym coś wspólnego? - Tak uwaŜa wasz ambasador. Zwrócił nam uwagę na to, Ŝe agent z Brukseli naleŜał do sekcji KGB działającej w Berlinie Wschodnim w sześćdziesiątym ósmym roku. Kierował nią Taleniekow. To wtedy miał miejsce ten incydent, w którym zginęła Ŝona Scofielda. - Rozumiem - powiedział Rosjanin. - Więc Beowulf Agate nadal zabija z zemsty! - Nie przesadzajmy. Wygląda na to, Ŝe Taleniekow chce załatwić Scofielda, a nie odwrotnie. - O co panu chodzi, panie sekretarzu? Mamy podobny pogląd na tę sprawę, ale co pana skłoniło, Ŝeby zwrócić się do nas bezpośrednio? - Potrzebuję informacji, które macie w komputerach albo w jakichś aktach. Dość starych aktach, ale na pewno wciąŜ je trzymacie, tak jak my trzymamy nasze. OtóŜ sądzimy, Ŝe agent z Brukseli i Taleniekow działali kiedyś wspólnie w Waszyngtonie. Musimy wiedzieć, gdzie się wówczas zatrzymali. Scofield i Taleniekow obaj znają ten adres. UwaŜamy, Ŝe właśnie tam się spotkają. - Rozumiem - powiedział znów Rosjanin. - A jeśli znamy taki adres lub adresy, jakie będzie stanowisko pańskiego rządu, panie sekretarzu? Congdon był przygotowany na to pytanie.
105
- śadne - odparł spokojnie. - Informacja zostanie przekazana osobom trzecim, bardzo zaniepokojonym zachowaniem Beowulfa Agate. Oprócz mnie, nikt z rządu amerykańskiego nie będzie miał nic wspólnego z tą sprawą. - Trzy zaszyfrowane telegramy o identycznej treści wysłano do trzech komórek kontrrewolucyjnych w Europie. W Pradze, Marsylii i Amsterdamie. Komórki te mogą dostarczyć morderców. - Wiecie o naszych telegramach? Moje gratulacje - powiedział dyrektor OPKON-u. - Wasze słuŜby wiedzą nie mniej o naszych, więc gratulacje się nie naleŜą. - Nie wykonaliście Ŝadnego kroku, Ŝeby nam przeszkodzić? - Oczywiście, Ŝe nie, panie sekretarzu. A na naszym miejscu wy byście wykonali? - Nie. - W Moskwie jest jedenasta. Zadzwonię do pana w ciągu godziny. Congdon odłoŜył słuchawkę i oparł się wygodnie. Miał wielką ochotę nalać sobie drinka, ale się powstrzymał. Po raz pierwszy w długiej karierze skontaktował się bezpośrednio z anonimowymi dotąd wrogami. Czyniąc to, nie wykazał jednak braku odpowiedzialności; działał w pojedynkę, a to było najlepszym zabezpieczeniem. Przymknął oczy i zaczął sobie wyobraŜać białe, betonowe ściany. Po dwudziestu dwóch minutach telefon zadzwonił. Congdon rzucił się do aparatu i podniósł słuchawkę. - Na Nebraska Avenue znajduje się mały, ekskluzywny hotel...
106
8. Scofield odkręcił kran z zimną wodą, oparł się o umywalkę i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Oczy miał przekrwione z niewyspania, na brodzie wyraźny zarost. Nie golił się od trzech dni, a w sumie spał w tym czasie nie więcej niŜ trzy godziny. Teraz było po wpół do trzeciej rano; o spaniu lub goleniu nie mogło być jednak mowy. Po drugiej stronie korytarza elegancko ubrana kobieta, przysłana przez Taleniekowa na wabia, teŜ nie mogła zasnąć, bo dokładnie co kwadrans brzęczał telefon. Poproszę pana Brandona Scofielda. Nie znam Ŝadnego Scofielda! Proszę przestać wydzwaniać! Kim pani jest? Znajomą pana Scofielda. Koniecznie musze, z nim mówić. Nie ma go tu! Nawet go nie znam! Oszaleję, proszę przestać dzwonić! Powiem telefonistce, Ŝeby więcej mnie z nikim nie łączyła! Nie radzę pani. Pani przyjaciel na pewno nie będzie zadowolony. MoŜe pani nie zapłacić. Proszą przestać! Dawna kochanka z ParyŜa spisywała się na medal. Kiedy Bray poprosił, Ŝeby dzwoniła do kobiety w apartamencie, zadała mu tylko jedno pytanie: - Czy masz kłopoty, najdroŜszy? - Tak. - Więc zrobię, o co prosisz. Powiedz mi co moŜesz, Ŝebym wiedziała, jaką przyjąć taktykę. - Nie rozmawiaj dłuŜej niŜ dwadzieścia sekund. Nie wiem, czy nie mają kogoś w centrali. - Faktycznie, masz kłopoty. Jeszcze godzina, moŜe mniej, i kobieta w apartamencie wystraszy się na tyle, Ŝe ucieknie z hotelu. Bez względu na to, ile jej obiecano, szarpiące nerwy telefony i wzrastające poczucia zagroŜenia nie były tego warte. Wabik zostanie usunięty; myśliwy poniesie stratę. Taleniekow przyśle na górę ptaka i zabawa rozpocznie się od początku, tyle Ŝe telefony staną się rzadsze - będą następować co godzina, Ŝeby ptaka zdejmowała senność, lecz Ŝeby nie mógł zasnąć. Wreszcie ptak teŜ odleci, bo kaŜdy ma swoją wytrzymałość. Środki, jakimi myśliwy dysponował, były znaczne, lecz nie nieograniczone, działał przecieŜ
107
na obcym terenie. Ile znał wabików i ptaków? Nie mógł w nieskończoność ściągać nowych ludzi, spotykać się z nimi, wydawać im instrukcji i przekazywać forsy. Nie mógł. Frustracja i wyczerpanie sprawią, Ŝe myśliwy zostanie w pojedynkę, zdany tylko na siebie. I w końcu przyjdzie sam. Nie będzie miał wyboru; nie zostawi mety pustej. To jedyne miejsce, które mogło słuŜyć za pułapkę, jedyny trop wiodący go do zwierza. Prędzej czy później Taleniekow nadejdzie korytarzem i zatrzyma się przed drzwiami apartamentu 211. Te drzwi to ostatnia rzecz, jaką zobaczy w Ŝyciu. Niezły myśliwy z tego Ruska, pomyślał Scofield, ale poradzę sobie z nim. Zakręcił kran i zanurzył twarz w zimnej wodzie. Nagle podniósł głowę; usłyszał jakieś szmery. Podszedł do wizjera. Po drugiej stronie korytarza podstarzała pokojówka otwierała drzwi apartamentu. Przez ramię miała przerzuconych kilka ręczników i pościel. SłuŜba o czwartej rano? Taleniekowowi nie brakuje pomysłowości! Pewnie opłacił dyŜurną pokojówkę, Ŝeby posiedziała w apartamencie i doniosła mu, gdyby coś się działo. Sprytny ruch, ale nie najlepszy. Przydatność pokojówki była ograniczona, a co więcej, przeciwnik łatwo mógł ją usunąć ze sceny: wystarczyło zadzwonić do recepcji, powiedzieć, Ŝe niechcący przypalił coś papierosem lub wylał dzbanek wody. Tak, była łatwa do usunięcia. A poza tym miała jeszcze jedną wadę: rano kończyła pracę. I właśnie wtedy, gdy będzie wychodziła, gość z pokoju naprzeciwko wezwie ją do siebie. Scofield zamierzał wrócić do umywalki i spłukać twarz zimną wodą, kiedy usłyszał nowy hałas; ponownie spojrzał przez oszklony otwór. Szykownie ubrana kobieta opuszczała apartament, ściskając w ręce torbę podróŜną. Na widok pokojówki, która usunęła się bez słowa na bok, warknęła pod nosem: - Powiedz mu, Ŝe mam go gdzieś! To wariat, cholerny wariat! Sami wariaci w tej zasranej dziurze! Pokojówka w milczeniu odprowadziła wzrokiem kobietę, która szybkim krokiem oddalała się korytarzem. Potem weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Na pewno hojnie ją wynagrodzono; ale rano gość z pokoju naprzeciwko wynagrodzi ją jeszcze szczodrzej. Negocjacje rozpoczną się, kiedy rano wyjdzie na korytarz. Kto jej płaci? Gdzie czeka? Pętla zacieśniała się; teraz najwaŜniejsza była cierpliwość. I czuwanie. Taleniekow spacerował ulicami, choć nogi uginały się pod nim ze zmęczenia i co rusz wpadał na innych przechodniów. Musiał jednak zachować sprawność umysłu, więc wymyślał 108
sobie róŜne zabawy; a to liczył kroki, a to szpary w chodniku, a to budynki między budkami telefonicznymi. Nadajniki przestały być uŜyteczne; o tej porze na całym paśmie obywatelskim słychać było rozmowy. Był wściekły na siebie, Ŝe poŜałował tych kilku minut, aby rozejrzeć się za sprzętem lepszej jakości. Ale nie spodziewał się, Ŝe akcja potrwa tak długo. To szaleństwo! O jedenastej dwadzieścia przed południem ulice Waszyngtonu tętniły Ŝyciem; ludzie tłoczyli się na chodnikach, samochody i autobusy kursowały po jezdniach... a w apartamencie w hotelu na Nebraska Avenue co jakiś czas wciąŜ dzwonił telefon i ten sam kobiecy głos wygłaszał ten sam idiotyczny tekst. Poproszą pana Brandona Scofielda. Koniecznie muszę z nim mówić... Szaleństwo! Co Scofield chciał osiągnąć w ten sposób? Gdzie się ukrył? Gdzie byli jego ludzie? Z ludzi Taleniekowa tylko stara kobieta pozostała w hotelu. Dziwka zbuntowała się i uciekła, a dwaj męŜczyźni nie mogli w nieskończoność siedzieć w barku i w restauracji, nie zwracając na siebie uwagi - odeszli więc, nie osiągnąwszy nic. Stara kobieta dyŜurowała w apartamencie, usiłując odpoczywać między denerwującymi telefonami, których treść za kaŜdym razem przekazywała Taleniekowowi. Osoba, która dzwoniła, mówiła z wyraźnym obcym akcentem, prawdopodobnie francuskim, i pilnowała się, Ŝeby nie być na linii dłuŜej niŜ dziesięć, dwanaście sekund. Nie dawała się wciągnąć w rozmowę; kiedy czas mijał, rozłączała się. Albo sama była agentką, albo ściśle trzymała się instrukcji kogoś, kto znał się na rzeczy; nie sposób było sprawdzić, z jakiego dzwoni numeru lub z jakiego miejsca. Wasilij zbliŜył się do budki telefonicznej usytuowanej pięćdziesiąt metrów na północ od hotelu, po przeciwnej stronie ulicy. Korzystał z niej juŜ czterokrotnie, zdołał więc zapamiętać wszystkie napisy i numery wydrapane na szarej obudowie aparatu. Wszedł do środka, zaniknął za sobą oszklone drzwi, wrzucił monetę; usłyszał sygnał i przyłoŜył palec do tarczy. Praga! Chyba mu się przewidziało! Po drugiej stronie Nebraska Avenue z taksówki wysiadł męŜczyzna; stał na chodniku, patrząc na hotel. Taleniekow go znał! A przynajmniej znał jego twarz. To był Praga! Praga - recydywista o bogatej przeszłości kryminalnej: napady, kradzieŜe, podejrzenia o morderstwa; tylko część z popełnionych przez niego zbrodni miała podłoŜe polityczne. Blisko dziesięć lat spędził za kratkami. Kiedy walczył przeciwko ustrojowi, czynił to nie tyle
109
z przekonań, co z chęci zysku; Amerykanie nieźle go opłacali. Strzelał celnie, a jeszcze lepiej posługiwał się noŜem. Fakt, Ŝe był w Waszyngtonie, w dodatku niespełna pięćdziesiąt metrów od hotelu na Nebraska Avenue, mógł oznaczać tylko jedno: jego obecność wiązała się jakoś ze Scofieldem. Ale to po prostu nie miało sensu! W kaŜdym mieście, a juŜ na pewno w Waszyngtonie, Beowulf Agate znał dziesiątki osób, do których mógł się zwrócić o pomoc. Nie ściągałby kogoś aŜ z Europy! Zwłaszcza faceta o sadystycznych skłonnościach, którego niełatwo było kontrolować. Więc skąd się tu wziął? Kto go wezwał? I dlaczego? A takŜe kto go wysłał? I czy tylko jego? Ale pytanie, które najbardziej nie dawało Taleniekowowi spokoju, wręcz paliło mu mózg, to dlaczego Praga przybył do Waszyngtonu. Meta na Nebraska Avenue najwyraźniej została wykryta - pewnie Scofield niechcący sam się do tego przyczynił - i ktoś skontaktował się z Czechosłowacją, prosząc, by przysłano rewolwerowca, o którym wiadomo, Ŝe często pracuje dla Amerykanów. Dlaczego? I kogo miał zlikwidować? Beowulfa Agate? BoŜe! Wszystko zaczęło układać się w całość; Waszyngton juŜ kiedyś posłuŜył się podobną metodą... o dziwo, trochę przypominała nawet sposób, w jaki działali matarezowcy. W Waszyngtonie burza.... Prawdopodobnie Scofield znalazł się w samym centrum tak straszliwej burzy, Ŝe nie tylko go zwolniono, lecz postanowiono sprzątnąć. Wasilij musiał się upewnić. Człowiek z Pragi mógł być tylko wabikiem, genialnym posunięciem Scofielda; mógł przyjechać wcale nie po to, Ŝeby zabić Amerykanina, lecz po to, by pomóc mu wykończyć rosyjskiego agenta. Taleniekow wciąŜ trzymał dłoń przy tarczy telefonu. Nacisnął na widełki, Ŝeby odzyskać wrzuconą monetę i zamyślił się na moment, nie wiedząc, czy powinien ryzykować. Nagle zobaczył, Ŝe męŜczyzna po drugiej stronie ulicy spogląda na zegarek, po czym skręca w drzwi kawiarni; zapewne się z kimś umówił. A więc byli teŜ inni; Wasilij zrozumiał, Ŝe nie moŜe sobie pozwolić na niepewność. Musiał się przekonać, o co chodzi; musiał wiedzieć, ile ma jeszcze czasu. MoŜe juŜ tylko minuty! W ambasadzie pracował torgpried, urzędnik niskiego stopnia, któremu kilka lat temu podczas tłumienia rozruchów w Rydze wybuch urwał lewą stopę. Od dawna pracował w KGB; kiedyś przyjaźnili się. MoŜe nie był to najbardziej odpowiedni moment, Ŝeby sprawdzać, jak silne łączą ich więzy, ale Wasilij nie miał wyboru. Znał numer ambasady: był ten sam od lat. Taleniekow wrzucił monetę i zaczął kręcić.
110
- Sporo czasu minęło od tamtej strasznej nocy w Rydze, stary druhu - powiedział, kiedy połączono go z pokojem torgprieda, po czym dodał szybko: - Słyszałem, Ŝe nasz dawny szyfrant zginął w Sewastopolu. Potworna rzecz! - To zaleŜy od okoliczności - odparł z zawodowym opanowaniem torgpried; warstwy pamięci rozsunęły się szybko i sprawnie; głos w słuchawce został rozpoznany, słowa zrozumiane; urzędnik nawet się nie zająknął. - Okoliczności wciąŜ są niejasne. Proszę pozostać na linii, dobrze? Dzwoni drugi aparat. Wasilij wbił wzrok w telefon. Jeśli czekanie potrwa dłuŜej niŜ trzydzieści sekund, będzie to oznaczać, Ŝe nie ma co liczyć na więzi starej przyjaźni. Nawet w stolicy Stanów Zjednoczonych radzieccy agenci potrafią sprawdzić, skąd ktoś dzwoni. Obrócił nadgarstek i nie spuszczał oczu z cienkiej, posuwającej się skokami wskazówki sekundnika. Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści, trzydzieści jeden... trzydzieści dwa. Podniósł dłoń, Ŝeby przerwać połączenie, kiedy w słuchawce znów rozległ się głos. - Taleniekow? To naprawdę ty?! Wasilij rozpoznał dudniący pogłos w słuchawce; jego przyjaciel nałoŜył na mikrofon przystawkę zakłócającą, która wysyłała elektroniczne impulsy; gdyby na linii był podsłuch, zarejestrowałby tylko trzaski. - Tak, stary druhu. JuŜ chciałem odwiesić słuchawkę. - Od czasów Rygi nie minęło aŜ tyle lat. Co się dzieje? Opowiadają nam o tobie niestworzone historie. - Nie jestem zdrajcą. - Nikt cię tu za zdrajcę nie uwaŜa. Sądzimy raczej, Ŝe porządnie nadepnąłeś na odcisk komuś w Moskwie. MoŜesz wrócić? - Kiedyś, tak. - Nie wierzę w te bzdurne oskarŜenia. A jednak... przyjechałeś tutaj! - Musiałem. Dla dobra Rosji, dla dobra nas wszystkich. Zaufaj mi. Potrzebuję informacji. Jeśli ktokolwiek w ambasadzie moŜe je mieć, to tylko ty. - O co chodzi? - Wdziałem przed chwilą pewnego rzezimieszka z Pragi, z którego usług niegdyś chętnie korzystali Amerykanie. Mamy go w kartotece; pewnie wciąŜ gromadzimy o nim dane. Czy nie wiesz... - Beowulf Agate - przerwał mu spokojnie dyplomata. - Chodzi ci o Scofielda, tak? Pragniesz zemsty? - Powiedz mi, co wiesz! 111
- Daj temu spokój, Taleniekow. Daj spokój Scofieldowi. Zostaw go jego własnym ludziom; juŜ jest skończony. - BoŜe! Miałem rację! - zawołał Wasilij, kierując wzrok na wejście do kawiarni po drugiej stronie Nebraska Avenue. - Nie wiem, z czym miałeś rację, ale odszyfrowaliśmy trzy telegramy wysłane przez Amerykanów. Do Pragi, Marsylii i Amsterdamu. - Skompletowali pluton egzekucyjny! - Trzymaj się z daleka. Doczekasz się zemsty, wyjątkowo słodkiej zemsty. Po latach oddanej słuŜby, zlikwiduje go jego własna strona. - Nie mogą! Są sprawy, o których nie wiesz! - Mogą. I zlikwidują. Nie moŜemy ich powstrzymać. Nagle spojrzenie Taleniekowa spoczęło na przechodniu, który wszedł na jezdnię niespełna dziesięć metrów od budki telefonicznej. Coś w jego wyglądzie przykuwało uwagę Wasilija; moŜe skupienie malujące się na twarzy, a moŜe widoczne zza lekko przyciemnionych szkieł oczy, które spoglądały nerwowo to w lewo, to w prawo - nie tak jakby facet się zgubił i nie wiedział, dokąd iść, lecz jakby szukał czegoś konkretnego. Ubrany był w... typowo francuski garnitur, luźny, tani, ale z dobrego tweedu! Okulary teŜ miał francuskie, rysy twarzy zaś... tak, galijskie! MęŜczyzna spojrzał na markizę hotelu i wyraźnie przyspieszył kroku. Marsylia dotarł na miejsce. - Przyjedź do nas - powiedział dyplomata. - Twoje zasługi są tak wielkie, tak niepodwaŜalne, Ŝe bez względu na to, co się wydarzyło, wszystko da się naprawić. - Mówił z prawdziwym Ŝarem. Z przesadnym Ŝarem. Zawodowcy nie rozmawiali ze sobą w ten sposób. - Jeśli sam się stawisz, będzie to działać na twoją korzyść. Bóg mi świadkiem, Ŝe my cię poprzemy. Twoją ucieczkę spowodowało chwilowe zaburzenie na tle emocjonalnym. Nic w tym dziwnego; przecieŜ Scofield zabił ci brata. - Ja zabiłem mu Ŝonę. - śona to obca krew. Takie rzeczy są zrozumiałe. Przyjedź. Sam wiesz, Ŝe to najlepsze wyjście. Torgpried przesadzał z tym namawianiem. Coś tu nie grało. PrzecieŜ nikt nie wracał dobrowolnie, jeśli nie miał gwarancji, Ŝe chociaŜ część winy zostanie mu darowana. A tym bardziej nie wracał, jeśli wiedział, iŜ wydano rozkaz, Ŝe kaŜdy, kto go zobaczy, ma go natychmiast zabić. Wyglądało na to, Ŝe nowa sytuacja chyba jednak nadszarpnęła więzy przyjaźni. 112
- Gwarantujesz, Ŝe nic mi nie będzie? - spytał. - Oczywiście. Łgarstwo. Rozmówca nie miał prawa obiecywać czegoś takiego. Coś bardzo wyraźnie nie grało. Po drugiej stronie ulicy męŜczyzna w przyciemnionych okularach zbliŜył się do kawiarni. Zwolnił kroku, po czym zatrzymał się przy witrynie, jakby studiował menu wywieszone za szybą. Sięgnął do kieszeni, wyjął papierosa i zapalił. Z kawiarni w odpowiedzi błysnęła zapałka, ledwo widoczna w słońcu. Francuz wszedł do środka. Praga i Marsylia nawiązali kontakt. - Dzięki za radę - powiedział Wasilij do słuchawki. - Zastanowię się i oddzwonię. - Radzę ci nie zwlekać! - zawołał dyplomata; jego głos brzmiał teraz bardziej nagląco niŜ przyjaźnie. - Jakikolwiek kontakt ze Scofieldem moŜe tylko pogorszyć twoją sytuację. UwaŜaj, Ŝeby cię tam nikt nie widział! śeby cię TAM nikt nie widział? Taleniekow podskoczył, zupełnie jakby ktoś wystrzelił z pistoletu tuŜ pod jego nosem. W słowach dyplomaty kryła się zdrada! śeby GDZIE nie widział? Dawny kompan z Rygi wiedział o hotelu na Nebraska Avenue! To nie Scofield przyczynił się niechcący do wykrycia mety, a KGB, i to całkiem świadomie! Wywiad radziecki wniósł swój wkład w sprzątnięcie Beowulfa Agate. Dlaczego? Z powodu matarezowców? Nie było czasu na myślenie, musiał działać... Hotel! Scofield nie siedział samotnie w jakimś odległym miejscu, czekając na wiadomości od swoich ludzi. Był w hotelu! Nikt nie musiał wychodzić z budynku, Ŝeby donieść mu o tym, co się dzieje; Ŝaden ptak nie doprowadziłby łowcy do zwierzyny! Zwierzyna bowiem wykonała genialny ruch; znajdowała się w polu raŜenia, ale była zupełnie niewidoczna. Ukryta przed tropicielami, mogła obserwować wszystko, co działo się wokół. - Słuchaj, Wasilij; zrób jak ci radzę! Torgpried mówił coraz szybciej; przypuszczalnie wyczuł niezdecydowanie rozmówcy. Jeśli dawny znajomy z Rygi musiał zginąć, moŜna go było bez trudu wykończyć w ambasadzie. Lepiej Ŝeby zlikwidowali go swoi, niŜ Ŝeby jego ciało znaleziono w amerykańskim hotelu, a zgon powiązano ze śmiercią pracownika amerykańskiego wywiadu zamordowanego przez obcych agentów. Wniosek był jeden: KGB zdradziło Amerykanom adres mety, ale początkowo nie znało dokładnej pory egzekucji. Teraz juŜ ją znało. Ktoś z Departamentu Stanu powiadomił ich o tym. Cel był oczywisty. Rodacy Taleniekowa mieli się w tym czasie trzymać z dala od hotelu; tak samo jak Amerykanie. Ani jedni, ani drudzy nie mogli być zamieszani w zabójstwo. Wasilij 113
potrzebował kilku minut; zresztą pewnie juŜ tylko minuty dzieliły Scofielda od śmierci. Taleniekow musiał jakoś odwrócić uwagę zabójców. - Masz rację - rzekł; mówił zdławionym głosem znuŜonego człowieka, który wreszcie przejrzał na oczy; brzmiało to szczerze. - Rzeczywiście, nie zyskam nic, a mogę stracić wszystko. Słuchaj, zdaję się na ciebie. Jeśli w tym potwornym tłoku uda mi się złapać taksówkę, będę w ambasadzie w ciągu pół godziny. Czekaj na mnie, dobrze? Liczę na ciebie; jesteś mi potrzebny. Rozłączył się i wrzucił do aparatu następną monetę. Wykręcił numer hotelu; nie było chwili do stracenia. - Jest tutaj? - zdziwiła się stara kobieta, kiedy powiedział jej, z czym dzwoni. - Tak, gdzieś w pobliŜu. To by tłumaczyło telefony i to, skąd wiedział, Ŝe ktoś jest w apartamencie. MoŜe słucha przez ścianę, moŜe wygląda przez drzwi, kiedy ktoś idzie korytarzem. WciąŜ jesteś w przebraniu? - Tak. Nie mam siły, Ŝeby zrzucić je z siebie. - Sprawdź sąsiednie pokoje. - Do diabła, czy wiesz, czego ode mnie Ŝądasz?! A co, jeśli on... - Wiem, ile ci płacę; jeśli zrobisz jak mówię, zapłacę jeszcze więcej. Sprawdź pokoje! Nie ma chwili do stracenia! Zadzwonię za pięć minut. - Po czym go poznani? - Nie wpuści cię do środka. Bray siedział bez koszuli pomiędzy drzwiami a otwartym oknem; chłodny powiew sprawiał, Ŝe drŜał na całym ciele. Temperatura w pokoju spadła do dziesięciu stopni i tylko dzięki temu udawało mu się nie zasnąć. Zmęczonemu człowiekowi łatwiej zachować czujność, kiedy siedzi w zimnie niŜ w cieple. Rozległ się cichy, tępy odgłos odsuwanej zasuwy, po czym trzask naciskanej klamki. Ktoś otwierał drzwi na korytarz. Scofield wstał z fotela, podszedł do okna i je zamknął, następnie zbliŜył się do wizjera; było to jego okno na wąski wycinek świata, w którym role myśliwego i zwierzyny miały się wkrótce odwrócić. Oby stało się to jak najprędzej, pomyślał Scofield, świadom, Ŝe moŜe mu nie starczyć sił, Ŝeby jeszcze długo czuwać. Z drzwi po drugiej stronie wyłoniła się sympatycznie wyglądająca, podstarzała pokojówka; przez ramię znów miała przerzucone ręczniki i pościel. Sądząc po wyrazie jej twarzy, była skołowana, lecz zdecydowana wykonać polecenie, jakie otrzymała. Z jej punktu widzenia wyglądało to niewątpliwie następująco: jakiś cudzoziemiec zaoferował jej zawrotną sumę pieniędzy za to, Ŝeby siedziała w apartamencie i odbierała bardzo dziwaczne telefony. 114
Inna kobieta musiała czuwać całą noc, Ŝeby dzwonić do apartamentu. Bray miał wobec niej wielki dług wdzięczności; kiedyś jej podziękuje. Ale teraz skupił całą uwagę na ptaku Taleniekowa. Ptak odlatywał; nie mógł dłuŜej wytrzymać w kurniku. Pokojówka porzucała swoje stanowisko. Przybycie Taleniekowa było juŜ tylko kwestią minut. Myśliwy musiał się zjawić, osobiście sprawdzić zastawioną przez siebie pułapkę. Zanim się zorientuje, sam wpadnie w sidła. Scofield podszedł do otwartej walizki leŜącej na półce i wydobył czystą, wykrochmaloną koszulę. Sztywna, wykrochmalona koszula lekko uwierała i była jak chłodny pokój - sprawiała, Ŝe człowiek pozostawał czujny. WłoŜył ją i z szafki przy łóŜku wziął swój pistolet, browning magnum model 4, zaopatrzony w tłumik wykonany specjalnie na zamówienie. Nagle usłyszał niespodziewany dźwięk i okręcił się na pięcie. Ktoś cicho, jakby niepewnie, stukał do jego drzwi. Dlaczego? PrzecieŜ zapłacił za to, Ŝeby go nie niepokojono. Recepcja uprzedziła wszystkich pracowników, którzy mogli mieć jakikolwiek powód, Ŝeby zaglądać do jego pokoju, Ŝe gość w 213 Ŝyczy sobie, aby bezwzględnie respektowano treść tabliczki wywieszonej na drzwiach: PROSZĘ NIE PRZESZKADZAĆ. A jednak ktoś łamał to polecenie, działał wbrew Ŝyczeniom gościa, który dał kilkaset dolarów napiwku, Ŝeby zapewnić sobie spokój. Albo był to ktoś głuchy, w dodatku analfabeta, albo... Za drzwiami stała pokojówka. Ptak Taleniekowa jeszcze nie odfrunął. Scofield patrzył na nią przez niewielką, okrągłą soczewkę, która powiększała zniszczone wiekiem rysy twarzy odległej zaledwie o kilkanaście centymetrów od jego własnej. Zmęczone oczy, otoczone zmarszczkami i podpuchnięte z wyczerpania, spojrzały w lewo, w prawo, potem w dół. Kobieta musiała dostrzec tabliczkę z napisem PROSZĘ NIE PRZESZKADZAĆ, lecz sprawiała wraŜenie, jakby jej nie widziała. Dziwna ślepota; w dodatku w jej twarzy było coś takiego... ale nie miał czasu dłuŜej się jej przyglądać. W sytuacji, jaka się wytworzyła, musiał jak najprędzej rozpocząć negocjacje. Wsunął pistolet pod koszulę; sztywność materiału sprawiła, Ŝe wybrzuszenie było prawie niewidoczne. - Kto tam? - zapytał. - Pokojówka, proszę pana - odpowiedział prostacki, gardłowy głos. - Przyszłam zmienić pościel i ręczniki. Kazano mi w recepcji. Słaba wymówka, ale czy po takim przypadkowym ptaku moŜna było spodziewać się lepszej? 115
- Proszę wejść - powiedział Scofield, otwierając zasuwę. - Dwieście jedenaście nie odpowiada - oznajmiła telefonistka; była zła, bo ten sam człowiek dzwonił zaledwie przed chwilą. - Proszę spróbować jeszcze raz - powiedział Taleniekow, nie odrywając oczu od wejścia do kawiarni po drugiej stronie ulicy. -MoŜe moja znajoma wyszła z pokoju, ale na pewno zaraz wróci. Wiem o tym. Niech pani spróbuje, zaczekam na linii. - Jak pan sobie Ŝyczy - burknęła telefonistka. Szaleństwo! Minęło dziewięć minut, odkąd stara kobieta zaczęła sprawdzać pokoje; dziewięć minut, choć na korytarz wychodziło tylko pięcioro drzwi, wliczając w to drzwi apartamentu 211! Nawet jeśli wszystkie pokoje były zajęte i musiała rozmawiać kolejno ze wszystkimi gośćmi, nic powinno zająć to tyle czasu. Ostatnia, czwarta rozmowa, powinna być krótka. Proszę odejść. Nie Ŝyczę sobie, Ŝeby mi przeszkadzano. Chyba Ŝe... W słońcu błysnęła zapałka; płomyk odbił się wyraźne w ciemnej kawiarni. Wasilij zamrugał oczami i wytęŜył wzrok; przy którymś z niewidocznych stolików w środku ktoś odpowiedział tym samym znakiem, równieŜ zapalając zapałkę i szybko ją gasząc. Przybył Amsterdam; pluton egzekucyjny był w komplecie. Taleniekow przyjrzał się uwaŜnie postaci zbliŜającej się do drzwi kawiarni. Był to wysoki męŜczyzna w czarnym płaszczu, z szyją obwiązaną szarym, jedwabnym szalikiem. Na głowie miał szary kapelusz, nisko nasunięty na czoło i zasłaniający twarz. Telefon dzwonił coraz bardziej natarczywie. Taleniekow słyszał długie, ostre brzęczenie; rozzłoszczona telefonistka prawie nie odrywała palca od przycisku. Ale stara kobieta nie podnosiła słuchawki. Wasilij wreszcie pojął, Ŝe musiało się stać najgorsze: Beowulf
Agate
pojmał
przynętę.
Jeśli
tak,
to
Amerykanin
był
w
większym
niebezpieczeństwie niŜ sobie wyobraŜał. Z jednej strony trzech zbirów, którzy przylecieli z Europy specjalnie po to, Ŝeby go wykończyć, a z drugiej niegroźnie wyglądająca staruszka, która zabije go, jeśli tylko poczuje się w sytuacji bez wyjścia. Amerykanin nie zdąŜy się zorientować, skąd padł strzał; nawet nie zauwaŜy jak kobieta wyciągnie broń. - Przepraszam pana! - oznajmiła gniewnie telefonistka. - W dwieście jedenaście nikt nie odbiera. Proszę zadzwonić później. - Rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź. Centrala hotelowa! Telefonistka! Przyszedł mu do głowy szalony pomysł; nie zdecydowałby się na niego, gdyby miał inne wyjście, gdyŜ ryzyko było zbyt duŜe. Ale nie miał wyboru; jeśli nawet istniało lepsze posunięcie, był zbyt znuŜony, Ŝeby je wymyśleć. Musiał działać; zdał się na instynkt, wiedząc, Ŝe nigdy go dotąd nie zawiódł. Wyjął z kieszeni pięć studolarowych banknotów, a 116
następnie wydobył z portfela dokument, który napisał przed pięcioma dniami w Moskwie na maszynie z łacińską czcionką. Dokument ten, sporządzony na papierze firmowym spółki maklerskiej z Berna w Szwajcarii, stwierdzał, Ŝe jego posiadacz jest jej współwłaścicielem. Taleniekow przygotował go sobie na wszelki wypadek; mógł się przydać... Wasilij opuścił budkę telefoniczną i włączył się w tłum pieszych; kiedy znalazł się dokładnie naprzeciwko hotelu, odczekał, aŜ w sznurze pojazdów sunących Nebraska Avenue pojawi się luka, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy. Dwie minuty później usłuŜny kierownik recepcji zaprowadził monsieur Blancharda do telefonistki obsługującej centralę hotelową. Po czym - pod wraŜeniem nie tylko dokumentu, który monsieur Blanchard mu pokazał, ale takŜe dwóch studolarowych banknotów, które szwajcarski finansista wetknął mu do ręki, nalegając, by przyjął to skromne zadośćuczynienie za swoją fatygę - wezwał drugą telefonistkę, Ŝeby zastąpiła pierwszą, aby ta mogła spokojnie porozmawiać ze szczodrym Szwajcarem. - Proszę mi wybaczyć, Ŝe przez telefon byłem tak nieuprzejmy, ale to wynik nerwów powiedział Taleniekow, wsuwając zmieszanej kobiecie do ręki trzy studolarowe banknoty. Międzynarodowe finanse kaŜdemu mogą zszargać nerwy; te ciągłe wojny, podchody... Bezkrwawe, oczywiście, ale musimy dbać o to, Ŝeby pozbawieni skrupułów ludzie nie mogli wykorzystywać uczciwych maklerskich firm i innych legalnych instytucji. Moja spółka ma właśnie kłopot tego rodzaju. Ktoś, kto zatrzymał się w tym hotelu... Kilka chwil później Wasilij studiował wyciąg rozmów telefonicznych odbytych przez gości; wszystkie zarejestrował komputer, podając takŜe naleŜność, jaką musieli uiścić. Rosjanin skupił się na rozmowach prowadzonych z drugiego piętra. W zachodnim skrzydle mieściły się apartamenty 211 i 212, a naprzeciw nich trzy pokoje dwuosobowe; we wschodnim skrzydle znajdowały się cztery jedynki. Najbardziej interesowały Rosjanina rozmowy odbyte przez gości zajmujących pokoje w tym samym skrzydle, w którym była meta. Zdawał sobie sprawę, Ŝe nazwiska nic mu nie powiedzą; przy telefonach miejscowych nie były podane numery, pod jakie dzwoniono; jedynie rozmowy zamiejscowe mogły mu dostarczyć jakichś informacji. Beowulf Agate musiał ustalić dla siebie alibi; nie w Waszyngtonie, bo tu zabił człowieka. Taleniekow wiedział, Ŝe hotel na Nebraska Avenue naleŜy do drogich. Uzmysłowił mu to jeszcze silniej fakt, Ŝe zatrzymujące się tu osoby najwyraźniej nie liczyły się z kosztami rozmów; dzwoniły równie swobodnie do Londynu, jak do pobliskiej restauracji, Ŝeby zarezerwować stolik. Rosjanin przesuwał wzrok po długim wydruku, koncentrując się zwłaszcza na numerach kierunkowych. 117
212 - ...Londyn, Wlk. Bryt: $26,50 214 - ...Des Moignes, Ia.: $4,75 214 - ...Cedar Rapids, Ia.: $6,20 213 - ...Minneapolis, Minn.: $7,10 215 - ...Nowy, Orlean, La.: $11,75 214 - ...Denver, Ko.: $6,75 213 - ...Easton, Md.: $8,05 215 - ...Athens, Ga.: $3,15 212 - ...Monachium, RFN: $41,10 213 - ...Easton, Md.: $4,30 212 - ...Sztokholm, Szw.: $38,25 Czy był tu jakiś klucz? Z apartamentu 212 dzwoniono często do Europy, ale to byłoby zbyt oczywiste. Scofield nie ryzykowałby w tak bezmyślny sposób. Z pokoju 214 dzwoniono do środkowo-zachodnich Stanów; z pokoju 215 do południowych. Taleniekowowi coś zaczynało świtać, ale jeszcze nie wiedział co. Jakaś struna w jego pamięci drgnęła... Jeszcze raz spojrzał na wydruk i nagle sobie przypomniał. Chodziło o pokój, którego rozmowy nie układały się w Ŝaden schemat. Pokój 213. Dwa telefony do Easton w stanie Maryland i jeden do Minneapolis w stanie Minnesota. Wasilij ujrzał przed oczami notatkę figurującą w aktach KGB, zupełnie jakby trzymał jaw ręce. Brandon Scofield miał siostrę, która mieszkała w Minneapolis w Minnesocie! Taleniekow zapamiętał oba numery na wypadek, gdyby chciał pod nie zadzwonić, choć wątpił, czy starczy mu czasu, Ŝeby gdziekolwiek dzwonić, cokolwiek sprawdzać. - Nie wiem, co powiedzieć. - Zwrócił się do telefonistki. - Bardzo poszła mi pani na rękę, ale chyba nie widzę tu nic, co mogłoby mnie interesować. Telefonistka chętnie uczestniczyła w tym drobnym spisku, ucieszona, Ŝe moŜe pomóc waŜnemu Szwajcarowi. - Nie wiem, czy zauwaŜył pan, monsieur Blanchard, Ŝe z apartamentu dwieście dwanaście kilkakrotnie dzwoniono do Europy. - Tak, zauwaŜyłem. Niestety, Ŝadne z wymienionych tu miast nie ma nic wspólnego z problemem, o którym mówiłem. Ale zwróciłem uwagę, Ŝe z pokoju dwieście trzynaście dzwoniono do Easton w Maryland i do Minneapolis. To zapewne czysty przypadek, ale mam przyjaciół w obu tych miastach... - Zawiesił glos, zachęcając kobietę do podjęcia wątku. - Mówiąc między nami, monsieur Blanchard, odniosłam wraŜenie, Ŝe gość zajmujący pokój dwieście trzynaście jest trochę dziwny, Ŝe tak powiem. 118
- Tak? Telefonistka zaczęła wyjaśniać. Kierownik recepcji wydał polecenie, Ŝeby pod Ŝadnym pozorem nie zakłócano spokoju gościowi w 213, bo sobie tego nie Ŝyczy. Posiłki naleŜało mu zostawiać na wózku w hallu, a pokojówka miała przychodzić sprzątać tylko wtedy, jeśli sam o nią poprosi. Zdaje się jednak, Ŝe ani razu o to nie prosił, choć zajmował pokój juŜ trzy dni. Jak moŜna Ŝyć w brudzie? - Oczywiście, trafiają do nas róŜni dziwacy. Faceci, którzy wynajmują pokój, Ŝeby pić przez kilka dni, odpocząć od Ŝony albo spotykać się z innymi kobietami. Ale Ŝeby przez trzy dni mieszkać w niesprzątanym pokoju, jak w chlewie, za przeproszeniem, trzeba być chorym! - Tak, to bardzo niehigieniczne - przyznał Taleniekow. - Takie rzeczy zdarzają się coraz częściej - powiedziała konfidencjonalnym tonem telefonistka. - Zwłaszcza wśród ludzi pracujących dla rządu; wie pan, tyle obowiązków, takie napięcie! Ale kiedy pomyślę, na co idą nasze podatki... oczywiście nie pańskie, monsieur... - Ten człowiek pracuje dla rządu? - przerwał jej Taleniekow. - No, tak się domyślamy. Kierownik nocnej zmiany miał nikomu nic nie mówić, ale wie pan, jak to jest, wszyscy pracujemy tu od lat.. - I macie do siebie zaufanie, to oczywiste. A co się stało? - Wczoraj wieczorem... Nie, to było dziś rano, około piątej, zjawił się ktoś i pokazał kierownikowi zdjęcie. - Zdjęcie męŜczyzny z pokoju dwieście trzynaście? Telefonistka rozejrzała się szybko na boki; drzwi biura były otwarte, ale w pobliŜu nikt się nie kręcił. - Tak. Podobno jest powaŜnie chory. Alkoholik albo wariat. Kazano nam trzymać język za zębami, Ŝeby go nie spłoszyć. Później mają przysłać do niego lekarza. - Dzisiaj? Ten człowiek, który rozmawiał z kierownikiem, pracuje dla rządu, tak? Pokazał legitymację? Stąd się domyślacie, Ŝe gość w dwieście trzynaście to teŜ... - Jeśli pracuje się w Waszyngtonie tyle lat co ja, monsieur Blanchard, nie trzeba oglądać legitymacji. To, Ŝe ktoś jest ze sfer rządowych, moŜna wyczytać z twarzy. - Tak, pewnie ma pani rację. No cóŜ, bardzo dziękuję. Ogromnie mi pani pomogła. Wasilij wyszedł szybko z biura i znalazł się w hallu. Jego podejrzenia potwierdziły się. Wiedział, gdzie ukrył się Beowulf Agate. Ale inni równieŜ wiedzieli. Pluton egzekucyjny zebrał się zaledwie kilkaset metrów dalej i w kaŜdej chwili gotów był zająć się skazańcem. Gdyby Wasilij włamał się do pokoju Amerykanina, Ŝeby go ostrzec, Scofield pewnie zacząłby strzelać; albo jeden, albo obaj mogliby zginąć. Gdyby zadzwonił, Scofield 119
zareagowałby niedowierzaniem; dlaczego miałby ufać znienawidzonemu wrogowi, gdy ten ostrzegał go przed innymi wrogami, na których obecność nic nie wskazywało? Wasilij musiał wymyślić jakiś inny sposób i to szybko. Gdyby tylko mógł wysłać do Scofielda kogoś, kto dostarczyłby mu dowodów na to, Ŝe Rosjanin nie kłamie. Dowodów, które Beowulf Agate by zaakceptował... Nie było na to czasu. Do hotelu wszedł męŜczyzna w czarnym płaszczu.
120
9. W chwili, kiedy pokojówka weszła do środka, Scofield zorientował się, co takiego zaintrygowało go w jej twarzy. Oczy. Kryła się w nich inteligencja - inteligencja, jakiej nie spodziewał się widzieć w oczach pokojówki, która spędza noce na sprzątaniu po kapryśnych gościach hotelowych. Dojrzał równieŜ strach, a moŜe tylko ciekawość, i zrozumiał, Ŝe bynajmniej nie ma do czynienia z prostą, prymitywną babiną. MoŜe aktorka? - Przepraszam, Ŝe przeszkadzam. - Jakby nie zauwaŜając jego nie ogolonej twarz i dojmującego zimna panującego w pokoju, ruszyła w stronę drzwi do łazienki. - Zajmie mi to tylko chwilkę. Aktorka. Prostacki akcent był sztuczny, udawany; nie była ani irlandzką, ani szkocką chłopką. Poza tym poruszała się lekkim krokiem i nie miała Ŝylaków, jakie miewają kobiety, które całe Ŝycie noszą pościel i ścielą łóŜka. Zdradzały ją równieŜ dłonie, białe i miękkie, nie zniszczone przez środki czyszczące. Brayowi zrobiło się Ŝal staruszki; poczuł pogardę dla Taleniekowa, Ŝe nie potrafił znaleźć kogoś bardziej odpowiedniego. Nawet zwykła pokojówka byłaby lepsza - i pewniej mniej by się bała. - Zmieniłam panu ręczniki - powiedziała kobieta, wychodząc z łazienki i kierując się do drzwi. - I juŜ sobie idę. Przepraszam za kłopot. Scofield powstrzymał ją drobnym gestem, tak drobnym, Ŝe prawdziwa pokojówka zmieniająca ręczniki by go nie zauwaŜyła. - Tak? - spytała kobieta, patrząc czujnie na Scofielda. - Czy moŜe mi pani zdradzić, z jakiej części Irlandii pani pochodzi? Nie umiem umiejscowić pani akcentu. CzyŜby z County Wicklow? - Tak, proszę pana. - A więc z południa? - Tak, proszę pana. Dziękuję panu - powiedziała szybko, kładąc lewą dłoń na klamce. - Czy moŜe mi pani zostawić jeszcze jeden czysty ręcznik? Proszę połoŜyć na łóŜku. - Co? - Kobieta odwróciła się ze zdziwionym wyrazem twarzy. - Oczywiście, proszę pana.
121
Kiedy ruszyła w stronę łóŜka, Bray podszedł do drzwi i przesunął zasuwę, mówiąc łagodnym tonem, Ŝeby nie płoszyć i tak juŜ wystraszonego ptaka: - Chciałbym chwilę z panią porozmawiać. Wie pani, zauwaŜyłem panią wcześniej, a dokładniej o czwartej rano... Szelest materiału, nagły syk powietrza. Znajomy dźwięk... W pokoju, za jego plecami! Odwrócił się pospiesznie, ale nie zdąŜył. Usłyszał stłumione pyknięcie i natychmiast poczuł na szyi ostre pieczenie. Krew trysnęła mu na lewe ramię. Rzucił się w prawo; druga kula trafiła w ścianę tuŜ nad nim. Zamachnął się i walnął ręką w lampę na stoliku, posyłając ją w stronę pokojówki, która stała na środku pokoju, zaledwie dwa metry od niego, niewiarygodnie wprost przeistoczona. Zamiast ręczników, które upuściła na ziemię, stara kobieta trzymała w ręce rewolwer. Zmieszanie i niepewność prysły z jej twarzy; Bray miał przed sobą spokojne, opanowane oblicze wytrawnej morderczyni. Powinien był się domyślić! Runął na podłogę i złapał za nogę stolik; przekręcił się w prawo, w lewo, następnie poderwał się, zasłaniając się stolikiem i posługując się nim jak nieduŜym taranem. Rozległy się jeszcze dwa wystrzały; z blatu, kilka centymetrów nad głową Braya, posypały się drzazgi. Wreszcie doskoczył do kobiety i przygwoździł ją stolikiem do ściany z taką siłą, Ŝe z sykiem wypuściła z płuc powietrze; z jej wykrzywionych ust pociekła ślina. - Ty chuju! Stukot rewolweru, który wypadł z ręki, niemal zagłuszył jej wrzask. Scofield cisnął stolikiem w nogi kobiety i schylił się po broń. Trzymając rewolwer, wyprostował się i chwycił skuloną postać za włosy, odciągając ją od ściany. Ruda peruka oraz wygnieciony czepek pokojówki zostały mu w ręce; zachwiał się, tracąc na moment równowagę. Korzystając z okazji, siwa morderczyni błyskawicznie wyciągnęła nóŜ - sztylet z cienkim ostrzem. Bray widział juŜ takie sztylety - były równie groźne jak broń palna, gdyŜ ostrza miały powleczone sukcynilocholiną. ParaliŜ następował prawie natychmiast, śmierć kilka sekund później. Wystarczyła powierzchowna rana, czy choćby draśnięcie. Pokojówka ruszyła do ataku, dźgając noŜem prosto przed siebie; taki właśnie cios najtrudniej było odparować; uŜywali go tylko najbardziej doświadczeni zawodowcy. Bray odskoczył do tyłu i z całej siły spuścił rewolwer na przedramię kobiety. Syknęła z bólu i cofnęła rękę, lecz nie zamierzała zaprzestać ataku. - Stój! - zawołał Bray, mierząc z rewolweru w jej głowę. - Oddałaś cztery strzały, są jeszcze dwa naboje! Rzuć nóŜ, bo cię zabiję!
122
Stara kobieta zatrzymała się i opuściła dłoń ze sztyletem. Stała bez ruchu, bez słowa, dysząc cięŜko i wpatrując się w Braya z dziwnym niedowierzaniem. Przemknęło mu przez myśl, Ŝe po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji; nikomu dotąd nie udało się jej pokonać. Ptak Taleniekowa był krwioŜerczym sokołem w przebraniu niepozornej, szarej gołębicy. Barwy ochronne stanowiły gwarancję sukcesu; dotychczas jej nie zawiodły. - Skąd jesteś? Z KGB? - Bray podniósł z łóŜka świeŜy ręcznik i przyłoŜył go do rany na szyi. - Co? - spytała szeptem kobieta, kierując na niego rozbiegane oczy. - Pracujesz dla Taleniekowa. Gdzie on jest? - Płaci mi człowiek posługujący się wieloma nazwiskami - odparła. W zwisającej wzdłuŜ ciała ręce wciąŜ tkwił zatruty nóŜ, ale w twarzy kobiety nie było juŜ furii, jedynie znuŜenie i strach. - Nie wiem, kim jest. Nie wiem, gdzie jest. - Ale on wiedział, gdzie cię znaleźć. Świetnie sobie radzisz z bronią. Gdzie się tego nauczyłaś? Kiedy? - Kiedy? - powtórzyła bezdźwięcznie. - Kiedy ty byłeś jeszcze w pieluchach. Gdzie? W Belsen, w Dachau... potem w innych obozach i na róŜnych frontach. Wszystkie się nauczyłyśmy. - Chryste - szepnął Bray. Wszystkie się nauczyłyśmy. Były ich setki. Dziewczyny zabrane z obozów koncentracyjnych i wysłane do koszar, na lotniska, Ŝołnierzom walczącym na frontach... Musiały uprawiać prostytucję, jeśli chciały przeŜyć. A potem, odrzucone przez swoich, nie chciane, pomiatane, wegetowały jak sępy wśród ruin Europy. Taleniekow wiedział, z jakich ptaków najlepiej skompletować swoje stado. - Dlaczego pracujesz dla niego? Nie róŜni się od tych, którzy wysłali cię do obozu. - Nie mam wyboru. Groził, Ŝe mnie zabije. A teraz zabijesz mnie ty. - Chwilę temu niewiele brakowało. Prawie mnie do tego zmusiłaś. Teraz wszystko zaleŜy od ciebie. Pomogę ci, jeśli odpowiesz mi na parę pytań. Jak się z nim kontaktujesz? - Dzwoni. Dzwoni do apartamentu naprzeciwko. - Często? - Co dziesięć, piętnaście minut. Niedługo znów zadzwoni. - Idziemy - zdecydował Bray, po czym dodał przezornie: - Przesuń się w prawo i połóŜ sztylet na łóŜku. - Wtedy mnie zabijesz - szepnęła stara kobieta. 123
- Gdybym chciał cię zabić, juŜ bym to zrobił - odparł Bray. Była mu potrzebna; musiał zdobyć jej zaufanie. - Po co miałbym zwlekać? Chodźmy do telefonu; nie wiem, ile ci obiecał, ale zapłacę dwa razy tyle. - Oj, chyba nie dam rady. Boli mnie noga. - Pomogę ci. - Bray odjął od szyi ręcznik i uczynił krok w stronę kobiety, wyciągając do niej dłoń. -Weź mnie pod ramię. Stara kobieta wysunęła przed siebie lewą nogę, wzdrygając się z bólu. Nagle skoczyła na Scofielda jak rozwścieczona lwica; jej twarz znów była wykrzywiona, oczy szalone. Zatrute ostrze sunęło prosto w stronę brzucha męŜczyzny. Taleniekow wszedł do windy za przybyszem z Amsterdamu. W środku była juŜ jakaś para; młodzi, bogaci, rozpieszczeni, elegancko ubrani Amerykanie, kochankowie lub nowoŜeńcy, myślący tylko o sobie i swoich potrzebach. Sporo wypili, bo unosiła się wokół nich stęchła woń wina. Holender w czarnym płaszczu zdjął szary kapelusz. Wasilij odwrócił nieco twarz i stanął tuŜ obok niego, plecami do ściany windy. Drzwi zamknęły się. Dziewczyna roześmiała się cicho; jej towarzysz nacisnął guzik piątego piętra. Amsterdam przysunął się i nacisnął dwójkę. Cofając się, zerknął w bok i jego spojrzenie trafiło na Taleniekowa. Rozpoznał Rosjanina i zaskoczony dosłownie skamieniał. Fakt, Ŝe go rozpoznał, choć nigdy go nie widział na oczy, a takŜe szok, który odmalował się na jego twarzy, uzmysłowiły Taleniekowowi, Ŝe on teŜ miał zginąć w pułapce, jaką zastawiali. Głównym zadaniem grupy morderców było zlikwidowanie Beowulfa Agate, lecz gdyby agent KGB, niejaki Taleniekow, pojawił się w pobliŜu, jego równieŜ naleŜało sprzątnąć. Amsterdam podniósł kapelusz do piersi i wsunął prawą rękę do kieszeni. Wasilij odwrócił się, przycisnął męŜczyznę do ściany windy i wepchnął lewą dłoń do jego kieszeni; wyczuł nadgarstek, a niŜej pistolet - Holender zdołał juŜ zacisnąć palce na kolbie. Wasilij chwycił go za kciuk i pociągnął z całej siły; kość wyskoczyła ze stawu i męŜczyzna ze skowytem osunął się na klęczki. Dziewczyna krzyknęła. - Nic wam nie grozi - powiedział głośno Taleniekow, zwracając się do pary Amerykanów. - Powtarzam: nic wam nie grozi, jeśli zastosujecie się do moich poleceń. Macie nie wzywać pomocy i zaprowadzić nas do swojego pokoju. Holender szarpnął się nagle w prawo; Wasilij rąbnął go kolanem w twarz i przycisnął mu głowę do ściany. Wydobył z kieszeni swoją broń i podniósł do góry, lufą w stronę sufitu. 124
- Nie zastrzelę was. Jeśli zrobicie co kaŜę, nie stanie się wam Ŝadna krzywda. Ta awantura was nie dotyczy. Musicie tylko wykonać moje polecenia. - Jezu! Jezu Chryste! - Wargi młodego Amerykanina drŜały. - Wyjmij klucz - polecił niemal przyjaznym tonem Taleniekow. - Kiedy drzwi się otworzą, wyjdź spokojnie i skieruj się do waszego pokoju. Nic wam nie grozi. Ale jeśli zaczniecie krzyczeć albo wzywać pomocy, będę musiał strzelać. Nie zabiję was; przestrzelę wam tylko kręgosłupy. Do końca Ŝycia będziecie sparaliŜowani. - O BoŜe, błagam! - Młodemu męŜczyźnie zaczęła dygotać broda, szyja, ramiona. - Zrobimy, co pan mówi! - Przynajmniej dziewczyna nie straciła głowy; sięgnęła do kieszeni towarzysza i wyjęła klucz. - Wstawaj! - powiedział Wasilij do Holendra; wsunął rękę do kieszeni jego płaszcza i zabrał mu pistolet. Drzwi windy rozsunęły się. Para Amerykanów wyszła niepewnym krokiem, minęła starszego jegomościa czytającego gazetę i skręciła w korytarz wiodący na prawo. Taleniekow, trzymając grazburię tak, aby nie była widoczna, chwycił Holendra za płaszcz. - Jedno słowo - szepnął - i juŜ nigdy nie wydasz Ŝadnego dźwięku. Rozwalę cię, nawet nie zdąŜysz krzyknąć. W dwupokojowym apartamencie zajmowanym przez młodych Amerykanów Wasilij pchnął Holendra na fotel, wycelował w niego broń, po czym zwrócił się do wystraszonej pary: - Wchodźcie do szafy! Szybko! Po gładkiej, zadbanej twarzy męŜczyzny spływały łzy; dziewczyna siłą wepchnęła go do ciasnej komórki. Taleniekow zamknął za nimi drzwi, przysunął krzesło i kopnął je kilka razy, Ŝeby dobrze wklinowało się między podłogę a klamkę. - Masz dokładnie pięć sekund na odpowiedź - rzekł do Holendra, trzymając pistolet nieco ukosem do jego twarzy. - Co planujecie? - Nie wiem o czym mówisz - oświadczył spokojnie płatny morderca. - MoŜe jednak sobie przypomnisz? - Taleniekow rąbnął go na odlew lufą pistoletu. Holender zalał się krwią. Podniósł ręce do twarzy; Taleniekow pochylił się szybko i walnął go bronią po obu nadgarstkach. - Nie dotykaj gęby! - krzyknął. - To dopiero początek! Łykaj własną krew! Za chwilę roztrzaskam ci wargi. Następnie zęby, brodę, kości policzkowe! Potem zmiaŜdŜę ci oczy. Widziałeś, jak to się robi? Twarz jest czuła na ból, ale miaŜdŜenia oczu nikt nie wytrzymuje.
125
Zadał kolejny cios, tym razem biorąc zamach od dołu, i uderzając Holendra lufą w nozdrza. - Nie! Nie! Ja tylko wykonuję rozkazy! - Chyba juŜ kiedyś słyszałem te słowa? Taleniekow ponownie uniósł pistolet; Holender zasłonił twarz, ale szybkie ciosy zmusiły go do opuszczenia rąk. - Co to za rozkazy? Jest was trzech! Pięć sekund juŜ minęło; koniec Ŝartów. - Końcem lufy brutalnie stuknął Holendra w czoło, wpierw nad jednym okiem, potem nad drugim. - Nie ma czasu! Nagle dźgnął Holendra pistoletem prosto w krtań. - Przestań! - zabełkotał niewyraźnie morderca, z trudem łapiąc oddech. - Powiem wszystko! Zdradził nas, ujawnia nas za pieniądze! Przeszedł na drugą stronę! - To mnie nie obchodzi. Rozkazy! - Nigdy mnie nie widział. Miałem go wywabić. - Jak? - Powiedzieć mu o tobie. śe jesteś w drodze. Udać, Ŝe chcę go ostrzec. - Nie nabrałbyś go. Zabiłby cię. To zbyt naiwny numer. Skąd wiesz, w którym jest pokoju? - Mamy zdjęcia. - Jego, tak? Nie moje? - Was obu. Ale w hotelu pokazywałem tylko jego zdjęcie. Kierownik nocnej zmiany dokonał identyfikacji. - Kto je wam dał? - Przyjaciele z Pragi, którzy działają w Waszyngtonie i mają jakieś powiązania z Rosjanami. Dawni przyjaciele Beowulfa Agate, którzy wiedzą, co zrobił. Taleniekow wbił wzrok w Holendra. Uznał, Ŝe facet mówi prawdę, tym bardziej, Ŝe część tego, co przed chwilą usłyszał, pokrywała się z faktami, które sam znał. Scofield byłby na pewno podejrzliwy, ale nie zlekcewaŜyłby ostrzeŜenia mordercy; nie mógłby sobie na to pozwolić. Przypuszczalnie wziąłby go jako zakładnika, a potem zaczaił się na Rosjanina. Czekałby gdzieś w ukryciu i obserwował, co się dzieje. Wasilij przyłoŜył grazburię do prawego oka Holendra. - Marsylia i Praga. Gdzie są? Gdzie mają czatować? - Oprócz windami dla gości z budynku moŜna się wydostać jeszcze schodami i windą słuŜbową. Jeden będzie w niej, drugi na schodach. 126
- Który gdzie? - Praga na schodach, Marsylia w windzie. - Jaki ustaliliście plan? Tylko dokładnie! - Plan miał być modyfikowany zaleŜnie od sytuacji. Ja miałem podejść do drzwi dziesięć po dwunastej. Taleniekow zerknął na pseudoantyczny zegar stojący na hotelowym biurku. Wskazywał jedenaście po dwunastej. - Więc tamci dwaj są juŜ na miejscach? - spytał. - Nie wiem. Nie widzę zegarka, krew zalała mi oczy! - Przebieg akcji? Tylko nie próbuj kłamać! Bo zabiję cię tak wolno, Ŝe będziesz Ŝałował, Ŝe się w ogóle urodziłeś. Mów! - Czekamy do za dwadzieścia pięć pierwsza. Jeśli do tej pory Beowulf nie pojawi się ani na schodach, ani przy windzie, szturmujemy pokój. Prawdę mówiąc, nie mam zaufania do Pragi. Pewnie będzie chciał, Ŝebyśmy poszli z Marsylią przodem i ściągnęli na siebie ogień. Gotów nas poświęcić, Ŝeby osiągnąć cel. To wariat! - Lepiej znasz się na ludziach niŜ na robocie - oznajmił Wasilij, prostując się. - Powiedziałem ci wszystko! Nie wal mnie po twarzy! I pozwól mi wytrzeć oczy. Nic nie widzę! - Wycieraj. Chcę, Ŝebyś dobrze widział. Wstawaj! Holender podniósł się z fotela i zaczął wycierać twarz z cieknących po niej struŜek krwi. Taleniekow, wciąŜ trzymając grazburię przy szyi mordercy, stał przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w telefon po drugiej stronie pokoju. Za moment miał rozmawiać ze swoim największym wrogiem - usłyszeć głos człowieka, którego nienawidził od dziesięciu lat. Zamierzał uratować mu Ŝycie. Scofield uskoczył w bok, lecz groźne ostrze i tak rozdarło mu koszulę; na szczęście trafiło na pistolet, który wsunął pod wykrochmaloną koszulę, zanim wpuścił do pokoju kobietę. Staruszka była szalona! Istna samobójczyni! Nie chciał jej zabić, ale wszystko wskazywało na to, Ŝe nie będzie miał wyboru. WciąŜ trzymał w ręce jej rewolwer. Oddała cztery strzały, więc sądził, Ŝe w środku są jeszcze dwa naboje. Ale ona wiedziała, Ŝe tak nie jest! Nacierała na niego, wymachując noŜem z boku na bok, usiłując przynajmniej dotknąć go końcem ostrza; gdyby go dosięgła zwykłym noŜem, odniósłby tylko niegroźne skaleczenie
127
- ale nóŜ, którym cięła powietrze, miał zatrute ostrze! Bray wycelował rewolwer w głowę kobiety i nacisnął spust; rozległ się jedynie suchy trzask iglicy. Spodziewał się tego i prawą nogą wyprowadzał juŜ cios; butem trafił kobietę tuŜ nad piersią; zachwiała się, ale błyskawicznie odzyskała równowagę. Parła naprzód jak oszalała, ściskając kurczowo nóŜ; wiedziała, Ŝe jeśli tylko draśnie nim Scofielda, będzie wolna. Przykucnęła i wysunęła do przodu lewą rękę tak, Ŝeby zasłonić nią ruchy prawej, którą wciąŜ wywijała zawzięcie. Bray odskoczył do tyłu, rozglądając się za czymś, czym mógłby odparowywać ciosy. Dlaczego wcześniej udała, Ŝe się poddaje? Dlaczego przerwała walkę i zaczęła z nim rozmawiać? Nagle zrozumiał. Stare ptaszysko było nie tylko drapieŜne jak sokół, ale i mądre jak sowa. Wiedziała, Ŝe musi chwilę odpocząć, by odzyskać siły. Dlatego wdała się z nim w rozmowę; próbowała uśpić jego czujność i czekała na moment nieuwagi... wystarczyło przecieŜ jedno dotknięcie zatrutym ostrzem! Ponownie rzuciła się na Scofielda, tym razem celując nisko, w jego uda. Próbował wykopać jej nóŜ z ręki, ale cofnęła ją w porę i znów się zamachnęła. Ostrze śmignęło zaledwie parę centymetrów od kolana męŜczyzny. JednakŜe siła ciosu przegięła kobietę w lewo; Scofield wykorzystał to i kopnął ją w ramię. Poleciała do tyłu i upadła na podłogę. Bray chwycił pierwszą rzecz, jaka nawinęła mu się pod rękę - była to akurat lampa z cięŜką mosięŜną podstawą - i cisnął nią w kobietę, jednocześnie kopiąc ją w rękę, Ŝeby wytrącić jej nóŜ. Nie zdąŜyła go upuścić: ręka przegięła się od siły ciosu i koniec noŜa, przebijając cienki materiał stroju pokojówki, zagłębił się w ciało kobiety tuŜ nad jej lewą piersią. To, co nastąpiło, było tak potworne, Ŝe Bray duŜo by dał, aby wymazać ten obraz z pamięci. Oczy kobiety rozszerzyły się i wyszły na wierzch, usta rozciągnęły się w straszliwym, makabrycznym uśmiechu. Tarzała się po podłodze wstrząsana konwulsyjnymi drgawkami, a potem przekręciła się na bok, podciągając pod brodę chude nogi - w tej pozycji, pozycji płodu w łonie matki, zaczęło się jej konanie. Po chwili znów wiła się po podłodze, szarpiąc dywan wygiętymi w szpony palcami; z jej gardła wydobywało się długie, chrapliwe rzęŜenie, a na wykrzywionych ustach pojawiła się piana; spuchnięty język uniemoŜliwiał oddychanie. Nagle rozległ się przejmujący charkot i kobieta po raz ostatni wypuściła z pluć powietrze. Przez moment miotała się w drgawkach; w końcu znieruchomiała. Oczy miała szeroko otwarte, wpatrzone w przestrzeń, jej martwe usta były lekko rozchylone. Wszystko razem trwało niespełna sześćdziesiąt sekund. 128
Bray pochylił się i podniósł dłoń trupa. Oderwał od rękojeści noŜa zaciśnięte na nim kościste palce, po czym podszedł do komody, na której leŜały zapałki. Potarł jedną i zbliŜył do ostrza. Buchnął płomień tak wysoki i silny, Ŝe osmalił Scofieldowi włosy i niemal poparzył twarz. MęŜczyzna rzucił nóŜ na podłogę i przydeptał butem, Ŝeby zgasić ogień. Zadzwonił telefon. - Tu Taleniekow - powiedział Rosjanin. W słuchawce panowała głucha cisza; ten, kto odebrał telefon, nie odezwał się ani słowem. - UwaŜam, Ŝe nie osłabisz swojej pozycji, jeśli potwierdzisz, Ŝe mnie słyszysz. Odpowiedź była zwięzła: - Słyszę. - Zignorowałeś mój telegram, moją białą flagę; na twoim miejscu postąpiłbym identycznie. Ale nie masz racji, tak samo jak ja bym jej nie miał! Przysięgłem, Ŝe cię zabiję, Beowulf Agate, i pewnego dnia moŜe to uczynię, ale nie teraz i nie w ten sposób! Nie jestem uczniakiem, który przechwala się zwycięstwem przed rozpoczęciem bójki. W naszych fachu nikt rozsądny tak nie robi. Chyba się z tym zgodzisz. - Dostałeś moją wiadomość - odparł monotonny głos. - Zabiłeś mi Ŝonę. Jeśli chcesz mnie wykończyć, czekam. Jestem gotów. - Przestań! Obydwaj zabijaliśmy... Ty zabiłeś mi brata; a wcześniej zginęła niewinna dziewczyna, której jedyną winą było to, Ŝe wierzyła w slogany! Nie stanowiła Ŝadnego zagroŜenia dla tych zwyrodnialców, którzy ją zgwałcili i zamordowali! - Co? - Nie mam czasu o tym mówić! Słuchaj, są tu tacy, którzy chcą cię zabić, ale ja nie mam z nimi nic wspólnego! Złapałem jednego z tych drani; jest tu obok i... - Nasłałeś na mnie morderczynię - przerwał mu Scofield. - Nie Ŝyje. NóŜ wszedł w jej ciało, nie w moje. Wystarczyła bardzo płytka ranka. - Musiałeś ją sprowokować; nie miało być Ŝadnej walki! Ale tracimy czas, a tobie zostały juŜ tylko sekundy. Oddaję słuchawkę facetowi, który przyleciał z Amsterdamu. Ma pokiereszowaną twarz i nie widzi najlepiej, ale wciąŜ moŜe mówić. - Wasilij przytknął słuchawkę do rozbitych warg Holendra i jednocześnie przycisnął mu broń do karku. - Gadaj! - Wysłano telegramy... - zaczął ranny morderca, krztusząc się ze strachu. - Do Amsterdamu, Marsylii i Pragi. Beowulf Agate przeszedł na drugą stronę. Jeśli pozwoli mu się Ŝyć, wszyscy moŜemy zginąć. Telegramy były sformułowane tak jak zwykle, Ŝe pojawiło się zagroŜenie i musimy uwaŜać, ale kaŜdy wiedział, o co chodzi. śe zamiast uwaŜać, lepiej
129
zlikwidować zagroŜenie, czyli sprzątnąć Beowulfa na własną rękę... Wie pan dobrze, o czym mówię, Herr Scofield. Sam pan wydawał takie rozkazy i sam pan takie wypełniał. Nie odrywając lufy od szyi Holendra, Taleniekow zabrał mu słuchawkę. - Słyszałeś - powiedział do Scofielda. - Pułapka, którą zastawiłeś na mnie, ma być uŜyta do zlikwidowania ciebie. Na cichy rozkaz twoich szefów. Milczenie. Beowulf Agate nie odezwał się słowem. Rosjanin zaczął tracić cierpliwość. - Czy ty nic nie rozumiesz? Podzielili się informacjami, tylko w ten sposób twoi mogli znaleźć moją metę! Moskwa podała im adres, rozumiesz? KaŜda ze stron posługuje się jednym z nas, Ŝeby uzasadnić konieczność zabicia drugiego; w rzeczywistości chcą sprzątnąć nas obu. Moi szefowie działają bardziej otwarcie od twoich. Rozkaz zabicia mnie został wysłany do wszystkich placówek wywiadu i jednostek wojskowych. Departament Stanu działa w bardziej okręŜny sposób, wasi bonzowie nie chcą brać odpowiedzialności za tego rodzaju decyzje, niezgodne z konstytucją. Więc po prostu ostrzegają przed tobą ludzi, których mało obchodzą niuanse prawne; im chodzi o Ŝycie. Cisza. - Jakich dowodów jeszcze potrzebujesz? - wrzasnął z furią Taleniekow. - Holender miał cię wywabić z pokoju. Nie miałbyś wyboru; próbowałbyś zaczaić się na mnie przy windzie dla słuŜby albo na schodach. Oba miejsca są juŜ obstawione; Marsylia czeka w windzie, Praga na schodach. Gościa z Pragi znasz dobrze, Beowulf. Nieraz go wynajmowałeś, kiedy potrzebny był ci ktoś, kto sprawnie włada bronią i noŜem. Teraz on czeka na ciebie. Jeśli nie pojawisz się na korytarzu, to w niespełna kwadrans przeprowadzą szturm na twój pokój. Czego jeszcze chcesz? - Dlaczego mówisz mi to wszystko? - spytał w końcu Scofield. - Przeczytaj jeszcze raz mój telegram! Nie po raz pierwszy posługują się nami. Dzieje się coś niesamowitego; ty i ja jesteśmy niewaŜni. Zaledwie kilku ludzi o tym wie. W Waszyngtonie i w Moskwie. Ale nic nie mówią; boją się otworzyć usta. Przyznanie się mogłoby mieć katastrofalne skutki. - Przyznanie do czego? - Do wynajmowania skrytobójców. Przez obie strony i przez długie lata. Przez dziesiątki lat! - Co mnie to obchodzi? - Dmitrij Jurijewicz. - Co on ma z tym wspólnego? - Mówią, Ŝe go zabiłeś. 130
- Kłamiesz, Taleniekow. Myślałem, Ŝe jesteś lepszym łgarzem. Jurijewicz łamał się, liczyliśmy, Ŝe przejdzie na naszą stronę. Cywil, który wtedy zginął, był moim człowiekiem, ja nim sterowałem. Całą operację przeprowadziło KGB. Woleli zabić fizyka niŜ pozwolić, Ŝeby prysnął na Zachód. Powtarzam: jak chcesz mnie wykończyć, czekam. - Mylisz się! Ale o tym później, teraz nie ma czasu na dyskusję! Chcesz dowodów? No to słuchaj! MoŜe słuch masz mniej tępy niŜ umysł! Rosjanin wsunął szybko grazburię za pasek spodni i uniósł do góry słuchawkę. Lewą ręką chwycił za gardło Holendra, naciskając kciukiem na chrząstki tchawicy. Jego pałce wpiły się jak szpony w szyję mordercy, miaŜdŜąc tkanki i chrząstki w stalowym uścisku. Holender szamotał się gwałtownie, wymachując rękami; daremnie usiłował się wyrwać. Rozległ się krzyk - długi, przeciągły skowyt, który powoli przeszedł w gardłowy charkot; po chwili męŜczyzna zwalił się nieprzytomny na podłogę. - Czy myślisz, Ŝe nawet najwierniejszy ptak zgodziłby się znieść taki ból dla dobra sprawy? - spytał Taleniekow, przykładając do ust słuchawkę. - A miał wybór? - Jesteś durniem, Scofield! Daj się zabić, jeśli koniecznie chcesz! - Wasilij z desperacją potrząsnął głową; wiedział, Ŝe traci nad sobą panowanie i musi się wziąć w garść. Nie... poczekaj! Nie jestem twoim wrogiem! Nie rozumiesz; postaram się cię przekonać, ale do jasnej cholery, wykaŜ odrobinę dobrej woli! Nienawidzę ciebie i wszystkiego, co reprezentujesz. Ale teraz tylko my dwaj moŜemy coś zrobić. Przekonać ludzi, Ŝeby nas wysłuchali, Ŝeby zabrali głos. MoŜe się uda, bo się nas boją, boją tego, co wiemy. I jedni, i drudzy... - Nie wiem, o czym mówisz - przerwał mu Scofield. - Pewnie szykujesz jakiś podstęp, licząc, Ŝe KGB zafunduje ci piękną daczę pod Grasnowem, ale nic z tego. Jeśli chcesz mnie wykończyć, czekam. - Dosyć! - krzyknął Taleniekow, spoglądając na zegar na biurku. - Masz jedenaście minut. Wiesz, gdzie znaleźć ostateczny dowód: w windzie dla słuŜby albo na schodach. Chyba Ŝe wolisz poznać prawdę dopiero wtedy, gdy wpadną do pokoju, Ŝeby cię rozwalić. Jeśli narobisz hałasu, Ŝeby ściągnąć tłum, pójdziesz im tylko na rękę: Pragę znasz z wyglądu, ale Marsylii nigdy nie widziałeś. Obaj wiemy, Ŝe nie moŜesz wezwać policji ani ryzykować, Ŝe wezwie ją kierownik hotelu. Więc idź i przekonaj się, Ŝe mówię prawdę! Dowód znajdziesz za pierwszym zakrętem korytarza. Jeśli przeŜyjesz, w co wątpię, to jestem na piątym piętrze. Apartament pięćset pięć. Starałem się ci pomóc; nic więcej nie mogę zrobić!
131
Wasilij cisnął słuchawkę na widełki; jego gniew był częściowo udawany, częściowo szczery. Musiał podwaŜyć pewność siebie Amerykanina, sprowokować go do przemyślenia sytuacji. Liczyła się kaŜda sekunda. Powiedział Scofieldowi, Ŝe nie moŜe zrobić nic więcej, ale to nie była prawda. Ukląkł i ściągnął czarny płaszcz z nieprzytomnego Holendra. Bray, zamyślony, odłoŜył słuchawkę. Gdyby był wyspany, gdyby nie stracił tyle energii walcząc z pokojówką, która rzuciła się na niego tak nieoczekiwanie, albo gdyby to, co powiedział Taleniekow, wyraźnie mijało się z prawdą, miałby jaśniejszy obraz całej sprawy. Ale poniewaŜ był niewyspany i zmęczony wałka, musiał zrobić to, co robił juŜ nieraz w podobnych wypadkach: uwzględnić w swoich działaniach moŜliwość, Ŝe Rosjanin nie we wszystkim kłamał. Bray nie po raz pierwszy stałby się celem ataku dwóch zwalczających się obozów. Człowiek powoli przyzwyczajał się do takich sytuacji, zwłaszcza jeśli miewał kontakty z ludźmi, którzy byli przeciwnikami, lecz niekiedy współpracowali ze sobą ze względu na wspólne interesy. Najbardziej dziwiło go, Ŝe dwa ataki miały nastąpić w tym samym czasie. Ale pobudki były zrozumiałe i oczywiste. Więc podsekretarz stanu Daniel Congdon jednak się zdecydował! Ten pozornie maminsynkowaty biurokrata znalazł w sobie dość odwagi, Ŝeby kazać go załatwić. A raczej znalazł Taleniekowa, dowiedział się o jego pragnieniu wykończenia Beowulfa Agate. CzyŜ mógł istnieć lepszy sposób na to, by złamać przepisy i zlikwidować odstawionego na boczny tor specjalistę, którego uwaŜał za niebezpiecznego? Albo lepszy powód, Ŝeby skontaktować się z Rosjanami, którym pozbycie się obu agentów równieŜ było na rękę? Takie jasne. I tak dobrze obmyślane, Ŝe ani on, ani Taleniekow nie opracowaliby tego lepiej. Obie strony równocześnie wyraŜą zaskoczenie i zaprzeczą, jakoby miały w tym udział, a politycy w Waszyngtonie i Moskwie będą zgodnie ubolewać nad zbędnym aktem przemocy, jakiego dopuścili się dwaj byli agenci, ludzie z innej epoki. Z epoki, kiedy wzajemne wrogości przedkładano nad interesy narodowe. Cholera, niemal słyszał te nadęte frazesy wygłaszane ze świętoszkowatymi minami przez ludzi pokroju Congdona, którzy pod pokrywką szacownych urzędów podejmowali najbrudniejsze decyzje. Najbardziej denerwujące było to, Ŝe tak łatwo znaleźliby potwierdzenie dla tych bzdur w faktach; Taleniekow rzeczywiście szukał zemsty. Przysięgłem, Ŝe cię zabiję, Beowulf Agate, i pewnego dnia moŜe to uczynię. Ten dzień właśnie nadszedł; słowo “moŜe” było tylko ozdobnikiem. Taleniekow chciał go zabić osobiście; nie chciał, Ŝeby przeszkadzali mu mordercy wynajęci i nasłani 132
przez biurokratów z Waszyngtonu i Moskwy. Na moich oczach wyzioniesz ducha... To były dokładne słowa Taleniekowa sprzed sześciu laty; pragnął zemsty wówczas i nadal jej pragnie. Tak, gotów był uratować swojego wroga przed zabójcami z Marsylii i Pragi, gdyŜ Boewulf Agate był godzien tego, Ŝeby zginąć z wprawniejszej ręki - jego, Taleniekowa. KaŜdy najbardziej przebiegły podstęp i najbardziej wymyślny argument był dobry, byleby tylko wziąć wroga na muszkę. Mam juŜ dość tego wszystkiego, pomyślał ze znuŜeniem Scofield, zdejmując dłoń ze słuchawki. Miał dość napięcia związanego z przewidywaniem ruchów nieprzyjaciela i odpowiadaniem na nie. Prawdę mówiąc, czy to było waŜne, kto wygra? Od wyniku ich podchodów nie zaleŜało absolutnie nic. Kogo obchodziło, kto odniesie zwycięstwo w tej potyczce dwóch podstarzałych agentów dybiących na swoje Ŝycie? Zamknął oczy i zacisnął powieki; poczuł pod nimi wilgoć. Były to łzy znuŜenia, łzy totalnego wyczerpania, jakie ogarnęło jego ciało i umysł; ale nie mógł sobie pozwolić na chwilę słabości. Jeśli nawet wynik potyczki nie obchodził innych, obchodził jego. JeŜeli ma zginąć - a od wielu lat śmierć zawsze czyhała na niego za rogiem - to na pewno nie z ręki morderców z Marsylii, Pragi czy z Moskwy. Był od nich lepszy; i dawniej, i obecnie. Taleniekow powiedział, Ŝe ma jeszcze jedenaście minut; od tego czasu minęły dwie. Pułapką był pokój, w którym się znajdował; jeśli właściwie odgadł, kto jest mordercą z Pragi, to atak zostanie przeprowadzony w błyskawicznym tempie, tak Ŝeby zmniejszyć ryzyko. Zanim zaczną strzelać, wrzucą do pokoju granaty z gazem paraliŜującym. Zabójca z Pragi lubił posługiwać się tą metodą; po co miał się niepotrzebnie naraŜać? A zatem naleŜało jak najprędzej opuścić pokój-pułapkę. Wyjście na korytarz, nawet samo otwarcie drzwi, było jednak zbyt niebezpieczne. Zaniepokojeni tym, Ŝe Amsterdam nie wywabił ofiary, Praga i Marsylia zapewne porzucą swoje stanowiska i podejdą bliŜej. Kiedy po braku odgłosów zorientują się, Ŝe korytarz jest pusty, natychmiast wypadną z ukrycia. Nie będą odwlekać rozpoczęcia akcji, mogą ją jednak przyspieszyć. Cisza na korytarzu... Przydaliby się tam ludzie. Kilka osób kręcących się w podnieceniu poplątałoby mordercom szyki. Na ogół tłum działa na korzyść morderców, nie ofiary, zwłaszcza jeśli oni ją znają, a ona ich nie. Z drugiej strony ofiara, która wie dokładnie kiedy i gdzie ma nastąpić atak, moŜe skorzystać z tłumu - wmieszać się między ludzi i zbiec nie zauwaŜona. Ogólne zamieszanie i zmiana wyglądu zwykle umoŜliwiają ucieczkę. Zmiana nie musi być znaczna; wystarczy, Ŝeby morderca na moment się zawahał. Zawodowcy bowiem mają przykazane, Ŝe podczas egzekucji nie moŜe być przypadkowych trupów.
133
Osiem minut. Albo mniej. Pora się przygotować. Musiał wziąć ze sobą wszystko, co niezbędne, bo gdy juŜ zacznie uciekać, nie wiadomo ile to potrwa; nie potrafił tego przewidzieć i nie miał czasu teraz o tym myśleć. Musiał wydostać się z pułapki i zmylić trzech ludzi, którzy chcieli go zabić. Jeden z nich był znacznie bardziej niebezpieczny od pozostałych, gdyŜ nie stawił się na rozkaz Waszyngtonu czy Moskwy: przyjechał z własnej woli. Bray podszedł szybko do zwłok kobiety leŜących na podłodze, zaciągnął je do łazienki i zatrzasnął drzwi. Podniósł lampę z cięŜką mosięŜną podstawą i walnął nią w klamkę, która odpadła z brzękiem; jeśli ktoś będzie chciał dostać się do łazienki, będzie musiał wywaŜać drzwi. Ubrania mógł pozostawić na miejscu. Nie było na nich naszywek z pralni czy jakichkolwiek metek, które wskazywałyby jednoznacznie, Ŝe naleŜały do Brandona Scofielda; oczywiście, w pokoju było pełno odcisków jego palców, ale wiedział, Ŝe zdejmowanie ich i sprawdzanie zajmie trochę czasu. Zanim zjawi się spec od daktyloskopii, on, Scofield, będzie juŜ daleko - o ile uda mu się ujść z Ŝyciem z hotelu. Teczkę jednak musiał zabrać; mieściła zestaw akcesoriów niezbędnych w jego fachu. Zamknął ją, przestawił zamek cyfrowy, po czym rzucił ją na łóŜko. WłoŜył marynarkę i wrócił do telefonu. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer telefonistki. - Mówię z dwieście trzynaście - powiedział szeptem; nawet nie musiał się zbytnio starać, Ŝeby jego głos brzmiał słabo. - Nie chcę pani przerazić, ale znam objawy. Miałem wylew. Potrzebuję pomocy... Wypuścił słuchawkę z ręki, pozwalając, by spadła z trzaskiem na blat stołu i zsunęła się na podłogę.
134
10. Taleniekow włoŜył czarny płaszcz, po czym sięgnął po szary szalik wciąŜ zawiązany wokół szyi Holendra. Ściągnął go jednym szarpnięciem i owinął nim własną szyję, a następnie podniósł z podłogi szary kapelusz, który leŜał obok krzesła. Był za duŜy. Wgniótł więc głębiej denko, Ŝeby kapelusz nie wyglądał na nim zbyt dziwacznie i skierował się do drzwi. - Zostańcie w środku i nie próbujcie wzywać pomocy! - powiedział groźnym głosem do zamkniętej w szafie pary Amerykanów. - Będę na korytarzu. Jeśli usłyszę najmniejszy szmer, wrócę natychmiast, a wtedy poŜałujecie, Ŝe nie siedzieliście cicho! Gdy tylko znalazł się za drzwiami, ruszył pędem w stronę wind; minął je i pobiegł dalej, na sam koniec korytarza, gdzie znajdowały się proste, ciemne drzwi windy przeznaczonej dla słuŜby. Przy ścianie stał stolik na kółkach uŜywany do dostarczania gościom do pokoju posiłków. Taleniekow wyciągnął zza paska grazburię i schował do kieszeni płaszcza, po czym nacisnął lewą ręką przycisk windy. Nad drzwiami zapaliło się czerwone światełko: winda stała na drugim piętrze. Marsylia był na stanowisku, czekał na Beowulfa Agate. Światełko zgasło; kilka sekund później zapaliła się trójka, potem czwórka. Wasilij odwrócił się tyłem do drzwi. Po chwili rozsunęły się, ale z wewnątrz nie padło ani jedno słowo, ani jeden okrzyk zdziwienia na widok znajomego czarnego płaszcza i szarego kapelusza. Wasilij okręcił się na pięcie, trzymając palec na spuście broni. W windzie nie było nikogo. Rosjanin wszedł do środka i nacisnął dwójkę. - Panie kierowniku! Panie kierowniku! Chodzi o tego stukniętego gościa w dwieście trzynaście! - Glos podnieconej telefonistki zaskrzeczał w leŜącej na dywanie słuchawce. Niech pan tam wyśle chłopaków, moŜe coś poradzą! Ja dzwonię po karetkę. Facet miał wylew czy coś... Glos umilkł; chaos został rozpętany. Scofield stanął przy drzwiach i odsunął zasuwę. Nim minęło czterdzieści sekund, z korytarza dobiegł go tupot i krzyki. Drzwi otworzyły się z impetem i do środka wpadł portier, za nim rosły boy. - Dzięki Bogu, Ŝe były otwarte! Gdzie... Scofield zatrzasnął drzwi i ukazał się obu męŜczyznom. W ręce trzymał pistolet.
135
- Nic wam nie będzie - rzekł spokojnie - jeśli zrobicie, co kaŜę. Zdejmij kurtkę i czapkę - polecił boyowi, po czym zwrócił się do portiera: - A ty połącz się z telefonistką; niech przyjdzie na górę kierownik. Udawaj, Ŝe się boisz; powiedz, Ŝe gość wygląda podejrzanie, chyba nie Ŝyje, więc nie chcesz nic dotykać. Starszy męŜczyzna wyjąkał coś niepewnie, z wzrokiem utkwionym w pistolet, po czym rzucił się do telefonu. Był tak przeraŜony, Ŝe bardzo przekonująco - niemal słowo w słowo - przekazał to, co polecił mu Scofield. Wpatrując się z lękiem w agenta, niemal krzyczał do słuchawki: - Na miłość boską, pospiesz się! Niech przyślą tu kogoś natychmiast! Scofield tymczasem wziął od boya jego wiśniową kurtkę ze złotym szamerunkiem. Przebrał się, a swoją marynarkę zwinął i wsunął pod pachę. - Jeszcze czapka - rozkazał. Chłopak wręczył mu ją czym prędzej. Scofield skinął pistoletem na przeraŜonego portiera. - Stań przy drzwiach koło mnie! - polecił, po czym zwrócił się do boya: - Za łóŜkiem jest szafa. Właź do niej, szybko! Rosły, tępawy boy zawahał się, lecz jeden rzut oka na twarz Braya sprawił, Ŝe pomknął do szafy jak strzała. Bray, wciąŜ celując w portiera, podszedł i zamknął ją kopniakiem; następnie podniósł lampę o mosięŜnej podstawie. - Przesuń się w prawo! - zawołał. - W prawo, rozumiesz? Odezwij się! - Tak? - padła przytłumiona odpowiedź. - Zastukaj w drzwi! Stukanie rozległo się z lewej strony; prawej dla zamkniętego w środku młodzieńca. Bray walnął lampą w klamkę; złamała się i odpadła. Podniósł pistolet z umocowanym do niego tłumikiem i strzelił w prawe skrzydło szafy. - Oddałem jeden strzał - powiedział. - Bez względu na to. co usłyszysz, masz siedzieć cicho jak trusia, bo znów strzelę! Jestem tuŜ przy drzwiach! - O BoŜe! Wiedział, Ŝe chłopak nie piśnie, choćby się waliło i paliło. Wrócił do portiera, po drodze biorąc z łóŜka teczkę. - Gdzie są schody? - spytał. - Jak się dojdzie do wind, trzeba skręcić w prawo. Są na końcu korytarza - A winda dla słuŜby? - Podobnie, ale trzeba skręcić w lewo. TeŜ jest na końcu...
136
- Słuchaj uwaŜnie i dobrze zapamiętaj, co ci teraz powiem - przerwał mu Bray. - Za kilka sekund pojawi się na korytarzu kierownik, moŜe jeszcze ktoś. Kiedy otworzę drzwi, wyskoczysz z pokoju i zaczniesz krzyczeć, drzeć się na całe gardło, a potem ruszysz takim pędem, jakby cię goniła sfora wściekłych psów! - Rany! Co mam krzyczeć? - śe chcesz się stąd wydostać - odrzekł Bray. - Słowa dobierz sobie sam. Nie powinieneś mieć z tym trudności. - A dokąd mam biec? BoŜe, ja mam Ŝonę i dzieci! - To miło. Więc biegnij do domu. - Co?! - Którędy jest najkrótsza droga do głównego wyjścia? - Cholera, nie wiem! - Na windy trzeba czekać. - No to chyba schodami. Tak, schodami! - zawołał niemal tryumfalnie przeraŜony portier, rad z własnego odkrycia. - Więc wal schodami - poradził mu Scofield, przykładając ucho do drzwi. Głosy były stłumione, lecz wyraźnie zdenerwowane. Padały takie słowa, jak “nagły wypadek”, “karetka”, “policja”... ZbliŜały się ze trzy lub cztery osoby. Bray szarpnął drzwi na ościeŜ i wypchnął portiera na korytarz. - Teraz! - krzyknął. Kiedy winda zatrzymała się na drugim piętrze, Taleniekow odwrócił się plecami do drzwi. Tym razem widok czarnego płaszcza i szarego kapelusza równieŜ nie wywołał niczyjej reakcji, więc ponownie okręcił się, z dłonią na ukrytym w kieszeni pistolecie. Marsylii nie było nigdzie w pobliŜu. Przy windzie stały jedynie stoliki na kółkach z resztkami jedzenia i pustymi dzbankami po kawie, której zapach wciąŜ unosił się w powietrzu - część gości późno jadła śniadanie, więc jeszcze nie zdąŜono wszystkiego uprzątnąć. Podwójne metalowe drzwi z okrągłymi szybkami wiodły na korytarz. Wasilij podszedł do nich i zerknął przez szybkę po prawej. Zobaczył Marsylię. Postać w grubym, tweedowym garniturze skradała się wzdłuŜ ściany w stronę odgałęzienia prowadzącego do pokoju 213. Taleniekow spojrzał na zegarek: 12.31. Cztery minuty do szturmu na pokój; mnóstwo czasu, jeśli Scofield nie stracił zimnej krwi. Konieczne było coś dla odwrócenia uwagi; najlepiej ogień. Telefon do recepcji, a potem powłoczka wypchana papierem i gałganami, podpalona i ciśnięta na korytarz. Ciekawe, czy Scofield na to wpadł. 137
Na coś wpadł na pewno. Nad windami dla gości zapaliło się światełko; drzwi rozsunęły się i ze środka wybiegło trzech męŜczyzn, dyskutując nerwowo. Pierwszy, wyraźnie zaniepokojony, pędził kierownik; za nim męŜczyzna z czarną torbą - lekarz. Trzeci, tęgi, z ponurą miną, krótko ostrzyŜony... detektyw hotelowy. Minęli zaskoczonego Marsylię, który na ich widok odwrócił się gwałtownie twarzą do ściany, i pobiegli dalej korytarzem wiodącym do pokoju zajmowanego przez Scofielda. Francuz wyciągnął z kieszeni pistolet. Na końcu prawej odnogi korytarza, pod czerwonym napisem WYJŚCIE, otworzyły się z hukiem cięŜkie drzwi. Wyłonił się z nich Praga. Skinął głową do Marsylii. W prawej ręce ściskał potęŜny pistolet z długą lufą, w lewej coś, co przypominało... granat. Tak, to był granat, w dodatku odbezpieczony! Wygięty kciuk Pragi przytrzymywał łyŜkę; zawleczka była wyciągnięta. Jeśli Czech miał jeden granat, miał ich teŜ więcej. Facet lubił nosić przy sobie cały arsenał. Nie przejmował się tym, ile osób załatwi przy okazji, byleby tylko zdołał sprzątnąć Beowulfa Agate. Granat ciśnięty na koniec korytarza, potem skok w rumowisko, zanim opadnie dym i kilka strzałów w kaŜdego, kto się będzie ruszał - w Scofielda, oczywiście, w pierwszej kolejności. Bez względu na to, co Amerykanin planował, był juŜ osaczony. Sieć zaciskała się i nie było z niej wyjścia. Chyba Ŝe uda się zatrzymać Pragę, spowodować, by granat wybuchł pod nim. Wasilij wyciągnął z kieszeni grazburię i pchnął metalowe drzwi. Zamierzał zawołać coś do Pragi, kiedy usłyszał krzyk... krzyk przeraŜonego człowieka. - Muszę się stąd wydostać! BoŜe, nie mogę! BoŜe! To, co nastąpiło, było czystym szaleństwem. Na korytarz wybiegło dwóch ludzi w mundurach hotelowych. Jeden skręcił w prawo i wpadł na Pragę; Czech odepchnął go gwałtownie i rąbnął lufą pistoletu, po czym wrzasnął do Marsylii, Ŝeby leciał do pokoju. Marsylia nie był głupi - podobnie jak Amsterdam nie ufał czeskiemu mordercy, tym bardziej, Ŝe widział granat, który tamten miał w ręce. Obaj zaczęli wrzeszczeć na siebie. Drzwi windy zamknęły się. Zamknęły się i zgasło nad nimi światełko! A przecieŜ wychodzący z windy męŜczyźni zostawili je zablokowane, otwarte! Beowulfowi Agate udało się zbiec. Taleniekow cofnął się pospiesznie za metalowe drzwi; w ogólnym zamieszaniu nikt go nie zauwaŜył. Ale Praga i Marsylia spostrzegli, Ŝe winda odjechała, i na pewno skojarzyli 138
to z męŜczyzną w wiśniowej kurtce, nie tym co krzyczał, tylko tym drugim, który biegł bez nerwów, bez paniki, wiedząc co robi... i trzymając jakiś pakunek pod pachą. Podobnie jak Wasilij, mordercy utkwili wzrok w oświetlonych numerach nad windą, spodziewając się tak samo jak Rosjanin, Ŝe zaraz zapali się litera “P” - znak, Ŝe Scofield zjechał na parter. Nie zapaliła się. Zamiast tego pojawiło się “3”. Winda stanęła. Co ten Scofield wyprawiał? PrzecieŜ mógł juŜ być na ulicy! Wmieszałby się w tłum i pomknął bezpiecznie w kierunku sobie tylko wiadomej kryjówki. Ale on został tu! Tu, gdzie mordercy! Szaleństwo! Po chwili Wasilij wszystko zrozumiał. Beowulf Agate chciał jeszcze załatwić jego. Spojrzał ponownie przez okrągłą szybkę. Czech powiedział coś podniecony. Nie spuszczając palca z przycisku lewej windy, Marsylia skinął głową i Praga pomknął w kierunku schodów; moment później znikł za drzwiami. Taleniekow ciekaw był, co ustalili. Gdyby szybko zdołał się dowiedzieć, zaoszczędziłoby mu to kilka cennych sekund. Wsunął pistolet do kieszeni i wyskoczył na korytarz; szary jedwabny szalik zakrywał mu dół twarzy, nasunięty głęboko na oczy szary kapelusz jej górną połowę. - Qu'est-ce que vous avez trouve, par hasard? - zawołał. Marsylia był tak przejęty tym, co się działo, Ŝe dał się nabrać. Czarny płaszcz, szary jedwabny szalik, szary kapelusz, pytanie zadane z gardłowym akcentem Holendra mówiącego słabo po francusku sprawiły, Ŝe wziął Taleniekowa za człowieka, którego widział przez kilka chwil w kawiarni. Zdziwiony, podbiegł do niego, krzycząc w swoim ojczystym języku tak szybko, Ŝe Rosjanin ledwo mógł go zrozumieć. - Co tu robisz, u licha? Istny dom wariatów! W pokoju Beowulfa ktoś wrzeszczy, jacyś faceci wyłamują drzwi, on sam prysnął, a Praga... Nagle urwał. Dojrzał twarz męŜczyzny i ze zdumienia opadła mu szczęka. Ręka Rosjanina wysunęła się do przodu i zacisnęła na pistolecie w dłoni Francuza; wykręciła go z taką siłą, Ŝe Francuz krzyknął z bólu i puścił broń. Taleniekow pchnął go na ścianę i walnął kolanem w krocze, jednocześnie drugą ręką łapiąc go za ucho. - Co Praga? Mów szybko! - Znów rąbnął Francuza kolanem w jądra. - Mów! - Mamy spotkać się na dachu... - Marsylia wydusił przez zaciśnięte z bólu zęby; Taleniekow wciąŜ wykręcał mu do tyłu rękę. - Sprawdzić piętra i dotrzeć na dach! - Dlaczego?
139
BoŜe! pomyślał Wasilij. Wiedzą, co jest na dachu. Blaszany kapał powietrzny łączący hotel z sąsiednim budynkiem. A moŜe nie wiedzą? Ponownie walnął Francuza kolanem i powtórzył pytanie: - Dlaczego? - Zdaniem Pragi, Scofield myśli, Ŝe masz ludzi na ulicy... Ŝe obstawili wejście do hotelu. Chce poczekać, aŜ przyjedzie policja... i skorzystać z zamieszania. Zrobił coś w pokoju, a teraz... Do diabła! Przestań! Wasilij huknął Francuza w głowę, nad lewym uchem, jego własnym pistoletem. Nogi mordercy zamieniły się w watę, z rany trysnęła krew. Taleniekow pociągnął nieprzytomne, zwiotczałe ciało kawałek korytarzem, po czym je puścił - upadło prostopadle do ściany, blokując przejście. Kiedy kierownik z lekarzem wyjdą z pokoju 213, powita ich kolejny nieoczekiwany widok. Panika wzrośnie i moŜe on, Taleniekow, znów zyska trochę na czasie. Winda po lewej, wezwana przez Francuza, juŜ czekała. Wasilij pognał do niej, wskoczył do środka i nacisnął trójkę. Drzwi zaczynały się zamykać, kiedy z pokoju 213 na końcu korytarza wypadło dwóch podnieconych ludzi. Jednym z nich był kierownik; zobaczył Francuza leŜącego w kałuŜy krwi na środku podłogi i krzyknął. Scofield ściągnął kurtkę, czapkę, cisnął je w kąt i włoŜył marynarkę. Winda zatrzymała się na trzecim piętrze. Do środka weszła tęga pokojówka z kilkoma ręcznikami przerzuconymi przez ramię; skinęła Brayowi głową, ale nie zareagował, jedynie bacznie się jej przyglądał. Drzwi zasunęły się. Kiedy dojechali na czwarte piętro, pokojówka wysiadła. Bray szybko nacisnął szóste; szóste i ostatnie. Jeśli to tylko było moŜliwe, chciał przynajmniej część tego szaleństwa zakończyć raz na zawsze. Nie zamierzał uciec z hotelu; gdyby uciekł, Ŝyłby w niepewności, nie wiedząc, kiedy Taleniekow zastawi kolejną pułapkę. Rosjanin był tu gdzieś w pobliŜu i w tej chwili tylko to liczyło się dla Braya. Apartament pięćset pięć. Taki numer Taleniekow podał mu przez telefon; powiedział, Ŝe będzie czekać. Bray wątpił, Ŝeby Rosjanin mówił prawdę; po co miałby ułatwiać wrogowi zadanie? Skupił się, usiłując sobie przypomnieć, czy przypadkiem numer pięćset pięć nie odpowiadał jakiemuś szyfrowi czy kodowi, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Pięćset pięć. Pięć - Zero - Pięć. Pięć - Śmierć - Pięć? Czekam na ciebie na piątym piętrze. Jeden z nas umrze.
140
CzyŜby tylko o to chodziło? CzyŜby Taleniekowa stać było tylko na powtórzenie wyzwania? Czy ego Rosjanina było tak wybujałe lub jego znuŜenie tak silne, Ŝe potrafił tylko wyznaczyć miejsce pojedynku? Do jasnej cholery, załatwimy to raz na zawsze! Zaraz tam będę, Taleniekow! MoŜe i jesteś dobry, ale gdzie ci tam równać się z człowiekiem zwanym Beowulf Agate! Ego. Tak konieczne. Tak nuŜące. Winda stanęła na szóstym piętrze. Bray wstrzymał oddech: do środka weszło dwóch elegancko ubranych męŜczyzn. Mówili o interesach; tematem ich nudnej rozmowy były wyniki uzyskane przez firmę w ubiegłym roku. Obaj zerknęli nieprzychylnie na Braya; nie dziwił się. Nie ogolone policzki, przekrwione oczy. Przycisnął teczkę do piersi, unikając ich wzroku. Kiedy drzwi zaczęły się zamykać, postąpił do przodu, nie wyjmując drugiej ręki z kieszeni. - Przepraszam - mruknął. - To moje piętro. Na długim korytarzu, cztery piętra nad apartamentem 211 i pokojem 213, nie było Ŝywej duszy. Daleko na prawym końcu znajdowały się podwójne metalowe drzwi z okrągłymi szybkami. Za nimi mieściła się winda dla słuŜby. Jedne skrzydło drzwi kołysało się; przed chwilą ktoś je musiał pchnąć. Scofield juŜ miał wyciągać pistolet zza paska, kiedy za metalowymi drzwiami rozległ się brzęk talerzy. Po prostu słuŜba usuwała brudne naczynia; gdyby skrył się tam morderca, nie czyniłby najmniejszego hałasu. Na wprost, po lewej stronie korytarza, sprzątaczka skończyła porządkować pokój. Zatrzasnęła za sobą drzwi i pchając wózek, znuŜonym krokiem ruszyła do następnych. Pięć-zero-pięć. Pięć-śmierć-pięć. Jeśli Taleniekow na niego czekał, to czekał na piątym piętrze. Fakt, Ŝe on, Bray, był piętro wyŜej, nie dawał mu Ŝadnej przewagi, a czas uciekał. Przemknęło mu przez myśl, Ŝe mógłby zaczepić sprzątaczkę i jakoś się nią posłuŜyć, ale jego odstręczający wygląd wykluczał tę moŜliwość. Jego wygląd wykluczał w tej chwili wiele rzeczy, ale golenie się było luksusem, na jaki Scofield nie mógł sobie pozwolić; dość, Ŝe ryzykował odchodząc od drzwi, Ŝeby korzystać z toalety. Kiedy cała strategia sprowadzała się do czekania, właśnie takie drobne sprawy stawały się najwaŜniejsze, najbardziej uciąŜliwe. Był tak strasznie znuŜony... Winda dla słuŜby nie wchodziła w grę; zamknięcie się w ciasnej klatce, którą moŜna unieruchomić między piętrami, byłoby szczytem głupoty. Pozostawały schody; teŜ niebezpieczne, ale przynajmniej z góry nikt nie mógł mu zagrozić, chyba Ŝe zaczaił się na
141
dachu - jeśli z klatki schodowej w ogóle było wyjście na dach. Z góry celniej się strzelało niŜ z dołu. DrapieŜne ptaki teŜ wolą spadać na swoje ofiary z góry; rzadko atakują od dołu. Od dołu atakują jednak rekiny. Musiał odwrócić uwagę przeciwnika. Skierować ja gdzie indziej. Wiadomo przecieŜ, Ŝe rekiny rzucają się równieŜ na martwe przedmioty, na róŜne dryfujące śmiecie. Bray podszedł szybko do cięŜkich drzwi prowadzących na schody. Na moment zatrzymał się przy wózku sprzątaczki; zabrał z niego cztery szklane popielniczki, upchał je po kieszeniach, po czym wsunął teczkę pod pachę i najciszej jak mógł, nacisnął klamkę. CięŜkie, stalowe drzwi otworzyły się. Ruszył w dół po schodach, trzymając się blisko ściany i nasłuchując wroga. Nagle doleciał go hałas. Jakieś dwa, trzy piętra niŜej rozległ się tupot; ktoś biegł po betonowych schodach. Po chwili kroki ustały. Bray przysunął się do ściany i czekał w bezruchu. Kolejne dźwięki zaskoczyły go. Jakiś trzask, potem seria szybkich, metalicznych chrobotów... Co to mogło być? Popatrzył za siebie na metalowe drzwi, którymi wyszedł na schody, i zrozumiał. Schody słuŜyły głównie jako wyjście awaryjne na wypadek poŜaru; dlatego klamki były umieszczone tylko od zewnątrz, a od wewnątrz pominięto je, Ŝeby nie kusić złodziei. Człowiek znajdujący się poniŜej uŜywał właśnie kawałka blaszki lub plastiku, Ŝeby otworzyć drzwi i wyjść na korytarz. Metoda była prosta i uniwersalna; wszystkie drzwi przeciwpoŜarowe dawały się otworzyć w ten sposób, chyba Ŝe zamykano je dodatkowo na klucz. Ale nie robiono tego w hotelu tej klasy. Chrobot urwał się; męŜczyzna dopiął swego. Cisza. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Scofield przesunął się na krawędź schodów i spojrzał w dół: nie widział nic, poza znikającymi w mroku poręczami. Stąpając cicho ruszył w dół, stopień po stopniu, aŜ znalazł się na piątym piętrze. Przystanął. Pięć-zero-pięć. Nic nie znacząca liczba, po prostu zmyłka! - Strategia Taleniekowa była jasna. I logiczna. Bray sam mógłby się nią posłuŜyć. Rosjanin po prostu czekał na parterze i od chwili, kiedy wybuchł rwetes, bacznie obserwował windy, licząc na to, Ŝe z którejś wyłoni się wróg. A potem uznał, Ŝe mordercy odcięli Beowulfowi drogę i Ŝe krąŜy teraz po piętrach, szukając innego wyjścia. Dopiero kiedy nabrał pewności, Ŝe wrogowi nie udało się zbiec na ulicę, przeszedł do końcowej fazy łowów, posuwając się schodami w górę i wyskakując na kaŜdym piętrze na korytarz z bronią gotową do strzału. 142
PoniewaŜ chciał zablokować Amerykaninowi drogę, nie mógł rozpocząć łowów od ostatniego piętra; musiał zacząć od parteru, a tym samym zrezygnować z przewagi, jaką dawał atak z góry - przewagi równie cennej na schodach, jak na pagórkowatym terenie. Scofield postawił na ziemi teczkę i wyjął z kieszeni dwie popielniczki. Czekanie wkrótce miało się skończyć; ostatni pojedynek rozegra się lada moment. Drzwi poniŜej otworzyły się z hukiem. Bray cisnął popielniczkę za barierkę; brzęk tłuczonego szkła rozszedł się echem po betonowej klatce. Tupot. Potem głuche dudnięcie, jakby ktoś w pośpiechu skoczył pod ścianę, waląc w nią plecami. Bray rzucił się do barierki i cisnął drugą popielniczkę. Wylądowała dokładnie piętro niŜej, rozbryzgując się na drobne kawałki. MęŜczyzna, spłoszony, odsunął się od ściany; jego sylwetka na moment pojawiła się w polu widzenia Scofielda. Amerykanin czym prędzej nacisnął spust; wróg krzyknął i skoczył w bok, Ŝeby się ukryć. Przywierając do ściany, Scofield zbiegł trzy stopnie niŜej. Ujrzał kawałek nogi i znów strzelił. Usłyszał świst kuli, która odbiła się od stalowej barierki; rykoszet ugrzązł gdzieś w ścianie. Za pierwszym razem Bray trafił i zranił wroga; za drugim razem spudłował. Szkoda, pomyślał; kulawy Taleniekow byłby znacznie mniej groźny. Nagle usłyszał inne hałasy. Wycie syren na zewnątrz - jeszcze odległych, lecz przybliŜających się z sekundy na sekundę - a takŜe krzyki, nieco przytłumione przez grube metalowe drzwi; na korytarzu ktoś wykrzykiwał jakieś polecenia. Czasu było mało, szansę ucieczki kurczyły się z kaŜdym nowym dźwiękiem. NaleŜało czym prędzej zakończyć walkę. Nie pozostało nic innego, jak wymiana strzałów. Cała mądrość zaczerpnięta z setek poprzednich potyczek sprowadzała się do jednego: Sprowokuj przeciwnika do strzelania, bo wtedy musi ci się pokazać. Najlepiej go sprowokujesz, pokazując mu się sam; nie bój się powierzchownej rany: dzięki niej moŜesz uratować Ŝycie. Czas umykał raptownie; nie było wyboru. Bray wyciągnął z kieszeni dwie pozostałe popielniczki i cisnął je nad poręczą. Ruszył w dół i gdy tylko rozległ się huk pękającego szkła, przysunął się do krawędzi schodów i ręką zatoczył w powietrzu luk; przez moment jego lewa dłoń i ramię znajdowały się w bezpośrednim polu raŜenia Rosjanina. Ale nie prawa, w której trzymał broń. Huk dwóch szybko oddanych wystrzałów wypełnił studnię klatki schodowej... I nagle pistolet wyskoczył Brayowi z dłoni; z prawej dłoni! Popatrzył na nią bezradnie; z rany trysnęła krew. W uszach wciąŜ słyszał świst kuli. która z brzękiem odbiła się od barierki i wytrąciła mu broń. Rozbroił go rykoszet! Co za cholerny pech. 143
Browning z łoskotem zsuwał się w dół. Scofield rzucił się szczupakiem na schody; by złapać broń, choć czuł, Ŝe nie zdąŜy. I wtem ujrzał mordercę, który celował z duŜego pistoletu prosto w jego głowę. Nie był to Taleniekow. nie była to twarz człowieka, którego oglądał na setkach zdjęć i nienawidził od dziesięciu lat! Przed sobą miał mordercę z Pragi, z którego usług sam korzystał tyle razy w walce przeciwko totalitaryzmowi. Zrozumiał, Ŝe zaraz zginie z jego ręki. Dwie myśli, jedna po drugiej, przemknęły mu szybko przez głowę. Jakby ostatnie podsumowanie. Umrze szybko; przynajmniej za to powinien dziękować Bogu. A poza tym, nie zabije go Taleniekow; radość ze zwycięstwa przejdzie Rosjaninowi koło nosa. - Robota jak kaŜda inna - powiedział Praga, zaciskając mocniej dłoń na kolbie. - Sam mnie tego nauczyłeś, Beowulf. - Nigdy nie wydostaniesz się stąd Ŝywy. - CzyŜbyś zapomniał, co mi powtarzałeś tyle razy? “Trzeba pozbyć się broni i wmieszać się w tłum.” Wydostanę się. Ale ty nie. Zbyt wiele osób mogłoby zginąć, gdybyś przeŜył. - PadaŜdat'! - zagrzmiał z góry nowy głos. Nie poprzedził go ani huk zamykanych drzwi, ani najmniejszy szmer; człowiek, który krzyknął, zjawił się bezszelestnie. Morderca z Pragi skoczył w lewo, przykucnął i skierował potęŜny pistolet w górę, mierząc w Wasilija Taleniekowa. Rosjanin nacisnął spust; kula trafiła Pragę dokładnie w sam środek czoła. Czech zwalił się bezwładnie na leŜącego Scofielda, który wyrwał mu z ręki broń, po czym stoczył się kilka schodów niŜej, raz po raz naciskając spust i mierząc w Rosjanina; wiedział, Ŝe Taleniekow zastrzelił Czecha tylko po to, Ŝeby Praga nie pozbawił go satysfakcji zabicia wroga. Na moich oczach wyzioniesz ducha... Nie tutaj! Nie teraz! Jeszcze mogę się bronić! Ale w następnej chwili juŜ nie mógł. Miał wraŜenie, Ŝe ktoś wyrŜnął go kilofem w głowę, rozłupując mu ją na dwie połówki. Przed oczami zobaczył oślepiająco białe zygzaki światła, w uszach rozbrzmiała mu kakofonia dźwięków. Syreny, krzyki, głosy wołające jakby gdzieś z otchłani... Tocząc się w dół, Ŝeby uciec z pola raŜenia Rosjanina, rąbnął czołem w jeden z prętów podtrzymujących poręcz na zakręcie schodów. Przedtem rykoszet, teraz stalowy pręt; martwe przedmioty zmówiły się, Ŝeby go zgubić!
144
Ujrzał przed sobą zamazaną, niewyraźną postać. Szeroki w barach Rosjanin zbiegł po schodach. Bray usiłował podnieść dłoń, w której nadał ściskał pistolet, lecz nie miał siły. Po chwili cięŜki but przydeptał mu rękę i Taleniekow wyrwał mu z palców broń. - Strzelaj - szepnął Scofield. - Cholera, strzelaj juŜ! Pokonałeś mnie przez przypadek; inaczej nie dałbyś mi rady! - Wcale cię nie pokonałem. Nie chcę takiego zwycięstwa. No szybciej, ruszaj się! Wstawaj! Policja juŜ przyjechała, zaraz tu będą! Bray poczuł, Ŝe unoszą go silne ramiona, Ŝe Rosjanin zarzuca sobie jego rękę wokół szyi i podtrzymuje go, aby nie upadł... - Co ty wyrabiasz, do licha? - Nawet nie wiedział, czy sam zadał to pytanie; głowa tak pękała mu z bólu, Ŝe nie był w stanie myśleć. - Porządnie rozwaliłeś sobie łepetynę, nie ma co! Rana na szyi teŜ ci się otworzyła, ale na szczęście nie jest groźna. - Co? - Wiem, którędy się stąd wydostać. Nie darmo przez dwa lata miałem tu swoją metę; znam dosłownie kaŜdy kąt. Ale zbierz się w sobie, musisz mi pomóc! Ruszaj nogami! Musimy wejść na dach. - Moja teczka... - Mam ją. Wkrótce znaleźli się w długim metalowym korytarzu, w którym panowały egipskie ciemności. Ciągły powiew lodowatego powietrza sprawiał, Ŝe blaszane ściany dygotały; ich łoskot niósł się jak grzmot. Posuwali się wolno na czworakach po falistej blasze. - Jesteśmy w głównym kanale powietrznym - wyjaśnił Taleniekow, zniŜając głos do szeptu; wiedział, Ŝe kaŜdy dźwięk odbija się tu echem. - Hotel i sąsiedni biurowiec mają wspólny system wentylacyjny. To stosunkowo nieduŜe budynki, własność tej samej spółki. Scofield powoli zaczynał odzyskiwać zdolność myślenia; dotąd tylko fakt, Ŝe musiał się poruszać, wydostać z hotelu, był przyczyną tego, Ŝe mózg wysyłał odpowiednie bodźce do jego rąk i nóg. Wcześniej Rosjanin rozerwał na dwie części jedwabny szalik; jedną owinął Brayowi wokół głowy, drugą wokół szyi. Nie zatrzymało to krwawienia, ale znacznie je zmniejszyło. Amerykanin coraz bardziej dochodził do siebie, ale wciąŜ nie mógł zrozumieć, co się dzieje. - Uratowałeś mi Ŝycie. Dlaczego?! - Nie krzycz - odparł szeptem Rosjanin. - I nie zatrzymuj się. - Muszę znać odpowiedź! - JuŜ ci ją podałem. 145
- Nie brzmiała przekonująco. - Ty i ja Ŝyjemy pośród kłamstw. Dlatego trudno nam dojrzeć prawdę. - Prawda to ostatnia rzecz, do jakiej jesteś zdolny! - Za kilka minut podejmiesz decyzję. Będziesz miał okazję. - Co to ma niby znaczyć? - Dojdziemy do końca kanału. Znajdziemy się na kratownicy, zawieszonej jakieś trzy, cztery metry nad podłogą magazynu, który mieści się na dachu biurowca. Jeśli uda nam się wydostać z kanału, mogę sprowadzić nas na ulicę. Ale liczy się kaŜda sekunda. Gdyby w pobliŜu kratownicy byli jacyś ludzie, musimy się ich pozbyć. Najlepiej spłoszyć ich strzałami, tylko pamiętaj: celuj w górę. - Co?! - Tak. Oddam ci pistolet. - Zabiłeś mi Ŝonę. - Zabiłeś mi brata. A wcześniej wasze wojska okupacyjne odesłały zwłoki dziewczyny, właściwie jeszcze dziecka, którą bardzo kochałem. Nie był to miły widok. - Nic o tym nie wiedziałem. - Teraz wiesz. Zaraz podejmiesz decyzję. Metalowa kratownica mierzyła mniej więcej metr na metr. PoniŜej znajdowała się ogromna, słabo oświetlona hala słuŜąca za magazyn; wszędzie stały kartony i skrzynie. W pobliŜu nie było nikogo. Taleniekow dał Scofieldowi swój pistolet, a sam zajął się odczepianiem kratownicy. W końcu spadła z hukiem do środka. Na wszelki wypadek Rosjanin odczekał chwilę; nikt się jednak nie pojawił. Odwrócił się tyłem do otworu i powoli zaczął się spuszczać w dół, nogami naprzód. Kiedy jego ramiona i głowa znalazły się poniŜej krawędzi, zawisł na moment na palcach, Ŝeby odzyskać równowagę i przygotować się do skoku. Dziwny stukot z początku był bardzo nikły, ale stopniowo przybierał na sile. Jakby krok, a potem chrobot. Krok... Chrobot. Krok... Chrobot. Krok. Taleniekow zamarł wysoko nad podłogą. - Dzień dobry, towarzyszu - powiedział ktoś cicho po rosyjsku. - Sprawniej się teraz poruszam niŜ wtedy w Rydze, co? Zrobili mi nową stopę. Bray cofnął się w głąb kanału. W dole, obok duŜej skrzyni, zobaczył męŜczyznę wspartego na lasce. Zamiast obutej stopy, z nogawki jego spodni sterczał prosty drewniany palik.
146
- Znam cię zbyt dobrze, stary druhu - ciągnął inwalida, wydobywając z kieszeni pistolet. - Byłeś wspaniałym nauczycielem. Miałem całą godzinę, Ŝeby zapoznać się z twoją metą. Jest kilka dróg ucieczki, ale wiedziałem, Ŝe wybierzesz właśnie tę. Przykro mi, stary. Za bardzo nam wszystkim teraz bruździsz. Uniósł broń. Scofield nacisnął spust. Wbiegli w zaułek po drugiej stronie ulicy. Obaj oparli się o mur i dysząc cięŜko patrzyli na to, co dzieje się naprzeciwko. Trzy wozy policyjne z migającymi światłami na dachu stały przy wejściu do hotelu; obok nich karetka. Ze środka wyniesiono na noszach dwa szczelnie zakryte ciała, potem trzecie; koc zsunął się i Taleniekow dojrzał skrwawioną głowę Pragi. Umundurowani policjanci bronili dostępu ciekawskim przechodniom, podczas gdy ich przełoŜeni biegali tam i z powrotem i pokrzykując coś do zminiaturyzowanych nadajników, wydawali rozkazy niewidocznym podwładnym. Wokół hotelu zaciągano sieć: wszystkie wyjścia były obstawione, wszystkie okna pod obserwacją, a policjanci ze specjalnej brygady czekali z bronią gotową do strzału. - Kiedy poczujesz się na siłach - wykrztusił Taleniekow, chwytając ustami powietrze wmieszamy się w tłum i oddalimy kilka przecznic, a potem złapiemy taksówkę. Im dalej, tym lepiej Ale będę z tobą szczery. Nie wiem, dokąd jechać. - Ja wiem - oznajmił Scofield, odrywając się od ściany. - Ruszajmy, póki panuje to całe zamieszanie. Niedługo zaczną przeczesywać okolicę, szukając kogoś z raną postrzałową. Tyle padło strzałów, Ŝe będą podejrzewać, Ŝe ktoś z tych. którzy zbiegli, jest ranny. - Chwileczkę. - Rosjanin stanął na drodze Braya. - Kiedy trzy dni temu wyjeŜdŜałem cięŜarówką z Sewastopola, wymyśliłem, co ci powiem, kiedy cię zobaczę. Albo się pozabijamy, Beowulf Agate, albo zaczniemy rozmawiać. Scofield spojrzał na niego przeciągle. - MoŜe i jedno, i drugie - rzekł. - A teraz w drogę.
147
11. Chata znajdowała się w stanie Maryland; z trzech stron otaczały ją pola, z czwartej płynęła rzeka Patuxent, a od najbliŜszych zabudowań dzieliło ją około półtora kilometra. Prowadziła do niej ubita wiejska droga, na jaką Ŝaden taksówkarz nie zgodziłby się wjechać z obawy przed połamaniem resorów. Ale teŜ Bray i Taleniekow nie korzystali z taksówki. Bray zatelefonował do pracownika ambasady irańskiej, o którym wiedział nie tylko, Ŝe jest agentem SAVAK, ale równieŜ to, iŜ lubi narkotyki i studentki irańskie przyjeŜdŜające do Ameryki w ramach wymiany naukowej; zdemaskowanie go postawiłoby zaprzyjaźnionego z rządem amerykańskim szacha w dość krępującej sytuacji. Na parkingu przy K Street czekał na Scofielda wynajęty samochód; kluczki leŜały pod gumową matą na podłodze. Chata naleŜała do wykładowcy z Uniwersytetu George'a Washingtona, profesora nauk politycznych, który analizował tajne materiały dla Departamentu Stanu. MęŜczyźni zaprzyjaźnili się przed laty, kiedy Scofield - wychodząc z załoŜenia, Ŝe preferencje seksualne profesora nie mają najmniejszego związku z jego pracą - usunął z akt zebranych na zlecenie Departamentu Stanu kartkę z informacją, Ŝe profesor jest homoseksualistą. Podczas pobytów w Waszyngtonie korzystał z chaty, kiedy chciał spędzić czas z przyjaciółką, z dala od telefonu, tak Ŝeby centrala nie mogła go nagle wezwać. Dzwonił wtedy do profesora, który, nie zadając pytań, mówił mu, gdzie ukryty jest klucz. Tym razem wisiał na gwoździu pod drugą dachówką na prawo od drzwi. Bray zdjął go, wspinając się na drabinę, która stała oparta o pobliskie drzewo. Chata urządzona była w wiejskim stylu, ale surowość grubo ciosanych belek i prostych, spartańskich mebli łagodziły sterty wielkich poduch i zasłony w czerwono-białą kratę. Po obu stronach kominka stały regały, sięgające od podłogi po sufit, szczelnie wypełnione ksiąŜkami, których barwne grzbiety teŜ dodawały wnętrzu ciepła i koloru. - Wykształcony człowiek - stwierdził Taleniekow, przesuwając wzrokiem po tytułach. - Nawet bardzo - odparł Bray i zapalił piecyk gazowy. - W palenisku są szczapy, wystarczy podłoŜyć ogień. Zapałki są na kominku. - Pełna wygoda. - Rosjanin wziął jedną ze szklanego pojemnika, ukląkł i potarł ją. - To jeden z warunków wynajmu. Ktokolwiek korzysta z tego miejsca, musi sprzątnąć kominek i ułoŜyć nowe szczapy. - Jeden z warunków? A pozostałe? - Są tylko dwa. Drugi to nie mówić nic o chacie i jej właścicielu.
148
- Pełna wygoda - powtórzył Taleniekow. cofając rękę przed płomieniami, które buchnęły z suchego drzewa. - Dla obu stron. - To prawda. - Scofield wyregulował ogień w piecyku; upewniwszy się, Ŝe wszystko działa sprawnie, wstał i spojrzał na Rosjanina. - Nie chcę wdawać się z tobą w Ŝadną rozmowę, dopóki się nie wyśpię. Nie obchodzi mnie, co o tym myślisz. - Świetny pomysł. Wątpię, Ŝebym był w stanie mówić jasno; teŜ wolę być wypoczęty, kiedy przystąpimy do rzeczy. Pewnie spałem jeszcze mniej niŜ ty. - Dwie godziny temu mogliśmy się pozabijać - oznajmił Bray, stojąc bez ruchu. - A jednak... - Nie tylko się nie pozabijaliśmy, ale uratowaliśmy sobie nawzajem Ŝycie - powiedział Taleniekow, wpatrując się w Amerykanina. - Nie mamy więc wobec siebie Ŝadnych długów. - śadnych. Ale moŜe po naszej rozmowie zdecydujesz się do mnie przyłączyć. - MoŜe. Choć wątpię. Ty nie masz powrotu do Moskwy po tym, co się dziś wydarzyło, ale ja nie muszę uciekać z Waszyngtonu. Wystarczy, Ŝe udam się do kogo trzeba. Tym się róŜnimy. - Dla dobra nas obu mam nadzieję, szczerą nadzieję, Ŝe się nie mylisz. - Nie mylę się. Ale na razie idę spać. - Bray wskazał kanapę przy ścianie. - Kanapa się rozkłada, a koce znajdziesz w szafie. Ja będę w drugim pokoju. - Ruszył w stronę drzwi; po chwili zatrzymał się jednak i popatrzył na Rosjanina. - Zamknę się na klucz... aha, i sen mam bardzo lekki. - To oczywiste; ja równieŜ - rzekł Taleniekow. - Ale nie musisz się mnie obawiać. - Nigdy się nie obawiałem. Usłyszał ciche, lecz wyraźne trzaski; błyskawicznie przekręcił się na drugi bok i chwycił browninga, który leŜał na wysokości jego kolan. Trzymając broń w pogotowiu, ale wciąŜ przykrytą kocem, szybko spuścił nogi na podłogę, tak by w kaŜdej chwili móc się poderwać i strzelić. W pokoju nie było nikogo. Przez okno wychodzące na północ wpadał do środka blask księŜyca; bezbarwne światło, przefiltrowane przez grube szyby, nadawało wnętrzu osobliwy, dość niesamowity charakter. Sen, z którego Bray się zbudził, był tak głęboki, a jego wyczerpanie tak krańcowe, Ŝe przez moment nie wiedział, gdzie się znajduje. JednakŜe zanim jego stopy dotknęły podłogi, przypomniał sobie wszystko; równieŜ to, Ŝe w sąsiednim pokoju jest wróg. Dziwny wróg, który uratował mu Ŝycie i którego on teŜ uratował od śmierci kilka minut później. 149
Spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Kwadrans po czwartej. Spał prawie trzynaście godzin; bezwładność rąk i nóg, kleistość powiek i suchość w gardle świadczyły, Ŝe prawie się nie ruszał w tym czasie. Przez chwilę siedział na łóŜku, wdychając głęboko chłodne powietrze, po czym odłoŜył pistolet, potrząsnął kilka razy dłońmi i potarł je o siebie. W końcu popatrzył na zamknięte drzwi. Taleniekow najwyraźniej juŜ wstał i rozpalił ogień w kominku; trzaski, które zbudziły Braya, były odgłosem płonących szczap. Scofield postanowił odwlec o kilka minut spotkanie z Rosjaninem. Twarz go swędziała od kilkudniowego zarostu, a na szyi zrobiła mu się wysypka. W łazience nigdy nie brakowało przyborów do golenia. Tak, pozwoli sobie na ten luksus, ogoli się i zmieni opatrunki na głowie i szyi, które załoŜył wczoraj popołudniu, i dzięki temu opóźni rozmowę z byłym agentem KGB. Renegatem? Bez względu na to, czego rozmowa miała dotyczyć, nie zamierzał się w nic angaŜować, choć niespodziewane wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin oraz decyzje, jakie w tym czasie zapadły, zdawały się świadczyć, Ŝe juŜ jest w coś zamieszany. Szyja piekła go w miejscu, gdzie drasnęła ją kula, w rozbitej głowie czuł pulsowanie. Była dokładnie 4:37, kiedy otworzył drzwi i wszedł do drugiego pokoju. Taleniekow stał przed kominkiem, sącząc coś z kubka, który trzymał w dłoni. - Przepraszam, jeśli cię obudziłem, rozpalając ogień - rzekł Rosjanin. - Albo wychodząc. Pewnie słyszałeś trzask drzwi. - Piecyk zgasł - powiedział Bray, zerkając na jedyne poza kominkiem źródło ciepła w chacie. - Chyba zbiornik gazu jest pusty. - I dlatego wychodziłeś? - Nie. Musiałem się załatwić. Do łazienki moŜna się dostać tylko z pokoju, w którym spałeś. - Zapomniałem o tym. - Słyszałeś mnie, jak wychodziłem? Albo jak wracałem? - Co pijesz? Kawę? - Tak. Paskudny napój, ale musiałem przywyknąć do niego na Zachodzie; wasza herbata jest bez smaku. Dzbanek stoi na kuchence. - Taleniekow wskazał ręką na przepierzenie, za którym mieściła się kuchenka, lodówka i zlew. - Dziwię się, Ŝe nie poczułeś zapachu świeŜo parzonej kawy. - Poczułem, ale bardzo słaby - skłamał Scofield, ruszając po dzbanek. - Pewnie zrobiłeś lurę. 150
- I tak obaj zdobyliśmy po punkcie. Jak mali chłopcy. - Jak szczeniący - przyznał Bray, nalewając sobie kawy. - Mówiłeś, Ŝe masz mi coś do powiedzenia. Wal. - Najpierw chcę ci zadać jedno pytanie. Słyszałeś o matarezowcach? Scofield zadumał się, po czym skinął głową. - Tak. Skrytobójcy do wynajęcia kierowani przez korsykańską radę. Ich specjalnością były mordy polityczne. Rozpoczęli działalność ponad pół wieku temu, a zakończyli gdzieś po wojnie, pod koniec lat czterdziestych. Więc? - Wcale nie zakończyli. Utajnili się jeszcze bardziej, na pewien czas zawiesili działalność, a potem wrócili, groźniejsi niŜ kiedykolwiek. Funkcjonują ponownie od wczesnych lat sześćdziesiątych. Udało im się umieścić swoich ludzi w ministerstwach i rządach obu naszych krajów. Na waŜnych stanowiskach. Ich celem jest zdobycie władzy nad Rosją i Ameryką. Zabójstwo generała Blackburna w Waszyngtonie i Dmitrija Jurijewicza to ich robota. Bray pociągnął łyk kawy, spoglądając na Taleniekowa znad kubka. - Skąd wiesz? - spytał. - Dlaczego tak myślisz? - Przekonał mnie taki jeden starzec, który widział w Ŝyciu więcej niŜ my obaj razem wzięci. I wiedział, o czym mówi. Przyznał się, do czego mało kto się przyznaje; do kontaktów z matarezowcami. Był człowiekiem godnym zaufania. - Był? - JuŜ nie Ŝyje. Kiedy wezwał mnie, był umierający. Chciał, Ŝebym poznał prawdę. Posiadał dostęp do informacji, jakich ani tobie, ani mnie nigdy by nie udostępniono. - Jak się nazywał? - Aleksiej Krupski. Oczywiście, tobie jego nazwisko nic nie mówi, ale... - Nic nie mówi? - przerwał mu Bray, siadając w fotelu przy kominku. - Mylisz się: Krupski, stary lew, bohater spod Krzywego Rogu. Istrebitel. Ostatni zabójca z Dziewiątej Sekcji KGB. Dawnej dziewiątki, rzecz jasna. - Widzę, Ŝe dobrze znasz naszą historię. CóŜ, powinienem się tego spodziewać po absolwencie Harvardu. - Znajomość historii bywa przydatna. Krupskiego wywalono dwadzieścia lat temu. Oficjalnie przestał istnieć. Jeśli Ŝyje, to wegetuje gdzieś pod Grasnówem i na pewno nie jest waŜnym konsultantem, któremu ludzie z Kremla udostępniają tajne informacje. Nie wierzę w tę bajeczkę.
151
- Zaraz uwierzysz - powiedział Taleniekow, siadając naprzeciwko Braya. - Nie “ludzie z Kremla”, ale jeden człowiek. Syn Krupskiego Od trzydziestu lat jeden z najbardziej liczących się członków Politbiura, polityk, któremu ani razu nie powinęła się noga. Od sześciu lat sekretarz generalny KC KPZR. Scofield postawił kubek na podłodze i utkwił wzrok w twarzy agenta KGB. Była to twarz człowieka umiejącego kłamać, blefować, ale nie twarz urodzonego oszusta. W tej chwili Taleniekow mówił prawdę. - Sekretarz jest synem Krupskiego? To... zaskakujące. - Ja teŜ byłem zaskoczony w pierwszej chwili, ale kiedy się nad tym zastanowić, to wcale nie takie dziwne. Ojciec słuŜył mu radą, a ponadto zbiór... powiedzmy, pamiątek ojca, chronił syna w róŜnych okolicznościach. To samo mogłoby się zdarzyć tutaj. Gdyby świętej pamięci John Edgar Hoover, szef FBI, miał syna o ambicjach politycznych, czy coś mogłoby mu stanąć na drodze do kariery? Tajne akta zgromadzone przez Hoovera usunęłyby wszelkie przeszkody; bez trudu dotarłby do Białego Domu. Krajobrazy się róŜnią, ale i u nas, i u was rosną drzewa dokładnie tego samego gatunku. Niewiele się zmieniło od czasów, kiedy senatorowie oddali Kaliguli Rzym. - Co ci powiedział Krupski? - Mówił o przeszłości. Nie we wszystko wierzyłem, ale później porozmawiałem z kilkoma byłymi członkami Politbiura, którzy od dawna są na emeryturze. Jeden wystraszony starzec potwierdził słowa Krupskiego; pozostali doprowadzili do tego, Ŝe miano mnie zlikwidować. - Ciebie? - Tak, mnie. Wasilija Wasilijewicza Taleniekowa, stratega i eksperta KGB. Konfliktowego pracownika, który najlepsze lata moŜe ma juŜ za sobą, lecz z którego doświadczenia moŜna by korzystać jeszcze przez trzydzieści lat, gdyby po prostu uprawiał sobie w spokoju ziemię pod Grasnowem. My, Rosjanie, jesteśmy praktycznym narodem i to właśnie byłoby najpraktyczniejsze wyjście. Mimo drobnych wątpliwości, jakie wszyscy miewamy, wierzyłem, Ŝe tak będzie wyglądać moja przyszłość. Ale kiedy zacząłem pytać o matarezowców, wszystko się zmieniło. Ja, który z takim oddaniem słuŜyłem ojczyźnie, stałem się nagle przestępcą. - Co konkretnie mówił Krupski? Jakie przedstawił ci dowody? Taleniekow zrelacjonował Brayowi przebieg spotkania z umierającym istrebitelem; opowiedział o licznych zabójstwach politycznych wykonanych przez matarezowców, między innymi na Stalinie, Berii, Roosevelcie, o tym Ŝe z usług korsykańskiej organizacji korzystały 152
wszystkie bez wyjątku rządy najwaŜniejszych państw, zarówno do popełniania morderstw na własnym terenie, jak i na terytorium obcych państw. Nie było kraju, który by się nie splamił współpracą. Związek Radziecki, Anglia, Francja, Niemcy, Włochy... i Stany Zjednoczone; na przestrzeni lat przywódcy kaŜdego z tych państw wchodzili w konszachty z matarezowcami. Takie spekulacje istniały juŜ wcześniej - rzekł Bray. - Po cichu przeprowadzono nawet dochodzenie, ale nie znaleziono dowodów. - Bo Ŝadna z osób na wysokim stanowisku nie miała odwagi zeznawać. Krupski mówił, Ŝe ujawnienie prawdy byłoby zgubne dla rządów na całym świecie. Teraz matarezowcy stosują inne metody; usiłują zakłócić stabilność najbogatszych państw. - Jakie metody? - Terroryzm. Podkładanie bomb, porywanie ludzi, samolotów, groźby zabicia setek niewinnych ludzi, jeśli nie spełni się Ŝądań wysuwanych przez fanatyków róŜnej maści... Z miesiąca na miesiąc takie wypadki stają się coraz częstsze, a ich przewaŜającą większość finansują właśnie matarezowcy. - W jaki sposób? - Nie jestem pewien. Sądzę, Ŝe Rada Matarese'a bada cele danej organizacji terrorystycznej i jeśli je aprobuje, przysyła doradców i potajemnie dostarcza środki. Fanatyków nie obchodzi, skąd pochodzą pieniądze; waŜne, Ŝeby były. Obydwaj niezliczoną ilość razy posługiwaliśmy się takimi ludźmi. - Ale do usprawiedliwionych działań, nie do terroryzmu - oświadczył Bray, podnosząc z podłogi kubek. - Co Blackburn i Jurijewicz mają z tym wspólnego? Jaki poŜytek mieliby matarezowcy z zabicia ich? - Krupski uwaŜał, Ŝe chcieli w ten sposób wystawić na próbę przywódców obu mocarstw, a przy okazji przekonać się, czy ich wtyczki są w stanie narzucić rządom określoną linię postępowania. Wydaje mi się jednak, Ŝe chodzi o coś innego. Prawdę mówiąc, przyszło mi to do głowy dopiero po tym, co usłyszałem od ciebie. - W związku z czym? - Z Jurijewiczem. Mówiłeś, Ŝe nawiązaliście z nim kontakt. To prawda? Bray zmarszczył brwi. - Prawda - rzekł. - Ale to trochę bardziej skomplikowane. Jurijewicz nie zamierzał tak po prostu prysnąć na Zachód. UwaŜał, Ŝe obie strony posunęły się za daleko. Nie ufał szaleńcom. Chciał z nami rozmawiać, ale nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie. - Czy wiesz, Ŝe generał Blackburn, na którym wojna koreańska odcisnęła straszliwe piętno, uczynił coś, na co nie zdobył się wcześniej Ŝaden przewodniczący kolegium szefów 153
sztabów? Spotkał się potajemnie z waszymi wrogami. W Szwecji, w Skelleftea nad Zatoką Botnicką. Pojechał tam jako turysta. Naszym zdaniem, gotów był zrobić wszystko, Ŝeby tylko uniknąć kolejnej bezsensownej wybijanki. Nienawidził broni konwencjonalnej; wolał nuklearną, bo nie wierzył, aby którakolwiek ze stron zdecydowała się na jej uŜycie. Rosjanin pochylił się do przodu. - Naukowiec i generał, zgładzeni przez matarezowców, wierzyli głęboko, z prawdziwą pasją, Ŝe Ŝycie ludzkie jest zbyt cenne, aby moŜna było dopuścić do rozpętania wojny, i za wszelką cenę dąŜyli do porozumienia. MoŜe więc wcale nie chodziło o wystawienie na próbę przywódców naszych krajów, lecz o usunięcie dwóch waŜnych osobistości, opowiadających się za pokojem. Przez chwilę Scofield milczał. Wiadomość o podróŜy Blackburna do Szwecji zamurowała go. - Więc chcieli mnie wrobić w zabójstwo Jurijewicza... - powiedział w końcu. - A mnie w zabicie Blackburna - oznajmił Rosjanin. - Jurijewicza zastrzelono z browninga magnum, model cztery; generała z grazburii. - I obaj mieliśmy być zlikwidowani. - Tak. Bo spośród wszystkich pracowników obu wywiadów akurat nas dwóch nie mogą pozostawić przy Ŝyciu. To się nie zmieni, bo my się nie zmienimy. Krupski miał rację; posłuŜą się nami, Ŝeby wywołać kolejny kryzys, a potem nas sprzątną. Jesteśmy dla nich zbyt niebezpieczni. - Dlaczego? - Przyjrzeli się nam dokładnie. I uznali, Ŝe tak jak zawsze walczyliśmy z fanatykami, tak samo będziemy walczyć z nimi. Jesteśmy nieboszczykami, Scofield. - Mów za siebie! - zdenerwował się Bray. - Nie mam z tym nic wspólnego; nie pracuję juŜ w wywiadzie, jestem zwyczajnym obywatelem! Nie obchodzi mnie, co się będzie działo. Więc przestań krakać, dobrze? - To nie krakanie. Wyroki na nas juŜ zapadły. - Ty wiesz najlepiej, tak? - Scofield wstał, odstawiając kawę; jego ręka znalazła się kilka centymetrów od wsuniętego za pasek browninga. - Nie. Ale wierzę człowiekowi, który mi o tym wszystkim opowiedział. Dlatego tu jestem, dlatego cię nie zabiłem, a nawet uratowałem ci Ŝycie. - To teŜ mi śmierdzi, wiesz? - Dlaczego? - Wszystko tak pięknie zgrane w czasie. Wiedziałeś, Ŝe Praga jest na schodach, wiedziałeś na którym piętrze! 154
- Zabiłem faceta, który miał cię na muszce; - Praga to drobna płotka! A ja jestem chodzącą encyklopedią, bardzo cenną zdobyczą dla KGB! Nie przedstawiłeś mi Ŝadnych dowodów, Ŝe mój rząd wszedł w konszachty z Moskwą. Mam ci wierzyć na słowo? A moŜe wielki Taleniekow zdecydował się upokorzyć, przyjść do mnie niemal po prośbie, a wszystko po to, Ŝeby uśpić moją czujność i porwać mnie do Rosji! - Niech cię cholera, Scofield! - ryknął Taleniekow, zrywając się z fotela. Powinienem był pozwolić ci zginąć! Wygadujesz bzdury. KGB dobrze wie, Ŝe to, co mówisz, nie byłoby realne. Moja nienawiść do ciebie sięga zbyt głęboko. Prędzej bym cię zastrzelił, niŜ wlekł z sobą do Rosji! Bray spojrzał przenikliwie na Taleniekowa; z jego słów biła prawda. - Wierzę ci - rzekł i skinął głową; gniew ustąpił miejsca znuŜeniu. - Ale to nie zmienia mojego stanowiska. Gówno mnie ta cała sprawa obchodzi. Nie chcę się w nic mieszać, nawet juŜ nie mam ochoty cię zabić. Po prostu chcę mieć wreszcie trochę spokoju. - Odwrócił głowę. - Bierz kluczyki, wsiadaj do wozu i spływaj. I ciesz się, Ŝe odjeŜdŜasz Ŝywy. - To bardzo szlachetnie z twojej strony, Beowulf Agate, ale długo nie nacieszę się Ŝyciem. - Co? - Scofield znów spojrzał na Rosjanina. - Nie skończyłem swojej opowieści. Złapano jednego człowieka, zastosowano środki chemiczne... Matarezowcy mają ustalony dokładny terminarz; zamierzają przejąć władzę za pomocą zabójstwa w Moskwie, przekupstwa - albo teŜ zabójstwa - w Waszyngtonie. Zostały góra dwa, trzy miesiące. Jeśli im się uda, Ŝaden z nas długo nie poŜyje. Wytropią nas choćby na końcu świata. - Chwileczkę! - zawołał gniewnie Bray. - Mówisz, Ŝe złapaliście jednego z nich? śe macie... - Mieliśmy - odparł szybko Taleniekow. - Rozgryzł kapsułkę z cyjankiem wszytą pod skórę. - Ale zostały zeznania nagrane na taśmę! To juŜ coś! - Nie ma Ŝadnej taśmy, Ŝadnego stenogramu. Zeznań słuchał jeden człowiek, uprzedzony przez ojca, Ŝeby nie pozwolił komukolwiek wejść do pokoju. - Sekretarz?! - Tak. - Więc on wie!
