„Cóż wam po dniu Pańskim? On jest ciemnością, a nie światłem” (Amos 5:18)
Pierwszą dedykuję mojej mamie…
Spis treści
I. Pierwszy kontakt II. Szczur też przyjaciel III. Sąsiedzi IV. Krótka pamięć długotrwała V. Całkiem niejasna sprawa VI. Najlepsza przyjaciółka VII. Pierwszy nieznajomy VIII. Głos znikąd IX. Tajemnicze znalezisko X. Nie jestem wariatem XI. Dwie monety XII. „Broń się” XIII. Psychiczne kłamstwo XIV. To nie ja… XV. Kosmiczna moc XVI. Ucieczka przed Czasem XVII. Seminarium Troje XVIII. Nanoboty XIX. Burton upon Trent
XVI. Zablokowany XVII. Unikać jak ognia XVIII. Szklana pułapka XIX. Strzał XX. Marsylia XXI. Lubię cię! XXII. Tropiąc przeznaczenie XXIII. Ouzoud XXIV. Wizja śmierci XXV. Pożegnanie z Khaledem XXVI. Powrót do przeszłości XXVII. Śmierć mózgowa XXVIII. Spisek XXIX. Koniec tematu XXX. Pani Róża XXXI. Wieczna ciemność XXXII. Sto miliardów
I Pierwszy kontakt Lampy jarzeniowe raziły po oczach niczym łuna słońca odbijająca się od pierwszego śniegu zimowego poranka. Starałem się unikać spoglądania w górę. Korytarz szerokości niemal jednego metra ciągnął się przed nami bez końca. Cegła, gdzieniegdzie umazana bielą, wyglądała na bardzo starą – nierówną i poszczerbioną – jak w piwnicach PRL-owskich bloków. Oprócz stukotu kroków i cichego buczenia generatorów prądu nad głowami niczego nie słyszałem. Niczego, co mogłoby dać mi jakąkolwiek wskazówkę o miejscu, w którym się właśnie obudziłem. Dwóch tęgich kolesi, odzianych w białe, niedopięte na wszystkie guziki fartuchy oraz w błękitne spodnie, wyglądające jak szpitalne uniformy, wlekło mnie z sobą, trzymając pod ręce. Słyszałem też kroki trzeciego, podążającego za nami, na wypadek gdybym znów się obudził i zaczął szarpać. Wcześniej było ich tylko dwóch – to pamiętam. Potem bardzo wierzgałem nogami i podbiegł jeszcze jeden, a wtedy dostałem po łbie i straciłem przytomność. Nie wiedziałem, gdzie jestem i dokąd mnie zabierają. Z głową zwieszoną ku ziemi starałem się manipulować nią tak, aby wyglądała na zwiotczałą, nie wykonując żadnych niepotrzebnych ruchów. Nie mieli bladego pojęcia, że już się ocknąłem, gdyż uchylałem tylko skrawek lewej powieki, obserwując ukradkiem, co się dzieje i dokąd mnie prowadzą. Nie wiedzieli do momentu, aż doszliśmy do pierwszych świeżo pomalowanych na biało drzwi. W powietrzu ciągle unosił się zapach farby olejnej. Wtedy odchyliłem głowę, w obawie, że mogą mnie grzmotnąć. – On chyba już kojarzy… – Nieważne… Po tym, co dostał, i tak nie będzie nic pamiętał. – Gdzie jestem? Kim jesteście…? – wybełkotałem. – Tylko spokojnie – ostrzegł mnie jeden z nich. – Co tu się dzieje? – Dobra, zamknij się! – Ten z prawej potrząsnął mną gwałtownie kilka razy – o parę razy za dużo, jakby próbował mnie sprowokować. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Nie pamiętałem nic… Absolutnie nada. Nie tylko poprzedniej godziny czy zeszłego wieczoru. Nie wiedziałem, jaki jest czas, jaki jest dzień tygodnia, ale ostatnią rzeczą, jaka utkwiła mi w głowie, to… Cholera, po prostu nic. Jakbym dopiero się narodził. Nie wiedziałem, kim są ci ludzie, a jednak fakt, że jestem przez nich gdzieś wleczony, dawał mi do myślenia, że coś tu jest nie tak. To, co się działo, nie powinno mieć miejsca, a oni nie powinni tego robić. Zresztą, byłem na tyle otumaniony i skołowany, że ciężko mi było zebrać
jakiekolwiek myśli… Kolejne drzwi w tym samym kolorze zostały już solidnie przytrzymane aż do momentu, kiedy znalazłem się kilka metrów za nimi. Jakby bali się, że mogę je wykorzystać do niecnych celów. Otaczające nas ściany nie były już tym ceglastym, zamalowanym śnieżną farbą korytarzem, a nieco węższym, równie białym tunelem, obitym w całości boazerią PCV. Nie potrafiłem postawić nogi na podłodze, dlatego obie ciągnęły się za mną w zupełnym bezwładzie. Nie czułem lęku, nie miałem nawet najmniejszych obaw co do najbliższego. W stanie lekkiego odurzenia, w jakim się teraz znajdowałem, było mi obojętne, co się teraz dzieje i gdzie właśnie jestem, a jednak wiedziałem w głębi umysłu, że powinienem się nad tym wszystkim choć trochę zastanowić. Za wszelką cenę próbowałem zebrać myśli, usiłując dociec, kim są ludzie, którzy mnie otaczają. Od czasu do czasu, wpadając w stan drgawkowy, miotałem w nieładzie stukilogramową głową na wszystkie strony, co wyglądało, jakbym nic jeszcze nie ogarniał. Jednocześnie starałem się przypatrzeć któremukolwiek z nich i zidentyfikować chociażby jednego. Bezskutecznie… Byli obcy. Po kilku minutach marszu ukazały się kolejne, tym razem czarne żelazne drzwi pancerne. Za nimi tunel zamienił się w zupełną ciemność – w przestrzeń „oświetloną” jedynie czerwonym, ślepym światłem punktowych neonów, ciągnących się sznurem pod stopami. Nie byłem pewny, czy był to nadal tunel, gdyż prowadzono mnie środkiem, wzdłuż tych ledowych lampek. Nie było widać żadnych ścian, na których słaba czerwona poświata żaróweczek mogłaby oprzeć swoje fotony. Dźwięk kroków nie odbijał się echem po bokach, a jedynie przed nami. A zatem po bokach musiały towarzyszyć nam ściany… – próbowałem dedukować. Może czerwone diody rzucały za mało światła, żeby mogło się odbić? A może ściany były zbyt daleko? – dochodziłem do niedorzecznych wniosków. Po przemaszerowaniu, a raczej po tym, jak przewleczono mnie przez kolejne dwieście metrów, zatrzymaliśmy się przed drzwiami do windy, które, jakby czekając, aż podejdziemy, automatycznie się dla nas otworzyły. Dopiero wtedy, dzięki żółtemu światłu żarówek z jej wnętrza, ukradkiem zauważyłem, iż usadowiona jest w swego rodzaju żeliwnej klatce. Klatka z kolei w wysokim, żeliwnym rusztowaniu, które ciągnęło się pionowo w górę i w dół – żadnych ścian. Kiedy mnie do niej wprowadzili, nie miałem szansy dostrzec, który z guzików w pionowym rzędzie został wciśnięty, bo celowo ustawili mnie do nich tyłem. Dwóch kolesi wciąż podtrzymywało mnie pod ręce, a ja, nadal sflaczały, wiotko na nich wisiałem. Winda zjechała w dół, ale jedynie kilka pięter. Może tylko trzy. – Gdzie jesteśmy? – Ich milczenie zaczęło mnie irytować. – Co się stało?
Nic nie pamiętam… Co się stało? Panowie? Kim wy jesteście…? – Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie! A teraz idź! – odszczeknął ten, który wyciągał mnie właśnie z windy tyłem do siebie i tyłem do przycisków, ponownie zasłaniając je przede mną. Gdzie ja jestem? Dlaczego? Cóż takiego musiałem zrobić, że prowadzi mnie aż trzech, i to w jakichś podziemiach? Co tu się, u diaska, wyrabia? Pytania dręczyły mnie jedno po drugim… A ich milczenie jeszcze bardziej. Do tego ten uporczywy ból głowy, jakbym właśnie wchodził w fazę porządnego kaca po nie lada hucznej imprezie zeszłej nocy. A może to właśnie to?! Może zalałem się cholernie i ciągną mnie teraz na „wytrzeźwiałkę”? No i dlatego kompletnie nic nie pamiętam… Nie, nie pod ziemią… Nie powinienem niczego dedukować z tak zblendowanym mózgiem, lamentującym teraz, błagając o wolność, pragnącym najchętniej wylać się spod kopuły jednym i drugim uchem. Jedyne, co mi pozostawało, to zaufać ich obietnicom i czekać, aż ktoś przyjdzie i mi to wszystko wyjaśni. Pewnie jakiś lekarz… Bo glin żadnych tu nie widzę. Zaraz… Żadnej policji…? – zastanawiałem się. Na wytrzeźwiałce? Ożeż, w mordę…! Ładnie to sobie wykombinowałem! Czyli musi to być jakiś szpital! Ale chyba przebraliby mnie do tego czasu w szpitalne ciuchy czy coś? A może dopiero przebiorą…? Dobra, przestań już kombinować! Nic się na razie nie trzymało kupy. Szliśmy dalej. Po przejściu około stu metrów ciemnym korytarzem ukazały się jeszcze jedne drzwi. Kiedy je przekroczyliśmy, światło zapaliło się samoczynnie. Fotokomórka musiała być usytuowana gdzieś nad nami, nie miałem jednak siły, żeby się za nią rozejrzeć. Za drzwiami rozwidlenie, dwa skręty. Udaliśmy się w prawo. Po obu stronach korytarza znajdowały się, wedle moich przypuszczeń, drzwi do sal pacjentów. Każde z pojedynczymi, kwadratowymi, małymi okienkami, za którymi nie było widać nic prócz drzemiących tam ciemności. Zdawałoby się, iż tutejsi pacjenci nie posiadają w swych kwaterach okien. Z drugiej strony mogło być tak późno, że, przy pogaszonych światłach i z mrokiem na zewnątrz, wszyscy już spali. Nagle w jednych drzwiach po prawej stronie ujrzałem zacienioną twarz mężczyzny… Zamroczony wzrok obserwował, jak trzech sanitariuszy prowadzi mnie tuż pod jego drzwiami i przeszkadza w wykonywaniu codziennych, monotonnych czynności. Widziałem białka jego oczu; uparcie patrzył w moje… Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że chciał mi w ten sposób coś powiedzieć. Kolejna „komora” była pusta. Należała do mnie. Z donośnym szczęknięciem zamków i zgrzytem nienaoliwionych zawiasów, rozwarł żelazne wrota do mojej komnaty ten trzeci. Ten, który wcale nie musiał
mnie dźwigać przez całą drogę. Natomiast jego pracowitsi koledzy stanęli ze mną tuż przed wejściem do tego spowitego czarną nicością pomieszczenia. Z rozmachem i bez jakiegokolwiek uprzedzenia, po prostu wrzucili mnie do środka niczym worek ziemniaków do piwnicy. Wciąż zwiotczały i otumaniony, przeleciałem na sam środek i jak kłoda ległem twarzą na ziemi, wijąc się w ostrym bólu. W trybie natychmiastowym wróciła mi niemal pełna przytomność. – Kurwa! Wy fiuty! Odpowiecie za to! – wydarłem się na nich wściekle. – Taaaa… jasne. Pogadasz z moim wnukiem, jak dożyjesz, he, he – skomentował jeden z nich. Usłyszałem parskanie całej trójki, a wraz z nim ten sam zgrzyt ocierających się o siebie zawiasów drzwi. Boleśnie odczułem ten upadek, biorąc pod uwagę fakt, że nogi nadal odmawiały mi posłuszeństwa. Rąbnąłem twarzą o podłogę. Zresztą, cokolwiek to było, to podłogą bym tego nie nazwał. To, co zdążyłem wyczuć pod sobą, było raczej zimną i wilgotną, udeptaną glebą, jak w jakiejś ziemiance. Tak mi się przynajmniej wydawało. Samotna ciemność zapanowała zaraz po tym, jak światło na korytarzu automatycznie zgasło. Brakowało mi tchu. Mimo starań wyciszenia wypuszczanego powietrza oddychałem bardzo głośno i głęboko. Słuchałem oddalających się kroków, aby się upewnić, że już ich nie ma. Poczułem, jak po wardze spływa mi coś ciepłego z nosa… Metaliczny smak krwi wymieszany był z ziemistym smakiem piasku i kurzu. Nie zastanawiając się długo, postanowiłem podnieść głowę do góry, tak jak nas niegdyś uczono w podstawówce, żeby zatrzymać krwawienie. Ale leżałem wciąż w pozycji, w jakiej wylądowałem na brzuchu, więc, nie ukrywam, było to nie lada wyzwanie. Krew nadal leciała ciurkiem. Nora, do której chamsko mnie wtrącono, śmierdziała wilgocią, którą bez wątpienia wyczuwałem w powietrzu za każdym razem, kiedy pociągałem nosem i wciągałem wciąż cieknącą z niego krew, a woni tej akompaniował odór ludzkiej uryny, którym tutejsze powietrze było wręcz skażone. Teraz, gdy mogłem już namacalnie wybadać, na czym wylądowałem, łatwo mi przyszło odgadnąć, że była to jednak twardo udeptana ziemia. Co to musiało być za miejsce? Pewnym było, że niczego nie mogłem zobaczyć dopóty, dopóki moje oczy się trochę nie przyzwyczaiły. Zdecydowałem się nie ruszać póki co z miejsca, choć jedyne, czego najbardziej teraz pragnąłem, to doczołgać się już do jakiegoś łóżka i dojść do siebie. W końcu po pół minucie jąłem dostrzegać różne kształty. Po prawej stronie, patrząc od wejścia – łóżkiem to nie było – stała jakaś prycza, na której zamiast materaca leżał stary, dziurawy koc. Z pewnością też śmierdzący i przesiąknięty wszechobecną stęchlizną, której, mimo zalanego nosa, nie sposób było nie wyczuć w powietrzu…
Był to jedyny element wyposażenia, jaki zauważyłem. Ściany nie były pokryte żadnym materiałem konserwatorskim, żadną gładzią, tynkiem… Niczym. Zwykłe bloki cementowe układały się jeden na drugim; pod sufitem żadnej przepalonej żarówki, a nawet miejsca dla niej przeznaczonego. Nie powiem, żebym spodziewał się satynowych tapet w kwiatowe wzory, ale to? Dało mi to do myślenia. A istotny był fakt, że nie byłem w żadnym szpitalu. „Lochy” były jedynym i najodpowiedniejszym słowem, jakie przychodziło mi teraz do głowy. W tej samej chwili dotarło do mnie, że cokolwiek we mnie wstrzyknęli, przestaje działać i zaczynam całkiem trzeźwo myśleć. Dedukować. Obróciłem się na plecy i podniosłem wpół, aby móc spojrzeć na swoje nogi. Wzrok przyzwyczaił się już na tyle, że z pomocą wyobraźni mogłem ujrzeć moje dolne kończyny w całości. Próbowałem wywołać jakiś ruch – nadaremnie. Ruchami bioder nie sprowokowałem najmniejszego drgnięcia uda czy kolana. Wpadłem w panikę. Zacząłem się zastanawiać, czy już tak pozostanie na zawsze. Modliłem się, żeby tak się nie stało, i prawie się rozkleiłem. Powstrzymałem się jednak, wiedząc, że nic by to nie pomogło w tej rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Byłaby to tylko oznaka niechcianej i niepotrzebnej słabości… Słabości kogoś, kim nie jestem i nigdy nie byłem. Zawsze wychodziłem z założenia, że płacze się w smutku, a nie ze strachu przed czymś. Uspokoiłem się momentalnie. Spojrzałem na swoje palce u stóp i spróbowałem nimi ruszyć. Nadal bezskutecznie. Pięć głębokich wdechów i znów popatrzyłem na dół swojego ciała, ale wciąż nic. Nie byłem jeszcze w pełni wyluzowany. Spięty, opętany przez to miejsce umysł usiłował doszukać się przyczyny tego wszystkiego. Powoli znów dosięgała mnie panika… – Skup się, Janek! – warknąłem sam do siebie. Zamknąłem na chwilę oczy i próbowałem wyobrazić sobie coś miłego, coś z przeszłości, co zapamiętałem. Nic jednak nie przychodziło mi na myśl… Nie pamiętałem niczego. Bezlitośnie dręczyło mnie pytanie: kim trzeba być, żeby ktoś wsadził cię w takie bagno…? Wywołałem w końcu myśl, w swojej pękającej od bólu głowie, o zwyczajnej łące pełnej kwiatów. Tak po prostu, dla uspokojenia. O bzyczących pośród owocowych drzew owadach, radośnie zapylających kwiatostany. O śpiewie słowika unoszącego się gdzieś w lekkim puchu pogodnych chmur kłębiastych, na wysokości, na której pewnie nie byłby dla mnie widoczny, ale sama świadomość, że tam jest, dodawała otuchy… Mogłem go teraz usłyszeć. Widziałem piękny krajobraz w swojej głowie… pozwoliło mi to rozmarzyć się trochę.
Nagle poczułem, jak ruszam palcami. Dobra robota, Janek. Tak trzymaj… – uradowałem się w duchu. Po chwili widziałem już kolejną porę roku na wymyślonej łące: hasające zające, jeszcze więcej owadów, trochę dalej skocznymi ruchami przemieszczała się rodzina brązowawych saren. Było bardzo gorąco tego lata, właśnie tak, jak uwielbiałem. Pory roku mijały szybko. Trawa zaczęła już wysychać, co było oznaką nadchodzącej jesieni. Wrony rozpoczęły swe migracje na południe, sarny pędem przedzierały się całymi stadami pośród chaszczy, tuż za gromadami mknących w popłochu burych szaraków… Nie był to zwiastun nadchodzącej jesieni, jak się za chwilę okazało, tylko ucieczka przed śmiertelnym żywiołem, który w szale przemierzał połacie wysokich traw. Trzeszczący donośnie ogień pędził w kierunku zwierząt w poszukiwaniu kolejnej strawy. Palenie łąk rozpoczęło się zbyt szybko tego sezonu… Przerażone dzieci Matki Natury usilnie szukały w panice schronienia na jej łonie. Kaszlące dymem jęzory widniały na całej linii pola zgrozy; nie było gdzie się przed nimi skryć, jedynie w pobliskim lesie. „Nie, to pułapka! Tylko nie tam! Podstępne, małe iskry już czyhają z drugiej strony, żeby dla swych pobratymczych płomieni zastawić wykwintny stół. Stół, na którym wylądujecie wszystkie, dziatki moje!” – Matka Natura krzyczała ustami pluskającej rzeczułki, pędzącej tuż pod lasem i obserwującej z oddali całe makabryczne zajście. Wredne dzieciobójstwo! – „Biegnijcie, pędem w moje chłodne fale… znów z matką swoją połączcie się trwale”. Widziałem i stałem. Stałem i patrzyłem… Nie miałem pojęcia, co robić; czy mogłem coś zrobić? Ponaglanie nie dodawało odwagi strudzonym zwierzętom. Śmiertelny morderca dopadł je w swoje sidła, tak jak przewidziała przemądra rodzicielka. Było za późno… Wszystko tuż przede mną, na moich oczach… A ja nie potrafiłem się zdobyć na jakikolwiek chwalebny czyn. Miejsce akcji przeniosło się dalej, w stronę rzeczki. Ogień zablokował ostatnie nadzieje, otaczając zewsząd mieszkańców lasu i odcinając im jedyną drogę ucieczki. Stwierdziłem jednak, że przecież zdążę! Mogę coś zrobić! Tylko co? Już wiem! – pomyślałem. Mogę pogalopować w stronę pędzącej wody i zmienić błyskawicznie jej bieg jedną tylko swoją myślą… Ugasić pragnienie srogiego napastnika. Stąd nie mam szans, ale jeśli się pospieszę… dam radę! Rzuciłem się przed siebie, w stronę pożaru, naciągając T-shirt na twarz niczym maskę przeciwgazową i tylko od czasu do czasu uchylałem lekko powieki, aby móc zorientować się, gdzie jestem. Poleciałem za ogniem najszybciej, jak mogłem, niemal frunąc nad spopieloną trawą; oczy odczuwały dotkliwy, szczypiący oddech pogorzeliska. Unikając najwyższych płomieni, obrałem
najbezpieczniejszą drogę do ocalenia tamtych. Żeby dostać się do życiodajnej wody, pozostawało mi jedynie przemknąć się między płomieniami, które zwieńczając swe dzieło, pożerały resztki świata zwierząt. Wróg niemalże wdzierał się z łąki prosto w sfery leśne. Słony pot, zalewający całą moją twarz, nie stawał mi na przeszkodzie. Palący ukrop i zaczadzone powietrze, żrące moje płuca od wewnątrz, również nie mogły mnie teraz powstrzymać. Wtem, nie wiadomo dlaczego, naczelny ogień rozkazał swym wojownikom skierować się w moją stronę. Horda rozszalałych płomieni, niczym plemię czerwonoskórych Indian w pomarańczowo-żółtych pióropuszach, przecięła mi drogę, reszta natomiast obrała azymut na przerażone zwierzątka. Nie miałem wyjścia; jeśli chciałem ocalić te stworzenia, musiałem skoczyć pomiędzy wroga i przedrzeć się przez jego rozwścieczone szeregi. W przeciwnym razie tylko stąd mogłem próbować zmienić nurt wody w rzeczce i posłać ją całą na ratunek bezradnym dzieciom ubolewającej Matki Natury. Szanse powodzenia były marne. Gdy już szykowałem się do skoku na wskroś palących się jeszcze zgliszczy, ogień jak żywy urósł nagle w siłę i z całą swoją mocą utworzył potężną ścianę przed moim obliczem. Brakowało pomysłów, a czasu było coraz mniej. Sięgnąłem wzrokiem daleko poza ścianę ognia, w stronę osaczonych. Wymierzyłem głębokie spojrzenie w kierunku rzeczułki i nadąłem swe myśli, starając się poruszyć spokojnie płynącą wodę – ostatnią deskę ratunku. Napiąłem już wszystkie mięśnie i uporczywie wytwarzałem w głowie wyobrażenie tego, jak chłodna, gasząca smutki i trwogę, krystaliczna ciecz wyskakuje z koryta z rozmachem, a wówczas dwa potężne żywioły stają do walki na śmierć i życie. Niestety, prócz wyobrażenia nie mogłem zrobić nic innego, więc poprzestałem na wytworze mojego umysłu. Poluzowałem mięśnie, łapiąc ponownie oddech w zadymione płuca i ogarniając resztki sił. W następnej chwili ogień, niemalże triumfujący, zmienił swój kolor na czarny. Wciąż niewyobrażalnie gorejący i ziejący gęstym, kłębiastym dymem w przestrzeń wokół siebie, zatruwając nim wszystko, co miał w polu rażenia, przybrał nagle kształt jakiejś nieludzkiej twarzy. Nie reagując na nic, płonął tuż przede mną. Płonął i wpatrywał się we mnie, jakby czekał na jakikolwiek krok z mojej strony. Stojąc sparaliżowany, zamrożony strachem, jakim napawał mnie piekielny przeciwnik, nie zrobiłem nic, nawet w chwili krytycznej, gdy usłyszałem skomlący płacz leśnych małych niewiniątek… Parszywy skowyt lamentującej męki, jaki rozległ się echem nad całą równiną, był dla mnie katuszą nie do zniesienia. Szczypiące oczy wezbrały łzami; ale teraz łzy wypełniające oczodoły aż po brzegi nie były już tymi od palącego dymu… Cierpiałem w środku wraz z nimi. Serce smażyło się z bólu, łzy spływały strumieniem do gardła, żal wpił swoje szpony w całe me jestestwo. Chciałem
krzyczeć gryzącym i wyschniętym na pieprz gardłem, ale zaraz zdałem sobie sprawę, że nie powinienem łkać u stóp mojego wroga. Honor nie pozwalał mi na to. Na pokazanie się z jakiejkolwiek słabej strony. Jedyne, co chciałem teraz zrobić, to zniszczyć to coś… Tę szatańską maskę, która wciąż majaczyła przede mną, zawisnąwszy czerniejącym smogiem, otaczała wszystko jadowitym skwarem. Niemalże słysząc jej wredny i kpiący, triumfalny rechot, wyszarpnąłem się niezdarnie z paraliżu i porwałem na znacznie silniejsze, niszczycielskie, smoliste monstrum – mordercę moich ziemskich bliźnich. Wtem czarne płomienie, przed chwilą jeszcze piekące, przestały palić moje ciało. Zewsząd osaczyło mnie wręcz lodowate zimno. Wroga paszcza rozwarła się na oścież i z zamiarem połknięcia jednym ruchem, rzuciła się w moją stronę. Była tak ogromna, że bez problemu udało jej się ogarnąć moją postać i wchłonąć mnie całego. – Nieeeeeeeeee! ! ! Wciąż nie byłem pewien, czy oddycham ja, czy to strach oddycha za mnie. Zorientowałem się natomiast, że znów jestem w celi, do której wepchnęło mnie trzech pracujących tu zbirów, i że przemieściłem się pod północną ścianę, wierzgając nogami i próbując wdrapać się jeszcze wyżej. Otarłem zalewający czoło i powieki pot. Uspokoiłem się trochę, gdy wziąłem kilka głębokich oddechów i kiedy zdałem sobie sprawę, że nogi odzyskały już swoją naturalną sprawność. Co to był za koszmar? Co oznaczał? I czym była ta maska z czarnych jak noc płomieni…? Wstałem. Rozejrzałem się po całej „komnacie”, opanowując tempo mojego oddechu. Porzucając dręczące mnie mroczne myśli, postanowiłem położyć się na stojącej w tym samym miejscu pryczy, która, ku mej radości, nie była częścią tamtego porąbanego snu.
II Szczur też przyjaciel Dziwne to wrażenie, kiedy nie możemy określić, czy jest dzień, czy noc. Naprawdę dziwne. Tym bardziej że nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. Nigdy wcześniej nie byłem umieszczony w zamkniętym pomieszczeniu. Skąd to wiedziałem? Nie wiedziałem. Po prostu tak czułem. W celi było ciemno i ponuro. I pomimo że mój wzrok przyzwyczaił się już do tego mroku, w moim sercu szemrało niezwykłe uczucie. Lęk przed nieznanym… Lęk, dzięki któremu zaczynałem trochę trzeźwiej myśleć i składać puzzle w całość. Niechciane uczucie powoli, lecz z coraz większym wewnętrznym natężeniem, narastało, podwyższając poziom adrenaliny; zamieniało się w bunt. Pytania – dręczące mnie od momentu, kiedy „głupi Jaś”, którym mnie nafaszerowali, przestał działać – teraz, po przebudzeniu, coraz bardziej skłaniały do działania. Włączyło mi się cwaniactwo, kiedy uświadomiłem sobie, że przecież jestem obywatelem kraju prawa. Jestem Polakiem! Polska jest wolnym krajem! Mam coś do powiedzenia, nawet będąc pod obserwacją, będąc zatrzymanym lub podejrzanym. Żadnego procesu ani aresztowania sobie nie przypominam. Zatem z jakiego powodu siedzę tu, gdzie siedzę? – Hej! – Pomyślałem, że spróbuję. – Heeeeej! ! ! Przypominając sobie, jak długą drogę pokonałem, docierając tu, doszedłem do wniosku, iż nie zaszkodzi też odrobinę powalić i pokopać w oddzielające mnie od reszty świata zaryglowane żelastwo. Tak żeby nieco łatwiej przyszło im wybrać się do mnie i aby lepiej mnie słyszeli. Wstałem. – Heeeeeej! ! ! – Darłem się dalej, wymierzając kopniaka prosto w karcerowe drzwi. Nieład w połączeniu z gniewem, jaki panował w mojej głowie, dodawał mi odwagi. Pomyślałem, że wygarnę tym, którzy są odpowiedzialni za te niesmaczne ceregiele, i że czas wyrazić swoją opinię o tym, jak to bezprawnie się tu znalazłem, bez wcześniejszego wyjawienia mi powodu, dla którego mnie tu zamknięto. Już miałem z wielkim impetem kopnąć po raz kolejny, wyrzucając w tył nogę w gotowości bojowej, kiedy usłyszałem za sobą ciche skrobanie. Dobiegało spod łóżka i było tak ciche, że na pewno nie mógł stać za tym żaden człowiek; krasnal może… no, ewentualnie mały skrzat. Jednak pierwsze, co mi przyszło na myśl… – No, proszę… a jednak szczur – powiedziałem sam do siebie, kiedy gryzoń ukazał się moim oczom, drepcząc beztrosko na środek mej kwatery. Natychmiast doskoczyłem do podłogi na tyle szybko, żeby nie zdążył umknąć bez mojego
uprzedniego rekonesansu, ale też na tyle bezszelestnie, żeby nie wystraszyć intruza. Ku mojemu zdziwieniu wcale się nie wystraszył, nadal penetrował spokojnie swój teren, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Czyżby oswojony? – A ty skąd się tutaj wziąłeś, przyjacielu? – zagadałem, nie licząc na żadną odpowiedź. – Pokażesz mi, którędy się tu zakradłeś, mały spryciarzu? Rozejrzałem się dokładnie po wszystkich kątach. Heh, typowe. Zimna więzienna cela, zwilgotniała prycza, smród grzyba na ścianach, skazaniec i jego przyjaciel szczur. Jak w bajce… – naszła mnie ironiczna myśl. – Nie widziałem jeszcze planu dnia, ale myślę, że już niebawem przyniosą jakąś kolację – rozmawiałem dalej z moim kompanem z królestwa zwierząt. Zaraz! Kolacja…! – zaświtało mi nagle w głowie. Przecież szczury wychodzą na żer przeważnie nocą. Będzie moją zegarynką! – Hej, odwiedzaj mnie codziennie, stary. Nie pożałujesz. Przykro mi, że teraz nie mam nic dla ciebie, ale postaram się coś załatwić. Grzmot zatrzaskiwanych drzwi z korytarza, jaki rozległ się niespodziewanie po całej „komnacie”, sprawił, że wzdrygnąłem się lekko, jednak omal nie przyprawił o zawał serca małego czworonoga, który wnet utorował sobie drogę powrotną wzdłuż ściany pod łóżkiem. Stamtąd pomknął ścianą prostopadłą do „łóżkowej” w kierunku tej po lewej stronie, którą dzieliłem na spółę z sąsiadem z celi obok. I to właśnie dało mi do myślenia. Może to jego szczur, a może tylko taki, co to raz odwiedza mnie, a raz jego, działając w ten sposób na dwa fronty, jeśli idzie o racje żywieniowe. Mały szczur przebiegłym lisem. Światło zza maleńkiego okna w drzwiach znów na chwilę wpadło do więziennej klitki. Szybko rozejrzałem się po ścianie, w której zniknął mój nowy kumpel, w celu zlokalizowania jego sortie. – Czego tam? – ryknął jakiś gruby głos za drzwiami. – Chciałem do toalety! – odparłem. Po piętnastu sekundach niepewności zasunięty rygiel zabrzmiał głośno i drzwi uchyliły się. Ku mojemu zdumieniu w wejściu i tym razem stało trzech – co prawda, innych niż ostatnio – przerośniętych kolesi. Po co wysłali aż trzech, żeby tylko sprawdzić, co się stało? Czyżby to był jakiś areszt o super-zaostrzonym rygorze…? Na środku korytarza postawili wiadro. – Lej! – To jakiś żart, tak? – Nie, wręcz przeciwnie. Ogarnęło mnie lekkie zdziwienie, ale też rozdrażnienie, jednak nie dałem tego po sobie poznać.