155
- Tak, wie. Ale jedyne, co moŜe zrobić, to wzmocnić swoją ochronę, choć i tak ma dobrą. O tym, co usłyszał, nie odwaŜy się nikomu pisnąć ani słowa, bo nie sposób mówić o zagroŜeniu ze strony matarezowców bez przyznania się do korzystania z ich usług w przeszłości. Nasz wiek obfituje w podejrzane wydarzenia. Kto moŜe sobie pozwolić na ujawnienie dawnych kontraktów? Bracia Kennedy, Martin Luther King i moŜe najbardziej szokująca śmierć: Franklin Roosevelt. Z chwilą, gdy wyszłyby na jaw róŜne fakty z historii obu naszych państw, natychmiast skoczylibyśmy sobie do gardeł, czyli po prostu odpalili rakiety nuklearne. Sam pomyśl; co byś zrobił na miejscu sekretarza? - Próbował zabezpieczyć się przed zamachem - powiedział wolno Bray. - O BoŜe! - Teraz rozumiesz? - Ale ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Naprawdę! Pragnę wreszcie spokoju! - Nie będzie ci dany. Ani mnie. Wczoraj na Nebraska Avenue mieliśmy tego najlepszy dowód. Wydali na nas wyrok śmierci. Wymyślili coś na nas i przekonali innych, Ŝe naleŜy nas zabić. To ich robota! Wątpisz w to? - Chciałbym wątpić. Zawsze najłatwiej wcisnąć blagę blagierom i wmówić spisek szpiegom. Cholera jasna! Podszedł do kuchenki i dolał sobie kawy. Nagle uderzyło go coś, o czym dotąd nie mówili, kolejna zagadka. - Czegoś tu nie rozumiem - rzekł. - Niewiele wiadomo o matarezowcach, ale zdaje się, Ŝe wszystko zaczęło się od kultu, potem przerodziło w wielki interes. Podobno za odpowiednią stawkę - róŜną, w zaleŜności od zadania - gotowi byli zabić kaŜdego. Zabijali dla forsy; nie interesowała ich władza jako taka. Więc dlaczego interesuje teraz? - Nie wiem - odparł Rosjanin. - Krupski teŜ nie wiedział. Umierał, mówienie przychodziło mu z trudem, ale powiedział, Ŝe odpowiedzi naleŜy szukać na Korsyce. - Dlaczego? - Bo tam się wszystko zaczęło. - No to co? Wieść niesie, Ŝe wynieśli się stamtąd w latach trzydziestych. Potem negocjowali kontrakty w Londynie, w Nowym Jorku... - nawet w Berlinie. Wszędzie, gdzie krzyŜują się międzynarodowe szlaki. - Więc moŜe nie znajdziemy tam odpowiedzi, ale jakąś wskazówkę. Rada Matarese'a powstała na Korsyce; tylko jeden człowiek wymieniany był z nazwiska. Guillaume de Matarese. Kim byli pozostali? Dokąd się przenieśli? Gdzie są teraz? - Istnieje szybszy sposób zdobycia informacji niŜ podróŜ na Korsykę. Jeśli w Waszyngtonie cokolwiek wiadomo o matarezowcach, znam człowieka, który zdoła uzyskać 156
dane. Tak i tak zamierzałem do niego dzwonić, prosić go o pomoc w wyjaśnieniu tej całej afery na Nebraska Avenue. - Kto to taki? - Robert Winthrop - odparł Bray. Taleniekow pokiwał głową. - Twórca Operacji Konsularnych - rzekł. - Porządny człowiek, który nie cierpi tego, co sam powołał do Ŝycia. - Obecny OPKON róŜni się od dawnego. W kaŜdym razie Winthrop to jedyny człowiek, o jakim wiem, iŜ dzwoniąc do Białego Domu moŜe być pewien, Ŝe w ciągu dwudziestu minut uzyska spotkanie z prezydentem. Niewiele dzieje się rzeczy, o których by nie wiedział. Albo nie umiał się dowiedzieć. - Scofield popatrzył w ogień i zamyślił się na moment. - Dziwne. To właśnie za jego sprawą jestem tym, kim jestem, a jednak nie podoba mu się to, co robię. Ale wysłucha mnie na pewno. NajbliŜsza budka telefoniczna znajdowała się pięć kilometrów od miejsca, gdzie droga wiodąca do chaty łączyła się z szosą. Kiedy Bray, mruŜąc oczy przed blaskiem rannego słońca, zamknął za sobą szklane drzwi, było dziesięć po ósmej. Wśród papierów w teczce odszukał prywatny numer Winthropa; nie dzwonił do starego polityka od lat. Miał nadzieję, Ŝe numer się nie zmienił. Okazało się, Ŝe nie. Na dźwięk kulturalnego głosu po drugiej stronie słuchawki nawiedziło go wiele wspomnień, wiele myśli zarówno o zmarnowanych okazjach, jak i wykorzystanych szansach. - Scofield! Gdzie ty się podziewasz?! - Proszę mi wybaczyć, panie ambasadorze, ale nie mogę panu powiedzieć. Mam nadzieję, Ŝe pan zrozumie. - Z tego co słyszę, jesteś w powaŜnych tarapatach. Ukrywanie się i uciekanie nic nie da. Dzwonił do mnie Congdon. Człowiek, który zginął w hotelu, został zastrzelony pociskiem z rosyjskiego pistoletu... - Wiem. Rosjanin, który go zabił, uratował mi Ŝycie. Tego człowieka, i jeszcze dwóch, nasłał na mnie Congdon. Mieli mnie zlikwidować. Jeden przyjechał z Pragi, drugi z Marsylii, trzeci z Amsterdamu. - O BoŜe... Stary polityk milczał przez dłuŜszą chwilę; Bray nie przerywał ciszy. - Wiesz, co mówisz? - spytał w końcu Winthrop. - Absolutnie. Dobrze pan wie, Ŝe nie rzucałbym podobnych oskarŜeń na wiatr. Nie mylę się. Rozmawiałem z mordercą z Pragi, zanim zginął. 157
- Potwierdził? - Nie wprost, ale tak. Zresztą telegramy, które wysłano, teŜ nie były sformułowane wprost. Winthrop ponownie zamilkł. - Nie wierzę w to, Bray. Mam swoje powody. Tydzień temu Congdon złoŜył mi wizytę. Niepokoił się tym, jak przyjmiesz wiadomość o zwolnieniu cię ze słuŜby. Mówił, Ŝe agent, który duŜo wie o róŜnych delikatnych sprawach, wycofany wbrew swojej woli, moŜe być niebezpieczny. Zastanawiał się, jak zapełnisz sobie wolny czas, czy nie zaczniesz pić i wygadywać po knajpach co ci ślina na język przyniesie... Congdon to bezduszny biurokrata; zezłościł mnie. Jak moŜna mieć tak mało zaufania do człowieka, który tyle zrobił dla swojego kraju...! W końcu spytałem ironicznie, czy zamierza cię zlikwidować. Nie podejrzewałem go o to, Ŝe coś takiego rozwaŜa; po prostu chciałem mu pokazać, jak bardzo mierzi mnie jego podejście, I dlatego nie wierzę, Ŝeby się odwaŜył na ten krok. Rozumiesz? Wie, Ŝe od razu poznałbym, Ŝe to jego robota. Nie ryzykowałby. - W takim razie ktoś wydał mu rozkaz. I o tym muszę z panem pomówić. Ci trzej mordercy wiedzieli, gdzie mnie znaleźć, a tylko z jednego źródła mogli zdobyć adres: od Rosjan. Byłem w mecie KGB. Moskwa przekazała informację Congdonowi, a on mordercom. - Twierdzisz, Ŝe Congdon współdziałał z Rosjanami?! To wykluczone. Nawet gdyby chciał, oni nigdy by na to nie poszli! Dlaczego mieliby ujawniać adres własnej mety? - śeby przy okazji sprzątnięto równieŜ ich agenta, którego chcieli się pozbyć. Facet usiłował nawiązać ze mną kontakt. Wymieniliśmy depesze. - Chodzi o Taleniekowa? Teraz z kolei Scofield umilkł na moment. - Tak - odparł wreszcie. - Biały kontakt?! - Tak. Początkowo nie wierzyłem, ale teraz wiem, Ŝe tak. - Ty... i Taleniekow?! Nadzwyczajne! - Bo i sytuacja jest nadzwyczajna. Czy pamięta pan z lat czterdziestych organizację skrytobójców zwanych matarezowcami? Umówili się na dziewiątą wieczorem w parku Rock Creek, półtora kilometra na północ od bramy wjazdowej na Missouri Avenue. W tym miejscu na poboczu drogi znajdował się parking, na którym zwiedzający mogli zostawić samochód, Ŝeby jedną z licznych ścieŜek dojść na skraj wąwozu, skąd rozciągał się wspaniały widok. Winthrop obiecał odwołać wszystkie umówione wcześniej spotkania i skoncentrować się na zdobyciu 158
jakichkolwiek danych, które mogłyby potwierdzić zadziwiające, choć fragmentaryczne informacje udzielone mu przez Braya. - Jeśli zajdzie potrzeba, zwoła nadzwyczajne posiedzenie rządu - powiedział Scofield do Taleniekowa, kiedy wracali do chaty. - Ma prawo? - spytał Rosjanin. - Prezydent ma - odparł Bray. Przez resztę dnia niewiele z sobą rozmawiali; nie czuli się najlepiej skazani na swoje towarzystwo. Taleniekow przeglądał ksiąŜki na półkach, co jakiś czas zerkając spod oka na Braya; w jego spojrzeniu niechęć mieszała się z ciekawością. Bray udawał, Ŝe nie czuje na sobie wzroku Rosjanina. Włączył radio, Ŝeby dowiedzieć się, co powiedzą w wiadomościach o strzelaninie w hotelu na Nebraska Avenue i znalezieniu zwłok radzieckiego dyplomaty w sąsiednim budynku. Informacje o strzelaninie podano w stonowany sposób i w bardzo ogólnikowej postaci; o zabitym dyplomacie nie wspomniano słowem. Powiedziano wprawdzie, Ŝe zabici byli cudzoziemcami, lecz cała sprawę przedstawiono jako wzajemne porachunki międzynarodowych gangów handlujących narkotykami. Departament Stanu zadziałał szybko i sprawnie, narzucając swoją cenzurę środkom masowego przekazu. W kaŜdym kolejnym serwisie informacyjnym strzelanina na Nebraska Avenue zajmowała coraz mniej miejsca, a Scofield coraz bardziej czul się w potrzasku. Tkwił po uszy w czymś, z czym od początku nie chciał mieć nic wspólnego, a nowe Ŝycie, które planował rozpocząć, nieuchronnie się od niego oddalało. Zastanawiał się, kiedy - jeśli w ogóle - stanie się znów realne. Na razie wsiąkał coraz głębiej w zagadkową aferę z matarezowcami. O czwartej wyszedł z chaty, Ŝeby przejść się po polach i wzdłuŜ rzeki. Ostentacyjnie wsunął browninga do kabury. Taleniekow w odpowiedzi połoŜył grazburię na stoliku przy fotelu, na którym siedział. O piątej, po powrocie Braya ze spaceru, Rosjanin rzekł: - Powinniśmy zjawić się na miejscu godzinę wcześniej i zająć dogodne pozycje. - Ufam Winthropowi - odparł krótko Bray. - Mam nadzieję, Ŝe słusznie. Ale czy równieŜ tym, z którymi będzie się kontaktował? - Nikomu nie powie, Ŝe się z nami spotyka. Najpierw zechce sam z tobą pomówić. I dokładnie cię przepytać. O nazwiska, stopnie wojskowe, stanowiska zajmowane w przeszłości... - Odpowiem tylko na pytania dotyczące sprawy matarezowców. Innych informacji nie zamierzam udzielać. 159
- Cwaniaczek. - WciąŜ uwaŜam... - Dobra, ruszamy za kwadrans - przerwał mu Scofield. - Po drodze wstąpimy na obiad do baru, ale usiądziemy oddzielnie. O 7.35 wjechali wynajętym wozem na południowy koniec parkingu w parku Rock Greek, po czym kaŜdy zrobił cztery wypady rekonesansowe, sprawdzając las, ścieŜki, polanki, upewniając się, czy nikt nie kryje się za pniami drzew, głazami lub w wąwozie poniŜej. Wieczór był wyjątkowo zimny, toteŜ w parku nie było Ŝadnych spacerowiczów. Spotkali się ponownie w ustalonym miejscu na skraju niewielkiej kotlinki. Taleniekow odezwał się pierwszy. - Niczego nie zauwaŜyłem; teren jest bezpieczny. Scofield spojrzał na świecące w mroku wskazówki zegarka. - Dochodzi wpół do dziewiątej. Zaczekam przy samochodzie; ty zostań tu. Kiedy przyjedzie Winthrop, dam ci znak, Ŝebyś do nas dołączył. - Jak? Będziemy kilkaset metrów od siebie. - Zapalę zapałkę. - Skądś to znam. - Co? - Nic. NiewaŜne. Za dwie minuty dziewiąta przy bramie parkowej pojawiła się limuzyna Winthropa; wjechała na parking i zatrzymała się sześć metrów od samochodu, którym przybył Bray z Taleniekowem. Widok szofera za kierownicą limuzyny zaniepokoił Braya, ale po chwili rozpoznał męŜczyznę: był to ten sam olbrzym, który od ponad dwudziestu lat wszędzie woził Winthropa. Scofield słyszał plotki, Ŝe facet słuŜył kiedyś w piechocie morskiej i miał sprawę przed sądem wojskowym, lecz Winthrop nigdy nikomu nie opowiadał nic o swoim szoferze, o którym mawiał zwykle “mój przyjaciel Stanley”. A pytać nikt nie śmiał. Bray wysunął się z cienia i ruszył w stronę limuzyny. Stanley otworzył drzwi i jednym płynnym ruchem wysiadł z wozu; prawą rękę miał w kieszeni, w lewej trzymał latarkę. Zapalił ją. Bray zmruŜył oczy. Snop światła omiótł go i zgasł. - Czołem, Stanley - powiedział Bray. - Dawno się pan nie pokazywał, panie Scofield - rzekł szofer. - Miło znów pana widzieć. - Dziękuję. I wzajemnie.
160
- Pan ambasador czeka. - Szofer wsunął dłoń do środka auta i zwolnił blokadę drzwi. MoŜe pan wsiąść. - Dziękuję. Aha, jeszcze jedno. Za kilka minut wysiądę i zapalę zapałkę. Będzie to znak dla kogoś, Ŝeby wyszedł z ukrycia i się do nas przyłączył. Jest na skraju parkingu; pewnie pojawi się na którejś ze ścieŜek. - W porządku. Pan ambasador mówił, Ŝe będzie was dwóch. Nie ma sprawy. - Chodzi mi o to, Ŝe jeśli nadal palisz cygaretki, powstrzymaj się, dopóki nie wysiądę, dobrze? Chciałbym przez chwilę porozmawiać z panem Winthropem sam na sam. - Ale pan ma pamięć! - powiedział Stanley, stukając latarką w górną kieszeń kurtki. Właśnie miałem zamiar zapalić. Bray usiadł z tyłu naprzeciwko człowieka, który wywarł tak znaczący wpływ na jego Ŝycie. Od ich ostatniego spotkania Robert Winthrop , postarzał się, i to nawet bardzo, ale oczy wciąŜ płonęły mu Ŝywym blaskiem. Popatrzył na Braya z zatroskaniem, a kiedy podali sobie ręce, przez chwilę trzymał dłoń młodszego męŜczyzny w swojej. - Często o tobie myślałem - powiedział cicho, przyglądając mu się Ŝyczliwie; nagle zauwaŜył opatrunki i na jego twarzy odmalował się smutek. - Z mieszanymi uczuciami, ale chyba zdajesz sobie z tego sprawę. - Tak. - Tyle rzeczy się zmieniło! Pamiętasz nasze dawne ideały, nasze nadzieje, Ŝe zdołamy pomóc tylu ludziom? Na początku te moŜliwości istniały i wierzyliśmy, Ŝe nam się uda. Starzec puścił dłoń Braya i uśmiechnął się. - Pamiętasz? Wymyśliłeś plan o powiązaniu emigracji z lend-lease. Umorzenie długów wojennych za zgodę na masową emigrację ludzi pragnących uciec spod komunistycznego jarzma. Genialny pomysł. Dyplomacja ekonomiczna najwyŜszej klasy, zawsze tak twierdziłem. Wolność dla tysięcy ludzi w zamian za pieniądze, o których wiadomo było, Ŝe i tak ich nie oddadzą. - Nie zgodziliby się. - Pewnie nie, ale wtedy opinia światowa obróciłaby się przeciwko nim. Pamiętam dokładnie twoje słowa: “Skoro jesteśmy państwem kapitalistycznym, postarajmy się wycisnąć z nich coś za ten dług. To za pieniądze obywateli amerykańskich umundurowano i wyposaŜono połowę Armii Czerwonej. Podkreślmy, ile nam zawdzięczają. Jeśli nie mogą spłacić długu, niech pozwolą wyjechać ludziom.” Właśnie tak powiedziałeś. - Naiwne wyobraŜenia magistranta o geopolityce. - Ale w tych naiwnych wyobraŜeniach było wiele słuszności. Wiesz, wciąŜ mam przed oczami tego magistranta. Zastanawiam się, co by sobie pomyślał... 161
- Nie mamy teraz czasu, panie ambasadorze - przerwał mu Scofield. - Taleniekow czeka. Sprawdziliśmy cały teren; jest czysty. Starzec zmruŜył oczy. - Myślałeś, Ŝe nie będzie? - spytał. - Bałem się, Ŝe pański telefon jest na podsłuchu. - Niepotrzebnie. Kiedy instaluje się podsłuch, trzeba to zapisać w papierach, sporządzić notatkę. Nie chciałbym znaleźć się w skórze człowieka, który by się odwaŜył wydać zgodę na nagrywanie moich rozmów. Zbyt często w wielu poufnych sprawach kontaktuję się z róŜnymi osobistościami właśnie przez telefon. To jest moją gwarancją. - Dowiedział się pan czegoś? - O matarezowcach? Nie... i jednocześnie jakby tak. Nawet najbardziej tajne materiały wywiadu i kontrwywiadu z ostatnich czterdziestu kilku lat nie zawierają o nich Ŝadnej wzmianki. Zapewnił mnie o tym sam prezydent, a jemu wierzę. Zaszokowało go to, co powiedziałem; natychmiast zaalarmował właściwych ludzi i kazał im szukać. Był nieźle wystraszony i zły, Ŝe nic nie wiedzą. - A to “jakby tak”? - Niby nic konkretnego, ale coś w tym musi być - odparł starzec, starannie dobierając słowa. - Zanim udałem się do prezydenta, zadzwoniłem do pięciu ludzi, którzy od lat - ba, od dziesięcioleci! - mają do czynienia z najbardziej tajnymi sprawami w wywiadzie i dyplomacji. Trzech z nich pamiętało matarezowców, ale byli przekonani, Ŝe nie funkcjonują od dawna. Widmo ich powrotu wydało się im tak przeraŜające, Ŝe obiecali mi swoje pełne poparcie i pomoc. Natomiast dwaj... dwaj, których wiedzę oceniałbym jako znacznie głębszą niŜ tamtych trzech... oświadczyli, Ŝe nigdy w Ŝyciu nie słyszeli o Ŝadnych matarezowcach. Zaskoczyło mnie to, bo przecieŜ musieli, tak jak i ja słyszałem. Nie, Ŝebym wiele wiedział, ale sama nazwa nie jest mi obca. Kiedy im to wytknąłem, zachowali się dość dziwacznie, a zwaŜywszy naszą długoletnią znajomość, wręcz obelŜywie. Zaczęli mnie traktować jak sklerotyka, któremu coś się w głowie pomieszało. Doprawdy... - Jak się nazywają? - Dziwne, ale... W oddali coś błysnęło; Scofield natychmiast skierował tam oczy. Zobaczył drugi błysk... i trzeci. Następowały szybko po sobie. Taleniekow. Rosjanin raptownie zapalał i gasił zapałki. Ostrzegał Braya! Dawał mu znać, Ŝe coś się stało - Ŝe coś się dzieje! Kolejne światełko nie zgasło: zostało przysłonięte dłonią, potem 162
znów się ukazało i znów - zostało przysłonięte. Taleniekow sygnalizował morsem. Kropki i kreski. Trzy długie błyski. O. Potem przerwa, dwa długie błyski i jeden krótki. G. OG? - Co jest? - spytał Winthrop. - Chwileczkę - powiedział Bray. Kolejne trzy długie błyski. Znów O. Potem jeden długi i jeden krótki. N. . O-G-O-N. Ogon! Płomyk przesunął się w lewo, w kierunku drogi biegnącej za parkingiem wzdłuŜ lasu, po czym zgasł. Rosjanin zajmował nową pozycję. Bray zwrócił się do starca. - Czy jest pan pewien, Ŝe pański telefon nie jest na podsłuchu? - Absolutnie. Zawsze miałem czystą linię; sprawdzano to kilka razy. - Ale teraz sytuacja się zmieniła. - Scofield nacisnął przycisk otwierający okno, a kiedy szyba opuściła się, zawołał do szofera: - Stan, chodź szybko! Szofer podbiegł natychmiast. - Sprawdzałeś w lusterku, czy nikt za tobą nie jedzie? - Tak, panie Scofield. Nikogo nie było. Zawsze patrzę w lusterko, a juŜ zwłaszcza kiedy wiozę pana ambasadora na takie spotkanie jak dzisiejsze... Widział pan błyski na końcu parkingu? Czy to ten pański towarzysz? - Tak. Dał mi znać, Ŝe przywlekliście ogon. - NiemoŜliwe - oświadczył zdecydowanie Winthrop. - Jeśli kogoś zobaczył, na pewno nie ma to związku z nami. W końcu jesteśmy w parku, mogą tu się kręcić jacyś ludzie. - Nie chcę pana niepokoić, ale Taleniekow to doświadczony agent. Nie zauwaŜyliśmy Ŝadnych świateł, Ŝadnego samochodu. Ktokolwiek tu jest, nie chce, byśmy go widzieli. A spacerowiczów moŜemy wykluczyć; jest za zimno i za ciemno na szwendanie się po lesie. Obawiam się, Ŝe chodzi wyłącznie o nas. - Bray otworzył drzwi. - Stan, wezmę z wozu teczkę. Kiedy wrócę, natychmiast ruszaj. Staniesz na moment przy północnym skraju parkingu, przy samym wyjeździe na drogę... - A co z Rosjaninem? - spytał Winthrop. - Właśnie po to się zatrzymamy. Będzie wiedział, Ŝe ma wskoczyć do środka. Jak nie, to jego strata. - Chwileczkę, panie Scofield - wtrącił Stanley; tym razem w jego głosie nie było cienia uniŜoności. - Jeśli mogą być kłopoty, nie zamierzam stawać i nikogo zabierać. Moim zadaniem jest dbać o bezpieczeństwo pana ambasadora, a nie pana czy kogokolwiek innego. - Nie traćmy czasu! Zapalaj silnik! 163
Bray rzucił się pędem do wynajętego wozu, po drodze wyciągając z kieszeni kluczyki. Otworzył drzwi, chwycił teczkę leŜącą na przednim siedzeniu i ruszył z powrotem do limuzyny. Nie dobiegł do niej. Ciemności przebił snop światła z silnego reflektora wymierzonego prosto w potęŜne auto Winthropa. Bray zobaczył wyraźnie Stanleya, który siedział z rękami na kierownicy, gotów wcisnąć gaz do dechy i uciec z parku. Ale człowiek z reflektorem nie zamierzał na to pozwolić. Miał rozkaz zabić nobliwego polityka. Koła limuzyny zabuksowaly w miejscu, po czym potęŜne auto z piskiem opon skoczyło do przodu. W tym samym momencie rozległy się strzały; kule stłukły boczną szybę, podziurawiły karoserię. Limuzyna zaczęła jechać dziwacznym zygzakiem, jakby szofer stracił nad nią panowanie. Na skraju lasu ktoś wypalił dwa razy z pistoletu; reflektor pęki z głośnym hukiem, powietrze przeszył krzyk bólu. Limuzyna Winthropa przez chwilę jechała prosto, po czym nagle skręciła w lewo. W jej reflektorach ukazały się postacie dwóch uzbrojonych męŜczyzn; trzeci leŜał na ziemi. Bray wyciągnął pistolet, rzucił się na ziemię i nacisnął spust. Jedna ze stojących postaci przewróciła się; w następnej sekundzie limuzyna wyszła z zakrętu i z wyciem silnika pomknęła ku bramie wjazdowej. Scofield przeturlał się w prawo; padły dwa kolejne strzały - kule odbiły się od asfaltu tam, gdzie przed chwilą leŜał. Bray zerwał się na nogi i pognał w kierunku drewnianej balustrady biegnącej wzdłuŜ parkingu. Przedostał się szybko na drugą stronę, ale niechcący uderzył teczką o drewnianą belkę. Hałas ściągnął na niego uwagę: wystrzał rozległ się w momencie, gdy Bray skoczył szczupakiem za wielki głaz. Światło. Reflektory samochodu! Dwa jasne snopy przecięły mrok; towarzyszyło im wycie silnika sportowego wozu. Hamulce zapiszczały i wóz stanął. Brzęk szkła, potem czyjś okrzyk, histeryczny, niewyraźny, i strzał, po którym zaległa cisza. Silnik zgasł, ale reflektory nadal się paliły. W ich świetle Bray dojrzał smuŜki dymu i dwa nieruchome ciała na ziemi; obok klęczał jakiś męŜczyzna, rozglądając się lękliwie dookoła. Nagle usłyszał szmer: obrócił się gwałtownie i podniósł broń. Ze skraju lasu padł kolejny strzał. Celny. Klęczący przy wozie męŜczyzna przewrócił się na asfalt. - Scofield! - zawołał Taleniekow. - Tu jestem! 164
Bray przeskoczył przez balustradę i pobiegł w stronę głosu Rosjanina. Taleniekow wyszedł z lasu; był niespełna trzy metry od trupów. OstroŜnie zbliŜyli się do wozu: pierwszy strzał oddany przez Rosjanina strzaskał boczną szybę i trafił w głowę kierowcę. Jego twarz była zakrwawiona, ale Scofield bez trudu ją rozpoznał. MęŜczyzna miał bandaŜ na prawej dłoni - kciuk złamany na moście w Amsterdamie o trzeciej rano przez rozgniewanego starszego agenta jeszcze się nie zrósł. Kierowcą samochodu był Harry - młody, ambitny agent, który tamtej deszczowej nocy niepotrzebnie zabił człowieka. - O BoŜe! - Znasz go? - spytał Taleniekow z dziwną nutą w glosie. - Miał na imię Harry. Pracował dla mnie w Amsterdamie. Rosjanin milczał przez chwilę. - Był z tobą w Amsterdamie - rzekł w końcu - ale nie pracował dla ciebie i nie nazywał się Harry. To radziecki oficer wywiadu, kształcony w amerykańskiej kwaterze w Nowogrodzie odkąd skończył dziewięć lat. Agent WKR. Bray popatrzył na twarz Taleniekowa, po czym przeniósł wzrok na Harry'ego. - Gratuluję - powiedział. - Zaczynam mieć jaśniejszy obraz tego, co się stało. - A ja, niestety, nie. Wierz mi, Moskwa nie wydałaby rozkazu zlikwidowania Winthropa, to po prostu niemoŜliwe. Nie jesteśmy durniami. Takich ludzi jak on szanuje się i ceni, a nie usuwa. A juŜ na pewno nie zabija się ich po to, Ŝeby rozwalić przy okazji takie dwie płotki jak my. - Co sugerujesz? - śe byli to tacy sami mordercy, jak ci w hotelu. Mieli zabić nas obu, ale równieŜ Winthropa. Nie wiadomo, moŜe udało im się go trafić. Ale jestem święcie przekonany, Ŝe nie działali na polecenie Moskwy. - Departament Stanu teŜ ich nie przysłał! Za to ręczę. - Zgoda. Ani Waszyngton, ani Moskwa, lecz ktoś, kto moŜe wydawać rozkazy w imieniu kaŜdego z naszych rządów, a nawet w imieniu obu. - Matarezowcy? Rosjanin skinął głową. - Matarezowcy. Bray wstrzymał oddech, próbując się zastanowić, jakoś ogarnąć to wszystko.
165
- Jeśli Winthrop Ŝyje - rzekł po chwili - znajdzie się pod stałą inwigilacją; jego ruchy będą śledzone, rozmowy nagrywane. Nie dam rady się z nim skontaktować. Zabiją mnie, jeśli tylko pokaŜę się gdzieś w pobliŜu. - Fakt. A jest ktoś inny komu ufasz? - To szaleństwo - powiedział Bray, drŜąc z zimna; nagle zdał sobie z czegoś sprawę i zaczął jeszcze bardziej dygotać. - Są tacy, ale nie wiem, do kogo mogę się zwrócić. KaŜdy, z kim próbowałbym nawiązać kontakt, ma przecieŜ obowiązek natychmiast powiadomić o tym policję; prawo jest jasne w tym względzie. Jeśli nawet pominąć to, Ŝe jestem poszukiwany przez policję, to w grę wchodzi równieŜ sprawa bezpieczeństwa narodowego. Prawnicy szybko przygotują nie lada oskarŜenie. Zarzucą mi zdradę, szpiegostwo, sprzedawanie informacji wrogiemu państwu. Wszyscy się ode mnie odsuną. - Musi być ktoś, kto cię wysłucha! - Czego wysłucha? Co ja mogę powiedzieć? Jaki dowód przedstawić?! Ciebie? Zanim zliczyłbyś do trzech, naszpikowano bycie chemikaliami i zamknięto w jakimś pilnie strzeŜonym ośrodku medycznym. Na co mam się powołać? Na słowa umierającego istrebitela? Komunisty, mordercy? śeby ta historia chociaŜ brzmiała logicznie, przekonująco! A tak, cholera, wszystkie drogi są odcięte. Nie mamy Ŝadnych konkretów, tylko domysły! - MoŜe stary Krupski miał rację - powiedział Taleniekow, robiąc krok do przodu. MoŜe odpowiedzi trzeba szukać na Korsyce. - Chryste Panie! - Nie, poczekaj. Sam powiedziałeś, Ŝe nie mamy konkretów. Ale gdybyśmy coś znaleźli, choćby kilka nazwisk, i dowiedzieli się o nich czegoś, moŜe wtedy udałoby nam się sklecić jakąś spójną historię. Miałbyś się na co powołać, miałbyś podstawy, Ŝeby zmusić kogoś do słuchania! - Na odległość. Wyłącznie na odległość - odparł z namysłem Bray. - Nikt nie zechce się ze mną widzieć. - Dobre i to. - Ale spójna historia to za mało. Musimy zdobyć przekonujący materiał. - Gdybym miał dowody, w Moskwie teŜ znalazłbym ludzi gotowych mnie wysłuchać. Sądziłem, Ŝe tu wystarczy coś mniej konkretnego, Ŝeby wszcząć dochodzenie. PrzecieŜ wasz senat w kaŜdej sprawie prowadzi nie kończące się dochodzenia. Myślałem, Ŝe uda się doprowadzić do czegoś takiego, Ŝe dasz radę to załatwić! - Nie teraz. I nie ja. - Więc co? Korsyka? 166
- Nie wiem. Muszę się zastanowić. Jest jeszcze Winthrop. - Mówiłeś, Ŝe nie zdołasz do niego dotrzeć. śe zabiją cię, jeśli... - JuŜ nieraz próbowano. Jakoś sobie poradzę. Muszę dowiedzieć się, co jest grane. Winthrop widział co się stało, widział do czego są zdolni. JeŜeli Ŝyje i uda mi się z nim porozumieć, powie mi do kogo się udać. - A jeśli nie Ŝyje, albo nie dasz rady się z nim skontaktować? Scofield popatrzył na trupy leŜące na asfalcie. - Wtedy pozostanie nam tylko jedno - rzekł. - Korsyka. Rosjanin potrząsnął głową. - Szansę masz niewielkie - oświadczył. -Więc nie będę na ciebie czekał. Wolę uniknąć tego ośrodka medycznego, o którym wspomniałeś. Pojadę od razu na Korsykę. - W porządku. Rozpocznij poszukiwania na południowo-wschodnim wybrzeŜu, na północ od Porto-Vecchio. - Dlaczego? - Bo tam się wszystko zaczęło. Tam mieszkał Matarese. Taleniekow skinął głową. - Historię rzeczywiście znasz na piątkę. Dzięki za wskazówkę. MoŜe spotkamy się na Korsyce. - Z wyjazdem sobie poradzisz? - Wyjazd, przyjazd... to Ŝadna sztuka. A ty? Jeśli zdecydujesz się jechać na Korsykę? - Wiem komu zapłacić za przerzut do Londynu lub ParyŜa. W obu miastach mam konta. Jeśli się zdecyduję, zjawię się za trzy, góra cztery dni. Na wzgórzach są róŜne niewielkie zajazdy. Jakoś cię odnajdę, a potem... Scofield urwał. Obaj męŜczyźni obejrzeli się szybko za siebie - doleciał ich warkot silnika. Po chwili jakiś samochód skręcił z drogi na parking. Na przednim siedzeniu dostrzegli parę; męŜczyzna obejmował ręką kobietę. Reflektory oświetliły nieruchome ciała na asfalcie, auto ze stłuczoną boczną szybą i zakrwawioną twarz kierowcy. MęŜczyzna błyskawicznie zdjął rękę z ramienia kobiety, pchnął jej głowę w dół i obiema dłońmi chwycił kierownicę. Szarpnął ją gwałtownie w prawo, zawrócił samochód i pomknął w kierunku wyjazdu z parku; wkrótce znikł z oczu, ale ryk silnika jeszcze przez jakiś czas niósł się po otwartej przestrzeni. - Zawiadomią policję - powiedział Bray. - Musimy ruszać. - Lepiej, Ŝebyśmy zostawili ten wynajęty wóz. - Dlaczego?
167
- Kierowca Winthropa - wyjaśnił Rosjanin. - MoŜe ty mu ufasz, ale ja nie jestem pewien. - Nie bądź głupi! PrzecieŜ o mało sam nie zginął! Taleniekow wskazał ręką trupy na asfalcie. - To wyborowi strzelcy - rzekł. - Nie wiem, czy Rosjanie czy Amerykanie, to niewaŜne, ale musieli być dobrzy, bo matarezowcy wynajmują tylko najlepszych fachowców. Przednia szyba limuzyny Winthropa ma co najmniej półtora metra szerokości, kierowca za nią to łatwy cel nawet na nowicjusza. Dlaczego go nie zabili? Dlaczego nie zatrzymali limuzyny? Wszędzie, Beowulf, wietrzymy podstęp. A tu daliśmy się złapać w pułapkę jak para naiwniaków. MoŜe nawet Winthrop wiedział, Ŝe to pułapka? Bray poczuł kłucie w Ŝołądku. Rosjanin mógł mieć rację. - Rozdzielmy się - powiedział w końcu. - Tak będzie bezpieczniej. - Spotkamy się na Korsyce? - MoŜe. Jeśli się zjawię, to jakoś cię odnajdę. Za trzy, góra cztery dni. Ale nie obiecuję. - W porządku. - Taleniekow? - Co? - Dzięki, Ŝe mnie ostrzegłeś. Zapałkami. - Sądzę, Ŝe w tych okolicznościach teŜ byś mnie ostrzegł. - W tych okolicznościach... tak. - Widzisz, Beowulf Agate? Jednak nie pozabijaliśmy się. Udało nam się porozmawiać. - Tak, udało się. Powiew zimnego, nocnego wiatru przyniósł dźwięk pojedynczej syreny policyjnej. Wiedzieli, Ŝe wkrótce rozlegną się następne i parking zaroi się od wozów. Rozdzielili się i pobiegli w przeciwnym kierunku: Scofield w stronę ciemnego lasu rysującego się na tle nieba za wynajętym samochodem, Taleniekow w stronę balustrady między parkingiem a terenem, na którym w dole znajdował się wąwóz.
168
KSIĘGA II
169
12. Przysadzisty kuter rybacki przedzierał się przez fale niczym cięŜkie, niezgrabne zwierzę, ledwo świadome, Ŝe morze nie jest mu przychylne. Woda rozbryzgiwała się na dziobie i burtach, jej strugi co rusz obmywały pokład, a cząstki porywane przez poranny wiatr siekły po twarzach rybaków pracujących przy sieciach. Tylko jeden człowiek nie uczestniczył w mozole połowu. Nie ciągnął liny, nie dzierŜył haka, nie miotał przekleństw ani nie przyłączał się do salw śmiechu, kiedy wybuchali nim ci, którzy pracą na morzu zarabiali na Ŝycie. Siedział samotnie na pokładzie, w jednej ręce trzymając termos z kawą, w drugiej papierosa, którego wierzchem dłoni osłaniał od wiatru. Zgodnie z umową, gdyby do kutra zbliŜyła się francuska lub włoska łódź patrolowa, wówczas przeistoczyłby się w rybaka; ale dopóki Ŝadnej nie było widać na horyzoncie, mógł robić, co chciał. Nikt nie protestował przeciw jego obecności na pokładzie, gdyŜ dzięki niemu kaŜdy z członków załogi był bogatszy o pięćdziesiąt tysięcy lirów. Obcy wszedł na pokład we Włoszech, kiedy kuter stał przy nadbrzeŜu w San Vincenzo. Mieli wyjść w morze o świcie, lecz nieznajomy powiedział kapitanowi, Ŝe jeśli przed świtem dotrą do Korsyki, zarobią znacznie lepiej niŜ na połowie ryb. Starszeństwo zawsze ma swoje przywileje: kapitan otrzymał sto tysięcy lirów. Z San Vincenzo wypłynęli przed północą. Scofield zakręcił termos i cisnął niedopałek za burtę, po czym wstał i przeciągnął się, spozierając przez mgłę w stronę brzegów Korsyki. Kuter płynął w dobrym tempie. Według słów kapitana, za kilka minut miną Solenzarę, więc w ciągu niespełna godziny będą mogli wysadzić szacownego pasaŜera między Sainte Lucie i Porto-Vecchio. Nie spodziewał się Ŝadnych trudności: kamieniste wybrzeŜe znaczyły dziesiątki samotnych zatoczek, a kuter rybacki wpływający do jednej z nich, Ŝeby usunąć jakąś drobną awarię, nie powinien wzbudzić niczyich podejrzeń. Bray szarpnął sznur umocowany do teczki i przywiązany do jego nadgarstka; trzymał się solidnie, ale był mokry. Otarta przez sznur skóra piekła od słonej wody, lecz Bray wiedział, Ŝe ranka zagoi się szybko, właśnie dzięki wodzie morskiej. MoŜe zabezpieczenie teczki sznurem było zbędnym środkiem ostroŜności, ale przynajmniej odstraszy korsykańskich rybaków od próbowania kradzieŜy, jeśli Bray się zdrzemnie; Korsykanie znani z tego, Ŝe lubią pozbawiać podróŜnych róŜnych cennych przedmiotów - tym bardziej nie mieliby skrupułów przed obrabowaniem kogoś, kto podróŜował potajemnie i ze sporą gotówką.
170
- Signore! - Kapitan uśmiechnął się szeroko, ukazując zęby; brakowało mu kłów. Ecco. Solenzara! Trenta minuti. Nord di Porto-Vecchio! - Grazie. - Prego! Za pół godziny będzie na lądzie, na Korsyce, pośród wzgórz, gdzie miała swoje początki organizacja Matarese'a. W to, Ŝe istniała, nikt nie wątpił; to, Ŝe do połowy lat trzydziestych dostarczała płatnych morderców, uwaŜano za bardziej niŜ prawdopodobne. Wiedziano jednak o niej tak mało, Ŝe trudno było ocenić, co jest mitem, a co prawdą. Jedni zachłystywali się mitem, inni traktowali całą sprawę lekcewaŜąco; w kaŜdym razie organizację i jej początki okrywała mgła tajemnicy. Wiedziano tylko, Ŝe szaleniec Guillaume de Matarese powołał radę, której skład nigdzie nie figurował, a następnie załoŜył organizację skrytobójców, podobno wzorowaną na zakonie asasynów stworzonym w jedenastym wieku przez Hasana Sabbaha. Takie opinie, podkreślające kultowy charakter organizacji, słuŜyły szerzeniu mitu. Nie istniały bowiem Ŝadne zeznania sądowe, nie schwytano nigdy mordercy, który przyznałby się do członkostwa w organizacji Matarese'a; jeŜeli nawet któryś się przyznał, nie podano tego do wiadomości publicznej. Mimo to plotki wciąŜ krąŜyły, równieŜ w najwyŜszych kręgach. W kilku powaŜnych gazetach pojawiły się artykuły na temat organizacji, ale w kolejnych numerach przyznawano, Ŝe brakuje jakichkolwiek dowodów. Sprawą Matarese'a zajęło się paru niezaleŜnych historyków; nie wiadomo, czy coś odkryli, gdyŜ wyniki ich prac nigdy nie zostały opublikowane. Natomiast rządy wszystkich państw milczały. Milczały jak grób i w przeszłości, i obecnie. Dla pracownika wywiadu, który w młodości interesował się historią zamachów politycznych, właśnie to milczenie zdawało się świadczyć, Ŝe w plotkach o matarezowcach musi być ziarno prawdy. Podobnie jak milczenie, które nagle zapadło trzy dni temu, przekonało go, Ŝe podróŜ na Korsykę - coś, o czym wspomniał Rosjaninowi dość pochopnie, zanim rozstali się po strzelaninie na parkingu - jest jedynym krokiem, jaki mu pozostał. Owszem, matarezowcy stanowili zagadkę, lecz nie byli mitem. Istnieli ponad wszelką wątpliwość. WaŜny polityk zadzwonił do innych waŜnych polityków, podnosząc alarm - a tego matarezowcy nie zamierzali tolerować. Robert Winthrop znikł. Trzy noce temu, po ucieczce z parku Rock Creek, Bray dotarł do motelu na skraju Fredericksburga. Przez sześć godzin jeździł autostopem wzdłuŜ szosy - kierowcom mówił, Ŝe 171
popsuł mu się samochód i prosił ich o podwiezienie kilka kilometrów - dzwoniąc do Winthropa z róŜnych budek telefonicznych, nigdy dwa razy z tej samej. Rozmawiał z Ŝoną Winthropa; zapewne bardzo ją zaniepokoił swoimi telefonami, ale nie powiedział jej nic poza tym, Ŝe musi koniecznie porozumieć się z panem ambasadorem. W końcu nadszedł świt i kobieta przestała odbierać telefon. W słuchawce rozlegało się jedynie dzwonienie, odstępy ciszy między kaŜdym kolejnym sygnałem były coraz dłuŜsze, a przynajmniej tak się Brayowi zdawało. Nie miał się do kogo zwrócić, kogo prosić o pomoc, a tymczasem róŜne słuŜby intensywnie go poszukiwały. Gdyby dał się złapać, nigdy nie odzyskałby wolności. JeŜeli nawet pozostawiono by go przy Ŝyciu, resztę swoich dni spędziłby zamknięty w ciasnej celi, albo - co gorsze - w izolatce szpitalnej jako zniszczony chemikaliami wrak. Ale nie sądził, Ŝeby darowano mu Ŝycie. Taleniekow nie mylił się, mówiąc, Ŝe obydwaj są juŜ nieboszczykami. Chyba Ŝe udałoby im się coś znaleźć na odległej o blisko siedem tysięcy kilometrów od Stanów Zjednoczonych wyspie połoŜonej na Morzu Śródziemnym. Bray miał w teczce kilkanaście fałszywych paszportów, pięć ksiąŜeczek bankowych wystawionych na róŜne nazwiska, a takŜe listę ludzi, którzy za pieniądze mogli mu zapewnić dowolny transport. Dwa dni temu, o świcie, wyruszył z Fredericksburga; zanim wczoraj późnym wieczorem dotarł do portu rybackiego w San Vincenzo, odwiedził Londyn i ParyŜ, gdzie podjął znaczne sumy. Za kilka minut miał dopłynąć do Korsyki. Godziny przymusowej bezczynności spędzone w samolotach, a następnie na pokładzie kutra, pozwoliły mu przemyśleć sytuację i zebrać myśli. Dwa fakty były absolutnie pewne i niezaprzeczalne: Guillaume de Matarese istniał naprawdę i naprawdę istniała grupa ludzi, która przyjęła nazwę Rady Matarese'a, oddana szalonym teoriom jej patrona. Świat posuwa się naprzód dzięki gwałtownym zmianom władzy. Przewroty i zamachy są nieodzowne dla postępu historii. Rządy na całym świecie chętnie zapłacą krocie za morderstwa polityczne. Trzeba tylko stworzyć odpowiedni aparat, a wówczas skrytobójstwo - wykonane fachowo, tak by nie zostały Ŝadne ślady prowadzące do osoby, które je zakontraktowała - moŜe stać się złotodajną Ŝyłą, przynoszącą wręcz niewyobraŜalne bogactwa i wpływy. Tak właśnie rozumował Guillaume de Matarese. W międzynarodowych kręgach wywiadowczych byli tacy, którzy wierzyli, Ŝe matarezowcy mają na swoim koncie kilkadziesiąt morderstw politycznych, jakie zdarzyły się w latach dwudziestych i trzydziestych obecnego stulecia, od Sarajewa po Meksyk, od Tokio po Berlin. Ich zdaniem, zmierzch działalności matarezowców był następstwem wybuchu 172
drugiej wojny światowej i powstania róŜnych tajnych słuŜb, które otrzymały oficjalny placet na dokonywanie morderstw, albo wynikiem wchłonięcia organizacji przez sycylijską mafię, która funkcjonuje na całym świecie, choć główną bazę ma w Stanach Zjednoczonych. JednakŜe ta grupa była w zdecydowanej mniejszości. Większość agentów zgadzała się z Interpolem, brytyjskim MI-6 oraz CIA, które twierdziły, Ŝe rola, jaką odegrali matarezowcy jest znacznie skromniejsza. Niewątpliwie w swoim czasie zabili kilku drugorzędnych polityków we Francji i Włoszech, gdzie walka nawet o mało waŜne stanowiska potrafiła wywołać wielkie namiętności, lecz brakowało dowodów na to, aby kiedykolwiek wypłynęli na szersze wody. Była to po prostu garstka szaleńców kierowana przez bogatego ekscentryka, który nie rozumiał mechanizmów rządzących historią i mylił się sądząc, Ŝe rządy będą chciały korzystać z jego niegodziwych usług. Jeśli matarezowcy faktycznie działali na arenie międzynarodowej, mówili agenci, to dlaczego nigdy nie zwrócili się do nas? Bray znał odpowiedź na to pytanie i nadal przy niej obstawał: PoniewaŜ wy, czy raczej my, byliśmy ostatnimi ludźmi z jakimi chcieli współpracować. Od początku byliśmy dla nich konkurencją, i to pod kaŜdym względem! - Quindici minuti! - ryknął z otwartej sterowni kapitan. - Andare entro costa! - Grazie. - Prego! Czy matarezowcy wciąŜ mogli istnieć? Czy mogła istnieć grupa ludzi sterująca zamachami na całym świecie, sprawująca nadzór nad aktami terroru i szerząca wszędzie chaos? Bray wiedział, Ŝe odpowiedź brzmi: tak. Słowa umierającego istrebitela, wyrok śmierci wydany przez Moskwę na Wasilija Taleniekowa, mordercy ściągnięci z Marsylii, Amsterdamu i Pragi, Ŝeby sprzątnąć jego... to wszystko było tylko wstępem do zniknięcia Winthropa. Za kaŜdym razem za sznurki ciągnęła dzisiejsza Rada Matarese'a. To ona była nieznanym i niewidzialnym sprawcą. Kto wchodził w jej skład? Kim byli jej członkowie, Ŝe z równą łatwością mogli wpływać na osoby piastujące wysokie stanowiska w rządach, finansować fanatycznych terrorystów oraz decydować, którą z waŜnych osobistości naleŜy zamordować? Dlaczego to robili? Jaki przyświecał im cel? W pierwszej kolejności naleŜało rozwiązać zagadkę, kim są obecni członkowie rady. Bez względu na odpowiedź, musiało istnieć jakieś powiązanie między nimi a ludźmi, z których Guillaume de Matarese powołał przed laty oryginalną radę, bo inaczej skąd by się wzięli, jak znaleźliby się w organizacji? Członkowie pierwszej rady spotkali się gdzieś w 173
pobliŜu Porto-Vecchio. Mieli jakieś nazwiska. Od tego trzeba zacząć dochodzenie, pomyślał Bray. Zacząłby je od czego innego, gdyby nie błysk zapałki w parku Rock Creek. Tamtego wieczoru Robert Winthrop miał mu podać nazwiska dwóch waŜnych osobistości, które wyparły się jakiejkolwiek wiedzy o matarezowcach. Fakt, Ŝe się wyparły, świadczył na ich niekorzyść; było bowiem niepodobieństwem, aby nigdy nie słyszały o skrytobójczej organizacji. Ale Winthrop nie zdąŜył wyjawić ich toŜsamości; przeszkodziła mu strzelanina. A teraz nie wyjawi juŜ nigdy. Dawne nazwiska nie tylko mogły, lecz musiały doprowadzić do obecnych. Ludzie pozostawiają po sobie dzieła, piętno, jakie wywierają na swoich czasach... a takŜe pieniądze. Wszystko trzeba zbadać dokładnie, pójść za kaŜdym śladem. Jeśli do skarbca kryjącego prawdę o organizacji Matarese'a istniał klucz, na pewno moŜna go było znaleźć pośród wzgórz w pobliŜu Porto-Vecchio. Bray musiał go odszukać... podobnie jak jego największy wróg Taleniekow. Jeśli nie znajdą klucza, obydwaj zginą. Rosjanin nie dostanie działki pod Grasnowem, a Beowulf Agate nie rozpocznie nowego Ŝycia, dopóki nie odkryją prawdy o matarezowcach i nie dostarczą zebranych informacji odpowiedzialnym, godnym zaufania ludziom, tak jak o tym rozmawiali przed rozstaniem w Waszyngtonie. - Attualmente! - krzyknął kapitan, obracając ster i szczerząc zęby do pasaŜera poprzez ciskane wiatrem bryzgi piany. - Lo accesso roccio? Cinque minuti, signore! La terra di Corsica! - Grazie. - Prego. Korsyka. Taleniekow wspinał się szybko po zboczu, co jakiś czas zanurzając się w kępy wysokich zarośli, Ŝeby na chwilę zniknąć z oczu ludziom, którzy ścigali go w świetle księŜyca, ale jednocześnie ich nie zgubić. Nie chciał, Ŝeby przerwali pogoń: chodziło mu o to, Ŝeby ich spowolnić i ewentualnie rozdzielić. Gdyby udało mu się któregoś złapać, byłby to prawdziwy sukces. Stary Krupski miał rację, kierując go na Korsykę, a Scofield nie mylił się, radząc mu zacząć poszukiwania od wzgórz leŜących na północ od Porto-Vecchio. Teren ten krył w sobie jakąś tajemnicę; niespełna dwa dni wystarczyły Taleniekowowi, Ŝeby się o tym przekonać. Teraz ścigano go w mroku, Ŝeby nie dowiedział się więcej. Jeszcze nie tak dawno temu niewiele sobie obiecywał po podróŜy na Korsykę; wybrał się tu, Ŝeby nie schwytano go w Waszyngtonie. Porto-Vecchio było dla niego tylko małym
174
miasteczkiem na południowo-wschodnim brzegu wyspy, natomiast wzgórza ciągnące się opodal stanowiły pełną niewiadomą. WciąŜ stanowiły niewiadomą; zamieszkujący je ludzie byli obcy, dziwni, małomówni, w dodatku posługiwali się lokalnym, oltramontańskim dialektem, niełatwym do zrozumienia. Ale wątpliwości Taleniekowa, czy słusznie uczynił, przyjeŜdŜając na wyspę, znikły. Wystarczyło wymienić nazwisko Matarese, aby nieprzychylne spojrzenia mieszkańców stały się jawnie wrogie; pytania o niego natychmiast kończyły kaŜdą rozmowę. Wieśniacy zachowywali się tak, jakby nazwisko Matarese naleŜało do jakiegoś obrzędu religijnego uprawianego przez miejscową ludność, o którym nie wolno wspominać przy obcych. Wasilij zrozumiał to juŜ wkrótce po przyjeździe; pierwsza noc pośród kamienistych wzgórz dostarczyła mu dowodów. Przed czterema dniami nigdy by w to nie uwierzył; teraz wiedział, Ŝe jest to po prostu fakt. Dla prymitywnych mieszkańców gór Matarese był czymś więcej niŜ legendą, czymś więcej niŜ mistycznym symbolem; był przedmiotem kultu religijnego. I ludzie gotowi byli poświęcić Ŝycie, aby zachować prawdę o nim w tajemnicy. W ciągu czterech dni Taleniekow znalazł się w innym świecie, z dala od wykształconych ludzi i ich wysokiej klasy sprzętów. Nie było tu taśm komputerowych, które kręciły się po wciśnięciu guzika, ani monitorów, na których pojawiały się zielone litery, dostarczając najnowszych informacji umoŜliwiających podjęcie kolejnej decyzji. Szukał wiedzy o przeszłości wśród ludzi, którzy Ŝyli jakby czas stanął w miejscu. Dlatego tak bardzo zaleŜało mu na tym, Ŝeby złapać któregoś z Korsykan ścigających go w mroku. O ile się nie mylił, było ich trzech. Rozległy, szeroki szczyt skalistego wzgórza porastały nierówne kępy drzew. Jeśli ci trzej chcieli dokładnie sprawdzić wszystkie dróŜki prowadzące ku innym wzgórzom i równinie ciągnącej się aŜ po zalesione góry w oddali, musieli się rozdzielić. JeŜeli Taleniekowowi udałoby się schwytać któregoś i przez kilka godzin nad nim popracować, na pewno sporo by się dowiedział. Nie miał Ŝadnych skrupułów; ubiegłej nocy, kiedy czuwał w ciemności, jego pokojem wstrząsnął potęŜny huk, a drewniane łóŜko przemieniło się w sito. W otwartych drzwiach ujrzał sylwetkę Korsykanina z luparą w ręce. Strzelający był przekonany, Ŝe Taleniekow leŜy w łóŜku... Och, Ŝeby dorwać któregoś, najchętniej właśnie tamtego! Wasilij zdusił wzbierający w nim gniew i pobiegł w stronę nieduŜej kępy jodeł rosnących nieco poniŜej szczytu wzgórza. Tutaj mógł odpocząć. Daleko w dole zobaczył słabe błyski latarek. Jedna, druga... trzecia. Tak, goniło go trzech ludzi i najwyraźniej się rozdzielili. Sprawdzenie tej części wzgórza, po której przed chwilą wspinał się Taleniekow, przypadło w udziale męŜczyźnie po lewej; powinien dotrzeć 175
do kępy jodeł po mniej więcej dziesięciu minutach. Wasilij miał nadzieję, Ŝe będzie to ten sam człowiek, który strzelał do niego z lupary. Oparł się o drzewo, oddychając cięŜko, i rozluźnił mięśnie. Wejście w ten prymitywny świat nastąpiło tak nagle, wypadki toczyły się tak szybko. A jednak była w tym wszystkim pewna symetria. Zaczęło się od ucieczki Taleniekowa skrajem zalesionego wąwozu w parku Rock Creek w Waszyngtonie; teraz stał ukryty wśród drzew wysoko na korsykańskich wzgórzach. I teŜ była noc. PodróŜ nie zajęła mu długo; wiedział dokładnie co robić, krok po kroku. Przed dwoma dniami dotarł na lotnisko Leonarda da Vinci w Rzymie, gdzie wynajął awionetkę, którą poleciał na zachód - do Bonifacio na południowym koniuszku Korsyki. Wylądował o siódmej wieczorem, wsiadł w taksówkę i szosą biegnącą wzdłuŜ brzegu pojechał na północ do Porto-Vecchio; stamtąd kazał się zawieźć do zajazdu połoŜonego na wzgórzach za miastem. W trakcie obfitej korsykańskiej kolacji wdał się w rozmowę z ciekawskim właścicielem zajazdu. - Jestem poniekąd naukowcem - rzekł. - Szukam informacji o pewnym padrone sprzed wielu lat. Nazywał się Guillaume de Matarese. - Nie rozumiem - oświadczył właściciel. - Mówi pan, Ŝe jest poniekąd naukowcem. Wydawało mi się, signore, Ŝe albo się jest naukowcem, albo się nim nie jest. Czy pracuje pan na jakimś sławnym uniwersytecie? - Nie, dla prywatnej fundacji - odpowiedział Taleniekow wolno, z wahaniem, jakby niechętnie się do tego przyznawał. - Ale udostępniamy uniwersytetom wyniki naszych badań. - Una fondazione? - Una organizzatione accademica. Mój dział zajmuje się mało znanymi wydarzeniami z historii Sardynii i Korsyki, które miały miejsce na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Z tego, co mi wiadomo, ten padrone... Guillaume de Matarese... rządził gdzieś tu w okolicy. - Większość tych terenów naleŜała do niego, signore. Był dobry dla ludzi, którzy mieszkali w jego włościach. Rządził, ale były to rządy benevolo, rozumie pan? - Oczywiście. Chcielibyśmy, Ŝeby zajął naleŜne mu miejsce w historii Korsyki. Nie wiem jednak, od czego najlepiej zacząć. - MoŜe... - Właściciel zajazdu odchylił się na krześle, popatrzył badawczo na Taleniekowa i dokończył dziwnie obojętnym tonem: - MoŜe od ruin Villa Matarese. Jest jasna noc, signore. W blasku księŜyca wyglądają bardzo pięknie. Znajdę kogoś, kto wskaŜe panu drogę. Chyba Ŝe jest pan zbyt zmęczony po podróŜy. 176
- Nie, nie. Przyleciałem z Mediolanu. To krótki lot. Zaprowadzono go na pobliskie wzgórza, gdzie pośród resztek wspaniale niegdyś zagospodarowanej posiadłości ciągnęły się spalone ruiny ogromnego domostwa, właściwie pałacu, zajmujące obszar o powierzchni niemal pół hektara. Nieliczne ściany i poniszczone kominy wciąŜ stały jak dawniej. Porośnięty chaszczami obszerny kolisty podjazd otoczony murkiem, z którego pozostały tylko połamane cegły, wiódł do szerokich marmurowych schodów, ledwo widocznych spod gruzu. Od wielkiego domu odchodziły wyłoŜone kamiennymi płytami alejki, które - wijąc się pośród wysokich zarośli wiodły do obdrapanych altan; były to jedyne pamiątki po wspaniałych, bujnych ogrodach, jakie otaczały dom przed wieloma laty. Ruiny tkwiły na samym szczycie wzgórza; oświetlone od tyłu zimnym blaskiem księŜyca, wyglądały dość niesamowicie. Wznosząc ten ogromny pałac, Guillaume de Matarese stawiał pomnik ku własnej chwale; nawet ogień, czas i przyroda, które obróciły dzieło w ruinę, nie zmniejszyły jego siły oddziaływania. Ruiny miały jakąś dziwną moc, moŜe nawet większą niŜ Villa Matarese w okresie swej świetności. WraŜenie, jakie wywoływały, miało w sobie coś mistycznego i groźnego zarazem; właśnie ten nastrój chcieli najwyraźniej wykorzystać rozmówcy Taleniekowa. Wasilij usłyszał za sobą głosy; kiedy się obejrzał, młodego chłopaka, który towarzyszył mu w drodze, nigdzie nie było. Zobaczył natomiast dwóch męŜczyzn: przywitali się z nim niezbyt uprzejmie i z miejsca przystąpili do przesłuchania, które trwało ponad godzinę. Taleniekow bez trudu mógł ich obezwładnić i samemu wziąć na spytki, wiedział jednak, Ŝe więcej się dowie, jeśli tego nie uczyni: kiedy przesłuchanie prowadzą niefachowcy, zwykle sami zdradzają więcej, niŜ potrafią wydobyć od zawodowca. Przez cały czas trzymał się swojej historii o organizzazione accademica; pod koniec rozmowy męŜczyźni ostrzegli go wprost: - Niech pan wraca skąd przybył, signore. My tu nic nie wiemy; nie posiadamy Ŝadnych informacji, które mogłyby się panu przydać. Przed laty na tych ziemiach wybuchła straszna zaraza; nie przeŜył nikt, kto pamięta dawne dzieje. - MoŜe wyŜej w górach Ŝyją jeszcze jacyś starzy ludzie. Gdybym pokręcił się trochę po okolicy, popytał... - My teŜ jesteśmy starzy, signore, a nie umiemy panu nic powiedzieć. Niech pan wraca do domu. Jesteśmy prości ludzie, pasterze z dziada pradziada. Nie lubimy obcych, którzy wprowadzają zamęt w nasze Ŝycie. Niech pan wraca do domu. - Przemyślę waszą radę... 177
- Nie ma co się zastanawiać, signore. Trzeba wyjeŜdŜać i juŜ - powiedzieli. Nazajutrz rano Wasilij wrócił do ruin Villa Matarese, następnie obszedł całą okolicę, wstępując do krytych strzechą chat i zadając pytania. Czarne jak węgle oczy korsykańskich chłopów lśniły złowrogo, a ich właściciele zbywali go byle czym; zorientował się teŜ, Ŝe ktoś go cały czas śledzi. Oczywiście nie uzyskał Ŝadnych informacji, ale coraz bardziej wzrastająca wrogość chłopów, do których chat zaglądał, uświadomiła mu coś. Mianowicie, Ŝe nie tylko go śledzono, ale Ŝe ktoś szedł przed nim, uprzedzając zamieszkujących wzgórza wieśniaków, Ŝe wkrótce zastuka do nich obcy. Mają przyjmować go niechętnie, nie sadzać przed kominkiem, nie częstować herbatą i nic mu nie mówić, tylko czym prędzej się go pozbyć. Tego samego wieczoru - czyli zaledwie wczoraj pomyślał Taleniekow, obserwując światło latarki powoli przesuwające się w górę - właściciel zajazdu podszedł do jego stolika. - Przykro mi, signore, ale musi pan zwolnić pokój. Wynająłem go juŜ komuś innemu. Wasilij podniósł wzrok i spojrzał na niego. - Szkoda. - Tym razem w jego głosie nie było Ŝadnego wahania. - Zdrzemnę się tu na dole, na kanapie albo na fotelu. WyjeŜdŜam skoro świt. Znalazłem to, po co przyjechałem. - Co takiego, signore? - Wkrótce się dowiesz, przyjacielu. Po mnie przyjadą inni, z odpowiednim sprzętem. Przeprowadzą bardzo dokładne badania. To, co się tu wydarzyło, to naprawdę fascynująca historia. Dla naukowca, oczywiście. - Oczywiście... MoŜe pan zostać w pokoju jeszcze jedną noc. Sześć godzin później jakiś męŜczyzna otworzył kopniakiem drzwi do pokoju Taleniekowa i oddał dwa strzały z potęŜnej dubeltówki o spiłowanych lufach zwanej luparą - “wilczycą”. Taleniekow spodziewał się czegoś podobnego; czekał ukryty za nie domkniętymi drzwiami szafy i widział, jak salwy śrutu rozrywają na strzępy pościel i materac, a z desek lecą drzazgi. Ogłuszający huk wstrząsnął całym nieduŜym zajazdem, jednakŜe nikt nie przybiegł sprawdzić, co się dzieje. Człowiek z luparą stał przez moment w progu, szepcząc coś po oltramontańsku takim tonem, jakby składał przysięgę; potem odwrócił się na pięcie i pobiegł w stronę schodów. Jego słowa brzmiały: Pero nostro circolo. Przetłumaczone dosłownie, nie wydawały się zbyt istotne, ale Wasilij nie wątpił, Ŝe dla mordercy z luparą mają głęboki sens. Zaklęcie wypowiedziane po dokonaniu zbrodni... Za nasze koło. Taleniekow zabrał pośpiesznie swoje rzeczy i uciekł z zajazdu. 178
Dotarł do wiejskiej drogi prowadzącej do Porto-Vecchio i ukrył się w zaroślach. Kilkaset metrów dalej ujrzał Ŝarzący się w mroku koniec papierosa; ktoś pilnował drogi. Taleniekow postanowił czekać. Nie miał wyboru; właśnie tą drogą musiał nadjechać Scofield. Minęły trzy doby od ich rozstania, a Amerykanin powiedział, Ŝe jeśli nic nie wskóra w Waszyngtonie, zjawi się na Korsyce za trzy lub cztery dni. O trzeciej po południu Scofielda wciąŜ nie było widać, o czwartej zaś Wasilij przekonał się, Ŝe dłuŜej nie moŜe tu zostać. Grupa męŜczyzn pomknęła w stronę portu i rozrastającego się ośrodka wypoczynkowego. Ich misja była jasna; jeśli obcy zdołał ominąć straŜe i przedostać do miasteczka, mieli go odszukać i zabić. Tymczasem inne grupki zaczęły przeszukiwać lesiste wzgórza; dwaj Korsykanie, rozgarniając maczetami zarośla na zboczu, którym biegła droga, przeszli zaledwie dziesięć metrów od Taleniekowa. Wiedział, Ŝe wkrótce inni przyłączą się do obławy i dokładnie zbadają teren, cal po calu. Nie, nie mógł dłuŜej czekać na Beowulfa Agate; nie miał przecieŜ Ŝadnej pewności, czy Amerykanin zdecydował się na podróŜ, nie wspominając juŜ o tym, Ŝe mogło nie udać mu się umknąć ludziom, którzy poszukiwali go w Stanach. Te kilka godzin przed zachodem słońca Taleniekow przeznaczył na szykowanie niespodzianek dla obławy. Niczym lis pośród bagien, zostawiał ślady prowadzące w jednym kierunku, po czym nagle ukazywał się gdzie indziej; czasem połamane gałęzie i podeptane sitowie wskazywały na to, Ŝe znalazł się na moczarach w pułapce bez wyjścia, bo jedyną drogę ucieczki stanowiła pionowa skała, po której nie sposób się wspiąć, kiedy jednak ściga jacy go wieśniacy docierali do skały, on wyłaniał się z ukrycia na odległym o półtora kilometra pastwisku. Przenosił się z miejsca na miejsce jak za pomocą czarów, raz po raz kłując prześladowców w oczy swoim widokiem. Kiedy zaczął zapadać mrok, Taleniekow zastosował pewien z góry obmyślany plan, który doprowadził do tego, Ŝe trafił tu, gdzie był teraz, i ukryty w kępie jodeł rosnących przy szczycie stromego wzgórza, czekał na zbliŜającego się człowieka z latarką. Plan odznaczał się prostotą: składał się z trzech etapów, z których kaŜdy był logicznym następstwem poprzedniego. Pierwszy etap polegał na spowodowaniu zamieszania, które odciągnęłoby moŜliwie jak najliczniejszą grupę uczestników obławy; drugi na ukazaniu się reszcie po to, Ŝeby ruszyli za nim i jeszcze bardziej oddalili się od grupy; trzeci zaś na rozdzieleniu ścigającej go garstki i schwytaniu jednego z wieśniaków. Trzy kilometry na wschód szalały poŜary. Trzeci etap miał się wkrótce zakończyć.
179
Nieco wcześniej Taleniekow zagłębił się w las, oddalając się od drogi w stronę PortoVecchio. Usypał niewielki stos z suchych gałęzi i liści, przyprószył go prochem wydłubanym z kilku naboi i podłoŜył ogień. Poczekał, aŜ płomienie się rozprzestrzenia, a krzyki nadbiegających Korsykan rozlegną się w pobliŜu, po czym pomknął na północ. Przebiegi przez drogę, zapuszczając się w gęstszą część lasu, i znów rozniecił ogień, podpalając stertę liści leŜącą przy uschłym kasztanie. Ogień zaczął się szerzyć tak szybko, jakby na las spadł napalm: płomienie strzelały do góry, przeskakując na sąsiednie drzewa. Taleniekow pognał dalej na północ: trzecie ognisko, jakie rozpalił - pod zwalonym bukiem obróconym przez robaki w próchno - było największe ze wszystkich. Pół godziny później w lesie porastającym wzgórza szalały trzy poŜary: uczestnicy obławy biegali od jednego do drugiego, nie wiedząc, czy ścigać wroga, czy gasić płomienie. Taleniekow tymczasem ruszył na południowy-zachód, wspiął się na wzgórze, na którym znajdował się zajazd, i wyszedł na drogę. Z miejsca gdzie stał, widział okno, przez które uciekł w nocy, a dalej na drodze kilku uzbrojonych męŜczyzn jeden trzymał w ręce dubeltówkę ze spiłowanymi lufami. Zbici w ciasną gromadkę, rozmawiali z podnieceniem. Zaskoczeni chaosem, który rozpętał się w lesie na dole, nie byli pewni, czy mają pozostać tu, gdzie im kazano, czy biec na pomoc. Zapalając zapałkę. Wasilij uśmiechnął się do siebie. Właśnie od potarcia zapałki zaczęła się cała awantura na Nebraska Avenue; płomyk był znakiem rozpoznawczym sprowadzonych do Waszyngtonu agentów i jakby symbolem pułapki Teraz on, Taleniekow, zastawił kolejną pośród korsykańskich wzgórz. - Ecco! - Leggiero! - E l’uomo lui! L’uomo! Rozpoczął się pościg, który właśnie dobiegał końca. Człowiek z latarką był zaledwie o rzut kamieniem od kryjówki Taleniekowa; w ciągu następnych kilkunastu sekund dojdzie do kępy jodeł. Drugi męŜczyzna znajdował się nieco niŜej i kilkaset metrów na południe; snop jego latarki przesuwał się miarowo po ziemi. Światło trzeciej latarki, niesionej przez najdalszego męŜczyznę, które przed chwilą przesuwało się raptownie to w lewo, to w prawo, teraz znieruchomiało w jednym punkcie. Ta nagła zmiana zaintrygowała Taleniekowa, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. ZbliŜający się Korsykanin dotarł do pierwszej z jodeł słuŜących Rosjaninowi za kryjówkę. Snop światła padł na pnie oraz plątaninę gałęzi. Taleniekow celowo złamał wcześniej kilka gałęzi i zdarł z nich korę, Ŝeby zostawić wyraźne, rzucające się w oczy ślady. 180
Korsykanin zauwaŜył je i postąpił naprzód; Wasilij cofnął się za drzewo. Myśliwy ze strzelbą gotową do strzału byt niespełna pół metra od Rosjanina. Wasilij obserwował widoczne w blasku latarki stopy, czekając, aŜ Korsykanin uczyni następny krok; wiedział. Ŝe kiedy praworęczny strzelec unosi lewą nogę, jego równowaga zostaje powaŜnie zachwiana. Lewa stopa oderwała się od ziemi i w tej samej sekundzie Wasilij rzucił się od tyłu na Korsykanina. Jedną ręką złapał go za szyję, a drugą przejechał po strzelbie, wyczul osłonę spustu i błyskawicznie wsunął w nią dwa palce, blokując spust, po czym gwałtownie wyszarpnął broń myśliwemu z dłoni. Snop światła z latarki wystrzelił prosto w niebo. Taleniekow walnął Korsykanina kolanem w nerkę, przegiął go i przewrócił na ziemię. Objął męŜczyznę nogami w pasie, pociągnął mu do tylu głowę, wyginając go w łuk i zbliŜył jego ucho do swoich ust. - Następną godzinę spędzimy razem - szepnął. - Przez ten czas albo powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć, albo juŜ nigdy nie powiesz ani słowa. PosłuŜę się twoim noŜem i tak ci poharatam twarz, Ŝe rodzona matka cię nie pozna. Wstawaj, ale powoli. Jeśli krzykniesz, poderŜnę ci gardło! Stopniowo rozluźnił uścisk nóg i lekko zwolnił uchwyt wokół szyi Korsykanina. Zaczęli się podnosić, Taleniekow wciąŜ zaciskając rękę na krtani wroga. Nagle za nimi, na szczycie wzgórza, pośród leśnej ciszy rozległ się trzask. Ktoś nadepnął na leŜącą na ziemi gałązkę. Wasilij obrócił się, rozglądając wkoło. To, co zobaczył, sprawiło, Ŝe wstrzymał dech. Między dwoma drzewami na tle nieba rysowała się sylwetka męŜczyzny; znajoma sylwetka. Widział ją zaledwie wczoraj, w drzwiach pokoju w zajeździe. I tak jak wczoraj, męŜczyzna trzymał w ręce luparę. Lecz tym razem wyloty luf mierzyły prosto w Rosjanina. Wiele myśli przemknęło Taleniekowowi przez głowę, równieŜ i ta, Ŝe nie wszyscy zawodowcy szkoleni są w Moskwie albo w Waszyngtonie. Przypomniał sobie światło w dole, najpierw raptownie kołyszące się na boki, potem zupełnie nieruchome. MęŜczyzna przywiązał latarkę do młodego drzewa lub spręŜystej gałęzi, którą odciągnął i puścił, aby wyglądało na to, Ŝe ktoś cały czas świeci latarką na boki, a sam pognał w mroku na szczyt wzgórza. - Wczorajszej nocy miałeś szczęście - powiedział facet z luparą. - Ale teraz nie uciekniesz. - Matarese! - ryknął na całe gardło Wasilij. - Pero nostro circolo! Skoczył w lewo. Wystrzał z obu luf lupary, głośny jak grzmot, potoczył się echem po wzgórzach.
181
13. Scofield zsunął się z burty do wody i ruszył w stronę brzegu. Pod stopami nie czuł piachu, a jedynie nierówne kamienie, po których stąpał z największym trudem. Wreszcie dotarł do płaskiej, wystającej z wody skały, co rusz zalewanej przez fale; przez moment balansował na niej, w jednej ręce trzymając teczkę, w drugiej brezentowy worek, po czym skoczył przed siebie. Wylądował na czworakach na piaszczystym, zawalonym wodorostami brzegu. Poderwał się błyskawicznie i wbiegł w rosnące nie opodal krzaki, Ŝeby skryć się na wypadek, gdyby urwistym nadmorskim zboczem przechodził akurat patrol. Kapitan kutra uprzedził go, Ŝe z tutejszymi policjantami nigdy nic nie wiadomo; jedni są przekupni, inni nie. Bray ukląkł, wyjął z kieszeni scyzoryk i przeciął sznur, którym miał umocowaną teczkę do nadgarstka. Następnie otworzył worek i wydobył z niego suche sztruksowe spodnie, sznurowane skórzane buty, ciemny sweter, czapkę i marynarkę z grubej wełny. OdzieŜ kupił w ParyŜu i od razu zerwał z niej wszystkie metki. Była na tyle prosta, Ŝe mogła uchodzić za miejscową. Przebrał się, zwinął przemoczone ubranie, wsunął je razem z teczką do worka i ruszył długą, stromą ścieŜką na urwisko, którym biegła droga. Na Korsyce był juŜ dwukrotnie, głównie po to, Ŝeby spotkać się z wiecznie spoconym właścicielem kilku kutrów rybackich mieszkającym w Murato, który figurował na liście płac OPKON-u jako “obserwator” operacji radzieckich na Morzu Liguryjskim. Podczas drugiego pobytu Bray wyskoczył na krótko do Porto-Vecchio, Ŝeby zbadać moŜliwość tajnego finansowania budowy sieci hoteli nad Morzem Tyrreńskim; nie wiedział, czy cokolwiek wyszło z tego projektu. Z Porto-Vecchio wyruszył wynajętym wozem na zwiedzanie okolicznych wzgórz. Obejrzał spalone ruiny Villa Matarese, po czym wstąpił na szklankę piwa do przydroŜnej taverna, gdyŜ słońce praŜyło niemiłosiernie. Cała wyprawa nie zapadła mu jednak zbyt głęboko w pamięć. Nie sądził, Ŝe kiedykolwiek wróci w te strony. Legenda Matarese'a była przebrzmiałą i zapomnianą historią. Nic nie wskazywało na to, Ŝe odŜyje; juŜ prędzej ruiny jego pałacu mogłyby odzyskać dawną świetność. Bray dotarł do drogi i naciągnął głębiej czapkę, Ŝeby zasłonić ranę na czole w miejscu, gdzie wyrŜnął głową w stalowy pręt na hotelowych schodach. Na tych samych schodach straciłby Ŝycie, gdyby nie to, Ŝe jego zagorzały wróg przyszedł mu z pomocą. Taleniekow. Czy przyjechał na Korsykę? Czy kręcił się gdzieś pośród wzgórz w pobliŜu Porto-Vecchio?
182
Wkrótce wszystko miało się wyjaśnić. Obcy rozpytujący o legendę sprzed lat nie powinien być trudny do odnalezienia. Choć pewnie Rosjanin starał się zachować ostroŜność; skoro oni dwaj zdecydowali się rozpocząć poszukiwania u źródeł, inni równieŜ mogli wpaść na ten pomysł. Bray spojrzał na zegarek; dochodziło wpół do dwunastej. Wyjął mapę. Wynikało z niej, Ŝe znajduje się mniej więcej cztery kilometry na południe od Sainte Lucie; aby dotrzeć do wzgórz, które w myślach nazywał “wzgórzami Matarese'a”, musiał iść prosto na zachód. Wcześniej jednak naleŜało wyszukać sobie bazę operacyjną. Kryjówkę, w której mógłby bezpiecznie zostawić rzeczy i wziąć je stamtąd po powrocie. To wykluczało zajazdy, w których zatrzymywali się zwykli podróŜni. Nie był w stanie opanować oltramontańskiego dialektu w ciągu kilku godzin, a to znaczyło, Ŝe wszyscy od razu poznaliby, Ŝe jest obcy. Obcych zaś okradano na wyspie bez najmniejszych skrupułów. Postanowił rozbić obóz w lesie, najchętniej nad wodą i w odległości krótkiego marszu od jakiegoś zajazdu lub sklepu, Ŝeby nie mieć problemów ze zdobyciem Ŝywności. Zakładał, Ŝe spędzi na Korsyce przynajmniej kilka dni. Wiedział, Ŝe wszystko moŜe się zmienić, kiedy odnajdzie Taleniekowa - jeśli Rosjanin w ogóle przebywa na wyspie - ale najpierw wolał zapewnić sobie dogodne warunki pobytu, a dopiero potem snuć dalsze plany. Często właśnie drobiazgi były najwaŜniejsze. Od drogi odchodziła w bok ścieŜka, prawdopodobnie uŜywana przez pasterzy, która wiodła na zachód przez wznoszące się łagodnie pastwiska. Bray przerzucił worek do lewej ręki i wszedł na nią, rozsuwając gałęzie przydroŜnych drzew. Dalej ścieŜka biegła przez wysokie trawy. Za kwadrans pierwsza był zaledwie osiem lub dziewięć kilometrów od brzegu, ale specjalnie posuwał się skosami, chcąc się lepiej rozejrzeć po okolicy. Wreszcie znalazł to, czego szukał: miejsce, w którym las sosnowy schodził do samego brzegu strumienia; najniŜsze gałęzie zwisały tuŜ nad wodą. Zielona gęstwina stanowiła idealną zasłonę. Jakieś półtora kilometra na południowy-zachód ciągnęła się wąska droga prowadząca głębiej w ląd. Z tego, co Bray pamiętał, tylko nią moŜna było dotrzeć do ruin Villa Matarese. Przypomniał sobie równieŜ, Ŝe kiedy tamtędy jechał, minął kilka pojedynczych wiejskich chałup, a takŜe zajazd, do którego później wstąpił na miejscowe piwo. Zajazd stał na wzgórzu, tuŜ przy wąskiej ubitej drodze Bray pamiętał, Ŝe skręcił w nią w prawo z szerszej drogi, kiedy jechał do Villa Matarese, a w lewo, kiedy wracał do Porto-Vecchio. Zajrzał ponownie do mapy i odszukał obie drogi. Tak, znajdował się dokładnie tu, gdzie myślał.
183
Przeszedł przez strumień na drugi brzeg i wpełznął pod obwisłe gałęzie. Wyciągnął z worka niewielką składaną łopatkę; przy okazji wypadły ze środka dwie nieduŜe rolki papieru toaletowego. Często właśnie drobiazgi są najwaŜniejsze, pomyślał, uśmiechając się do siebie i zaczął kopać miękką ziemię. ZbliŜała się czwarta. Bray nadal był w swojej bazie pod iglastym baldachimem. Zakopał worek, zmienił bandaŜ na szyi, umył w strumieniu twarz i ręce. Przez pewien czas odpoczywał, spoglądając w niebo przez pajęczynę sosnowych gałęzi. Próbował zasnąć; nachodziły go róŜne myśli, ale sen nie chciał nadejść. Zdał sobie sprawę, Ŝe ten krótki odpoczynek pod drzewem na brzegu strumienia na Korsyce, ta zaledwie kolejny przystanek w podróŜy, która rozpoczęła się w nocy na moście w Amsterdamie i nie wiadomo kiedy dobiegnie końca. Bo jeśli jemu i Taleniekowowi nie uda się znaleźć tego, po co przybyli na wyspę, to powrót do Ameryki ma odcięty. Zniknąć nie byłoby trudno. Sam wielokrotnie pomagał znikać róŜnym ludziom, i to dysponując zarówno mniejszymi pieniędzmi, jak i mniejszym doświadczeniem niŜ teraz. Melanezja. Wyspy FidŜi, Nowa Zelandia, Tasmania, rozległe obszary Australii, Malezja, dziesiątki wysp Cieśniny Sundajskiej - wszędzie tam wysyłał ludzi, z niektórymi później kontaktował się ostroŜnie przez lata. Wszyscy zbudowali sobie nowe Ŝycie, mieli nowe zawody, a ich współpracownicy, przyjaciele, nawet rodziny, nie wiedzieli nic o ich prawdziwej przeszłości. Mogę zrobić to samo, pomyślał. I kto wie, moŜe zrobię; mam pieniądze i dokumenty. Mogę pojechać na Polinezję, choćby na Wyspy Cooka, kupić łódź Ŝaglową i wynajmować ją turystom; zarobię tyle, Ŝe wystarczy na przyzwoite, anonimowe Ŝycie. Na zawsze poŜegnam się z niebezpiecznymi grami. Wtem zobaczył twarz Roberta Winthropa, który wpatrywał się w niego swoimi Ŝywymi, bystrymi oczami i usłyszał zatroskanie w głosie starego polityka, kiedy opowiadał mu o próbach zdobycia informacji o matarezowcach. Usłyszał teŜ coś jeszcze. TuŜ nad nim ptaki zataczały na niebie wielkie koła, skrzecząc gniewnie; ich jazgot niósł się po okolicznych pastwiskach. Najwyraźniej ktoś czy coś zakłóciło spokój panujący w ptasim królestwie. Chwilę później Braya doleciały krzyki i tupot biegnących męŜczyzn. CzyŜby go zauwaŜono? Podniósł się szybko na kolana, wyciągnął z kieszeni browninga i spojrzał przez igły w dół. Sto metrów dalej na brzegu strumienia stało dwóch łudzi, którzy wyrąbali sobie maczetami drogę przez gęste zarośla. Za pasami mieli pistolety. Rozglądali się dokoła, jakby niepewni, w którą udać się stronę. Bray odetchnął z ulgą; nie 184
jego szukali - nikt go nie widział. Pewnie ścigali jakieś zwierzę, które napadło na ich kozy, moŜe zdziczałego psa? Ale nie obcego, nie przybysza, którego wypatrzyli pośród wzgórz. Nie jego: Nagle doleciał go kolejny głos; tym razem usłyszał słowa i zrozumiał, Ŝe tylko częściowo ma rację. Nie krzyczał Ŝaden z męŜczyzn z maczetami, tylko ktoś stojący za nimi, zasłonięty przez zarośla. - Il uomo. Eccolo! Il campo! Nie ścigali zwierzęcia, lecz człowieka. Ktoś uciekał, a oni go gonili; sądząc po furii w ich głosach, chcieli go zabić. Kto to był? Taleniekow? Jeśli tak, to dlaczego? CzyŜby tak szybko zdołał się czegoś dowiedzieć? Zdobyć informacje tak cenne, Ŝe Korsykanie nie zamierzali pozwolić, Ŝeby uszedł z Ŝyciem? MęŜczyźni z maczetami wyciągnęli zza pasów pistolety, zawrócili biegiem i znikli w zaroślach. Bray cofnął się na klęczkach pod pień sosny i usiadł, próbując zebrać myśli. Instynkt mu mówił, Ŝe człowiekowi, który wołał “Il uomo. Eccolo!” chodziło właśnie o Taleniekowa. Jeśli tak było w istocie, Bray miał trzy moŜliwości. Mógł dojść do wąskiej drogi i ruszyć nią w stronę wzgórz, a gdyby ktoś go zatrzymał, udawać marynarza z włoskiego kutra, który czeka na naprawę w porcie. Mógł zostać na miejscu do zapadnięcia zmroku, po czym korzystając z osłony nocy, zbliŜyć się do ludzi prowadzących obławę i podsłuchać o czym rozmawiają. Albo mógł od razu za nimi podąŜyć. Ostatnia moŜliwość była najbardziej niebezpieczna, ale najszybciej mogła dać wyniki. Dlatego ją wybrał. Dopiero pięć po wpół do szóstej ujrzał Taleniekowa. Rosjanin biegł szczytem wzgórza - jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle zachodzącego słońca - skręcając raz w lewo, raz w prawo, Ŝeby zmylić strzelających do niego Korsykan. Jak moŜna było się spodziewać, zachowywał się w sposób zupełnie nieoczekiwany. Nie usiłował zbiec, a jedynie pomieszać szyki prześladowcom, licząc na to, Ŝe z zamętu, który wprowadzi, uda mu się czegoś dowiedzieć. Zasada była słuszna: najłatwiej dotrzeć do cennych informacji, zmuszając przeciwnika, Ŝeby bronił do nich dostępu; wtedy sam wskaŜe prawidłowy kierunek Ale cóŜ odkrył Rosjanin, Ŝe podjął tak ryzykowną grę? Czy długo zdoła utrzymać dotychczasowe tempo i uniknąć złapania? Odpowiedź była prosta: Taleniekow chciał rozdzielić swoich wrogów, po czym schwytać jednego i złamać go. Nie zamierzał uciekać w nieskończoność. Scofield zaczął studiować teren. LeŜał płasko na ziemi, więc nie miał najlepszego widoku, ale wczesny wieczorny wiatr ułatwił mu zadanie, przyginając wysokie trawy. Bray 185
starał się odgadnąć kolejne ruchy Taleniekowa, Ŝeby wybrać najbardziej odpowiednie miejsce i przyłączyć się do niego. Na razie Rosjanin biegł na północ; około półtora kilometra dzieliło go od podnóŜa gór. Wspinaczka nic mu nie da. Kiedy do nich dotrze, pewnie zawróci i ruszy na południowy-zachód, Ŝeby ominąć drogi. W którymś momencie postara się odciągnąć od siebie uwagę, spowodować jeszcze większy zamęt i zwabić jednego ze swoich prześladowców w zasadzkę. Z przyłączeniem się do Taleniekowa moŜe trzeba będzie poczekać do tego momentu, pomyślał Bray. Wolałby jednak, Ŝeby nastąpiło wcześniej. Rosjanin zbyt wiele miał na głowie, za duŜo róŜnych czynności do wykonania naraz, a wtedy najłatwiej popełniało się błędy. Gdyby Bray zdołał się do niego jakoś zbliŜyć, część planu mogliby zrealizować wspólnie. Nisko pochylony ruszył przez trawy na południowy-zachód. Słońce znikło za odległymi górami. Cienie stawały się coraz dłuŜsze; sunęły po ziemi, podobne do strug czarnego atramentu, pokrywając wzgórza i pastwiska, które jeszcze przed chwilą skąpane były w pomarańczowym blasku. Zapadł mrok, a Taleniekow wciąŜ się nie pojawiał. WytęŜając oczy i uszy, Bray obszedł pośpiesznie teren, na którym spodziewał się ujrzeć Rosjanina. Rozglądał się w ciemności, pewien, Ŝe jego uszy z miejsca wychwycą kaŜdy dźwięk, który zabrzmi obco pośród lasu i pól. JednakŜe nic nie wskazywało na to, Ŝe Rosjanin znajduje się w pobliŜu. CzyŜby biegł drogą, Ŝeby oszczędzić na czasie? Jeśli tak, była to bardzo ryzykowna decyzja, chyba Ŝe taktyka, którą obrał, łatwiej dawała się realizować na płaskim terenie. Cała okolica roiła się od Korsykan; uzbrojeni w strzelby lub pistolety, a takŜe noŜe i maczety, chodzili parami i w grupkach liczących od trzech do sześciu osób, świecąc wkoło latarkami, których krzyŜujące się snopy światła z daleka przypominały lasery. Scofield skierował się na zachód, ku wyŜej połoŜonym terenom; światła pomagały mu omijać szalejących Korsykan, informowały go, kiedy się zatrzymać, a kiedy przyśpieszyć. Zamierzał przebiec między dwoma zbliŜającymi się grupkami tubylców, kiedy nagle usłyszał cichy skowyt i zobaczył wielkie, wpatrzone w siebie oczy porośniętego gęstą sierścią psa. JuŜ sięgał po nóŜ, Ŝeby poderŜnąć bestii gardło, gdy raptem zdał sobie sprawę, Ŝe jest to zwykły pies pasterski, którego zapach ludzki bynajmniej nie interesuje. Odetchnął z ulgą i podrapał psa za uchem, po czym, schylając się nisko, aby uniknąć światła, które wystrzeliło zza drzew, ruszył pędem pod górę. Po chwili dojrzał sporych rozmiarów głaz, który sterczał z ziemi; ukrył się za nim, a potem wolno wystawił głowę, gotów rzucić się do ucieczki, gdyby go dostrzeŜono. Popatrzył w dół na zbocze. Jedynie po światłach rozpraszających mrok mógł się zorientować, gdzie są 186
poszczególne grupki tropicieli. W oddali widział prosty, drewniany zajazd, do którego wstąpił przed laty na piwo. Przed zajazdem ciągnęła się ubita droga; szedł nią zaledwie kilka godzin temu, kierując się w stronę wzgórz. Sto metrów dalej znajdowała się szersza kręta droga łącząca wzgórza z Porto-Vecchio. Korsykanie kręcili się dosłownie wszędzie. Co rusz słyszał szczekanie psów, gniewne glosy nawołujących się męŜczyzn, a nawet świst maczet tnących wysokie zarośla; najbardziej niesamowite było jednak to, Ŝe widział tylko błyski latarek, Ŝadnych natomiast sylwetek, zupełnie jakby miał przed sobą nie ludzi, lecz niewidoczne kukiełki tańczące w mroku na świetlistych sznurkach. Nagle ujrzał inne błyski, bardziej pomarańczowe. Ogień! W oddali, na prawo od drogi prowadzącej do Porto-Vecchio, wystrzeliły wysoko w górę płomienie. Taleniekow wzniecił poŜar, Ŝeby wywołać zamieszanie, odwrócić od siebie uwagę pogoni. I odniósł zamierzony skutek. Rozległy się krzyki, a światła latarek zaczęły się szybko przemieszczać w stronę drogi; Korsykanie biegli zobaczyć, co się dzieje. Scofield pozostał na miejscu, zastanawiając się - chłodno, rzeczowo - w jaki sposób Rosjanin zamierza wykorzystać zamieszanie. Jaki będzie jego następny krok? Jakiego fortelu uŜyje, by schwytać wroga? Trzy minuty później poznał odpowiedź na pierwsze pytanie. Jakieś czterysta metrów w lewo od drogi do Porto-Vecchio wystrzeliły w niebo jeszcze większe płomienie. Zamęt nasilił się i Korsykanie rozdzielili się na dwie grupy. Zamiast ścigać Rosjanina, musieli gasić poŜary, gdyŜ ogień na tak suchym terenie rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Wreszcie Bray dojrzał kukiełki; ich świetliste sznurki zlewały się z blaskiem płomieni. Nagle pojawił się kolejny błysk; tym razem z ziemi strzeliła w górę kula Ŝółtego ognia, zupełnie jakby zrzucono na las napalm. Płomienie buchnęły trzysta, czterysta metrów na lewo od miejsca, gdzie szalał wcześniej wzniecony poŜar. Zapanował kompletny chaos, równie groźny co sama poŜoga i równie trudny do stłumienia. Taleniekow odniósł sukces; nawet gdyby nie udało mu się teraz nikogo schwytać, to przynajmniej mógł oddalić się bez obaw. Ale jeśli Rosjanin ma tyle samo rozumu w głowie co siły w nogach, pomyślał Bray, na pewno wkrótce dorwie jakiegoś Korsykanina. Wysunął się skulony zza głazu i ruszył w dół zbocza, pochylony tak nisko, Ŝe rękami niemal dotykał ziemi. Wtem dostrzegł na drodze światełko. Krótki, nieduŜy błysk, jakby ktoś zapalił i zgasił zapałkę. Co to było? Po chwili Bray zrozumiał: zobaczył światło latarki, które pojawiło się po prawej, a za nim dwa następne. Trzy jasne snopy zbiegły się w miejscu, gdzie zaledwie kilka 187
sekund temu błysnęła zapałka; potem rozdzieliły się i zaczęły wędrować wolno zboczem wzgórza, u którego stóp biegła droga. Wiedział juŜ, na czym polega dalsza taktyka Rosjanina. Przed czteroma dniami zapalił zapałkę, Ŝeby ostrzec Braya przed pułapka; teraz zrobił to samo, Ŝeby wciągnąć w zasadzkę któregoś z tubylców. Wprowadził chaos i całkiem sparaliŜował pogoń; teraz chciał podzielić ostatnią grupkę i złapać jednego z tropicieli. Realizował końcowy etap swojego planu. Bray wyciągnął pistolet z pochwy pod marynarką, po czym wyjął z kieszeni tłumik i nasadził go. Odbezpieczył broń i zaczął biec skosem w lewo po zboczu, tuŜ poniŜej szczytu wzgórza. Gdzieś w pobliŜu, albo na pastwisku, albo w lesie, Rosjanin zastawi pułapkę. Jeśli Bray odgadnie w którym miejscu, wówczas zdoła mu pomóc, eliminując z gry jednego z trójki ścigających. Albo lepiej, biorąc go Ŝywcem. Z dwóch Korsykan uda im się wydusić więcej niŜ z jednego. Biegł schylony, co pewien czas przypadając do ziemi, ale ani na chwilę nie spuszczał z oczu snopów światła przesuwających się w dole. KaŜdy z trzech tropicieli sprawdzał inną część zbocza, gotów nacisnąć na spust, gdy tylko ujrzy człowieka, którego ściga. Broń połyskiwała w poświacie latarek... Scofield przystanął. Coś było nie tak. Latarka znajdująca się mniej więcej dwieście metrów niŜej i na prawo kołysała się podejrzanie szybko, a padający z niej snop światła na niczym się nie zatrzymywał. I nie było Ŝadnego błysku metalu, nawet najmniejszego, mimo Ŝe broń pozostałych dwóch męŜczyzn połyskiwała w mroku. CzyŜby trzeci męŜczyzna był nieuzbrojony? Nie! Latarki nikt nie niósł! Została uwiązana do gałęzi, którą następnie puszczono w ruch; wybieg ten miał zmylić Rosjanina, uniemoŜliwić mu zlokalizowanie trzeciego męŜczyzny! Bray przywarł do ziemi, niewidoczny w ciemności, a w dodatku zasłonięty trawą; wytęŜył wzrok i zaczął nasłuchiwać odgłosów biegnącego w górę cwaniaka. Facet pojawił się tak nieoczekiwanie, Ŝe Scofield odruchowo niemal nacisnął spust. Nagle zobaczył nad sobą sylwetkę rosłego męŜczyzny, usłyszał tupot jego kroków zaledwie pół metra obok. Świadom, Ŝe nie zdąŜy wstać, przeturlał się szybko w lewo, aby usunąć mu się z drogi. Odetchnął głęboko, Ŝeby uspokoić nerwy, po czym ostroŜnie podniósł się z ziemi i ruszył śladem cwaniaka. MęŜczyzna biegł na północ wzdłuŜ zbocza, trochę poniŜej szczytu dokładnie tak samo. jak zamierzał Bray, licząc, Ŝe po świetle latarek i odgłosach, albo ich braku, znajdzie Taleniekowa. Korsykanin był dobrze obeznany z terenem. Scofield przyśpieszył i minął widoczne trochę niŜej światło drugiej latarki; teraz juŜ wiedział, Ŝe 188
Rosjanin postanowił zasadzić się na trzeciego męŜczyznę. Tego. którego latarka migotała w oddali, na północnej stronie zbocza. Bray jeszcze bardziej zwiększył tempo; starał się nie stracić cwanego Korsykanina z oczu. nagle jednak zorientował się. Ŝe ani go nie widzi, ani nie słyszy. Wokół panowała martwa, grobowa cisza. Przypadł do ziemi i sam równieŜ wtopił się w ciszę; rozglądając się na wszystkie strony, usiłował wypatrzyć w mroku sylwetkę wroga. Czekał z palcem na spuście pistoletu, czując, Ŝe w ciągu najbliŜszej minuty coś się wydarzy. Ale co? I gdzie?! Nieco niŜej, około sto pięćdziesiąt metrów na prawo, światło trzeciej latarki zaczęło niknąć i pojawiać się w krótkich, nierównych odstępach. Nie, człowiek trzymający latarkę nie gasił jej i nie zapalał... coś zasłaniało jej blask. Drzewa! Trzeci męŜczyzna szedł między drzewami, które widocznie w tym miejscu rosły na wzgórzu. Nagle snop światła wystrzelił w górę, przez moment tańczył po czubkach drzew, po czym osunął się na ziemię i znieruchomiał, jego blask został częściowo przysłonięty przez trawę. A więc stało się! MęŜczyzna dał się zwabić i złapać Taleniekowowi; Rosjanin nie wiedział jednak, Ŝe inny Korsykanin pobiegł wcześniej w tym samym kierunku. Bray poderwał się i ruszył ile sil w nogach, nie zwaŜając na to, Ŝe kamienie zalegające murawę chrzęszczą głośno pod jego butami. Wszystko mogło rozegrać się w ciągu najbliŜszych kilku sekund, a on był tak daleko! Nawet nie widział w mroku, gdzie zaczynają się drzewa! Gdyby teraz zobaczył sylwetkę Korsykanina lub usłyszał jego głos, od razu pociągnąłby za spust. Głos! JuŜ zamierzał krzyknąć, Ŝeby ostrzec Rosjanina, kiedy nagle doleciały go jakieś słowa - przyniesione przez wiatr słowa wypowiedziane tym dziwnym włoskim dialektem, jakim posługują się mieszkańcy południowej Korsyki. Rozległy się dziesięć metrów niŜej! Popatrzył w dół i ujrzał sylwetkę męŜczyzny stojącego między dwoma drzewami, podświetloną od dołu przez leŜącą na ziemi latarkę; w ręce trzymał strzelbę. Scofield błyskawicznie skręcił w prawo i skoczył w stronę Korsykanina, mierząc do niego z pistoletu. - Matarese! Pero nostro circolo! Rozpoznał głos. Zarówno nazwisko jak i zagadkowe zdanie padły z ust Taleniekowa. Bray pociągnął za spust i strzelił Korsykaninowi trzykrotnie w plecy - pyknięcia pistoletu wyposaŜonego w tłumik zagłuszył huk strzelby. Korsykanin zwalił się na twarz. Scofield dobiegł do ciała i przykucnął nad nim, z bronią gotową do strzału. Ale męŜczyzna, którego Taleniekow przed chwilą schwytał, nie był zdolny do stawiania oporu; salwa z obu luf lupary rozerwała go na strzępy. - Taleniekow? 189
- Scofield?! Ty tutaj?! - Zgaś latarkę! Rosjanin rzucił się na ziemię, chwycił latarkę i zgasił ją czym prędzej. - Na zboczu jest jeszcze jeden gość. Czeka, aŜ go zawołają - powiedział Bray. - Trzeba go dopaść, bo sprowadzi na pomoc innych i zaczną na nas polować. - Wątpię, Ŝeby im się chciało. - Bray spojrzał w stronę widocznego niŜej na zboczu światła latarki. - Mają pełne ręce roboty z gaszeniem twoich poŜarów... O, właśnie nam zmyka. JuŜ jest prawie na dole. - No trudno. - Rosjanin podniósł się z ziemi i podszedł do Amerykanina. - Chodźmy; znam sporo miejsc, gdzie moŜna się ukryć. Mam ci wiele do opowiedzenia. - Domyślam się. - Jest tutaj. - Co? - Nie jestem pewien... moŜe odpowiedź. A przynajmniej jej część. Sam widziałeś. Ścigają mnie, chcą zabić. Tylko dlatego... - Ferma! Rozkaz wydal ktoś stojący za plecami Braya, między nim a szczytem wzgórza. Amerykanin odwrócił się gwałtownie, Wasilij uniósł pistolet. - Basta. Drugiemu rozkazowi towarzyszyło warczenie psa, który szarpał się na smyczy. - Trzymam dubeltówkę, signori - powiedział po angielsku ten sam, wyraźnie kobiecy głos. - Identyczną luparę jak ta, z której przed chwilą strzelono, tyle Ŝe ja umiem się nią posługiwać znacznie lepiej niŜ człowiek leŜący martwy u waszych stóp. Ale nie chcę was zabić. Opuśćcie pistolety, signori. Nie rzucajcie ich na ziemię, tylko opuśćcie; jeszcze mogą się wam przydać. - Kim pani jest? - spytał Bray, mruŜąc oczy i usiłując przyjrzeć się kobiecie. W mroku niewiele zdołał zobaczyć poza tym, Ŝe ubrana jest w spodnie i wojskową kurtkę. Pies znów zawarczał. - Szukam naukowca. - Kogo?! - To ja - powiedział Taleniekow. - Pracuję dla organizzazione accademica. A to mój współpracownik. - Co ty u licha... - zaczął Bray, spoglądając pytająco na Rosjanina. - Basta! - powiedział cicho Taleniekow. - Szuka mnie pani i nie chce zabić? 190
- Wieści rozchodzą się szybko. Rozpytuje pan o padrone wszystkich padroni. - Zgadza się. O Guillaume'a de Matarese'a. Ale nikt nie chce ze mną rozmawiać. - Ktoś chce - oznajmiła kobieta. - Pewna staruszka mieszkająca w górach. Powiedziała, Ŝe pragnie spotkać się z erudito; z naukowcem. Ma mu wiele rzeczy do opowiedzenia. - Wie pani, co się tutaj wydarzyło - rzekł Taleniekow, Ŝeby cos więcej z niej wydobyć. - Ścigano mnie; usiłowano zabić. A pani zamierza ryzykować Ŝycie, Ŝeby nas do niej zaprowadzić? - Tak. To długa i trudna wspinaczka; pięć, sześć godzin marszu przez góry. - Niech mi pani powie; dlaczego się pani naraŜa? - Ta staruszka to moja babka. Mieszkańcy wzgórz jej nienawidzą, nie mogłaby Ŝyć wśród nich. Ale ja ją kocham. - Kim ona jest? - Zwą ją dziwką z Villa Matarese.
191
14. Pokonawszy w dobrym tempie wzgórza, dotarli do podnóŜa gór i zaczęli się wspinać jednym z krętych szlaków wiodących przez las. Wcześniej pies obwąchał obu męŜczyzn; kobieta połoŜyła kaŜdemu z nich rękę na ramieniu, po czym spuściła zwierzę ze smyczy. Teraz psisko biegło przodem po dobrze mu znanych, porośniętych trawą ścieŜkach, zatrzymując się przy zakrętach i czekając, aŜ ludzie się z nim zrównają. Scofieldowi wydawało się, Ŝe jest to ten sam pies, na którego natknął się tak nagle na środku pastwiska. Powiedział o tym kobiecie. - Probabilmente, signore. Byliśmy na dole przez wiele godzin. Szukałam pana kolegi, a pies chodził luzem, choć nie oddalał się za bardzo, bo mogłam go potrzebować. - Rzuciłby się na mnie? - Gdyby podniósł pan na niego rękę. Albo na mnie. Było po północy, kiedy dotarli do rozległej polany, za którą pięły się dalsze potęŜne, porośnięte lasami góry. Wiatr rozpędził wiszące nisko na niebie zwały chmur i odsłonił księŜyc; w jego chłodnym blasku odległe szczyty sprawiały imponujące wraŜenie. Bray zobaczył, Ŝe widoczna spod rozpiętej marynarki koszula Taleniekowa jest równie przepocona jak jego własna. A noc była dość chłodna. - MoŜemy teraz trochę odpocząć, signori - oznajmiła kobieta i wskazała jakiś ciemnawy masyw, w którego stronę pognał pies. - U podnóŜa tamtej góry jest jaskinia. Niezbyt głęboka, ale daje osłonę przed wiatrem. - Pies ją zna - powiedział Taleniekow. - Myśli, Ŝe rozpalę ognisko. - Młoda kobieta roześmiała się. - Kiedy pada deszcz, pies zbiera patyki i przynosi mi do środka. Lubi ogień. Jaskinia w ciemnej skale miała nie więcej niŜ trzy metry głębokości, ale moŜna było do niej wejść nie schylając głowy. - To co, rozpalić ogień? - spytał Taleniekow, głaszcząc psa. - Jak pan chce. Uccello będzie panu wdzięczny. Ja nie mam siły, jestem zbyt zmęczona. - Uccello? - spytał Bray. - “Ptak”? - Fruwa po ziemi, signore. - Mówi pani znakomicie po angielsku - pochwalił ją, zerkając na Rosjanina, który układał chrust na środku, otoczonego kamieniami paleniska. - Gdzie się pani nauczyła?
192
- Chodziłam do szkoły prowadzonej przez zakonnice w Vescovato. Uczennice, którym zaleŜało na stypendium rządowym i moŜliwości dalszego kształcenia się, uczęszczały na lekcje francuskiego i angielskiego. Taleniekow przytknął zapałkę do suchego chrustu, który od razu zajął się ogniem: jasne płomienie skoczyły wesoło do góry, dając ciepło i rozpraszając mrok. - Świetnie sobie radzisz z ogniem - powiedział Scofield do Rosjanina. - To nic takiego. Ale dziękuję. - Nic takiego? Kilka godzin temu dałeś prawdziwy popis! Odwrócił się do dziewczyny, która właśnie zdjęła z głowy nakrycie; długie, ciemne włosy opadły jej na ramiona. Bray wstrzymał oddech i przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu. Nie był pewien, co go tak zafascynowało. Jej włosy? A moŜe duŜe, piwne oczy, podobne do sarnich? Albo wysokie kości policzkowe i zgrabny nosek nad szerokimi ustami, jakby stworzonymi do śmiechu? Była ładna, ale czy z równą przyjemnością patrzyłby na kaŜdą atrakcyjną kobietę, byleby tylko zapomnieć na chwilę o swoich troskach i znuŜeniu? Nie wiedział; wiedział jedynie, Ŝe ta dziewczyna z korsykańskich gór przypomina mu Katrine, jego Ŝonę zamordowaną na rozkaz człowieka, który siedział teraz tuŜ obok. Odsunął te myśli od siebie i zmusił się, Ŝeby oddychać normalnie. - I co, dostała pani stypendium? - zapytał. - Tak, ale starczyło tylko na część mojej edukacji. - To znaczy? - Na scuola media w Bonifacio. Dalej kształciłam się juŜ z pomocą innych. Za pieniądze z fondos. - Nie rozumiem. - Ukończyłam studia na uniwersytecie bolońskim, signore. Jestem comunista. Mówię to z dumą. - Brawo - powiedział cicho Taleniekow. - Pewnego dnia zlikwidujemy we Włoszech wszelką nierówność. - Oczy jej zalśniły. Skończymy z chaosem, z katolicką głupotą. - Znakomicie! - pochwalił Rosjanin. - Ale nigdy nie staniemy się marionetkami w rękach Moskwy. Jesteśmy niezaleŜni. Nie zamierzamy słuchać pazernego niedźwiedzia, który chętnie by nas poŜarł, przemienił cały świat w jedno totalitarne państwo. Na to nigdy nie pójdziemy! - Brawo! - zawołał Bray.
193
Rozmowa nie kleiła się; dziewczyna wyraźnie ociągała się z udzielaniem jakichkolwiek odpowiedzi. Powiedziała, Ŝe na imię ma Antonia, ale niewiele poza tym. Kiedy Taleniekow spytał dlaczego ona, aktywistka polityczna z Bolonii, wróciła w korsykańskie góry, odparła, Ŝe po to, by wypocząć i spędzić trochę czasu z babcią. - Niech nam pani o niej opowie - poprosił Scofield. - Sama powie wam tyle, ile będzie uwaŜać za stosowne - odparła dziewczyna wstając. - Powtórzyłam wam dokładnie to, co mi kazała. - “Dziwka z Villa Matarese”? - spytał Bray. - Tak. To nie moje słowa. Nigdy nie uŜyłabym ich sama. Ruszajmy. Czekają nas jeszcze dwie godziny marszu. Dotarli na rozległy górski płaskowyŜ; pośrodku znajdowała się nieduŜa dolina, mniej więcej półtora kilometra szeroka, do której schodziło się po łagodnym, porośniętym trawą stoku. W blasku księŜyca, który świecił coraz jaśniej, zobaczyli niewielką chatę, a dalej stodołę. Gdzieś obok szemrała woda: z pobliskich skal wydobywał się górski potok, który spadał kaskadą w dół i przepływał niespełna piętnaście metrów od chaty. - Pięknie tu - powiedział Taleniekow. - Od pół wieku to cały świat mojej babci - oznajmiła Antonia. - Czy pani tu się wychowała? Tu spędziła dzieciństwo? - spytał Bray. - Nie - odparła krótko dziewczyna. - Chodźcie, zaprowadzę was do niej. Czeka. - W środku nocy? - zdziwił się Taleniekow. - Dla niej nie istnieje dzień i noc. Powiedziała, Ŝe chce rozmawiać z naukowcem, kiedy tylko dotrzemy na miejsce. Dotarliśmy. Dla staruszki siedzącej w fotelu przy piecu rzeczywiście nie istniała róŜnica między dniem a nocą. Była niewidoma. Jej jasnoniebieskie oczy, nawet wtedy, gdy obracały się w stronę, skąd padały dźwięki, nie widziały nic poza obrazami zapamiętanymi z przeszłości. Rysy miała regularne, a twarz nadal kształtną, choć pokrytą gęstą siecią zmarszczek; za młodu staruszka musiała być kobietą wyjątkowej urody. Głos miała cichy, szeleszczący; rozmówca musiał wpatrywać się w cienkie, blade wargi, jeśli nie chciał uronić nic z jej słów. Nie imponowała wielkością intelektu, ale mówiła szybko, bez wahania i niepewności - prosta kobiecina, która dokładnie wie, co chce powiedzieć. Ponaglała ją świadomość tego, Ŝe śmierć krąŜy juŜ wokół jej domostwa i ta świadomość dodawała jasności jej myślom. Mówiła po włosku, posługując się językiem, jakiego uŜywało się przed dziesiątkami lat.
194
Najpierw poprosiła Taleniekowa i Scofielda, aby wyjaśnili jej, dlaczego interesują się losami Guillaume'a de Matarese'a. Wasilij odpowiedział pierwszy, trzymając się swojej wersji o fundacji naukowej z Mediolanu, której jeden z działów zajmuje się historią Korsyki. Mówił prosto i zwięźle, zostawiając Scofieldowi moŜliwość rozbudowania jego opowieści. Było to rutynowe postępowanie w wypadkach, kiedy dwóch lub więcej pracowników wywiadu równocześnie poddawano przesłuchaniu. Bray i Taleniekow nie musieli nic uzgadniać; obaj wiedzieli, Ŝe kaŜdy bez trudu potrafi się dostosować do kłamstw drugiego. Po latach praktyki obaj umieli łgać jak z nut. Bray wysłuchał Taleniekowa, po czym sam przystąpił do odpowiedzi; potwierdził wszystkie fakty, o których mówił Rosjanin i dorzucił od siebie garść szczegółów, wymieniając konkretne daty związane z osobą Guillaume'a de Matarese'a. Kiedy skończył, był zadowolony ze swojego występu, uwaŜał nawet, Ŝe spisał się lepiej niŜ Rosjanin konkrety miały przecieŜ zasadniczą wagę. Staruszka przez dłuŜszą chwilę siedziała w milczeniu, wolno kiwając głową. Wreszcie odgarnęła kosmyk siwych włosów, który opadł na jej szczupłą twarz, i powiedziała: - Obydwaj kłamiecie. Drugi z was jest mniej przekonujący. Próbuje zaimponować mi wiedzą, którą posiada kaŜde dziecko w Porto-Vecchio. - MoŜe w Porto-Vecchio - oświadczył spokojnie Scofield, próbując się bronić - ale nie w Mediolanie. - Tak, to prawda. Ale Ŝaden z was nie jest z Mediolanu. - Istotnie, my tam tylko pracujemy - rzekł pośpiesznie Wasilij. - Ja, na przykład, urodziłem się w Polsce... w północnej części Polski. Na pewno zauwaŜyła pani, Ŝe robię czasem błędy. - Nie zauwaŜyłam Ŝadnych błędów. Jedynie kłamstwa. Ale nie martwcie się, to nie ma znaczenia. Taleniekow i Scofield spojrzeli na siebie, a następnie na Antonię, która siedziała skulona na poduszce pod oknem, wyraźnie wyczerpana kilkugodzinną wspinaczką. - Dlaczego nie ma znaczenia? - spytał Bray. - Chcielibyśmy, Ŝeby pani miała do nas zaufanie, Ŝeby mówiła z nami otwarcie. - Będę - odparła niewidoma. - Bo wasze kłamstwa nie biorą się z chęci zysku. MoŜe jesteście ludźmi, których naleŜy się bać. ale nie ludźmi opanowanymi Ŝądzą pieniędzy. Nie szukacie informacji o padrone po to, Ŝeby na tym zarobić. Bray nie mógł się powstrzymać. - Skąd pani wie? - spytał, pochylając się do przodu. 195
Puste, choć posiadające jakąś dziwną siłę jasne oczy kobiety spoczęły na jego twarzy: chwilami trudno było uwierzyć, Ŝe staruszka naprawdę nie widzi. - Słyszę to w waszych głosach - odpowiedziała. - Jest w nich strach. - Czy mamy powody się bać? - zapytał Taleniekow. - To zaleŜy, czego się lękacie. - Boimy się, Ŝe stało się coś strasznego - rzekł Bray. - Ale niewiele wiemy na ten temat. Jestem z panią szczery. - A co wiecie, signori? Scofield i Taleniekow znów wymienili spojrzenia; Rosjanin pierwszy skinął głową. Bray zobaczył, Ŝe Antonia przygląda się im z zainteresowaniem. - Zanim odpowiemy, lepiej będzie, jeśli pani wnuczka stąd wyjdzie. - Skierował te słowa do obu kobiet. - Nie! - zawołała dziewczyna tak ostrym tonem, Ŝe Uccello podniósł łeb. - Niech pani posłucha - zwrócił się do niej Bray. - Na prośbę babci przyprowadziła pani do niej dwóch obcych, których chciała poznać. To wszystko. Wolałbym pani nie mieszać w nasze sprawy. Mój... współpracownik i ja mamy pod tym względem duŜe doświadczenie. Chodzi nam wyłącznie o pani dobro. - Wyjdź, moje dziecko. - Niewidoma obróciła twarz w stronę wnuczki. - Ci panowie nie zrobią mi nic złego, a ty na pewno jesteś bardzo zmęczona. PołóŜ się w stodole; weź ze sobą Uccella. Dziewczyna wstała. - Dobrze, pójdę. Ale Uccello zostanie tutaj - oświadczyła; nagle wyciągnęła spod poduszki luparę i wymierzyła ją w męŜczyzn. - Obydwaj macie pistolety. Rzućcie je na podłogę. Wątpię, Ŝebyście chcieli wymknąć się stąd bez broni. - To idiotyczne! - zawołał Bray. Pies, warcząc, poderwał się na nogi. - Zrób jak mówi - poradził Taleniekow; połoŜył grazburię na podłodze i pchnął w stronę dziewczyny. Scofield wydobył browninga, sprawdził czy jest zabezpieczony, po czym rzucił na dywan obok Antonii. Schyliła się i podniosła pistolety, cały czas trzymając luparę gotową do strzału. - Kiedy skończycie rozmawiać, otwórzcie drzwi i krzyknijcie. Zawołam Uccella. Jeśli do mnie nie przybiegnie, nie dostaniecie swojej broni. Dostaniecie kulę w łeb. Wyszła szybko z chaty; pies warknął, a potem znów ułoŜył się na podłodze.
196
- Moja wnuczka ma gorący temperament - stwierdziła staruszka, poprawiając się w fotelu. - Krew Guillaume'a, nawet rozwodniona przez pokolenia, wciąŜ daje o sobie znać. - Jest wnuczką Matarese'a?! - spytał Taleniekow. - Prawnuczką; urodziła ją córka mojej córki, juŜ jako dojrzała kobieta. Ale moja córka była owocem jednej z noc, które padrone spędził w łoŜu ze swą dziwką. - “Dziwka z Villa Matarese” - szepnął Bray. - Poleciła pani wnuczce, Ŝeby nam powiedziała, Ŝe tak panią przezywano. Staruszka uśmiechnęła się, odgarniając pukiel siwych włosów. Przez moment znów była w dawnym świecie; próŜność jeszcze jej całkiem nie opuściła. - Owszem, wiele lat temu. Wrócimy do tego okresu, ale najpierw chcę usłyszeć, co wiecie. Dlaczegoście tu przyjechali? - MoŜe odpowie mój współpracownik - rzekł Taleniekow. - Orientuje się w tych sprawach znacznie lepiej ode mnie; kiedy niedawno zdobyłem pewne zaskakujące informacje, zwróciłem się do niego, Ŝeby... - Pańskie nazwisko - przerwała mu staruszka. - Prawdziwe nazwisko. I skąd pan pochodzi? Rosjanin zerknął na Braya; porozumieli się bez słów świadomi tego, Ŝe dalsze kłamstwa nie zdadzą się na nic, a mogą tylko zaszkodzić. Ta prosta, choć nad wyraz elokwentna kobieta od ponad pół wieku przysłuchiwała się w ciemności głosom róŜnych kłamców i nie sposób było ją oszukać. - Wasilij Wasilijewicz Taleniekow. Były pracownik wywiadu radzieckiego, ekspert od strategii zagranicznej KGB. - A pan? Niewidzące oczy staruszki przeniosły się na Braya. - Brandon Scofield. Pracownik wywiadu amerykańskiego, obecnie w stanie spoczynku.
Dział
europejski
Operacji
Konsularnych,
Departament
Stanu
Stanów
Zjednoczonych. - Więc to tak. - Stara kurtyzana złączyła szczupłe, delikatne dłonie i zbliŜyła je do brody; przez chwilę zastanawiała się. - Nie jestem uczoną kobietą i Ŝyję w izolacji, ale docierają do mnie wieści ze świata. Odbieram programy radiowe z Rzymu, Genui, takŜe z Nicei. Słucham ich całymi godzinami. Nie twierdzę, Ŝe orientuję się w polityce światowej, bo to nie byłoby prawdą, lecz wasz wspólny przyjazd na Korsykę wydaje się mi nieco dziwny. - Bo jest - potwierdził Taleniekow. - Nawet bardzo - dodał Bray. 197
- Świadczy o tym, jak bardzo powaŜna jest sprawa, którą się zajmujemy - dorzucił Rosjanin. - A więc niech pański współpracownik powie, co ma do powiedzenia, signore. Bray pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i patrząc w niewidzące oczy staruszki, zaczął mówić. - Między tysiąc dziewięćset jedenastym a tysiąc dziewięćset trzynastym rokiem Guillaume de Matarese wezwał do swojego majątku pod Porto-Vecchio kilku ludzi. Kim byli i skąd przyjechali, tego nigdy nie udało się ustalić. Ale postanowili, Ŝe będą się zwać... - Było to dokładnie czwartego kwietnia tysiąc dziewięćset jedenastego roku - wtrąciła staruszka. -JednakŜe nie oni zdecydowali o nazwie; wybrał ją padrone. Mieli się zwać Radą Matarese'a... Proszę mówić dalej. - Pani tam była?! - Proszę mówić dalej. MęŜczyznom przeszły ciarki po skórze. Rozmowa dotyczyła wydarzenia, które od dziesiątków lat było tematem spekulacji - nie znano bowiem dat, nazwisk, nie istniały relacje świadków. A tu nagle ktoś podał im dokładną datę pierwszego zebrania rady, i to z takim spokojem! - Signore? - Przepraszam. Przez następne trzydzieści lat zarówno sam Matarese, jak i jego rada, byli przedmiotem wielu kontrowersji... Scofield zrelacjonował szybko, bez Ŝadnych upiększeń to, co wiedział na temat organizacji Matarese'a; specjalnie dobierał proste włoskie słowa, Ŝeby nie było niejasności czy nieporozumień. Przyznał, Ŝe większość ekspertów badających sprawę uznała, iŜ jest to tylko legenda, bez potwierdzenia w faktach. - A pan jak uwaŜa, signore? - Sam nie wiem. Wiem natomiast, Ŝe cztery dni temu znikł pewien wielki, wybitny człowiek. Podejrzewam, Ŝe został zabity, poniewaŜ wypytywał róŜne wpływowe osobistości o organizację Matarese'a. - Rozumiem. - Staruszka skinęła głową. - Cztery dni temu. Ale z tego, co pan mówił wcześniej, wynikało, Ŝe organizacja działała tylko do końca lat trzydziestych... Co było później, signore? Rozwiązała się? - Z tego, co wiemy, a raczej co nam się wydaje, po śmierci Matarese'a rada przez kilka lat urzędowała na Korsyce, a potem przeniosła się; zawierano kontrakty w Berlinie, w Londynie, w ParyŜu, w Nowym Jorku i Bóg wie gdzie jeszcze. Jak juŜ wspomniałem, z 198
wybuchem drugiej wojny światowej działalność organizacji zaczęła zamierać. Sądzę, Ŝe w czasie wojny rada się rozwiązała, bo później nikt juŜ o niej nie słyszał. Na ustach staruszki ukazał się lekki uśmiech. - A teraz nagle odŜyła? - spytała. - Tak. Kolega wyjaśni pani, dlaczego tak uwaŜamy - odparł Bray, spoglądając na Taleniekowa. - Kilka tygodni temu - zaczął Rosjanin - zamordowano brutalnie dwóch waŜnych ludzi opowiadających się za pokojem. Jeden był obywatelem amerykańskim, drugi radzieckim. W obu wypadkach zrobiono to tak, aby wyglądało, Ŝe to rząd drugiego mocarstwa dopuścił się zbrodni. Konfrontacji uniknięto tylko dzięki rozmowom, jakie szefowie naszych państw błyskawicznie przeprowadzili ze sobą; pokój wisiał jednak na włosku. W tym czasie wezwał mnie mój serdeczny przyjaciel sprzed wielu lat; umierał i przed śmiercią chciał mi przekazać pewne informacje. Miał bardzo mało czasu, chwilami gubił myśli, ale to, co usłyszałem, sprawiło, Ŝe postanowiłem zwrócić się do kilku waŜnych ludzi po radę i pomoc. - A co powiedział? - śe Rada Matarese'a nadal istnieje. śe nigdy się nie rozwiązała, a po prostu zeszła do podziemia; Ŝe cały czas rosła w znaczenie, zwiększała swoje wpływy. śe ma na swoim koncie kilkaset akcji terrorystycznych i dziesiątki zabójstw, za które świat obwinia nie tych, co trzeba. Te dwa morderstwa, o których wspomniałem przed chwilą, to równieŜ ich robota. Ale teraz nie mordują juŜ dla pieniędzy; przyświecają im inne cele. - Jakie? - zapytała staruszka swoim dziwnym, szeleszczącym głosem. - Mój przyjaciel nie wiedział. Twierdził, Ŝe to zaraza, którą naleŜy tępić wszelkimi środkami, nie umiał mi jednak poradzić, do kogo się zwrócić. Nikt się nie chce przyznać, Ŝe kiedykolwiek miał do czynienia z tą organizacją. - Więc nie udzielił panu Ŝadnych wskazówek? - Zanim go opuściłem, powiedział, Ŝe moŜe zdołam znaleźć odpowiedź na Korsyce. Nie bardzo w to wierzyłem, ale dalsze wypadki po prostu nie zostawiły mi wyboru. Ani mojemu wspólnikowi. - Rozumiem, co wpłynęło na decyzję pańskiego wspólnika; cztery dni temu znikł wielki człowiek, tylko dlatego, Ŝe rozpytywał o Guillaume'a. Co przekonało pana, signore? - Po rozmowie z moim umierającym przyjacielem zwróciłem się do róŜnych wpływowych osobistości. Jestem człowiekiem, który zasłuŜył się dla kraju. A jednak wydano rozkaz, Ŝeby mnie zabić. Staruszka milczała; na jej pomarszczonych ustach znów błąkał się uśmiech. 199
- Padrone powraca - szepnęła. - Co pani ma na myśli? - spytał Taleniekow. - Proszę nam powiedzieć. Obydwaj byliśmy z panią szczerzy. - Czy pański przyjaciel umarł? - Niewidzące oczy kobiety zdawały się wpatrywać badawczo w Rosjanina. - Tak, nazajutrz po naszej rozmowie. Pochowano go z honorami wojskowymi, które mu się naleŜały. śył niebezpiecznie, ale nigdy nie okazywał lęku. Dopiero kiedy umierał, widziałem, Ŝe się śmiertelnie boi. Organizacji Matarese'a. - To sam padrone napawał go lękiem - oznajmiła staruszka. - Mój przyjaciel nie znał Matarese'a. - Znał jego uczniów, to wystarczyło. Wzorowali się na swoim mistrzu. Guillaume był dla nich Chrystusem, umarł za nich jak Chrystus. - Padrone był dla nich Bogiem? - I prorokiem, signore. Wierzyli w jego przepowiednię. - Jaką przepowiednię? - śe odziedziczą ziemię. Na tym miała polegać jego zemsta.
200
15. Staruszka utkwiła w ścianie niewidzące oczy i cicho, niemal szeptem zaczęła swoją opowieść. Zobaczył mnie w klasztorze w Bonifacio i zaproponował za mnie godziwą cenę matce przełoŜonej. “OddajcieŜ co cesarskiego cesarzowi” - powiedział, a ona przystała na jego ofertę, gdyŜ widziała, Ŝe sprawy boskie nie bardzo mi w głowie. Byłam płochą dziewczyną, która zamiast przykładać się do nauki wolała przeglądać się w ciemnych szybach, podziwiać swoją twarz i sylwetkę. Moim przeznaczeniem był świat świecki, a padrone był największym z panów tego świata. Miałam siedemnaście lat, kiedy wkroczyłam w Ŝycie, jakiego dotąd nie umiałam sobie nawet wyobrazić. Karety o srebrnych kołach zaprzęŜone w kapiące od złota rumaki z rozwianymi grzywami woziły mnie po nadmorskich urwiskach, po wioskach i do eleganckich sklepów, w których mogłam kupować to, na co tylko przyszła mi ochota. Nic nie było za drogie, a ja chciałam mieć wszystko, bo przyszłam na świat w ubogiej rodzinie jako córka bogobojnego pasterza. Moja matka dziękowała Panu, kiedy przyjęto mnie do klasztoru; od tego czasu nie widziałam więcej rodziców. Padrone zawsze i wszędzie był przy moim boku. On był lwem, a ja jego ulubionym kociątkiem. Woził mnie po okolicy, zabierał z sobą do najświetniejszych domów, gdzie przedstawiał mnie jako swoją protetta, parskając przy tym śmiechem. Ludzie orientowali się o co chodzi i równieŜ się śmiali. Był wdowcem i miał ponad siedemdziesiąt lat; chciał, Ŝeby wszyscy wiedzieli - zwłaszcza chodziło mu chyba o jego dwóch synów - Ŝe wciąŜ jest młody ciałem i duchem, Ŝe moŜe mieć młodą nałoŜnicę i umie zadowolić ją lepiej niŜ niejeden gołowąs. Specjalnie wynajęci guwernerzy uczyli, mnie zachowywać się jak dama, aby padrone mógł wszędzie pokazywać się ze mną bez wstydu; pobierałam lekcje muzyki, dykcji, nawet historii i matematyki, opanowałam francuski, język tak bardzo wówczas modny w wyŜszych sferach. To było cudowne Ŝycie. Często pływaliśmy statkiem do Rzymu, a stamtąd jechali Ŝelazną koleją do Szwajcarii i dalej, do ParyŜa, Londynu. Padrone odbywał te wojaŜe systematycznie co pięć albo sześć miesięcy, gdyŜ prowadził za granicą liczne interesy. Jego synowie mieszkali na miejscu i zarządzali wszystkim w jego imieniu, zdając mu sprawozdania ze swojej działalności.
201
Przez trzy lata byłam najszczęśliwszą dziewczyną na świecie, bo padrone dawał mi cały świat. Ale nagle cały ten świat się rozpadł. Rozpadł się w ciągu jednego tygodnia, a Guillaume de Matarese oszalał. Z Zurychu i ParyŜa, a takŜe z odległego Londynu, siedziby największej giełdy, przybyli specjalni posłańcy, aby powiadomić padrone o wszystkim. Był to okres wielkich inwestycji bankowych, wielkich spekulacji. Posłańcy donieśli, Ŝe w ciągu czterech ostatnich miesięcy synowie Guillaume'a podjęli mnóstwo nierozwaŜnych decyzji, a co gorsza, dopuścili się strasznych oszustw, wchodząc w konszachty z ludźmi bez czci i wiary, którzy działali niezgodnie z przepisami bankowymi i prawem. Powierzyli im znaczne sumy pieniędzy. Rządy Francji i Anglii zareagowały ostro, przejmując przedsiębiorstwa Guillaume'a i obkładając sekwestrem jego konta bankowe. Jeśli nie liczyć tego, co mu zostało w Rzymie i Genui, Guillaume de Matarese nie miał nic. Zadepeszował do synów, aby przybyli czym prędzej do Porto-Vecchio i wytłumaczyli się ze swoich posunięć. Wieści, które nadeszły w odpowiedzi, spadły na niego jak grom z jasnego nieba - padrone juŜ nigdy nie odzyskał równowagi. Obaj synowie nie Ŝyli; jeden targnął się na swoje Ŝycie, a drugiego zabił - tak przynajmniej napisano - człowiek, którego doprowadził do bankructwa. Padrone utracił sens Ŝycia; jego świat legł w gruzach. Guillaume zamknął się w bibliotece i nie wychodził z niej przez wiele dni; rozkazał, by tace z jedzeniem stawiano mu pod drzwiami i więcej nie odzywał się do nikogo. Nie brał mnie do swojego łoŜa, sprawy cielesne przestały go interesować. Marniał w oczach; umierał powoli, jakby wbijał sobie w serce nóŜ. AŜ pewnego dnia, przyjechał ktoś z ParyŜa i tak długo nalegał na widzenie, Ŝe padrone wreszcie zgodził się go przyjąć. Był to dziennikarz, który badał historię upadku przedsiębiorstw Matarese'a; jego opowieść była niesamowita. O ile padrone zaczął się wpędzać w szaleństwo po śmierci synów, to po wysłuchaniu tego człowieka nie było juŜ dla niego ratunku. Zdaniem dziennikarza, upadek fortuny Matarese'a został spowodowany przez banki działające w zmowie z rządami Anglii i Francji. Obu synów padrone skłoniono podstępem do złoŜenia podpisów na nielegalnych dokumentach, a następnie - szantaŜując ujawnieniem kompromitujących szczegółów z ich Ŝycia intymnego - doprowadzono do finansowej ruiny. W końcu ich zamordowano, a sfingowane dowody na “straszne oszustwa”, jakich to się niby dopuścili, miały uprawdopodobnić fałszywe informacje rozpowszechniane o ich śmierci.