– Okej, którędy do toalety? I jaki lekarz mnie prowadzi? Chyba po ostatnim upadku złamałem nos. Taki ze mnie niezdara. – Chciałem to załatwić z nimi polubownie, bo wiedziałem, że nie ma sensu z bezmózgimi dyskutować. Znałem ten typ sprzed wejść do klubów nocnych. Chciałem tylko na chwilę się stąd wyrwać i pogadać z kimś myślącym i decyzyjnym. Postąpiłem kilka kroków naprzód. Najgrubszy i największy z nich parsknął śmiechem i nie patrząc nawet na mnie, tylko na swoich kompanów, drwiąco syknął: – No ta… fajny masz makijaż. Ale nie ma dla ciebie lekarza, „leśny elfie”. – Wow. Pan mnie obraża. Wie pan, jak to się może skończyć dla pana tutejszej posady? – Jeśli tak jak dla ciebie twój żywot, dziwaku, to dla mnie bomba – ryknął śmiechem. – Trochę tu posiedzisz. – Dobra, panowie, pośmialiśmy się. A teraz proszę mi wskazać toaletę i kogoś, z kim… – Toaletę?! – ostro podniósł głos ten sam młokos. – Nie pojąłeś za pierwszym razem? Czujesz, jak tam jebie szczochami w środku? – No… trochę jebie. – To się wróć i wywąchaj, który kąt najmocniej wali! Tam twoja toaletka! – Zarżeli wszyscy trzej i nim się zorientowałem, otrzymałem od jednego z nich porządnego kopa w brzuch i z impetem wpadłem tyłem z powrotem do celi. Zabrakło mi oddechu, żeby cokolwiek wydusić z siebie, kiedy zamykali drzwi. Po pierwsze, przez kopa, a po drugie, przez szok, jakiego doznałem. Ogarnęła mnie furia nie z tej ziemi, ale fizycznie nie byłem w stanie jej opanować. Zacząłem się dławić i kasłać w panice, ale także z powodu rwącego mój żołądek bólu. Słysząc oddalające się kroki osiłków, złapałem w płuca tyle powietrza, ile tylko zdołałem, i krzyknąłem: – Aaaaaaa! ! ! Po czym znów jąłem czkać i dławić się powietrzem, aż do momentu, kiedy się trochę uspokoiłem. Zamknąłem oczy i z całym obolałym torsem po prostu odpłynąłem. Kiedy się ocknąłem, ból był jeszcze silniejszy. Nie potrafiłem się z początku ruszyć, musiałem użyć do tego mięśni brzucha, napinając je przy każdym podejściu. W końcu po kilku bolesnych próbach postanowiłem wykorzystać tylko ręce, nogi i plecy. Odpychając się lewą ręką i nogą od ziemi, obróciłem się mozolnie na prawy bok, a dalej na brzuch. Podniosłem się na ramionach do pozycji kucającej, po czym powoli dźwignąłem całe ciało siłą nóg. Nie udało mi się wyprostować w pełni, gdyż każda próba ustawienia się
pionowo wymagała naruszenia zmiażdżonych włókien rectus abdominis, a to nie należało bynajmniej do przyjemnych odczuć. Przysiadłem ociężale na pryczy i podparłem łokcie na kolanach, zwieszając głowę swobodnie nad ziemią. Pomyślałem, że w tej luźnej pozycji zrobi mi się lepiej. Przez myśl zaczęły przechodzić mi najgorsze słowa pogardy, przekleństwa i pomysły, co im zrobię, kiedy ich już dorwę. Miałem ochotę rozszarpać ich gołymi rękami. Nie wiedziałem, jak to zrobię, ale wyobrażałem sobie, że zamieniam się w kompletnie dziką bestię. Potem się uspokoiłem. Nie podobały mi się takie myśli. Miałem wrażenie, że to nie ja, że to nie jest w moim stylu. Nie mogłem pozwolić sobie, aby zniżyć się do ich poziomu, stać się podobnym lub nawet tak samo bezmózgim jak oni. Z obolałym nosem i czołem, a teraz dodatkowo całym torsem, rozmyślałem nad tym, co pamiętam. Próbowałem cofnąć się do przeszłości, wywołać jakiekolwiek wspomnienia. Kim byłem? Jaki byłem? Czy miałem wielu przyjaciół? Trudno było jednak przypomnieć sobie cokolwiek. Może powodem było to, co mi podali na otępienie, i może mój mózg nie zaczął jeszcze w pełni sprawnie funkcjonować? Albo po prostu dostałem w głowę czymś ciężkim, zanim się tu znalazłem, i teraz miałem swego rodzaju amnezję? Niepotrzebnie się nad tym teraz głowię, pomyślałem. Pewnie to krótki zanik pamięci i niedługo wszystko wróci do normy. Myślenie o tym pozwalało mi zapomnieć o bólu, który wciąż panował nad moim sflaczałym torsem. Próbowałem dalej. Po jakichś dziesięciu minutach, gdy kolejny już raz wróciłem myślami do momentu ocknięcia się, kiedy byłem prowadzony przez tutejszych półgłówków, zrozumiałem, że póki co nic nie wskóram i że być może warto się położyć i jeszcze trochę odpocząć. Taran, który wgnieciono mi w brzuch i który o mały włos nie zmiażdżył moich płuc i żeber, wciąż dawał się we znaki. Znowu zasnąłem. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo trwając w takim półśnie, co chwilę czułem, jak coś po mnie łazi. Mimo że za każdym razem błyskawicznie się podnosiłem, niczego podejrzanego na sobie nie znalazłem. Pomyślałem wtedy, że mógł to być mój nowy przyjaciel. Jedyny zresztą, jakiego teraz miałem… Jakiego pamiętałem. Pewnie znikał za każdym razem pod łóżko, doskonale wiedząc, że nie jestem w stanie pod nie zajrzeć z tak bolącym brzuchem. Nie mogłem zasnąć. Nie tylko przez szczura, ale także przez nieustannie doskwierający mi ból. Dochodziły do tego myśli, które wciąż nie dawały mi spokoju.
W końcu obróciłem się na plecy. Zacząłem zastanawiać się nad moją sytuacją. Jakie miałem opcje? Albo coś nieźle nabroiłem – co wydawałoby się najbardziej prawdopodobne, albo byłem ofiarą jakiegoś niezłego przekrętu. Albo jeszcze inaczej, znalazłem się pod jakąś obserwacją… może to było jakieś doświadczenie. Na przykład badania nad nowym lekiem, który odbiera pamięć, a potem obserwuje się jej powrót, odnawianie się. I to w warunkach jak najbardziej ekstremalnych… Powoli odchodziłem od zmysłów. – Nie daj się, Janek. Oni tylko tego chcą. Chcą cię złamać… – majaczyłem do siebie. Tylko po co? Chyba wiedzą, że nic nie pamiętam? Nagle coś mi zaświtało. W jednej chwili wróciły mi jakieś obrazy. Przypomniałem sobie, że kiedyś byłem już na jakiejś obserwacji… Przypomniałem sobie salę, na której leżeli jacyś ludzie w różnym wieku. Widok ich twarzy niczego tak naprawdę mi nie podpowiadał, ale mogłem określić ich liczbę. Było ich troje. Razem osiem łóżek poustawianych obok siebie, cztery po każdej stronie pomieszczenia, oddzielonych od siebie jedynie plastikowymi szafkami nocnymi. Niczym w typowym szpitalu… Ja leżałem w jednym z tych łóżek. Mieliśmy białą pościel, a w wielkich oknach, na ścianie przeciwległej do drzwi, wisiały białe firanki. Za oknami były kraty, a dalej widać było czubki drzew na tle błękitu nieba. Pamiętam, że w sali tej było bardzo widno… Nic więcej jednak nie przychodziło mi w tej chwili do głowy. Tylko tyle. Tylko to. Szpital? Obserwacja? Zachodziłem w głowę, czy to aby nie był szpital psychiatryczny, no ale czym innym mógłby być, skoro znajdowałem się pod obserwacją, w dodatku na sali z zakratowanymi oknami…? Z drugiej jednak strony mógł to być zwykły szpital, a obserwacji podlegało moje ciało, fizjologia. Może byłem na coś ciężko chory…? Niemniej znacznie poprawił mi się humor, teraz kiedy wiedziałem, że coś więcej jest w mojej głowie. Że coś zaczęło mi wracać, a to oznaczało, że istniała szansa na odzyskanie kolejnych „danych”… Zasnąłem. Kiedy się obudziłem, nadal nie wiedząc, jaki jest dzień i która godzina, co było chyba najbardziej wkurzające, znalazłem na ziemi pod drzwiami jakieś naczynie. Poderwałem się gwałtownie z pryczy. Zbyt gwałtownie, by nie dał o sobie znać rwący ból w żebrach i mostku, zginając mnie wpół na kilkanaście sekund.
Nie żeby chciało mi się bardzo jeść, ale pachniało całkiem przyzwoicie. Podszedłem bliżej. Znad półmiska wciąż unosiła się para, widocznie musieli mi to dopiero przynieść. Pewnie obudził mnie odgłos zamykanych drzwi i zasuwanego rygla, a i mały gryzoń jeszcze się do tego nie dobrał. Kasza jęczmienna? To miałby być niby mój obiad? – pomyślałem rozgoryczony. Odstawiłem naczynie w to samo miejsce, bo naprawdę nie czułem głodu. Być może to przez bolący żołądek, ale też smród, jaki panował w całej celi, wywoływał u mnie obrzydzenie, a nie chęć posilenia się, gdy tylko spoglądałem na to „danie". Położyłem się z powrotem i leżąc na plecach, gapiłem się w sufit. Po paru minutach, tak jak obiecałem wcześniej, podzieliłem się obiadem – albo może kolacją – z myszowatym kumplem ze ściany. Właściwie to sam się do niej przykleił. – Powiedz mi później, jak już skończysz, czy choć trochę było to tak smakowite, jak wyglądało – dopingowałem szczurowi z sarkazmem. Beztrosko patrzyłem, jak zagorzale zajadał się moją tutejszą racją żywnościową i zastanawiałem się, czy to samo dostaje za ścianą. I za drugą ścianą, i trzecią, i dalej… To by była nuda – jeść to samo danie w każdej dostępnej restauracji. Z początku nie przypatrywałem mu się dokładnie, jedynie spoglądałem na sylwetkę zwierzaka. Ale kiedy skupiłem na nim swój wzrok… Wystający z futerka drobny przedmiot, przyczepiony w okolicy karku, nie był dostrzegalny od razu; załącznik mienił się w tej ciemni takim samym szarawym kolorem, jaki posiadała sierść szczura. Jak go tu teraz złapać? Jak podejść, żeby nie spłoszyć? Najlepszym sposobem byłoby danie, które mu właśnie zaserwowałem i które z pewnością już dokańczał. Ech! Że też wcześniej tego nie zauważyłem! – karciłem się w myślach. Zdecydowałem zagrać w otwarte karty. – Posłuchaj. Ty dostałeś coś ode mnie, teraz musisz w zamian dać coś mnie – zagadywałem go sprytnie, powoli sunąc w jego stronę. – Tym bardziej że tobie i tak się opłaciło, bo przynajmniej się najadłeś tą pyszną strawą. A ja? Co ja mógłbym znaleźć interesującego na tych twoich barkach, hmm? Porażka. W połowie drogi gryzoń zorientował się, że odległość między nami znacznie się zmniejszyła i stała się nie dość bezpieczna, aby kontynuować wyżerkę. Czmychnął pod łóżko i tyle go widziałem. A zatem mamy tu dwie dziury – doszło do mnie. Nie ruszając się z miejsca, w którym tkwiłem od chwili, kiedy uciekł, nawet
się nie pożegnawszy, odczekałem niespełna dwie minuty. Wtedy pojawił się znowu. Ostrożnie podchodził do miejsca, gdzie pozostawił niedokończoną ucztę, zatrzymując się co kilka szczurzych kroczków, by w razie czego wywąchać w powietrzu czyhające nań niebezpieczeństwo. Najwidoczniej potrafiłem opanować już ból brzucha na tyle, by nie zdradzić swojej pozycji najmniejszym drgnięciem i przypadkiem nie wystraszyć malucha. Ale od razu pomyślałem, że co z tego, skoro i tak będę zmuszony się poruszyć. A właściwie to w błyskawicznym tempie poderwać się z miejsca, w którym kucałem, i doskoczyć jeszcze dwa kroki do drzwi, przy których stał półmisek z kaszą. Niewykonalne Janek – powiedziałem do siebie w myślach. – Nie w sposób, żeby go przy tym nie wypłoszyć. Długo nie musiałem czekać na potwierdzenie swoich przypuszczeń. Jeszcze zanim mały ssak podszedł do naczynia przy drzwiach, straciłem równowagę i poruszyłem gwałtownie, zachwiawszy w miejscu jak galareta. Zniknął w czeluści ściany. Jak by tu małego drania wystrychnąć na dudka…? – rozmyślałem. Przydałaby mi się teraz jakaś lekcja oswajania zwierząt u Steve’a Irwina. Ten to miał podejście godne podziwu. Przestawiłem półmisek z resztkami kaszy na środek podłogi, ale znacznie bliżej mojego wyra. Sam wskoczyłem nań i położyłem się w poprzek, opierając nogi pionowo o ścianę, a głową i ramionami zwisając lekko nad podłogą, nad półmiskiem… – Lepiej się pospiesz, mały głodomorze, bo jak mnie skurcz jakiś złapie albo coś nadwyrężę, to długo już nie pogadamy. Skrobanie i gramolenie w ścianie dało się posłyszeć niemal natychmiast po tym, jak wypowiedziałem te słowa. Mały łepek wyłonił się ze swej norki w rogu zachodniej ściany, a potem wraz z resztą swego burego ciałka podreptał na środek celi, gdzie czekała na niego poznana wcześniej zdobycz. Teraz! – ponagliłem się w myślach i pochwyciłem zwierzątko szybko, lecz delikatnie, jedną ręką. O dziwo, szczur ani myślał się szarpać czy gryźć. Wiedział, że został schwytany. Wiedział, że jest w ludzkiej dłoni i ufał temu. Wiedział, że nic mu z mojej strony nie grozi… – No proszę, mam cię. Zaskoczyłeś mnie tą swoją przyjazną postawą zuchu. Pokaż, co tam masz. – Wygrzebałem jakiś mały rulonik z zapinki na jego plecach. – A teraz leć się najeść. Tym razem już do syta, nie będę ci przeszkadzał. – I odłożyłem go na ziemię obok naczynia. Co my tu mamy…? – pomyślałem. Rozwinąłem zawiniątko, jednak w tych
ciemnościach ciężko było cokolwiek dojrzeć. Było coś na nim napisane… Bardzo niestarannie i bardzo małymi literkami. Próbowałem wytężyć wzrok. – Nie…, nie wal…, nie wal w drzwi… Co?! – Składałem pojedynczo słowa. – Nie wal w drzwi… – I nagle mnie zatkało. – O w mordę… – Rozszyfrowałem całość. Nie wal w drzwi, to boli. I tak już jesteś martwy!
III Sąsiedzi Przez kilka minut wpatrywałem się w krótki tekst, który przyprawił mnie o szybkie bicie serca. Nie wiedziałem, co myśleć, i zacząłem panikować. – Hej! Co tu się dzieje?! – jąłem wrzeszczeć w stronę drzwi. – Czy to ma być jakiś kawał?! Bo w ogóle nie jest śmieszny! Spojrzałem szybko w stronę szczura, jakbym szukał w nim wytłumaczenia tego wszystkiego, ale już go tam nie było. Musiały go wystraszyć moje krzyki. Przypomniałem sobie od razu sen, a właściwie koszmar, jaki, sądząc po upływie czasu, przyśnił mi się wczoraj. Ta czarna, smolista, płonąca twarz, która starała się mnie pożreć… Czy miało to coś wspólnego z tym, co tu zostało napisane? Nie, pomyślałem. Niekoniecznie. Przecież to był tylko koszmar, zwykły sen… Ogarnij się, Janek! Po co ja sobie wkręcam takie rzeczy? Chwileczkę. Szczur wyszedł przecież ze swej nory w ścianie, która oddziela mnie od mojego sąsiada. Tego, którego spojrzenie przywitało mnie tak milusio, kiedy mnie tu sprowadzili. Rzuciłem się na ziemię, zapominając już nawet o wielkim sińcu w kształcie odcisku buta, który się teraz wymalował na moim brzuchu. Wciąż dawał mi o sobie znać przy każdym najmniejszym naprężeniu mięśni. Zbliżyłem się do nory, ledwie dostrzegając ją w kącie. Smród uderzył w moje nozdrza stęchlizną, ale zbyłem go myślą o konieczności tego wielkiego poświęcenia. – Psssst! – Nie byłem pewien, czy mnie ktokolwiek usłyszy, bo nie wiedziałem przecież, czy w ogóle ktoś tam jeszcze przebywa. A jeśli go wyprowadzili, kiedy spałem? Albo przenieśli gdzie indziej, a szczur latał z tym świstkiem już od dawna. – Pssst! – A może w drugiej, sąsiedniej ścianie też była taka dziura i gryzoń wędrował sobie z jednej celi do kolejnej? Może ta wiadomość była od kogoś z dalszych pomieszczeń? Przecież ten mały zwierzak nie mógł przetrwać tu tyle czasu, zamknięty jedynie w tych dwóch komorach… Po około piętnastu sekundach ciszy postanowiłem przenieść się pod ścianę, pod którą znajdowała się moja prycza. Zajrzałem pod nią w celu zlokalizowania innego wyjścia dla mojego przyjaciela z rodziny myszowatych. Tak jak podejrzewałem wcześniej… – A jednak masz więcej przyjaciół w Alcatraz – szepnąłem, jakby szczur stał gdzieś obok mnie. To by mogło oznaczać, że wszystkie te lochy są ze sobą połączone. Być może jest to sposób dla wszystkich więźniów, aby komunikować się między sobą.
O czym ty teraz myślisz, idioto?! – skarciłem sam siebie. Jakich znowu więźniów? Nie jest powiedziane, że siedzisz w jakimś pierdlu. Na razie nic nie wiesz. Opanuj się! Podniosłem się ciężko z ziemi i spocząłem na pryczy. Rozwinąłem raz jeszcze papierek i wczytałem się w niepokojącą wiadomość. A jeśli to prawda…? Jeśli faktycznie coś przeskrobałem i czekam tu na wyrok śmierci? – rozmyślałem. Ale nie, nie w tym kraju. Nie mamy przecież takich kar w naszym prawie karnym… A zatem dożywocie? Nie byłem w stanie oswoić się z najgorszym. Doskoczyłem ponownie do nory w zachodniej ścianie. Na korytarzu dało się słyszeć kroki przechodzących ludzi. – Hej, jest tam kto? – zawołałem. Chyba tylko cisza, przeszło mi przez myśl. – Hej! – spróbowałem tym razem głośniej. – Stary, do reszty ci odjebało? – zbeształ mnie czyjś podniosły szept z drugiej strony. – Mało ci było ostatnio? – Kim jesteś? Co to znaczy, że jestem już martwy? Co tu się dzieje? Gdzie my, do cholery, jesteśmy? Nic nie pamiętam i nie wiem, co tu robię! – Zamknij ryj, baranie! Chcesz kolejny wpierdol od tamtych cweli? To rób tak dalej! Ale mnie w to za sobą nie ciągnij! Gwarantuję ci, że kolejny będzie dużo gorszy… Oni nie liczą się z tobą ani trochę, więc jeśli chcesz pożyć, stul pysk. Niezbyt przyjazny sąsiad, pomyślałem. Był jednak jedynym człowiekiem, z jakim mogłem pogadać i jaki znał odpowiedzi na moje pytania. Albo przynajmniej na część z nich. – Okej, powiedz mi tylko, gdzie jesteśmy, i dam ci spokój – pokornie błagałem. – A jak, kurwa, myślisz? Usłyszałem kilka przecedzonych przez zęby przekleństw, potem jak gramoli się i krząta po swojej celi, a następnie kładzie się na łóżku. Później już nic. Jakby zasnął. – Hej, dokąd to? – podniosłem głos. – Wracaj tu. Wyjaśnij mi, o co tu chodzi? – Ale moje nawoływania były bezskuteczne. W końcu nie wytrzymałem. – Wracaj tu, debilu! O co tu chodzi?! Co to, kurwa, za liścik?! Sam zaraz będziesz martwy, psie! Dorwę cię, jak wyjdziemy na jakąś przerwę albo coś! A jak nie, to dorwę cię, jak stąd wyjdziemy! – Wpadłem w nieokiełznaną furię. Kierowała mną wściekłość wywołana niewiedzą, świstkiem papieru od szczura i całą tą sytuacją w tym opanowanym kloacznym fetorem, podłym miejscu. W pewnym stopniu ogarniał mnie również powoli niemały strach. – Słyszysz, idioto?! To ty jesteś trupem! Rozwalę cię na miazgę…
– Hej! Spokój tam! – Któryś z oprychów w fartuchach rąbnął w drzwi. – Sam się uspokój, grubasie! Chcę wiedzieć, o co tu chodzi! Gdzie jestem?! Co się ze mną dzieje i kim wy wszyscy jesteście?! I chcę to wiedzieć teraz! ! ! Ty tłusta, tępa świnio! – Zapadła cisza. Nie miałem pojęcia, kogo tak potoczyście zwymyślałem, ale przeszło mi przez myśl, że jeśli ich sprowokuję, to może mnie stąd wywloką do jakiegoś lekarza albo gliny, albo dyrektora. Kogokolwiek, byle nie siedzieć tu ani chwili dłużej. Byle nie czuć tego smrodu, nie oglądać tych szarych, zimnych i zagrzybionych murów. Byłem padnięty, chciało mi się lać, miałem rozwalony nos i poobijane żebra. Ale zaciskałem zęby już zbyt długo, w końcu zebrało mi się na zażalenia! Doczekałem się. Wreszcie otworzyły się drzwi, a w nich pojawiło się jak zwykle trzech kolesi. Natychmiast minął efemeryczny gniew, a zastąpiła go niepokojąca obawa przed nieznanym. W kolejnych sekundach spokorniałem. – Wreszcie ktoś – prychnąłem niepewnie. – Nie wiem, za co tu jestem, ale mam to już głęboko w… W jednej chwili straciłem grunt pod nogami. Poczułem na sobie uderzającą falę lodowatej wody i walnąłem potężnie plecami o ścianę z drugiej strony celi. Przez moment nie wiedziałem, co się dzieje. Dopiero po chwili zorientowałem się, że dostałem silnym strumieniem wody, niczym z działka wozu strażackiego, wymierzonym prosto we mnie. Próbowałem ustawić się na wskroś obezwładniającego wodnego bicza. Niestety, na próżno. Doskoczyłem pędem do lewego rogu celi, robiąc unik, jednak gdziekolwiek się nie ruszyłem, strumień lał się prosto na mnie, nie pozostawiając na moich ciuchach suchej nitki. Po około dwudziestu sekundach przestali. – Nadal chcesz wiedzieć, co się dzieje?! – N-n-n-nie… – ledwo wydusiłem z siebie przez szczękające zęby. – A to za „tępą świnię”! Kolejna salwa pruła na mnie przez jakieś piętnaście sekund bez przerwy, przenikając mnie do reszty swoim chłodem i piekącym parciem, kompletnie odrętwiając ciało. Straciłem resztki sił na walkę z niespodziewanym atakiem. Opadłem na ziemię i poddałem się całkowicie. Nie chciałem już, żeby znów lali na mnie wodę, nawet przez chwilę. – To cię nauczy. Dobranoc. – Parskania i rechotania oślinionych w triumfalnej chwale pysków ustały po pół minuty. Musieli zatrzymać się kilka razy po drodze, by móc pokładać się ze śmiechu. Przemoczony, jakbym wyszedł prosto z basenu, leżałem na ziemi przez następne kilka minut. Krople ściekały mi z włosów, po czole i policzkach. Jednak
co do policzków, to nie byłem pewien, czy to na pewno woda. Ręce drżały mi mimowolnie, kolana też, podobnie zresztą jak cała reszta mnie. Instynkt przetrwania podpowiadał mi, że siedzenie w kącie w niczym mi nie pomoże i że powinienem jak najszybciej zdjąć przesiąknięte wodą ciuchy z przemarzającego ciała. Tak też uczyniłem. Wstając, zrzuciłem z siebie bluzę z kapturem, mokry T-shirt oraz ciemne spodnie dresowe, które były teraz o wiele cięższe i trudniejsze do ściągnięcia. Chlupoczące obuwie sportowe wraz ze skarpetami poleciało w róg po drugiej stronie lochu. Pozostawiłem na sobie tylko mokre bokserki. Obawiałem się hipotermii, więc doskoczyłem do łóżka i zrywając z niego prędko zagrzybiony pled, zarzuciłem go na siebie. Przycupnąłem na pryczy, odczekując, aż minie „trzęsiawka”, która zawładnęła mną bezgranicznie. W jednej chwili odechciało mi się wszystkiego. No tak, dostałeś lekcję, pomyślałem. Trzeba było trzymać gębę na kłódkę, przygłupie. Trzeba było posłuchać tamtego. „Tamten” na pewno słyszał, co zaszło parę minut temu za jego ścianą. Pomyślałem, że może warto teraz wziąć go na litość i spróbować jeszcze raz coś od niego wyciągnąć. Koc opatulający mnie w całości podziałał i telepanie trochę osłabło. – Hej? Jesteś tam…? – szepnąłem tylko raz i odczekawszy kilka dłuższych chwil, dałem spokój. Nie chcąc go bardziej denerwować, wycofałem się do swoich „okopów” i usiadłem na łóżku, lekko zawiedziony. Przynajmniej nie jestem w tym bagnie sam, uspokajałem się w myślach. Nie wiedziałem już, co ze sobą zrobić. Zaczęło mi się nudzić. Nie chciało mi się wcale jeść ani spać i tylko trochę odczuwałem pragnienie. Chciałem jednego – wiedzieć, co się dzieje i o co tu chodzi. Byłem kompletnie zagubiony. Kim był człowiek, który właśnie spał sobie za moją ścianą? Co tu robił? Skąd pochodził? Jak się nazywał? Pytania zalewały mnie jedno po drugim… Z jednej strony miałem już dość tego wszystkiego i chciałem z kimś koniecznie porozmawiać. Tym bardziej po liściku, który otrzymałem od tego kolesia. Jeżeli rzeczywiście to było od niego, to co tak naprawdę miał na myśli? Czyżby chciał mnie tylko nastraszyć, żebym się zamknął, bo obawiał się tamtych? Z drugiej jednak strony po takim prysznicu… Może faktycznie powinienem tylko siedzieć cicho i czekać, aż ktoś do mnie przyjdzie i mi to wszystko wyjaśni. Tak zresztą powiedział jeden z nich, że „dowiem się wszystkiego w swoim czasie”. Chaos i mętlik w mojej głowie zaczynały wywoływać w niej ból, kiedy nagle usłyszałem dochodzące spod pryczy szmery. Siedziałem w bezruchu i nasłuchiwałem, czy przypadkiem nie jest to znów ten mały posłaniec.
Po chwili okazało się, że miałem rację. Po prostu prześlizgnął się pod ścianą, w której normalnie znajdowałoby się okno, i zbliżył do tej, która była granicą mojej celi i celi nowo poznanego nerwusa. To chyba nie był ten sam szczur, ale też miał coś przyczepionego do grzbietu. Rzuciłem bystro okiem na wciąż stojący na środku pokoju półmisek. Miałem szczęście, bo jego poprzednik zostawił trochę niedojedzonych resztek, kiedy zmykał w popłochu, przerażony moimi wrzaskami. Wykonałem dokładnie ten sam zabieg w celu pochwycenia kolejnego gryzonia. Z powodzeniem odebrałem wiadomość. – Dzięki, mały… Albo mała. Jedz spokojnie – dodałem, odkładając zwierzątko na miejsce. Zwitek był nieco obszerniejszy niż tamten złowrogi, ale również nabazgrany niestarannie ołówkiem. Rozwinąłem go czym prędzej i jąłem rozszyfrowywać ledwie widoczne zapiski. W końcu mi się udało. Witaj. Nazywam się Saoke. Słyszałam, jak rozmawiałeś z Francuzem. Trochę go poniosło. Jest ostrożny. Jak tu trafiłeś? Tym razem serce ogarnęła głęboka ulga. Ktoś w końcu zaczął gadać, pomyślałem. Nie byłem pewien, czy ten ktoś to sąsiad z przylegającej celi po prawej, czy może z dalszych pomieszczeń. Nie wiedziałem, czy tam również są dziury. Musiałem jednak tak założyć. Ale jak mam odpisać? Skąd wziąć cokolwiek do pisania? Zacząłem odruchowo przeszukiwać wciąż ociekające wodą dresy i bluzę z kapturem, które miałem wcześniej na sobie. Nic. Przy okazji postanowiłem je porządnie wycisnąć i rozłożyć płasko na pryczy. Nie mam wyjścia, stwierdziłem. Muszę spróbować szeptem. Doskoczyłem do dziury w ścianie pod łóżkiem i cały się pod nie wczołgałem. – Hej, Saoke, tak? Niestety, bez odpowiedzi. Zamiast tego usłyszałem jedynie głuche ssanie. Jakby nawoływanie małpki kapucynki, która, wytresowana, przybiega do swojego właściciela kataryniarza na ten właśnie sygnał. Wtem, niemalże po mojej twarzy, przeleciał nakarmiony resztkami kaszy szczur. Momentalnie odskoczyłem, uderzając głową o łóżko. Wystraszył mnie porządnie… Śmignął tak blisko i szybko, że nawet nie zdążyłbym uciec, gdyby chciał mnie zaatakować. Pomyślałem, że to pewnie jego
nawoływała dziewczyna zza betonowej bariery. Zamarłem na trochę, zanim postanowiłem znów się do niej odezwać. Już przystawiłem twarz do otworu w betonowym murze, kiedy szczur pojawił się z powrotem. Mała główka gryzonia wyzierała ukradkowo z nory i rozglądając się niepewnie, odczekała chwilę, aż zrobi się bezpieczniej na horyzoncie. Szybko odsunąłem się na odległość dającą mu pole manewru. Przywędrował w moją stronę i przystanął krok ode mnie, po czym podniósł się, stając na dwóch łapach. Niczym kundel proszący przechodnia, kończącego ostatnim zachłannym kęsem kanapkę w przerwie od pracy, o należną mu, według odwiecznego prawa ulicy, rację żywieniową. Czekał w tej pozycji, żeby go podnieść. – No to nieźle cię wytresowano – zdumiony, szeptem pochwaliłem mikrusa. Kolejny rulonik, zaczepiony do jego kruchego, lecz jakże zwinnego ciałka, owijał dwucentymetrowy patyczek. Zorientowałem się po chwili, że to grafitowy rysik z ołówka. Wiadomość była krótka i jasna: Mam więcej, zatrzymaj. Tylko pisz, nie mów. Bezpieczniej. Nie mamy papieru, lekko pośliń palec i wymaż.