202
To wszystko po prostu nie mieściło się w głowie. Dlaczego miano by wyrządzić taką krzywdę wielkiemu padrone? Ukraść mu przedsiębiorstwa, zamordować synów? Kto mógłby chcieć zrobić mu coś podobnego? Dziennikarz z ParyŜa udzielił częściowej odpowiedzi, przytaczając słowa, jakie sam usłyszał. Jeden szalony Korsykanin wystarczy Europie na pięćset lat!” Padrone pojął o co chodzi. W Anglii niedawno zmarł Edward VII, który doprowadził do podpisania umów finansowych między Anglią i Francją, umów, które otworzyły drogę do powstania wielkich, międzynarodowych przedsiębiorstw zbijających fortuny w Indiach, w Afryce i na eksploatacji Kanału Sueskiego. Natomiast padrone był Korsykaninem. Dorabiał się na Francuzach, ale ich nie kochał; Anglików jeszcze mniej. Nie tylko zdecydowanie odmówił wchodzenia z nimi w jakiekolwiek spółki, ale co rusz stawał z nimi w szranki; przykazał teŜ synom, by nie szli na Ŝadne ustępstwa w walce z konkurencją. Pokaźna fortuna Matarese'a blokowała wielu handlowym potentatom realizację ich planów. Dla padrone była to wspaniała gra. Dla francuskich i angielskich przedsiębiorstw jego działalność była zbrodnią, na którą postanowili odpowiedzieć jeszcze bardziej zbrodniczym czynem. Wielkie przedsiębiorstwa i ich banki kierowały rządami. Sędziowie, policjanci, politycy, męŜowie stanu, nawet królowie i prezydenci pozostawali na usługach ludzi, którzy dysponowali astronomicznymi sumami pieniędzy. Nic się pod tym względem nie zmieniło. Padrone szalał. Przysiągł, Ŝe znajdzie sposób, aby wykończyć i skorumpowanych urzędników państwowych, i tych, którzy ich przekupują. śe zasieje chaos, który zmiecie rządy, bo to właśnie ich przywódcy zdradzili zaufanie, jakim ich obdarzono. Gdyby nie współpraca rządów, jego synowie nadal by Ŝyli, a jego świat nie ległby w gruzach. UwaŜał, Ŝe kiedy padną rządy, wówczas przedsiębiorstwa i banki, które go zniszczyły, utracą swoich protektorów. - Szukają szalonego Korsykanina! - ryczał. - Nie znajdą go, ale będą go mieli! Odbyliśmy ostatnią podróŜ do Rzymu, lecz tym razem nie nosiliśmy pysznych strojów i nie jeździli karetą ze srebrnymi kołami; udawaliśmy prostych, ubogich ludzi i zatrzymaliśmy się w tanim pensjonacie na Via Due Macelli. Padrone całymi dniami przesiadywał w Borsa Valon, szperając w dokumentach i studiując historię wielkich rodów, które utraciły fortuny. Wróciliśmy na Korsykę. Padrone napisał pięć listów, które wysiał do pięciu ludzi w pięciu róŜnych krajach, prosząc ich, by przybyli potajemnie na Korsykę w związku z pilną sprawą ogromnej wagi, wiąŜącą się bezpośrednio z ich własną sytuacją. Nikt nie wzgardził zaproszeniem niegdyś tak potęŜnego Guillaume'a de Matarese'a. Przybyli wszyscy. 203
Padrone nie szczędził środków na przygotowania do wizyty gości; Villa Matarese jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. Wypielęgnowane ogrody mieniły się od kwiatów, trawniki zachwycały soczystością zieleni, odmalowany pałac i stajnie lśniły bielą, wyszczotkowane konie połyskiwały w słońcu. Znów czułam się jak w bajce; padrone dwoił się i troił, wszystkiego doglądając osobiście, Ŝaden szczegół nie mógł zostać pominięty. Tak jak dawniej tryskał energią, ale był to juŜ całkiem inny człowiek. Czuło się w nim jakieś okrucieństwo. - Trzeba im przypomnieć, dziecino! - krzyczał do mnie w sypialni. - Trzeba im przypomnieć, co utracili! Znów wzywał mnie do swojego loŜa, ale był zmieniony nie do poznania. Kierowała nim nie radość, lecz siła szukająca ujścia. Gdybyśmy wtedy wszyscy - słuŜba pałacowa, stajenni, ogrodnicy - wiedzieli, co wkrótce się wydarzy, zabilibyśmy go gdzieś w lesie. Ja sama, która zawdzięczałam mu tak wiele, gdyŜ był dla mnie zarówno ojcem jak i kochankiem, wbiłabym mu sztylet w pierś. Wreszcie nadszedł wielki dzień. O świcie statki z Lido di Ostia wpłynęły do PortoVecchio, dokąd po czcigodnych gości wysłano karety, aby przywiozły ich do Villa Matarese. Był piękny dzień; w ogrodach rozbrzmiewała muzyka, stoły uginały się od wykwintnych dań, wina lały się strugami. Najcudowniejsze wina z całej Europy, przez dziesiątki lat przechowywane w pałacowych piwnicach. KaŜdy z czcigodnych gości otrzymał oddzielny apartament z balkonem, z którego roztaczał się wspaniały widok, a takŜe - rzecz nie do pogardzenia - młodą dziewczynę, która miała umilić mu pobyt. NałoŜnice, podobnie jak wina, były najcudowniejsze; jeśli nie w Europie, to przynajmniej w całej południowej Korsyce - wybrano pięć najurodziwszych dziewic z okolicznych wzgórz. Nadszedł wieczór i w wielkiej sali urządzono najznakomitszy bankiet, jaki kiedykolwiek widziała Villa Matarese. Kiedy się zakończył, słuŜba postawiła przed gośćmi butelki najlepszego koniaku, po czym wyniosła się z sali z przykazaniem, Ŝe ma pozostać w kuchni. Muzykom polecono zabrać instrumenty do ogrodu i grać dalej. Nam, dziewczętom, powiedziano, Ŝebyśmy udały się do pokoi na górze i czekały na swoich panów. Byłyśmy wszystkie upojone winem, lecz między nimi a mną istniała znaczna róŜnica. Byłam przecieŜ protetta Guillaume'a de Matarese'a; wiedziałam, Ŝe dzieje się coś doniosłego. Dotyczyło to mojego padrone, mojego kochanka, więc chciałam w tym uczestniczyć. Przez trzy lata uczyłam się pod okiem guwernerów; nie byłam wykształconą kobietą, lecz interesowały mnie inne sprawy niŜ zwierzenia podchmielonych prostaczek ze wzgórz. 204
Odeszłam od nich i ukryłam się za balustradą balkonu, z którego mogłam obserwować wielką salę. Obserwowałam i słuchałam przez wiele godzin; niewiele rozumiałam z tego, co mówił padrone, lecz zdawałam sobie sprawę, Ŝe mówi niezwykle przekonująco, chwilami zniŜając głos niemal do szeptu, chwilami krzycząc jak w gorączce. Mówił o minionych czasach, kiedy ludzie, dzięki pomocy boŜej i własnej przedsiębiorczości, dorabiali się fortun i majątków. Rządzili nimi Ŝelazną ręką i potrafili zabezpieczyć się przed tymi, którzy chcieli ich ograbić, pozbawić owoców ich pracy. Ale lata te dawno minęły; wielkie rody, załoŜone przez wielkich ludzi, których tu obecni są potomkami, zostały okradzione przez złodziei i przekupne rządy będące na ich usługach. Oni, tu zebrani, muszą uciec się do nowych metod, jeśli pragną odzyskać to, co kiedyś stanowiło ich własność. Muszą zacząć zabijać - ostroŜnie, rozwaŜnie, umiejętnie i bez lęku - Ŝeby wbić klin między złodziei i ich skorumpowanych protektorów. Nie, nie zabijać osobiście; do nich będzie naleŜało wybieranie ofiar - najlepiej spośród tych, których sami skorumpowani postanowili zgładzić. Odtąd będą zwać się Radą Matarese'a, a do kręgów rządowych wszystkich państw dotrą wieści, iŜ istnieje grupa anonimowych ludzi, którzy rozumieją konieczność nagłych zmian, konieczność zamachów, i nie lękają się ich wykonywać, a co najwaŜniejsze, gwarantują pełną dyskrecję; Ŝadne ślady nie doprowadzą do osób, które zakontraktują czyjeś usunięcie. Mówił o innych rzeczach, na których się nie znałam; o mordercach szkolonych przed wiekami przez wielkich faraonów i arabskich ksiąŜąt. Mówił, jak moŜna wyszkolić ludzi, aby dokonywali strasznych czynów, nie tylko wbrew sobie, ale nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Innym wystarczy tylko odpowiednia zachęta, gdyŜ marzy im się męczeński laur skrytobójcy. Takie właśnie techniki i metody będzie stosować Rada Matarese'a, ale poniewaŜ wieści o niej zostaną z początku przyjęte z niedowierzaniem, musi najpierw dostarczyć przykładów. W ciągu najbliŜszych lat wybiorą kilka osobistości do zabicia. Wybiorą rozwaŜnie, a same zamachy wykonają tak, aby wszyscy wszystkich zaczęli podejrzewać - trzeba skłócić ze sobą jak najwięcej frakcji politycznych i skorumpowanych rządów. Nastąpi chaos, dojdzie do rozlewu krwi, ale posianie będzie jasne i wyraźne: Rada Matarese'a istnieje. Padrone wręczył kaŜdemu z gości kilka kartek papieru, na których spisał swoje myśli. Z tych kartek rada miała czerpać natchnienie i siłę, lecz pod Ŝadnym warunkiem nikt obcy nie mógł dostać ich w swoje ręce. Stanowiły bowiem Testament Guillaume'a de Matarese'a... a zebrani w wielkiej sali mieli być jego spadkobiercami. - Spadkobiercami? - zapytali. 205
Odnosili się do padrone z szacunkiem, ale nie bardzo wierzyli jego słowom. Mimo pięknej posiadłości, muzyki w ogrodzie, licznej słuŜby i wspanialej uczty, jaką ich podjął, wiedzieli, Ŝe jest zrujnowany - tak samo jak oni. Jedyne, co jeszcze posiadali, to dobrze zaopatrzone piwnice, ziemię i renty dzierŜawne, umoŜliwiające utrzymanie pozorów dawnej świetności. Raz na jakiś czas mogli sobie pozwolić na wystawny bankiet, ale na niewiele więcej. Padrone nie od razu udzielił im wyjaśnień. Najpierw zaŜądał, aby kaŜdy z gości wypowiedział się, czy zgadza się z tym, co usłyszeli, i czy gotów jest zostać consigliere Rady Matarese'a. Odparli, Ŝe tak, gorliwie zapewniając padrone o swojej gotowości do realizowania jego zamysłów; wyrządzono im ogromną krzywdę i pałali chęcią zemsty. Było dla mnie jasne, Ŝe uwaŜali Guillaume'a de Matarese'a niemal za świętego. Wszyscy poparli gospodarza z wyjątkiem jednego człowieka, głęboko religijnego Hiszpana, który zaczął mówić o słowie boŜym i boskich przykazaniach. Zarzucił padrone szaleństwo, twierdząc, Ŝe napawa go wstrętem. - Napawam cię wstrętem, panie? - spytał padrone. - Tak jest, panie - odparł Hiszpan. Wówczas wydarzyła się pierwsza tragedia. Padrone wydobył zza pasa pistolet, wycelował w Hiszpana i strzelił. Reszta gości zerwała się z krzeseł, spoglądając w milczeniu na ciało. - Nie moŜna było pozwolić, aby Ŝyw opuścił tę salę - oznajmił padrone. Goście z powrotem zajęli miejsca, zupełnie jakby nic się nie stało i utkwili oczy w potęŜnym panu, który przed chwilą z zimną krwią zastrzelił jednego z nich; moŜe obawiali się o własne Ŝycie, nie wiem, ale tego nie mogłam wyczytać z ich twarzy. Padrone mówił dalej. - Wszyscy obecni na tej sali są moimi spadkobiercami. Stanowicie Radę Matarese'a; wy i wasi następcy będziecie czynić to, do czego ja juŜ nie jestem zdolny. Jestem stary i niedługo umrę - szybciej, niŜ się spodziewacie. Jeśli zrobicie jak mówię, poróŜnicie korumpujących i skorumpowanych i wywołacie chaos, wasze dziedzictwo wkrótce będzie znacznie większe niŜ to, co wam zostawię w spadku. Odziedziczycie ziemię. Znów będziecie potęŜni - Panie, a co... co ty nam moŜesz pozostawić? - spytał jeden z gości. - Fortunę w Genui i fortunę w Rzymie. W dokumencie, którego kopię kaŜdy z was znajdzie w swoim pokoju, opisałem, w jaki sposób moŜecie korzystać z tych kont. W tym samym dokumencie podane są warunki, które musicie spełnić, Ŝeby podjąć pieniądze. O istnieniu tych kont nikt nie wie; będziecie mieli miliony na rozpoczęcie waszej działalności. 206
Goście byli oszołomieni. Tylko jeden miał pytanie. - Dlaczego powiedziałeś “waszej działalności”, panie? CzyŜ nasza działalność nie będzie takŜe twoją? - Zawsze będzie naszą wspólną, lecz mnie nie będzie pośród was. Dam wam bowiem coś bardziej cennego niŜ złoto Transwalu. Pełną gwarancję, Ŝe wasza toŜsamość na zawsze pozostanie tajemnicą. Nikt na świecie nigdy się nie dowie, Ŝe stawiliście się dzisiaj w Villa Matarese. Nikt nie przekaŜe dalej waszych nazwisk, nie opisze waszych twarzy, waszego wyglądu, waszej mowy. Nikt teŜ nigdy nie usłyszy tych informacji z ust zgrzybiałego, plotącego trzy po trzy starca. Kilku gości zaprotestowało łagodnie, Ŝe to jednak nierealne. Tego dnia w Villa Matarese było wiele słuŜby, do tego jeszcze muzycy, dziewczęta... Padrone podniósł dłoń. Nie drŜała, a w jego oczach płonął dziwny ogień. - WskaŜę wam drogę - rzekł. - Nigdy nie wolno wam cofać się przed przemocą i gwałtem. Musicie uwierzyć, Ŝe są wam tak konieczne do Ŝycia jak powietrze, którym oddychacie. Konieczne do Ŝycia, konieczne do prowadzenia waszego dzieła. Opuścił dłoń, a wtedy spokój i przepych Villa Matarese zakłóciły strzały i krzyki ginących. Zaczęło się od kuchni. Doleciał stamtąd huk wystrzałów, brzęk tłuczonego szkła, stukot przewracanych sprzętów. Po chwili w drzwiach wielkiej sali ukazało się kilku ociekających krwią słuŜących, padli jednak od kul, nim dobiegli do stołu. Kolejne strzały doszły z ogrodu. Najpierw muzyka ucichła i zastąpiły ją glosy błagające o litość; odpowiedziała im palba. Następne, najbardziej przejmujące odgłosy rozległy się na piętrze; piski przeraŜenia, mordowanych wieśniaczek z okolicznych wzgórz. Młode dziewczęta, prawie jeszcze dzieci, które zaledwie przed kilkoma godzinami na rozkaz Guillaume'a de Matarese'a dały się pozbawić dziewictwa obcym męŜczyznom, teraz - równieŜ na rozkaz padrone - ginęły od kul. Przylgnęłam do ściany, ukryta na balkonie, nie wiedząc, co robić; dygotałam z przeraŜenia na całym ciele - wcześniej nawet nie wyobraŜałam sobie, Ŝe moŜna się tak potwornie bać. Strzały umilkły i nastała cisza, jeszcze straszliwsza od poprzedzających ją wrzasków, gdyŜ oznaczała, Ŝe wszyscy ponieśli śmierć. Nagle usłyszałam tupot - biegło trzech lub czterech męŜczyzn; nie widziałam ich, lecz wiedziałam, Ŝe to oni zabijali. Pędzili w dół po schodach; wtem usłyszałam trzask otwieranych drzwi, jednych, drugich, i pomyślałam: “O BoŜe, szukają mnie!” Ale nie. Zbiegli na parter, po czym ich kroki ucichły w oddali; chyba pognali w stronę północnej werandy, ale
207
nie byłam pewna, bo wszystko działo się tak szybko. W wielkiej sali czterej goście siedzieli oniemiali, zupełnie bez ruchu, jakby szok i gorejące oczy padrone przykuły ich do krzeseł. Nagle ponownie rozległy się strzały - to pewnie ostatnie, jakie usłyszę przed własną śmiercią, pomyślałam wtedy. Trzy strzały, tylko trzy, którym towarzyszyły rozdzierające krzyki Zrozumiałam. Czwarty morderca, który otrzymał odrębne rozkazy, zabił pozostałych trzech. Znów zaległa cisza. Wszędzie pachniało śmiercią, śmierć tańczyła po ścianach w migoczącym blasku świec, które płonęły w wielkiej sali. Padrone ponownie przemówił do gości. - To juŜ koniec - rzekł. - A właściwie prawie koniec. Poza jednym człowiekiem, którego więcej nie zobaczycie na oczy, nie Ŝyje nikt. Ten człowiek zawiezie was powozem z zasłoniętymi oknami do Bonifacio, gdzie przyłączycie się do innych przybyszów upijających się w karczmach, a rano wmieszacie się w tłum pasaŜerów odpływających parowcem do Neapolu. Macie kwadrans, Ŝeby spakować rzeczy i wrócić tu na dół. Niestety, słuŜba nie zniesie wam bagaŜy. Jeden z gości odzyskał glos. - A co z tobą, panie? - spytał niemal szeptem. - Zamierzam ofiarować wam moje Ŝycie. Niech to będzie dla was lekcja. Zapamiętajcie mnie! Jestem drogą, po której macie kroczyć, a wy jesteście moimi uczniami! Zniszczcie korumpujących i skorumpowanych! - Krzyczał jak szaleniec, a jego głos niósł się po pałacu pełnym śmierci - Entrare! - ryknął na koniec. Otworzyły się drzwi wiodące z północnej werandy i na salę wszedł mały chłopiec, pasterz ze wzgórz. Trzymał oburącz pistolet; broń była dla niego zbyt cięŜka. Podszedł do padrone. Guillaume de Matarese zwrócił oczy do nieba i krzyknął takim głosem, jakby rzucał wyzwanie Bogu: - Róbcie jak wam przykazałem! Niewinne dziecko da wam przykład! Pasterz podniósł cięŜki pistolet i strzelił prosto w głowę Guillaume’a de Matarese'a. Staruszka umilkła, jej niewidzące oczy zaszły łzami. - Muszę odpocząć - oznajmiła. - Chcemy zadać pani kilka pytań - powiedział cicho Taleniekow, który siedział na krześle sztywno wyprostowany, z napięciem przysłuchując się staruszce. - Chyba to zrozumiałe, madame. - Później - rzekł Scofield.
208
16. Słońce wyłoniło się zza pobliskich szczytów, zalewając swoim blaskiem nieduŜą dolinę i rozpraszając unoszące się nisko nad ziemią opary mgły. Taleniekow znalazł herbatę i za pozwoleniem staruszki zagotował wodę na piecu. Popijając herbatę, Scofield wpatrywał się przez okno w płynący rześko potok. Pragnął jak najszybciej wrócić do przerwanej rozmowy; było zbyt wiele niezgodności między tym, co usłyszeli od niewidomej, a tym, co dotąd uwaŜali za fakty. Ale podstawowe pytanie brzmiało: dlaczego staruszka chciała się z nimi spotkać? Odpowiedź pozwoliłaby im zdecydować, czy historia, którą przed chwilą usłyszeli, jest choć w części prawdziwa. Odwrócił się od okna i spojrzał na kobietę siedzącą w fotelu przy piecu. Taleniekow podał jej filiŜankę herbaty; piła ją delikatnie, małymi łyczkami, jakby wciąŜ pamiętała lekcje udzielone dawno, dawno temu, siedemnastoletniej nałoŜnicy. Rosjanin ukląkł przy psie i zaczął go gładzić po gęstej sierści, przypominając mu, Ŝe są przyjaciółmi. Podniósł wzrok akurat w chwili, kiedy Bray podszedł do staruszki. - Powiedzieliśmy kim jesteśmy, signora - rzekł po włosku Scofield. - A jak się pani nazywa? - Sophia Pastorine. Nazwisko moŜecie odnaleźć w księgach klasztoru w Bonifacio. Bo dlatego pan pyta, nieprawdaŜ? śeby sprawdzić? - Tak - przyznał Scofield. - Jeśli uznamy to za konieczne i będziemy mieli okazję. - Obok mojego nazwiska będzie prawdopodobnie figurowało nazwisko padrone z adnotacją, Ŝe oddano mnie pod jego opiekę. MoŜe jako narzeczoną dla jednego z jego synów? Nie wiem, jak to oficjalnie zapisano. - Więc ta historia jest prawdziwa - powiedział Taleniekow; podniósł się z podłogi i zbliŜył do fotela staruszki. - Nie wspominałaby pani o księgach klasztornych, gdyby nie było w nich potwierdzenia. A gdyby wpisu dokonano niedawno, łatwo byśmy to odkryli. Staruszka uśmiechnęła się, ale w jej uśmiechu było więcej smutku niŜ radości. - Nie znam się na tych sprawach, ale rozumiem, Ŝe macie wątpliwości. - Odstawiła filiŜankę na skraj pieca. - Ja nie mam Ŝadnych. Powiedziałam wam prawdę. - Pytanie, które zadam pani najpierw, jest najwaŜniejsze - oznajmił Bray, siadając na krześle. - Dlaczego postanowiła pani ujawnić nam tę historię? - Bo ktoś musiał ją ujawnić, a nikt poza mną nie mógł tego uczynić. Wszyscy zginęli. - A człowiek, który odwiózł gości do portu? A chłopiec?
209
- Nie byli w wielkiej sali; nie słyszeli tego, co ja. - Czy opowiadała juŜ ją pani komuś? - spytał Taleniekow. - Nie, nigdy - odparła niewidoma. - Dlaczego? - A komu miałam opowiadać? Rzadko tu ktoś zagląda; zresztą ci, którzy przychodzą i zaopatrują mnie w Ŝywność, są mieszkańcami wzgórz. Gdybym im powiedziała co wiem, ściągnęłabym na nich śmierć, bo na pewno powtórzyliby wszystko innym. - A jednak ludzie coś wiedzą - rzekł Taleniekow. - Nie, nikt nie zna prawdy. - Strzegą jakiejś tajemnicy! Chcieli mnie zmusić do wyjazdu, a kiedy im się nie udało, próbowali mnie zabić. - Wnuczka nic mi o tym nie wspomniała - szepnęła staruszka; sprawiała wraŜenie autentycznie zdziwionej. - Nie miała okazji - wtrącił Bray. Staruszka chyba go nawet nie usłyszała; cała jej uwaga skupiona była na Rosjaninie. - Co pan im mówił? - Zadawałem pytania. - Musiał im pan coś powiedzieć. Taleniekow zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć. - Chciałem sprowokować właściciela zajazdu; powiedziałem mu, Ŝe znalazłem to, czego szukałem, i powiadomię naukowców, którzy przyjadą i przeprowadzą dokładne badania. Staruszka skinęła głową. - Kiedy będziecie stąd odchodzić, musicie pójść inną trasą. I radzić sobie bez przewodnika, bo nie puszczę z wami wnuczki mojej córki. Obiecajcie, Ŝe nie weźmiecie jej z sobą. Jeśli was zobaczą, zginiecie. - Wiemy - odparł Bray. - Proszę nam powiedzieć dlaczego. - Guillaume de Matarese zapisał swoją ziemię mieszkańcom wzgórz. Dotychczasowi dzierŜawcy stali się właścicielami tysięcy hektarów pól, pastwisk i lasów. Kiedy sąd w Bonifacio zatwierdził wolę padrone, radości nie było końca. Lecz za otrzymanie spadku drogo zapłacili; gdyby prawda wyszła na jaw, inne sądy mogłyby uniewaŜnić testament. Niewidoma urwała, jakby niepewna, czy mówić dalej, czy za zdradzenie tajemnicy mieszkańców jej takŜe nie przyjdzie drogo zapłacić.
210
- Musi nam pani powiedzieć o co chodzi, signora Pastorine - rzekł Taleniekow, pochylając się do przodu. - Dobrze - zgodziła się cicho. - Nie mam wyjścia... NaleŜało się spieszyć, Ŝeby nagle ktoś nie wszedł do Villa Matarese i nie zobaczył trupów. Goście padrone zgarnęli pospiesznie kartki, które im dał, i udali się na piętro. Pozostałam ukryta na balkonie; ciało i umyśl miałam przepojone bólem i obezwładniającym, mdlącym strachem. Nie wiem, jak długo tak trwałam, ale wkrótce doszły mnie kroki gości zbiegających na dół po schodach. Usłyszałam turkot kół i rŜenie koni; pod drzwi wejściowe zajechał powóz. Po kilku minutach rozległ się trzask bicza i tętent kopyt, który wnet ucichł w oddali. Ruszyłam na czworakach w stronę drzwi balkonowych; nie mogłam zebrać myśli, przed oczami migały mi gwiazdy, głowa tak mi się trzęsła, Ŝe ledwo posuwałam się naprzód. Zaczęłam się podnosić, trzymając się rękami ściany - Ŝałowałam, Ŝe nie ma na niej nic, czego mogłabym się chwycić - kiedy nagle usłyszałam glos. Czym prędzej rzuciłam się z powrotem na ziemię. Był to straszny głos; głos dziecka, ale zimny i władczy. - Attualmente! E presto detto! Mały pasterz stał na północnej werandzie i krzyczał coś. Wszystko, co się dotąd wydarzyło, było szalone, lecz ten jego krzyk sprawił, Ŝe poczułam się tak, jakbym sama teŜ utraciła zmysły. Bo dziecięcy głos był głosem mordercy. Jakoś w końcu wstałam i otworzyłam drzwi. Chciałam zbiec po schodach i uciec jak najdalej, skryć się gdzieś w mroku na polu lub w lesie, ale w tym momencie usłyszałam inne glosy i zauwaŜyłam przez okno sylwetki pędzących męŜczyzn. Pchnęli drzwi i wpadli do środka; w rękach trzymali pochodnie. Nie mogłam zejść na dół, bo by mnie zobaczyli, więc poszłam piętro wyŜej; byłam tak przeraŜona, Ŝe nie zdawałam sobie sprawy, co robię. Wiedziałam tylko, Ŝe muszę uciekać... uciekać. I, jakby kierowała mną jakaś niewidzialna ręka, która chciała, Ŝebym uszła z Ŝyciem, pognałam do szwalni i ujrzałam trupy. LeŜały na podłodze, zalane krwią, z ustami szeroko otwartymi w niemym krzyku, który wciąŜ brzmiał mi w uszach. Ale naprawdę w szwalni panowała idealna cisza; po chwili jednak zmąciły ją głosy biegnących po schodach męŜczyzn. Wiedziałam, Ŝe to juŜ koniec, Ŝe nie zdołam się uratować. Znajdą mnie i zabiją... I wówczas ta sama niewidzialna ręka, która przywiodła mnie do szwalni, zmusiła mnie do czegoś strasznego - przyłączenia się do pomordowanych.
211
Zanurzyłam dłonie w krwi moich sióstr, umazałam nią sobie twarz i odzieŜ, po czym połoŜyłam się wśród trupów - i czekałam. MęŜczyźni weszli do szwalni. Niektórzy przeŜegnali się, inni zaczęli modlić się szeptem, ale Ŝaden się nie zawahał. Mieli zadanie do wykonania. Następne godziny były koszmarem, dziełem szatana. Zniesiono nas, moje siostry i mnie, na dół po marmurowych schodach i ciśnięto przez otwarte drzwi na podjazd, gdzie czekały wozy, w większości juŜ załadowane trupami. Niczym worki śmieci wrzucono nas na jeden z wozów między inne zwłoki. Zapach krwi był tak silny, Ŝe musiałam gryźć wiosną rękę, Ŝeby powstrzymać się od krzyku. Poprzez leŜące na mnie dala słyszałam glosy męŜczyzn. Nie wolno im było niczego zabrać z Villa Matarese; ten, kto by się pokusił, zostałby zabity na miejscu. Pałac miał być spalony ze wszystkim, co się w nim znajdowało. Wozy ruszyły; początkowo toczyły się gładko, ale kiedy wjechaliśmy na pastwisko, woźnice zaczęli bezlitośnie okładać konie. Pędzili na złamanie karku po trawie i kamieniach, jakby bali się, Ŝe za kaŜdą sekundę tej podróŜy przyjdzie im odpokutować w piekle. Miałam trupy pod sobą, trupy nad sobą; modliłam się do Wszechmogącego, aby na mnie teŜ zesłał śmierć. Ale leŜałam cicho jak mysz, bo choć chciałam umrzeć, lękałam się bólu i śmierci. Niewidzialna ręka trzymała mnie za gardło. Bóg jednak zmiłował się nade mną, bo nagle straciłam przytomność. Nie wiem na jak długo, ale musiało to trwać kilka godzin. Kiedy odzyskałam świadomość, wozy stały. Przez szpary między deskami widziałam, Ŝe zapadł juŜ mrok. Na niebie świecił księŜyc. Zorientowałam się, Ŝe jesteśmy gdzieś pośród zalesionych wzgórz, ale krajobraz wyglądał mi obco; musieliśmy się znajdować daleko od Villa Matarese, ale gdzie dokładnie, tego nie wiedziałam ani wtedy, ani nie wiem teraz. Nastąpiła ostatnia część koszmaru. Zwłoki ściągano z wozów i wrzucano do wspólnego grobu; dwóch ludzi brało trupa za ręce i nogi, po czym ciskało jak najdalej. Mnie teŜ rzucono do dołu; upadając, poczułam ból. Zaczęłam gryźć palce, Ŝeby nie oszaleć. Kiedy otworzyłam oczy, natychmiast zebrało mi się na mdłości Wszędzie wokół widziałam martwe, powykrzywiane twarze, nieruchome członki i umazane krwią dala - a przecieŜ ci wszyscy ludzie Ŝyli zaledwie kilka godzin temu! Dół był ogromny; rozległy, głęboki i - na co zwróciłam uwagę, mimo histerii, nad którą ledwo panowałam - o obwodzie koła. Z góry dolatywały głosy grabarzy. Jedni płakali, drudzy prosili Pana o zmiłowanie. Kilku domagało się, Ŝeby dla spokoju ich dusz wezwano księdza, który poświęciłby ziemię i
212
odmówił modlitwę za pomordowanych. Inni się jednak sprzeciwili: przecieŜ oni nie mordowali, a tylko grzebią zwłoki! Pan Bóg zrozumie. - Basta! - zawołali. Sprowadzenie księdza nie wchodziło w grę, tłumaczyli. To cena, jaką trzeba zapłacić za dobro przyszłych pokoleń. Ziemia naleŜała teraz do nich, wzgórza, pola, pastwiska i lasy! Nie mogą się wycofać. Zawarli umowę z padrone, który wyraźnie powiedział starszyźnie: jeśli rząd kiedykolwiek odkryje, Ŝe istniała conspirazione, zabierze wam ziemię. Padrone był mądrym, wykształconym człowiekiem, znał prawo i sądy; oni, prości dzierŜawcy, nie znają się na tych sprawach. Muszą postąpić dokładnie tak, jak mówił padrone, bo inaczej sądy pozbawią ich wszystkiego, co im zapisał. Nie moŜna sprowadzić księdza z Porto-Vecchio, Sainte Lucie czy innego miasta. Nie wolno ryzykować, Ŝe ktokolwiek spoza wzgórz pozna prawdę. Jeśli ktoś się z tym nie zgadza, to jego miejsce jest w dole, razem z trupami; nie moŜna pozwolić, Ŝeby tajemnica się wydala. Ziemia naleŜy do nich! To wystarczyło. Grabarze ucichli, chwycili za łopaty i zaczęli zasypywać dała. Byłam pewna, Ŝe się uduszę, ziemia zatykała mi nozdrza i usta. Ale chyba kaŜdy, komu grozi śmierć, usilnie szuka sposobów, aby się jej wymknąć, sposobów, o których nigdy w Ŝyciu by nie pomyślał. Tak było w moim przypadku. Co jakiś czas grabarze zeskakiwali do okrągłego dołu i ubijali butami ziemię, ale za kaŜdym razem udawało mi się wygrzebać w niej dłonią otwór, przez który mogłam oddychać. Kiedy wreszcie zasypali grób, z powierzchnią łączył mnie długi, wąski kanalik. Na szczęście, przy twarzy zostawiłam sobie trochę wolnej przestrzeni i powietrze, ten cudowny dar boŜy, miało tamtędy dostęp. Niewidzialna ręka znów wskazała mi drogę i tylko dzięki niej przeŜyłam. Minęło chyba wiele godzin, zanim zaczęłam rozgarniać palcami ziemię, Ŝeby wydostać się na powierzchnię... Byłam jak ślepe, bezrozumne zwierzę pragnące jednego... Ŝyć! Kiedy wreszcie moja dłoń przebiła się i poczułam na skórze wilgotne, chłodne powietrze, wybuchnęłam niepohamowanym szlochem, po czym nagle zmartwiałam przeraŜona, Ŝe ktoś usłyszy płacz. Ale Bóg był miłosierny; wszyscy juŜ odjechali. Wyczołgałam się na skraj dołu, wstałam i ruszyłam przed siebie; wyszłam z lasu śmierci na pole i ujrzałam słońce wschodzące w oddali zza gór. śyłam, ale co z tego? Nie mogłam wrócić do wzgórz, które znałam, bo z pewnością by mnie zabito, nie mogłam teŜ udać się gdziekolwiek i próbować wszystkiego od nowa, bo na tej wyspie było to nie do pomyślenia dla młodej, samotnej 213
kobiety. Nie miałam do kogo zwrócić się o pomoc; trzy lata spędziłam jako szczęśliwa niewolnica padrone - poza nim nie znalom nikogo. Wiedziałam jednak, Ŝe nie mogę połoŜyć się na ziemi, na polu zalanym słońcem, które świeci ku chwale Pana, i umrzeć. Słońce mówiło mi, Ŝe mam Ŝyć! Zastanawiałam się, co robić, dokąd pójść. Za wzgórzami, nad brzegiem morza, stały pałace naleŜące do innych padroni, przyjaciół Guillaume'a. Próbowałam sobie wyobrazić, co by było, gdybym zjawiła się u któregoś z nich, błagając go o litość i schronienie. Szybko zrozumiałam, Ŝe to nie ma sensu. Przyjaciele mojego padrone róŜnili się od niego, mieli Ŝony, rodziny, a ja byłam dla nich tylko dziwką z Villa Matarese. Dopóki Ŝył wielki Guillaume, tolerowali moją obecność, a nawet prawili mi komplementy. Ale kiedy on przestał istnieć, przestałam istnieć i ja. W końcu przypomniałam sobie o koniuszym z pewnego majątku w pobliŜu Nonzy. Ilekroć odwiedzaliśmy posiadłość jego pana i jeździłam tam konno, był dla mnie bardzo miły. Często uśmiechał się, pokazał mi, jak naleŜy siedzieć w siodle, bo od razu poznał, Ŝe nie mam tego we krwi. Ze śmiechem przyznałam mu rację. Widziałam, jak mu się świecą oczy, kiedy na mnie patrzy. Przywykłam do poŜądliwych spojrzeń, ale on patrzył inaczej. W jego oczach była łagodność, zrozumienie, moŜe nawet szacunek - podobało mu się nie to, kim jestem, ale to, Ŝe nie udaję, iŜ jestem kimś więcej. Zorientowałam się po słońcu, Ŝe Nonza leŜy po mojej lewej, za górami. Ruszyłam w tamtą stronę, w stronę Nonzy i koniuszego. Został moim męŜem i choć córka, którą urodziłam, była dzieckiem Guillaume'a de Matarese'a, traktował ją jak swoją; przez całe Ŝycie troszczył się o nas i darzył nas miłością. Ale te lata mojego - naszego - Ŝycia was nie interesują; nie mają Ŝadnego związku z historią padrone. Dość Ŝe nie spotkało nas nic złego. Przez długie lata mieszkaliśmy daleko na północy, w Vescovato, z dała od wzgórz i ich mieszkańców; ale nigdy nie odwaŜyliśmy się nikomu ujawnić ich tajemnicy. Zabitym nic nie przywróciłoby Ŝycia, a dwaj najwięksi mordercy - człowiek, który odwoził gości do portu i jego nieletni syn - wyjechali z Korsyki. Powiedziałam wam prawdę, całą prawdę. Jeśli macie wątpliwości, nic na to nie poradzę. Staruszka umilkła. Taleniekow wstał z miejsca i podszedł wolno do pieca, Ŝeby zaparzyć herbaty. - Pero nostro circolo - mruknął, spoglądając na Scofielda. - Minęło siedemdziesiąt lat, a oni wciąŜ gotowi są zabijać, Ŝeby strzec tajemnicy grobu. - Perdon? - spytała staruszka. 214
Nie rozumiała angielskiego, więc Taleniekow powtórzył to samo po włosku. Wówczas skinęła głową. - Tajemnica przekazywana jest z ojca na syna. Odkąd ziemia stała się ich własnością, na świat przyszły dopiero dwa pokolenia. Siedemdziesiąt lat to nie jest duŜo. Ludzie wciąŜ się boją. - Nie ma prawa, na mocy którego moŜna by im odebrać tę ziemię - rzekł Bray. Wątpię, aby kiedykolwiek istniało. NajwyŜej trafiliby do więzienia za zatarcie śladów zbrodni, ale w tamtych czasach komu by się chciało wytaczać im proces? Jedynym przestępstwem, jakiego się dopuścili, było to, Ŝe pogrzebali zwłoki. - Nie tylko. Pogrzebali je w nie poświęconej ziemi, nie wezwali księdza. - To juŜ sprawa innego sądu, nie świeckiego. Nie znam się na tym. Scofield zerknął na Rosjanina, po czym znów utkwił wzrok w niewidzących oczach staruszki. - Dlaczego pani wróciła w te strony? - Bo mogłam. Byłam juŜ stara, kiedy zamieszkałam tu w dolinie. - Nie rozumiem. - Tutejsi ludzie nie znają całej prawdy. Jedni wierzą, Ŝe padrone odesłał mnie z Villa Matarese, zanim rozpoczęła się rzeź, Ŝeby oszczędzić mi Ŝycie. W innych budzę lęk i nienawiść. Ci twierdzą, Ŝe Pan Bóg ocalił mnie, abym swoją obecnością stale przypominała im o ich grzechu, ale odebrał mi wzrok, Ŝebym nikomu nie mogła wskazać grobu w lesie. Tolerują ślepą dziwkę z Villa Matarese, bo boją się zgładzić kogoś, kogo sam Pan Bóg zostawił przy Ŝyciu. - Wcześniej mówiła pani, Ŝe nie wahaliby się pani zabić, gdyby ujawniła całą historię wtrącił stojący przy piecu Taleniekow. - A nawet gdyby tylko domyślali się, Ŝe pani ją zna. A jednak opowiedziała nam pani o tym, co się wydarzyło w Villa Matarese i liczy na to, Ŝe my z kolei opowiemy innym, kiedy opuścimy Korsykę. Dlaczego? - A w pańskim kraju nie wezwał pana do siebie ktoś, kto bardzo chciał panu coś przekazać? Taleniekow otworzył usta, ale staruszka nie dopuściła go do głosu. - Był umierający, prawda, signore? Ja teŜ z kaŜdym oddechem czuję, Ŝe mój koniec jest coraz bliŜszy. Wygląda na to, Ŝe bliskość śmierci skłania tych, którzy wiedzą coś o sprawie Matarese'a do podzielenia się swoją wiedzą z innymi. Nie umiem tego wyjaśnić, ale to było tak, jakbym otrzymała znak. Moja wnuczka wróciła ze wzgórz z wiadomością, Ŝe naukowiec wypytuje ludzi o padrone. To właśnie był mój znak, panowie. Kazałam jej sprowadzić tu tego człowieka. 215
- Czy ona wie to wszystko? - spytał Bray. - Czy kiedykolwiek opowiadała jej pani swoją historię? Bo jeśli tak, mogła powtórzyć ją innym. - Nie mówiłam jej nic! Ludzie na dole znają Antonię, ale jest dla nich obca. Dopadliby ją i zabili. Dlatego musicie mi obiecać, signori, Ŝe nie weźmiecie jej ze sobą jako przewodnika, Ŝe w ogóle nie będziecie mieli z nią więcej do czynienia! - Obiecujemy - rzekł Taleniekow. - PrzecieŜ sami nalegaliśmy, Ŝeby nie była obecna podczas naszej rozmowy. - Co chciała pani osiągnąć przez spotkanie z naukowcem? - spytał Bray. - Chyba to samo, co przyjaciel pańskiego wspólnika, kiedy wezwał go do siebie. Przekonać łudzi, Ŝe jeśli tafla jeziora się mąci, przyczyny trzeba szukać na dnie; moŜe tam właśnie czai się coś, co burzy wodę? - Ma pani na myśli Radę Matarese'a, tak? - powiedział Taleniekow, wpatrując się w niewidzące oczy staruszki. - Tak... - przyznała. - Mówiłam panom, Ŝe słucham programów z Rzymu, Mediolanu, Nicei. Wszędzie się coś dzieje. Spełniają się przepowiednie Guillaume'a. Nie trzeba być wykształconą osobą, Ŝeby to zauwaŜyć. Przez wiele lat słuchałam wiadomości i zastanawiałam się, czy to moŜliwe, Ŝe Rada Matarese'a nadal istnieje. AŜ pewnej nocy, nie tak dawno temu, usłyszałam przez radio głos i miałam wraŜenie, Ŝe czas się cofnął. Znów kuliłam się za balustradą na balkonie, z którego roztaczał się widok na wielką salę, a wystrzały i przeraŜone krzyki mordowanych dzwoniły mi w uszach. Znów tam byłam i zupełnie jakby Pan Bóg nie pozbawił mnie wzroku - znów widziałam straszliwe rzeczy, jakie działy się niŜej. I pamiętałam słowa, jakie tuŜ przed rzezią padły z ust padrone: “Wy i wasi następcy będziecie czynić to, do czego ja juŜ nie jestem zdolny”. - Staruszka zamilkła; oczy miała wilgotne z przejęcia. Po chwili zaczęła mówić dalej, coraz szybciej, jakby gnał ją strach. - I tak się stało! Rada nadal istnieje; nie ta sama co wtedy, ale istnieje! “Wy i wasi następcy...” Teraz zasiadają w niej następcy, spadkobiercy gości Matarese'a, a na jej czele stoi człowiek, którego głos jest okrutniejszy niŜ wiatr... Sophia Pastorine nagle urwała. Zaciskając szczupłe, kruche dłonie na drewnianych poręczach fotela, wstała z miejsca i po omacku znalazła laskę opartą o piec. - Lista! - zawołała. - Muszę ją wam dać, signori! Niemal siedemdziesiąt lat temu wyjęłam ją ze swojej sukni, gdy wyczołgałam się z grobu. Kiedy dokonywano tej potwornej rzezi, cały czas miałam ją przy sobie. Zapisałam nazwiska i tytuły gości, Ŝeby pochwalić się padrone, Ŝe słuchałam jego przemówienia. Byłam przekonana, Ŝe będzie ze mnie dumny.
216
Stukając laską o podłogę, staruszka podeszła do prostej półki wiszącej na ścianę po drugiej stronie izby. Kiedy wyczuła ręką krawędź półki, zaczęła kolejno badać róŜne gliniane naczynia, aŜ wreszcie znalazła to, którego szukała. Zdjęła z niego pokrywkę, wsunęła do środka dłoń i wyciągnęła poplamiony, poŜółkły skrawek papieru. Odwróciła się do męŜczyzn. - Weźcie to. Nazwiska z przeszłości. Lista czcigodnych gości, którzy przybyli potajemnie do Villa Matarese czwartego kwietnia tysiąc dziewięćset jedenastego roku. Jeśli wręczając ją wam popełniam wielki błąd, niech Bóg zmiłuje się nad moją duszą. Scofield i Taleniekow zerwali się na nogi. - Nie popełnia pani Ŝadnego błędu - oznajmił Bray. - Podjęła pani mądrą decyzję - dodał Taleniekow, po czym dotknął jej. ręki. - Mogę...? Oddała mu poŜółkłą kartkę. Rosjanin natychmiast zbliŜył ją do oczu. - To jest klucz do zagadki - powiedział do Scofielda. - Niesamowite! Wręcz nie mieści mi się w głowie! - Co? - spytał Bray. - Dwa nazwiska zaskoczą cię. Chodzi o bardzo znane osoby. Zresztą sam zobacz. Taleniekow podszedł do Braya, trzymając kartkę ostroŜnie w dwóch palcach, Ŝeby jej przypadkiem nie uszkodzić. Bray połoŜył ją sobie na dłoni. - Nie wierzę - rzekł po chwili. - Chętnie dałbym to do analizy, Ŝeby upewnić się, czy nie sporządzono listy przed kilkoma dniami. - Jest autentyczna - oświadczył Rosjanin. - Wiem. Właśnie to mnie najbardziej przeraŜa. - Perdon? - spytała Sophia Pastorine, wciąŜ stojąc przy półce. - Znamy dwa z pięciu nazwisk - odparł jej po włosku Bray. - Noszą je znani... - Ale to nie oni byli w Villa Matarese! Nie oni! - zawołała staruszka, uderzając laską w podłogę. - Oni są tylko spadkobiercami! Kieruje nimi inny! On jest najwaŜniejszy! - O czym pani mówi?! Kto?! Pies zawarczał. Ani Scofield, ani Taleniekow nie przejęli się tym, pewni, Ŝe reaguje w ten sposób na ich podniesione głosy. Uccello wstał z podłogi i zawarczał głośniej. MęŜczyźni, wpatrzeni w staruszkę, nadal nie zwracali na niego uwagi. Ona jednak uniosła dłoń, nakazując im milczenie, po czym powiedziała szybko głosem, w którym nie było juŜ gniewu, lecz strach: - Otwórzcie drzwi i zawołajcie moją wnuczkę. Szybko! - Co się dzieje? - zdziwił się Taleniekow. - Jacyś ludzie idą w tę stronę. Są jeszcze w lesie, ale Uccello ich słyszy. 217
- Daleko są? - spytał Bray, podchodząc prędko do drzwi chaty. - Wkrótce będą w dolinie. Pospieszcie się! Bray otworzył drzwi i zawołał: - Pani Antonio! Proszę tu przyjść, szybko! Z psiego gardła wciąŜ wydobywało się warczenie. Uccello obnaŜył kły, wysunął do przodu łeb i napręŜył się, jakby szykował się do ataku. Nie zamykając drzwi, Bray podszedł do stołu i wziął z niego liść sałaty. Rozerwał liść na dwie części i włoŜył między nie poŜółkły skrawek papieru. - Chowam listę do kieszeni - powiedział do Rosjanina. - Zapamiętałem nazwiska i kraje - rzekł Taleniekow. - Ty zresztą teŜ. Do chaty wbiegła dziewczyna. Była zasapana, kurtkę miała nie dopiętą, a kieszenie wypchane pistoletami, które zabrała męŜczyznom przed wyjściem: w ręce trzymała luparę. - Co się stało? - Pani... babcia mówi, Ŝe nadchodzą jacyś ludzie - wyjaśnił Bray. - Pies ich usłyszał. - Zaraz będą w dolinie - wtrąciła staruszka. - Są juŜ na skraju lasu. - Ale po co mieliby tu przychodzić? - spytała dziewczyna. - Po co? - Widzieli cię, moje dziecko? Widzieli Uccella? - Tak. Ale nie zadawalam Ŝadnych pytań, w niczym im nie przeszkadzałam! Nie mieli powodów sądzić, Ŝe... - Widzieli cię teŜ wczoraj? - przerwała jej Sophia Pastorine. - Tak, kiedy robiłam ci zakupy. - Pewnie zaczęli się zastanawiać, dlaczego dziś wróciłaś, skoro zaledwie wczoraj robiłaś sprawunki. Chwilę pomyśleli i znaleźli odpowiedź. To są ludzie gór, pasterze i myśliwi, którzy po śladach na ziemi poznali, Ŝe przyszłaś sama, a odeszłaś z dwoma męŜczyznami. Ukryjcie się wszyscy troje! Uciekajcie! - Nigdzie nie pójdę, babciu! - zawołała Antonia. - Nie zrobią mi Ŝadnej krzywdy. MoŜe przyszli tu po naszych śladach, ale przecieŜ ja nic nie wiem! Staruszka wyprostowała się. - Macie to, coście chcieli, signori! Uciekajcie, ale zabierzcie ją ze sobą! Szybko! No juŜ! Bray zwrócił się do dziewczyny. - Jesteśmy to winni pani babci - rzekł, wyszarpując Antonii luparę. Dziewczyna próbowała się opierać, ale Taleniekow chwycił ją za nadgarstki, prawą ręką przytrzymał obie jej ręce, lewą zaś wyciągnął jej z kieszeni browninga i grazburię.
218
- Widziała pani, co się działo na dole - powiedział Scofield. - Niech pani lepiej posłucha babci. Pies stanął w drzwiach, szczekając gniewnie. Powiew wiatru przyniósł z oddali głosy; jacyś męŜczyźni wołali coś do siebie. - Ruszajcie! - ponagliła ich Sophia Pastorine. - Idziemy. - Bray pchnął dziewczynę przodem. - Wrócimy, kiedy stąd pójdą. Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy. - Chwileczkę, signori! - zawołała niewidoma. - Właściwie to skończyliśmy. Pamiętajcie jedno: lista nazwisk przyda wam się, ale doprowadzi was tylko do spadkobierców. NajwaŜniejszy jest ten, który mówi głosem okrutniejszym niŜ wiatr. Słyszałam go! Musicie go znaleźć! To ten mały pasterz, który zabił padrone!
219
17. Ruszyli pędem do lasu po przeciwnej stronie doliny niŜ ścieŜka, którą nadchodzili męŜczyźni; połoŜyli się na ziemi i ukryli za skałami. Kiedy biegli przez otwarty teren, liczyli się z tym, Ŝe mogą być zauwaŜeni, ale tak się nie stało. Uwagę nadchodzących męŜczyzn skupił na sobie pies, który ujadając wściekle rzucił się w ich kierunku; pewnie by go zastrzelili, ale zanim zdjęli strzelby z ramion, Antonia gwizdnęła cicho. Pies zawrócił i pomknął na drugi koniec doliny; teraz leŜał w trawie obok dziewczyny, jeszcze bardziej zdyszany od niej. Z lasu naprzeciwko wyłoniło się czterech męŜczyzn - dokładnie tyłu, ilu gości opuściło przed laty Villa Matarese, pomyślał Bray. Gdyby tylko mógł zlikwidować ich spadkobierców z równą łatwością, co tych czterech wieśniaków! Ale nazwiska, które widniały na liście, były dopiero początkiem. NaleŜało znaleźć pasterza, człowieka, “którego głos jest okrutniejszy niŜ wiatr”. Dziecięcy głos, który Sophia Pastorine rozpoznała, mimo Ŝe minęły dziesiątki lat. A przecieŜ mówiący był juŜ starcem! Usłyszałam przez radio glos i miałam wraŜenie, Ŝe czas się cofnął. Co powiedział starzec? Kim był? Prawdziwym spadkobiercą Guillaume'a de Matarese'a... i człowiekiem, którego głos potrafił cofnąć o siedemdziesiąt lat niewidomą kobietę mieszkającą w korsykańskich górach. W jakim mówił języku? Chyba po francusku albo włosku; innych staruszka nie znała. Kiedy wrócą, muszą ją o to spytać, zresztą nie tylko o to. Pozostało sporo spraw do wyjaśnienia. Nie zakończyli jeszcze rozmowy. Bray obserwował czterech Korsykan zbliŜających się do chaty. Rozdzielili się: dwóch obstawiło okna, a dwóch podeszło do drzwi, wszyscy z bronią gotową do strzału. Ci przy drzwiach na moment stanęli, po czym ten z lewej podniósł nogę i z całej siły kopnął drzwi. Drzwi otworzyły się na ościeŜ. Cisza. Po chwili z chaty dały się słyszeć gniewne głosy; męŜczyźni o coś pytali. Następnie zawołali towarzyszy z zewnątrz, którzy obiegli chatę i teŜ weszli do środka. Znów rozległy się gniewne krzyki... a potem nieomylny odgłos ciosu. Antonia poderwała się; na jej twarzy malowała się furia. Taleniekow chwycił dziewczynę za ramię i pociągnął w dół. Wykrzywiła usta, na szyi wystąpiły jej Ŝyły -
220
zamierzała krzyknąć. Scofield nie miał wyboru; czym prędzej zakrył dłonią otwarte usta i wbił palce w jej policzki. Zamiast krzyku, z ust dziewczyny wydobył się urywany charkot. - Cicho! - szepnął Bray. - Jeśli panią usłyszą, zaczną męczyć babcię, Ŝeby ściągnąć panią do chaty! - I wtedy obie na tym ucierpicie - dodał Wasilij. - Będą ją bili, Ŝeby krzyczała jak najgłośniej, a potem kiedy pani przybiegnie, wezmą się za panią. Antonia zamrugała oczami i skinęła głową. Scofield zwolnił uścisk, ale nie odsunął ręki. - Uderzyli ją! - szepnęła dziewczyna przez jego palce. - Uderzyli niewidomą staruszkę! - Boją się, boją się bardziej niŜ pani sobie wyobraŜa - powiedział Taleniekow. - Jeśli utracą ziemię, nie będą mieli nic. Dziewczyna odciągnęła rękę Braya. - Jaką ziemię? O co chodzi? - zapytała. - Chwileczkę! - powiedział ostro Bray. - Coś jest nie w porządku! Za długo siedzą w chacie! - MoŜe coś znaleźli?! -zaniepokoił się Rosjanin. - Albo coś im powiedziała. Cholera, nie powinna! - Co myślisz? - Oświadczyła nam, Ŝe skończyliśmy rozmowę. Tak nie jest! Ale ona uwaŜa, Ŝe nie ma juŜ nic do dodania. Zobaczą na podłodze ślady naszych butów; szliśmy przez błoto, musieliśmy nanieść ziemi. Staruszka nie będzie mogła zaprzeczyć, Ŝe byliśmy u niej. Ma wyostrzony słuch i wie, w którą stronę uciekliśmy. WskaŜe im zły kierunek. - I bardzo dobrze - stwierdził Rosjanin. - Nie! Oni ją zabiją! Taleniekow spojrzał szybko na chałupę. - Masz rację! - zawołał. - Jeśli jej uwierzą, a powinni, nie zostawią jej przy Ŝyciu. Powie im, Ŝe zna ich tajemnicę, choćby po to, by przekonać ich, Ŝe mówi prawdę. Zdecydowała się oddać Ŝycie, bylebyśmy mogli dopaść pasterza. Jej Ŝycie za jego! - Ale wciąŜ wiemy za mało! Szybko, ruszamy! Scofield zerwał się na równe nogi, wyciągając zza pasa pistolet. Pies zawarczał. Dziewczyna teŜ chciała wstać, ale Taleniekow ponownie przygniótł ją do ziemi. Było juŜ jednak za późno; w chałupie rozległy się kolejno trzy wystrzały. Antonia wrzasnęła; Bray doskoczył do niej, objął ją ramieniem i przycisnął do siebie. 221
- Cicho, cicho! - szepnął, nagle zobaczył, Ŝe Rosjanin wyciąga z kieszeni nóŜ. - Nie! Ja się tym zajmę! - zawołał. Taleniekow schował nóŜ i ukląkł, spoglądając w stronę samotnej chałupy w dolinie poniŜej. - Wybiegli - oznajmił. - Miałeś rację; pędzą na południowy stok. - Zabijcie ich! - zawołała zdławionym głosem dziewczyna; Bray znów trzymał rękę na jej ustach. - Co nam to da? - spytał Taleniekow. - Staruszka zrobiła to, co chciała, to co uwaŜała za stosowne. Kiedy wstali, Ŝeby ruszyć w drogę, pies zbiegł ze zbocza i znikł w chacie. Nawoływania Antonii nie odniosły skutku; ze środka doleciało skomlenie, ale pies nie pokazał się. - śegnaj, Uccello! - powiedziała szlochając dziewczyna. - Wrócę, po ciebie! Bóg mi świadkiem, Ŝe wrócę! Skierowali się na północny zachód, Ŝeby obejść wzgórza w pobliŜu Porto-Vecchio, a potem skręcili na południe w stronę Sainte Lucie. Zanim doszli do miasteczka, zboczyli z trasy i odnaleźli strumień, nad którym Bray zakopał worek z ubraniem i teczką. Idąc brzegiem na południe, dotarli wreszcie do pochyłych sosen. Przez cały czas posuwali się bardzo ostroŜnie: tam, gdzie to moŜliwe, wędrowali lasem, a na otwartych przestrzeniach rozdzielali się i maszerowali osobno, Ŝeby mniej zwracać na siebie uwagę. Scofield wyciągnął spod gałęzi łopatkę i odkopał worek, po czym zawrócili w stronę Sainte Lucie, znów idąc wzdłuŜ strumienia. Starali się nie rozmawiać, Ŝeby nie tracić czasu i nie zmniejszać tempa, bo chcieli jak najprędzej oddalić się od wzgórz. Spoglądając na maszerującą przodem dziewczynę, Bray pomyślał, Ŝe długie okresy milczenia, kiedy muszą wędrować gęsiego, mają jedną praktyczną korzyść. Antonia była oszołomiona i łzy co rusz napływały jej do oczu, ale posłusznie wykonywała wszystkie polecenia. Ciągły ruch sprawiał, Ŝe nie mogła po prostu pogrąŜyć się w rozpaczy; Ŝeby móc w miarę normalnie funkcjonować, musiała pogodzić się ze. śmiercią prababki. śadne słowa pocieszenia od obcych nie przyniosłyby jej ulgi; dziewczyna sama musiała przezwycięŜyć ból. Scofield podejrzewał, Ŝe choć umiała posługiwać się luparą, nie była dzieckiem przemocy. Po pierwsze, w ogóle nie była dzieckiem: kiedy ją ujrzał w świetle dziennym, zorientował się, Ŝe pewnie skończyła juŜ trzydziestkę. Poza tym, jeśli nawet była radykalną komunistką i rewolucjonistką, jej wiedza ograniczała się wyłącznie do teorii. Nie sądził, Ŝeby potrafiła sobie radzić, gdyby przyszło do walk na barykadach. 222
- Mamy tak uciekać?! - zawołała nagle. - Róbcie co chcecie, ale ja wracam do PortoVecchio! Nie spocznę, dopóki ci łajdacy nie zawisną na szubienicy! - Jest wiele spraw, o jakich pani nie wie - oświadczył Taleniekow. - Zabili ją! Nic więcej mnie nie obchodzi! - To nie takie proste - rzekł Bray. - Widzi pani, ona właściwie zabiła się sama. - Bzdura! PrzecieŜ ją zastrzelili! - Specjalnie ich do tego sprowokowała. - Bray ujął dziewczynę za rękę. - Proszę zrozumieć. Nie moŜemy pozwolić pani tam wrócić; pani babcia teŜ by tego nie chciała. Im szybciej to, co się stało w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, ulegnie zapomnieniu, tym lepiej. Wprawiliśmy mieszkańców wzgórz w popłoch: będą nas szukać, ale jeśli przez kilka tygodni nie wydarzy się tu nic złego, ludzie uspokoją się. Nie przestaną się bać, ale będą siedzieć cicho. Nie mają wyboru. Pani babka zdawała sobie z tego sprawę, liczyła na to. - Ale dlaczego? - Bo my musimy zająć się czym innym - oznajmił Rosjanin. - O tym teŜ wiedziała. Dlatego wysłała panią po mnie. - O co chodzi? - zapytała Antonia i na moment zadumała się. - Zanim wybiegliśmy z chałupy, mówiła o jakiejś liście nazwisk, o pasterzu, który... - Niech pani nigdy o tym nikomu nie wspomina, w przeciwnym razie śmierć staruszki pójdzie na marne - przerwał jej Taleniekow. - Nie pozwolimy, Ŝeby pani nam cokolwiek zepsuła. Słysząc nutę groźby, w głosie Rosjanina, Scofield o mało nie sięgnął po pistolet, nagle bowiem stanął mu w pamięci Berlin i wydarzenia sprzed dziesięciu lat. Taleniekow najwyraźniej podjął juŜ decyzję: jeśli będzie miał choć cień wątpliwości co do dziewczyny, zabije ją. - Spokojnie, nic nam nie zepsuje - zwrócił się stanowczym tonem do Rosjanina, choć sam nie wiedział, co go skłoniło, Ŝeby ręczyć za Antonię. - Idziemy, nie traćmy czasu. Po drodze zatrzymamy się w Murato. Muszę porozmawiać z jednym facetem. A potem, jeśli dotrzemy bez przeszkód do Bastii, wiem jak się wydostaniemy z wyspy. - Wydostaniemy, signore? PrzecieŜ nie moŜecie ciągnąć mnie z sobą... - Dość! - uciął krótko Bray. - Powinna być pani wdzięczna, Ŝe chcemy ją ze sobą zabrać. - Właśnie - dodał Taleniekow, po czym powiedział do Scofielda:
223
- Słuchaj, musimy pogadać. UwaŜam, Ŝe tym razem teŜ powinniśmy podróŜować osobno, podzielić się pracą i oddzielnie prowadzić poszukiwania. Trzeba ustalić kiedy i w jaki sposób będziemy się kontaktować. Omówienie wszystkiego zajmie nam trochę czasu. - Zaczynaj. Czasu wystarczy. Do Bastii mamy sto pięćdziesiąt kilometrów. Kiedy Scofield schylił się, Ŝeby podnieść teczkę, dziewczyna gniewnie wyszarpnęła rękę z jego dłoni i odeszła kilka kroków. Rosjanin wziął z ziemi worek i zniŜył głos: - Proponuję rozmowę bez świadków, Beowulf. Ta dziewczyna to tylko zbędny cięŜar. - Myślałem, Ŝe jesteś bystrzejszy, Taleniekow. - Odebrał mu worek. - Nie przyszło ci do głowy, Ŝe moŜe się nam przydać? Antonia mieszkała kiedyś w Vescovato nad rzeką Goło, mniej więcej trzydzieści kilometrów na południe od Bastii. Dzięki temu znała okolicę i wybrała taką trasę, Ŝe nikogo nie spotkali po drodze. To, Ŝe sama decydowała którędy iść, było waŜne: przynajmniej przez jakiś czas nie myślała o tym, Ŝe musi słuchać cudzych poleceń i wbrew swojej woli towarzyszyć dwóm obcym męŜczyznom. Powiodła ich mało uczęszczanymi, piaszczystymi drogami i szlakami górskimi, które poznała w dzieciństwie i latach młodzieńczych. - Zakonnice przyprowadziły nas tu na majówkę. - Zatrzymała się, spoglądając w dół na strumień spiętrzony niewielką tamą. - Piekłyśmy nad ogniskiem kiełbaski i na zmianę chodziłyśmy do lasu na papierosa. Ruszyli dalej. - Na tym wzgórzu zawsze rano było bardzo wietrznie - oznajmiła w innym miejscu. Mój ojciec robił wspaniałe latawce i zabierał nas tu prawie w kaŜdą niedzielę rano. Po mszy, oczywiście. - Nas? - zdziwił się Bray. - Ma pani rodzeństwo? - Tak, brataj siostrę. Oboje są starsi ode mnie. WciąŜ mieszkają w Vescovato, pozakładali rodziny. Widujemy się rzadko; niewiele mamy wspólnych tematów. - Nie poszli na studia? - spytał Taleniekow. - SkądŜe! Marnować tyle lat na naukę? To dobrzy ludzie, ale dosyć prości. Gdybyśmy jednak potrzebowali pomocy, na pewno nam nie odmówią. - Lepiej o nią nie prosić - rzekł Rosjanin. - I do nich nie zaglądać. - PrzecieŜ to moja rodzina, signore! Dlaczego mam jej nie odwiedzić? - Tak będzie lepiej. - To Ŝadna odpowiedź! W Porto-Vecchio nie daliście mi iść na policję i domagać się sprawiedliwości... nie moŜecie mi wciąŜ rozkazywać!
224
Rosjanin popatrzył na Scofielda; jego spojrzenie mówiło wszystko. Za chwilę wyciągnie broń, pomyślał Bray; nie wiedział, jak na to zareaguje. Ale Taleniekow nie sięgnął po pistolet i nagle Scofield zrozumiał coś, z czego wcześniej nie zdawał sobie sprawy. Wasilij Taleniekow wcale nie chciał zabić dziewczyny; jako zawodowiec uwaŜał, Ŝe to najrozsądniejsze wyjście, ale jako człowiek szczerze pragnął znaleźć jakiś powód, aby móc ją zostawić przy Ŝyciu. Szukał w Scofieldzie wsparcia. Skoro Scofield twierdził, Ŝe dziewczyna moŜe im się przydać, niech mu wyjaśni, w jaki sposób. Ale tego Bray jeszcze nie wiedział. Spokojnie - rzekł Bray do Antonii. - Wcale nie chcemy pani rozkazywać, a jeśli to robimy, to tylko ze względu na pani bezpieczeństwo. Proszę mi wierzyć. Nie wolno pani naraŜać siebie i innych! - Nie, wy po prostu chcecie, Ŝebym milczała, Ŝebym nikomu nie mówiła o tym, Ŝe zamordowano niewidomą staruszkę! - Bo tylko wtedy ma pani szansę przeŜyć. Pani babka to rozumiała. - Ona nie Ŝyje! - Czy pani teŜ chce zginąć? - spytał spokojnie Scofield. - Jeśli mieszkańcy wzgórz panią znajdą, zginie pani na pewno. Jeśli dowiedzą się, Ŝe rozmawiała pani z kimkolwiek, nabiją równieŜ tamtą osobę. Nie pojmuje pani? - Więc co mam robić?! - To samo co my. Zniknąć. Wyjechać z Korsyki. Dziewczyna zamierzała się sprzeciwić, ale Scofield nie dopuścił jej do głosu. - A przede wszystkim, musi nam pani zaufać. Koniecznie. Pani babcia miała do nas zaufanie. Dała się zabić po to, Ŝeby zmylić pogoń, byśmy mogli oddalić się bezpiecznie. Chciała, Ŝebyśmy znaleźli ludzi, którzy zamieszani są w straszne rzeczy, dotyczące nie tylko Korsyki. - Nie rozmawia pan z dzieckiem. Co za “straszne rzeczy”? Bray spojrzał na Taleniekowa i zobaczył na jego twarzy wyraz dezaprobaty; skinął głową, dając mu znać, Ŝe rozumie, ale sam ma inne zdanie. - Są ludzie - nie wiemy dokładnie ilu - których jedynym celem w Ŝyciu jest szerzenie nieufności i podejrzeń przez dokonywanie zamachów na wybrane ofiary. Poprzez serię mordów politycznych dąŜą do skłócenia wszystkich ze wszystkimi: partii, rządów, narodów. Scofield urwał i przyjrzał się Antonii; słuchała go w skupieniu. - Twierdzi pani, Ŝe jest komunistką, aktywistką partyjną. Świetnie, znakomicie. Mój wspólnik teŜ jest komunistą. Szkolił się w Moskwie. Ja jestem Amerykaninem szkolonym w Waszyngtonie. Przez wiele lat walczyliśmy ze sobą, byliśmy najzagorzalszymi wrogami. Szczegóły nie są waŜne, ale fakt, 225
Ŝe teraz współpracujemy, chyba coś znaczy. Ludzie, których szukamy są tak niebezpieczni, Ŝe jakiekolwiek konflikty między nami i naszymi rządami stały się nieistotne. Bo jeśli tych ludzi nie powstrzymamy, te konflikty przeistoczą się w coś, czego nie chce Ŝadna ze stron i co moŜe doprowadzić do zagłady świata. - Dziękuję, Ŝe mi pan to powiedział - rzekła Antonia w zamyśleniu, po czym nagle zmarszczyła brwi: - Ale skąd moja babcia wiedziałaby o takich sprawach? - Była obecna, kiedy się wszystko zaczęło - odparł zgodnie z prawdą Bray. Siedemdziesiąt lat temu w Villa Matarese. - “Dziwka z Villa Matarese...” - szepnęła dziewczyna. - Więc to ma związek z padrone? - Tak. Był bogatym, wpływowym człowiekiem, który naraził się angielskim i francuskim przedsiębiorstwom i spółkom. Stawał im na drodze, konkurował z nimi, często z powodzeniem, więc zdecydowały się go zniszczyć. Przy pomocy rządów swoich krajów doprowadziły go do ruiny. Jego synów zabito. Wówczas Matarese oszalał. Obmyślił długoterminowy plan zemsty i korzystając z resztek fortuny, zaczął go wprowadzać w czyn. Zaprosił do siebie ludzi, których majątki zostały zniszczone w podobny sposób i utworzył z nich Radę Matarese'a. Przez wiele lat zajmowali się dokonywaniem zamachów, ale potem wszelki słuch o nich zaginął; sądzono, Ŝe powymierali. Teraz jednak wrócili, bardziej niebezpieczni niŜ kiedykolwiek. - Scofield urwał; powiedział wystarczająco duŜo. - Więcej nie mogę pani zdradzić; mam nadzieję, Ŝe pani to zrozumie. Chce pani, Ŝeby ludzie, którzy zabili pani babcię, ponieśli zasłuŜoną karę. MoŜe kiedyś dosięgnie ich sprawiedliwość, ale proszę mi wierzyć, nie oni są istotni. Przez chwilę Antonia milczała, nie odrywając od Braya swoich piwnych, inteligentnych oczu. - Wyraził się pan bardzo jasno, signore Scofield. Skoro oni nie są istotni, to ja teŜ nie jestem, prawda? Taki był mniej więcej sens pana słów? - Mniej więcej. - A radziecki towarzysz - dodała, spoglądając na Taleniekowa - najchętniej w ogóle pozbyłby się mojej nieistotnej osoby, prawda? - NajwaŜniejszy jest cel, do którego się zmierza - odparł spokojnie Taleniekow. Przeszkody, jakie pojawiają się na drodze, trzeba eliminować. - Niestety, tak to wygląda - potwierdził Bray. - To co, mam ruszyć w stronę lasu i czekać aŜ strzał w plecy zakończy moje Ŝycie? - To zaleŜy od pani - stwierdził Taleniekow. 226
- Ode mnie? Czy jeśli dam wam słowo, Ŝe nikomu nic nie powiem, uwierzy mi pan? - Nie - przyznał Rosjanin. - Nie uwierzę. Bray, trzymając rękę zaledwie kilka centymetrów od wsuniętego za pasek browninga, wpatrywał się z napięciem w twarz Taleniekowa. Rosjanin do czegoś dąŜył, testował dziewczynę. - Więc jaki mam wybór? - spytała Antonia. - Pozwolić Amerykanom albo Rosjanom zamknąć mnie, dopóki nie znajdziecie ludzi, których szukacie? - Niestety, to nie wchodzi w grę - oświadczył Taleniekow. - Działamy bez upowaŜnienia i bez zgody naszych rządów. Jeśli mam być szczery, szukają nas równie intensywnie co my tamtych. Wiadomość ta całkiem oszołomiła dziewczynę; Antonia zatoczyła się, jakby ją ktoś uderzył. - Polują na was? - zapytała. Taleniekow skinął głową. - Teraz rozumiem. Nie moŜecie uwierzyć mi na słowo i nie moŜecie mnie zamknąć. Jestem dla was większym zagroŜeniem, niŜ myślałam. Więc nie ma Ŝadnego wyjścia! - MoŜe jednak jest - oznajmił Rosjanin. - Mój współpracownik wcześniej o tym wspominał. - To znaczy? - Musi nam pani zaufać. Pomóc nam dotrzeć do Bastii, ale przede wszystkim nam ufać. MoŜe coś z tego będzie. - Taleniekow spojrzał na Scofielda i powiedział jedno słowo: Łączność. - Zobaczymy - odparł Bray, cofając rękę od paska. Wyglądało na to, Ŝe obydwaj mieli wobec Antonii podobne plany. Współpracownik Departamentu Stanu zamieszkały w Murato nie ucieszył się na widok Braya. Nie chciał mieć kłopotów. Był właścicielem kilku kutrów rybackich wypływających na połowy z Bastii i sporządzał dla Amerykanów sprawozdania o ruchach radzieckich statków na Morzu Liguryjskim. Waszyngton dobrze mu płacił. Ale Waszyngton wysłał teŜ zakodowane depesze do wszystkich swoich współpracowników, Ŝe Brandon Alan Scofield, były agent OPKON-u, dopuścił się zdrady. Co do postępowania w sytuacji, gdyby go ujrzano, instrukcje były jasne: naleŜało pojmać Scofielda, a gdyby pojmanie nie wchodziło w rachubę, zlikwidować. Silvio Montefiori przez moment wahał się, czy warto zastosować się do instrukcji. Był jednak realistą, toteŜ szybko odrzucił ten pomysł, choć kusiła go nagroda, jaką na pewno by 227
otrzymał. Scofield zaszantaŜował go, Ŝe jeśli Silvio nie wykona jego poleceń, Rosjanie dowiedzą się, Ŝe Korsykanin pracuje dla wywiadu amerykańskiego. Jeśli jednak Silvio zrobi to, o co Bray go prosi, otrzyma dziesięć tysięcy dolarów. Tak więc jeszcze raz sprawdzało się powiedzenie, Ŝe nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, albowiem suma dziesięciu tysięcy dolarów - nawet przy obecnym, niekorzystnym kursie wymiany - była niewątpliwie wyŜsza od nagrody, jaką wypłaciłby Departament Stanu za zabicie Scofielda. A co więcej, Silvio nie zginie przy próbie zlikwidowania Scofielda i będzie mógł cieszyć się pieniędzmi. Korsykanin otworzył drzwi, wszedł do wielkiego, mrocznego magazynu i zgodnie z wcześniej otrzymanym poleceniem, stanął przy ścianie. Nie widział Scofielda, było zresztą na to zbyt ciemno, ale wiedział, Ŝe jest gdzieś w pobliŜu; wyłoni się dopiero wtedy, gdy otrzyma sygnały od swoich ptaków - które niewątpliwie obserwowały teren - Ŝe wszystko jest w porządku. Silvio wyciągnął z kieszeni koszuli wymiętą cygaretkę, a z kieszeni spodni pudełko zapałek. Wyjął jedną, potarł o draskę i zbliŜył do cygaretki; w nikłym blasku płomyka spostrzegł z niezadowoleniem, Ŝe ręka mu drŜy. - Spociłeś się, Montefiori. - Głos dochodził z mroku po lewej. - W świetle zapałki widać, Ŝe pot spływa ci po twarzy. Kiedy widzieliśmy się zeszłym razem, teŜ byłeś spocony. Przywiozłem ci wtedy trochę gotówki i zadałem parę pytań. - Brandon! - zawołał radośnie Silvio, ale głos drŜał mu ze zdenerwowania. - Mój stary przyjacielu! Jak to milo znów cię widzieć... choć prawdę mówiąc, wcale cię nie widzę. Wysoki Amerykanin wyłonił się z głębokiego cienia. W bladym świetle sączącym się przez niewielkie okno Montefiori zobaczył, Ŝe wbrew temu, czego się spodziewał, Scofield nie miał w ręce broni. Ale teŜ Scofield nigdy nie zachowywał się tak, jak się spodziewano. - Jak się masz, Silvio? - spytał zdrajca. - Świetnie, mój przyjacielu! - odparł Korsykanin. Na wszelki wypadek wolał nie podawać Amerykaninowi ręki, Ŝeby ten nie zrozumiał opacznie jego gestu. - Wszystko załatwione. Zapłaciłem załodze dziesięć razy tyle co normalnie, sam ryzykuję Ŝyciem, ale czego się nie robi dla przyjaciela, dla człowieka, którego darzę najwyŜszym szacunkiem. Ty i provocateur musicie tylko stawić się na końcu siódmej kei w Bastii o pierwszej w nocy. Zanim nastanie świt, mój najlepszy trawler dowiezie was do Livorno. - Czy to jego zwykła trasa? - Nie, skądŜe! Zwykle dokuje w Piombino. Ale chętnie z własnej kieszeni pokryję koszty dodatkowego paliwa; czego się nie robi dla przyjaciół. 228
- To bardzo ładnie z twojej strony. - JakŜeby inaczej? Zawsze płaciłeś mi szczodrze. - JakŜeby inaczej? Zawsze dostarczałeś dobrych informacji. - Scofield sięgnął do kieszeni i wyjął gruby rulon banknotów. - Niestety, zaszły pewne zmiany. Po pierwsze będą potrzebne dwa kutry: jeden wyruszy z Bastii na południe, drugi na północ, trzymając się nie dalej niŜ pół mili od brzegu. Do kaŜdego dobije motorówka, która następnie zostanie zatopiona. Na jednej przypłynę ja, na drugiej Rosjanin; zaraz ci wyjaśnię, jakie znaki damy szyprom. Kiedy znajdziemy się juŜ na pokładzie, oba kutry skierują się na otwarte wody; dopiero wówczas powiemy, dokąd chcemy płynąć. W ten sposób nikt nie będzie wiedział z góry, gdzie zamierzamy zejść na ląd. - Po cóŜ tyle komplikacji, przyjacielu? Masz moje słowo, Ŝe są całkiem zbędne! - Cenię sobie twoje słowo, Silvio, i zawsze będę je cenił; zrób jednak, jak mówię. - Dobrze, oczywiście - powiedział Korsykanin, przełykając ślinę. - Ale zdajesz sobie sprawę, Ŝe to ogromnie zwiększy wszystkie koszty. - Więc chyba muszę je pokryć, prawda? - Cieszę się, Ŝe to rozumiesz. - AleŜ tak, Silvio. - Amerykanin zdjął z rulonu kilka banknotów o bardzo wysokich nominałach. - Po pierwsze, obiecuję, Ŝe nigdy nikomu nie ujawnię twojej działalności na rzecz Waszyngtonu; juŜ to, samo w sobie, jest duŜą zapłatą, bo zapewne wysoko cenisz swoje Ŝycie. I jeszcze masz tutaj pięć tysięcy dolarów. Wręczył Korsykaninowi banknoty. - AleŜ drogi przyjacielu, przecieŜ obiecałeś dziesięć tysięcy! Wpędziłem się juŜ w bardzo znaczne koszty! Dosłownie z kaŜdego poru na ciele Korsykanina trysnęły nowe strugi potu. Mało Ŝe ryzykował popsucie dobrych stosunków z Waszyngtonem, to jeszcze ta świnia Scofield, ten podły zdrajca, chciał go wykiwać z połowy forsy! - Pozwól mi skończyć, Silvio. Nie denerwuj się. Powiedziałem, Ŝe dam dziesięć tysięcy i zamierzam dotrzymać słowa. Więc naleŜy ci się jeszcze pięć oraz coś na pokrycie dodatkowych kosztów, prawda? - No właśnie - rzekł Korsykanin. - Dwa kutry zamiast jednego, to cholernie podwyŜsza koszty! - Zwłaszcza przy obecnych cenach - dodał Bray. - Powiedzmy... Dorzucę piętnaście procent ustalonej kwoty, co ty na to? - Z kim innym mógłbym się targować, ale nie z tobą, przyjacielu. 229
- Więc tysiąc pięćset na dodatkowe koszty i pięć, które ci jestem winien, czyli w sumie masz u mnie sześć i pół tysiąca dolarów. - Nie wiem, czy cię dobrze zrozumiałem. Ale chyba zamierzasz mi zapłacić dopiero w przyszłości, a ja muszę na bieŜąco pokryć wszystkie wydatki. Nikt nic nie zrobi bez zapłaty. - Nie przesadzaj, przyjacielu. Ktoś, kto cieszy się tak świetną opinią jak ty, na pewno moŜe uregulować naleŜności z kilkudniowym opóźnieniem. - Z kilkudniowym opóźnieniem, Brandon? Co to właściwie znaczy? Za kilka dni moŜesz być w Singapurze lub w Moskwie. Nie moŜesz podać mi bardziej konkretnego terminu? - Mogę. Forsa będzie ukryta na jednym z twoich trawlerów, jeszcze nie wiem na którym. Pod pokładem, przy przedniej grodzi, na prawo od środkowego wspornika, wsunięta w wydrąŜony kawałek drewna pomalowany dla niepoznaki i umocowany do pierwszego wręgu. Znajdziesz ją bez trudu. - Matko Boska, przecieŜ kaŜdy moŜe ją znaleźć! - Dlaczego? Jeśli się nie wygadasz, nikt jej nie będzie szukał. - To zbyt ryzykowne! Dla takiej forsy kaŜdy z rybaków gotów byłby zarŜnąć rodzoną matkę, i to na oczach księdza! Opamiętaj się, przyjacielu! - Nic się nie martw, Silvio. Po prostu staw się w porcie, kiedy wrócą twoje kutry. Jeśli kawałka drewna nie będzie na miejscu, zainteresuj się rybakiem z urwaną ręką. On będzie miał twój szmal. - ZałoŜysz ładunek? - spytał z niedowierzaniem Montefiori; koszulę miał juŜ doszczętnie przepoconą. - Właśnie. Z boku tego kawałka drewna będzie sterczeć śruba. Wystarczy ją wykręcić, Ŝeby rozbroić ładunek. Robiłeś to juŜ nieraz. - Zlecę to mojemu bratu... - powiedział przygnębionym tonem Korsykanin. Ten wszawy Scofield zachowywał się tak, jakby czytał w jego myślach. Skoro pieniądze będą na jednym z kutrów, wysadzenie obu w powietrze nie wchodziło w grę; Departament Stanu mógłby nie chcieć pokryć wszystkich kosztów. A zanim kutry wrócą z powrotem do Bastii, ten łajdak Scofield moŜe Ŝeglować juŜ sobie w najlepsze po Wołdze. Albo po Nilu. - Na pewno nie zmienisz zdania, przyjacielu? Nie zapłacisz z góry? - spytał na wszelki wypadek.
230
- Niestety, nie mogę. Ale pamiętaj, będę trzymał język za zębami; nikomu nie powiem, jak bardzo Waszyngton ceni sobie twoje usługi. I nie martw się, forsa będzie tam, gdzie mówię. Zresztą, moŜe się jeszcze spotkamy. W niezbyt odległej przyszłości. - Nie spieszno mi do tego, Brandon. I błagam, nie mów mi nic o swoich planach. I tak głowa mi puchnie. Jakie znaki dacie szyprom? - Najprostsze. Dwa błyski, przerwa, dwa błyski, i tak dalej, aŜ się zatrzymają. - Dwa błyski, przerwa... Czyli Ŝe uszkodzona motorówka wzywa pomocy. Nikt nie moŜe mieć mi za złe, Ŝe na morzu zdarzają się awarie. Ciao, przyjacielu. Montefiori otarł chustką spocony kark i ruszył po betonowej podłodze, kierując się w stronę drzwi. - Silvio? Korsykanin zatrzymał się. - Co? - Zmień koszulę. Obserwowali ją uwaŜnie przez prawie dwa dni, świadomi, Ŝe wkrótce muszą podjąć decyzję. Albo zostanie ich łączniczką, albo zginie. Inna moŜliwość po prostu nie istniała; w obecnej sytuacji nie mogli umieścić dziewczyny w pilnie strzeŜonym więzieniu czy w specjalnym odosobnionym ośrodku jednej z agencji wywiadowczych. Albo będzie ich łączniczką, albo konieczność pchnie ich do kroku, którego obaj woleli uniknąć. Potrzebowali zaufanej osoby, która słuŜyłaby im za łącznika. Nie mogli kontaktować się ze sobą bezpośrednio; to było zbyt niebezpieczne. Musieli mieć kogoś trzeciego, kto tkwiłby w jednym miejscu, dobrze utajony, znał podstawowe szyfry, jakich by uŜywali, umiał dochować tajemnicy i przekazywał dokładnie wszystkie wiadomości. Czy Antonia nadawała się do tej roli? A jeśli tak, czy nie odstraszy jej ryzyko związane z pracą dla nich? Obserwowali ją więc tak pilnie, jak wojskowi lustrują teren, na którym lada moment mają się rozpocząć działania wojenne. Z tego, co widzieli, potrafiła szybko podejmować decyzje i nie wpadała w popłoch. Umiała zachować czujność, wiedziała, co znaczy zagroŜenie. JednakŜe wciąŜ stanowiła dla nich zagadkę; nie mogli jej do końca rozszyfrować. Była spięta, małomówna, jej oczy co rusz biegały nerwowo na wszystkie strony, jakby spodziewała się, Ŝe ktoś zdzieli ją batem po plecach, albo Ŝe z cienia wysunie się nagle ręka, która chwyci ją za gardło. A przecieŜ nikt nie miał bata i nie było cienia, bo większość czasu wędrowali w słońcu. Antonia zachowywała się chwilami tak dziwnie, Ŝe dwaj zawodowcy nabrali przekonania, Ŝe coś przed nimi ukrywa. Jeśli nawet mieli rację, nie zamierzała im wyjawić 231
swojej tajemnicy. Podczas postojów na ogół się nie odzywała; strzegła - uporczywie strzegła swojej prywatności, a na ich pytania udzielała wymijających odpowiedzi. JednakŜe sumiennie wypełniała wszystkie polecenia. Doprowadziła ich do Bastii bez Ŝadnych przygód po drodze; wiedziała nawet, gdzie najlepiej wsiąść w zdezelowany autobus, który woził do portu robotników mieszkających pod miastem. Taleniekow i Antonia usiedli z przodu, natomiast Scofield zajął miejsce na samym końcu, Ŝeby obserwować pozostałych pasaŜerów. Kiedy wysiedli i ruszyli przed siebie zatłoczoną ulicą, Bray cały czas szedł z tylu, wpatrując się w twarze przechodniów, sprawdzając, czy na wszystkich maluje się tylko obojętność. Gdyby nagle czyjaś twarz zesztywniała, gdyby ktoś spojrzał z napięciem na męŜczyznę w średnim wieku i ciemnowłosą kobietę idących trzydzieści kroków przed Brayem, natychmiast by to zauwaŜył. Ale na razie wszystkie twarze były obojętne. Wcześniej powiedział dziewczynie, Ŝeby zaprowadziła ich do pewnej nędznej speluny, unikanej przez większość Corsi; bywały w niej tylko najgorsze portowe męty, z których Ŝaden nie śmiał zaczepiać innych z obawy o własne Ŝycie. Kiedy znaleźli się w środku, Taleniekow i Bray usiedli przy stoliku w rogu, a Antonia przy stoliku trzy metry dalej. Wolne krzesło oparła o krawędź stołu, co oznaczało, Ŝe miejsce jest zajęte. ChociaŜ pijacy woleli nie zaczepiać innych pijaków w lokalu, nie mieli oczywiście takich oporów wobec samotnej dziewczyny. Pobyt w knajpie był kolejną próbą; Bray i Taleniekow musieli wiedzieć, czy Antonia umie sobie radzić w podobnych sytuacjach. - Jak myślisz? - spytał Taleniekow. - Nie jestem pewien - odparł Bray. - Jest jakaś nieuchwytna. Nie czuję jej do końca. - MoŜe za bardzo się starasz. Ostatecznie, zabito jej babkę, był to dla niej silny wstrząs emocjonalny, więc trudno oczekiwać, Ŝeby zachowywała się zupełnie normalnie. Moim zdaniem, nadaje się. Zresztą, łatwo będzie to sprawdzić; wystarczy umówić się z góry na jakiś tekst i przekonać się, czy wszystko dokładnie przekazała. Szczerze mówiąc, nie mamy nikogo innego. Znasz kogoś u was w agencji, komu mógłbyś w pełni zaufać? Bo ja u siebie nie. To samo dotyczy ludzi z zewnątrz, z którymi wcześniej współpracowaliśmy. Zaczną interesować się naszymi działaniami, a poza tym na pewno nie zechcą przeciwstawiać się Waszyngtonowi i Moskwie. - Właśnie ten wstrząs emocjonalny najbardziej mnie niepokoi - powiedział Bray. - Ale to nie śmierć babki go spowodowała, lecz coś, co wydarzyło się dawniej. Kiedy spytałeś ją, dlaczego opuściła Bolonię i przyjechała na Korsykę, powiedziała, Ŝe pragnęła wypocząć. Po czym? 232
- Mogła mieć dziesiątki powodów. We Włoszech szaleje bezrobocie. MoŜe straciła pracę? MoŜe przeŜyła nieszczęśliwy romans, moŜe dowiedziała się, Ŝe kochanek ją zdradza? Tak czy siak, nie ma to Ŝadnego związku z tym, co miałaby robić dla nas. - Nie, chodzi o coś zupełnie innego. Ale pomijając tę sprawę, czy mamy jakiekolwiek podstawy, Ŝeby jej ufać? A jeśli nawet postanowimy zaryzykować, to czy ona się zgodzi? - Wie, Ŝe chcemy dopaść ludzi odpowiedzialnych za śmierć jej babki - rzekł Rosjanin. - MoŜe to ją przekona. Scofield skinął głową. - MoŜe. Ale czy wierzy nam, Ŝe istnieje związek między śmiercią staruszki a naszym zadaniem? - Chyba tak. Słyszała ostatnie słowa babki; sama je powtórzyła. - Wtedy była w szoku, w rozpaczy. Teraz moŜe mieć wątpliwości. - Więc przekonaj ją. - Ja? - Jasne. Bardziej ufa tobie niŜ “radzieckiemu towarzyszowi”. Scofield podniósł kieliszek. - Zamierzałeś ją zabić? - spytał. - Nie. Podjęcie tej decyzji naleŜało i nadal naleŜy do ciebie. Nie czułem się najlepiej, widząc, Ŝe trzymasz rękę tuŜ przy broni. - Ja równieŜ - przyznał Bray. Odstawił kieliszek i spojrzał na dziewczynę. Wspomnienia z Berlina - z czego Taleniekow doskonale zdawał sobie sprawę - wciąŜ go nawiedzały, ale tym razem Bray nie miał Ŝadnych zwidów jak wtedy przy ognisku w jaskini, kiedy Antonia zdjęła czapkę i jej włosy rozsypały się na ramiona. Teraz, w lokalu, nie widział Ŝadnego podobieństwa między nią i Katrine. Gdyby zaszła potrzeba, umiałby ją zabić. - W takim razie pojedzie ze mną - powiedział do Rosjanina. - Zorientuję się co i jak w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Najpierw porozumiemy się bezpośrednio, a potem dwa razy przez nią, umówiwszy się z góry co do treści; zobaczymy, czy moŜna na niej polegać... Jeśli, oczywiście, zgodzi się na współpracę. - A jeśli się nie zgodzi? - Powiedziałeś, Ŝe decyzja naleŜy do mnie - odparł krótko. Następnie wyjął z kieszeni marynarki liść sałaty. PoŜółkły skrawek papieru był nieuszkodzony; litery pisma były moŜe lekko rozmazane, ale nadal czytelne. Taleniekow zaczął recytować nazwiska, nie spoglądając na papier. 233
- “Hrabia Alberto Scozzi, Rzym. Sir John Waverly, Londyn. KsiąŜę Andriej Woroszyn, Petersburg, Rosja.” Obecnie Petersburg nazywa się, oczywiście, Leningradem. “Senor Manuel Ortiz Ortega, Madryt. Joshua Appleton, stan Massachusetts, Ameryka.” Hiszpan zginął z ręki padrone w Villa Matarese, nie został członkiem rady. Pozostali czterej teŜ nie Ŝyją od lat, ale dwóch z ich potomków to znane osobistości. David Waverly i Joshua Appleton IV. Minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii i senator z Massachusetts. UwaŜam, Ŝe powinniśmy się z nimi spotkać, powiedzieć im, co o nich wiemy, i zobaczyć jak zareagują. - Nie zgadzam się - rzekł Bray, zerkając na pokryty dziecinnym pismem skrawek. - Te dwa nazwiska przynajmniej nam coś mówią, nie wiemy natomiast nic o pozostałych. Kim są spadkobiercy Scozziego i Woroszyna? Gdzie mieszkają? Mogą nas czekać róŜne niespodzianki, dlatego najlepiej zebrać z góry jak najwięcej informacji. Rada Matarese'a nie ogranicza się do Waverly'ego i Appletona, zresztą ci dwaj mogą nie mieć z nią nic wspólnego. - Dlaczego tak myślisz? - Z tego, co o nich wiem, nic nie wskazuje na najmniejsze powiązania ze skrytobójczą organizacją. Waverly ma w Ŝyciorysie wspaniałą kartę: jako młody komandos brał udział w drugiej wojnie światowej, dostał wiele odznaczeń. Potem, przez lata pracy na kolejnych szczeblach w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, zawsze opowiadał się za kompromisem, nigdy nie chciał konfrontacji. Filozofia matarezowców po prostu do niego nie pasuje. Do Appletona teŜ nie. Jest to członek jednego z najmoŜniejszych bostońskich rodów, który zerwał ze swoją kastą; przez trzy kadencje w senacie dal się poznać jako reformator dąŜący do poprawy sytuacji robotników i inteligencji. Rycerz w lśniącej zbroi cieszący się tak znaczną popularnością, Ŝe większość Amerykanów uwaŜa, iŜ w przyszłym roku wjedzie na swoim rumaku do Białego Domu. - Czy moŜe być lepsze miejsce dla consigliere matarezowców? - Sądząc po jego dotychczasowych działaniach, zupełnie nie pasuje do tej roli. Myślę, Ŝe to naprawdę z gruntu uczciwy gość. - MoŜe po prostu umie się kamuflować. I Waverly równieŜ. Ale masz rację; oni nam nie uciekną. Trzeba zacząć od Leningradu i Rzymu, zobaczyć, co uda nam się wygrzebać. - “Wy i wasi następcy będziecie czynić to, do czego ja juŜ nie jestem zdolny...” Słowa Matarese'a sprzed siedemdziesięciu łat. Zastanawiam się, czy nasze zadanie nie okaŜe się znacznie trudniejsze...
234
- Myślisz, Ŝe mówiąc “następcy” niekoniecznie miał na myśli potomków? - spytał Taleniekow. - śe członkowie rady mogą być wybierani? - Właśnie. - Niewykluczone, ale pamiętaj, Ŝe goście Matarese'a pochodzili z niegdyś zamoŜnych i potęŜnych rodów. Rody Waverlych i Appletonów nadal są potęŜne i bogate. W takich rodzinach liczy się tradycja, więzy krwi. Zresztą musimy zacząć od potomków, innych nazwisk nie znamy. Padrone obiecał swoim gościom, Ŝe odziedziczą ziemię. Staruszka twierdziła, Ŝe na tym miała polegać jego zemsta. Scofield skinął głową. - Wiem. Powiedziała teŜ. Ŝe oni są tylko spadkobiercami, Ŝe najwaŜniejszy jest ktoś inny... i Ŝe właśnie jego musimy znaleźć. - “NajwaŜniejszy jest ten, który mówi głosem okrutniejszym niŜ wiatr” - zacytował z pamięci słowa staruszki Rosjanin. - “Słyszałam go”. - Mały pasterz. - Bray spojrzał na poŜółkły skrawek. - Kim on moŜe być, po tylu latach? Jak się nazywa? - Trzeba zacząć od potomków - powtórzył Rosjanin. - Jeśli uda nam się go znaleźć, to tylko poprzez nich. - Dasz radę wrócić do Rosji? Pojechać do Leningradu? - Bez trudu. Przez Helsinki. Będzie to dla mnie ciekawe przeŜycie. Trzy lata studiowałem w Leningradzie. Właśnie tam skaptowano mnie do wywiadu. - Wątpię, Ŝeby powitano cię z otwartymi ramionami. - Scofield z powrotem nakrył skrawek papieru liściem sałaty i schował do kieszeni, po czym wyjął notatnik. - W Helsinkach zatrzymaj się w hotelu “Tavastian” i czekaj na wiadomość. Powiem ci, do kogo masz się udać. Pod jakim nazwiskiem będziesz podróŜował? - Piotr Rydukow - odparł bez wahania Taleniekow. - Kto to taki? - Skrzypek z Sewastopolskiej Orkiestry Symfonicznej. Muszę tylko znów przerobić nieco papiery. - Mam nadzieję, Ŝe nikt nie kaŜe ci grać. - Atak artretyzmu sprawił, Ŝe chwilowo jestem niedysponowany. - No dobra, ustalmy szyfry, jakimi będziemy się posługiwać - powiedział Bray, zerkając w stronę Antonii. Paliła papierosa i rozmawiała z młodym Ŝołnierzem, który podszedł do jej stolika. Radziła sobie całkiem nieźle; roześmiała się grzecznie, choć chłodno, dając impertynentowi znać, Ŝe jest granica, której nie zamierza przekroczyć. W jej zachowaniu i postawie była 235
elegancja całkiem nie pasująca do wnętrza obskurnej portowej knajpy, ale jakŜe miła dla oka. Przynajmniej dla mojego oka, przemknęło Scofieldowi przez myśl, ale szybko zajął swój umysł czymś innym. - Co z nią zrobisz? - spytał Taleniekow, obserwując Amerykanina. - Będę wiedział za czterdzieści osiem godzin - odparł Scofield.
236
18. Trawler zbliŜał się do włoskiego wybrzeŜa. Morze było burzliwe, zimowe prądy nieprzyjazne, a silniki statku słabe, tak więc podróŜ z Bastii trwała blisko siedemnaście godzin. Załoga czekała na zapadnięcie mroku, Ŝeby spuścić łódź ratunkową i wysadzić Scofielda i Antonię na brzeg. Oprócz tego, Ŝe musiał dotrzeć do Włoch, aby rozpocząć poszukiwania rodziny hrabiego Alberto Scozzi, uciąŜliwa, powolna podróŜ morska miała dla Braya jeszcze jeden cel. PoniewaŜ płynęli razem, chciał wykorzystać czas, Ŝeby dowiedzieć się jak najwięcej o Antonii Gravet - bo okazało się, dość nieoczekiwanie, Ŝe tak brzmi jej nazwisko; ojciec dziewczyny był bowiem Francuzem, sierŜantem w pułku artylerii, który stacjonował na Korsyce podczas drugiej wojny światowej. - Więc, jak pan widzi, nauka francuskiego wiele mnie nie kosztowała - powiedziała z leciutkim uśmiechem Antonia. - Wystarczyło tylko zdenerwować papę, bo nigdy do końca nie opanował cismontańskiego dialektu, którym posługiwała się mama. Jeśli pominąć chwile, kiedy wracała myślami do wydarzeń w Porto-Vecchio, Antonia zmieniła się radykalnie. W jej piwnych oczach co rusz pojawiały się wesołe iskierki i często wybuchała zaraźliwym, szalonym śmiechem; Bray odniósł wraŜenie, Ŝe w ten sposób odreagowuje tragedię, jaka wydarzyła się w górach. Patrząc na siedzącą obok dziewczynę w spodniach barwy khaki i podartej wojskowej kurtce, nie mógł wręcz uwierzyć, Ŝe jest to ta sama osoba, która jeszcze niedawno była tak ponura i zamknięta w sobie i tak fachowo obchodząca się z luparą. PoniewaŜ dopiero za kilka minut miano spuścić na wodę łódź, zapytał ją o to - nie o zmianę w zachowaniu, ale o umiejętność posługiwania się bronią. - Jak większość ludzi - odparła - przeszłam przez taką fazę w Ŝyciu, kiedy wydawało mi się, Ŝe drastyczne zmiany społeczne są moŜliwe tylko w wyniku drastycznych działań. Szaleńcy z Brigate Rosse potrafili zawładnąć moją wyobraźnią. - NaleŜała pani do Czerwonych Brygad? Wielki BoŜe! Skinęła głową. - Spędziłam kilka tygodni w obozie Brigatisti w Medicina, gdzie uczyłam się strzelać, wspinać po ścianach i ukrywać kontrabandę; nie Ŝebym którąkolwiek z tych rzeczy wykonywała bardzo dobrze. Pewnego dnia zginął podczas ćwiczeń młody student, właściwie jeszcze dzieciak. Prowadzący obóz powiedzieli, Ŝe Ŝołnierz musi się liczyć ze śmiercią i przeszli nad tym do porządku dziennego. Ale przecieŜ ani on, ani oni, nie byli Ŝołnierzami, a
237
tylko bandą nieczułych drągali uzbrojonych w karabiny, pistolety i noŜe. Ten chłopak umierał w moich ramionach, krew lała mu się z rany... Patrzył na mnie zdziwiony i przeraŜony. Prawie się nie znaliśmy, ale jego śmierć wstrząsnęła mną. Zdałam sobie sprawę, Ŝe karabiny, noŜe i pałki do niczego nas nie doprowadzą; tej nocy uciekłam z powrotem do Bolonii. - A dlaczego nie próbowała pani uciec od nas? - spytał Bray. Antonia zawahała się, a potem rzekła: - Ze strachu, jak pan się pewnie domyśla. Pan i Rosjanin nie jesteście jak inni ludzie. Zachowujecie się bardzo kulturalnie, ale wasze ruchy są bardzo szybkie. Jedno nie idzie na ogół w parze z drugim; kulturalni ludzi nie są szybcy w ruchach. Odnoszę wraŜenie, Ŝe jesteście tacy, jacy chcieliby być ci szaleńcy z Brigate Rosse. Boję się was. - I dlatego pani nie uciekła? - Rosjanin tylko czekał na okazję. Obserwował mnie uwaŜnie i zabiłby bez wahania, gdyby uznał, Ŝe planuję wam zwiać. - Tak naprawdę to nie chciał pani zabić i wcale by tego nie uczynił. Ale chciał, Ŝeby pani myślała inaczej. - Nie rozumiem. - NiewaŜne. W kaŜdym razie nic pani nie groziło z jego strony. - Czy równieŜ nie grozi mi z pana? Czy uwierzy mi pan na słowo, Ŝe nikomu nic nie powiem i pozwoli mi odejść? - Dokąd? - Wrócę do Bolonii. Zawsze znajdę tam pracę. - Jaką? - Nic wielkiego. Uniwersytet zatrudnia mnie do wyszukiwania róŜnych nudnych danych, które wykorzystują nudni professori, pisząc nie mniej nudne artykuły i ksiąŜki. - Zbiera pani materiały naukowe? - Bray uśmiechnął się, zadowolony. - To praca wymagająca sumienności. - Nie bardzo. Prawidłowe przepisywanie danych nie jest Ŝadną sztuką. Pozwoli mi pan wrócić do Bolonii? - Więc nie pracuje pani na etacie? - Nie, i to mi bardziej odpowiada - oznajmiła Antonia. - Pracuję kiedy chcę, sama rozporządzam swoim czasem. - A więc jest pani po prostu jednoosobową firmą - powiedział z rozbawieniem Scofield. - Na tym polega istota kapitalizmu. Prawda? - Jest pan denerwujący! WciąŜ zadaje pan pytania, ale nie odpowiada na moje! 238
- Przepraszam. Skrzywienie zawodowe. O co pani pytała? - Czy pozwoli mi pan odejść? Czy uwierzy mi na słowo? Czy raczej mam czekać na okazję i kiedy spuści mnie pan z oka, rzucić się do ucieczki? - Nie radziłbym - rzekł uprzejmym tonem Scofield. - Jest pani bardzo szczerą osobą. To rzadkość. Przed chwilą przyznała pani, Ŝe nie uciekła tylko dlatego, bo się nas bała, a nie poniewaŜ nam ufa. Doprowadziła nas pani do Bastii. Niech pani będzie ze mną szczera jeszcze jeden raz. Czy po tym, co pani słyszała i co widziała w Porto-Vecchio, na pewno dotrzymałaby słowa? Mniej więcej w połowie długości kutra czterech marynarzy zaczęło spuszczać na wodę łódź ratunkową. Patrząc na nich, Antonia powiedziała: - To nie fair. Wie pan, co widziałam, wie pan, co wiem. Kiedy pomyślę o tym, co się stało, mam po prostu ochotę rozpłakać się jak... - Urwała, po czym obróciła głowę w stronę Braya i dodała znuŜonym głosem: - Czy dotrzymałabym słowa? Sama nie wiem. Więc co? Który z was pociągnie za spust? Pan czy Rosjanin? - MoŜe zaproponuję pani pracę. - Nie chcę pracować dla pana. - Zobaczymy - oświadczył Bray. - Signore, presto, presto! La scialuppa! Łódź juŜ kołysała się na wodzie. Scofield podniósł z pokładu worek, wstał i wyciągnął rękę do Antonii Gravet. - Idziemy - rzekł. - Z innymi ludźmi łatwiej się dogaduję. To była prawda. Wiedział, Ŝe w razie konieczności będzie umiał zabić dziewczynę. Ale wolałby tego uniknąć. BoŜe, gdzie to nowe Ŝycie, które Beowulf Agate miał rozpocząć? Obecnego Ŝycia miał juŜ serdecznie dość. Wsiedli do taksówki w Fiumicino. W pierwszej chwili kierowca nie miał ochoty wieźć ich aŜ do Rzymu, ale na widok banknotów w dłoni Scofielda błyskawicznie zmienił zdanie. Choć stanęli po drodze na szybki posiłek, przed ósmą dotarli do centrum miasta. Na ulicach pełno było przechodniów, otwarte sklepy kusiły klientów. - Niech pan się zatrzyma! - zawołał Bray do kierowcy, wskazując mu puste miejsce przed sklepem odzieŜowym. - I proszę zaczekać. Pani takŜe. Postaram się wybrać coś, co będzie pasowało. - Otworzył drzwiczki. - Co chce pan zrobić? - Dokonać przeobraŜenia - odpowiedział po angielsku Scofield. 239
- PrzecieŜ nie moŜe pani wejść w tym stroju do eleganckiego sklepu. Wrócił po kilku minutach z pudłem, w którym znajdowały się dŜinsy, biała bluzka i sweter. - Proszę się przebrać - polecił. - Tu? Chyba pan oszalał! - Pochwalam pani wstydliwość, ale nie ma wyjścia. Musimy się spieszyć, bo za godzinę zamykają sklepy. Ja mam ubranie na zmianę, a pani nie. - Zwrócił się do kierowcy, który z najwyŜszym zainteresowaniem wpatrywał się w lusterko, i powiedział do niego po włosku: - Nie wiedziałem, Ŝe rozumie pan angielski. Proszę ruszać i jechać przed siebie. Potem wydam panu dalsze instrukcje. Scofield otworzył worek i wyciągnął z niego tweedową marynarkę. Antonia zaczęła się przebierać, co chwila zerkając na siedzącego obok męŜczyznę. Kiedy ściągała wojskowe spodnie i wkładała dŜinsy, jej długie nogi zalśniły w blasku latarni ulicznej. Bray trzymał twarz zwróconą w stronę okna, lecz to, co ujrzał kątem oka, sprawiło, Ŝe coś w nim drgnęło. Od bardzo dawna nie spał z Ŝadną kobietą; wiedział jednak, Ŝe tej mieć nie moŜe. Było bowiem wielce prawdopodobne, Ŝe będzie musiał ją zabić. Antonia włoŜyła bluzkę, potem wciągnęła przez głowę sweter; jego luźny krój nie tyle ukrył, co wręcz podkreślił wypukłość jej piersi. Pilnując się, Ŝeby patrzeć jej w oczy, Scofield powiedział: - O, znacznie lepiej. No to pierwszy etap juŜ za nami. - Jest pan niezwykle szczodry, ale, prawdę mówiąc, mam trochę inny gust. - MoŜe pani wyrzucić te ciuchy za godzinę. Aha, gdyby ktoś pytał, to przyjechaliśmy z Ladispoli, dokąd dopłynęliśmy na wyczarterowanej łodzi. - Ponownie zwrócił się do kierowcy. - Proszę jechać na Via de Condotti. Tam panu zapłacę i moŜe pan wracać do domu. Ekskluzywny sklep na Via de Condotti przeznaczony był wyłącznie dla bardzo zasobnych klientek. Antonia Gravet nigdy dotąd nie robiła w takim zakupów. To było jasne; jasne dla Braya, ale wątpił czy ktokolwiek inny to zauwaŜył, gdyŜ dziewczyna zachowywała się z ogładą i taktem. Choć wspaniałe suknie i stroje musiały robić na niej wraŜenie, oglądała je z podziwu godną powściągliwością. Bila od niej ta sama elegancja, na którą zwrócił uwagę w portowej knajpie w Bastii. - Podoba się panu? - zapytała, wyłaniając się z przebieralni ubrana w dyskretną sukienkę z ciemnego jedwabiu, biały kapelusz z szerokim rondem i białe pantofelki na wysokich obcasach. - Bardzo - odparł Scofield, mając na myśli strój, dziewczynę i wszystko razem. 240
- Czuję się, jakbym zdradzała tu wszystkie swoje ideały - powiedziała szeptem. - Za cenę kaŜdej z tych sukienek dziesięć rodzin mogłoby Ŝywić się przez miesiąc. Chodźmy gdzieś indziej! - Szkoda czasu. Niech pani bierze ten komplet, jakiś płaszcz i cokolwiek, co moŜe się pani jeszcze przydać. - Pan naprawdę jest szalony. - Spieszy mi się. Z budki na Via Sistina zadzwonił do pensione na Piazza Navona, gdzie często zatrzymywał się, kiedy był w Rzymie. Właściciele pensjonatu niewiele wiedzieli o Scofieldzie - w ogóle nie wtykali nosa w sprawy swoich przelotnych gości - poza tym, Ŝe ilekroć u nich mieszkał, zawsze zostawiał sute napiwki. Powiedzieli mu, Ŝe moŜe przyjeŜdŜać natychmiast. Jak zwykle, na Piazza Navona roiło się od tłumów; dlatego właśnie lokalizacja pensjonatu była idealna dla kogoś pracującego w tym zawodzie, co Bray. Rzeźby Berniniego i liczne fontanny przyciągały turystów oraz mieszkańców miasta, a kawiarniane stoliki na świeŜym powietrzu stanowiły ulubione miejsce spotkań, zarówno umówionych jak i przypadkowych. Scofield teŜ się tu chętnie umawiał, bo stolik na zaludnionym placu był znakomitym punktem obserwacyjnym, jeśli chciało się sprawdzić, czy ktoś przyprowadza za sobą ogon. Tym razem nie musiał się martwić o tego rodzaju sprawy. NajwaŜniejsze było dobrze się wyspać, odświeŜyć umysł. Nazajutrz musiał podjąć istotną decyzję dotyczącą kobiety, którą prowadził pod ramię przez plac w stronę drzwi starego budynku. Pokój, który im przydzielono, miał wysoki sufit i wspaniałe, wielkie okna wychodzące na plac trzy piętra niŜej. Bray przesunął kanapę, zastawiając nią drzwi, po czym wskazał Antonii łóŜko na drugim końcu pokoju. - Nie wyspaliśmy się na tym cholernym kutrze. ŁóŜko jest do pani dyspozycji. Antonia otworzyła jedno z pudel ze sklepu na Via de Condotti i wyjęła jedwabną sukienkę. - Dlaczego wydał pan na mnie tyle pieniędzy? - Jutro musimy zajrzeć w parę miejsc, gdzie nie wypada być byle jak ubranym. - Ojej! To na pewno potwornie drogie lokale! - Bywają droŜsze. Chcę się spotkać z pewnymi ludźmi i zaleŜy mi na pani towarzystwie. - Bardzo panu dziękuję. Nigdy nie miałam tak pięknej sukienki. 241
- Proszę bardzo. - Bray podszedł do łóŜka, ściągnął z niego narzutę i wrócił z nią na kanapę. - Dlaczego wyjechała pani z Bolonii na Korsykę? - Znów pytania - westchnęła dziewczyna. - Jestem ciekaw, to wszystko. - Mówiłam panu. Chciałam odpocząć. Czy to nie dostateczny powód? - Mało przekonujący. - Innej odpowiedzi panu nie udzielę - oznajmiła, spoglądając na sukienkę, którą wciąŜ trzymała w dłoniach. Scofield przykrył kanapę narzutą. - Dlaczego wybrała pani Korsykę? - zapytał. - Widział pan dolinę. Cicha, spokojna, daleko od ludzi. Idealne miejsce, Ŝeby przemyśleć sobie róŜne sprawy. - Idealne równieŜ, Ŝeby się ukryć. - Czy dlatego się pani tam zaszyła? śeby się przed kimś lub przed czymś schować? - Dlaczego pan o to pyta? - Muszę wiedzieć. Ukrywała się pani? - Pan tego nie zrozumie. - Postaram się. - Dość! - Antonia wyciągnęła w jego stronę sukienkę. - Niech pan zabiera swoje ciuchy! Niech pan robi ze mną, co chce! Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Po prostu chcę mieć święty spokój! Bray podszedł do niej. Po raz pierwszy zobaczył w jej oczach strach. - Lepiej będzie, jeśli powie mi pani prawdę. To, co pani mówiła o powrocie do Bolonii... to wszystko kłamstwo. Nie wróciłaby tam pani, nawet gdybym puścił panią wolno. Dlaczego? Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa; jej piwne oczy zaszkliły się od łez. Wreszcie odwróciła się i podeszła do okna z widokiem na Piazza Navona. - Dobrze, powiem panu - rzekła. - Właściwie to juŜ wszystko jedno. OtóŜ myli się pan; mogę wrócić do Bolonii. Nawet czekają tam na mnie. Jeśli się nie zjawię, prędzej czy później zaczną mnie szukać. I znajdą. - Kto? - Grupa Brigate Rosse. Mówiłam panu na kutrze, Ŝe uciekłam z obozu w Medicina. Było to ponad rok temu. Przez ten rok moje Ŝycie było jednym wielkim kłamstwem; o większe aŜ trudno. Znaleźli mnie i postawili przed swoim sądem, zwanym Czerwonym Sądem Sprawiedliwości Rewolucyjnej. Jak powszechnie wiadomo, wyroki śmierci, które tam 242
zapadają, to nie czcze pogróŜki; egzekucje przeprowadzane są z całą bezwzględnością. Nie przeszłam pełnej indoktrynacji, lecz wiedziałam, gdzie jest obóz, a ponadto byłam świadkiem śmierci tego studenta. Moja największa wina polegała jednak na tym, Ŝe uciekłam. Nie mogli mi ufać. Ich zadanie, szerzenie rewolucji, było waŜniejsze niŜ Ŝycie takiej marnej jednostki jak ja. Swoją ucieczką udowodniłam, Ŝe nie będą mieli ze mnie poŜytku. Byłam zdrajczynią. Wiedziałam, co mi grozi, wiedziałam, Ŝe walczę o Ŝycie. Wyznałam im, Ŝe byłam kochanką tego studenta, tłumaczyłam, Ŝe moja tchórzliwa, niegodna reakcja wynikała z szoku. Przypomniałam im, Ŝe nie tylko nie poleciałam na policję, ale nawet nie wspomniałam nikomu o tym, co się stało. Byłam tak samo oddana sprawie rewolucji jak członkowie sądu, a nawet bardziej od większości z nich, bo pochodziłam z ubogiej, proletariackiej rodziny. Mówiłam niezwykle przekonująco, ale poza tym coś jeszcze przemawiało na moją korzyść. śeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, jak zorganizowane są te grupy. Ich jądrem jest kilku silnych facetów, z których dwóch lub trzech wiecznie rywalizuje o przewodnictwo, tak jak najsilniejsze samce w stadzie wilków - warczą na siebie, dąŜą do dominacji nad pozostałymi, wybierają najatrakcyjniejsze partnerki, które zmieniają, gdy tylko przyjdzie im ochota. Właśnie taki człowiek upatrzył sobie mnie. Był najokrutniejszy z całej grupy; wszyscy się go bali. Ja równieŜ. Ale mógł uratować mi Ŝycie. Więc zdecydowałam się. śyłam z nim przez rok: straszny był kaŜdy dzień, kaŜda noc, kiedy dzieliłam z nim łoŜe; nienawidziłam siebie nie mniej niŜ jego. Ale nie miałam wyjścia. śyłam w ciągłym strachu, potwornym strachu, Ŝe wykonam jakiś ruch, który wyda im się podejrzany, a wtedy wpakują mi w głowę serię z automatu... to ich ulubiony sposób egzekucji. Antonia odwróciła się od okna. - Pytał pan, dlaczego nie próbowałam od was uciec - ciągnęła. - MoŜe teraz lepiej pan to rozumie. Sytuacja, w jakiej się znalazłam, nie była dla mnie niczym nowym. Kiedy byłam wśród rewolucjonistów, próba ucieczki oznaczała śmierć; teraz, kiedy jestem z panem, oznacza to samo. Byłam więźniem w Bolonii, zostałam więźniem w Porto-Vecchio... a teraz jestem więźniem w Rzymie. Przez chwilę milczała, po czym odezwała się znów: - Mam was wszystkich dość. W którymś momencie po prostu nie wytrzymam. Rzucę się do ucieczki... a wtedy pan naciśnie spust. - Ponownie wyciągnęła w jego stronę sukienkę. Niech pan zabierze te ciuchy, signore Scofield. Szybciej biegam w spodniach. Bray nie poruszył się; nie zaprotestował ani słowem, ani gestem na jej oskarŜenie. Miał ochotę się uśmiechnąć, ale wiedział, Ŝe nie powinien.
243
- Cieszę się, Ŝe mimo tak fatalistycznego nastawienia, nie myśli pani o samobójstwie rzekł w końcu. - Jeśli ktoś zechce panią zabić, przynajmniej będzie musiał włoŜyć w to trochę wysiłku. - Z pewnością - oznajmiła, rzucając sukienkę na podłogę. - Nie zabiję cię, Antonio. Zaśmiała się cicho, pogardliwie. - A właśnie, Ŝe tak. Tacy jak wy dwaj są najgorsi. Ci z Bolonii zabijają z ogniem w oczach i sloganami na ustach. Wy zabijacie bez gniewu... nie potrzebujecie pobudek emocjonalnych. Kiedyś potrzebowałem. Ale to mija. Nie ma gniewu, złości, a tylko zwykła konieczność. Proszę, nie mówmy o tym. Twoja opowieść przekonała mnie, by oszczędzić ci Ŝycie. Uwierz mi. - Nie będę się sprzeczał. Nie twierdzę, Ŝe nie mógłbym cię zabić, czy nie potrafił. Mówię tylko, Ŝe tego nie zrobię. - Dlaczego? - zapytała, marszcząc brwi. - Bo jesteś mi potrzebna. - Scofield ukląkł, podniósł z ziemi sukienkę, po czym ujął dziewczynę delikatnie za rękę i wsunął jej materiał w dłoń. - Muszę cię tylko przekonać, Ŝe ja teŜ jestem ci potrzebny. - Po co? śeby uratować mi Ŝycie? - Albo je przywrócić. Nie wiem, jakie będzie, ale na pewno lepsze niŜ to, które dotąd wiodłaś. I z czasem przestaniesz się bać. - “Z czasem”? To moŜe długo potrwać. Dlaczego miałabym ci wierzyć? - Bo nie masz wyboru. Nie mogę dać ci innej odpowiedzi, dopóki nie poznam więcej faktów. Pamiętaj o jednym: Brigatisti nie działają wyłącznie w Bolonii. Powiedziałaś, Ŝe jeśli nie wrócisz, zaczną cię szukać. Ich... gangi operują na terenie całych Włoch. Jak długo dasz radę się ukrywać, jeśli postanowią cię znaleźć? - Na Korsyce mogłam przez lata. W górach nad Porto-Vecchio nigdy by mnie nie znaleźli. - Teraz to niemoŜliwe, ale nawet gdyby było realne, czy odpowiadałoby ci takie Ŝycie? Czy naprawdę chciałabyś mieszkać w tych cholernych górach do końca swoich dni? Jak pustelnik? Ci ludzie, którzy zabili twoją babkę, nie róŜnią się od Brigatisti. Jedni chcą zachować swój świat, wraz z jego brudną tajemnicą, i gotowi są zabijać w tym celu. Drudzy chcą zmienić cały świat, posługując się terrorem, i zabijają codziennie, Ŝeby tego dokonać. Wierz mi, są ze sobą powiązani. I tego powiązania szukamy, ja i Taleniekow. Musimy je 244
znaleźć, zanim ci szaleńcy wysadzą w powietrze nas wszystkich. Twoja prababka słusznie powiedziała: “Wszędzie coś się dzieje”. Więc zamiast się ukrywać, pomóŜ nam. PomóŜ mnie. - Za nic! - Nawet nie wiesz, o co cię poproszę. - Wiem. śebym wróciła do grupy! - MoŜe później. Na pewno nie teraz. - Nie wrócę! To bydlaki, a on największy z nich wszystkich! - Więc trzeba go usunąć. Wszystkich trzeba usunąć. Nie pozwolić im się rozrastać, nie pozwolić, byś była ich więźniem, czy w Bolonii, czy na Korsyce, czy gdziekolwiek. Nie rozumiesz? Jeśli uwaŜają, Ŝe im zagraŜasz, prędzej czy później cię znajdą. Wolisz to? Wolisz, Ŝeby sprowadzono cię na siłę, postawiono przed sądem i skazano na śmierć? Antonia rzuciła się w stronę drzwi; zatrzymała ją jednak kanapa; którą zastawił je Scofield. - Jak mnie znajdą? Zamierzasz im pomóc? - Nie - odparł Scofield, nie ruszając się z miejsca. - Nie będą potrzebować mojej pomocy. - Są setki miejscowości, w których mogę się ukryć! - I tysiące sposobów, Ŝeby cię odnaleźć! - Kłamiesz! - Obróciła się do niego twarzą. - Nie dadzą rady! - Dadzą! Grupy terrorystyczne na całym świecie, takie jak te, które wchodzą w skład Czerwonych Brygad, otrzymują informacje, pieniądze, broń, specjalistyczny sprzęt. Na ogół sami nawet nie wiedzą skąd i dlaczego. Są pionkami, zaledwie pionkami, na tym polega cała ironia; ale potrafią cię odnaleźć. - Czyimi pionkami? - Spadkobierców Matarese'a. - Bzdura! - Chciałbym, Ŝeby tak było, ale niestety to prawda. Zbyt wiele się wydarzyło, Ŝeby w grę mógł wchodzić przypadek. Zamordowano ludzi wierzących w pokój, a kiedy polityk szanowany przez obie strony zaczął zadawać pytania, nagle znikł. Matarezowcy są wszędzie, w Waszyngtonie, w Moskwie... we Włoszech, na Korsyce, wszędzie. Obecni, lecz niewidoczni. Wiem tylko jedno: musimy ich znaleźć. Twoja babcia podała nam pierwsze konkretne informacje, jakie mamy. Mogła doŜyć w spokoju swoich dni, ale wybrała śmierć, bo chciała przekazać nam, co wie. Niewidoma staruszka widziała, co się dzieje... widziała, bo była obecna, kiedy się wszystko zaczęło. 245
- Słowa! - Fakty. Nazwiska. Jakiś odgłos. Nie za oknem, na gwarnym placu, lecz za drzwiami zastawionymi kanapą. Dźwięki albo powtarzają się, tworząc pewien ciąg, albo występują pojedynczo; ten za drzwiami naleŜał do drugiej kategorii. Brzmiał jak skrzypnięcie buta; jakby ktoś zrobił ostroŜnie jeden krok lub przestąpił z nogi na nogę. Bray przyłoŜył palec do ust i skinął na Antonię, Ŝeby podeszła do końca kanapy; sam podszedł szybko z drugiej strony. Dziewczyna zdziwiła się, bo nic nie słyszała, ale kiedy pokazał jej na migi o co chodzi, pomogła mu przestawić kanapę. Cicho, bezszelestnie. JuŜ. Scofield wskazał gestem, Ŝeby dziewczyna cofnęła się w róg pokoju, wydobył browninga, po czym odwrócił twarz od drzwi i zbliŜając się do nich wolno, centymetr po centymetrze, powiedział takim tonem, jakby prowadził z Antonia zwyczajną rozmowę: - O tej porze w restauracjach nie powinno być tłoku. Chodźmy coś zjeść do “Tre Scalini”. Jestem tak głodny, Ŝe... Otworzył drzwi. W hallu nie było nikogo. A jednak Bray wiedział, Ŝe się nie przesłyszał - lata doświadczenia nauczyły go nie mylić się w takich sprawach. Nauczyły go teŜ, kiedy wyrzucać sobie nieostroŜność. Gdy dotarli do Fiumicino, odpręŜył się, gdyŜ nie spodziewał się w Rzymie Ŝadnego zagroŜenia. Jeszcze cztery lata temu stolica Włoch była siedliskiem szpiegów, ale od tego czasu CIA, OPKON i KGB ograniczyły do minimum swoją działalność. Bray był tu jedenaście miesięcy temu; kiedy przeglądał wówczas wydruki komputerowe z nazwiskami aktualnie przebywających w Rzymie agentów, nie trafił na nikogo, kto by się liczył w tym fachu. Z tego co się orientował, w ciągu ostatnich miesięcy słuŜby wywiadowcze jeszcze bardziej zmniejszyły swoją obecność w Rzymie; czyŜby jednak ktoś się pojawił? Najwyraźniej tak; co więcej, ten ktoś go zauwaŜył. Przed chwilą stał pod drzwiami i podsłuchiwał, Ŝeby się upewnić, czy to na pewno Scofield. Nagła przerwa w rozmowie spłoszyła go, ale był gdzieś w pobliŜu, przyczajony za zakrętem korytarza lub na schodach. Cholera jasna, ale ze mnie idiota, pomyślał gniewnie Bray, kierując się ku schodom. PrzecieŜ mieli dość czasu, Ŝeby zaalarmować wszystkie placówki! Był zbiegiem, więc powinien ustawicznie mieć się na baczności. Kiedy go zauwaŜono? Na Via de Condotti? Na Piazza Navona?
246
Usłyszał nagły pęd powietrza i instynkt podpowiedział mu, Ŝe nie zdąŜy juŜ uniknąć ciosu. NapręŜył mięśnie, obracając się nieco w prawo i spuszczając głowę, Ŝeby zniwelować siłę uderzenia. Kątem oka ujrzał zamazaną postać, która przed ułamkiem sekundy pchnęła gwałtownie drzwi za jego plecami i wypadła na korytarz. Mignęła mu jej uniesiona do góry ręka; potem fala straszliwego bólu, który zaczynał się u nasady czaszki, przeniknęła mu klatkę piersiową, wlała się w nogi; Bray poczuł, Ŝe miękną mu kolana i zaczyna upadać, pogrąŜając się w mroku. Zamrugał oczami; łzy bólu, które napłynęły do nich, sprawiły, Ŝe przez moment nic nie widział, ale przyniosły teŜ pewną ulgę. Ile minut leŜał tak na korytarzu? Nie potrafił odgadnąć, sądził jednak, Ŝe niewiele, bo nie czuł w ustach charakterystycznej suchości, jaką się ma, kiedy się długo było nieprzytomnym. Podniósł się wolno, usiadł na podłodze i popatrzył na zegarek, z trudem koncentrując wzrok na tarczy. Okazało się, Ŝe leŜał bez czucia mniej więcej kwadrans; gdyby nie obrócił się i nie spuścił głowy, leŜałby nieprzytomny pewnie z godzinę. Ale dlaczego był na korytarzu? W dodatku sam? Gdzie znikł napastnik? To nie miało sensu! Ktoś go pozbawił przytomności, a potem, zamiast zarzucić go sobie na plecy i zabrać, po prostu zostawił. Więc dlaczego w ogóle go zaatakował? Nagłe usłyszał krzyk, krótki, stłumiony. WciąŜ oszołomiony, Bray obrócił się w stronę, skąd pochodził dźwięk. I raptem pojął, co się stało. Napastnikowi nie chodziło o niego. Chodziło o nią. O Antonię. To ją wypatrzono, nie jego. Wstał, oparł się o balustradę biegnącą wzdłuŜ schodów i spojrzał na podłogę. Oczywiście, browninga mu zabrano, a innej broni nie miał przy sobie. Był jednak przytomny; to było najwaŜniejsze. Napastnik na pewno się tego nie spodziewał; ktoś, kto tak dokładnie wie, gdzie uderzyć kolbą pistoletu, ma prawo oczekiwać, Ŝe powalony długo będzie leŜał bez czucia. Wywabienie drania z pokoju nie powinno stanowić problemu. Podszedł cicho do drzwi i przyłoŜył do nich ucho. Usłyszał jęki, potem kilka krótkich, zduszonych okrzyków bólu. Ktoś zatkał ofierze usta ręką, wbijając jej palce w policzki: krzyki przeszły w chrapliwy świst. Towarzyszył mu męski glos, gniewnie mówiący po włosku. - Dziwka! Suka! Miałaś być w Marsylii! Sto milionów lirów! Góra dwa, trzy tygodnie! I co?! Posłaliśmy ludzi; ciebie nie było. jego nie było, handlarz nie widział was na oczy! Oszustka! Dziwka! Gdzie byłaś? Co zrobiłaś? Zdrajczyni!
247
Znów rozległ się krzyk, stłumiony jak poprzednie; jedynie gardłowy charkot wydobywający się z głębi krtani ofiary świadczył o jej straszliwym cierpieniu. Co, na Boga, się tam działo? Scofield walnął pięścią w drzwi i starając się, by jego głos brzmiał niewyraźnie, ledwo przytomnie, a słowa zlewały się ze sobą, zaczął wołać: - Otwierać! Otwierać! Co tam wyprawiacie! Otwierać, bo sprowadzę policję! Są na placu! Lecę po policję! Policja! Policja! Tupnął kilka razy w kamienną posadzkę, imitując odgłos kroków, a jednocześnie zniŜył głos, jakby człowiek dobijający się do drzwi oddalał się od nich. Następnie przywarł plecami do ściany, nasłuchując dźwięków z pokoju. Usłyszał parę uderzeń oraz histeryczny krzyk, który po chwili znów przeszedł w charkot. A potem rozległ się głośny łoskot. Coś - czyjeś ciało - huknęło w drzwi. Sekundę później otworzyły się na ościeŜ i Antonia wyleciała na zewnątrz, pchnięta z taką siłą, Ŝe upadla na kamienną posadzkę. Bray spojrzał na nią i zobaczył, w jakim jest stanie; stłumił jednak w sobie wszelkie uczucia. Nie było czasu na emocje, liczył się tylko refleks... ale właśnie dzięki niemu mógł wymierzyć oprawcy zasłuŜoną karę. Przez drzwi wybiegł męŜczyzna z pistoletem w wyciągniętej dłoni. Scofield wyprostował prawą rękę, chwycił za lufę, okręcił się na pięcie i lewą stopą z całej siły kopnął przeciwnika w krocze. Zaskoczony oprawca nie miał szansy się zasłonić; twarz wykrzywił mu grymas bólu, pistolet wypadł z dłoni na posadzkę. Bray złapał Włocha za gardło i przegiął do tyłu; głowa oprawcy uderzyła z impetem w ścianę. Następnie Bray przycisnął męŜczyznę do framugi otwartych drzwi i, przytrzymując go, walił raz po raz pięścią po Ŝebrach kaŜdemu ciosowi towarzyszył trzask pękających kości. Wreszcie obrócił go tyłem, rąbnął kolanem w nasadę kręgosłupa i pchnął do pokoju. Oprawca wleciał do wewnątrz niby rozpędzony taran, wpadł na stojącą pośrodku kanapę, przekoziołkował przez nią i wyrŜnął łbem w podłogę, gdzie legł nieprzytomny. Scofield podbiegł do Antonii. Teraz mógł pozwolić sobie na reakcję. Kiedy spojrzał na dziewczynę, zrobiło mu się niedobrze. Jej twarz była opuchnięta od licznych razów i pokryta sińcami, które okalała czerwona pajęczyna rozbitych naczyń krwionośnych. Przy lewym oku skóra była rozcięta; z rany spływały po policzku dwie szkarłatne struŜki krwi. Napastnik ściągnął z Antonii sweter, podarł na strzępy białą bluzkę, a stanik - który zerwał jej z piersi - wisiał tylko na jednym ramiączku. Scofield wzdrygnął się na widok obnaŜanego ciała dziewczyny. Ślady po papierosie, ohydne kółka przypalonej skóry, ciągnęły się od podbrzusza do czerwonego sutka prawej piersi.
248
Człowiek, który to zrobił, nie torturował Antonii, Ŝeby wydobyć z niej informacje; to był cel drugorzędny. Głównie chodziło mu o zaspokojenie własnych sadystycznych skłonności. Dlatego potraktował ją tak brutalnie. Bray jeszcze z nim nie skończył. Antonia jęczała, rzucając głową z boku na bok, błagała, Ŝeby nie czynić jej więcej krzywdy. Scofield podniósł dziewczynę z podłogi i wniósł do pokoju. Zatrzasnął nogą drzwi, obszedł kanapę i nieprzytomnego Włocha i zbliŜył się do łóŜka. UłoŜył delikatnie Antonię, usiadł obok niej i przytulił ją do siebie. - JuŜ dobrze - szepnął. - JuŜ po wszystkim. Więcej cię nie dotknie. Najpierw poczuł na twarzy jej łzy, a po chwili dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję. Tuliła się do niego z całej siły, drŜąc spazmatycznie i szlochając. Zrozumiał, Ŝe powodem jej płaczu jest nie tylko świeŜy ból od poparzeń. Chodziło o jakąś głębszą udrękę, coś, co gnębiło ją od dawna. Ale nie był to właściwy moment na zadawanie pytań; przede wszystkim naleŜało Antonię zawieźć do lekarza, który zbada ją i opatrzy jej rany. Odpowiedni fachowiec mieszkał na Viale Regina; wcześniej jednak Bray musiał coś zrobić z nieprzytomnym sadystą. Mógł mieć trudności z zawiezieniem rozhisteryzowanej, szlochającej Antonii do lekarza, z sadystą natomiast mógł się rozprawić bez Ŝadnych problemów. Postanowił, Ŝe załatwi to tak, aby był z tego jakiś poŜytek. Zadzwoni na policję z budki telefonicznej na mieście, poda adres pensione i numer pokoju. Policjanci znajdą w środku nieprzytomnego męŜczyznę, którego broń będzie leŜała obok; nad jego głową zobaczą nagryzmolony napis: Brigatista.
249
19. Lekarz zaniknął drzwi gabinetu i odezwał się do Braya po angielsku. Skończył studia medyczne w Londynie i tam skaptował go wywiad brytyjski. Scofield poznał go podczas jednej z operacji prowadzonych wspólnie przez OPKON i MI-6. Lekarz był człowiekiem absolutnie godnym zaufania. UwaŜał wszystkich pracowników wywiadu za pomylonych, ale poniewaŜ to MI-6 opłaciło mu ostatnie dwa lata studiów, zawsze mogli korzystać z jego usług. Zresztą, płacono mu całkiem nieźle za łatanie tych wszystkich pomyleńców. Bray lubił faceta. - Jest pod narkozą, moja Ŝona przy niej czuwa. Za kilka minut pacjentka się obudzi i będziesz mógł ją zabrać. - W jakim jest stanie? - Cierpi, ale to niedługo minie. Posmarowałem oparzenia maścią o działaniu znieczulającym. Dam pacjentce słoiczek tej maści. - Lekarz urwał Ŝeby zapalić papierosa; widać było, Ŝe jeszcze nie skończył. - Jeśli chodzi o obraŜenia twarzy, niezbędne są zimne okłady, ale opuchlizna powinna opaść w ciągu nocy. Większych ran nie było; nic, co wymagałoby szwów. - Więc jest zdrowa? - spytał z ulgą Scofield. - To nie takie proste, Bray. - Doktor wydmuchał dym. - Och, fizycznie nic jej nie dolega; ciemne okulary, trochę makijaŜu i jutro w południe będzie mogła biegać po mieście. Ale zdrowa nie jest! - Co masz na myśli? - Dobrze ją znasz? - Ledwo, ledwo. Poznałem ją kilka dni temu w... zresztą mniejsza o to, gdzie... - Nie mów - przerwał mu lekarz. - Szczegóły mnie nie interesują. I nigdy nie interesowały. Chcę ci tylko powiedzieć, Ŝe dziś nie pierwszy raz znęcano się nad nią. Ma na ciele wcześniejsze ślady. - O cholera! - Scofield od razu skojarzył to ze spazmatycznym płaczem Antonii przed niespełna godziną. - Jakie ślady? - Blizny od poparzeń i ran. Wszystkie drobne, nieduŜe, ale w takich miejscach, aby powodowały maksymalny ból. - Jak dawne?
250
- Musiały powstać na przestrzeni roku. W niektórych miejscach tkanka jest jeszcze całkiem świeŜa. - Wiesz skąd się wzięły? - Częściowo. Pacjenci w gorączce pourazowej mówią róŜne rzeczy. - Lekarz zaciągnął się papierosem. - Wiesz o tym; sam często korzystałeś z takich sytuacji. - I co? - Wygląda na to, Ŝe przez dłuŜszy czas łamano ją psychicznie, poddawano indoktrynacji. Powtarzała slogany. O wierności, o potrzebie milczenia jak grób dla dobra towarzyszy i sprawy. Propagandowy bełkot. - Ci chuje, Brigatisti, porządnie nad nią pracowali! - Kto? - NiewaŜne. Zapomnij. - JuŜ zapomniałem. Wszystko ma przenicowane na wylot w tej swojej ślicznej główce. - Niezupełnie. Uciekła im. - I umiała normalnie funkcjonować? - Właściwie tak. - Nadzwyczajna dziewczyna! - Dokładnie taka, jakiej potrzebuję - stwierdził Scofield. - I to jest dla ciebie najwaŜniejsze, co? - Lekarz nie krył złości. -Ty i twoi kumple nigdy nie przestajecie mnie zadziwiać; i to w najgorszym sensie tego słowa. Blizny dziewczyny nie ograniczają się do jej ciała, Bray. Przeszła męki psychiczne. - Ale Ŝyje. Chcę być przy niej, kiedy się obudzi. Mogę? - śeby móc z nią pogadać, zanim całkiem dojdzie do siebie, wyciągnąć z niej jak najwięcej? - Lekarz urwał, po czym rzekł: - Przepraszam, to nie powinno mnie obchodzić. - Nie, cieszę się, Ŝe cię obchodzi. Czy moŜe zwrócić się do ciebie, gdyby potrzebowała pomocy? Lekarz spojrzał uwaŜnie na Braya. - Wiesz, Ŝe moja współpraca z wami ogranicza się tylko do udzielania pomocy medycznej. - Tak. Ale dziewczyna nie jest z Rzymu, nie zna tu nikogo... Czy moŜe przyjść do ciebie, gdyby któraś z jej zabliźnionych ran znów się otworzyła? Lekarz skinął głową. - Powiedz jej, Ŝe moŜe śmiało tu zajrzeć, gdyby potrzebowała porady lekarskiej. Albo przyjacielskiej. 251
- Dziękuję. I jestem ci wdzięczny równieŜ za coś innego. Miałem w tej łamigłówce kilka kawałków, które nijak nie dawały się dopasować. To, co mi powiedziałeś, zmienia sytuację. Wejdę juŜ do gabinetu, jeśli moŜna. - Idź. Poproś moją Ŝonę, Ŝeby wyszła. Dotknął policzka leŜącej Antonii. Natychmiast obróciła głowę w bok, a z jej rozchylonych ust wydobył się jęk protestu. Dzięki lekarzowi Bray zrozumiał wiele spraw: Antonia Gravet nie stanowiła dla niego juŜ takiej zagadki. Wcześniej nie potrafił stworzyć sobie wyraźnego obrazu dziewczyny, poniewaŜ nie umiał przebić wzrokiem matowej szyby, którą oddzieliła się od świata. Nie umiał pogodzić ze sobą poszczególnych wcieleń Antonii: odwaŜnej kobiety z luparą, jaką była na wzgórzach, z posłusznym więźniem, który bezwolnie spełniał wszystkie polecenia; beztroskiej dziewczyny, która niczym chichotliwa nastolatka z byle powodu wybuchała na kutrze zaraźliwym śmiechem, z dziewczyną, która patrząc mu w twarz, powiedziała, Ŝe jak chce, niech strzela, ale ona będzie próbowała uciec. Najbardziej zaskoczył go ten śmiech. Dopiero teraz pojął, Ŝe chciała w pełni wykorzystać kaŜdą chwilę, która miała pozory normalności. Kuter był azylem; wiedziała, Ŝe dopóki są na morzu, nie grozi jej nic złego, więc robiła co mogła, Ŝeby zapomnieć o troskach. Była jak więzień - lub maltretowane dziecko - któremu przez godzinę pozwolono cieszyć się swobodą i słońcem. Liczył się kaŜdy moment niosący radość i zapomnienie. KaŜdy moment. Tak funkcjonowali ludzie, którzy przeŜyli silny uraz psychiczny. Scofield znał wiele takich osób, więc kiedy usłyszał o przejściach Antonii, objawy przestały go dziwić. Lekarz stwierdził, Ŝe dziewczyna wszystko ma przenicowane na wylot w tej swojej ślicznej główce. Pewnie. Antonia Gravet spędziła długie miesiące, które dla niej ciągnęły się przez wieki, w labiryncie bólu. To, Ŝe nie rozpadła się, nie przemieniła w ludzki wrak, było zdumiewające... i świadczyło, Ŝe jest świetnym materiałem na zawodowca. Dziwne, pomyślał Bray, ale w moich ustach to najwyŜszy komplement. Poczuł złość na samego siebie. Antonia otworzyła oczy i zamrugała nimi strachliwie; wargi zaczęły jej drŜeć. Ale po chwili rozpoznała Braya: lęk znikł, drŜenie ustało. Bray ponownie dotknął jej policzka; z wyrazu jej oczu wyczytał, Ŝe gest ten podziałał na nią kojąco. - Grazie - szepnęła. - Dziękuję, dziękuję, dziękuję... Scofield pochylił się nad nią. - Wiem prawie wszystko - rzekł. - Lekarz powiedział mi, co z tobą robili. Teraz musisz wyjawić mi resztę. Co się wydarzyło w Marsylii? Łzy napłynęły jej do oczu, wargi znów zaczęły drŜeć. 252
- Nie! Nie! Nie pytaj! - Proszę cię, muszę to wiedzieć. Nie bój się; juŜ nigdy nie wyrządzą ci Ŝadnej krzywdy. - Widziałeś, co mi zrobił! BoŜe, jak strasznie bolało... - JuŜ po wszystkim. - Otarł dłonią jej łzy. - Posłuchaj. Wiem przez co przeszłaś. Przedtem nie zdawałem sobie z tego sprawy, dlatego tak podejrzliwie z tobą rozmawiałem. Teraz rozumiem, dlaczego pojechałaś na Korsykę, dlaczego chciałaś zaszyć się wśród gór, odizolować od świata, od ludzi... Na miłość boską, naprawdę rozumiem! Ale czy ty nie rozumiesz, Ŝe to nie jest wyjście? I tak nie dasz rady! Lepiej pomóŜ nam ich powstrzymać! Tyle się przez nich wycierpiałaś... Niech za to zapłacą! Do cholery, musi być przecieŜ w tobie gniew, wściekłość; przestań je tamować! Mnie wystarczy, Ŝe patrzę na ciebie, a narasta we mnie furia! Nie wiedział, co odniosło skutek, moŜe to, Ŝe naprawdę czuł do Antonii sympatię i nie starał się tego ukryć. Musiała widzieć w jego spojrzeniu i słyszeć w jego głosie, Ŝe nie jest mu obojętna. Oczy dziewczyny nadal lśniły, ale juŜ nie od łez. Lśniły tak jak wtedy na morzu. Zaczęła się budzić do Ŝycia, zbierać w sobie. I opowiedziała mu do końca swoją historię. - Miałam być kurierską dziwką. Kurierom, który przerzucają narkotyki, towarzyszą zawsze dziewczyny. Ich zadaniem jest mieć oczy szeroko otwarte i słuŜyć ciałem komu trzeba. Muszą iść do łóŜka z kaŜdym, kogo wskaŜe im kurier, bez względu na to, czy to będzie facet czy baba, i spełniać wszystkie ich Ŝyczenia. - Antonia wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - Taka dziewczyna bardzo się kurierowi przydaje. Pomaga mu nawiązać kontakt z handlarzem, którego Ŝadne z nich nie zna, a ponadto występuje w roli przynęty, łapówki, nawet obstawy. Poddano mnie... szkoleniu. Pozwoliłam im sądzić, Ŝe złamali mój opór. Zostałam przydzielona kurierowi. Ordynarny bydlak nie mógł się doczekać, Ŝeby się do mnie dobrać, bądź co bądź byłam faworytką szefa, a to zwiększało moją atrakcyjność. Nie wolno mi było mu odmówić, więc kiedy myślałam o tym, co mnie czeka, zbierało mi się na mdłości, ale liczyłam godziny, wiedząc, Ŝe z kaŜdą chwilą jestem bliŜej tego, o czym marzyłam od miesięcy. Przewieziono nas, śliniącego się bydlaka i mnie, do La Spezia i wsadzono potajemnie na frachtowiec płynący do Marsylii. Mieliśmy się skontaktować z handlarzem narkotyków i odebrać towar. Umieszczono nas w ładowni pod pokładem. Kurier od razu się na mnie rzucił. PoniewaŜ statek miał wypłynąć dopiero za godzinę, powiedziałam świni, Ŝebyśmy moŜe poczekali, bo jeszcze nas ktoś wykryje. Ale nie zamierzał czekać, i bardzo dobrze, bo gdyby odsunął się, sama bym go jakoś sprowokowała, obnaŜając kolejno piersi, albo wsadzając rękę w jego brudne gacie. KaŜda minuta była dla mnie cenna. 253
Przysięgłam sobie, Ŝe jeśli nie zdołałam opuścić statku, zanim odbije od brzegu, rozstanę się z Ŝyciem: skoczę w nocy do wody i się utopię. Wolałam umrzeć, niŜ płynąć do Marsylii, gdzie cały koszmar rozpocząłby się od początku. Ale nie musiałam skakać... Antonia urwała; wspomnienia były zbyt bolesne. Bray wziął ją za rękę i uścisnął lekko jej dłoń. - Nie przerywaj - poprosił. Zdawał sobie sprawę, Ŝe nie moŜe pozwolić jej zamilknąć. Wiedział, czuł tak silnie jakby sam przez to przeszedł, Ŝe dziewczyna musi mówić, musi opowiedzieć mu wszystko do końca, bo tylko wtedy zdoła się oczyścić... i uzdrowić. - Bydlak ściągnął ze mnie płaszcz, potem zerwał bluzkę. Gotowa byłam rozebrać się sama, ale jemu nie zaleŜało na moim przyzwoleniu; chciał wziąć mnie siłą, zgwałcić. Zdarł spódnicę, a kiedy juŜ byłam zupełnie naga, zrzucił z siebie w pośpiechu ubranie i specjalnie stanął w świetle, pewnie po to, Ŝebym podziwiała jego męskość. Potem chwycił mnie za włosy, pchnął na kolana i... przyciągnął moją głowę do swojego brzucha. Jeszcze nigdy nie czułam takiego obrzydzenia. Wiedziałam jednak, Ŝe moja udręka niedługo się skończy; zamknęłam oczy i zrobiłam to, czego Ŝądał, cały czas myśląc o wspaniałych górach za PortoVecchio, gdzie mieszkała moja babcia... i gdzie planowałam spędzić resztę Ŝycia. Potem stało się to, na co czekałam. Kurier rzucił się na mnie ze zwierzęcym okrzykiem; czułam na sobie jego oślizgłe, wilgotne ciało, smród jego potu wypełniał mi nozdrza. Udając podniecenie, bez przerwy szeptałam mu coś do ucha i powoli przesuwałam się w stronę zwoju liny. Moja chwila nadeszła. W zwoju ukryłam wcześniej nóŜ - zwykły stołowy nóŜ, który zaostrzyłam na kamieniu. Ujęłam go za trzonek i znów pomyślałam o cudownych górach za Porto-Vecchio. Kiedy ten wieprz leŜał tak na mnie nagi, podniosłam rękę i wbiłam mu nóŜ głęboko w plecy. Krzyknął i usiłował się podnieść, ale nie dał rady. Wyciągnęłam nóŜ z rany i znów go wbiłam, i jeszcze raz, i jeszcze... i jeszcze... BoŜe miłosierny, nie mogłam przestać! Dźgałam noŜem raz po raz! Wyrzuciła z siebie wszystko i wybuchnęła niepohamowanym płaczem. Scofield przytulił ją i gładził po włosach, ale nie mówił nic, świadom, Ŝe Ŝadne słowa nie uśmierzą jej bólu. W końcu zdołała się opanować. - Nie miałaś wyboru - powiedział wreszcie. - Musiałaś tak postąpić. Wiesz o tym, prawda? Antonia skinęła głową. - Tak. - Nie zasługiwał na to, Ŝeby Ŝyć, rozumiesz? 254
- Tak. - To pierwszy krok, Antonio. Musisz zaakceptować to, co się stało. Nie jesteśmy w sądzie, gdzie adwokaci spierają się godzinami i dzielą kaŜdy włos na czworo. Dla nas wszystko jest proste, jak na wojnie. Zabijamy wrogów, bo inaczej oni zabiją nas. Dziewczyna odetchnęła głęboko, wpatrując się w twarz Braya; jej dłoń nadal spoczywała w jego. - Jesteś dziwnym człowiekiem - oświadczyła. - Twoje słowa brzmią przekonująco, a jednak odnoszę wraŜenie, Ŝe nie podoba ci się to, co mówisz. Bo mi się nie podoba. Nie podoba mi się to, kim jestem. Nie wybrałem sobie tego, co robię; po prostu tak się stało. Jestem w tunelu głęboko pod ziemią i nie mogę się wydostać. Przekonujące słowa niosą ulgę. Gdyby nie one, dawno postradałbym zmysły. Uścisnął dłoń Antonii. - Co było... potem? - Kiedy zabiłam kuriera? - Kiedy zabiłaś bydlaka, który cię zgwałcił, a później pewnie sam by cię zabił. - Grazie ancora - powiedziała dziewczyna. - WłoŜyłam jego ubranie. Podwinęłam nogawki spodni, wypchałam ramiona marynarki podartą bluzką i spódnicą, a włosy schowałam do czapki. Wyszłam na pokład. Niebo było ciemne, jedynie na kei paliły się światła. Po trapie wchodzili i schodzili dokerzy, niczym armia mrówek, wnosząc jakieś pudła. Przyłączyłam się do szeregu i zeszłam ze statku. Nic prostszego. - Spisałaś się na medal - pochwalił ją Scofield. - To naprawdę było łatwe. Ale kiedy postawiłam nogę na lądzie, o mało wszystkiego nie zepsułam. - Dlaczego? - Bo miałam ochotę krzyczeć. Skakać, biegać i krzyczeć, Ŝe jestem wolna. Wolna! Dalej potoczyło się gładko. Kurier miał pieniądze; znajdowały się w kieszeni spodni. Wystarczyły mi na dojazd do Genui, gdzie kupiłam sobie jakieś ciuchy, i na przelot na Korsykę. Nazajutrz przed południem byłam juŜ w Bastii. - A stamtąd udałaś się do Porto-Vecchio. - Tak. I byłam wełna! - Niezupełnie. Twoje więzienie zmieniło się na lepsze, ale nadal byłaś więźniem. Wzgórza i góry stanowiły twoją celę. Antonia odwróciła wzrok.