IV Krótka pamięć długotrwała Wymazałem tekst wedle instrukcji i odpisałem: Jestem Janek. Gdzie jesteśmy? Kim jest Francuz? Kim są ci ludzie? I kim ty jesteś? Sorry, nic nie rozumiem… Szczur zniknął na niespełna pięć minut. Zdążyłem przez ten czas odstawić naczynie po obiedzie na miejsce pod żeliwne drzwi, zbliżyć się do dziury od strony Francuza i posłuchać, czy dalej śpi, czy może robi coś innego, a w ostatniej minucie, przed powrotem gryzonia, obmacałem rękami ściany w poszukiwaniu innych wylotów lub schowków. Właściwie sam nie wiem, na co liczyłem… Gdzieś pod ziemią… nie wiemy. Francuz jest dziwny. Strażnicy. Nie pamiętam. Ja też mało rozumiem. Nic nie pamiętasz? Dużo mi nie wyjaśniła, pomyślałem. Zastanawiałem się, ile czasu tu przebywa, skoro tak mało wie. Musiała tu być niedługo, skoro nikt jeszcze jej niczego nie wyjaśnił. Może maksymalnie kilka dni, chociaż nawet jeśli kilka, to ktoś do tego czasu zszedłby i porozmawiał z nią. Poinformował, z jakiej przyczyny się tu znalazła i o co tu mniej więcej chodzi. Coś mi tu nie pasowało. Ilu was jest? Długo tu jesteś? Dlaczego jest dziwny? Strażnicy? Czyli to więzienie? Szczur zasuwał jak nakręcony. Jakby był na misji i wiedział, że wykonuje najważniejsze zadanie w swoim niedługim żywocie. Zauważyłem, że moje ciało już całkiem przestało drżeć i że mój węch przestał zwracać uwagę na odór dobywający się z jedynego suchego odzienia, jakie teraz miałem – koca. Z kolejnych wiadomości dowiedziałem się, że Saoke jest tu od tygodnia. Nie pamiętała swego imienia, jedynie nazwisko. Czas mierzyła dzięki posiłkom, ciepłocie gleby i ścian. Również nie miała toalety, płakała i krzyczała przez pierwsze trzy dni, aż ją Francuz postawił do pionu. Potem w ogóle się do niej nie odzywał. Miała dziewiętnaście lat, tak przynajmniej uważała, bo twierdziła, że sama nie pamięta. Wyjaśniłem jej, że też nic nie pamiętam, a ostatnią rzeczą, która utkwiła mi w głowie, był moment, kiedy obudziłem się już tutaj, prowadzony korytarzami do celi przez tamtych strażników. Powiedziałem jej, że miałem dziwny sen, że być może kojarzę coś z przeszłości, ale że są to tylko niejasne obrazy jakiegoś szpitalnego pomieszczenia. A także że jestem od niej o rok starszy. I że to wszystko, co pamiętam. Minęło jakieś piętnaście minut, kiedy tak rozmawialiśmy, gdy nagle po
drugiej stronie okienka w moich drzwiach zapaliło się światło. Ktoś idzie, pomyślałem. Ciekawe, czy do mnie? Postanowiłem nie sprawdzać, tylko jak najszybciej ułożyłem się na boku na mojej stęchłej pryczy i nakrywając się spleśniałym kocem, poczekałem na dalszy ciąg wydarzeń, odwrócony w stronę wnętrza celi. Za drzwiami dało się słyszeć odgłosy rozmów ludzi zbliżających się korytarzem w moim kierunku. Sam nie byłem pewien, czego właściwie chciałem po ostatnich doświadczeniach… Czy żeby weszli do mnie, czy jednak by przeszli obok i żebym póki co nie musiał się z nimi borykać? Jedno wiedziałem na pewno! Musiałem się czegoś dowiedzieć, a lepsze od umierania z nudów jest spotkanie z nimi. Tylko jeśli to do ciebie przyjdą ci niegodziwcy, to trzymaj język za zębami, Janek. – Upomniałem się w myślach. Głosy ustały pod moimi drzwiami. Ktoś spojrzał przez niewielką szybkę do środka, przysłaniając do połowy rażące światło z zewnątrz. Po chwili ciszę przerwał odgłos rozsuwającego się rygla. Udawałem, że śpię, ale otworzyłem oczy, kiedy tylko drzwi rozwarły się do połowy; wiedziałem, że przy tym hałasie moim aktorzeniem, tak czy owak, nic tu nie zdziałam. Postać, która się w nich pojawiła, wpatrywała się we mnie przez chwilę, a następnie, podniósłszy puste naczynie z ziemi, postawiła nań kolejne. Zauważyłem w korytarzu dwie inne osoby. W mocno rażącym mnie świetle nie byłem w stanie rozpoznać, czy był to ktoś, kogo już wcześniej spotkałem w tym plugawym miejscu, ale głos wydał się znajomy. – Pij! Zamknął za sobą drzwi z łoskotem i tyle go widziałem. Zadowolony, że wywiązałem się z przedłożonego samemu sobie nakazu milczenia, wstałem i podszedłem do podejrzanego podarunku, jeszcze zanim światło z korytarza przestało rozświetlać celę. Wiedziałem, że nie przyzwyczaję oczu tak szybko do ciemności, jaka miała za chwilę zapanować. Biały plastikowy kubek jednorazowego użycia wypełniony był płynem. Zanurzyłem w nim palec, bo, nie powiem, bardzo chciało mi się pić. Smakował jak woda. Wziąłem pierwszy, lecz mały łyk. Na razie tylko po to, żeby ocenić ryzyko spożycia całej objętości kubka. Po minucie jednak, kiedy doszedłem do wniosku, że bynajmniej nie czuję się ani dziwnie, ani w żaden sposób niepokojąco, pociągnąłem kolejne dwa, tym razem większe hausty. Po dwóch minutach odstawiłem pusty kubek tam, skąd go podniosłem. Zassałem kilka razy zębami.
Podali mi właśnie wodę. Tobie też? Smakowała normalnie, upewniłem się wcześniej. Puściłem Saoke „smsa”. Nie, mi nie, ale uważam, że nie ma powodów do obaw. Dostawałam już wcześniej. Trochę mnie to uspokoiło, ale mimo wszystko poczułem się jakoś senny. Zapewnienia koleżanki pozwoliły mi myśleć, że to zwykłe zmęczenie, prawdopodobnie wywołane pobytem w karcerze, więc położyłem się na pryczy. Wydawało mi się, że na chwilę przymknąłem oczy. – Pssst! Podniosłem głowę, ale nie byłem pewien, z której strony pokoju usłyszałem pssstnięcie. Odczekałem parę sekund na kolejne. – Psssst! Tym razem nie miałem wątpliwości. Zeskoczyłem ze swojego legowiska i jednym susem przeniosłem się przed dziurę Francuza. – I co, przypomniałeś sobie coś? – odezwał się pierwszy. – Co? Ale o co ci chodzi? – Słuchaj, stary, myślę, że na razie jest dość bezpiecznie i nikogo tam nie ma. Uważam, że dobrze będzie wykorzystać ten czas jak najlepiej, więc postarajmy się omijać zbędne pytania, okej? Chodzi mi dokładnie o to, o co zapytałem. Nie spodobała mi się taka rubaszność. – Czekaj, czekaj… Najpierw jedziesz po mnie jak po gównie, a teraz chcesz, żebym ci się zwierzał? Coś chyba nie tak, co? – odparłem z rozgoryczeniem. – Okej, sorry za tamto. Lepiej? Nie wiesz, jacy oni są i jak tu jest… Ale w gruncie rzeczy powinieneś mi dziękować, bo zjebałem cię wtedy tak z myślą o sobie, jak i o tobie, byku. Pomyślałem, że jeśli chcę się czegoś naprawdę dowiedzieć, to lepiej poudawać i zachować odrobinę pobłażliwości. – Dobra, luz – odpowiedziałem. – Sorry za moją impertynencję. Też używasz szczurów, kiedy tamci się tu kręcą? – Nie, nie mam aż takiej ochoty na pogaduszki. Siedzę tu od trzech miesięcy i gadaniem nikt tu jeszcze nic nie wskórał. Prawda jest jednak taka, że sam nic nie dam rady zdziałać. A plan mam niezły. – Zamilkł, jakby dając mi chwilę na zastanowienie. – Wchodzisz w to? Nie byłem pewien, czy po tak „przyjaznej” akcji zapoznawczej, jaką mi wcześniej zaserwował, mogę mu w cokolwiek wierzyć i zaufać. – Dobra, mów. – Wchodzisz czy nie? Co mi szkodzi, pomyślałem. Przynajmniej będę lepiej spał, wiedząc, że
próbowałem. – Wchodzę. Nieznajomy opowiedział mi, co planuje, ze szczegółami. Miałem wprawdzie trochę wątpliwości, niemniej za każdym razem potrafił natychmiast je rozwiać, i ogólnie to plan wydawał się całkiem przekonujący. Było jasne, że obmyślił go sobie precyzyjnie i że dość długo nad nim ślęczał. Jedno było pewne – sam nigdy by go nie wykonał. Kiedy zapytałem o Saoke, obruszył się. – Albo jesteś ze mną, albo myślisz teraz o dupach! – Nie możemy jej tak zostawić. Ona też jest tu więziona. Co, jeśli wszyscy zostaliśmy porwani i otumanieni jakimiś prochami? Czymś, co wymazuje ludziom pamięć? Wtedy opowiedział mi trochę o sobie. O tym, że urodził się w Marsylii, ale odkąd pamięta, mieszkał w Warszawie. O tym, jak kiedyś słyszał dziwne rzeczy, głosy, szepty i śmiechy, mimo że nikogo wokół niego nie było. Jak pewnego dnia zaczął zauważać w różnych miejscach ruszające się cienie, ale gdy tylko skupiał na nich wzrok, niczego nie dostrzegał. O tym, jak zaczęli się z niego naśmiewać wszyscy przyjaciele i znajomi, obcy ludzie, którzy byli świadkami jego dziwacznych zachowań, a z czasem nawet rodzina przestała być po jego stronie. Wszyscy ci ludzie stanęli przeciwko niemu i uznali go za wariata. Podobnie jak ja, nadal nie wiedział, co tu robi. Nagle mi też zaczęło się coś przypominać. – No widzisz. Zaczęło działać. – Co zaczęło działać? – dociekałem zdezorientowany. – To, co ci dali do picia. Mi tak samo wróciła pamięć. Dali mi niby wody, a potem nagle: eureka! Olśnienie! Wszystko wróciło. – Wiem już, kim jestem. Mam rodzinę! – Ekscytowałem się nowymi odkryciami, które, jak się okazało, były moimi starymi wspomnieniami. – I co? Gdzie są? Gdzie mieszkasz? – Mieszkam na Marysinie Wawerskim, na ulicy Storczykowej. Mamy tam dom. – A co z rodziną? Zastanawiałem się nad każdym jego pytaniem, powoli przypominając sobie szczegóły. – O nie… To znaczy… yyyyy… – Nie bardzo chciałem mu o tym mówić. – Mam ją dalej, ale z wyjątkiem jednego brata. Młodszego, bo miałem dwóch. Teraz został tylko ten najmłodszy. Starałem się przypomnieć sobie, co się stało. Jak go straciłem… Po kilku minutach ciszy, gdy zatopiłem się w refleksji, Francuz, nie dając za wygraną, wrócił do rozmowy.
– I co? Coś więcej wraca? – Tak. Ale nie jestem pewien, czy chcę teraz o tym rozmawiać. – Niby czemu? Coś nie tak? – Po prostu nie są to rzeczy, które chciałem sobie przypomnieć… Teraz to wiem. – Ale jakieś konkrety? Pytam, bo chciałbym wiedzieć, czy trafisz do domu, kiedy się już stąd wyrwiemy. – Jeśli nadal jesteśmy w Warszawie, to na pewno trafię. Ale jest jeszcze coś… – Co jest…? Chociaż jak nie chcesz, to nie mów. Wciąż nie byłem pewien, czy mogę ufać temu człowiekowi. Nie wiem czemu, ale coś mi mówiło: nie! – Ja też widziałem i słyszałem różne rzeczy. Francuz zastanowił się parę chwil, po czym zaczął tłumaczyć: – Stary, słuchaj… Uwierz mi, kiedy twoja rodzina i każdy z twoich bliskich zwraca się przeciwko tobie, a w dodatku wszyscy się naśmiewają i mają cię za chorego psychicznie dziwaka, to… – Ja go chyba zabiłem…
V Całkiem niejasna sprawa Moje słowa poruszyły do żywego tak mnie, jak i mojego rozmówcę. Pół minuty milczenia trwało wieki, zanim Francuz odezwał się pierwszy: – Przykro mi, stary… Pamiętasz, jak to się stało? – Nie bardzo. Pamiętam, jak wszyscy zwrócili się przeciwko mnie. – Przełknąłem ślinę. – Myślę, że nie mam ochoty na razie o tym rozmawiać. Chyba wolę teraz pobyć sam z moimi myślami. Później się odezwę, okej? – Okej. Nie ma problemu. Nie śpiesz się. I pamiętaj: w tej chwili nie wiesz tego na sto procent. – Zakończył rozmowę pouczająco-współczującym tonem. Wróciłem na swoją pryczę i nakryłem się ponownie kocem. Nie potrafiłem już myśleć o niczym innym. Coraz bardziej ściskało mnie w gardle. Przed moimi oczyma miałem ciągle twarz swojego młodszego brata. Grzesiek – przypomniałem sobie też jego imię – wciąż nie dawał mi spokoju. Czułem, że zrobiłem coś złego, ale nie byłem w stanie przypomnieć sobie, co się dokładnie stało. Wszystko powoli wracało. A właściwie czułem się teraz tak, jakby tak naprawdę nigdy nie zniknęło. Ciągle tkwiło z tyłu mojej głowy, a ja po prostu nagle zacząłem o tym rozmyślać, jakby to było wczoraj. Jak gdyby na jakiś czas – na chwilę – urwał mi się film i jakbym dopiero teraz obudził się po długiej nocy. Jednej z tych, po których budząc się, nie pamiętasz, jak się znalazłeś w obcym ci miejscu, co robiłeś, z kim byłeś, ile czasu minęło. Niczym ze śpiączki. Rzeczy, które mi się przypominały, nie były przerażające, jednak niektóre z nich, na ułamki sekund, mroziły moje serce w trwodze. Doszedłem do wniosku, że wspomnienia, będące dla mnie kompletną nowością, dopiero po pewnym czasie, po oswojeniu się z nimi, stawały się na powrót moją przeszłością. Po jakiejś godzinie dumania nad powracającymi wątkami, przeszło mi przez myśl, że lepiej, jak komuś o tym wszystkim opowiem. Poczułem nagle potrzebę wygadania się, ponadto pomyślałem, że być może Francuz pomoże mi rozwikłać zagadkę mojego pobytu tutaj. Pomoże poznać przyczynę, dla której się tu znalazłem, a dzięki temu być może też powód, dla którego sam się tu obudził. Choć nie wiedziałem, jaki to mogłoby mieć związek. – Hej, śpisz? – Chłopak zza ściany milczał. – Pssst… Jesteś tam? Zawahałem się. Już miałem porzucić pomysł rozmowy, gdy nagle dało się usłyszeć jego szuranie dobiegające z łączącego nas szczurzego tunelu. – No, jestem. Obudziłeś mnie. – Sorki. Chyba już większość pamiętam. – Tak? I co? Jakieś newsy?
– Powiedziałeś, że po tej wodzie, którą nam podali, tobie też powróciła pamięć. Myślisz, że coś w niej było? – zapytałem. – Jestem niemal pewien. Z początku, przez dwa dni, byłem jak ty – kompletnie zmieszany i niczego nie pamiętałem. Do tego totalnie spragniony. Zacząłem się wtedy dość głośno domagać czegoś do picia. Mocno mi się za to dostało… Ale w efekcie wywalczyłem sobie to, czego chciałem. – I co? Pamiętasz wszystko? Kim byłeś, rodzinę, dom, przyjaciół? Pamiętasz, za co tu jesteś? – Tego nie. Nie od razu wszystko wróciło, ale teraz tak, większość pamiętam. A ty? – Nie do końca. Pamiętam moją mamę. Zmarła przy porodzie… – Przykro mi… – zapadła chwila ciszy – …nie jest łatwo przypominać sobie wszystko i budować na nowo obraz swojej osoby. Ciężko odkrywać ciemne strony przeszłości, a zwłaszcza własnej. Wiem coś o tym. Ciągnąłem dalej, nie dając się ponieść emocjom, które nieumyślnie Francuz wywołał swoimi słowami. – …mojego ojca, moich braci, macochę, przyjaciół, dom i tak dalej też pamiętam. Ale nie potrafię przypomnieć sobie wielu szczegółów. Mianowicie najważniejszego – jak zginął mój brat. Tylko przeczucie mówi mi, że stało się coś złego, coś z mojej winy… – Być może też potrzebujesz trochę czasu – przyznał. – Może, jeśli oczywiście zechcesz, gdybyś mi zaczął trochę opowiadać, to w miarę mówienia samo wszystko zaczęłoby ci się układać w całość. – Heh, miałbym opowiedzieć ci historię mojego życia? To zajmie wieki. – Nie szkodzi. Nie wygląda na to, żebyśmy się obaj gdzieś wybierali – stwierdził jasno. – Przynajmniej do dnia, kiedy nie uruchomimy naszego planu. – No, nie wiem jak ty, stary, ale ja chcę się urwać stąd jak najszybciej. Zastanawia mnie jednak, czemu ta cała Saoke nie odzyskała pamięci tak ja my? – Być może nie dostała tego specjalnego czegoś w swojej wodzie – skwitował, po czym dodał: – Posłuchaj, ja też chcę się stąd urwać. Póki co spróbujmy jednak przywrócić ci całą pamięć. – Myślisz, że każde z nas może tu być z innego powodu? – Nie dawałem za wygraną. – Może dlatego ona niczego nie dostała? A może… – ściszyłem na chwilę głos do ledwie słyszalnego szeptu – …ona wcale tu nie siedzi za nic, tylko nasłuchuje i obserwuje nas? Wiesz, coś w stylu badania „z kamerą wśród zwierząt”? – Może… Dotąd nie myślałem o tym. Może masz rację. – Wolałbym się mylić, bo nawet jeśli tak jest, to cóż innego mogłaby tu zaobserwować oprócz zwykłych uwięzionych i niczego nieświadomych ofiar ich spisku. Albo nawet jakiegoś laboratoryjnego doświadczenia, w dodatku tajnego –
nakręcałem się w swej fantazji – podczas gdy nikt z naszych bliskich nie wie, co się z nami dzieje. Nie znam się, ale ponoć dopiero po czterdziestu ośmiu godzinach możemy zostać uznani za osoby zaginione. – Wydaje mi się, że po dwudziestu czterech godzinach. – Myślisz, że już tyle dla mnie minęło? Obaj zamilkliśmy. Odpowiedź nie wypłynęła z ust żadnego z nas. Obróciłem bezszelestnie głowę za siebie i skierowałem wzrok na „ścianofon” sąsiadki. – Saoke? – wykrztusiłem. – Jeśli zastanawiacie się nad czasem, który tu spędziłeś, to nie wydaje mi się, żeby minęły dwadzieścia cztery godziny. – Podsłuchiwałaś nas? – Podniosłem się powoli, najciszej, jak potrafiłem, żeby nie zagłuszyć jej ewentualnej odpowiedzi. – Usłyszałam wasze szeptanie. Pomyślałam, że zaryzykuję i się dołączę. Pewnie i tak nie mają pojęcia, że właśnie gadamy. Nawet jeśli szepczecie tak głośno, że usłyszałam was w swoim śnie, z którego mnie właśnie wybudziliście, to myślę, że jesteśmy bezpieczni. – Długo już tak słuchasz? – Zirytowałem się. – A co? Obgadywaliście mnie? – Nie. Pomyślałem tylko… że może znasz już w takim razie odpowiedź na nasze pytanie – skłamałem. – No tak, powiedziałam przecież. Nie jesteś tu nawet dziesięć godzin. W głębi duszy odetchnąłem z ulgą, z drugiej jednak strony mogła być sprytna i zwyczajnie udawać. – A skąd tak dokładnie wiesz, ile czasu tu jestem? – Powiedzmy, że od dziecka mam wyuczone poczucie czasu. Jakoś nie usatysfakcjonowała mnie swym samochwalstwem. Mogła blefować. Postanowiłem być ostrożniejszy. – To spoko. W takim razie nie obawiasz się już szeptania? – Skoro wy się nie obawiacie… Poza tym oni są naprawdę daleko stąd, co nie? – Ty kretynko!! – odezwał się Francuz protestującym i o wiele głośniejszym niż zazwyczaj szeptem. – A nie wpadło ci do głowy coś, co się tak ładnie nazywa podsłuchy?! – Hej, buraku! „Khretynkę” to sobie znajdź w rodzinie, kumasz, ropuchu? – Tym razem dziewczyna mnie zaskoczyła. – Gdyby mieli tu jakieś podsłuchy, to już by tu byli! – Jej szept niemalże przeszedł w półgłos. – A wcześniej? – wtrąciłem się pomiędzy dwa koguty. – Wcześniej się bałam… – westchnęła – …z wami jakoś raźniej. Francuz zamilkł na dobre. Nie byłem pewien, czy wciąż przysłuchuje się naszej konwersacji, ale trochę rozkręciliśmy się z sąsiadką na różne tematy.
Powiedziała między innymi, że też się zaczęła zastanawiać, czemu nadal nic jej nie dosypali na wspomnienia, czemu żaden ze strzeżących fortecy oprychów nic do niej nigdy nie mówi. A kiedy sama się do nich odzywała, to jakby udawali, że nic nie słyszą. To rzeczywiście było dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że ze mną rozmawiali, dopiero jak coś już na nich wymusiłem, i nie wydawało mi się, żeby wtedy przebierali w słowach. Wspominała też o swoim pierwszym spotkaniu ze szczurem-posłańcem, o tym, jak panicznie się go bała i widziała w nim potwora, który chciał ją pewnie ukąsić i celowo zarazić wścieklizną. Dopiero po kilkunastu minutach leżenia pod śmierdzącym, obrzyganym przez nią pierwszego dnia, kocem, wystawiwszy spod niego głowę, znalazła gryzonia, który spokojnie i niegroźnie spoczywał obok niej. To wtedy zapoznała się z systemem komunikacji w Alcatraz. Przywołała imię osoby, od której otrzymała pierwszego „szczuromesa”. – Jak? – Zośka – powtórzyła. – Napisała tylko, że mam się o nic nie martwić i że wszystko będzie dobrze. Szczur przyniósł zwitek z twojej dziury, więc myślałam, że była w twojej celi. Ale to było sześć dni temu, a od tamtego czasu żadnej wiadomości już od niej nie dostałam. No a teraz pojawiłeś się ty. Zamilkła, jakby jej nigdy nie było. Pomyślałam, że pewnie ją stąd zabrali. Tylko gdzie? – Znałem jedną Zośkę… – I co, fajna? – zakpiła. – To chyba oczywiste, że to nie mogła być ona. Chyba nie myślisz, że… Prychnąłem. – No co ty!? Ale być może jeszcze gdzieś tutaj jest, tylko się zamknęła w sobie albo coś… Może powinnaś do niej napisać? – Nie ma co. Próbowałam. – Hmm… Zastanowiłem się przez chwilę nad tym, czy odpisałaby, gdybym to ja do niej napisał. Tylko skąd mieć pewność, że wiadomość trafiłaby właśnie do niej? Nawet nie wiedziałem, ile jest wszystkich nor w tym rynsztoku. – A jeśli nikogo więcej tutaj z nami nie ma? Tylko ja, ty, Francuz i Zośka. Co, jeśli ona jest gdzieś na końcu korytarza, w którejś z ostatnich klitek? – I co? – kolega z Marsylii odezwał się wreszcie za moimi plecami. – No właściwie i co z tego? – zaskoczyła też Saoke. – Nie rozumiecie? Skąd szczury zawsze wiedziały, jak trafić z wiadomościami właśnie do was? Mówiliście mi dotychczas tylko o sobie. Ty, Francuz… – postanowiłem przenieść się na środek mojej izby, żeby oboje mnie lepiej słyszeli; pal licho strażników – …mówiłeś, że odkąd tu siedzisz, rozmawiałeś tylko z nią, z Saoke. – Chyba wiem, o co ci chodzi… – Marsylianin zafrasował się, ale chyba
bardziej tym, że sam na to wcześniej nie wpadł. – Ale ja nie wiem! Kaman! Mówcie! – Saoke! Do ciebie pisał tylko on i Zośka, tak? – No…? – To by oznaczało, że nie ma tu nikogo więcej. Jesteśmy tu sami. W czwórkę. – Skąd pewność, że ona jeszcze tu jest? – Tego właśnie musimy się dowiedzieć – zawyrokowałem. – Hej, Francuz! Może ty napiszesz i puścisz gryzonia do dalszych cel? – Mam na imię Piotr. I nie, nie Pierre, okej? – poinformował, jakby kiedyś ktoś złośliwie go tak nazywał, co prawdopodobnie w ogóle nie przypadło mu do gustu. – Okej, okej… Ja jestem Janek. Enchanté. – Enchanté. Chyba go miło zaskoczyłem jednym z „aż” dziesięciu słów, jakie znałem po francusku, bo bez ceremonii wziął się za namiętne gryzmolenie po kawalątku papieru, co dało się słyszeć zarówno u mnie, jak i pewnie w „pokoju” Saoke. – Poleciał! – Co? Tak po prostu?! A co napisałeś? – zapytałem gorączkowo. – Spokojnie, na pewno odpisze. Napisałem tak: „Bonjour…”, chciałem być miły, „…jestem Piotr. Jesteś tam? Odpiszesz czy nie?”. Nie mogłem w to uwierzyć. – No teraz to powinniśmy ci dziękować, stary. Odpisze na pewniaka… – Luz, nie ma za co. Wiem, że to podziała. Chyba nie, głąbie, pomyślałem, ale nie chciałem już nic mówić na głos. Zanurzyłem się w szarej wizji przedstawiającej kruchą, skuloną w kącie dziewczynę, umazaną na twarzy ziemią, z widocznymi zaciekami na policzkach, próbującą odważyć się na złapanie, a nawet dotknięcie małego i ohydnego gryzonia. Potem jednak pojawiła się w mojej głowie całkiem inna dziewczyna. Wyczekująca informacji od kogokolwiek, być może też wielokrotnie nadająca wiadomości z końca tych lochów, po czym z niecierpliwością wypatrująca odpowiedzi. Wyobraziłem ją sobie doskakującą do „Piotrowego” szczura, który właśnie zachodził w jej progi i stawał na dwie tylne łapki, czekając na jakąś przesmaczną nagrodę. Jeszcze jedna wersja wydarzeń pojawiła się w mojej głowie – na chwilę przed ingerencją Francuza w moje rozmyślania – ale ta była najczarniejsza. – Hej, wrócił. – I co? – zagaiła przejętym tonem Saoke. – I nic. Wrócił z moją wiadomością. – Może śpi? – dorzuciła pociesznie.
Może, pomyślałem. A może sprawdziła się moja trzecia wizja. Po prostu jej tam nie ma. – Może ja też już się położę. Czuję zmęczenie – dodała na koniec Saoke i sądząc po odgłosach, wróciła na swoją pryczę. – Może wydarzy się coś nieoczekiwanego w tym całym oczekiwaniu. Jej wypowiedź wydała mi się trochę dziwna. Postanowiłem podsunąć się do Francuza. Pomyślałem, że chyba już zostawię mu taką ksywkę, ale tylko kiedy nie będzie słyszał. – No to lipa, co? – Nieważne. Najważniejszy jest teraz nasz plan. Mam tylko nadzieję, że ona nas nie słyszy – szepnął konspiracyjnym tonem. – Może nie. Myślisz, że mogłaby nas wydać? – To nie jest prosty plan. A ostrożności nigdy za wiele. Chodzi w końcu o nasze tyłki. – Masz rację – potwierdziłem. – Poza tym po co nam jakaś Zośka? Im mniej ludzi, tym lepiej. Tak ona, jak i ta cała Saoke byłyby tylko zbędnym, utrudniającym ucieczkę balastem. Co nie? Wcale nie podobało mi się nastawienie, które demonstrował tak rubasznie, ale patrząc na to z innej strony… Być może miał trochę racji. Zresztą, to jego plan i powiedzmy, że potraktowałem to trochę jak przysługę, iż to właśnie mnie go wyjawił i to mnie postanowił zwerbować do jego realizacji. – No taa, racja – westchnąłem. – Ciiii!! Ktoś idzie! Podniosłem się powoli z ziemi i wolnymi, obojętnymi krokami pofatygowałem się do łóżka. Równie wolno położyłem się na nie, zrzucając wilgotne jeszcze ciuchy na ustawione obok łóżka buty. Miało wyglądać tak, że już nie sprawiam i nie będę sprawiał żadnych kłopotów. Całe knucie okazało się bezcelowe. Po paru sekundach kroki na chwilę ustały, nim zbliżyły się do moich drzwi. Kilka sekund nic się nie działo, jakby ten ktoś zastanawiał się, po co tu tak naprawdę przyszedł, a następnie zawrócił i dźwięk kroków zaczął się oddalać wraz z głośnym echem. Być może była to jakaś kontrola. Być może faktycznie ten ktoś zapomniał czegoś i się wrócił. Wolałem nie sprawdzać. Panujące tu zasady dość dosadnie mówiły, że lepiej nie być tutaj zbyt wymagającym i dociekliwym, a raczej uzbroić się w cierpliwość. Po tym, co Francuz powiedział, straciłem nadzieję na wyjaśnienia. Wolałem przyłożyć się do planu i spróbować szczęścia. – Myślę, że to zwykły patrol. Czasami tu schodzą i nikomu nie gnoją. Tak po prostu – wyjaśnił mi po tym, jak zapytałem, kto to mógł być i po co tu przyszedł. – Domyślam się, że starannie zapamiętujesz ich wszystkie nawyki i procedury?
– Każdy szczegół. W moim planie nie ma miejsca na pomyłki. Ani na balast – dodał w ramach przypomnienia. – A teraz jak będzie? Opowiesz mi o tych jazdach, które miałeś? – Jazdach? – No tych przesłyszeniach i przywidzeniach, o których wspomniałeś wcześniej. Co mi zależy, pomyślałem. Może to faktycznie podziała i w ten sposób zapełnią się moje wszystkie luki w pamięci. Nie byłem do końca przekonany co do jego chęci pomocy, tym bardziej że na początku wyraźnie dawał do zrozumienia, że tutaj lepiej siedzieć cicho. Tymczasem teraz sam zawzięcie gawędzi sobie ze mną od pół godziny. Skąd zatem taka nagła zmiana…? – No dobra. Od czego by tu zacząć? Wszystko zaczęło się jakoś kilka dni przed śmiercią mojego młodszego brata. Myślę, ale nie jestem pewien, że było to ponad tydzień temu i… nie pamiętam, ile dni trwało, ale raczej nie dłużej niż tydzień. Grzesiek skończył właśnie osiemnaście lat. – Poczekaj chwilę – usłyszałem nagle. Po odgłosach gramolenia się w celi, próbowałem domyślić się, co on takiego wyrabia. – Już. – Co robiłeś? – Mówiłeś, że to dłuższa historia. Ściągnąłem sobie materac z pryczy. No! A teraz nawijaj. – Masz materac? – No. A ty nie? To co masz? – Nie pytaj. Lekko uradowany, że będę miał teraz słuchacza na dłużej, doskoczyłem do swojego wyra i zabrałem swój przytulny, śmierdzący koc na ziemię. – Okej, już jestem. Gotowy? – Nigdy bardziej! – stanowczo odparł Francuz i ułożył się wygodnie, przystawiając ucho do naszego „ścianofonu”. – No to zacznę od początku…
VI Najlepsza przyjaciółka Przez ostatnie kilka lat nic nie zmieniało się w moim codziennym porządku. Jak zwykle wstawałem z łóżka prawą nogą. Mama zawsze powtarzała, że kiedyś przyniesie mi to szczęście, a każdy dzień będzie dla mnie lepszy. W swoim pokojowym porządku, typowym dla dojrzałego już, samotnego faceta, odnajdywałem po kolei części garderoby. Białe skarpetki trzymałem zawsze w jednym z białych kartonów zakupionych w Ikei. Te poustawiane były w rzędzie pod kaloryferem zamontowanym na ścianie pokoju, wychodzącej na zachód, tuż pod oknem. Spodnie walały się w różnych miejscach… Sporadycznie zawieszone były na oparciu białego, plastikowego krzesła, które tylko czasami podsunięte było pod białe biurko. Innym razem lądowały po prostu za drzwiami, gdzie rzucałem różne rzeczy, gdy nie chciało mi się kłaść ich na miejsce. Jak tylko mogłem, uciekałem od marudzenia mojej macochy, która, uprzednio pukając, za każdym razem wsuwała swoją głowę przez szparę w drzwiach i wypominała mi bałagan, komentując, że jestem taki sam jak ojciec. Kiedy jednak umieszczałem ów „bałagan” za drzwiami, nie zawsze była w stanie go dostrzec. No, chyba że wpadła do środka na kontrolę… Wtedy znowu musiałem wysłuchiwać to i owo. Później, po takiej kontroli, kiedy wieczorem wracałem do domu, zastawałem pokój w kompletnym nieładzie. Ciuchy poskładane w kostkę na półce, płyty posegregowane w szczelinach przeznaczonej na nie białej kolumny, podręczniki i zeszyty na biurku, jeden na drugim, równiuteńko – czyli tak jak nie powinny być. Inne rzeczy też gdzieś pochowane w białych kartonach. Wszystko zastawałem zawsze nie na swoim miejscu, co bardzo mnie drażniło, gdyż nie mogłem się odnaleźć w tym „matczynym” porządku. Naprawdę irytujące. Z własnego wyboru nie posiadałem wielu mebli, a większość rzeczy trzymałem w kartonach. Wychodziłem z założenia, że im mniej zastawionych ścian, tym więcej przestrzeni dla wyobraźni i kreatywności. Co pomagało mi w nauce i odrabianiu prac domowych. Obstawałem twardo przy swojej teorii i każdemu zaznaczałem, że kiedy będę miał własny dom, to wtedy również urządzę go tak, jak wyobrażam to sobie teraz. Bez zbędnych mebli. Od dawna wszystko lubiłem mieć białe. Biały był mój materac jednoosobowy wraz z całą białą pościelą. Biała wykładzina na podłodze. Biała papierowa lampa z Ikei pod sufitem. Białe drzwi… „Zamiłowanie” do tego koloru pojawiło się u mnie tuż po śmierci mamy. Zapytany kiedyś przez ojca o tę nieoczekiwaną zmianę, odpowiedziałem: „To dla niej. Ona teraz też wszystko ma wokół siebie w bieli. Czasem czuję jej obecność tu, w pokoju”.