255
- Mogłam spędzić tam szczęśliwie resztę Ŝycia. Od wczesnego dzieciństwa kochałam tę dolinę i góry. - Zachowaj wspomnienia - poradził Bray. - Ale nie wracaj tam. Przekręciła gwałtownie głowę i znów na niego spojrzała. - PrzecieŜ kiedyś będę mogła wrócić! Sam mówiłeś, Ŝe ci mordercy, którzy zabili moją babcię, poniosą zasłuŜoną karę! - Mówiłem, Ŝe mam nadzieję, Ŝe poniosą, ale zostaw innym wymierzanie sprawiedliwości. Gdybyś pojawiła się w okolicy, natychmiast by cię zastrzelili. Puścił dłoń dziewczyny i odgarnął kosmyki włosów, które opadły jej na czoło. Coś nie dawało mu spokoju; nie był pewien, co. Jakiś szczegół w jej opowieści, a moŜe jego brak... - Nie powinienem zadręczać cię pytaniami - rzekł w końcu - ale wciąŜ nie mam jasnego obrazu. Powiedziałaś, Ŝe zadaniem dziewczyny jest między innymi ułatwić kurierowi kontakt z handlarzem narkotyków, którego Ŝadne z nich nie zna. Czyli po prostu muszą się pojawić w jakimś miejscu o ustalonej z góry porze, tak? - Tak. Kurierska dziwka ma na sobie coś, co słuŜy za znak rozpoznawczy. Handlarz, a raczej jego człowiek, podchodzi do dziwki. Umawia się z nią, płaci jej i ruszają; kurier idzie za nimi. Gdyby coś się stało, na przykład zatrzymała ich policja, kurier moŜe upierać się, Ŝe jest tylko mezzano, czyli alfonsem dziewczyny. - A więc kurier i handlarz nawiązują kontakt poprzez dziewczynę. Co dalej? Kurier dostaje narkotyki i...? - Chyba nie. Pamiętaj, Ŝe nie dotarłam do Marsylii, więc mogę się mylić, ale z tego co się orientuję, przy pierwszym spotkaniu ustalają tylko sprawy techniczne. Dokąd, kiedy i komu narkotyki mają być dostarczone. Kurier dostaje adres, pod jaki ma się zgłosić po towar. Znów, oczywiście, posługuje się dziwką. - Więc jeśli następuje wpadka, ona... dziwka... jest kozłem ofiarnym, tak? - Tak. Ale policji zwalczającej handel narkotykami nie zaleŜy na wsadzaniu do mamra dziwek, więc nigdy długo nie siedzą. - Kurier wie, gdzie ma odebrać narkotyki, wie gdzie, komu i kiedy naleŜy je dostarczyć, nie boi się aresztowania... O co mu chodziło? Bray utkwił wzrok w ścianie, usiłując się skupić, odgadnąć, co mu nie daje spokoju... CzyŜby perfekcyjny sposób, w jaki wszystko zostało obmyślane? - Ryzyko jest zredukowane do minimum - powiedziała Antonia. - Nawet sam transport jest tak pomyślany, Ŝeby w kaŜdej chwili moŜna się było pozbyć towaru. Tak przynajmniej twierdziły inne dziewczyny. 256
- Ryzyko zredukowane do minimum... - powtórzył Bray. - Nie zlikwidowane całkowicie, bo to niemoŜliwe, ale w duŜym stopniu zredukowane. Wszystko jest świetnie zorganizowane. Na kaŜdym etapie istnieje covata evasione. Droga ucieczki. - Świetnie zorganizowane...? Droga ucieczki...? Właśnie! Świetnie zorganizowane! Oparte o zdrową zasadę handlową: jak najmniejsze ryzyko, jak największe zyski. Dokładnie taką samą, która słuŜyła za podstawę innej zbrodniczej działalności... - Antonio, powiedz, jak to się wszystko zaczęło? Czy to handlarze nawiązali kontakt z brygadami? MoŜe wiesz, w jaki sposób? - Brygady zarabiają mnóstwo forsy właśnie na przerzucie narkotyków. To ich główne źródło dochodów. - Ale czy wiesz, jak to się zaczęło? I kiedy? - Mogę ci tylko powtórzyć, co słyszałam. Kiedy kilku przywódców brygad siedziało w więzieniu, odwiedził ich pewien człowiek. Powiedział, Ŝeby zgłosili się do niego, kiedy wyjdą z mamra. Obiecał, Ŝe wskaŜe im, jak mogą zdobyć znaczne sumy pieniędzy bez ryzyka, które wiąŜe się z napadami na banki i porwaniami. - Innymi słowy - wtrącił Scofield, myśląc intensywnie - zaproponował im duŜe dochody przy minimalnych nakładach własnych. Kurierskie pary wyjeŜdŜają na trzy, cztery tygodnie i zarabiają sto milionów lirów kaŜda. Prawie siedemdziesiąt tysięcy dolarów za miesiąc pracy. Jak najmniejsze ryzyko, jak największe zyski. I wystarczy bardzo niewiele osób. - Tak. Pierwsze kontakty nawiązano przez tego człowieka. Potem doszły dalsze. W cały proceder zaangaŜowana jest, jak mówisz, stosunkowo mała liczba osób, a zyski są ogromne. - I brygady mają środki na to, co jest ich marzeniem, upragnionym celem - powiedział z ironią Bray. - Obalenie ładu społecznego. Oczywiście, na drodze terroryzmu. Ten człowiek, który odwiedził waszych przywódców w więzieniu. Czy nadal się z nimi kontaktuje? Dziewczyna zmarszczyła w zamyśleniu czoło. - Nie wiem. Słyszałam, Ŝe po drugim spotkaniu znikł i więcej się nie pojawił. - Tak teŜ myślałem. Pięciu pośredników przy kaŜdej transakcji, fałszywe tropy wzrastające w postępie geometrycznym. Zawsze działają w ten sposób. - Kto? - Matarezowcy. 257
Antonia utkwiła w nim wzrok. - Dlaczego sądzisz, Ŝe to oni? - spytała. - Bo to jedyne wytłumaczenie. śaden powaŜny handlarz narkotyków nie chciałby mieć nic wspólnego z szaleńcami z brygad. To wszystko jeden wielki kamuflaŜ, którego celem jest opłacanie terroryzmu: w ten sposób matarezowcy dostarczają róŜnym grupom środki na zakup broni. We Włoszech dzięki nim działają Czerwony Brygady, w Niemczech Baader-Meinhof, w Libanie Ruch Wyzwolenia Palestyny, w Ameryce Minutemen, Weathermen, Ku-Klux-Klan, JDL i inni pomyleńcy, którzy wysadzają w powietrze banki, laboratoria, ambasady. Wszyscy finansowani są trochę inaczej, zawsze potajemnie. Są tylko pionkami matarezowców, ale - i to jest w tym najbardziej przeraŜające - szalonymi pionkami. Im więcej dostają forsy, tym bardziej rosną ich szeregi, a wówczas mogą szerzyć jeszcze większe zniszczenie. - Wziął Antonię za rękę, odruchowo, bo zdał sobie z tego sprawę, dopiero kiedy poczuł jej dłoń we własnej. - Do cholery, o co w tym wszystkim chodzi? - Naprawdę wierzysz, Ŝe coś takiego się dzieje? śe wszystko jest sterowane? - Tak, wierzę w to bardziej niŜ kiedykolwiek. Właśnie uzmysłowiłaś mi, jak to się dzieje w jednym konkretnym wypadku. Wiedziałem, Ŝe Rada Matarese'a opłaca terrorystów i nimi manipuluje, ale nie wiedziałem, jak to robi. Teraz wiem. Nie trzeba specjalnej wyobraźni, Ŝeby obmyślić inne warianty, którymi posługuje się przy innych grupach. Terroryzm to wojna partyzancka toczona na tysiącach frontów, z których Ŝaden nie jest jasno określony. Antonia podniosła ich złączone dłonie, jakby chciała się upewnić, Ŝe Bray faktycznie trzyma ją za rękę, po czym spojrzała mu pytająco w oczy. - Mówisz tak, jakby ta wojna była dla ciebie czymś nowym. A to przecieŜ niemoŜliwe. Jesteś tajnym agentem... - Byłem - poprawił ją Bray. - JuŜ nie jestem. - To nie zmienia tego, co wiesz. Kilka minut temu powiedziałeś, Ŝe z niektórymi rzeczami naleŜy się pogodzić. śe nie ma co myśleć o sądach i avvocati, bo jest tak samo jak na wojnie, trzeba zabijać, Ŝeby samemu nie zginąć. Więc na czym polega róŜnica między tym, co robiłeś dotychczas, a tym, co robią oni? - RóŜnica jest ogromna, ale nie wiem, czy dam radę ci to wytłumaczyć. - Scofield utkwił wzrok w pomalowanej na biało ścianie. - My jesteśmy zawodowcami. Kierujemy się pewnymi prawami, pewnymi zasadami. To twarde prawa, z reguły nasze własne, ale przestrzegamy ich. Wiemy, dlaczego coś robimy, nic nie jest przypadkowe. Wiemy przede wszystkim, kiedy naleŜy przestać. - Spojrzał na Antonię. - Oni natomiast są jak dzikie bestie 258
wypuszczone z klatek na ulicę. Nie obowiązują ich Ŝadne prawa, Ŝadne zasady. Nie wiedzą, kiedy przestać, zresztą ci, którzy ich finansują, nigdy im na to nie pozwolą. Spójrzmy prawdzie oczy: są w stanie sparaliŜować rządy... Urwał, zaskoczony tym, co sam powiedział. Zdumiały go jego własne słowa. Właśnie o to chodziło! Odkrył prawdę. Cały czas razem z Taleniekowem zastanawiali się, jaki moŜe być cel Rady Matarese'a, lecz nie umieli tego jasno określić. Niewiele im brakowało, uŜywali nawet zbliŜonych słów, ale istota rzeczy wciąŜ im się wymykała. ...są w stanie sparaliŜować rządy... Kiedy następuje paraliŜ, wszystko wymyka się spod kontroli, zatamuje się istniejący system. Powstaje pustka, w którą moŜe wejść nowa siła, siła nie zdjęta paraliŜem, i przejąć władzę. Odziedziczycie ziemię. Znów będziecie potęŜni. Słowa wypowiedziane przez szaleńca siedemdziesiąt lat temu. Brzmiały apolitycznie; korsykańskiemu padrone nie chodziło przecieŜ o zmianę istniejących granic, o wywyŜszenie jednego narodu nad inne. Swoje przemówienie kierował do rady, do grupy ludzi, których łączyła pewna więź. Ale ci ludzie dawno nie Ŝyli; kto teraz wchodził w skład rady? Jaka wieź łączyła jej członków? Teraz. Dziś. - Co się stało? - spytała Antonia, widząc napięcie malujące się na twarzy Braya. - Istnieje harmonogram - odparł głosem niewiele donośniejszym od szeptu. Wszystko jest zaplanowane. Akcje terrorystyczne nasilają się z miesiąca na miesiąc, jakby według z góry ustalonego terminarza. Blackburn, Jurijewicz... ich zabójstwa rzeczywiście były sprawdzianem tego, jak zareagują ludzie na najwyŜszych szczeblach. Winthrop zaczął zadawać pytania, róŜne waŜne osobistości wpadły w panikę; trzeba go było uciszyć. Wszystko pasuje. - Rozmawiasz sam z sobą. Trzymasz mnie za rękę, ale mówisz do siebie. Scofield popatrzył na nią i nagle przyszła mu do głowy nowa myśl. Dwie niezwykłe kobiety, obie w jakiś sposób powiązane z gwałtownym światem Guillaume'a de Matarese'a, opowiedziały mu dwie niezwykle historie dotyczące przemocy i gwałtu. Umierający w Moskwie istrebitel uwaŜał, Ŝe klucz do zagadki powinien znajdować się na Korsyce. Taleniekow i Bray nie znaleźli wprawdzie klucza, znaleźli natomiast wskazówki, gdzie naleŜy go szukać. Gdyby nie te dwie kobiety, Sophia Pastorine i Antonia Gravet, kochanka padrone i jej prawnuczka, nie mieliby nic; na swój sposób kaŜda z nich dostarczyła zdumiewających informacji. Rada Matarese'a nadal stanowiła enigmę, ale przynajmniej coś juŜ o niej było
259
wiadomo. Jak powstała, do czego dąŜyła. W jej skład wchodzili ludzie, których łączył wspólny cel: sparaliŜowanie rządów i przejęcie władzy... odziedziczenie ziemi. Ale mogło to doprowadzić do katastrofy: starając się odziedziczyć ziemię, mogli wysadzić ją w powietrze. - Mówię do siebie - rzekł Scofield - poniewaŜ zmieniłem zdanie. Chciałem, Ŝebyś mi pomogła, ale juŜ dość się wycierpiałaś. Poszukam kogoś innego. - Aha. - Antonia oparła się na łokciach i podciągnęła wyŜej na łóŜku, przyjmując pozycję siedzącą. - Nagle nie jestem ci juŜ potrzebna? - Nie jesteś. - Więc dlaczego przedtem tak ci zaleŜało na mojej współpracy? Scofield zawahał się; nie wiedział, jak zareaguje na prawdę. - Miałaś rację - rzekł w końcu. - Nie było innego wyjścia. Gdybyś nie zgodziła się pracować dla nas, musiałbym cię zabić. Twarz dziewczyny drgnęła. - A teraz sytuacja się zmieniła? JuŜ nie musisz mnie zabijać? - Nie muszę. Byłoby to bezcelowe. I tak nic nikomu nie powiesz. Nie kłamałaś, wiem, Ŝe przeszłaś przez piekło. Nie chcesz do tego wrócić; prędzej odebrałabyś sobie Ŝycie, niŜ popłynęła do Marsylii. Wierzę, Ŝe tamtego dnia naprawdę skoczyłabyś do wody. - Co teraz ze mną będzie? - Ukrywałaś się, kiedyśmy cię spotkali; pomogę ci ukrywać się nadal. Jutro dam ci pieniądze, załatwię fałszywe dokumenty, a potem wsiądziesz w samolot, który zawiezie cię daleko stąd. Napiszę kilka listów, które wręczysz pewnym ludziom. Pomogą ci; nic złego cię nie spotka. - Urwał na moment i niemal wbrew sobie dotknął jej spuchniętego policzka i odgarnął pukiel włosów, który opadł dziewczynie na twarz. - MoŜe nawet znajdziesz nową dolinę pośród gór, Antonio. Równie piękną jak ta, którą utraciłaś, ale z pewną róŜnicą. Nie będziesz tam więźniem. Nikt nie zdoła cię odnaleźć. - Nawet ty, Brandon? - Nawet ja. - Więc lepiej mnie zabij. - Co? - Nigdzie nie pojadę! Nie moŜesz mnie zmusić, nie moŜesz kazać mi wyjechać tylko dlatego, Ŝe tak ci wygodniej, albo... albo, co jeszcze wstrętniejsze, Ŝe czujesz do mnie litość! Ciemne, korsykańskie oczy Antonii znów zaszkliły się od łez. - Nie masz prawa! Gdzie byłeś,
260
kiedy mnie męczono? Kiedy torturowano? Więc nie podejmuj za mnie decyzji! Lepiej mnie zabij! - Nie chcę cię zabić. I nie muszę. Chciałaś być wolna, Antonio. Daję ci wolność. Bierz ją. Nie bądź idiotką. - To ty jesteś idiotą! Nie znajdziesz nikogo, kto umiałby ci lepiej pomóc! - Jak mi pomoŜesz? Jako kurierska dziwka? - Jeśli zajdzie konieczność, tak! Bo co? - Dlaczego, do jasnej cholery?! Rozedrgana twarz dziewczyny uspokoiła się. - Z powodu tego, co mi powiedziałeś - oznajmiła opanowanym głosem. Powiedziałeś, Ŝebym... - Wiem - przerwał jej Scofield. - Powiedziałem, Ŝebyś przestała tamować gniew i wściekłość. - Nie tylko. Powiedziałeś, Ŝe na całym świecie ludzie, którzy chcą działać - wielu z nich głupio, zbyt ostro lub ze zbyt buntowniczych pozycji - manipulowani są przez innych i popychani do gwałtu i zbrodni. Wiem coś o tych sprawach. Nie wszyscy, którzy pragną coś zmienić, są pomyleńcami, nie wszyscy zachowują się jak zwierzęta. Wielu z nas po prostu chce skończyć z niesprawiedliwością i mamy do tego prawo! Natomiast nikt nie ma prawa robić z nas morderców i dziwki. Mówisz, Ŝe wszystkimi manipulują matarezowcy. Mają więcej pieniędzy, więcej władzy, ale nie róŜnią się od tych kanalii z brygad, które mordują dzieci, a ludzi takich jak ja zmuszają do zabijania i kłamstwa! Pomogę ci. Nie dam się odesłać! Bray patrzył przez chwilę na jej posiniaczoną, lecz piękną twarz. - Wy pięknoduchy jesteście wszyscy tacy sami - powiedział. - Lubicie wygłaszać przemowy. Antonia uśmiechnęła się nieśmiało, a zarazem ujmująco. - Zwykle słowa są naszą jedyną bronią - rzekła. Nagle uśmiech znikł i jego miejsce zajął smutek, którego przyczyny Scofield nie bardzo rozumiał. - Jest jeszcze coś - dodała. - Co takiego? - Ty. Obserwuję cię od początku. Jest w tobie duŜo bólu. MoŜna go wyczytać z twojej twarzy, tak jak z blizn na moim ciele moŜna wyczytać to, przez co ja przeszłam. A jednak ja pamiętam czasy, kiedy byłam szczęśliwa. Czy moŜesz powiedzieć to samo o sobie? 261
- To niewaŜne. - Dla mnie bardzo waŜne. - Dlaczego? - Mogłabym odpowiedzieć: dlatego Ŝe uratowałeś mi Ŝycie i byłaby to wystarczająca odpowiedź, mimo Ŝe moje Ŝycie niewiele jest warte. Ale dałeś mi równieŜ coś, czego się nie spodziewałam: powód, Ŝeby opuścić góry. Przed chwilą ofiarowałeś mi wolność, ale z tym darem się spóźniłeś. JuŜ jestem wolna, właśnie dzięki tobie. Znów oddycham. Dlatego jesteś dla mnie kimś bardzo waŜnym. Chciałabym, Ŝebyś sobie przypomniał, kiedy byłeś szczęśliwy. - Czy pyta mnie o to kurierska... dziewczyna? - Nie jestem dziwką. Nigdy nie byłam. - Przepraszam. - Nie przepraszaj. Wolno ci tak mówić. A jeśli właśnie tego chcesz, jeśli chcesz mieć dziwkę, to w porządku, zgadzam się. MoŜe z czasem ujrzysz we mnie kogoś więcej. Bray poczuł kłucie w sercu. Prostota, z jaką złoŜyła mu tę propozycję, wzruszyła go, a jednocześnie przyprawiła o wyrzuty sumienia. Uraził ją; wiedział, dlaczego to zrobił. Bał się. Wolał dziwki; nie chciał iść do łóŜka z kobietą, na której by mu zaleŜało - wolał nie pamiętać twarzy, głosu. Wolał pozostać w tunelu głęboko pod ziemią, gdzie tkwił juŜ od bardzo dawna. Antonia próbowała wyciągnąć go na powierzchnię, a to napawało go strachem. - Chcę tylko tego, Ŝebyś pilnie spełniała moje instrukcje. To wystarczy. - Więc pozwolisz mi zostać? - Powiedziałaś, Ŝe i tak nie wyjedziesz. - Bo nie wyjadę. - Wiem. Gdybym myślał inaczej, od razu zadzwoniłbym do najlepszego fałszerza w Rzymie, Ŝeby zaczął szykować ci papiery. - Dlaczego przyjechaliśmy do Rzymu? Powiesz mi teraz? Bray milczał przez chwilę; potem skinął głową. - Nie widzę przeszkód. Muszę znaleźć potomków rodu Scozzich. - Czy to jedno z nazwisk na liście, którą dała wam moja babcia? - Tak, pierwsze. Kiedyś rodzina Scozzich mieszkała w Rzymie. - Nadal tu mieszka - powiedziała Antonia tak beznamiętnym tonem, jakby mówiła o pogodzie. - A przynajmniej jedna gałąź rodziny; mają posiadłość pod Rzymem. Scofield popatrzył na nią zaskoczony. - Skąd wiesz? 262
- Czerwone Brygady porwały młodego Paraviciniego, kuzyna Scozzich, z majątku pod Tivoli. Obcięli mu palec wskazujący i wysłali rodzinie wraz z Ŝądaniami okupu. Scofield przypomniał sobie artykuły w gazetach; poniewaŜ figurowało w nich tylko nazwisko Paravicini, nie skojarzył tej sprawy z nazwiskiem z listy. Pamiętał natomiast, Ŝe młody człowiek został puszczony wolno, chociaŜ nie doszło do zapłacenia okupu. Były prowadzone intensywne negocjacje, rodzina nie Ŝałowała starań, ale nagle rozmowy zostały zerwane; jeden z porywaczy zdradził kolegów, a inny, wystraszony, zwolnił zakładnika; kilku Brigatisti zginęło, zwabionych w zasadzkę przez zdrajcę... CzyŜby jeden z niewidocznych sponsorów Czerwonych Brygad dał podopiecznym nauczkę? - Byłaś zamieszana w to porwanie? - spytał. - Choćby w najmniejszym stopniu? - Nie. Przebywałam wtedy w obozie w Medicina. - Słyszałaś coś więcej? - Gadania było co niemiara! Głównie o zdrajcach i o tym, jak brutalnie trzeba ich zabijać, Ŝeby ich śmierć była przykładem dla innych. Naszym przywódcom sprawa ta długo leŜała na wątrobie. Zdrajcę przekupili faszyści. - Co znaczy “faszyści”? - Bankier, który przed laty prowadził interesy Scozzich. Rodzina Paravicinich dała mu pieniądze, on przekazał je zdrajcy. - Jak nawiązał z nim kontakt? - Kiedy w grę wchodzi ogromna suma pieniędzy, sposób zawsze się znajdzie. Jak było dokładnie, tego nie wiadomo. Bray wstał z łóŜka Antonii. - Wiem, Ŝe powinnaś odpoczywać, ale czy czujesz się na siłach wstać i wyjść stąd? - Oczywiście - odparła Antonia, spuszczając nogi z łóŜka; skrzywiła się z bólu i wciągnęła z sykiem powietrze. Przez moment siedziała bez ruchu. Bray objął ją ramieniem, po czym, wbrew sobie, znów dotknął jej policzka. - Czterdzieści osiem godzin minęło - rzekł cicho. - Wyślę telegram do Helsinek, do Taleniekowa. - Co mu powiesz? - śe Ŝyjesz i nic ci nie grozi. Chodź, pomogę ci się ubrać. Przytrzymała jego dłoń. - Gdybyś zaproponował mi to wczoraj, nie wiem, co bym powiedziała. - A teraz? 263
- Zgadzam się. PomóŜ mi.
264
20. Na Via Frascati znajdował się drogi lokal stanowiący własność trzech braci Crispich, którym zarządzał najstarszy z nich; jego twarz cherubina i niesłychanie wylewny sposób bycia maskowały temperament wytrawnego złodzieja i zachłanność wygłodniałego szakala. Większość bogaczy, którzy oddawali się rozkoszom rzymskiego dolce vita, uwielbiała Crispiego, gdyŜ odznaczał się wyrozumiałością i dyskrecją; cenili sobie zwłaszcza tę drugą jego cechę. Pośredniczył w przekazywaniu liścików od Ŝonatych męŜczyzn do ich kochanek, od zamęŜnych kobiet do ich kochanków, od uwodzących do uwodzonych. Był jak skała pośród morza rozwiązłości i rozwiązłe dzieci w kaŜdym wieku go ubóstwiały. Scofield posługiwał się nim do własnych celów. Kiedy przed pięciu laty zaczęły się we Włoszech problemy z NATO i potrzebował informacji, udał się do Crispiego. Właściciel lokalu udzielił ich chętnie. Crispi był właśnie jednym z tych ludzi, z którymi Scofield zamierzał się spotkać w Rzymie; teraz, gdy wiedział od Antoni i, Ŝe ród Scozzich nadał istnieje, spotkanie z Crispim było wręcz nieodzowne. Jeśli ktokolwiek mógł udzielić informacji o rodzie Scozzich i spokrewnionym z nim rodem Paravicinich, to tylko Crispi - powiernik i wielbiciel arystokracji, potrafiący rozprawiać godzinami o jej koligacjach. Bray postanowił, Ŝe zjedzą z Antonią obiad w lokalu na Via Frascati. Bardzo wczesny obiad jak na rzymskie zwyczaje, pomyślał, odstawiając filiŜankę kawy i spoglądając na zegarek. Dopiero dochodziło południe; słońce wpadające z zewnątrz ogrzewało salon apartamentu hotelowego, z dołu dolatywały odgłosy ruchu ulicznego na Via Veneto. Lekarz zadzwonił do hotelu “Excelsior” tuŜ po północy, Ŝeby wynająć dla nich apartament; poinformował kierownika, Ŝe pewien bogaty pacjent nagle potrzebuje miejsca, gdzie mógłby zamieszkać na kilka dni - ale pragnie utrzymać to w ścisłej tajemnicy. Bray i Antonią weszli do hotelu tylnym wejściem, skąd zawieziono ich windą dla słuŜby na ósme piętro. Bray zamówił butelkę koniaku i kazał Antonii wypić duszkiem trzy kieliszki. Połączone działanie alkoholu, środków uśmierzających, bólu i napięcia odniosło poŜądany skutek: dziewczyna natychmiast zasnęła. Zaniósł ją do sypialni, połoŜył na łóŜku, rozebrał, przykrył kocem i dotknął jej twarzy, opierając się pragnieniu, Ŝeby połoŜyć się obok i ukoić swój ból.
265
Wracając do salonu, Ŝeby wyciągnąć się na kanapie, przypomniał sobie o zakupach z Via de Condoti. Zanim opuścili pensione wepchnął wszystko do worka. Biały kapelusz nie najlepiej zniósł takie traktowanie, lecz jedwabna sukienka wygniotła się mniej, niŜ Bray się spodziewał. Przed pójściem spać powiesił ją, Ŝeby się rozprostowała. Wstał o dziesiątej i zjechał na dół, Ŝeby w sklepie z kosmetykami na parterze kupić jasny podkład, którym Antonią mogłaby zakryć sińce na twarzy. Kupił równieŜ okulary słoneczne firmy Gucci, podobne z kształtu do oczu pasikonika. PołoŜył zakupy oraz sukienkę na krześle obok łóŜka dziewczyny. Kiedy przed godziną otworzyła oczy, ujrzała najpierw sukienkę, potem resztę. - Jesteś moją osobistą fanciulla! - zawołała do Braya. - Czuję się jak księŜniczka z bajki, ze słuŜebnymi na kaŜde skinienie! Co by sobie o mnie pomyśleli moi przyjaciele komuniści? - śe zdobywasz nowe, obce im doświadczenia - odparł Bray. - Pewnie gotowi byliby spalić kukłę Marksa, Ŝeby tylko zamienić się z tobą na miejsca. Napij się kawy i ubierz się. Mamy zjeść obiad z uczniem Medyceuszy. Jego poglądy powinny cię zaintrygować. Ubierała się, nucąc jakąś nie znaną Brayowi melodię, chyba korsykańską piosenkę rybacką. Dziewczynie wrócił dobry humor i poczucie wolności; Bray miał nadzieję, Ŝe juŜ nigdy ich nie utraci. Ale co do tego, nie było Ŝadnych gwarancji. Po spotkaniu na Via Frascati polowanie na matarezowców powinno rozkręcić się na dobre, a Antonia była skazana na udział we wszystkim, co mogło się wydarzyć. Nucenie urwało się i rozległ się stukot pantofli na wysokich obcasach przemierzających marmurową posadzkę. Po chwili Antonią ukazała się w drzwiach. Scofield poczuł tępe kłucie w piersi. Widok dziewczyny sprawił, Ŝe ogarnęła go dziwna bezradność. Najbardziej zdumiało go to, Ŝe tak bardzo pragnie, aby odezwała się do niego, Ŝe tak strasznie chce usłyszeć jej głos, jakby tylko słowami mogła potwierdzić swoją obecność. Antonią jednak milczała. Stała przed nim, taka piękna, taka krucha, dorosłe dziecko spragnione pochwały i jednocześnie złe samo na siebie, Ŝe zaleŜy mu na aprobacie męŜczyzny. Jedwabna sukienka o wiśniowym odcieniu podkreślała opaleniznę, którą korsykańskie słońce pokryło skórę dziewczyny; przechylony lekko na bakier kapelusz z szerokim rondem kontrastował swoją bielą zarówno z twarzą dziewczyny, jak i z czernią jej długich, ciemnych włosów zaczesanych na jeden bok. Na urodę Antonii Gravet złoŜyły się Francja i Włochy; wynik był oszałamiający. - Świetnie wyglądasz - powiedział Bray, wstając z fotela. - Czy podkład dobrze zatuszował sińce? 266
- Znakomicie. W ogóle o nich zapomniałem. - Była to prawda; tępe kłucie sprawiło, Ŝe zapomniał niemal o wszystkim. - Jak się czujesz? - Nie jestem pewna. Chyba koniak zaszkodził mi bardziej niŜ ten łobuz z brygad. - Jest na to lekarstwo. Kilka kieliszków wina. - Dziękuję, wolę nie. - Jak sobie Ŝyczysz. Zaraz przyniosę ci płaszcz. Wisi w szafie. - Ruszył przez pokój i nagle stanął: zobaczył, Ŝe przez twarz dziewczyny przebiega skurcz. - Nie czujesz się najlepiej, co? WciąŜ cię boli? - Nie, nic mi nie dolega. Maść, którą dał mi twój znajomy lekarz, jest doskonała, działa naprawdę uśmierzająco. To miły człowiek. - Jeśli tylko będziesz potrzebować pomocy lub porady, udaj się do niego - rzekł. - Bez względu na to, o co by chodziło. - Mówisz tak, jakbym miała zostać sama - powiedziała. - Myślałam, Ŝeśmy to juŜ ustalili. PrzecieŜ zgodziłam się dla ciebie pracować, nie pamiętasz? Bray uśmiechnął się. - Trudno byłoby mi o tym zapomnieć - odparł. - Ale jeszcze nie rozmawialiśmy, na czym twoja praca ma polegać. Przez pewien czas będziemy razem w Rzymie, a potem w zaleŜności od tego, co nam się uda znaleźć, pojadę gdzieś dalej. Ty zostaniesz na miejscu i będziesz przekazywać wiadomości między mną a Taleniekowem. - Mam być waszą skrzynką kontaktową? - spytała Antonia. - I to ma być cała moja praca? - Bardzo istotna praca. Wyjaśnię ci po drodze. Chodź, zaraz przyniosę ci płaszcz. Ujrzał, Ŝe pod wpływem bólu dziewczyna zamknęła oczy. - Antonio, posłuchaj. Jeśli cię boli, nie ukrywaj tego przede mną, to nie ma sensu. Bardzo cierpisz? - Nie tak bardzo. Wiem, Ŝe to wkrótce minie. JuŜ nieraz się tak czułam. - Zawieźć cię do lekarza? - Nie trzeba. Ale dziękuję, Ŝe się troszczysz. Scofield miał ochotę powiedzieć jej coś miłego, przytulić ją, ale powstrzymał się. - Chodzi mi wyłącznie o to, Ŝe nikt sprawnie nie funkcjonuje, kiedy coś go boli. Ból sprawia, Ŝe popełnia się błędy. A my nie moŜemy sobie na nie pozwolić. - Chyba jednak chcę kieliszek wina. - Bardzo dobrze - rzekł. Stali razem w hallu restauracji i Bray widział liczne spojrzenia kierujące się w stronę Antonii. Za ozdobną drewnianą kratą oddzielającą hali od sali dostrzegł najstarszego z braci 267
Crispich, który szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, nadskakiwał swoim gościom. Kiedy zobaczył Braya, nachmurzył się, lekko zbity z tropu, ale po chwili uśmiechnął się i ruszył do Amerykanina. - Benvenuto, amico mio! - zawołał powiernik zakochanych. - Nie widzieliśmy się ponad rok - powiedział Bray, odwzajemniając uścisk dłoni. Wpadłem do Rzymu w interesach tylko na dzień lub dwa, ale chciałem, Ŝeby moja przyjaciółka skosztowała twojego fettucine. Słowa te oznaczały, Ŝe Bray pragnie porozmawiać z Crispim prywatnie, kiedy tylko ten będzie mógł podejść do stolika. - Najznakomitsze fettucine w całym Rzymie, signorina! - Crispi strzelił palcami na jednego ze swoich młodszych braci, aby zaprowadził parę do stolika. - Za chwilę przyzna mi pani rację. Ale na wszelki wypadek proszę napić się najpierw wina, bo przecieŜ moŜe się zdarzyć, Ŝe kucharzowi nie wyjdzie sos, prawda? Crispi zmruŜył oko, po czym jeszcze raz uścisnął dłoń Braya, aby dać mu znać, Ŝe zrozumiał. Nie proszony nigdy nie podchodził do stolika Amerykanina. Kiedy Antonia i Bray usiedli, kelner przyniósł butelkę chłodnego Pouilly Fume jako wyraz szacunku fratetti, ale sam Crispi podszedł do stolika dopiero wtedy, gdy skończyli posiłek. Usiadł na wolnym krześle; prezentacja i wstępne grzeczności trwały krótko. - Antonia pracuje dla mnie - powiedział Bray - ale nie naleŜy o niej nikomu wspominać. Nikomu, rozumiesz? - Oczywiście. - To samo dotyczy mnie. Gdyby ktoś z ambasady, czy w ogóle ktokolwiek o mnie pytał, to nie widzieliśmy się. Jasne? - Jasne, ale dość niezwykłe. - Nikt nie moŜe wiedzieć o tym, Ŝe jestem w Rzymie. Ani Ŝe byłem. - Nawet twoja strona? - Zwłaszcza moja strona. Dostaję rozkazy z ominięciem ambasady. Nic więcej nie mogę ci na ten temat powiedzieć. Crispi uniósł do góry brwi i pokiwał wolno głową. - Wtyczka? - spytał. - Nie mówmy o tym. - W porządku, Brandon, nie widzieliśmy się - oznajmił z powagą Włoch. - Ale dlaczego w takim razie do mnie wpadłeś? Chcesz mi podesłać kogoś?
268
- Antonia będzie do ciebie zaglądać. Będzie potrzebować pomocy przy nadawaniu depesz... do mnie i jeszcze do kogoś. - Nie moŜe ich nadawać sama? - Chodzi o to, Ŝeby zmienić miejsce nadania, utajnić prawdziwe. Poradzisz sobie z tym? - Jeśli ci idioci comunisti nie rozpętają znów strajku na poczcie, nie widzę trudności. Zadzwonię do kuzyna we Florencji, przedyktuję mu treść i poproszę, Ŝeby nadał depeszę. Albo zadzwonię do moich dostawców w Atenach, Tunisie lub Tel Awiwie i poproszę o to samo. Nikt nie odmawia, kiedy Crispi o coś prosi. I nikt nie zadaje pytań. Zresztą wiesz o tym. - A twój telefon? Jesteś pewien, Ŝe jest czysty? Powiernik zakochanych roześmiał się. - Wiedząc, z jakimi ludźmi i o czym prowadzę rozmowy, Ŝaden sędzia w Rzymie nie pozwoliłby sobie na taką impertynencję, jak wyraŜenie zgody na załoŜenie mi podsłuchu. Scofield przypomniał sobie rozmowę z Winthropem w Waszyngtonie. - Niedawno pewien człowiek powiedział mi to samo. Mylił się. - Nie wątpię - odparł z rozbawieniem Crispi. - Wybacz, Brandon, ale ty i twoi znajomi zajmujecie się tylko tajemnicami stanu. My tu na Via Frascati zajmujemy się tajemnicami serc. Są to sprawy znacznie bardziej poufne od waszych. Zawsze tak było. Bray odwzajemnił uśmiech Włocha. - MoŜe i masz rację - rzekł, podnosząc kieliszek. - Ciekaw jestem, czy mówią ci coś pewne nazwiska. Scozzi i Paravicini. - Pociągnął łyk. Crispi pokiwał w zamyśleniu głową. - Dobra krew potrzebuje pieniędzy, pieniądze dobrej krwi. CóŜ więcej moŜna powiedzieć? - Czy mógłbyś się wyraŜać jaśniej? - Ród Scozzich to jeden z najstarszych w Rzymie. Czcigodna contessa do dziś kaŜe się wozić szoferowi po Via Veneto w pieczołowicie odrestaurowanym bugatti. Jej dzieci pretendowały do dawno porzuconych tronów, lecz problem polegał na tym, Ŝe mimo wielkich ambicji, rodzina nie posiadała nawet kilku tysięcy lirów. Paravicini mieli pieniądze, mnóstwo pieniędzy, ale za to ani kropli szlacheckiej krwi w swoich Ŝyłach. MałŜeństwo zawarto dla obopólnych korzyści. - MałŜeństwo?
269
- Córka hrabiny poślubiła Bernarda Paraviciniego. Było to przed wieloma laty; nie wniosła męŜowi posagu, ale teŜ przy jego fortunie nie było to potrzebne. A jej brat, który odziedziczył po ojcu tytuł, dostał dobrą pracę. - Jak się nazywa? - Guillamo. Hrabia Guillamo Scozzi. - Gdzie mieszka? - Często wyjeŜdŜa w interesach. Ma majątek w Tivoli, niedaleko swojej siostry, lecz rzadko tam przebywa. Dlaczego pytasz? Myślisz, Ŝe coś go łączy z wtyczką, o jakiej wspominałeś? Nie wydaje mi się to prawdopodobne. - MoŜe sam o niczym nie wie. MoŜe wykorzystują go jego pracownicy. - To jeszcze mniej prawdopodobne. Za ujmującą powierzchownością kryje się umysł Borgii. Wierz mi. - Skąd to wiesz? - Po prostu wiem - odparł z uśmiechem Crispi. - Hrabia i ja jesteśmy do siebie podobni. Bray pochylił się do przodu. - Chcę go poznać - rzekł. - Nie jako Scofield, oczywiście; pod jakimś innym nazwiskiem. Dasz radę to załatwić? - MoŜe. Jeśli hrabia przebywa akurat we Włoszech, a zdaje mi się, Ŝe chyba tak. Jego Ŝona jest jedną z organizatorek Festa Villa d'Este, która ma się odbyć jutro wieczorem. Przyjęcie na cele dobroczynne. Hrabia nie moŜe się nie pojawić; będzie tam przecieŜ cały Rzym. - Twój Rzym, jak rozumiem - stwierdził Bray. - Mój niekoniecznie. Obserwował ją z drugiego końca pokoju; wyjęła z pudełka spódnicę i połoŜyła sobie na kolanach, jakby chciała sprawdzić, czy w materiale nie ma Ŝadnych wad. Zdawał sobie sprawę, Ŝe zadowolenie, jakie czuje, kupując jej eleganckie stroje, jest nie na miejscu. Stroje te były zwyczajną koniecznością, niczym więcej; a jednak ilekroć patrzył na Antonię, robiło mu się ciepło na duszy. Nie była juŜ więźniem, mogła podejmować własne decyzje, ale chociaŜ narzekała na wygórowane ceny w sklepach mieszczących się na parterze w hotelu, nie opierała się przed robieniem w nich zakupów. Była to jakby gra między nimi. Oglądając sukienki, Antonia co jakiś czas zerkała na Braya; jeśli przy którejś kiwał z aprobatą głową, najpierw marszczyła brwi, udając, Ŝe się z nim nie zgadza i nieodmiennie spoglądała na metkę z ceną; potem powoli zmieniała zdanie, ostatecznie uznając jego wybór za trafny. 270
Jego Ŝona robiła to samo w Berlinie Zachodnim. Była to jedna z ich gier. Katrine zawsze martwiła się o pieniądze. Chcieli przecieŜ mieć dzieci, więc naleŜało oszczędzać, bo rząd nie był specjalnie hojnym pracodawcą. A pracownik dyplomatyczny zaszeregowany do dwunastej grupy nie mógł nawet marzyć o otwarciu sobie konta w Szwajcarii. Scofield jednak miał juŜ takie konto. W Bernie. RównieŜ w ParyŜu, w Londynie i oczywiście w Berlinie. Nie przyznawał się jednak do tego Ŝonie, ani do tego, czym się naprawdę zajmuje. Trzymał ją z dala od swoich spraw zawodowych. Ale niestety w końcu ją dosięgły. I to tak tragicznie. Pewnie któregoś dnia oddałby jej jedno z tych kont. Po przeniesieniu się z OPKON-u do któregoś z bardziej cywilizowanych wydziałów Departamentu Stanu. Cholera jasna, naprawdę zamierzał się wtedy przenieść. W ciągu najbliŜszych tygodni! - Odpłynąłeś myślami. - Słucham? - Bray podniósł odruchowo szklankę do ust; była pusta. Za duŜo piję, przyszło mu do głowy. - Patrzysz na mnie, ale chyba mnie nie widzisz. - Doskonale cię widzę. Brakuje mi kapelusza. Bardzo ci w nim do twarzy. Uśmiechnęła się. - Nie mogę siedzieć w nim we wnętrzu. Kelner, który przyniósł nam kolację, miałby mnie za idiotkę. - Siedziałaś w kapeluszu u Crispiego. Tamten kelner nie miał nic przeciwko temu. - Restauracja to co innego. - TeŜ wnętrze. - Bray wstał, podszedł do stolika, na którym obok pojemnika z lodem stała butelka whisky i nalał sobie nową porcję. - Jeszcze raz dziękuję za to wszystko. - Antonia spojrzała na pudła i torby przy jej krześle. - Czuję się tak, jakby dziś była Gwiazdka, nie wiem, którą paczkę otwierać najpierw. - Roześmiała się. - Nie Ŝeby Gwiazdka na Korsyce kiedykolwiek tak wyglądała! Papa krzywiłby się przez miesiąc, gdyby zobaczył te wszystkie luksusy. Dziękuję. - Nie ma za co. - Scofield dolał sobie jeszcze trochę whisky. - To po prostu sprzęt roboczy. Jak maszyna do pisania, kalkulator czy szafa na akta. Część wyposaŜenia. - Aha. - WłoŜyła spódnicę i bluzkę z powrotem do pudła. - Ty teŜ? - Słucham? - Niente. Czy whisky pomaga ci się rozluźnić? - Pewnie tak. Nalać ci szklaneczkę? - Nie, dziękuję. Jestem bardziej zrelaksowana niŜ byłam od wielu miesięcy. Szkoda marnować trunek. 271
- KaŜdemu według jego potrzeb. Lub pragnień - powiedział Bray, siadając w fotelu. MoŜesz kłaść się spać, jeśli masz ochotę. Jutro czeka nas sporo pracy. - Czy przeszkadza ci moje towarzystwo? - Nie, skądŜe znowu. - Ale wolałbyś być sam. - Nie myślałem o tym. Tak mówiła. W Berlinie Zachodnim, kiedy pojawiały się jakieś problemy, siadałem i rozmyślałem, usiłując wczuć się we wroga. Kiedy mówiła coś, jej słowa nie docierały do mnie. Pytała wtedy nie tyle gniewnym, co uraŜonym tonem, “Wolałbyś być sam, prawda?” Miała rację, ale nie mogłem tego potwierdzić, nie wyjaśniając jej o co chodzi. MoŜe gdybym wyjaśnił, co robię... MoŜe moje wyjaśnienie byłoby ostrzeŜeniem. - Jeśli coś cię gnębi, moŜe porozmawiaj ze mną o tym? O BoŜe, dokładnie jej słowa! Wypowiedziane w Berlinie Zachodnim! - Przestań udawać kogoś, kim nie jesteś! - zawołał. Usłyszał swój podniesiony głos; wszystkiemu winna była whisky, cholerna whisky! - Przepraszam, nie chciałem tego powiedzieć - dodał pośpiesznie, odstawiając na bok szklankę. - Jestem znuŜony i za duŜo wypiłem. Nie chciałem tego powiedzieć. - Gdybyś nie chciał, to byś nie powiedział. - Antonia wstała z krzesła. - Chyba dobrze cię zrozumiałam. Ale chciałabym, Ŝebyś ty równieŜ coś zrozumiał. Nikogo nie udaję. Przez długi czas byłam do tego zmuszona, a to najlepszy sposób, Ŝeby przekonać się, kim się jest naprawdę. Jestem sobą; właśnie ty pomogłeś mi znów odnaleźć siebie. - Odwróciła się i szybkim krokiem weszła do sypialni, zamykając za sobą drzwi. - Toni, przepraszam! - Bray poderwał się z miejsca, wściekły na siebie, gdyŜ swoim wybuchem wyjawił więcej, niŜ kiedykolwiek zamierzał - utrata panowania była czymś niedopuszczalnym. Ktoś zapukał do drzwi apartamentu. Scofield obrócił się błyskawicznie, sięgając jednocześnie do pochwy ukrytej pod marynarką. Stanął z boku drzwi i spytał: - Si?Chic'e? - Uno messaggio, Signor Pastorine. Da vostro amico, Crispi. Di Via Frascati. Trzymając jedną rękę pod połą marynarki, drugą załoŜył łańcuch na drzwi; dopiero wtedy je uchylił. W hallu stał kelner z lokalu Crispiego; ten sam, który usługiwał im przy obiedzie. W ręce miał kopertę; podał ją przez szparę Scofieldowi. Crispi wolał uniknąć nieporozumienia; dlatego uŜył jako posłańca kelnera, którego twarz była Brayowi znajoma. - Grazie. Uno momento - powiedział Bray, wyciągając z kieszeni banknot. 272
- Prego - odparł kelner, przyjmując napiwek. Scofield zamknął drzwi i rozerwał kopertę. W środku znajdowały się dwa zaproszenia pokryte złoconym, wypukłym drukiem, do których doczepiony był krótki list skreślony przez Crispiego. Scofield odłączył kartkę i przeczytał list: pismo było zamaszyste, styl wyszukany. Hrabia Scozzi został powiadomiony przez niŜej podpisanego, iŜ Amerykanin nazwiskiem Pastor zamierza nawiązać z nim znajomość w Villa d'Este. Dałem hrabiemu do zrozumienia, Ŝe pan Pastor posiada liczne kontakty w państwach naleŜących do OPEC i często reprezentuje w interesach bogatych szejków naftowych. PoniewaŜ szczegółów takich operacji nie omawia się z nikim, wystarczy, Ŝebyś wiedział, gdzie znajduje się Zatoka Perska. I często się uśmiechał. Hrabia został poinformowany, Ŝe pan Pastor przyjechał do Włoch na wypoczynek; jedyne, czego szuka, to dobrego towarzystwa i miłej rozrywki. Hrabia, jeśli zechce, jest w stanie zapewnić i jedno, i drugie. Ucałowanie rączek dla bella signorina. Ciao, Crispi Bray uśmiechnął się. Crispi miał rację; pośrednicy szejków nie rozmawiali o swojej pracy i swoich mocodawcach. Lepiej było zachować dyskrecję, niŜ ryzykować utratę niebotycznych zarobków. Rozsądny biznesmen milczy na temat prowadzonych przez siebie transakcji; więc i on będzie milczał w Villa d'Este. Porozmawia z hrabią Scozzim na zupełnie inny temat. Usłyszał brzęk zasuwy w drzwiach sypialni. Po krótkiej chwili wahania Antonia otworzyła drzwi. Kiedy ją ujrzał, zrozumiał, dlaczego się wahała. Miała na sobie tylko czarną halkę, którą kupił jej w jednym ze sklepów na parterze. Była bez stanika; jej piersi napierały na cienki jedwab, a długie nogi rysowały się wyraźnie pod wiotką tkaniną. Bose, opalone stopy i gołe łydki miały dokładnie ten sam odcień, co ramiona i twarz. Jej śliczna twarz o łagodnych rysach uderzała swoim pięknem, a wielkie ciemne oczy patrzyły na Braya śmiało, przyjaźnie. - Musiałeś ją bardzo kochać - powiedziała cicho. - Tak. Ale minęło juŜ wiele czasu. - Najwyraźniej jeszcze za mało. Powiedziałeś do mnie Toni. Czy tak się nazywała? - Nie. - Cieszę się. Nie chciałabym, Ŝebyś mylił mnie z kimkolwiek. - Dałaś mi to wyraźnie do zrozumienia. To się więcej nie powtórzy. Antonia milczała, stojąc bez ruchu w drzwiach; wciąŜ patrzyła na niego. - Dlaczego sobie odmawiasz? - spytała w końcu. 273
- Nie jestem zwierzęciem w ładowni frachtowca. - Oboje o tym wiemy. Widziałam, jak na mnie spoglądasz, a potem odwracasz wzrok, jakbyś patrzył na zakazany owoc. Jest w tobie napięcie, ale nie dąŜysz do tego, Ŝeby je rozładować. - Gdyby chodziło mi o ten rodzaj... rozładowania... wiedziałbym, dokąd się udać. - MoŜesz je mieć ze mną. - Zastanowię się nad twoją ofertą. - Przestań! - zawołała Antonia, przysuwając się krok do przodu. - Chcesz dziwki? Dobrze, byłam kurierską dziwką. Weź mnie jak dziwkę! - Nie mogę. - Więc przestań patrzeć na mnie w ten sposób! Jakbyś był i przy mnie, i gdzieś daleko! Czego ty chcesz? Proszę cię, nie rób tego. Zostaw mnie tu, gdzie jestem, głęboko pod ziemią, skryty pośród mroku. Nie dotykaj mnie, bo jeśli dotkniesz, zginiesz. Nie rozumiesz tego? Ktoś cię wezwie, a kiedy pojedziesz, zabije cię. Wolę dziwki, prostytutki - są zawodowcami, tak jak ja. My, zawodowcy, znamy swoje prawa. Ty nie. Stała przed nim. Nie wiedział, kiedy podeszła; zobaczył ją dopiero, kiedy była o krok od niego. Spojrzał na jej twarz, zadartą do góry, oczy miała zamknięte, bliskie płaczu, usta lekko rozchylone. DrŜała na całym ciele; drŜała ze strachu, bo pootwierały się jej zasklepione rany pootwierały przez niego, gdyŜ ujrzała w jego oczach tęsknotę i cierpienie. Nie mogła uśmierzyć jego bólu. Dlaczego sądziła, Ŝe on potrafi uśmierzyć jej? I nagle, jakby odczytała myśli Braya, powiedziała: - Jeśli kochałeś ją tak bardzo, pokochaj mnie choć trochę. MoŜe ci to ulŜy. Wyciągnęła do niego ręce i ujęła jego twarz w swoje dłonie. Jej usta znajdowały się zaledwie kilka centymetrów od jego; wciąŜ drŜała, moŜe nawet bardziej niŜ przedtem. Objął ją i ich wargi zetknęły się; pękł nabrzmiały wrzód bólu. Bray miał wraŜenie, Ŝe wciąga go trąba powietrzna; czuł, jak łzy podchodzą mu do oczu i spływają po policzkach, mieszając się z łzami Antonii. Opuścił dłonie na jej plecy, gładząc ją, przytulając do siebie, po prostu trzymając, trzymając bardzo mocno. BliŜej, jeszcze trochę... wilgoć jej ust podniecała go, miejsce bólu zajęła potrzeba jej bliskości. Przeniósł dłoń na pierś dziewczyny; przykryła jego rękę swoją własną i przycisnęła mocno, a jednocześnie naparła na niego swoim ciałem, kołysząc się w rytmie, który wypełnił ich oboje. W pewnej chwili oderwała usta od jego warg. 274
- Weź mnie do łóŜka - szepnęła. - Na miłość boską, weź mnie! I kochaj mnie. Proszę cię, kochaj mnie choć trochę. - Próbowałem cię ostrzec - powiedział Bray. - Próbowałem ostrzec nas oboje. Wychodził z podziemnego tunelu; u góry świeciło słońce. A jednak w pobliŜu nadal królował mrok. I strach. Czuł to wyraźnie. Ale na razie wolał - przynajmniej na chwilę pozostać w słońcu. Wraz z nią.
275
21. Mimo chłodnego wieczoru widok Villa d'Este zapierał dech w piersi. Reflektory były włączone, fontanny podświetlone, tysiące małych strumyczków spływających w dół ze stromych tarasów mieniło się wspaniałym blaskiem. Pośrodku olbrzymich sadzawek biły w górę wodotryski, a unosząca się nad nimi mgiełka lśniła jak wspaniały diadem. Srebrzysta woda spadająca ze sztucznych skał - spiętrzonych tak, by tworzyły wodospad - rozbryzgiwała się u stóp antycznych rzeźb; mokre posągi bogów i centaurów błyszczały w całej swej okazałości. Ogród był zamknięty dla publiczności; tylko wybrańcy, śmietanka Rzymu, dostali zaproszenie na odbywające się w Tivoli Festa Villa d'Este. Impreza miała na celu zebranie funduszy na utrzymanie ogrodu w naleŜytym stanie, funduszy, które uzupełniłyby skromne dotacje rządowe; Scofield jednak podejrzewał, Ŝe istniał równieŜ inny, nie mniej waŜny powód: przyjęcie było okazją do tego, Ŝeby prawdziwi spadkobiercy Villa d'Este mogli spędzić tu miły wieczór, nie niepokojeni przez rzesze turystów. Crispi miał rację. Cały Rzym przybył na uroczystość. Cały Rzym, czyli kaŜdy, kto się w Rzymie liczy, pomyślał Bray, dotykając aksamitnych wyłogów smokingu. Ogromne sale bankietowe z długimi stołami i ustawionymi wzdłuŜ ścian pozłacanymi krzesłami przywodziły na myśl czasy, kiedy we wnętrzach pałacu ucztowali dworzanie i ich kurtyzany. Współczesne damy, w sukniach od Givenchy i Pucci, niewiele im ustępowały wspaniałością strojów. Ramiona okrywały rosyjskie sobole i norki, szynszyle i złote lisy; brylanty i sznury pereł zdobiły długie szyje, a często i liczne podbródki. Wśród panów byli zarówno przepasani szkarłatnymi szarfami szczupli, przystojni cavalieri o siwiejących skroniach, jak i otyli, łysi jegomoście palący cygara i posiadający znacznie większą władzę, niŜ moŜna by sądzić po ich wyglądzie. Imprezę uświetniały ni mniej ni więcej tylko cztery orkiestry, najmniejsza licząca sześć instrumentów, największa dwadzieścia, grające wszystko począwszy od dawnych klasycznych utworów Monteverdiego, a skończywszy na szalonych rytmach muzyki dyskotekowej. Tego wieczoru Villa d'Este naleŜała do bei Romani. Pośród pięknych dam, jedną z najpiękniejszych była Antonia -Toni (to zdrobnienie przyjęło się na dobre po wspólnie spędzonej nocy). śadne klejnoty nie zdobiły jej szyi ani rąk; odnosiło się niemal wraŜenie, Ŝe byłyby skazą na jej jedwabistej skórze, której gładkość i opaleniznę podkreślała prosta, biała suknia przetykana złotą nicią.
276
Tak jak to przewidział lekarz, opuchlizna znikła i okulary nie były juŜ potrzebne. DuŜe, piwne oczy Toni lśniły. Była równie piękna jak otaczający ją wytworny świat, śliczniejsza od wielu obecnych na przyjęciu dam, gdyŜ jej spokojna, nie wyzywająca uroda stawała się tym bardziej oszałamiająca, im dłuŜej ktoś patrzył na dziewczynę. Dla wygody, Toni została przedstawiona jako przyjaciółka znad Jeziora Como tajemniczego pana Pastora. Niektóre okolice nad jeziorem znane były z tego, Ŝe są ulubionym miejscem wypoczynku bogatej młodzieŜy z terenów śródziemnomorskich. Crispi świetnie wywiązał się ze swojego zadania: garść informacji, które podał na temat Scofielda i Toni, wystarczyła, Ŝeby wzbudzić zainteresowanie. Najmniej powiedział tym, którzy najbardziej byli ciekawi cichego Amerykanina, najwięcej zaś tym, którzy - zaaferowani sobą - prawie nie zwracali uwagi na gościa zza oceanu. Wiedział, Ŝe oczywiście przekaŜą innym zasłyszane słowa, gdyŜ właśnie plotki stanowiły ich główne zajęcie. Co rusz do tajemniczego pana Pastora podchodzili męŜczyźni, których interesy sprowadzały się przede wszystkim, a nawet wyłącznie do finansów; brali go pod łokieć i ściszonym głosem pytali o przewidywany kurs dolara albo o stabilność inwestycji w Londynie, San Francisco lub Buenos Aires. Na jedne pytania Scofield odpowiadał krótkim skinieniem głowy, na inne równie krótkim, lecz wymownym ruchem przeczącym. Rozmówcy reagowali ledwo dostrzegalnym uniesieniem brwi. Otrzymywali cenne informacje, choć Bray sam nie wiedział jakie. Po kolejnej wymianie zdań z wyjątkowo natrętnym gościem, Scofield ujął Toni pod ramię i przeszli pod wysokim łukowym sklepieniem do sąsiedniej, nie mniej zatłoczonej sali. Od kelnera, który roznosił na tacy trunki, Bray wziął dwa kieliszki szampana, jeden podał dziewczynie, drugi przyłoŜył do ust i pijąc rozejrzał się uwaŜnie wkoło. Mimo Ŝe nigdy w Ŝyciu go nie widział, z miejsca rozpoznał hrabiego Guillama Scozziego. Hrabia stał w rogu sali w towarzystwie dwóch długonogich, zapatrzonych w niego dziewcząt i z udaną obojętnością wodził oczami po gościach. Był to wysoki, szczupły cavaliero o doskonale przystrzyŜonych włosach, przyprószonych - zwłaszcza na skroniach siwizną, ubrany we frak z kolorową rozetką w klapie; wokół pasa miał cienką złotą szarfę o wiśniowych brzegach, związaną na boku. O ile rozetka nie rzucała się w oczy, szarfa przykuwała wzrok; zbliŜający się do sześćdziesiątki hrabia prezentował się wyjątkowo dystyngowanie. Był uosobieniem bel Romano; jego wygląd świadczył dobitnie, iŜ Ŝaden Siciliano nigdy nie wślizgnął się do łoŜa kobiety z rodu Scozzich - i niech nikt nie śmie sądzić inaczej, per Dio! - Jak go odnajdziesz? - spytała Antonia, popijając szampan. 277
- JuŜ znalazłem. - Który to? Tamten? Bray skinął głową. - Masz rację. Widziałam jego zdjęcia w prasie. Paparazzi lubią go fotografować. Chcesz podejść i się przedstawić? - Chyba nie będę musiał. Coś mi się wydaje, Ŝe hrabia usiłuje wypatrzeć mnie w tłumie. - Wskazał ręką na zastawiony stół. - Stańmy przy deserach. Powinien nas zauwaŜyć. - Skąd będzie wiedział, Ŝe to ty? - Spokojna głowa. Jeśli nawet nasz miły Crispi nie opisał mnie, mogę się załoŜyć, Ŝe nie omieszkał opisać ciebie. Zwłaszcza komuś takiemu jak Scozzi. - PrzecieŜ miałam na nosie te ogromne okulary... - Śmieszna jesteś. Niecałą minutę później usłyszeli za sobą miękki, aksamitny głos. - Signore Pastor? Odwrócili się. - Przepraszam; czy my się znamy? - spytał Scofield. - Nie, ale właśnie zamierzałem się przedstawić - oznajmił hrabia, wyciągając rękę. Scozzi. Guillamo Scozzi. Cieszę się, Ŝe pana spotykam. Przemilczenie tytułu jakby dosadniej go podkreślało. - Ach, naturalnie! Pan hrabia Scozzi! Wspomniałem Crispiemu - cudowny facet, nieprawdaŜ? - Ŝe koniecznie muszę się z panem zobaczyć. Ale przybyliśmy niecałą godzinę temu i nie zdąŜyliśmy jeszcze ochłonąć. Jestem jednak zdziwiony, Ŝe pan mnie rozpoznał. Scozzi roześmiał się, ukazując rząd tak białych i idealnie równych zębów, Ŝe musiały kosztować majątek. - Obawiam się, Ŝe ten cudowny Crispi, jak go pan określił, to niepoprawny drań. Dosłownie rozpływał się nad urodą la bella signorina. - Skłonił się Antonii. - Odnalazłem ją wzrokiem i tak trafiłem na pana. Jak zwykle, Crispi ma gust bez zarzutu. - Pozwoli pan, panie hrabio. - Scofield połoŜył rękę na ramieniu Toni. - Moja przyjaciółka, Antonia... znad Jeziora Como. Samo imię i wzmianka skąd dziewczyna pochodzi, były bardziej niŜ wymowne. Hrabia ujął dłoń Toni i podniósł do ust. - Co za urocza istota! Powinna pani częściej odwiedzać Rzym. - Jest pan bardzo uprzejmy, panie hrabio - odparła Antonia takim tonem, jakby od urodzenia obracała się w wielkim świecie.
278
- Słyszałem, Ŝe wielu moich natrętnych przyjaciół naprzykrzało się panu. Przepraszam za nich. - Doprawdy nie ma za co. Sądzę, Ŝe Crispi w trakcie zachwytów nad urodą Antonii niechcący napomknął o kilku bardziej przyziemnych sprawach. - Scofield uśmiechnął się z rozbrajającą skromnością. - Kiedy ludzie dowiadują się co robię, zawsze zadają pytania. Przywykłem do tego. - Jest pan bardzo wyrozumiały. - Och, to nie sztuka. Pragnąłbym jedynie być tak dobrze poinformowany, za jakiego uchodzę. A ja po prostu realizuję decyzje podjęte wcześniej przez innych. - Ale Ŝeby je realizować, trzeba mieć spory bagaŜ wiedzy, nieprawdaŜ? - No tak. Bez niej ogromne pieniądze trafiłyby w błoto. - A raczej wiatr rozwiałby je po piaskach pustyni. Mam wraŜenie, Ŝe myśmy się juŜ gdzieś spotkali. Czy tak? Scofield był przygotowany na takie pytanie. - Chyba nie - odparł - bo na pewno bym pana zapamiętał. Ale jeŜeli, to moŜe na którymś z przyjęć w ambasadzie amerykańskiej. Wprawdzie nigdy nie są tak wystawne jak to, ale zdarza się równie duŜy ścisk. - Często pan na nich bywa? - Od czasu do czasu; zwykle zapraszają mnie w ostatniej chwili. - Bray uśmiechnął się lekko. - Moi rodacy teŜ lubią zasięgnąć u mnie języka... Scozzi parsknął śmiechem. - Bohaterem zostaje się nie tylko na polu walki. Informacje są często nie mniej cenne niŜ krew - rzekł. - Ale panu, jak widzę, nie zaleŜy na orderach. - Nie o to chodzi. Po prostu muszę zarabiać na Ŝycie. - Oj, nie chciałbym z panem prowadzić negocjacji. Na pewno jest pan niełatwym przeciwnikiem. - A to szkoda - powiedział Scofield, leciutko zmieniając ton głosu, tak Ŝeby uchwyciło to czujne ucho Włocha. - Bo chciałem omówić z panem pewną sprawę. - Tak? - Hrabia zerknął na Antonię. - Czy bella signora nie nudzi się z nami? - AleŜ nie - zaprotestowała z wdziękiem Toni. - Dowiedziałam się więcej o moim przyjacielu w ciągu tych kilku minut niŜ przez cały ostatni tydzień. Chętnie bym jednak coś przekąsiła... - Chwileczkę - przerwał jej Scozzi, jakby zaspokojenie głodu dziewczyny było sprawą najwyŜszej państwowej wagi. 279
Podniósł rękę. W okamgnieniu pojawił się przy nich młody, ciemnowłosy męŜczyzna we fraku. - Mój sekretarz się panią zaopiekuje, signorina - oznajmił hrabia. - Na imię ma Paolo, i tak na marginesie, jest wspaniałym tancerzem. Za nauczycielkę słuŜyła mu moja Ŝona. Paolo skłonił się, unikając wzroku hrabiego, i podał Antonii ramię. Dziewczyna uśmiechnęła się do Scozziego i Braya. - Ciao - powiedziała, spojrzeniem dając Scofieldowi znak, Ŝe Ŝyczy mu powodzenia. - Tylko panu pozazdrościć - oświadczył hrabia Guillamo Scozzi, patrząc za oddalającą się postacią w bieli. - Co za cudowne stworzenie! Kupił ją pan w Como? Bray zerknął na Włocha. Scozzi ani się nie przejęzyczył, ani nie Ŝartował. - Nie wiem, czy kiedykolwiek tam była, jeśli mam być szczery - odparł świadom, Ŝe skoro raz skłamał, lepiej ponownie uciec się do kłamstwa, gdyŜ hrabia moŜe bez trudu sprawdzić, czy Antonia rzeczywiście pochodzi znad Jeziora Como. - Po prostu przyjaciel z Rijadu podał mi jej numer telefonu. Antonia przyjechała do mnie do Nicei. Nie pytałem skąd. - A mógłby pan ją spytać o najbliŜsze plany? Im szybciej będzie wolna, tym lepiej. MoŜe się ze mną skontaktować przez nasze biura w Torino. - W Turynie? - Tak. Wprawdzie miasto kojarzy się głównie z fiatem Agnellego, ale zapewniam pana, Ŝe Turynem rządzą Zakłady Scozzi-Paravicini. Sporym kawałkiem Europy równieŜ. - Nie zdawałem sobie sprawy. - Nie? Myślałem, Ŝe to dlatego chce pan ze mną rozmawiać. Scofield wypił do końca szampan. - Czy moŜemy wyjść na moment? - spytał, odejmując od ust kieliszek. - Klient z... no, powiedzmy, Ŝe znad Zatoki Perskiej, prosił, Ŝebym przekazał panu poufną wiadomość. Dlatego tu dziś przyszedłem. Scozzi zrobił wielkie oczy. - Poufną wiadomość? Tak jak większość ludzi z Rzymu czy Turynu, spotkałem na przestrzeni lat kilku dŜentelmenów z tamtych okolic, ale Ŝadnego nie pamiętam z nazwiska. MoŜemy się jednak przejść. Zaintrygował mnie pan. Skierował się w stronę drzwi; Bray powstrzymał go. - Wolałbym, Ŝeby nikt nie widział, jak razem wychodzimy. Proszę wskazać mi jakieś miejsce, zjawię się tam za dwadzieścia minut. - Dziwne Ŝyczenie... Ale dobrze. - Hrabia zamyślił się na moment. - Wie pan, gdzie jest fontanna Hipolita? 280
- Znajdę ją. - To dość daleko. Nikt nam nie powinien przeszkadzać. - Doskonale. - Scofield skinął głową. - Do zobaczenia za dwadzieścia minut. Odwrócili się od siebie i przeciskając przez tłum ruszyli w przeciwne strony. Bray zajrzał za pobliskie głazy, sprawdził kępy krzaków. Choć reflektory były pogaszone i panowała głucha cisza, wolał się upewnić, czy przypadkiem Scozzi nie kazał swoim ludziom obstawić fontanny. Gdyby kogoś zauwaŜył, przesłałby wiadomość, Ŝe czeka na hrabiego w innym miejscu i prosi o natychmiastowe przybycie. Ale nikogo w pobliŜu nie było. Hrabia szedł juŜ wąską alejką w stronę fontanny. Bray cofnął się, przedzierając przez chwasty, i wyłonił piętnaście metrów za Włochem. Zakasłał cicho, kiedy ten stanął przy niskim murku okalającym fontannę. Scozzi odwrócił się; światło z górnych tarasów pałacu prawie nie dochodziło do tej części ogrodu; ledwo się widzieli. Scofieldowi przeszkadzał mrok. Scozzi miał do wyboru tyle róŜnych miejsc, bardziej dogodnych, nie tak mrocznych; dlaczego wybrał akurat to? - Daleko - rzekł Bray. - Chciałem z panem porozmawiać w cztery oczy, ale niekoniecznie w połowie drogi do Rzymu. - No cóŜ, kiedy powiedział pan, Ŝebyśmy wyszli oddzielnie, pomyślałem sobie, Ŝe moŜe będzie lepiej, jeśli nikt mnie z panem nie zobaczy. Bądź co bądź jest pan maklerem szejków. - To panu przeszkadza? Dlaczego? - A dlaczego razem nie mogliśmy opuścić sali? Crispi nie mylił się, mówiąc o Scozzim, Ŝe za ujmującą powierzchownością kryje się umysł Borgii. - Za bardzo rzucalibyśmy się w oczy - odparł Bray. - Ale jeśli ktoś wyjdzie na spacer i zawędruje aŜ tu, plotkom nie będzie końca. Istniało, drogi hrabio, wyjście pośrednie; ot, chociaŜby przypadkowe spotkanie w ogrodzie. - Proszę się nie obawiać, nikt nas tu nie zaskoczy - powiedział Scozzi, dotykając ręką cienkiej, złotej szarfy. - Do fontanny Hipolita wiedzie tylko jedna alejka. Mniej więcej czterdzieści metrów za nami zostawiłem jednego ze swoich sekretarzy. Wszyscy wiedzą, Ŝe Guillamo Scozzi lubi się czasem wybrać z towarzyszką na romantyczny spacer. I Ŝe nie lubi, aby mu wówczas przeszkadzano. - To przeze mnie te wszystkie środki ostroŜności? Hrabia podniósł głowę. - Panie Pastor, Zakłady Scozzi-Paravicini mają liczne powiązania zarówno w Europie, jak i w obu Amerykach. WciąŜ zabiegamy o nowe rynki zbytu; nigdy jednak nie zabiegaliśmy 281
o pieniądze arabskich szejków. Jest to sprawa bardzo śliska; wszędzie wznosi się zapory hamujące nadmierny przypływ kapitału arabskiego. Nie chcielibyśmy, Ŝeby wzięto nas pod lupę. Gdyby nasi kontrahenci Ŝydowskiego pochodzenia z ParyŜa i Nowego Jorku zaczęli nas podejrzewać o kontakty z Arabami, ponieślibyśmy ogromne straty. - Wiadomość, którą mam panu przekazać, nie dotyczy Zakładów Scozzi-Paravicini. Dotyczy rodu Scozzich. - Porusza pan bardzo delikatny temat. O co konkretnie chodzi? - Jest pan synem hrabiego Alberta Scozziego, prawda? - To ogólnie znany fakt. Podobnie jak moje zasługi dla rozwoju Zakładów Paravicini. To, Ŝe ich obecna nazwa brzmi Scozzi-Paravicini, jest chyba dość znaczące. - Owszem, ale w tym wypadku nie ma nic do rzeczy. Panie hrabio, jestem tylko pośrednikiem, pierwszym ogniwem łańcucha, którego dalszych ogniw sam nawet nie znam. Jeśli o mnie chodzi, spotkaliśmy się przypadkowo na imprezie charytatywnej w Tivoli. Ta rozmowa nigdy się nie odbyła. - Hm, więc cóŜ to za niezwykła wiadomość? Kto pana przysyła? Bray podniósł rękę. - Pan wybaczy. Zgodnie z przyjętymi zasadami, na pierwszym spotkaniu nie ujawnia się nazwisk. Podaje się rejon geograficzny i naświetla politykę, którą prowadzi hipotetyczny wróg. Oczy Scozziego zwęziły się; słuchał skupiony. - Niech pan mówi dalej. - PoniewaŜ jest pan hrabią, odstąpię trochę od tych zasad. Powiedzmy, Ŝe w pewnym szejkanacie nad Zatoką mieszka pewien ksiąŜę. Jego stryj, który rządzi państwem, jest człowiekiem jakby z innej epoki; stary, zgrzybiały, Ŝąda posłuchu tak jak wtedy, gdy przewodził plemieniu beduinów wędrującemu po pustyni. Trwoni miliony na złe inwestycje i uszczupla majątek szejkanatu, zbyt szybko ogołacając ziemię z zasobów naturalnych. OtóŜ ów hipotetyczny ksiąŜę chciałby pozbyć się stryja. Dla dobra wszystkich. Zwraca się do rady za pośrednictwem syna Alberta Scozziego, nazwanego Guillamo na cześć korsykańskiego padrone Guillaume'a... Tyle miałem przekazać. Teraz chciałbym dodać coś od siebie. - Kim pan jest? - przerwał Włoch, patrząc na niego szeroko wytrzeszczonymi oczami. - Kto pana przysłał? - Pozwoli pan, Ŝe skończę - powiedział pośpiesznie Bray, pragnąć czym prędzej uporać się z podejrzliwością hrabiego i przejść do następnej fazy rozmowy. - Jako naoczny świadek tej... hipotetycznej sytuacji politycznej, powiem panu, Ŝe doszła do stadium kryzysu. Nie ma chwili do stracenia. KsiąŜę czeka na odpowiedź i, szczerze mówiąc, jeśli przywiozę 282
mu taką, na jaką liczy, hojnie mnie za to wynagrodzi. Proszę tylko wymienić cenę Ŝądaną przez radę. Zdradzę panu, Ŝe pięćdziesiąt milionów dolarów amerykańskich nie będzie sumą zbyt wygórowaną. - Pięćdziesiąt milionów? Podziałało; druga faza została osiągnięta. Nawet dla takiego człowieka jak Scozzi pięćdziesiąt milionów było zawrotną sumą. Z wraŜenia Włoch aŜ rozdziawił usta. Teraz naleŜało napierać dalej, nie dać mu chwili na dojście do siebie. - Wysokość sumy zaleŜy oczywiście od kilku czynników. Warunkiem otrzymania najwyŜszej zapłaty jest udzielenie natychmiastowej odpowiedzi, dzięki czemu wyeliminuje się konieczność dalszych kontaktów, oraz wykonanie zadania w ciągu siedmiu dni. Nie będzie to łatwe. Starca dzień i noc strzegą fida'in, a to - jak wiadomo - fanatycy, którzy... - Na moment zamilkł. - Chyba nie muszę panu tłumaczyć, kim są. O ile się orientuję, Korsykanin wzorował się właśnie na Hasanie Sabbahu, prawda? W kaŜdym razie ksiąŜę proponuje załatwić to tak, Ŝeby wyglądało na samobójstwo... - Dość! - szepnął Scozzi. - Kim pan jest, panie Pastor? Co się kryje za pańskim nazwiskiem? Pastor, czyli ksiądz? Czy jest pan kapłanem, którego przysłano, Ŝeby zbadał moją lojalność? - Głos miał coraz bardziej piskliwy. - Mówi pan o rzeczach dawno pogrzebanych! Jak pan śmie? - Mówię o pięćdziesięciu milionach dolarów amerykańskich. A pan, hrabio, niech mi nie mówi, Ŝe te sprawy są dawno pogrzebane. Ojca mojego klienta pogrzebano z gardłem poderŜniętym od ucha do ucha, poderŜniętym przez szaleńca, którego przysłała rada. MoŜe pan sprawdzić w waszych aktach, jeśli takowe trzymacie. Znajdzie pan potwierdzenie. Mój klient chce odzyskać to, co mu się naleŜy i gotów jest zapłacić pięćdziesiąt razy więcej niŜ brat jego ojca. - Bray urwał na moment i pokręcił głową w geście pełnym dezaprobaty i rezygnacji. - Istne wariactwo! Za połowę tej sumy mógłbym mu zorganizować legalną rewolucję, usankcjonowaną przez ONZ. Ale on się uparł. Woli skorzystać z waszej pomocy. Nawet wiem dlaczego. Powtórzę panu jego słowa, choć nie były dla pana przeznaczone. “Droga obrana przez Matarese'a jest jedyną słuszną. Tylko oni mnie zrozumieją.” Chętnie by się do was przyłączył. Guillamo Scozzi cofnął się o krok i przywarł udami do murka okalającego fontannę; ręce trzymał przyciśnięte mocno do ciała. - Jakim prawem zwraca się pan do mnie? Jest pan chory! Szalony! Nie mam pojęcia, o czym pan mówi!
283
- CzyŜby? W takim razie musiałem się pomylić. Ale znajdę właściwego człowieka. Podano nam hasło, znamy odzew... - Jakie hasło? - Per nostro... - Scofield zawiesił głos, wpatrując się z napięciem w ledwo widoczne w mroku usta Scozziego. Otworzyły się odruchowo; Włoch miał na czubku języka trzecie słowo, ostatnie słowo hasła, które przetrwało siedemdziesiąt lat pośród odległych gór za Porto-Vecchio. Guillamo Scozzi zamierzał powiedzieć... circolo. Ale nie powiedział. W miejsce szoku na jego twarzy pojawił się zimny strach, tak obezwładniający, Ŝe męŜczyzna z trudem wyszeptał: - BoŜe... niech pan nie... nie wolno... Skąd pan przybywa?! Co panu powiedziano? - Wystarczająco duŜo, abym wiedział, Ŝe rozmawiam z właściwym człowiekiem. A przynajmniej z jednym z nich. No więc jak, dobijemy targu? - Nic z tego, panie Pastor! Czy jak się pan zwie! - zawołał Scozzi, zdjęty nagłe gniewem. - Na pański uŜytek - Pastor. W porządku, mam odpowiedź. Negatywną. PrzekaŜę ją mojemu klientowi. Odwrócił się. - Fermi! - Perche? Che c'e? - rzucił Scofield przez ramię. - Świetnie pan mówi po włosku. Bardzo płynnie. - Znam teŜ inne języki. Przydają się, kiedy człowiek duŜo podróŜuje. A ja sporo jeŜdŜę po świecie. Co chciał pan powiedzieć? - Zostanie pan tu, dopóki nie pozwolę panu odejść. - Tak? - Scofield popatrzył na Włocha. - A dlaczego? Dał mi pan jasną odpowiedź. - Zrobi pan, jak kaŜę. Wystarczy, Ŝe podniosę glos, a zjawi się mój człowiek i zatrzyma pana siłą. Bray usiłował odgadnąć, o co Scozziemu chodzi. Ten posiadający olbrzymią władzę consigliere mógł wszystkiemu zaprzeczyć - do niczego się przecieŜ nie przyznał. Mógł wydać polecenie, Ŝeby śledzono kaŜdy ruch tajemniczego Amerykanina; mógł wezwać kogoś na pomoc; mógł teŜ spokojnie odejść i dopiero potem nasłać ludzi na swojego rozmówcę. Miał do wyboru tyle róŜnych moŜliwości - był przecieŜ matarezowcem, z jego oczu dawało się to wyczytać - ale nie wybrał Ŝadnej z nich.
284
I nagle Scofield doznał olśnienia. Guillamo Scozzi, człowiek o umyśle Borgii, rekin przemysłowy, po prostu nie wiedział, co robić. Sytuacja, w jakiej się znalazł, przerastała go. Wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Nie wiedział, jaką ma podjąć decyzję, więc nie podjął Ŝadnej. Co znaczyło, Ŝe gdzieś w pobliŜu jest ktoś waŜniejszy od niego. Gdzieś na terenie Villa d'Este! - Zmienił pan zdanie? - Nic nie zmieniłem! - Więc dlaczego mam tu zostać? Nie jestem jednym z pańskich pretorianów, Ŝeby mi pan rozkazywał. Przekazałem wiadomość, otrzymałem odpowiedź, koniec sprawy. - To nie takie proste! - Scozzi znów podniósł glos; bardziej przebijał z niego strach niŜ złość. - A do diabła z panem! - Scofield odwrócił się. ZaleŜało mu na tym, Ŝeby Włoch wezwał swojego goryla, który czaił się gdzieś w ukryciu. Tak teŜ się stało. - Vieni! Presto! Na ciemnej ścieŜce zachrzęściły kroki; po kilku sekundach z cienia wyłonił się krępy, szeroki w barach męŜczyzna w smokingu. - Aspetti! Vicino! Goryl nie wahał się. Wyciągnął rewolwer o krótkiej lufie i wycelował go w Amerykanina. - Czasy są niespokojne, panie Pastor - rzekł po chwili Scozzi, ledwo opanowując nerwy. - Gdziekolwiek się ruszamy, zawsze towarzyszą nam pretorianie, jak pan ich nazwał. Terroryści nie próŜnują. Okazja była za dobra, Ŝeby ją przepuścić. Nadszedł moment na kolejny sztych. - No właśnie, kto jak kto, ale wy ich znacie najlepiej. Mam na myśli terrorystów. Choćby takie Czerwone Brygady. Czy rozkazy pochodzą od pasterza? Scozzi zareagował tak, jakby spadł na niego niewidzialny młot. Skulił się i zachwiał; trwało chwilę, zanim odzyskał równowagę. Mimo ciemności Scofield zauwaŜył, Ŝe pot zrosił czoło i przyprószone siwizną skronie hrabiego. Scozzi patrzył na Braya oczami struchlałego ze strachu zwierzęcia. - Rimanga - szepnął i pośpiesznie oddalił się mroczną alejką. Udając przeraŜonego, Scofield zwrócił się do goryla.
285
- Nie mam pojęcia, co mu odbiło - powiedział po włosku. - W imieniu klienta zaproponowałem mu kupę szmalu, a on zwariował. Oszalał! Chryste, przecieŜ jestem tylko pośrednikiem! Goryl nie odezwał się, ale wyraźnie się odpręŜył, widząc strach malujący się na twarzy więźnia. - Mogę zapalić? - spytał Bray. - Ciarki mnie biorą na widok broni. - Niech pan pali - pozwolił wspaniałomyślnie szeroki w barach męŜczyzna. Po tych słowach zamilkł na wiele godzin. Scofield bowiem wsunął lewą rękę do kieszeni, prawą zaś opuścił tak, aby znalazła się w cieniu, tuŜ pod łokciem goryla; wyciągając papierosy, błyskawicznie podniósł ją do góry, zacisnął palce na lufie rewolweru i gwałtownie wykręcił broń i rękę goryla w lewo. Rzucił papierosy na ziemię, lewą dłonią chwycił męŜczyznę za szyję i zanim ten zdąŜył krzyknąć, pchnął go w stronę gęstych zarośli. Goryl potknął się o kamienie ułoŜone wzdłuŜ alejki i upadł, a wtenczas Bray czym prędzej wyrwał mu rewolwer i z całej siły walnął go kolbą w głowę. Nieprzytomnego zaciągnął głębiej w chaszcze. Nie było chwili do stracenia. Guillamo Scozzi zostawił Braya pod straŜą, a sam poszedł się naradzić - to było jedyne rozsądne wytłumaczenie. Zapewne teraz w jakimś ustronnym miejscu, w jednym z pokoi lub na którymś z tarasów, informował kogoś o zdumiewającej rozmowie, jaką przed chwilą odbył. Bray ruszył pędem ciemną alejką i dopiero gdy dobiegł do połączonych schodami tarasów, które wiodły do pałacu, zwolnił nieco kroku. Gdzieś niedaleko spanikowany Scozzi opowiadał o spotkaniu w ogrodzie. Do kogo było mu tak spieszno? Kto miał prawo podjąć decyzję, której nie potrafił podjąć ten potęŜny, a tak przeraŜony człowiek? Z rewolwerem goryla wsuniętym do kieszeni spodni i własnym browningiem schowanym w kaburze ukrytej pod smokingiem, Bray wbiegł po schodach na górę i przez otwarte drzwi balkonowe wszedł do jednej z sal, w których odbywały się tańce. Głośna muzyka dyskotekowa kontrastowała ze staroświeckim wnętrzem, podobnie jak kolorowe, lustrzane kule, które wirowały pod sufitem. Odbijające się w nich światło omiatało tancerzy o nieruchomych, skupionych twarzach, którzy wyginali się i kołysali w takt muzyki, pochłonięci jej rytmem, wielu z nich wyraźnie upojonych alkoholem lub marihuaną. Do sali wchodziło się z tarasu połoŜonego najbliŜej schodów wiodących do tej części ogrodu, w której stała fontanna z rzeźbą Hipolita. Zdenerwowany Scozzi na pewno wbiegł właśnie tu. Ale sala miała jeszcze dwoje drzwi prowadzących do innych pokoi. Za którymi zniknął Włoch? 286
Na parkiecie zrobiło się zamieszanie i po chwili Bray miał juŜ odpowiedź. Dwóch męŜczyzn pośpiesznie torowało sobie drogę między tańczącymi, kierując się w stronę cięŜkich, solidnych drzwi za długim stołem zastawionym przekąskami. Zostali wezwani, a to oznaczało, Ŝe ogłoszono alarm. Scofield przedarł się przez zapamiętale wirujące ciała, obszedł stół i ściskając w ręce browninga, uchylił ostroŜnie drzwi. Zobaczył wąskie, kręte schody z czerwonego kamienia, a z góry dobiegł go tupot kroków. A takŜe inne dźwięki: podniesione głosy dwóch męŜczyzn, z których jeden mówił spokojnym, władczym tonem, a drugi - niewątpliwie hrabia Guillamo Scozzi - krzyczał, jakby był na granicy histerii. Z bronią w pogotowiu, Bray zaczął wspinać się po schodach, przyciskając się plecami do ściany. Na pierwsze drzwi natknął się tuŜ za zakrętem, głosy jednak docierały zza następnych, na kolejnym piętrze. Wspiął się kilka stopni wyŜej; teraz słyszał kaŜde słowo. Scozzi krzyczał, nie panując nad sobą: - Wymienił Czerwone Brygady... i... o BoŜe! Wspomniał teŜ o pasterzu! O Korsykaninie! Ten facet wie! Na miłość boską, on wszystko wie! - Uspokój się! Nic nie wie, dopiero próbuje się dowiedzieć. Uprzedzano nas, Ŝe moŜe się zjawić; stary dzwonił i uprzedzał. Mówił, Ŝe gość zna pewne fakty. Najwyraźniej zna ich więcej, niŜ przypuszczaliśmy. Naturalnie, jest to dość kłopotliwe... - Kłopotliwe? To koszmar! Wystarczy jedno słowo, aluzja, wzmianka i jestem skończony! Nie tylko tu! Wszędzie! - Ty, Guillamo? - spytał pogardliwie jego rozmówca. - Ty jesteś nikim! Istniejesz tylko dzięki nam. Nie zapominaj o tym... Mam nadzieję, Ŝe go zbyłeś? śe nie dałeś mu podstaw do jakichkolwiek podejrzeń? Cisza. - Wezwałem ochroniarza - odparł dopiero po chwili Scozzi. - Kazałem Amerykaninowi nie ruszać się z miejsca. WciąŜ czeka przy fontannie. - Co?! Wezwałeś ochroniarza? śeby pilnował Amerykanina? Czyś ty oszalał? To niemoŜliwe! Taki z niego Amerykanin jak ze mnie Chińczyk! - Mylisz się! Mówi po angielsku z amerykańskim akcentem. To na pewno Amerykanin. UŜywa nazwiska Pastor. Kolejna cisza, tym razem złowroga, pełna napięcia. - Zawsze byłeś najsłabszym ogniwem, Guillamo. Wiedzieliśmy o tym, ale teraz miarka się przebrała. Zasiałeś wątpliwości, tam gdzie ich być nie powinno! Ten człowiek to Wasilij Taleniekow! Zmienia języki jak kameleon barwę skóry, a takich goryli jak twój zabija 287
na pęczki. Niestety, Guillamo, za bardzo zagraŜasz nam wszystkim. Nic nie moŜe nas z tobą łączyć. Nic. Zamilkł. Po chwili ciszę przerwał wystrzał oraz rzęŜący charkot. Guillamo Scozzi nie Ŝył. - Zostawcie go! - rozkazał nieznany consigliere matarezowców. - Policja znajdzie go rano w samochodzie, na dnie wąwozu Hadriana. Lepiej odszukajcie tego “Pastora”. Tylko pamiętajcie, nieuchwytny Taleniekow nie da się wziąć Ŝywcem, więc nawet nie próbujcie. Strzelajcie od razu. I zabijcie oboje. Dziewczynę w białej sukni teŜ. Scofield rzucił się w dół po wąskich schodach. Był juŜ za zakrętem, kiedy nagle zza drzwi doleciały go słowa tak dziwne, tak zastanawiające, Ŝe miał ochotę zabić tych, co za moment wyłonią się z pokoju, a potem wrócić na górę i stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, który je wypowiedział. - Co za bęcwał, ten Scozzi! Chryste Panie! Połączcie się z Turynem. Niech zawiadomią orły i lwa. Trzeba zatrzeć ślady, pogrzebać na zawsze... Nie było chwili do stracenia, musiał znaleźć Antonię i czym prędzej opuścić Villa d'Este. Pchnął drzwi i wbiegł do sali tętniącej szaleńczym rytmem dyskotekowym. Rozejrzał się; jego wzrok zatrzymał się na krzesłach pod ścianą: większość była pusta, tylko na niektórych leŜały peleryny, futra i etole pozostawione przez damy. Gdyby tylko udało mu się wyeliminować jednego ze ścigających go męŜczyzn, korzyści byłyby ogromne. Po pierwsze, łatwiej jest umknąć jednemu niŜ dwóm, a po drugie, gdyby przy okazji przyparł faceta do muru, to moŜe ten dla ratowania własnej skóry zdradziłby toŜsamość szefa. Bray odwrócił się twarzą do ściany, opierając o poręcz krzesła: wyglądał jak cavaliero, który trochę za duŜo wypił. CięŜkie, solidne drzwi otworzyły się i do środka wpadli dwaj goryle. Pierwszy pognał w stronę drzwi balkonowych i schodów prowadzących na niŜszy taras, drugi zaczął przepychać się między tancerzami, kierując się do sąsiedniej sali. Scofield odskoczył od ściany; wyginając się i podrygując wmieszał się w tłum udawał pijaka, który dał się porwać głośnej muzyce rockowej. Na zatłoczonym parkiecie kręciło się wielu takich. Po chwili dotarł do goryla, zarzucił mu lewą rękę przez ramię, zacisnął dłoń na niewidocznej pod marynarką kaburze i przekręcił broń tak, Ŝeby celowała mu w pierś. Włoch zaczął się wyrywać, była to jednak daremna szamotanina, o czym przekonał się wkrótce; Bray bowiem połoŜył mu prawą rękę na brzuchu, po czym przesunął w bok, zahaczył palce o Ŝebra i z całej siły szarpnął do góry. Facet zawył z bólu.
288
Piski rozbawionych ludzi i ogłuszająca muzyka sprawiły, Ŝe krzyk przeszedł nie zauwaŜony. Migoczące światła u sufitu, które przecinając co pewien czas ciemności tylko oślepiały tancerzy, spowodowały, Ŝe nikt teŜ nie zwrócił uwagi na szamotaninę. Scofield zaciągnął męŜczyznę pod ścianę, obrócił go i pchnął na krzesło stojące najbliŜej cięŜkich, solidnych drzwi. Prawą ręką chwycił Włocha za gardło, a lewą zacisnął na kolbie jego pistoletu, kładąc palec na spuście. Następnie pochylił się i zbliŜył usta do ucha bandziora. - Facet na górze! Jak się nazywa? Szybciej, bo wpakuję w ciebie kulkę z twojej własnej broni! Nikt nawet nie usłyszy strzału. No? - Nie! MęŜczyzna usiłował się podnieść. Bray rąbnął go kolanem w krocze. Walił go tak raz po raz i jednocześnie zwiększał ucisk na tchawicę, zadając koszmarny, nie kończący się ból. - Ostrzegam! Pytam po raz ostatni! Kim jest ten facet? Ślina ciekła Włochowi z ust, oczy miał wybałuszone, czerwone jak u królika i oddychał z coraz większym trudem. Wreszcie się poddał. - Paravicini - wykrztusił. Ręka Braya niczym potęŜne imadło zacisnęła się jeszcze mocniej na szyi bandziora, odcinając dopływ powietrza do jego płuc i mózgu: po dwóch sekundach męŜczyzna osunął się nieprzytomny. Kiedy Scofield ułoŜył go na krzesłach, wyglądał jak jeszcze jeden upity bel Romana. Amerykanin odwrócił się i zaczął przedzierać się wąskim przejściem między rzędem krzeseł a rozgorączkowanym tłumem. Pierwszy z zabójców był juŜ na zewnątrz; Bray miał chwilę czasu, Ŝeby się rozejrzeć, moŜe minutę, moŜe dwie, na pewno nie dłuŜej. Przecisnął się przez tańczących i wszedł do sąsiedniej sali, w której panowała nieco spokojniejsza atmosfera. Dojrzał Antonię w rogu, w towarzystwie ciemnowłosego Paola oraz dwóch innych cavalieri. Wszyscy trzej zabiegali o jej względy, Paolo w sposób najmniej natarczywy: znał gust hrabiego i zdawał sobie sprawę, Ŝe stoi przed nim przyszła zdobycz jego pana. Scofield od razu pomyślał, Ŝe koniecznie trzeba zasłonić jej suknię. Zabijcie oboje. Dziewczynę w białej sukni teŜ. Szybkim krokiem zbliŜył się do czteroosobowej grupki, wiedząc dokładnie, co musi zrobić: wywołać zamieszanie, panikę. Im większą, tym lepiej. Spojrzał na Antonię, wzrokiem nakazując jej milczenie, i połoŜył rękę na ramieniu Paola. - Pan Paolo, prawda? - zwrócił się po włosku do ciemnowłosego młodzieńca. - Tak. 289
- Hrabia Guillamo chciałby się z panem widzieć. Zdaje się, Ŝe to dość pilne. - Dziękuję. Nie wie pan, gdzie go mogę znaleźć? - Prosto, w prawo, minie pan rząd krzeseł i dojdzie do drzwi. Dalej schodami... Młody Włoch oddalił się pośpiesznie. Scofield przeprosił pozostałych dwóch męŜczyzn, ujął Toni pod rękę i skierował się w stronę sali dyskotekowej. - Co się dzieje? - spytała dziewczyna. - Wychodzimy. Tu pod ścianą leŜy pełno róŜnych okryć. Weź największy, najciemniejszy płaszcz. Szybko, nie mamy czasu. Stanął za nią, osłaniając ją od szaleńców wyginających się bez opamiętania na parkiecie. Toni chwyciła długą, czarną pelerynę, wsunęła ją pod pachę, po czym przecisnęli się przez tłum do drzwi balkonowych i wyszli na zewnątrz. - Daj to. - Wziął pelerynę, okrył nią ramiona dziewczyny i ruszył w dół po schodach. Przejdziemy tarasami na koniec pałacu, a potem wrócimy do środka i przemkniemy się przez hali na parking. Nagle w sali, którą opuścili, podniósł się rwetes. Rozległy się krzyki męŜczyzn i piski kobiet, a chwilę później ludzie w róŜnym stadium pijaństwa zaczęli wybiegać ze środka, popychając się wzajemnie. Nad chaosem, jaki zapanował, rozbrzmiewały powtarzane z przeraŜeniem słowa: Omicidio! Terroristi! Sono scappati! Ciało hrabiego Guillama Scozziego zostało znalezione. Bray i Antonia zbiegli w dół na niŜszy poziom i nie zwalniając kroku, ruszyli wzdłuŜ muru zastawionego ozdobnymi donicami z zielenią. Na samym końcu znajdowało się wąskie przejście prowadzące na kolejny taras. Scofield przeszedł przez nie pierwszy, po czym podał dziewczynie rękę. - Fermate! Stójcie! Okrzyk pochodził z góry; goryl, który kilka minut temu wybiegł przez drzwi balkonowe, Ŝeby na polecenie szefa odszukać niejakiego Pastora, stal na kamiennych schodkach, z bronią w ręce. Bray czym prędzej odepchnął od siebie Antonię, która wpadła na mur, sam zaś skoczył w prawo, rzucił się na ziemię i potoczył w lewo, wyciągając z kabury browninga. Kule z broni wroga odłupały parę kawałków antycznego muru. LeŜąc na wznak, Amerykanin uniósł lekko ramiona, lewą ręką podtrzymał prawą i strzelił dwa razy. Włoch zachwiał się i runął ze schodów. 290
Odgłosy strzałów wzmogły panikę. Na eleganckich tarasach Villa d'Este rozległy się przeraŜone krzyki wystraszonych gości, którzy uciekali w popłochu. Bray podszedł do Antonii. - Nic ci nie jest? - Nie. - To idziemy. Znaleźli w murze otwór, którym wartki strumyk spływał kamiennym korytem do połoŜonej niŜej sadzawki. Przedostali się na drugą stronę muru i ruszyli wzdłuŜ brzegu strumienia. Chwilę później dotarli do alei biegnącej szpalerem między setkami kamiennych posągów, z których równym łukiem tryskała w górę woda. Światła reflektorów ledwo tu dochodziły, zasłonięte przez liście porastających aleję drzew. Sceneria tchnęła dziwnym spokojem, silnie kontrastującym z chaosem na tarasach, na które wylęgali goście. - Prosto! - rozkazał Scofield. - Na końcu jest nieduŜy wodospad i kolejne schody. Wrócimy nimi na górę. Ruszyli pędem przed siebie; ich spocone twarze obmyła woda tryskająca z posągów. - Damnazione! Antonia upadła; długa czarna peleryna zahaczyła się o młodą gałąź i zsunęła dziewczynie z ramion. Bray cofnął się i pomógł Toni wstać. Nagle usłyszeli za sobą krzyki. - Eccola! - La donna! Znów rozległy się wystrzały. Na środku alei pojawiło się dwóch męŜczyzn; ich sylwetki, rysujące się na tle oświetlonej fontanny w oddali, stanowiły idealny cel. Scofield nacisnął na spust. Pierwszy męŜczyzna runął na ziemię, trzymając się za udo, a drugiemu broń wypadła z ręki; złapał się za ramię i skoczył za najbliŜszy posąg. Bray z dziewczyną dotarli do końca alei. Znajdujące się tam schody prowadziły do pałacu. Pokonując po dwa stopnie na raz, wbiegli na górę i wmieszali się w tłum przeraŜonych gości pędzących w stronę ogromnego parkingu. Wokół eleganckich wozów kręcili się kierowcy; pilnowali aut i bacznie wypatrywali swoich pracodawców. Zgodnie z przyjętym w tych niespokojnych czasach zwyczajem, broń mieli na wierzchu, gotową do strzału. Zapewnienie pracodawcom bezpieczeństwa naleŜało do ich obowiązków. Wszyscy byli przeszkoleni, wiedzieli co robić. Lub prawie wszyscy. Bray zbliŜył się do jednego z wozów. - Czy to samochód hrabiego Scozzi? - spytał zasapany. - Nie, signore. Proszę się odsunąć! 291
- Przepraszam. - Cofnął się o krok, Ŝeby uśpić czujność kierowcy, po czym nagle skoczył w przód i walnął go kolbą w skroń. - Wsiadaj! - zawołał do Antonii. - Zamknij drzwi i nie podnoś głowy, dopóki stąd nie wyjedziemy! Minął prawie kwadrans, zanim znaleźli się na autostradzie wiodącej z Tivoli do Rzymu. Mniej więcej po dziesięciu kilometrach skręcili w prawo, w pustą, mało uczęszczaną drogę. Bray zjechał na pobocze, zatrzymał wóz, zamknął oczy i przez dłuŜszą chwilę siedział w milczeniu, z głową opartą o siedzenie. Kiedy serce zaczęło mu wreszcie bić normalnie, wyprostował się, sięgnął do kieszeni po papierosy i podsunął paczkę dziewczynie. - Rzadko palę, ale chyba się teraz poczęstuję. Co się stało? Podał jej ogień, zaciągnął się dymem i opowiedział o wszystkim po kolei, o rozmowie z Guillamem Scozzim, o zabójstwie hrabiego, o tajemniczych słowach, które usłyszał, o tym, Ŝe wypowiedział je Paravicini. Fakty były proste, płynące z nich wnioski - mętne. Za wiele było niewiadomych. - Sądzili, Ŝe jestem Taleniekowem, ktoś ich o nim uprzedził. O mnie nic nie wiedzieli, nawet nie padło moje nazwisko. Nie pojmuję; Scozzi mówił przecieŜ, Ŝe jestem Amerykaninem, powinni byli skojarzyć. - Dlaczego? - Bo zarówno Waszyngton jak i Moskwa wiedzieli, Ŝe Taleniekow mnie ściga. Próbowali zastawić na nas pułapkę; nie udało się. Musieli się z czasem zorientować, Ŝe nawiązaliśmy kontakt... Musieli? Przyszło mu nagle do głowy, Ŝe jedyną osobą, która o tym wiedziała, był Robert Winthrop, a on na pewno nikomu tego nie zdradził. Oba wywiady mogły co najwyŜej snuć domysły i podejrzenia; nikt przecieŜ nie widział ich razem. Mimo to wolał się liczyć z moŜliwością, Ŝe wszyscy wiedzą o jego współpracy z Taleniekowem. Chyba Ŝe... - Myślą, Ŝe nie Ŝyję - oznajmił na głos, patrząc na szybę poprzez kłęby dymu. - To jedyne wytłumaczenie. Ktoś im powiedział, Ŝe nie Ŝyję. Dlatego Paravicini nie uwierzył Scozziemu, kiedy ten mówił, Ŝe jestem Amerykaninem. - Dlaczego ktoś miałby rozgłaszać, Ŝe nie Ŝyjesz? - Ba! śebym to wiedział! Nasz wywiad mógłby puścić taką plotkę, Ŝeby zyskać na czasie, zmylić przeciwnika, zastawić własne sidła. Ale tu nie o to chodzi, na pewno nie o to chodzi. Zresztą matarezowcy mają wtyczki w CIA i KGB, szybko poznaliby prawdę. Nie rozumiem. - A moŜe osoba, która im to powiedziała, naprawdę sądzi, Ŝe nie Ŝyjesz? Bray spojrzał na nią; Ŝadne wytłumaczenie nie przychodziło mu do głowy. - Jakim cudem? Fakt, pomysł jest niezły, ale trudno urządzać pogrzeb, jeśli nie ma trupa. Zresztą, kto by chciał... 292
Trzeba zatrzeć ślady, pogrzebać na zawsze... Połączcie się z Turynem... Niech zawiadomią orły i lwa. Turyn. Paravicini. - Co tak umilkłeś? - Przyszło mi coś do głowy. Paravicini. Czy to on kieruje Zakładami Scozzi-Paravicini w Turynie? - Teraz juŜ nie, ale kiedyś kierował. I nie tylko w Turynie. RównieŜ w Rzymie, Mediolanie, Nowym Jorku i ParyŜu. Wszędzie. Potem oŜenił się z córką Alberta Scozziego i z czasem jej brat, hrabia Guillamo Scozzi, zaczął przejmować coraz więcej obowiązków. To hrabia zarządzał całym interesem. Tak przynajmniej pisała prasa. - O to chodziło Paraviciniemu. śeby wszyscy tak myśleli. Ale to oczywiście jedna wielka lipa. Scozzi tylko wykonywał rozkazy. Tańczył jak mu zagrali. - Więc nie naleŜał do matarezowców? - NaleŜał i w pewnym sensie bardzo się im przysłuŜył. Bo jeśli się nie mylę, to właśnie on wprowadził Paraviciniego. Guillamo i jego matka, hrabina Scozzi, nie tylko ofiarowali Paraviciniemu Ŝonę, w której Ŝyłach płynęła błękitna krew, ale równieŜ udział w organizacji Matarese'a. I teraz dochodzimy do trudnego pytania. Dlaczego taki człowiek jak Paravicini dał się skusić? Wielkim przemysłowcom najbardziej ze wszystkiego zaleŜy na stabilności politycznej kraju. Lokują ogromne pieniądze w stabilne rządy i w kandydatów na najwyŜsze urzędy, którzy obiecują stabilizację polityczną. Bo bez niej bogaci tracą fortuny. Zdecydowanie wolą silne, autokratyczne rządy, które nie przebierając w środkach i nie licząc się z tym, Ŝe przy okazji moŜe ucierpieć legalna opozycja, potrafią wyplenić takie chwasty jak Czerwone Brygady czy Baader Meinhof. - We Włoszech taki rząd na pewno nie istnieje - stwierdziła Antonia. - Mało gdzie istnieje. I tego właśnie nie rozumiem. Wielcy przemysłowcy prosperują tam, gdzie światem rządzi prawo i porządek. Nie mają nic do zyskania, a wszystko do stracenia, gdy zaczyna panować chaos. Matarezowcy zaś sieją zamęt i paraliŜują rządy. Popierają terrorystów, wspomagają ich finansowo i robią wszystko, Ŝeby ów paraliŜ się rozprzestrzeniał. Scofield zaciągnął się dymem. Im prostsze wydawały się jedne sprawy, tym bardziej skomplikowane inne. - Przeczysz sobie, Bray. - Antonia dotknęła jego ramienia; w ciągu ostatniej doby takie poufałe gesty stały się dla nich czymś naturalnym. - Mówisz, Ŝe tacy jak Paravicini pragną ładu, a jednocześnie, Ŝe jest on matarezowcem... 293
- Bo jest. Tylko nie wiem dlaczego. Brakuje mi motywu. - Gdzie go znajdziesz? - Na pewno nie tu. Poproszę lekarza, Ŝeby zabrał nasze rzeczy, z hotelu. WyjeŜdŜamy. - Oboje? Scofield ujął jej dłoń. - Dzisiejszy wieczór wiele zmienił. La bella signorina nie moŜe pozostać w Rzymie. - Weźmiesz mnie ze sobą? - Tylko do ParyŜa - odparł z wahaniem w głosie, które bynajmniej nie wynikało z niepewności; po prostu zastanawiał się nad tym, przez kogo innego w ParyŜu mógłby się komunikować z Taleniekowem. - Poszukamy ci jakiegoś lokum, a potem pomyślimy nad resztą. - A ty? Dokąd pojedziesz? - Do Londynu. Wiemy, kim jest Paravicini, wiemy o jego powiązaniach ze Scozzim. Następny punkt programu to Londyn. - Dlaczego akurat Londyn? - Paravicini chciał, Ŝeby Turyn zawiadomił “orły i lwa”. Po rozmowie z twoją babką na Korsyce, nietrudno rozszyfrować te słowa. Jeden orzeł to Stany Zjednoczone, drugi to ojczyzna Taleniekowa. - Coś mi nie gra. PrzecieŜ symbolem Rosji jest niedźwiedź. - Niedźwiedź to Rosja bolszewicka, orzeł to Rosja carska. Trzecim na liście gości w Villa Matarese w kwietniu tysiąc dziewięćset jedenastego roku był człowiek o nazwisku Woroszyn. KsiąŜę Andriej Woroszyn z Petersburga. Taleniekow właśnie jest w drodze do Leningradu. - A lew? - Anglia. Drugim na liście gości był sir John Waverly. Jego potomek, David Waverly, jest obecnie ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. - Zajmuje wysokie stanowisko... - Zbyt wysokie, zbyt rzucające się w oczy. Nie rozumiem, jak mógłby naleŜeć do Rady Matarese'a. Ani on, ani potomek kolejnego uczestnika spotkania, facet z Waszyngtonu, senator, który w przyszłym roku prawdopodobnie zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie rozumiem i dlatego to mnie tak przeraŜa. - Bray puścił dłoń dziewczyny i przekręcił kluczyk w stacyjce. - Ale krok po kroku zbliŜamy się do wyjaśnienia zagadki. Niełatwo będzie dojść do tego, kim faktycznie są orły i lew, lecz ze słów Paraviciniego
294
wynika, Ŝe coś moŜna znaleźć. Mówiąc o śladach, które trzeba zatrzeć i pogrzebać na zawsze, niewątpliwie miał na myśli ślady kontaktów i powiązań między członkami rady. - Boję się o ciebie - powiedziała Antonia, ponownie dotykając jego ramienia. - Taleniekowowi grozi większe niebezpieczeństwo. Pamiętaj, oni myślą, Ŝe ja nie Ŝyję. A o nim zostali uprzedzeni. I dlatego musimy szybko wysłać telegram do Helsinek, ostrzec Taleniekowa. - Przed czym? - Przed zabójcami. KrąŜąc po Leningradzie w poszukiwaniu informacji o starym petersburskim rodzie moŜe dostać kulkę w łeb. - Wjechał z powrotem na szosę. - To szaleństwo. Szukamy potomków ludzi z listy Matarese'a, bo akurat znamy ich nazwiska. Ale istnieje ktoś, bez kogo tamci się w ogóle nie liczą. - Kto? - Pasterz. To jego musimy znaleźć, a nie mam najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać.
295
22. Taleniekow szedł helsińską Ita Kaivopuisto, kiedy dostrzegł oświetlony budynek ambasady amerykańskiej. To, Ŝe przypadkiem na niego trafił, nie zdziwiło go, albowiem prawie przez cały dzień rozmyślał o Beowulfie Agate. Przez cały dzień rozmyślał równieŜ o tym, co mu Scofield przekazał w telegramie. Dla kogoś nie wtajemniczonego treść telegramu brzmiała niewinnie, dotyczyła importu do Włoch fińskich kryształów, ale nowe informacje były wstrząsające. Amerykanin w krótkim czasie poczynił ogromne postępy. Odnalazł potomka Alberta Scozziego, którego nazwisko figurowało jako pierwsze na liście gości Guillaume'a de Matarese'a, i zaraz potem Guillamo Scozzi zginął, zamordowany przez tych, którym podlegał. Potwierdziły się podejrzenia, jakie Scofield powziął jeszcze na Korsyce, Ŝe członkostwo w Radzie Matarese'a nie jest dziedziczne, lecz Ŝe członków starannie wybierano. MoŜe kiedyś było inaczej, teraz jednak naleŜeli do niej równie ludzie nie spokrewnieni z jej załoŜycielami; zgadzałoby się to z tym, co o matarezowcach powiedział umierający Krupski. Matarezowcy zawiesili działalność na wiele lat. I nagle wrócili na scenę, ale w nowej postaci. Nastąpiła seria zabójstw, których nikt nie zlecił... Bezsensowna jatka... Rządom stawiano ultimatum... Tak, była to nowa, bez porównania groźniejsza organizacja; nie składała się juŜ z fanatyków pochłoniętych myślą o zarabianiu pieniędzy na zamachach politycznych. Na końcu telegramu Beowulf ostrzegł Taleniekowa, iŜ matarezowcy prawdopodobnie wiedzą, Ŝe lista gości Guillaume'a de Matarese'a została odkryta, toteŜ zdobycie informacji o Woroszynach moŜe okazać się znacznie trudniejsze niŜ obaj sądzili. Uprzedzeni przez Turyn ludzie czekali zapewne w Leningradzie na człowieka, który zacznie wypytywać o rodzinę Woroszynów. Na szczęście jest jednak ktoś, do kogo mogę się zwrócić, pomyślał Taleniekow, przytupując dla rozgrzewki i wypatrując samochodu, którym miał się udać na wschód, wzdłuŜ wybrzeŜa, przez Haminę, do granicy radzieckiej. Z telegramu wynikało, Ŝe Scofield był w drodze do ParyŜa; zamierzał zostawić tam dziewczynę i lecieć do Anglii. Młoda Korsykanka najwidoczniej przeszła pomyślnie wszystkie próby, skoro Bray zdecydował się pozostawić ją przy Ŝyciu i zrobić ich łączniczką. JednakŜe, jak Wasilij zdąŜył się juŜ zorientować, Amerykanin wolał korzystać z większej
296
liczby pośredników: tym razem równieŜ wszelkie kontakty miały odbywać się przez jeszcze jedną osobę - kierownika hotelu “Tavastian” w Helsinkach. Jeśli więc Taleniekow odkryje coś w Leningradzie, ma przesiać zaszyfrowany telegram do Helsinek. Kierownik hotelu o określonych porach będzie czekał na telefon z ParyŜa. Podyktuje treść telegramu dziewczynie, która z kolei połączy się z Anglią. PoniewaŜ jednak KGB nadzorowało sieć telegraficzną w całej Rosji, Wasilij wiedział, Ŝe jeśli chce uniknąć wpadki, musi posłuŜyć się ich własnym sprzętem. Liczył, Ŝe jakoś znajdzie na to sposób. Przy krawęŜniku zatrzymał się samochód. Kierowca w ciemnej skórzanej kurtce i omotanym wokół szyi czerwonym szaliku zamigał światłami. Taleniekow podszedł do wozu i wsunął się na przednie siedzenie. Wracał do Rosji. Vainikkala leŜała na północno-zachodnim brzegu jeziora; południowo-wschodni brzeg, naleŜący do Związku Radzieckiego, patrolowały oddziały Ŝołnierzy z psami. Wartownicy częściej cierpieli na nudę, niŜ ścigali ludzi usiłujących zbiec z Rosji lub przedostać się nielegalnie na jej teren. Ze względu na trzaskające mrozy i wiejące nieustannie lodowate wichry, mało kto miał odwagę przekraczać granicę podczas ciągnących się w nieskończoność zimowych miesięcy, Latem zaś masowy napływ turystów do Tallina, Rygi, nie mówiąc juŜ o Leningradzie, sprawiał, Ŝe do tych miast znacznie łatwiej było wjechać lub je opuścić bez wymaganych dokumentów. Dlatego teŜ do garnizonów mieszczących się na fińskiej granicy wysyłano najgorszych Ŝołnierzy, często pijaków i awanturników: dowodzili nimi oficerowie ukarani zsyłką na północ za jakieś przewinienia. Nic więc dziwnego, Ŝe Taleniekow wybrał drogę przez Vainikkalę; tam nawet psy nie miały motywacji. Czego nie moŜna było powiedzieć o Finach, którzy wciąŜ Ŝywili głęboką nienawiść do Rosjan za to, Ŝe napadli na ich kraj w 1939 roku. Tak jak czterdzieści lat temu doskonała znajomość lasów i jezior pozwoliła im zastawiać pułapki na całe dywizje nieprzyjacielskich wojsk, tak teraz ta sama świetna orientacja w terenie umoŜliwiała im omijanie radzieckich patroli. Dopiero kiedy wyłonili się z niewielkiej zatoczki, do której Taleniekowa wprowadził Fin towarzyszący mu w przeprawie przez zamarznięte jezioro, Wasilij zorientował się, Ŝe znajdują się na terenie Rosji, a radzieckie straŜe graniczne mają daleko za plecami. Vainikkala nie była juŜ małą, senną mieściną, lecz waŜnym punktem przerzutowym. - Ilekroć któryś z was Amerykanów będzie chciał ominąć tych bolszewickich sukinsynów na granicy, pamiętajcie o nas - powiedział Fin. - My im nigdy nie wybaczymy. Ironia sytuacji nie uszła uwagi Wasilija Taleniekowa, byłego stratega KGB.
297
- Powinien pan być bardziej ostroŜny - odparł. - Skąd pan wie, Ŝe nie jestem agentem radzieckiego wywiadu? Jego przewodnik wyszczerzył zęby. - Śledziliśmy pana. Doszliśmy za panem do hotelu “Tavastian” i przeprowadzili tam mały wywiad. Przysłał pana jeden z najlepszych agentów amerykańskich, który w czasie róŜnych akcji na terenach nadbałtyckich nieraz korzystał z naszej pomocy. Proszę go od nas pozdrowić. - Fin wyciągnął na poŜegnanie rękę. - Załatwiliśmy panu transport na południe dodał. - Przez Wyborg do Zielenogorska. - Co takiego?! - Taleniekow nie prosił o to Finów, przeciwnie, dał im wyraźnie do zrozumienia, Ŝe kiedy znajdzie się w Związku Radzieckim, sam juŜ sobie dalej poradzi. - Nie zamawiałem dalszego transportu. Nie płaciłem za Ŝaden transport. Fin uśmiechnął się protekcjonalnie. - Uznaliśmy, Ŝe tak będzie i lepiej, i szybciej. Pójdzie pan tą drogą; mniej więcej trzy i pół kilometra stąd zobaczy pan zaparkowany na poboczu samochód. Podejdzie pan do kierowcy, powie, Ŝe pański wóz się zepsuł i spyta o godzinę. Proszę mówić po rosyjsku; podobno nieźle pan zna ten język. Jeśli kierowca odpowie i zacznie nakręcać zegarek, moŜe pan wsiąść i jechać. - To naprawdę niepotrzebne - zaprotestował Wasilij. - Zamierzałem sam sobie wszystko zorganizować. Dla waszego i mojego dobra. - Proszę mi wierzyć, tak będzie lepiej. Wkrótce zacznie świtać, a drogi są patrolowane. Niech pan się nie martwi. Facet w samochodzie od dawna jest na liście płac Waszyngtonu. - Fin ponownie uśmiechnął się. - To zastępca komendanta KGB w Wyborgu. Taleniekow odwzajemnił uśmiech. Jego irytacja znikła bez śladu. Wiedział jak wykorzystać informację podaną mu przez Fina do rozwiązania wielu swoich problemów. Tak jak złodziej moŜe bezkarnie okraść innego złodzieja, tak zdrajca moŜe bezkarnie szantaŜować drugiego zdrajcę. - Wy, Finowie, jesteście doprawdy niezwykli - rzekł. - MoŜe kiedyś znów nam przyjdzie współpracować? - MoŜe. Nasze połoŜenie geograficzne zmusza nas do nieustannej aktywności. Mamy z sąsiadami wiele rachunków do wyrównania. - Po tylu latach? - Pan, przyjacielu, nawet sobie nie wyobraŜa, co to znaczy mieć w ogrodzie za domem dzikiego, niebezpiecznego niedźwiedzia, który w kaŜdej chwili moŜe zaatakować. Człowiek Ŝyje w ciągłym stresie. Pewnie dlatego tyle pijemy.
298
Dojrzał w oddali samochód, ciemny, niewyraźny kształt pośród zwałów śniegu. Niebo jaśniało; wiedział, Ŝe za godzinę pierwsze złociste smugi przebiją się przez arktyczną mgłę i rozproszą jej opary. Jako dziecko zawsze wyglądał niecierpliwie słońca. Był u siebie, na terenach, gdzie dorastał. Minęło tak wiele lat, odkąd stąd wyjechał, lecz mimo to nie cieszył się z powrotu, nie radował na myśl, Ŝe zobaczy znajome widoki, moŜe znajomą twarz... postarzałą, tak samo jak jego. Szedł przed siebie, bez uniesienia, jedynie z poczuciem misji. Zbyt wiele się wydarzyło. DrŜał z zimna, świadom, Ŝe tym razem zimowe słońce go nie ogrzeje. Tylko jedna sprawa zaprzątała jego myśli: rodzina Woroszynów. Z bronią w ręce zbliŜał się do wozu, trzymając się prawej strony szosy, tak Ŝeby kierowca nie widział go w lusterku. W pewnym momencie skręcił w bok i resztę drogi pokonał schylony, ukryty za zwałami śniegu zalegającymi pobocze. Dopiero gdy znalazł się na wysokości wozu, uniósł głowę nad zaspę i spojrzał na siedzącego w środku męŜczyznę. Ognik papierosa, którego kierowca palił, częściowo oświetlał jego twarz. Była jakby znajoma. Tak, Wasilij juŜ ją kiedyś widział, moŜe na zdjęciu w aktach, moŜe podczas krótkiej wizyty agenta z Wyborga w Rydze. Po chwili przypomniał sobie nazwisko faceta, a wówczas zatarte wspomnienia odŜyły w jego pamięci. Maletkin. Piotr Maletkin urodzony w Grodnie przy wschodniej granicy Polski. MęŜczyzna w średnim wieku - sądząc po twarzy, około pięćdziesiątki; dobry, solidny fachowiec, choć całkiem pozbawiony fantazji i polotu, człowiek wykonujący obowiązki sprawnie i sumiennie, lecz rutynowo, bez zapału. Z wiekiem awansował coraz wyŜej w KGB, ale poniewaŜ nigdy nie przejawiał najmniejszej inicjatywy, został oddelegowany na prowincję. Składając mu propozycję współpracy, Amerykanie wykazali się świetną intuicją. Skazany na nieciekawą pracę przez miałkość swojego umysłu, a ze względu na zajmowane stanowisko posiadający dostęp do tajnych szyfrów i akt, Maletkin był świadom tego, Ŝe zostając zastępcą komendanta KGB-Wyborg osiągnął szczyt kariery zawodowej. Amerykanie odwołali się do jego uraŜonej dumy i nie spełnionych ambicji; pokusa Ŝycia w dostatku okazała się wystarczająco silna. Zresztą, wcale nie musieli się wywiązać ze swoich obietnic; zawsze mogli go zastrzelić, kiedy będzie przeprawiał się po lodzie do Yainikkali. Nikt by się tym specjalnie nie przejął. Zwerbowanie Maletkina było dla Amerykanów tylko drobnym sukcesem; gdyby wyszło na jaw, byłoby tylko drobnym powodem do wstydu dla Rosjan. Teraz jednak sytuacja Piotra Maletkina miała ulec zmianie; powinien to zrozumieć, kiedy ujrzy swojego pasaŜera. Skoro zdrajca rozpoznał twarz sprzedawczyka, to sprzedawczyk z 299
pewnością rozpozna twarz zdrajcy. Tym bardziej, Ŝe wszystkie placówki KGB na całym świecie poszukiwały Wasilija Wasilijewicza Taleniekowa. Niewidoczny za zwałami śniegu Taleniekow cofnął się ze dwadzieścia metrów, po czym wyszedł z powrotem na szosę. Maletkin albo siedział pogrąŜony w zadumie, albo drzemał, bo nie wykonał Ŝadnego ruchu, który świadczyłby, Ŝe zobaczył zbliŜającego się męŜczyznę: nie zerknął przez ramię, nie zgasił papierosa. Dopiero gdy trzy metry dzieliły Taleniekowa od wozu, sprzedawczyk drgnął i przekręcił głowę. Taleniekow odwrócił się, jakby sprawdzał czy nikt za nim nie idzie; wolał, Ŝeby Maletkin na razie nie widział jego twarzy - to by mu tylko pokrzyŜowało plany. Stanął przy drzwiach, z głową ukrytą nad dachem, czekając aŜ otworzy się okno. Usłyszał, jak Maletkin kręci korbką, a po chwili poczuł ciepło bijące z wozu. Tak jak się spodziewał, ze środka błysnęło światło latarki. Taleniekow pochylił się, ukazując kierowcy swoją twarz, a jednocześnie wtykając w okno grazburię. - Dzień dobry. Towarzysz Maletkin, jeśli się nie mylę? - Mój BoŜe! To wy! Taleniekow wyciągnął lewą rękę, chwycił latarkę i wolno, bez pośpiechu skierował ją w drugą stronę. - Spokojnie, towarzyszu - powiedział. - Okazuje się, Ŝe mamy ze sobą wiele wspólnego, nieprawdaŜ? Dajcie kluczyki. - Co... co? - wyjąkał Maletkin; nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu. - Dajcie kluczyki - powtórzył Taleniekow. - Zwrócę je wam, kiedy wsiądę do środka. Jesteście zdenerwowani, a zdenerwowani ludzie robią róŜne głupstwa. Nie chciałbym, Ŝebyście odjechali beze mnie. Kluczyki! Groźna grazburia znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od twarzy Maletkina; sprzedawczyk zerkając gorączkowo to na wylot lufy, to na Taleniekowa, sięgnął po omacku do stacyjki i wyciągnął klucze. - Macie - szepnął. - Dziękuję, towarzyszu. Tak, tak, jesteśmy towarzyszami... niedoli. Nie muszę chyba mówić, Ŝe wszelkie próby wykorzystania kłopotliwej sytuacji, w jakiej się obydwaj znaleźliśmy, byłyby wielce nierozsądne. śaden z nas nic by nie osiągnął. Obszedł wóz od przodu, przedarł się przez zaspę na poboczu, po czym otworzył drzwi i wsunął się na przednie siedzenie obok przygnębionego kierowcy. Wyjął mu z kieszeni na piersi pistolet, schował do swojej kieszeni i rzekł:
300
- No, no, nie mamy powodu okazywać sobie wrogości. Lepiej opowiedzcie mi, co się tu działo, pułkowniku... chyba jesteście juŜ pułkownikiem, co? - Tak, ale awans nie jest jeszcze oficjalnie zatwierdzony. - Nie docenialiśmy was, towarzyszu. Ale widzę, Ŝe popełniliśmy duŜy błąd. A wy... proszę jak daleko zaszliście! I to nie wzbudzając niczyich podejrzeń! Musicie mi o tym opowiedzieć. W Leningradzie. - W Leningradzie? - To tylko godzina drogi z Zielenogorska. A nie wątpię, Ŝe zastępca komendanta KGB-Wyborg potrafi wymyślić jakiś wiarogodny powód, dlaczego musi tam jechać. Zresztą pomogę wam. Mam doświadczenie w takich sprawach. Maletkin przełknął ślinę, wpatrując się ze strachem w Taleniekowa. - Jutro rano muszę być w Wyborgu. Na odprawie patroli. - Zlećcie to komuś! Ludzie lubią, jak im się powierza odpowiedzialne zadania. Czują się dowartościowani. - Właśnie mnie to zlecono. - No widzicie? A swoją drogą, gdzie macie konto bankowe? W Norwegii? W Szwecji? W Nowym Jorku? Bo chyba nie w Finlandii? To byłoby niemądre. - W Atlancie. W banku naleŜącym do Arabów. - Bardzo rozsądnie. - Taleniekow wręczył mu kluczyki. - W drogę, towarzyszu. - To szaleństwo! Jesteśmy skończeni! - Jeszcze nie. Musimy załatwić coś w Leningradzie. O dwunastej wjechali na most Kirowa, minęli Letni Ogród z drzewami poowijanymi wojłokiem i skierowali się na południe, w stronę szerokiej alei - Newskiego Prospektu. Taleniekow zamilkł, podziwiając wspaniałe budowle, z których słynął Leningrad. Miliony ludzi straciły Ŝycie, Ŝeby na zamarzniętych błotach i bagnach po obu brzegach Newy zbudować Petersburg - okno na Europę. Na końcu Newskiego Prospektu przejechali obok zwieńczonego lśniącą iglicą gmachu Admiralicji i skręcili w prawo. Nad brzegiem rzeki wznosił się Pałac Zimowy. Na jego widok ogarnęło Taleniekowa to samo uczucie co zawsze: zaczął rozmyślać o dawnej Rosji, tej co istniała do 1917 roku, kiedy to krąŜownik “Aurora” wpłynął do miasta i wystrzałem z działa dał sygnał do szturmu na siedzibę samozwańczego Rządu Tymczasowego, któremu przewodził Aleksandr Kierenski. Do szturmu, z którego zrodziło się nowe państwo. Związek Radziecki.
301
Nie miał jednak czasu na rozwaŜania o przeszłości; zresztą Leningrad, miasto, w którym zamierzał spędzić kilka najbliŜszych dni, naleŜało do nowego świata - choć jak na ironię to właśnie dawna Rosja księcia Andrieja Woroszyna i jej stolica, Petersburg, sprawiły, Ŝe tu powrócił. - Skręćcie na most Aniczkowa, a potem jedźcie Sadową w stronę starej dzielnicy mieszkaniowej. Powiem wam, gdzie się zatrzymać. - Co tam jest? - spytał Maletkin, który im bardziej zagłębiali się w miasto, tym większy odczuwał strach. - Cały szereg nielegalnie działających pensjonatów i tanich hotelików, których właścicieli cechuje rewizjonistyczny stosunek do oficjalnych pozwoleń i papierów. Dziwne, Ŝe nie wiecie. - Tu, w Leningradzie? - Naprawdę nie wiedzieliście, towarzyszu? Nikt wam nigdy o tym nie powiedział? Oj, rzeczywiście źle was traktowano! Kiedy przebywałem w Rydze, często spotykałem się tu z komendantami innych obwodów; omawialiśmy tajne sprawy dotyczące naszych ludzi. Jeśli mnie pamięć nie myli, to właśnie podczas jednej z takich narad po raz pierwszy usłyszałem wasze nazwisko. - Moje? Mówiono o mnie? - Nie denerwujcie się. Stanąłem w waszej obronie. Waszej i tego drugiego z Wyborga. - Drugiego z Wyborga?! - Maletkina zamurowało. Stracił panowanie nad kierownicą i niewiele brakowało, Ŝeby zderzyli się z jadącą z naprzeciwka cięŜarówką. - Do jasnej cholery, weźcie się w garść! - ryknął Taleniekow. - Bo obaj wylądujemy w czarnych celach Łubianki. - Drugiego z Wyborga? - powtórzył Maletkin wstrząśnięty rym, co usłyszał. - Z KGB w Wyborgu? Czy zdajecie sobie sprawę, co to znaczy? - Owszem. śe w jednym miejscu Amerykanie mają dwóch szpicli, którzy nawzajem o sobie nie wiedzą. To najlepszy sposób na weryfikowanie informacji. Ale gdyby jeden z nich poznał toŜsamość drugiego... no cóŜ, byłby górą, prawda? W waszym wypadku, korzyści byłyby wprost niewymierne. - Kim on jest? - Cierpliwości, przyjacielu, cierpliwości. Jeśli się dobrze spiszecie, to na poŜegnanie zdradzę wam jego nazwisko. - W porządku. - Maletkin powoli odzyskiwał równowagę.
302
Taleniekow oparł się wygodnie o siedzenie; jechali ruchliwą ulicą Sadową, kierując się w stronę rojnych uliczek starej dzielnicy mieszkaniowej. Patrząc na świeŜo odnowione fasady budynków i czyste chodniki, trudno się było domyślić napięcia i niezadowolenia narastającego wśród lokatorów tych domów. Dwie, trzy rodziny Ŝyjące w jednym mieszkaniu, cztery, pięć osób dzielących jeden pokój - wszystko to groziło wybuchem. Przeniósł wzrok na siedzącego obok męŜczyznę. Nienawidził tego sprzedawczyka. Drań myślał, Ŝe umocni swoją pozycję, Ŝe zdobędzie coś, o czym nawet nie śnił przed kilkoma minutami - nazwisko wysokiego rangą funkcjonariusza KGB z własnej jednostki, nazwisko zdrajcy, takiej samej jak on szui, którego bezlitośnie będzie mógł szantaŜować. Gotów był uczynić wszystko, Ŝeby tylko je poznać. Tak, pomyślał Taleniekow, otrzyma czego pragnie; pozna moŜe nie nazwisko, lecz stopień tego drugiego, a to juŜ w zupełności wystarczy. Informacja będzie oczywiście nieprawdziwa. Piotra Maletkina, tej nędznej gnidy, nie zastrzelą Amerykanie, kiedy stąpając po lodzie ruszy do Yainikkali; zostanie rozstrzelany przez swoich na dziedzińcu za barakami w Wyborgu i tyle mu przyjdzie z tego wszystkiego. Nagle dojrzał budynek, którego wypatrywał. - Stańcie za najbliŜszym skrzyŜowaniem - polecił sprzedawczykowi. - Jeśli nikogo nie zastanę, to zaraz wrócę. Jeśli osoba, z którą chcę się zobaczyć, jest w domu, wrócę mniej więcej za godzinę. Maletkin zjechał na prawy pas i zatrzymał wóz za kilkoma rowerami przywiązanymi łańcuchem do słupa na chodniku. - Pamiętajcie, towarzyszu - powiedział wysiadając Wasilij - macie dwa wyjścia. MoŜecie czym prędzej pojechać do siedziby KGB, która, nawiasem mówiąc, mieści się na Ligowskim Prospekcie, i mnie wydać. To zapoczątkuje ciąg przesłuchań i innych wydarzeń, zakończony waszą egzekucją. Albo moŜecie poczekać w samochodzie, robić to, co wam kaŜę i w nagrodę poznać nazwisko, które w niedalekiej przyszłości bardzo wam się przyda. Będziecie mieli w garści waŜnego człowieka. - W takiej sytuacji raczej nie mam wyboru, prawda? Będę czekał - odparł agent z Wyborga, ukazując w uśmiechu poŜółkłe zęby. Broda lśniła mu od potu. Taleniekow zbliŜył się do kamiennych schodków prowadzących do budynku; była to czteropiętrowa kamienica składająca się z dwudziestu, moŜe trzydziestu mieszkań, w kaŜdym z których Ŝyło po kilka rodzin. Lodzia Kronieska mieszkała sama. Pięć lat temu KGB przydzieliło jej samodzielne dwa pokoje z kuchnią. Od czasów Rygi widzieli się tylko raz, przed czternastoma miesiącami, na krótkiej, sobotnio-niedzielnej konferencji w Moskwie. Pierwszą noc spędzili razem, ale ze względów 303
zawodowych postanowili się więcej nie spotykać. Genialny Taleniekow zdradzał objawy silnego napięcia; jego arogancja i samowola draŜniły wiele osób, plotkowano o nim na lewo i prawo. Ich znajomość nie powinna wykraczać poza sferę zawodową, powiedział Lodzi. Nalegał na to. Mimo Ŝe została oczyszczona z zarzutów, wciąŜ była obserwowana. Bliska zaŜyłość z kimś takim jak on mogła jej tylko zaszkodzić. Pięć lat temu Lodzia Kronieska miała duŜe nieprzyjemności w pracy. Niektórzy uwaŜali, Ŝe naleŜy ją zwolnić lub wysłać na prowincję, inni twierdzili, Ŝe potknięcia, jakich się dopuściła, wynikały z chwilowej depresji spowodowanej kłopotami rodzinnymi, a poza tym kto by ją zastąpił w sytuacjach kryzysowych? Lodzia była bowiem wysoko wykwalifikowaną matematyczką po studiach doktoranckich na uniwersytecie moskiewskim i staŜu w Instytucie Lenina. NaleŜała do najbardziej kompetentnych programistów komputerowych. Skończyło się na ostrzeŜeniu, aby w przyszłości wykazywała większe poczucie odpowiedzialności za to, co robi, bo przecieŜ państwo umoŜliwiło jej zdobycie wykształcenia. Nie wyrzucono jej, a tylko przeniesiono do pracy na nocnej zmianie w sekcji komputerowej KGB obwodu leningradzkiego na Ligowskim Prospekcie. To było ponad pięć lat temu. Miała tam pozostać co najmniej jeszcze dwa. “Przestępstwo”, jakie popełniła, uznano by za zwykłą pomyłkę - błędne wyliczenie matematyczne - gdyby nie pewne niepokojące zdarzenie w Wiedniu, tysiąc pięćset kilometrów od Leningradu. Brat Lodzi, wysoki rangą oficer lotnictwa, popełnił tam samobójstwo, którego przyczyny były niejasne. Na wszelki wypadek zmieniono plany dotyczące obrony powietrznej wzdłuŜ południowo-zachodniej granicy Niemiec, a Lodzię Kronieską wezwano na rozmowę. Obecny na przesłuchaniu Taleniekow z zaciekawieniem obserwował cichą, skupioną kobietę, której twarz oświetlono silną lampą. Słuchał zafascynowany jak wolno, z namysłem udziela przekonujących odpowiedzi na zadawane pytania, nie okazując przy tym cienia lęku. Z miejsca przyznała, Ŝe uwielbiała brata i Ŝe była bliska załamania z powodu jego samobójczej śmierci. Nie, o ile wiedziała, prowadził zupełnie normalne Ŝycie. Tak, był lojalnym członkiem partii. Nie, nie trzymała Ŝadnych listów; nie przyszło jej to do głowy. Taleniekow, który wielokrotnie stykał się z próbami zatajenia prawdy, siedział w milczeniu, instynktownie przeczuwając, Ŝe kobieta kłamie. Od samego początku. Ale nie były to kłamstwa osoby, która zdradziła ojczyznę i teraz za wszelką cenę chce ratować własną skórę. Wynikały z czegoś całkiem innego. Kiedy zrezygnowano z codziennej inwigilacji Lodzi, Taleniekow zaczął latać do Leningradu z pobliskiej Rygi i prowadzić własne śledztwo. 304
Szpiegując Lodzię, odkrył to, czego się spodziewał. Kobieta jeździła do Petrodworca i tam w parku spotykała się z agentem amerykańskim rezydującym w Helsinkach. Były to bardzo sprytnie zaaranŜowane spotkania, ale to nie Lodzia do nich dąŜyła, przeciwnie, chodziła na nie niechętnie, jakby wbrew swojej woli. Któregoś wieczoru Taleniekow udał się za kobietą do jej mieszkania i zaŜądał od niej wyjaśnień. Instynkt podszepnął mu, Ŝeby wstrzymać się z podjęciem oficjalnych kroków; jakoś przeczuwał, Ŝe za jej postępkiem kryje się coś innego niŜ zdrada. - To, co zrobiłam, jest niewaŜne! - zawołała; ze zmęczenia łzy napłynęły jej do oczu. Jest niczym w porównaniu z tym, czego ode mnie chcą! Ale póki wierzą, Ŝe z nimi współpracuję, nie spełnią swojej groźby! Amerykanie pokazali Lodzi zdjęcia, dziesiątki zdjęć głównie jej brata, ale takŜe innych wysokich rangą wojskowych przebywających w Wiedniu; wyuzdane, nieprzyzwoite zdjęcia przedstawiające całą gamę zachowań seksualnych; widniały na nich pary męskoŜeńskie, męsko-męskie, orgie, w których uczestniczyli szanowani obywatele Związku Radzieckiego. Pijani, z lubością oddawali się bezwstydnej rozpuście z kaŜdym, kto był pod ręką. SzantaŜ zastosowany przez Amerykanów był prosty: albo Lodzia zgodzi się na współpracę, albo zdjęcia trafią do gazet. Zarówno jej brat jak i wyŜsi od niego stopniem oficerowie zostaną wystawieni na pośmiewisko. Związek Radziecki równieŜ. - Na coście liczyli? - spytał Taleniekow. - Myśleliście, Ŝe... - śe sobie z nimi poradzę! - odparła. - Mogli mi grozić, ale przecieŜ nie wiedzieli, co umiem ani co potrafię. Raz na jakiś czas otrzymywali informacje o drobnych błędach komputerowych i to im wystarczało. Nie rozsyłali nigdzie zdjęć. - Istnieje lepsze wyjście - oznajmił Wasilij. - Zajmę się tym osobiście. Jest w Waszyngtonie pewien człowiek, niejaki generał Blackburn, Szalony Anthony Blackburn, który będąc w południowo-wschodniej Azji lubił sobie podokazywać. Wrócił do Rygi i wydal polecenia swoim ludziom w Londynie. W ciągu kilku godzin zawiadomiono Waszyngton, Ŝe jeŜeli wywiad amerykański zrobi jakikolwiek uŜytek ze zdjęć wykonanych w Wiedniu, Moskwa odpłaci się tym samym, publikując równie drastyczne zdjęcia przedstawiające
jednego
z
najbardziej
szanowanych
oficerów w wojsku
amerykańskim. Agent z Helsinek więcej się nie odezwał. Lodzia i Taleniekow zostali kochankami. Teraz, gdy wspinał się po ciemnych schodach na drugie piętro, zalała go fala wspomnień. Nie łączyła ich, jego i Lodzi, szaleńcza miłość, ale przebywając ze sobą 305
zaspokajali swoje potrzeby. Oboje byli samotnikami, którzy z oddaniem poświęcali się pracy zawodowej, od czasu do czasu chcieli jednak odpocząć - psychicznie i fizycznie. Niczego więcej od siebie nie Ŝądali i kiedy Taleniekowa przeniesiono do Sewastopola, rozstali się bez łez, jak para przyjaciół, którzy bardzo się lubią, ale potrafią bez siebie Ŝyć, bo nade wszystko cenią własną niezaleŜność. Ciekaw był, jak Lodzia zareaguje na jego widok, co powie i co on sam poczuje, kiedy ją zobaczy. Spojrzał na zegarek: za dziesięć pierwsza. Jeśli jej godziny pracy nie uległy zmianie, powinna była zakończyć dyŜur o ósmej rano i wrócić do domu o dziewiątej; zwykle przez chwilę czytała prasę, potem kładła się spać. Nagle coś mu przyszło do głowy: a co, jeśli ma kochanka? Mogła się przecieŜ z kimś związać. Nie chciał naraŜać jej na niebezpieczeństwo. JeŜeli ktoś inny otworzy drzwi, wycofa się, udając, Ŝe pomylił piętro. Ale miał nadzieję, Ŝe będzie sama - potrzebował jej pomocy. Nie mógł bowiem zwrócić się bezpośrednio do człowieka, z którym przyjechał się zobaczyć. Liczył, Ŝe Lodzia mu pomoŜe. Zapukał. Ku swemu zdumieniu, juŜ po kilku sekundach usłyszał kroki, stukot obcasów o drewnianą podłogę. Drzwi uchyliły się i stanęła w nich Lodzia Kronieska. Ubrana była dość dziwnie jak na tę porę roku, bo w kolorową, bawełnianą sukienkę. W letnią sukienkę! Popatrzył na jasnobrązowe włosy sięgające ramion, na szczupłą twarz o regularnych rysach, na której malował się dziwnie kamienny wyraz, na piwne oczy, które wpijały się w niego intensywnie, jakby był intruzem... wyraźnie jednak czuł, Ŝe jego wizyta nie jest dla niej zaskoczeniem. - Jak to miło, Ŝe wpadłeś, stary przyjacielu - rzekła płaskim, bezbarwnym tonem. Starała mu się coś powiedzieć! śe nie jest sama. śe w środku ktoś na niego czeka! - Cieszę się, Ŝe cię zastałem - odparł, ruchem głowy dając jej znak, Ŝe zrozumiał. Przez szparę w drzwiach dojrzał rękaw marynarki oraz brązowy materiał spodni. Z oczu Lodzi wyczytał, Ŝe męŜczyzna jest sam. Jedną ręką wyciągnął z kieszeni broń, drugą podniósł do góry, wyprostował trzy palce i wskazał na ścianę po lewej. Znaczyło to, Ŝe na trzecie skinienie kobieta ma się szybko odsunąć w tamtą stronę. ZmruŜeniem powiek odpowiedziała, Ŝe rozumie. - Tyle miesięcy się nie widzieliśmy - ciągnął dalej. - A poniewaŜ byłem w pobliŜu, pomyślałem... Pierwsze skinienie, drugie, trzecie; odskoczyła w bok. Wasilij z całej siły huknął barkiem w drzwi, raz, drugi, przygwaŜdŜając do ściany ukrytą za nimi postać.
306
Wpadł do środka i ponownie naparł ramieniem na drzwi. W następnej chwili wyrwał swemu niedoszłemu zabójcy broń, a kiedy ten zaczął się osuwać na ziemię, walnął go kolanem w odsłoniętą szyję i pchnął na fotel; męŜczyzna zwalił się nieprzytomny na podłogę. - Zrozumiałeś! - krzyknęła Lodzia; wciąŜ stała skulona przy ścianie po lewej. - Tak się bałam, Ŝe nie zrozumiesz! Taleniekow zamknął drzwi. - Jeszcze nie ma pierwszej - powiedział, biorąc ją za rękę. - Zwykle spałaś o tej porze. - Miałam nadzieję, Ŝe na to wpadniesz. - Poza tym na zewnątrz panuje siarczysty mróz, a ty paradujesz w letniej sukience. - Byłam pewna, Ŝe to zauwaŜysz! Ktoś inny nie zwróciłby na to uwagi... PołoŜył ręce na jej ramionach. - Przysporzyłem ci strasznych kłopotów. Przepraszam. Zaraz sobie pójdę. - Mówił szybko, nerwowo. - Podrzyj ubranie, powiedz, Ŝe próbowałaś mnie zatrzymać. Włamię się do jakiegoś mieszkania na górze i... - Wasilij, posłuchaj! On nie jest jednym z nas! Nie jest z KGB! Taleniekow odwrócił się. MęŜczyzna na podłodze powoli odzyskiwał przytomność; usiłował się podnieść. - Jesteś pewna? - Całkowicie. To Anglik, mówił po rosyjsku z angielskim akcentem. Kiedy wymienił twoje nazwisko, udałam, Ŝe jestem oburzona, wstrząśnięta tym, Ŝe ktokolwiek moŜe mnie podejrzewać o ukrywanie zdrajcy. Powiedziałam, Ŝe chcę zadzwonić do mojego szefa. Nie pozwolił. “Twój szef mnie nie obchodzi” - oświadczył. To były jego słowa. Wasilij przyjrzał się jej uwaŜnie. - A gdyby pozwolił, zadzwoniłabyś? - Nie wiem - odparła, nie spuszczając z niego oczu. - Pewnie zaleŜałoby od tego, co by powiedział. Trudno mi uwierzyć, Ŝe jesteś tym, za kogo cię podają. - Bo nie jestem. Ale ty... musisz dbać o swoje dobre imię. - Nie za wszelką cenę. - Dziękuję. Ponownie spojrzał na leŜącą na podłodze postać. Nagle zobaczyli. Ale było juŜ za późno! Skoczył naprzód, lądując na wyciągniętym przy fotelu męŜczyźnie; siłą zaczął rozwierać mu usta, naciskać kolanem brzuch, ugniatać mu Ŝebra, usiłując zmusić go do wymiotów.
307
Kwaśny zapach migdałów. Cyjanek potasu. PotęŜna dawka. W ciągu kilku sekund utrata przytomności, wkrótce potem śmierć. Zimne, niebieskie oczy Anglika patrzyły na Taleniekowa z wyraźną satysfakcją. Matarezowcowi udało się wymknąć.
308
23. - Jeszcze raz od początku - poprosił, unosząc głowę znad rozebranych zwłok. Wszystko, co powiedział. - Niczego nie opuściłam. - Siedziała na krześle, dokładnie sprawdzając kaŜdą sztukę odzieŜy, którą ściągnęli z trupa. - Nie był znów aŜ taki rozmowny. - Jesteś matematyczką, potraktuj to jak równanie z kilkoma niewiadomymi. Znamy końcowy wynik, ale brakuje nam liczb ze środka. - Znamy wynik? - Tak. - Przekręcił ciało na bok. - Chciał mnie zabić, ale był zdecydowany odebrać sobie Ŝycie, gdyby mu się nie powiodło. Z tego płyną dwa wnioski. Po pierwsze, wolał nie ryzykować, Ŝe cokolwiek z niego wyduszę. Po drugie, działał w pojedynkę, nie oczekiwał nadejścia pomocy. Gdybym sądził inaczej, juŜ dawno byśmy się stąd wynieśli. - Ale skąd wiedział, Ŝe przyjdziesz? - Nie wiedział; domyślał się. Gdzieś w jakichś aktach w Moskwie znajduje się notatka z informacją, Ŝe kiedyś widywaliśmy się dość często. Ci, którzy chcą mnie zabić, mają do nich dostęp. Obstawili wszystkie miejsca, do których mógłbym się udać. Z oczywistych powodów nie interesują się ludźmi, z którymi stykałem się zawodowo. Wiedzą, Ŝe gdyby KGB zwęszyło, Ŝe wróciłem do kraju, wszczęłoby alarm stąd aŜ po Syberię. Więc obserwują tylko tych, o których sądzą, Ŝe mnie nie wydadzą. Ty do nich naleŜysz. - Są inni? Tu w Leningradzie? - Tak, ze trzy lub cztery osoby. Mój przyjaciel, śyd, który pracuje na uniwersytecie i z którym często siedziałem po nocach, pijąc i dyskutując. Jego na pewno mają na oku. Oprócz niego jest politolog, który wykłada ekonomię marksistowską, choć osobiście preferuje ekonomię polityczną Adama Smitha. Jeszcze by się ze dwóch znalazło. Nigdy nie przejmowałem się tym, z kim mnie widywano. - Nie musiałeś się przejmować. - To prawda. Moja praca miała swoje dobre strony: zawsze mogłem wymyślić jakiś wiarogodny powód, dlaczego gdzieś chodzę, dlaczego się z kimś spotykam... - Zamilkł na moment. - Ciekawe jak daleko sięgają ich macki? - Nie rozumiem. - Muszę się skontaktować z pewnym człowiekiem. Nie widzieliśmy się całe wieki, ale moŜe teŜ jest pod obserwacją. Wasilij zamyślił się, przesuwając wolno palec wzdłuŜ
309
kręgosłupa leŜącego na podłodze trupa. Potem podniósł głowę i spojrzał na skupioną, dziwnie delikatną twarz kobiety, którą znał tak dobrze. - Jak on to powiedział? “Twój szef mnie nie obchodzi”? - spytał. - Tak. I wyrwał mi z ręki słuchawkę. - Myślał, Ŝe naprawdę chcesz zadzwonić do szefa? - Byłam bardzo przekonująca. Gdyby nie zareagował, moŜe zmieniłabym taktykę. Nie mam pojęcia. Lecz nie zapominaj, Ŝe od początku wiedziałam, Ŝe jest Anglikiem. Podejrzewałam, Ŝe nie pozwoli mi nigdzie dzwonić. Ale nie zaprzeczył, kiedy spytałam, czy jest z KGB. - A później, kiedy postanowiłaś się ubrać? Nie sprzeciwiał się? - Bynajmniej. To go przekonało, Ŝe cię oczekuję; myślał, Ŝe zamierzam mu pomóc. - Co wtedy powiedział? Mówiłaś, Ŝe uśmiechnął się i mruknął pod nosem, Ŝe wszystkie kobiety są takie same. I Ŝe jeszcze coś dodał. Przypomnij sobie. - Musiało być niewaŜne. - Wszystko jest waŜne. Skoncentruj się. Coś, Ŝe “czas frunie”... - Tak. Mówił po rosyjsku, ale zwrot, którego uŜył, był bardzo angielski. Powiedział, Ŝe “czas frunie mu tu” znacznie przyjemniej niŜ gdzie indziej, a potem: “takich widoków nie ma na nabrzeŜu”. Patrzył, jak się ubieram. - NabrzeŜe. ErmitaŜ. Sala Malachitowa. - Taleniekow zmarszczył czoło. - Pracuje tam taka jedna kobieta, którą znam. Skrupulatni są, trzeba im to przyznać. Jedna niewiadoma rozwiązana. - Mój kochanek mnie zdradzał? - Często. Ale akurat nie z nią. Ta pani, zatwardziała zwolenniczka caryzmu, oprowadzała turystów po zabytkach architektury. Była to urocza osoba w wieku bardziej zbliŜonym do siedemdziesiątki niŜ sześćdziesiątki. Czasem zapraszałem ją do kawiarni na herbatę. - Cudowne. - Lubiłem jej towarzystwo. Opowiadała mi o rzeczach, o których miałem bardzo mętne pojęcie. Po jakie licho umieszczono jej nazwisko w moich aktach? - Nie wiesz? - spytała Łodzią rozbawiona jego pytaniem. - Gdybyśmy w Leningradzie odkryli, Ŝe konkurencja z Rygi spotyka się z taką osobą, ręczę ci, Ŝe byśmy to sobie odnotowali. - No tak. Co jeszcze mówił?
310
- Nic szczególnego. Kiedy stałam w majtkach i staniku, stwierdził, Ŝe zdecydowanie woli matematyków od naukowców czy bibliotekarzy, bo matematykom, zwłaszcza matematyczkom, trafiają się ciekawe figury... Taleniekow poderwał się na nogi. - Mam! Wyjaśniła się kolejna niewiadoma! Znaleźli go! - Kogo? - Twój Anglik albo nie mógł się powstrzymać od głupiego Ŝartu, albo chciał sprawdzić twoją reakcję. NabrzeŜe. ErmitaŜ. Naukowcy to moi przyjaciele z Uniwersytetu śdanowa, z którymi spotykałem się przy wódce. Bibliotekarz to człowiek, z którym muszę się skontaktować. Pracuje w Bibliotece Sałtykowa-Szczedrina. - Kto to taki? Taleniekow zawahał się. - Starzec, który przed laty roztoczył opiekę nad młodym studentem i otworzył mu oczy na sprawy, o których ten nic nie wiedział. - O sobie mówisz? - Tak. Byłem bardzo skołowanym młodzieńcem. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego trzy czwarte ludzkości odrzuca naukę marksistowsko-leninowską. Nie mogłem pogodzić się z tym, Ŝe miliony ludzi na całym świecie Ŝyją w zaślepieniu. Tak twierdziły podręczniki, tak mówili nam profesorowie. Zadawałem sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego nasi wrogowie myślą inaczej niŜ my? - I ten staruszek ci wyjaśnił? - Zrobił więcej. Pozwolił, Ŝebym sam znalazł odpowiedź. Dość dobrze znałem wtedy angielski i francuski, a w miarę nieźle hiszpański. Ten człowiek otworzył przede mną drzwi, dosłownie otworzył stalowe drzwi, za którymi trzymano zakazane pozycje, tysiące ksiąŜek nie pochwalanych przez Moskwę, i zostawił mnie pośród nich. Spędziłem tam wiele tygodni, ba, miesięcy, pochłaniając tom za tomem, usiłując zrozumieć mentalność innych. To właśnie dzięki tym księgom “wielki Taleniekow” zdobył najcenniejszą rzecz, jaką posiada: umiejętność patrzenia na świat oczami wroga i wczuwania się w jego myśli. Tej umiejętności zawdzięczam wszystkie sukcesy zawodowe. Mój stary przyjaciel mi to umoŜliwił. - I chcesz się z nim ponownie spotkać? - Tak. Całe Ŝycie spędził w Leningradzie. Kiedy był dzieckiem, miasto nazywało się Petersburgiem; kiedy był młodzieńcem - Piotrogrodem. Na własne oczy widział zachodzące zmiany... Jeśli ktokolwiek moŜe mi pomóc, to tylko on. - Czego szukasz? Kogo? Chyba mam prawo wiedzieć. 311
- Oczywiście. Ale musisz zapomnieć nazwisko, które za chwilę usłyszysz. A przynajmniej nigdy go głośno nie wymawiać. OtóŜ potrzebuję informacji o rodzinie Woroszynów. - Mieszkali w Leningradzie? - Tak. Lodzia ze zniecierpliwieniem pokręciła głową. - Czasem wielki Taleniekow zupełnie głupieje. PrzecieŜ mogę ich sprawdzić w komputerze. - Natychmiast zostałabyś namierzona i obawiam się, Ŝe długo byś nie poŜyła. Ten facet, co tu leŜy, ma pełno wspólników. - Wasilij wrócił do wyciągniętego na podłodze ciała, schylił się i ponownie zaczął je badać. - Poza tym nic byś nie znalazła; minęło zbyt wiele czasu, zmieniały się rządy, zmieniała się polityka. Jeśli nawet nazwisko figurowało kiedyś w aktach, wątpię, czy nadal się tam znajduje. A Ŝeby było śmieszniej, jeśli się znajduje, to znaczy, Ŝe Woroszynowie nie mają juŜ nic wspólnego z... - Z czym, Wasilij? Nie odpowiedział od razu, bo przekręciwszy rozebrane ciało na wznak nagle dostrzegł drobną, fioletowo-siną plamkę na skórze Anglika, mniej więcej w okolicy serca, ukrytą pod włosami porastającymi pierś trupa. Była bardzo mała, o średnicy najwyŜej jednego centymetra - tak, średnicy, albowiem miała kształt koła. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak najnormalniejsze znamię. Ale męŜczyzna nie przyszedł z nim na świat, zostało mu wytatuowane bardzo sprawną ręką. Na łoŜu śmierci stary Krupski powiedział: Złapano ich agenta, człowieka ze znakiem na piersi. - Z tym. - Odgarnął ręką ciemne włosy, tak Ŝeby wytatuowane kółko było wyraźnie widoczne. - Podejdź tu. Lodzia wstała, zbliŜyła się do trupa i kucnęła przy fotelu. - Z tym? PrzecieŜ to zwykle znamię. - Pero nostro circolo - powiedział szeptem. - Nasz Anglik nie urodził się z tym kółkiem. Na ten znak trzeba sobie zasłuŜyć. - Nie rozumiem. - Za chwilę ci wszystko wyjaśnię. Idąc tu, nie byłem pewien, czy ci cokolwiek mówić, ale chyba nie mam wyboru. Mogą mnie zabić. A jeśli zginę, musisz przesłać wiadomość do pewnego człowieka. Wytłumaczę ci, w jaki sposób. Opiszesz mu to znamię i jego dokładne połoŜenie: czwarte Ŝebro, w okolicy serca. Specjalnie umieszczono je w mało widocznym miejscu. 312
Lodzia bez słowa spojrzała na fioletowy znak, po czym podniosła wzrok na Taleniekowa. - Kim są ci “oni”? - Nazywają się matarezowcy... Opowiedział wszystko, nie pomijając niczego. Kiedy skończył, przez dłuŜszy czas kobieta milczała, a on jej nie ponaglał. Wiedział, Ŝe musi przetrawić wstrząsającą historię, którą usłyszała, przyjąć do wiadomości zdumiewający fakt współpracy, jaką podjęli Wasilij Wasilijewicz Taleniekow i człowiek znany w KGB jako Beowulf Agate. Lodzia podniosła się i podeszła do okna, z którego rozciągał się widok na ponurą leningradzką ulicę. Stojąc z twarzą zwróconą do szyby, wreszcie przemówiła. - Podejrzewam, Ŝe sam zadawałeś sobie to pytanie tysiące razy. Ale powtórzę je: czy to było konieczne? Czy musiałeś nawiązać kontakt ze Scofieldem? - Tak - odparł cicho. - Moskwa nie chciała cię wysłuchać? - Moskwa kazała mnie zlikwidować. Waszyngton polecił zlikwidować Scofielda. - Dobrze, ale twierdzisz, Ŝe ani Moskwa, ani Waszyngton nie wiedzą o istnieniu matarezowców. Pułapka, jaką na was zastawiono, miała uniemoŜliwić wam kontakt. Mogę to zrozumieć. - Oficjalne czynniki w Moskwie i Waszyngtonie chodzą z klapkami na oczach. W przeciwnym razie ktoś by się za nami ujął; wezwano by nas, Ŝebyśmy ujawnili, co wiemy. Ale nie; uznano nas za zdrajców i kazano zgładzić, nie dając nam moŜliwości przedstawienia faktów. To robota matarezowców; posłuŜyli się swoimi wtyczkami. - Czyli mają ludzi i w Moskwie, i w Waszyngtonie? - Oczywiście. Manipulują wszystkimi z ukrycia, jak chcą. - Z ukrycia, Wasilij? PrzecieŜ faceci, z którymi rozmawiałeś w Moskwie... - To spanikowani starcy - przerwał jej Taleniekow. - Umierający bohaterzy wojenni, zdychające szkapy odstawione na boczny tor, faceci przeraŜeni wydarzeniami sprzed kilkudziesięciu lat. Nic juŜ nie mogą. - A ten człowiek, z którym Scofield się spotkał? Ten polityk, Winthrop? Co z nim? - Sądzę, Ŝe nie Ŝyje. Lodzia cofnęła się od okna i podeszła do Taleniekowa. - Co dalej zamierzacie? Bo obydwaj znaleźliście się w impasie... - Mylisz się; cały czas posuwamy się naprzód. Pierwsze nazwisko na liście, Scozzi, okazało się strzałem w dziesiątkę. A teraz ten martwy Angol; w porządku, nie ma Ŝadnych 313
papierów, nie wiemy, jak się nazywa i skąd pochodzi, ale ma znamię na piersi, które mówi więcej niŜ setki sfałszowanych dokumentów. To był członek ich armii. Poza tym wiemy, Ŝe jest tu w Leningradzie drugi taki jak on, który śledzi pewnego starca, kustosza archiwum literackiego w Bibliotece Sałtykowa-Szczedrina. Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym go dopaść, moŜe nawet bardziej, niŜ spotkać się z moim starym przyjacielem. Dopaść go, złamać jego opór, zmusić do gadania. Przyjechali do Leningradu, Ŝeby chronić Woroszynów, Ŝeby chronić tajemnicę. Ale wkrótce odkryjemy prawdę. - No dobrze, dajmy na to, Ŝe odkryjecie. I co dalej? Do kogo z tym pójdziecie? Jak się zabezpieczycie, skoro nie wiecie, kim oni są? - Wiemy; kim nie są, to wystarczy. Nie naleŜy do nich ani nasz sekretarz, ani prezydent Stanów Zjednoczonych. - Nie dostaniecie się do nich. - Dostaniemy, jeśli zdobędziemy dowody. Beowulf miał rację: potrzebujemy niezbitych dowodów. PomoŜesz nam? PomoŜesz mi? Lodzia Kronieska popatrzyła w oczy dawnego kochanka i jej spojrzenie złagodniało. Wyciągnęła ręce i ujęła jego twarz w swoje dłonie. - Wasilij, wiodłam takie nieskomplikowane Ŝycie i nagle znów w nie wkroczyłeś... - Nie miałem dokąd pójść. Nie mogłem pojechać prosto do tego staruszka. W pięćdziesiątym czwartym roku wystąpiłem w jego obronie, kiedy oskarŜono go o odchylenia ideologiczne. Przepraszam cię, Lodziu. - Nie przepraszaj, głuptasie. Tęskniłam za tobą. Naturalnie, Ŝe ci pomogę. Gdyby nie ty, uczyłabym matematyki w szkole podstawowej gdzieś w Taszkencie. Wpatrując się w jej piwne oczy, pogładził ją delikatnie po twarzy. - To nie powód, Ŝeby mi pomagać. - Wiem. Ale przeraŜa mnie to, co usłyszałam. Nie mógł pozwolić, Ŝeby zdrajca Maletkin dowiedział się o Lodzi. Agent z Wyborga czekał na rogu w samochodzie, kiedy jednak minęła godzina, a Taleniekowa wciąŜ nie było, wysiadł z wozu i zaczął nerwowo przechadzać się tam i z powrotem. - Nie jest pewien, czy wszedłem do tego budynku, czy do sąsiedniego - powiedział Wasilij, odsuwając się od okna. - Czy przejście w piwnicy nadal istnieje? - Nic się nie zmieniło. - W porządku; wyjdę na ulicą inną klatką schodową i powiem Maletkinowi, Ŝe potrzebuję jeszcze pół godziny. To nam powinno wystarczyć. Ubierz w tym czasie Anglika, dobrze? 314
Istotnie, nic się w tym starym budynku nie zmieniło. MoŜe tylko to, Ŝe był bardziej obdrapany, brudny i zniszczony. KaŜda piwnica łączyła się z następną. Obskurne, przesiąknięte wilgocią podziemne przejście ciągnęło się niemal przez cały kwartał. Taleniekow wyszedł na ulicę cztery domy dalej i ruszył do zaparkowanego przy skrzyŜowaniu wozu. Swoim nagłym pojawieniem się zaskoczył Maletkina. - Myślałem, Ŝe tam poszliście! - krzyknął zdrajca z Wyborga, wskazując głową w przeciwnym kierunku. - Tam? - Byłem tego pewien. - Jesteście wciąŜ zbyt podnieceni, towarzyszu, to wam utrudnia koncentrację. Nie znam nikogo w tamtym budynku. W kaŜdym razie przyszedłem was uprzedzić, Ŝe facet, do którego przyjechałem, potrzebuje więcej czasu. Proponuję, Ŝebyście wrócili do samochodu; będzie wam cieplej i nie będziecie tak bardzo zwracać na siebie uwagi. - Długo to jeszcze potrwa? - spytał zaniepokojony Maletkin. - Bo co? Wybieracie się gdzieś beze mnie? - Nie, nie! AleŜ nie! Tylko muszę iść do kibla. - Nauczcie się wstrzymywać - rzucił Taleniekow, oddalając się pośpiesznie. W ciągu dwudziestu minut omówił z Lodzią szczegóły swojego spotkania z kustoszem archiwum w Bibliotece Sałtykowa-Szczedrina. Uzgodnili, Ŝe Lodzia zadzwoni do staruszka; powie mu prawdę, nie wymieniając jednak Ŝadnych nazwisk. WaŜne było, Ŝeby męŜczyzna wyczuł atmosferę zagroŜenia i strach w jej głosie. Powie mu, Ŝe pewien student, z którym zaprzyjaźnił się przed laty, zdolny młody człowiek lubiący języki obce i literaturę, ten sam, który zaszedł wysoko w jednej z instytucji rządowych i w pięćdziesiątym czwartym roku zeznawał w jego obronie, bardzo chce się z nim spotkać. Problem w tym, Ŝe nie moŜe pokazywać się publicznie. Ma powaŜne kłopoty i potrzebuje pomocy. Miała mówić tak, Ŝeby staruszek domyślił się toŜsamości dawnego studenta i zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi; tak Ŝeby się wystraszył, zaniepokoił losem przyjaciela; tak Ŝeby ci, którzy go śledzą, widzieli, Ŝe nie potrafi opanować zdenerwowania. Instrukcje dotyczące spotkania miały być na tyle niejasne, Ŝeby wprowadzić kustoszowi zamęt w głowie. Taleniekow liczył, Ŝe dzięki temu starzec opuści bibliotekę skołowany i przeraŜony, niepewien czy idzie we właściwym kierunku; będzie nagle przystawał, znów ruszał, skręcał to w jedną stronę, to w drugą, cofał się i zawracał, zwalniał i niespodziewanie przyśpieszał. W tej sytuacji ogon zostanie natychmiast zauwaŜony, gdyŜ będzie musiał robić to samo, co starzec. Jego zachowanie będzie rzucało się w oczy. 315
Zgodnie z poleceniem Lodzi, starzec opuści olbrzymi kompleks biblioteczny dokładnie za dziesięć szósta, wejściem od strony południowo-zachodniej. O tej porze ulice powinny być ciemne, opadów śniegu nie przewidywano. Minie tyle a tyle przecznic, po czym sprawdzi, czy jego przyjaciel nie czeka na przystanku; jeśli go nie znajdzie, jakby nigdy nic wróci do biblioteki - do swojego gabinetu. Jeśli to tylko okaŜe się moŜliwe, jego dawny student postara się tam dotrzeć. Ale nie wiadomo, czy mu się uda. ZwaŜywszy na to, Ŝe starzec będzie zdenerwowany, instrukcje Lodzi powinny go porządnie skołować, tym bardziej, Ŝe usłyszy je tylko raz, bo kobieta szybko odłoŜy słuchawkę. Reszta naleŜała do Taleniekowa, który zamierzał posłuŜyć się Maletkinem; zdrajca nawet nie podejrzewał, do czego zostanie wykorzystany. - A co potem? Po spotkaniu ze starcem? - spytała Lodzia. - To zaleŜy, co mi powie. Albo czego się dowiem od jego anioła stróŜa. - Gdzie będziesz spał? Czy jeszcze się zobaczymy? Wasilij podniósł się. - To moŜe być niebezpieczne. - Zaryzykuję. - Nie chcę cię naraŜać. Poza tym, pracujesz do rana. - Mogę pójść wcześniej i wyjść o północy. Nie obowiązują nas tak sztywne przepisy jak kiedyś. Często zmieniamy godziny pracy. No i jestem juŜ całkowicie zrehabilitowana. - A jeśli ktoś spyta, dlaczego przyszłaś wcześniej? - Powiem prawdę. śe przyjechał z Moskwy stary przyjaciel. - To chyba nie najlepszy pomysł. - Sekretarz partii, członek Politbiura, ma Ŝonę i kilkoro dzieci. Pragnie pozostać anonimowy. - Myliłem się, to świetny pomysł. - Uśmiechnął się. - Na wszelki wypadek wejdę przez inną klatkę. - Co z nim? - Lodzia wskazała na martwego Anglika. - PołoŜę go w jednej z najdalszych piwnic. Masz butelkę wódki? - Chcesz się napić? - Ja nie, ale on tak. Kolejny samobójca o nie ustalonych personaliach. Prasa o nich nie pisze. Aha, potrzebna mi będzie jeszcze Ŝyletka. Piotr Maletkin stał obok Taleniekowa w podcieniach naprzeciw południowozachodniego wejścia do Biblioteki Sałtykowa-Szczedrina. PotęŜne reflektory zawieszone wysoko na murach budynku, które oświetlały wewnętrzny dziedziniec, sprawiały, Ŝe 316
kompleks biblioteczny wyglądał jak olbrzymie więzienie. Z dziedzińca jednak prowadziły na ulicę bramy - rozmieszczone symetrycznie co trzydzieści kilka metrów. Więźniowie mogli wchodzić i wychodzić wedle swojego widzimisię. Tego wieczoru biblioteka tętniła Ŝyciem; w obie strony płynął nieprzerwany strumień ludzi. - Powiadacie, Ŝe ten stary, ten naukowiec, jest jednym z nas? - spytał Maletkin. - ZaleŜy co rozumiecie przez “nas”, towarzyszu. Stary to agent KGB; nam chodzi o tego, który będzie go śledził. Musimy go ostrzec, zanim wpadnie w pułapkę. Stary naleŜy do ścisłej czołówki agentów kontrwywiadu. MoŜe z pięć osób w KGB zna jego nazwisko. Jeśli zna je ktokolwiek inny, to znaczy, Ŝe jest na usługach Amerykanów. Więc dobrze wam radzę, trzymajcie język za zębami. - Nigdy o nim wcześniej nie słyszałem - oświadczył Maletkin. - I co, Amerykanie sądzą, Ŝe pracuje dla nich? - Tak. Ale on nie jest zdrajcą. O wszystkim informuje Moskwę, z którą ma bezpośrednie połączenie. - Niesamowite. UŜyć do tego starca. Genialne posunięcie. - Moi dawni koledzy po fachu nie są głupi. - Taleniekow spojrzał na zegarek. - Wasi obecni teŜ nie. A teraz zapomnijcie, Ŝe kiedykolwiek mówiłem wam o towarzyszu Mikowskim. - Tak się nazywa? - Tak, choć nawet ja wolę o tym nie pamiętać... O, juŜ idzie. Stary męŜczyzna z krótką siwą brodą, o bladej twarzy zmęczonej i usianej zmarszczkami, ubrany w palto i czarną, futrzaną czapę, wyszedł z budynku na zimne powietrze: kłęby pary buchały mu z ust. Przez chwilę stal na schodach, rozglądając się wkoło, jakby się wahał, którą bramą opuścić dziedziniec. OstroŜnie, trzymając się poręczy, ruszył w dół po marmurowych schodach. Na betonowym dziedzińcu skręcił w prawo. Taleniekow z uwagą przyglądał się ludziom, którzy wylewali się strumieniem przez szklane drzwi. Na ogół szli małymi grupkami, po dwie, trzy osoby, on zaś szukał pojedynczego męŜczyzny, który nerwowo wodziłby wzrokiem po dziedzińcu. Nikt taki się nie pojawiał. Taleniekowa ogarnął niepokój. CzyŜby się mylił? Było to mało prawdopodobne, a jednak nie dostrzegł w tłumie nikogo, kto miałby oczy utkwione w Mikowskiego. Starzec powoli zbliŜał się do bramy; kiedy wyjdzie na ulicę, dalsze czekanie na nic się nie zda, pomyślał Taleniekow. Matarezowcy nie trafili na ślad jego przyjaciela. Kobieta! A więc jednak! Tego nie przewidział. Przecisnęła się przez drzwi i zbiegła pośpiesznie po schodach, nie spuszczając wzroku z oddalającego się wolnym krokiem starca. 317
Sprytnie. Kobieta przesiadująca godzinami w bibliotece mniej zwraca na siebie uwagę. Czyli Ŝe do swojej doborowej armii matarezowcy brali równieŜ płeć piękną. Nie wiedział, dlaczego to go tak zdziwiło - w końcu wśród najlepszych agentów KGB i amerykańskich Operacji Konsularnych teŜ zdarzały się kobiety... tyle Ŝe rzadko powierzano im zadania wymagające uŜycia siły. Ta kobieta zaś śledziła Mikowskiego po to, Ŝeby dopaść jego, Taleniekowa. Przemoc była nieuchronna. I to go właśnie zdumiało. - Kobieta w brązowym palcie i czapce-kominiarce - powiedział do Maletkina. - To nasz człowiek. Nie moŜemy pozwolić, Ŝeby zbliŜyła się do starca. - Kobieta? - Zapewniam was, ma wszechstronne umiejętności; potrafi więcej niŜ wy, towarzyszu. Na razie będzie trzymać się z daleka, czekając na odpowiedni moment. Musimy ją uprzedzić, tylko bardzo ostroŜnie, tak Ŝeby facet jej nie rozpoznał, kiedy zacznie krzyczeć. Chodźmy. - Krzyczeć? Dlaczego miałaby krzyczeć? - A czy to moŜna przewidzieć reakcję baby? No, w drogę. Przez osiemnaście minut Taleniekow obserwował zachowanie zdezorientowanego starca i ból ściskał mu serce. Nie mogąc doczekać się swojego młodego przyjaciela, zatroskany staruszek stawał się coraz bardziej zdenerwowany, aŜ w końcu całkiem wpadł w popłoch. Nie zwaŜając na siarczysty mróz i klaksony zniecierpliwionych kierowców, wolnym, niepewnym krokiem przechodził przez kolejne przecznice. Ciągle spoglądał na zegarek, mimo Ŝe po ciemku prawie nic nie widział. Śpieszący się przechodnie potrącali go, ilekroć przystawał. A przystawał często, Ŝeby złapać oddech, bo sił miał juŜ niewiele. Dwa razy podchodził do zadaszonych przystanków autobusowych, najwyraźniej przekonany, Ŝe źle policzył przecznice; na skrzyŜowaniu przed teatrem Kirowa znajdowały się trzy przystanki i to mu zupełnie pomieszało w głowie. Zdesperowany, na wszelki wypadek sprawdził wszystkie trzy. Sytuacja rozwijała się po myśli Taleniekowa. Widząc dziwne zachowanie starca, kobieta w brązowym palcie i czapce-kominiarce uznała, Ŝe osobnik, którego śledzi, domyślił się, Ŝe jest śledzony. Kluczył nieporadnie, bo był stary, przeraŜony i nie umiał pozbyć się ogona, ale zdawała sobie sprawę, Ŝe w kaŜdej chwili moŜe wykonać jakiś nieprzewidziany krok. Trzymała się więc na odległość, w cieniu, przemykając się wzdłuŜ ciemnych okien sklepowych i kryjąc w słabo oświetlonych bocznych uliczkach, a poniewaŜ nie wiedziała czego oczekiwać, równieŜ była coraz bardziej zdenerwowana. Obiekt jej inwigilacji zawrócił i skierował się w drogę powrotną. Taleniekow i Maletkin stali po przeciwnej stronie szerokiej alei. obserwując starca z odległości około
318
siedemdziesięciu metrów. Śledzonego i śledzącą dzieliły dwie małe uliczki, w które kobieta mogła skręcić, Ŝeby ukryć się, gdy ją będzie mijał. - Pora na nas - oznajmił Wasilij; chwycił Maletkina za rękaw i pociągnął za sobą. Wmieszamy się w tłum i ruszymy za starcem. Kiedy podejdzie bliŜej, kobieta skręci w tę drugą uliczkę. - Skąd wiecie? - Bo juŜ raz skręciła. Wyglądało to bardzo naturalnie. Na jej miejscu zrobiłbym to samo. Zresztą i nam się ta uliczka przyda. - Do czego? - Powiem wam, jak dojdziemy. ZbliŜał się decydujący moment i Taleniekow czuł jak mu serce łomocze. To, co się działo przez ostatnie kilkanaście minut, dokładnie przewidział i zaplanował; najbliŜsze minuty miały pokazać, czy akcja zakończy się sukcesem. Wiedział ponad wszelką wątpliwość, Ŝe po pierwsze, kobieta z miejsca go rozpozna, gdyŜ na pewno otrzymała jego fotografię i szczegółowy rysopis, a po drugie, Ŝe jeśli tylko poczuje się zagroŜona, odbierze sobie Ŝycie równie szybko i sprawnie jak Anglik w mieszkaniu Lodzi. Element zaskoczenia odgrywał zasadniczą rolę. Dlatego właśnie pomoc zdrajcy z Wyborga była niezbędna. Wraz z grupą pieszych doszli na plac i wmieszali się w tłum przed teatrem Kirowa. Wasilij obejrzał się przez ramię: zobaczył Mikowskiego, który dysząc cięŜko, przeciskał się przez kolejkę stojącą po bilety na przedstawienie. - Słuchajcie. - Taleniekow przytrzymał za łokieć Maletkina. - Zrobicie dokładnie, co wam powiem. Zawołacie... Włączyli się w strumień ludzi sunących chodnikiem; ukryci za czwórką Ŝołnierzy ubranych w obszerne płaszcze byli niewidoczni z naprzeciwka, choć sami wszystko widzieli. Starzec zbliŜył się do pierwszej przecznicy. Kobieta skręciła w nią, a kiedy przeszedł na drugą stronę, wyłoniła się z powrotem. Jeszcze chwila. JuŜ tylko sekundy. Kolejna uliczka. Mikowski zatrzymał się na skrzyŜowaniu, kobieta skryła się za rogiem. - Teraz! - ryknął Taleniekow i obaj rzucili się pędem przed siebie. Agent z Wyborga zawołał do kobiety, usiłując przekrzyczeć zgiełk uliczny: - Stójcie, towarzyszko! Stójcie! Circolo! Nostro circolo! Stanęła jak wryta. Cisza. - Kim jesteście? - spytała wreszcie pełnym napięcia głosem. 319
- Przerwijcie wszystko! Mam wiadomość od pasterza! - Co takiego?! Szok odmalował się na jej twarzy. Taleniekow wybiegł zza rogu; wyrzucił przed siebie ręce i chwycił kobietę od tyłu za ramiona, a potem za nadgarstki. Unieruchomił jej dłonie - z których jedną trzymała w kieszeni, zaciśniętą na kolbie pistoletu. Kobieta szarpnęła się w lewo; raptem wykonała niespodziewany skręt w prawo i lewą nogą z furią zaczęła kopać napastnika: atakowała jak rozwścieczona kocica. Musiał się bronić, nie zwaŜając na to, Ŝe kobieta szamocze się i wyrywa. Nie puszczając jej rąk, uniósł ją do góry i walnął o ścianę, po czym z całej siły naparł na nią ramieniem. Stało się to tak szybko, Ŝe dopiero gdy poczuł zęby wbijające mu się w szyję, zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Kobieta w okamgnieniu odchyliła się do tylu i obróciła głowę; w następnej sekundzie Taleniekow poczuł potworny ból. Wykrzywiwszy groteskowo usta, gryzła go z zapamiętaniem. Jej szczęki jak potęŜne imadło zaciskały się na jego szyi. Krew sączyła mu się po kołnierzu. Uścisk nie zmniejszał się. Ból był przeraźliwy, a im mocniej Taleniekow walił kobietą o ścianę, tym głębiej wbijała mu w szyję zęby. Nie mógł wytrzymać! Puścił jej ręce i zaczął odpychać ją od siebie. Wystrzał - głośny, wyraźny, choć gruby materiał palta nieco go przytłumił - rozszedł się echem po wąskiej uliczce. Kobieta opadła na kamienną ścianę. Taleniekow popatrzył na jej oczy: były wytrzeszczone, martwe. Wolno osunęła się na ziemię. Wykonała to, do czego ją zaprogramowano - oceniła szansę, uznała, Ŝe nie pokona dwóch przeciwników i nacisnęła spust, strzelając sobie prosto w pierś. - Nie Ŝyje! - krzyknął Maletkin. - Zabiła się! Wszyscy słyszeli strzał! Uciekajmy! Zaraz zjawi się milicja! Kilku gapiów stało bez ruchu, spoglądając w ich stronę. - Uspokójcie się! - rozkazał Taleniekow. - Jeśli ktoś się zbliŜy, pokaŜcie legitymację KGB. Powiedzcie, Ŝe jesteśmy tu słuŜbowo i nikomu nie wolno podchodzić. Potrzebuję dosłownie pół minuty. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przyłoŜył ją do rany na szyi, Ŝeby zatamować krwawienie, po czym pochylił się nad martwym ciałem kobiety. Rozerwał guziki brązowego palta: widoczna pod spodem bluzka była przesiąknięta krwią. Odciągnął lepki materiał. Kula weszła w ciało pod lewą piersią, rozrywając tkanki. Taleniekow delikatnie obmacał miejsce przy ranie, było jednak zbyt ciemno, by mógł cokolwiek dojrzeć. Wyjął zapalniczkę.
320
Pstryknął ją, naciągnął zakrwawioną skórę i przysunął do niej migoczący na wietrze płomyk. - Szybciej! - szepnął z odległości kilku metrów wystraszony Maletkin. - Na miłość boską, co robicie? Taleniekow nie odpowiedział. Przesuwał palce po Ŝebrach kobiety, ocierając z nich krew. I wreszcie znalazł to, czego szukał. W fałdzie pod lewą piersią, w okolicy serca. Fioletowe kółko na tle białej, umazanej krwią skóry. Znamię, które nie było znamieniem, tylko symbolem przynaleŜności do elitarnej organizacji. Organizacji Matarese'a.
321
24. Przeszli szybko na koniec ulicy i wtopili się w tłum ludzi podąŜających na północ. Maletkin, pobladły na twarzy; dygotał ze zdenerwowania. Widząc to, Taleniekow czym prędzej ujął go za łokieć; bał się, Ŝe zdrajca z Wyborga wpadnie w panikę i zacznie biec, czym oczywiście zwróciłby na siebie uwagę. A na razie jeszcze go potrzebował; musiał wysłać telegram, tak Ŝeby KGB go nie przechwyciło, i Maletkin mógł mu w tym pomóc. Jedynie dwie sprawy nie dawały mu spokoju: pierwsza - to Ŝe miał bardzo mało czasu na przygotowanie zaszyfrowanej wiadomości. Wiedział, Ŝe mniej więcej za dziesięć minut Mikowski dotrze z powrotem do biblioteki i Ŝe wkrótce on sam równieŜ powinien się tam zjawić. Druga - to czy z wystraszonego starca zdoła wydobyć jakiekolwiek informacje. Lewą ręką przyciskał do szyi chustkę. Na skutek zimna krwawienie prawie juŜ ustało; pocieszał się, Ŝe niedługo całkiem ustanie i będzie mógł przylepić plaster. Nagle przyszło mu do głowy, Ŝe powinien kupić sobie golf - nie będzie widać opatrunku. - Zwolnijcie, do cholery! - rozkazał Maletkinowi, szarpiąc go za płaszcz. - Tam jest kawiarnia; wejdziemy na chwilę i napijemy się czegoś. - Oj, chętnie - szepnął Maletkin; wzrok miał półprzytomny. - Odebrała sobie Ŝycie! Kim ona była? - Kimś, kto popełnił duŜy błąd. UwaŜajcie, Ŝebyście i wy nie popełnili. W kawiarni panował tłok. Nie było wolnych stolików, więc przysiedli się do dwóch kobiet w średnim wieku, które nie kryjąc niezadowolenia odwróciły się od nich i kontynuowały rozmowę. Taleniekowowi było to bardzo na rękę. - Idźcie do kierownika - polecił swojemu towarzyszowi. - Stoi tam przy drzwiach. Powiedzcie, Ŝe wasz przyjaciel trochę za duŜo wypił i niechcący się skaleczył. Poproście o kawałek gazy i plaster. - Kiedy agent z Wyborga zaczął protestować, połoŜył dłoń na jego ramieniu. - Zróbcie, co kaŜę. Ręczę wam, Ŝe taka prośba go nie zdziwi. Maletkin wstał i ruszył posłusznie ku drzwiom. Taleniekow odjął od szyi zakrwawioną chustkę, złoŜył na nowo, przycisnął czystą stroną do rany, po czym sięgnął do kieszeni po ołówek, ze środka stołu wziął grubą, papierową serwetkę i skupił się nad szyfrowaniem depeszy, którą zamierzał wysłać Beowulfowi Agate. Wkrótce rozbrzmiewające wkoło rozmowy przestały do niego docierać i zaczął pośpiesznie pisać litery i cyfry, od razu poprawiając pomyłki. Nie przerwał pisania, kiedy
322
Maletkin wrócił z gazą i nawiniętym na rolkę plastrem. Nie przerwał, kiedy kelner postawił na stoliku sześć kieliszków - Maletkin zamówił po trzy na łebka. Po ośmiu minutach skończył pracę. Przedarł serwetkę na pół, przepisał tekst, wyraźnie, duŜym, czytelnym drukiem, i podał go Maletkinowi. - Wyślecie ten telegram do Helsinek, nazwisko człowieka i nazwa hotelu figurują u góry. Tylko pamiętajcie: nikt tego nie moŜe przechwycić, linia ma być czysta. Zdrajca wytrzeszczył oczy. - Jak mam to zrobić? - W ten sam sposób, w jaki przekazujecie informacje do swoich przyjaciół w Waszyngtonie. Wiecie przecieŜ, w jakich godzinach linie są nie kontrolowane. Umiecie się zabezpieczać, tak samo zresztą jak my wszyscy. To jedna z naszych najcenniejszych umiejętności. - Przekazuję przez Sztokholm! Omijani Helsinki! Maletkin zarumienił się. Podniecenie oraz trzy wódki wypite jedna po drugiej sprawiły, Ŝe nieopatrznie się wygadał. Ujawnił, Ŝe ma łącznika w Szwecji. Takie rzeczy trzymało się w tajemnicy, nie mówiło się o nich nawet współzdrajcom. Do swoich celów Wasilij nie mógł jednak uŜyć Sztokholmu. Telegram dostałby się w ręce Amerykanów i CIA nie omieszkałaby przesłuchać kierownika hotelu “Tavastian”. Ale istniał inny sposób. - Często przyjeŜdŜacie na narady do siedziby na Ligowskim Prospekcie? Maletkin skrzywił się, nieco zaŜenowany. - Niezbyt często. W zeszłym roku byłem na trzech, moŜe czterech - powiedział. - Pójdziecie tam teraz. - Co? Czyście stracili rozum? - To wy stracicie Ŝycie, jeśli nie wykonacie tego, co wam kaŜę. Nie martwcie się, pułkowniku. Z faktu posiadania wysokiego stopnia słuŜbowego płynie wiele korzyści, między innymi ta, Ŝe ludzie słuchają naszych poleceń. Powiecie, Ŝe musicie wysłać pilny telegram do człowieka z Wyborga, który jest obecnie w Helsinkach. Pamiętajcie: czysta linia, Ŝadnych słuŜbowych adnotacji. Ale przyniesiecie mi kopię, Ŝebym wiedział, Ŝe na pewno wysłaliście telegram. - A co, jeśli zechcą upewnić się w Wyborgu? - Ręczę, Ŝe o tej porze nie ma tam nikogo, kto by śmiał kwestionować słowa zastępcy dowódcy. Maletkin zmarszczył nerwowo czoło. 323
- Ale później pytaniom nie będzie końca. - Wierzcie mi, pułkowniku. -Wasilij uśmiechnął się; w jego głosie dźwięczała obietnica wielkich bogactw. - Kiedy wrócicie do Wyborga, wszystko czego tylko zapragniecie, będzie wasze... władza teŜ. Na lśniącej od potu twarzy zdrajcy wykwitł uśmiech. - To gdzie mam przynieść kopię? Kiedy? O której? Taleniekow nie odpowiedział od razu. PrzyłoŜył gazę do rany na szyi, drugą ręką sięgnął po plaster, chwycił zębami odstający koniuszek i odwinął kawałek. - Urwijcie. Przykleił nim opatrunek i oderwał kolejny kawałek plastra. - Przenocujecie w hotelu “Jewropejskaja” na ulicy Brodskiego. Tam się z wami skontaktuję. - KaŜą sobie pokazać dowód albo legitymację. - To pokaŜecie. Pułkownik KGB na pewno otrzyma najlepszy pokój. I najładniejszą z dziwek urzędujących na dole w hallu. - Jedno i drugie kosztuje. - Spokojna głowa. Ja stawiam. Był wieczór, pora kolacyjna, toteŜ olbrzymie czytelnie o wysokich sufitach i ścianach ozdobionych arrasami niemal świeciły pustką. Tylko gdzieniegdzie przy długich stołach siedzieli studenci, gdzieniegdzie widać teŜ było grupy turystów podziwiających tkaniny i malarstwo, którzy rozmawiali szeptem, oszołomieni wspaniałością biblioteki. Idąc marmurowymi korytarzami w stronę biur mieszczących się w zachodnim skrzydle budynku, Wasilij rozmyślał o miesiącach spędzonych w tych salach - a raczej sali kiedy odkrywał świat, o którym tak niewiele wiedział. Nie było Ŝadnej przesady w tym, co opowiedział Lodzi: to właśnie tu, dzięki mądrości i odwadze jednego człowieka, więcej nauczył się o mentalności wroga niŜ w czasie późniejszego szkolenia w Moskwie i Nowogrodzie. Biblioteka Sałtykowa-Szczedrina była najlepszą szkołą, do jakiej kiedykolwiek uczęszczał, a męŜczyzna, z którym wkrótce miał się zobaczyć po latach niewidzenia, najznakomitszym nauczycielem, jakiego moŜna sobie wyobrazić. Zastanawiał się, czy i tym razem profesor oraz jego księgi zdołają mu pomóc. JeŜeli istniał jakiś związek między rodziną Woroszynów a obecną, nowo odrodzoną organizacją Matarese'a, w banku informacji komputerowych na pewno nie było o tym wzmianki. To nie ulegało wątpliwości. Ale mogło udać się coś znaleźć w którymś z tysięcy tomów zawierających szczegółowe opisy wydarzeń, 324
rodzin skazanych na banicję, ogromnych rozparcelowanych majątków, opisy sporządzane na bieŜąco przez ówczesnych historyków świadomych tego, Ŝe następuje nieuchronny koniec starego świata. Wszystko rozegrało się właśnie tu, w dawnym Petersburgu; i tu właśnie, w tamtych burzliwych latach, Ŝył ksiąŜę Andriej Woroszyn. Archiwum rewolucyjne Biblioteki Sałtykowa-Szczedrina nie miało sobie równego w całej Rosji; jeŜeli więc gdziekolwiek mogły być informacje o Woroszynach, to tylko tu. No tak, pomyślał Taleniekow, ale jak się do nich dogrzebać? Czy jego stary przyjaciel będzie wiedział, gdzie szukać? Wasilij skręcił w lewo; po obu stronach ciemnego korytarza ciągnęły się oszklone drzwi gabinetów. Światło paliło się tylko w ostatnim. Na zmianę bledło i jaśniało, kiedy mijała je krzątająca się po pokoju postać. Był to gabinet Mikowskiego, w którym starzec urzędował od ponad ćwierć wieku, a człowiekiem, którego zamazaną sylwetkę Taleniekow widział przez chropowatą szybę, był niewątpliwie sam profesor. Wasilij podszedł do drzwi i cichutko zapukał. Ciemna postać błyskawicznie zawróciła. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Janow Mikowski. Jego pomarszczona twarz była zarumieniona od zimna, oczy - patrzące zza grubych okularów - wystraszone, spojrzenie pytające. Skinieniem głowy zaprosił Wasilija do środka i szybko zamknął za nim drzwi. - Wasilij Wasilijewicz! - zawołał ochrypłym szeptem, po czym wyciągnął ramiona i objął młodszego męŜczyznę. - Myślałem, Ŝe juŜ cię nigdy nie zobaczę. Nie puszczając przyjaciela, cofnął się krok, Ŝeby mu się lepiej przyjrzeć, po czym otworzył starcze, pomarszczone usta: chciał coś jeszcze powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Wydarzenia, jakie nastąpiły w ciągu ostatniej pół godziny, tak bardzo nim wstrząsnęły, Ŝe jedyne co był w stanie z siebie wydusić, to jakieś dziwne, urywane dźwięki. - JuŜ dobrze - powiedział uspokajającym tonem Taleniekow. - Nie denerwuj się, Janow. - Wyjaśnij, dlaczego? Po co ta cała zabawa? To łaŜenie z miejsca na miejsce? Czy to naprawdę było potrzebne? Kto jak kto, ale właśnie ty... Przez te wszystkie lata, kiedy mieszkałeś w Rydze, ani razu mnie nie odwiedziłeś; słyszałem od innych, Ŝe jesteś bardzo szanowany, Ŝe kierujesz wieloma sprawami... - Wierz mi, tak było lepiej. Zresztą wytłumaczyłem ci to kiedyś przez telefon. - Nadal nie rozumiem. - Musiałem podjąć pewne... rozsądne, jak mi się wówczas wydawało, środki ostroŜności. Były nie tylko rozsądne, lecz wręcz konieczne. Dowiedział się bowiem, Ŝe po śmierci Ŝony starzec wpadł w depresję i codziennie zaglądał do kieliszka. Gdyby widywano go w 325
towarzystwie szefa oddziału KGB w Rydze, zaczęto by szukać innych przyczyn jego pijaństwa. I doszukano by się. - Teraz to juŜ niewaŜne - stwierdził Mikowski. - Jak zapewne wiesz, to był trudny okres w moim Ŝyciu. Ale czasem są takie sytuacje, kiedy człowiek musi być sam, nawet najbliŜsi przyjaciele nie rozwiąŜą jego kłopotów. Nie mówmy jednak o przeszłości. Co cię tu sprowadza? - To długa historia. Ale opowiem ci wszystko od początku do końca, bo potrzebuję twojej pomocy. Wasilij zerknął w głąb pokoju i po prawej stronie biurka, za plecami starca, zauwaŜył maszynkę elektryczną, na której stał czajnik z wodą. Oczywiście nie był pewien, ale miał wraŜenie, Ŝe to ten sam czajnik i ta sama maszynka co przed laty. - Parzyłeś najlepszą herbatę w całym Leningradzie - rzekł. - Zrobiłbyś nam po filiŜance? Przez następne pół godziny profesor siedział w milczeniu, przysłuchując się uwaŜnie słowom przyjaciela. Kiedy po raz pierwszy padło nazwisko księcia Andrieja Woroszyna, starzec nawet nie zareagował. Odezwał się dopiero wtedy, gdy Wasilij zakończył opowieść. - Dobra Woroszynów - oznajmił - zostały skonfiskowane przez rząd rewolucyjny. Ale ich majątek uległ znacznej redukcji juŜ wcześniej, za panowania ostatnich Romanowów, którzy postawili na przemysłowców. Mikołaj i jego brat Michał nienawidzili Woroszynów; twierdzili, Ŝe to złodzieje, Ŝe przywłaszczyli sobie całą północną Rosję i wszystkie szlaki morskie. Potem ksiąŜę znalazł się na liście tych, których bolszewicy zamierzali skazać na śmierć. Jedyną nadzieję na przeŜycie pokładał w Kierenskim, który był człowiekiem albo zbyt słabego charakteru, albo zbyt skorumpowanym, Ŝeby do końca odciąć się od arystokracji. Tę nadzieję zniweczył szturm na Pałac Zimowy. - Co się stało z Woroszynem? - Zgładzono go. Nie dam głowy, ale chyba jego nazwisko figurowało na liście skazanych na śmierć. O ludziach, którym udało się zbiec za granicę, na ogół się później słyszało. Zapamiętałbym Woroszyna. - Dlaczego? PrzecieŜ takich jak on były w Leningradzie setki. Dlaczego akurat jego byś zapamiętał? - Z wielu powodów. Nieczęsto się zdarzało, Ŝeby carowie Rosji nazywali kogoś z wyŜszych sfer złodziejem i piratem i Ŝeby wszelkimi sposobami próbowali go zniszczyć. Rodzina Woroszynów była powszechnie znana, lecz miała złą sławę. Ojciec i dziad księcia Andrieja zajmowali się handlem niewolników, których dostarczali z wybrzeŜy Oceanu 326
Indyjskiego na amerykańskie Południe; poza tym trzęśli finansami całego kraju, zmuszając do bankructwa armatorów i spółki, które potem sami przejmowali. Mówiono, Ŝe kiedy Mikołaj potajemnie zakazał księciu Andriejowi bywać na dworze, powiedział mu: “JeŜeli Rosją kiedykolwiek zawładną szaleńcy, winę poniosą tacy jak wy, którzy ich do tego prowokują.” Było to kilka lat przed rewolucją. - Dlaczego potajemnie? - Nie chciał ujawniać, Ŝe wśród arystokracji panuje rozdźwięk; bał się, Ŝe wrogowie mogą to wykorzystać. Oznaki kryzysu w państwie były od dawna widoczne; rewolucja dojrzewała od dziesięcioleci, nie wybuchła znienacka, a Mikołaj nie byt ślepy. Widział, co się dzieje. - Czy Woroszyn miał synów? - Nie wiem, ale chyba tak. Choćby nieślubnych. Kochanek mu nie brakowało. - Co się stało z jego rodziną? - Nie mogę, oczywiście, za to ręczyć, ale podejrzewam, Ŝe wszyscy zginęli. Trybunały, jak wiesz, na ogół łagodnie traktowały kobiety i dzieci. Tysiącom pozwolono zbiec. Tylko najbardziej zacietrzewieni rewolucjoniści pragnęli ich śmierci. Wydaje mi się jednak, Ŝe Woroszynom nie pozwolono wyjechać. Właściwie jestem tego pewien, choć nie mam Ŝadnych dowodów. - To mi nie wystarczy. - Moim zdaniem, moŜesz śmiało przyjąć, Ŝe jakikolwiek związek Woroszyna z tą niesamowitą organizacją, o której mówiłeś, absolutnie nie wchodzi w grę. - Dlaczego? - Gdyby ksiąŜę zdołał uciec, nie wierzę, Ŝebyśmy o tym nie słyszeli. Biali na wygnaniu nie siedzieli z załoŜonymi rękami. Wielkie koncerny i banki międzynarodowe z otwartymi ramionami przyjmowały wszystkich, którzy posiadali autentyczne tytuły i chętnie wypłacały im najróŜniejsze odszkodowania; dla banków była to świetna reklama. Woroszyn nie przepuściłby takiej okazji, Ŝeby dostać spore pieniądze; to nie leŜało w jego naturze. Nie, Wasilij, on nie Ŝyje. Taleniekow słuchał profesora, usiłując znaleźć jakąś lukę, jakiś punkt zaczepienia. Podniósł się z krzesła i podszedł do dzbanka z herbatą; napełnił sobie filiŜankę i przez chwilę wpatrywał się tępo w brunatny płyn. - Hm, a moŜe zaproponowali mu coś znacznie bardziej atrakcyjnego, Ŝądając w zamian, by trzymał się w cieniu, był postacią anonimową? - Kto? Matarezowcy? 327
- Tak. Guillaume de Matarese zostawił im w spadku duŜe pieniądze. W Rzymie i w Genui. To były ich pierwsze fundusze. - Ale przeznaczone na bardzo konkretny cel, prawda? - Mikowski pochylił się do przodu. - Z tego, co mówiłeś, miały być wykorzystane do opłacania zamachowców, do głoszenia ewangelii Matarese'a, ewangelii zemsty, zgadza się? - Tak twierdziła ta staruszka z Korsyki. - A więc nie mogły być uŜywane do odbudowywania utraconych fortun ani do tworzenia nowych. Dlatego nie wierzę w ucieczkę Woroszyna. Gdyby zbiegł za granicę, nie odrzuciłby moŜliwości, jakie tam wszystkim oferowano. A juŜ na pewno nie po to, Ŝeby przyłączyć się do organizacji nastawionej wyłącznie na zamachy polityczne i dokonywanie zemsty. Był zbyt wielkim pragmatykiem. Wasilij zaczął iść z powrotem w stronę krzesła; nagle stanął w pół kroku i trzymając filiŜankę nieruchomo w dłoni, wolno się odwrócił. - Co przed chwilą powiedziałeś? - śe Woroszyn był człowiekiem zbyt pragmatycznym, Ŝeby odrzucić... - Nie, wcześniej. śe pieniądze nie mogły być uŜywane... - Do odbudowywania utraconych fortun ani do tworzenia nowych. Zresztą, Wasilij, wygnańcy tak i tak mieli do dyspozycji olbrzymie sumy... Taleniekow podniósł rękę. - Do tworzenia nowych... - powtórzył cicho. - Są róŜne sposoby głoszenia ewangelii. śebracy i szaleńcy głoszą ją na ulicach, księŜa z ambony, politycy z trybun. A jak się szerzy ewangelię, której nie moŜna głosić otwarcie? I jak się płaci za jej głoszenie? - Postawił filiŜankę na nieduŜym stoliku znajdującym się przy krześle. - Jedno i drugie robi się anonimowo, wykorzystując istniejące przedsiębiorstwa i firmy z całym ich skomplikowanym systemem działania. Wielkie firmy to niezaleŜne instytucje, jednakŜe połączone ze sobą na dziesiątki sposobów; codziennie przepływają między nimi ogromne sumy pieniędzy, często w sposób tak zawiły, Ŝe nawet fachowcy nie są w stanie się w tym połapać. - Podszedł do biurka i pochylił się, wsparty dłońmi na blacie. - Trzeba wejść w ten system! Wkupić się! A potem moŜna uŜywać go do woli. Starzec z uwagą wpatrywał się w twarz młodszego męŜczyzny. - Jeśli cię dobrze rozumiem, a chyba tak, uwaŜasz, Ŝe pieniądze Matarese'a mogły być podzielone
i
uŜyte
na
kupno
udziałów
w
wielkich,
sprawnie
funkcjonujących
przedsiębiorstwach?
328
- Tak. Szukam odpowiedzi w niewłaściwym miejscu, a raczej we właściwym miejscu, lecz w niewłaściwym kraju. Bo Woroszyn jednak stąd wyjechał, i to zanim został do tego zmuszony. Opuścił Rosję, bo Romanowowie dobrali mu się do skóry, chcieli go ogołocić, śledzili wszystkie jego posunięcia finansowe. Po prostu czuł się zagroŜony... a później inwestycje tego typu były tu zakazane. Woroszyna nic w Rosji nie trzymało. Decyzję wyjazdu podjął na długo przed rewolucją. Wiesz, dlaczego słyszałeś o innych, którzy wyjechali, a o nim nie? Dlatego, Ŝe zmienił toŜsamość. - Mylisz się, Wasilij. Jego nazwisko figurowało na liście osób skazanych na śmierć. Pamiętam, Ŝe sam je widziałem. - Ale nie pamiętasz, czy figurowało na obwieszczeniach o wykonaniu wyroków. - Za duŜo ich było. - OtóŜ to. - Ale kontaktował się z tymczasowym rządem Kierenskiego; istnieją na to dowody. Samo wysłanie listów nic nie znaczy. - Taleniekow odsunął się od biurka; instynktownie czuł, Ŝe zbliŜa się do prawdy. - Kiedy najłatwiej zniknąć takiemu człowiekowi jak Woroszyn? Oczywiście w chaosie i zamieszaniu rewolucji. Rozszalałe tłumy, totalna anarchia, przez wiele tygodni brak jakiejkolwiek kontroli czy dyscypliny - to cud, Ŝe w ogóle zdołano ją wprowadzić. Jakie to proste... - Przesadzasz - przerwał mu Mikowski. - Na początku rzeczywiście panował zamęt, ale specjalni obserwatorzy jeździli po miastach i wsiach, notując nie tylko to, co widzieli na własne oczy, nie tylko fakty, ale równieŜ cudze relacje oraz swoje opinie i wraŜenia. Naukowcy wręcz na to nalegali; mieli świadomość, Ŝe jest to okres w historii, który juŜ się nie powtórzy i uwaŜali, Ŝe nie wolno niczego przeoczyć, Ŝe kaŜda chwila musi być opisana. Wszystko widnieje więc na papierze, wszystkie spostrzeŜenia, nawet te dotyczące najdrastyczniejszych spraw. To wymagało olbrzymiej dyscypliny, Wasilij. Nie spuszczając oczu ze starca, Taleniekow wolno pokiwał głową. - Jak myślisz, dlaczego tu jestem? Starzec wyprostował się. - Archiwum rewolucyjne? - Muszę przejrzeć dokumenty. - Trzeba wystąpić z prośbą, ale zgodę niełatwo otrzymać. UpowaŜnienie musi przyjść z Moskwy. - Jak je przekazują? - Przez leningradzki oddział Ministerstwa Kultury, który przysyła człowieka z kluczem do pokoi na dole. Nie mamy własnego klucza. 329
Wasilij powiódł spojrzeniem po stosie papierów leŜących na biurku. - Czy ten człowiek jest archiwistą? Naukowcem, tak jak ty? - Nie. Po prostu jest posłańcem z kluczem. - Jak często Moskwa wyraŜa zgodę? Mikowski zmarszczył czoło. - Niezbyt często. Ze dwa razy w miesiącu. - Ile minęło od ostatniej? - Trzy tygodnie. Był tu wtedy jakiś historyk z Uniwersytetu śdanowa; zbierał materiały do pracy naukowej. - Gdzie je przeglądał? - Na dole, w archiwum. Nie wolno niczego stamtąd wynosić. Taleniekow uniósł rękę. - A jednak wyniesiono pewne dokumenty i dopiero przed chwilą ci je odesłano. Powinny natychmiast wrócić do archiwum. Dzwoniąc do ministerstwa, musisz udawać bardzo przejętego. Młody posłaniec, z twarzą zaczerwienioną od mrozu, przybył dokładnie po dwudziestu jeden minutach. - DyŜurny powiedział, Ŝe to bardzo pilna sprawa - oznajmił, z trudem łapiąc oddech. Otworzył teczkę i wyjął z niej klucz tak misternie poząbkowany, Ŝe tylko niezwykle precyzyjna maszyna zdołałaby sporządzić duplikat. - A takŜe mająca znamiona przestępstwa, naruszono bowiem przepisy - odparł Mikowski, wstając z krzesła. - Na szczęście nic się nie stało. - Trzymając w dłoni duŜą kopertę, obszedł biurko. -To co, zejdziemy na dół? - Ma pan te wyniesione dokumenty? - Tak. - Profesor podniósł do góry teczkę. - Wyniesione dokumenty? - zapytał ostrym tonem Taleniekow; nie brzmiało to jak pytanie, tylko oskarŜenie. Posłaniec zrozumiał, Ŝe sam się zdradził. Upuścił klucz i czym prędzej sięgnął za pas. Wasilij skoczył w przód, chwycił rękę męŜczyzny i odciągnął od ukrytej za pasem broni, jednocześnie uderzając go barkiem w pierś; posłaniec zwalił się na podłogę. - Sypnąłeś się, ty gnojku! - krzyknął. - DyŜurny nie mówiłby zwykłemu posłańcowi, co się stało. Pero nostro circolo! Tym razem nie będzie połykania pastylki! Ani samobójczego strzału! Mam cię, łobuzie! I klnę się na tego waszego korsykańskiego antychrysta, Ŝe wyduszę z ciebie wszystko! - Bei unserem Ring! Unsere Gottheit! - szepnął młodzieniec. Nagle usta mu się rozciągnęły, wargi wydęły, język... O cholera, język! I zęby! Szczęki zacisnęły się i rezultat 330
był juŜ nieodwracalny. Taleniekow z bezradną wściekłością przyglądał się twarzy wroga. Płyn z rozgryzionej kapsułki spływał mu do gardła, powodując paraliŜ mięśni. Po kilku sekundach nastąpił koniec - ostatni wdech i wydech powietrza. - Zadzwoń do ministerstwa! - polecił Wasilij przeraŜonemu starcowi. - Powiedz dyŜurnemu, Ŝe uporządkowanie papierów zajmie ci kilka godzin. - Nic nie rozumiem! Nic a nic! - Telefon ministerstwa jest na podsłuchu. Ten skurwiel zabrał klucz prawdziwemu posłańcowi. Zabiłby nas, a potem by zwiał. Rozpiął płaszcz trupa, po czym rozerwał mu koszulę na piersi. I ujrzał to, czego się spodziewał. Znamię, które nie było znamieniem. Siny, okrągły znak - symbol matarezowców. Z górnej półki metalowego regału Mikowski zdjął dwie księgi, siedemnasty i osiemnasty tom dokumentów, i podał je Taleniekowowi. Wcześniejsze juŜ przejrzeli, ale nie znaleźli w nich ani jednej wzmianki o Woroszynach. - O ile mielibyśmy prostszą robotę, gdybyśmy byli w Moskwie! - Starzec zszedł ostroŜnie z drabiny i ruszył w stronę długiego stołu. - Oni tam wszystko przepisali i zindeksowali. Wystarczyłoby zajrzeć do jednego tomu i juŜ wiedzielibyśmy, gdzie szukać. Prędzej czy później na coś trafimy; niemoŜliwe, Ŝeby nic o nich nie było. Wasilij podsunął profesorowi jeden tom, sam zabrał się za przeglądanie drugiego. Przebiegał wzrokiem po ręcznie dokonanych zapisach, co kilka chwil delikatnie przewracając kruche, poŜółkłe ze starości strony. Po dwunastu minutach Janów Mikowski odezwał się. - Mam. - Co? - Zbrodnie księcia Andrieja Woroszyna. - Jest coś o egzekucji? - Nie widzę. Na razie opisują jego Ŝycie oraz Ŝycie i zbrodnie popełnione przez jego ojca i dziadka. - PokaŜ. Było tu wszystko, pieczołowicie opisane równym, starannym charakterem pisma. Ojciec i dziad księcia Andrieja przedstawieni byli jako wrogowie ludu, którzy bez powodu zabijali chłopów pańszczyźnianych i dzierŜawców oraz trzęśli finansami kraju, pozbawiając tysiące ludzi pracy i sprawiając, Ŝe tysiące innych przymierały głodem. KsiąŜę kształcił się za granicą, dokąd ojciec wysłał go na pięć lat; pobyt w zachodniej Europie jedynie umocnił chęć księcia do uciskania ludu. 331
- Ale gdzie, do licha? - mruknął pod nosem Taleniekow. - Co gdzie? - spytał Mikowski, który czytał ten sam tekst. - Gdzie się kształcił? Starzec przekręcił stronę. - Tu jest. W Krefeld. Na uniwersytecie w Krefeld. - Tamten skurwysyn na górze mówił po niemiecku! Bei unserem Ring! Unsere Gottheit! On Ŝyje w Niemczech! - Kto? - Woroszyn, pod przybranym nazwiskiem! Czytaj dalej. OtóŜ ksiąŜę spędził trzy lata w Krefeld, a dwa kolejne w Düsseldorfie, dokąd często jeździł po powrocie do Rosji, nawiązał tam bowiem bliskie stosunki z takimi przemysłowcami jak Gustav von Bohlen-Halbach, Friedrich Schotte i Wilhelm Habernicht. - Essen - oznajmił nagle Wasilij. - Z Düsseldorfu tylko krok do Essen. Dobrze znał te strony, świetnie władał językiem, a czas był odpowiedni: wojna w Europie, rewolucja w Rosji, chaos na świecie. Koncern zbrojeniowy w Essen, tam znalazł azyl! - U Kruppa? - Albo u Werachtena, konkurencji Kruppa. - Myślisz, Ŝe się wkupił? - Wszedł tylnymi drzwiami, z nowym nazwiskiem. Ekspansja przemysłowa w Niemczech była wtedy równie chaotyczna jak wojna toczona przez kajzera; podkupywano sobie siłę roboczą, która wędrowała z miejsca na miejsce niczym mała armia. Sytuacja dla Woroszyna wręcz idealna, bo... - O, jest o egzekucji - przerwał mu starzec. - Na następnej stronie. Obawiam się, Ŝe twoja teoria nie sprawdziła się. Taleniekow pochylił się nad tekstem. Z informacji wynikało, Ŝe ksiąŜę Andriej Woroszyn, jego Ŝona, dwóch synów wraz z Ŝonami, a takŜe córka, zginęli po południu 21 października 1917 roku na terenie posiadłości Woroszynów w Carskim Siole nad Słowianką. Opis zawierał krwawe szczegóły ostatnich minut walki: Woroszynowie uwięzieni ze słuŜbą w olbrzymim domu usiłowali odeprzeć atak napierającego tłumu, strzelali przez okna, z pochyłego dachu rzucali w dół zapalone puszki z naftą, w końcu jednak zdając sobie sprawę, Ŝe nie unikną śmierci, wypuścili słuŜbę i prochem armatnim wysadzili siebie i dom w powietrze. Ogień strawił ich ciała; nie pozostało nic poza spalonymi szczątkami budynku. Taleniekowowi stanął przed oczami obraz pogrąŜonych w mroku gór w pobliŜu PortoVecchio. I Villa Matarese. TeŜ zniszczona przez poŜar. - Mylisz się - powiedział cicho. - To nie była egzekucja. 332
- No dobrze, moŜe to nie trybunał skazał ich na śmierć, ale na jedno wyszło. - Nic nie weszło, nie było ciał, nie było dowodów, były tylko spalone ruiny. W tym opisie nie ma słowa prawdy. - Wasilij! To są archiwa! KaŜdy dokument, kaŜdy zapis był dokładnie badany przez naukowców! Przez ówczesnych specjalistów! - Jednego widocznie przekupiono. Nie przeczę, Ŝe jakaś ogromna posiadłość została doszczętnie spalona, zrównana z ziemią, ale reszta informacji to wytwór czyjejś fantazji. Taleniekow przewrócił z powrotem stronę. - Spójrz. Cały ten fragment jest bardzo szczegółowy. Uzbrojone postacie w oknach, puszki zrzucane z dachu, wypuszczenie słuŜby, pierwszy wybuch, który następuje w kuchni, wszystko dokładnie zrelacjonowano. - Zgadza się - odparł Mikowski, na którym nagromadzone szczegóły wywarły niemałe wraŜenie. - Ale czegoś tu brakuje. W poprzednich tekstach ilekroć pojawiał się opis tłumu, który szturmował dwory i pałace, zatrzymywał pociągi czy urządzał demonstracje na ulicach, pojawiały się równieŜ takie zdania jak: na czele kolumny szedł towarzysz iks, albo odwrotem ostrzeliwanych przez carską gwardię oddziałów dowodził kapitan igrek, albo egzekucji dokonano na rozkaz towarzysza zet. Sam podkreślałeś, Ŝe wszystkie zapisy zawierają mnóstwo nazwisk po to, Ŝeby w przyszłości moŜna było potwierdzić autentyczność zdarzeń. A spójrz na ten tekst. - Znów przekręcił stronę. - Obfitość szczegółów jest wręcz zaskakująca, podano nawet jaka była temperatura tego dnia, jak wyglądało niebo, jakie futra mieli na sobie męŜczyźni na dachu. Nie wymieniono jednak ani jednego nazwiska. Poza oczywiście nazwiskiem Woroszynów. Starzec połoŜył dłoń na poŜółkłej stronie, przebiegł oczami tekst i ze zdumienia aŜ otworzył usta. - Masz rację. Nadmiarem szczegółów pokryto brak konkretnych informacji. - Zgadza się. Rodzina Woroszynów nie zginęła. To była jedna wielka mistyfikacja.
333
25. - Wasz posłaniec to człowiek zupełnie nieodpowiedzialny - powiedział z naganą w głosie Mikowski, zwracając się do dyŜurnego w Ministerstwie Kultury. - Wyraźnie mu poleciłem - wy, jak sądzę, równieŜ - Ŝeby czekał w archiwum, dopóki nie skończę układać dokumentów. A on co? Wsunął klucz pod drzwi mojego gabinetu i znikł! To niedopuszczalne! Proszę natychmiast przysłać kogoś po odbiór! Starzec szybko odłoŜył słuchawkę, zanim dyŜurny zdąŜył zadać jakiekolwiek pytanie. Z ulgą w oczach, a zarazem jakby niepewien siebie, spojrzał na Taleniekowa, który wycierał ręce w papierowy ręcznik zabrany po drodze z toalety. - Zagrałeś to po mistrzowsku, sam Stanisławski byłby olśniony. - Taleniekow uśmiechnął się. - W porządku, teraz jesteś juŜ kryty, obydwaj jesteśmy kryci. Pamiętaj, któregoś dnia zwłoki nie znanego męŜczyzny o nie ustalonych personaliach zostaną znalezione w kotłowni. Gdyby cię o cokolwiek pytano, o niczym nie wiesz, nigdy go w Ŝyciu nie widziałeś. Masz być zaskoczony i bardzo wstrząśnięty. - Ale ci z ministerstwa go rozpoznają! - Co to, to nie. To nie jego przysłali tu z kluczem. Będą mieli trudny orzech do zgryzienia: klucz jest, a pracownik wsiąkł. W kaŜdym razie ja muszę ruszać w drogę. - Dokąd? - Do Essen. - Bazując tylko na przypuszczeniach? Na domysłach? - Nie tylko. W artykule wymieniono dwa wiele mówiące nazwiska, Schottego i Bohlena-Halbacha. Wkrótce po pierwszej wojnie światowej Friedricha Schottego sąd w Niemczech skazał na karę więzienia za to, Ŝe dokonywał przelewów do banków zagranicznych; pierwszej nocy w celi został zamordowany. Sprawa odbiła się głośnym echem po kraju, morderców wykryto. Podejrzewam, Ŝe Schotte popełnił jakiś błąd i matarezowcy postanowili uciszyć go na zawsze. Natomiast Gustav Bohlen-Halbach oŜenił się z jedyną spadkobierczynią Kruppa i przejął kontrolę nad całym koncernem. JeŜeli Woroszyn zaprzyjaźnił się z nimi, to duŜa szansa, Ŝe przyszli mu z pomocą. Wszystko pasuje. Mikowski pokręcił głową. - To było ponad sześćdziesiąt lat temu. Masz zamiar uganiać się za duchami? - Tak, moŜe naprowadzą mnie na właściwy trop. Bo matarezowcy istnieją. Nie potrzebujesz chyba dalszych dowodów?
334
- Nie. Właśnie to, Ŝe istnieją, tak bardzo mnie przeraŜa. Są wszędzie. Jakiś Anglik czeka na ciebie w mieszkaniu Kronieskiej, za mną chodzi jakaś kobieta, tu zjawia się ktoś z kluczem zabranym posłańcowi... UwaŜaj, Wasilij, zastawili na ciebie sidła. - To prawda. Dokładnie przestudiowali moje akta i wysłali swoich Ŝołnierzy wszędzie tam, gdzie mógłbym się udać. Wychodzą z załoŜenia, Ŝe jeśli jednemu się nie powiedzie, to drugi mnie dopadnie. Starzec zdjął okulary i skierował swoje wodniste oczy na przyjaciela. - Skąd oni biorą tych... Ŝołnierzy? Gdzie znajdują ludzi, męŜczyzn i kobiety, tak oddanych sprawie, Ŝe gotowi są za nią umrzeć? - Odpowiedź jest bardziej przeraŜająca, niŜ sobie wyobraŜamy. Korzenie organizacji sięgają daleko w przeszłość, do czasów księcia perskiego, Hasana Sabbaha. śeby utrzymać się przy władzy, załoŜył zakon, którego członkowie - tak zwani fida'in - dokonywali mordów politycznych. Okulary wysunęły się Mikowskiemu z ręki i spadły z brzękiem na blat. - Fida'in? Perscy skrytobójcy? Wiem o czym mówisz, ale sam pomysł jest absurdalny. Fida'in, czyli asasyni Hasana Sabbaha buntowali się przeciwko zakazom i rygorom bardzo surowej religii. Byli jak Faust: oddali diabłu swoje dusze, umysły i ciała w zamian za rozkosze ziemskie. W dzisiejszych czasach brakuje na tyle silnych podniet, Ŝeby zaprzedać duszę diabłu. - Oj, Janow, chyba się mylisz. Po prostu pokusy są inne. Okazalszy dom, większe konto bankowe, moŜliwość korzystania z daczy, która w dodatku jest znacznie dostatniej wyposaŜona niŜ sąsiednie, więcej samolotów, potęŜniejszy okręt wojenny, przychylność zwierzchnika albo zaproszenie na uroczystość, na którą nasi koledzy nie mają wstępu. To są pokusy, jakim się dziś ulega. Światem, w którym Ŝyjemy, rządzi zachłanność; dziewięć na dziesięć osób, z którymi stykamy się na gruncie prywatnym lub zawodowym, chętnie zaprzedałoby się diabłu. Tego akurat Karol Marks nie przewidział. - Przewidział, mój drogi, tylko świadomie o tym nie wspomniał. Były istotniejsze sprawy, z którymi naleŜało się uporać. Taleniekow uśmiechnął się. - Pominięcie tego milczeniem teŜ wydaje mi się istotne. - Wolałbyś, Ŝeby powiedział, Ŝe rządzenie państwem to rzecz zbyt waŜna, aby ją zostawić w rękach ludu? - Taką opinię mógł wygłosić tylko car.
335
- Ale nie wygłosił. To słowa Amerykanina, Thomasa Jeffersona. TeŜ historycznie przemilczane. Widzisz, Wasilij, oba nasze kraje przeszły przez rewolucję, w jednym i w drugim na zgliszczach starego świata rodził się nowy. W tym przejściowym okresie słowa i decyzje musiały być przemyślane, praktyczne. - Twoja erudycja nie zmienia mojej oceny rzeczywistości. Za duŜo widziałem, za duŜo słyszałem. - Nie chcę nic zmieniać, a juŜ na pewno nie twojego daru obserwacji. Chciałbym jedynie, Ŝebyś patrzył na wszystko z większym dystansem, zachowując niezbędne proporcje. MoŜe my teŜ Ŝyjemy w okresie przejściowym? - Prowadzącym dokąd? Starzec podniósł okulary i ostroŜnie wsunął je z powrotem na nos. - Nie mam pojęcia, Wasilij. Albo do nieba, albo do piekła. Pocieszam się tym, Ŝe umrę, zanim to się okaŜe. Jak się dostaniesz do Essen? - Przez Helsinki. - Nie będziesz miał trudności z wyjazdem? - Nie, pomoŜe mi pewien facet z Wyborga. - Kiedy chcesz wyruszyć? - Rano. - MoŜesz u mnie przenocować. - Nie, to zbyt niebezpieczne. Starzec uniósł zdziwiony głowę. - Mówiłeś, zdaje się, Ŝe popis, jaki dałem przez telefon, powinien odsunąć ode mnie jakiekolwiek podejrzenia. - Nadal tak uwaŜam. Myślę, Ŝe przez jakiś czas nic się nie będzie działo. W końcu oczywiście ktoś znajdzie ciało i wezwie milicję, ale ty zdąŜysz juŜ zapomnieć o incydencie z kluczem. - Rozumiem. Więc w czym problem? - W tym, Ŝe się mogę mylić. I wtedy przeze mnie zginiemy obaj. Mikowski uśmiechnął się. - Brzmi to dość ponuro. - Wiem. Ale musiałem tu przyjść, postąpić tak, jak postąpiłem. Tylko ty mogłeś mi pomóc. Przepraszam cię. - AleŜ nie ma za co, przyjacielu. Wiesz, pod wieloma względami jesteś znacznie starszy ode mnie. - Wstał z krzesła i chwiejnym krokiem obszedł biurko. - Jedź i rób, co masz 336
robić; szkoda tylko, Ŝe więcej się nie zobaczymy. Uściskaj mnie. No, mój drogi, piekło czy niebo? Dokąd zmierzamy? Coś mi mówi, Ŝe znasz odpowiedź i Ŝe brzmi ona: piekło. Ty juŜ tam dotarłeś. - Tak, i to dawno temu - odparł Taleniekow, obejmując dobrego, łagodnego starca, z którym juŜ się miał nigdy nie zobaczyć. - Pułkownik Maletkin? - spytał Wasilij, chociaŜ dobrze wiedział, Ŝe zdławiony głos na drugim końcu linii naleŜy do sprzedawczyka z Wyborga. - Skąd dzwonicie? - Z budki niedaleko was. Macie coś dla mnie? - Tak. - Doskonale. Ja dla was teŜ. - Świetnie - odparł Maletkin. - Kiedy? - Teraz. Wyjdziecie z hotelu głównymi drzwiami i skręcicie w prawo. Dalej prosto. Znajdę was. Nastała krótka cisza. - ZbliŜa się północ. - Cieszę się, Ŝe wasz zegarek dobrze chodzi. Pewnie sporo kosztował. Czy to jeden z tych szwajcarskich chronometrów, które Amerykanie tak lubią? - Jest u mnie kobieta. - Powiedzcie, Ŝeby zaczekała. RozkaŜcie jej . Bądź co bądź jesteście oficerem KGB. Po siedmiu minutach wystraszony Maletkin wyłonił się ukradkiem z hotelu i nieznacznie poruszając głową w lewo i w prawo, rozejrzał się uwaŜnie. Mimo Ŝe było ciemno i zimno, Wasilij widział pot lśniący na jego twarzy. Dzień czy dwa i w ogóle nie będzie miał twarzy, pomyślał w duchu; na dziedzińcu w Wyborgu postarają się, Ŝeby została z niej krwawa miazga. Zdrajca ruszył ulicą Brodskiego na północ. Wokół było pustawo: tu i ówdzie jakaś para szła pod rękę, nieco dalej trzech Ŝołnierzy usiłowało znaleźć jakiś ciepły, przytulny lokal, zanim wrócą do sterylnych baraków. Taleniekow czekał, obserwując ulicę, sprawdzając, czy nie ma na niej kogoś, kto wyraźnie odstaje. Nie było. Najwidoczniej matarezowcy nie wpadli na trop Maletkina, on sam zaś nie próbował Ŝadnych sztuczek. Wasilij wynurzył się z mroku bramy i ruszył pośpiesznie przed siebie. Po upływie minuty, pogwizdując nieoficjalny hymn amerykański “Yankee Doodle Dandy”, wyłonił się przed agentem z.Wyborga.
337
- Oto kopia - burknął Maletkin, kryjąc się w ciemnym, cofniętym od ulicy wejściu do sklepu. - Jedyna. No, słucham: jak się nazywa ten szpicel? - Chcieliście powiedzieć ten drugi szpicel, prawda? - Taleniekow wyjął zapalniczkę i zerknął na kopię zaszyfrowanej wiadomości, która była w drodze do Helsinek. Wszystko się zgadzało. - Powiem wam za kilka godzin. - Muszę wiedzieć teraz! MoŜe juŜ ktoś dzwonił w mojej sprawie do Wyborga. Potrzebuję mieć jakieś zabezpieczenie i wyście mi je obiecali! Rano po śniadaniu wyjeŜdŜam! - Obaj wyjeŜdŜamy - wtrącił Wasilij. - I to przed śniadaniem. - O nie! - O tak. Jazda zajmie nam dwie godziny, czyli zdąŜycie na poranną odprawę. - Nie chcę mieć z wami więcej do czynienia! Wasze zdjęcie wisi na tablicy ogłoszeniowej we wszystkich biurach KGB. Tu w Leningradzie wisiały aŜ dwa. Cały spociłem się z nerwów. - Kto by to pomyślał? Musicie mnie jednak odwieźć nad jezioro i skontaktować z Finami. To. co miałem tu do załatwienia, juŜ załatwiłem. - Dlaczego ja? Czy nie dość wam pomogłem? - JeŜeli odmówicie, zapadnę na amnezję i nie poznacie nazwiska, na którym tak wam zaleŜy. - Poklepał zdrajcę po policzku; Maletkin aŜ się wzdrygnął. - Wracajcie do tej swojej kobiety, towarzyszu, i nie sprawcie jej zawodu. Tylko nie zabawiajcie się zbyt długo. Macie opuścić hotel o trzeciej trzydzieści. - W środku nocy? - Tak. Wsiądziecie w samochód i udacie się na most Aniczkowa; dotrzecie tam nie później niŜ o czwartej. Przejedziecie przez most dwukrotnie. Będę czekał po jednej albo drugiej stronie. - A milicja? Zawsze zatrzymują podejrzane wozy, a ktoś kto jeździ tam i z powrotem po moście o czwartej nad ranem z miejsca wyda się podejrzany! - Zgadza się. JeŜeli w pobliŜu będzie milicja, chcę o tym wiedzieć. - A jak mnie zatrzymają? - Ile razy mam wam powtarzać, Ŝe jesteście oficerem KGB w randze pułkownika? Powiecie, Ŝe to sprawa słuŜbowa. W dodatku ściśle tajna. - Odwrócił się, Ŝeby odejść, ale nagle sobie coś przypomniał. - Przyszło mi coś do głowy. Być moŜe wpadliście na pomysł, Ŝeby poŜyczyć od kogoś broń i przy najbliŜszej okazji mnie zastrzelić. Moglibyście wówczas zawieźć na Ligowski Prospekt zwłoki agenta poszukiwanego przez całe KGB i wyjaśnić, Ŝe ryzykowaliście Ŝycie, Ŝeby wziąć mnie Ŝywcem, ale się nie udało. Niewątpliwie zyskalibyście 338
uznanie. JeŜeli jesteście gotowi zrezygnować zapoznania nazwiska szpicla z Wyborga, to taki pomysł na pewno wydaje się wam świetny. Ryzyko małe, korzyści duŜe. Uprzedzam was jednak, Ŝe kaŜdy mój krok tu w Leningradzie jest pilnie śledzony. Niemal nie poruszając głową, Maletkin znów rozejrzał się ostroŜnie. - Słowo daję, nie miałem takiego zamiaru! - zawołał przeraŜonym głosem. Ale z ciebie idiota, pomyślał Taleniekow i rzekł: - Więc do zobaczenia o czwartej. Stojące rzędem stare niszczejące kamienice tworzyły jakby czarny, kamienny mur gdzieniegdzie tylko nakrapiany bladym światłem palącym się w oknach. Ciszę nocną zakłócały typowe dla tej dzielni- cy dźwięki: uniesione glosy awanturujących się ludzi oraz śmiech, często zbyt histeryczny, zbyt pijacki. Wasilij skręcił trzy domy wcześniej w stronę klatki. Zanim to uczynił, zerknął w górę na okna Lodzi. Światło się paliło. Wróciła z pracy. Kroczył powoli, jak bardzo zmęczony człowiek, który dopiero teraz wraca po długim dniu do niegościnnego domu, gdyŜ musiał zostać w fabryce po godzinach. Znów trzeba było wyprodukować w czynie społecznym więcej towarów, Ŝeby wesprzeć jakiś nowy, przez nikogo nie rozumiany plan gospodarczy. Wreszcie pchnął szklane drzwi i wszedł na korytarz. Dopiero tu, z dala od ulicy, wyprostował się: przedstawienie było skończone. Nie tracąc czasu, otworzył wewnętrzne drzwi, podszedł do schodów prowadzących w dół do piwnicy i po chwili znalazł się w ciemnych, brudnych podziemiach łączących kilka sąsiednich budynków. ZbliŜając się do klitki, w której zostawił martwego, cuchnącego wódką Anglika z poderŜniętymi Ŝyłami, wyjął zapalniczkę i zapalił ją, Ŝeby oświetlić mroczne wnętrze. Anglik znikł. Nie tylko jego ciało znikło, ale nie było równieŜ śladów krwi: pomieszczenie wypucowano do czysta. Taleniekow zamarł w bezruchu, zaskoczony, nie dowierzając własnym oczom. Zdarzyło się coś strasznego! Musiał popełnić błąd! Nieobliczalny w skutkach błąd! A był tak pewien siebie! Matarezowcy nie liczyli się z Ŝyciem swoich Ŝołnierzy, więc ostatnia rzecz, o jaką ich podejrzewał, to Ŝe przyślą kogoś z powrotem na miejsce zbrodni. Niebezpieczeństwo, Ŝe przeciwnik zastawił pułapkę, było zbyt duŜe. Nie ryzykowaliby! A jednak zaryzykowali, uznając, Ŝe ewentualne korzyści będą większe od strat. CóŜ on najlepszego zrobił?! Lodzia! 339
Nie zamykając za sobą piwnicy, ruszył dalej długim korytarzem - szybko, bezszelestnie, z grazburią w dłoni, wytęŜając słuch i rozglądając się bacznie na boki. Kiedy dotarł do właściwego domu, wspiął się po schodach na parter, uchylił ostroŜnie drzwi i przez moment nasłuchiwał. Na półpiętrze rozległ się piskliwy, dziewczęcy śmiech, któremu po chwili zawtórował gruby, tubalny rechot. Wasilij schował broń do kieszeni, obszedł balustradę i naśladując chwiejny chód pijaka, czym prędzej podąŜył w górę za oddalającą się parą. Zaczepił ich, z zawstydzonym wyrazem twarzy, kiedy chłopak z dziewczyną byli prawie na drugim piętrze, gdzie na ukos od schodów znajdowało się mieszkanie Lodzi. - Przepraszam. Moi mili, czy wyświadczylibyście wielką przysługę starszemu, zakochanemu facetowi? Obawiam się, Ŝe nieco za duŜo wypiłem. Młodzi odwrócili się, oboje przyjaźnie uśmiechnięci. - O co chodzi? - spytał chłopak. - O moją przyjaciółkę. -Taleniekow wskazał ręką na drzwi Lodzi. - Obiecałem, Ŝe przyjdę po nią do teatru po przedstawieniu, ale spotkałem dawno nie widzianego kumpla z wojska i trochę się zagadaliśmy. Gdybyście mogli do niej zastukać... jeśli usłyszy mój głos, pewnie mi nie otworzy. Roześmiał się, choć wcale nie było mu do śmiechu. Z wiekiem coraz bardziej bolało go, kiedy musiał naraŜać Ŝycie młodych, sympatycznych z wyglądu ludzi. - Czego się nie robi dla wojaka? - powiedziała wesoło dziewczyna. - No, męŜulku, spełnij swój obywatelski obowiązek. - Chętnie. Chłopak wzruszył lekko ramionami, podszedł do drzwi i zapukał. Taleniekow ustawił się z boku, przywierając plecami do ściany, i wsunął dłoń do kieszeni. Odpowiedziała im głucha cisza. Młody małŜonek popatrzył pytająco na Wasilija, który skinął głową, Ŝeby jeszcze raz spróbował. Chłopak zapukał ponownie, głośniej, bardziej natarczywie, ale skutek był ten sam. - MoŜe wciąŜ czeka na was w teatrze - rzekła dziewczyna. - Albo spotkała waszego kumpla z wojska i poszli gdzieś razem - zaŜartował chłopak. Mimo najlepszych chęci, Wasilij nie potrafił zdobyć się na uśmiech. Zbyt dobrze wiedział, co się moŜe kryć za drzwiami. - Poczekam tu na nią. Dziękuję za pomoc. Młody małŜonek uświadomił sobie, Ŝe jego Ŝart nie był na miejscu. - Przepraszam - mruknął pod nosem, biorąc Ŝonę pod rękę. 340
- Powodzenia! - rzuciła nieco speszona dziewczyna i oboje pośpiesznie ruszyli na górę. Wasilij odczekał, aŜ zatrzasną się za nimi drzwi na czwartym piętrze, po czym wyjął broń i połoŜył rękę na klamce, modląc się w duchu, Ŝeby nie ustąpiła pod naciskiem jego dłoni. Ustąpiła - i strach ścisnął go za gardło. Pchnął drzwi na ościeŜ, wszedł do środka i szybko zamknął je za sobą. Widok pokoju przejął go grozą, a przecieŜ wiedział, Ŝe to jeszcze nie koniec koszmaru. Wszystko było poprzewracane do góry nogami, krzesła, lampy, stoły; po podłodze walały się ksiąŜki, poduszki, odzieŜ. Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jakby właścicielka mieszkania rozpaczliwie broniła się przed napastnikiem, ale bałagan był sztuczny, upozorowany. Tu nie toczyła się Ŝadna walka; odbyło się coś całkiem innego. Przesłuchanie. I tortury. Drzwi sypialni były uchylone. ZbliŜał się do nich powoli, świadom, Ŝe za chwilę potworny ból przeszyje mu serce, zatopi w nim szpony. Wreszcie, chcąc nie chcąc, wszedł do środka. Kobieta leŜała na łóŜku, w podartym ubraniu, z rozsuniętymi nogami, w pozie wskazującej na to, Ŝe prawdopodobnie była zgwałcona; gwałtu, jeśli istotnie ją zgwałcono, dokonano wyłącznie na uŜytek autopsji, kiedy Lodzia juŜ nie Ŝyła. Twarz miała posiniaczoną, wargi i powieki spuchnięte, zęby powybijane. StruŜki krwi zakrzepły jej na policzkach, tworząc abstrakcyjny wzór - ciemnoczerwone plamy na jasnym tle. Taleniekow odwrócił się czując, jak zalewa go, nie po raz pierwszy w Ŝyciu, potęŜna fala bezsilności. Jedyne, czego pragnął, to zemsty. I wiedział, Ŝe to pragnienie się ziści. I nagle ogarnął go smutek, tak gorzki i bezbrzeŜny, Ŝe oczy naszły mu łzami i nie mógł oddychać. Lodzia Kronieska nie dała się złamać; nie zdradziła oprawcy, który ją katował, Ŝe jej dawny kochanek z Rygi ma przyjść do niej po północy. Nie tylko utrzymała jego wizytę w tajemnicy, ale zrobiła coś jeszcze. Wyprowadziła bandytę w pole. IleŜ musiała się nacierpieć! Przez tyle lat nikogo nie kochał. Teraz miłość przepełniała jego serce, ale było za późno. Za późno? O BoŜe! ...w czym problem? ...mogę się mylić. I wtedy przeze mnie zginiemy obaj. Janow Mikowski. JeŜeli matarezowcy wysłali drugiego Ŝołnierza do Lodzi Kronieskiej, Ŝeby sprawdził, czy pierwszy wykonał zadanie, zapewne wysłali teŜ kogoś do profesora. 341
Wasilij pognał do salonu i złapał za telefon, który - o dziwo - stal nie tknięty na swoim dawnym miejscu. Podniósł słuchawkę, nie zwaŜając na to, czy linia jest na podsłuchu czy nie; wiedział, Ŝe potrzeba mu kilku sekund, aby poznać, czy jego podejrzenia są słuszne, a potem zniknie z mieszkania Lodzi, zanim osoba podsłuchująca rozmowę zdoła kogokolwiek na niego nasłać. Wykręcił numer gabinetu Mikowskiego. Na drugim końcu linii ktoś odebrał telefon juŜ w trakcie pierwszego dzwonka. - Słucham? - Głos był przytłumiony, niewyraźny. - Z profesorem Mikowskim, proszę. - Słucham? - powtórzył ten sam głos, który na pewno nie naleŜał do profesora. - Jestem znajomym towarzysza Mikowskiego. Muszę z nim pilnie pomówić. Wiem, Ŝe wcześniej czuł się dość kiepsko. Czy nie trzeba wezwać pomocy lekarskiej? Mogę natychmiast kogoś przysłać. - Nie trzeba. A kto mówi? - Towarzysz Rydukow. Zajmuję sąsiedni gabinet. Proszę powiedzieć memu szanownemu koledze, Ŝe ksiąŜka, którą chciał... albo nie, najlepiej sam mu powiem. Cisza. - Halo? - Tym razem był to Mikowski; pozwolili mu podejść do telefonu. - Janow, co się dzieje? Czy ci ludzie to twoi przyjaciele? - Uciekaj, Wasilij! Uciekaj! Oni... W słuchawce zagrzmiał ogłuszający wystrzał. Przez chwilę Taleniekow stał bez ruchu, wpatrzony tępo w aparat, ledwo mogąc wytrzymać koszmarny ból, który ponownie ścisnął jego serce. Jedyne dwie osoby w Leningradzie, które kochał, nie Ŝyły. Z jego winy. Nie, to nieprawda. Winę ponosili matarezowcy. Ale zemści się. Nie spocznie, dopóki ich nie dopadnie. Wszedł do budki telefonicznej na Newskim Prospekcie i zadzwonił do hotelu “Jewropejskaja”. Nie zamierzał wdawać się w rozmowę z Maletkinem, przekonywać go, kusić obietnicami - szkoda mu było tracić czas na ciągnięcie za odpowiednie sznurki, Ŝeby wprawić w ruch tę nędzną marionetkę. Musiał czym prędzej przedostać się przez jezioro Yainikkala i dotrzeć do Helsinek, skontaktować się z młodą Korsykanką czekającą przy telefonie w ParyŜu i przesiać wiadomość do Scofielda: poinformować go, Ŝe wybiera się do Essen, bo tam tkwi klucz do zagadki Woroszynów, a takŜe o tym, Ŝe te świnie, te bydlaki zabijają kogo popadnie, strzegąc tajemnicy swojej organizacji. Z całego serca pragnął dostać
342
w swoje ręce kilku doborowych Ŝołnierzy Matarese'a. W myślach widział, jak się z nimi rozprawia. - Tak, słucham? - Usłyszał zasapany głos zdrajcy z Wyborga. - Proszę natychmiast opuścić hotel - rozkazał. - Pojedziecie na dworzec Moskiewski. Będę czekał przed głównym wejściem. - Teraz? Jest dopiero druga. Mówiliście... - NiewaŜne, co mówiłem; zrobicie to, co wam teraz kaŜę. Czy porozumieliście się juŜ z Finami? - Wystarczy jeden telefon... - Pytam, czy juŜ się porozumieliście? - To zajmie najwyŜej minutę. - Więc zadzwońcie do kogo trzeba i bądźcie za kwadrans na dworcu. Jazda na północ przebiegała w ciszy, od czasu do czasu przerywanej przez Maletkina, który skomlącym głosem komentował wydarzenia minionej doby. Był to człowiek tak nijaki, tak bezbarwny - nawet jego działalność szpiegowska była nijaka i bezbarwna - Ŝe sprawy, w jakie nagle został uwikłany, po prostu go przerastały. Minęli Wyborg, Selezniewo; powoli zbliŜali się do granicy. Wasilij rozpoznał ciągnącą się między zwałami śniegu drogę, którą wędrował po przejściu zamarzniętego jeziora; wkrótce mieli dojechać do rozwidlenia, przy którym wczoraj czekał na niego zaparkowany na poboczu samochód zdrajcy. Kiedy go po raz pierwszy zobaczył, zaczynało świtać; teraz teŜ niebo zaczynało juŜ jaśnieć. Tyle się przez ten czas wydarzyło, tylu rzeczy się dowiedział. I tak strasznie za to zapłacił! Padał z wyczerpania. Nie miał czasu zmruŜyć oka, a czuł, Ŝe bardzo potrzebuje snu. Zdawał sobie sprawę, Ŝe nie ma sensu zmuszać się do działania, kiedy umysł nie funkcjonuje sprawnie. Tak, od razu po przyjeździe do Helsinek zamierzał porządnie się wyspać, a dopiero potem zorganizować sobie przejazd do Essen. Ale jeszcze tu, w ukochanej Rosji, dla dobra swojej ojczyzny, musiał wykonać jedno zadanie. - Za niecałą minutę dotrzemy na wyznaczone miejsce - odezwał się nagle Maletkin. Przy ścieŜce prowadzącej nad brzeg wody czeka pewien Fin. Wszystko załatwione. No, towarzyszu, dotrzymałem umowy, teraz wasza kolej. Jak się nazywa ten drugi z Wyborga? - Nazwisko przemilczę; podam wam jego stopień. To jedyny człowiek, którego rozkazów musicie słuchać. Dowódca KGB w Wyborgu. - Co?! PrzecieŜ to tyran, fanatyk! 343
- Idealna zasłona dymna. Wpadnijcie do niego... prywatnie. Sami najlepiej wiecie, co mu powiedzieć. - Tak - odparł Maletkin z radosnym błyskiem w oku, po czym zatrzymał samochód: dojechali do wydeptanej w zaspie ścieŜki. - Tak, chyba wiem, co mu powiedzieć. No, jesteśmy na miejscu. - Oto wasza broń. - Taleniekow wręczył mu pistolet, z którego wcześniej usunął iglicę. - Co? Aha, dobrze. - Maletkin nie słuchał; myślami był gdzie indziej, wyobraŜając sobie władzę, jaką będzie dzierŜył nad zwierzchnikiem, władzę, o jakiej nawet nie śnił. Wasilij wysiadł. - To do widzenia - powiedział, zatrzaskując drzwi. Obszedł od tyłu wóz, ale zanim skręcił na ścieŜkę do jeziora, usłyszał jak Maletkin odkręca szybę. - To wprost nie do wiary! - zawołał zdrajca głosem przepełnionym wdzięcznością. Dziękuję, dziękuję. - Proszę bardzo. Okno zasunęło się, silnik zawarczał i wóz z głośnym piskiem opon ruszył po zaśnieŜonej drodze. Kierowcy śpieszyło się z powrotem do, Wyborga. Do własnej śmierci. Taleniekow wszedł na ścieŜkę, która miała zaprowadzić go do Fina, do Helsinek, do Essen, i cichutko zaczął pogwizdywać. Tę samą melodię co w Leningradzie - “Yankee Doodle Dandy”.
344
26. Dobrodusznie wyglądający męŜczyzna, ubrany w bawełniany golf i pogniecioną marynarkę, który siedział na pokładzie samolotu Finnair, ściskając między kolanami futerał na skrzypce, podziękował stewardesie za herbatę. Gdyby ktoś spytał pasaŜerów o wiek muzyka, ci bliŜej niego daliby mu pięćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt lat, moŜe ciut więcej, a ci w dalszych rzędach sześćdziesiąt pięć, siedemdziesiąt. A jednak poza zrobieniem sobie siwych pasemek na włosach, Taleniekow nie sięgnął po Ŝadne kosmetyki. JuŜ wiele lat temu przekonał się, Ŝe posługując się samymi mięśniami twarzy
i
ciała
moŜna
stworzyć
znacznie
bardziej
przekonujący
obraz
starego,
zniedołęŜniałego człowieka, niŜ korzystając z pudrów i mazi. Sztuczka polegała na tym, Ŝeby przybrać dość niewygodny wyraz twarzy i utrzymywać go przez cały czas; wysiłek, który trzeba było w to włoŜyć, był odpowiednikiem tego, na jaki muszą się zdobywać starzy lub schorowani ludzie przy wykonywaniu czynności nie sprawiających Ŝadnego trudu młodemu, zdrowemu człowiekowi. Essen, “czarna perła Zagłębia Ruhry”. Wasilij był tam dwukrotnie, ale Ŝadna z wizyt nie została nigdzie odnotowana, gdyŜ zadania, jakie mu powierzono, dotyczyły szpiegostwa przemysłowego, a tę działalność swojego wywiadu Moskwa trzymała w najściślejszej tajemnicy. PoniewaŜ wyjazdy nie figurowały w aktach, matarezowcy nie mieli informacji o tym, z kim się przed laty widział i kogo naleŜy śledzić, nie wiedzieli nic o przyjaciołach, do których mógłby się udać... o niemieckich Janowach Mikowskich i Lodziach Kronieskich. Essen. Od czego powinien zacząć? Profesor miał rację: szukał duchów sprzed sześćdziesięciu lat, rosyjskiego arystokraty i jego rodziny, którzy - gdy w Europie panował chaos - zmienili toŜsamość i wtopili się w wielki świat przemysłu, zacierając za sobą wszelkie ślady. Dokumenty prawne sprzed ponad pół wieku były juŜ teraz nieosiągalne, zakładając, Ŝe w ogóle zostały sporządzone. Ale nawet gdyby istniały i gdyby mógł je przejrzeć, zapewne byłyby tak zagmatwane, Ŝe minęłoby wiele tygodni, zanim zdołałby powiązać konkretne pieniądze z konkretnymi ludźmi, a przez ten czas matarezowcy wpadliby na jego trop. Ponadto zdawał sobie sprawę, Ŝe archiwum akt sądowych w Essen musi być jednym z największych na świecie, albowiem Ŝaden zawód w tym mieście nie przynosił tak krociowych zysków jak zawód prawnika. Zadumał się: skąd wziąć człowieka, który potrafiłby przedrzeć się przez ten labirynt papierzysk? I skąd wziąć na to czas?
345
Nagle przypomniał sobie o kimś, o adwokacie specjalizującym się w prawie patentowym. Wprawdzie nie miał wątpliwości, Ŝe facet popuka się w czoło, kiedy usłyszy, Ŝe chodzi o wykrycie toŜsamości pewnego Rosjanina, który przybył do Essen ponad pięćdziesiąt lat temu, ale przecieŜ nie szkodziło spróbować. JeŜeli Kassel Ŝyje i jeŜeli zgodzi się na rozmowę z kimś, komu dawno temu roześmiał się w nos, moŜe zdoła pomóc. Wasilij prawie juŜ zapomniał o jego istnieniu. Wtedy, gdy się widzieli po raz pierwszy, a zarazem ostatni, Heinrich Kassel miał trzydzieści pięć lat i pracował jako młodszy wspólnik w firmie prawniczej, która prowadziła sprawy wielu znanych spółek z Essen. Z informacji zawartych w aktach KGB wynikało, Ŝe adwokat, socjalista z przekonania, często występuje w obronie praw robotników - wbrew swoim zwierzchnikom, którzy juŜ kilkakrotnie grozili mu wyrzuceniem z firmy. Ale poniewaŜ był znakomitym fachowcem, wciąŜ zwlekali z ostateczną decyzją. Durnie w Moskwie wpadli na genialny - ich zdaniem - pomysł, Ŝe Kasseł z racji dziedziny, którą się zajmował, byłby idealnym nabytkiem i naleŜy go czym prędzej zwerbować. Wykazali się jednak pewną inteligencją, wysyłając na rozmowę z adwokatem Wasilija Taleniekowa, swojego najlepszego negocjatora posiadającego duŜy dar perswazji. Pod jakimś fałszywym pretekstem Wasilij zaprosił Kassela na kolację i przed upływem godziny wiedział juŜ, Ŝe zadanie, które mu powierzono, jest wręcz absurdalne. Zrozumiał to, kiedy Heinrich Kassel odchylił się na krześle i roześmiał mu prosto w nos. - Czy pan oszalał? To co robię, robię po to, Ŝebyście nie mieli tu, skurwysyny, Ŝadnych wpływów! Oczywiście nie dał się namówić. W końcu najlepszy rosyjski negocjator i niedoszły rosyjski szpieg upili się i powitali nowy dzień w ogrodach Gruga Park, wspólnie podziwiając wschód słońca. Obydwaj mocno wstawieni, zawarli pakt: adwokat nie zawiadomi rządu w Bonn o tym, Ŝe Moskwa usiłowała nakłonić go do współpracy, jeŜeli Taleniekow uzupełni odpowiednio notę na jego temat w aktach KGB; w ten sposób Moskwa nie straci twarzy, a on, Kassel, moŜliwości awansu na pełnoprawnego wspólnika firmy, do czego nie doszłoby, gdyby treść noty z błędną oceną jego osoby kiedykolwiek przeciekła na Zachód. Prawnik dotrzymał słowa. Wasilij zaś od razu po powrocie do Moskwy uzupełnił akta, dopisując, Ŝe ten “socjalista z przekonania” jest najprawdopodobniej prowokatorem opłacanym przez Amerykanów. Miał nadzieję, Ŝe teraz Niemiec nie odmówi mu pomocy, a przynajmniej poradzi od czego zacząć.
346
śeby tylko udało mu się z nim skontaktować! Tyle się przecieŜ mogło przez ten czas wydarzyć: choroba, śmierć, przeprowadzka, zmiana miejsca pracy... Bądź co bądź od tamtego pierwszego spotkania minęło dwanaście lat. Przyszło mu do głowy, Ŝe jeszcze jedno go czeka, kiedy dotrze do Essen: kupno broni. Lotniska w Niemczech Zachodnich wyposaŜone były w tak doskonałe urządzenia kontrolujące bagaŜ, Ŝe wolał nie ryzykować podróŜy z rozebraną na części grazburią ukrytą w torbie podręcznej. Tak wiele miał do zrobienia, a tak mało czasu! Na szczęście wszystko powoli układało się w całość. Poszczególne elementy były jeszcze niewyraźne, niezrozumiale i nie bardzo dawały się dopasować, ale ogólny zarys stawał się coraz bardziej przejrzysty. Zaraza korsykańska rozprzestrzeniała się; ci, którzy pragnęli ją szerzyć, wydawali ogromne sumy pieniędzy, tworząc punkty zapalne na całym świecie i rekrutując ochotników do swojej doborowej armii, ochotników gotowych poświęcić dla sprawy Ŝycie. Ale dla jakiej sprawy? Czemu słuŜącej? Co chcieli osiągnąć spadkobiercy filozofii przemocy głoszonej przez Guillaume'a de Matarese'a? Zamachy, terroryzm, bomby, rozruchy, porwania, morderstwa, wszystko to były formy walki znienawidzone przez bogatych, gdyŜ anarchia i brak praworządności głównie w nich uderzały. Tkwiła w tym gigantyczna sprzeczność. Więc dlaczego? Samolot zaczął się wolno zniŜać nad miastem; pilot schodził do lądowania. Essen. KsiąŜę Andriej Woroszyn. W kogo się przeistoczył? - To dopiero niespodzianka! - zawołał do słuchawki Heinrich Kassel; w jego głosie brzmiała ta sama wesoła nuta niedowierzania, jaką Taleniekow pamiętał sprzed dwunastu lat. - Ilekroć jestem w Gruga Park, przystaję na moment i rechoczę. śona podejrzewa, Ŝe kiedyś chodziłem tam na randki z jakąś sympatią. - I co, wytłumaczyłeś jej, Ŝe to nie to? - Tak. Powiedziałem, Ŝe właśnie w tym miejscu o mały włos nie zostałem międzynarodowym szpiegiem, ale to tylko utwierdziło ją w przekonaniu, Ŝe chodzi o dawną sympatię. - Spotkajmy się w Gruga, dobrze? To bardzo pilna sprawa i nie ma nic wspólnego z moją byłą pracą. - Słowo? Bo wiesz, nie przystoi, Ŝeby jeden z bardziej znanych prawników w Essen kontaktował się z rosyjskim agentem. śyjemy w dziwnych czasach. KrąŜą słuchy, Ŝe Moskwa finansuje Baader-Meinhof, Ŝe niedźwiedzie znów coś knują.
347
Taleniekow milczał przez chwilę, poruszony tym, co usłyszał. - Daję ci słowo starego spiskowca - odparł wreszcie. - Jestem bezrobotny. - Tak? Hm, to ciekawe. Zgoda. Dochodzi południe... pierwsza ci odpowiada? A zatem do zobaczenia w Gruga Park, w tym samym miejscu co wtedy, tylko Ŝe o tej porze roku nie będzie Ŝadnych kwiatów. Zamarznięty staw lśnił w popołudniowym słońcu, które przygrzewało tak mocno, Ŝe skulone krzewy niemal zdawały się oŜywać. Wasilij siedział na ławce. Było piętnaście po pierwszej i zaczynał się trochę niepokoić. Odruchowo dotknął wypchanej kieszeni płaszcza, do której schował kupiony na Kopstadt mały pistolet; wreszcie dojrzał w oddali znajomą postać, która z gołą głową szła pośpiesznie jedną z parkowych alejek. Heinrich Kassel zmienił się: przybrał na wadze i prawie całkiem wyłysiał. W obszernym palcie z czarnym, futrzanym kołnierzem wyglądał jak dostojny, stateczny pan burmistrz; jego drogie, eleganckie ubranie zupełnie nie pasowało do obrazu, jaki Taleniekowowi utkwił w pamięci, obrazu młodego, gniewnego prawnika, który robił wszystko, “Ŝebyście nie mieli tu, skurwysyny, Ŝadnych wpływów!” Im bardziej się zbliŜał, tym wyraźniejsza stawała się jego twarz - okrągła, nalana, świadcząca o nadmiernym apetycie Niemca. Oczy jednak pozostały takie jak dawniej: Ŝywe, wesołe, przenikliwe. - Przepraszam, mój drogi - powiedział Kassel, wyciągając na powitanie rękę. - W ostatniej chwili wyłonił się drobny problem z umową amerykańską. - No proszę! A tak się składa, Ŝe kiedy wróciłem do Moskwy po naszym spotkaniu, wpisałem do twoich akt, Ŝe przypuszczalnie jesteś na usługach Waszyngtonu. - Bardzo przewidująco! Otrzymuję pieniądze głównie z Nowego Jorku, Detroit i Los Angeles, ale nie będziemy się sprzeczać o miasta. - Dobrze wyglądasz, Heinrich. Chyba ci się nieźle powodzi. Powiedz, gdzie się podział dawny socjalista, obrońca uciśnionego proletariatu? - Dorobił się brzucha i został konserwatystą - odparł ze śmiechem prawnik. - Nigdy by do tego nie doszło, gdybyście wy kontrolowali Bundestag. Tak, mój drogi, jestem bezlitosnym kapitalistą, który tłumi w sobie wyrzuty sumienia, przekazując spore sumy na cele dobroczynne. Z pieniędzy bogacza jest większy poŜytek niŜ z przekonań biedaka. - Brzmi to rozsądnie. - Bo jestem rozsądnym człowiekiem. I jako rozsądny człowiek nie za bardzo pojmuję, co cię tu sprowadza. Broń BoŜe, nie zrozum mnie źle: miło wspominam tamten wieczór, ale... Powiedziałeś, Ŝe nie pracujesz tam, gdzie dawniej; zastanawiam się więc, czego ode mnie moŜesz chcieć? 348
- Porady. - Porady niemieckiego prawnika? CzyŜbyś ty, taki gorący zwolennik komunizmu, szukał korzystnej inwestycji w Zagłębiu Ruhry? - Szukam, ale czego innego i niestety czas mnie bardzo nagli. Szukam człowieka z Leningradu, który wraz z rodziną przyjechał do Niemiec, prawdopodobnie tu do Essen, mniej więcej sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat temu. Podejrzewam, Ŝe nielegalnie przekroczył granicę i za duŜe pieniądze wkupił się w tutejszy przemysł. Kassel zmarszczył czoło. - Chyba zwariowałeś, Wasilij. Nigdy nie byłem zbyt dobry w matematyce, ale z moich obliczeń wynika, Ŝe chodzi ci o okres między tysiąc dziewięćset dziesiątym a tysiąc dziewięćset dwudziestym rokiem, zgadza się? - Tak. To były niespokojne czasy. - MoŜna to i tak określić. Pierwsza wojna światowa, rewolucja : w Rosji, zamęt w Europie Wschodniej, chaos w portach, ocean zamieniony w jedno wielkie cmentarzysko. Słowem wrzenie w całej Europie. A w Essen? W Essen następuje niespotykany ani przedtem, ani potem za Hitlera, rozkwit przemysłu. Tajne transakcje, krociowe fortuny. Istne szaleństwo. Nagle zjawia się jakiś Rosjanin, który jak setki innych sprzedaje swoje klejnoty, Ŝeby kupić sobie smaczny kąsek jednej z wielu spółek w Essen, i ty chcesz, Ŝebym go odszukał? - Spodziewałem się takiej reakcji. - To przynajmniej cię nie zawiodłem. - Kassel roześmiał się. - Jak się nazywa ten człowiek? - Dla twojego dobra, lepiej Ŝebyś nie wiedział. - Więc jak mam ci pomóc? - Powiedz od czego, na moim miejscu, zacząłbyś poszukiwania. - Od Rosji. - Właśnie stamtąd przyjechałem. Z archiwum rewolucyjnego w Leningradzie. - I co, nic się nie dowiedziałeś? - Przeciwnie. Znalazłem dokładny opis zbiorowego samobójstwa całej rodziny, opis tak odstający od innych, Ŝe musi być fałszywy. - A jak to samobójstwo było opisane? Nie chodzi mi o szczegóły. - Tłum atakuje posiadłość, uwięziona w środku rodzina broni się przez cały dzień, w końcu bierze wszystkie środki wybuchowe, jakie jej zostały, i wysadza siebie wraz z domem w powietrze. 349
- Jedna rodzina przez cały dzień odpierała bolszewików? Mało prawdopodobne. - No właśnie. W relacji roiło się od szczegółów, zupełnie jakby wyszła spod pióra von Clausewitza. Wszystko dokładnie opisano: pogodę, barwę nieba, kaŜdy zakamarek olbrzymiej, wspaniałej posiadłości, ale nie wymieniono nikogo, kto mógłby potwierdzić prawdziwość relacji. Niemiec ponownie zmarszczył czoło. - Powiedziałeś, Ŝe opisano “kaŜdy zakamarek olbrzymiej, wspaniałej posiadłości”? - Tak. - Po co? - śeby, jak sądzę, uprawdopodobnić fałsz. Przez nadmiar szczegółów. - Na to wygląda. A jaki był ogólny ton? W jakim świetle przedstawiono rodzinę? Jako wrogów ludu? - Nawet nie. Z relacji wynikało, Ŝe zachowywali się bohatersko, przejawiając duŜą odwagę. - Nagle przypomniał sobie pewien fragment. - Wypuścili słuŜbę, zanim odebrali sobie Ŝycie... Hm, to rzadkość. - Bolszewicy raczej by przemilczeli tak wielkoduszny gest, nie uwaŜasz? - Co chcesz przez to powiedzieć? - śe moŜe właściciel posiadłości sam osobiście sporządził relację, którą czytałeś, on albo ktoś z jego rodziny, a potem jakiś skorumpowany urzędnik umieścił ją w archiwum. - Niewykluczone, ale nie wiem, do czego zmierzasz. - Zaraz ci wytłumaczę. Mogę się mylić, ale... Na przestrzeni lat zauwaŜyłem, Ŝe kiedy klient pisze oświadczenie dla sądu, zawsze przedstawia się w jak najlepszym świetle. To zrozumiałe. Zawsze jednak zamieszcza równieŜ kilka nieistotnych dla sprawy szczegółów dotyczących osób lub rzeczy, które dla niego są bardzo waŜne. Wspomina o nich nieświadomie: piękna Ŝona, cudowne dziecko, dochodowy interes, czy wreszcie wspaniały dom. “KaŜdy zakamarek olbrzymiej, wspanialej posiadłości”. To właśnie było pasją tej rodziny, prawda? Domy i ziemia? Wasilij przypomniał sobie coś, co Mikowski mówił o Woroszynach: Ŝe ojciec i dziad księcia Andrieja dzierŜyli absolutną władzę i to do tego stopnia, Ŝe sami wymierzali chłopom sprawiedliwość. - Tak - odparł. - Ziemia była ich nałogiem. - Tak silnym, Ŝe mogli się z niego nie wyzwolić po przyjeździe do Niemiec? - MoŜliwe. Co to ma do rzeczy? Kassel popatrzył na swego rozmówcę zimnym wzrokiem. 350
- Zanim odpowiem staremu szpiegowi, muszę mu zadać powaŜne pytanie. Czy cała ta akcja nie ma przypadkiem na celu działania odwetowego? Wprawdzie twierdzisz, Ŝe jesteś bezrobotny, Ŝe nie pracujesz tam gdzie dawniej, ale skąd mogę mieć pewność, Ŝe nie kłamiesz? Taleniekow westchnął głęboko i spojrzał Niemcowi prosto w oczy. - Mógłbym ci dać słowo agenta KGB, który przed dwunastu laty zmienił akta wroga, ale posunę się o krok dalej. Jeśli znasz kogoś w wywiadzie niemieckim i moŜesz dyskretnie zasięgnąć języka, to spytaj go o niejakiego Taleniekowa. Moskwa wydała na mnie wyrok śmierci. Wzrok Kassela złagodniał. - Nie mówiłbyś tego, gdyby to nie była prawda. Jako adwokat, który prowadzi rozległe interesy na całym świecie, z łatwością mógłbym to sprawdzić. Ale byłeś przecieŜ oddanym komunistą! - I nadal jestem. - Więc sądzę, Ŝe musiała zajść jakaś pomyłka. - To nie była pomyłka, tylko świadoma manipulacja. - Czyli nie jesteś tu na polecenie Moskwy i to, czego szukasz, nie leŜy w jej interesie? - Przeciwnie, leŜy. Ale leŜy równieŜ w interesie Ameryki i reszty świata. Więcej nie mogę ci zdradzić. Odpowiedziałem z całą powagą na twoje powaŜne pytanie, a teraz wyjaśnij mi, dlaczego tak cię interesuje sprawa ziemi. Prawnik przygryzł grube wargi, popatrzył spod zmruŜonych powiek na Taleniekowa, po czym westchnął i rzekł: - Podaj mi nazwisko. MoŜe zdołam ci pomóc. - Jak? - W biurze notarialnym przechowywane są wszystkie akta kupna i sprzedaŜy nieruchomości. KrąŜą słuchy, Ŝe na początku wieku Rosjanie nabyli kilka olbrzymich posiadłości w Rellinghausen i Stadtwaldzie na północnym brzegu jeziora Baldeney. - Wątpię, Ŝeby przy kupnie posłuŜyli się własnym nazwiskiem. - Ja teŜ. Tak jak mówiłem, mogę się mylić, ale... nawet przy tajnych transakcjach występuje podobne zjawisko jak przy pisaniu oświadczeń dla sądu: klient nieświadomie zdradza o sobie pewne rzeczy. To, co ludzie posiadają, zwykle świadczy o nich samych; w niektórych kulturach wartość człowieka mierzy się wartością jego ziemi. - A ja nie mogę przejrzeć tych akt? Powiedz mi tylko, gdzie szukać... - Nic z tego. Jedynie prawnicy mają do nich dostęp. Musisz mi podać nazwisko... 351
- To moŜe być niebezpieczne - powiedział cicho Taleniekow. - Nie Ŝartuj! - Kassel uśmiechnął się, wyraźnie rozbawiony. - Co moŜe być niebezpiecznego w przeglądaniu papierów sprzed siedemdziesięciu lat? - Wydaje mi się, Ŝe istnieje związek między aktem stwierdzającym nabycie ziemi przez rodzinę, o którą mi chodzi, a brutalnymi aktami przemocy, które są dokonywane na świecie. - Brutalnymi aktami prze... - Prawnik urwał w pół słowa i zasępił się. - Kiedy wspomniałem Baaden-Meinhof przez telefon, zamilkłeś na chwilę. Cisza, jaka zapadła, była bardzo wymowna. Czy mam rozumieć, Ŝe... - Wolałbym nic więcej nie mówić - przerwał mu Wasilij. - Jesteś znanym prawnikiem i zaradnym człowiekiem. Napisz mi list polecający do notariatu i wystaw upowaŜnienie... Niemiec pokręcił głową. - To nie ma sensu. Nie wiedziałbyś od czego zacząć. Ale moŜemy pójść tam razem. - Naprawdę chcesz się w to angaŜować? Dlaczego? - Bo nienawidzę ekstremistów i ich brutalnych form walki. WciąŜ mam Ŝywo w pamięci zbrodnie Trzeciej Rzeszy. Tak, chcę ci pomóc i jeŜeli szczęście nam dopisze, moŜe kiedyś wyjawisz mi coś więcej. A poza tym - dodał pogodniejszym tonem, w którym nadal jednak pobrzmiewała nuta smutku - ktoś, na kogo Moskwa wydała wyrok śmierci, nie moŜe być złym człowiekiem. Czekam na nazwisko, Wasilij. Taleniekow popatrzył na prawnika, świadom, Ŝe za chwilę nad nim równieŜ zawiśnie topór. - Woroszyn - powiedział wreszcie. Umundurowany woźny biura notarialnego w Essen, Eigentum Abteilung, ukłonił się nisko na widok Heinricha Kassela. Bądź co bądź firma prawnicza Herr Kassela naleŜała do najwaŜniejszych w mieście. Zapewnił go teŜ, Ŝe pracownica obsługująca kserokopiarkę z przyjemnością sporządzi odbitki wszystkiego, co sobie Herr Kassel zaŜyczy. W olbrzymiej, okrągłej sali mieszczącej księgi hipoteczne wznosiły się ku górze metalowe segregatory. Ustawione wzdłuŜ ścian, wyglądały jak szare, spiętrzone jeden na drugim roboty, które z wysokości obserwują siedzących w dole za przepierzeniami prawników zajętych pracą. - Wszystko jest tu ułoŜone datami - powiedział Kassel. - Rok, miesiąc, dzień. Kiedy najwcześniej mógł Woroszyn nabyć w Zagłębiu ziemię? - PodróŜowało się wtedy znacznie wolniej, sądzę więc, Ŝe gdzieś na przełomie maja i czerwca tysiąc dziewięćset jedenastego roku. Ale tak jak ci mówiłem, wątpię, Ŝeby cokolwiek kupił na własne nazwisko. 352
- Na przybrane zapewne teŜ nie. Przynajmniej nie od razu. - Dlaczego? PrzecieŜ jeśli miał pieniądze, to chyba mógł zmienić toŜsamość i nabyć... - Nie w tamtych czasach, mój drogi. Zresztą teraz teŜ człowiek, który pojawia się nagle z rodziną, nie wiadomo skąd, i kupuje wielką posiadłość, staje się obiektem zainteresowania. A tego, jak rozumiem, Woroszyn za wszelką cenę chciał uniknąć. Przypuszczam, Ŝe wolał wchodzić w nowe środowisko powoli, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. - No dobrze, więc czego szukamy? - Aktu nabycia nieruchomości przez adwokata, który działał w imieniu nieobecnego klienta albo przez upowaŜniony bank, przez zarząd jakiejś firmy albo przez powołaną w tym celu spółkę. Są dziesiątki sposobów na to, Ŝeby przeprowadzić transakcję tak, by nazwisko nabywcy nigdzie nie figurowało, ale prędzej czy później nadchodzi czas, kiedy właściciel chce przejąć swoją własność. Zasada jest zawsze ta sama bez względu na to, czy chodzi o kupno małej cukierenki, wielkiego przedsiębiorstwa czy ziemi. śadne sztuczki prawne nie zwycięŜą z ludzką naturą. - Kassel zamilkł i rozejrzał się po szarych segregatorach. - W porządku. Zaczniemy od maja tysiąc dziewięćset jedenastego roku. JeŜeli papiery w ogóle istnieją, chyba znajdziemy je bez większego trudu. W całym Zagłębiu Ruhry było wtedy ze trzydzieści, moŜe czterdzieści wielkich posiadłości, z czego dziesięć czy piętnaście w okolicy Rellinghausen i Stadtwaldu. Taleniekowa ogarnęło to samo nerwowe podniecenie co przed paroma dniami, kiedy towarzyszył Mikowskiemu w archiwum leningradzkim. To samo pełne napięcia oczekiwanie, kiedy przekręca się karty historii, szukając klucza do zagadki w dokumentach sporządzonych przed dziesiątkami lat. Z zafascynowaniem i podziwem przyglądał się, jak Kassel wychwytuje z pozoru mało waŜne drobiazgi z opasłych tomów. Był jak dziecko w owej cukierence, o której przed chwilą wspomniał, jak młodociany znawca słodyczy, który wodzi wzrokiem po róŜnych galaretkach i landrynkach, bezbłędnie wybierając lekko nadgnieciony, a zatem przeceniony towar. - Patrz i ucz się, mój dzielny szpiegu. O, na przykład ten teren w Bredeney, osiemnaście hektarów ziemi w dolinie Baldeney, idealnie nadawałby się dla kogoś takiego jak Woroszyn. Został nabyty przez Staatsbank w Duisburgu dla nieletnich członków rodziny mieszkającej w Remscheid. - Jak się nazywała? - To niewaŜne. WaŜne jest to, kto się tam wprowadził mniej więcej po roku. - Myślisz, Ŝe Woroszyn? Pod przybranym nazwiskiem? 353
- Aleś ty w gorącej wodzie kąpany! Takich transakcji jest znacznie więcej. - Kassel roześmiał się. - Nie miałem pojęcia, Ŝe moi poprzednicy stosowali tyle róŜnych wybiegów. To wprost nie do wiary! Spójrz! - zawołał z wzrokiem utkwionym w jakimś akapicie na kolejnej stronie. - W podzięce za wieloletnią pracę kuzyn Kruppów przenosi prawa własności do swojej posiadłości w Rellinghausen na kobietę z Düsseldorfu. Coś takiego! - PrzecieŜ mógł zrobić jej taki hojny... - Nie mógł, rodzina by mu nigdy nie pozwoliła. Myślę, Ŝe sprzedał posiadłość, i to z duŜym zyskiem, komuś, kto nie chciał, Ŝeby jego znajomi albo wierzyciele dowiedzieli się, Ŝe ma pieniądze. Kobieta z Düsseldorfu, jeśli takowa w ogóle istniała, była tylko figurantką. Kuzyn na pewno zebrał gratulacje od wszystkich Kruppów. Przebrnęli przez rok 1911, 1912, 1913, 1914... 1915. 20 sierpnia 1915. Na dokumencie widniało nazwisko, które Kasselowi nic nie mówiło, Taleniekowowi zaś bardzo wiele. Nazwisko, które widniało równieŜ w dokumentach przechowywanych w odległym o tysiące kilometrów od Essen archiwum leningradzkim. Nazwisko naleŜące do przyjaciela księcia Andrieja Woroszyna. Friedrich Schotte! - Zaczekaj ! - Wasilij dotknął ręką kartki. - A ta posiadłość? Gdzie leŜy? - W Stadtwaldzie. Ale wszystko jest tu w idealnym porządku. AŜ do przesady trzymano się litery prawa. - Czy to nie trochę podejrzane? Tak jak nadmiar szczegółów w opisie masakry Woroszynów? - Co masz na myśli? - Heinrich, co wiesz o Friedrichu Schotte? Prawnik skrzywił się na myśl, Ŝe ma przypominać sobie jakieś niewaŜne zdarzenia z przeszłości; przecieŜ zupełnie czego innego szukał w notariacie. - Pracował dla Kruppa i jeśli się nie mylę, zajmował dość wysokie stanowisko. Tak, na pewno, inaczej nie byłoby go stać na kupno tak okazałej posiadłości. Po pierwszej wojnie światowej miał jakieś duŜe kłopoty. Nie pamiętam, o co chodziło, w kaŜdym razie chyba trafił do więzienia. Co to ma do rzeczy? - Skazano Schottego za nielegalny transfer pieniędzy z Niemiec. Tej nocy, kiedy przywieziono go do więzienia, został zamordowany. To było w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku. Czy posiadłość sprzedano po jego śmierci?
354
- Prawdopodobnie. Utrzymanie tak wielkiego domu z przyległościami pewnie było zbyt kosztowne dla wdowy. - Gdzie to moŜna sprawdzić? - W księgach z tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku. Ale lepiej kolejno... - Nie, błagam. Sprawdźmy od razu. Kassel westchnął, wstał i ruszył do segregatorów, po chwili wrócił, niosąc pod pachą gruby skoroszyt. - Kiedy narusza się porządek, traci się ciągłość - mruknął pod nosem. - Potem wrócimy do wcześniejszych dat. A kto wie, moŜe zyskamy na czasie. Upłynęło prawie pół godziny, zanim Kassel odnalazł właściwe dokumenty. Wyciągnął je ze skoroszytu i ułoŜył na stole. - Obawiam się, Ŝe zmarnowaliśmy trzydzieści minut. - Dlaczego? - Bo dwunastego listopada tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku posiadłość nabyli Werachtenowie. - Ci od Zakładów Werachten? Konkurenci Kruppa? - Wtedy jeszcze nie stanowili dla niego konkurencji. Przybyli do Essen na początku wieku, w tysiąc dziewięćset szóstym albo siódmym roku. Powszechnie wiadomo, Ŝe to stara, szacowna rodzina z Monachium. Jedyne, co się zgadza, to pierwsza litera nazwiska, nic poza tym. Wasilij wrócił myślami w przeszłość. Przed wieloma laty Guillaume de Matarese zaprosił do siebie przedstawicieli kilku rodów, kiedyś potęŜnych, które straciły prawie cały majątek i wpływy. Według tego, co mówił stary Mikowski, Romanowowie toczyli długi bój z Woroszynami; nazywali ich największymi złodziejami w Rosji, uwaŜali, Ŝe to oni sprowadzili na kraj rewolucję... I nagle doznał olśnienia! Padrone ze wzgórzystych terenów koło PortoVecchio zwrócił się do człowieka, który wraz z rodziną potajemnie przygotowywał się do emigracji, wywoŜąc z Rosji wszystko co się dało. - Mylisz się, ta pierwsza litera to ksiąŜęcy monogram. Sprytnie pomyślane! Złota i srebra z ksiąŜęcym monogramem pewnie juŜ wcześniej wywieziono z Petersburga do Niemiec. Musiały być tego całe wagony! - Podniósł kartki leŜące przed adwokatem. - Sam mówiłeś, Ŝe Woroszyn starałby się wejść w nowe środowisko powoli, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. I tak się właśnie stało. Tylko Ŝe pięć lub sześć lat wcześniej niŜ myślałem. JeŜeli istnieją spisy mieszkańców sprzed ponad pół wieku, albo jeŜeli ktoś z dawnych sąsiadów zdołałby sobie przypomnieć, jak to było, okazałoby się, Ŝe Herr 355
Werachten przybył do Essen sam, a rodzinę ściągnął dopiero później. Mogę się załoŜyć, Ŝe pewnego pięknego dnia z dalekiego Monachium przyjechał do Essen jakiś bardzo bogaty człowiek z gotowym, dokładnie obmyślonym Ŝyciorysem i z olbrzymią sumą pieniędzy na koncie w banku austriackim. Przyjechał rozejrzeć się po okolicy, w której zamierzał zainwestować swój majątek i rozpocząć nowe Ŝycie. Jakie to proste! Zamęt w Europie jedynie mu sprzyjał! Nagłe Kassel zmarszczył czoło. - Jego Ŝona - szepnął. - Co z nią? - Nie pochodziła z Monachium. Była Węgierka z zamoŜnej rodziny z Debreczyna. Dość słabo mówiła po niemiecku. - Innymi słowy, pochodziła z Petersburga i brakowało jej zdolności językowych. Jak Werachten miał na imię? - Ansel - odparł adwokat, uwaŜnie wpatrując się w Taleniekowa. - Ansel. - Andriej... - Wasilij wypuścił z ręki kartki. - To niesamowite, jak ego zawsze zwycięŜa. Oto mamy naszego księcia Andrieja Woroszyna.