Byłem wtedy kilka lat młodszy. Powtarzałem ciągle, że daje mi to poczucie wolności, spokoju, przestrzeni i niezależności. Ojciec nie przejął się tym zbytnio. Uznał to wówczas za pierwszy i nie ostatni akt młodzieńczego buntu, a także sposób na odreagowanie śmierci mamy. Wreszcie doszedł któregoś razu do wniosku, że lepiej biały niż czarny. Tak. Tak było kiedyś… Natomiast od jakichś czterech lat nie obchodziło mnie to, co inni myśleli o mnie i o mojej „mlecznej” obsesji. Miałem to głęboko gdzieś. Większość rzeczy miałem gdzieś, jak przystało, zresztą, na pokręconego, zdrowo zbuntowanego nastolatka, dla którego liczyli się tylko przyjaciele i spędzanie z nimi czasu, a nie żaden dorosły, który miał mało do gadania i nic nie „czaił”. Poza tym ludzie się po prostu przyzwyczaili. Kiedy już ogarnąłem się z ciuchami, wychodziłem ze swojego pokoju, zamykając drzwi na klucz. Profilaktycznie, przed bałaganiącą macochą, w górną szparę między drzwiami a futryną wkładałem malutki kawałek papieru. Tak mały, żeby nikt go nie przyuważył. Tylko w ten sposób mogłem się dowiedzieć, czy ktoś nie próbował wejść do mojego królestwa, używając zapasowego klucza. Po donośnym „Janek!” schodziłem na dół, prosto do kuchni na śniadanie, gdzie cała rodzina już kończyła swój posiłek. Czasami cała, a czasami nie… Mój najmłodszy brat Szymon nie zawsze pojawiał się na dole. To przez chorobę. Tego ranka każdy się gdzieś spieszył. Mój drugi młodszy brat – Grzesiek – gorączkował się z powodu ostatniego w tym roku szkolnym dnia drugiej klasy liceum. Ojciec denerwował się przez pracę, a że był piątek, to miał jej jak zwykle nawał. Natomiast Klara (tak się nazywała nasza macocha i tak też zwracaliśmy się do niej z braćmi) chciała jak najszybciej zdążyć ze wszystkim, żeby móc potem w spokoju skończyć plewienie ogrodu za domem. Później, gotując dla wszystkich obiadokolację czy wypełniając inne obowiązki kury domowej, jako jedyna zostawała w domu, by ktoś zawsze doglądał chorego Szymka. A ja? Kiedy mój rok szkolny w technikum niespodziewanie skończył się dla mnie dwa miesiące temu, sam zadawałem sobie to pytanie. – Co dziś będziesz robił? – przerwał ciszę ojciec. – Jeszcze nie wiem, może się gdzieś przejdę. – To znaczy gdzie? Wybrałeś już jakieś konkretne miejsce? – Do Zośki – odszczekałem beztrosko. W tym momencie wszyscy wzdrygnęli się przez walnięcie ojca ręką w stół. W ostatniej chwili złapałem spadającą z niego łyżeczkę do herbaty. Zapanowała cisza… – Bernaś! – Klara również się wystraszyła. Mój ojciec miał na imię Bernard; nie cierpiałem, kiedy go tak nazywała.
Tato, powściągając wodze, spojrzał na mnie i tylko westchnął głęboko. – Wiesz, że nie takie łażenie miałem na myśli – ciągnął dalej, pełen opanowania. Z reguły był bardzo powściągliwym człowiekiem, jednak ostatnie kilka dni nie należały do jego najlepszych. – Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? – Tak, pamiętam: „Nie będziesz trzymał w domu darmozjada” – wyjęczałem z niechęcią. Wstałem od stołu, wcisnąłem na siłę od ust połowę tostu z dżemem i mieląc pełną buzią, odpyskowałem: – Nie ma sprawy, już wychodzę. – Janek! Poczekaj! W przedpokoju szybko zarzuciłem na głowę bejsbolówkę i odwróciłem się w stronę kuchni. – Synu, kiedy miałeś pracę, byłeś dużo szczęśliwszy, wszystko było lepiej… inaczej. Pamiętasz? – Pamiętam. – Martwię się o ciebie. Sprawiało mi ogromną radość, kiedy pomagałeś mi finansowo. Byłem z ciebie bardzo dumny. – Wiem, tato. – Spojrzałem na niego ukradkiem spod daszka czapki. – Ja też mam już dosyć siedzenia na d… – Powstrzymałem się. – Wiem, że jest ciężko, okej? Staram się i robię, co mogę. Nie moja wina, że bez ukończonego średniego nigdzie nie ma pracy. – No… Będzie jeszcze ciężej, jak mnie zwolnią. – Po tych słowach tacie sposępniała mina. Nie chciałem więcej słuchać. Wyszedłem, trzaskając lekko drzwiami. Udałem się prosto do garażu przy domu, gdzie trzymałem swój stary rower; prezent od rodziców na Pierwszą Komunię Świętą. Wskoczyłem na niego i wystrzeliłem, pedałując najszybciej, jak tylko potrafiłem, wzdłuż naszej ulicy – Storczykowej. Dzielnica na obrzeżach Warszawy, na której mieszkaliśmy, nazywała się Wawer i była chyba najbardziej oddaloną od centrum dzielnicą miasta. Na szczęście ulica Storczykowa była na pograniczu jeszcze dwóch innych dzielnic, a mianowicie Pragi Południe i Rembertowa, a dokładnie na Marysinie Wawerskim. Nasz dom, z numerem pięćdziesiąt sześć „a”, był raczej skromny. Nie to, co nasz poprzedni. Tamten wyglądem przypominał willę z lepszych rejonów Miami. Po śmierci mamy musieliśmy się zadowolić tym, co było, na co było nas stać. To znaczy na co było stać ojca. Mały, zaniedbany, wieloletni dom z garażem dobudowanym z prawej strony, był wszystkim, co mieliśmy. Sąsiadował z dużo większymi i ładniejszymi, i tymi mniej ładnymi domkami jednorodzinnymi. W okolicy znajdował się kościół św. Feliksa z Kantalicjo, cmentarz Wawerski, biblioteka publiczna, niedawno zbudowany obiekt sportowy „Syrenka”, w skład którego wchodziły różne boiska sportowe, bieżnia, skocznia, ścianka, skatepark, a także plac zabaw dla dzieci.
Mama zmarła tuż przed jego otwarciem. Pamiętam, jak zawsze mówiła, że będziemy tam z Grześkiem zabierać najmłodszego brata. W bezpośrednim sąsiedztwie mieliśmy też szkołę podstawową i gimnazjum. Mieściła się tam Szkoła Sióstr Felicjanek, a budynek tych jednostek edukacyjnych znajdował się na ulicy Azaliowej krzyżującej się z naszą ulicą. Ja i Grzegorz mieliśmy dosłownie kilka minut do szkoły, a od września również Szymon. Dość miłe i przyjemne miejsce, biorąc pod uwagę piękne domy naszych sąsiadów i otaczające nas obiekty miejskiej kultury. Bez dwóch zdań było tu bardzo spokojnie. I wszystko byłoby idealnie, gdyby nie wygląd naszego domu. Tak… nie mieliśmy ciekawej sytuacji. Od śmierci mamy ojciec ledwo wiązał koniec z końcem. To już siedem lat. Przykro słyszeć o rodzinie, której członkowie nie mogą opłacić rachunków, na karku mają komorników, no a przede wszystkim, co najbardziej dobijające, najmłodszy z nich ma białaczkę. Ale co z tego, że to przykre? W podobnej sytuacji, albo i gorszej, jest mnóstwo innych rodzin. Nasi sąsiedzi również bardzo to przeżywali, to znaczy chorobę Szymka. Bardzo się angażowali i pomagali, jak mogli. Wszyscy z ulicy zaprzyjaźnili się z naszą rodziną. A wszystko zaczęło się kilka miesięcy po tym, jak mama zmarła, wydając Szymona na świat. Musieliśmy się tu przeprowadzić z przyczyn ekonomicznych. „Pożyczaliśmy” pieniądze na wieczne nieoddanie po tym, jak jedna z odwiedzających nas sąsiadek dowiedziała się o naszej sytuacji. To, czego ojciec akurat najbardziej nie lubił, to jałmużna, a jednak brał. Wiedział, że Szymon bez leków nie ma szans, a sąsiedzi nie chcieli słyszeć żadnej odmowy. „On ma dopiero siedem latek! Jeszcze całe życie przed nim…” – powtarzały starsze sąsiadki, a kiedy tato odmawiał grzecznościowo i mówił, że im forsa na pewno też jest potrzebna na leki, słyszał: „A nam ile zostało? Do grobu mamy zabrać te oszczędności?”. Potem pojawiła się Klara i pół roku temu zamieszkała z nami. Może to i dobrze dla nas… dla taty… Jest trochę spokojniejszy i bardziej ogarnięty. W urzędzie pracy było jak zawsze mnóstwo ludzi. Bezrobocie w kraju ciągle rosło. Nie tylko ja poszukiwałem nowego lub właściwie jakiegokolwiek zajęcia. Chociaż większość ludzi przychodziła tu tylko wyłudzać zasiłek dla bezrobotnych. Nie chciało im się pracować za najniższą krajową. Ludzie są czasami naprawdę śmieszni – lepiej siedzieć i nic nie robić, niż poszukać jakiejkolwiek roboty i zarobić więcej aniżeli marny zasiłek. Szukając w międzyczasie, a nuż się później coś lepszego nawinie? Nigdy nie rozumiałem tej części społeczeństwa, która zawyżała wskaźniki. W każdym razie mnie nie przyznano zasiłku, bo nie przepracowałem jeszcze
roku. Legalnie, ma się rozumieć. Moja poprzednia praca była na czarno, więc i tak nie spodziewałem się, że zostanie mi cokolwiek przyznane… Straciłem ją przez szkołę; ciężko było to połączyć, dlatego musiałem z niej zrezygnować w klasie maturalnej. Tak bardzo chciałem pomóc finansowo ojcu. Może przynajmniej w urzędzie pomogą mi znaleźć pracę, myślałem. – Jak się pan nazywa? – Jan Bogucki. – Dowód osobisty poproszę. Nieprzyjemna kobieta, o jeszcze bardziej nieprzyjemnym zapachu popielniczki i piżmowej wody toaletowej, spisywała coś każdemu z dokumentu, po czym go oddawała. – Proszę to wypełnić i zaraz oddać w okienku numer czternaście. Dziewiątego lipca proszę się zgłosić do okienka numer jeden. – Nie wiem, czy dożyję bez „kasy” do dziewiątego, ale dziękuję. Do widzenia. Zrobiłem, jak kazała, i wyszedłem. Ogólnie to nie byłem zadowolony z takiego życia i ówczesnej sytuacji. Trudno się dziwić. Miałem dość. Przepracowałem w sumie dwa lata. Zacząłem już w szkole średniej, ale co z tego, skoro bez umowy. Pieniądze „do ręki” lepiej pachniały; nie musiałem odprowadzać od nich podatku. Ale nie mogłem, oczywiście, tego wygadać… Prosto z urzędu pracy udałem się do Zośki. Było już popołudnie. Czekała na mnie z obiadem, na który umówiliśmy się dzień wcześniej. Już w przedpokoju poznała, że w urzędzie mi nie wyszło. – Cześć, skarbie. Czyżby mieli tak wiele ofert pracy, że nie wiedziałeś, na którą się od ręki zdecydować, i powiedziałeś im, że najpierw przedyskutujesz to ze mną? – Tak dokładnie było. I chcieli mi dawać co miesiąc pięć tysięcy bezrobotnego do czasu, aż się namyślę i wybiorę sobie którąś z ofert. Ale musiałem odmówić, bo nie wiedziałbym, co zrobić z tymi wszystkimi pieniędzmi. – Zawsze mógłbyś cztery tysiące oddawać kochanej Zosi. Nie obraziłaby się… – Puściła do mnie porozumiewawczo oczko. Zośka zawsze wiedziała, jak poprawić mi humor. Spojrzeliśmy sobie w oczy i uśmiech wrócił na moje wargi. Była dobrą dziewczyną. Moją najlepszą przyjaciółką. Jej ojciec pracował w gazowni, a matka była dyrektorką przedszkola w Warszawie, któregoś z tych na Sadybie. Nie narzekali na biedę, jednak w rozpuście też nie żyli. Powiedzmy, że jak przeciętna polska rodzina, od pierwszego do pierwszego. Kiedy zorientowałem się, że od jakiegoś momentu nieprzerwanie się na nią gapię, stać mnie było tylko na skromne: „Dzięki, że jesteś”. Za każdym razem nie potrafiłem oderwać od niej wzroku, wciąż podziwiając ją za wielki optymizm.
Zresztą, zawsze to ja byłem pełen optymizmu i w złych chwilach służyłem dowcipem mojej przyjaciółce czy też nielicznym znajomym. – No… Będziemy tak stać w przedpokoju czy przejdziemy się na przykład do kuchni i coś zjemy? – powiedziała. Zjedliśmy obiad w głuchej ciszy, zerkając na siebie i uśmiechając się głupio od czasu do czasu. Na około pół godziny przenieśliśmy się do jej pokoju, gdzie jak zwykle przywitałem się z chomikiem robiącym rundy na metalowym kołowrotku, rzekomo ulubionej rozrywce tych gryzoni. – Cześć, Bobby. Trochę się przytyło? – Ta, zobaczyłbyś go wczoraj, to pękłbyś ze śmiechu – rzuciła. – Puściłam go na podłogę, żeby sobie trochę pobiegał, ale zapomniałam pozbierać czasopisma. Nic nie słyszałam, bo miałam słuchawki w uszach, a gdy w pewnym momencie na niego spojrzałam, to pół okładki „Cosmopolitan” wypychało już jego policzki. Przecudnie wyglądał. – Zachichotała. – Pół okładki? Niemożliwe. – Przysłowiowe pół. Och, czepiasz się. Potem pośmialiśmy się trochę z komedii, którą Zośka pożyczyła tamtego ranka od sąsiada. Film opowiadał o gościu, który dostał moc od Boga i bardzo chciał ulepszyć świat, ale nie wychodziło mu to za dobrze. Chodziło głównie o to, że ludzie są nieświadomi swojej własnej mocy tworzenia i naprawiania. Mocy działania. Zawsze gdy coś im nie wychodzi, to zwracają się z prośbą do Boga. A przecież wystarczy pomóc sobie nawzajem… Główną rolę odgrywał Jim Carrey, zatem było się z czego pośmiać. Kiedy jednak komedia się skończyła, zapadła wręcz grobowa cisza. Zośka nigdy nie chciała przesadzać z rozmowami. Bała się, że coś mnie może urazić. Na przykład że powie coś niewłaściwego o swojej mamie, co przypomniałoby mi o mojej. A raczej o jej braku. Albo, co gorsza, o umierającym Szymonie. Wiedziała doskonale, jak to przeżywałem. Opowiadałem ze szczegółami o każdym zastrzyku, jaki w nagłych wypadkach dostawał. Trochę to było głupie, ale tak się czuła. Ja z kolei nie chciałem na niej niczego wymuszać. Z drugiej strony znaliśmy się już przecież na tyle długo i dobrze, że w sumie dokładnie wiedzieliśmy, co możemy, a czego nie warto mówić w swojej obecności. Często po prostu przesiadywaliśmy w ciszy i zwyczajnie spędzaliśmy razem czas. Lubiliśmy tak. Było to nam obojgu na rękę. – A może wyskoczymy nad Czerniakowskie? Poszwendamy się trochę, pogadamy… – zaproponowała w końcu radośnie. – Nie chce mi się. Nic mi się dzisiaj nie chce… Miałem z rana małą jazdę
z ojcem. – To może na skwer albo do „Nabo” na browarka? Skwer „Starszych Panów” był sąsiadującym z ulicą Jodłową, na której mieszkała, małym parkiem z czterema krótkimi alejkami prowadzącymi z czterech różnych stron do centrum, gdzie na rondzie znajdowała się całkiem spora, jak na tak mały park, rabata kwiatowa. Można tam było rzucić okiem na krzewy niskopiennych róż, okalające całą działkę po jej zewnętrznej stronie, dalej na kierujące się ku środkowi, mieniące się różem i bielą wrzosy, potem na kwitnące rośliny, których nazw nie pamiętam, aż w końcu wzrok padał na złocistą barwę rudbekii błyskotliwej, która gęsto porastała serce rabaty. Świętej pamięci dziadek przekazał mi niemałą wiedzę ogrodniczą. W „Nabo”, sąsiadującej ze skwerem restauracji, gdzie można było się całkiem zacnie posilić, z reguły większość stolików była zarezerwowana. Można było się tam napić piwa w butelce, był też szeroki wybór win, ale na barowych półkach znajdowały się również mocniejsze trunki, wysokoprocentowe. Wystawione na zewnątrz leżaki i stoliki stanowiły dla okolicznych mieszkańców jeden z milszych akcentów wieczornego relaksu po pracy. Tuż obok kącik dla dzieci bawił najmłodszych, którzy odwiedzali go, ciekawi świata, pełni barwnych zainteresowań. Co właściwie było wręcz urocze jak na taką knajpę. – Najchętniej to poszedłbym do domu, położył się do łóżka i po prostu zasnął na jakieś dziesięć lat. – Najchętniej zrobiłabym to samo. Ale nie mam na to czasu. Za dużo ważnych spraw na głowie. Za dużo ważnych ludzi. – Tym razem nie wytrzymała i zmarszczyła lekko brwi. Nie potrafiła znieść mnie takiego pogmatwanego. – Już niedługo. – Odwróciłem wówczas głowę w stronę okna i wtedy zorientowała się, że chodzi o Szymona. Pomyślałem, że na pewno zrobiło jej się głupio. Pewnie chciałaby wtedy cofnąć czas. Ale było za późno… – Ciągle o nim myślisz? – Pogłaskała mnie po plecach. Nie chciałem się odwracać, pociągnąłem tylko nosem, wstałem tyłem do niej i wyszedłem do przedpokoju po swoją czapkę z daszkiem w kolorze moro. – Janek, wszystko okej? Może potrzebujesz trochę kasy? Weź! – Wyciągnęła w moją stronę rękę pełną drobniaków. – Nie! Nic nie jest okej! – Odepchnąłem jej rękę. – Cały czas wszystko dzieje się na przekór mnie! Nie sądzisz? – Sądzę… że wszystko się w końcu jakoś ułoży. Trzeba tylko czasu. – Ale ja go nie mam! Nie mogę wiecznie myśleć, że „jakoś to będzie”. Zresztą, to samo słyszałem po śmierci mamy. – Więc co chcesz zrobić, Janek? – Wziąć wszystko w swoje ręce – powiedziałem stanowczo.
– Jak? Nie masz przecież „rąk, które leczą”. I wtedy już sam nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć. Wiedziałem natomiast, że miała rację. I tak za wiele nie mogę, a czas to na pewno pokaże. Chyba nie byłem gotowy na taką perspektywę. Włożyłem czapkę na głowę, popatrzyłem pożegnalnie na dziewczynę i wyszedłem, trzaskając drzwiami. Pamiętam, jak Zośka wybiegła wtedy za mną. – Janek, zaczekaj! A rower?! – Nie odwróciłem się. Nie chciałem okazywać słabości. Zamknąłem za sobą furtkę od ogrodu i ruszyłem w stronę przystanku.
VII Pierwszy nieznajomy Wieczór był dość chłodny jak na koniec czerwca, mimo że codziennie czuć było w powietrzu pełnię lata. Zapowiadało się na burzę. Niebo było ogólnie czyste, powoli zapełniające się gwiazdami, jednak wyraźnie czuć ją było w powietrzu z każdym podmuchem wiatru. Z północy postępowały w moją stronę piętrzące się, ciemne, niepokojące chmury. Z tego samego kierunku docierały powoli i spokojnie grzmoty, które zbliżały się do Warszawy wraz z tym, co nieuniknione. Wiatr stawał się coraz silniejszy, ale wciąż był dość łagodny. Słońce, jakby zawstydzone, wisiało nad horyzontem. Nie byłem ubrany zbyt ciepło. Miałem na sobie dżinsowe spodnie do kolan, jasnobeżową koszulę z krótkim rękawem, adidasy, no i bejsbolówkę. Kiedy wysiadałem z autobusu na swoim przystanku na ulicy Korkowej, skąd czekała mnie jeszcze krótka wędrówka do domu, chmury były już nad moją głową. Grzmoty trochę się nasiliły, lecz ich częstotliwość się nie zmieniła. Powoli szedłem ulicą w stronę domu, myśląc o tym, jak nie fair potraktowałem przyjaciółkę. Czasami naprawdę musisz nad sobą panować, gościu, karciłem samego siebie w myślach. Muszę ją jutro przeprosić. Ona nie ma nic wspólnego z całą tą sytuacją. Zastanawiałem się często, co bym bez niej zrobił. Bardzo mi pomagała, nawet samą swoją obecnością, podtrzymywała jakoś na duchu, pocieszała. I wtedy, gdy doszedłem już do połowy ulicy Azaliowej, wiodącej do Karpackiej, która krzyżowała się ze Storczykową, sięgnąłem do kieszeni po zegarek z urwanym paskiem, żeby sprawdzić godzinę. Nosiłem go w kieszeni, odkąd mi się zerwał, a że był to prezent od mamy, nie potrafiłem tak po prostu porzucić go gdzieś w kącie swojego pokoju. Kiedy go wyciągnąłem, wyleciał mi z kieszeni i upadł na chodnik z dziwnym brzdęknięciem jakiś metalowy przedmiot. Rozejrzałem się wokół swoich nóg i ku mojemu zdziwieniu była tam duża srebrna moneta. Nie przypominałem sobie, żebym miał w kieszeniach jakiekolwiek pieniądze… Pytałem sam siebie, czy aby to Zośce nie udało się ukradkiem wrzucić ją do jednej z nich, kiedy wychodziłem? Stałem akurat pod latarnią i mimo zgranatowiałego nieba bez problemu dojrzałem na zegarku, która była godzina. Kiedy już się zorientowałem, że nie było jeszcze tak późno, schowałem czasomierz z powrotem do kieszeni – tej samej, z której go wyjąłem – po czym schyliłem się po dziwne znalezisko. Wtedy coś mi podpowiedziało, że powinienem w tym samym momencie odwrócić się za siebie. Takie niecodzienne uczucie, że ktoś mnie obserwował.
Kątem oka, z pochyloną ku ziemi głową, zauważyłem jakąś postać na końcu ulicy. Nie na tym, w którego kierunku miałem iść, żeby dotrzeć do domu, ale na przeciwnym, z którego właśnie nadszedłem. Serce zabiło mi szybciej i pojawiła się przenikająca mnie myśl, że przecież nikt za mną wcześniej nie szedł. Skąd się ten ktoś tutaj wziął? – spytałem sam siebie. Jakby wyrósł spod ziemi. Nie widziałem dokładnie kto to, bo latarnia trochę mnie oślepiała, ale zauważyłem, że jest to postać mężczyzny. I to dobrze zbudowanego mężczyzny. Przez chwilę zastanawiałem się, kim ten człowiek mógł być, jednak żaden z sąsiadów nie przychodził mi na myśl. Było już dość szarawo; za ciemno, żeby go zidentyfikować z takiej odległości. Poza tym człowiek ten ciągle się we mnie wpatrywał, tak mi się przynajmniej zdawało, ukrywając się sprawnie za maską nocy, był oddalony o jakieś dwieście metrów. Nagle ruszył w moją stronę. Wciąż jeszcze schylony, spojrzałem szybko w dół za monetą i wyprostowawszy się, kiedy tylko ją pochwyciłem, zorientowałem się, że nieznajomego już nie ma. Natychmiast schowałem znalezisko do kieszeni, z której wypadło. Dziwne. Miał bardzo znajomy chód i sposób poruszania się, pomyślałem od razu. Przeszedłszy z dwadzieścia metrów w kierunku domu i rozmyślając o nim, doszedłem do zielonej ławki przy drodze, na której przycupnąłem na chwilę. Nie było jeszcze zbyt późno, a podejrzany obserwator nie dawał mi spokoju. W nadziei, że zaraz przypomnę sobie która za znanych mi osób ma tak charakterystyczny krok i sylwetkę, położyłem lekko tył głowy na oparciu ławki, wcześniej rozglądając się jeszcze raz po okolicy, czy aby znów mnie ktoś nie obserwuje. Tylko jedną znajomą osobę przywodził mi na myśl sposób, w jakim poruszał się ten szczwany lis. Głowiąc się nad tą zagadką, w pozycji siedzącej, z wycelowanym w górę czołem, wpatrywałem się w napierające galopem, zaciągające nad warszawskie niebo nimbostratusy. Po niespełna minucie rozbudził mnie potężny grzmot. Tak potężny, że włączył chyba wszystkie alarmy samochodowe w okolicy. W jednej sekundzie zerwałem się na równe nogi. Byłem kompletnie zdezorientowany, pomijając fakt, że serce niemal wyskoczyło mi z klaty podobało mi się to całe alarmowe zamieszanie. Ludzie powybiegali na ulicę, żeby wyciszyć swoje fury. Wiatr pruł z całej siły tak porywiście, że zrywał wszystkim czapki z głów i wyszarpywał z rąk
parasole, które pozabierali ze sobą, na wypadek gdyby zaraz miało lunąć. Gromów przybywało, błyski rozświetlały granatowo-szkarłatny nieboskłon, gałęzie szalały na wszystkie strony, ale jeszcze nie spadła ani kropla deszczu. Uwielbiałem tę chwilę przed samą burzą, zawsze podziwiając moc i siłę, z jaką natura prezentowała swą władczość nad światem. Wiedziałem, że powinienem już lecieć do domu, bo jak chluśnie, to sucha nitka na mnie nie zostanie. Nie mogłem się jednak powstrzymać i zostałem jeszcze moment, obserwując z rozbawieniem panujący rozgardiasz. Po pięciu minutach gapienia się na ten bajzel z alarmami nagle usłyszałem, nierozpoznaną przeze mnie wcześniej wśród całego tego harmidru, syrenę pogotowia ratunkowego. Słyszałem ją coraz wyraźniej. Wtedy zamarłem. Ogarnęła mnie tylko jedna myśl. – Szymon! – powiedziałem sam do siebie i popędziłem jak wystrzelony do domu. Już wcześniej nieraz zdarzało się, że karetka przyjeżdżała do nas na sygnale. Pamiętam, że biegłem, ile miałem sił w nogach. Pędząc, myślałem o tym, że nigdy nie wybaczyłbym sobie spóźnienia, gdyby mojemu braciszkowi coś się stało, a mnie przy nim nie było. W domu na pewno była jeszcze Klara, ale jakoś nie skupiałem się wtedy na swojej macosze. Miałem wówczas w głowie tylko życie brata i wyłącznie swoją odpowiedzialność. Obiecałem mamie, kiedy odchodziła z tego świata, że się nim zaopiekuję. A myśl, że nie byłoby mnie przy nim, gdy… Przyspieszyłem. Serce waliło mi jak opętane. Ciągle słyszałem syrenę karetki. Im bliżej byłem domu, tym mocniej. Byłem już blisko, bardzo blisko… Jeszcze tylko jeden zakręt. Syrena zamilkła. Zostało jedynie niebieskie światło odbijające się od okien domów na naszym skrzyżowaniu. Ten ostatni zakręt! Kiedy wbiegłem na naszą ulicę, karetka stała pięć budynków dalej. Dokładnie pod naszym domem. Nagle lunął rzęsisty deszcz. Jakby całe wieki czekał na tę właśnie chwilę. Kolejny potężny huk uruchomił kilka alarmów na naszej ulicy. Ludzie powychodzili z domów, żeby opanować hałas dobiegający z ich samochodów, a ci bardziej ciekawscy i żądni sensacji sąsiedzi zgromadzili się na ulicy tuż za ambulansem. – O w mordę, nie! Proszę, nie! – Rzuciłem się w stronę centrum wydarzeń. Powoli dochodziły do mnie różne głosy, każdy podenerwowany i przejęty. „U kogo to? Co się stało?” – próbowały się dowiedzieć jedne. „Ja nic jeszcze nie wiem! Sanitariusze wyszli tylko z karetki i wbiegli do któregoś domu!” – odpowiadały rozpaczliwie inne. Kiedy usłyszałem te słowa, łzy napłynęły mi do oczu. W jednej chwili poczułem silny ścisk w gardle i w żołądku. – Nieeeeeeeeee! ! ! – ryknąłem, biegnąc w stronę furtki do domu. Dopiero
teraz zauważyli mnie gapiący się sąsiedzi. Ktoś wykrzyknął z żalem w głosie: – O Boże! To Janek! – To u Boguckich? Szymuś? O nie…! – zapłakała teatralnie któraś z sąsiadek. Podbiegałem już pod sam dom i omal nie przegapiłem rozmawiającej z kierowcą karetki Klary. Ona również zauważyła mnie w ostatniej chwili. – Janek, gdzieś ty był? Zośka dzwoniła i pytała o ciebie… – Co się stało?! Gdzie jest Szymek? Co z nim?! – Nic z tego, co mówiła, nie docierało do mnie. Byłem żądny jedynie odpowiedzi na własne pytania. – Uspokój się! Janek, spokojnie… Wszystko jest w porządku… – Móóóóów! ! ! – wydarłem się na całe gardło. – Gdzie on jest?! – Tam! Popatrz. Jest tam, w oknie! Patrzy tu! Nic mu nie jest! – Klara wykrzyknęła z błyskiem w oczach, wskazując palcem na dom. Obróciłem się energicznie w stronę okna od pokoju brata. Szymon miał wystraszoną minę. Myślałem, że płacze. Bez namysłu rzuciłem się w kierunku drzwi wejściowych, nie zatrzaskując ich nawet za sobą. Pognałem schodami do góry i potykając się o ostatni stopień, z hukiem wleciałem do jego pokoju. Dwoma susami doskoczyłem do braciszka, który siedział niewinnie przy oknie, przyglądając się spokojnie całemu widowisku. Nie mogłem się nacieszyć, że trzymałem go w ramionach. Zaniosłem się gromkim rykiem, ciesząc się przez łzy. – Janek, a czemu płaczesz? Nie płacz… – Siedmiolatek głaskał mnie po głowie. – Szymciu! Już wszystko dobrze! Wszystko będzie okej! Tak, braciszku… – uspokajałem go, próbując tym samym dodać sobie otuchy. – Widziałeś? Kaletka pod naszym domem. Wielka kaletka. – Podekscytowany maluch nie bardzo wiedział, co zrobić, i zmienił temat, jakby chciał mnie tym zainteresować w nadziei, że mi przejdzie. – No widzisz. Prawdziwa karetka z bliska. Ka-ret-ka – powiedziałem, ocierając szybko oczy. Zawsze poprawiałem wciąż niewyuczone „r”. Stanowiła dla małego nowość. Nie miał jeszcze okazji się jej przyjrzeć. Bo był wtedy nieprzytomny. – A co się stało? A czemu ta kaletka tu przyjechała? – To do pani Steni. – Klara stała w drzwiach, wpatrując się w nas obu połyskującymi oczyma. – Do pani Steni? Co się stało? – zainteresowałem się smutną nowiną. Pani Stenia była naszą sąsiadką. Bardzo stara kobieta; pamiętam ją, odkąd pamiętam. Miała osiemdziesiąt trzy lata i mieszkała ze swoją wnuczką Różą i prawnukiem Markiem w domu obok. Ja chodziłem z Markiem do klasy, ale nie
przepadałem za nim, właśnie przez wzgląd na panią Stenię. Nigdy jej nie doceniał, a co gorsza, wstydził się jej. Sam natomiast odwiedzałem staruszkę co niedziela. Przychodziłem do niej zawsze, gdy zapraszała mnie na ciasteczka, które każdego piątku dostawała pocztą od swojego syna – ojca Róży. Wolałem zawsze przychodzić w niedziele, bo Marek bywał wówczas u ojca, do którego jeździł na weekendy. Jego rodzice byli rozwiedzeni. Ojciec odwoził Marka późnym wieczorem, a dzięki temu ja miałem dużo czasu, żeby się obżerać i słuchać wspaniałych, wojennych i powojennych opowieści. Uwielbiałem jej historyczne wspomnienia, jakby z wczoraj; dużo się od niej dowiadywałem i uczyłem. Karetka zaparkowała pod naszym domem, a nie sąsiednim, z powodu wystającego przed trawnikiem pani Steni hydrantu. – Odjeżdża, odjeżdża! – zaalarmował żywo najmłodszy z gapiów. – Pani Stenia dostała zawału po tym pierwszym, najgłośniejszym grzmocie. Właśnie zabierają ją do szpitala. Mówili, że nic jej nie będzie, ale wiesz, jak to sanitariusze. Zawsze tak mówią, aby tylko nie wywoływać paniki. Róża pojechała z nimi, była zrozpaczona. A Marek…! – Klara podniosła wówczas głos, bo dopiero wtedy sobie o nim przypomniała. – Biedny chłopak. Jeszcze nic nie wie. Poszedł na imprezę, więc wróci raczej nad ranem. Może powinnam zadzwonić na jego komórkę? Pamiętam, jak prawie się wtedy wygadałem co do moich najgorszych obaw, mówiąc: – A ja myślałem, że… – I spojrzałem na małego, po czym uśmiechnąłem się do niego, próbując nie wzbudzić podejrzeń macochy. – A co myślałeś? – dociekał tymczasem mój mały brat, jak zawsze zniecierpliwiony. – Hmmm. Nie, nic. Nieważne. – Uniknąłem skomplikowanego tłumaczenia się. – To fatalne, co się stało, i myślę, że powinnaś do niego zadzwonić. Na pewno chciałby wiedzieć. – Ale ty nie lubisz Malka – zauważył słusznie Szymon. – Tak, ale to nie ma teraz znaczenia, wiesz? Bo chodzi tu o życie jego prababci. Czy ty nie chciałbyś wiedzieć, gdyby mi albo tacie coś się stało? – Tak… Chciałbym… – odparł z prawdziwym przejęciem, co było nie tyle miłe, ile rozdzierające serce na pół. – To lepiej zadzwonić szybko. – Byłem z niego dumny. Klara nie mogła powstrzymać łez. Zbiegła na dół i wybrała jakiś numer. „Jacy ci chłopcy są wspaniali…” – wychwyciłem z jej rozmowy przez telefon, pewnie z ojcem. – A teraz kładź się do łóżka i spać. Jutro masz ciężki dzień.
– A czemu? – Bo… musisz mi z rana opowiedzieć, co robiłeś dzisiaj. – Aaaaa, okej. To doblanoc. – Karaluchy na noc. – A pchły na lano. – Szymek ułożył się wygodnie do snu i zamknął oczy. Ufff… i po strachu, pomyślałem. Ostatni raz spojrzałem na niego, nim zamknąłem za sobą drzwi. – Dobranoc, maluchu.
VIII Głos znikąd – Okej, mam dość. Chyba położę się już spać. – Po godzinie nieustannego trajkotania zmęczenie wyraźnie dawało mi się we znaki. Aż dziw, że nikt jeszcze nie zszedł tu na dół, by sprawdzić, co z nami. – Czyli to wszystko? – dotarł do mnie bardzo zawiedziony głos mego więziennego sąsiada. – No… nie do końca. Jest tego więcej, ale nie da się opowiedzieć istotnych szczegółów w skrócie. Myślę, że przełożymy to na jutro. Co ty na to? – Skąd wiesz, że już nie jest jutro? – usłyszałem. – Opowiedz jeszcze… – Ton głosu zamienił się w proszący. – To bardzo interesujące. – Na pewno? Nie zanudzam cię? Przecież to tylko jakieś opowiastki o moim nudnym życiu z drobnym uwzględnieniem śmiesznych przywidzeń. – Ale mówiłeś też o przesłyszeniach, tak? – No tak, ale… – No to dawaj! Proszę, to bardzo interesujące. Poza tym fajnie opowiadasz… Tak… z emocjami. Nigdzie się przecież nie wybieramy, co nie? – He, he, dzięki. No tak. Trochę mnie zdziwiło, z jaką łapczywością i determinacją wyciągał ode mnie więcej historyjek, bo tak na dobrą sprawę to sam bym chętnie zasnął, słuchając wcześniej podobnego, niekończącego się perorowania. Pomyślałem, że może faktycznie mam talent do opowiadania. Przyznam, że połechtał trochę moją próżność swym komplementem, a poza tym nie znał jeszcze tych ciekawszych akcji… – No dobra… przekonałeś mnie. Jeszcze trochę, ale jak się zmęczysz, to po prostu zacznij chrapać, żebym wiedział, że to już. Resztę najwyżej opowiem ci, jak się prześpimy. – Nie ma sprawy. Zamieniam się w słuch. * Ojciec wrócił tego dnia dość późno. Nie wiem, która była wtedy godzina, bo nie spojrzałem na zegarek, ale słyszałem, jak wchodził do domu i krzątał się trochę po kuchni. – Tato jeszcze śpi? Z samego rana jak zwykle spotkałem naszą przybraną mamę w kuchni. Zawsze nadzwyczaj wcześnie wstawała i śniadanie szybko pojawiało się na stole. – Tak, śpi. Wrócił o północy. Klara zmywała właśnie naczynia, ale miała na sobie odzienie wyjściowe. No i jak nigdy chodziła po kuchni w butach.
– Wychodzisz gdzieś? – Tak. Byłam już w sklepie i kupiłam na obiad, co trzeba. Byłeś wczoraj w urzędzie pracy? – Byłem – odpowiedziałem z niesmakiem, wgapiony w swoje płatki owsiane. – Nic się w prawie nie zmieniło. Nie należy mi się jeszcze żaden zasiłek. – No to się ojciec ucieszy… – Mina trochę jej zrzedła. – Jadę do szpitala odwiedzić panią Stenię. Róża jedzie ze mną. Może też się zabierzesz? Nie znosiłem tego, kiedy wchodziła mi bez wazeliny. – Nie, dzięki… Yyyy… To znaczy… chętnie, ale może jutro. Tak, przekaż jej, że przyjadę jutro. – Okej. – Kiwnęła głową. – Możemy się umówić, że będziemy do niej jeździć na zmianę. – Pomyślałem, że w ten sposób uda mi się częściej unikać macochy. – No dobrze. Świetny pomysł. Ale za to dziś ty robisz obiad – rzuciła po drodze do drzwi. – Dziś ja robię obiad – powtórzyłem komendę i obrzuciwszy ją wymuszonym uśmieszkiem, poszedłem do łazienki. Szymon jeszcze spał w najlepsze. Też zasnął o późnej porze, ale dość szybko; był przemęczony głównym wydarzeniem dnia. Poza tym był osłabiony przez chorobę. Dźwięk budzika w pokoju ojca przeszył nagle przestrzeń w całym domu. Można było wyraźnie usłyszeć, jak zrywa się w jednej chwili z łóżka, wiedząc, iż ten dźwięk oznaczał, że jeśli wstanie pięć minut później, to z pewnością spóźni się na autobus do pracy. Zakład samochodowy, w którym był mechanikiem, mieścił się na ulicy Poleczki na Ursynowie, a dojeżdżał tam z reguły w jakieś pół godziny. Miał bezpośredni autobus linii siedemset dziewięć, więc nie musiał martwić się o żadne przesiadki. Kiedy wróciłem z łazienki, żeby skończyć śniadanie, ojciec przybiegł akurat do kuchni, potem poleciał do sypialni, znowu do kuchni, do łazienki, do sypialni i jeszcze raz do kuchni. – Gdzie Klara? Już po śniadaniu? – Prawie. Dla ciebie odłożyłem do mikrofalówki. Podgrzać ci? – Dzięki. – I znów poleciał do łazienki. Kiedy wrócił, jego parówki z żółtym serem czekały na niego na stole. Musztardę i ketchup ustawiłem obok talerza. – No to gdzie Klara? – Pojechała do szpitala. – Tylko czekałem na to, aż spyta, dlaczego tak późno wróciłem wczoraj do domu i dlaczego narobiłem tyle paniki. Pomyślałem, że macocha na bank już mu wszystko wyśpiewała. Czekałem na opieprz.
– Słyszałem, co się stało z panią Stenią. Tragedia. – Tak, straszna – przytaknąłem. – Trochę późno wróciliśmy wczoraj do domu, co? Miałem dużo pracy… – no i się zaczęło – …a ty? – Errmm… no. Byłem u Zośki… Czyli słyszałeś już o pani Steni? – próbowałem zmienić temat. – Słyszałem. Przykre. Wszyscy byli wstrząśnięci tą wiadomością. – Ojciec spojrzał wówczas na mnie znacząco. – No tak… Nic dziwnego, to mogło się skończyć przecież tragiczniej. – Odpowiedziałem mu tym samym spojrzeniem. Często rozumieliśmy się z ojcem bez zbędnych słów. – Tak. Mogło… ale na szczęście wszystko jest okej, prawda, synu? – Doskonale wiedziałem, o co mu chodzi. Chciał się upewnić, że nie przeżywam znów wszystkiego jak wtedy, kiedy dowiedziałem się o białaczce Szymona. Miałem wówczas dość trudny okres, dojrzewanie i tak dalej. – Na szczęście tak. Wszystko jest okej. Byłem trochę zaskoczony, że tak łagodnie to przyjął. Zwyczajnie wstał i przechodząc obok, w drodze do przedpokoju, po prostu poklepał mnie ojcowsko po ramieniu. Chwycił swoją torbę z narzędziami oraz ciuchami roboczymi i wyszedł. Pomyślałem, że pewnie chciał mi dać do zrozumienia, że i tak dość nam było stresu po tamtym wieczorze. Kiedy wyszedł, a ja pozmywałem po naszym „wspólnym” posiłku, podskoczyłem na chwilę na piętro, żeby sprawdzić, czy u małego wszystko w porządku. Nadal spał, choć wiedziałem, że to już pora, aby wszystkie jego zabawki były porozrzucane po pokoju, a on powinien mieć pomalowane flamastrami usta, policzki i swe malutkie rączki, zaś plastelina powinna być już dumnie rozklejona na oknie, tworząc kolorowy witraż. Stwierdziłem jednak, że zanim to wszystko się zacznie, wykorzystam wolną chwilę i przeniosę się do stołowego, żeby się trochę odprężyć. Najlepszym sposobem na odprężenie, jaki znałem, było rozwalenie się przed telewizorem. Wcisnąłem guzik pilota, ustawiając kanał MTV. Zrelaksowany muzyką klubową, zastanawiałem się nad wczorajszym dziwacznym incydentem z podglądaczem. Czego mógł chcieć ode mnie ten koleś? Po co mi się tak przypatrywał? I czy faktycznie mi się przyglądał, czy może był tylko zupełnie niewinnym przechodniem, który przypadkowo spojrzał w moją stronę, a ja sobie teraz coś po prostu wkręcałem. Przerzuciłem kanał na filmowy. Kolejna emisja Batman forever. No dobra, czemu nie? Skąd ja znam ten sposób chodzenia? – pomyślałem, nie mogąc skupić się na
filmie. Przypomnij sobie… Kogo tam widziałeś? Kto to był? Kto tak chodzi? – zadręczałem swoje szare komórki. Starałem się przywołać jak najwięcej szczegółów. Wrócić do tamtego miejsca. Pamiętałem latarnię, pod którą stałem i której szczyt lekko bujał się na wietrze. Znów widziałem monetę wypadającą z kieszeni. Schyliłem się. Zatrzymanie… Spojrzałem w jego stronę. W stronę obcego, o którego obecności jakimś sposobem powiedziała mi intuicja. Znów go widziałem, tak jak poprzedniego dnia. Jego sylwetkę, jego ubranie, a raczej szatę jakąś… Nie byłem pewien. Może pelerynę lub płaszcz, który powiewał luźno na rozbrykanym wietrze. Tak, widziałem go znów tak dobrze, jakby stał około pięćdziesięciu metrów ode mnie. Wyraźnie. Widziałem, jak ruszył w moją stronę, powoli… Zupełnie tak jak wczorajszego wieczoru. Ja, podnoszący monetę… I wtedy coś się zmieniło. Nieznajomy biegł! Prosto na mnie. A ja nagle patrzyłem na niego z innej strony. Z boku, jako obserwator całego zajścia, jakbym był na widowni. Widziałem samego siebie, schylonego, a następnie na powrót prostującego się. Tamten biegł nieustannie w moim kierunku, i to dość szybko, a ja podnosiłem się do góry jakby całą wieczność. Jak gdyby w zwolnionym tempie, kiedy przewija się film klatka po klatce. Nim się kompletnie wyprostowałem, dzierżąc w dłoni znalezisko, obcy był już tylko dwa metry ode mnie. W jednej sekundzie odwróciłem się i… …znów spoglądałem na telewizor w naszym stołowym. A Batman… właśnie się skończył. – Łuaaaaaa… – ziewając, rozciągnąłem się na kanapie niczym przebudzony psiak. – To był tylko sen – powiedziałem sam do siebie. – To nie był sen, panie… Rozejrzałem się nerwowo po pokoju, ale po chwili uśmiechnąłem się spokojnie. – Heh, kto tu jest? Cisza. – Grzesiek? No wyłaź. Wiem, że to ty! Wyyyłaaaźź, dałnie! – Podniosłem swój głos, na wypadek gdyby stał gdzieś dalej, w głębi domu. Grzesiek się jednak nie pokazał. Chwilę potem usłyszałem odgłos kroków na schodach. Grzegorz wkroczył oburzony do pokoju. Zrobiłem wtedy wielkie oczy. Mój osiemnastoletni brat wyglądał jak zwłoki kogoś nieźle poturbowanego przez kombajn. – Do kogo tak krzyczysz? Człowieku, ludzie chcą tu spać! – Do nikogo… Zdawało mi się, że coś słyszałem. Jakby ktoś coś do mnie mówił. Z początku pomyślałem, że to ty, ale ten głos nie był tak przepity
i śmierdzący jak twój. Gdzie byłeś i czemu nie jesteś w szkole? – Ha, ha, ha, spadaj, mamo! Wczoraj był ostatni dzień – odpyskował, pokazując środkowy palec. Ruszył do kuchni. – Jest mleko? Ty też wczoraj później wróciłeś. Może to dlatego słyszysz różne głosy. I jak było u Zosi? – Wbrew pozorom mój młodszy braciszek mnie kochał. – Było… nieciekawie. Nie twoja sprawa – odparowałem – Słyszałeś o wczorajszym wypadku? – Grzegorz uniósł brwi. – O zawale pani Steni? – Zawale?! Jak to? Co się stało? – Przyjechał po nią ambulans i zabrał do szpitala. Klara do niej właśnie pojechała. Pani Stenia dostała zawału podczas burzy, ponoć przez ten pierwszy, najgłośniejszy grzmot – powtórzyłem słowa macochy. – Zeszłej nocy? To dlatego Marek zniknął tak szybko z klubu. – To już wiem, gdzie byłeś tak późno i z kim. Mój brat był typem imprezowicza. Zawsze zastanawiało mnie, skąd brał na to kasę, potem, któregoś dnia, całkiem przypadkiem dowiedziałem się o jego nowych przyjaciołach. Ogólnie byli nieszkodliwi, ale mieli dość dobrze ustawionych starych. Nie powiem, żebym ja był święty, bo też czasami lubiłem wyjść na miasto, kiedy jeszcze pracowałem dorywczo i mogłem sobie na to pozwolić. Jednak poczuwałem się trochę bardziej do obowiązku opieki nad Szymonem, dlatego też zawsze wracałem dużo wcześniej niż Grześ. Od razu domyśliłem się, że był z tą swoją panną, która, nawiasem mówiąc, była od niego dużo starsza – miała dwadzieścia pięć lat, a w dodatku roczne dziecko na utrzymaniu. Grzesiek był modelem niczego sobie… Był dobrze wyrzeźbionym blondynem z zapuszczoną na bok grzywką, brązowymi oczyma i złotawą, utrzymującą się zawsze do końca jesieni, opalenizną, malującą się ponętnie na jego pielęgnowanych trzy razy w tygodniu bicepsach. Zresztą z wyglądu ponoć podobny był do mnie. Jeśli chodzi o laski, to miał w czym wybierać. Nie był jednak geniuszem w podejmowaniu tego typu decyzji. Co kolejna, to starsza. No cóż, ja tam się nie wtrącałem. Dla niego było to – jak on to zawsze określał – „Wkraczaniem w dorosłe życie, ale przez rz”. – No i co? Co z nią? – Żyje. Ponoć wyjdzie z tego za dwa tygodnie. To znaczy ze szpitala. – To dobrze. Dobrze, że wszystko jest okej. – Taaa… – Przypomniałem sobie tamten burzliwy wieczór. – Co dziś robisz? Idziesz do Gosi? – Nie, pojechała z rodzicami do Chorwacji na tydzień. Ma mi wysłać kartkę. – Do Chorwacji? I nie zabrała cię ze sobą?
– Nie. Wiesz, jak jest… Jej rodzice w ogóle nie uznają znajomości ze mną. Uważają, że jedno dziecko jej na razie wystarczy, a ja mam własnych rodziców – odchrząknął. – Ale mówiła, że jak się rozezna tam w terenie, to za dwa miesiące mnie zabierze i wtedy pojedziemy sami. – Ta, jasne. Już widzę, jak cię tata puszcza samego. – Chyba mnie nie wydasz? – Chcesz pojechać bez jego wiedzy?! Przecież on cię rozszarpie – przestrzegłem brata. – Przeżyje. Ja też. Kiedyś mu przejdzie i życie będzie toczyło się dalej, nie? – Oj, nie wiem, ale zakładam, że sam się o tym przekonasz. Jak cię znam, pewnie nawet mnie nie powiadomisz o dniu swojego wyjazdu. Cóż, nie powiem, że to pochwalam, młody, ale to twoje życie. – Będzie dobrze, bracholku, nie zaprzątaj sobie tym głowy – uspokajał mnie. – Dobra, pogadamy o tym później. Ja spadam do Zośki. Zostań z Szymkiem. – Okej, spadaj. Trzym się, przystojniaku. I pozdrów ją ode mnie, wycałuj czy coś…. – Puścił mi oczko. – Zapomnij – rzuciłem kąśliwie.
IX Tajemnicze znalezisko W pięć sekund po tym, jak zapukałem do drzwi, usłyszałem za nimi dobrze znany mi odgłos zbiegających po schodach kroków. Drzwi jak zwykle zaskrzypiały niczym stare wrota do średniowiecznego zamczyska, otwierające się właśnie pierwszy raz od stuleci. – Dzień dobry. Czy zastałem panią Draculę? – zapytałem, spoglądając na zawiasy. – Bardzo śmieszne. Wchodź. – Zośka zostawiła drzwi otwarte, które celowo tak powolnie, z donośnym zgrzytem, zamknąłem za sobą. Sama skierowała się w stronę kuchni. – Mówiłam ci już przecież, że ojciec nie ma czasu ich zrobić, a matka uważa, że szkoda kasy na zatrudnianie kogoś, skoro ma chłopa pod dachem. Chcesz coś do jedzenia? Do picia? – Nie zdążyła dojść do kuchni, kiedy chwyciłem ją za rękę i przyciągnąłem do siebie. Miała najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Błękit porannego, letniego nieba zlewał się w nich z lazurem wód oceanu okalającego dwie nieodkryte jeszcze wulkaniczne wyspy. Spojrzałem w nie głębiej niż zwykle. Odwzajemniła spojrzenie. Wyczułem, jak tętno na jej nadgarstku nabierało tempa, przywołując więcej przyjaznej, gorącej z podniecenia krwi, płynącej prosto z przyspieszającego serca. Zdawało się, że szepcze do mnie swoim błagającym spojrzeniem: „No zrób to. Pocałuj mnie, proszę”. – Mama jest na górze… Wzruszyłem jednym ramieniem. Nie mogło mnie to teraz powstrzymać. – …ale nie przejmuj się. – Uśmiechnęła się kącikiem ust, co tylko bardziej mnie nakręciło. Wciąż trzymając nadgarstek jedną ręką, drugą zaś wplótłszy czule pomiędzy włosy, przysunąłem jej usta do swoich, ciągle patrząc z pożądaniem w błyszczące oczy. Zatrzymałem się na sekundę, żeby odgarnąć muśnięciem kosmyk aksamitnych włosów z jej twarzy, ujmując przy tym delikatny, zarumieniony policzek. Serce waliło mi już jak młotem, ale kiedy moje usta dotknęły jej warg, poczułem, że zaraz przebije mostek. Wilgotne, ciepłe, miękkie i gładkie niczym płatki róży, rozpaliły wulkaniczny akt w całym mym napiętym brzuchu. Płynąca z niej słodycz wdzierała się do moich ust bezszelestnie, namiętnie wkradając się do serca, nadając szybszego tempa strumieniowi enzymów i aminokwasów buszujących już w najniższych sferach łona, by tam zatrzepotać skrzydłami wszystkich organów miłości, ładujących właśnie energię, niezbędną do oddania najgłośniejszej salwy armatniej w moim całym życiu. Odgłosy kroków na schodach dały nam ratunek z tej sytuacji, szansę na
zatrzymanie tej boskiej chwili tylko dla siebie, już na zawsze. W naszych głowach… zmysłach… sercach. Nim pojawiliśmy się w zasięgu zbliżającego się wzroku, Zosia sprawnym, lecz czułym ruchem oddzieliła nas od siebie. – No cześć, Janek. – Dzień dobry, pani Moniko. – Nie mogłem opanować wirowania w głowie i przez chwilę mówiłem do ściany obok. – Czemu szepczesz? – spytała, sama szepcząc i spoglądając na mnie ze zdziwieniem. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że właściwie nie wydobyłem z ust żadnego dźwięku. W odpowiedzi pozwoliłem sobie tylko na wzruszenie ramionami. – Hmmm… Ale będziesz w stanie rozmawiać normalnie, jak już dołączycie do mnie w kuchni? – na jej twarzy wymalował się przyjazny uśmieszek. Przytaknąłem skinieniem głowy. Pani Głowacka, która nomen omen miała niesymetrycznie wielką głowę, spojrzała na nas po raz ostatni dość podejrzliwie, po czym pomaszerowała do kuchni. Na Zosinej twarzy widać było gotowość do wybuchu gromkim śmiechem, który jednak został umiejętnie stłumiony, co pozwoliło mi przejąć inicjatywę. – Przepraszam. – Za co? – odszepnęła. – Za wczoraj… Nie powinienem był cię tak potraktować. Byłem trochę zdołowany. Wiesz, Szymon nadal bez zmian na lepsze, ten urząd pracy, a do tego ja ciągle nie mogę znaleźć żadnej… – Dziewczyna zasłoniła mi usta dłonią. – Już okej. Nie ma sprawy. Ja to wszystko rozumiem i chcę, żebyś wiedział, że zawsze możesz na mnie liczyć. Zawsze tu dla ciebie jestem. Rozumiesz? – Yhym… Dzięki. Nie wiem, co bym zrobił bez ciebie, gdyby Szymonowi… – To co będziesz pił? – zmieniła zręcznie temat i ruszyła do kuchni. – Yyyyy… Martini z lodem. Wstrząśnięte, niemieszane poproszę! – Ta, jasne, panie Bond. Już idę po mleko. – He, he. – Kawę czy herbatę? – dodała, puszczając przy tym zalotnie oczko. – Herbatę proszę w takim razie. Zofia Głowacka. Nie cierpiałem jej, kiedy pojawiła się w mojej szkole podstawowej dziewięć lat temu, po tym, jak sprowadziła się pod Warszawę wraz z rodzicami. Nikt jej nie cierpiał. Kontynuowaliśmy nawet to samo gimnazjum. Wtedy jeszcze mieszkali na Marysinie. Ruda, piegowata złośnica z aparatem na zębach. Każdy z niej drwił. Potem, żeby było śmieszniej, wybrała sobie tę samą szkołę średnią, co ja. Tam ludzie wyrobili sobie o niej konkretne zdanie.
Pozerka, hipokrytka, pełna arogancji i ze zbyt wygórowanymi aspiracjami. Udawała samarytankę, tylko po to, aby zaskarbić sobie czyjeś względy, a potem obsmarować temu komuś dupę za jego plecami. Skłócała ze sobą najlepszych przyjaciół. Potem udawała ich przyjaciółkę, by następnie z posiadanych przez siebie wrogów uczynić wrogów śmiertelnych. Wszyscy wtedy tak o niej mówili. Ja też. I choć zawsze stroniłem od niej i unikałem jak ognia, pewnego razu stało się… Upatrzyła sobie mnie jako swoją ofiarę. Tuż po tym, jak zmarła mama. Miałem niby uwierzyć w to, jak bardzo mi współczuje i jest jej przykro z tego powodu i tak dalej. Bla, bla, bla. Zaczęła swe podchody, nagabywała, nachodziła mnie w moim domu… Oczywiście, ojciec jej bronił, powtarzając, że to miłe, że mam kogoś, kto się o mnie troszczy. I że dobrze mi to zrobi. Później, kiedy już pogodziłem się z „tylko zaglądam, czy wszystko okej”, z czasem zaczęliśmy o niej gadać. O tym, jak ledwo przeżyła wypadek samochodowy, mając osiem lat. Pokazała nawet blizny na plecach i na udzie… Całkiem sexy, notabene. Opowiadała o tym, jak jej ojciec przypadkowo zamordował człowieka, który zgwałcił jej mamę w ich domu na jej oczach. Zapomniał portfela, po który wrócił właśnie wtedy, kiedy one już przeżywały cały koszmar. Zanim dostał się na lotnisko, zauważył w taksówce, że go ze sobą nie wziął, i kazał taksówkarzowi zawrócić. Zośka stała sparaliżowana, kiedy gwałciciel uśmiechał się do niej i posuwał w tym czasie panią Głowacką. Nie potrafię odgonić myśli o tym, co by się mogło wtedy stać dziesięciolatce, gdyby tatuś nie zawrócił taksówki. To dlatego przeprowadzili się rok później do Warszawy. Nie mogli znieść ciągłych spojrzeń pełnych litości. Zośka nigdy już do tego nie wracała, a ja spojrzałem na nią z całkiem innej strony. Dostała wówczas ode mnie olbrzymi zastrzyk sympatii i przyjaźni. Kiedy wyjaśniała mi przyczynę mieszania w życiu swoich rówieśników, wyznała, że nie robi tego złośliwie. Czasem nawet tego nie kontroluje i nie wie, kiedy coś knoci. Tłumaczyła, że najczęściej ci wszyscy, którzy stali się ofiarami jej sabotaży, mieli z reguły coś na sumieniu. Twierdziła, że nigdy nie są to świętoszki i że trochę zamieszania im się należy. Po to, żeby mogli bardziej docenić to, co sami przez własną głupotę tracili. No… z jej małą pomocą. Dalej wszystko potoczyło się jak w Pamiętnikach z liceum. Ona zaczęła zaokrąglać się tam, gdzie powinna, a ja rozrosłem się tam, gdzie każdy nastolatek się rozrasta. Rude i piegowate stało się nagle pociągające i ponętne. Serce nie biło już regularnie, kiedy się przyjaźniliśmy, a już bynajmniej nie wtedy, gdy przypadkiem muskały się nasze ciała. I nie mam tu na myśli objęcia kumpelki czy wygłupów
w stylu „wejdź mi na barana” lub „wskoczmy do fontanny”. Bardziej chodzi o to, że kiedy oglądaliśmy ze znajomymi jakiś film i następowała romantyczna scena, wtedy nagle jej dłoń „przypadkiem” lub „niechcąco” spotykała się z moją. Albo jak graliśmy w butelkę, lekko już nabuzowani, czy w twistera u znajomych… Było tego trochę. Jednak kończyło się zawsze na spojrzeniach, a potem następowało albo milczenie, albo zmiana tematu, albo zwyczajny wybuch śmiechu, mający zastąpić: „No jak? My? Ależ skąd?”. Aż do dziś. Do dzisiaj była dla mnie przyjaciółką na śmierć i życie. Wspólne wzloty i upadki. Sukcesy i wpadki. Wspólne przeżycia, chwile, wspólne zamiłowania do różnych rzeczy. Chyba jednak nie spodziewała się takiego kroku z mojej strony. Ciekaw byłem, co też sobie teraz myślała? Co siedziało jej w głowie i czy w ogóle się nad tym zastanawiała? Raczej nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Prócz tej jednej, wspólnej… Tej, o której ani jedno, ani drugie nie chciało głośno mówić. Niestety, z nas dwojga tylko ja byłem pewien jedynie swoich, rozrastających się nagle i w ekscytująco szybkim tempie, uczuć. Zosia była człowiekiem zawsze bardzo pomocnym. Zawsze. Była również utalentowana. Potrafiła malować, czego większość dziewczyn w klasie często jej zazdrościła. Miała prawdziwy talent. Kiedyś namalowała cały pejzaż zza okna, dodając nieco życia panującej tam przyrodzie: więcej ptaszków, zajączków, krówek. Nie widziałem jej wtedy przez tydzień, prosiła, żeby jej nie przeszkadzać, że ma coś ważnego do ogarnięcia i że się odezwie. Nie tylko kopiowała przyrodę, zjawiska, zdarzenia i ludzi, ale równie dobrze używała własnej wyobraźni, tworząc niespotykane, piękne i czasem bardzo zastanawiające dzieła. – Hej? A może pójdziemy dzisiaj do kina? – zagaiłem. Dopijaliśmy powoli herbatę w kuchni po tym, jak mama Zosi wróciła na górę do sypialni, aby oglądać dalej swój ulubiony serial Absolutely Fabulous. Później, po jakiejś pół godzinie, wyszła z domu, rzucając tylko w biegu: „Ja wychodzę, jedzenie jest w lodówce, nie spalcie domu! Pa, dzieciaki!”. Rozmowa z panią Głowacką niezbyt się dziś kleiła. Zresztą jak zawsze. To dlatego, że nie potrafiłem, przez współczucie, jakie nosiłem dlań w sercu, spojrzeć na nią normalnie. Zośka z kolei wiedziała doskonale, co mnie hamowało, i też nie umiała się rozkręcić przy mamie, nie przestając o tym wszystkim myśleć. – Wiesz co? To świetny pomysł, kurde. Już od wczoraj mam ochotę zobaczyć jakiś dobry nowy film – odrzekła. – Spoko. Tylko że nie mam za dużo kasy… – Ja mam jakieś drobniaki od ojca.