356
27. Przeszli przez Gildenplatz, mijając po drodze rozświetlony neonami budynek Kaffee Hag ze stonowanym, choć teŜ rzucającym się w oczy znakiem firmy Bosch umieszczonym pod zegarem. O ósmej niebo było juŜ czarne, a ziąb przenikał do szpiku kości. Wieczór nie zachęcał do spacerów, ale poniewaŜ spędzili prawie sześć godzin w notariacie, wiatr, który hulał po placu, wydawał im się oŜywczy. - Nic nie powinno dziwić Niemca z Zagłębia Ruhry - rzekł Kassel, potrząsając głową. - Bądź co bądź jesteśmy Zurychem północy. Lecz po dzisiejszym odkryciu wciąŜ nie mogę dojść do siebie, a przecieŜ znam tylko cząstkę prawdy! Nie moŜesz powiedzieć mi wszystkiego? - Na razie nie. MoŜe kiedyś w przyszłości. Jeśli przeŜyję. - Jeśli przeŜyjesz? - Jeśli mnie nie zabiją. - Popatrzył na prawnika. - Co wiesz o Werachtenach? - W sumie niewiele. śona Ansela zmarła gdzieś w połowie lat trzydziestych. Starszy syn z synową zginęli podczas nalotów. Ich ciała, tak jak setki innych, wydobyto spod gruzów dopiero po kilku dniach. Ansel w przeciwieństwie do Kruppów uniknął odpowiedzialności za zbrodnie wojenne i doŜył sędziwego wieku. Zmarł jak przystało na bogacza: w trakcie konnej przejaŜdŜki dostał zawału. To było w latach pięćdziesiątych. - Kto z rodziny się ostał? - Walther Werachten, jego Ŝona i córka, która nigdy nie wyszła za mąŜ, ale nigdy teŜ nie odmawiała sobie przyjemności. - To znaczy? - Zmieniała kochanków jak rękawiczki, a pewnie nawet częściej. Nic dziwnego, Ŝe faceci na nią lecieli, bo w młodości była bardzo atrakcyjna. Zresztą i teraz niczego jej nie brakuje. - Na moment zamilkł. - Właściwie to Odile zarządza obecnie zakładami: Walther i jego Ŝona zbliŜają się do osiemdziesiątki i rzadko opuszczają dom. - Gdzie mieszkają? - W Stadtwaldzie, ale oczywiście juŜ nie w tamtej starej posiadłości. Sprzedali ją po wojnie pod bloki i kupili mniejszą, połoŜoną dalej od miasta. - A ich córka, Odile, gdzie mieszka? - To, mój drogi, zaleŜy od jej kaprysu. Czasem w luksusowym apartamencie na Werden Strasse, przez który przewijają się róŜni biznesmeni prowadzący pertraktacje
357
handlowe z Zakładami Werachten. Rano budzi się taki nieborak kompletnie wyczerpany i po przyjściu do biura nawet nie ma sił zgłaszać zastrzeŜeń do proponowanych warunków umowy. Ale Odile posiada równieŜ domek w posiadłości rodziców. - Chyba niezły z niej numer. - O tak, niewiele kobiet z pięćdziesiątką prawie na karku moŜe się z nią równać. Kassel znów zamilkł; po chwili ciągnął dalej: - Ma jednak pewną dość denerwującą wadę. OtóŜ póki wszystko idzie dobrze, to sprawnie zarządza rodzinnym interesem, ale kiedy pojawia się jakiś problem wymagający szybkiej decyzji, Odile na ogół oznajmia, Ŝe musi naradzić się z ojcem i w ten sposób o kilka dni opóźnia podjęcie jakichkolwiek kroków. No cóŜ, jest kobietą zmuszoną przez okoliczności do przyjęcia roli silnego męŜczyzny, ale w rzeczywistości stary Walther wciąŜ ma decydujące słowo. - Znasz go? - Bardzo luźno. - Co o nim sądzisz? - Nic dobrego. Zawsze uwaŜałem, Ŝe jest pretensjonalnym autokratą i totalnym beztalenciem. - A jednak zakłady prosperują. - Wiem. Wszyscy mi to powtarzają, kiedy krytykuję Walthera. Odpowiadam wtedy, Ŝe moŜe bez niego prosperowałyby jeszcze lepiej. Ale sam się oszukuję, bo gdyby prosperowały choć ciut lepiej, zawładnęłyby całą Europą. Chyba po prostu nie lubię faceta i nie umiem być obiektywny. Niekoniecznie, pomyślał Taleniekow. Matarezowcy przecieŜ nie mogą działać jawnie. Muszą korzystać z istniejących przedsiębiorstw. - Chciałbym się z nim spotkać. Sam na sam. Byłeś u niego w domu? - Raz, przed wieloma laty - odparł Kassel. - Prawnicy z Zakładów Werachten zgłosili się kiedyś do mojej firmy; chodziło o naruszenie jakichś praw patentowych. Na oświadczeniu dla sądu musiałem mieć podpis Walthera albo Odile, bo bez tego nie mogłem nic ruszyć; Odile była za granicą, więc zadzwoniłem do jej ojca i umówiłem się, Ŝe do niego przyjadę. Kiedy Odile wróciła do Essen, wpadła w szal. Zrobiła mi awanturę przez telefon: “Nie miał pan prawa niepokoić mojego ojca! Nigdy więcej nie skorzystamy z pańskich usług!” Była bardzo nieprzyjemna. Wyjaśniłem jej. najgrzeczniej jak umiałem, Ŝe moja firma w ogóle nie podjęłaby się tej sprawy, gdyby ich prawnicy trafili na mnie. Taleniekow przyglądał się Kasselowi, na którego twarzy malowała się złość. - Dlaczego tak jej odpowiedziałeś? 358
- To była szczera prawda. Nie znoszę ich i ich zakładów. Wyczuwam w nich jakąś podłość. - Roześmiał się. - MoŜe przemawia przeze mnie ten młody socjalista, którego dwanaście lat temu próbowałeś zwerbować. Przemawia przez ciebie instynkt, bo jesteś porządnym człowiekiem, pomyślał Taleniekow. Podświadomie wyczuwasz obecność matarezowców, choć nic o nich nie wiesz. - No, mój zaprzyjaźniony wrogu, mam jeszcze jedną prośbę. Właściwie dwie. Pierwsza, to Ŝebyś nikomu nie wspominał o naszym dzisiejszym spotkaniu ani o tym, co odkryliśmy. A druga, to Ŝebyś dokładnie opisał mi dom Walthera i teren, na którym się znajduje. W światłach reflektorów wyłonił się naroŜnik ceglanego muru. Wasilij nacisnął mocniej pedał gazu, zerkając co chwila na przesuwające się cyfry na liczniku; odległość między początkiem muru a wysoką, Ŝelazną bramą wynosiła prawie pięćset metrów. Brama automatycznie otwierana i wyposaŜona w elektroniczny system alarmowy - była zamknięta. Minął ją i dojechał do końca ogrodzonego terenu; po tej stronie mur był nieco krótszy Dalej ciągnął się las, ten sam las, w środku którego leŜała posiadłość Werachtenów. Taleniekow zwolnił i zaczął rozglądać się za jakimś miejscem, gdzie mógłby ukryć wynajętego mercedesa. Zobaczył wolną przestrzeń między dwoma drzewami o gałęziach zwisających nisko nad ziemią, pewnie na skutek wcześniejszych opadów śniegu. Wjechał między drzewa najgłębiej jak się dało i zaparkował wóz pod leśnym baldachimem, po czym wysiadł i przedzierając się przez gałęzie, wrócił na szosę. Spojrzał krytycznym okiem za siebie: w ciemności samochód był prawie niewidoczny. Zadowolony, ruszył w stronę muru otaczającego posiadłość. Wiedział, Ŝe jeśli uda mu się przez niego przedostać i nie włączyć alarmu, to resztę drogi do domu pokona bez trudu. Montowanie urządzeń elektronicznych w lesie, w którym Ŝyły ptaki i zwierzęta, mijałoby się z celem. Mur stanowił jedyną przeszkodę. Wasilij przysunął zapalniczkę i przyjrzał mu się w świetle płomyka. Nie zauwaŜył nic ciekawego. Na oko był to najnormalniejszy w świecie mur, ale właśnie ta jego normalność wydawała się mocno podejrzana. Nie opodal, na prawo, rósł wysoki dąb o rozłoŜystych gałęziach, z których Ŝadna jednak nie sięgała na teren posesji. Wasilij odbił się od ziemi, ścisnął kolanami pień i przesuwając w górę ręce i stopy, powoli wdrapywał się coraz wyŜej; wreszcie uchwycił się pierwszej gałęzi, przerzucił przez nią nogę, podciągnął się i usiadł. Następnie pochylił się do przodu i balansując ostroŜnie,
359
ułoŜył się na płask, twarzą do ogrodzonego terenu. W nikłym blasku księŜyca obejrzał dokładnie szczyt muru. Przeczucie go nie myliło. W gęsto wyŜłobionych rowkach na płaskiej, betonowej powierzchni znajdowały się miękkie plastikowe rurki z powietrzem, otoczone nie izolowanym drutem, przez który przebiegał słaby prąd, o dostatecznie jednak mocnym napięciu, by zniechęcić wiewiórki i inne drobne zwierzątka do przegryzania plastiku. Ciśnienie powietrza było tak wymierzone, Ŝe gdyby ktoś z odpowiednią siłą nacisnął na rurki, natychmiast włączyłoby się urządzenie alarmowe; sygnał odebrano by w pomieszczeniu kontrolnym na terenie posesji, a specjalne przyrządy zlokalizowałyby miejsce, w którym ktoś usiłował przedostać się na drugą stronę. Taleniekow zdawał sobie sprawę, Ŝe zastosowany tu system alarmowy jest teoretycznie niezawodny. Gdyby nastąpiło spięcie w jednym obiegu, pozostałoby pięć czy sześć innych, wciąŜ
sprawnych.
Przecięcie
rurek
nie
wchodziło
w
grę;
sam
nacisk
noŜa
najprawdopodobniej spowodowałby włączenie się alarmu. Ale nawet teoretycznie niezawodny system czasem w praktyce bywał zawodny. Wystarczyło uŜyć ognia. Stopić plastik, tak Ŝeby z rurek uciekło powietrze. StraŜnik w pomieszczeniu kontrolnym odebrałby jedynie sygnał, Ŝe nastąpiła awaria. PoniewaŜ nie wiedziałby w którym miejscu, musiałby sprawdzić cały system; zacząłby na początku obwodu, zapewne gdzieś w pobliŜu domu. Wasilij zmierzył w myślach odległość między gałęzią a szczytem muru. Gdyby udało mu się zahaczyć nogę o gałąź, moŜliwie najdalej od pnia, i zawisnąć na niej, wówczas jedną ręką mógłby oprzeć się o brzeg muru, drugą zaś podpalić biegnące rowkami rurki. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę - amerykańską zapalniczkę, pomyślał z pewnym wstydem - i nastawił ją na największy płomień. Pstryknął; ogień był duŜy, palił się równomiernie, ale świecił zbyt jaskrawo. Wasilij zmniejszył nieco płomień, wciągnął głęboko powietrze, napiął mięśnie prawej nogi i spuścił się w dół, lewą ręką delikatnie przytrzymując się muru. Przez chwilę wisiał bez ruchu, oddychając powoli i przyzwyczajając wzrok do tej dziwnej pozycji. Krew napłynęła mu do głowy; poruszył szyją, Ŝeby zmniejszyć napięcie, po czym zapalił zapalniczkę i zbliŜył ją do pierwszej rurki. Usłyszał cichy trzask i syk uciekającego powietrza: plastik poczerniał, stopił się. Wasilij przysunął płomień do kolejnego obwodu: tym razem rozległo się pyknięcie jak przy strzale z wiatrówki. Trzecia rurka zaczęła pęcznieć od ognia; robiła się w niej coraz większa bańka powietrza. Ciśnienie stale wzrastało! Wasilij przysunął bliŜej zapalniczkę: bańka pękła. Wstrzymał oddech, czekając na wycie alarmu. Urządzenie nie włączyło się; na szczęście przepalił trzeci obieg, zanim ciśnienie powietrza przekroczyło dopuszczalny limit. Przy okazji 360
przekonał się, Ŝe naleŜy trzymać zapalniczkę jak najbliŜej. Tak teŜ postąpił przy kolejnych dwóch rurkach; pękły natychmiast. Został tylko ostatni obwód. Naraz płomień zmalał, po czym znikł. W zapalniczce skończył się gaz! Taleniekow zamknął oczy, ogarnięty bezsilną furią. Noga mu ścierpła, mięśnie go potwornie bolały, a od pulsującej w skroniach krwi kręciło mu się w głowie. I nagle coś sobie uświadomił, rzecz tak oczywistą, Ŝe zalała go złość na samego siebie. śe teŜ na to wcześniej nie wpadł! OtóŜ dzięki temu, Ŝe działał jeden obieg, w pokoju kontrolnym nie zapaliła się Ŝadna lampka sygnalizująca awarię. Tak było lepiej i bezpieczniej. Musiał teraz tylko uwaŜać, Ŝeby nie przydeptać szóstej, nie przepalonej rurki, ale czterdziestocentymetrowej szerokości kawałek muru w zupełności wystarczał, Ŝeby postawić na nim nogę, a następnie się od niego odbić. Podciągnął się z powrotem na gałąź i przez chwilę odpoczywał, czekając aŜ mu się w głowie przejaśni. Potem ostroŜnie spuścił lewą nogę i oparł solidnie stopę na spalonych przewodach. Maksymalnie skupiony, podniósł prawą nogę, przerzucił ją przez gałąź i powoli zaczął się zsuwać. Kiedy gałąź miał mniej więcej na wysokości nerek, wziął głęboki oddech, napiął mięśnie, lewą nogą odbił się mocno od betonowej powierzchni muru i skoczył w dół. Lądując na ziemi, potoczył się kilka metrów, Ŝeby zamortyzować upadek. Był na terenie posiadłości Werachtenów. Dźwignął się na kolana i nastawił uszy. PoniewaŜ nie słyszał Ŝadnych niepokojących odgłosów, podniósł się z ziemi i ruszył między gęsto rosnącymi drzewami w stronę niewidocznego domu. O tym, Ŝe idzie - a raczej skrada się - we właściwym kierunku, przekonał się juŜ po chwili. Poprzez gałęzie drzew migotały światła palące się w oknach, równieŜ ogromny trawnik przed domem stawał się coraz wyraźniejszy. W ciemności błysnął ognik papierosa. Ktoś stał jakieś piętnaście metrów dalej, na samym skraju trawnika. Taleniekow szybko rzucił się na ziemię. Nagle przypomniał sobie, Ŝe wiatr niesie zapachy i ponownie wytęŜył słuch. Panowała głucha cisza. Cisza i spokój. Na terenie posiadłości nie trzymano psów. Walther Werachten widocznie święcie wierzył w skuteczność systemu alarmowego; nie potrzebował dodatkowego zabezpieczenia w postaci psów. Miał zresztą straŜników. Taleniekow zaczął czołgać się przed siebie, nie odrywając oczu od straŜnika. MęŜczyzna, ubrany w mundur, czapkę z daszkiem oraz ciepłą, zimową kurtkę z grubym pasem, na którym wisiał pistolet w kaburze, zerknął na zegarek, po czym rozkruszył w palcach niedopałek i strzepnął tytoń na trawę; musiał kiedyś słuŜyć w wojsku, bo tak zwykle postępowali Ŝołnierze. Przeszedł kilkanaście metrów w lewo, przeciągnął się, ziewnął, po czym wrócił na poprzednie miejsce. Patrolował właśnie te kilkanaście metrów; dalej inni 361
straŜnicy pilnowali wyznaczonych im odcinków. Otaczali dom Werachtenów niczym pretoriańska gwardia cesarskie pałace. Ale czasy były inne, niebezpieczeństwo znikome, toteŜ nudzili się, popalali papierosy i ziewali, chodząc tam i z powrotem. Tak, straŜnik, którego Taleniekow miał przed sobą, nie stanowił większego problemu. Trudne natomiast mogło być co innego: przejście trawnikiem, oświetlonym umieszczonymi na dachu reflektorami, do pogrąŜonego w mroku podjazdu po prawej stronie domu. Ktoś z golą głową, ubrany w ciemny sweter i spodnie, gdyby został zauwaŜony, wzbudziłby podejrzenia: kazano by mu się zatrzymać, a jeśliby nie usłuchał, zaczęto by strzelać. Nikt jednak nie zwróciłby uwagi na człowieka w czapce z daszkiem, grubej kurtce i paskiem z kaburą. Gdyby skarcono go za to, Ŝe opuścił posterunek, po prostu wróciłby na swoje miejsce. WaŜne było, Ŝeby o tym pamiętać. Odpychając się od ziemi łokciami i kolanami, czołgał się po leśnym podszyciu. Starał się, Ŝeby hałasy, które sam powoduje, zlewały się z naturalnymi odgłosami lasu, toteŜ natychmiast przystawał, ilekroć rozlegał się trzask łamanej gałązki. Wreszcie skrył się za nieduŜym krzakiem jałowca. Niecałe trzy metry dzieliły go od straŜnika, który znudzony ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. Poprzez rzadkie gałęzie Taleniekow widział, jak męŜczyzna pochyla głowę i przytyka zapałkę. To nie był odpowiedni moment na zaciąganie się dymkiem! Ale był idealny na atak. Wasilij poderwał się i lewą ręką chwycił straŜnika za gardło, cofając lewą nogę dla lepszej stabilności. Przewrócił męŜczyznę na ziemię i pociągnął za krzak jałowca; głowa straŜnika uderzyła z łoskotem o twardy, zamarznięty grunt. Wasilij zacisnął z całej siły ręce na gardle męŜczyzny, odcinając mu dopływ powietrza. Szok, uderzenie głową o ziemię i brak tlenu sprawiły, Ŝe straŜnik stracił przytomność. Niegdyś Taleniekow nie wahałby się dokończyć dzieła - byłoby to najbardziej praktyczne rozwiązanie - ale te czasy juŜ minęły. StraŜnik nie był matarezowcem, zabijanie go niczemu nie słuŜyło. Szybko zabrał mu pas z kaburą, grubą kurtkę oraz czapkę z daszkiem, włoŜył wszystko na siebie, następnie wciągnął leŜącego na ziemi męŜczyznę głębiej między drzewa, przekręcił mu na bok głowę i uderzył go nad prawym uchem kolbą kupionego rano pistoletu. Wiedział, Ŝe straŜnik przez co najmniej kilka godzin nie odzyska przytomności, a jemu kilka godzin powinno w zupełności wystarczyć. Podkradł się z powrotem na skraj trawnika, wyprostował się, odetchnął głęboko i ruszył po trawie. Zapamiętał sposób, w jaki straŜnik chodził - lekkim, kołyszącym się krokiem, z wyciągniętą szyją i lekko odchyloną do tyłu głową - i idąc starał się go 362
naśladować. Spodziewał się, Ŝe lada moment ktoś go zgani za to, Ŝe oddalił się z posterunku, spyta o coś albo kaŜe mu się zatrzymać. Gdyby tak się stało, zamierzał wzruszyć ramionami i jakby nigdy nic wrócić na teren patrolowany przez straŜnika. Ale wokół zalegała cisza. Wreszcie dotarł do ciemnego podjazdu. Piętnaście metrów dalej z uchylonych drzwi sączyło się światło; jakaś kobieta postawiła na ziemi dwie papierowe torby i właśnie otwierała pojemnik na śmieci. Wasilij podjął decyzję i przyśpieszył kroku. Podszedł do kobiety; była gruba i miała na sobie strój pokojówki. - Przepraszam, ale kapitan kazał mi przekazać wiadomość Herr Werachtenowi. - Coś ty za jeden? - spytała. - Nowy. Daj, pomogę ci - rzekł, podnosząc torby. - Faktycznieś nowy. Inni to by tylko wołali: Helga zanieś, Helga przynieś. A bo to na posyłki jestem, czy co? No, to jaką masz wiadomość? PrzekaŜę staremu. - Niestety, nie mogę ci powiedzieć. Nie znam Herr Werachtena i nie zaleŜy mi na tym, Ŝeby go poznać, ale kazano mi przekazać wiadomość osobiście. - Ech, ci Kommandos! Cuchnące piwem ścierwa! Kupa nicponi i tyle. Ale ty jakoś lepiej wyglądasz od reszty. - Przepraszam, ale kazano mi się pośpieszyć. - Człowiek nie moŜe chwili postać, ciągle tylko szybciej i szybciej. Która to? Dziesiąta? No to stara jest juŜ na górze u siebie, a stary jak zwykle w kaplicy. - A którędy...? - No dobra, wchodź, co mi tam! Mogę cię zaprowadzić... Tak, lepiej wyglądasz i jakiś grzeczniejszy jesteś od innych. Mam nadzieję, Ŝe się nie zmienisz! Przeszła długim korytarzem, na końcu którego znajdowały się drzwi prowadzące do ogromnego hallu. Na ścianach, jeden obok drugiego, wisiały obrazy z okresu Renesansu. Specjalnie podświetlone, o Ŝywych, soczystych barwach, ciągnęły się w górę wzdłuŜ krętych schodów z włoskiego marmuru. Z hallu odchodziły drzwi do kilku jeszcze większych pomieszczeń. Wystarczył rzut oka, aby zorientować się, Ŝe Heinrich Kassel ani trochę nie przesadził mówiąc, Ŝe dom jest pełen antyków. Niestety Taleniekow nie miał czasu rozejrzeć się dokładniej, bo po chwili pokojówka minęła schody i skręciła w boczny korytarz. ZbliŜyli się do cięŜkich, mahoniowych drzwi, które zdobiły wyryte w drewnie sceny biblijne. Kobieta nacisnęła klamkę. Zeszli po wyłoŜonych szkarłatnym dywanem schodach do duŜego pomieszczenia o posadzce z tego samego marmuru co schody w głównym hallu i ścianach pokrytych arrasami przedstawiającymi sceny z Ŝycia świętych. Na lewo od wejścia stała stara, 363
pięknie rzeźbiona ława kościelna - przykład dawno zapomnianego kunsztu średniowiecznych cieśli. Najwyraźniej słuŜyła do medytacji, bo naprzeciw niej wisiał arras przedstawiający stacje Drogi KrzyŜowej. Na końcu pomieszczenia znajdowały się łukowe drzwi, za którymi przypuszczalnie mieściła się kaplica Walthera Werachtena. - Jak chcesz, moŜesz wejść i staremu przeszkodzić - powiedziała Helga bez entuzjazmu w głosie. - Wina spadnie na szefa Kommandos. Ale na twoim miejscu poczekałabym. Za chwilę ksiądz skończy tę swoją paplaninę. - Ksiądz? -Wasilij nie potrafił ukryć zdumienia. Kapłan w takim domu? Consigliere matarezowców modli się z księdzem? - Ano ksiądz. Jego pieprzona świątobliwość. - Helga odwróciła się i ruszyła w stronę schodów. - Rób, jak chcesz - rzuciła przez ramię. - Ja tam nikomu nie mówię, co ma robić. Taleniekow odczekał aŜ cięŜkie, mahoniowe drzwi na końcu schodów otworzą się i zamkną, następnie podszedł cicho do drzwi kaplicy i przyłoŜył do nich ucho, próbując zrozumieć słowa pieśni dobywającej się z wewnątrz. Język rosyjski! Śpiewano po rosyjsku! Właściwie nie powinien był się dziwić, skoro w środku znajdował się tylko jeden parafianin, jedyny Ŝyjący syn księcia Andrieja Woroszyna. Dopiero po chwili zrozumiał, Ŝe to sam fakt naboŜeństwa wprawił go w zdumienie. PołoŜył dłoń na klamce, nacisnął ją i przez wąską szparę w drzwiach zajrzał do kaplicy. Uderzył go w nozdrza słodko-kwaśny zapach kadzideł, a na szarych, betonowych ścianach ujrzał wielkie, ruchome cienie, które rzucały migoczące płomienie dwóch ogromnych świec. ZmruŜył oczy, Ŝeby przyzwyczaić wzrok do blasku. W licznych niszach wisiały stare prawosławne ikony, te najbliŜej ołtarza przedstawiały postacie świętych z uniesionymi ramionami, wyciągniętymi w stronę złotego krzyŜa. Przed krzyŜem stał ksiądz odziany w białą, zdobioną srebrem i złotem ryzę. Powieki miał opuszczone, ręce skrzyŜowane na piersiach; z jego ledwie poruszających się ust wydobywały się słowa pieśni powstałej ponad tysiąc lat temu. A potem Taleniekow dostrzegł starca o siwych, przerzedzonych włosach, które opadały w strąkach na chudą, długą szyję. Walther Werachten leŜał wyciągnięty u stóp kapłana, na marmurowych stopniach ołtarza; ręce miał rozpostarte na kształt krzyŜa, czoło przytknięte do marmurowej posadzki w geście pełnym pokory. Ostatnie wersy prawosławnej litanii Kyrie Eleison ksiądz odśpiewał nieco głośniej. Zaczęła się dalsza część mszy, czy raczej farsy, bo cicha, spokojna wymiana słów między grzesznikiem a kapłanem była
364
szczytem zakłamania i obłudy. Wasilij pomyślał o zbrodniach, jakich dopuścili się matarezowcy i poczuł obrzydzenie. Pchnął drzwi na ościeŜ i wszedł do środka. Ksiądz, zaskoczony, otworzył oczy i z oburzeniem opuścił ręce. Werachten odwrócił się; jego chude ciało zadrŜało. Z trudem, niezdarnie, dźwignął się na kolana. - Jak pan śmie przeszkadzać! - zawołał po niemiecku. - Kto panu pozwolił tu wejść! - Pewien historyk z Petersburga, Woroszynie - odparł Taleniekow po rosyjsku. - Czy ta odpowiedź cię zadowala? Z wraŜenia Werachten opadł bezsilnie na stopnie przed ołtarzem. Wspierając się na nich rękami, znów podniósł się na kolana, po czym przysunął ręce do twarzy i zasłonił oczy, jakby go piekły albo jakby ktoś usiłował mu je wydrapać. Kapłan ukląkł obok starca, połoŜył dłonie na jego ramionach i przytulił go do siebie. Patrząc gniewnie na Taleniekowa, spytał ostrym tonem: - Kim pan jest? Jakim prawem... - Nie mów mi o prawach, sługo boŜy! Niedobrze mi się robi na twój widok! PasoŜyt! Ksiądz nie obruszył się. Tuląc do siebie białowłosego męŜczyznę, wyjaśnił spokojnie: - Wezwano mnie tu wiele lat temu. Tak jak moi poprzednicy, o nic nie proszę i nic nie otrzymuję. Starzec odsłonił twarz i pokiwał drŜącą głową. Z trudem dochodził do siebie po szoku. Ksiądz uwolnił go ze swoich objęć. - A więc wreszcie mnie znaleźliście. Uprzedzano mnie, Ŝe tak będzie. Pomsta naleŜy do Pana, ale wy tego nie akceptujecie, prawda? Zabraliście ludziom Boga i tak mało daliście im w zamian. Trzeba się jednak pogodzić z losem na tym ziemskim padole. Zabij mnie, bolszewiku. Wykonaj swój rozkaz, ale ulituj się nad tym dobrym człowiekiem. On nie jest Woroszynem. - Za to ty jesteś. - To moja tajemnica i moje brzemię - odparł Werachten; jego głos jakby przybrał na sile. - Dźwigam je godnie, bo Pan Bóg dał mi siłę. - Jeden gada o prawach, drugi o Bogu! - zezłościł się Wasilij. - Hipokryci! - I nagle krzyknął: - Pero nostro circolo! Starzec zamrugał oczami; nie było w nich Ŝadnej reakcji. - Słucham? - Nie udawaj głuchego! Pero nostro circolo! - Słyszałem, co powiedziałeś. Ale nadal nic nie rozumiem. - Korsyka! Porto-Vecchio! Guillaume de Matarese! Werachten spojrzał na księdza. 365
- Czy ja mam sklerozę, ojcze? O czym on mówi? - Niech pan wyraŜa się jaśniej - powiedział chłodno kapłan. - Kim pan jest? Czego chce? I co znaczą te dziwne słowa? - On dobrze wie! - Ja? - Werachten pochylił się do przodu. - Owszem, wiem, Ŝe my, Woroszynowie, mamy zbrodnie na sumieniu. Poza tym nic nie wiem. - A pasterz? - spytał gniewnie Taleniekow. - O głosie okrutniejszym niŜ wiatr? Mam mówić dalej? Pasterz! - Pan Bóg jest mym pasterzem... - Przestań, ty świętoszkowaty łgarzu! Ksiądz podniósł się z kolan. - To pan niech przestanie, kimkolwiek pan jest! Ten dobry, uczciwy człowiek całe Ŝycie spędził pokutując za grzechy, których nie popełnił. Od dziecka marzył tylko o tym, Ŝeby wstąpić do zakonu. PoniewaŜ nie pozwolono mu słuŜyć Bogu, nosi Boga w sercu. Tak, w sercu. - Jest matarezowcem! - Nie wiem, kim są matarezowcy, ale wiem, jaki jest ten starzec, którego widzi pan przed sobą. Co roku przeznacza miliony na biednych i głodujących. Jedyne, czego pragnie w zamian, to obecności księdza, który odprawiałby tu naboŜeństwa. Nigdy o nic więcej nie prosił. - Ty stary głupcze! Te miliony pochodzą z pieniędzy Matarese'a! SłuŜą zabijaniu, szerzeniu śmierci! Nagle otworzyły się drzwi kaplicy. Wasilij obrócił się. W progu stał męŜczyzna w ciemnym garniturze, z nogami w rozkroku; ręce miał wyciągnięte przed siebie, lewą podpierał prawą, w prawej zaś trzymał broń. - Nie ruszać się! - krzyknął po niemiecku. Do środka weszły dwie kobiety. Jedna, ubrana w niebieską, aksamitną suknię do ziemi i okrywający ramiona futrzany szal, była wysoka i szczupła, o twarzy bladej, bardzo regularnej i niezwykle pięknej. Druga, ubrana w zwykłe bawełniane paletko, była niska, o nalanym obliczu i małych oczkach, w których malowało się oszołomienie, a zarazem pazerność. Tę drugą Taleniekow widział zaledwie kilka godzin temu; właśnie na nią wskazał woźny w biurze notarialnym, mówiąc, Ŝe zrobi odbitki kserograficzne, jeśli tylko Heinrich Kassel sobie zaŜyczy. - To on - rzekła pracownica notariatu. 366
- Dziękuję - odparła Odile Werachten. - MoŜe pani odejść; szofer odwiezie panią do miasta. - To ja dziękuję. Ogromnie pani dziękuję. - Proszę. Szofer czeka w hallu. Dobranoc. - Dobranoc pani. Wyszła. - Odile! - zawołał starzec, z wysiłkiem podnosząc się z kolan. - Ten męŜczyzna ni stąd ni zowąd... - Przepraszam, ojcze - przerwała mu. - Odkładanie spraw nieprzyjemnych na później jedynie komplikuje Ŝycie; to coś, czego nigdy nie rozumiałeś. Jestem pewna, Ŝe ten... człowiek... mówił rzeczy, których nie powinieneś był słyszeć. Po tych słowach Odile Werachten skinęła na swojego towarzysza. MęŜczyzna przełoŜył rewolwer do lewej ręki i strzelił. Rozległ się ogłuszający huk i starzec runął na posadzkę. Zabójca ponownie wycelował broń i strzelił. Tym razem trafiony został kapłan. Kula rozsadziła mu głowę. - Jest to jedno z najbardziej brutalnych morderstw, jakie w Ŝyciu widziałem - oznajmił Taleniekow; podjął ostateczną, nieodwołalną decyzję: prędzej czy później dopadnie ich i zabije. - Proszę, i to mówi sam Wasilij Wasilijewicz Taleniekow - powiedziała drwiąco Odile Werachten, przysuwając się o krok. - Jak mogłeś sądzić, Ŝe ten nieudolny staruch, ten niedoszły księŜulek, jest członkiem naszej organizacji? - Pomyliłem się co do osoby, ale nie co do nazwiska. To ty jesteś Woroszynem w Radzie Matarese'a! - Nie Woroszynem, tylko Werachtenem. Nie wystarczy urodzenie: Ŝeby zostać członkiem rady, trzeba być wybranym. - Odile wskazała na zwłoki ojca. - Jego nigdy nie wybrano. Kiedy starszy syn Ansela zginął w czasie wojny, Ansel wybrał mnie! - Spojrzała na Taleniekowa. - Zastanawialiśmy się, co odkryłeś w Leningradzie. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - Odkryłeś nazwisko. Nazwisko z przeszłości, z bardzo burzliwego okresu w historii Rosji. Woroszyn. Ale to, Ŝe je poznałeś, właściwie nie robi Ŝadnej róŜnicy. Bez względu na to, co mógłbyś powiedzieć i o co nas oskarŜyć, Werachtenowie zawsze wyszliby obronną ręką. - Nie wiesz, co jeszcze odkryłem. - Wiemy wystarczająco duŜo, prawda? - Popatrzyła na męŜczyznę z bronią.
367
- Wiemy wystarczająco duŜo - powtórzył za nią morderca. - Wymknąłeś mi się w Leningradzie, Taleniekow. Miałeś szczęście. Którego zabrakło tej kobiecie, tej Kronieskiej. Rozumiemy się? - Ty...! - Taleniekow ruszył w jego stronę. MęŜczyzna odciągnął kciukiem kurek rewolweru. Taleniekow przystanął. Potworny ból rozdzierał mu ciało i duszę. Zabije ich! Zemści się! Ale musiał działać na chłodno, z opanowaniem. Lodziu! Lodziu najdroŜsza! PomóŜ! Przeniósł wzrok na Odile Werachten. - Pero nostro circolo - powiedział wolno, cicho, akcentując kaŜdą sylabę. Uśmiech znikł z ust kobiety; twarz jeszcze bardziej jej pobladła. - Znów wracasz do przeszłości. Powtarzasz bzdury, jakie plotą prymitywni tubylcy, którzy nie wiedzą, o czym mówią. Powinniśmy się byli domyśleć, Ŝe usłyszysz te słowa. - Naprawdę w to wierzysz? śe nie wiedzą, co mówią? - Tak. Teraz albo nigdy, pomyślał Taleniekow i zrobił krok w stronę Odile Werachten. Zabójca wycelował rewolwer w jego skroń. Wylot lufy znajdował się metr, moŜe półtora od głowy Wasilija. - Wiec dlaczego mówią o pasterzu? Przysunął się o kolejny krok. Zabójca wciągnął gwałtownie powietrze: szykował się do strzału, naciskał palcem na spust! - Nie! - krzyknęła kobieta. Wasilij pochylił się i w tym samym momencie rozległ się huk Kiedy Odile Werachten wyciągnęła rękę, Ŝeby powstrzymać zabójcę, Taleniekow błyskawicznie skorzystał z szansy. Skoczył naprzód, skupiony tylko na jednym i tylko w jedno wpatrzony: w broń, w lufę rewolweru. Dosięgnął go; zacisnął pałce na ciepłym metalu, obrócił lufę w lewo i szarpnął mocno w dół, boleśnie wykręcając męŜczyźnie nadgarstek. Drugą rękę połoŜył na brzuchu wroga, przesunął ją szybko w bok, po czym zakrzywiając pałce w szpony, wpił je męŜczyźnie pod Ŝebra i ze wszystkich sił szarpnął do góry. Morderca wrzasnął i runął jak długi. Taleniekow obrócił się błyskawicznie i rzucił na kobietę. Podczas krótkiej walki, której była świadkiem, Odile Werachten stała zdezorientowana, teraz jednak wyciągnęła spod futrzanego szala pistolet. Taleniekow wyrwał jej z ręki broń, a ją samą przewrócił na posadzkę i przygniótł kolanem. Przycisnął jej do szyi kolbę pistoletu. - Tym razem się nie uda! śadnych kapsułek! - Zginiesz! - szepnęła ochrypłe. 368
- MoŜe. Ale ty teŜ, a przecieŜ tego nie chcesz. Myliłem się. Nie jesteś jednym z Ŝołnierzy, a wybrańcy nie odbierają sobie Ŝycia. - Twoje ja jedna mogę uratować. - Zakrztusiła się, bo stal wbijająca się jej w krtań przeszkadzała jej w mówieniu, ale mimo to ciągnęła dalej: - Pasterz... Gdzie...? Jak...? - Chciałabyś wiedzieć? Świetnie. Ja teŜ potrzebuję informacji. Odsunął pistolet, lewą dłonią przytrzymał kobietę za szyję, palce prawej zaś wepchnął jej głęboko do ust, obmacując język i zęby. Odile Werachten znów się zakrztusiła, po brodzie zaczęła ciec jej ślina. Nie miała w ustach Ŝadnych śmiercionośnych pastylek. Wybrańcy rzeczywiście nie popełniali samobójstwa. Rozchylił szal, obmacał kobiecie piersi, podciągnął ją wyŜej, obmacał jej plecy, pchnął ją z powrotem na podłogę, wsunął rękę między jej uda, obmacał nogi od krocza aŜ po kostki, szukając twardych, metalowych przedmiotów - broni, noŜa... Nie znalazł nic. - Wstawaj! - rozkazał. Trzymając się za szyję, zgięła kolana i usiadła. - Musisz mi powiedzieć! - szepnęła, a potem zaczęła krzyczeć. - PrzecieŜ nam nie umkniesz! Nie bądź idiotą, ty durny Rusku! Ratuj się! Powiedz, co wiesz o pasterzu! - Co za to będę miał? - A co chcesz? - Wyjaśnień. Do czego zmierzają matarezowcy? Kobieta przez chwilę milczała. - Do ładu. - Poprzez chaos? - Tak. Na miłość boską, co wiesz o pasterzu? Mów! - Dopiero jak wyjdziemy za bramę. - Nie! Teraz! - Myślisz, Ŝe juŜ dobiliśmy targu? - Pociągnął ją za rękę, zmuszając do powstania. Ruszamy. Twój przyjaciel niedługo się zbudzi. Będzie wiedział co robić, to naleŜy do jego obowiązków. Gdyby nie naleŜało, sam bym go zabił. A tak to my będziemy daleko stąd, kiedy odbierze sobie Ŝycie. - Nie! Nigdzie nie pójdę! - To zginiesz. A ja, skoro dostałem się na teren posesji, to jakoś się wydostanę. - Wydałam polecenia! śeby nikogo nie wypuszczano! - A kto zatrzyma straŜnika, który wraca na swój posterunek? Ci tam na zewnątrz to nie matarezowcy. To dawni Kommandos wynajęci do ochrony domu bogatego przemysłowca. Wasilij przyłoŜył pistolet do gardła kobiety. - Więc jak? Bo mnie tam wszystko jedno. 369
Cofnęła się. Chwycił ją za kark i przysunął z powrotem do lufy. Odile Werachten skinęła głową. - Dobrze. Porozmawiamy w samochodzie mojego ojca - rzekła szeptem. - Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. Ty masz informacje, których ja potrzebuję, a ja mam dla ciebie niespodziankę, która wpłynie na twoją decyzję. Nie został ci nikt poza nami. Ale mogłoby być znacznie gorzej. Wsunął się obok niej na przednie siedzenie limuzyny, która stała przed domem. PoniewaŜ zdjął kurtkę i czapkę z daszkiem, nie róŜnił się od innych kochanków Odile Werachten. Objął ją ramieniem, a drugą ręką przycisnął jej do boku pistolet, pilnując się, Ŝeby trzymać go nisko. Na widok siedzącej za kierownicą córki pracodawcy straŜnik, który dyŜurował w budce przy wjeździe na teren posiadłości, bez słowa nacisnął mechanizm otwierający bramę. Taleniekow przysunął się do kobiety: jeden nierozwaŜny ruch, jeden niepotrzebny gest i byłoby po niej. Zdawała sobie z tego sprawę. Nie drgnęła. Minęła otwartą bramę i juŜ zamierzała skręcić w lewo, kiedy Taleniekow wysunął nogę i nacisnął gwałtownie na hamulec, chwytając równocześnie kierownicę i obracając ją w prawo. Szybko opanował poślizg i przydeptując nogę kobiety, nacisnął mocniej pedał gazu. - Co robisz, do diabła? - zawołała Odile Werachten. - Staram się uniknąć spotkania, jakie zaplanowałaś. O tym, Ŝe na drodze do Essen czeka na nich jakiś samochód, wyczytał z jej oczu. Po raz trzeci na twarzy kobiety odmalował się autentyczny strach. Jechali wiejską drogą; w światłach reflektorów Wasilij dostrzegł, Ŝe kilkaset metrów dalej droga się rozwidla. Nic nie powiedział. Kobieta instynktownie trzymała się prawej strony. Na skrzyŜowaniu powtórzył ten sam manewr co przy bramie: złapał kierownicę i obrócił ją w lewo. - Zabijesz nas! - krzyknęła Odile. - Ale przynajmniej zginiemy oboje - odparł. Las stawał się coraz rzadszy; wkrótce po obu stronach drogi ciągnęły się tylko pola. - Zatrzymaj się na poboczu. - Co? Uniósł broń i przyłoŜył jej do skroni. - Zatrzymaj wóz! Wysiedli. Wasilij wyjął kluczyki ze stacyjki i wsunął do kieszeni. Pchnął kobietę i ruszył za nią na pole. W oddali stała wiejska chałupa, za nią stodoła. W oknach nie paliły się
370
Ŝadne światła. Miejscowa ludność juŜ spała. Ale księŜyc roztaczał tak intensywny blask, Ŝe było tu niemal jaśniej niŜ na Gildenplatz. - Co zamierzasz? - spytała Odile. - Przekonać się, czy dorównujesz odwagą waszym Ŝołnierzom. - Taleniekow, zrozum. Cokolwiek mi zrobisz, to nic nie zmieni. Jest juŜ za późno. Świat nas potrzebuje; nawet sobie nie wyobraŜasz, jak bardzo! - Świat potrzebuje zabójców? - Tak! śeby uchronić się od większego zła! Wspomniałeś o pasterzu. On wie! Czy moŜesz w to wątpić? Przyłącz się do nas. Zostań jednym z nas. - Zastanowię się. Ale najpierw muszę wiedzieć, co chcecie osiągnąć. - Wymienimy informacje? - MoŜe. - Kto ci mówił o pasterzu? Wasilij pokręcił głową. - O, nie. Ja pierwszy. Kim są matarezowcy? Czym są? Co robią? - Kim są? - Odile zrzuciła z ramion szal, przysunęła dłonie do sukni i szarpnęła za materiał, zrywając białe guziki i obnaŜając piersi. - Wiemy, Ŝe znasz juŜ odpowiedź. W świetle księŜyca Taleniekow ujrzał okrągłe znamię o nierównych brzegach, częściowo zachodzące na pierś, znacznie większych rozmiarów niŜ te, które widział u innych. Znak matarezowców. - Grób w korsykańskim lesie - powiedział. - Pero nostro circolo. - To wszystko moŜe być twoje. - Wyciągnęła do niego ręce. - IluŜ kochanków tuliło się do moich piersi i podziwiało moje oryginalne znamię! Jesteś najlepszy w swojej dziedzinie, Taleniekow. Przyłącz się do najlepszych! Daj się przekonać! - Niedawno mówiłaś, Ŝe znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. I Ŝe masz dla mnie niespodziankę, która wpłynie na moją decyzję. No, słucham. Odile zgarnęła materiał i zasłoniła piersi. - Amerykanin nie Ŝyje. Jesteś zupełnie sam. - Co?! - Scofielda zabito. - Gdzie? - W Waszyngtonie... Głośny warkot silnika zagłuszył jej dalsze słowa. Światła reflektorów przecięły mrok i nagle, od południa, wyłonił się zza drzew samochód. Na moment znikł, jakby zawisł w czarnej próŜni, po czym zatrzymał się na poboczu za limuzyną Werachtena. Zanim zgasły 371
światła, z wozu wyskoczyło trzech męŜczyzn; po chwili dołączył do nich kierowca. Wszyscy byli uzbrojeni, dwóch miało automaty. Dla Taleniekowa nie ulegało wątpliwości co to za jedni. - Znaleźli mnie! - zawołała Odile. - Decyduj się, Taleniekow. Naprawdę nie masz wielkiego wyboru. Oddaj mi broń. Wystarczy mój rozkaz i wkroczysz w inny świat. W przeciwnym razie zginiesz! Zaskoczony nieoczekiwanym pojawieniem się drugiego wozu, Wasilij obejrzał się za siebie: pole ciągnęło się w nieskończoność, zlewając z czarnym niebem. Ucieczka nie stanowiła problemu, lecz nie był pewien, czy jest słusznym rozwiązaniem. Odile Werachten powiedziała, Ŝe Scofield nie Ŝyje. śe został zabity w Waszyngtonie. A przecieŜ Beowulf Agate zamierzał jechać do Anglii; co spowodowało, Ŝe zmienił plany? Bo Odile nie kłamała, gotów był dać za to głowę. Przekazała mu wiadomość, w którą sama wierzyła; zresztą jej propozycja, Ŝeby przeszedł na stronę matarezowców teŜ była szczera. Przydałby im się Wasilij Taleniekow. Co robić? Rzucić się do ucieczki? Podjąć grę? - Szybko! Decyzja! - Odile stała bez ruchu, z wyciągniętą ręką. - Dobrze, zaraz. Powiedz mi tylko, jak Scofield zginął? Kiedy? - Zastrzelono go dwa tygodnie temu w parku Rock Greek. Bzdura! Wierutne łgarstwo! Ktoś okłamał kobietę. Ktoś z kręgu matarezowców usiłował zdradzić organizację! A zatem wśród członków rady mieli sprzymierzeńca! Musi dotrzeć do tego człowieka, odszukać go. Przekręcił pistolet kolbą w stronę Odile i wręczył go jej. - Masz rację, zostałem sam. Wydaj rozkaz. Przyłączam się do was. Odwróciła się. - Hej, wy! - krzyknęła. - Schowajcie broń! Nie strzelajcie! Błysnęło światło silnej latarki i Taleniekow zobaczył coś, czego kobieta nie widziała, a takŜe zrozumiał coś, z czego ona nie zdawała sobie sprawy. Latarkę trzymał jeden z męŜczyzn, zapewniając lepszą widoczność trzem pozostałym. ChociaŜ on, Taleniekow, teŜ znalazł się w świetle, latarka nie była skierowana na niego; była skierowana na Odile Werachten. Skoczył w lewo i rzucił się na trawę. Z automatów posypał się grad pocisków. Najwyraźniej wydano inny rozkaz. Wrzask Odile wstrząsnął powietrzem. Wyrzuciła w bok ramiona i zaczęła opadać do tyłu, ale jej wygiętym w łuk ciałem wciąŜ szarpały kule. Kolejna seria przeszła tuŜ na prawo od Taleniekowa. Poderwał się i schylony rzucił pędem przez wysoką trawę, uciekając z zagroŜonej strefy. Krzyki męŜczyzn rozbrzmiewały coraz głośniej, w miarę jak zbliŜali się do miejsca, skąd zaledwie kilka sekund temu Odile 372
Werachten, członkini Rady Matarese'a, wydała rozkaz, który został przez nich całkowicie zlekcewaŜony. Wkrótce Wasilij znalazł się pod osłoną drzew. Tam wyprostował się i nie zwalniając kroku, ruszył przed siebie w ciemny las. Podstarzały muzyk siedział na końcu samolotu, trzymając między kolanami zniszczony futerał na skrzypce. Nie patrząc na stewardesę, podziękował jej za herbatę; myślami był gdzie indziej. Za godzinę miał wylądować w ParyŜu, spotkać się z młodą Korsykanką i nawiązać bezpośrednią łączność ze Scofieldem. WaŜne było, Ŝeby odtąd działali razem, wydarzenia bowiem następowały zbyt szybko po sobie. Tak, musi udać się do Anglii, do Beowulfa Agate. Sprawa dwóch nazwisk z listy gości Guillaume'a de Matarese'a wyjaśniła się. Scozzi. Nie Ŝyje. Woroszyn-Werachten. Nie Ŝyje. Zostali poświęceni dla dobra organizacji. Zabito ich, mimo Ŝe nosili te same nazwiska co goście Guillaume'a de Matarese'a. CzyŜby nie byli prawdziwymi spadkobiercami korsykańskiego padrone, a jedynie przedstawicielami kogoś obdarzonego większą władzą i umiejącego znacznie skuteczniej szerzyć korsykańską zarazę? Świat potrzebuje zabójców? Taki śeby uchronić się od większego zła. Odile Werachten. Zagadka. David Waverly, minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. Joshua Appleton IV, senator ze stanu Massachusetts w kongresie Stanów Zjednoczonych. Czy teŜ są tylko przedstawicielami? A moŜe kierują radą? Czy mają wytatuowane na piersi niebieskie kółko? Czy Scozzi je miał? Jeśli tak, to czy owo nabyte znamię jest rzeczywiście oznaką niemal mistycznego wyróŜnienia, jak sądziła Odile Werachten, czy moŜe czymś całkiem innym? Na przykład oznaką niŜszości? Bo nagle przyszło Taleniekowowi do głowy, Ŝe wszyscy, u których dotąd widział znak, nie Ŝyją. Scofield prowadził poszukiwania w Anglii. Ktoś spośród matarezowców doniósł, Ŝe Beowulfa Agate zastrzelono w waszyngtońskim parku Rock Creek. Ale kto? I dlaczego przekazał fałszywą wiadomość? Wyglądało niemal na to, Ŝe ta osoba, bądź osoby, chciały uchronić Scofielda przed śmiercią, oddalić od niego zagroŜenie. Ale dlaczego? Dlaczego? Wspomniałeś o pasterzu. On Ŝyje! Czy moŜesz w to wątpić? 373
Pasterz. Kolejna zagadka. Taleniekow odstawiał filiŜankę na otwierany blat, kiedy nagle siedzący obok męŜczyzna trącił go w łokieć. Biznesmen z Essen zasnął i ręka, którą trzymał na oparciu, zsunęła się na fotel sąsiada. Wasilij zamierzał podnieść ją z powrotem na oparcie, gdy jego wzrok padł na gazetę, którą Niemiec zostawił rozłoŜoną na kolanach. Na widok zdjęcia Taleniekow wstrzymał oddech i ostry ból przeszył mu serce, tak jak wtedy w Leningradzie. Łagodna, uśmiechnięta twarz naleŜała do Heinricha Kassela. DuŜy napis nad zdjęciem informował o tragedii, jaka się wydarzyła. ADVOCAT TOT Taleniekow sięgnął po gazetę i zaczął czytać; z kaŜdym słowem ból narastał. Zwłoki Heinricha Kassela, jednego z czołowych adwokatów w Essen, znaleziono wczoraj wieczorem w zaparkowanym przed jego domem samochodzie. Policja określiła morderstwo jako tajemnicze i brutalne. Zabójca udusił adwokata garotą pozostawiając mu na głowie liczne obraŜenia, a takŜe rany na twarzy i ciele. Koszula ofiary była rozdarta, a na obnaŜonej piersi widniał namalowany znak w postaci niebieskiego kółka. Farba nie zdąŜyła jeszcze wyschnąć, kiedy tuŜ po północy odkryto w wozie zwłoki... Pero nostro circolo. Wasilij zaniknął oczy. Wydał na Kassela wyrok śmierci, kiedy ujawnił mu nazwisko Woroszyna. Wyrok został wykonany.
374
28. - Scofield? - spytał bezgranicznie zdumiony męŜczyzna o szarej, ziemistej twarzy. Bray rzucił się pędem przez tłum kłębiący się w londyńskiej stacji metra, kierując się w stronę wyjścia na Charing Cross. Stało się! Prędzej czy później musiało się stać! Jeśli doświadczone oko dostrzeŜe twarz poszukiwanej osoby, na nic się nie zda nasunięty na czoło kapelusz, ani nawet najchytrzejsze przebranie. A jego, Scofielda, właśnie rozpoznano; doświadczone oko naleŜało do długoletniego agenta Centralnej Agencji Wywiadowczej rezydującego obecnie na Grosvenor Square w ambasadzie amerykańskiej, który - nie ulegało to najmniejszej wątpliwości - rozglądał się teraz nerwowo za budką telefoniczną. Scofield znał faceta z widzenia; raz czy dwa razy spotkali się w większym gronie na obiedzie w “The Guinea”, ze dwa lub trzy razy na naradach, które Operacje Konsularne zwoływały wtedy, gdy zamierzały przeprowadzić akcję na terenach tradycyjnie podległych CIA. Stosunki, jakie ich łączyły, były chłodne i oficjalne: spotkany w londyńskim metrze człowiek zawsze zaŜarcie bronił praw CIA, które Beowulf Agate zbyt często naruszał. Psiakrew! W ciągu kilku minut wszyscy amerykańscy agenci działający w Londynie, a takŜe płatni informatorzy, zostaną postawieni w stan pogotowia, za kilka godzin zaczną dokładnie przeczesywać miasto. Niewykluczone, Ŝe Waszyngton zwróci się o pomoc do wywiadu brytyjskiego... choć nie, to raczej było mało prawdopodobne. Tym z Waszyngtonu, którym zaleŜało na Brandonie Alanie Scofieldzie, zaleŜało na martwym Brandonie Alanie Scofieldzie, a zabijanie agenta, bez poddania go przesłuchaniu, nie leŜało w stylu Brytyjczyków. Nie, brytyjskie MI-6 nie zostanie włączone do akcji. Bardzo na to liczył, bo właśnie przypomniał sobie o pewnym człowieku. Wiele lat temu Scofield wyciągnął go z kłopotów, które wprawdzie nie miały nic wspólnego z jego pracą w wywiadzie brytyjskim, ale mogły połoŜyć kres dobrze zapowiadającej się karierze. Koniec końców agenta nie tylko nie zwolniono, ale z czasem awansował na wysokie, odpowiedzialne stanowisko. Roger Symonds przegrał w “Les Ambassadeurs” dwa tysiące funtów z funduszy MI-6. Bray pokrył tę sumę z własnej kieszeni. Nigdy nie prosił o zwrot pieniędzy, ale teraz zamierzał przypomnieć o długu. Trudno było winić Symondsa, Ŝe nie zwrócił zaciągniętej poŜyczki; po prostu ich drogi więcej się nie zeszły. A ludzie związani z wywiadem nie zostawiają adresu, na który moŜna kierować korespondencję.
375
Tak, powoła się na tamten dług i poprosi Anglika o przysługę. Wiedział, Ŝe Symonds będzie czuł się zobowiązany mu pomóc, ale czy zdoła, to juŜ całkiem inna sprawa. Ze zdecydowaną odmową - zarówno pomocy, jak i wszelkich kontaktów z nim - mógłby się spotkać tylko wtedy, gdyby do Rogera Symondsa dotarła wiadomość o tym, Ŝe Waszyngton polecił sprzątnąć swojego byłego agenta. Dług długiem, Symonds jednak bardzo powaŜnie traktował swoją pracę i na pewno nie zgodziłby się mieć do czynienia z drugim Fuchsem czy Philbym, ani tym bardziej z attache z Operacji Konsularnych, który stał się płatnym mordercą. Bray zamierzał poprosić Symondsa, Ŝeby - nie wymieniając jego nazwiska zorganizował mu prywatne spotkanie w cztery oczy z angielskim ministrem spraw zagranicznych Davidem Waverlym. Zdawał sobie sprawę, Ŝe agent brytyjski sprzeciwi się, kiedy usłyszy, Ŝe Bray pragnie zachować anonimowość, toteŜ musiał wymyślić jakiś wiarogodny pretekst; ale na razie nic mu nie przychodziło do głowy. Wybiegł ze stacji Charing Cross i wmieszał się w tłum przechodniów idących Strandem. Na skrzyŜowaniu przy Trafalgar Square przeszedł na drugą stronę szerokiej jezdni. Spojrzał na zegarek. Było piętnaście po siódmej, w ParyŜu piętnaście po ósmej. Za pół godziny miał zadzwonić do Toni na rue du Bac. Kilka przecznic dalej przy Haymarket mieścił się urząd telefoniczny. Postanowił udać się tam, a po drodze wstąpić do jednego z licznych w tej dzielnicy jaskrawo oświetlonych sklepów po nowy kapelusz i kurtkę. Agent z CIA na pewno podał centrali dokładny opis jego ubioru. Zmiana była więc konieczna. Miał na sobie tę samą wiatrówkę co na Korsyce i tę samą czapkę rybacką. W “Dunn's” nabył ciemną, tweedową kurtkę oraz irlandzki kapelusz z miękkim, opadającym rondem, które rzucało cień na twarz, a własną kurtkę i czapkę zostawił w przebieralni. Po wyjściu na ulicę przyśpieszył kroku i krętymi, bocznymi uliczkami dotarł na Haymarket. Wszedł do kabiny i zamknął za sobą drzwi, Ŝałując, Ŝe są szklane i go przez nie widać. Była za dziesięć siódma. Antonia czekała juŜ przy telefonie. PoniewaŜ wielu ludzi dzwoniło do Francji i linie często bywały zajęte, umówił się z Toni, Ŝe jeśli nie uzyska połączenia do ósmej piętnaście jej czasu, spróbuje ponownie między jedenastą czterdzieści pięć a dwunastą piętnaście. To był jedyny warunek, jaki Toni postawiła: Ŝeby dzwonił do niej co drugi dzień, Bray nie sprzeciwił się; wreszcie po latach wyszedł z podziemnego tunelu i odkrył coś bardzo cennego, coś, co myślał, Ŝe stracił na zawsze. Znów umiał kochać. Serce biło mu przyśpieszonym rytmem, poruszał go sam dźwięk głosu ukochanej, dotyk jej ręki przyprawiał o dreszcze. Antonia Gravet pojawiła się na jego drodze w bardzo niefortunnym momencie, ale dzięki niej Ŝycie nabrało sensu, znaczenia, 376
jakiego od lat było pozbawione. Pragnął dzielić z nią swój los i razem z nią się zestarzeć. Jakie to było proste, a zarazem jakie dziwne, bo nigdy dotąd nie myślał o starości. A czas najwyŜszy, Ŝeby zaczął. Oby tylko matarezowcy pozwolili mu jej doŜyć! Organizacja Matarese'a. Potęga międzynarodowa bez określonego celu. Kierowana przez anonimowych przywódców, którzy dąŜą... do czego? Do chaosu? Po co? Chaos. Nagle uprzytomnił sobie etymologię słowa. Bezładna, nie uporządkowana materia, zderzanie się ciał w przestrzeni przed powstaniem nowego zorganizowanego świata. Wykręcił numer do ParyŜa. Antonia odebrała telefon po pierwszym dzwonku. - Wasilij przyjechał - powiedziała. - Dziś po południu. Jest ranny. - Czy powaŜnie? - Potrzebuje szwów na szyi. Nastąpiła krótka przerwa, w trakcie której dziewczyna przekazała słuchawkę Taleniekowowi. Albo Taleniekow odebrał ją Toni. - Potrzebuję się porządnie wyspać i tyle - rzekł Rosjanin. - Ale chciałem poczekać na twój telefon, bo mam ci parę rzeczy do powiedzenia. I muszę cię ostrzec. - Co z Woroszynem? - Zatrzymał pierwszą literę nazwiska, ze względów praktyczno-sentymentalnych. Został Anselem Werachtenem i zamieszkał w Essen. - Tym od Zakładów Werachten? - Tak. - Dobry BoŜe! - Jego syn teŜ to ciągle powtarzał. - Słucham? - NiewaŜne. Wnuczka Ansela naleŜała do wybranych. Nie Ŝyje, zabito ją na polecenie rady. - Tak jak Scozziego - wtrącił Scofield. - Zgadza się. Choć wtajemniczeni w plany organizacji, byli tylko pionkami w rękach tych, którzy faktycznie nią kierują. Ciekawe, co się teraz stanie z Zakładami Werachten. Warto zwrócić uwagę na człowieka, który zacznie nimi zarządzać. - Doszliśmy do identycznych wniosków. śe organizacja działa poprzez wielkie przedsiębiorstwa. - Na to wygląda, ale do czego zmierzają? Co chcą osiągnąć? 377
- Chaos... - powiedział cicho Scofield. - Co takiego? - Nie, nic. Przed czym chciałeś mnie ostrzec? - Bardzo skrupulatnie sprawdzili nasze akta. Znają nazwiska dawnych informatorów, z których usług korzystaliśmy, dawnych przyjaciół, łączników... nauczycieli i kochanek. UwaŜaj. - Nie mogą znać tych, którzy nie figurują w aktach. Wszystkich nie zdołają obstawić. - Nie licz na to. Dostałeś mój telegram? O znamionach? - To szaleństwo. Zabójcy ze znakiem rozpoznawczym na piersi? AŜ trudno uwierzyć. - Radzę ci, uwierz. Ale jest jeszcze coś, o czym nie napisałem. Ci ludzie to kamikadze; w razie schwytania odbierają sobie Ŝycie. Z tego płynie wniosek, Ŝe jest ich znacznie mniej niŜ sądziliśmy. NaleŜą do jakichś doborowych oddziałów wysyłanych tam, gdzie zachodzi konieczność ich obecności; nie są to zwykli płatni mordercy do wynajęcia. Bray zadumał się na moment, - Wiesz do kogo pasuje ten opis? - Niestety - odparł Rosjanin. - Dofida'in Hasana Sabbaha. - Tajna sekta skrytobójców... zaŜywanie szalonych rozkoszy, póki trwa Ŝycie. A wersja uwspółcześniona? - Mam na ten temat pewną teorię; nie wiem, czy cokolwiek wartą. Powiem ci, jak się spotkamy. - Kiedy? - Przylecę jutro. Na przylądku Gris-Nez wynajmę awionetkę z pilotem. JuŜ to kiedyś robiłem. Między Hythe i Ashford jest małe prywatne lotnisko. Do Londynu dotrę między drugą a trzecią w nocy. Dziewczyna podała mi twój adres. - Taleniekow. - Co? - Ona ma na imię Antonia. - Wiem. - Chcę z nią zamienić parę słów. - Dobrze. Oddaję słuchawkę. Odnalazł nazwisko w ksiąŜce telefonicznej: R. Symonds, Bradbry Lane, Chelsea. Zapamiętał numer i po raz pierwszy zadzwonił o siódmej trzydzieści z budki na Piccadilly Circus. Kobieta, która podniosła słuchawkę, poinformowała go uprzejmie, Ŝe pan Symonds jest właśnie w drodze do domu. 378
- Powinien zjawić się lada moment. A kto mówi? Chętnie przekaŜę męŜowi... - Nie, pan Symonds nie skojarzy mojego nazwiska. Zadzwonię później. - On ma doskonałą pamięć. MoŜe jednak zostawi pan wiadomość? - Nie, nie. - MąŜ wyszedł juŜ z biura i jedzie prosto do domu. - Rozumiem, dziękuję bardzo. Zaniepokojony, odłoŜył słuchawkę. Zatrzasnął za sobą drzwi budki telefonicznej, minął sklep “Fortnum and Mason's”, przeciął St. James Street. Na rogu Green Park zauwaŜył kolejną budkę telefoniczną; od rozmowy z kobietą upłynęło niewiele ponad dziesięć minut. Chciał ponownie usłyszeć jej głos. - Czy mąŜ juŜ wrócił? - zapytał. - Dzwonił przed chwilą z pubu “The Brace and Bit” na Old Church Street. Był dość rozdraŜniony. Pewnie miał cięŜki dzień. Bray rozłączył się. Podobnie jak wszyscy agenci na świecie, numer do siedziby MI-6 znał na pamięć. - Z panem Symondsem - poprosił. - W pilnej sprawie. - Chwileczkę, proszę pana. Roger Symonds nie był ani w drodze do domu, ani w pubie pod nazwą “The Brace and Bit”. Więc dlaczego okłamywał Ŝonę? - Roger Symonds. Słucham? - oznajmił znajomo brzmiący głos, tym samym lekkim, znajomym tonem. - Twoja Ŝona powiedziała mi, Ŝe w drodze do domu wpadłeś na chwilkę do “The Brace and Bit”. Nie mogłeś wymyśleć nic lepszego? - Kto mówi? - Stary przyjaciel. - Chyba jednak nie. Moi przyjaciele wiedzą, Ŝe nie jestem Ŝonaty. Bray zamilkł, po czym powiedział pospiesznie: - Szybko! Podaj mi czysty numer! Szybko! - Kto mówi? - Dwa tysiące funtów... Symonds pojął w mig; nie tracąc chwili zrobił to, o co go proszono, dla pewności powtórzył numer i dodał: - Piwnica, dwudzieste piąte piętro.
379
W słuchawce rozległ się cichy trzask, a po nim sygnał ciągły. Hasło piwnica i dwudzieste piąte piętro znaczyło, Ŝe liczbę dwadzieścia pięć naleŜy podzielić na pół i odjąć jeden. Bray miał zadzwonić pod otrzymany numer dokładnie za dwanaście minut dozwolone opóźnienie: jedna minuta - kiedy zostanie włączone urządzenie uniemoŜliwiające podsłuch oraz ustalenie numeru aparatu, z którego się dzwoni. Czym prędzej opuścił budkę; wiedział, Ŝe w ciągu dwunastu minut musi znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. JeŜeli telefon Symondsa jest na podsłuchu, budka przy Green Park wkrótce będzie namierzona. Doszedł New Bond Street do Oxford, skręcił w prawo i zaczął biec. Zwolnił dopiero przy Wardour, ponownie skręcił w prawo i wmieszał się w tłumy spacerujące po Soho. Minęło dziewięć i pół minuty. Na rogu Shaftesbury Avenue stała budka zajęta przez odzianego w szary garnitur młodzieńca, który wrzeszczał coś do słuchawki. Scofield przestępował z nogi na nogę, spoglądając na zegarek. Jedenaście minut. Wolał nie ryzykować. Wyjął z kieszeni banknot pięciofuntowy i zastukał w szybę. Młodzieniec odwrócił się; na widok banknotu wykonał ręką gest jednoznacznie świadczący o tym, Ŝe nie ma najmniejszego zamiaru opuścić budki. Bray otworzył drzwi, zacisnął dłoń na szarym garniturze i nie zwaŜając na głośne protesty młodzieńca, siłą wyciągnął go na zewnątrz i przewrócił na ziemię, po czym rzucił mu trzymany w ręce banknot. Młodzieniec złapał go w locie, poderwał się z ziemi i uciekł. Jedenaście minut, trzydzieści sekund. Scofield wciągnął parę razy głęboko powietrze, Ŝeby uspokoić gwałtowne bicie serca. Dwanaście minut. Nakręcił numer. - Nie wracaj do domu - powiedział, gdy tylko Symonds podniósł słuchawkę. - A ty nie zostawaj w Londynie! - padła odpowiedź. - Grosvenor Square cię poszukuje. - A więc wiecie? Waszyngton zwrócił się do was? - SkądŜe. Nie chcą pisnąć o tobie słowa. Zakończyłeś słuŜbę i tyle. Próbowaliśmy ich wysondować kilka tygodni temu, kiedy dostaliśmy przeciek. - Skąd? - Z naszego źródła w KGB. Oni teŜ cię szukają, ale to w końcu nic nowego. - Co wam powiedział Waszyngton?
380
- Zbagatelizowali sprawę. Nie dopełniłeś obowiązku powiadomienia o miejscu pobytu, czy coś takiego. śenująca sprawa, ale nie ma o czym gadać. Prowadzisz coś na własną rękę? Ciągle się to teraz... - Skąd wiecie, Ŝe mnie poszukują? - przerwał mu Scofield. - Och, daj spokój, przecieŜ wiesz, Ŝe mamy swoje wtyczki. Parę osób z listy płac na Grosvenor Square całkiem słusznie poczuwa się przede wszystkim do lojalności wobec nas. Bray zamilkł zdumiony. - Roger, dlaczego mi to mówisz? PrzecieŜ nie za te dwa tysiące funtów. - Rzeczona suma od dnia, w którym mnie wykupiłeś, spoczywa na koncie w banku w Chelsea, nabijając ci odsetki. - Więc dlaczego? Symonds odchrząknął jak prawdziwy Anglik, zmuszony do okazania emocji. - Nie wiem, o co wam poszło i nie chcę wiedzieć - masz czasem takie purytańskie porywy - ale z niesmakiem dowiedziałem się, iŜ nasz główny informator w Waszyngtonie potwierdza, Ŝe Departament Stanu dał się nabrać na zagrywkę Rosjan. - Zagrywkę? Jaką zagrywkę? - śe skumałeś się z WęŜem. - Z WęŜem? - Tak nazywamy Wasilija Taleniekowa, którego z pewnością nie zapomniałeś. Powtarzam, nie wiem, o co chodzi, ale wiem, kiedy ktoś posługuje się bezczelnym kłamstwem i do tego kłamstwem makabrycznym. - Symonds znów odchrząknął. - Niektórzy z nas pamiętają jeszcze Berlin Wschodni. I byłem tu, kiedy powróciłeś z Pragi. Jak oni śmią... po tym co zrobiłeś? Bezduszne sukinsyny! Scofield wziął długi, głęboki oddech. - Roger, nie wracaj do domu. - Tak, powiedziałeś to juŜ przedtem. - Symonds z ulgą wrócił do spraw praktycznych, dało się to wyczuć w jego głosie. - Mówisz, Ŝe jest tam ktoś, kto się podaje za moją Ŝonę? - MoŜe nie wewnątrz, ale w pobliŜu, z widokiem na dom. Podłączyli się do twojego telefonu i mają dobry sprzęt, nie daje Ŝadnego echa, Ŝadnego szumu. - Do mojego telefonu? Podsłuchują mnie? Tu, w Londynie? - Wzięli cię pod obserwację, ale chodzi im o mnie. Wiedzą, Ŝe się przyjaźniliśmy i spodziewają się, Ŝe mogę się z tobą skontaktować.
381
- Co za niesłychana bezczelność! Poślemy waszej ambasadzie kablem taki ładunek prądu, Ŝe amerykańskiemu orłowi sfajczą się pióra na tyłku! Cholera jasna, posuwają się za daleko! - To nie Amerykanie. - Nie Amery...? Bray, o czym ty do diabła mówisz? - W tym cała rzecz. Musimy porozmawiać. Ale trzeba to dobrze zaaranŜować. Szukają mnie jeszcze inni, i to oni mają cię pod lupą. Są dobrzy. - To się okaŜe - warknął Symonds, zaintrygowany, zły ale i zaciekawiony. - Sądzę, Ŝe kilka pojazdów, jeden czy drugi wabik i solidne oficjalne kłamstwo zrobią swoje. Gdzie jesteś? - Na Soho. Róg Wardour i Shaftesbury. - Dobrze. Skieruj się na Tottenham Court Road. Za jakieś dwadzieścia minut z Oxford Street nadjedzie szary mini z przekrzywioną tylną tablicą rejestracyjną i utknie przy chodniku. Prowadzić go będzie czarny chłopak z Jamajki - to twój kontakt. Wsiądź do środka, silnik nagle oŜyje. - Dziękuję, Roger. - Nie ma za co. Ale nie spodziewaj się, Ŝebym miał przy sobie twoje dwa tysiące funtów. Banki są juŜ zamknięte, wiesz. Scofield usiadł na przednim siedzeniu mini, obok czarnego kierowcy, który przyjrzał mu się bacznie, chowając przed nim swoją prawą rękę. Najwyraźniej trzymał w niej fotografię. Bray zdjął kapelusz. - Dziękuję - powiedział kierowca, wsuwając szybko rękę do kieszeni, a potem kładąc ją na kierownicy. Silnik zaskoczył natychmiast i ruszyli przed siebie Tottenham Court Road, - Nazywam się Israel - powiedział kierowca śpiewnym, wyspiarskim akcentem. - A pan to oczywiście Brandon Scofield. Miło mi pana poznać. - Israel? - Tak - potwierdził z uśmiechem kierowca. - Nie sądzę, Ŝeby moi rodzice, dając mi to imię, mieli na myśli integrację mniejszości narodowych; byli po prostu wiernymi czytelnikami Biblii. Israel Isles. - Ładnie brzmi. - Moja Ŝona twierdzi, Ŝe to schrzanili, jak mówicie wy, Amerykanie. Powtarza, Ŝe gdyby nazwali mnie Ismael, to przedstawiając się, robiłbym większe wraŜenie. - “Imię moje Ismael...” - Bray roześmiał się. - Rzeczywiście. 382
- Przyznaję, Ŝe tym dowcipkowaniem chcę pokryć lekkie zdenerwowanie - powiedział Isles. - Dlaczego? - Podczas szkolenia zapoznano nas z niektórymi pańskimi osiągnięciami, to nie było tak dawno temu. Wiozę człowieka, którego wszyscy pragniemy naśladować. Ślad uśmiechu zniknął z twarzy Scofielda. - Bardzo mi to pochlebia. Jestem pewien, Ŝe przy dobrych chęciach osiągniecie równie wiele. I mam nadzieję, Ŝe później nie będziecie tego Ŝałować. Wyjechali z Londynu na południe, szosą do Brighton, z której skręcili w Redhill na zachód, kierując się za miasto. Israel Isles był dostatecznie domyślny, Ŝeby uciąć pogawędkę. Zrozumiał, Ŝe jego pasaŜer jest albo bardzo zmęczony, albo pogrąŜony we własnych myślach. Bray był mu wdzięczny za to milczenie; musiał podjąć trudną decyzję. Ryzyko było wielkie bez względu na to, co postanowi. Częściowo ta decyzja została juŜ na nim wymuszona, skoro musiał powiedzieć Symondsowi, Ŝe to nie Waszyngton stanowił prawdziwy problem. Nie mógł pozwolić, aby Roger wyładował niesłusznie swój gniew na ambasadzie amerykańskiej - to nie ambasada podłączyła się do jego telefonu lecz matarezowcy. JednakŜe wyjawienie całej prawdy oznaczało wciągnięcie we wszystko Symondsa, który nie będzie milczał. Pójdzie do innych, a ci do swoich zwierzchników. Nie nadszedł jeszcze czas na ujawnianie tak rozgałęzionego i nieprawdopodobnego spisku; zapewne uznano by go za wymysł dwóch zwolnionych ze słuŜby agentów wywiadu, poszukiwanych ponadto w ojczystych krajach za zdradę. Ten czas nadejdzie, ale jeszcze nie teraz. Prawda wyglądała bowiem tak, Ŝe nie mieli Ŝadnego niezbitego dowodu. Wszystko, co wiedzieli, ich potęŜni i bezimienni przeciwnicy mogli łatwo odrzucić jako paranoiczne bredzenie wariatów i zdrajców. Na zdrowy rozum logika leŜała po ich stronie. Po co prezesi wielkich korporacji i konglomeratów, dla których sprawnego funkcjonowania tak istotna była stabilność, mieliby finansować chaos? Chaos. Bezkształtna materia, ciała zderzające się w przestrzeni... - Za kilka minut dojedziemy do pierwszego celu - powiedział Israel Isles. - Do pierwszego celu? - Tak, nasza podróŜ odbywa się dwuetapowo. Niedługo zmienimy samochód, ten wróci z powrotem do Londynu z czarnym kierowcą i białym pasaŜerem, a my pojedziemy dalej drugim, całkiem innym. Następny odcinek nie zajmie nam więcej niŜ kwadrans, ale pan 383
Symonds moŜe się spóźnić. Musi dokonać czterokrotnej zamiany pojazdów w garaŜach miejskich. - Rozumiem - powiedział Scofield z ulgą. Jamajczyk podsunął mu pomysł na rozwiązanie jego dylematu. Podobnie, jak i samo spotkanie z Symondsem, jego wyjaśnienia teŜ będą następować etapami. Powie mu część prawdy, ale nic, co by rzucało jakikolwiek cień na ministra spraw zagranicznych Davida Waverly'ego. Powie, Ŝe chce poufnie poinformować ministra o tajnym przemieszczaniu wielkich kapitałów, które moŜe mieć wpływ na polityką zagraniczną. Taką właśnie wiadomość zdobył i teraz idzie jej tropem: tajne przemieszczanie wielkich sum. I chociaŜ wszystkie tajne operacje finansowe były przedmiotem zainteresowania wywiadów, o tych nie wiedziało dotąd MI-5 i MI-6, podobnie jak FBI i CIA. W Waszyngtonie byli tacy, którzy chcieli powstrzymać go od ujawnienia tego, co wie, ale na co nie ma dowodów. Najpewniejszym sposobem było zdyskredytowanie go albo nawet zabicie, gdyby zaszła potrzeba. Symonds to zrozumie. Ludzie zawsze zabijali się dla pieniędzy, nikt nie wiedział tego lepiej niŜ pracownicy wywiadu. Tak często dzięki temu mieli osiągnięcia. Isles zwolnił, wykręcił z powrotem w stronę, z której przyjechali i stanął na poboczu. W ciągu trzydziestu sekund nadjechał inny, większy samochód, który od jakiegoś czasu jechał w dyskretnej odległości za nimi. Bray wiedział, co ma robić; wysiadł z auta, podobnie jak jego towarzysz. Bentłey zatrzymał się. Biały kierowca otworzył tylne drzwi czarnemu pasaŜerowi. Podczas zamiany nie padło ani słowo, oba samochody odjechały prowadzone teraz przez czarnych. - Czy mogę zadać panu jedno pytanie? - odezwał się z wahaniem Israel Isles. - Oczywiście. - Przeszedłem przez całe szkolenie, ale nigdy nie musiałem nikogo zabić. Czasem się o to martwię. Jak to jest? Scofield spojrzał przez okno na umykający krajobraz. Jest to jak przejście przez drzwi do miejsca, w którym się nigdy dotąd nie było. Mam nadzieję, Ŝe nie będziesz musiał tego robić, bo za progiem czekają tysiące oczu - niekiedy gniewnych, częściej przestraszonych, najczęściej błagalnych... a zawsze zdziwionych. Co moŜna powiedzieć? - Co moŜna powiedzieć? Nie odbiera się nikomu Ŝycia, dopóki to nie jest absolutnie konieczne, dopóki nie wiadomo, Ŝe ratuje się Ŝycie innych. To jedyne usprawiedliwienie. Potem wyrzuca się wszystko z pamięci i trzyma za zamkniętymi drzwiami, odsuwając gdzieś na bok. 384
- Chyba rozumiem. Konieczność wszystko usprawiedliwia. Trzeba się z tym pogodzić, prawda? - Tak. Konieczność. - Dopóki z biegiem lat drzwi nie zaczną się coraz częściej otwierać. I w końcu juŜ nie zechcą się zamknąć, ukazując te wszystkie oczy. Zajechali na opuszczony parking przy ośrodku rekreacyjnym w Guildford. Za ogrodzeniem widać było w jasnym świetle księŜyca huśtawki, zjeŜdŜalnie i drabinki. Czekał tu na nich samochód, ale Rogera Symondsa w nim nie było; spodziewano się go lada chwila. Dwaj ludzie przyjechali wcześniej, Ŝeby sprawdzić czy teren jest pusty i pobliskie telefony nie znajdują się na podsłuchu. - Witaj, Brandon - rzekł niski, krępy męŜczyzna w obszernym płaszczu, wyciągając rękę. - Cześć, jak się masz? - powiedział Scofield. Nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska, ale pamiętał twarz; był to jeden z najlepszych ludzi w MI-6. OPKON wezwał go przed laty - za zgodą brytyjską - kiedy w Izbie Deputowanych działała moskiewsko-parysko-kubańska siatka szpiegowska. Bray był pod wraŜeniem, widząc go tutaj. Symonds wziął do pomocy pierwszy garnitur. - To juŜ jakieś osiem albo dziesięć lat, prawda? - Przynajmniej - zgodził się Scofield. - Co porabiasz? - Ciągle to samo. Niedługo przejdę na emeryturę. JuŜ się nie mogę doczekać. - Wszystkiego dobrego. Anglik zawahał się, w końcu powiedział z zaŜenowaniem: - Nie widziałem cię juŜ po tej strasznej historii w Berlinie Wschodnim. Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale wiesz, co mam na myśli. Spóźnione kondolencje, stary. Cholerna sprawa. Zwyrodnialcy, daję słowo. - Dzięki. To było dawno temu. - Nie aŜ tak. To właśnie mój informator w Moskwie przekazał nam tę bzdurę o tobie i WęŜu. Beowulf i WąŜ! Mój BoŜe, jak ci głupcy w Waszyngtonie mogli dać się na to nabrać? - To skomplikowana sprawa. Najpierw zobaczył reflektory, dopiero potem usłyszał silnik. Na parking podjechała londyńska taksówka. Jej kierowcą jednak nie był taksówkarz lecz Roger Symonds. Nie pierwszej juŜ młodości oficer MI-6 wysiadł, przeciągnął się i przez chwilę mrugał oczami, jakby ogarniając sytuację. Nic się nie zmienił przez te lata, kiedy się nie widzieli. WciąŜ miał lekką nadwagę i tę samą niesforną, zmierzwioną strzechę kasztanowych włosów. Pod pozornym zagubieniem krył się jeden z najświetniejszych analitycznych umysłów; 385
Symonds był weteranem wielu pierwszoplanowych operacji. Niełatwo było oszukać tego człowieka, mówiąc mu nieprawdę lub niecałą prawdę. - Bray, jakŜe się masz? - powiedział Symonds, wyciągając rękę. - Nie musisz odpowiadać, zaraz do tego dojdziemy. MoŜesz mi wierzyć, Ŝe te taksówki wcale nie są łatwe w prowadzeniu. Czuję się, jakbym właśnie rozegrał najcięŜszy w historii mecz rugby. W przyszłości będę o wiele hojniejszy dla taksówkarzy. Roger rozejrzał się, przywitał skinieniem głowy swoich ludzi i patrząc na furtkę wiodącą na plac zabaw, dodał: - Chodźmy się przejść. Jeśli będziesz grzecznym chłopcem, moŜe cię pohuśtam. Anglik słuchał w milczeniu, gdy Bray, siedząc nieruchomo na huśtawce, opowiadał mu historię o wielkich przesunięciach kapitału. Kiedy skończył, Symonds podszedł od tyłu i pchnął go w plecy. - Masz co ci obiecałem, choć nie zasłuŜyłeś. Nie byłeś grzeczny. - Dlaczego? - Nie powiedziałeś mi wszystkiego. - Chodzi ci o to, Ŝe nie rozumiesz, dlaczego proszę, Ŝebyś nie wspominał mojego nazwiska Waverly'emu? - Nie, to oczywiste. Jest w stałym kontakcie z Waszyngtonem. Nieoficjalne spotkanie z byłym pracownikiem amerykańskiego wywiadu nie powinno figurować w jego terminarzu. Jak wiesz, raczej nie zwracamy się do siebie nawzajem z prośbą o azyl. Wezmę na siebie całą odpowiedzialność, jeśli będzie trzeba. - Więc o co ci chodzi? - O ludzi, którzy cię poszukują. Nie tych z Grosvenor Square, oczywiście, ale tych innych. Nie byłeś szczery; powiedziałeś mi, Ŝe są dobrzy, ale nie sprecyzowałeś jak dobrzy. Ani skąd czerpią wiadomości. - Co masz na myśli? - Wyjęliśmy twoją teczkę i wybraliśmy trzech ludzi, których znasz, po czym zadzwoniliśmy do nich, niby w twoim imieniu, wyznaczając miejsce spotkania. Wszystkie trzy rozmowy zostały podsłuchane, a ludzi śledzono. - Czemu cię to dziwi? PrzecieŜ sam cię uprzedzałem. - Dziwi mnie to, poniewaŜ jedna z tych osób była znana tylko nam. Nie MI-5, nie Secret Service, nawet nie Admiralicji. Tylko nam. - Kto to był? - Grimes. 386
- Nigdy o nim nie słyszałem. - Spotkałeś go tylko raz. W Pradze. Pod nazwiskiem Brazuk. - KGB - powiedział zdumiony Scofield. - Uciekł w siedemdziesiątym drugim. Oddałem go wam. Nie chciał mieć z nami nic wspólnego, a nie było sensu go marnować. - Ale tylko ty to wiedziałeś. Nie pisnąłeś ani słowa swoim, i prawdę mówiąc, my w MI-6 zebraliśmy całą chwałę za ten nabytek. - Wobec tego macie przeciek. - NiemoŜliwe. Od nas nie dowiedzieli się nic. - Dlaczego tak sądzisz? - Powiedziałeś, Ŝe odkryłeś te globalne finansowe manipulacje dopiero niedawno. Nie bądźmy drobiazgowi i powiedzmy, Ŝe kilka miesięcy temu, w porządku? - Tak. - I od tej pory ci, którzy chcą cię uciszyć, nie dają ci spokoju, tak? Bray przytaknął. Oficer MI-6 nachylił się z ręką na łańcuchu nad głową Scofielda. - Od dnia, kiedy dwa i pół roku temu objąłem obecne stanowisko, teczka personalna Beowulfa Agate jest w moim prywatnym sejfie. śeby ją wyjąć, potrzebne są dwa podpisy, z tego jeden mój. Nie wyjmowano jej, a jest to jedyne źródło w Anglii, które mówi o twoim powiązaniu z ucieczką Grimesa-Brazuka. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Jest tylko jeszcze jedno miejsce, gdzie moŜna uzyskać tę informację. - Wymień je. - Moskwa. - Symonds wypowiedział to słowo ledwie słyszalnie. Bray potrząsnął głową. - To by znaczyło, Ŝe znają jego obecne nazwisko - rzekł. - Całkiem moŜliwe. Jak mało kto z tych, których skaptowałeś, Brazuk okazał się niewypałem. Nie chcemy go, ale nie moŜemy go przecieŜ odesłać do Rosji. Jest nałogowym alkoholikiem, od wielu lat. Jego praca w KGB była czysto ornamentalna, rodzaj nagrody dla dzielnego niegdyś Ŝołnierza. Podejrzewamy, Ŝe juŜ dawno się zdradził. Nikt się tym specjalnie nie przejmował, dopóki ty się nie pojawiłeś. Kim są ci ludzie, którzy cię ścigają? - Wygląda na to. Ŝe wyświadczyłem wam niedźwiedzią przysługę, oddając wam Brazuka - powiedział Scofield, uciekając wzrokiem przed oficerem MI-6. - Nie mogłeś o tym wiedzieć. Kim są ci ludzie, Bray? - Grupą, która najwyraźniej ma kontakty w Moskwie. Tak jak my.
387
- Wobec tego muszę zadać ci pewne pytanie - rzekł Symonds. - Takie, które jeszcze niedawno uznałbym za niedorzeczne. Czy to prawda, co sądzą w Waszyngtonie? Współpracujesz z WęŜem? Scofield spojrzał Anglikowi prosto w oczy. - Tak. Symonds puścił łańcuch i wyprostował się. - Mógłbym cię za to zabić. Na miłość boską, dlaczego? - Jeśli to znaczy, Ŝe albo mnie zabijesz, albo ci powiem, to nie mam wielkiego wyboru, prawda? - Jest jeszcze trzecie wyjście. Mogę cię dostarczyć na Grosvenor Square. - Nie rób tego, Roger. I nie pytaj mnie o nie. Później wszystko ci wyjaśnię. Ale nie teraz. - Dlaczego miałbym się zgodzić? - Bo mnie znasz. Nie potrafię ci podać Ŝadnego innego powodu. Symonds odwrócił się. Obaj milczeli. W końcu Anglik znów spojrzał Brayowi w twarz. - Łatwo powiedzieć: “Znasz mnie.” Czy rzeczywiście? - Nie zwracałbym się do ciebie, gdyby było inaczej. Nie zwykłem prosić obcych ludzi, aby ryzykowali dla mnie Ŝyciem. Mówiłem powaŜnie. Nie wracaj do domu. Mogą chcieć cię sprzątnąć... tak jak mnie. Jeśli dobrze zatarłeś ślady, wszystko będzie w porządku. Ale jeśli odkryją, Ŝe spotkałeś się ze mną, to juŜ po tobie. - Jestem w tym momencie na nagle zwołanym zebraniu w Admiralicji. Zadzwoniono do domu i do biura, domagając się mojej obecności. - Dobrze. Spodziewałem się czegoś w tym stylu. - Do diabła, Scofield! Zawsze taki byłeś. Wciągasz człowieka, dopóki nie ugrzęźnie po szyję. Tak, znam cię i zrobię, o co prosisz... przynajmniej w tej chwili. Ale nie z powodu twojej melodramatycznej tajemniczości: to nie robi na mnie wraŜenia. Uderza mnie natomiast co innego. Powiedziałem, Ŝe mógłbym cię zabić za współpracę z Taleniekowem i to prawda. Myślę jednak, Ŝe sam zabijasz się po trochu za kaŜdym razem, kiedy na niego patrzysz. To dla mnie wystarczający powód.
388
29. Bray zszedł po schodach hotelu w poranne słońce i wmieszał się w tłumy kupujących na Knightsbridge. W tej dzielnicy Londynu łatwo było pozostać nie zauwaŜonym; od dziewiątej rano panował tu oŜywiony ruch uliczny, a chodniki roiły się od ludzi pragnących pozbyć się funtów, marek, jenów, dolarów i riali. Była to betonowa wersja wielkiego targowiska, którego centrum stanowił okazały budynek Harrodsa. Scofield zatrzymał się przy stoisku z gazetami, przełoŜył teczkę do lewej ręki, wziął “Timesa” i wszedł do małej restauracji. Opadł na krzesło zadowolony z dobrego widoku na drzwi wejściowe, a jeszcze bardziej z bliskości automatu telefonicznego na ścianie. Była za kwadrans dziesiąta - dokładnie za pół godziny miał zadzwonić do Rogera Symondsa pod czysty numer, do którego nie moŜna było podłączyć podsłuchu. Zamówił śniadanie u małomównej kelnerki i rozłoŜył gazetę. Znalazł to, czego szukał, na pojedynczej kolumnie w lewym górnym rogu pierwszej strony. SPADKOBIERCZYNI IMPERIUM WERACHTEN NIE śYJE Essen. Odile Werachten, córka Walthera, wnuczka Ansela Werachtena, załoŜyciela Zakładów Werachten, została wczoraj wieczorem znaleziona martwa w swoim mieszkaniu na Werden Strasse. Według opinii lekarza domowego, padła ofiarą rozległego zawału serca. Niemal
przez
całą
ostatnią
dekadę
Fraulein
Werachten
zarządzała
licznymi
przedsiębiorstwami pod kierunkiem swojego ojca, który w ciągu ostatnich lat wycofał się z czynnego Ŝycia zawodowego. Jej rodzice pozostają w prywatnej posiadłości w Stadtwaldzie, niedostępnej dla prasy. Cichy pogrzeb rodzinny odbędzie się na terenie posiadłości. Oczekiwana jest wypowiedź rzecznika firmy w zastępstwie Walthera Werachtena, który, jak się dowiadujemy, jest powaŜnie chory. Odile Werachten stanowiła prawdziwą atrakcję na tle chłodnego, rzeczowego świata biznesu tego miasta. Pełna Ŝywotności i inteligencji, w młodszych latach zadziwiała swoim niekonwencjonalnym zachowaniem czołowych przedsiębiorców z Essen. Ale nikt nie wątpił w jej zdolności kierowania wielkim imperium Zakładów Werachten... Scofield szybko przebiegł oczami biograficzną notę pośmiertną, która w zawoalowany sposób dawała do zrozumienia, Ŝe Odile Werachten była rozpuszczoną, samolubną suką, puszczającą się na prawo i lewo z częstotliwością, choć nie delikatnością, prostytutki z Soho. Pod spodem zamieszczono komentarz uzupełniający. Bray zaczął go czytać i natychmiast instynktownie zrozumiał, Ŝe odsłania się przed nim kolejny fragment łamigłówki.
389
ŚMIERĆ WERACHTEN UDERZA W TRANS-COMM Nowy Jork Na Wall Street z pewnym zaskoczeniem dowiedziano się dzisiaj, Ŝe zespół konsultantów z Trans-Communications Inc. poleciał do Essen w Niemczech na konferencję z zarządem Zakładów Werachten. Przedwczesna śmierć Fraulein Odile Werachten (47 lat) i cięŜka choroba jej ojca, Walthera (76), zostawiły przedsiębiorstwo bez decydującego głosu na górze. Źródła zazwyczaj dobrze poinformowane nie kryły zdumienia wielkością udziałów Trans-Commu w Zakładach Werachten. Prawnicze zawiłości przepisów w Essen często prowadzą do braku rozeznania co do wielkości inwestycji amerykańskich na tamtejszym rynku, ale nie wtedy, gdy wynoszą ponad dwadzieścia procent. Szerzą się pogłoski, Ŝe TransComm ma ponad pięćdziesiąt procent udziałów, chociaŜ zarząd centralny koncernu w Bostonie zaprzecza, określając tę wielkość jako absurdalną... Słowa “zarząd centralny w Bostonie” uderzyły Scofielda jak obuchem. CzyŜby odnalazł nie jeden a dwa kawałki łamigłówki? Joshua Appleton IV był senatorem z Massachusetts, a jego rodzina stanowiła prawdziwą potęgę polityczną w tym stanie. Byli jak klan Kennedych; o wiele powściągliwsi w wyraŜaniu ambicji, ale równie wpływowi w skali całego kraju - co nie pozostawało bez znaczenia dla międzynarodowej finansjery. Czy w przeszłości Appletona istniały jakieś związki - potajemne lub jawne - z TransCommunications? NaleŜało to sprawdzić. Telefon na ścianie zabrzęczał. Było osiem po dziesiątej; za siedem minut miał zadzwonić do Symondsa do MI-6. Spojrzał na aparat, zły na kelnerkę, Ŝe podchodzi odebrać słuchawkę. Wbił wzrok w jej usta, mając nadzieję, Ŝe rozmowa nie potrwa długo. - Pan Hagate? Czy jest tu niejaki pan B. Hagate? - krzyknęła kelnerka zirytowanym głosem. Bray zamarł. B. Hagate? Agate B. Beowulf Agate. Czy Symonds bawi się z nim w niedorzeczną rywalizację? CzyŜby Anglik postanowił zaprezentować mu nadzwyczajną technikę śledczą brytyjskiego wywiadu? Czy ten cholerny idiota jest tak egotyczny. Ŝe nie moŜe sobie tego darować? BoŜe, co za głupiec! Scofield wstał, starając się nie zwracać na siebie uwagi, i z teczką w ręku podszedł do telefonu. - Kto mówi?
390
- Dzień dobry, Beowulf Agate - odezwał się męski głos tak wyraźnie wymawiający wszystkie głoski, jakby rozmówca był wykładowcą Oxfordu. - Mamy nadzieję, Ŝe zdąŜył pan odpocząć po męczącej podróŜy z Rzymu. - Kim pan jest? - Moje nazwisko nic panu nie powie. Chcemy tylko, Ŝeby pan zrozumiał. Znaleźliśmy pana. Zawsze pana znajdziemy. Ale to wszystko jest takie nudne. UwaŜamy, Ŝe byłoby o wiele lepiej, gdybyśmy się spotkali i przedyskutowali róŜnice między nami. MoŜe się okazać, Ŝe wcale nie są takie wielkie. - Nie lubię spotykać się z ludźmi, którzy usiłują mnie zabić. - Drobna poprawka. Tylko niektórzy usiłują pana zabić, inni usiłują pana uratować. - Po co? Dla małej sesji z uŜyciem środków chemicznych? śeby wyciągnąć ze mnie, czego się dowiedziałem i co zrobiłem? - To, czego się pan dowiedział, jest nieistotne, a zrobić pan moŜe tyle co nic. Jeśli pańscy ludzie pana dopadną, to wie pan, czym się to skończy. Nie będzie Ŝadnej rozprawy, Ŝadnego publicznego przesłuchania; jest pan zbyt niebezpieczny dla wielu osób. Współpracował pan z wrogiem, zabił pan w parku Rock Creek młodego człowieka, który w oczach pańskich przełoŜonych uchodził za kolegę z wywiadu, i uciekł pan z kraju. Jest pan zdrajcą i zostanie pan załatwiony przy pierwszej sposobności, jaka się nadarzy. Chyba nie ma pan cienia wątpliwości po tym, co się zdarzyło na Nebraska Avenue. My moŜemy pana załatwić w chwili, kiedy wyjdzie pan z tej restauracji. Albo jeszcze wcześniej. Bray rozejrzał się po twarzach nad stołami, wypatrując obserwującej go pary oczu, spojrzenia znad gazety lub znad filiŜanki z kawą. W grę wchodziło kilku kandydatów, nie miał pewności, który to z nich. I bez wątpienia w tłumie na zewnątrz czaili się niewidzialni zabójcy. Był w pułapce; zegarek wskazywał jedenaście po dziesiątej. Jeszcze cztery minuty i będzie mógł osiągnąć Symondsa na czystej linii. Ale miał do czynienia z zawodowcami. Jeśli odwiesi nagle słuchawkę i ponownie zadzwoni, to jeden z męŜczyzn przy którymś ze stolików - niewinnie wznoszący teraz widelec do ust lub sączący kawę - moŜe wyciągnąć broń maszynową i zrobić z niego mokrą plamę... A moŜe to tylko płatny bandyta, nieskory do naraŜania Ŝycia, czego organizacja Matarese'a wymaga od swojej elity? Musiał zyskać na czasie i podjąć ryzyko, nie spuszczając z oka stolików i przygotowując się do momentu nagłej ucieczki, która moŜe niestety pociągnąć za sobą ofiary wśród niewinnych ludzi. - Jeśli mamy się spotkać, muszę mieć gwarancję, Ŝe wyjdę stąd Ŝywy. - Zrobione. - Pańskie słowo nie wystarczy. Niech pan wskaŜe swojego człowieka tutaj. 391
- Niech pan posłucha, Beowulf. MoŜemy pana zatrzymać na miejscu i zawiadomić ambasadę amerykańską; ich ludzie osaczą pana w mgnieniu oka. A nawet gdyby się pan im wymknął, to my będziemy czekać na obrzeŜach, by tak rzec. Na zegarku było dwanaście po dziesiątej. Jeszcze trzy minuty. - To znaczy, Ŝe wcale wam tak nie zaleŜy na spotkaniu ze mną. - Scofield słuchał, maksymalnie skoncentrowany. Był pewien, Ŝe człowiek po drugiej stronie linii jest tylko pośrednikiem; ktoś na górze chciał dostać Beowulfa Agate Ŝywego, a nie martwego. - Jak juŜ mówiłem, uwaŜamy, Ŝe byłoby lepiej dla wszystkich... - Niech pan opisze twarz! - przerwał Bray. To był rzeczywiście pośrednik. - Albo dzwońcie sobie do tej przeklętej ambasady. Jestem gotów zaryzykować. No juŜ! - Dobrze - padła szybka odpowiedź. - To facet o zapadniętych policzkach, w szarym płaszczu... - Widzę go. - Siedział pięć stolików dalej. - Niech pan wyjdzie z restauracji, on wstanie i pójdzie za panem. Jest pańskim gwarantem. Dziesiąta trzynaście. Dwie minuty. - Co on mi moŜe zagwarantować? Skąd mogę wiedzieć, Ŝe nie sprzątniecie go wraz ze mną? - Och, daj spokój, Scofield... - Cieszę się, Ŝe zna pan równieŜ moje nazwisko. A jak brzmi pańskie? - Powiedziałem juŜ, to nieistotne. - Nic nie jest nieistotne. - Bray zrobił pauzę. - Chcę znać pańskie nazwisko. - Smith. I niech to panu wystarczy. Dziesiąta czternaście. Jeszcze tylko minuta. Czas zacząć. - Muszę się nad tym zastanowić. Chciałbym takŜe skończyć śniadanie. - Odwiesił raptownie słuchawkę, przełoŜył teczkę do prawej ręki i podszedł do niepozornego człowieczka pięć stolików dalej. MęŜczyzna zesztywniał i sięgnął ręką pod płaszcz. - Alarm odwołany - powiedział Scofield, dotykając jego schowanej pod płaszczem ręki. - Kazano mi to powtórzyć i mamy razem stąd wyjść. Ale najpierw muszę wykonać pewien telefon. Dano mi numer, mam nadzieję, Ŝe dobrze zapamiętałem. Zabójca o zapadniętych policzkach siedział jak zamurowany, bez ruchu i bez słowa. Scofield wrócił do telefonu na ścianie.
392
Dziesiąta czternaście i pięćdziesiąt jeden sekund. JuŜ tylko dziewięć sekund. Zmarszczył brwi, jakby przywołując w pamięci numer, wziął słuchawkę i nakręcił tarczę. Trzy sekundy po dziesiątej piętnaście usłyszał odległe echo powtarzające sygnał łączenia; urządzenia elektroniczne zostały uruchomione. Wrzucił monetę. - Musimy się streszczać - powiedział do Rogera Symondsa. - Znaleźli mnie. Mam problem. - Gdzie jesteś? PomoŜemy ci. Scofield podał mu adres. - Przyślijcie dwa wozy na syrenie, mogą być zwykłe wozy policyjne. Powiedzcie, Ŝe to terroryści irlandzcy. To wystarczy. - Zapisałem, juŜ ich wysyłam. - Co z Waverlym? - Jutro wieczorem. W jego domu na Belgravia Square. Oczywiście, mam cię tam eskortować. - Dopiero jutro? - Dopiero? Dobry BoŜe, człowieku, jedyny powód, Ŝe tak szybko, to wymyślone przeze mnie memorandum z tej samej mitycznej konferencji, na którą wezwano mnie zeszłej nocy. - Bray chciał coś powiedzieć, ale Symonds dorzucił: - Notabene, miałeś rację. Próbowano się dowiedzieć, czy tam jestem. - Osłonili cię? - MęŜczyźnie, który telefonował, powiedziano, Ŝe konferencji nie wolno przerywać i przekaŜą mi wiadomość po jej zakończeniu. - Oddzwoniłeś? - Tak. Z podziemia Admiralicji godzinę i dziesięć minut po naszym spotkaniu. Obudziłem jakiegoś Bogu ducha winnego człeka na Kensingtonie. Podłączyli się do jego telefonu, oczywiście. - A więc, skoro tam wróciłeś, to widzieli, jak wyjeŜdŜasz? Nie podałeś mojego nazwiska Waverly'emu? - Podałem mu nazwisko, ale nie twoje. Jeśli wasza rozmowa nie okaŜe się niezwykłe owocna, czekają mnie niezłe baty. Pewna oczywistość uderzyła Braya. Strategia Rogera Symondsa okazała się skuteczna. Matarezowcy osaczyli go w restauracji na Knightsbridge, a jednak Waverly wyznaczył mu poufne spotkanie za trzydzieści sześć godzin. Wobec tego nie powiązano spotkania na Belgravia Square z Beowulfem Agate. - Roger, o której jutro wieczorem? 393
- Około ósmej. Mam najpierw zadzwonić. Przyjadę po ciebie o siódmej. Wiesz, gdzie będziesz? Scofield pominął pytanie. - Zadzwonię do ciebie pod ten numer o czwartej trzydzieści. Czy to ci odpowiada? - Chyba tak. Gdyby mnie nie było, zostaw adres, dwa bloki na północ od miejsca, gdzie będziesz. Znajdę cię. - Przyniesiesz zdjęcia tych wszystkich, którzy śledzili wczoraj znajomych mi ludzi? - Do południa powinny być na moim biurku. - Dobrze. I jeszcze jedno. Wymyśl jakiś bardzo dobry, bardzo oficjalny powód, dla którego nie moŜesz mnie jutro zawieźć na Belgravia Square. - Co takiego? - Podasz go Waverly'emu, kiedy zadzwonisz przed naszym spotkaniem. To decyzja wywiadu. Masz go odebrać i osobiście zawieźć do MI-6. - Do MI-6? - Ale go tam nie weźmiesz. Przywieziesz go do hotelu “Connaught”. O czwartej trzydzieści podam ci numer pokoju. Gdyby cię nie było, zostawię wiadomość. Odejmij dwadzieścia dwa od numeru, który podam. - Posłuchaj no, Brandon, prosisz o zbyt wiele! - Skąd wiesz? MoŜe chcę w ten sposób uratować mu Ŝycie? I tobie. - Z daleka dobiegł go wysoki, dwutonowy dźwięk londyńskiej syreny, za chwilę dołączyła się do niej druga. Przybyła twoja pomoc - powiedział. - Dziękuję. - Odwiesił słuchawkę i zawrócił do zabójcy czekającego przy stoliku. - Z kim pan rozmawiał? - zapytał męŜczyzna. Miał amerykański akcent, a jego zimne oczy biegały nerwowo. Syreny były coraz bliŜej, co nie uszło jego uwagi. - Nie przedstawił mi się - odparł Bray. - Ale dał mi instrukcje. Mamy się szybko stąd wynosić. - Dlaczego? - Coś się stało. Policja odkryła broń w jednym z waszych samochodów i go zatrzymała. W okolicy ciągle są jakieś draki z IRA. Chodźmy! MęŜczyzna wstał z krzesła, dając ruchem głowy znak w prawo. Po drugiej stronie zatłoczonej restauracji podniosła się od stołu kobieta w średnim wieku o surowej twarzy, wsunęła na ramię szeroki pasek torebki i ruszyła ku drzwiom. Bray sięgnął po portfel i, odmierzając czas, zaczął wyliczać pieniądze. Nie spuszczał z oka oszklonych drzwi. Dwa czarne auta policyjne nadjechały jednocześnie, zatrzymując się z 394
piskiem opon przy chodniku. Zaraz obstąpił je tłum hałaśliwych i ciekawskich przechodniów, którzy rozproszyli się ze strachem, gdy z wozów wyskoczyło czterech policjantów w hełmach i ruszyło w kierunku restauracji. Bray szybko ocenił dystans i skoczył. Dosięgnął drzwi i otworzył je szeroko na moment, zanim zostały zablokowane przez policję. MęŜczyzna o zapadniętych policzkach i kobieta w średnim wieku deptali mu po piętach, ale w ostatniej chwili cofnęli się za niego, Ŝeby nie wpaść na policjantów. Scofield odwrócił się nagle, odwinął na prawo, ściskając teczkę pod pachą, chwycił swoją niedoszłą eskortę za ręce i z całej siły pociągnął w dół. - To oni! - krzyknął. - Na pewno mają broń! Słyszałem, jak mówili, Ŝe chcą wysadzić Scotch House! Policjanci rzucili się na parę agentów Rady Matarese'a, wprawiając w ruch pięści i pałki. Bray upadł na kolana, puścił ręce agentów i dał nura na lewo przez drzwi. Poderwał się z ziemi, przedostał przez tłum do rogu i wpadł na jezdnię, omijając samochody. Biegł co sił przez trzy przecznice, zatrzymując się na krótko pod markizami i przy wystawach, Ŝeby sprawdzić, czy nikt go nie goni, w końcu zwolnił i po chwili wszedł w wielki, wykładany brązem portal Harrodsa. W środku przyspieszył, starając się jednak nie zwracać na siebie uwagi, i zaczął rozglądać się za telefonem. Musiał porozumieć się z Taleniekowem w mieszkaniu na rue du Bac, zanim ten wyjedzie do Gris-Nez. Musiał, poniewaŜ gdy juŜ Rosjanin znajdzie się w Anglii, skieruje się od razu do Londynu i małego hoteliku na Knightsbridge. I wtedy dosięgną go matarezowcy. - Za działem kosmetycznym, w hallu przy południowym wejściu - odparła uprzejmie sprzedawczyni. - Wisi tam na ścianie szereg telefonów. Wczesnym przedpołudniem niewiele osób rozmawia z ParyŜem, dostał więc połączenie natychmiast. - Miałem wyjść za parę minut - powiedział Taleniekow dziwnie nieswoim głosem. - Dzięki Bogu, Ŝe cię jeszcze złapałem. Co się stało? - Nic. Dlaczego? - Masz jakiś dziwny głos. Gdzie jest Antonia? Czemu to nie ona odebrała telefon? - Wyszła do sklepu. Zaraz wróci. Jeśli mówiłem niepewnie, to dlatego, Ŝe nie lubię odbierać tego telefonu. - Jego głos brzmiał teraz normalnie, a wytłumaczenie było logiczne. A co z tobą? Dlaczego dzwonisz? - Powiem ci, kiedy przyjedziesz, ale nie na Knightsbridge. 395
- Gdzie więc będziesz? Scofield juŜ miał odpowiedzieć, Ŝe w hotelu “Connaught”, ale Taleniekow wpadł mu w słowo. - Najlepiej będzie, jak skontaktuję się z tobą w Londynie przez centralę Tower. Pamiętasz tę centralę, prawda? Centrala Tower? Nie słyszał tej nazwy od lat, ale przypomniał sobie. Był to szyfr na skrzynkę kontaktową KGB przy Victoria Embankment, zlikwidowaną po odkryciu jej przez OPKON w późnych latach sześćdziesiątych. Na łodziach turystycznych pływających po Tamizie. - Pamiętam - powiedział Scofield zdumiony. - Zgłoszę się. - No to na mnie czas: - Poczekaj chwilę! - zawołał Bray. - Powiedz Antonii, Ŝe niedługo zadzwonię. Zapadła krótka cisza, zanim Taleniekow odpowiedział. - Właściwie wspomniała, Ŝe moŜe wybierze się do Luwru, to tak blisko. Za jakąś godzinę dotrę do Gris-Nez. Nie ma Ŝadnego, powtarzam, Ŝadnego powodu do zmartwienia. Krótki trzask i połączenie zostało przerwane. Rosjanin odłoŜył słuchawkę. Nie ma Ŝadnego, powtarzam, Ŝadnego powodu do zmartwienia. Te słowa niemal rozsadziły mu czaszkę, niczym huk gromu, niosąc ze sobą oślepiającą błyskawicę zrozumienia. Był powód do zmartwienia i chodziło o Antonię Gravet. Właściwie wspomniała, Ŝe moŜe wybierze się do Luwru... Za jakąś godzinę dotrę do Gris-Nez... śadnego powodu do zmartwienia. Trzy nie powiązane ze sobą zdania, poprzedzone niedopuszczeniem do ujawnienia punktu kontaktowego w Londynie. Scofield zaczął analizować kolejność; jeśli było gdzieś ukryte znaczenie, to w ich następstwie. Luwr był tylko o kilka bloków od rue du Bac, po drugiej stronie Sekwany, ale blisko. Do Gris-Nez nie moŜna było dotrzeć w ciągu godziny, raczej w dwie i pół lub trzy. śadnego, powtarzam, Ŝadnego powodu do zmartwienia - wobec tego, dlaczego tak nagle urwał rozmowę, skąd konieczność trzeciego punktu kontaktowego, z pominięciem drugiego? Kolejność. Następstwo. MoŜe wrócić do początku? Nie lubię odbierać tego telefonu. Słowa wypowiedziane pewnie, niemal ze złością. A więc o to chodziło. Nagle Bray zrozumiał i ogarnęła go kojąca fala ulgi. Taleniekowa tknęło coś niepokojącego - twarz na ulicy, przypadkowe spotkanie z dawnym kolegą, samochód, który stal za długo na rue du Bac - cokolwiek, mogło się zdarzyć wiele róŜnych incydentów. Rosjanin postanowił wziąć Toni z Rive Gauche na drugą stronę rzeki do innego mieszkania. 396
To ona miała się tam zainstalować za jakąś godzinę, a on do tej pory nie wyjedzie; dlatego nie było Ŝadnego powodu do zmartwienia. Niemniej zakładając, Ŝe coś go zaniepokoiło nie bez podstaw, Taleniekow zachował najwyŜszą ostroŜność - tylko to dawało szansę bezpieczeństwa - a telefon stanowił zdradzieckie urządzenie. Nie naleŜało więc nic przez niego ujawniać. Kolejność, następstwo... znaczenie. Ale czy rzeczywiście? WąŜ zabił jego Ŝonę. Czy on, Scofield, nie szuka teraz pociechy na siłę? To przecieŜ Rosjanin zasugerował przedtem wyeliminowanie dziewczyny ze wzgórz Porto-Vecchio - miłości, która wkroczyła w Ŝycie Braya w najbardziej nieodpowiednim momencie. Czy mógłby...? Nie! Teraz wszystko wyglądało inaczej! Nie było juŜ Beowulfa Agate, którego naleŜało złamać - teraz jego złamanie oznaczałoby takŜe śmierć WęŜa, koniec polowania na matarezowców. Najlepsi zawodowcy nie zabijają bez potrzeby: konsekwencje tego rosną w postępie geometrycznym. Niemniej podnosząc znów słuchawkę w hallu południowego wejścia do Harrodsa, pomyślał, Ŝe czymŜe jest konieczność, jeśli nie przekonaniem człowieka o niej? Odsunął od siebie to pytanie; musiał znaleźć jakieś lokum. Stateczny hotel “Connaught” szczycił się nie tylko jedną z najlepszych kuchni w Londynie, ale mógł teŜ stanowić idealną kryjówkę, pod warunkiem, Ŝe nie schodziło się do hallu i delektowało posiłkami w pokoju. Po prostu, Ŝeby się tam zatrzymać, trzeba było robić rezerwację na tygodnie naprzód. Ten elegancki hotel na Carlos Place był jednym z ostatnich bastionów Imperium, przeznaczonym w duŜej mierze dla tych, którzy opłakiwali jego upadek i mieli dość pieniędzy, Ŝeby robić to z klasą. WciąŜ ich nie brakowało, toteŜ był tu zawsze tłok; w “Connaught” rzadko trafiał się wolny pokój. Scofield o tym wiedział i lata temu doszedł do wniosku, Ŝe ta szczególna ekskluzywność moŜe czasem okazać się przydatna. Specjalnie zaznajomił się z jednym z dyrektorów spółki, do której naleŜał hotel. Podobnie jak wszystkie teatry mają zawsze fotele do własnego uŜytku, a większość restauracji zarezerwowane na stałe stoliki dla co lepszych bywalców, tak i hotele trzymają parę wolnych pokoi dla szczególnych gości. Bray był przekonujący, jest równym facetem, sprzyja torysom. Dostał obietnicę, Ŝe w razie potrzeby zawsze znajdzie się dla niego miejsce. - Pokój sześćset dwadzieścia jeden - powiedział dyrektor, gdy zadzwonił teraz do niego z Harrodsa po raz drugi, aby się upewnić, czy wszystko załatwione. - Niech pan jedzie prosto na górę, jak zwykle. Wypełni pan kartę meldunkową w pokoju, teŜ jak zwykle.
397
Bray podziękował znajomemu; była jeszcze jedna sprawa, drobna ale irytująca. Nie mógł wrócić do poprzedniego hoteliku niedaleko stąd, a zostawił tam wszystkie ubrania, oprócz tego, które miał na sobie. LeŜały w worku na rozgrzebanym łóŜku. Poza tym nie było problemu; pieniądze, wiele przydatnych papierów listowych z nadrukiem firmowym, dokumenty, paszporty i ksiąŜeczki czekowe miał przy sobie w teczce. Ale oprócz pogniecionych spodni, taniej marynarki tweedowej i kapelusza, nie pozostało mu nic do włoŜenia. A ubranie było w jego przypadku nie tylko okryciem; wiązało się z jego pracą i musiało iść z nią w parze - było narzędziem, nierzadko bardziej skutecznym niŜ broń i słowo. Scofield odszedł od telefonu i wrócił do wnętrza Harrodsa. Zakupy zajmą mu z godzinę, ale nie szkodzi, pomyślał. Odwróci to jego myśli od ParyŜa. I od niewczesnej miłości jego Ŝycia. Krótko po północy Scofield wyszedł z “Connaught” ubrany w ciemny płaszcz deszczowy i czarny kapelusz z wąskim rondem. SłuŜbową windą zjechał do podziemi i wyszedł na ulicę tylnym wejściem. Złapał taksówkę i kazał się zawieźć na most Waterloo. Usiadł wygodnie i zapalił papierosa, starając się opanować rosnące poczucie niepokoju. Zastanawiał się, czy Taleniekow zrozumiał zmianę, jaka zaszła, zmianę tak bezsensowną, tak nielogiczną, Ŝe sam nie był pewien, jakby zareagował na jego miejscu. U źródła jego sukcesów, jego przetrwania w zawodzie, leŜała zawsze zdolność wczucia się w myśli wroga. Teraz tego nie potrafił. Nie jestem twoim wrogiem! Taleniekow wykrzyczał to bezsensowne, nielogiczne oświadczenie przez telefon w Waszyngtonie. MoŜe - o dziwo - miał rację. Z pewnością nie był przyjacielem, ale teŜ nie najwaŜniejszym wrogiem. Prawdziwy wróg to matarezowcy. I w dziwny, pokrętny sposób właśnie dzięki nim Bray spotkał Antonię Gravet. Swoją miłość... Co się tam stało? Zmusił się do odsunięcia od siebie tego pytania. Wkrótce się dowie, a to z pewnością przywróci mu uczucie ulgi, jakie ogarnęło go w Harrodsie, nadwątlone nieco przez nadmiar wolnego czasu i brak zajęcia. Telefon do Symondsa, dokładnie o czwartej trzydzieści, nie wniósł nic nowego. Rogera nie było, więc Bray zostawił informację w pokoju operacyjnym. Nic nie wyjaśniając, prosił jedynie o przekazanie numeru sześćset czterdzieści trzy. Jeśli odjąć dwadzieścia dwa, zostawał pokój sześćset dwadzieścia jeden, “Connaught”. Taksówka wyjechała z Trafalgar Square na Strand, obok Savoy Court, w kierunku mostu Waterloo. Bray pochylił się do przodu: nie warto było iść dłuŜej niŜ to konieczne. Przetnie boczne ulice i zejdzie nad Tamizę na Victoria Embankment. 398
- Tu wysiądę - powiedział do kierowcy, podając pieniądze, zły, Ŝe ręka mu się trzęsie. Poszedł wybrukowaną uliczką obok kanciastej budowli z ciemnego kamienia, w której mieścił się hotel “Savoy”, i doszedł do podnóŜa wzniesienia. Po drugiej stronie szerokiego, jasno oświetlonego bulwaru znajdowała się betonowa ścieŜka i wysoki mur odgradzający Tamizę. Przycumowana na stałe w charakterze restauracji wielka, odnowiona barka o nazwie “Caledonia” była od jedenastej wieczorem zamknięta, jak wszystkie w Anglii lokale z wyszynkiem; w bladym świetle za grubymi oknami kręciło się parę sylwetek sprzątających po całym dniu. Ćwierć mili dalej na południe, przy wysadzanym drzewami nabrzeŜu stały pękate, cięŜkawe statki rzeczne z krytym pokładem, które przemierzały Tamizę przez większość roku, woŜąc turystów między londyńską Tower a mostem Lambeth, przed powrotem na wody Cleopatra's Needle. Lata temu te stateczki były znane jako “centrala Tower”, skrzynki kontaktowe dla radzieckich kurierów i agentów KGB spotykających się tu ze swoimi informatorami i głęboko zakonspirowanym personelem szpiegowskim. Operacje Konsularne wpadły na ten trop, ale Rosjanie w porę się zorientowali. Centrala Tower, znany punkt został zastąpiony innym, którego poszukiwania znów musiały zająć całe miesiące. Scofield przeciął ścieŜki parku za “Savoyem”; spływała tu w dół muzyka z sali balowej. Doszedł do małego amfiteatru muzycznego z rzędami drewnianych ławek. Tu i tam siedziało kilka par pogrąŜonych w cichej rozmowie. Bray rozglądał się za samotnym męŜczyzną, gdyŜ znalazł się juŜ w bliskości centrali Tower. Rosjanin powinien być gdzieś w okolicy. Nie było go. Scofield wyszedł z amfiteatru na najszerszą aleję prowadzącą do bulwaru. Samochody sunęły nieprzerwanym strumieniem w obłe strony, jasne światła reflektorów rozpraszała zimowa mgiełka unosząca się znad wody. Bray pomyślał, Ŝe Taleniekow być moŜe wynajął samochód. Rozejrzał się po ulicy, czy nie stoi gdzieś zaparkowany wóz, ale nie. Po drugiej stronie bulwaru, obok muru nabrzeŜa, spacerowali dwójkami, trójkami i w większych grupach róŜni ludzie, ale nie było wśród nich pojedynczego męŜczyzny. Scofield spojrzał na zegarek: za pięć pierwsza. Rosjanin powiedział, Ŝe moŜe dotrzeć dopiero o drugiej albo nawet trzeciej rano. Bray przeklinał swoją niecierpliwość, niepokój kłujący go w serce, ilekroć pomyślał o ParyŜu. O Toni. Ujrzał nagle błysk zapalniczki, równy, stały płomień, który palił się przez chwilę, zgasł i sekundę później znów rozbłysnął. Po przekątnej szerokiej alei, na prawo od zamkniętego na łańcuch wejścia do przystani statków turystycznych, stał siwy męŜczyzna, 399
podając ognia jakiejś blondynce; oboje opierali się o mur, spoglądając na wodę. Scofield przyjrzał się sylwetce męŜczyzny, niewyraźnym zarysom twarzy i z trudem powstrzymał się, by nie ruszyć biegiem. Taleniekow przybył. Bray skręcił w prawo i ruszył przed siebie, aŜ zrównał się z Rosjaninem i jego jasnowłosą towarzyszką... Wiedział, Ŝe Taleniekow go zobaczył i zastanawiał się, czemu nie odprawi tej kobiety, nie zapłaci jej uzgodnionej sumy i nie pośle w cholerę. Głupotą było - i do tego niebezpieczną głupotą - aby wynajęta osoba uczestniczyła przy spotkaniu dwóch stron w punkcie kontaktowym. Czekając przy krawęŜniku, Scofield zobaczył, Ŝe Taleniekow odwrócił głowę i patrzy prosto na niego, z ramieniem wokół talii kobiety. Bray zrobił gest ruchem głowy najpierw na lewo, a potem na prawo, z jasnym przesłaniem. Pozbądź się jej! I idź w kierunku południowym. Zaraz się spotkamy. Taleniekow się nie poruszył. Co ten Rusek wyprawia? Nie czas na dziwki! Dziwki? Dziwka, która nigdy nie była dziwką? Kurierska dziwka? Dobry BoŜe! Scofield zszedł z krawęŜnika; rozległ się ostry dźwięk klaksonu i jakieś auto skręciło gwałtownie na środek jezdni, Ŝeby go nie potrącić. Bray ledwo to zauwaŜył, nie mógł oderwać wzroku od kobiety u boku Taleniekowa. Ramię opasujące jej kibić pozornie czułym gestem, w istocie ją podtrzymywało. Taleniekow powiedział jej coś do ucha. Kobieta chciała się odwrócić, ale głowa opadła jej do tyłu, ukazując otwarte jak do krzyku usta, z których jednak nie wydobył się Ŝaden dźwięk. Ta udręczona twarz była twarzą jego ukochanej. Pod blond peruką ukrywała się Toni! Całkowicie straciwszy kontrolę nad sobą, Scofield rzucił się w poprzek szerokiej alei, nie bacząc na pisk opon i gniewne klaksony. Staccato myśli huczało mu w głowie jak seria z automatu, skierowana na jeden palący bólem cel. Antonia wyglądała bardziej na martwą niŜ Ŝywą.
400
30. - Dano jej środki - powiedział Taleniekow. - Dlaczego do wszystkich diabłów ją tu przywiozłeś? - zapytał Bray ze złością, odwracając głowę od Antonii. - Są setki miejsc we Francji, a dziesiątki w ParyŜu, gdzie byłaby bezpieczna! Gdzie by się nią zaopiekowano! Znasz je równie dobrze jak ja! - Gdybym miał pewność, zostawiłbym ją - odpowiedział Wasilij spokojnym tonem. Nie naciskaj. RozwaŜałem inne moŜliwości. Bray zrozumiał, krótką ciszą dając wyraz wdzięczności. Taleniekow mógł z łatwością zabić Toni i zapewne by to zrobił, gdyby nie Berlin Wschodni. Co znaczyło, Ŝe Rosjanin równieŜ rozumiał. - Lekarz? - MoŜe być przydatny, ale nie jest konieczny. - Co to było? - Scopolamina. - Kiedy? - Wczoraj wcześnie rano. Ponad osiemnaście godzin temu. - Osiemnaście...? - Nie było czasu na wyjaśnienia. - Czy masz samochód? - Nie mogłem ryzykować. Samotny męŜczyzna z kobietą, która nie moŜe ustać na nogach; ślad byłby zbyt wyraźny. Pilot przywiózł nas z Ashford. - Ufasz mu? - Nie, ale dziesięć kilometrów przed Londynem zatrzymał się dla nabrania benzyny i poszedł do toalety. Dolałem mu ćwiartkę oleju do baku, powinno zadziałać w drodze powrotnej do Ashford. - Znajdź taksówkę. - W oczach Scofielda zabłysło uznanie, którego za nic nie wyraziłby na głos. - Mamy sporo rzeczy do omówienia - dodał Taleniekow, odrywając się od muru. - Więc się pospiesz - powiedział Bray. Antonia oddychała równo, mięśnie jej twarzy odpręŜyły się we śnie. Kiedy się obudzi, będzie miała mdłości, ale to minie z upływem dnia. Scofield okrył ją pod szyję, pochylił się, by pocałować ją w blade usta, i wstał z łóŜka. Wyszedł z sypialni, zostawiając drzwi otwarte. Chciał słyszeć, gdyby Toni się poruszyła; jednym ze skutków ubocznych scopolaminy były ataki histerii. Trzeba je
401
kontrolować i właśnie dlatego Taleniekow nie mógł ryzykować zostawienia jej samej, nawet na parę minut, Ŝeby wynająć samochód. - Co się stało? - zapytał Rosjanina, który siedział na krześle ze szklanką whisky w ręce. - Dziś rano... to jest wczoraj rano - poprawił się Taleniekow; siwą głowę odrzucił do tylu na oparcie krzesła, oczy miał zamknięte; widać było, Ŝe jest śmiertelnie zmęczony. Mówią, Ŝe nie Ŝyjesz, wiesz o tym? - Tak. Co to ma do rzeczy? - W ten sposób ją wydobyłem. - Rosjanin otworzył oczy i spojrzał na Braya. Niewiele jest rzeczy, których nie wiedziałbym o Beowulfie Agate. - I? - Powiedziałem, Ŝe jestem tobą. Musiałem odpowiedzieć na kilka podstawowych pytań, nie były trudne. Ofiarowałem się w zamian za nią. Przystali na to. - Zacznij od początku. - śebym wiedział jak. Ktoś spośród matarezowców chce cię Ŝywego. Dlatego pewnym ludziom powiedziano, Ŝe nie Ŝyjesz. Nie szukają juŜ Amerykanina, tylko Rosjanina. Chciałbym coś z tego rozumieć. - Taleniekow wypił łyk whisky. - Mów wreszcie, co się stało? - Znaleźli ją. Nie pytaj mnie jakim cudem, nie wiem. MoŜe przez Helsinki, moŜe przez Rzym, moŜe przez to lub tamto, nie wiem. - Ale znaleźli ją - powiedział Scofield, siadając. - I co dalej? - Wczoraj wcześnie rano, cztery czy pięć godzin, zanim zadzwoniłeś, zeszła na dół do piekarni; to tylko kilka kroków od domu. Minęła godzina, a dziewczyny wciąŜ nie było. Wiedziałem, Ŝe mam tylko dwie moŜliwości. Albo jej szukać - ale gdzie i jak? Albo czekać, aŜ ktoś przyjdzie do mieszkania. Widzisz, oni nie mieli wyjścia. Telefon dzwonił kilka razy, ale go nie odbierałem, wiedząc, Ŝe za kaŜdym razem przybliŜam tę wizytę. - Ale na mój telefon odpowiedziałeś - przerwał mu Bray. - To było później. Wtedy juŜ negocjowaliśmy. - No i co dalej? - W końcu przyszło dwóch męŜczyzn. Zostałem wystawiony na jedną z najcięŜszych prób w moim Ŝyciu, Ŝeby ich nie zabić, zwłaszcza jednego. Miał to małe, brzydkie znamię na piersi. Kiedy zdarłem z niego koszulę i to zobaczyłem, omal nie oszalałem. - Dlaczego? - Zabijali w Leningradzie. W Essen. Później o tym porozmawiamy. 402
- Mów dalej. - Scofield teŜ nalał sobie whisky. - Opowiem w skrócie, sam wypełnij luki. Unieszkodliwiłem Ŝołnierza i jego wynajętego rewolwerowca i czekałem jeszcze ponad godzinę. Wreszcie telefon zadzwonił i tym razem go odebrałem, posługując się najbardziej amerykańskim akcentem, jakim potrafiłem. MoŜna by pomyśleć, Ŝe niebo nad ParyŜem się zawaliło, tak histerycznie zareagował mój rozmówca. “W Londynie jest oszust!” zaskrzeczał. Potem coś mówił o “wielkim błędzie zrobionym przez ambasadę, całkowicie błędnej informacji, jaką dostali”. - Chyba coś opuściłeś - przerwał mu znów Bray. - Rozumiem, Ŝe to juŜ było po tym, jak im skłamałeś, Ŝe jesteś mną. - Odpowiedziałem twierdząco, kiedy padło histeryczne pytanie. To była pokusa, której nie mogłem się oprzeć, zwłaszcza Ŝe niecałe czterdzieści osiem godzin temu dowiedziałem się, Ŝe cię zabito. - Rosjanin urwał i dodał: - Dwa tygodnie temu w Waszyngtonie. Scofield zmarszczył brwi i podszedł do krzesła. - Ale męŜczyzna przy telefonie wiedział, Ŝe Ŝyję, podobnie jak ci tu w Londynie o tym wiedzą. A więc miałeś rację. Tylko niektórym matarezowcom powiedziano, Ŝe zginąłem. - Czy to ci coś mówi? - To samo co tobie. Nie wszystkich swoich traktują równo. - Właśnie. Kiedy któryś z nas chciał, Ŝeby podwładni się nie wtrącali, mówił, Ŝe problem jest rozwiązany. Dla takich ludzi juŜ nie Ŝyjesz, juŜ nie jesteś ścigany. - Ale dlaczego? Jestem ścigany. Osaczyli mnie w pułapce. - Bray usiadł, obracając szklankę w ręce. - Na to pytanie są dwie odpowiedzi, jak sądzę - powiedział Rosjanin. - Jak kaŜda liczna
organizacja,
ich
teŜ
jest
niedoskonała.
Ma
w
swoich
szeregach
ludzi
niezdyscyplinowanych, skłonnych do gwałtu, zabijających dla przyjemności lub z fanatyzmu. Tym właśnie powiedziano, Ŝe nie Ŝyjesz. Skoro nie będą cię ścigać, to cię nie zabiją. - To twoja pierwsza odpowiedź, jaka jest druga? Dlaczego komuś zaleŜy, aby utrzymać mnie przy Ŝyciu? - śeby cię zrobić jednym z consiglieri. - Co? - Pomyśl nad tym. Zastanów się, ile mógłbyś dać takiej organizacji. Bray spojrzał na agenta KGB. - Nie więcej niŜ ty.
403
- Och, o wiele więcej. Z Moskwy trudno spodziewać się czegoś wstrząsająco nowego, przyznaję. Ale jakie zdumiewające rewelacje moŜna znaleźć w Waszyngtonie. Ty byś ich dostarczył, byłbyś bardzo cennym nabytkiem. Świętoszki mają zawsze więcej czułych miejsc. - Zgoda. - Zanim zabito Odile Werachten, złoŜyła mi tę propozycję. Ale nie była do tego upowaŜniona; nie chcą Rosjanina, chcą ciebie. Jeśli cię nie skaptują, to cię zabiją, ale ktoś daje ci wolny wybór. UwaŜamy, Ŝe byłoby o wiele lepiej, gdybyśmy się spotkali i przedyskutowali róŜnice między nami. MoŜe się okazać, Ŝe wcale nie są takie wielkie. Słowa bezimiennego rozmówcy. - Wracajmy do ParyŜa - powiedział Bray. - Jak ją wydobyłeś? - To nie było takie trudne. Człowiek przy telefonie pałał dobrymi chęciami, widział juŜ w przyszłości awans dla siebie albo stryczek. Powiedziałem mu, co moŜe się stać z Ŝołnierzem mającym małe brzydkie znamię na piersi; juŜ sam fakt, Ŝe o tym wiem, niemal wystarczył. Zaproponowałem parę posunięć, oferując za dziewczynę Ŝołnierza i Beowulfa Agate. Beowulf był zmęczony uciekaniem i nie miał nic przeciwko wysłuchaniu tego, co ktoś chciał mu powiedzieć. On - ja - wiedział, Ŝe jest w potrzasku, ale profesjonalizm wymagał, aby on - ty - zapewnił sobie pewne gwarancje. Dziewczyna ma zostać uwolniona. Czy moje zachowanie było zgodne z twoim dobrze znanym uporem? - Bardzo wiarygodne - odparł Scofield. - Zobaczymy, czy potrafię wypełnić parę luk. Odpowiadałeś na pytania typu: Jak miała na drugie imię moja matka? Kiedy mój ojciec zmienił pracę? - Nic tak pospolitego - przerwał Rosjanin. - Kto był twoją czwartą śmiertelną ofiarą? Gdzie? - W Lizbonie - powiedział Bray cicho. - Amerykanin skazany na straty. Tak, musiałeś to wiedzieć... Potem wykonałeś kilka telefonów do tamtego mieszkania - mój telefon z Londynu wszedł ci w paradę - za kaŜdym razem dając nowe instrukcje z ostrzeŜeniem, Ŝe przy najmniejszych odchyleniach zamiana nie dojdzie do skutku. Zamiana miała nastąpić w ruchu ulicznym, najlepiej jednokierunkowym, miał być tylko jeden samochód z kierowcą i Antonia. Wszystko miało zająć nie więcej niŜ sześćdziesiąt do stu sekund. Rosjanin przytaknął. - W samo południe, na Champs-Elysees, południowa strona Łuku. Zabrałem im wóz i dziewczynę, facet i Ŝołnierz związani przy łokciach zostali wyrzuceni na skrzyŜowaniu przy Place de la Concorde i szybko, choć nieco okręŜną drogą, opuściliśmy ParyŜ.
404
Bray odstawił szklankę z whisky i podszedł do okna hotelowego wychodzącego na Carlos Place. - Powiedziałeś, Ŝe miałeś dwa wyjścia. Szukać jej albo czekać na rue du Bac. Wydaje mi się, Ŝe było trzecie, z którego nie skorzystałeś. Mogłeś natychmiast wyjechać sam. Taleniekow zamknął oczy. - Tego wyjścia akurat nie miałem. Słyszałem to w jej głosie, w kaŜdej wzmiance o tobie. ZauwaŜyłem to juŜ na Korsyce, tej pierwszej nocy w jaskini nad Porto-Vecchio, kiedy na nią patrzyłeś. Pomyślałem wtedy, jakie to szalone, jak kompletnie... - Rosjanin potrząsnął głową. - Bez sensu? - spytał Bray. Taleniekow otworzył oczy. - Tak. Bez sensu... niepotrzebne, nie na czasie. - Agent KGB podniósł szklankę i jednym haustem wypił resztę whisky. - Jesteśmy kwita za Berlin Wschodni; nic więcej nie mogę zrobić. - Nikt cię o nic więcej nie będzie prosić. - Dobrze. Naturalnie czytałeś gazety. - Chodzi ci o Trans-Communications? Ich udziały w Werachten? - Prędzej prawo własności. Zapewne zauwaŜyłeś, gdzie mieści się siedziba zarządu. W Bostonie, w stanie Massachusetts. To miasto jest ci chyba dobrze znane. - Co waŜniejsze, jest to miasto - i stan - Joshuy Appletona IV, patrycjusza i senatora, którego dziadek był gościem Guillaume'a de Matarese'a. Ciekawe byłoby dowiedzieć się, czy ma jakieś, i jakie, powiązania z Trans-Commem. - Wątpisz w to? - Na tym etapie wątpię we wszystko - powiedział Scofield. - MoŜe będę myślał inaczej, kiedy złoŜymy razem fakty, które teraz posiadamy. Zacznijmy od wyjazdu z Korsyki. Taleniekow kiwnął głową. - Najpierw był Rzym. Opowiedz mi o Scozzim. Bray opowiedział, wyjaśniając teŜ, jaką rolę Antonia była zmuszona odgrywać w Czerwonych Brygadach. - A więc dlatego była na Korsyce? - spytał Wasilij. - Uciekała przed Czerwonymi Brygadami? - Tak. Wszystko, co mówiła o sposobie ich finansowania, wskazuje na Radę Matarese'a...
405
Scofield wyjaśnił swoją teorię, przechodząc następnie do wydarzeń w Villa d'Este i morderstwa Guillama Scozziego na rozkaz Paraviciniego. - Paraviciniemu teŜ pewnie powiedziano, Ŝe nie Ŝyję. Myślał, Ŝe jestem tobą... Teraz Leningrad. Co tam się działo? Taleniekow głęboko wciągnął powietrze, zanim odpowiedział. - Zabijali w Leningradzie, w Essen - rzekł w końcu ledwo słyszalnym głosem, - Och, jak oni zabijali, ci dwudziestowieczni fida'in, ci współcześni mutanci Hasana Sabbaha! Powinienem dodać, Ŝe Ŝołnierz, którego wyrzuciłem z samochodu na Place de la Concorde, miał nie tylko znamię na piersi, ale równieŜ ślad po mojej kuli. Powiedziałem jego towarzyszowi, Ŝe to za Leningrad i za Essen. Rosjanin zrelacjonował cicho przebieg wypadków w Rosji i w Niemczech, nie potrafiąc ukryć uczuć, kiedy mówił o Lodzi Kronieskiej, kustoszu Mikowskim i Heinrichu Kasselu. Zwłaszcza przy Lodzi musiał przerwać, wstać i dolać sobie whisky. Scofield nie odezwał się - cóŜ mógł powiedzieć? Rosjanin zakończył relację śmiercią Odile Werachten na polu w nocy w Stadtwaldzie. - KsiąŜę Andriej Woroszyn stał się Anselmem Werachtenem, załoŜycielem Zakładów Werachten, największego po Kruppie przedsiębiorstwa w Niemczech, teraz zdobywającego całą Europę. Na swoją następczynię w Radzie Matarese'a wyznaczył wnuczkę. - A Scozzi - wtrącił Bray - został powiązany z Paravicinim przez małŜeństwo z rozsądku. Błękitna krew, pewien talent i wdzięk w zamian za krzesło w zarządzie. Ale to krzesło było jedynie rekwizytem i niczym więcej. Hrabia nie był nie do zastąpienia i zostarzabity, bo zrobił błąd. - Podobnie jak Odile Werachten. TeŜ nie była niezastąpiona. - Szyld Scozzi-Paravicini jest mylący. Władza naleŜy do Paraviciniego. - Natomiast Trans-Communications przejęły na własność Zakłady Werachten. Rozpracowaliśmy juŜ dwoje potomków z listy gości padrone, oboje naleŜeli do organizacji, ale nie byli waŜni. Co nam to daje? - To, co podejrzewaliśmy, co stary Krupski powiedział ci w Moskwie. Rada Matarese'a została przejęta, na pewno w duŜej części, a moŜliwe Ŝe w całości. Scozzi i Woroszyn byli uŜyteczni z powodu tego, co wnieśli, wiedzieli lub posiadali. Tolerowano ich, a nawet uznawano za waŜnych, dopóki byli przydatni, a wyeliminowano w pierwszym momencie, kiedy się nie sprawdzili. - Ale przydatni do czego? To jest pytanie! - Taleniekow sfrustrowany uderzył szklanką w stół. - Czego ci matarezowcy chcą? Finansują postrach i zamachy poprzez wielkie 406
przedsiębiorstwa; sieją chaos, ale po co? Na świecie szaleje terror, opłacany przez tych, którzy najwięcej na tym tracą. Ich inwestycje są zachwiane! To nie ma Ŝadnego sensu! Scofield usłyszał jakiś dźwięk - jęk - i zerwał się z krzesła. Podszedł szybko do drzwi sypialni; Toni zmieniła pozycję, przekręcając się na lewy bok, kołdra spiętrzyła się jej na ramionach. Ale dziewczyna nadal spała; jęknęła przez sen. Bray wrócił do krzesła i stanął za nim. - Całkowity rozpad - powiedział cicho. - Chaos. Zderzanie się ciał w przestrzeni. Powstawanie nowego. - O czym ty mówisz? - zapytał Taleniekow. - Nie jestem pewien - odparł Scofield. -WciąŜ męczy mnie słowo “chaos”, ale nie wiem dlaczego. - Niczego nie moŜemy być pewni. Mamy cztery nazwiska - choć dwa z nich niewiele znaczyły i naleŜą juŜ do nieboszczyków. Widzimy spisek przedsiębiorstw, które tworzą nadbudowę - zasadniczą nadbudowę - światowego terroryzmu, ale nie mamy dowodów i nie wiemy, dlaczego to robią. Scozzi-Paravicini finansuje Czerwone Brygady, Werachten bez wątpienia grupę Baader-Meinhof. Bóg jeden wie, za co płaci Trans-Communications, ale takich przykładów na pewno jest więcej. Odkryliśmy organizację Matarese'a, ale wciąŜ nam umykają! Zarzuty, jakie postawimy takim korporacjom, mogą być wzięte za urojenia wariatów, albo i gorzej. - O wiele gorzej - powiedział Bray, pamiętając co usłyszał przez telefon w restauracji. - Zostaniemy uznani za zdrajców. I rozstrzelani. - Twoje słowa brzmią jak proroctwo, które nie bardzo mi się podoba. - Mnie teŜ nie, ale jeszcze mniej podoba mi się wizja egzekucji. - Głęboka myśl, lecz nic z niej nie wynika. - Chyba, Ŝe zderzymy ją z tym, co właśnie powiedziałeś: “Odkryliśmy organizację Matarese'a, ale wciąŜ nam umykają”, tak? - Tak. - A moŜe nie tylko odkrylibyśmy jednego z nich, ale i zatrzymali. W swoich rękach. - Jako zakładnika? - Oczywiście. - To szaleństwo. - Dlaczego? Miałeś przecieŜ tę Werachten. - W samochodzie. Na polu. W nocy. Nie miałem złudzeń, Ŝe uda mi się ją wywieźć do Essen i załoŜyć tam bazę. 407
Scofield usiadł. - Czerwone Brygady trzymały Aldo Moro osiem przecznic od kwatery głównej policji w Rzymie. ChociaŜ niezupełnie to mam na myśli. Taleniekow pochylił się naprzód. - Waverly? - Tak. - Jakim cudem? Amerykanie cię ścigają, matarezowcy niemal cię dostali, co chcesz zrobić? Wpaść do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i zaprosić go na herbatę? - Waverly stawi się tu, w tym pokoju, dziś o ósmej wieczorem. Taleniekow gwizdnął. - Mogę wiedzieć, jak tego dokonałeś? Bray opowiedział mu o Symondsie z MI-6. - Pomaga mi, poniewaŜ uwaŜa, Ŝe cokolwiek skłoniło mnie do współpracy z tobą, musiało być na tyle waŜne, aby mógł porozmawiać o tym z Waverlym. - Mają na mnie jakieś przezwisko. Powiedział ci, jakie? - Tak. WąŜ. - Chyba powinienem uznać je za pochlebne, ale nie uznaję. UwaŜam, Ŝe jest brzydkie. Czy Symonds domyśla się, Ŝe to spotkanie nie będzie przyjacielskie? śe podejrzewasz Waverly'ego o to, Ŝe jest nie tylko ministrem spraw zagranicznych? - Nie, wręcz przeciwnie. Kiedy miał obiekcje, uŜyłem argumentu, Ŝe być moŜe uratuję mu tym Ŝycie. - Bardzo dobrze - pochwalił Taleniekow. - To wzbudza grozę. Zabójstwo, jak wszystkie akty terroru, moŜe pociągnąć za sobą wiele ofiar. A więc będą sami? - Tak, nalegałem na to. Pokój w “Connaught”; nie ma powodu, aby Roger uwaŜał, Ŝe coś jest nie w porządku. A wiemy, Ŝe matarezowcy nie powiązali mnie z męŜczyzną, z którym Waverly ma się rzekomo spotkać w siedzibie MI-6. - Jesteś tego pewien? Wygląda mi to na najsłabszy punkt w całej strategii. Dopadli cię w Londynie, wiedzą, Ŝe znasz te cztery nazwiska z Korsyki. Nagle, ni stąd ni zowąd, Waverly, consigliere, jest proszony o przybycie na tajemne spotkanie z kimś w biurze brytyjskiego agenta wywiadu, o którym wiadomo, Ŝe jest przyjacielem Beowulfa Agate. Dla mnie to jest jasne, dlaczego by miało nie być dla nich? - Z prostego powodu. Nie wiedzą, Ŝe nawiązałem kontakt z Symondsem. - Ale mogą podejrzewać. - Nic na to nie wskazuje. Roger jest doświadczonym agentem, zatarł za sobą ślady. Był wezwany do Admiralicji, a później oddzwonił na prośbę anonimowego rozmówcy. Nie widziano nas na ulicach i rozmawialiśmy przez czysty telefon. Spotkaliśmy się godzinę drogi 408
od Londynu, ja dwa razy zmieniałem samochód, on przynajmniej cztery. Nikt za nami nie jechał. - Brzmi imponująco, ale jeszcze o niczym nie świadczy. - To wszystko, co mogłem zrobić. Oprócz finału. - Finału? - Tak. Nie będzie Ŝadnego spotkania. Nie dotrą do tego pokoju. - Nie będzie spotkania? Więc po co mają tu przyjeŜdŜać? - śebyśmy mogli porwać Waverly'ego na dole, zanim Symonds się zorientuje, co się dzieje. Roger ma go przyprowadzić; nie wejdzie przez hall, ale przez któreś z bocznych drzwi, dowiem się które. W przypadku, gdyby Waverly był śledzony - co oczywiście moŜliwe - ty będziesz na ulicy. Jeśli zobaczysz ogon, zajmiesz się tym. Ja stanę tuŜ przy wejściu. - Gdzie się ciebie najmniej spodziewają - wtrącił Rosjanin. - Właśnie na to liczę. Wezmę Rogera przez zaskoczenie, zwalę go z nóg i wepchnę mu pigułkę do gardła. Miną całe godziny, zanim się obudzi. - To nie wystarczy - powiedział Taleniekow, ściszając glos. - Będziesz musiał go zabić. Pewne ofiary są nieuniknione. Churchill to zrozumiał; a tym razem to nie mniejsza sprawa, Scofield. Wywiad brytyjski rozpęta poszukiwania na nieznaną dotąd skalę. Musimy wywieźć Waverley'ego z kraju. Jeśli śmierć jednego człowieka moŜe dać nam trochę czasu, powiedzmy choć dzień, jestem gotów uznać to za konieczność. Bray spojrzał na niego, przez chwilę badając go wzrokiem. - Cholernie łatwo jesteś gotów uznać coś za konieczność. - Sam wiesz, Ŝe mam rację. Zapadła cisza. Nagle Scofield cisnął szklanką przez pokój, rozbijając ją o ścianę. - A niech to wszyscy diabli! Taleniekow zerwał się z krzesła, z prawą ręką pod połą płaszcza. - Co się stało? - Masz rację i wiem o tym. On mi ufa, a ja będę musiał go zabić. Miną całe dni, zanim Anglicy zorientują się, od czego zacząć. Ani MI-6, ani Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie wiedzą nic o spotkaniu w “Connaught”. Rosjanin wyjął rękę spod płaszcza i połoŜył na oparciu krzesła. - Potrzeba nam czasu, Scofield. Nie ma innego wyjścia. - Jeśli się znajdzie, to w Bogu nadzieja, Ŝe przyjdzie mi na myśl. - Bray potrząsnął głową. - Rzygać mi się chce, gdy słyszę o konieczności. - Spojrzał na drzwi sypialni. - Ona teŜ mi to kiedyś powiedziała. 409
- Reszta to betka - ciągnął Taleniekow, chcąc czym prędzej zakończyć temat. - Będę miał samochód na ulicy przed wejściem. W momencie kiedy skończę - jeśli w ogóle będę miał coś do roboty - wejdę do środka i pomogę ci. Będziemy musieli oczywiście wziąć ciało wraz z Waverlym. Usunąć je. - Bezimienne ciało - powiedział cicho Scofield, wstając z krzesła i podchodząc do okna. - Czy przyszło ci do głowy, Ŝe im dalej brniemy, tym bardziej stajemy się podobni do nich? - Przyszło mi do głowy przede wszystkim to, Ŝe obrałeś doprawdy nadzwyczajną strategię - odparł Rosjanin. - Nie tylko dostaniemy w ręce jednego z consiglieri organizacji Matarese'a, ale co za consigliere! Ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii! Masz pojęcie, co to znaczy? Wydusimy z niego całą prawdę i świat tego wysłucha. Będzie zmuszony wysłuchać! - Taleniekow przerwał i dodał miękko: - Twój wyczyn jest godny legend opowiadanych o Beowulfie Agate. - Bzdura - mruknął Bray szorstko. - Nienawidzę tego pseudonimu. Dobiegł ich nagły jęk, który przeszedł w łkanie, zwieńczone okrzykiem bólu, zduszonym, niepewnym, rozpaczliwym. Scofield wbiegł do sypialni. Toni wiła się na łóŜku, dłonie wczepiła w twarz, nogami kopała gwałtownie powietrze, odpychając wyimaginowane demony, które ją dręczyły. Bray usiadł i odciągnął jej ręce od twarzy, rozprostowując łagodnie i stanowczo kaŜdy palec, Ŝeby nie poorała sobie paznokciami skóry. Ujął ją za ramiona i uścisnął, kołysząc na łóŜku, jak wtedy w Rzymie. Jej krzyki przycichły i znów przeszły w łkanie; zadrŜała, jej urywany oddech powoli się uspokajał, a sztywne ciało zwiotczało. Pierwszy atak histerii spowodowany scopolaminą minął. Scofield usłyszał kroki przy drzwiach, uniósł głowę, dając znak, Ŝe słucha. - Tak będzie trwało do rana, wiesz - powiedział Taleniekow. - To przechodzi wolno i z wielkim bólem, któremu w równym stopniu są winne koszmary. Nic na to nie poradzisz. MoŜesz ją tylko trzymać w ramionach. - Wiem. Tak zrobię. Zapadła chwila ciszy; Bray czuł wzrok Rosjanina na sobie, na Toni. - Pójdę juŜ - zdecydował Taleniekow. - Zadzwonię w południe, a później w ciągu dnia przyjdę. Dopracujemy wtedy szczegóły, uzgodnimy sygnały i podobne sprawy. - Dobrze. Podobne sprawy. Dokąd pójdziesz? MoŜesz tu zostać, jeśli chcesz. - Lepiej nie. Jak w ParyŜu, tak i tu są dziesiątki róŜnych miejsc. Znam je równie dobrze jak ty. Poza tym muszę znaleźć jakiś samochód, przestudiować ulice. Nic nie jest tak waŜne jak przygotowania, prawda? 410
- Prawda. - Dobranoc. Opiekuj się nią. - Spróbuję. Znów kroki. Rosjanin wyszedł z pokoju. Scofield zawołał: - Taleniekow! - Tak? - Przykro mi z powodu tego, co się stało w Leningradzie. - Tak. - Znów cisza, a potem cicho wypowiedziane słowo: - Dziękuję. Trzasnęły zewnętrzne drzwi; Bray pozostał sam ze swoją ukochaną. Opuścił ją na poduszkę i dotknął jej twarzy. Jakie to nielogiczne, jakie bezsensowne. Dlaczego cię znalazłem? Dlaczego ty mnie znalazłaś? Powinnaś była zostawić mnie tam, gdzie byłem - głęboko w tunelu pod ziemią. To nie jest odpowiedni czas ani dla ciebie, ani dla mnie, nie rozumiesz? To wszystko jest takie... nie w porę. Zupełnie jakby wypowiedział te myśli na głos, Toni otworzyła oczy, nie mogła skupić wzroku i patrzyła dość nieprzytomnie, ale go poznała. Szeptem wypowiedziała jego imię. - Bray...? - Wszystko będzie dobrze. Nie zranili cię. Ból, który czujesz, wywołany jest środkiem chemicznym. Niedługo minie, uwierz mi. - Wróciłeś. - Tak. - Nie odjeŜdŜaj juŜ, proszę. Nie beze mnie. - Nie odjadę. Jej oczy nagle się rozszerzyły, wzrok zamglił, białe zęby odsłoniły jak u zwierzątka złapanego w potrzask, który łamie mu kręgosłup. Gdzieś z głębi jej trzewi wydobył się Ŝałosny skowyt. Padła zemdlona w Braya ramiona. Jutro, moja ukochana, moja najdroŜsza. Jutro zaświeci słońce, naprawdę. I wtedy ból minie, przyrzekam ci. I przyrzekam ci coś jeszcze, moja niewczesna miłości, która zdarzyła mi się tak późno w Ŝyciu. Jutro, jutro wieczorem... Dostanę człowieka, który odpowiada za ten koszmar. Taleniekow ma rację - złamiemy go, jak jeszcze nigdy nikogo, i świat będzie musiał nas wysłuchać. A kiedy to się stanie, moja kochana, moja najmilsza, będziemy wolni. Wyjedziemy daleko stąd, gdzie noc przynosi sen i miłość, nie śmierć, nie strach i lęk przed ciemnością. Będziemy wolni, bo Beowulf Agate odejdzie na zawsze. Po prostu zniknie, gdyŜ nie uczynił wiele dobrego. Ale musi zrobić jeszcze jedną rzecz. Wieczorem.