Nagle zdębiałem. Wyglądało to co najmniej kretyńsko, ale zacząłem w zamyśleniu wpatrywać się w lewe oko dziewczyny. Tak pewnie pomyślała, ale ja po prostu złapałem nagle zastój. Drobniaki? – zadumałem się, co nie pozostało niezauważone. – Janek? Co jest? Ej? Jesteś tam? – Zośka starała się do mnie dotrzeć. – Janek! – A właśnie! – Przyjaciółka aż podskoczyła. – Tak, jestem. Coś sobie właśnie przypomniałem. Miałem ci opowiedzieć o tym, co dziwnego mnie wczoraj spotkało! – Podniosłem głos, cały podekscytowany. – Okej. Spokojnie, opowiedz. No, ale spodziewam się hardcore’u, bo to musiało być coś mega, skoro tak odleciałeś na dłuższą chwilę. – To było tuż przed zawałem pani Steni…! – Pani Stenia miała zawał?! – dziewczyna niemalże ryknęła na mnie. Nawet jej ręka wzdrygnęła się w gotowości do walnięcia w moje ramię lub, w najgorszym wypadku, w twarz. – Ups… Przepraszam, totalnie zapomniałem ci o tym powiedzieć. Strasznie mi teraz głupio. – Kurwa mać! I powinno! Ale pogadamy o tym później. Opowiadaj teraz, co się stało. – No… opowiem, opowiem. Ale nie będziesz się już gniewać? – Mów! – Dobra, dobra… Pani Stenia miała zawał, zanim przyszła wczorajsza burza. To znaczy w trakcie jej przyjścia, kiedy rąbnął ten pierwszy potężny grzmot. – Pamiętam. Sama się wystrachałam. Powyłączałam wszystko z prądu w pokoju. I co z nią? – Żyje. Jest w szpitalu. Klara dziś do niej pojechała. Karetka stała pod naszym domem, wczoraj, jak wracałem od ciebie. Wydygałem się totalnie, bo wiesz… – Skinęła głową na znak, że wiedziała. – Powiedziałem Klarze, że będziemy jeździć do niej co drugi dzień, to znaczy ty i ja, żeby zawsze był ktoś, kto ją odwiedzi. No i nie będę musiał wtedy jeździć z Klarą. – Dobrze. Będziemy jeździć. No to faktycznie smutne… – Zamyśliła się na chwilę, wlepiając wzrok w podłogę. – A co z Markiem? – Szczerze, to sam nie wiem, co z Markiem. Ponoć był na baletach, ale czy dotarła do niego wiadomość…? Wiem tylko od Grześka, że Marek wystrzelił stamtąd w pewnym momencie jak z procy. – Cholera… No dobra, pewnie dowiemy się tego później jakoś. A teraz co chciałeś mi opowiedzieć? – Rozsiadła się wygodniej na drewnianym krześle. – Wczoraj, jak wracałem od ciebie do domu, tuż przed dojściem na moją ulicę, na Azaliowej, zauważyłem w pewnym momencie jakiegoś dziwaka na końcu ulicy. Ten koleś bardzo mi kogoś przypominał, rozumiesz, po sposobie chodzenia,
ale był całkiem inaczej zbudowany niż ten, którego mam na myśli. – Iiiiii…? – A zobaczyłem go, bo wypadła mi z kieszeni moneta w momencie, kiedy wyciągałem zegarek z kieszeni, i… – Taaaak…? – Zawsze wiedziała, że ciężko ze mnie coś wyciągnąć i trzeba mocno ponaglać, kiedy opowiadam jakąś historię. – …i w sumie to go zobaczyłem, bo gdy się schylałem, to coś podpowiedziało mi, że muszę się obrócić w jego stronę. Moneta wypadła mi, gdy sięgałem po zegarek. – No i co z tego? – Sam nie wiem. Chyba zaczynam wariować. Ale dziś rano przysnąłem trochę przed telewizorem i widziałem to samo, co wtedy na jawie, jednak z całkiem innej perspektywy. A ten gościu wczoraj tak się na mnie gapił, jakby… jakby chciał czegoś ode mnie. Jestem niemal pewien, że przypatrywał się mi. Potem ruszył jak gdyby na mnie, co nie? Ale kiedy dosięgłem tej błyskotki i spojrzałem ponownie w jego stronę, już go tam nie było. Właściwie mógł to być ktoś, kto mieszka w tamtej okolicy, jakiś zwykły, przypadkowy przechodzień. To powiedziawszy, wyciągnąłem wczorajsze znalezisko z kieszeni, ściskając je w dłoni i wysłuchując tego, co miała mądrego do powiedzenia na ten temat moja przyjaciółka. – Tak… ehe. Zdecydowanie wariujesz. Po co ktoś miałby się na ciebie gapić i znikać? Jeśliby się gapił, to pewnie coś by od ciebie chciał. Więc po co miałby zaraz potem wyparować? I w ogóle to co masz na myśli, mówiąc „zniknął”? – Sam nie wiem… Może po prostu skręcił szybko do któregoś z domów na Azaliowej. – Może? Położyłem monetę na kuchennym stole, po czym zaczęliśmy zerkać na nią, nie przerywając rozmowy i dalej dyskutując. Moneta odwrócona była do góry reszką, przez co widzieliśmy jej nominał. Była to moneta stuzłotowa. W Polsce już takich nie produkowano. Najwyższym nominałem na dzisiejszych monetach było pięć złotych. Całkiem o niej zapomniałem i dopiero teraz przyglądałem się jej z bliska, podobnie jak Zosia, po raz pierwszy. Zauważyliśmy napis: „Wielka Republika Ludzka”. Dziwne było to, że nie było na niej daty. Pomyślałem, że to pewnie jakaś moneta kolekcjonerska. Z drugiej jednak strony równie dobrze mogła to być jakaś dziecięca zabawka, tyle tylko, że w dotyku i ciężarze wydawała się całkiem autentyczna. – Skąd ty w ogóle masz takie cudo? – zapytała. – Nie wiem. Pierwszy raz ją zobaczyłem na oczy wczoraj, jak wypadła mi z kieszeni. Zaraz po tym, jak ją podniosłem, wsadziłem z powrotem do kieszeni.
Przez chwilę pomyślałem nawet, że to tobie udało się coś do niej wrzucić. – Nie, nie dałeś mi okazji. Pierwszy raz ją widzę na oczy – zdementowała. – Właściwie ta moneta jest jakaś niespotykana. Widziałaś kiedyś taką? – Nie. Póki co żadnemu z nas nie przyszło do głowy, żeby wziąć ją do ręki. Obejrzeć z każdej strony. Jakoś nie odczuwałem takiej potrzeby i wydaje mi się, że Zośka również nie widziała w monecie nic nadzwyczajnego, prócz tego, że po prostu nigdy wcześniej się z taką nie spotkała. Przypuszczałem, iż każde z nas patrzyło na nią jak na falsyfikat, taki z magazynu numizmatycznego, do którego załącza się monety. – Dobra, nieważne. Muszę się odlać – stwierdziłem i wyszedłem z kuchni do sąsiadującej z nią toalety. Nie zdążyłem nacisnąć klamki od drzwi łazienkowych… – O… mój… Boże! Janek! Chodź tu szybko! – A mogę zaraz? Właśnie mam strumieniować. – Teraz! ! ! – Co jest? Co się stało? – Stanąłem w drzwiach kuchni. – Spójrz na nią z drugiej strony i powiedz, że widzisz to, co ja – warknęła, zatopiwszy w monecie swoje spojrzenie. Lekko nastraszyła mnie tym zachowaniem. Podszedłem szybko, lecz spokojnie, do stołu i podniosłem kawałek metalu. Chciałem już wrócić do toalety, myśląc, że to pewnie jakaś błahostka. – No i co? Już to widziałem… – I nic? Nikogo ci to nie przypomina? – A bo ja wiem, nie znam się na politykach. Dziewczyna spojrzała na mnie jak na idiotę. Zerknąłem na nią, potem na stół i z powrotem na nią. Jeszcze nigdy nie widziałem u mojej przyjaciółki takiej miny. Była kompletnie zdębiała. Jakby nie dowierzała, że mogę być aż tak ślepy na coś tak oczywistego w jej oczach. – No co? – Spuściłem ponownie wzrok. – Kogo ma mi to niby przypominać? Nagle zamarłem. – O w mordę! – Proszę, powiedz, że widzisz to, co ja, że nie zwariowałam! – Widzę! O kurwa! – Masakra! Skąd ty to masz? – Oczy Zosi delikatnie się zaszkliły. Wydawała się przerażona. – Nie mam pojęcia, ale mówiłem ci, że coś mi tu śmierdzi z tym kolesiem z wczoraj…
X Nie jestem wariatem – Ja proponuję mocną kawę. – Po pięciu minutach milczenia i pogrążania się w najodleglejszych zakątkach wyobraźni Zosia postanowiła zaproponować coś mocnego. – Ja proponuję pół litra! – przebiłem ją. Byliśmy jakby w posttraumatycznym stresie. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Nic nie przychodziło nam do głowy, żaden pomysł, jakiekolwiek wyjaśnienie… – Zośka, dopóki to się nie wyjaśni, musi pozostać tylko i wyłącznie między nami, jasne? – O tym samym pomyślałam. – Ty wiesz, jaką burzę mogłaby wywołać ta błyskotka? Dostałbym dożywocie za zdradę stanu. – Co ty bredzisz?! Może lepiej spróbuj sobie przypomnieć, skąd to masz. Każdy szczegół może być ważny. Każdy może być jakąś poszlaką. – Okej, ale najpierw pójdę skończyć sikanie. – To ja pójdę zrobić kawę. Wysączyliśmy po jednej mocnej i siedząc tak przy drugiej, gapiliśmy się w stół, próbując coś wymyślić. Nic szczególnego jednak sobie nie przypominałem i stanęliśmy w miejscu. Po prostu wyciągnąłem z kieszeni zegarek na rękę i moneta zwyczajnie wypadła. Tylko skąd się wzięła w mojej kieszeni? Przeszliśmy do jej pokoju, porzucając zagadkowy bilon na stoliku z Ikei. – A może skorzystamy z pomocy jakiegoś numizmatyka? – zaproponowała pierwsza. – Zośka! Czytałaś kiedyś w jakiejś książce lub gazecie o „Wielkiej Republice Ludzkiej”? Każdy, kto zobaczy to cacko, powie, że mnie pogięło i wygłupiam się z jakąś zabawką dla dzieci z gry planszowej albo coś w tym stylu. Albo co gorsza, ktoś może pomyśleć, że mam jakieś dziwne poglądy polityczne, może nawet spiskuję. Zaczną wypytywać, gdzie ją wytłoczyłem, skąd mam, czy jest tego więcej, czy jestem z jakiejś organizacji i Bóg wie, co jeszcze! – Czyli zostawiamy to w spokoju? – Nie wiem, co z tym zrobić. Jestem totalnie skołowany – westchnąłem. Poczułem nagle lekkie zmęczenie. Wyciągnąłem się, rozciągając mięśnie i gnaty, co sprawiło tylko, że poczułem się jeszcze bardziej senny. Znajdując się w pozycji półleżącej, oparty na jej kanapie, przymknąłem oczy. – Muszę się nad tym głęboko zastanowić – ogłosiłem stanowczo. – Dobra, Einsteinie. To ja w tym czasie pójdę poszukać czegoś w książkach. Może cię znajdę w jakiejś historycznej encyklopedii.
– Syzyfowa praca, ale bardzo śmieszne – zadrwiłem. Wyszła ze swojej sypialni do pokoju stołowego, nie zamykając za sobą drzwi. Zostałem sam ze swoimi dzikimi domniemaniami. Rozłożyłem się wygodnie na całej długości kanapy i wróciłem w myślach do latarni, pod którą stałem tamtego wieczoru. Nic nie uległo zmianie w mojej pamięci. Znów zobaczyłem bardzo wyraźnie tamtego kolesia. Stałem ciągle pod łuną lampy ulicznej i sięgnąłem po zegarek. Posłyszałem brzdęknięcie. Wszystko w tym samym, niezmienionym porządku. Tak jak się to odbyło. Obserwowałem to z miejsca oddalonego jakieś dwadzieścia metrów od siebie. Nagle rozbolała mnie głowa. Potworny, przeszywający ból przewiercił mi dziurę w mózgu w chwili, kiedy latarnia zamrugała, po czym ustał, a ta nagle zaświeciła o wiele mocniej niż przedtem. Było prawie tak jasno jak za dnia. Wszystko toczyło się w spowolnieniu, jak gdyby ktoś manipulował moim wspomnieniem i chciał, żebym się temu przyjrzał dokładniej. Żebym dostrzegł być może coś, czego nie zauważyłem wcześniej. Tylko co? Tak czy owak, dzięki temu mogłem o wiele wyraźniej zaobserwować, jak ubrany był nieznajomy. Długi do kostek czarny, rozpięty płaszcz był dla mnie teraz pewniakiem. Tak, płaszcz z kapturem zarzuconym na głowę. Poza tym coś wystawało zza jego pleców. Jakby rękojeść. Zastanowiłem się przez sekundę, czy to nie aby jakiegoś rodzaju miecz, i w tym samym momencie wydało mi się to śmieszne. A jednak. Kim, do cholery, był ten dziwoląg? Przecież to nielegalne. Na nogach miał wysokie, czarne, sznurowane buty aż za kostki, krzyczące głośno z każdym zbliżającym się krokiem „lepiej uciekaj przed naszymi kopniakami”. Na czole natomiast miał zawiązaną czarną chustę, wyłaniającą się nieśmiało spod kapiszona. Nie widziałem wyraźnie twarzy, ale zauważyłem krótką, czarną bródkę. Spod kaptura zwisały też długie, proste, czarne włosy. Pod płaszczem było coś w rodzaju bezrękawnika, coś, co przypominało raczej kamizelkę kuloodporną, a niżej krótkie, czarne spodenki z kieszeniami po bokach. No i czarne okulary… Zauważyłem je dopiero po czasie, kiedy ten już podążał w moim kierunku. W kierunku mnie, prostującego się do pionu, z dzierżoną w ręku monetą. Trochę nie ta pora roku, co? – zarzuciłem mu w myślach. Jednym słowem, wyglądał jak Rambo pomieszany z Neo z Matrixa, z domieszką obu Banderasów: tego z Desperado i z Zorro. Nagle wszystko zaczęło się cofać. Taśma przewinęła się do chwili, kiedy stałem pod rzucającą na mnie światło latarnią. Znów patrzyłem na siebie sięgającego po zegarek. Wyciągałem go w zwolnionym tempie, reszta obrazu była zamazana, i mimo że cała scena skupiała się na mnie, przy tak podkręconym świetle dostrzegłem, że moneta wcale nie wypadła z mojej kieszeni. Po prostu ni
stąd, ni zowąd upadła za mną na ziemię, jakby z nieba, i zatoczyła się gdzieś pomiędzy moje stopy. Obcy ruszył ponownie w moim kierunku. Nadal obserwowałem wszystko oczami widza. Ponownie zobaczyłem siebie, już wyprostowanego, bardzo powolnym ruchem odwracającego głowę w kierunku będącego już zaledwie pięć metrów ode mnie Rambo. Kiedy wzrok ustawił się w linii prostej, nieznajomy przybysz zwyczajnie zniknął – rozpłynął się w powietrzu. Tym razem jednak, stojąc po drugiej stronie ulicy, ukryty w cieniu brzozy, która nie wiadomo skąd się tam nagle pojawiła, wgapiając się w całe zajście, zauważyłem jego twarz. Przypominał mi kogoś dobrze znanego. Wyglądał jak Marek, tylko że o jakieś piętnaście lat starszy. No i ten chód. Też pasował do niego. Tyle tylko, że absolutnie to nie mógł być on, a to dlatego, że Marek był wtedy na dyskotece. Dalej obserwowałem już tylko siebie, oddalającego się w stronę zielonej ławki, na której wtedy spocząłem. Ja, ten, którego sam obserwowałem, rozejrzałem się wokoło, aby się upewnić, czy nikt mnie już nie podgląda. Pamiętałem to. Podobnie jak to, że odchyliłem głowę do tyłu i przysnąłem. I znów obudził mnie grzmot nadciągającej burzy… – Hej, Janek… Rozejrzałem się po pokoju Zośki. – Długo spałeś. Wszystko okej? Obudziłam cię chyba, co? Nie mam pojęcia, jak ta szklanka wyleciała mi z rąk, ale zaraz to ogarnę. – Zosia kucała na podłodze, uważnie zbierając rozbite szkło. – Nic nie szkodzi. Śniło mi się coś dziwacznego, dobrze, że mnie obudziłaś. Mam nadzieję, że nie upuściłaś jej najpierw na moją głowę, bo pęka mi z bólu, jakbym dostał glinianym dzbankiem. – Ta, sorki, dzbanek już pozbierałam. Wydało się – zażartowała. – Może zrobić ci jeszcze kawy? Powinnam też mieć jakiś paracetamol w szufladzie w kuchni. Chcesz? – Poproszę, ale nie za mocną tę kawę, okej? Ile spałem? – Jakieś trzy godziny. – Trzy?! Wydawało mi się, że góra pół – skomentowałem ze zdziwieniem, kiedy dziewczyna poszła już do kuchni, ostrożnie wynosząc potłuczone naczynie na jednej dłoni. „To nie był sen, panie…” Głos, który ponownie usłyszałem, niosący tę samą treść, pozbawioną jakiegokolwiek sensu, zmroził mi krew w żyłach. Nerwowo jąłem penetrować wzrokiem wszystkie kąty pokoju przyjaciółki. – Co mówiłaś? – Ja? Nic nie mówiłam! – Zośka odkrzyknęła do mnie z kuchni.
Wiedziałem, że to nie ona, ale nadzieja, że może to jednak ona coś wtedy powiedziała, była dużo silniejsza niż świadomość słyszenia jakichś dziwnych głosów. – A, okej! Przesłyszałem się… Złapałem się za głowę i zagłębiając się w myślach o dzisiejszym poranku, z Grześkiem w roli głównej, skręcałem się w środku, próbując cokolwiek wydedukować. Co się z tobą wyrabia, Janek? – kwestionowałem swoje przesłyszenia. „To nie był sen, panie…” – Co?! Kim jesteś?! – Tym razem porządnie się wystraszyłem. Właściciel głosu wypowiedział te same słowa, ale tym razem tak wyraźnie, jakby siedział obok mnie na kanapie. Wstałem gwałtownie i nasłuchiwałem odpowiedzi. Wystraszyłem się. – Do kogo ty krzyczysz, wariacie? – Zosia przybiegła z kuchni, ale nawet jej nie zauważyłem, stojącej w drzwiach pokoju. – Do nikogo – nie wiedziałem, co powiedzieć – tylko zastanawiałem się, jak by to było, gdybym poszedł kiedyś do szkoły aktorskiej. I tak się jakoś wczułem w rolę, he, he… – udałem głupa. – Fajnie. Pamiętaj, żeby zejść na ziemię czasami. – Udało się. Wyszła z tymi słowami z powrotem do kuchni, po czym dodała głośniej: – Zaraz będzie kawa! Ale nie mogę znaleźć tabletek. – Nie szkodzi, może sama kawa pomoże! Spojrzałem na Bobbiego, jakbym szukał w nim odpowiedzi. Zajrzałem też na wszelki wypadek za zasłony i pod rozkładaną kanapę Zosi. Nic. A co ma być, pomyleńcu, skarciłem sam siebie. Szafa? – pomyślałem. Zajrzałem do niej, ale i tam nic mnie nie zaskoczyło; nie było tam niczego prócz poukładanych na półkach i rozwieszonych na wieszakach elementów damskiej garderoby. Ale ten głos… Był tak realny. Wpadło mi nagle do głowy, że to może Zosia rozkoszowała się swoją niezawodną pomysłowością i wyobrażała sobie mnie przetrząsającego właśnie wszystkie zakamarki pokoju w poszukiwaniu głośnika, który gdzieś pewnie zagrzebała, robiąc mnie, jednym słowem, w jajo. Myślałem, że po prostu dobrze się bawi. Ale z drugiej strony co za głupi tekst sobie wybrała na taki sprytny żart? Przysiadłem. – I jak ta kawa? – No zaraz! Robię w ekspresie. Zaraz będę. Ale nie ma już mleka! – Dobra, obejdzie się! Nie wydawała się szczególnie rozbawiona, a raczej naprawdę zajęta
parzeniem pełnego dzbanka kawy w ekspresie. Słychać było, jak pracował na pełnych obrotach. Co to za głosy…? Może coś mi odbija? Jak by je tu znowu wywołać? – zacząłem się głęboko nad tym wszystkim zastanawiać. Kim ty, u diabła… Nie skończyłem myśli. Nie udało mi się, a to za sprawą sztyletu, który właśnie rozpruwał to, co znajdowało się jeszcze pod moją czachą. Nie wiedziałem, kiedy się wydarłem. – Janek! Co się dzieje?! – Zośka przyleciała piorunem z kuchni do pokoju. – Boli! ! ! – krzyknąłem do niej, trzymając się kurczowo za tył głowy. – Aaaaaaa! ! ! – Wtedy ból spotęgował się do takiego stopnia, miał taką moc, że odleciałem. Resztę znam tylko z opowiadań wstrząśniętej przyjaciółki. – Janek! Janek! – nawoływała mnie, próbując do mnie jeszcze dotrzeć. Biła mnie po policzkach, ale nie dała rady mnie w ten sposób ocucić. Byłem już wtedy całkiem gdzie indziej. Znów nawiedziła mnie swego rodzaju, podobna do poprzednich, mara. Nie zmienił się punkt widokowy, z którego wcześniej przypatrywałem się spotkaniu z tajemniczym sobowtórem Marka. Ja pod latarnią, on, ponadtrzydziestoletni, biegł w moją stronę. Był całkiem inny od tego Marka, którego znałem. Ale z całą pewnością to był on. Widząc go tak blisko, zacząłem się intensywnie zastanawiać, skąd się wziął i dlaczego on. Dlaczego o tyle starszy? I co to, do diaska, za dziwne sny? W pełni świadomy swego omamienia, oglądałem retrospekcję tamtych wydarzeń, wyraźnie rozpoznając jego twarz, a nawet emocje, jakie miał na niej wyrysowane. Strach, ale i gniew, pomieszany z determinacją, by osiągnąć zamierzony cel. Co ja miałem z tym wszystkim wspólnego? Wyraźnie biegł na mnie, ale nigdy nie dobiegał. Jakby w ostatniej chwili coś go zatrzymywało. Tak naprawdę to wyglądał, jakby stanął oko w oko ze śmiercią. Przerażenie w jego oczach triumfowało nad innymi emocjami, zwłaszcza kiedy w ostatniej chwili przed zniknięciem, tuż przed dorwaniem się do mnie, spojrzał w górę, skąd padał jaskrawy snop lampowego światła. Kiedy już zniknął, światło wróciło do swego pierwotnego natężenia. Ja natomiast – ten obserwowany – ponownie poszedłem na zieloną ławkę, w ogóle nie zdając sobie z niczego sprawy, gdzie po kilku minutach głowienia się nad tym, co się właśnie stało, kolejny raz zasnąłem. Wiatr zerwał się z północy z potężnym łoskotem, drzewa chybotały się już wówczas na wszystkie strony. W pewnym momencie, pomimo kakofonii burzowych dźwięków, mój ogłuszony zmysł słuchu wydawał się słyszeć odgłos zbliżających się miarowo kroków. Nie byłem do końca pewien co do miejsca jego pochodzenia, ale niewątpliwie jego natężenie wzrastało. W jednej chwili wiatr kompletnie ustał. Czas się niespodziewanie zatrzymał,
a ruch jakby został zamrożony przyciskiem „pauzy” na pilocie odtwarzacza czasoprzestrzeni. Nastała niemalże całkowita cisza i tylko wciąż zbliżające się kroki wydawały niepokojący dźwięk nadchodzącego w tej nicości życia. Znieruchomiały, wciąż patrzyłem przed siebie, ze wzrokiem wycelowanym, zza brzozy, prosto w ławkę, na której drugi ja drzemałem sobie w najlepsze. Serce niby biło zwykłym rytmem, jednak w chwili gdy zza moich pleców niezapowiedzianie wyszedł przygarbiony, zakapturzony osobnik w białych szatach, coś ścisnęło je niczym wypełniony wodą balon. Wyglądał na bardzo wiekowego starca i nie byłem pewien, czy był nieświadomy mojej obecności i zwyczajnie mnie wyminął; czy może był świadomy, tylko obszedł mnie, ignorując; czy też celowo zbliżył się na tyle, wyłaniając się tuż zza moich pleców, żebym mógł go wyraźnie zauważyć. Jakby chciał mi coś pokazać. Kim był? Dlaczego jako jedyna istota mógł się swobodnie poruszać, kiedy wszystko wkoło zostało zamrożone? Nagle przebiegła przez moją głowę myśl, żeby się do niego odezwać, spróbować nawiązać kontakt. Potem jednak pomyślałem, że może lepiej zostać bacznym i pokornym obserwatorem, niezakłócającym nieznajomemu staruszkowi przechadzki po moim śnie. Zwłaszcza że wyglądał od tyłu jak trochę większa wersja mistrza Yody z Gwiezdnych wojen. Stary, garbaty, o głęboko przeoranych zmarszczkami dłoniach, powoli sunął na drugą stronę ulicy w kierunku mojego miejsca spoczynku. Wiedziałem, że to wszystko mi się śni i że wkrótce się obudzę, ale tęskniłem już do rzeczywistości i żałowałem, że wciąż jeszcze tkwię we śnie. W snach wszystko jest przecież możliwe, zatem z jakim zamiarem zasuwał w moją stronę ten nieproszony gość? Biały przybysz nieśpiesznie przysiadł obok mnie na ławce. Patrzyłem na nas obu; na siebie, pławiącego się w niewinnej drzemce, i na starca, ze wzrokiem nieprzerwanie zawieszonym na czymś leżącym przed nami na ziemi. Jego twarz, przysłonięta kapiszonem, skierowana była wówczas w dół i wyglądało to tak, jakby obaj należeli do klubu parkowych kloszardów odsypiających wczorajsze tanie wino. W pewnym momencie starzec jął podnosić swoją głowę, nie odrywając spojrzenia od obiektu, w którym było utkwione. Przesuwał wzrokiem po ulicy, a wraz z nim przesuwał się ów obiekt, obierając zarazem azymut na moją osobę. Widziałem, jak coś przemieszcza się niezbyt zamaszyście po asfalcie, i czułem, że serce ściska mi się na ten widok jeszcze bardziej. Stałem nadal w bezruchu, bo ciekawość była silniejsza aniżeli ogarniająca mnie panika przed nieznanym. Nie mogłem uwierzyć, że to, co widzę, jest naprawdę tym, czym było. Odbijający światło latarni przedmiot nacierał na mnie, poruszany siłą woli tego człowieka. Kiedy był już w połowie drogi między mną, wyzierającym zza popielatego drzewa, a drugim mną i starcem, grzejącymi swe miejsca na zielonej przystani z drewna, gwałtownie przyśpieszył. Wtedy w mgnieniu oka, niczym teleportowany, znalazł się u moich stóp. Zorientowałem się, że tak naprawdę ja też nie byłem
sparaliżowany zatrzymaniem się czasu i mogłem pochylić nisko głowę, żeby zlokalizować dziwny podarunek. Zaskoczony, ujrzałem tę samą monetę, z wygrawerowaną podobizną swej facjaty, którą przechowywałem właśnie w kieszeni swoich spodni. Zdezorientowany, szukając odpowiedzi, wycelowałem spojrzenie prosto w kierunku mego darczyńcy. Dreszcz przeszedł przez całe moje ciało i poczułem na sobie gęsią skórkę, kiedy zorientowałem się, że tysiącletnia twarz przenikała mnie swoim wzrokiem. Mężczyzna okazał się tak stary, że aż dziw, iż poruszał się o własnych siłach. Jakby szkielet ludzki, pokryty wciąż smagłą, nienaciąganą od wieków skórą, z przebijającym przez nią układem krwionośnym, bez jakichkolwiek mięśni, chciał odejść na zawsze z tego świata, lecz coś nie dawało mu tego przywileju. Patrząc tak na mnie i mrożąc przy tym mój mózg w trwodze, po kilku sekundach poruszył ustami. – To nie był sen, panie… Z tymi słowami obcy matuzal rozpłynął się w powietrzu niczym gęsta mgła, rozcięta nagle na strzępy porannym mieczem wyłaniającego się zza chmur słońca. Rozpłynął się tak samo, jak kilka chwil wcześniej prawie dosięgający mojej osoby Marek. – Więc co to było?! – wydarłem się wściekle na całe gardło w nadziei, że jeszcze mnie usłyszy i zdążę uzyskać odpowiedź. – Kim jesteś?! Czego chcesz ode mnie…? Głucha cisza była jedyną odpowiedzią, jaką uzyskałem w zamian za moje krzyki. Trwała jeszcze przez pięć sekund, po czym silny wiatr znów zadął z północy; znowu zaszumiały liście wszystkich drzew. Zerknąłem zatroskany w stronę ławki, upewniając się, że nadal tam jestem, cały i zdrowy, i że nic ponad to, co działo się w tej wizji, się nie zmieniło; biorąc, oczywiście, poprawkę na to, że każda kolejna wizja była inna. Czyli to by było na tyle… – pomyślałem, gapiąc się na samego siebie z drugiej strony sceny. Wściekły grzmot znów przekrzyczał wszystko, co słyszalne, a ja kolejny raz zerwałem się z zielonej ławki na równe nogi…
XI Dwie monety – Janek! Janek, obudź się, proszę! – Zosia wciąż próbowała mnie ocucić. – Co jest? Co się stało? – Odruchowo złapałem się za głowę. – Janek! Jak się czujesz? Ożeż ty w mordę! Wystraszyłeś mnie na maksa. Popatrz na mnie – chwyciła stanowczo moją szczękę, skierowując w swoją stronę – i się nie ruszaj. Dobra, źrenice poszerzone, cokolwiek to znaczy. Dzwonimy po karetkę. – Jaką karetkę? Nic mi nie jest! Uspokój się… – Wyrwałem zwinnie, lecz delikatnie, komórkę z jej ręki. – Jak to nie jest?! Odchodziłam od zmysłów! Odleciałeś na jakieś pięć minut! Nie oddychałeś! Nie miałam pojęcia, co robić, nie wiedziałam, co się dzieje, a ty teraz budzisz mi się tu i mówisz, że nic ci nie jest? Wiesz chociaż, gdzie jesteś? – Zośka panikowała jak zawsze. – Spoko – powiedziałem – wiem. Jestem u ciebie. Nie wiem tylko, dlaczego jestem mokry i śmierdzę kawą. Wtedy popatrzyła na mnie spode łba, a jej oczy zabłyszczały. Łza spłynęła jej po policzku. – Już okej, hej, nic mi nie jest, spokojnie. – Przytuliłem ją do siebie. – Nawet nie wiesz, jak się przestraszyłam… – Całkiem się rozkleiła. – Najpierw zacząłeś krzyczeć wniebogłosy, wtedy jeszcze do mnie mówiłeś, byłeś tu… A potem nagle wydałeś ostatni krzyk, złapałeś się za głowę, o tak mocno – gestem jednej ręki, przykładając ją sobie do tylnej części głowy, Zosia zobrazowała ten mój ruch – i wtedy odleciałeś. A ja zostałam tu sama… – Łzy w jej oczach powtórnie wezbrały. – I bałam się tak przeraźliwie. Bałam się bardzo, Janek… – Już okej, nic mi nie jest, boli mnie tylko głowa i… – Boli? Co? Głowa…? Boli? To poczekaj tu, ja lecę do sąsiadki. Tylko nie mdlej! – nakazała twardo. – Nie, wyluzuj, nigdzie nie musisz… – Cicho! Idę po tabletkę. I ja ci dam wyluzuj! Sam wyluzuj, a ja wyluzuję, jak połkniesz proszek na b-ó-l – tu zaakcentowała – i się po nim wyluzujesz. Jarzysz?! Nie byłem pewien, czy sama „jarzyła”, o co jej chodzi, ale pomyślałem, że uspokoi się i poczuje dużo lepiej, gdy pójdzie po tę tabletkę do sąsiadki. Osłupiały, odprowadziłem ją wzrokiem do przedpokoju, a potem gapiłem się w nią przez okno i obserwowałem, jak, mówiąc coś ciągle do siebie i będąc w rozjuszonym nastroju, przekracza furtkę przeciwległej posesji. Rzuciłem okiem na budzik na półce koło Bobbiego. Była już prawie siedemnasta. Przy okazji pomyślałem, że chomik jeszcze pewnie dziś nie spacerował, więc wyciągnąłem go z klatki i położyłem
delikatnie na dywanie. – Pokorzystaj sobie, gremlinie – szepnąłem, ale nie byłem pewien, czy w ogóle coś usłyszał, bo jak zwykle w jednej sekundzie pognał do swojego ulubionego miejsca, czyli pod kanapę Zośki. Po kilku minutach ruda „pielęgniara” była z powrotem. – Trzymaj, zaraz przyniosę ci wodę. Bez żadnego gadania włożyłem paracetamol do ust i popiłem całą szklanką wody. – I jak? Lepiej ci? – zapytała natychmiast. – O wiele. – I żeby mi to było ostatni raz. Nawet nie wiesz, co przeżyłam. O rany… – Opadła z ulgą na kanapę. – Uspokój się już, przecież połknąłem tabletkę i teraz wszystko będzie okej. To ja powinienem panikować, bo to mnie głowa bolała i to ja odleciałem – odparłem bez namysłu. – W moim domu twoja głowa jest moją głową. Jasne? – zaprotestowała. – Wiesz co? Zapomnijmy o tym. A skoro już wypiłem tę kawę – wykrzywiłem twarz w uśmiechu, spoglądając na koszulkę – to myślę, że możemy teraz porozmawiać o tym, co mi się stało. – Dobra, ale zanim cokolwiek powiesz, to myślę, że powinieneś iść z tym do lekarza. Nigdy cię tak głowa nie bolała. A jeśli masz guza mózgu? – To nie jest śmieszne, Zośka! – Obrzuciłem ją pouczającym spojrzeniem. – Okej, to od jak dawna to panu dolega? – Nie jestem pewien, pani doktor, myślę, że odkąd tu przyszedłem. Chyba jest coś w tym powietrzu. – Parsknęliśmy śmiechem. Zrobiło się nagle na poły żartobliwie, na poły poważnie. – Szczerze mówiąc, to chyba wiem, co się ze mną dzieje. Ale nie jestem pewien. Muszę spotkać się z Markiem. – Z Markiem? A co on ma do tego? – Po prostu pojawia się w moich wizjach… – Wizjach?! O czym ty…? – Zośka spojrzała na mnie z ironią. – Ach, wiiiiiizjaaach. Wow, teraz rozumiem. – Zośka, nie rób ze mnie idioty, okej? – obruszyłem się. Wstałem, podszedłem do okna i sterczałem do niej tyłem. – Nie, nie… Ależ skąd! I co z tymi wizjaaaaami? – nie mogła się powstrzymać od komentarzy, tłumiąc szyderczy śmiech gdzieś głęboko w trzewiach. – Dobra, wiesz co, nieważne… – poddałem się w końcu. – Mam po prostu jakieś głupie sny. – Głupie, to znaczy jakie?
– Od pewnego czasu śnią mi się dziwaczne rzeczy. Pewne wydarzenie sprzed zawału pani Steni. – To znaczy jakie? Meritum, Jasiu! – Zośka nie należała do cierpliwych, a ja jak zwykle musiałem wszystko opowiedzieć ze szczegółami. – Ogólnie chodzi o to, że śni mi się wczorajszy dzień. To zajście z tym kolesiem, co ci o nim opowiadałem. To jak znajduję tę monetę. Za każdym razem jest coś inaczej… – Było więcej razy? – Tak, były dwa. Nie, czekaj, w sumie to trzy, z tym porannym. Ale wtedy przysnąłem, tak jak u ciebie. Ale głowa rozbolała mnie tak po raz pierwszy. – I zawsze to samo? – Tak. – I co dalej? Powiedziałeś, że za każdym razem jest coś inaczej…? – To znaczy ta sama sytuacja, ale za każdym razem widzę więcej szczegółów. Stoję jakby z boku całego zajścia i obserwuję wszystko zza drzewa, chyba brzozy… – Zośka wstała i stanęła obok mnie pod oknem, opierając się o parapet. Była wyraźnie zainteresowana tym, co opowiadałem. – Ostatnim razem udało mi się zobaczyć twarz tego podglądacza. – Zaraz, ale powiedziałeś też wcześniej, że sam nie wiesz, czy to podglądacz, czy jakiś przypadkowy przechodzień. – No tak, ale właśnie ci tłumaczę, że teraz już wiem. To na pewno był ktoś, kto miał wobec mnie jakiś zamiar. – A to dlaczego? – Bo to był właśnie Marek! – Co? To jakaś bzdura. – Żadna bzdura! Wyraźnie widziałem jego twarz, tyle że o jakieś piętnaście lat starszą. Był też dużo tęższy od Marka, którego znamy. Tak jakby jego starsza wersja, rozumiesz? Zbliżył się do mnie na jakieś pół metra, a potem nagle się rozpłynął. I wtedy pojawił się ktoś jeszcze. – Ale nie było tam wczoraj nikogo innego… – Nie, nie było. Ale w wizji jest… – Dobra, ustalmy jedno: nie w wizji, tylko we śnie, okej? Bo trochę to brzmi kuriozalnie. – Mniejsza o szczegóły. Ten staruszek wyszedł nagle zza moich pleców. Tak po prostu przeszedł obok mnie i usiadł obok drugiego mnie. – To przeszedł czy usiadł? – Boże, nic nie rozumiesz: przeszedł obok mnie obserwatora i usiadł obok drugiego mnie, tego, którego wtedy obserwowałem we śnie. – Yhym, okej, nadążam. Co dalej? – Potem ten dziadek, wyglądający jak jakiś Jedi, przesunął w moją stronę
siłą woli tę samą monetę, którą mam w kieszeni… – W tym momencie wsadziłem rękę do odpowiedniej kieszeni i bez wyczucia wyjąłem z niej wszystko. Krew przestała dopływać do mojego mózgu. – Janek? Skąd masz drugą? Nie potrafiłem wydusić słowa. Wiedziałem, skąd się wzięła, ale w wizji nie schyliłem się po tę drugą… – To ty… – nagle mnie olśniło. – No jasne! – Roześmiałem się złowieszczo. – To przecież ty! Podrzuciłaś drugą. – Co?! – I tę pierwszą pewnie też, wczoraj, jak wychodziłem. – A skąd ja bym miała mieć takie majstersztyki w domu, co? Zastanów się, co ty wygadujesz? – Hej, to ty się zastanów! Nabijasz się ze mnie. Po co? Po co to robisz? O co ci chodzi? – Janek, tylko siebie posłuchaj. O co ci chodzi? Przyszedłeś tu z nią do mnie, opowiedziałeś, co się stało i jak ją znalazłeś, teraz wyciągasz drugą i zwalasz na mnie?! – Zośka podniosła głos, przechadzając się po pokoju. – To niemożliwe… Nie mogę jej mieć! To nie ma sensu. Przecież miałem tylko jedną, a teraz, po tym ostatnim widzeniu… – przyuważyłem Zośki grymas – …to znaczy śnie, w którym objawił się ten stary dziwak, znajduję drugą. W nic nie potrafię teraz uwierzyć, po prostu ty jesteś jedynym dla mnie racjonalnym wyjaśnieniem. I proszę, powiedz, jeśli to ty i jeśli mam rację. To wcale nie jest śmieszne w tym momencie. Tak się właśnie wtedy czułem. Konspiracja Zośki wydawała się taka oczywista. – Janek, przysięgam ci, że nie mam z tym nic wspólnego. Było tak, jak ci przed chwilą powiedziałam. To ty po raz pierwszy pokazałeś mi tę monetę, a teraz tę drugą. To w twojej dłoni po raz pierwszy ją zobaczyłam! – Przysięgam, że zaraz zeświruję… O co tu chodzi? A może to faktycznie Marek…? – kombinowałem. – Może po prostu podniosłeś jedną, ale tylko ci się wydawało, że to była jedna, bo były na przykład sklejone ze sobą…? – Może tak… No tak, tak też mogło być – przyznałem jej tym razem rację, gdyż było to dość racjonalne przypuszczenie. Zresztą jedyne w tym momencie. Poczułem się nagle zdradzony i opuszczony i gdyby nie twarde i rozsądne myślenie Zośki, to pewnie bym wybiegł z jej domu, żeby nie musieć jej już oglądać i nie dać wlać w siebie więcej jadu. Niezła wkrętka, ale nie ma co się dziwić. Te sny… Odchodziłem od zmysłów.
– Obadaj, czy jest taka sama jak tamta – poleciła, zatroskana. Nie byłem pewien, czy mi wierzy, czy tylko nabija się ze mnie, udając zainteresowanie, aby nie wzbudzić moich podejrzeń, ale dalej próbowałem robić wszystko, żeby tylko uwierzyła. – No jest, już się jej przypatrzyłem. Masakra… Słuchaj, przepraszam za ten bezsensowny wybuch. Nie należał ci się. – Dobra, ogarnij się, nic się nie stało. Tylko myśl trochę. – Właśnie myślę, ale chyba wersja z dwiema posklejanymi monetami jest najbardziej prawdopodobna. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. – Mi też nie. Zresztą Marek? Jak Marek mógłby ci coś podrzucić? Nawet jeśli wczoraj to był on, to przecież stał za daleko. Mówiłeś, że wypadła ci z kieszeni. – No tak, ale w śnie wypada zza mnie, jakby spadła z nieba i potoczyła się pod moimi stopami. A ta druga zostaje podsunięta wzrokiem przez tamtego dziadka. Zośka od jakiegoś czasu przypatrywała mi się z powagą, analizując każde moje słowo. Z ciężkim niedowierzaniem wysłuchiwała moich niedorzeczności, bo tym właśnie były moje historyjki. Z jednej strony upajałem się jedynymi faktami, jakie znałem, z drugiej jednak wołanie świadomości i rozsądku rozwiewało moje chore mrzonki. Pomyślałem w końcu, że może lepiej przestać mówić o tym w sposób, w jaki rozmawia się o wczorajszym obiedzie. – Dobra, zostawmy to na razie. Ochłońmy trochę. Pewnie to tylko nic nieznaczące sny – zawyrokowałem, biorąc przy tym głęboki oddech. – Masz rację. Może przejąłeś się Markiem po wczorajszym zawale pani Steni i dlatego siedzi ci teraz w głowie. – Tak, pewnie dlatego… – No właśnie, a co z panią Stenią? Jedziemy jutro do niej? – Tak, wpadnij może i pojedziemy razem ode mnie, co? – Obróciłem się w jej stronę. – Dobra, będę o czternastej, tak? Muszę się trochę pouczyć. Zośka była bardzo dobrą uczennicą, ale teraz, w okresie wakacyjnym, nie ślęczała nad książkami całymi dniami, a jedynie przez kilka godzin co dwa dni. Była nieźle pokręcona na tym punkcie. Twierdziła, że przez ponad dwa miesiące dużo się zapomina i że trudniej będzie potem, po wakacjach, ponownie wejść w tok nauczania. Będąc na bieżąco z przerobionym materiałem, nie będzie miała problemów z podnoszeniem ręki w październiku. Tym bardziej że wybierała się na UW. – Mówisz poważnie? – Tak, mówię poważnie! – Spojrzała na mnie ozięble. – Przecież znasz moje zdanie na ten temat.
– Okej, okej… Tak tylko pytam, bo szkoła się skończyła zaledwie dwa dni temu. Masz jeszcze sporo czasu. – Janek, tak mówiłeś przez cały rok, że jeszcze sporo czasu i w ogóle, aż w końcu miałeś tyle braków, że sam zrezygnowałeś dwa miechy temu. – Miała rację. Spuściłem wzrok. Widząc moje nieuzasadnione przygnębienie, któremu prawdopodobnie sam sobie byłem winny, Zośka westchnęła. Wiedziała, że musiałem iść wtedy do pracy. – Masz szczęście, że masz mnie i że będę ci pomagała. Powtórzysz rok, a potem matura i koniec z technikum. – Będziesz miała swoje na głowie… O mnie się nie martw, jeszcze nie zdecydowałem, co będę robić. W pokoju rozległ się nagle dźwięk wibracji jej komórki. Młoda Głowacka podniosła się z kanapy, sięgając do małego stolika, stojącego na środku niewielkiego pokoju, po czym jęła odblokowywać telefon i czytać SMS-a. – Ty jak zwykle swoje. Porąbało cię moim skromnym zdaniem. Spakujesz książki we wrześniu i normalnie pójdziemy z tobą do… Spojrzałem na nią, próbując odgadnąć, co przerwało jej dyktatorskie przemówienie. Zakryła usta dłonią, a jej oczy nabrały blasku. – Co jest? – spytałem, bez zastanowienia podchodząc do niej i siadając obok. – Pani Stenia…
XII „Broń się” – Proszę się przesunąć! Tu nie wolno stać, proszę usiąść w poczekalni. Blokujecie państwo przejście! W Wojskowym Instytucie Medycznym na Szaserów sto dwadzieścia osiem nie tylko tętniło życie, pachniało także śmiercią. Pożar, jaki kilka godzin wcześniej strawił dwie górne kondygnacje budowanego wieżowca Warsaw Spire, przysporzył zarówno wysokich strat deweloperowi, jak i wielkich kłopotów władzom miasta. Rodziny i przyjaciele spalonych żywcem i tych dogorywających w kilku placówkach medycznych Warszawy budowlańców wyszli z transparentami na ulice. Morze białych płacht i plakatów krytykowało i oskarżało zarząd firmy budowlanej o niedopatrzenia związane z bezpieczeństwem pracy i ryzykiem zagrożenia życia i zdrowia, natomiast miastu zarzucało bezkarną obojętność na wyposażenie szpitali i opóźnioną reakcję w niesieniu pomocy poszkodowanym. Bilans żniwa Tanatosa, według TVN24, to trzydzieści dwa przypadki śmiertelne, natomiast ponad stu ciężko i lekko rannych trafiło do szpitali. Przeszklone wejście do izby przyjęć otworzyło się przed nami samoczynnie. Automatycznie rozsuwane drzwi wpuszczały interesantów i pacjentów na przyjęcia planowane do przedsionka, z którego przez takie same drzwi przechodziło się dalej, do samej izby. Tuż po przekroczeniu ich z lewej strony, można było spocząć na jednym z około dziesięciu plastikowych, niebieskich, połączonych ze sobą żeliwnym stelażem krzeseł, natomiast z prawej znajdowała się recepcja pielęgniarki dyżurnej z sąsiadującym okienkiem z napisem „Opłaty”. Idąc dalej prosto do właściwej, głównej części poczekalni, minęliśmy po lewej otwarte drzwi z wiszącymi nad nimi tabliczkami „Poradnia urazowo-ortopedyczna” i „Poradnia preluksacyjna”, z których raz po raz wybiegał ktoś z ekipy personelu szpitalnego do tych po naszej prawej stronie, tuż za „Opłatami”, z napisem „Obszar konsultacyjny”. Zegar ścienny nad nimi wskazywał dwudziestą trzydzieści siedem. Nie sposób było na kogoś nie wpaść lub nie zostać przez kogoś staranowanym. Na wprost nas znajdowały się podwójne drzwi bez opisów, a po prawej od nich sześć rzędów takich samych łączonych krzesełek dla oczekujących. Lekarze biegali w tę i z powrotem, obijając się o siebie, o pędzące na każde zawołanie pielęgniarki, o sanitariuszy, o lamentujące rodziny, o nas… Istne piekło, a w cały ten zgiełk i harmider wplątany był Marek i jego rodzina, którą dostrzegliśmy na końcu szóstego rzędu krzeseł. Róża była zalana łzami, a jej siedzący obok ojciec ukrywał wzrok, kierując go raz w sufit, a raz w podłogę. Przyjechała też jego druga żona, która wtulając głowę rozklejonej pasierbicy w pierś, a swoją opierając na jej ramieniu, próbowała w ten sposób ulżyć biedaczce. Nie znam do końca tej historii, ale ponoć nie była mocno związana
z matką swojego męża, a chodziły słuchy, że się nawet nie lubiły, gdyż pani Stenia nie była zwolenniczką rozwodów; nie potrafiła wybaczyć synowi porzucenia jej ulubionej synowej dla innej, tym samym nigdy nie zaakceptowała tej drugiej. – Jak się czujesz? – zapytałem macochę. Klara podeszła stonowanym krokiem, gdy tylko ujrzała nas przekraczających nieśmiało drzwi wejściowe poczekalni. – Dzięki za SMS-a – dodałem, nie czekając na odpowiedź. – Tato został z Szymkiem? – Tak… z Szymkiem – odpowiedziała w zamyśleniu. – Może powinniśmy zostawić ich na razie samych. Odczekajcie z kilka minut tam, na krzesełkach, dobrze? – Tak, jasne. Nie jest ciekawie, co? – zapytałem retorycznie. – Nie, Róża ani na chwilę nie przestała… – Gładząc lekko czoło wierzchem dłoni, Klara odeszła od nas i stanęła przed automatem z kawą, wrzuciła pięciozłotówkę, po czym bez ogródek rąbnęła w niego z plaskacza. – Idę do kiosku na zewnątrz – rzuciła w naszą stronę i puściła się szybszym krokiem w kierunku wyjścia. Podeszliśmy w milczeniu do tajemniczych, nieużywanych przez nikogo drzwi i przysiedliśmy tuż przy nich, na dwóch pierwszych, odosobnionych siedziskach szóstego rzędu. Marek zobaczył nas, siadających niespełna pięć metrów od niego i jego zrozpaczonej rodziny, ale chyba nie chciał podejść w tej gorzkiej sytuacji. Pomyśleliśmy, że pewnie wolał zostać na razie ze swoimi, co było dla nas zrozumiałe. Płaczowi i histerii nie było końca na całej izbie przyjęć. Nigdy nie widziałem tyle smutku, bólu i cierpienia, których niczym nie dało się tutaj uśmierzyć. W pewnym momencie, widząc tych wszystkich spanikowanych ludzi, zatopiłem się w refleksji. Patrząc w nocne niebo, dostrzegamy miliardy gwiazd. Nie wiem do końca, czy to prawda, czy nie, albo może po prostu nie chcę wiedzieć, podobnie jak nie chcę poznawać odpowiedzi na wiele innych pytań, lecz za każdym razem, kiedy spojrzę w górę, najpierw przypomina mi się cytat z animowanego filmu Walta Disneya pod tytułem Król Lew: „Ktoś powiedział mi kiedyś, że przebywają tam zmarli władcy i patrzą na nas”. Po chwili jednak wracam myślą do szkoły na lekcję fizyki i natychmiast schodzę na ziemię. Co robi teraz pani Stenia? Co ona teraz będzie jadła? Gdzie pójdzie? Do nieba czy gdzie indziej…? Pytania o życie po śmierci stawiały się same, nikt ich jednak głośno nie wypowiadał. Każdy zawsze zapewnia każdego, że zmarły nam bliski w końcu odpoczął i jest teraz w niebie. Jedno wiem na pewno – leżące tam ciało zostało opuszczone przez naszą ukochaną staruszkę, a ona sama jest teraz w o wiele lepszym miejscu. I patrzy na
nas, być może z któregoś z kątów sali, na której siedzieliśmy w oczekiwaniu, aż ktoś nam powie, że nie mamy już na co czekać i że to już naprawdę koniec, a dalej wszystko będzie w porządku. W następnych minutach do przepełnionej poczekalni weszła matka Róży. Jej rozmazany tusz pod oczami przekonywał nas o przekraczaniu przez nią granic świątyni własnej wiary w pomyłkę i przechodzeniu na twardą i bezlitosną, kaleczącą nasze nadzieje podłogę jaskini rzeczywistości. W ciszy, odliczającej nieubłaganie każdą minutę oczekiwania na wyrok, nie dało się nie przysłuchiwać odgłosom ich rozmowy. – Tak mi przykro – zwróciła się do córki, przysiadając na krześle obok Róży, z którego Marek żywo zeskoczył, widząc idącą niepewnie w ich kierunku babcię i należycie ustępując jej miejsca. Róża zbadała czerwonym, szklistym spojrzeniem dawno niewidzianą twarz matki i rzuciła się jej w ramiona, topiąc swój ból w kołnierzu jej żakietu. – Dziękuję… – szepnęła, wylewając łzy w kojący materiał matczynego odzienia, po czym pociągając nosem, jęła wygrzebywać z torebki paczkę chusteczek higienicznych, które już dawno jej się skończyły. – Masz. – Pani Wolf podała jej niepełną paczkę swoich chusteczek, wygrzebanych z kieszeni żakietu i zostawiając sobie jedną, otarła niezałzawione już, rozmazane miejsca pod oczami. – Dzięki, mamo. – Zatrzymaj, mam gdzieś w torebce zapasową. Tobie się bardziej przydadzą. – Ścisnęła kurczowo zmiętą chusteczkę w dłoni. – Jak się trzymasz? – Nie wiem – pociągnęła nosem – mam wrażenie, że nadal czekamy tu na nią, a ona pojawi się zaraz przed nami i powie: „No chodźcie, przecież czas na herbatę”. – Widzieliście ją już? – Nie, odkąd pomachała nam na chwilowe pożegnanie, bo wszedł właśnie jakiś nowy lekarz na obchód czy coś tam. Uśmiechała się… – Róża spojrzała na mamę, wykrzywiając usta jakby w uśmiechu. – Zaraz jak tylko drzwi do jej sali zamknęły się za nami, rozbrzmiały u niej alarmy, więc zajrzałam obadać, o co chodzi, ale lekarz mnie bezczelnie pogonił, a siostra, która właśnie nadbiegła, wyprowadziła mnie. Wszyscy byliśmy zmuszeni przejść tutaj. A potem już tylko przyszedł ten sam doktor i powiedział, że bardzo mu przykro. I tyle… Ostatni uśmiech babci. – Zalała się znów potokiem łez, cieknących teraz nawet z nosa. Pani Wolf, dotychczas w miarę opanowana, również poczęła się trząść z rozpaczy i żalu po teściowej. Nie mieliśmy najmniejszego zamiaru do nich podchodzić, coś jednak mówiło mi, że powinniśmy tu być. Coś innego z kolei podpowiadało, żeby zobaczyć panią Stenię po raz ostatni… Pożegnać się. Nie wierzyłem, że nam na to
pozwolą, skoro nie byliśmy członkami rodziny. – Janek, Zosia, no chodźcie… – Kiedy młody, niedoszły lekarz przyszedł poprosić rodzinę do sali zmarłej, Róża bez wahania udała, że jesteśmy z nimi, co dało mu do zrozumienia, iż też jesteśmy bliskimi nieboszczki. Wstaliśmy bez słowa, ukrywając zaskoczenie, i pokierowani przez medyka, podążyliśmy za całą grupą. – Mają państwo tyle czasu, ile chcą – poinformował nas ze współczującym wyrazem twarzy i siląc się na uśmiech, pozostawił samych na sali. Z warg pani Steni wystawała rurka intubacyjna. Miała otwarte usta. Reszta ciała była nakryta zielonym prześcieradłem szpitalnym. W powietrzu roznosił się głuchy dźwięk aparatury reanimacyjnej. Tyle faktów zdążyłem przyjąć. Nie potrafiłem tam zostać minuty dłużej i opuściłem ich już po pierwszej. Wróciłem ze spuszczoną głową do poczekalni, ale i tam nie znalazłem dla siebie miejsca. W sercu kłuło mnie niezapomniane uczucie pustki, jakie się w nim zakorzeniło siedem lat temu, kiedy patrzyłem tak samo na mamę… Nie zważając na ponad dwudziestoosobową kolejkę i pretensjonalne spojrzenia stojących w niej ludzi, zapytałem jedną z pielęgniarek dyżurnych o toaletę. Zostałem skierowany z powrotem pod drzwi na oddział, gdzie odbywały się ostatnie odwiedziny rodziny Sadowskich i Wolfów. – Proszę stanąć pod drzwiami, ja panu otworzę – wyjaśniła pielęgniarka, wciskając przycisk na biurku. Bzyczący dźwięk odblokował automatyczny zamek. Zośka stała przy wejściu na salę, gdzie leżała maleńka część mnie; jedno z najmilszych wspomnień z okresu mojego dojrzewania. – Idę do kibla. Będziesz tu? – Tak, poczekam tu na ciebie – odpowiedziała ciepło. Spłukałem twarz zimną wodą, po czym spojrzałem w lustro nad zlewem. Popatrzyłem sobie głęboko w oczy. – Wyluzuj, Janek. Już nic nie zrobisz… Wyluzuj. – Taki zgiełk… – Obróciłem się nerwowo. – Tyle pracy… Mało kto spodziewał się takiego obrotu zdarzeń tego popołudnia. Mało kto może też coś teraz zrobić. Z jednej z wymalowanych na brzoskwiniowo kabin wyłonił się kruchy, lekko przygarbiony, pomarszczony mężczyzna o białych włosach i o bardzo posępnym, ale i dumnym wyrazie twarzy. Jego postawa trochę mnie zaskoczyła i dopiero po chwili dotarło do mnie, co miał na myśli. Miał na sobie białą koszulę i przypięty krawat w czerwono-czarne paski, proste spodnie garniturowe i czarne skórzane buty, w dłoni trzymał luźno zwisający kapelusz. Pomyślałem przez chwilę, że to jeden z lekarzy, ale doszło do mnie po sekundzie, że personel ma osobne toalety. W końcu postawiłem na to, że jest to członek rodziny któregoś ze zmarłych podczas pożaru budowlańców.
– Co ma pan na myśli? – Przepraszam, nie chciałem podsłuchiwać. To smutne, kiedy tylu dobrych ludzi odchodzi, czyż nie? Wydaje się wtedy, że nic już nie jest w naszych rękach. – Nic nie szkodzi. Nie pomyślałem, że ktoś też może mieć potrzebę… Ma pan rację, to smutne. Nie jestem jednak pewny co do tego drugiego. Staruszek bardzo łagodnie, lecz szczerze uśmiechnął się do mnie. – Tak? – Tak. – Czyli myśli pan, że jest jeszcze nadzieja… – stwierdził. – Nie, po prostu to oczywiste, że wtedy nic już nie jest w naszych rękach. Nic nam się nie wydaje – sprostowałem, ukrywając zdziwienie, które spowodowała jego wypowiedź. Staruszek spojrzał prosto na mnie, przymrużył na dłużej jedno oko, po czym podreptał w stronę drzwi bez pożegnania. Nie chciałem się nad tym zastanawiać, więc uniosłem tylko czoło do góry i też wyszedłem. – Co tak długo? – Zośka spacerowała zniecierpliwiona od ściany do ściany. Kiedy mnie zobaczyła, rodzina pani Steni właśnie opuszczała salę w milczeniu. Jedynie Róża, prowadzona przez swoją matkę, pociągała wciąż nosem, zwieszając głowę z przepełniającej jej serce tęsknoty za babcią. – Do widzenia. – Siwiuteńki nieznajomy stał przed drzwiami do poczekalni, które niespodziewanie otworzyły się. Klara weszła nimi, omijając go niewzruszenie. – Do widzenia – odpowiedziałem, odprowadzając go wzrokiem i podpatrując, jak kieruje się w stronę wyjścia z placówki, znikając z korytarza za drzwiami wyjściowymi. Zaraz za nim podążył Marek, który skinął do mnie przyjaźnie głową w odpowiedzi na moje skinienie, a dalej za nim pan Wolf z żoną oraz pani Wolf podtrzymująca Różę. Obserwowałem ich niemalże ceremonialne wyjście, które, można by rzec, było swoistym preludium do ostatniej wędrówki pani Steni wraz z całą rodziną, której świadkiem miał być niedługo świat, a jej kresem ziemia jednego z warszawskich cmentarzy. Nim zorientowałem się, że macocha coś do mnie mówi, tamci byli już dawno w automatycznych drzwiach wpuszczających ich z powrotem w czeluści okrutnego świata żywych jeszcze trupów. – Janek?! – Zniecierpliwiona Klara ustawiła się na linii mojego wzroku, dokładnie przed moimi oczami. – Co ci powiedział lekarz? – Co? Nie, nie rozmawiałem z lekarzem. – Obudziłem się, zmieszany. – Pożegnał cię, a ty pożegnałeś go w drzwiach. Nic ci nie powiedział? – Kiedy? Ten starszy pan? Nie… To chyba nie był lekarz. – Tak, był, ten sam, który nas wyprosił, kiedy przyszedł do pani Steni na obchód.
– To on? – Zamyśliłem się znów na chwilę. Przywołałem raz jeszcze jego wygląd zewnętrzny, jego rysy twarzy, krok i skrzypiący głos. – Tak, to on. O czym gadaliście? – O niczym… Spotkaliśmy się w toalecie. – Dobra, ja idę pożegnać się jeszcze z panią Stenią. Zaraz wrócę. Poczekajcie na zewnątrz, okej? – Nie, nie… my już pojedziemy do domu. – Czekaj, tylko wejdę też do toalety – zwróciła się do mnie Zosia. Klara podchwyciła jej pomysł. – Dobra, pójdę z tobą i pojedziecie, okej? – Ja będę na zewnątrz – obwieściłem obu. Po pięciu minutach przyjaciółka dołączyła do mnie i ruszyliśmy w stronę przystanku, żeby złapać autobus linii sto osiemdziesiąt osiem. Przejechaliśmy około dziesięciu przystanków w milczeniu. Oboje zanurzyliśmy się w refleksji nad żałobą. Ten głos… – zastanawiałem się, bo rozmowa z rzekomym lekarzem nie dawała mi spokoju. Co miał na myśli, mówiąc, że nam się wydaje? Wyskoczyliśmy na Gocławku Wschodnim, skąd autobusem, pięćset dwudziestką, mogliśmy przejechać jeszcze trzy przystanki do ulicy Potockich i stamtąd spacerem przejść kawałek do mnie. Oboje uznaliśmy zgodnie, że spacer dobrze zrobi nastrojom, jakie opanowały nasze głowy. – Pytała, czy wszystko z tobą okej – Zośka przerwała wciąż towarzyszącą nam ciszę. – I co powiedziałaś? – Że nie jestem pewna. – To znaczy? – Powiedziała, że dziwnie się zachowywałeś. Martwiła się. – Zośka! Chyba nie mówiłaś nic o monetach?! – zaniepokoiłem się na chwilę. – Nie, no coś ty. Tylko… Powiedziałam, że opowiadałeś mi o swoich koszmarach. Tyle. Ale nic na to nie powiedziała. – Aha… Dobra, ale nie gadaj z nią już. Tak naprawdę, to nie jej sprawa. – Stara się… – Niech się stara. Nie ma po co. Telefon w jej kieszeni musiał zawibrować, bo wyjęła go energicznie i zaczytała się w wiadomości. – Róża prosi, żebyśmy wpadli do niej jutro. Pisze, że Marek będzie u ojca i nie chce siedzieć sama, kiedy jej rodzice pojadą zamawiać wieńce i znicze. – Okej, możesz jej napisać, że na pewno będziemy? Tylko spytaj o której? – Pewnie pojadą do kwiaciarni z rana – zawyrokowała. – Już piszę.
Po minucie od wysłania SMS-a zwrotnego, telefon, tym razem dzierżony w jej dłoni, zawibrował ponownie. – To od Róży: „Zapomnijcie o jutrze. Wpadnijcie teraz! Pilne!” – Czyli są już w domu. Napisz, że będziemy za dziesięć minut – poprosiłem. Co może być aż takiego pilnego, że w taki dzień nie może to poczekać do jutra? Co jest ważniejsze od tego, że właśnie straciła ukochaną babcię? Spojrzeliśmy po sobie, po czym Zośka niezwłocznie odpisała. Nie doczekaliśmy się już żadnej wiadomości, która wyjaśniłaby, dlaczego mieliśmy stawić się tak nagle i pośpiesznie w progu domu Sadowskich, niemniej przyspieszyliśmy kroku. – Myślisz, że chodzi o Marka? – zagaiłem. – Myślę, że Róża po prostu potrzebuje z nami porozmawiać. Może dlatego, że nie miała na to siły w szpitalu. Coś ty się tak tego Marka uczepił? – Nie wiem, niepokoi mnie jego zachowanie. – Jakie zachowanie? – Śledził mnie przecież, a w szpitalu w ogóle nie zagadał, jakby mnie unikał, rozumiesz? Coś mi tu śmierdzi. A co do Róży, to szybko jej siły wróciły, nie sądzisz? Nie dałem po sobie poznać, że zauważyłem zniesmaczoną minę koleżanki, ale i Zośka nie ukrywała swojego niepokoju. Zastanawiałem się, co sobie pomyślała i dlaczego nie przytaknęła na moje uzasadnione podejrzenia. Ostatnie pięć minut szliśmy szybkim krokiem, unikając swoich spojrzeń. Kiedy dotarliśmy pod dom Sadowskich, mijając przy tym mój, w którym zauważyłem przedzierające się światło przez zasłony w sypialni ojca, była prawie dziesiąta wieczorem. Przekroczyliśmy otwartą furtkę i stanęliśmy przed drzwiami wejściowymi, które ku naszemu zdumieniu otworzyły się same, jakby czekając na nasze nadejście. – Wejdźcie. – Dobry wieczór – przywitaliśmy się oboje chórkiem jak należy, kiedy Róża zamykała za nami drzwi na klucz, po czym oboje udaliśmy się za nią w tajemniczej ciszy do salonu. Tam, gdzie zawsze przyjmowała nas pani Stenia, a gdzie teraz na stoliku, na którym zwykle stały pachnące, świeżo upieczone przez nią ciasteczka, znajdowało się jej czarno-białe zdjęcie z młodzieńczych lat oraz drugie, z czasów już nie tak odległych. Obydwa, w zdobionych bukszpanem ramkach, otoczone były kręgiem zniczy i małych, białych świeczek-podgrzewaczy. – Usiądźcie, proszę. Napijecie się czegoś? – zapytała, wskazując miłym gestem ręki na wiekową kanapę pani Steni. – Nie, dziękujemy. – Zośka pokręciła głową. – Jest dość późno i pewnie będziemy się zaraz zbierać.