411
Dotknął policzka Antonii. Wzięła go na chwilę za rękę, podnosząc ją do ust, uśmiechem i oczami dając mu znak, Ŝe wszystko w porządku. - Jak twoja głowa? - zapytał Bray. - Ból juŜ przeszedł w rodzaj odrętwienia - powiedziała. - Czuję się dobrze, naprawdę. Scofield puścił jej rękę i przeszedł przez pokój do Taleniekowa, który pochylony nad stołem studiował mapę samochodową. Nie umawiając się wcześniej, obaj ubrali się podobnie przed czekającym ich zadaniem. Mieli na sobie ciemne swetry i spodnie, a na lewej piersi umieszczone na szelkach kabury pistoletów. WłoŜyli teŜ ciemne ale lekkie buty o grubych gumowych podeszwach, które uprzednio pocięli noŜem dla lepszej przyczepności. Nie omawiali przedtem kwestii ubrania, byłoby to zbyt trywialne. Jedyna uwaga na ten temat padła z ust Wasilija, kiedy przybył do pokoju hotelowego i zdejmował swój niezbyt dopasowany płaszcz. - Muszę wziąć adres twojego krawca - zauwaŜył. Teraz spojrzał na Braya, gdy ten podszedł do stołu. - Za Great Dunmow pojedziemy na wschód w kierunku Cogges Hall po drodze do Nayland. Notabene, na południe od Hadleigh jest lotnisko, z którego mogą startować nawet niewielkie odrzutowce. MoŜe się nam przydać za kilka dni. - Masz rację. - Ponadto - dodał z wyraźną niechęcią Rosjanin - droga ta przejeŜdŜa przez rzekę Blackwater, w miejscu gdzie jest gęsty las. To dobra okazja, Ŝeby pozbyć się... balastu. - Czyli bezimiennego ciała, tak? - powiedział Scofield. - Oddaj mu sprawiedliwość. Nazywa się Roger Symonds, jest prawym człowiekiem i nienawidzę tego przeklętego świata. - Nie chciałbym naraŜać się na śmieszność, ale pragnę zauwaŜyć, czy moŜe załoŜyć, Ŝe to, co dziś zrobisz, dobrze przysłuŜy się temu smutnemu światu, na którym obaj przez tak długo czyniliśmy tyle zła. - Wolę, Ŝebyś nic nie zauwaŜał ani nie zakładał. - Bray spojrzał na zegarek. - Symonds zaraz zadzwoni. Toni zejdzie wtedy do hallu i zapłaci rachunek pana Edmontona, czyli mój. Wróci na górę z chłopcem hotelowym i weźmie nasze bagaŜe i teczkę do samochodu, który wynajęliśmy na nazwisko Edmonton, po czym pojedzie prosto do Colchester. Będzie czekać w restauracji “Bonner's” do jedenastej trzydzieści. Jeśli nastąpią jakieś zmiany planów albo będziemy czegoś od niej potrzebować, to tam ją zastaniemy. Jeśli nie, to pojedzie prosto do Nayland, do gospody “Pod podwójną koroną”, gdzie ma zarezerwowany pokój na nazwisko Vickery. Taleniekow podniósł się od stołu. 412
- Mojej teczki nie wolno otwierać - powiedział. - MoŜe wybuchnąć w rękach. - Moja teŜ - odparł Scofield. - Jeszcze jakieś pytania? Zadzwonił telefon; wszyscy troje spojrzeli na aparat, wiedząc, Ŝe nadszedł zasadniczy moment. Przy drugim dzwonku Bray podszedł i wziął słuchawkę. Nic na świecie, Ŝadne słowa, informacje czy instrukcje nie mogły go przygotować na to, co usłyszał. Głos Symondsa był krzykiem z głębi otchłani cierpienia i bólu ponad ludzką miarę. - Wszyscy nie Ŝyją! To była masakra... Waverly, jego Ŝona, dzieci, troje słuŜących... nie Ŝyją! Co ty im zrobiłeś? - O mój BoŜe! - Scofield usiłował opanować gonitwę myśli, ostroŜnie dobierając słowa. - Roger, posłuchaj. Ja temu właśnie usiłowałem zapobiec! - Przykrył słuchawkę dłonią, patrząc na Taleniekowa. - Waverly nie Ŝyje, wszyscy w domu zostali zabici. - W jaki sposób? - odkrzyknął Rosjanin. - Znamiona na ciałach, broń! Dowiedz się wszystkiego! Bray potrząsnął głową. - Później. - Zdjął rękę z słuchawki; Symonds mówił szybko, niemal histerycznie. - To straszne. O BoŜe, to przeraŜające! Zostali zabici... jak zwierzęta! - Roger! Weź się w garść! Posłuchaj. To część całości. Waverly wiedział o tym. Wiedział za duŜo, dlatego go zabito. Nie mogłem wcześniej się z nim skontaktować. - Nie mogłeś...? Na miłość boską! Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?! Był ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii! Czy masz pojęcie, jakie to wywoła reperkusje, jakie... O mój BoŜe, co za tragedia! Katastrofa! Zamordowany! - Symonds urwał. Kiedy się znów odezwał, było widać, Ŝe bierze w nim górę zawodowiec, który usiłuje zapanować nad sytuacją. - Chcę cię widzieć natychmiast w moim biurze. UwaŜaj się za zatrzymanego przez rząd Wielkiej Brytanii. - Nie mogę się temu podporządkować. Nie proś mnie o to. - Ja cię nie proszę, Scofield! Daję ci wyraźny rozkaz w imieniu najwyŜszych władz tego kraju! Nie wyjdziesz z hotelu. Zanim dojdziesz do windy, wszystkie wyjścia będą odcięte, kaŜda klatka schodowa i drzwi pod zbrojną straŜą. - Dobrze, dobrze. Przyjadę do MI-6 - skłamał Bray. - Przyjedziesz pod straŜą! Zostań w swoim pokoju. - Nie wygłupiaj się, Roger - powiedział Scofield, szukając słów, które mogłyby zaŜegnać kryzys. - Muszę się z tobą zobaczyć, ale nie w MI-6. - Chyba mnie nie dosłyszałeś! 413
- Postaw straŜ przed drzwiami, odetnij wszystkie wyjścia, zrób, co chcesz, ale muszę spotkać się z tobą tutaj! Schodzę do baru, do najciemniejszego kąta i czekam. - Powtarzam... - Powtarzaj sobie, co chcesz, ale jeśli nie przyjedziesz tu i mnie nie wysłuchasz, będą inne zabójstwa - właśnie tak, Roger! Zabójstwa! I nie skończą się na ministrze spraw zagranicznych i sekretarzu stanu... ale na prezydencie czy sekretarzu generalnym. - O mój... BoŜe! - szepnął Symonds. - Tego właśnie nie mogłem ci wczoraj powiedzieć. Oto powód, którego szukałeś. Ale nie zeznam nic oficjalnie, działam na własną rękę. To ci powinno wystarczyć. Przyjedź tutaj, Roger. - Bray zamknął oczy, wstrzymał oddech: wóz albo przewóz. - Będę za dziesięć minut - powiedział Symonds załamującym się głosem. Scofield odłoŜył słuchawkę, spojrzał najpierw na Antonię, potem na Taleniekowa. - Jedzie tutaj. - Zaaresztuje cię! - krzyknął Rosjanin. - Nie sądzę. Zna mnie dość dobrze, Ŝeby wiedzieć, Ŝe jeśli nie chcę zeznawać, to nie będę. I nie marzy o tym, Ŝeby zostać z całym tym klopsem na głowie. Bray podszedł do krzesła, na które rzucił swój płaszcz i torbę podróŜną. - Jestem pewien jednego: spotka się ze mną w barze i da mi szansę. Jeśli się dogadamy, wrócę w ciągu godziny. Jeśli nie... zabiję go. Rozpiął torbę i wyjął pochwę z długim noŜem myśliwskim. Miała jeszcze przyczepioną metkę z ceną od Harrodsa. Spojrzał na Toni: jej oczy powiedziały mu, Ŝe rozumie. Zarówno konieczność jak i jego rozpacz. Symonds usiadł naprzeciwko Braya w ciemnym kącie sali. Przyćmione światło nie kryło bladości jego twarzy; był człowiekiem zmuszonym do podjęcia decyzji tak waŜkich, Ŝe na samą myśl o tym czul się chory - fizycznie chory a psychicznie wyczerpany. Rozmawiali przez niemal czterdzieści minut. Scofield, jak postanowił, powiedział mu część prawdy - o wiele więcej niŜ chciał, ale to było konieczne. Teraz miał prosić Rogera o ostatnią przysługę i obaj męŜczyźni o tym wiedzieli. Symonds czuł wielki cięŜar odpowiedzialności i widać to było w jego oczach. Bray czuł cięŜar noŜa przy pasku, a straszna decyzja, Ŝe w razie konieczności go uŜyje, zatykała mu oddech w piersiach. - Nie wiemy, jak daleko to sięga ani ilu ludzi w róŜnych rządach jest w to zamieszanych, ale wiemy, Ŝe jest to finansowane przez wielkie korporacje - tłumaczył Scofield. - To, co stało się dzisiaj na Belgravia Square, moŜna porównać z tym, co spotkało Anthony'ego Blackburna w Nowym Jorku i fizyka Jurijewicza w Związku Radzieckim. 414
Jesteśmy coraz bliŜej, mamy nazwiska, tajne powiązania, świadomość, Ŝe słuŜby wywiadowcze w Waszyngtonie, Moskwie i Bonn są manipulowane. Ale nie mamy dowodów; zdobędziemy je, lecz na razie nie mamy. Jeśli mnie zatrzymasz, nigdy ich nie dostaniemy. Mnie spisano na straty; nie muszę ci mówić, co to znaczy. Zostanę zastrzelony przy pierwszej okazji. Pod fałszywym zarzutem i przez fałszywych ludzi, ale na jedno wychodzi. Daj mi trochę czasu, Roger. - A co ty mi dasz? - Co jeszcze byś chciał? - Te nazwiska, te powiązania. - Na razie one nic nie znaczą. Co gorsza, jeśli wyczują pismo nosem, to albo zejdą jeszcze bardziej pod ziemię, zacierając wszelkie ślady, albo morderstwa i akty terroru się nasilą. Nastąpi krwawa łaźnia... a ty zginiesz. - To mój warunek. Nazwiska, powiązania. Albo nie wyjdziesz stąd. Bray spojrzał na agenta MI-6. - Zatrzymasz mnie, Roger? To znaczy tutaj, teraz, w tym momencie? Jesteś w stanie to zrobić? - Ja moŜe nie. Ale ci dwaj faceci tam, tak. - Symonds wskazał ruchem głowy na lewo. Scofield podniósł oczy. Przy stoliku na środku sali siedziało dwóch agentów, jeden z nich był krępym męŜczyzną, z którym rozmawiał wczorajszej księŜycowej nocy na placu zabaw w Guildford. Teraz odwzajemnił mu spojrzenie, w którym nie było ani cienia sympatii, tylko wrogość. - Zapewniłeś sobie obstawę - powiedział Scofield. - A myślałeś, Ŝe tego nie zrobię? Są uzbrojeni i mają instrukcje. Nazwiska, proszę. Symonds wyjął notes i długopis; połoŜył je przed Brayem. - Błagam, tylko nie pisz bzdur. Bądź praktyczny. Jeśli ty i Rusek zginiecie, nikt inny nie zostanie. MoŜe nie jestem tak dobry jak Beowulf Agate i WąŜ, ale mam swoje zalety. - Ile czasu mi dasz? - Tydzień. Ani dnia więcej. Scofield wziął długopis, otworzył niewielki notes i zaczął pisać. 4 kwietnia, 1911 Porto-Vecchio, Korsyka Scozzi Woroszyn Waverly 415
Appleton Obecnie: Guillamo Scozzi - nie Ŝyje Odile Werachten (Woroszyn) - nie Ŝyje David Waverly - nie Ŝyje Joshua Appleton - ? Scozzi-Paravicini. Turyn. Zakłady Werachten. Essen. Trans-Communications. Boston. Pod nazwiskami i koncernami napisał jedno słowo: Matarese. Bray wyszedł z windy, obmyślając połączenia lotnicze, dojazdy, przebrania. Godziny znaczą teraz więcej niŜ dni; jeszcze tyle się trzeba dowiedzieć, tyle odkryć, a tak mało zostało czasu. Sądzili, Ŝe wszystko zakończy się w Londynie po złamaniu Davida Waverly'ego, consigliere matarezowców i ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. Powinni to rozumieć, potomkowie byli na straty. Trzech juŜ nie Ŝyło, trzy nazwiska z listy gości Guillaume'a de Matarese'a z dnia 4 kwietnia 1911 roku nie były aktualne. Ale jedno nazwisko pozostało. Nazwisko popularnego polityka z Bostonu, człowieka, który zapewne zdobędzie nominację swojej partii i bez wątpienia wygra wybory na jesieni. Zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych. Joshua Appleton IV wydawał się być współczesnym amerykańskim męŜem opatrznościowym. Podczas tragicznych, krwawych lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wielu ludzi zapewniało, Ŝe zjednoczą naród; Appleton nigdy nie waŜył się składać takich obietnic, ale większość Amerykanów była przekonana, Ŝe tylko on jeden moŜe to zrobić. Ale zjednoczyć dla kogo? Dla jakich celów? To było najbardziej przeraŜające pytanie. Czy był jedynym potomkiem pod ochroną? Wybrany przez radę czy przez samego pasterza, Ŝeby dokonać tego, czego inni nie mogli? Spotkamy się z Appletonem, rozmyślał Bray, skręcając w hallu do pokoju, ale nie tam, gdzie się nas spodziewa - jeśli się spodziewa. Nie damy się ściągnąć do Waszyngtonu, gdzie szansę natknięcia się na kogoś z Departamentu Stanu, FBI lub CIA są dziesięć razy większe niŜ gdziekolwiek indziej na tej półkuli. Nie ma sensu brać sobie na głowę dwóch wrogów jednocześnie. ToteŜ pojadą do Bostonu, do koncernu tak trafnie nazwanego TransCommunications. Gdzieś pośród wyŜszych urzędników tego ogromnego przedsiębiorstwa znajdą odpowiedniego człowieka - człowieka z sinym kółkiem na piersiach lub mającego powiązania 416
z przedsiębiorstwem Scozzi-Paravicini w Mediolanie czy teŜ z Werachten w Essen, i ten człowiek podniesie alarm, wzywając cichcem Joshuę Appletona IV. Osaczą senatora i pochwycą go w Bostonie. A kiedy z nim skończą, sekret organizacji Matarese'a zostanie wyciągnięty na światło dzienne, opowiedziany całemu światu ustami męŜczyzny, którego nieposzlakowanej opinii dorównywało tylko jego niebywale zuchwałe oszustwo. To musiał być Appleton; nikt inny nie pozostawał. Jeśli... Scofield sięgnął do broni na piersi. Drzwi od jego pokoju dwadzieścia kroków dalej w głębi korytarza były otwarte. Nie do pomyślenia, aby mógł je tak zostawić. A więc mieli gościa... lub gości. Stanął, otrząsnął się z paraliŜującej niemocy i podbiegł do drzwi, kryjąc się za framugą. Wskoczył do środka i przyklęknął z pistoletem gotowym do strzału. W pokoju nie było nikogo, Ŝywej duszy. Wokół panowała cisza i porządek. Podejrzany porządek: mapę drogową zdjęto ze stołu, szklanki wymyto i odstawiono na srebrną tacę na biurku, popielniczki wyczyszczono. Nie było Ŝadnych śladów zamieszkania. A potem to zobaczył - i paraliŜująca niemoc wróciła. Na podłodze przy stole stały jego teczka i torba podróŜna, ustawione porządnie obok siebie, tak jak mógłby to zrobić steward albo boy hotelowy. A na torbie leŜał - starannie złoŜony - jego granatowy płaszcz. Rzeczy gościa hotelowego przygotowane do wyjazdu. Dwie pozostałe osoby juŜ opuściły pokój. Antonii nie było, Taleniekowa nie było. Drzwi do sypialni stały otworem, łóŜko było pościelone, ze stolika nocnego sprzątnięto dzbanek z wodą i popielniczkę jeszcze godzinę temu pełną niedopałków świadectwo ostatniej doby, pełnej niepokoju i napięcia. Cisza. Pustka. Jego oczy padły nagle na coś jeszcze - teŜ na podłodze - co nie szło w parze z ogólną czystością pokoju, i poczuł mdłości. Na dywanie po lewej stronie stołu widniało koło narysowane krwią - nierówne, postrzępione, jeszcze mokre, wciąŜ błyszczące. A potem przeniósł wzrok wyŜej. Jedna z szybek w oknie strzaskana była strzałem. - Toni! - wykrzyknął na glos, łamiąc ciszę. Było to silniejsze od niego; czuł w głowie pustkę, nie mógł się poruszyć. Nagle dobiegi go dźwięk tłuczonego szkła; kawałki drugiej szybki posypały się na podłogę. Usłyszał świst kuli zagłębiającej się w ścianie za nim i padł na ziemię. W tym momencie zadzwonił telefon, urywanym głośnym dzwonkiem jakby potęgując wraŜenie obłędu. Bray podczołgał się do biurka pod linią okna.
417
- Toni...? Toni! - Krzyczał, szlochał, choć jeszcze nie dosięgnął biurka, nie dotknął telefonu. Wyciągnął rękę i ściągnął aparat na podłogę obok siebie. Podniósł słuchawkę i przyłoŜył do ucha. - Zawsze cię znajdziemy, Beowulf - powiedział po drugiej stronie głos ze starannym angielskim akcentem. - Mówiłem ci to, kiedy poprzednio rozmawialiśmy. - Coście z nią zrobili?! - wrzasnął Bray. - Gdzie ona jest? - Spodziewaliśmy się, Ŝe taka moŜe być twoja reakcja. To raczej niepodobne do ciebie, prawda? Nawet nie zapytasz o WęŜa. - Przestań! Odpowiedz mi! - Mam zamiar. A tak na marginesie, to popełniłeś wielki błąd w ocenie sytuacji, co teŜ jest niepodobne do kogoś tak doświadczonego. Musieliśmy tylko śledzić twojego przyjaciela Symondsa od Belgravia Square. Rzut oka na ksiąŜkę meldunkową wystarczył, aby czas i metoda zameldowania wskazały nam twój pokój. - Coście z nią... z nimi... zrobili?! - Rosjanin jest ranny, ale będzie Ŝyć. Przynajmniej tak długo, aby się nam przydać. - Co z dziewczyną?! - Jest w drodze na lotnisko, razem z WęŜem. - Dokąd ją zabieracie? - Sądzę, Ŝe wiesz. To była ostatnia rzecz, którą napisałeś, zanim wymieniłeś nazwisko Korsykanina. Miasto w stanie Massachusetts. - O BoŜe!... A Symonds? - Nie Ŝyje, Beowulf. Mamy jego notes. Był w samochodzie. Praktycznie rzecz biorąc, Roger Symonds z MI-6 zniknął. Sądząc z jego zapisków mógł być nawet powiązany z terrorystami, którzy zabili ministra spraw zagranicznych Anglii i jego rodzinę. - Wy... dranie. - Nie Po prostu zawodowcy. Myślę, Ŝe to docenisz. Jeśli chcesz odzyskać dziewczynę, jedź za nami. Jest ktoś, kto chce się z tobą spotkać. - Kto? - Nie bądź idiotą - odparł krótko bezimienny rozmówca. - W Bostonie? - Obawiam się, Ŝe nie moŜemy pomóc ci się tam dostać, ale doceniamy twoje moŜliwości. Zamelduj się w hotelu “Ritz-Carlton” pod nazwiskiem... Vickery. Tak, to dobre nazwisko, takie dźwięczne. 418
- Boston - powtórzył Bray resztką sił. Znów rozległ się dźwięk rozbitego szkła: trzecia szybka rozsypała się z hukiem. - Ten strzał - powiedział glos w słuchawce - jest wyrazem naszej dobrej woli. Mogliśmy cię zabić juŜ pierwszym.
419
31. Wrócił na wybrzeŜe Francji w ten sam sposób, w jaki cztery dni temu je opuścił: w nocy łodzią motorową. PodróŜ do ParyŜa zajęła mu więcej czasu niŜ przypuszczał; człowiek, na którego liczył, nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Beowulf Agate stał się trefny, cena za jego głowę była zbyt wysoka, a kara za współpracę zbyt surowa. Niedoszły pomocnik miał wobec niego dług wdzięczności; zamiast go wydać, wolał umyć ręce. W jednym z barów w Boulogne-sur-Mer Scofield znalazł Ŝandarma po słuŜbie negocjacje przebiegły gładko. Za szybkie dostarczenie go na lotnisko Orły zaproponował królewskie wynagrodzenie i dotarł tam przed świtem. O dziewiątej niejaki pan Edmonton znalazł się wśród pasaŜerów pierwszego lotu Air Canada do Montrealu. Kiedy samolot oderwał się od ziemi, myśli Braya zwróciły się ku Antonii. UŜyli jej jako przynęty, Ŝeby go złapać, ale kiedy będą mieli go w garści, nigdy nie wypuszczą jej Ŝywej. Tak samo jak nie darują Ŝycia Taleniekowowi, kiedy juŜ się od niego wszystkiego dowiedzą. Nawet WąŜ nie zdzierŜy zastrzyków skopolaminy czy barbituranu sodu, Ŝaden człowiek nie jest w stanie zablokować swojej pamięci ani powstrzymać strumienia informacji, kiedy chemicznie otworzy się śluzy jego mózgu. Musiał to zaakceptować, a potem pogodzić się z rzeczywistością. Nie zestarzeje się z Antonią Gravet, nie przeŜyje z nią wielu spokojnych lat. Zrozumiawszy to, moŜe tylko próbować odwrócić bieg rzeczy, choć bez specjalnych nadziei na sukces. Mówiąc najprościej, poniewaŜ nie miał nic do zyskania, to i nie miał nic do stracenia; Ŝadna taktyka ani strategia nie była zbyt ryzykowna czy desperacka. Kluczem do wszystkiego pozostawał Joshua Appleton - to jedno było pewne. Czy to moŜliwe, aby senator był aŜ tak wytrawnym aktorem, Ŝeby przez cale lata oszukiwać tylu ludzi? Najwyraźniej tak; ktoś od urodzenia przeznaczony do osiągnięcia jednego konkretnego celu, za pomocą nieograniczonych środków finansowych i oddanych ludzi, mógł ukryć wszystko. Pozostawała jednak pewna niezgodność: historie, które krąŜyły o Joshui Appletonie, oficerze piechoty morskiej podczas wojny w Korei. Były dobrze znane, publikowane przez sprawozdawców wojennych, którzy podkreślali jego niechęć do mówienia o sobie i stawianie zawsze na pierwszym miejscu zasług ludzi, którzy pod nim słuŜyli. Kapitan Joshua Appleton - “Josh” dla rodziny i przyjaciół - był pięć razy odznaczany za odwagę na polu bitwy; medale te stanowiły tylko symbol, natomiast słowa jego podkomendnych świadczyły o ich oddaniu i głębokim szacunku. Był oficerem wyznającym
420
zasadę, Ŝe nikogo nie wolno naraŜać na ryzyko, którego on sam by nie podjął; uwaŜał teŜ, Ŝe Ŝaden Ŝołnierz, choćby najcięŜej ranny i w beznadziejnej sytuacji, nie moŜe zostać na łasce wroga, jeśli jest jakaś szansa, Ŝeby go ocalić. Z takimi zasadami był nie tylko najlepszym z oficerów, ale i najlepszym z ludzi. Zawsze był gotów narazić się na największe niebezpieczeństwo, Ŝeby uratować komuś Ŝycie albo odciągnąć ogień od oddziału jakiegoś kaprala. Dwukrotnie został ranny, wyciągając łudzi spod kul na wzgórzach pod PanmundŜomem i mało brakowało, aby stracił Ŝycie w Chosanie, kiedy przekradł się przez linię wroga, Ŝeby pokierować helikopterem ratowniczym. Po wojnie, juŜ w domu, znalazł się w sytuacji równie groźnej, jak wszystko co przeŜył w Korei. Miał niemal śmiertelny wypadek na autostradzie. Jego samochód zjechał nagle na przeciwny pas, zderzając się z pędzącą cięŜarówką, a obraŜenia, jakie Appleton odniósł na całym ciele, były tak cięŜkie, Ŝe lekarze nie dawali mu szans przeŜycia. Kiedy ukazała się wiadomość o nieszczęściu, jakie spotkało tego wielokrotnie odznaczonego syna ze znanej rodziny, ze wszystkich stron ściągnęli do niego dawni towarzysze broni. Mechanicy, kierowcy autobusów, farmerzy i urzędnicy - Ŝołnierze, którzy słuŜyli pod “kapitanem Joshem”. Przez dwa dni i noce trzymali wartę przy szpitalu, jedni głośno się modląc, inni siedząc po prostu zatopieni w myślach albo snując ciche wspomnienia z dawnymi kolegami. A kiedy kryzys minął i Ŝyciu Appletona przestało zagraŜać niebezpieczeństwo, ci spokojni męŜczyźni wrócili do domów. Przyjechali, poniewaŜ chcieli przyjechać; odchodząc, nie wiedzieli, czy to coś pomogło, ale mieli nadzieję, Ŝe tak. Kapitan Joshua Appleton IV zasługiwał na to. Tej niezgodności Bray nie potrafił zrozumieć. Człowiek, który tak często i bez wahania ryzykował Ŝycie dla ratowania innych, nie mógł być kimś od urodzenia zaprogramowanym na objęcie stanowiska prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jak tak częste wystawianie się na śmierć mogło iść w parze z planami organizacji Matarese'a? W jakiś sposób musiało, gdyŜ nie było juŜ wątpliwości co do tego, kim jest senator Joshua Appleton. Człowiek, który przed upływem roku miał zostać wybrany na prezydenta, był nierozerwalnie związany z najgroźniejszym spiskiem w historii Ameryki. Na Orly Scofield kupił paryską edycję “Herald Tribune”, Ŝeby się przekonać, czy wiadomość o masakrze w domu Waverly'ego przedostała się do prasy -jak się okazało, nie. Ale znalazł coś innego, na drugiej stronie. Był to kolejny artykuł na temat udziałów TransCommunications w Werachten, łącznie z częściowym wykazem dyrektorów zarządu bostońskiego koncernu. Trzeci na liście był senator z Massachusetts. 421
Joshua Appleton był nie tylko consigliere organizacji Matarese'a, ale jedynym spadkobiercą i ocalałym potomkiem z listy goszczących przed siedemdziesięciu laty w PortoVecchio. - Meśdames et messieurs, s'il vous plait. A votre gauche, Les Iles de la Manche... powiedział przez głośnik pilot. Przelatywali nad Wyspami Normandzkimi, za sześć godzin mieli osiągnąć wybrzeŜe Nowej Szkocji, godzinę później Montreal. Po dalszych czterech godzinach Bray zamierzał przekroczyć granicę amerykańską na południe od Lacolle nad rzeką Richelieu, przepływając łodzią przez jezioro Champlain. Wkrótce zacznie się końcowa rozgrywka. PrzeŜyje ją albo zginie. A jeśli nie moŜe Ŝyć w spokoju z Toni, bez ciągnącego się za nim cienia Beowulfa Agate, to równie dobrze moŜe nie Ŝyć wcale. Wypełniała go pustka. Gdyby udało się ją wymazać, zastąpić prostą radością Ŝycia z drugim człowiekiem, to jak najchętniej powita wszystkie nadchodzące lata. A jeśli nie, to do diabła z nimi. Boston. Jest ktoś, ktoś chce się z tobą spotkać. Kto? Dlaczego? śeby cię zrobić jednym z consiglieri... Zastanów się, ile mógłbyś dać takiej organizacji. Taleniekow miał rację. Beowulf Agate znał od podszewki róŜne brudne sprawy amerykańskiego wywiadu; wiedział, gdzie spoczywają ciała i dlaczego ci ludzie musieli rozstać się z Ŝyciem. Mógł być nieoceniony. Chcą ciebie. Jeśli cię nie skaptują, to cię zabiją. Niech i tak będzie - nie zamierza sprzedawać się matarezowcom. Bray zamknął oczy. Musi się trochę przespać. W najbliŜszym czasie niewiele będzie miał ku temu okazji. Deszcz nieprzerwanym potokiem walił w przednią szybę, spychany na prawo wiatrem od Atlantyku, brzegiem którego biegła autostrada. Scofield wynajął samochód w Portland w stanie Maine na prawo jazdy i kartę kredytową, których dotąd jeszcze nigdy nie uŜył. Wkrótce będzie w Bostonie, ale nie przybędzie tak, jak oczekiwali matarezowcy. Nie przemierzy w pośpiechu połowy świata, Ŝeby zameldować się w hotelu “Ritz-Carlton” pod nazwiskiem Vickery i czekać na ich następne posunięcie. Spanikowany człowiek, który uwaŜa to za jedyny sposób, Ŝeby ocalić Ŝycie ukochanej, tak by postąpił, ale on miał juŜ panikę poza sobą i pogodził się z utratą wszystkiego, dlatego mógł odczekać chwilę i 422
przemyśleć własną strategię. Była to jedyna korzyść z tego, Ŝe stracił nadzieję: mógł pozwolić sobie na wszystko. Znajdzie się w Bostonie, w jaskini lwa, ale wróg nie będzie o tym wiedział. Hotel “Ritz-Carlton” otrzyma dwa telegramy, dzień po dniu. Pierwszy nadejdzie jutro; będzie to polecenie zarezerwowania apartamentu dla pana B.A. Vickery przyjeŜdŜającego nazajutrz z Montrealu. Drugi zostanie wysłany następnego popołudnia z wiadomością, Ŝe wyjazd pana Vickery się opóźnił i nastąpi za dwa dni. Nie będzie adresu zwrotnego, tylko stemple z dwóch montrealskich urzędów pocztowych. Nie będzie takŜe prośby o potwierdzenie rezerwacji, co ma dać do zrozumienia, Ŝe zamawiający jest przekonany, iŜ ktoś w Bostonie juŜ o wszystko zadba. Tylko te dwa telegramy z Montrealu - cóŜ pozostanie matarezowcom, jak wierzyć, Ŝe wciąŜ jest w Kanadzie. Nie będą wiedzieć, Ŝe do wysłania telegramów uŜył podstawionego człowieka; znajomego separatystę, z którym spotkał się na lotnisku, dał mu dwa ręcznie wypisane formularze wraz z pieniędzmi i instrukcją, gdzie i kiedy je nadać. Jeśli matarezowcy zechcą to sprawdzić, znajdą w Montrealu formularze z jego charakterem pisma. Miał przed sobą trzy dni i noc, Ŝeby, działając na terytorium matarezowców, dowiedzieć się jak najwięcej o koncernie Trans-Communications i jego hierarchii. śeby znaleźć na nich taki hak, który ściągnie senatora Joshuę Appletona do Bostonu na jego, Braya, warunkach. I to w panice. Tyle jeszcze musiał zrobić, a tak mało miał czasu. Wrócił myślami do wszystkich, których znał w Bostonie i Cambridge, zarówno jako student, jak i później, w Ŝyciu zawodowym. Pośród tego tłumu udaczników i nieudaczników musiał znaleźć kogoś, kto mu pomoŜe. Minął znak drogowy informujący, Ŝe właśnie opuścił granice miasta Marblehead - od Bostonu dzieliło go niespełna pół godziny drogi. Była piąta trzydzieści pięć; ze wszystkich stron rozlegały się klaksony niecierpliwych kierowców, a taksówka Braya w Ŝółwim tempie posuwała się wzdłuŜ sklepów na Boylston Street. Wynajęty samochód zaparkował w najdalszym kącie podziemnego parkingu, Ŝeby był dostępny w razie potrzeby, a jednocześnie nie naraŜony na wybryki pogody czy chuliganów. Bray jechał do Cambridge - przyszedł mu na myśl pewien człowiek. Człowiek, który spędził tam dwadzieścia pięć lat, ucząc prawa gospodarczego w Harvard School of Business. Bray nigdy go nie spotkał, matarezowcy nie mogli go dosięgnąć. To dziwne, pomyślał, kiedy taksówka wjechała na Longfellow Bridge, Ŝe zarówno on jak i Taleniekow zostali sprowadzeni z powrotem, choć na krótko, do miejsc, gdzie wszystko 423
się dla nich zaczęło. Dawno temu... kiedy obaj byli studentami, jeden w Leningradzie, drugi w Cambridge, Massachusetts, odznaczającymi się zdolnościami językowymi. Zaczął swoją karierę w Departamencie Stanu z takim pięknym tytułem: urzędnik słuŜby zagranicznej, Operacje Konsularne. Ani płaca, ani stanowisko nie były wysokie, ale przyszłość rysowała się róŜowo i obiecująco. BoŜe, co za ironia losu! Czy podobnie rzecz się miała z Taleniekowem? Zmienił jeden kierunek studiów w Leningradzie na inny i powoli, stopniowo został wciągnięty na wody, których nie ma na Ŝadnej mapie świata? AŜ presja ze wszystkich stron okazała się tak silna, Ŝe nie pozostało nic innego, jak zostać najlepszym, Ŝeby przeŜyć? Te pytania były retoryczne; ani on, ani Rosjanin nie staliby się tymi, kim są, gdyby mieli pewne niewzruszone zasady. Wypadki mogą kształtować ludzi, ale nie odbierają im prawa wyboru. Nie była to przyjemna myśl. Czy Taleniekow jeszcze Ŝyje? Czy juŜ umarł lub umiera gdzieś w Bostonie? Toni Ŝyje. Nie uśmiercą jej... na razie. Nie myśl o nich. Nie myśl o niej teraz! Nie ma nadziei. Właściwie Ŝadnej. Pogódź się z tym. Potem zrób to, co moŜesz zrobić... Ruch znowu stęŜał na Harvard Square, gdyŜ strugi deszczu spowolniały pojazdy. Ludzie tłoczyli się przed sklepami, a kilku studentów w ponczach i dŜinsach przebiegło przez jezdnię z trudem przepychając się między samochodami i waląc je po maskach; przeskoczyli przez rynsztok i schronili się pod markizą wielkiego stoiska z gazetami... Stoisko z gazetami. “GAZETY Z CAŁEGO ŚWIATA” głosił biały napis nad daszkiem. Bray wyjrzał przez okno, usiłując coś dostrzec poprzez deszcz i kłębiące się ciała. Jedno nazwisko, jeden człowiek dominował na pierwszych stronach. Waverly! David Waverly! Minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii! - Tu wysiądę - powiedział do kierowcy, sięgając po miękką torbę podróŜną i sztywną teczkę leŜącą na podłodze. Przecisnął się przez tłum, chwycił dwie krajowe gazety z rzędu dwudziestu paru róŜnych tytułów, zostawił dolara i przebiegł przez ulicę, korzystając z pierwszej luki w ruchu. Kawałek dalej była niemiecka restauracja, którą mgliście pamiętał z czasów studenckich. Przy wejściu było tłoczno, ale dopchał się do drzwi, pomagając sobie torbą. Do stołów czekała kolejka; podszedł do baru i zamówił whisky. Kiedy ją podano, otworzył pierwszą gazetę. Był to bostoński “Globe”. Bray przebiegł szybko oczami artykuł, wyłapując najistotniejsze punkty. Skończył i wziął drugą, “Los Angeles Times” - wydarzenie było opisane identycznie jak w serwisie “Globe'u” i z pewnością tak właśnie brzmiała oficjalna wersja podana przez rząd brytyjski, a to tylko Bray chciał wiedzieć. 424
Masakra na Belgravia Square i śmierć Davida Waverly'ego, jego Ŝony, dzieci i słuŜących
została
przypisana
terrorystom
palestyńskim,
naleŜącym,
jak
naleŜało
przypuszczać, do jakiegoś skrajnie fanatycznego ugrupowania. Podkreślono jednak, Ŝe Ŝadna grupa nie wzięła dotąd za to na siebie odpowiedzialności, a OWP stanowczo odŜegnała się od udziału w zamachu. Z całego świata napływały kondolencje od wstrząśniętych przywódców politycznych; parlamenty, biura polityczne, kongresy i dwory królewskie bezzwłocznie spieszyły z wyrazami bólu i oburzenia. Bray raz jeszcze przeczytał oba artykuły, szukając nazwiska Rogera Symondsa. Nie znalazł go; mogło nie wypłynąć jeszcze przez wiele dni, jeśli w ogóle się pojawi. W tej sprawie domysły szły zbyt daleko, spekulacje były zbyt ryzykowne. Wysoki rangą pracownik brytyjskiego
wywiadu
zamieszany
w
morderstwo
ministra
spraw
zagranicznych.
Ministerstwo spuści zasłonę na śmierć Symondsa z wielu powodów. Nie czas na... Nagle jego rozmyślania zostały przerwane. W przyćmionym świetle baru dopiero teraz zauwaŜył dodatkowy akapit w “Globe” - były to wiadomości z ostatniej chwili. Londyn, 3 marca. - Zaledwie przed kilkoma godzinami policja ujawniła pewien dziwny i makabryczny aspekt zabójstwa. JuŜ po otrzymaniu strzału w głowę, David Waverly otrzymał jeszcze groteskowy coup de grace w postaci strzału prosto w klatkę piersiową który dosłownie odstrzelił mu lewą górną połowę ciała wraz z Ŝebrami. Lekarz sądowy nie potrafił wyjaśnić przyczyny takiej metody zabijania, gdyŜ ten sposób zadania śmiertelnej rany jest uwaŜany za bardzo niebezpieczny dla strzelającego, biorąc pod uwagę bliskość celu i rodzaj broni. Londyńska policja uwaŜa, Ŝe mogła to być prymitywna strzelba o krótkiej lufie, uŜywana niegdyś przez bandytów w rejonie Morza Śródziemnego. “Encyklopedia broni” z roku 1934 określa ją terminem “lupara”, pochodzącym od włoskiego słowa lupo, czyli “wilk”. Lekarz sądowy mógł mieć kłopot ze znalezieniem przyczyny tej “metody zabijania”, ale Scofield nie. Jeśli na klatce piersiowej było nierówne sine kółko przypominające znamię, to juŜ zniknęło. W uŜyciu lupary była teŜ pewna przesłanka. Matarezowcy chcieli, aby Beowulf Agate jasno zrozumiał, jak daleko i szeroko rozprzestrzeniła się korsykańska zaraza, do jakich wysokich kręgów władzy dotarła. Skończył whisky, zostawił pieniądze na ladzie wraz z obiema gazetami i rozejrzał się za telefonem. Człowiek, który mu wcześniej przyszedł do głowy, nazywał się doktor Theodore Goldman i był dziekanem Harvard School of Business i solą w oku Departamentu Sprawiedliwości. Krytykował bowiem otwarcie wydział antytrustowy, wciąŜ mu zarzucając, 425
Ŝe ściga płotki, a rekiny pozostawia w spokoju. Był podstarzałym enfant terrible, który chętnie ścierał się z gigantami, bo sam był gigantem skrywającym swój geniusz za fasadą dobrodusznej naiwności, która nikogo jednak nie zwodziła. Jeśli ktokolwiek mógłby rzucić światło na koncern zwany Trans-Communications, to Goldman. Bray go nie znal, ale rok temu spotkał w Hadze jego syna w okolicznościach, które mogły być potencjalnie katastrofalne dla młodego pilota lotnictwa wojskowego. Aaron Goldman upił się z niewłaściwymi ludźmi w pobliŜu Groote Kerk, ludźmi, o których było wiadomo, Ŝe są zamieszani w infiltrację NATO przez KGB. Syn wysoko postawionego amerykańskiego śyda był łakomym kąskiem dla Rosjan. Pewien nieznany pracownik amerykańskiego wywiadu wyciągnął stamtąd pilota, otrzeźwił go paroma policzkami i kazał wracać do bazy. I po nieskończonej ilości filiŜanek kawy Aaron Goldman wyraził mu swoje podziękowanie. - Jeśli ma pan dziecko, które chce się dostać na Harvard, proszę dać mi znać, kimkolwiek pan jest. Porozmawiam z ojcem, przysięgam. A w ogóle, jak się pan nazywa? - NiewaŜne - odparł Scofield. - Zmykaj stąd i na przyszłość upijaj się tylko na terenie bazy. - Jeszcze... - Zmykaj juŜ. Bray zobaczył telefon na ścianie; wziął swój bagaŜ i podszedł do aparatu.
426
32. Podniósł z zalanego deszczem chodnika kawałek mokrej gazety i udał się w stronę stacji metra na Harvard Square. Zszedł na dół i schował do skrytki torbę podróŜną. Gdyby ją ukradziono, coś by mu to powiedziało, a nie zawierała nic cennego. Wsunął ostroŜnie mokry pasek papieru pod jej najdalszy prawy róg. JeŜeli później papier będzie zwinięty lub uszkodzony, powie mu to coś jeszcze: walizka została przeszukana, a więc matarezowcy są na jego tropie. Dziesięć minut później dzwonił do drzwi domu Theodora Goldmana na Brattle Street. Otworzyła mu szczupła kobieta w średnim wieku o przyjemnej twarzy. W jej oczach malowało się zaciekawienie. - Pani Goldman? - Tak? - Parę minut temu telefonowałem do pani męŜa... - Ach, tak, naturalnie - przerwała. - Na miłość boską, niech pan się schowa przed deszczem! Leje jak z cebra. Proszę wejść, proszę wejść. Jestem Anne Goldman. Wzięła jego płaszcz i kapelusz; teczkę zatrzymał. - Przepraszam, Ŝe państwa niepokoję. - Niech pan nie mówi głupstw. Aaron opowiedział nam wszystko o tej nocy w Hadze. Den Haag. Wie pan, nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego nazwa miasta ma przedrostek “den”. - To trochę zabawne. - Jak rozumiem, nasz syn teŜ się trochę zabawił tamtej nocy... co jest matczynym określeniem na to, Ŝe się zalał. - Wskazała ręką na podwójne kratkowane drzwi tak typowe dla domów w Nowej Anglii. - Theo rozmawia przez telefon i jednocześnie próbuje przyrządzić sobie koktajl; doprowadza go to do szału. Nienawidzi telefonu, a kocha swój wieczorny koktajl. Theodore Goldman był niewiele wyŜszy od Ŝony, ale cechował go ten rodzaj ekspansji, dzięki któremu sprawiał wraŜenie potęŜniejszego niŜ był w istocie. Jego intelekt był widoczny na pierwszy rzut oka, więc uciekał się do humoru, Ŝeby wprawić swoich gości a zapewne i współpracowników - w swobodny nastrój. Zajęli trzy skórzane fotele przed kominkiem, gospodarze ze swoimi koktajlami, a Bray ze szklaneczką whisky. Ulewny deszcz dudnił o szyby. Incydent w Hadze Bray zbył krótko jako nieistotną nocną eskapadę do miasta.
427
- Która mogła mieć jednak istotne konsekwencje - powiedział Goldman - gdyby w pobliŜu nie znalazł się pewien nieznany pracownik wywiadu. - Pański syn jest dobrym pilotem. - I cale szczęście, bo pijak z niego marny. - Goldman usadowił się głębiej w fotelu. - A teraz, skoro poznaliśmy juŜ tego nieznanego dŜentelmena, który był na tyle uprzejmy, Ŝeby nam się przedstawić, co moŜemy dla niego zrobić? - Na początek proszę nie mówić nikomu, Ŝe tu przyszedłem. - To brzmi groźnie, panie Vickery. Nie jestem pewien, czy pochwalam metody Waszyngtonu w tym względzie. - Nie pracuję juŜ dla rządu, moja prośba jest osobista. Prawdę mówiąc, rząd niezbyt sprzyja moim poczynaniom, gdyŜ wyciągnąłem na światło dzienne pewną informację, której Waszyngton, a zwłaszcza Ministerstwo Sprawiedliwości, woleliby nie ujawniać. UwaŜam, Ŝe niesłusznie; to wszystko, co mogę powiedzieć. Goldman, na którego kaŜda wzmianka o Ministerstwie Sprawiedliwości działała jak płachta na byka, stanął na wysokości zadania. - To wystarczy. - Muszę z całą szczerością wyznać, Ŝe wykorzystałem tę krótką znajomość z pańskim synem jako pretekst, Ŝeby się z panem spotkać. To niezbyt chwalebne, ale prawdziwe. - Cenię sobie prawdę. Po co chciał się pan ze mną widzieć? Scofield odstawił szklankę. - Jest tu w Bostonie pewien koncern, a przynajmniej jego zarząd. Nazywa się TransCommunications. - Z całą pewnością jest coś takiego. - Goldman wydał zduszony śmiech. - Alabastrowa panna młoda z Bostonu. Królowa Congress Street. - Nie rozumiem. - WieŜowiec Trans-Commu - wyjaśniła Anne Goldman. - To wysoki na trzydzieści czy czterdzieści pięter budynek z białego kamienia z rzędami zabarwionych na niebiesko okien na kaŜdym piętrze. - WieŜa z kości słoniowej z tysiącem patrzących w dół oczu - dodał Goldman, wciąŜ rozbawiony. - W zaleŜności od kąta padania słońca, niektóre wydają się być otwarte, inne zamknięte, a jeszcze inne wyglądają, jakby mrugały. - Mrugały? - Jak oczy - podkreśliła Anne, sama mrugając. - Wszystkie okna są okrągłe - rzędy wielkich, niebieskich kół. 428
Scofield wstrzymał oddech. Pero nostro circolo. - To brzmi dziwnie - powiedział, skrywając podniecenie. - W gruncie rzeczy wygląda to całkiem imponująco - odparł Goldman. - Trochę moŜe outre, jak na mój gust, ale zapewne o to właśnie chodzi. Biała kolumna, w której jest jakaś wyzywająca czystość, stercząca pośród ciemnej betonowej dŜungli centrum finansowego. - Bardzo interesujące. Brayowi od razu się nasunęło pewne skojarzenie między słowami Goldmana, a tym, o czym sam myślał wcześniej. Biała kolumna to promień światła, betonowa dŜungla to chaos. Promień światła w czarnej przestrzeni wypełnionej zderzającymi się ciałami. Światło przenikające chaos. Chaos. - No to tyle o “Alabastrowej pannie młodej” - powiedział gospodarz. - Co chciałby pan wiedzieć o Trans-Commie? - Wszystko. Goldman był lekko zaskoczony. - Wszystko? Nie jestem pewien, czy wiem aŜ tyle. To typowy międzynarodowy koncern. Bardzo rozgałęziony, doskonale zarządzany. - Czytałem gdzieś, Ŝe wiele osób z finansjery było zdumionych wielkością jego udziałów w Zakładach Werachten. - Tak - zgodził się Goldman, kiwając głową w ten przesadny sposób, w jaki się reaguje ha któryś raz z rzędu powtarzane głupstwo. - Wielu ludzi było zdumionych, ale ja nie. Oczywiście, Ŝe Trans-Comm jest w duŜej mierze właścicielem Werachten. Sądzę, Ŝe mógłbym wymienić cztery czy pięć innych krajów, w których jego udziały zdumiałyby tych samych ludzi. Filozofią koncernu jest kupowanie innych firm i urozmaicanie produkcji. Zarówno stosuje, jak i obala maltuzjańskie prawa ekonomiczne. Stwarza agresywne współzawodnictwo we własnych szeregach, ale robi co moŜe, Ŝeby wyeliminować wszystkich innych rywali. Na tym właśnie polegają międzynarodowe koncerny, a Trans-Comm jest jednym z najlepiej prosperujących. Bray obserwował go podczas tej krótkiej przemowy. Goldman był urodzonym nauczycielem: mówił w sposób porywający, głos wibrował mu entuzjazmem. - Rozumiem wszystko, oprócz jednego. Powiedział pan, Ŝe moŜe wymienić cztery czy pięć innych krajów, w których Trans-Comm ma powaŜne inwestycje. Skąd moŜe pan to wiedzieć? - Nie tylko ja - oświadczył Goldman. - KaŜdy, kto umie czytać i ma trochę wyobraźni. Przepisy, panie Scofield. Przepisy danego kraju. 429
- Przepisy? Przepisy danego kraju? - To jedyne, czego nie moŜna ominąć, jedyne, co chroni kupujących i sprzedających. W międzynarodowej finansjerze zajmują miejsce armii. KaŜdy koncern musi stosować się do przepisów kraju, w którym operują jego oddziały. Te same przepisy często zapewniają tajność; są ramą, w obrębie której funkcjonują międzynarodowe koncerny - naginając je i zmieniając, kiedy mogą, oczywiście. I z tego powodu muszą szukać swoich legalnych reprezentantów. Adwokat z Bostonu prowadzący praktykę w stanie Massachusetts będzie niewiele wart w Hongkongu. Czy w Essen. - Do czego pan zmierza? - zapytał Bray. - Trzeba obserwować miejscowe firmy prawnicze. - Goldman wychylił się w fotelu. Wystarczy zrobić zestaw poszczególnych firm i ich lokalizacji oraz głównej klienteli i usług, z których są najbardziej znane. Kiedy wiadomo, Ŝe któraś z nich pośredniczy w skupie akcji i papierów wartościowych, naleŜy się rozejrzeć, jakie przedsiębiorstwa na danym terenie mogłyby zainteresować wielki koncern. - Prawnik akademicki wyraźnie cieszył się wykładem. - To naprawdę całkiem proste - ciągnął - i dostarcza niezłej zabawy. Nie raz, nie dwa, na letnich seminariach udało mi się wystraszyć do Ŝywego jakiegoś gogusia z takiej czy innej korporacji, mówiąc mu, w jakim kraju zamierzają coś nabyć. Zapisuję swoje spostrzeŜenia na fiszkach; mam ich cały plik. - A co z Trans-Commem? - spytał Scofield. Musiał to wiedzieć. - Ma pan fiszkę na ich temat? - Naturalnie. Dlatego mówiłem o innych krajach. - Jakie to kraje? Goldman stanął przed kominkiem, marszcząc brwi. - Zacznijmy od Zakładów Werachten. Zamorskie doniesienia o Trans-Commie zawierają takŜe wzmianki o sporych płatnościach na rzecz Gehmeinhoff-Salenger w Essen. Gehmeinhoff reprezentuje interesy prawne Zakładów Werachten. I nie zajmują się groszowymi transakcjami; Trans-Comm musiał ubiegać się o spory kąsek. ChociaŜ przyznaję, Ŝe nawet ja nie przypuszczałem, Ŝe było tego aŜ tyle, ile głosi plotka. MoŜe wcale nie jest. - A co z innymi? - Zastanówmy się... Japonia. Kioto. Trans-Comm działa za pośrednictwem firmy Aikawa-Onmura-coś tam. Stawiałbym na Yakashubi Electronics. - Dość potęŜne przedsiębiorstwo, prawda? - Panasonic nie moŜe się równać. - A co z Europą? 430
- O Zakładach Werachten juŜ wiemy. - Goldman ściągnął usta. - Jest teŜ oczywiście Amsterdam. Firmą pośredniczącą jest tam Hainaut, co skłania mnie do przypuszczeń, Ŝe Trans-Comm wykupił spory pakiet akcji Netherlands Textiles, właściciela wielu przedsiębiorstw od Skandynawii po Lizbonę. Stąd droga nas wiedzie do Lyonu... - Goldman urwał i pokręcił głową. - Nie. pewniejsze będzie powiązanie z Turynem. - Z Turynem? - Tak, ich interesy są tak bliskie, tak zgodne, Ŝe z pewnością główny właściciel musi być w Turynie. - Kto? - Firmą pośredniczącą jest Palladino-E-LaTona, co moŜe oznaczać tylko jedno przedsiębiorstwo... czy przedsiębiorstwa. Zakłady Scozzi-Paravicini. Scofield zesztywniał. - To kartel, prawda? - Mój BoŜe, tak. Z całą pewnością. Agnelli i Fiat cieszą się największym rozgłosem, ale Scozzi-Paravicini rządzi Koloseum i wszystkimi lwami. Jeśli się weźmie razem Zakłady Werachten i Netherlands Textiles, dorzuci Yakashubi, doda Singapur i Perth oraz dziesiątki firm w Anglii, Hiszpanii i Afryce Południowej, o których nie wspomniałem, “Alabastrowa panna młoda z Bostonu” stworzyła globalną federację. - Mówi pan, jakby pan to aprobował. - Nie, w istocie wcale tak nie jest. Nie sądzę, aby ktokolwiek mógł aprobować zgromadzenie tak wielkiej siły ekonomicznej w jednych rękach. To pogwałcenie prawa Malthusa: konkurencja staje się fikcją. Ale trudno mi odmówić szacunku dla genialności kogoś, kto moŜe się poszczycić takimi osiągnięciami. Trans-Communications to pomysł i dzieło jednego człowieka. Nicholasa Guiderone'a. - Słyszałem o nim. Współczesny Carnegie albo Rockefeller, tak? - Więcej, o wiele więcej. Wszystkie rekiny z Wall Street, razem czy osobno, nie mogą się z nim równać. Jest ostatnim z ginących gigantów, prawdziwym monarchą łaskawie rządzącym przemysłem i finansami. Był przyjmowany z honorami przez większość rządów Zachodu i niejeden rząd bloku wschodniego, łącznie z Moskwą. - Moskwą? - Oczywiście - potwierdził Goldman, dziękując skinieniem głowy Ŝonie, która przyrządziła mu drugi koktajl. - Nikt nie zrobił więcej dla nawiązania stosunków gospodarczych między Wschodem a Zachodem niŜ Nicholas Guiderone. W gruncie rzeczy chyba nikt nie zrobił więcej dla całego światowego przemysłu. Ma teraz ponad osiemdziesiąt 431
lat, ale, jak rozumiem, jest nadal równie pełny energii i wigoru, jak w dniu kiedy opuścił bostońską uczelnię. - Pochodzi z Bostonu? - Tak, to niezwykła historia. Przybył do Ameryki jako chłopiec. Jako mały, dziesięcioczy jedenastoletni imigrant, półsierota bez matki, ukryty w ładowni statku z ledwo piśmiennym ojcem. Przypuszczam, Ŝe moŜna to nazwać najdoskonalszym ucieleśnieniem amerykańskiego mitu. Mimo woli Scofield uchwycił się ramienia fotela. Czuł ucisk w piersi, gulkę rosnącą w gardle. - Skąd ten statek przypłynął? - Z Włoch - powiedział Goldman, pociągając łyk koktajlu. - Gdzieś z południa. Z Sycylii czy którejś z wysp. Bray niemal bał się zadać następne pytanie. - Nie wie pan przypadkiem, czy Nicholas Guiderone nie znał kogoś z rodziny Appletonów? Goldman spojrzał na niego znad szklanki. - Wiem, podobnie jak prawie kaŜdy w Bostonie. Ojciec Nicholasa pracował dla Appletonów. Dla dziadka obecnego senatora, w Appleton Hall. To właśnie stary Appleton dostrzegł zdolności chłopca, wspomógł go i załatwił mu przyjęcie do szkoły. To nie była łatwa rzecz we wczesnych latach tego stulecia. Najbogatsi Irlandczycy ledwo zdąŜyli postawić sobie drugi wychodek, i to wcale nie wszyscy. Włoski - czy jak mówiono: makaroniarski - dzieciak był nikim. Obszarpańcem z ulicy. Brayowi słowa same cisnęły się na usta. - To był Joshua Appleton II, czy tak? - Tak. - I zrobił dla niego to wszystko? - Niebywała rzecz, prawda? A Appletonowie mieli wtedy dość własnych zmartwień. Stracili majątek na wahaniach giełdowych. Ledwo zipali. Było to niemal tak, jakby stary Joshua miał jakieś nadzwyczajne przeczucie. - Jak to? - Guiderone odpłacił mu się tysiąckrotnie. Zanim Appleton zmarł, ujrzał swoje przedsiębiorstwa znów na szczycie, zbijające fortunę w dziedzinach, o jakich nie śnił, a cały kapitał płynął z banków będących własnością włoskiego dzieciaka, którego znalazł w swojej wozowni. 432
- O mój BoŜe... - Mówiłem panu - powiedział Goldman. - To niezwykła historia. Jak z bajki. - Jeśli się wierzy w bajki. - Słucham? - Guiderone... - Scofield miał wraŜenie, Ŝe stąpa w kłębiącej się mgle w kierunku sączącego się światła. Odchylił głowę do tyłu i spojrzał na sufit, na tańczące cienie rzucane przez ogień. - Guiderone. To słowo pochodne od włoskiego guida, przewodnik. - Albo pasterz. Bray gwałtownie opuścił głowę, wbijając wzrok w gospodarza. - Co pan powiedział? Goldman był zdumiony. - To nie ja, to on. Jakieś siedem czy osiem miesięcy temu na sesji ONZ. - Na sesji Narodów Zjednoczonych? - Tak. Guiderone został tam zaproszony, Ŝeby wygłosić przemówienie przed Zgromadzeniem Ogólnym; zaproszony jednogłośnie, nawiasem mówiąc. Nie słyszał pan tego przemówienia? Było transmitowane przez radio na cały świat. Nagrał je nawet po francusku i włosku dla Radia International. - Nie, nie słyszałem. - To odwieczny problem ONZ. Nikt ich nie słucha. - Co powiedział? - Mniej więcej to, co i pan przed chwilą. śe jego nazwisko ma swoje korzenie w słowie guida, czyli przewodnik. I Ŝe w ten właśnie sposób zawsze o sobie myślał. Jako o prostym pasterzu, prowadzącym swoje stado przez urwiste zbocza i niebezpieczne strumienie... coś w tym stylu. Wzywał do oparcia stosunków międzynarodowych na wspólnocie potrzeb materialnych, co jak twierdził, doprowadzi do ogólnej poprawy moralności. Było to nieco osobliwe z filozoficznego punktu widzenia, ale bardzo skuteczne. Tak skuteczne, Ŝe uchwalono rezolucję, aby uczynić go pełnoprawnym członkiem Rady Gospodarczej ONZ. A to nie tylko tytuł. Z jego doświadczeniem i pozycją nie ma takiego rządu na świecie, który nie wysłuchałby bardzo uwaŜnie tego, co ma do powiedzenia. Będzie diablo potęŜnym amicus curiae. - Słyszał go pan, jak wygłaszał tę mowę? - Oczywiście - roześmiał się Goldman. - W Bostonie to było obowiązkowe; cofnęliby mi prenumeratę “Globe'u”, gdybym ją opuścił. Szła w telewizji państwowej. - Jakie robił wraŜenie? Goldman zmarszczył brwi nad głęboko osadzonymi oczami i spojrzał na Ŝonę. 433
- No cóŜ, jest juŜ bardzo starym człowiekiem. Nadal pełnym wigoru, niemniej starym. Jak byś go opisała, kochanie? - Dokładnie tak jak ty - powiedziała Annę. - Stary człowiek. Niezbyt wysoki, ale rzucający się w oczy. Ma wygląd osoby nawykłej do okazywania mu posłuszeństwa. Przypominam sobie jeszcze jeden szczegół - jego głos. Był wysoki i jakby z lekką zadyszką, niemniej kaŜde zdanie, kaŜdy zwrot brzmiały dobitnie i bardzo wyraźnie. Słyszało się kaŜde słowo. Scofield zamknął oczy i pomyślał o ślepej staruszce w górach nad Porto-Vecchio, która kręcąc gałkami radia usłyszała głos okrutniejszy niŜ wiatr. Znalazł pasterza.
434
33. Znalazł go! Toni, znalazłem go! Proszę cię, Ŝyj! Nie pozwól, Ŝeby cię zniszczyli. Nie zabiją twojego dala, ale będą starali się zabić twój umysł. Nie pozwól im. Będą badali twoje myśli i sposób, w jaki myślisz. Będą robili wszystko, Ŝeby cię zmienić, zakłócić procesy, które czynią cię tym, kim jesteś. Nie mają wyboru, kochanie. Zakładnik musi być zaprogramowany nawet po zamknięciu pułapki; zawodowcy to rozumieją. śadne działanie nie jest wykluczone. Znajdź w sobie siłę - dla mnie. Widzisz, najdroŜsza, ja teŜ coś znalazłem. Znalazłem jego. Pasterza! To nasza broń. Potrzebuję czasu, aby jej uŜyć. Zachowaj Ŝycie! Zachowaj zmysły! Taleniekow, wrogu, którego nie potrafię juŜ nienawidzić. Jeśli nie Ŝyjesz, nie mogę nic zrobić, tylko odejść, wiedząc, Ŝe to koniec. Jeśli Ŝyjesz, trzymaj się. Niczego nie obiecuję; tak naprawdę to nie ma Ŝadnej nadziei. Ale mamy coś, czego nigdy przedtem nie mieliśmy. Mamy jego. Wiemy, kim jest pasterz. Pajęczyna jest juŜ rozpoznana i oplata cały świat. ScozziParavicini, Werachten, Trans-Communications... i setki innych przedsiębiorstw pomiędzy nimi. Wszystkie połączone przez pasterza, zarządzane z alabastrowego wieŜowca, który spogląda na miasto tysiącem oczu... JednakŜe jest coś jeszcze. Wiem to, czuję to! Coś, co tkwi w samym środku tej pajęczyny. My, którzy “tyle zła przez tak długo czyniliśmy w świecie”, mamy swój nieomylny węch, prawda? Mój jest tak silny, Ŝe muszę mu ufać. Jest coś jeszcze. Potrzebuję tylko czasu. Nie daj się zabić... przyjacielu. Nie mogę myśleć o nich dłuŜej. Muszę ich wyrzucić z głowy; przeszkadzają mi, panoszę się, są kulą u nogi. Nie istnieją. Ona nie istnieje, straciłem ją. Nie zestarzejemy się razem. Nie ma Ŝadnej nadziei... A teraz, do dzieła. Na miłość boską, do dzieła! Szybko wyszedł od Goldmanów, dziękując im i wprawiając w zdumienie nagłym odejściem. Zadał jeszcze tylko kilka pytań na temat rodziny Appletonów, na które mógł odpowiedzieć kaŜdy jako tako zorientowany mieszkaniec Bostonu. Po otrzymaniu tych informacji nie było sensu zostawać dłuŜej. Szedł teraz w deszczu, paląc papierosa i rozmyślając nad niezgodnością w Ŝyciorysie senatora, która - jak mówił mu instynkt - była najgroźniejszą bronią pasterza, stanowiła nieodłączną część matactw Nicholasa Guiderone'a. Gdzie szukać klucza do fałszywej nuty, którą tak wyraźnie słyszał? Wiedział jedno i było to coś więcej niŜ instynkt. Miał dość materiału, Ŝeby przestraszyć senatora Joshuę Appletona IV. Zadzwoni do niego do Waszyngtonu i spokojnie wyrecytuje mu zestaw faktów począwszy od 4 kwietnia 1911 roku, kiedy to na wzgórzach za
435
Porto-Vecchio odbyło się pewne spotkanie. Czy senator ma coś do powiedzenia? Czy moŜe rzucić jakieś światło na organizację Matarese'a, która zaczęła działalność w drugiej dekadzie naszego wieku - zapewne w Sarajewie - rozpoczynając serię morderstw politycznych? Organizację dobrze znaną rodzinie Appletonów, gdyŜ jej ślady wiodą do białego wieŜowca w Bostonie, siedziby koncernu, w którego zarządzie pan senator zasiada. Wiek Wodnika przerodził się w wiek konspiracji. Człowiek szybkim krokiem zmierzający do Białego Domu musi wpaść w panikę, a w panice popełnia się błędy. Ale panikę moŜna opanować. Matarezowcy szybko i sprawnie zorganizują obronę Appletona: prezydentura to zbyt wielka sprawa, Ŝeby ją tracić. A zarzuty wysuwane przez zdrajcę nie mają Ŝadnej wartości, są tylko słowami osobnika, który zdradził swój kraj. Instynkt. Trzeba przyjrzeć się temu człowiekowi - temu męŜczyźnie - z bliska. Joshua Appleton nie był taki, za jakiego brał go naród. Nie był tym wspaniałym człowiekiem, jakim widział go świat. Co z jego Ŝyciem prywatnym? MoŜe kryło w sobie mroczne tajemnice i naganne apetyty? Czy to moŜliwe, Ŝe na co dzień ten człowiek miał słabości, których będzie mu się znacznie trudniej wyprzeć niŜ zarzutów o wielkim spisku stawianych przez zdrajcę? Czy to do pomyślenia, Ŝe cały epizod koreański był mistyfikacją? Dowódcy zostali kupieni, medale opłacone, setki ludzi za pieniądze czuwało przy szpitalu? Nie po raz pierwszy wojna zostałaby wyzyskana jako odskocznia dla pełnego chwały Ŝycia w cywilu. Był to doskonały chwyt pod warunkiem precyzyjnie przeprowadzonego scenariusza a kto miał po temu większe moŜliwości niŜ potęŜna i bogata organizacja Matarese'a? Trzeba przyjrzeć się temu człowiekowi. Przyjrzeć z bliska. Goldman opowiedział mu historię Appletonów aŜ po dzień dzisiejszy. Oficjalna rezydencja senatora znajdowała się w Concord, gdzie on i jego rodzina spędzali tylko letnie miesiące. Jego ojciec umarł kilka lat temu; Nicholas Guiderone spłacił ostatni dług synowi swojego dobroczyńcy, kupując wielki Appleton Hall od wdowy za cenę znacznie wyŜszą od rynkowej, z obietnicą zachowania nazwy. Stara pani Appleton mieszkała obecnie w domu przy Louisburg Square na Beacon Hill. Matka. Jaką teŜ mogła być kobietą? Goldman sądził, Ŝe musi mieć ponad siedemdziesiątkę. MoŜe ona coś powie? Niechcący moŜe zdradzić bardzo wiele. Matki są o wiele lepszym źródłem informacji, niŜ się powszechnie uwaŜa - nie z powodu tego, co mówią, ale z powodu tego, czego nie mówią, zmieniając nagle temat. Było dwadzieścia po dziewiątej. Zastanawiał się, czy powinien iść do niej i porozmawiać. Dom moŜe być pod obserwacją, ale niezbyt silnie obstawiony. Jeden facet, moŜe dwóch w samochodzie zaparkowanym gdzieś w pobliŜu. Jeśli tak, matarezowcy 436
dowiedzą się, Ŝe jest w Bostonie - był na to przygotowany. A matka moŜe jednak podsunąć mu jakiś klucz, nazwisko, incydent, ślad, którym podąŜy; zostało juŜ tak mało czasu. Pan B.A. Vickery był oczekiwany w hotelu “Ritz-Carlton”, ale kiedy się tam znajdzie, musi mieć coś w ręku. Najlepiej zakładnika, a tym zakładnikiem powinien być Joshua Appleton IV. I tak nie było nadziei. Nic nie ryzykował. Musiał zaufać instynktowi. Strome podejście Chestnut Street w kierunku Louisburg Square odznaczało się coraz spokojniejszą zabudową, zupełnie jakby wiodło z zepsutego, świeckiego Ŝycia do cichszych, świętszych miejsc. Jaskrawe neony zastąpiły przyćmione, mrugające lampy gazowe z innej epoki; kocie łby były wyszorowane do czysta. Scofield doszedł do skweru i stanął skryty w cieniu ceglanego budynku na rogu. Wyjął z teczki małą lornetkę i podniósł do oczu. Nastawiając mocne zeissowskie soczewki, przyjrzał się uwaŜnie wszystkim samochodom zaparkowanym wokół ogrodzonego parku na środku placu. Nikogo w nich nie było. WłoŜył lornetkę z powrotem do teczki, wyszedł z cienia budynku i podąŜył spokojną ulicą w kierunku domu Appletonów. Okazałe rezydencje wokół małego parku otoczonego ogrodzeniem z kutego Ŝelaza z furtką wyglądały cicho i spokojnie. Nocne powietrze było teraz przenikliwie zimne, płomyki lamp gazowych chwiały się gwałtownie przy porywach wiatru. Wszystkie okna były pozamykane, w głębi paliły się kominki. Tu, na Louisburg Square był rzeczywiście inny świat, odległy, niemal wyizolowany, z pewnością Ŝyjący w spokoju. Wszedł po białych kamiennych schodach i zadzwonił. DuŜe latarnie po obu stronach drzwi rzucały więcej światła, niŜby sobie Ŝyczył. Usłyszał odgłos kroków; drzwi otworzyła pielęgniarka i natychmiast się zorientował, Ŝe go poznała. Powiedziały mu to jej gwałtownie wstrzymany oddech i na moment rozszerzone oczy. To tłumaczyło, dlaczego nie było nikogo na ulicy. StraŜnik siedział w środku. - Chciałbym się widzieć z panią Appleton. - Obawiam się, Ŝe juŜ śpi. Spróbowała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, ale Scofield włoŜył nogę między framugę i naparł na drzwi ramieniem, otwierając je na siłę. - Sądzę, Ŝe wie pani, kim jestem - powiedział, wchodząc do środka i rzucając teczkę na podłogę. Pielęgniarka cofnęła się o krok, wsuwając prawą rękę do kieszeni fartucha. Bray skoczył ku niej, chwycił ją za nadgarstek i wykręcił jej rękę do tyłu. Kobieta krzyknęła, 437
obracając się do niego plecami. Przygiął ją do podłogi, napierając kolanem u podstawy kręgosłupa. Lewe ramię zacisnął jej od tylu na szyi i szarpnął. Gdyby zrobił to odrobinę mocniej, złamałby jej kark. Ale nie chciał tego, chciał mieć ją Ŝywą. Kobieta padła na podłogę bez czucia. Nachylił się nad nią w milczeniu, wyjął rewolwer z krótką lufą z jej kieszeni i czekał na znak Ŝycia z głębi mieszkania. Krzyk pielęgniarki musiał ktoś usłyszeć. Cisza. Nie, dobiegł go jakiś dźwięk, ale tak słaby, Ŝe nie mógł się zorientować, co to jest. Zobaczył telefon obok schodów i podkradł się. Ŝeby podnieść słuchawkę. Sygnał był normalny, nikt nie rozmawiał. MoŜe kobieta mówiła prawdę; całkiem moŜliwe, Ŝe pani Appleton juŜ poszła spać. Zaraz się przekona. Przede wszystkim musiał dowiedzieć się czegoś innego. Podszedł z powrotem do pielęgniarki, pociągnął ją po podłodze pod lampę i rozdarł górę fartucha oraz stanik, po czym podniósł jej lewą pierś i przyjrzał się z bliska skórze. Było tam. Małe, postrzępione, niebieskie kółko, takie jak opisał Taleniekow, Znamię, które wcale nie było znamieniem lecz znakiem matarezowców. Nagle z góry dobiegł go szum motoru, cichy, niski, wibrujący dźwięk. Bray skoczył przez nieprzytomne ciało pielęgniarki w cień schodów i podniósł rewolwer. Zza zakrętu górnego podestu wyłoniła się postać starej kobiety. Siedziała na ozdobnym fotelu, słuŜącym do zjeŜdŜania i wjeŜdŜania po schodach, w kruchych rękach trzymała rzeźbiony uchwyt wystający ponad poręcz. Miała na sobie ciemnoszary szlafrok z wysokim kołnierzem, jej niegdyś delikatne rysy były zniszczone, a głos ochrypły. - Rozumiem, Ŝe to jedna z metod poskramiania wściekłych samic albo wilczyc w rui, ale jeśli włamał się pan tu w celach seksualnych, dziwi mnie pański gust. Pani Appleton, matka senatora, była pijana. Sądząc po jej wyglądzie, nie trzeźwiała od wielu lat. - Moim jedynym celem, proszę pani, jest porozmawianie z panią. Ta kobieta próbowała mnie zatrzymać, to jest jej broń, nie moja. Jestem długoletnim pracownikiem wywiadu w słuŜbie rządu Stanów Zjednoczonych i mogę w kaŜdej chwili pokazać pani moją legitymację. W świetle tego, co zaszło, sprawdzam, czy nie ma ukrytej broni. Zrobiłbym to w podobnych okolicznościach zawsze i wszędzie - powiedział pewnym siebie tonem, a stara kobieta przyjęła to ze spokojem zrodzonym z długotrwałego zamroczenia alkoholem. Scofield zaniósł pielęgniarkę do małego pokoju obok, związał jej ręce i nogi rajstopami, które przedarł na pół; z gumki zrobił knebel, przeciągając ją między zębami kobiety i wiąŜąc mocno z tyła głowy. Zamknął drzwi i wrócił do pani Appleton do salonu. 438
Nalała juŜ sobie brandy, Bray spojrzał na dziwne szklanki i karafki, rozstawione na stolikach w całym pokoju. Szklanki były grube, nietłukliwe, a kryształowe karafki tak umieszczone, aby co parę kroków moŜna sobie było nalać nowego drinka. Była to dziwna terapia dla osoby będącej najwyraźniej alkoholiczką. - Obawiam się - powiedział Scofield, zatrzymując się przy drzwiach - Ŝe kiedy pani pielęgniarka odzyska przytomność, będę musiał dać jej lekcję odpowiedzialnego posługiwania się bronią palną. Ma bardzo dziwny sposób chronienia pani, pani Appleton. - Bardzo dziwny, młody człowieku. - Kobieta wzięła szklankę i usiadła na fotelu w pokrowcu. - Ale skoro próbowała mnie chronić i to z tak mizernym rezultatem, to moŜe mi pan powie, przed czym? Dlaczego przyszedł pan się ze mną zobaczyć? - Czy mogę usiąść? - AleŜ bardzo proszę. Bray zmusił ją spojrzeniem, by zatrzymała na nim swój rozkojarzony wzrok. - Jak juŜ mówiłem, jestem pracownikiem wywiadu Departamentu Stanu... - zaczął swoją historyjkę, wypowiadając kaŜde słowo z powściągliwością i współczuciem. - Parę dni temu otrzymaliśmy raport, z którego wynika, Ŝe pani syn - przez swojego ojca - ma powiązania z pewną organizacją w Europie od lat znaną z działalności przestępczej. - Z czego? - Pani Appleton zachichotała. - Pan jest naprawdę, bardzo zabawny. - Prosię mi wybaczyć, ale nie ma w tym nic zabawnego. - O czym pan mówi? Scofield opisał grupę osób mniej więcej podobnych do tych, którzy tworzyli Radę Matarese'a, obserwując kobietę uwaŜnie, czy coś jej to przypadkiem nie mówi. Ale nie był nawet pewien, co z jego słów zdołało dotrzeć do jej zmętniałego umysłu, musiał zaapelować do matki, nie do kobiety - Informacja, jaką uzyskaliśmy z Europy, została przekazana pod najściślejszą tajemnicą. Z tego co mi wiadomo, jestem jedyną osoba w Waszyngtonie, która ją czytała, i co więcej, jestem przekonany, Ŝe mogę nie dopuścić do jej rozpowszechnienia. Widzi pani, pani Appleton, uwaŜam to za bardzo waŜne dla naszego kraju, Ŝeby ta sprawa nie zaszkodziła senatorowi. - Młody człowieku - przerwała stara kobieta. - Nic nie moŜe zaszkodzić senatorowi, nie wie pan o tym? Mój syn będzie prezydentem Stanów Zjednoczonych, Zostanie wybrany tej jesieni. Wszyscy tak mówią. Wszyscy go chcą. - To znaczy, ze nie wyraziłem się jasno, pani Appleton. Ten raport z Europy moŜe go zniszczyć, dlatego potrzebuję pewnych informacji. Zanim pani syn został senatorem, jak 439
dalece współpracował z ojcem w prowadzeniu interesów? Czy często podróŜował z nim do Europy? Kim byli jego najbliŜsi przyjaciele w Bostonie? To bardzo waŜne. Są to ludzie, których tylko pani znała, męŜczyźni i kobiety, którzy odwiedzali go w Appleton Hall. - “Appleton Hall... na szczycie Appleton Hill” - zanuciła kobieta wysokim szeptem jakąś nieokreślona melodię. - “Ten piękny widok na Boston... Na zawsze będzie nasz”. Joshua Pierwszy napisał tę piosenkę przeszło sto lat temu. Niezbyt dobra, ale mówią, Ŝe skomponował ją na klawikordzie. To takie do nich podobne, klawikord. Zresztą podobne do nas wszystkich. - Pani Appleton? Kiedy pani syn wrócił z wojny koreańskiej... - Nigdy, przenigdy nie mówimy o wojnie! - Na moment jej oczy stały się skupione, wrogie. Potem wróciło zamglenie. - Oczywiście, kiedy mój syn zostanie prezydentem, nie będą mnie pokazywać na prawo i lewo jak gwiazdę filmową. Zachowują mnie na bardzo specjalne okazje. - Urwała i roześmiała się cichym, drwiącym śmiechem. - Po bardzo specjalnych sesjach z lekarzem. - Znów przerwała i podniosła lewy palec wskazujący do ust. Widzisz, młody człowieku, trzeźwość nie jest moją najsilniejszą stroną. Scofield patrzył na nią z bliska, zasmucony tym, co widział. Pod zniszczoną skórą kryły się piękne rysy, oczy, które teraz przypominały martwe sadzawki, zapewne niegdyś były czyste i Ŝywe. - Bardzo mi przykro. Świadomość tego musi być bolesna. - Przeciwnie - odpowiedziała przekornie. Teraz ona mu się przyglądała. - Czy uwaŜa się pan za niezwykle sprytnego? - Nigdy o tym nie myślałem. - Instynkt. - Od jak dawna jest pani... chora, pani Appleton? - Od tak dawna, Ŝe nie warto o tym mówić. Bray spojrzał ponownie na karafki. - Czy senator był tu ostatnio? - Dlaczego pan pyta? - Wyglądała na rozbawioną. A moŜe miała się na baczności? - Tak sobie, bez Ŝadnych powodów - odpowiedział Scofield niedbale. Nie moŜe jej przestraszyć. W kaŜdym razie nie teraz. Nie był pewien co, ale coś się zaczynało wykluwać. Dałem do zrozumienia pielęgniarce, Ŝe to senator mnie tu przysłał i Ŝe być moŜe sam niedługo tu przyjdzie. - A więc to tak! - krzyknęła kobieta z tryumfem w zdartym, przepitym głosie. - Nie dziwnego, Ŝe chciała pana zatrzymać! - Z powodu tego? - spytał Bray cicho, wskazując na rozstawione naczynia. - Karafki napełniane kaŜdego dnia... zapewne pani syn miałby to za złe? 440
- Och, niech pan nie będzie idiotą! Chciała pana zatrzymać, poniewaŜ pan kłamał! - Kłamałem? - Oczywiście! Senator i ja spotykamy się tylko przy specjalnych okazjach - po tych bardzo specjalnych kuracjach - kiedy wystawia się mnie na widok publiczny, Ŝeby kochająca go publika mogła zobaczyć jego kochającą matkę. Mój syn nigdy nie był w tym domu i nigdy nie będzie. Ostatni raz byliśmy sami przeszło osiem lat temu. Nawet na pogrzebie jego ojca, choć staliśmy razem, nie zamieniliśmy prawie słowa. - Mogę zapytać, czemu? - Nie moŜe pan. W kaŜdym razie zapewniam, Ŝe nie ma to nic wspólnego z tym, o czym pan mówił. - Dlaczego nigdy nie mówicie o wojnie koreańskiej? - Niech pan sobie za duŜo nie pozwala, miody człowieku! - Pani Appleton podniosła brandy do ust, ale ręka tak się jej trzęsła, Ŝe szklanka wypadła, oblewając szlafrok. - Niech to diabli! Scofield wstał z krzesła. - Proszę się nie przejmować. Niech leŜy - zakomenderowała. - Podniosę ją - powiedział, klękając przed panią Appleton. - Po co ma się pani o nią potknąć. - A więc niech pan ją podniesie. I da mi następną, jeśli laska. - Oczywiście. - Podszedł do najbliŜszego stolika i nalał jej brandy do czystej szklanki. - Mówi pani, Ŝe nie lubi rozmawiać o wojnie w Korei... - Tak. Nigdy o niej nie rozmawiam. - Jest pani w bardzo szczęśliwej sytuacji. To znaczy, moŜe tak sobie pani powiedzieć i juŜ. Nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić. - Stanął naprzeciwko, rzucając na nią swój cień i mówiąc z całym rozmysłem kolejne kłamstwo: - Ja nie mogę. Ja tam byłem. Tak jak pani syn. Stara kobieta wypiła duszkiem kilka łyków, zwyczajem alkoholików, którzy muszą się wzmocnić. Spojrzała na niego wzrokiem zamglonym przez brandy. - Wojna zabija nie tylko ciało. Dzieją się na niej straszne rzeczy. Czy panu teŜ się to przydarzyło? - Tak, mnie teŜ. - Czy robili z panem te straszne rzeczy? - Jakie straszne rzeczy, pani Appleton?
441
- Głodzenie, bicie, zakopywanie Ŝywcem tak, Ŝe ma się nozdrza pełne piachu i ziemi, i nie moŜna oddychać? Powolna, świadoma śmierć na Ŝywo. Kobieta opisywała tortury stosowane na jeńcach w północnokoreańskich obozach. Jaki to miało związek ze sprawą? - Nie, to mi się nie przydarzyło. - A jemu tak, widzi pan. Lekarze mi powiedzieli. To go zmieniło. W środku. Zmieniło go tak bardzo. Ale nie wolno poruszać tego tematu. - Tego tematu? - Nie wiedział, o czym ona mówi. - Chodzi o senatora? - upewnił się. - Ciii! - Pani Appleton wypiła resztkę brandy. - Nigdy, nigdy nie wolno nam o tym mówić. - Rozumiem - powiedział Bray, ale nie rozumiał. Senator Joshua Appleton IV nie był nigdy jeńcem Koreańczyków. Wręcz przeciwnie, kapitan Josh Appleton ani razu nie dał się im złapać, choć wielokrotnie przekradał się za linię wroga, co juŜ samo przez się przyczyniło się do jego legendy. - Ale nie dostrzegłem w nim nigdy Ŝadnych większych zmian, oprócz tego, Ŝe się postarzał - powiedział, wciąŜ stojąc przed jej fotelem. - Oczywiście, nie znałem go tak dobrze dwadzieścia lat temu, ale, moim zdaniem, jest nadal jednym z najprzystojniejszych męŜczyzn, jakich widziałem. - Zmienił się w środku! - wyszeptała ochryple kobieta. - W środku! Nosi maskę... a ludzie tak go podziwiają. - Nagle w jej zamglonych oczach pojawiły się łzy, a pod wpływem obrazów przechowywanych głęboko w pamięci z jej ust wydobył się okrzyk: - I powinni go podziwiać! Był takim pięknym chłopcem, takim pięknym młodym męŜczyzną! Nikt nie miał tak kochającego, tak serdecznego syna! Dopóki nie zrobili z nim tych strasznych rzeczy... Załkała. - A ja zachowywałam się tak okropnie. Byłam jego matką i nie mogłam zrozumieć. Chciałam odzyskać mojego Josha! Tak bardzo tego chciałam! Bray ukląkł i wyjął jej szklankę z ręki. - Co to znaczy, Ŝe chciała go pani odzyskać? - Nie mogłam zrozumieć. Był taki zimny, taki niedostępny. Odebrali mu całą radość Ŝycia. Nie pozostało w nim ani krztyny radości. Wyszedł ze szpitala... to wszystko było zbyt bolesne, a ja nie mogłam zrozumieć. Spojrzał na mnie i nie było w nim radości ani miłości. Tam w środku! - Ze szpitala? Po tym wypadku tuŜ po wojnie? - Tyle wycierpiał... a ja tyle piłam... Z tygodnia na tydzień, kiedy był na tej strasznej wojnie, piłam coraz więcej. Nie mogłam tego znieść! Tylko jego miałam. Mój mąŜ był 442
męŜem tylko z nazwy... zapewne równie duŜo w tym mojej winy. Brzydził się mną. Ale tak bardzo kochałam Josha. Sięgnęła po szklankę. Uprzedził ją i nalał jej brandy. Spojrzała na niego przez łzy, w jej zamglonych oczach był smutek. - Dziękuję bardzo - powiedziała z prostotą i godnością. - Nie ma za co - odparł, czując się bezradny, choć wszystko w nim się buntowało. - W pewien sposób - szepnęła, ściskając mocno szklankę - mam go nadal, ale on o tym nie wie. Nikt nie wie. - Jak to? - Kiedy wyprowadziłam się z Appleton Hall... na Appleton Hill... urządziłam jego pokój dokładnie tak samo, jak wyglądał przedtem. Widzi pan, on nigdy naprawdę nie wrócił. Przyjechał tylko na godzinę pewnego wieczoru, Ŝeby wziąć jakieś rzeczy. Przeniosłam więc pokój tutaj, taki jaki był. Zawsze będzie to jego pokój, ale on o tym nie wie. Bray znów przed nią przyklęknął. - Pani Appleton, czy mogę zobaczyć ten pokój? Proszę. - O nie, to nie byłoby w porządku - odpowiedziała. - To coś bardzo osobistego. NaleŜy do niego i tylko mnie tam wpuszcza. Nadal tam mieszka, rozumie pan. Mój piękny Joshua. - Muszę zobaczyć ten pokój, pani Appleton. Gdzie on jest? - Instynkt. - Dlaczego musi go pan zobaczyć? - Mogę pani pomóc. Mogę pomóc pani synowi. Wiem o tym. Przyjrzała mu się przymruŜonymi oczami, jakimś spojrzeniem od wewnątrz. - Jest pan uprzejmym człowiekiem. I wcale nie takim młodym, jak myślałam. Ma pan juŜ bruzdy na twarzy i siwiznę na skroniach. Ma pan teŜ mocne usta, czy ktoś juŜ panu to mówił? - Nie, chyba nie. Proszę panią, pani Appleton, naprawdę muszę zobaczyć ten pokój. Niech mi pani pozwoli. - To miło, Ŝe pan mnie prosi. Dawno nikt mnie o nic nie prosił, wszyscy mną tylko dyrygują. Dobrze, chodźmy na górę. Rozumie pan, oczywiście, Ŝe musimy zapukać. Jeśli się nie zgodzi, nie będzie pan mógł wejść. Scofield poprowadził ją przez łukowe drzwi salonu do ruchomego fotela na schodach. Szedł przy niej na górę, do pierwszego podestu, gdzie pomógł jej wstać. - Tędy - powiedziała, wskazując wąski, ciemny korytarz. - Ostatnie drzwi na prawo. Doszli tam, zatrzymali się na chwilę, a potem kobieta lekko zapukała.
443
- Zaraz będziemy wiedzieć - rzekła, pochylając lekko głowę, jakby nadsłuchiwała. Wszystko w porządku - zdecydowała, uśmiechając się. - Powiedział, Ŝe moŜe pan wejść, ale nie wolno panu niczego ruszać. Ma wszystko ułoŜone tak, jak lubi. Otworzyła drzwi i nacisnęła kontakt na ścianie. Zapaliły się trzy lampy, ale mimo wszystko światło było przyćmione, rzucające cienie na podłogę i ściany. Był to pokój młodego człowieka pełen pamiątek zamoŜnej młodości. Nad łóŜkiem i biurkiem wisiały proporczyki Andover i Princeton, na półkach stały trofea zdobyte w takich sportach jak Ŝeglarstwo, narciarstwo, tenis i hokej na trawie. Pokój był zachowany pieczołowicie odtworzony - w taki sposób, jakby naleŜał do renesansowego księcia. Mikroskop stał koło zestawu do doświadczeń chemicznych, jeden z tomów encyklopedii Britannica leŜał na biurku otwarty, ukazując popodkreślaną stronę z odręcznymi notatkami na marginesie. Na stoliku nocnym znajdowały się powieści Dos Passosa i Koestlera, obok napisana na maszynie strona tytułowa eseju autorstwa czcigodnego mieszkańca tego pokoju. “Przyjemności i obowiązki wynikłe z Ŝeglowania po głębokich wodach. Opracował Joshua Appleton, Andover Academy, marzec 1945.” Spod łóŜka wystawały trzy pary butów: mokasyny, trampki i czarne skórzane półbuty do garnituru. śycie przechowane w akcesoriach. Bray skrzywił się w przyćmionym świetle. Był w grobowcu Ŝywego człowieka, otoczony przedmiotami codziennego uŜytku, które mają pomagać duszy zmarłego w podróŜy przez ciemności. Było to makabryczne uczucie, kiedy się pomyślało o Joshu Appletonie, elektryzującym, porywającym tłumy senatorze z Massachusetts. Scofield spojrzał na gospodynię. Patrzyła apatycznie na zbiór fotografii na ścianie. Bray podszedł bliŜej i zaczął się im przyglądać. Były to zdjęcia młodego Josha Appletona i kilku przyjaciół. Ci sami przyjaciele, najwyraźniej załoga Ŝaglowca, widnieli na okazyjnej fotografii, powieszonej w środku. Czterech młodzieńców stojących na pokładzie łodzi trzymało długi transparent: Regaty w Marblehead - lato 1949. Tylko centralna fotografia i trzy powyŜej ukazywały wszystkich czterech członków załogi. Na trzech niŜszych zdjęciach byli tylko dwaj z tej czwórki: Appleton i inny młody człowiek, obaj rozebrani do pasa, szczupli, muskularni; ściskali sobie ręce nad rumplem, uśmiechali się do obiektywu, stojąc po dwóch stronach masztu, siedzieli na burcie, wznosząc szklanki w toaście. Scofield przyjrzał się im bliŜej, a potem porównał z ich towarzyszami. Appleton i jego najbliŜszy przyjaciel mieli w sobie jakąś siłę, której tamtym brakowało; cechowała ich 444
pewność siebie i poczucie wartości. Nie byli uderzająco podobni, choć mieli zbliŜony wzrost i budowę - wysportowani młodzieńcy, dobrze czujący się w swoim towarzystwie - lecz nie byli teŜ całkiem róŜni. Obaj mieli ostre, choć inne rysy: mocno zarysowane szczęki, wysokie czoła, duŜe oczy i proste, ciemne włosy. Dziesiątki takich twarzy widuje się na pamiątkowych zdjęciach kaŜdej wyŜszej uczelni. JednakŜe w tych fotografiach było coś niepokojącego. Bray nie wiedział co, ale czuł to. Instynkt. - Wyglądają, jakby byli kuzynami - powiedział. - Przez lata zachowywali się, jakby byli braćmi - odparła kobieta. - W czasie pokoju mieli być partnerami w interesach, w czasie wojny walczyć ramię w ramię. Ale tamten był tchórzem i zdradził mojego syna. Mój piękny Joshua poszedł na wojnę sam i spotkały go straszne rzeczy. Tamten uciekł do Francji i Szwajcarii. Ale sprawiedliwość chadza dziwnymi drogami: zginął w Gstaad, wskutek obraŜeń odniesionych na stoku. - O ile wiem, mój syn nigdy od tej pory nie wymówił jego imienia. - Od tej pory?... To znaczy od kiedy? - Od dwudziestu pięciu lat. - Kto to był? Powiedziała mu. Scofieldowi zabrakło tchu. Pokój zawirował mu w oczach. Odnalazł pasterza, ale instynkt mówił mu, Ŝeby szukać dalej. W końcu znalazł brakujący fragment. Najbardziej wstrząsający kawałek łamigłówki był juŜ na miejscu. Potrzebował tylko dowodu lub choćby cienia dowodu, gdyŜ prawda była zbyt niewiarygodna. Rzeczywiście znajdował się w grobowcu, w grobowcu zmarłego, który od dwudziestu pięciu lat podróŜował w ciemności.
445
34. Odprowadził panią Appleton do jej sypialni, nalał jej ostatni kieliszek i wyszedł. Kiedy zamykał drzwi, siedziała na łóŜku, nucąc bezdźwięczną melodię: Appleton Hall... na szczycie Appleton Hill... Nuty wystukane na klawikordzie ponad sto lat temu. Nieszczęsne nuty, jak i ona była nieszczęsna, choć nigdy nie dowie się, dlaczego. Wrócił do słabo oświetlonego pokoju, w którym spoczywały wspomnienia, i podszedł do fotografii na ścianie. Zdjął jedną z nich, wyciągnął gwoździk i wygładził palcem dziurkę w tapecie. Nie zapobiegnie to odkryciu kradzieŜy, ale moŜe je opóźni. Zgasił światło, zamknął drzwi i zszedł na dół do hallu. Rzekoma pielęgniarka była nadal nieprzytomna. Zostawił ją na miejscu; nic by nie zyskał, zabijając ją czy zabierając z sobą. Zgasił wszystkie światła, łącznie z latarniami nad drzwiami frontowymi, i wyślizgnął się na Louisburg Square. Na chodniku skręcił w prawo i zaczął iść szybko do rogu, gdzie znów skręcił, schodząc z Beacon Hill na Charles Street; Ŝeby znaleźć taksówkę. Musiał odebrać swój bagaŜ ze skrytki na stacji metra w Cambridge. Spacer w dół zbocza dawał mu czas na przemyślenie dalszych kroków. Wyjął fotografię zza szkła, złoŜył ją ostroŜnie - bardzo ostroŜnie, Ŝeby nie uszkodzić twarzy - i schował do kieszeni. Musiał znaleźć sobie jakiś pokój. Gdzie mógłby usiąść i wypełnić strony papieru faktami, przypuszczeniami i moŜliwościami; zrobić zestawienie danych. Nazajutrz rano czekało go duŜo pracy, między innymi wizyta w szpitalu stanowym Massachusetts i w bostońskiej bibliotece publicznej. Pokój, który wynajął, niczym się nie róŜnił od innych pokoi w tanich hotelach duŜych miast. Materac miał wygnieciony dołek w środku, a jedyne okno wychodziło na brudny kamienny mur stojący zaledwie parę metrów przed popękaną szybą. Ta dziura miała teŜ jednak pewne zalety, jak wszystkie takie dziury: nikt nie zadawał pytań. Tanie hotele mają swoje miejsce na tym świecie, zwykle słuŜąc tym, którzy nie chcą do świata przynaleŜeć. Samotność jest podstawowym prawem kaŜdego człowieka i nie naleŜy się w nią wtrącać. Scofield był bezpieczny; mógł skoncentrować się na zestawieniu faktów. Do czwartej trzydzieści pięć nad ranem zapełnił siedemnaście stron. Faktami, domysłami, moŜliwościami. Wypisał wszystko starannie, czytelnie, Ŝeby moŜna to z łatwością odtworzyć. Nie było miejsca na interpretację: akt oskarŜenia został sprecyzowany, nawet jeśli brakowało motywów. Zbierał broń, gromadził amunicję - to wszystko, co miał.
446
PołoŜył się na nierównym łóŜku i zamknął oczy. Dwie lub trzy godziny snu powinny mu wystarczyć. Usłyszał własny szept wznoszący się pod popękany sufit. - Taleniekow... nie daj się. Toni, ukochana, najdroŜsza. śyj... Nie pozwól się zniszczyć. ZaŜywna urzędniczka w szpitalnej kartotece była nieco zdziwiona, lecz nie miała nic przeciwko spełnieniu prośby Braya. Przechowywane tu medyczne informacje nie były aŜ tak tajne, a człowiekowi z legitymacją rządową z pewnością naleŜało pomóc. - A więc, jak rozumiem, chodzi o to - powiedziała z silnym bostońskim akcentem, czytając nalepki na szufladach - Ŝe senator chce mieć nazwiska lekarzy i pielęgniarek, którzy opiekowali się nim tutaj po jego wypadku w latach pięćdziesiąt trzy - pięćdziesiąt cztery. Od listopada do marca? - Tak. Jak mówiłem, w przyszłym miesiącu wypada rodzaj rocznicy - dwadzieścia pięć lat od jego “odrodzenia”, jak on to nazywa. W największej tajemnicy mogę zdradzić, Ŝe pragnie przesłać im wszystkim, kaŜdemu z osobna, mały medal w kształcie tarczy medycznej z ich nazwiskami i podziękowaniem. - To do niego podobne, prawda? Pamiętać o takich rzeczach. Większość ludzi stara się jak najszybciej zapomnieć podobne przeŜycia. Wykiwali śmierć, to do diabła z całą resztą. AŜ do następnego razu, oczywiście. Ale nie on; on jest taki... uwaŜający, jeśli wie pan, co mam na myśli. - Tak, wiem. - Głosujący teŜ to wiedzą. Nasz stan będzie miał swojego pierwszego prezydenta od czasów Kennedy'ego. I nie będzie przy tym Ŝadnych religijnych nonsensów z papieŜem i tymi wszystkimi kardynałami panoszącymi się w Białym Domu. - Tak, to prawda - zgodził się Bray. - Muszę podkreślić jeszcze raz poufny charakter mojej wizyty. Senator nie chce nadawać swojemu małemu gestowi Ŝadnego rozgłosu... Scofield zawiesił głos i uśmiechnął się do kobiety. - Na razie, jest pani jedyną osobą w Bostonie, która o tym wie. - Och, niech się pan o to nie martwi. Jak mówiliśmy w dzieciństwie, moje usta są zasznurowane. I naprawdę bardzo będę sobie cenić pismo od senatora Appletona z jego własnoręcznym podpisem i tak dalej. - Poklepała wyciągniętą szufladę. - Tu jest wszystko, co trzeba. Nazwiska chirurgów, anestezjologów, konsultantów oraz wszystkich pielęgniarek wraz z wykazem uŜytego sprzętu. Nie ma badań psychiatrycznych ani medycznych; te moŜna dostać tylko przez naczelnego lekarza. Ale przecieŜ panu nie o to chodzi. - Podała mu teczkę. 447
- Tam na końcu korytarza jest stół. Kiedy pan skończy, proszę zostawić to po prostu na moim biurku. - Doskonale - powiedział Bray, wiedząc swoje. - Sam odłoŜę to na miejsce. Po co mam panią fatygować. Dziękuję jeszcze raz. - Ja teŜ. Scofield szybko przejrzał strony, Ŝeby zyskać ogólną orientację. Z medycznego punktu widzenia, większość z tego, co czytał, była dla niego niezrozumiała, ale jedno nie ulegało wątpliwości. Joshua Appleton był bardziej martwy niŜ Ŝywy, kiedy przywieziono go do szpitala po wypadku na autostradzie. Rany cięte, tłuczone i miaŜdŜone, rozliczne kontuzje, złamania, cięŜkie urazy głowy i szyi: opisy dawały krwawy obraz zmasakrowanej twarzy i ciała. Była tu teŜ lista lekarstw i preparatów uŜytych do podtrzymania uciekającego Ŝycia oraz szczegółowy opis skomplikowanych urządzeń medycznych odsuwających śmierć. I w końcu, po wielu tygodniach, nastąpił proces powrotu do zdrowia. Najbardziej niewiarygodna machina, jaką jest ludzkie ciało, zaczęła się goić. Bray spisał nazwiska lekarzy i pielęgniarek wyszczególnione w harmonogramie dyŜurów na piętrze i w sali operacyjnej. W ciągu pierwszych tygodni powtarzały się te same nazwiska: dwóch chirurgów, jeden z nich specjalista od przeszczepów skóry, i wymieniający się zespół ośmiu pielęgniarek; potem nagle te nazwiska zniknęły, zastąpione dwoma innymi lekarzami i trzema prywatnymi pielęgniarkami, które wymieniały się na dyŜurze co osiem godzin. Miał, co chciał, piętnaście nazwisk, z czego pięć pierwszej waŜności, a dziesięć drugiej. Skoncentruje się na tych waŜniejszych, na ostatnich dwóch lekarzach i trzech pielęgniarkach; wcześniejsze nazwiska przynaleŜały do innego okresu. OdłoŜył teczkę i wrócił do biurka urzędniczki. - Zrobione - powiedział i dodał, jakby dopiero teraz przyszło mu to do głowy. - MoŜe mogłaby pani wyświadczyć mi, to znaczy senatorowi, jeszcze jedną przysługę. - Oczywiście, z przyjemnością. - Mam tu nazwiska, ale muszę to uaktualnić. W końcu te dane pochodzą sprzed dwudziestu pięciu lat. Niektóre z tych osób mogą przebywać teraz zupełnie gdzie indziej. Dobrze by było mieć ich obecne adresy. - Ja sama nic tu nie poradzę - powiedziała urzędniczka, sięgając po telefon na biurku. Ale wyślę pana na górę. Tu jest królestwo pacjentów, dane personelu mają tam. Szczęśliwcy, są skomputeryzowani. - Nadal bardzo mi zaleŜy, Ŝeby utrzymać to wszystko w tajemnicy. 448
- Niech się pan o to nie martwi, ma pan słowo Peg Flannagan. Zajmuje się tym moja przyjaciółka. Scofield usiadł przed klawiaturą komputera obok brodatego czarnego studenta, którego przyjaciółka Peg Flannagan wyznaczyła mu do pomocy. Student zatrudniony na pół etatu był zły, gdyŜ musiał odłoŜyć podręcznik, który czytał, korzystając z wolnej chwili. - Przykro mi, Ŝe zajmuję panu czas - powiedział Bray, chcąc zaskarbić sobie w nim sprzymierzeńca. - Nic nie szkodzi - odparł student, waląc w klawiaturę. - Tylko Ŝe ten prymitywny sprzęt moŜe obsłuŜyć kaŜdy głupek, a ja mam jutro egzamin. - Z czego? - Z kinetyki molekularnej. Scofield spojrzał na studenta. - Kiedy tu studiowałem przed laty, ktoś usiłował mi wytłumaczyć, jak zbudowane są molekuły. Niewiele zrozumiałem. - Pewno był pan na uniwerku. Strata czasu. Ja jestem na politechnice. Bray ucieszył się, Ŝe duch rywalizacji międzyuczelnianej nie ginie. - No i co tam mamy? - zapytał, patrząc na ekran nad klawiaturą. Student właśnie wystukał nazwisko pierwszego lekarza. - Ja mam wszechwiedzący dysk, a pan nic. - Co to znaczy? - Pański lekarz nie istnieje. W kaŜdym razie w tej instytucji. Nie zadysponował tu nawet tabletki aspiryny. - To idiotyzm. PrzecieŜ był w karcie Appletona. - Niech pan porozmawia z szefem personelu. Wystukałem nazwisko prawidłowo, a jednak wyświetliło się: “brak danych”. - Wiem coś niecoś o komputerach. Łatwo je zaprogramować. Student pokiwał głową. - Co znaczy, Ŝe równie łatwo je przeprogramować - rzekł. - Niby skorygować. Pański lekarz został usunięty z pamięci, wymazany. MoŜe wystawiał lewe recepty. - MoŜe. Weźmy następnego. Student wystukał nazwisko. - No, wiemy przynajmniej, co się z tym stało. Umarł tu na trzecim piętrze. Wylew krwi do mózgu. Nie zdąŜył nawet odbić sobie czesnego. - Jak to? - No, opłaty za studia medyczne. Miał zaledwie trzydzieści dwa lata. Cholerny pech umierać w tym wieku. - I dość rzadko spotykany. Kiedy to się stało? 449
- Dwudziestego pierwszego marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku. - Appleton został wypisany trzydziestego - powiedział Scofield w równej mierze do siebie jak i do studenta. - Te trzy następne nazwiska to pielęgniarki. Niech pan teraz je sprawdzi. Katherine Connally. Zmarła 26.3.54. Alice Bonelli. Zmarła 26.3.54. Janet Drummond. Zmarła 26.3.54. Student odchylił się w fotelu - nie był głupcem. - Wygląda to na prawdziwą epidemię, co? Tamten marzec był niezbyt szczęśliwym miesiącem, a juŜ dwudziesty szósty okazał się szczególnie niefortunny dla trzech dziewcząt w bieli. - Czy podana jest przyczyna śmierci? - Nie. Co tylko znaczy, Ŝe nie umarły tu na miejscu. - Ale wszystkie trzy tego samego dnia? To... - Wiem. Niesamowite. - Student podniósł rękę. - Jest tu taki jeden stary kocur, który pracuje w tym szpitalu od jakiś sześciu tysięcy lat. Prowadzi magazyn na pierwszym piętrze. MoŜe on będzie coś pamiętać, zaraz się z nim połączę. - Student obrócił się na krześle i sięgnął po telefon. - Niech pan weźmie drugą słuchawkę - powiedział do Braya, wskazując na inny aparat na pobliskim stole. - Magazyn na pierwszym piętrze - odezwał się głos o silnym irlandzkim akcencie. - Jak się masz, Matuzalemie, tu twój stary przyjaciel Amos. - Cześć, Amos, ty nieznośny chłopcze. - Jimmy, posłuchaj, mam tu na drugim telefonie jednego faceta, który szuka informacji z czasów, gdy byłeś jeszcze postrachem pielęgniarek. Chodzi właśnie o trzy z nich. Jimmy, pamiętasz, jak w połowie lat pięćdziesiątych trzy dziewczęta umarły jednego dnia? - Trzy dziewczęta... - Po oddechu na linii moŜna się było zorientować, Ŝe męŜczyzna usiłuje sobie przypomnieć. - O tak, juŜ wiem. To straszna historia. Mała Katie Connally była jedną z nich. - Co się stało? - zapytał Bray. - Utopiły się, proszę pana. Wszystkie trzy. Były na łódce i to cholerstwo się wywróciło, wrzucając je do morza. - Na łódce? W marcu? - Jedno z tych kretyńskich szaleństw. Wie pan, jak bogaci panicze kręcą się zawsze wokół pielęgniarek. UwaŜają, Ŝe skoro dziewczęta patrzą cały czas na nagie ciała, to mogą równie dobrze podsunąć im własne. Któregoś wieczoru te bubki wydawały przyjęcie na 450
jednym z tych wymyślnych jachtów i zaprosili nasze dziewczęta. Było mnóstwo alkoholu i inne głupoty i jakiś bałwan wpadł na wspaniały pomysł, Ŝeby popływać łódką. Kompletny idiotyzm, oczywiście. I na dodatek jeszcze w marcu. - W nocy? - Tak. Jak pamiętam, ciała znaleziono dopiero po tygodniu. - Czy ktoś jeszcze zginął? - Oczywiście, Ŝe nie. Taka to sprawiedliwość. Dzieci bogaczy zawsze doskonale pływają, nie wie pan? - Gdzie to było? - zapytał Scofield. - Pamięta pan? - Jasne. Na wybrzeŜu. Marblehead. Bray zamknął oczy. - Dziękuję - powiedział cicho, odkładając słuchawkę. - Dzięki, Matuzalem - zakończył student, patrząc na Scofielda. - Ma pan jakiś problem, tak? - Mam problem - zgodził się Bray, podchodząc z powrotem do komputera. - Mam teŜ jeszcze dziesięć nazwisk. Dwóch lekarzy i ośmiu pielęgniarek. Czy moŜe je pan szybko przejrzeć? Z ośmiu pielęgniarek Ŝyła połowa. Jedna przeniosła się do San Francisco, nie zostawiając adresu; druga mieszkała z córką w Dallas, a dwie pozostałe w domu starców w Worcester. śył teŜ jeszcze jeden z lekarzy. Specjalista od przeszczepu skóry umarł półtora roku temu w wieku siedemdziesięciu trzech lat. Pierwszy chirurg, Nathaniel Crawford, odszedł na emeryturę i mieszkał w Quincy. - Czy mogę skorzystać z pana telefonu? - zapytał Scofield. - Zapłacę naleŜność. - Kiedy sprawdzałem ostatnim razem, Ŝaden z tych telefonów nie był na moje nazwisko. Proszę się nie krępować. Bray spisał numer z ekranu; podszedł do telefonu i nakręcił. - Mówi Crawford. - Głos z Quincy był szorstki, ale nie nieuprzejmy. - Moje nazwisko Scofield. Nie znamy się osobiście i nie jestem lekarzem, ale interesuje mnie pewien przypadek, który pan leczył wiele lat temu w szpitalu stanowym w Massachusetts. Chciałbym zapytać pana o parę spraw, jeśli pan pozwoli. - Kim był pacjent? Miałem ich parę tysięcy. - Chodzi mi o senatora Joshuę Appletona. Na linii zapadła krótka cisza; kiedy Crawford znów się odezwał, jego szorstki głos przybrał nutę znuŜenia. 451
- To jedna z tych cholernych spraw, które ciągną się za człowiekiem do grobu, co? No trudno, nie praktykuję juŜ od ponad dwóch lat, więc nic co ja powiem, ani co pan powie, nie zrobi większej róŜnicy. Przyjmijmy, Ŝe to był mój błąd. - Błąd? - Nie zrobiłem ich wiele, a byłem ordynatorem oddziału chirurgicznego przez niemal dwanaście lat. Mój raport jest w teczce Appletona; jedyne moŜliwe wytłumaczenie to to, Ŝe rentgen był uszkodzony albo monitory przekazywały złe dane. W teczce medycznej Appletona nie było raportu doktora Nathaniela Crawforda. - Czy pan nawiązuje do faktu, Ŝe zastąpiono pana innym chirurgiem? - Tam, do diabła, zastąpiono! Tommy Belford i ja zostaliśmy po prostu wykopani przez jego rodzinę. - Belford? Specjalista od przeszczepów skóry? - Chirurg! Chirurg plastyczny i prawdziwy mistrz. Tommy złoŜył mu twarz do kupy, jak sam Pan Bóg. Ten młody majster, którego sprowadzili, tylko spaprał jego robotę, moim zdaniem. Ale Ŝal mi go. Ledwo skończył, kiedy i jego dopadło. - Ma pan na myśli wylew krwi do mózgu? - Ten Szwajcar był tam, kiedy to się stało. Operował go, ale było za późno. - Czy “ten Szwajcar” to chirurg, który pana zastąpił? - Tak. Wielki Herr Doktor z Zurychu. Ten sukinsyn traktował mnie, jakbym był niedorozwiniętym przygłupem, który nie ukończył studiów. - Czy pan wie, co się z nim stało? - Wrócił chyba do Szwajcarii. Niespecjalnie mnie to interesowało, prawdę mówiąc. - Mówi pan, Ŝe zrobił pan błąd. Albo zrobił go rentgen czy inne urządzenia. Jaki błąd? - Po prostu: poddałem się. Appleton był utrzymywany przy Ŝyciu całkowicie sztucznie i uznałem, Ŝe to juŜ koniec. Bez tej całej skomplikowanej maszynerii nie przeŜyłby ani dnia, a nawet jeśli, to byłby tylko rośliną. - Nie widział pan moŜliwości powrotu do zdrowia? Crawford zniŜył głos, w jego pokorze wyczuwało się siłę. - Byłem chirurgiem, nie Bogiem. Mogłem być omylny. W mojej opinii Appleton nie tylko nie miał szans wyzdrowieć, ale umierał z minuty na minutę... Myliłem się. - Dziękuję, Ŝe zechciał pan ze mną porozmawiać. - Jak juŜ mówiłem, to nie ma teraz większego znaczenia. Spędziłem kupę lat ze skalpelem w ręku i popełniłem niewiele błędów. - Jestem tego najzupełniej pewien. Do widzenia. 452
Scofield wrócił do klawiatury komputera; czarny student czytał swój podręcznik. - Rentgen...? - spytał Bray miękko. - Co? - Student spojrzał na niego. - Co z rentgenem? Bray usiadł obok młodego człowieka. Miał nadzieję, Ŝe udało mu się zyskać w nim sprzymierzeńca. - Jak dobrze orientujesz się w tutejszych sprawach? - No cóŜ, to duŜy szpital. - Ale znasz Matuzalema. - Pracuję tu dorywczo od trzech lat. Trochę się napatrzyłem. - Czy mają tu przechowalnię zdjęć rentgenowskich sprzed lat? - Na przykład sprzed dwudziestu pięciu? - Tak. - Jest coś takiego. Nie ma problemu. - Czy moŜesz wydobyć mi jedno? Student uniósł brwi. - To całkiem inna sprawa, prawda? - Chętnie zapłacę. Nawet słono. Student skrzywił się. - Nie to, Ŝebym patrzył krzywo na chleb z masłem, ale nie kradnę i nie oszukuję, choć Bóg mi świadkiem, Ŝe nie odziedziczyłem fortuny. - To, o co cię proszę, jest najbardziej słuszną, a nawet moralną rzeczą, o jaką moŜna kogokolwiek prosić. MoŜesz mi wierzyć, nie kłamię. Student spojrzał mu prosto w oczy. - A jeśli nawet, to bardzo przekonująco. I ma pan kłopoty, jak widzę. Co pan stamtąd chce? - Zdjęcie rentgenowskie jamy ustnej Joshuy Appletona. - Jamy ustnej? - Miał rozległe obraŜenia głowy, z pewnością zrobiono mu wiele zdjęć. I na pewno musiano wykonać całą masę dentystycznej roboty. MoŜesz to zdobyć? Student kiwnął głową. - Myślę, Ŝe tak. - Jeszcze jedno. Wiem, Ŝe to zabrzmi... bezczelnie, ale daję słowo, Ŝe nie mam nic złego na myśli. Ile zarabiasz tu miesięcznie? - PrzewaŜnie osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt dolców tygodniowo. Jakieś trzysta pięćdziesiąt miesięcznie. To nie jest źle, jak na studenta. Niektórzy praktykanci zarabiają mniej. Oczywiście oni mają mieszkanie i wyŜywienie. Dlaczego pan pyta? 453
- Co byś na to powiedział, gdybym zaproponował ci dziesięć tysięcy dolarów za przelot do Waszyngtonu i przywiezienie stamtąd jeszcze jednego zdjęcia. Zwykłej koperty ze zdjęciem rentgenowskim, Czarny student szarpnął krótką bródkę, patrząc na Scofielda jak na wariata. - Co bym powiedział? Powiedziałbym: “Do roboty!” Dziesięć tysięcy dolarów? - Będziesz miał więcej czasu na tę kinetykę molekularną. - I nie ma w tym nic nielegalnego? To uczciwy interes... to znaczy naprawdę uczciwy? - śeby moŜna cię było posądzać o najmniejszy nawet szwindel, musiałbyś wiedzieć o wiele więcej, niŜ ktokolwiek ci powie. Nie martw się, to całkiem czysta sprawa. - Jestem tylko posłańcem? Lecę do Waszyngtonu i przywoŜę kopertę ze zdjęciem rentgenowskim? - MoŜe z paroma małymi. To wszystko. - Czego to maja być zdjęcia? - Jamy ustnej Joshuy Appletona. Była pierwsza trzydzieści po południu, kiedy Bray wszedł do biblioteki na Boylston Street. Jego nowy przyjaciel - Amos Lafoilet - wylatywał o drugiej do Waszyngtonu i miał wrócić samolotem o ósmej. Scofield umówił się z nim na lotnisku. Zdobycie zdjęć nie było trudne, mógł je otrzymać kaŜdy, kto znał biurokratyczne zwyczaje Waszyngtonu. Bray wykonał dwa telefony, pierwszy do Biura Obsługi Kongresu, a drugi do dentysty. Pierwszy pochodził od udręczonego asystenta członka Izby Reprezentantów, który cierpiał na ropień zęba. Czy Biuro mogłoby podać mu nazwisko dentysty senatora Appletona? Senator wspominał kiedyś kongresmanowi o jego kunszcie. Biuro podało asystentowi nazwisko. Telefon do dentysty pochodził od Wydziału Rozliczeń Kongresu i dotyczył czysto biurokratycznej formalności, o jakiej się nazajutrz zapomina. Wydział zbierał zaległe dane o pracach dentystycznych dotyczących senatorów i jakiemuś idiocie zachciało się zdjęć rentgenowskich. Czy asystentka mogłaby wynaleźć te naleŜące do Appletona i zostawić w recepcji dla gońca? Zostaną zwrócone w ciągu dwudziestu czterech godzin. Waszyngton jak zawsze działał jakby się paliło; brakowało wolnej chwili na bieŜącą robotę, a kontrolne działania Wydziału Rozliczeń tylko zabierały czas. Wzbudzały irytację i spełniano je ze złością, niemniej spełniano. Powiedziano Brayowi, Ŝe zdjęcia Appletona będą czekać w recepcji.
454
Scofield sprawdził katalog w bibliotece, wjechał na drugie piętro i poszedł przez hali do drzwi z napisem DZIAŁ PRASY - WSPÓŁCZESNE I DAWNE PUBLIKACJE. MIKROFILMY. Podszedł do urzędniczki za stołem na końcu sali. - Marzec i kwiecień tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty, proszę. “Globe” albo “Examiner”. Dostał osiem szpulek z filmem i numer kabiny. Znalazł ją, usiadł, i załoŜył pierwszą rolkę. W marcu pięćdziesiątego czwartego roku doniesienia o stanie zdrowia Joshuy Appletona - “kapitana Josha” - zeszły juŜ na ostatnie strony; przebywał w szpitalu od ponad dwudziestu tygodni. Ale wciąŜ o nim pamiętano. Sławna warta przy szpitalu była opisana bardzo szczegółowo. Bray przepisał nazwiska kilku wypowiadających się Ŝołnierzy. Do jutra będzie wiedział, czy warto się z nimi kontaktować. 21 marca, 1954 Młody lekarz umiera na wylew krwi do mózgu. Krótka notatka na stronie szesnastej. Bez wzmianki, Ŝe był to chirurg leczący Joshuę Appletona. 26 marca, 1954 Trzy pielęgniarki ze szpitala stanowego giną w wypadku na łódce. Opis wypadku następował w lewym dolnym rogu pierwszej strony, ale znów ani słowa o Joshu Appletonie. Dziwne, gdyby było inaczej; właśnie ta trójka pełniła wymiennie dwudziestoczterogodzinny dyŜur w szpitalu. Jeśli wszystkie trzy znajdowały się tej nocy w Marblehead, to kto czuwał przy łóŜku Appletona? 10 kwietnia, 1954 Bostończyk ginie w tragedii narciarskiej na stoku w Gstaad. Znalazł to, czego szukał. Artykuł był naturalnie na pierwszej stronie, opatrzony duŜym nagłówkiem; słuŜył w równej mierze wzbudzeniu współczucia jak i opisowi tragicznej śmierci młodego człowieka. Scofield przeczytał go uwaŜnie, pewien, Ŝe zaraz trafi na określony passus. I się nie mylił. Z powodu głębokiej miłości ofiary do Alp - i aby oszczędzić bliskim dalszych cierpień - rodzina postanowiła, Ŝe pogrzeb odbędzie się w Szwajcarii, w miejscowości Col du Pillon. Bray zastanawiał się, kto leŜy w trumnie w Col du Pillon. Czy moŜe jest po prostu pusta? 455
Wrócił do swojego taniego hotelu, spakował rzeczy i pojechał taksówką na parking, po wynajęty samochód. Wyruszył z Bostonu Jamaica Way do Brooklinu, Znalazł Appleton Hill i przejechał obok bramy Appleton Hall, wchłaniając kaŜdy szczegół, jaki wpadł mu w oko w tym krótkim czasie. Wielka rezydencja wznosiła się jak forteca na szczycie wzgórza, wysoki kamienny mur otaczał wewnętrzne zabudowania, których dachy upodabniały je z daleka do baszt obronnych. Droga za główną bramą skręcała w górę zbocza wokół ogromnej ceglanej wozowni, oplecionej bluszczem, mieszczącej zapewne osiem do dziesięciu mieszkań. Pięć garaŜy wychodziło na wielki betonowy parking. Pojechał wokół wzgórza. Otaczało je wysokie na przeszło trzy metry ogrodzenie z kutego Ŝelaza, co kilkaset metrów przylegały do niego małe, wbudowane w ziemie budki, jak miniaturowe schrony; dojrzał w nich umundurowanych męŜczyzn, którzy stali, siedzieli, palili papierosy, rozmawiali przez telefon. Był w sercu organizacji Matarese'a, w domu pasterza. O dziewiątej trzydzieści pojechał na lotnisko Logan. Powiedział Amosowi, Ŝeby zaraz po wyjściu z samolotu poszedł do słabo oświetlonego baru naprzeciwko głównego stoiska z gazetami. W środku panowały takie ciemności, Ŝe z odległości półtora metra nie sposób było rozróŜnić twarzy; jedyne światło padało z wielkiego ekranu telewizyjnego na ścianie. Usiadł przy czarnym stoliku, przyzwyczajając oczy do ciemności. Przez chwilę pomyślał o innym słabo oświetlonym wnętrzu i innym męŜczyźnie. W Londynie, Roger Symonds, hotel “Connaught”. Wyrzucił to wspomnienie z pamięci; stanowiło przeszkodę, a nie mógł sobie teraz pozwolić na przeszkody. Zobaczył studenta w drzwiach baru. Wstał na moment, Amos dojrzał go i podszedł. Miał w ręku brązową kopertę i Scofield poczuł przyspieszone bicie serca. - Mam nadzieję, Ŝe wszystko poszło dobrze - powiedział. - Musiałem podpisać odbiór. - Co takiego? - Zrobiło mu się niedobrze; taki drobiazg, taki oczywisty drobiazg, a o tym nie pomyślał. - Niech się pan nie przejmuje. Nie na darmo wychowałem się w Harlemie. - Jakiego nazwiska uŜyłeś? - spytał Scofield, czując, Ŝe puls wraca mu do normy. - R.M. Nixon. Recepcjonistka była naprawdę miła. Nawet mi podziękowała. - Daleko zajdziesz, Amos. - Mam zamiar. - Mam nadzieję, Ŝe to ci pomoŜe. - Bray podał mu przez stół kopertę. Student wziął ją w dwa palce. 456
- Posłuchaj, chłopie, nie musisz mi tego dawać. - Muszę. Taka była umowa. - Wiem. Ale mam wraŜenie, Ŝe zadał pan sobie mnóstwo trudu dla mnóstwa ludzi, których pan nawet nie zna. - I dla paru takich, których znam. Te pieniądze to drobiazg. Weź je. - Bray otworzył teczkę i połoŜył otrzymane klisze na innych zdjęciach Joshuy Appletona sprzed dwudziestu pięciu lat. - Pamiętaj, nie znasz mojego nazwiska i nigdy nie jeździłeś do Waszyngtonu. Gdyby cię ktokolwiek o coś pytał, wynalazłeś tylko jakieś zapomniane nazwiska na komputerze dla człowieka, który się nie przedstawił. Proszę, zapamiętaj to. - To będzie trudne. - Dlaczego? - przestraszył się Scofield. - Jak mam panu zadedykować swój pierwszy podręcznik? Bray uśmiechnął się. - Z pewnością coś wymyślisz. Do widzenia - powiedział, wstając od stolika. - Mam przed sobą godzinę jazdy samochodem i kilka godzin snu do nadrobienia. - Trzymaj się, chłopie. - Dziękuję, profesorze. Scofield stał w poczekalni dentysty na Main Street w Andover. Nazwisko stomatologa dano mu z ochotą, a nawet z entuzjazmem, w gabinecie lekarskim ekskluzywnej szkoły średniej Andover Academy. Dla wychowanka szkoły zrobią wszystko, zwłaszcza dla tak wybitnego i hojnego wychowanka, a tym samym słuŜą wszelką pomocą jego asystentowi. Dentysta naturalnie juŜ nie był ten sam, który leczył senatora Appletona, kiedy ten był uczniem; praktykę po nim przejął parę lat temu bratanek, ale z pewnością on teŜ chętnie pomoŜe. Zadzwonią do niego i uprzedzą, Ŝe asystent senatora jest w drodze. Bray liczył na zasady psychologii tak stare jak dentystyczna wiertarka. Dwaj młodzi chłopcy, którzy byli bliskimi przyjaciółmi i mieszkali razem w internacie, mogli nie zgadzać się idealnie w kaŜdym punkcie, ale z pewnością mieli wspólnego dentystę. Tak, obaj chłopcy chodzili do tego samego gabinetu stomatologicznego w Andover. Zaaferowany dentysta wyszedł z drzwi kancelarii, na końcu nosa sterczały mu okulary. W ręku trzymał dwa arkusze kartonu z wetkniętymi w nie małymi negatywami. Zdjęcia rentgenowskie zębów dwóch uczniów zrobione przeszło trzydzieści lat temu. - Proszę, panie Vickery - powiedział dentysta, podając mu kartoniki. - Do licha, niech pan tylko spojrzy, jak prymitywnie to wtedy oprawiano! Pewnego dnia będę wreszcie musiał to wszystko uporządkować, ale z drugiej strony nigdy nie wiadomo, co moŜna wyrzucić. W
457
zeszłym roku musiałem zidentyfikować zwłoki dawnego pacjenta mojego wuja, który się spalił w tym poŜarze w Boxford. - Dziękuję bardzo - powiedział Scofield, biorąc zdjęcia. - Wiem, Ŝe jest pan bardzo zajęty, ale czy przy okazji nie mógłby pan wyrządzić mi jeszcze jednej przysługi? Mam tu dwa nowsze komplety zdjęć obu męŜczyzn i muszę je dopasować do tych, które pan nam poŜycza. Oczywiście, moŜe to zrobić ktoś inny, ale gdyby pan znalazł minutę. - Naturalnie, nie zajmie to nawet minuty. Popatrzmy. Bray wyjął zdjęcia z kopert; jedne ukradzione ze szpitala stanowego Massachusetts, drugie zdobyte w Waszyngtonie. Nazwiska zakleił wcześniej białą taśmą. Podał je dentyście, który zaniósł zdjęcia pod lampę i przyjrzał im się kolejno pod światło Ŝarówki. - Proszę bardzo - powiedział, oddając Brayowi dopasowane dwa zestawy, kaŜdy w innej ręce, Scofield włoŜył je do dwóch róŜnych kopert. - Jeszcze raz bardzo dziękuję. - Nie ma za co. - Dentysta odszedł szybko do gabinetu. Był naprawdę człowiekiem zajętym. Bray usiadł w samochodzie; oddech mu się rwał, pot wystąpił na czoło. Otworzył koperty i wyjął zdjęcia. Odkleił cienki pasek taśmy zakrywający nazwiska. Miał rację. Wstrząsający fragment łamigłówki był na swoim miejscu, a niezbity dowód w jego ręce. MęŜczyzna, który zasiadał w Senacie, człowiek, który niewątpliwie miał zostać następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych nie był Joshuą Appletonem IV. Był Julianem Guiderone, synem pasterza.
458
35. Scofield pojechał na południowy wschód do Salem. Opóźnienie było teraz bez znaczenia, poprzednie plany naleŜało zmienić. Działając najszybciej jak moŜna, miał szansę zyskać wszystko, pod warunkiem, Ŝe kaŜdy ruch będzie właściwy, kaŜda decyzja przemyślana. Miał swoje armaty i bombę atomową - zestaw faktów i zdjęcia rentgenowskie. Pozostawała kwestia właściwego uŜycia broni, tak aby nie tylko zmieść organizację Matarese'a z powierzchni ziemi, ale przede wszystkim - nade wszystko i przede wszystkim znaleźć Antonię i zmusić wrogów, Ŝeby ją uwolnili. I Taleniekowa, jeśli jeszcze Ŝyje. Co oznaczało, Ŝe musiał uciec się do oszustwa. Oszustwa są oparte na iluzji, toteŜ naleŜało stworzyć iluzję, Ŝe mogą dostać Beowulfa Agate, Ŝe jego armaty i bomba zostały rozbrojone, atak powstrzymany, a on sam pokonany. Aby to zrobić, musiał zacząć z pozycji siły... i dopiero później okazać słabość. Wzięcie zakładnika nie wchodziło juŜ w rachubę; nie pozwolą mu zbliŜyć się do Appletona. Pasterz do tego nie dopuści. Gra szła o zbyt wysoką stawkę, by stawiać na szali fotel w Białym Domu. Bez senatora wszystko byłoby stracone. ToteŜ siła Braya leŜała w zdjęciach. NaleŜało bezwzględnie przekonać ich, Ŝe istnieje tylko jeden komplet klisz, Ŝe duplikaty nie wchodzą w rachubę. Spektroanaliza wykazałaby zrobienie odbitek, a Beowulf Agate nie był głupcem i wiedział, Ŝe taka analiza zostanie zrobiona. Chciał dostać dziewczynę i Rosjanina - w zamian odda zdjęcia. W procedurze wymiany będzie drobne przeoczenie, pozorna luka, na którą wróg się rzuci. Matarezowcy muszą zgodzić się na wymianę. Korsykańska dziewczyna i agent KGB za klisze, które w niepodwaŜalny sposób pokazują, Ŝe człowiek siedzący w senacie i zmierzający do prezydentury to nie Joshua Appleton IV - bohater wojny koreańskiej, wybitny polityk lecz męŜczyzna rzekomo pogrzebany w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku w szwajcarskiej miejscowości Col du Pillon. Pojechał w stronę portu - jak zawsze ciągnęło go do wody - nie do końca pewien, czego właściwie szuka, aŜ zobaczył tabliczkę wbitą w trawnik przed małym hotelem. “Samodzielne apartamenty” - to było najlepsze. Pokoje z lodówką i kuchenką. Nie będzie obcego przybysza jedzącego w restauracjach, w dodatku poza sezonem turystycznym. Zaparkował samochód na parkingu pokrytym białym Ŝwirem i ogrodzonym białym płotem z palików, z widokiem na szare wody przystani. Wziął ze sobą teczkę i torbę podróŜną, zameldował się pod jakimś pospolitym nazwiskiem i poprosił o apartament.
459
- Czy będzie pan płacił kartą kredytową? - zapytała młoda kobieta za kontuarem. - Słucham? - Nie zaznaczył pan w karcie meldunkowej sposobu zapłaty. Jeśli to ma być karta kredytowa, to musimy ją sprawdzić. - Rozumiem. Nie, ja naleŜę do tych dziwnych ludzi, którzy płacą prawdziwymi pieniędzmi. W proteście przeciw zalewowi wyrobów plastikowych. MoŜe zapłacę pani od razu za tydzień z góry? Nie sądzę, abym został dłuŜej. - Dał jej pieniądze. - Mam nadzieję, Ŝe jest tu w pobliŜu sklep spoŜywczy? - Tak, proszę pana. Zaraz niedaleko stąd. - A jak z innymi sklepami? Muszę kupić kilka rzeczy. - Parę przecznic dalej w kierunku zachodnim jest supermarket. Na pewno znajdzie pan tam wszystko, co trzeba. Bray na to liczył. Zaprowadzono go do “apartamentu”, który okazał się pojedynczym duŜym pokojem, z rozkładanym łóŜkiem i maleńką kuchenką oraz lodówką za parawanem. Ale był stąd widok na port - to najwaŜniejsze, Bray otworzył teczkę, wyjął fotografię, którą zdjął ze ściany w grobowcu pani Appleton dla jej syna, i wpatrzył się w nią. Dwóch młodych męŜczyzn, wysokich, muskularnych, moŜe nie łudząco podobnych do siebie, ale wystarczająco, Ŝeby anonimowy chirurg ze Szwajcarii potrafił upodobnić jednego do drugiego. Młody amerykański lekarz został opłacony za podpisanie wypisu ze szpitala, a potem zabity dla bezpieczeństwa. Matka, w której się podsyca alkoholizm i trzyma ją na dystans, ale wystawia na widok publiczny, gdy jest to wygodne i korzystne. Kto lepiej zna syna niŜ matka? Kto w Ameryce ośmieliłby się podać w wątpliwość czy kwestionować słowa pani Appleton? Scofield usiadł i dodał następną stronę do siedemnastu juŜ napisanych. Lekarze: Nathaniel Crawford i Thomas Belford. Szwajcarski lekarz usunięty z komputera; młody chirurg plastyczny umiera nagle na wylew krwi do mózgu. Trzy pielęgniarki topią się w Marblehead. Gstaad: trumna w Col du Pillon; zdjęcia - jeden komplet z Bostonu, drugi z Waszyngtonu, dwa z Main Street, Andover, Massachusetts. Dwaj róŜni męŜczyźni stopieni w jednego - gigantyczne kłamstwo. Oszust ma zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Bray skończył pisać i podszedł do okna, które wychodziło na spokojne, zimne wody portu w Salem. Pozostawał wciąŜ nie rozstrzygnięty jeden podstawowy dylemat. Rozpracowali organizację Matarese'a, poczynając od jej źródeł na Korsyce po międzynarodowe korporacje oplatające cały świat; wiedzieli, Ŝe finansuje terror i sprzyja 460
chaosowi wynikłemu z zabójstw i morderstw, porwań i rozruchów, bomb podkładanych na ziemi i w powietrzu. Wiedzieli to wszystko, ale nie wiedzieli, dlaczego. Dlaczego? Znalezienie powodu musiało poczekać. Na razie najwaŜniejsze było zdemaskowanie oszustwa, które miało na imię senator Joshua Appleton IV. GdyŜ, kiedy syn pasterza zostanie prezydentem, Biały Dom będzie naleŜeć do organizacji Matarese'a. CzyŜ moŜe być lepsza rezydencja dla consigliere... Trzymaj się, mój stary wrogu. Toni, ukochana, Ŝyj. Nie daj się zniszczyć. Scofield wrócił do teczki na stole, otworzył boczną kieszeń i wydobył brzytwę. Potem wyjął dwa matowe kartoniki z osadzonymi w nich zdjęciami rentgenowskimi dwóch uczniów Andover Academy sprzed trzydziestu pięciu laty i połoŜył je na stole, jeden na drugim. Miały po cztery rzędy negatywów, w kaŜdym po cztery zdjęcia, razem szesnaście na kaŜdej karcie. W lewych górnych rogach były małe; obwiedzione czerwoną ramką naklejki z nazwiskami pacjentów i datą rentgena. Sprawdził, czy kartoniki są dokładnie tych samych rozmiarów, przyłoŜył brązową kopertę na wierzch między pierwszym a drugim rzędem klisz, wziął brzytwę i zaczął głęboko ciąć poprzez oba kartoniki. Górny rząd odpadł, z dwoma paskami czterech negatywów. Nazwiska pacjentów i daty wypisane na małych nalepkach z czerwoną otoczką przeszło trzydzieści pięć lat temu zostały na odciętych paskach; najprostsza analiza chemiczna potwierdzi ich autentyczność. Bray wątpił, czy taka analiza zostanie przeprowadzona na nowych nalepkach, które kupi i naklei na pozostałych kartach z dwunastoma zdjęciami - byłaby to strata czasu. Same zdjęcia zostaną zestawione z nowymi kliszami męŜczyzny, który teraz zwał się Joshua Appletonem IV. Ze zdjęciami Juliana Guiderone'a. Ten dowód w zupełności wystarczy. Wziął oba paski i większe arkusze negatywów, ukląkł i ostroŜnie potarł odcięte krawędzie kilka razy o dywan. Po chwili były równie zmechacone i przybrudzone jak pozostałe krawędzie. Wstał i odłoŜył wszystko do teczki. Pora wracać do Andover, wcielić plan w Ŝycie. - Czy coś nie w porządku, panie Vickery? - spytał dentysta, wychodząc z gabinetu, nadal wyraźnie zajęty; trzech popołudni owych pacjentów oczekiwało w poczekalni, czytając magazyny ilustrowane, znad których spoglądali z lekką irytacją. - Obawiam się, Ŝe o czymś zapomniałem. Czy mogę porozmawiać z panem przez chwilę?
461
- Proszę tutaj - powiedział dentysta, zapraszając Scofielda do malej pracowni, pełnej półek z protezami włoŜonymi na ruchome klamry. Wziął papierosa z paczki leŜącej na stole. Muszę panu powiedzieć, Ŝe mam dziś bardzo męczący dzień. O co chodzi? - O przepisy, w gruncie rzeczy. - Bray uśmiechnął się, otworzył teczkę i wyjął obie koperty. - HR siedem tysięcy czterysta osiemdziesiąt pięć. - CóŜ to u licha ma znaczyć? - Nowy regulamin uchwalony przez Kongres, pozostałość po aferze Watergate. KaŜdy urzędnik rządowy, który coś poŜycza z dowolnego źródła i dla dowolnych przyczyn, musi wziąć pełny opis danego przedmiotu z własnoręcznym podpisem osoby wypoŜyczającej. - Na miłość boską! - Bardzo mi przykro, proszę pana. Senator jest rygorystą w takich sprawach. - Scofield wyjął zdjęcia z kopert. - Jak pan je jeszcze raz przejrzy, proszę zawołać swoją asystentkę i dać jej pełen opis; niech wypisze to na pańskim papierze firmowym i juŜ się wynoszę. - Dla przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych wszystko - powiedział dentysta, biorąc skrócone kartoniki i sięgając po słuchawkę. - Niech pan mu powie, Ŝeby obniŜył mi podatki. - Nacisnął guzik. - Proszę przynieść swój notes. - Czy mogę zapalić? - Bray wyjął papierosa. - Pewnie. Rak lubi towarzystwo. Weszła pielęgniarka, niosąc notes i ołówek. - Jaki mam dać nagłówek? - zapytał lekarz, patrząc na Scofielda. - “Do odnośnych władz” wystarczy. - Dobrze. - Dentysta spojrzał na pielęgniarkę. - Pilnujemy uczciwości rządu. - Włączył lampę i obejrzał zdjęcia pod światło. - “Do odnośnych władz. Pan...” - Przerwał, patrząc na Braya. - Jak pan ma na imię? - B.A. wystarczy. - “Pan B.A. Vickery z biura senatora Appletona z Waszyngtonu otrzymał ode mnie dwa zestawy zdjęć rentgenowskich z dnia jedenastego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, pacjentów o nazwiskach Joshua Appleton i... Julian Guiderone.” Coś jeszcze? - Opis, doktorze. O to właśnie chodzi w HR siedem tysięcy czterysta osiemdziesiąt pięć. Dentysta westchnął, obracając papierosa w ustach.
462
- PowyŜsze zestawy zdjęć obejmują... raz, dwa, trzy, cztery... razem dwanaście negatywów. - Dentysta urwał, patrząc z ukosa znad zsuniętych na nos okularów. - Wie pan wtrącił - mój wuj był nie tylko prymitywnym dentystą, ale i cholernie niedbałym. - O czym pan mówi? - spytał Scofield, obserwując go uwaŜnie. - W obu brakuje prawego i lewego dwuguzkowca. Tak się spieszyłem poprzednio, Ŝe tego nie zauwaŜyłem. - To te same karty, które dał mi pan dziś rano. - Z pewnością, są tu naklejki. Dopasowywałem górne i dolne siekacze. - Podał zdjęcia Scofieldowi i zwrócił się do asystentki: - Niech pani przełoŜy to, co powiedziałem, na bardziej urzędowy język i wystuka na maszynie, dobrze? Podpiszę w poczekalni. - Zgniótł papierosa i wyciągnął rękę. - Miło mi było pana poznać, ale naprawdę muszę wracać do gabinetu. - Jeszcze tylko jedna rzecz: czy mógłby pan zaparafować te karty i napisać datę? Bray połoŜył oddzielnie zdjęcia na stole. - Oczywiście - odparł dentysta. Scofield pojechał z powrotem do Salem. Wiele rzeczy trzeba było jeszcze wyjaśnić, podjąć nowe decyzje kształtowane przez bieg wydarzeń, ale miał juŜ ogólny plan, wiedział, od czego zacząć. Nadchodził czas, aby pan B.A. Vickery przybył do hotelu “Ritz-Carlton”, ale jeszcze nie teraz. Poprzednio zatrzymał się w supermarkecie, gdzie znalazł małe naklejki z czerwoną ramką, niemal identyczne jak te sprzed trzydziestu pięciu lat, i stoisko z maszynami do pisania, gdzie wypisał na nich nazwiska i daty, rozcierając je lekko palcem, aby nadać naklejkom trochę patyny. Idąc do samochodu, rozejrzał się szybko po okolicy i znalazł to, czego szukał. KSEROKOPIE NA POCZEKANIU SPRZEDAś, ZAKUP I WYPOśYCZALNIA SPRZĘTU FACHOWY SERWIS Punkt był dogodnie połoŜony tuŜ przy sklepie z alkoholem i przy supermarkecie. Odda teraz do powielenia swoje zestawienie faktów, a potem kupi coś do jedzenia i picia. Będzie musiał spędzić w swoim pokoju dłuŜszy czas; miał parę telefonów do załatwienia. Zajmie mu to pięć do siedmiu godzin. Rozmowy muszą być przeprowadzone przez Lizbonę, według ściśle określonej procedury. Bray patrzył, jak właściciel zakładu wyjmuje zebrane arkusze jego aktu oskarŜenia z kolejnych szarych tac wystających z kopiarki. Wdał się w krótka pogawędkę z tym 463
łysiejącym męŜczyzną, nadmieniając, Ŝe wyświadcza przysługę siostrzeńcowi; ten młody człowiek uczęszcza na kurs powieściopisania w Emerson i postanowił wziąć udział w jednym z konkursów literackich. - Ma chłopak wyobraźnię - powiedział męŜczyzna, spinając stos kopii. - Ach. czytał pan to? - Tylko fragmenty. Stoi się nad tą maszyną, nie mając nic do roboty prócz pilnowania, Ŝeby się nie zacięła, no to się patrzy. Ale jeśli ludzie przychodzą z osobistymi papierami, jak listy czy testament, wie pan, co mam na myśli, zawsze staram się patrzeć tylko na maszynę. Czasami jest to trudne. Bray roześmiał się. - Mówiłem siostrzeńcowi, Ŝeby lepiej wygrał, bo inaczej wsadzą go do więzienia. - JuŜ nie w obecnych czasach. Dzisiejsza młodzieŜ jest wspaniała. Mówią, co chcą. Znam wielu ludzi, którzy tego nie lubią, ale ja i owszem. - Ja chyba teŜ. - Bray spojrzał na stos kartek przed sobą i sięgnął do kieszeni po pieniądze. - Nie ma pan tu przypadkiem kopiarki Alfa Dwanaście? - Alfa Dwanaście? To sprzęt, który kosztuje osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Prowadzę porządny interes, ale nie w tej klasie. - Chyba da się znaleźć jakąś w Bostonie. - Towarzystwo ubezpieczeniowe na Lafayette Street ma taką; załoŜę się, Ŝe zapłaciła za nią centrala. To jedyna, o jakiej wiem, na północ od Bostonu i to aŜ po Montreal. - Towarzystwo ubezpieczeniowe? - Filia towarzystwa West Hartford. Szkoliłem dwie dziewczyny, które obsługują tę Alfa Dwanaście. Czy to nie jest do nich podobne? Kupią taki sprzęt, ale poskąpią na szkolenie u producenta. Byłem pewnie o półtora dolara tańszy. Scofield oparł się o kontuar gestem znuŜonego człowieka, szukającego rady. - Niech pan posłucha, jestem w podróŜy od pięciu dni i muszę jeszcze dzisiaj napisać i wysłać sprawozdanie. Potrzebna mi kopiarka Alfa Dwanaście. Mogę oczywiście jechać do Bostonu i ją znaleźć, ale jest juŜ niemal czwarta i wolałbym tego nie robić. Moje przedsiębiorstwo jest hojne; ceni sobie mój czas i pozwala mi płacić ekstra, jeśli uda mi się go zaoszczędzić. Co pan na to? Mógłby mi pan pomóc? - Bray wyjął z portfela studolarowy banknot. - Pracuje pan w niezłej firmie. - To prawda. - Zaraz zatelefonuję. 464
Była piąta czterdzieści pięć, kiedy Bray wrócił do hotelu obok przystani. Alfa Dwanaście wykonała potrzebną mu usługę, potem znalazł sklep papierniczy, gdzie kupił zszywacz, siedem brązowych kopert, dwie rolki taśmy opakunkowej i precyzyjną wagę na uncje i gramy. Później wstąpił jeszcze na pocztę i nabył znaczki za całe pięćdziesiąt dolarów. Listę zakupów zwieńczył befsztyk z polędwicy i butelka whisky. RozłoŜył sprawunki na łóŜku, przenosząc część na stół, a część na ladę między lilipucią kuchenką a lodówką. Nalał sobie whisky i usiadł na krześle przed oknem wychodzącym na port. Ściemniało się, woda była juŜ widoczna jedynie w miejscach, gdzie odbijała światła przystani. Pił whisky krótkimi łykami; alkohol rozlewał mu się po ciele, przytłumiając natłok myśli. Miał mniej więcej dziesięć minut dla siebie, zanim przystąpi do telefonów. Armaty były załadowane, bomba atomowa gotowa. Teraz najwaŜniejsze, aby wszystko odbyło się w odpowiedniej kolejności - zawsze kolejność na pierwszym miejscu - a to oznaczało wybranie odpowiednich słów w odpowiednim czasie; nie było miejsca na błąd. Aby uniknąć błędu, musi mieć umysł wolny od wszelkich obciąŜeń, musi myśleć jasno, precyzyjnie, nieskrępowanie i słuchać uwaŜnie, wyłapując niuanse. Toni...? Nie! Zamknął oczy. W oddali mewy nurkowały do wody po ostatnie kęsy poŜywienia przed nastaniem mroku. Słuchał ich skrzeku, znajdując w tym ostrym dźwięku pewne pocieszenie; kaŜda wałka o przetrwanie niosła z sobą ładunek energii. Miał nadzieję, Ŝe jemu teŜ jej starczy. Drgnął, budząc się z drzemki. Ze złością spojrzał na zegarek; było sześć po szóstej, jego dziesięć minut wydłuŜyło się niemal do piętnastu. Był juŜ czas na pierwszy telefon, ten po którym najmniej się spodziewał, jeśli chodzi o rezultaty. Nie musiał przeprowadzać go przez Lizbonę; szansę na podsłuch były tak znikome, Ŝe prawie Ŝadne. Ale “prawie” nie oznaczało “całkiem”, w związku z tym rozmowa nie mogła trwać dłuŜej niŜ dwadzieścia sekund, minimum potrzebne dla najdoskonalszych nawet urządzeń wykrywających numer rozmówcy. Trzymanie się tego dwudziestosekundowego limitu zalecił swojej Francuzce, kiedy przed tygodniami dzwoniła na jego prośbę przez całą noc do apartamentu w hotelu na Nebraska Avenue. Dwadzieścia sekund to nieduŜo, ale moŜna przez ten czas w sposób ciągły sporo powiedzieć, zwłaszcza po francusku. Wstał z krzesła i podszedł do teczki, skąd wyjął notes z nazwiskami i numerami telefonów. Przysunął fotel do aparatu na stoliku nocnym i usiadł. Pomyślał przez chwilę, 465
układając po francusku stenograficznie krótką wersję tego, co chciał przekazać, mimo wątpliwości, Ŝe to cokolwiek pomoŜe. Ambasador Robert Winthrop zniknął przeszło miesiąc temu i trudno było oczekiwać, iŜ jeszcze Ŝyje. Poruszył temat Rady Matarese'a z niewłaściwymi ludźmi - lub z niewłaściwym człowiekiem - w Waszyngtonie. Bray wziął słuchawkę i wykręcił numer; dopiero po trzech dzwonkach włączyła się telefonistka i zapytała o numer pokoju. Podał jej i usłyszał kolejne odległe dzwonki. - Halo? - Posłuchaj! Nie ma czasu. Rozumiesz? - Tak. Mów. Znała go i rozumiała bez zbędnych słów. Zaczął mówić szybko po francusku, z oczami na sekundniku zegarka. - Ambasador Robert Winthrop. Georgetown. Weź ze sobą dwóch ludzi z CIA, nie dawaj Ŝadnych wyjaśnień. Jeśli Winthrop będzie, zobacz się z nim sam na sam, ale nic nie mów na głos. Daj mu kartkę ze słowami: “Beowulf pana szuka”. Niech napisze odpowiedź. Kontakt musi być czysty. Zadzwonię znów. Siedemnaście sekund. - Musimy porozmawiać - padła szybka, zdecydowana odpowiedź. - Zadzwoń koniecznie. OdłoŜył słuchawkę - będzie bezpieczna. Nie tylko mało prawdopodobne, Ŝeby matarezowcy ją odnaleźli i załoŜyli podsłuch, ale nawet gdyby tak było, nie zabiją jej. Nic przez to nie zyskają, więcej się dowiedzą, trzymając pośredniczkę przy Ŝyciu, a zabicie wraz nią ludzi z CIA teŜ narobiłoby zbyt duŜo hałasu. Poza tym w obecnych okolicznościach jego poczucie odpowiedzialności miało swoje granice; przykro mu, ale tak było. Przyszła pora na Lizbonę. JuŜ w Rzymie wiedział, Ŝe skorzysta z tego połączenia, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. Serię telefonów moŜna było przeprowadzić przez Lizbonę tylko raz, gdyŜ natychmiast po przejęciu rozmowy przez komputerowe bazy danych włączone zostaną alarmy, zakodowane źródła transmisji wytropione przez inne komputery w Langley i dalsze połączenia uniemoŜliwione. Dostęp do Lizbony był ograniczony wyłącznie dla tych, którzy zajmowali się dezercją osób z wysokiego szczebla, dla ludzi w terenie, którzy w razie nagłej potrzeby musieli skontaktować się bezpośrednio ze swoimi przełoŜonymi w Waszyngtonie, a ci z kolei byli uprawnieni do podjęcia natychmiastowej decyzji. Nie więcej niŜ dwudziestu oficerów wywiadu znało kody do Lizbony, a w Waszyngtonie telefon z tego źródła był przyjmowany o kaŜdej porze dnia i nocy. Nigdy nie wiadomo, czy w grę nie wchodzi jakiś generał, fizyk nuklearny, wysokiej rangi członek Politbiura albo oficer KGB. 466
Oczywiste było, Ŝe kaŜde naduŜycie dostępu przez Lizbonę grozi najsurowszymi konsekwencjami. Bray uśmiechnął się - z goryczą - na tę myśl. NaduŜycie, które za chwilę miał popełnić, było poza wyobraŜeniem tych, którzy ustanawiali przepisy. Spojrzał na pięć tytułów i nazwisk ludzi, do których zamierzał zadzwonić. Nazwiska same w sobie nie odznaczały się niczym nadzwyczajnym, zapewne moŜna je było znaleźć w kaŜdej ksiąŜce telefonicznej. Ale stanowisk juŜ nie. Sekretarz stanu Przewodniczący Narodowej Rady Bezpieczeństwa Dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej Główny doradca prezydenta do spraw polityki zagranicznej Przewodniczący kolegium szefów sztabów Prawdopodobieństwo, Ŝe jeden albo nawet dwóch z tych ludzi moŜe być consigliere organizacji Matarese'a powstrzymało Braya przed wysłaniem oskarŜenia wprost do prezydenta. Taleniekow i on uwaŜali, Ŝe kiedy będą mieć w ręce dowód, zdołają dotrzeć do przywódców swoich krajów i przekonać ich. To nie była prawda; prezydent i sekretarz generalny są zbyt ściśle strzeŜeni, otoczeni zbyt szczelnym murem; wiadomości są filtrowane, słowa interpretowane. Zarzuty “zdrajców” zostałyby oddalone, nikt nie traciłby na nie czasu. Kto inny musiał porozmawiać z prezydentem. Ktoś o niepodwaŜalnej pozycji i autorytecie. Tylko ktoś taki mógł zwrócić się do niego z podobną informacją - nie zdrajcy. Większość, jeśli nie wszyscy z tych, do których chciał zadzwonić, byli ludźmi oddanymi swojemu narodowi i kaŜdy z nich zostałby wysłuchany przez prezydenta. O to mu tylko chodziło; wiedział teŜ, Ŝe Ŝaden nie zlekcewaŜy telefonu z Lizbony. Wziął słuchawkę i wykręcił numer centrali międzynarodowej! Dwadzieścia minut później telefonistka oddzwoniła. Lizbona, jak zawsze, wyczyściła szybko linię do Waszyngtonu; sekretarz stanu był przy telefonie. - Tu Pierwszy - powiedział sekretarz. - Proszę mówić. O co chodzi? - Panie sekretarzu, w ciągu czterdziestu ośmiu godzin otrzyma pan pocztą brązową kopertę z nazwiskiem “Agate” w lewym górnym rogu... - Agate? Beowulf Agate? - Proszę, niech pan mnie wysłucha. Niech pan kaŜe dostarczyć ją sobie bezpośrednio do rąk własnych, bez otwierania przez sekretarkę. Znajdzie pan w środku szczegółowy raport opisujący serię wypadków, które wskazują na istnienie spisku zmierzającego do objęcia rządu... - Spisek? Niech pan mówi bardziej konkretnie. Spisek komunistyczny? 467
- Nie sądzę. - Musi pan mówić konkretniej, panie Scofield. Jest pan człowiekiem poszukiwanym i naduŜywa pan połączenia przez Lizbonę! Samolubne wzniecanie alarmu nie jest w pana interesie. Ani w interesie naszego kraju. - Znajdzie pan wszystkie niezbędne dane w moim raporcie. Między innymi jest tam dowód, powtarzam: dowód, panie sekretarzu, Ŝe dwadzieścia lat temu w Senacie dokonano oszustwa. Tak wielkiej wagi, Ŝe nie wiem, jak nasz kraj zniesie podobny szok. MoŜe nawet najlepiej będzie go nie ujawniać. - Niech pan wytłumaczy swoje słowa! - Wytłumaczenie jest w kopercie. Ale bez wniosków. Wnioski pozostawiam panu i prezydentowi. Proszę dostarczyć mu moje informacje jak najszybciej. - Rozkazuję panu natychmiast się u mnie zameldować! - Ujawnię się w ciągu czterdziestu ośmiu godzin - jeśli nadal będę Ŝył. A wtedy chcę dwóch rzeczy: rehabilitacji dla mnie i azylu dla radzieckiego agenta wywiadu - jeśli i on nadal będzie Ŝył. - Scofield, gdzie jesteś?! Bray odłoŜył słuchawkę. Odczekał dziesięć minut i zamówił drugi telefon przez Lizbonę. Trzydzieści pięć minut później miał na linii Przewodniczącego Narodowej Rady Bezpieczeństwa. - Panie przewodniczący, w ciągu czterdziestu ośmiu godzin otrzyma pan pocztą brązową kopertę z nazwiskiem “Agate” w lewym górnym rogu... Było dokładnie czternaście minut po północy, kiedy skończył ostatni telefon. Politycy, z którymi rozmawiał, byli ludźmi honoru. Ich głosy zostaną wysłuchane przez prezydenta. Miał jeszcze czterdzieści osiem godzin. Całe Ŝycie. Nadeszła pora na drinka. Dwukrotnie podczas zamawiania rozmów spoglądał na butelkę whisky, gotów przyznać sobie prawo do uspokojenia nerwów, i dwukrotnie odrzucił pokusę. Działając pod napięciem był najbardziej opanowanym z ludzi, w ten właśnie sposób najlepiej funkcjonował. Teraz naleŜała mu się porcja alkoholu - będzie to odpowiedni toast z okazji ostatniej rozmowy, jaką za chwilę przeprowadzi z senatorem Joshuą Appletonem IV, urodzonym jako Julian Guiderone, syn pasterza. Nagły dzwonek telefonu wprawił Braya w taki szok, Ŝe zapomniał o nalewanej whisky i zastygł z przechyloną butelką w dłoni. Alkohol przepełnił szklankę i rozlał się po stole. To było niemoŜliwe! Nie było sposobu, aby telefony do Lizbony mogły zostać tak szybko wytropione. Magnetyczne łącza zmieniały się co godzinę, uniemoŜliwiając lokalizację nadawcy. Aby wyśledzić pojedynczy telefon, cały system musiałby zostać zamknięty na co 468
najmniej osiem godzin. Lizbona była pewniakiem; dzwoniąc przez nią człowiek był bezpieczny, a jego miejsce pobytu ukryte aŜ do chwili, kiedy to juŜ nie miało znaczenia. Telefon zaterkotał ponownie. Jeśli nie odpowie, nie dowie się, o co chodzi, a to znacznie groźniejsze niŜ fakt, Ŝe go wyśledzono. W końcu wciąŜ trzyma w rękach karty, którymi moŜe grać. A przynajmniej dać tak do zrozumienia matarezowcom. Podniósł słuchawkę. - Słucham? - Pokój dwieście dwanaście? - O co chodzi? - Mówi dyrektor hotelu, proszę pana. To nic wielkiego, ale telefonistka z centrali międzynarodowej, co całkiem naturalne, podawała naszej recepcji sumy za pańskie zagraniczne rozmowy. PoniewaŜ, jak wiemy, nie uŜywa pan karty kredytowej, zapewne woli pan, aby dopisać je do pańskiego rachunku. Pomyśleliśmy, Ŝe chciałby pan wiedzieć, Ŝe opłata wynosi obecnie ponad trzysta dolarów. Scofield spojrzał na uszczuploną butelkę whisky. Niedowiarstwo Jankesów nie zmieni się do końca świata, a potem księgowi z Nowej Anglii wytoczą Panu Bogu proces. - MoŜe zechce pan przyjść do mnie osobiście, to od razu wszystko ureguluję. Gotówką. - Och nie, nie. To wcale niepotrzebne, proszę pana. Właściwie jestem juŜ w domu, nie w hotelu - umilkł zakłopotany. - Myśleliśmy tylko... - Dziękuję za informację - przerwał Bray, odkładając słuchawkę i wracając do stołu do butelki whisky. Pięć minut później był gotów; czując, jak ogarnia go lodowaty spokój, usiadł przy telefonie. Słowa same się znajdą, podyktowane wypełniającą go wściekłością; nie potrzebował się zastanawiać, co powie. Musiał jednak zastanowić się nad kolejnością. SzantaŜ, kompromis, ustępstwo, wymiana. Ktoś z organizacji chciał z nim rozmawiać i zwerbować go dla najoczywistszych w świecie powodów; da więc temu komuś - kimkolwiek był - szansę. Była to część wymiany, wstęp do ucieczki. Ale pierwszy krok na linie zrobi nie Beowulf Agate, lecz syn pasterza. Wziął słuchawkę; trzydzieści sekund później usłyszał słynny głos o wyraźnym bostońskim akcencie, który tak wielu przypominał pewnego młodego prezydenta zabitego w Dallas. - Halo? Halo? - Senator został zerwany z łóŜka, słychać to było w jego zaspanym głosie. - Kto mówi, na miłość boską? 469
- W szwajcarskiej wiosce Col du Pillon jest pewien grób. Jeśli w złoŜonej tam trumnie znajduje się ciało, to nie naleŜy ono do męŜczyzny, którego nazwisko widnieje na nagrobku. MęŜczyzna po drugiej stronie wciągnął ze świstem powietrze i zaniemówił; krzyk uwiązł mu w gardle. - Kto...? - Senator był w szoku, nie mógł sformułować pytania. - Nie musisz nic mówić, Julianie... - Dość! - krzyk oswobodził się z krtani. - Dobrze, bez nazwisk. Wie pan, kim jestem. Jeśli nie, to znaczy, Ŝe pasterz nienaleŜycie informuje swego syna. - Nie będę tego słuchał! - Owszem, będzie pan, senatorze. Słuchawka telefoniczna jest przyrośnięta do pana ręki; musi pan słuchać, czy pan chce, czy nie. Niech więc pan słucha. Jedenastego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, pan i pański bliski przyjaciel poszliście do tego samego dentysty na Main Street w Andover. Zrobiono panu wtedy rentgena. - Scofield umilkł dokładnie na sekundę. - Mam te zdjęcia, senatorze. Pański sekretariat moŜe to sprawdzić jutro rano. MoŜe takŜe sprawdzić, Ŝe wczoraj goniec z Wydziału Rozliczeń wziął zestaw nowszych zdjęć od pańskiego obecnego dentysty w Waszyngtonie. W końcu, jeśli ma pan ochotę, moŜe teŜ sprawdzić w przechowalni zdjęć w szpitalu stanowym w Massachusetts. Przekonacie się, Ŝe klisza ze zdjęciem przednich zębów sprzed dwudziestu pięciu lat znikła z kartoteki Appletona. Wszystkie są w moim posiadaniu. Na linii dal się słyszeć cichy Ŝałosny jęk, lament bez słów. - Niech pan słucha dalej, senatorze - kontynuował Bray. - Nie wszystko stracone. Jeśli dziewczyna Ŝyje, ma pan jeszcze szansę, jeśli nie, to nie ma pan. Co zaś do Rosjanina, jeŜeli ma zginąć, to z mojej ręki. Myślę, Ŝe wie pan, dlaczego. Jak więc pan widzi, moŜe uda nam się dojść do porozumienia. Mogę zapomnieć o tym, co wiem. Wasze poczynania to nie moja sprawa, juŜ nie. Osiągnęliście, co chcecie, a ludzie tacy jak ja zwykle kończą, pracując dla takich jak wy; tak to juŜ jest. W końcu, niewielka między nami róŜnica. Jakby nie spojrzeć. Scofield zamilkł; przynęta była aŜ nadto rzucająca się w oczy, czyją połknie? Połknął; ochrypłym szeptem złoŜył próbną propozycję: - Jest ktoś... kto chce z panem rozmawiać. - Dobrze. Ale najpierw dziewczyna musi być wolna, a Rosjanin przekazany w moje ręce. - A zdjęcia...? - Padły pospieszne, ucięte w połowie słowa. MęŜczyzna tonął. - Na tym polega wymiana. 470
- Jak? - Wynegocjujemy to. Musi pan zrozumieć, senatorze, Ŝe jedyne, co mnie w tej chwili obchodzi, to ja sam. Mam zamiar wziąć dziewczynę i wyjechać. - Czego...? - Senator wciąŜ miał trudności ze sformułowaniem pytania. - Czego chcę? - dokończył Scofield. - Dowodu, Ŝe ona Ŝyje, Ŝe wciąŜ porusza się o własnych siłach. - Nie rozumiem. - Niewiele pan wie o tych sprawach, co? Nieruchomy zakładnik nie jest Ŝadnym zakładnikiem. Chcę dowodu i mam bardzo dobrą lornetkę. - Lornetkę? - Pańscy ludzie zrozumieją. Chcę numer telefonu i moŜliwość obserwacji zakładników. Naturalnie, jestem w pobliŜu Bostonu. Zadzwonię rano. Pod ten numer. - Rano jest debata w senacie, quorum... - Nie pójdzie pan - przerwał Bray, odkładając słuchawkę. Pierwszy ruch został zrobiony; przez całą noc nie umilkną telefony między Waszyngtonem a Bostonem. Będą omawiane posunięcia, zagrania, alternatywy; negocjacje się zaczęły. Spojrzał na brązowe koperty na stole. Między jednym a drugim telefonem pozaklejał je, zwaŜył i nalepił znaczki; były gotowe do wysłania. Oprócz jednej, która czekała na wyjaśnienie tragicznego zniknięcia i losu bliskiego mu człowieka. Czas zadzwonić do starej przyjaciółki z ParyŜa. - Bray, Bogu dzięki! Czekamy od wielu godzin! - My? - Ambasador Winthrop. - On tam jest? - Wszystko w porządku. Zostało to przeprowadzone bardzo sprawnie. Jego słuŜący, Stanley, zapewnia, Ŝe nikt ich nie śledził i jak ogólnie wiadomo, ambasador jest w Aleksandrii. - Brawo, Stanley! - Scofield miał ochotę krzyczeć pod niebo z ulgi, z czystej radości. Winthrop Ŝył. Tyły były zabezpieczone, organizacja Matarese'a zniszczona. Miał wolną rękę do prowadzenia negocjacji i przeprowadzi je jak nigdy dotąd, a był najlepszy z najlepszych. - Daj mi go do telefonu. - Jestem, Brandon! Obawiam się, Ŝe, nie czekając, wyrwałem twojej przyjaciółce słuchawkę z ręki. Proszę mi wybaczyć, moja droga. 471
- Co się działo? Dzwoniłem i dzwoniłem... - Zranili mnie, niezbyt groźnie, ale musiałem zasięgnąć pomocy lekarskiej. Pojechałem do znajomego lekarza w Fredericksburgu; ma prywatną klinikę. Nie bardzo wypadało najstarszemu z tak zwanych męŜów stanu zjawić się w waszyngtońskim szpitalu z kulą w ramieniu. Czy wyobraŜasz sobie Harrimana na ostrym dyŜurze w Harlemie z raną postrzałową? Nie mogłem wciągać cię w to dalej, Brandon. - O BoŜe. Powinienem był to wziąć pod uwagę. - Miałeś dość rzeczy do brania pod uwagę. Gdzie jesteś? - Koło Bostonu. Mam panu tyle do powiedzenia, ale nie przez telefon. Znajdzie pan wszystko w kopercie razem z czterema paskami zdjęć. Muszę to panu jak najszybciej dostarczyć, a pan musi dostarczyć to prezydentowi. - Chodzi o Radę Matarese'a? - To coś więcej, niŜ mogliśmy sobie w ogóle wyobrazić. Mam dowód. - Wsiadaj do pierwszego samolotu do Waszyngtonu. Zaraz porozumiem się z prezydentem i zapewnię ci pełną ochronę, nawet eskortę wojskową, jeśli trzeba. Obława na ciebie zostanie odwołana. - Nie mogę tego zrobić, proszę pana. - Na miłość boską, dlaczego? - Ambasador nie wierzył własnym uszom. - Mają... zakładników. Potrzebuję trochę czasu. Zabiją ich, jeśli nie przystąpię do negocjacji. - Do negocjacji? Nie musisz negocjować. Jeśli masz to, co mówisz, niech robi to rząd. - Wystarczy lekkie naciśnięcie palca i mniej niŜ jedna piąta sekundy, Ŝeby pociągnąć za spust - powiedział Scofield. - Muszę z nimi negocjować... Ale, widzi pan, teraz juŜ mogę. Zostanę w kontakcie, podam miejsce wymiany. MoŜe pan zapewnić mi osłonę. - Zawsze to samo bojowe słownictwo. Nie opuszcza cię, co? - Nigdy nie było mi tak przydatne. - Ile czasu potrzebujesz? - To zaleŜy, sprawa jest delikatna. Dwadzieścia cztery, moŜe trzydzieści godzin. W kaŜdym razie mniej niŜ czterdzieści osiem; to ostateczny termin. - Dostarcz mi ten dowód, Brandon. Mam tam znajomego prawnika; jego firma jest w Bostonie, ale on sam mieszka w Waltham. To mój dobry przyjaciel. Czy masz samochód? - Tak. Mogę być w Waltham za jakieś czterdzieści minut. - Świetnie. Zadzwonię do niego; jutro pierwszym rannym samolotem przyleci do Waszyngtonu. Nazywa się Bergeron, musisz znaleźć jego adres w ksiąŜce telefonicznej. 472
- śaden problem. Była godzina za piętnaście druga w nocy, kiedy Bray zadzwonił do drzwi kamiennego domu w Waltham. Otworzył Paul Bergeron, ubrany w szlafrok; na jego inteligentnej, niemłodej twarzy malowało się zatroskanie. - Wiem, Ŝe nie naleŜy pytać pana o nazwisko, ale moŜe zechciałby pan wejść? Sądzę, Ŝe mały drink dobrze panu zrobi. - Dziękuję bardzo, ale mam jeszcze sporo roboty. Oto koperta, i jeszcze raz dzięki. - Wobec tego, moŜe innym razem. - Prawnik spojrzał na grubą, brązową kopertę, którą trzymał w ręce. - Wie pan, czuję się tak, jak musiał się czuć Jim St. Clair, kiedy otrzymał ten ostatni telefon od Alexandra Haiga. Czy to materiał zapalny? - To bomba, panie Bergeron. - Godzinę temu dzwoniłem na lotnisko. Mam zarezerwowany bilet na siódmą pięćdziesiąt pięć. Winthrop będzie miał to jeszcze przed dziesiątą. - Dziękuję. Dobranoc. Jadąc z powrotem do Salem, Scofield baczył instynktownie, czy ktoś go nie śledzi; nikogo nie dostrzegł ani teŜ się tego nie spodziewał. Rozglądał się równieŜ za całonocnym supermarketem. PrzewaŜnie były w nich takŜe inne towary, nie tylko Ŝywność. Znalazł taki sklep na przedmieściach Medford, odsunięty od autostrady. Podjechał tam, zaparkował i wszedł do środka. JuŜ w drugim rzędzie dojrzał to, czego szukał. Na jednej z półek stały tanie budziki w kształcie Big Bena. Kupił dziesięć. Była trzecia osiemnaście nad ranem, kiedy wrócił do swojego pokoju. Wyjął mechanizmy zegarowe z obudowy, ustawił je rzędem na stole i wydobył z teczki mały skórzany futerał z zestawem miniaturowych narzędzi. Z samego rana kupi przewód dwuŜyłowy i baterie, a później postara się o materiał wybuchowy. Ładunki mogą stanowić problem, ale nie nierozwiązywalny; bardziej zaleŜało mu na fajerwerkach niŜ na mocy - a zapewne i to okaŜe się zbędne. JednakŜe lata praktyki nauczyły go ostroŜności; wymiana przypominała mechanizm wielkiego samolotu, gdzie kaŜdy system ma swój system wspierający, a ten alternatywny. Zostało mu sześć godzin na przygotowanie swojej alternatywy. Dobrze, Ŝe miał coś do roboty; i tak nie mógłby teraz zasnąć.
473
36. Świt niemal niepostrzeŜenie przeszedł w poranek; znów zanosiło się na deszcz. O ósmej rano zaczęło padać. Bray stał z rękami na parapecie, patrząc na ocean i myśląc o innych, spokojniejszych, cieplejszych morzach; czy dane mu będzie kiedyś Ŝeglować po nich z Toni? Wczoraj nie było nadziei, dzisiaj była; rozegra tę partię jak Ŝadnej dotąd. Beowulf Agate pokaŜe swoje pełne moŜliwości. Do tych paru godzin przygotowywał się całe Ŝycie, aby teraz próbować je ocalić pod jedynym interesującym go warunkiem. Uwolni ją albo zginie - to się nie zmieniło. Fakt, Ŝe skutecznie zwalczył organizację Matarese'a, był teraz niemal nieistotny. To było zadanie dla profesjonalisty, a on był najlepszy... on i Rosjanin byli najlepsi. Odwrócił się od okna i podszedł do stołu, mierząc wzrokiem wyniki swojej kilkugodzinnej pracy. Zabrało mu to mniej czasu niŜ przypuszczał, tak dalece się skoncentrował. KaŜdy budzik został rozebrany, główne spręŜyny nawiercone przy trzpieniu, w mechanizmy zapadkowe wstawione dodatkowe bolce. Do kaŜdego moŜna było teraz podłączyć przewody zasilane z baterii, mające przez trzydzieści sekund generować iskry w prochowym zapalniku. Kolejne impulsy miały zapalać i detonować kolejne ładunki wybuchowe w przeciągu piętnastu minut. KaŜdy budzik został sprawdzony dziesiątki razy, drobniutkie wyŜłobienia wypiłowane w kołach zębatych gwarantowały właściwą kolejność. Nie przywiązywał szczególnego znaczenia do tych umiejętności. KaŜdy projektant musi być takŜe mechanikiem, kaŜdy architekt budowniczym; dobry krytyk sam parać się sztuką. Elementarna sprawa. Proch mógł dostać w kaŜdym sklepie myśliwskim, kupując naboje. Jeśli chodzi o materiały wybuchowe, wystarczyło udać się z odpowiednią legitymacją w ręku na pierwszy lepszy teren rozbiórki lub prac ziemnych. Reszta to kwestia posiadania duŜych kieszeni w płaszczu. Robił to juŜ nieraz; mentalność ludzka była wszędzie taka sama. NaleŜy mieć się na baczności przed męŜczyzną z legitymacją rządową w czarnej plastikowej okładce, mówiącym przyciszonym głosem. Mógł przysporzyć kłopotów. Lepiej iść mu na rękę i się nie naraŜać. WłoŜył mechanizmy zegarków do pudełka, które dostał od sprzedawcy w supermarkecie pięć godzin temu, zakleił wierzch taśmą i zaniósł je do samochodu. Otworzył bagaŜnik, wepchnął pudełko w sam róg, zamknął klapę i wrócił do recepcji. - Okazuje się, Ŝe muszę juŜ wyjeŜdŜać - powiedział do młodego męŜczyzny za kontuarem. - Zapłaciłem za cały tydzień, ale moje plany uległy zmianie.
474
- Ma pan jednak kilka rachunków telefonicznych do zapłacenia, proszę pana. - Owszem - zgodził się Scofield, zastanawiając się, ilu jeszcze ludzi w Salem równieŜ o tym wie. Czy wciąŜ palą tu czarownice na stosie? - Proszę przygotować mi rachunek, zejdę za pół godziny. I niech pan doda teŜ te dwie gazety. - Wziął z lady “Examiner” i jeden z lokalnych tygodników. W pokoju zrobił sobie kawę i usiadł z nią przy stole wraz z gazetami i ksiąŜką telefoniczną. Była ósma dwadzieścia pięć. Paul Bergerson był juŜ w powietrzu od trzydziestu minut, pogoda na lotnisku nie powinna stwarzać przeszkód. Sprawdzi to, kiedy siądzie do telefonu. Otworzył “Examiner” na stronie z ogłoszeniami drobnymi. Znalazł dwie propozycje pracy dla budowlanych, jedną w Newton, drugą w Braintree. Zapisał adresy, mając jednak nadzieję, Ŝe znajdzie coś bliŜej. I rzeczywiście. W lokalnym tygodniku z Salem było zdjęcie sprzed pięciu dni ukazujące senatora Joshuę Appletona kładącego kamień węgielny pod roboty budowlane w Swampscott. Był to projekt rządowy prowadzony przez stan Massachusetts: wielkie osiedle mieszkaniowe dla klas średnich, które miało powstać na skalistej ziemi na północ od Phillips Beach. Podpis pod zdjęciem brzmiał: JuŜ wkrótce - wykopy i wybuchy. Trudno o bardziej ironiczny zbieg okoliczności. Scofield otworzył ksiąŜkę telefoniczną i znalazł sklep myśliwski w Salem; nie musiał nigdzie dalej szukać. Zapisał adres. Ósma trzydzieści siedem. Czas zadzwonić do oszusta, który nazwał się Joshuą Appletonem. Wstał i podszedł do łóŜka, postanawiając pod wpływem impulsu zatelefonować najpierw na lotnisko. Słowa, które usłyszał, zupełnie go zadowoliły. - Siódma pięćdziesiąt pięć do Waszyngtonu? Chwileczkę, zaraz sprawdzę... Samolot wystartował z dwunastominutowym opóźnieniem, ale leci zgodnie z planem. Paul Bergeron był w drodze do Waszyngtonu i Roberta Winthropa. Teraz juŜ nie będzie Ŝadnych odroczeń, nagłych konferencji, w pośpiechu zwoływanych spotkań między wysoko postawionymi, pewnymi siebie ludźmi próbującymi przesądzać bieg wydarzeń. Winthrop zadzwoni do Białego Domu, uzyska natychmiast audiencję i wszystkie siły rządu zwrócą się przeciwko matarezowcom. Jutro rano senator zostanie zabrany przez słuŜbę bezpieczeństwa prosto do szpitala, gdzie poddadzą go szczegółowym badaniom. I trwające dwadzieścia pięć lat oszustwo wyjdzie na jaw, a syn zostanie zniszczony wraz z pasterzem.
475
Bray zapalił papierosa, pociągnął łyk kawy i wziął słuchawkę. W pełni panował nad sytuacją; mógł skoncentrować się wyłącznie na swoich negocjacjach, na wymianie, która organizacji Matarese'a i tak nic nie da. Głos senatora był napięty, najwyraźniej to krótkie opóźnienie go wyczerpało. - Nicholas Guiderone chce się z panem zobaczyć. - Pasterz we własnej osobie - powiedział Scofield. - Zna pan moje warunki. Czy on teŜ je zna? Jest gotów na nie przystać? - Tak - wyszeptał syn. - Zgadza się na telefon. Nie jest pewien, co pan ma na myśli mówiąc o “obserwacji”. - No to nie mamy o czym rozmawiać. śegnam. - Zaraz, niech pan poczeka! - Na co? To proste słowo; powiedziałem, Ŝe mam lornetkę. Co tu jest do dodania? Odmówił. Do widzenia, senatorze. - Nie! - Człowiek po drugiej stronie cięŜko dyszał. - Dobrze, dobrze. Pozna pan godzinę i miejsce, kiedy zadzwoni pan pod numer, który panu podam. - Co takiego? Jest pan skończony, senatorze. Jeśli chcą pana wykończyć, to ich sprawa - i pańska zapewne - ale nie moja. - O czym do diabła pan mówi? Co w tym złego? - To nie do przyjęcia. Nikt mi nie będzie wyznaczał czasu i miejsca, to ja je wyznaczę. Dokładniej mówiąc, wyznaczam wam przedział czasu i miejsce, senatorze. Między trzecią a piątą dziś po południu, w północnych oknach Appleton Hall, tych wychodzących na Jamaica Pond. Zrozumieliśmy się? Appleton Hall. - Tam właśnie ma pan zadzwonić! - Co pan powie. Okna mają być oświetlone, kobieta w jednym, Rosjanin w drugim. Chcę widzieć, Ŝe się ruszają, rozmawiają. Chcę mieć pewność, Ŝe chodzą, mówią, reagują. Czy to jasne? - Tak. Chodzą... reagują. - I jeszcze jedno, senatorze. Proszę powiedzieć swoim ludziom, Ŝe nie mają się co fatygować polowaniem na mnie. Nie będę mieć przy sobie zdjęć; są u kogoś, kto ma je wysłać, jeśli nie stawię się z powrotem na przystanku autobusowym do piątej trzydzieści. - Na przystanku autobusowym? - Po północnej stronie pod Appleton Hall biegnie trasa autobusów miejskich. Są one zawsze zatłoczone, więc na długim zakręcie wokół Jamaica Pond muszą zwolnić. Jeśli deszcz
476
się utrzyma, będą jechać jeszcze wolniej, prawda? Będę miał mnóstwo czasu, Ŝeby zobaczyć wszystko, co chcę. - Ale czy zobaczy się pan z Nicholasem Guideronem? - Pytanie było wypowiedziane pospiesznie, na granicy histerii. - Jeśli sytuacja mnie zadowoli - odpowiedział Scofield zimno. - Zadzwonię do pana z budki telefonicznej około piątej trzydzieści. - On chce rozmawiać z panem teraz! - Pan Vickery nie spotka się z nikim, dopóki nie zamelduje się w hotelu “RitzCarlton”. Myślałem, Ŝe to jasne. - On się boi, Ŝe mógł pan zrobić duplikaty; bardzo go to dręczy. - To są negatywy sprzed dwudziestu pięciu i trzydziestu sześciu lat. Badanie spektrograficzne natychmiast ujawniłoby wystawienie ich na działanie lampy reprodukcyjnej. Nie ryzykowałbym Ŝyciem z tak głupiego powodu. - Nalega, Ŝeby się pan z nim zobaczył od razu! Mówi, Ŝe to bardzo istotne. - Wszystko jest bardzo istotne. - Mówi, Ŝe jest pan w błędzie. W wielkim, wielkim błędzie. - Jeśli będę zadowolony z tego, co zobaczę dziś po południu, będzie miał szansę mi to udowodnić. A pan będzie miał prezydenturę. A moŜe raczej on? Bray odłoŜył słuchawkę i zdusił w popielniczce papierosa. Tak jak przypuszczał, Appleton Hall był najbardziej logicznym miejscem dla Guiderone'a do trzymania zakładników. Starał się o tym nie myśleć, kiedy robił rundę wokół tej solidnej rezydencji bliskość Toni była przeszkodą trudną do pokonania - ale instynktownie to wiedział. A poniewaŜ wiedział, jego oczy rejestrowały rzeczywistość jak tuzin szybkostrzelnych aparatów fotograficznych. Teren był rozległy; kilka hektarów pokrytych drzewami i gęstymi krzewami, a wokół straŜnicy w budkach wbudowanych we wzgórze. Taka forteca kojarzyła się z obroną przed szturmem - obawa przed atakiem na pewno nie mogła być obca Nicholasowi Guiderone'owi, toteŜ Scofield postanowił zbić własny kapitał na jego lękach. ZaaranŜuje pozorny szturm, przeprowadzony przez ten rodzaj armii, jaki kto jak kto, ale pasterz zna od podszewki. Przed wyjazdem z Salem wykonał jeszcze ostatni telefon: do Roberta Winthropa w Waszyngtonie. Ambasador moŜe zostać później przytrzymany na długie godziny w Białym Domu - jego rada będzie nieodzowna przy decyzjach podejmowanych przez prezydenta - a Scofield chciał mieć zapewnioną fachową ochronę. Była to jego jedyna ochrona zaaranŜowany atak nie miał atakujących. 477
- Brandon? Nie spałem całą noc. - Wielu innych teŜ nie spało, proszę pana. Czy linia jest czysta? - Kazałem ją sprawdzić elektronicznie wcześnie rano. Co się dzieje? Spotkałeś się z Bergeronem? - Jest w drodze. Lot sześćdziesiąt dwa. Ma kopertę i będzie w Waszyngtonie przed dziesiątą. - Wyślę Stanleya na lotnisko. Piętnaście minut temu rozmawiałem z prezydentem. Przesuwa swoje spotkania i przyjmie mnie o drugiej po południu. Spodziewam się, Ŝe będzie to bardzo długie spotkanie. Jestem pewien, Ŝe zechce wezwać teŜ innych. - Tak teŜ myślałem, dlatego dzwonię teraz. Mogę podać teren wymiany. Ma pan długopis? - Tak, mów. - To miejsce w Brookline zwane Appleton Hall. - Appleton? Senator Appleton? - Zrozumie pan, kiedy dostanie pan kopertę od Bergerona. - O mój BoŜe! - To posiadłość wznosząca się nad Jamaica Pond, na wzgórzu zwanym Appleton Hill; jest dobrze znana. Wyznaczę spotkanie na jedenasta, trzydzieści dziś w nocy; przyjadę punktualnie. Niech zaczną otaczać wzgórze o jedenastej czterdzieści pięć. Niech zablokują drogi w odległości kilometra we wszystkich kierunkach, uŜywając znaków objazdowych, i zbliŜają się ostroŜnie. Za ogrodzeniem co kilkadziesiąt metrów są straŜnicy. Ustawcie stanowisko dowodzenia na drodze naprzeciwko głównej bramy; stoi tam duŜy biały dom, jeśli dobrze pamiętam. Niech go zajmą i odetną telefony, moŜe naleŜeć do organizacji. - Chwileczkę, Brandon - przerwał Winthrop. - Notuję to wszystko, a moje ręce i oczy nie są juŜ takie jak dawniej. - Przepraszam, będę mówić wolniej. - W porządku. “Odciąć telefony”. Dalej. - Moja strategia będzie czysto podręcznikowa. Mogą się tego spodziewać, ale nie mogą temu zapobiec. Powiem, Ŝe ostateczny termin upływa kwadrans po północy. Wtedy wyjdę z zakładnikami frontowymi drzwiami do samochodu i zapalę dwie zapałki, jedną po drugiej; znają ten sposób. Powiem, Ŝe na zewnątrz czeka stacz z kopertą zawierającą zdjęcia. - Stacz? Zdjęcia? - To pierwsze to tylko nazwa kogoś wynajętego, drugie to dowód, który mam dostarczyć. 478
- Ale nie moŜesz go dostarczyć! - Nawet jeśli mógłbym, nie zrobi to Ŝadnej róŜnicy. Znajdzie pan dość materiału w kopercie, którą przywiezie Bergeron. - Oczywiście. Co jeszcze? - Kiedy zapalę drugą zapałkę, niech dadzą mi ze stanowiska dowodzenia taki sam sygnał. - Taki sam? - Niech zapalą dwie zapałki. - Oczywiście. Przepraszam. A potem? - Niech czekają, aŜ podjadę do bramy. Postaram się wymierzyć czas tak. Ŝeby było to niemal dokładnie dwadzieścia po północy. Jak tylko otworzą bramę, czas na nasze oddziały. Będą wspomagane głośnymi fajerwerkami. Niech pan im powie, Ŝe to tylko fajerwerki. - Co? Nie rozumiem. - Oni zrozumieją. Muszę juŜ kończyć, panie ambasadorze. Mam jeszcze mnóstwo roboty. - Brandon! - Tak? - Jest jedna rzecz, której nie musisz robić. - Co takiego? - Martwić się o oczyszczenie z zarzutów. Obiecuję ci to. Zawsze byłeś najlepszy z najlepszych. - Dziękuję panu. Dziękuję za wszystko. Chcę tylko być wolny. Sprzedawca w sklepie myśliwskim na Hawthorne Boulevard był równie rozbawiony jak zadowolony, Ŝe jakiś facet nabył dwa pudełka naboi zero-cztery i to poza sezonem. Turyści to ogólnie rzecz biorąc głupcy, ale ten dopełnił miary głupoty, płacąc Ŝywą gotówką nie tylko za naboje ale i za dziesięć plastikowych opakowań, które producenci dostarczali za darmo. Mówił jednym z tych gładkich, śliskich głosów. Pewno jakiś adwokat z Nowego Jorku, który nigdy w Ŝyciu nie miał w ręku strzelby. Cholerni głupcy. Deszcz padał bezustannie, tworząc kałuŜe w błocie pod kołami samochodów, w których siedzieli niezadowoleni robotnicy, czekając na chwilową choćby poprawę pogody, Ŝeby rozpocząć pracę. Za cztery godziny teŜ otrzymają pełną dniówkę, ale muszą w ogóle przystąpić do pracy. Scofield podszedł do drzwi kontenerowego baraku, stając na desce zapadniętej w błoto i zaglądając przez zalane deszczem okno. W środku ujrzał majstra, który siedział za biurkiem 479
i rozmawiał przez telefon. Dziesięć metrów na lewo stal betonowy bunkier z cięŜką kłódką na stalowych drzwiach, przez które biegł duŜy czerwony napis. OSTROśNIE! MATERIAŁY WYBUCHOWE NIEUPOWAśNIONYM WSTĘP WZBRONIONY Bray najpierw zapukał do okna. zwracając na siebie uwagę męŜczyzny, a potem zszedł z deski i otworzył drzwi. - Tak, o co chodzi? - wrzasnął majster. - Poczekam, aŜ pan skończy- rzeki Scofield, zamykając za sobą drzwi. Tabliczka na stole powiedziała mu, jak się męŜczyzna nazywa. A. Patelli. - To moŜe chwilę potrwać. Mam tu na telefonie pewnego naciągacza, cholernego naciągacza, który twierdzi, Ŝe jego cholerni kierowcy nie mogą pracować, bo jest mokro! - Niech się pan pospieszy, proszę. - Bray wyjął legitymację, otworzył ją i podsunął mu pod nos. - Pan jest panem Patelli, prawda? Majster wbił wzrok w bardzo oficjalny dokument. - Taak. - Podniósł słuchawkę. - Zadzwonię za chwilę, ty złodzieju! - Wstał. - Pan pracuje dla rządu? - Tak. - O co u diabła chodzi tym razem? - O coś, czego pan sobie chyba nie uświadamia, panie Patelli. Mój wydział współpracuje z Federalnym Biurem Śledczym... - Z FBI? - Właśnie. Ma pan tu u siebie pewną ilość materiałów wybuchowych. - Są zabezpieczone i dokładnie przeliczone - przerwał kierownik. - KaŜda cholerna laska. - Mamy w tej kwestii inne zdanie. Dlatego tu jestem. - Co? - Dwa dni temu w Nowym Jorku podłoŜono bombę, moŜe czytał pan o tym. W banku na Wall Street. Niektóre cyfry z numeru seryjnego zapalnika się zachowały. Sądzimy, Ŝe mógł to być jeden z pańskich ładunków. - To kompletna bzdura! - MoŜe sprawdzimy?
480
Materiał wybuchowy w bunkrze to nie były laski lecz solidne kostki długie na jakieś piętnaście centymetrów, szerokie na dziesięć i wysokie na pięć, popakowane w skrzynki po dwadzieścia cztery sztuki. - Proszę przygotować pismo, Ŝe daje nam pan tę skrzynkę w depozyt - powiedział Scofield, wpatrując się w wierzch jednej z cegiełek. - Mieliśmy rację. To te. - Co mam przygotować? - Zabieram to do analizy dowodowej. - Co to ma znaczyć? - Niech pan posłucha, panie Patelli, moŜe pan się znaleźć w nie lada kłopocie. Podpisał pan odbiór tych ładunków i wątpię, czy pan je przeliczył. Radziłbym panu w pełni współpracować. KaŜda oznaka sprzeciwu moŜe zostać źle zrozumiana; ostatecznie, to pan jest odpowiedzialny za te ładunki. Osobiście nie sądzę, aby był pan w to zamieszany, ale jestem tylko szeregowym wywiadowcą. Z drugiej strony, moje słowo się liczy. - Dobrze, juŜ dobrze, co mam pisać? W sklepie z materiałami przemysłowymi Bray nabył dziesięć baterii, dziesięć litrowych pojemników plastikowych, zwój przewodu dwuŜyłowego i puszkę czarnej farby w sprayu. Poprosił o duŜy karton, Ŝeby zanieść zakupy przez deszcz do samochodu. Usiadł na tylnym siedzeniu wynajętego wozu, włoŜył ostatni z budzików do plastikowego pojemnika i wcisnął materiał wybuchowy pod baterię. Chwilę posłuchał miarowego tykania mechanizmu - wszystko było w porządku. Zamknął szczelnie pokrywką pojemnik i zalepił taśmą. Dwunasta czterdzieści dwie: budziki były nastawione w odpowiedniej kolejności, wyŜłobienia w mechanizmach zegarowych zaryglowane - wszystko miało się zacząć dokładnie za jedenaście godzin i dwadzieścia sześć minut. Spryskał jeszcze czarną farbą ostatni pojemnik, podobnie jak dziewięć poprzednich; zabrudził przy tym mocno tylne siedzenie - zostawi na nim tytułem rekompensaty banknot studolarowy. WłoŜył monetę do szczeliny automatu; był w West Roxbury, dwie minuty od granicy Brookline. Nakręcił numer i gdy usłyszał głos, ryknął do słuchawki: - Zakłady Kanalizacyjne? - Tak, czym moŜemy słuŜyć? - Appleton Drive! Brookline! Ściek się zatkał! Wszystko się wylewa na mój frontowy trawnik! - Gdzie to jest? 481
- Właśnie mówiłem. Róg Appleton Drive i Beachnut Terrace! To prawdziwa katastrofa. - JuŜ wysyłamy wóz naprawczy, proszę pana. - Pospieszcie się, na miłość boską! Furgonetka Zakładów Kanalizacyjnych jechała, co rusz się zatrzymując, Beachnut Terrace w kierunku przecznicy Appleton Hall; jej kierowca najwyraźniej sprawdzał studzienki ściekowe na ulicy. Kiedy dojechał do rogu, musiał zahamować, zatrzymany przez jakiegoś męŜczyznę w granatowym płaszczu. Nie sposób było go wyminąć; stał na środku ulicy, gwałtownie machając rękami. Kierowca otworzył drzwi i krzyknął przez deszcz: - O co chodzi? Tylko tyle zdąŜył powiedzieć. Na terenie Appleton Hall jeden ze straŜników w cedrowej budce podniósł słuchawkę telefonu wiszącego na ścianie i poprosił telefonistkę obsługującą centralkę o miasto. Zadzwonił do Zakładów Kanalizacyjnych w Brookline, mówiąc, Ŝe jeden z ich wozów jedzie Appleton Drive, zatrzymując się co kilkadziesiąt metrów. - Mieliśmy sygnały, Ŝe zatkał się odpływ w pobliŜu Beachnut i Appleton, proszę pana. Sprawdzamy, co się stało. - Dziękuję - powiedział straŜnik, naciskając guzik interkomu do wszystkich stanowisk. Przekazał tę informację i wrócił na krzesło. Co za idiota ma ochotę Ŝyć ze sprawdzania ścieków? Scofield włoŜył czarny sztormiak z białym napisem na plecach: Zakłady Kanalizacyjne, Brookline. Była 3.05. Zakładnicy zostali juŜ wystawieni na widok. Antonia i Taleniekow stali w oknach po drugiej stronie rezydencji Appleton Hall; ich straŜnicy koncentrują teraz swoje siły i uwagę na ulicy biegnącej poniŜej. Jechał wolno furgonetką po Appleton Drive, trzymając się blisko krawęŜnika i zatrzymując przy kaŜdej studzience kanalizacyjnej. PoniewaŜ ulica była długa, było ich dwadzieścia do trzydziestu. Za kaŜdym razem podchodził do nich z dwumetrowym węŜem i innymi narzędziami znalezionymi w furgonetce, których fachowy wygląd świadczył sam za siebie. Za dziesiątym razem jednak dodał jeszcze jeden przedmiot: litrowy plastikowy pojemnik pomalowany na czarno. Siedem z nich zdołał umieścić między prętami Ŝelaznego ogrodzenia poza zasięgiem wzroku straŜników, wpychając je gumowym węŜem w liście. Trzy pozostałe przywiązał kawałkami przewodu do krat i spuścił w głąb studzienek. O 4.22 skończył i pojechał z powrotem do Beachnut Terrace, gdzie musiał wykonać krępującą czynność ocucenia pracownika Zakładów leŜącego w tyle furgonetki. Nie było 482
czasu na ceregiele; zdjął sztormiak i paroma uderzeniami w twarz przywrócił męŜczyznę do przytomności. - Co się, do diabła, stało? - MęŜczyzna był przestraszony i skulił się na widok pochylonego nad nim Braya. - Pomyliłem się - powiedział Scofield po prostu. - MoŜe pan przyjąć to wyjaśnienie, albo nie, ale niczego nie brakuje, nic złego się nie stało i z kanałami wszystko jest w porządku. - Pan jest stuknięty! Bray wyjął portfel. - Na pewno to moŜe tak wyglądać, ale chciałbym panu zapłacić za uŜycie wozu. Nikt nie musi o tym wiedzieć. Oto pięćset dolarów. - Pięćset...? - Przez ostatnią godzinę sprawdzał pan studzienki na Beachnut i Appleton, nikt nic więcej nie musi wiedzieć. Wysłano pana i wykonał pan robotę. To znaczy, jeśli chce pan tę pięćsetkę. - Pan jest stuknięty! - Nie mam czasu na dyskusję. Bierze pan forsę czy nie? Oczy męŜczyzny o mało nie wyszły z orbit. Wziął pieniądze. Nie miało juŜ teraz znaczenia, czy go zobaczą, czy nie; waŜne było, co on zobaczy. Jego zegarek wskazywał 4.57, do końca obserwacji zostały trzy minuty. Podjechał samochodem, zatrzymał się dokładnie poniŜej środka Appleton Hall, otworzył okno i podniósł lornetkę do oczu. Nastawił ostrość przez deszcz na oświetlone okna kilkadziesiąt metrów wyŜej. Najpierw zobaczył Taleniekowa, ale nie był to Taleniekow, którego widział w Londynie. Rosjanin stał bez ruchu za oknem, połowę głowy miał owiniętą bandaŜem, a wybrzuszenie w otwartym kołnierzyku koszuli wskazywało na dalsze rany, ciasno owinięte gazą. TuŜ za nim stał ciemny, muskularny męŜczyzna; jego druga ręka była schowana za plecami Rosjanina. Scofield miał wraŜenie, Ŝe bez tej ręki Taleniekow nie utrzymałby się na nogach. Ale Ŝył, jego oczy patrzyły prosto przed siebie, mrugając co jakiś czas - dawał mu w ten sposób znać, Ŝe wciąŜ Ŝyje. Bray przeniósł lornetkę na prawo, wstrzymał oddech, serce waliło mu w piersi jak oszalałe. Czuł, Ŝe nie zniesie tego dłuŜej, deszcz zamazywał mu widok, myślał, Ŝe oszaleje. Jest! Stała wyprostowana za oknem, z podniesioną głową, którą przekręciła w lewo a potem w prawo, nie spuszczając wzroku z obranego punktu i widać było, Ŝe reaguje na głosy. Reaguje! 483
A potem zobaczył coś, czego nie śmiał oczekiwać. Spłynęło na niego ogromne uczucie ulgi i miał ochotę krzyknąć w deszcz z radości. W oczach Antonii był strach, to naturalne, ale nie tylko strach. Był takŜe gniew. Gniew! Oczy jego ukochanej płonęły gniewem, a to był najlepszy zwiastun. Gniew oznaczał, Ŝe umysł pozostał Ŝywy i nietknięty. Bray odłoŜył lornetkę, zamknął okno i zapalił silnik. Miał jeszcze przed sobą kilka telefonów i końcowe ustalenia. A potem najwyŜszy czas, aby pan B.A. Vickery zameldował się w hotelu “Ritz-Carlton”.
484
37. - Jest pan zadowolony? - Głos senatora był bardziej opanowany niŜ rano. WciąŜ czaił się w nim strach, ale głębiej pod powierzchnią. - Jak cięŜkie rany odniósł Rosjanin? - Stracił duŜo krwi, jest słaby. - To widziałem. Czy nadaje się do transportu? - MoŜna go wsadzić w samochód, jeśli tego pan chce. - Tego właśnie chcę. Obojga, jego i kobiety w moim samochodzie o dokładnie określonej godzinie. Podjadę z nimi do bramy i na mój sygnał macie ją otworzyć. Wtedy dostaniecie zdjęcia, a my wyjedziemy. - Myślałem, Ŝe chce pan go zabić? - Najpierw chcę czego innego. Ma pewne informacje, które mogą bardzo uprzyjemnić mi Ŝycie, bez względu na dalszy rozwój wypadków. - Rozumiem. - Jestem tego pewien. - Obiecał pan spotkać się z Nicholasem Guideronem, wysłuchać, co ma do powiedzenia. - I zrobię to. - Skłamałbym, gdybym nie przyznał, Ŝe sam mam parę pytań. - Odpowie na wszystkie. Kiedy moŜecie się spotkać? - Będzie wiedział, kiedy się zjawię w “Ritz-Carłton”. Niech do mnie zadzwoni. I postawmy sprawę jasno, senatorze. Ma to być telefon, a nie oddział doborowy. Zdjęć i tak nie będzie w hotelu. - A gdzie? - To moja sprawa. - Scofield odłoŜył słuchawkę i wyszedł z budki. Następny telefon wykonał z centrum Bostonu; chciał porozmawiać z Robertem Winthropem, poznać jego reakcję na materiał zawarty w kopercie. Oraz upewnić się, czy ma zapewnioną ochronę. Jeśli były jakieś komplikacje, wolał o nich wiedzieć. - Tu Stanley, panie Scofield. - Jak zawsze szofer Winthropa mówił burkliwie, ale nie niegrzecznie. - Pan ambasador jest ciągle w Białym Domu; prosił, Ŝebym wrócił i czekał na pana telefon. Kazał mi przekazać, Ŝe wszystkie pana Ŝyczenia będą spełnione. Mam powtórzyć dokładny czas: jedenasta trzydzieści, jedenasta czterdzieści pięć i kwadrans po północy.
485
- To właśnie chciałem usłyszeć. Dziękuję bardzo. Bray odwiesił słuchawkę w kabinie telefonicznej w sklepie papierniczym i podszedł do kontuaru, gdzie kupił arkusz jasnoŜółtego papieru i gruby granatowy flamaster. Usiadł w samochodzie i uŜywając teczki jako blatu, wypisał wiadomość duŜymi drukowanymi literami na Ŝółtym papierze. Zadowolony z siebie otworzył teczkę, wyjął pięć zaklejonych brązowych kopert, zaadresowanych do pięciu najbardziej wpływowych polityków w Stanach i połoŜył je na siedzeniu obok siebie. JuŜ czas je wysłać. Później wyjął szóstą kopertę i włoŜył do niej Ŝółtą kartkę. Zakleił ją taśmą i zaadresował: “DO BOSTOŃSKIEJ POLICJI”. Jechał wolno Newbury Street, rozglądając się za biurem, którego adres znalazł w ksiąŜce telefonicznej. Było po lewej stronie ulicy, niedaleko rogu; duŜy, wymalowany na oknie napis głosił: Ekspresowe doręczanie przesyłek. Usługi kurierskie. Zaparkował w miejscu zwolnionym przez taksówkę, wysiadł i wszedł do środka. Zza biurka wstała chuda, energiczna kobieta o zasadniczym wyrazie twarzy i podeszła do kontuaru. - Czym mogę panu słuŜyć? - Proszę pani - powiedział Scofield oficjalnym tonem, pokazując swoją legitymację. Jestem z bostońskiej policji, międzyresortowe biuro kontroli. - Policja? BoŜe drogi... - Nie ma się czym niepokoić. Przeprowadzamy pewien eksperyment mający na celu sprawdzenie sprawności działania naszych słuŜb w razie nagłych wypadków. Chciałbym, Ŝeby ta koperta jeszcze dzisiaj dotarła do posterunku na Boylston. Czy moŜecie się tego podjąć? - AleŜ naturalnie. - To świetnie. Ile wynosi opłata? - Och, to nie będzie konieczne, proszę pana. PrzecieŜ to nasza wspólna sprawa. - Dziękuję, ale nie mógłbym się na to zgodzić. Poza tym muszę mieć odpowiedni kwit w ewidencji. I pani nazwisko, oczywiście. - Rozumiem. Opłata za nocne przesyłki wynosi zwykle dziesięć dolarów. - Gdyby była pani tak uprzejma wystawić mi rachunek. - Scofield wyjął pieniądze z kieszeni. - I bardzo proszę zaznaczyć, Ŝe koperta ma być dostarczona między jedenastą a jedenastą piętnaście; to bardzo waŜne. Dopilnuje pani tego, prawda? - Zrobię nawet coś więcej. Dostarczę to własnoręcznie. Mam dyŜur do północy, ale zostawię tu jednego z gońców i sama się tym zajmę. Naprawdę bardzo mi się ta akcja podoba. 486
Przestępstwa szerzą się ostatnio w sposób zastraszający; wszyscy powinniśmy brać udział w zwalczaniu tego zjawiska. - Jest pani bardzo uprzejma, proszę pani. - Wie pan, wokół budynku, w którym mieszkam, wciąŜ się kręcą jacyś podejrzani ludzie. Bardzo podejrzani. - Jaki jest pani adres? Poproszę wóz patrolowy, aby odtąd zwracał większą uwagę na tę okolicę. - Och, dziękuję panu. - To ja pani dziękuję. Była dziewiąta dwadzieścia, kiedy wszedł do hallu hotelu “Ritz-Cariton”. Przedtem pojechał do przystani i zjadł na kolację kawałek ryby, myśląc o tym, co on i Toni będą robić, kiedy juŜ ta noc się skończy. Gdzie pojadą? Jak będą Ŝyć? O pieniądze nie musiał się martwić, Winthrop obiecał mu oczyszczenie z zarzutów, a Daniel Congdon, przebiegły dyrektor Operacji Konsularnych i jego niedoszły kat, zapewni mu hojną emeryturę i inne nieoficjalne korzyści, dopóki zachowa milczenie. Beowulf Agate zniknie z tego świata dokąd uda się Bray Scofield? JeŜeli będzie z nim Antonia, to wszystko jedno. - Jest dla pana wiadomość, panie Vickery - powiedział recepcjonista, podając mu kopertę. - Dziękuję - odparł Scofield, zastanawiając się, czy pod białą koszulą męŜczyzny kryje się wytatuowane małe niebieskie kółko. Wiadomość składała się z numeru telefonu. Zmiął kartkę i rzucił ją na kontuar. - Czy coś nie w porządku? - spytał recepcjonista. Bray uśmiechnął się. - Niech pan powie temu sukinsynowi, Ŝe nie dzwonię pod numery tylko pod nazwiska. Odczekał trzy dzwonki, zanim podniósł słuchawkę. - Tak? - Jest pan bardzo aroganckim człowiekiem, panie Beowulf.- Głos był ostry i wysoki, okrutniejszy niŜ wiatr. Dzwonił pasterz, czyli Nicholas Guiderone. - A więc miałem rację - powiedział Scofield. - Ten facet w recepcji nie jest jedynie oddanym pracownikiem “Ritz-Carlton”. Jak bierze prysznic, nie moŜe zmyć małego niebieskiego kółka z piersi. - Nosi je z wielką dumą, proszę pana. Mamy nadzwyczajnych ludzi, którzy popierają naszą nadzwyczajną sprawę. - Gdzie ich znajdujecie? Tych męŜczyzn i kobiety, gotowych palnąć sobie w łeb lub otruć się cyjankiem? 487
- Całkiem zwyczajnie, w naszych przedsiębiorstwach. Ludzie zawsze, od początku świata byli gotowi na największe poświęcenia dla jakiejś sprawy. Niekoniecznie musiało to być na polu bitwy, albo w wojennym podziemiu, albo nawet w kręgach międzynarodowego szpiegostwa. Jest wiele spraw, o które się walczy, nie muszę panu tego mówić. - Tak jak oni i fida'in. Guiderone? Kadra skrytobójców Hasana Sabbaha? - Widzę, Ŝe przestudiował pan Ŝyciorys padrone. - Bardzo dokładnie. - MoŜna znaleźć pewne praktyczne i filozoficzne podobieństwa, nie zaprzeczam. Ci męŜczyźni i kobiety mają na tej ziemi zaspokojone wszelkie potrzeby, a kiedy ją opuszczą, ich rodziny - Ŝony, dzieci, męŜowie - będą mieć więcej, niŜ im potrzeba. Czy to nie spełnienie odwiecznego marzenia? Przy przeszło pięciuset przedsiębiorstwach, komputery mogą wybrać garść ludzi gotowych i zdolnych do wejścia w ten układ. Całkiem naturalne przedłuŜenie wizji padrone, panie Scofield. - Dość radykalne przedłuŜenie. - W gruncie rzeczy wcale nie. O wiele większe Ŝniwo zbiera atak serca niŜ przemoc. Wystarczy zajrzeć do nekrologów. Ale jestem pewien, Ŝe to tylko jedno z wielu pytań. Czy mogę przysłać po pana samochód? - Nie moŜe pan. - Nie ma powodu do wrogości. - Nie jestem wrogi, tylko ostroŜny. W głębi duszy jestem tchórzem. UłoŜyłem sobie plan i mam zamiar się go trzymać. Przyjadę dokładnie o jedenastej trzydzieści; pan powie, co ma do powiedzenia, a ja wysłucham. Punkt kwadrans po północy wyjdę z dziewczyną i Rosjaninem. Dam sygnał, wsiądę do samochodu i podjadę do głównej bramy. Tam dostaniecie zdjęcia, a my odjedziemy. Przy najmniejszych zmianach zdjęcia znikną. I odnajdą się gdzie indziej. - Mamy prawo poddać je badaniu - zaprotestował Guiderone. - Na autentyczność i spektroanalizę. Chcemy mieć pewność, Ŝe nie zrobiono duplikatów. Musimy mieć na to czas. Była to właśnie pułapka przeznaczona specjalnie dla pasterza: brak moŜliwości przeprowadzenia badań stanowił lukę w planie, którą Guiderone naturalnie wychwycił. Ogromną, Ŝelazną bramę musiano otworzyć i zostawić otwartą, inaczej Ŝadne oddziały ani wybuchy nie powstrzymają matarezowców przed wypuszczeniem serii z karabinu maszynowego w samochód. Bray zawahał się. - Racja. Niech technik z gotowym sprzętem czeka przy bramie. Weryfikacja zajmie dwie albo trzy minuty, ale brama musi pozostać otwarta. 488
- Dobrze. - Przy okazji... Traktuję powaŜnie to, co powiedziałem pańskiemu synowi - dodał Scofield. - Ma pan na myśli senatora Appletona. jak rozumiem. - Dobrze pan rozumie. Dostanie pan te klisze nietknięte, bez śladu kopiowania. Nie mam zamiaru nadstawiać niepotrzebnie głowy. - Wierzę panu. Ale znajduję pewien słaby punkt w tym planie. - Słaby punkt? - Scofield poczuł, Ŝe robi mu się zimno. - Tak. Od jedenastej trzydzieści do kwadrans po północy jest tylko czterdzieści pięć minut. To zostawia nam niewiele czasu na rozmowę. Chciałbym pewne rzeczy panu wyjaśnić, a pan powinien mnie wysłuchać. Scofield odetchnął. - Jeśli mnie pan przekona, to będę wiedział, gdzie pana rano znaleźć, prawda? Guiderone roześmiał się cicho swym niesamowitym, wysokim głosem. - Oczywiście. To takie proste. Jest pan logicznym człowiekiem, panie Scofield. - Staram się. A więc do jedenastej trzydzieści. - Bray odłoŜył słuchawkę. Udało się! KaŜdy system miał system wspierający, a ten alternatywny. Wymiana była zabezpieczona na wszystkich flankach. Była 11.29, kiedy przejechał przez bramę Appleton Hall i skręcił na podjazd biegnący wokół wozowni ku ogrodzonej rezydencji na szczycie wzgórza. Kiedy przejeŜdŜał obok obszernego garaŜu, zdumiała go liczba stojących tam limuzyn. Kilkunastu szoferów w uniformach rozmawiało między sobą; widać było, Ŝe się znają. Byli tu juŜ nieraz. Mur otaczający ogromną rezydencję był bardziej na pokaz niŜ dla ochrony. Miał zaledwie dwa i pół metra wysokości i był tak pomyślany, aby z dołu wyglądać o wiele potęŜniej. Joshua Appleton I wzniósł sobie kosztowne cacko. W jednej trzeciej zamek, w jednej trzeciej fortecę a w jednej trzeciej funkcjonalną posiadłość ze wspaniałym widokiem aa Boston. W oddali mrugały światła miasta; deszcz przestał padać, zostawiając w powietrzu chłodną, przezroczystą mgiełkę. Bray zobaczył w świetle reflektorów dwóch męŜczyzn; ten z prawej nakazał mu gestem zatrzymać się przed furtką w murze. Dalej biegła kamienna ścieŜka odgrodzona po obu stronach grubym cięŜkim łańcuchem zwisającym z solidnych Ŝelaznych słupków, na końcu widać było drzwi w łukowym wejściu. Brakowało tylko spuszczanej kraty z ostrymi szpikulcami, spadającej po obluzowaniu liny.
489
Bray wysiadł z samochodu i został natychmiast od stóp do głów przeszukany, czy nie ma przy sobie broni. W eskorcie dwóch straŜników podszedł do drzwi i wszedł do środka. Od pierwszego wejrzenia Scofield zrozumiał, dlaczego Nicholas Guiderone musiał zdobyć na własność rezydencję Appletonów. Klatka schodowa, gobeliny, Ŝyrandole... przepych hallu zatykał dech w piersiach. NajbliŜszym tego odpowiednikiem mogła być dawna Villa Matarese, z której obecnie zostały tylko wypalone zgliszcza. - Proszę tędy - powiedział straŜnik po prawej, otwierając drzwi. - Ma pan trzy minuty na rozmowę. Antonia przebiegła przez pokój, padając Brayowi w ramiona, jej policzki były mokre od łez, uścisk rozpaczliwy. - Kochany! Przyszedłeś po nas! - Ciii... - Objął ją. O BoŜe, trzymał ją w objęciach! - Nie mamy teraz czasu powiedział miękko. - Za chwilę stąd wyjdziemy. Wszystko będzie dobrze. Będziemy wolni. - On chce ci coś powiedzieć - szepnęła. - Szybko. - Co? - Scofield otworzył oczy i spojrzał nad ramieniem Toni. W drugim końcu pokoju siedział sztywno w fotelu Taleniekow. Jego twarz była blada jak kreda, lewa strona głowy obandaŜowana - ucho i pół policzka miał odstrzelone. Kark i ramię, unieruchomione w metalowej szynie, równieŜ spowijały bandaŜe. Bray wziął Anionię za rękę i podszedł. Taleniekow umierał. - Zaraz stąd wyjdziemy - powiedział Scofield. - Wezmę cię do szpitala. Wyleczą cię. Rosjanin z trudem pokręcił głową, wolno i rozmyślnie. - On nie moŜe mówić, kochanie. - Toni dotknęła ręką jego prawego policzka. - Stracił głos. - BoŜe! Co oni...? No nic, za czterdzieści pięć minut wyjeŜdŜamy stąd. Taleniekow znów potrząsnął głową - wyraźnie usiłował mu coś powiedzieć. - Kiedy straŜnicy sprowadzali go po schodach, dostał konwulsji - powiedziała Antonia. - To było straszne; pociągnął ich za sobą na dół. Byli wściekli. Bili go, a on tak cierpiał. - Pociągnął ich na dół? - spytał Bray, patrząc w zadumie na Taleniekowa. Rosjanin kiwnął głową i włoŜył rękę pod koszulę, sięgając do paska. Wyciągnął pistolet i rzucił go w kierunku Scofielda. - Wiedział, jak upaść - szepnął Bray, schylając się z uśmiechem po broń. - Nie moŜna ufać tym cholernym komunistom. - Przysunął się do Rosjanina i przytknął mu wargi do ucha.
490
- Wszystko załatwione. Mamy pomoc na zewnątrz. RozłoŜyłem ładunki wybuchowe wokół wzgórza. Chcą dostać dowód, który zdobyłem. Wyjdziemy stąd. Rosjanin jeszcze raz potrząsnął głową, potem spojrzał na Braya rozszerzonymi oczami, wskazując na swoje wargi. Słowa, które sformułował, brzmiały: PaŜar... wsjegda poŜar. Bray przetłumaczył to na angielski. - PoŜar, zawsze poŜar? - spytał. Taleniekow potwierdził, potem wypowiedział inne słowa ledwo słyszalnym szeptem: - Wzrywy... poŜar. - Wybuchy? Po wybuchach ogień? To chcesz powiedzieć? Taleniekow znów przytaknął; jego wzrok był intensywny, błagalny. - Nie rozumiesz - powiedział Bray. - Mamy zapewnioną odsiecz. Rosjanin jeszcze raz potrząsnął głową, tym razem gwałtownie. Potem podniósł rękę, przytykając dwa palce do ust. - Papierosa? - zapytał Scofield. Wasilij kiwnął głową. Bray wyjął paczkę papierosów i zapałki. Taleniekow odsunął papierosy i chwycił zapałki. Drzwi się otworzyły; straŜnik powiedział ostrym tonem: - Wystarczy. Pan Guiderone czeka na pana. Oni tu będą, kiedy skończycie. - Lepiej dla was, Ŝeby byli. Scofield podniósł się na nogi, chowając ukradkiem pistolet za pasek spodni pod płaszczem. Chwycił Antonię za rękę i podszedł z nią do drzwi. - Niedługo wrócę. I nikt nas nie zatrzyma. Nicholas Guiderone siedział za biurkiem w bibliotece; jego duŜą głowę otaczała grzywa siwych włosów, blada skóra twarzy była napięta i ściągnięta ku skroniom; oczy miał głęboko osadzone, ciemne i błyszczące. Przypominał gnoma; nietrudno było wyobrazić go sobie jako pasterza. - MoŜe zechciałby pan przemyśleć swój plan, panie Scofield? - spytał wysokim, nieco zadyszanym głosem, nie patrząc na Braya, ale w leŜące przed sobą papiery. - Czterdzieści minut to naprawdę bardzo mało czasu, a ja mam panu duŜo do powiedzenia. - MoŜe innym razem. Dzisiaj wolę dotrzymać umówionych terminów. - Rozumiem. - Starzec podniósł głowę, patrząc teraz na Scofielda. - Myśli pan, Ŝe robiliśmy straszne rzeczy, prawda? - Nie wiem, coście robili.
491
- Z pewnością pan wie. Spędziliśmy niemal cztery dni z pańskim Rosjaninem. Jego monologi nie były dobrowolne, lecz wspomagane chemicznie, ale słowa pozostały. Odkryliście sieć wielkich przedsiębiorstw powiązanych ze sobą na całym świecie; dowiedzieliście się, Ŝe przez te przedsiębiorstwa wspomagamy finansowo rozmaite grupy terrorystyczne. Nawiasem mówiąc, macie całkowitą rację. Wątpię, czy istnieje gdzieś sprawnie funkcjonująca grupa fanatyków, której byśmy w taki lub inny sposób nie pomogli. Wszystko to pan wie, ale nie rozumie motywów. Ma pan rozwiązanie na końcu języka, ale istota wciąŜ panu umyka. - Na końcu języka? - Tak, uŜył pan odpowiednich słów. Rosjanin je powtórzył, ale słowa naleŜały do pana. Pod wpływem środków chemicznych osoby wielojęzyczne mówią językiem, w jakim zasłyszały daną informację... “ParaliŜ”, panie Scofield. Rządy muszą zostać sparaliŜowane. Nic nie spowoduje tego szybciej i lepiej niŜ szerzący się globalny chaos zwany terroryzmem. - Chaos... - szepnął Bray. To właśnie było słowo, które do niego wracało, choć nie wiedział, czemu. Chaos, ciała zderzające się w przestrzeni... - Tak, chaos! - powtórzył Guiderone: jego zadziwiające oczy rozszerzyły się, były jak dwa błyszczące czarne kamienie odbijające światło lampy. - Kiedy nastąpi całkowity chaos, kiedy władze cywilne i wojskowe staną się bezradne, przyznając, Ŝe z pomocą całego arsenału swej broni nie mogą sobie poradzić z tysiącami nieuchwytnych bojówek, na scenę wkroczą ludzie rozsądku. Okres przemocy nareszcie się skończy i ten świat będzie mógł zacząć Ŝyć produktywnie. - W nuklearnych zgliszczach? - To nam nie grozi. Opanowaliśmy ośrodki kontroli. Mamy tam ludzi. - O czym u diabła pan mówi? - O rządach, panie Scofield! - krzyknął Guiderone, jego oczy płonęły. - Rządy to przeŜytek! Nie moŜna dłuŜej pozwolić, aby funkcjonowały tak jak dotąd w całej historii. Jeśli tak będzie, to ta planeta nie doczeka przyszłego wieku. Rządy, które znamy, nie są juŜ zdolne do utrzymania się przy Ŝyciu. NaleŜy je zastąpić. - Kim? Czym? Starzec ściszył głos, który stał się głęboki, hipnotyzujący. - Nową formacją królów-filozofów, jeśli moŜna ich tak nazwać. Ludzi, którzy rozumieją ten świat w jego prawdziwym kształcie, którzy mierzą jego moŜliwości w kategoriach zasobów naturalnych, technologii i produkcji, którzy nie dbają o kolor skóry 492
człowieka, o dziedzictwo jego przodków ani o bogów, do jakich się modli, lecz jedynie o moŜliwości produkcyjne, jakie sobą reprezentuje. - Mój BoŜe! - powiedział Bray cicho. - Mówi pan o konglomeratach. - Czy ma pan coś przeciwko konglomeratom? - Nie miałbym, gdybym był właścicielem jednego z nich. - Bardzo dobrze. - Guiderone roześmiał się krótkim, szakalim śmiechem, który zaraz urwał. - Ale to ograniczony punkt widzenia. Są między nami tacy, którzy uwaŜali, Ŝe pan zrozumie to najlepiej. W końcu Ŝył pan dotąd w tamtej daremnej rzeczywistości, poznał ją pan od podszewki. - Robiłem to z własnej woli. - Bardzo, bardzo dobrze. Ale to sugeruje, Ŝe w naszej strukturze nie ma miejsca na wolną wolę. To nieprawda. Człowiek moŜe bez przeszkód rozwijać w pełni swoje moŜliwości; im bardziej będzie produktywny, tym większa czeka go wolność i wynagrodzenie. - A jeśli nie zechce być produktywny? Jak pan to ujmuje. - Wtedy oczywiście za mniejszy wkład wynagrodzenie będzie niniejsze. - Kto to ma ustalać? - Wyszkolone zespoły personelu kierowniczego za pomocą wysoko rozwiniętych technik stosowanych we współczesnym przemyśle. - Dobrze byłoby poznać te metody. - MoŜe pan sobie darować ten sarkazm. Takie zespoły operują codziennie na całym świecie. Międzynarodowe przedsiębiorstwa nie prowadzą interesów po to, by tracić pieniądze lub zyski. I system działa. Udowadniamy to kaŜdego dnia. Nowe społeczeństwo będzie funkcjonować w ramach struktury opartej na konkurencji i odrzuceniu przemocy. Rządy nie mogą nam dłuŜej tego zapewnić, wciąŜ wisi nad nami groźba konfliktu nuklearnego. Ale Chrysler nie wdaje się w wojnę z Volkswagenem, a samoloty nie wzbijają się w niebo, Ŝeby zniszczyć fabryki czy całe miasta skupione wokół takiego lub innego przedsiębiorstwa. Nowy świat będzie nastawiony na rynek, na rozwój produkcji i technologii, które zapewnią ludzkości przetrwanie. Nie ma innego sposobu. Wielonarodowa społeczność moŜe słuŜyć za przykład: jest agresywna, konkurencyjna, ale nie ucieka się do przemocy. Nie zbroi się. - Chaos - powiedział Bray, nie spuszczając oczu z pasterza. - Zderzanie się ciał w przestrzeni... zniszczenie przed powstaniem nowego świata.
493
- Tak, panie Scofield. Okres przemocy przed nastaniem ery spokoju. Ale rządy i ich przywódcy niełatwo rezygnują z władzy. Ludziom ustawionym przy ścianie trzeba dać jakąś alternatywę. - Alternatywę? - We Włoszech kontrolujemy niemal dwadzieścia procent parlamentu. W Bonn dwanaście procent Bundestagu, w Japonii niemal trzydzieści jeden procent Zgromadzenia Narodowego. Czy moglibyśmy to zrobić bez Czerwonych Brygad, grupy Baader-Meinhof albo japońskiej Czerwonej Armii? Z kaŜdym miesiącem zdobywamy coraz więcej zwolenników. KaŜdym aktem terroru zbliŜamy się do naszego celu: zupełnego wyeliminowania przemocy. - Chyba nie to miał na myśli Guillaume de Matarese siedemdziesiąt lat temu. - O wiele bardziej, niŜ pan przypuszcza. Padrone chciał zniszczyć skorumpowanych członków rządu, co aŜ za często oznaczało cały rząd. Dał nam strukturę i metodę wynajętych zabójców skłócających ze sobą frakcje polityczne na całym świecie. Zapewnił teŜ pieniądze na rozruch - pokazał nam drogę do chaosu. Pozostawało tylko zapełnić czymś to miejsce. Znaleźliśmy to coś. Uratujemy świat przed nim samym. Nie moŜe być większej sprawy. - Mówi pan bardzo przekonująco - powiedział Scofield. - Myślę, Ŝe mamy pewne podstawy do przyszłej dyskusji. - Cieszę się, Ŝe pan tak uwaŜa - odpowiedział Guiderone, głosem, który nagle znów stal się zimny. - To milo wiedzieć, Ŝe jest się przekonującym, ale o wiele bardziej interesujące jest obserwować reakcje kłamcy. - Kłamcy? - Mógł pan być częścią tego wszystkiego! - Raz jeszcze starzec krzyknął. - Po tej nocy w parku Rock Creek sam zwołałem radę. Powiedziałem, Ŝeby przemyśleli sprawę, zmienili optykę! Beowulf Agate mógł być dla nas bezcenną zdobyczą. Rosjanin był bezuŜyteczny, ale nie pan! Informacje, które pan posiada, mogły wystawić na pośmiewisko fałszywą moralność Waszyngtonu. Sam osobiście zrobiłbym pana szefem naszej słuŜby bezpieczeństwa! Na moje polecenie od tygodni starano się do pana dotrzeć, sprowadzić tu, uczynić jednym z nas. Teraz to, oczywiście, juŜ niemoŜliwe. Jest pan niepoprawny w swoich oszustwach! Słowem, nie moŜna panu ufać. Nigdy, w niczym nie moŜna panu ufać! Scofield patrzył zdumiony. Pasterz był szaleńcem; szaleństwo wyzierało z jego oczu głęboko osadzonych w bladej, wychudłej twarzy. Był człowiekiem zdolnym do
494
przeprowadzenia spokojnego, pozornie logicznego wywodu, ale rządził nim irracjonalizm. Przypominał bombę, a bomba powinna być pod kontrolą. - Na pańskim miejscu nie zapominałbym o celu mojego przybycia. - O pańskim celu? AleŜ naturalnie. Chce pan tę kobietę? Chce pan Taleniekowa? Proszę bardzo. Będziecie wszyscy razem, zapewniam pana. Zostaniecie wywiezieni daleko stąd i ślad po was zaginie, bez Ŝadnej straty dla nikogo. - Pomówmy rozsądnie, Guiderone. Niech pan nie robi głupich błędów. Ma pan syna, który moŜe zostać następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych - pod warunkiem, Ŝe występuje jako Joshua Appleton, którym nie jest, co mogę udowodnić z pomocą zdjęć. - Zdjęcia! - ryknął Guiderone. - Ty głupcze! - Nacisnął guzik na biurku. Wprowadźcie go - powiedział. - Wprowadźcie naszego szanownego gościa. - Odchylił się w fotelu, patrząc na otwierające się za Scofieldem drzwi. Bray odwrócił się i zamarł. Przez drzwi wjechał w fotelu na kółkach Robert Winthrop; jego wzrok był zamglony, twarz posiniaczona. Wózek pchał jego długoletni szofer. Na twarzy miał arogancki uśmiech. Scofield zerwał się na nogi. Stanley podniósł rękę zza wózka - był w niej pistolet. - Dwadzieścia lat temu - powiedział Guiderone - pewien sierŜant piechoty morskiej został skazany na spędzenie większości swego Ŝycia w więzieniu. Znaleźliśmy bardziej poŜyteczne zajęcie dla człowieka o jego zdolnościach. NaleŜało dopilnować, aby dobroduszny starszy polityk, do którego wszyscy w Waszyngtonie zwracali się po pomoc i radę. był pod bardzo ścisłą obserwacją. DuŜo nam to dało. Bray oderwał wzrok od pobitego Winthropa i spojrzał na Stanleya. - Gratuluję, ty... draniu! Co mu zrobiłeś? Rąbnąłeś go pistoletem? - Nie chciał tu przyjechać - odparł Stanley, uśmiech zszedł mu z twarzy. - Przewrócił się. Scofield rzucił się w jego kierunku, szofer podniósł wyŜej pistolet, mierząc mu w głowę. - Chcę z nim porozmawiać - powiedział Scofield i, nie zwaŜając na broń, ukląkł u stóp Winthropa. Stanley spojrzał na pasterza; Bray zobaczył, Ŝe Guiderone skinął przyzwalająco głową. - Panie ambasadorze? - szepnął Bray. - Brandon... - Glos Winthropa był słaby, a zmęczone oczy smutne. - Jak widzisz, okazałem się niezbyt pomocny... Powiedzieli prezydentowi, Ŝe zachorowałem. Nie ma 495
Ŝołnierzy na zewnątrz, nie ma posterunku, nikt nie czeka, aŜ zapalisz zapałkę i podjedziesz do bramy. Zawiodłem cię. - A koperta? - Bergeron myśli, Ŝe ją mam; zna Stanleya od lat, rozumiesz. Wrócił pierwszym samolotem z powrotem do Bostonu. Przykro mi, Brandon. Tak bardzo, bardzo mi przykro. Z powodu wielu rzeczy. - Ambasador spojrzał na byłego sierŜanta, którego przez tyle lat darzył przyjaźnią, a potem z powrotem na Scofielda. - Czy wiesz, co oni zrobili? BoŜe drogi, wiesz, czego dopięli? - Jeszcze nie dopięli - powiedział spokojnie Bray. - W styczniu przyszłego roku będą mieć Biały Dom! Administracja kraju będzie ich administracją. - Nie dojdzie do tego. - Dojdzie! - krzyknął Guiderone swoim wysokim, ostrym głosem. - I świat będzie przez to lepszy. Wszędzie! Okres przemocy się skończy - nastąpi tysiąc lat produkcyjnego spokoju. - Tysiąc lat? - Scofield podniósł się z kolan. - Inny szaleniec juŜ to kiedyś powiedział. Czy ma to być pańska własna tysiącletnia Rzesza? - Paralele są bez znaczenia, etykietki nieistotne! Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. - Pasterz podniósł się zza biurka, jego oczy znów płonęły. - W naszym świecie narody będą mogły mieć swoich przywódców a ludzie swoją toŜsamość. Ale rządy będą kontrolowane przez przedsiębiorstwa. Wszędzie. Wartości rynku powiąŜą narody całego świata. Bray wzdrygnął się. - ToŜsamość? W pańskim świecie nie ma miejsca na toŜsamość. Ludzie są numerami i zbiorem danych w komputerach. Kółkami i kwadratami. - Musimy poświęcić do pewnego stopnia własną indywidualność dla kontynuacji pokoju. - W takim razie stajemy się robotami! - Ale Ŝyjącymi! Funkcjonującymi! - Jak? Niech mi pan powie, jak? “Hej, ty tam! Nie jesteś juŜ osobą, tylko czynnikiem ludzkim. Nazywasz się X, Y albo Z i wszystko, co robisz, jest zmierzone i zaksięgowane przez ekspertów wyszkolonych do szacowania czynników. Dalej, czynniku! Bądź produktywny albo eksperci zabiorą ci twój bochenek chleba... czy teŜ lśniący nowy
496
samochód!” - Scofield urwał wzburzony. - Pańska teoria jest fałszywa, Guiderone, z gruntu fałszywa. Wolę miejsce moŜe niedoskonałe, ale takie, w którym mogę być sobą. - Znajdziesz je na tamtym świecie, Beowulf Agate! - krzyknął pasterz. - I to bardzo niedługo! Bray poczuł cięŜar za paskiem pod płaszczem - pistolet dany mu przez umierającego Taleniekowa. Wchodząc do Appleton Hall, został dokładnie przeszukany, jednak dawny wróg zdołał dostarczyć mu broń. Miał nieodpartą chęć uczynić finalny gest - ostatecznie nie było jednak nadziei. Ale zanim zabije i sam zostanie zabity, chce zobaczyć twarz Guiderone'a, kiedy usłyszy nowinę. - Powiedział pan, Ŝe jestem kłamcą, ale nie ma pan pojęcia, jak daleko moje kłamstwa sięgają. Myślicie, Ŝe macie te zdjęcia, tak? - Wiemy, Ŝe je mamy. - Tak samo mają je inni. - Naprawdę? - Tak, naprawdę. Czy słyszał pan kiedyś o kopiarce Alfa Dwanaście? To jedna z najwspanialszych maszyn w swoim gatunku. Jedyna kopiarka, do której moŜna włoŜyć rentgenowski negatyw i dostać pozytywową odbitkę tak wyraźną, Ŝe przyjmowana jest jako dowód w sądzie. Odciąłem cztery górne klatki z obu rentgenogramów z Andover, zrobiłem odbitki i wysłałem je do pięciu róŜnych osobistości w Waszyngtonie. Jesteście skończeni! JuŜ oni tego dopilnują. - Cała ta rozmowa trwa juŜ dostatecznie długo. - Guiderone wyszedł zza biurka. Przeprowadzamy właśnie konferencję, a pan juŜ zajął nam dość czasu. - Niech pan lepiej posłucha! - A pan niech lepiej podejdzie do tej zasłony i pociągnie za sznurek. Zobaczy pan naszą salę konferencyjną, ale ci w środku nie będą pana widzieć. Jestem pewien, Ŝe nie muszę tłumaczyć panu. jaką techniką jest to robione. Chciał pan poznać członków Rady Matarese'a, więc proszę. Nie wszyscy są dzisiaj obecni i nie wszyscy są sobie równi, ale zebrało się parę znaczących osób. Niech pan sam zobaczy, proszę bardzo. Bray podszedł do zasłony, chwycił za sznurek i pociągnął. Kurtyna się rozchyliła, ukazując ogromną salę z długim owalnym stołem konferencyjnym, wokół którego siedziało dwudziestu paru męŜczyzn. Przed kaŜdym stała karafka z brandy i dzbanek z wodą oraz leŜały notatniki i pióra. Z kryształowych Ŝyrandoli padało jasne światło, uzupełnione Ŝółtym odblaskiem kominka na drugim końcu pokoju. Mogła to być olbrzymia sala jadalna w Villa Matarese, opisana tak dokładnie przez ślepą kobietę w górach nad Porto-Vecchio. Scofield 497
niemal zaczął się rozglądać za balkonem i przestraszoną siedemnastoletnią dziewczyną chowającą się w cieniu. Ale jego oczy przyciągnęła ściana za stołem. Między dwoma wielkimi gobelinami wisiała mapa świata. Stał przed nią na podwyŜszeniu jakiś męŜczyzna z pałeczką w ręce oczy wszystkich zebranych spoczywały właśnie na nim. MęŜczyzna miał na sobie mundur armii Stanów Zjednoczonych. Był to przewodniczący kolegium szefów sztabów. - Widzę, Ŝe poznaje pan generała przed mapą. - Głos pasterza jeszcze raz przypomniał Brayowi określenie starej niewidomej kobiety: okrutniejszy niŜ wiatr. - Jego obecność tłumaczy, jak sądzę, śmierć Anthony'ego Blackburna. MoŜe powinienem przedstawić panu kilku innych... Pośrodku stołu, zaraz pod podwyŜszeniem, siedzi sekretarz stanu, obok niego radziecki ambasador. Naprzeciwko ambasadora dyrektor CIA; jak widzę, rozmawia na boku z radzieckim komisarzem z Komisji Planowania i Rozwoju, który przyleciał z Moskwy. Brakuje jednego człowieka, który moŜe pana interesować. Nie naleŜał do nas, rozumie pan, ale zatelefonował do CIA po otrzymaniu bardzo dziwnego telefonu przekazanego przez Lizbonę. Główny doradca prezydenta do spraw polityki zagranicznej. Miał wypadek; jego poczta juŜ z pewnością została przejęta i ostatnie zdjęcia rentgenowskie są w tej chwili w naszych rękach... Czy mam mówić dalej? - Guiderone zaczął ciągnąć za sznur, zasłaniając okno. Scofield podniósł rękę, podtrzymując przez chwilę kurtynę nad głową. Nie patrzył na męŜczyzn przy stole; od tej strony wszystko było jasne. Patrzył na straŜnika stojącego w małych cofniętych drzwiach na prawo od kominka. Stał na baczność, patrząc prosto przed siebie. W ręku miał pistolet maszynowy kaliber 30 z załadowanym magazynkiem. Taleniekow wiedział o tych zdradach na najwyŜszym szczeblu. Słyszał, jak o tym mówili, kiedy wbijali mu igły, które zabijały w nim resztki Ŝycia. Jego wróg próbował dać mu ostatnią szansę na uratowanie się. Ostatnią szansę. Jakie to były słowa? PaŜar... wsjegda paŜar! Wzrywy, paŜar! Kiedy zaczną się wybuchy, nastąpi poŜar. Nie był pewien, co jego wróg przez to rozumiał, ale wiedział, Ŝe naleŜy iść tą drogą. Obaj byli najlepsi z najlepszych. Ufał jedynemu profesjonaliście na świecie, który mu dorównywał. A to oznaczało, Ŝe musi zachować panowanie nad sytuacją, czego tamten oczekiwał. Nie wolno mu zrobić fałszywego ruchu. Stanley stał obok wózka Winthropa z pistoletem 498
wymierzonym w Braya. Gdyby tylko udało mu się jakoś odwrócić, skręcić, wydostać broń spod płaszcza... Spojrzał w dół na Winthropa, przyciągnięty siłą jego wzroku. Winthrop chciał mu coś powiedzieć, tak jak przedtem Taleniekow. Widać to było po jego oczach, staruszek wciąŜ zezował w prawo. AleŜ tak! Stanley stał teraz obok wózka, a nie za nim. Drobnymi, nieznacznymi ruchami Winthrop obracał wózek: miał zamiar wytrącić Stanleyowi broń z ręki! Jego oczy to właśnie Brayowi mówiły; mówiły mu takŜe, aby ciągnął rozmowę. Scofield zerknął nieznacznie na zegarek. Zostało sześć minut do pierwszych eksplozji. Potrzebował trzech, aby się przygotować; to dawało jeszcze trzy minuty na wyeliminowanie Stanleya i ściągnięcie tu tamtego. Sto osiemdziesiąt sekund. Trzeba podtrzymywać rozmowę! Odwrócił się do potwora u swego boku. - Czy pamięta pan, jak go pan zabił? Jak pociągnął pan za spust tej nocy w Villa Matarese? Guiderone spojrzał prosto na niego. - Takich momentów się nie zapomina. To było moje przeznaczenie. A więc dziwka z Villa Matarese Ŝyje. - JuŜ nie. - Nie? O tym pan nie pisał w liście do Winthropa. A więc została zabita? - Przez legendę. Pero nostro circolo. Starzec kiwnął głową. - Słowa, które dawno temu znaczyły jedno, a teraz znaczą zupełnie co innego. Oni ciągle jeszcze strzegą tej mogiły. - Ciągle się jej boją. Któregoś dnia ta mogiła zabije ich wszystkich. - OstrzeŜenie Guillaume'a de Matarese'a. - Guiderone skierował się z powrotem do biurka. Podtrzymuj rozmowę. Winthrop centymetr po centymetrze przesuwał koła wózka. - OstrzeŜenie czy proroctwo? - zapytał Bray szybko. - To często na jedno wychodzi, czyŜ nie? - odpowiedział starzec przez ramię. - Nazywali pana pasterzem. Guiderone się odwrócił. - Tak, wiem. To była tylko częściowo prawda. Jako dziecko pasałem czasem stado, ale to się szybko skończyło. Na Ŝyczenie księŜy; oni mieli wobec mnie inne plany. - KsięŜa? Winthrop znów się przesunął. - Zdumiałem ich. Kiedy miałem siedem lat, znałem i rozumiałem katechizm lepiej od nich. W wieku ośmiu lat czytałem i pisałem po łacinie, zanim skończyłem dziesięć mogłem omawiać najbardziej zawiłe kwestie z dziedziny teologii i dogmatu. KsięŜa widzieli mnie 499
jako pierwszego Korsykanina na wysokim stanowisku w Watykanie, moŜe nawet najwyŜszym... Miałem przynieść wielki zaszczyt ich parafiom. Ci prości księŜa ze wzgórz Porto-Vecchio pierwsi dostrzegli mój geniusz. Porozmawiali z padrone, prosząc, aby dał mi wykształcenie... Guillaume de Matarese zrobił to w sposób daleko wykraczający poza ich wyobraźnię. Czterdzieści sekund. Winthrop był juŜ pól metra od pistoletu. Trzeba mówić dalej! - Czy Matarese wtedy porozumiał się z Appletonem? Z Joshuą Appletonem II? - Ameryka przeŜywała apogeum rozwoju przemysłowego. Było to najodpowiedniejsze miejsce dla młodego utalentowanego chłopca z fortuną do dyspozycji. - Czy oŜenił się pan? Ma pan syna. - Kupiłem naczynie; najdoskonalej zbudowaną kobietę do rodzenia dzieci. Wszystko zgodnie z planem. - Łącznie ze śmiercią młodego Josha Appletona? - To wypadkowa wojny i przeznaczenia. Decyzja była rezultatem własnych zasług kapitana, nie częścią obmyślonego planu. Niemniej nadarzyła się wyjątkowa okazja, której grzechem byłoby nie wykorzystać. Sadzę, Ŝe powiedzieliśmy juŜ sobie dosyć. Teraz! Winthrop rzucił się z wózka prosto na pistolet Stanleya, chwytając go i ciągnąc z całych sił, wczepiwszy się w broń obydwoma rękami. Pistolet wystrzelił w chwili, gdy Bray wyjmował swój własny, mierząc prosto w szofera. Ciało Winthropa wygięło się w powietrzu, z przestrzelonego gardła trysnęła krew. Scofield nacisnął lekko spust, nic więcej nie było trzeba. Stanley upadł. - Z daleka od biurka! - wrzasnął Bray. - Był pan przeszukany! To niemoŜliwe. Jakim cudem...? - Od lepszego człowieka niŜ mogłyby wynaleźć wszystkie pańskie komputery! powiedział Scofield, patrząc z bólem na martwego Roberta Winthropa. - Takiego jak on. - Nigdy pan stąd nie wyjdzie. Bray rzucił się naprzód, chwycił Nicholasa Guiderone'a za gardło i pchnął go na biurko. - Zrobi pan, co kaŜę, albo przestrzelę panu oczy! - Przytknął lufę pistoletu do prawego oczodołu pasterza. - Nie wolno panu mnie zabić! - wysyczał najwyŜszy zwierzchnik organizacji Matarese'a. - Moje Ŝycie jest zbyt cenne! Moje dzieło jest nieskończone, muszę doprowadzić je do końca, zanim umrę.
500
- Reprezentuje pan wszystko, czego nienawidzę - powiedział Scofield, przyciskając pistolet do czaszki pasterza. - Nie muszę mówić, czym pan ryzykuje. KaŜda sekunda Ŝycia więcej oznacza, Ŝe moŜe uda się panu przeŜyć jeszcze jedną. Niech pan robi, co kaŜę. Nacisnę guzik - ten sam, który pan przedtem naciskał. Pan da następujący rozkaz. Niech pan go wypowie, jak trzeba, albo będą to ostatnie słowa w pana Ŝyciu. Powie pan: “Proszę przysłać tu straŜnika z sali konferencyjnej, tego z pistoletem maszynowym.”' Zrozumiał pan? Nachylił głowę Guiderone'a nad konsolą i nacisnął guzik. - Proszę przysłać tu straŜnika z sali konferencyjnej. - Słowa były wypowiedziane pospiesznie, ale nie słychać w nich było strachu. - Tego z pistoletem maszynowym. Scofield zagiął lewe ramię wokół gardła Guiderone'a i pociągnął go do kurtyny, którą rozchylił. Zobaczył przez szybę, Ŝe jakiś męŜczyzna idzie przez pokój do straŜnika. StraŜnik kiwnął głową, skierował broń ku ziemi i poszedł szybko w kierunku łukowego wyjścia. - Perb nostro circolo - szepnął Bray. Zacisnąwszy mocno łokieć wokół szyi Guiderone'a, szarpnął ramieniem w górę z całą silą, łamiąc mu kręgi u nasady szyi. Nastąpił trzask i świst urwanego oddechu. Gałki oczne starca wyszły na wierzch, kark był złamany. Pasterz nie Ŝył. Scofield pobiegł przez pokój do drzwi i przywarł plecami do ściany przy zawiasach. Drzwi się otworzyły: zobaczył najpierw automat skierowany ku dołowi, a w sekundę później samego straŜnika. Bray zamknął drzwi kopniakiem i skoczył męŜczyźnie do gardła. Znękany sierŜant za biurkiem na Boylston Street spojrzał na chudą, zdecydowaną kobietę o zaciśniętych ustach i oczach pełnych dezaprobaty. W ręku trzymał kopertę. - Dobrze, dobrze, dostarczyła mi ją pani i juŜ ją mam. W porządku? Telefony się dziś w nocy urywają. Załatwię to, jak tylko będę mógł, w porządku? - śadne “w porządku” sierŜancie... Witkowski - powiedziała kobieta, odczytując nazwisko z tabliczki na biurku. - Mieszkańcy Bostonu nie będą patrzeć bezczynnie, jak ich prawa są gwałcone przez element kryminalny. Jednoczymy się w słusznym gniewie i nasze protesty nie przechodzą niezauwaŜone. Jest pan pod obserwacją, sierŜancie! Są tacy, którzy rozumieją nasze problemy i którzy was sprawdzają. Radziłabym panu nie być tak beztroskim i... - Dobrze, juŜ dobrze. - SierŜant rozdarł kopertę i wyjął arkusz Ŝółtego papieru. RozłoŜył go i przeczytał słowa wypisane drukowanymi, niebieskimi literami. - O kurwa mać! powiedział, otwierając szeroko oczy ze zdumienia. Spojrzał na zgorszoną kobietę, jakby widział ją po raz pierwszy. Jednocześnie sięgnął do guzika na biurku i zaczął go raz po raz naciskać.
501
- SierŜancie, stanowczo protestuję przeciw takiemu językowi... Nad wszystkimi drzwiami posterunku zaczęły migać czerwone światła, gdzieś z głębi odezwał się sygnał alarmowy, niosąc się echem po niewidocznych pokojach i korytarzach. W ciągu paru sekund z otwieranych drzwi zaczęli wybiegać męŜczyźni w hełmach, wkładając w pośpiechu grube kuloodporne kamizelki z kevlaru i stali. - Brać ją! - wrzasnął sierŜant. - Przeszukać! Unieszkodliwić! Siedmiu policjantów rzuciło się na kobietę. DyŜurujący porucznik wybiegł z gabinetu. - O co tu do diabła chodzi, sierŜancie? - Niech pan popatrzy! SierŜant wziął do ręki Ŝółty papier. - A niech mnie! Do faszystowskich świń w Bostonie, protektorów alabastrowej kurwy. Śmierć ekonomicznym tyranom! Śmierć bydlakom w Appleton Hall! Kiedy wy świnie będziecie to czytać, nasze bomby zrobią porządek. Nasze samobójcze brygady stoją na swoich posterunkach, Ŝeby zabić wszystkich, którzy unikną słusznej zagłady. Biada Appleton Hill! Podpisano: Trzecia Armia Światowa Wolności i Sprawiedliwości. Porucznik szybko wziął sprawę w swoje ręce. - Guiderone ma straŜników wokół domu, zadzwońcie tam zaraz! Potem zadzwońcie do Brookline, powiedzcie im, co się dzieje i wezwijcie wszystkie wozy patrolowe w pobliŜu Jamaica Way, niech tam jadą. - Przerwał na chwilę, wpatrując się w Ŝółtą kartkę z równymi niebieskimi literami i dodał pospiesznie: - Niech to wszyscy diabli! Zawiadomcie kwaterę główną! Niech wyślą swoją brygadę antyterrorystyczną na Appleton Hill. - Ruszył z powrotem do gabinetu, patrząc z niesmakiem na kobietę ciągniętą przez drzwi z rękami szeroko odwiedzionymi na boki przez policjantów w kuloodpornych kamizelkach i hełmach. Trzecia Armia Światowa Wolności i Sprawiedliwości! Zdegenerowane sukinsyny! Zamknijcie ją! - ryknął. Scofield przeciągnął ciało straŜnika przez pokój, ukrywając je za biurkiem Guiderone'a. Podbiegł do martwego pasterza i przez ułamek sekundy patrzył w tę arogancką twarz. Gdyby to było moŜliwe, zabiłby go jeszcze raz. Dźwignął ciało Guiderone'a i cisnął je w kąt. Zatrzymał się na chwilę nad zwłokami Winthropa, Ŝałując, Ŝe nie moŜe się z nim jakoś poŜegnać, ale czas naglił. Chwycił z podłogi pistolet maszynowy straŜnika i podbiegł do zasłony. Otworzył ją i spojrzał na zegarek. Zostało pięćdziesiąt sekund do pierwszego wybuchu. Sprawdził broń: 502
magazynki były pełne. Spojrzał przez okno na salę konferencyjną i ujrzał męŜczyznę, którego dotąd tam nie było. Senator właśnie przyjechał. Wszystkie oczy były teraz zwrócone na niego, jego magnetyczna obecność wypełniała cały pokój. WciąŜ przystojny, pełen niewymuszonego wdzięku potrafił okazać kaŜdemu z zebranych choć na moment swoje zainteresowanie - dając mu do zrozumienia, Ŝe jest kimś specjalnym. Wszyscy obecni byli teŜ pod przemoŜnym wraŜeniem siły władzy, jaką reprezentował: oto przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych, który jest jednym z nich. Po raz pierwszy przez wszystkie te lata Scofield dojrzał w nim to, co widziała jego zniszczona, zatopiona w alkoholu matka: ta twarz była maską. Doskonale wymyśloną, genialnie zaprogramowaną maską kryjącą równie zaprogramowany umysł. Dwanaście sekund. Na biurku rozległ się szum mikrofonu, a potem zaniepokojony głos: - Panie Guiderone, musimy przerwać! Mieliśmy właśnie telefony od policji z Bostonu i Brookline! Mają wiadomość o ataku zbrojnym na Appleton Hali. Jacyś ludzie zwący się Trzecią Armią Światową Wolności i Sprawiedliwości. Nie mamy takiej organizacji na Ŝadnej liście, proszę pana. Nasze patrole są uprzedzone. Policja chce, Ŝeby wszyscy zostali... Dwie sekundy. Wiadomość dotarła do sali konferencyjnej. MęŜczyźni wyskoczyli z krzeseł, zbierając papiery, zaczęła ich ogarniać panika równieŜ z osobistych względów: jak wytłumaczą tu swoją obecność w takim gronie? Kto zdoła to wyjaśnić? Jedna sekunda. Bray usłyszał pierwszą detonację za murami Appleton Hall. Dźwięk dochodził z daleka, z dołu wzgórza, ale był łatwy do rozpoznania. Po chwili nastąpiła szybka seria z broni palnej - straŜnicy strzelali w stronę wybuchu. W sali konferencyjnej rosła panika. Consiglieri organizacji Matarese'a biegali tam i z powrotem, drugi ze straŜników stał w łukowym wejściu z pistoletem maszynowym gotowym do strzału. Nagle Scofield zrozumiał, co ci potęŜni męŜczyźni robią: wrzucali papiery, notatniki i mapy do kominka w drugim końcu sali. To był właściwy moment: na pierwszy ogień pójdzie straŜnik, ale tylko na pierwszy. Strzaskał lufą szybę i zaczął strzelać. StraŜnik przekręcił się gwałtownie, gdy dosięgły go kule. Jego automat był nastawiony na ogień ciągły i palec śmiertelnie zaciśnięty na spuście wysyłał serię za serią; kule kaliber 30 śmigały we wszystkich kierunkach, niszcząc ściany,
503
Ŝyrandole, masakrując ludzi, którzy zabici, ranni i broczący krwią padali pod ich gradem. Okrzyki przeraŜenia i śmiertelne jęki wypełniły pokój. Scofield znal swoje zadanie, a jego oczy przez lata przywykły do scen przemocy. Wybił ostre odłamki szyby i przyłoŜył broń do ramienia. Naciskał spust w równych, wymierzonych odstępach. KaŜdy ruch palca oznaczał śmierć. Strumień pocisków sypał się przez ramę okienną. Generał upadł, kalecząc się w twarz trzymaną w ręku pałeczką. Sekretarz stanu przywarł do krawędzi stołu; Scofield odstrzelił mu pól głowy. Dyrektor CIA pobiegł za swoim kolegą z NSC w kierunku łukowego wyjścia, przeskakując przez leŜące ciała. Bray dopadł obu. Z gardła dyrektora została krwawa miazga, przewodniczący NSC podniósł ręce do czoła, którego juŜ nie miał. Gdzie on jest? Jego przede wszystkim naleŜało znaleźć! Oto i on! Senator skulił się pod stołem konferencyjnym naprzeciwko buchającego ogniem kominka. Scofield skierował broń na swój najwaŜniejszy w Ŝyciu cel i nacisnął spust. Grad pocisków rozniósł w pyl drewniany blat, niektóre z nich musiały dosięgnąć ofiary - i rzeczywiście, senator upadł do tyłu, potem jednak wstał. Bray wypuścił następną serię; senator obrócił się wokół własnej osi, wpadając do kominka i wytoczył się z powrotem, cały w płomieniach i krwi. Pobiegł na oślep przed siebie, później skręcił w lewo i osuwając się na podłogę, ostatkiem sil chwycił wiszący obok gobelin. Gobelin zapalił się. Senator w swym kurczowym, śmiertelnym uścisku ściągnął go ze ściany. Wielka płachta opadła w płomieniach na stoi konferencyjny. Ogień zaczął się rozprzestrzeniać, jego języki pełzły juŜ do wszystkich kątów ogromnego pomieszczenia. Ogień! Po wybuchach. Ogień! Taleniekow. Scofield odbiegł od okna. Zrobił to, co musiał zrobić; teraz nadszedł moment na to, co chciał zrobić. Jeśli to było moŜliwe, jeśli w ogóle była jakaś nadzieja. Zatrzymał się przed drzwiami, sprawdzając pozostałą amunicję; miał jej jeszcze dość. U podnóŜa wzgórza rozległa się trzecia i czwarta detonacja. Piąta i szósta miały nastąpić w odstępie paru sekund od siebie. Usłyszał piątą eksplozję; otworzył drzwi i wybiegł z bronią gotową do strzału. Szósta detonacja. Dwóch straŜników przy katedralnym wejściu do rezydencji zeskoczyło ze ścieŜki, ukazując się na widoku. Bray posiał im dwie krótkie serie - straŜnicy osunęli się na ziemię.
504
Podbiegł do drzwi pokoju, w którym trzymano Antonię i Taleniekowa. Były zamknięte. - Odsuńcie się! To ja! - krzyknął i zaczął strzelać w drewno wokół zamka. Wywalił drzwi kopniakiem i wpadł do środka. Taleniekow nie siedział juŜ na krześle, lecz klęczał przy kanapie na drugim końcu pokoju, Toni przy nim. Oboje z dziką furią wywlekali poduszki z pokrowców. Wywlekali... poduszki? Co oni na Boga robili? Antonia spojrzała na niego i krzyknęła: - Szybko! PomóŜ nam! - Co? - Podbiegł do nich. - PaŜar! - Rosjanin z najwyŜszym wysiłkiem wydobywał glos, który dochodził teraz w formie ochrypłego szeptu. Sześć poduszek było juŜ bez pokrowców. Toni wstała i rozrzuciła pięć z nich wokół pokoju. - Teraz! - powiedział Taleniekow, podając jej zapałki, które wziął przedtem od Braya. Antonią podbiegła do najdalszej poduszki, zapaliła zapałkę i przytknęła ją do miękkiej materii, która natychmiast zajęła się ogniem. Rosjanin wyciągnął rękę do Scofielda. - PomóŜ mi... wstać! Bray podciągnął go do góry; Taleniekow przyciskał ostatnią poduszkę do piersi. Z daleka dobiegł ich dźwięk siódmej eksplozji; towarzyszył jej terkot broni maszynowej i okrzyki histerii w głębi domu. - Chodź! - krzyknął Scofield, obejmując Rosjanina w pół. Spojrzał na Toni; podpaliła właśnie czwartą poduszkę. Płomienie i dym wypełniały pokój. - No chodź! Uciekamy stąd! - Nie! - szepnął Taleniekow. - Ty! Ona! Doprowadź mnie tylko do drzwi. - Nie puszczając poduszki, ruszył naprzód. Wielki hali był gęsty od dymu, płomienie z sali konferencyjnej wypełzały pod drzwiami i przez łukowe przejścia; męŜczyźni biegli po schodach do okien, aby z dogodniejszej, wysokiej pozycji strzelać do napastników. Jeden ze straŜników dojrzał ich - podniósł pistolet maszynowy. Scofield był szybszy, męŜczyzna upadł do tyłu, zwalony serią z karabinu maszynowego. - Posłuchaj mnie! - powiedział, dysząc Taleniekow. - Zawsze paŜar! Dla ciebie najwaŜniejsza jest kolejność, dla mnie ogień! - Podniósł miękką poduszkę. - Podpal ją! Będę miał bieg swego Ŝycia! - Nie bądź idiotą. - Bray próbował odebrać mu poduszkę, ale Rosjanin jej nie puszczał. - Niet! - Taleniekow spojrzał na Scofielda błagalnym wzrokiem. - Nawet gdybym 505
mógł, nie chciałbym Ŝyć w ten sposób. Ty teŜ byś nie chciał. Zrób to dla mnie, Beowulf. Ja bym dla ciebie zrobił. Bray odwzajemnił mu spojrzenie. - Pracowaliśmy razem - powiedział po prostu. - Jestem z tego dumny. - Byliśmy najlepsi. - Taleniekow uśmiechnął się, podniósł rękę i dotknął policzka Scofielda. - śegnaj, mój przyjacielu. I zrób to, co ja bym zrobił dla ciebie. Bray kiwnął głową i odwrócił się do Antonii - w jej oczach były łzy. Wziął z jej ręki pudełko zapałek, zapalił jedną i zbliŜył do poduszki. Płomienie skoczyły do góry. Rosjanin obrócił się w miejscu, przyciskając ogień do piersi. I z rykiem rannego zwierzą puścił się kulejącym, niepewnym krokiem przed siebie, obijając się o meble i ściany i podpalając wszystko po drodze. Dwaj straŜnicy, widząc ich, zbiegli szybko po schodach; zanim jeszcze Scofield zdąŜył wypalić, Rosjanin rzucił się na nich, ciskając im poduszkę w twarz. - Skariej! - krzyknął Taleniekow. - Uciekaj, Beowulf! Rozległ się wystrzał pistoletu stłumiony przez płonące ciało WęŜa; Rosjanin upadł, pociągając za sobą po schodach obu straŜników. Bray chwycił Antonię za ramię i wybiegł z nią na kamienną ścieŜkę ogrodzoną cięŜkimi, czarnymi łańcuchami. Wyszli przez furtkę w murze na betonowy parking; z dachu Appleton Hall padały promienie reflektorów, w oknach stali ludzie z bronią w ręku. Z dołu wzgórza dała się słyszeć ósma eksplozja, a Ŝar ładunku podpalił okoliczne listowie, które stanęło w płomieniach. MęŜczyźni w oknach strzaskali szyby i zaczęli strzelać w kierunku tańczącego ognia. Scofield zobaczył, Ŝe trzy inne detonacje teŜ wywołały niewielkie poŜary okolicznych krzewów - był to dar losu. Obaj z Taleniekowem mieli rację; kolejność i ogień, ogień i kolejność. Jedno i drugie stanowiło sposób na odwrócenie uwagi i mogło ocalić Ŝycie. Nie dawało gwarancji, ale dawało nadzieję. Wynajęty samochód znajdował się przy murze jakieś pięćdziesiąt metrów na prawo. Stał w cieniu, samotnie; zapewne miał juŜ tam pozostać. Bray pociągnął Toni wzdłuŜ muru. - Tamten samochód jest mój. To nasza szansa. - Będą do nas strzelać! - To lepsze niŜ uciekać pieszo. Wszędzie są rozstawione patrole. Od razu by nas załatwili. Pobiegli wzdłuŜ muru. Dziewiąty wybuch dynamitu oświetlił niebo od północnozachodniej strony wzgórza. Rozległy się serie z automatów i pojedyncze wystrzały. Nagle, pośród rozszerzającego się w Appleton Hall poŜaru, nastąpił głośny wybuch, który wysadził 506
część frontowej ściany. MęŜczyźni wypadali z okien, fragmenty konstrukcji latały w powietrzu, a połowa reflektorów z dachu znikła. Scofield zrozumiał, co się stało. Siedziba organizacji Matarese'a miała swoje arsenały; ogień musiał dotrzeć do jednego z nich. - Ruszajmy! - krzyknął, popychając Antonię w stronę samochodu. Rzuciła się do środka, a on pobiegł od tyłu do drzwi kierowcy. Wszędzie naokoło pryskały odłamki betonu; ktoś z pistoletem automatycznym w garści wypatrzył ich z głębi pozostałej części dachu. StraŜnicy mieli broń i zamierzali z niej korzystać. Przednia szyba samochodu rozprysła się na drobne kawałki pod gradem kuł z otwartych drzwi garaŜu. Antonia opuściła okno i wysunęła lufę automatu, przyciskając spust do krawędzi; eksplozje raz jeszcze zatrzęsły pędzącym pojazdem. Ciała osuwały się na ziemię pośród krzyków, odgłosów sypiącego się szkła i świstu pocisków w ogromnym garaŜu wozowni. Ostatni magazynek się skończył, kiedy Scofield z twarzą pociętą odłamkami szkła znalazł się dwieście metrów od głównej bramy Appleton Hall. Za nią byli ludzie, uzbrojeni i w mundurach, ale nie byli to Ŝołnierze matarezowców. Bray sięgnął ręką do przełącznika świateł i zaczął nim rytmicznie poruszać. Światła zapalały się i gasły, pulsującym blaskiem, raz po raz, w kolejności - zawsze ta kolejność - tym razem oznaczającej ocalenie. Brama została juŜ sforsowana przez policję; Bray nacisnął z całej siły hamulec. Samochód zatrzymał się z piskiem opon. Otoczyli ich czarno ubrani funkcjonariusze w paramilitarnych kombinezonach, ludzie przeznaczeni do zadań specjalnych, których teren wyznaczała kaŜdorazowo jakaś grupa zbrojnych fanatyków. Ich dowódca podszedł do samochodu. - Spokojnie, spokojnie - powiedział do Braya. - JuŜ się pan wydostał. Kim pan jest? - Nazywam się Vickery, B.A. Vickery. Miałem załatwić pewien interes z panem Guiderone. Jak pan mówi... wydostaliśmy się! Kiedy rozpętało się to piekło, chwyciłem moją Ŝonę i schowaliśmy się w szafie. Włamali się do domu, w zorganizowanych grupach, jak myślę... Nasz wóz stał na zewnątrz. To była nasza jedyna szansa. - Niech pan mówi spokojnie, panie Vickery, ale szybko. Co się tam dzieje? Dziesiąty ładunek eksplodował po drugiej stronie wzgórza, płomienie zaczęły wspinać się po zboczu. Appleton Hall stał w ogniu, wybuchy następowały teraz jeden po drugim, co oznaczało, Ŝe kolejne arsenały wylatują w powietrze. Dopełniło się przeznaczenie pasterza. Znalazł swoją Villa Matarese i spoczął pod jej szczątkami jak jego padrone przed siedemdziesięciu laty. 507
- Co się tam dzieje, panie Vickery? - To mordercy. Zamordowali wszystkich, którzy byli w środku, zamordują kaŜdego z was. Nie dostaniecie ich Ŝywych. - Wobec tego dostaniemy ich martwych - powiedział dowódca głosem nabrzmiałym z emocji. - A więc jednak tu dotarli, naprawdę tu dotarli. Wiochy, Niemcy, Meksyk... Liban, Izrael, Buenos Aires. Jak mogliśmy sądzić, Ŝe my jedni się ostaniemy...? Niech pan stąd teraz odjedzie, panie Vickery. Kilkaset metrów dalej stoją ambulansy. Zaprotokołujemy pana zeznania później. - Dobrze, panie oficerze - powiedział Scofield, zapalając silnik. Minęli ambulansy u wylotu Appleton Drive i skręcili w lewo na szosę do Bostonu. Przed nimi Longfellow Bridge i potem Cambridge. Na stacji metra na Harvard Square spoczywała w schowku jego teczka. Byli wolni. WąŜ zginął w Appleton Hall, ale oni byli wolni, zawdzięczając i jemu swoją wolność. Beowulf Agate mógł w końcu zniknąć.
508
EPILOG MęŜczyźni i kobiety byli aresztowani szybko, po cichu, bez wytaczania spraw sądowych, gdyŜ ich zbrodnie przekraczały zrozumienie sądów i tolerancję narodów. Wszystkich narodów. KaŜde państwo rozwiązywało kwestię matarezowców na własny sposób. Tam, gdzie potrafiono ich znaleźć. Głowy państw na całym świecie konferowały przez telefon, normalnych tłumaczy zastępując w takich razach wysokimi urzędnikami rządowymi, znającymi dany język. Wszyscy przywódcy zgodnie wyraŜali zdumienie i wstrząs, milcząco przyznając się do nieudolności i infiltracji własnych słuŜb wywiadowczych. Badali się nawzajem subtelnymi aluzjami, ale wiedzieli, Ŝe to nic nie da: nie byli idiotami. Szukali u siebie słabych punktów kto ich nie miał? I wszyscy reagowali zgodnie z oczekiwaniami drugiej strony. W końcu zapadła cicha wspólna decyzja, Ŝe istnieje tylko jedno stosowne rozwiązanie. Jedyne, które miało sens w tych obłąkanych czasach. Milczenie. KaŜdy kraj brał na siebie odpowiedzialność za własne błędy, nie zwalając winy na nikogo i nie przekraczając normalnych granic podejrzliwości i wrogości we wzajemnych stosunkach. Ujawnienie zorganizowanego, globalnego spisku byłoby przyznaniem racji jego przesłankom, Ŝe obecne rządy się przeŜyły. Nikomu nie zaleŜało na analizowaniu tej teorii czy nadawaniu jej rozgłosu; analizy nigdy nie były dostatecznie pogłębione, a alternatywy zbyt kuszące w swej prostocie. Przywódcy państw nie byli idiotami. I bali się. W Waszyngtonie grupa ludzi podjęła parę szybkich decyzji. Senator Joshua Appleton IV zginął tak, jak się narodził. Spłonął w wypadku samochodowym w nocy na autostradzie. Wyprawiono mu uroczysty państwowy pogrzeb, trumnę wystawiono z całym splendorem w Rotundzie w asyście warty honorowej. Wygłoszono mowy pogrzebowe stosowne do pozycji człowieka, który, jak wszyscy wiedzieli, zasiadłby w Białym Domu, gdyby nie tragedia w nocy na ciemnej autostradzie. Poświęcono rządowego Lockheeda Tristara, któremu w Górach Kolorado na północ od Poudre Canyon zdarzył się defekt dwóch silników, co spowodowało utratę wysokości przy przekraczaniu tego niebezpiecznego pasma. Pilot i załoga zostali opłakani, a rodzinom przyznano najwyŜsze renty niezaleŜnie od wysługi lat ich bliskich. Ale prawdziwej Ŝałobie towarzyszyła tragiczna lekcja, której nigdy nie naleŜało zapomnieć. Podano bowiem do
509
wiadomości, Ŝe na pokładzie samolotu znajdowało się trzech wybitnych męŜów stanu, którzy zginęli w słuŜbie swojego kraju podczas wyjazdu na inspekcję instalacji militarnych stanowiących część systemu szybkiego reagowania. Przewodniczący kolegium szefów sztabów zaprosił dyrektorów Centralnej Agencji Wywiadowczej i Narodowej Rady Bezpieczeństwa, aby towarzyszyli mu w tej podróŜy. Wraz z wyrazami Ŝalu prezydenta, z Białego Domu przekazano teŜ zarządzenie, Ŝeby nigdy więcej tak wysokiej rangi urzędnicy państwowi nie lecieli razem jednym samolotem; nie moŜna po raz drugi naraŜać narodu na tak cięŜką stratę. Po upływie kilku tygodni wyŜsi urzędnicy z Departamentu Stanu oraz reporterzy piszący sprawozdania z jego codziennej działalności zaczęli zdawać sobie sprawę z pewnej anomalii. Sekretarz stanu od dawna nigdzie się nie pokazywał. Zaniepokojenie rosło w miarę jak zmieniano w jego imieniu ustalone plany, odwoływano podróŜe, odkładano konferencje. Waszyngton zatrząsł się od plotek; jedni twierdzili, Ŝe sekretarz prowadzi tajne, przedłuŜające się negocjacje w Pekinie, inni utrzymywali, Ŝe jest w Moskwie, bliski przełomu w rokowaniach SALT. Później plotki przybrały mniej atrakcyjny charakter; coś było nie w porządku, naleŜało dać jakieś wyjaśnienie. Prezydent dał je pewnego ciepłego wiosennego popołudnia. Wystąpił w radiu i w telewizji, przemawiając ze szpitala w Moorefield, w Zachodniej Wirginii. W tle widać było góry Shenandoah. - W tym roku tak obfitującym w tragedie, z cięŜkim sercem muszę raz jeszcze obwieścić złą nowinę. Właśnie poŜegnałem drogiego mi przyjaciela. Był wybitnym i odwaŜnym człowiekiem, który rozumiał konieczność zachowania równowagi sił w negocjacjach z naszymi przeciwnikami i nie chciał pozwolić, aby dowiedzieli się o jego szybko uchodzącym Ŝyciu. To niezwykłe Ŝycie zakończyło się zaledwie parę godzin temu, strawione przez pustoszącą chorobę. Zarządziłem, aby opuszczono flagi na Kapitolu... I tak to szło - na całym świecie. Prezydent oparł się na krześle, kiedy podsekretarz stanu Daniel Congdon wszedł do Owalnego Gabinetu. Niezbyt go lubił; Congdon miał w sobie coś lisiego, w jego nadmiernie szczerych oczach kryła się nieposkromiona ambicja. Ale dobrze wykonywał swoją pracę i tylko to się liczyło. Zwłaszcza teraz, zwłaszcza przy tej robocie. - Jakie stawia warunki? - Jak się spodziewaliśmy, Beowulf Agate rzadko postępuje jak normalny człowiek. - Nie prowadził zbyt normalnego Ŝycia, prawda? To znaczy, nie tego po nim oczekiwaliście, co? 510
- To prawda, panie prezydencie. - Niech mi pan powie, Congdon - przerwał prezydent. - Czy naprawdę usiłowaliście go zabić'? - To była konieczna akcja, panie prezydencie. UwaŜaliśmy go za straconego, współpracującego z wrogiem, niebezpiecznego dla nas wszystkich. Do pewnego stopnia nadal tak uwaŜam. - I słusznie. Jest niebezpieczny. A więc dlatego nalegał, aby negocjacje odbywały się za pana pośrednictwem. Radzę panu... nie, rozkazuję panu, wybić sobie takie konieczne akcje z głowy. Zrozumiał pan? - Tak, panie prezydencie. - Mam nadzieję. Bo w przeciwnym wypadku mogę sam zarządzić podobną akcję. Teraz, kiedy juŜ wiem, jak to się robi. - Zrozumiałem, panie prezydencie. - To dobrze. Warunki? - Oprócz tego, który dał na wstępie, postawił tylko jeszcze jeden: nie chce mieć z nami nic więcej do czynienia. - Ale wiecie, gdzie jest. - Tak, panie prezydencie. Na Morzu Karaibskim. Nie wiemy jednak, gdzie są dokumenty. - Nie próbujcie ich szukać, jest lepszy od was. I zostawcie go w spokoju. Nie dajcie mu nigdy najmniejszego powodu do przypuszczenia, Ŝe się nim interesujecie. Bo inaczej te dokumenty wypłyną na wierzch w stu róŜnych miejscach naraz. Nasz rząd - i nasz kraj - nie mogą sobie na to pozwolić. Jeszcze nie teraz. Ciągle jest zbyt wiele pytań bez odpowiedzi, zbyt wiele niewiadomych, zbyt wielu ludzi, których nie udało się znaleźć. MoŜe za kilka lat, ale nie teraz. - W zupełności zgadzam się z tą oceną, panie prezydencie. - To dobrze. Ile nas ten warunek kosztował i gdzie jest zaksięgowany? - Sto siedemdziesiąt sześć tysięcy, czterysta dwanaście dolarów i osiemnaście centów. Podciągnęliśmy to pod przekroczone koszty morskiego sprzętu szkoleniowego, rachunek został zapłacony przez CIA bezpośrednio stoczni w Mystic, Connecticut. Prezydent spojrzał przez okno na trawnik przed Białym Domem. Płatki kwiatów na drzewach owocowych więdły juŜ i obumierały. - Mógł prosić nas o gwiazdkę z nieba i dostałby ją; mógł naciągnąć nas na miliony. A on tylko chce mieć jacht i święty spokój. 511
MARZEC 198... „WąŜ” - dwudziestometrowy jacht czarterowy, podszedł do kei z grotem łopoczącym w podmuchach przybrzeŜnej bryzy. Młoda kobieta zeskoczyła na nabrzeŜe, zarzucając cumę na pachołek i przyciągając dziób. Na rufie brodaty sternik unieruchomił ster, wszedł na burtę, a z niej na brzeg i naciągnął mocno cumę rufową wokół najbliŜszego palika, zabezpieczając ją węzłem. Z jachtu zeszła teraz ostroŜnie sympatyczna para w średnim wieku. Było widać, Ŝe towarzystwo juŜ się poŜegnało i to nie bez przykrości. - No cóŜ, wakacje się skończyły - powiedział męŜczyzna z westchnieniem, biorąc Ŝonę za ramię. - Do zobaczenia w przyszłym roku, kapitanie Vickery. Pański czarter jest najlepszy na wyspach. I dziękujemy raz jeszcze, pani Vickery. Jak zawsze kuchnia była wspaniała. Para odeszła w głąb przystani. - Zwinę Ŝagle i schowam takielunek, a ty uzupełnij zapasy, dobrze? - Dobrze, kochanie. Mamy jeszcze dziesięć dni do przyjazdu tego małŜeństwa z Nowego Orleanu. - A więc popłyniemy sobie gdzieś we dwójkę - powiedział kapitan z uśmiechem, wskakując z powrotem na pokład “WęŜa”. Nim minęło półtorej godziny zdąŜyli juŜ załadować zakupy, odebrać najnowszą prognozę pogody i przejrzeć mapy nawigacyjne. - Chodźmy na drinka - zaproponował Bray, biorąc Toni za rękę i prowadząc ją piaszczystą ścieŜką w kierunku upalnej uliczki w St. Kitts. Po drugiej stronie stała kawiarenka ze starymi wiklinowymi meblami i barem, nie zmienionym od trzydziestu lat. Było to miejsce spotkań właścicieli jachtów do wynajęcia i ich załóg. Antonia usiadła, pozdrawiając kilku przyjaciół; jej usta i oczy rozkwitły w uśmiechu. Była lubiana przez szorstkich, twardych ludzi, którzy uciekli na Karaiby przed cywilizacją. Była damą i wszyscy o tymi wiedzieli. Scofield obserwował ją spod baru, zamawiając drinki. Przypomniał sobie inną nabrzeŜną kafejkę - na Korsyce. Było to zaledwie parę lat temu - choć jakby w innym Ŝyciu - ale Toni się nie zmieniła. WciąŜ cechował ją wdzięk, uroda i poczucie humoru. Lubiano ją, poniewaŜ nie moŜna jej było nie lubić. Przyniósł im drinki i usiadł. Antonia sięgnęła do sąsiedniego stolika, poŜyczając gazetę z Barbadosu sprzed tygodnia. Pewien artykuł przykuł jej uwagę.
512
- Kochanie, popatrz na to - powiedziała, podając Brayowi gazetę I wskazując palcem odpowiednią kolumnę. BITWA TRANS-COMMUNICATIONS O REORGANIZACJĘ KONGLOMERATU Waszyngton. - Wiadomości agencyjne: Po kilku latach procesów w sądach federalnych o spuściznę po Nicholasie Guiderone, otwarto drogę dla jego spadkobierców do reorganizacji koncernu, który ma w planach fuzje z paroma znaczącymi przedsiębiorstwami europejskimi. Trzeba pamiętać, Ŝe po ataku terrorystycznym na posiadłość Guiderone'a w Brookline w stanie Massachusetts, kiedy sam Guiderone i inni posiadacze duŜych pakietów akcji Trans-Commu zostali zamordowani, rozwiązanie kwestii spuścizny majątkowej napotkało duŜe trudności. Nie jest tajemnicą, Ŝe wykonawcy testamentu cieszyli się poparciem Ministerstwa Sprawiedliwości a takŜe Departamentu Stanu, bowiem według powszechnej opinii, brak ekspansji tej sprawnie działającej międzynarodowej korporacji, spowodowany niejasną sytuacją prawną obniŜał prestiŜ przedsiębiorstw amerykańskich na światowym rynku. Prezydent, dowiedziawszy się o pomyślnym zakończeniu procedury sądowej wysłał do spadkobierców telegram następującej treści: „Szczęśliwie się składa, Ŝe dokładnie w rok po objęciu przeze mnie urzędu, przeszkody prawne zostały usunięte i wielki amerykański koncern ponownie moŜe eksportować i rozsławiać nasze knowhow i technologię na całym świecie, aby wraz z innymi potęŜnymi firmami dać nam lepsze jutro. Serdecznie gratuluję.” Bray odsunął gazetę. - Coraz mniej się bawią w subtelności, co? Wyruszyli z Basseterre pod wiatr, zostawiając za sobą St. Kitts. Antonia wybrała i zaknagowała foka i wróciła do Scofielda siedzącego za sterem. Przeczesała palcami jego krótką brodę, bardziej juŜ szpakowatą niŜ ciemną. - Dokąd płyniemy, kochanie? - spytała. - Nie wiem jeszcze - powiedział Bray zgodnie z prawdą. - Przez jakiś czas popłyniemy sobie po prostu z wiatrem, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Nie mam. - Odchyliła się, patrząc mu w twarz, tak daleką i zamyśloną. - Co dalej będzie? - JuŜ jest. Fuzje opanowały świat - odpowiedział z uśmiechem. - Guiderone miał rację, nikt tego nie powstrzyma. MoŜe nawet nikt nie powinien. Niech mają, co chcą. To, co ja
513
myślę, nie ma znaczenia. Zostawią mnie w spokoju... zostawią nas w spokoju. Ciągle jeszcze się boją. - Czego? - Ludzi. Po prostu ludzi. Poluzuj trochę foka, dobrze? Jest za mocno wybrany. MoŜemy płynąć szybciej. - Dokąd? - Nie mam pojęcia. Ale chcę tam dotrzeć. Koniec
514