– No tak, już po dziesiątej. – Dosiadła się do nas, zajmując fotel z innego kompletu. – Przepraszam, że was o tej porze ściągnęłam. Tak naprawdę to chyba nie jest nic takiego pilnego i mogło swobodnie poczekać do jutra. Chyba po prostu chciałam mieć to z głowy. Spojrzeliśmy po sobie. – Nie szkodzi. Gdzie są wszyscy? – zapytałem. – Poprosiłam Marka, żeby zaszedł do ojca po trochę kasy. Będzie nam teraz potrzebna. Ojciec pojechał z żoną do swojego hotelu, ale nawet nie wiem gdzie. Moja mama już godzinę temu położyła się spać. – Róża spojrzała w dół i podrapała się po łydce, cały czas unikając naszych spojrzeń. Przed nami stał inny niż zwykle, niski stolik kawowy, pod który pani Sadowska schyliła się delikatnie i wyciągnęła niewielką kopertę. – Mam coś dla ciebie, Janek. To od mojej babci. – Pani Stenia zostawiła mi list? – Otworzyłem szeroko oczy, które natychmiast zrobiły się szklane. – Jest podpisana twoim imieniem i nazwiskiem. My też dostaliśmy takie. Właściwie to znalazłam je sama, kiedy szukałam w jej szafie ciuchów na pogrzeb, tuż po telefonie ze szpitala. Nagle się zatrzymała. Spojrzeliśmy na nią ze współczuciem, kiedy zakryła dłonią usta i zaczęła płakać. – Nie wiedziałam, co robię… byłam w szoku… – Jej głos się załamał. Wstała. W kilku susach skoczyła do kuchni i odkręciła kran. Po trzech minutach, z zaczerwienionymi oczami, wróciła ze szklanką wody. – Na pewno nie chcecie? – zapytała. – Nie, nie, dziękujemy – Zośka wyrwała się pierwsza. – Naprawdę nie chcemy przeszkadzać. – Nie przeszkadzacie. Chciałam wam to tylko przekazać, ale myślę, że na dłuższą rozmowę umówimy się na kiedy indziej, okej? Bez trudu zrozumieliśmy aluzję. Wstaliśmy od stołu i sami skierowaliśmy się w stronę wyjścia, dziękując za zaproszenie. – Zosiu, dla ciebie też coś mam. Niestety nie było zaklejone i niechcąco przeczytałam. Nie wiem, co to może znaczyć… – wyjaśniała spokojnie. – Babcia była już bardzo stara, więc nie brałabym sobie tego do serca. Mała kremowa karteczka ze sztywnego papieru, złożona na pół, była wielkości pudełka od zapałek. Na wierzchniej stronie faktycznie znajdowało się imię i nazwisko mojej najlepszej przyjaciółki, napisane piórem w dość kaligraficzny sposób. Przysunąłem się do niej, żeby w słabym świetle przedpokojowej lampy móc dojrzeć, co jest na niej napisane. Wiedziałem, że Zosia nie ma nic przeciwko. Otworzyła ją i razem ujrzeliśmy misterną wiadomość od nieboszczki. Były tam tylko dwa słowa:
„Broń się”.
XIII Psychiczne kłamstwo Wśliznęliśmy się do domu bezszelestnie. Ojciec chyba już spał o tej godzinie, podobnie jak Szymon. Klara, zagapiona w film w pokoju gościnnym, wczuwająca się w łzy kobiety, którą udało mi się dostrzec na ekranie, nawet nie zauważyła nas, przebiegających przez przedpokój tuż za jej plecami. Byliśmy naprawdę dobrzy jak na włamywaczy. – Wow! Tego się nigdy nie spodziewałam. – No, ja też nie. Siedzieliśmy na moim białym materacu, w białym pokoju i wgapialiśmy się przez dłuższą chwilę to w „liścik” Zośki, to w kopertę, której jeszcze nie otworzyłem, a którą od razu po wejściu rzuciłem na krzesło pod oknem. Po tym, co przeczytaliśmy na kartoniku od zmarłej pani Steni, nie byłem pewien, czy jestem gotów na kolejne niespodzianki. – Co chciała przez to powiedzieć? – zapytała z poruszeniem w głosie. – Nie mam pojęcia. Pewnie to, co powiedziała, ale nie wiem, o co jej mogło chodzić. – Broń się? Może się pomyliła, może nie chodziło jej o mnie… Wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem, a jej pytający wzrok mówił mi, że trochę ją to intryguje, trochę niepokoi, a trochę nawet ekscytuje. W końcu oboje spojrzeliśmy na czekającą na swoje wielkie otwarcie kopertę, którą nieboszczka przeznaczyła dla mnie. – To co? Otwieramy twoją? – zaproponowała. – Dobra. Podaj, proszę – poleciłem, gdyż siedziała bliżej okna, po czym pochwyciłem moją „przesyłkę” i jąłem ją rozrywać bez ładu. – Ale tak szczerze, to nie przejmowałbym się tym, co ci napisała. Powiem tak: pani Stenia była wspaniała i już za nią bardzo tęsknię, a właściwie to chyba nawet jeszcze nie przetrawiłem jej śmierci. Ale fakty są takie, że była bardzo stara, i wątpię, żeby wiedziała, o czym tak naprawdę pisała. Sama słyszałaś panią Różę… O proszę. – Pokazałem Zośce otwarty list: pusty kawałek ciężkiego, porowatego papieru. – Widzisz? Nic. Dziewczyna wzięła do ręki niezapisaną kartkę i obejrzała ją dokładnie, penetrując wzrokiem w poszukiwaniu czegoś, co miałoby się zaraz ukazać jej oczom. W następnej chwili, celując w stojące tuż obok krzesło, spudłowała i kartka poleciała bezwiednie pod biurko. – Może masz rację. Może faktycznie nie czaiła, o co jej samej chodzi, a ja się teraz niepotrzebnie tym trapię. – Mniejsza o szczegóły. Nie ma co się nad tym tyle głowić. Patrzyła na mnie niewzruszenie, przystając na moje założenia i podsumowania.
– Okej, ja spadam, dochodzi jedenasta. – Możesz zostać tutaj na noc, jeśli chcesz. – Postanowiłem spróbować swych niedoświadczonych i wątłych sił. Uśmiechnęła się delikatnie. – I gdzie niby miałabym zasnąć? Na twojej „jedynce”, w twych ramionach? – Znów wysiliła się na taki sam uśmiech. – No, albo obok mnie na ziemi. – W tym momencie mój mózg się zagotował. – Poważnie? Raczej nie sądzę. Wolałabym swoje cudnie miękkie łóżko. – Puściła do mnie oczko i wstała, kierując się do drzwi. Odprowadziłem ją na dół, nie zapalając większych świateł, żeby nie zauważyła burakowego koloru na mojej twarzy. Wystarczyło, że sam czułem, jak mi się włosy topią na rozżarzonej czaszce. – To do jutra. – Cmoknęła mnie na pożegnanie w policzek i odchodząc, machnęła kilka razy ręką. Czułem, jak na jej widok ściska mnie w gardle, kiedy tak zanurzała się w blasku księżyca i znikała pod czarnym płaszczem nocy. I gdyby szare komórki realisty nie więziły wtedy moich strun głosowych w nierozerwalnych kajdanach rozsądku, zapewne krzyknąłbym do niej coś niedorzecznego, żeby ją zatrzymać. Natomiast serce idealisty, jak pomylone pompujące krew do nabrzmiałych tętnic, wyplułoby morze gnijących w nim uczuć, a wtedy, w porywie emocji, pobiegłbym za nią, aby ostatni raz tego dnia móc wtopić gorejące wargi w jej słodkie, różowe usta. – Do jutra… – wydusiłem sam do siebie, patrząc, jak znika w oddali za zakrętem. Wróciwszy do domu, z tą jedną tylko myślą pokładającą mnie otępiale do snu, powróciłem do łóżka, gdzie ległem jak postrzelony kilkoma kulami z uzi prosto w klatkę piersiową i z tak przeszytym sercem zamknąłem po cichu powieki – zatonąłem w bezkresnych falach sennego oceanu miłości. * – Poczekaj. Ktoś idzie! Wracaj do siebie. – Francuz był dużo bardziej skupiony na tym, co działo się wkoło nas, kiedy ja byłem w transie opowiadania ostatnich zdarzeń zapisanych w mojej pamięci. Bezszelestnie, niczym czarny ninja nocy, podniosłem swoje lekko obolałe jeszcze gnaty i wślizgnąłem się do drucianego łóżka, do melanżu smrodów, do których mój nos dawno się już przyzwyczaił. Zbliżające się stukanie miarowych kroków ucichło na chwilę na pewnym odcinku korytarza, by po paru sekundach znów roznieść się wzdłuż niego, na zewnątrz naszych komnat. Nasłuchiwałem ostrożnie odgłosów zbliżającego się niebezpieczeństwa, grymaśnie wybierającego swe ofiary niczym w teleturnieju bez rywali, bez przegranej, bez regulaminów… Niczym kat, który miałby wyciągnąć i zaprowadzić
jedno z nas na szafot pełen recytujących modlitwy o przebaczenie skazańców. Następny przystanek zdawał się być pod moimi drzwiami. Serce stanęło mi w gardle i nie chciało się stamtąd ruszyć. Nakryłem twarz gnijącym kocem, naciągając go na siebie i podkurczając przy tym nogi do pozycji embrionalnej. Bałem się. Czyżby mnie usłyszeli? – pomyślałem. Metaliczny zgrzyt zasuwy przekłuł napęczniały mózg, z trwogi zabolały mnie wszystkie gnaty, przenikający chronicznie prąd szczypał bezlitośnie członki od czubka głowy po same koniuszki palców u stóp. Otworzyły się drzwi do celi obok. Wrzask Francuza dawał do zrozumienia, że ten nie poddaje się bez walki, ale też nie wróżył niczego dobrego. Kolejne salwy katuszy wylewały się przez jego gardło, jednak z czasem jęły powoli słabnąć, poddawać się bezlitosnej nikczemności agresora, by wreszcie wyciszyć się, zanucić ostatnią nutę i zasnąć w nienaruszalnym spokoju. Nie miałem pojęcia, co mu zrobił ten, który z wielkim trzaskiem zamykał za sobą żeliwne drzwi, skończywszy podłą robotę złoczyńcy. Nie miałem też pojęcia, czy nie będę następny. Jeśli nas usłyszeli… Strażnik zrobił kilka kroków i przedzierający się przez okienko w moich drzwiach snop światła zbladł. Usłyszałem grzmot, trzask, a potem zawył swym piskiem rygiel, uderzając prosto w moje czuwające bębenki słuchowe. Nie wchodź, nie wchodź, nie wchodź… – powtarzałem w głowie. Cała wcześniejsza głupia odwaga nagle kompletnie mnie opuściła, a panujące tutaj gestapowskie metody chyba zaczęły przynosić oczekiwany z niecierpliwością efekt. Złamanie wroga. Klawisz raz jeszcze przez okienko w drzwiach wytrzeszczył gały na mój mały, ponury świat, po czym przeniósł się pod drzwi Saoke. Zastanawiałem się, czy też leży podkulona, jak trzęsący się w noc sylwestrową szczeniak, któremu nawet pieszczotliwe głaskanie jego pana nie przynosi ulgi, póki eksplozje i wybuchy spowijają powietrze ostatniej nocy mijającego roku. Operacja drania z korytarza powtórzyła się. Uderzenia w drzwi, wywołujące ogromną presję, mające na celu wyryć głębokie rysy na zwojach mózgowych przetrzymywanych tu więźniów, zagrzmiały około dziesięciu razy. Zostaw ją, szmato! – krzyknąłem w myślach. Heroizm powrócił na swoje miejsce, jednak nie do tego stopnia, aby wygarnąć na głos opryszkowi. Po tym, jak skończył zadręczać dziewczynę, rozrechotał się głośno i tylko mogłem sobie wyobrażać korpulentnego, przerośniętego, lichawego sukinsyna, z trzęsącym się jak galareta brzuchem, ocierającego otłuszczoną łapą ściekającą mu po gębie z szyderczym uśmiechem ślinę. Kolejne minuty zasnuły się spokojem i ciszą. Nikt się do nikogo nie odezwał
i tak miało pozostać przez dłuższy czas. Myszy się rozharcowały, więc kot nie wytrzymał i je poskromił. Ale myszy nigdy nie dają za wygraną i po jakimś czasie ponownie wychodzą ze swych norek. Minęło jakieś pół godziny. Wiedziałem, że tym razem Saoke dłużej zajmie ponowne przyzwyczajanie się do ciemności tej nowej, lecz w sumie starej sytuacji, natomiast Francuzowi nie chciałem na razie zawracać dupy. Miał teraz pewnie bez liku siniaków do ogarnięcia, ale przede wszystkim złość, jaka w nim zapewne szalała: ogromna chęć krwawej rozróby, kula w łeb, nóż na gardle i tysiące innych słodkich wyobrażeń zemsty. Wstałem i pokręciłem się po moim lochu, rozmyślając o wszystkim, po czym opadłem z powrotem na pryczę. Minęło kolejne pół godziny. Poczułem głód. Pragnienie też powoli dawało się we znaki. Już zapomniałem, jak pachniała kasza, którą rozdzieliłem pomiędzy sprawnie pracujące dla nas więzienne szczury, ale jakkolwiek by nie pachniała, to pewnie zjadłbym ją teraz ze smakiem i bez grymaszenia. O wilku mowa, pomyślałem. Na horyzoncie pojawił się jeden z gryzoni, nie byłem jednak pewien, z której dziury wyszedł, bo zanim go zauważyłem, to stał już na środku na dwóch łapkach. Miał przyczepioną wiadomość. Jak tam, żyjecie? Mówiłam, nie gadajcie tyle. Co za hipokryzja, stwierdziłem. Tak, żyjemy, a ty? Sama z nami też gadałaś :/ Francuzowi się chyba dostało, co? Biedak. Czego oni chcieli? Nie mam pojęcia, ale spróbuję z nim pogadać. Okej, pozdrów go. Nabazgrawszy coś w tym samym tonie na małym zwoju kompletnie zdezelowanego papieru, pochwyciłem tego samego szczura, który spacerował sobie niewinnie od jednego kąta do drugiego, starannie przeszukując loch w nadziei na jakieś resztki jedzenia, po czym puściłem go w dziurę Francuza. „Szczuromes” zwrotny doszedł po kilku minutach. Ta, żyję, niestety. Jakoś się trzymam. Też ją pozdrów, dzięki. Co ci zrobił? Mocno jesteś poturbowany? Fechtował się swoją pałką, nie jest źle. Dobrze się zasłaniałem. Nie popisuj się skromnością ;) Niedługo stąd wyjdziemy. Po tej wiadomości odczekałem kilka minut, ale już nic nie odpisał. Pomyślałem, że musi się uspokoić, odpocząć trochę. Powiedziałem Saoke o naszej krótkiej rozmowie i pozdrowieniach dla niej, a także o tym, że sam się ułożę za chwilę do snu, bo dawno nie drzemałem. Taka było oficjalna wersja. Prawda jednak była taka, że miałem zamiar to zrobić, ale też nie chciało mi się z nią na razie gadać. Myślami byłem z Piotrem, który właśnie zwijał się z bólu za ścianą
i zaciskał zęby, rozmyślając o swoim planie ucieczki i zasmakowaniu wkrótce na powrót pachnącej i słodkiej wolności. Wtulony w ścierwo rozkładającej się, starej wełny, z której moje śmierdzące nakrycie utkano przed wiekami, zamknąłem oczy. Leżąc na sprężynowym łożu king size, rozmarzyłem się o pachnącej pościeli z mojego pokoju, której wyobrażenie uwodziło zmysł węchu wonią Lenora o zapachu owoców egzotycznych. Zanurzyłem się w tej pieszczotliwej fantazji na jakieś dobre piętnaście minut. Kiedy otworzyłem oczy, rażące światło, bijące piorunami z rozwartych drzwi wprost do celi, boleśnie atakowało moje źrenice. Przez co najmniej piętnaście sekund nie mogłem nic dostrzec, a kiedy byłem już zdolny uchylić lekko ślepia, to tylko dzięki padającemu na moją twarz cieniowi kogoś, kto zawisł nade mną i czekał, aż będę w stanie zobaczyć go w pełni okazałości. Nim do tego doszło, dosłyszałem czyjeś gadanie na zewnątrz, w przejściu, o jakimś obiekcie trzy i dwa, potem znowu trzy, potem jeden i dalej trzy. Odniosłem wrażenie, że mówią o jakichś królikach doświadczalnych w laboratorium. – Widzisz już? – ryknął basem ktoś, kogo skrywana we własnym cieniu twarz wisiała uporczywie nad moją. – Nie – odparłem. – Przepraszam, ale to przez to światło. Pamiętając o ich ostatnim potraktowaniu mnie, w odwecie za moje zachowanie, postanowiłem nie wychylać się zbytnio i zachować choć odrobinę pokory w swoim tonie wypowiedzi, a nieco więcej na mej facjacie i w zmiękczonym, niepewnym głosie. Uprzytomniłem sobie jednocześnie, że nigdy jeszcze nie słyszałem tego głosu, a i postura tego człowieka była mi całkiem obca. Zupełnie nie pasowała do tamtej bandy młokosów. Być może w końcu ktoś, kto ma coś do powiedzenia, łudziłem się, pełen optymizmu. – Dobra, bierzemy go. Im szybciej stąd wyjdzie, tym szybciej przyzwyczai wzrok. Dwóch weszło i wyciągnęło mnie ostrożnie z łóżka. Trzeci stał w tunelu, którym mieliśmy zaraz przejść do końca, a dalej drzwiami skierować się do windy i w górę. Taką przynajmniej miałem nadzieję. Byle nie tu… – Można do toalety? Szedłem sam, tamci tylko lekko trzymali mnie za ramiona, jakby prowadzili więźnia. Byli spokojni, a sądząc po sile uścisku, z jakim mnie trzymali, powiedziałbym, że nawet grzeczni. Być może zachowywali się tak przy zwierzchniku. Czyżby ten szczupły, wysoki, przygarbiony i lekko łysiejący na czubku głowy koleś miał mnie stąd wyciągnąć? A może idę na jakąś rozprawę, może przesłuchanie? Albo prowadzili mnie na jakieś badania i ewentualną kąpiel? Nie, najpierw kąpiel, potem badania.
Teraz miało to niewielkie znaczenie, najważniejsze było, że w końcu się stamtąd wyrwałem i że dzieje się coś, co nie skutkuje dotkliwymi kopniakami czy lodowatymi ostrzałami z armatki wodnej. – Tak, będziesz mógł iść do toalety, jeśli bardzo musisz. – Muszę… – wydusiłem błagalnie, mając nadzieję na wzbudzenie odrobiny litości. Choć po tym, jak pozytywnie odniósł się do mojego pytania, wiedziałem, że nie muszę już się zgrywać. – Jest inaczej… – wymamrotałem, kiedy się zorientowałem, że podążamy jakimś innym tunelem i że nie weszliśmy w drzwi, jak poprzednio, tylko skręciliśmy na jego końcu w nieco szerszy korytarz. – Pomieszało ci się, chłopaku – odpowiedział przywódca grupy. – Wtedy szedłeś w przeciwnym kierunku. Teraz idziemy w drugą stronę skrzydła. Jeszcze bardziej ulżyło mi na myśl o jego pobłażliwym tonie, z jakim się do mnie zwrócił. Pomyślałem, że w końcu będę traktowany jak człowiek. Wreszcie ktoś mi wszystko wyjaśni, a jeśli tu wrócę, to będę mógł uspokoić swymi nowinkami Francuza i Saoke. Korytarz ciągnął się dłużej w tę stronę niż w tamtą. Trzykrotnie minęliśmy skrzyżowania tego zawiłego, podziemnego przejścia i dopiero przy czwartym skręciliśmy w lewo. Starałem się zapamiętać wszystko, tym razem korzystając z trzeźwości umysłu. – Przepraszam, dokąd idziemy? – zapytałem grzecznie. – Już niedługo się dowiesz, cierpliwości. – Opatulony w biały fartuch mężczyzna, o niezbyt przyjemnym spojrzeniu, zmusił się do uśmiechu, niedodającego mu w najmniejszym nawet stopniu uroku, po czym dodał: – Za długo tkwiłeś tam w niepewności. – Tak, to prawda – przytaknąłem. – Wreszcie ktoś do mnie wyszedł. Mężczyzna spojrzał na mnie ukradkiem, ale nic nie odpowiedział. Jakby nie chciał mi robić zbyt wielkich nadziei. Po, prawdopodobnie stumetrowym, spacerku przeszliśmy przez drzwi po lewej. Było ich wcześniej jeszcze kilka, ale zajęty krótką rozmową z panem przewodnikiem, nie policzyłem, ile dokładnie. Za nimi znajdowała się niewielka, jasno oświetlona jarzeniowym światłem sala, na środku której ustawiono biały plastikowy stół i dwa równie białe, plastikowe krzesła. Wyglądała jak pokój przesłuchań z jednego z tych filmów sensacyjnych o FBI czy CIA ze względu na rzucające się w oczy kamery zamontowane w każdym z czterech górnych rogów pokoju. – To zwykłe środki ostrożności. Tutaj przeprowadzamy konsultacje z każdym dewiantem – wyjaśnił mój oswobodziciel, a przynajmniej taki miał zamiar. Wchodząc za mną i zamykając za sobą drzwi, przyuważył, jak skrupulatnie i z wymalowanym na twarzy dystansem lustruję sprzęt „Wielkiego Brata”.
– Mam nadzieję, że to nie będzie dla ciebie problemem? – Skinął głową w stronę kamery w górnym rogu pokoju. – Nie, raczej nie – potwierdziłem, nie chcąc nadużywać gościnności. Mój wzrok był już w pełni sprawny i dopiero teraz zauważyłem jego obwisłą twarz z podkrążonymi oczyma, o ziemistej cerze palacza, z równo wystrzyżonym, krótkim, hitlerowskim wąsikiem. – Niestety, nie mamy pokoi do konsultacji bez monitoringu. – To co może mi pan powiedzieć? – zacząłem bezceremonialnie. – Proszę, usiądź najpierw. – Zapraszającym gestem wskazał na krzesło naprzeciw niego. Chcąc postąpić wedle jego woli, lecz nieświadom w pełni dokładnego położenia krzesła, wpadłem nań rykoszetem, łapiąc je w ostatniej sekundzie, nim się przewróciło. Szurnąłem je na miejsce z lekkim łoskotem, po czym opadłem, zwrócony twarzą wprost na „doktorka”. – Dobra, a teraz proszę mi wyjaśnić, kim pan jest i co tu się dzieje. I gdzie ja w ogóle jestem? Czemu siedzimy zamknięci jak w Shawshank? I czemu, u licha, tak nas…? – Spokojnie. Powoli. – Uśmiechnął się przyjacielsko. – Pojedynczo. Zadawaj je pojedynczo, a wtedy uzyskasz wszystkie odpowiedzi. Ja nazywam się Paweł Dziok. I jestem tu po to, żeby skonsultować z tobą pewną sprawę. – Jaką sprawę? – zapytałem zniecierpliwiony. – Sprawę pewnych zdarzeń, a także przedmiotów. Właściwie to jednego. – Jakich zdarzeń i jakiego przedmiotu? Spojrzał na mnie podejrzliwie i jął stukać rytmicznie palcami o stół, uderzając nimi od najmniejszego do największego. – Myślę, że ty już wiesz, jakich zdarzeń… – Skąd mam wiedzieć? Nic nie pamiętam. Nie wiem nawet, jak i dlaczego się tu znalazłem. Może jak dacie mi trochę tej wody z tym czymś, co mi tam dosypaliście, to znów mi się coś przypomni. – A przypomniało ci się coś po tamtym razie? – Trochę tak… Czasy dzieciństwa, wydarzenia sprzed tygodnia. Nadal nie przypominam sobie, jak się tutaj znalazłem. Człowiek, który mnie wypytywał jak na przesłuchaniu, wykrzywił lekko usta w grymasie sztucznego uśmiechu, ale bardziej jakby niedowierzania. – Damy ci wody. – W tym samym momencie wszedł jeden z tamtych tępaków. Nie pamiętałem jego twarzy. Młokos nawet na mnie nie spojrzał i postawiwszy przezroczysty jednorazowy kubek przede mną, obrócił się żwawo i wyszedł, zostawiając nas ponownie samych. – Proszę – doktorek wskazał głową na wodę – to dla ciebie. Po tym może znów coś ci się przypomni. Chwyciłem bez namysłu gnący się w dłoni plastikowy pojemnik i jednym
haustem opróżniłem do dna. – I jak? Lepiej? – O tak. Można więcej? Cała akcja powtórzyła się, jak tylko wypowiedziałem te słowa. Przechyliłem kubek i tym razem, po czym odetchnąłem z ulgą. – O wiele lepiej, prawda? – zapytał zaciekawiony. – O tak, niesamowicie. I nawet sobie już wszystko przypomniałem. – Tak? Słucham zatem… – Jego źrenice poszerzyły się, a żyły na skroni stały się bardziej widoczne. – Otóż pamiętam teraz wyraźnie kilka ciekawych wydarzeń. – Nie krępuj się, ale i nie spiesz. Mamy czas. W tym momencie zmarszczyłem lekko brwi, a na mojej twarzy pojawił się szyderczy uśmiech. – Pamiętam, jak jeden z tych kretynów, którzy mnie tu zamknęli parę dni temu, kopnął mnie z całej siły w brzuch, inny wrzucił jak worek ziemniaków do tego waszego pierdla, jeszcze inny oblał mnie lodowatą wodą. Pamiętam, jak domagałem się kibla, jak łamiecie prawa człowieka, podobnie zresztą jak wiele innych praw. Chcę wiedzieć, co tu robię, i to w tej chwili. Skoro pan jest od konsultacji, to mi jej pan udzieli, jasne? I dopóki się nie dowiem wszystkiego, czego chcę się dowiedzieć, dopóty nic nie powiem o tamtych wydarzeniach ani o tym przedmiocie. Przepełniony dumą z własnego przemówienia, wyobrażałem sobie założoną przeze mnie maskę Jokera z Batmana z Jackiem Nicholsonem. Nie miałem pojęcia, o co ten człowiek mnie pytał, ale wiedziałem, że tym razem byłem wystarczająco przekonujący i że to ja odbijałem teraz piłeczkę. – Dobrze, czy coś jeszcze mogę dla pana zrobić? – Zaskoczył mnie swoim stoickim spokojem. – Tak! Kibel! – zażądałem gniewnie. – Nie ma sprawy. – Przechylił się nad stół, upewniając się, że dobrze go słyszę. – Wszystko to dostaniesz. Jak tylko opowiesz nam o monecie. Zbity z tropu, zacząłem jąkać się w konsternacji. Poczułem, jak zalewa mnie pot i jak całe moje ciało zaczyna gotować się od wewnątrz. Wyimaginowałem sobie, że staję się ofiarą pewnej konspiracji. Skąd o niej wiedzieli? – Ja…ja…jaka…? Jaka…? Jakiej monecie? – Posłuchaj, Bogucki. Chcemy, musimy i będziemy ją mieć, czy to ci się podoba, czy nie. Jak tylko nam powiesz, ty i twoi przyjaciele z cel, wszyscy wyjdziecie na zewnątrz. Będziecie wolni. Zdajesz sobie sprawę, jak niebezpiecznym artefaktem jest ten kawałek metalu, prawda? – Nie… nie… nie zdaję sobie. Skąd o niej wiecie? – Wiemy o wszystkim. O wszystkim z wyjątkiem tego, gdzie ona jest. A to
jest dla nas teraz bardzo, ale to bardzo istotne. Jego twarz nabrała wyglądu kogoś z serialowych, czarnych charakterów, wygięta w obrzydliwy świński ryj, z wytrzeszczonymi oczami i żółto-brązowymi wyszczerzonymi zębami. – Nie mam pojęcia o tym… – wyjąkałem, nadal zmieszany. – Przypomniałem sobie o niej w celi, kiedy daliście mi tej wody. Ale to było dawno temu. Skąd o tym wiecie?! – Podniosłem łamiący się głos. – Wiemy! – Ale skąd? O co tu chodzi? – Wiemy od… – zatrzymał się na chwilę, żeby przełknąć ślinę – …twojego ojca. – Co?! Jak to? On tu był? Gdzie jest teraz? Zawołajcie go natychmiast, chcę go zobaczyć! Zawołajcie go! – Zerwałem się z wrzaskiem. – W tej chwili się uspokój albo źle się to skończy! – Sam się uspokój, szmato! – Do reszty wyprowadził mnie z równowagi. – Chcę się widzieć z moim ojcem! Teraz, natychmiast, rozumiecie?! Teraz! ! ! Do pokoju wleciało trzech bydlaków i ani się obejrzałem, a już wszyscy trzej rzucili się na mnie. Ręce miałem skrępowane, ale warczeć nadal potrafiłem. – Co wy robicie? Wypuście mnie stąd! Chcę zobaczyć ojca! Nie wolno wam! Wy kurwy! Chcę zobaczyć mojego tatę! Nieeeeeee! ! ! Podnieśli mnie we dwóch silnym ruchem, trzeci nachylił mi głowę w dół i trzymał tak skrępowanego. Dyszałem i sapałem, próbując złapać oddech, żeby móc dalej krzyczeć. – Nie! Nieeee! ! ! Wy gnidy! Chuje jebane! Zostawcie mnie! – Odchodziłem od zmysłów. Nigdy w życiu nie czułem takiej furii. – Zaczekajcie! – zatrzymał ich doktorek. Posadzili mnie z powrotem. Trzeci złapał mnie za włosy i pociągnął głowę do tyłu. Obrzuciłem konowała pogardliwym, niemal spuszczającym ze smyczy swe pioruny, spojrzeniem. – Janek, zrozum. Twój tata nie żyje. – Zarżnął mnie ostatnimi słowami, po czym gorączkowo rzucił do tamtych: – Wyprowadzić! – Nieeeeeeeeeeeee! Kłamiesz! Nieeeeeeeeeee! ! ! Czułem, jak niewyobrażalne gorąco rozpala moją klatkę piersiową. Moje oczy, zalawszy się słoną wodą, pozwalały mi zobaczyć jedynie zamazany obraz tego, co mnie otaczało. Przestałem myśleć o bólu, o zmysłach, o tym, co do mnie mówiono, o tym, co mi wstrzykiwano w ramię. Czułem moc gniewu tak potężnego, jakiego nigdy wcześniej ten świat nie widział. Czułem, że za chwilę wybuchnę, i w tej chwili było to moim największym pragnieniem. – Dobra, chłopaki, bierzemy go! Spojrzałem na jednego z kolesi, którzy trzymali mnie, odkąd zaczęło się moje ujadanie. Spojrzałem mu prosto w twarz z taką nienawiścią, z jaką
w czterdziestym czwartym roku żydowski syn patrzył w twarz niemieckiego oficera, który kolbą karabinu rozwalił właśnie głowy jego braciom i siostrom, zgwałcił matkę na jego oczach i przestrzelił na wylot czoło ojca. Nie weźmiecie mnie! – krzyknąłem w myślach. – Co jest? Brać go, powiedziałem! – Nie rusza się! Nie można, zaparł się! – Ile on waży? – wyjęczał drugi. – Nieeeeeeeee! ! ! – zawyłem w kulminacji. Jeden wylądował trzy metry ode mnie, tuż pod drzwiami, bo to na nim skupiłem się najbardziej. Drugi odskoczył mimowolnie na jakieś pół metra, zdezorientowany całym zajściem, ale szybko odzyskał trzeźwość umysłu i rzucił się z powrotem w moją stronę. Przez kilka sekund czułem, jak moje spętane ramiona na powrót odzyskały należną wolność i swobodę. Zachłyśnięty złudzeniem sukcesu, podniosłem się z krzesła w chwili, kiedy zakłuło mnie w szyi. Trzeci klawisz, o którym kompletnie zapomniałem, wyjął igłę z miejsca tuż pod moją żuchwą. Spokojnie opadłem na uginające się krzesło.
XIV To nie ja… – Ruszaj się! – Sam się ruszaj, imbecylu… Ironiczny los postanowił dać mi jeszcze jedną szansę na rozkoszowanie się tutejszą rozrywką, jaką jest przejście podziemnym labiryntem ze wstrzykniętym środkiem uspokajającym. Nie byłem w stanie nabrać powietrza do płuc, żeby wydobyć jakikolwiek krzyk. Wydawałem z siebie jedynie ciche pomruki, ale pełne jadu, wszystko po to, żeby ich sprowokować, żeby zaspokoić żądzę wyprowadzenia przeciwnika z równowagi. Bezskutecznie. Dowlekli mnie z powrotem do klatki i kolejny raz wrzucili ryjem na ziemię. Wiedziałem, że teraz, kiedy znowu są sami, nie będą mieli hamulców w obchodzeniu się ze mną. Tym razem jednak postanowiłem za wszelką cenę okazać im wdzięczność, zostawić prezent ode mnie specjalnie dla nich. – Cholera, patrz! – ryknął jeden do drugiego. – Zaszczał nam cały korytarz. Leżałem z mordą wbitą w udeptaną ziemię i znieczulicą w całym ciele. Nie miałem pojęcia, czy coś mi się złamało lub rozerwało, czy cieknie gdzieś ze mnie krew, ale w całym tym gównie czułem, jak moje wnętrzności tańczą i ryczą ze śmiechu, upojone satysfakcją ze zmajstrowania takiego mokrego psikusa. Moje wargi mimowolnie również okazały, za sprawą ledwie widocznego grymasu, soczyste i słodkie zadowolenie. – Ja sprzątałem przedwczoraj, dzisiaj twoja kolej, stary – pospiesznie wymigał się ten drugi, zawracając i omijając rozciągniętą na pięć metrów obfitą kałużę mojego moczu. – Jeszcze ci się dostanie, gnojku – usłyszałem za plecami, domyślając się, że to mnie właśnie obraził bezmózgi numer jeden, po czym drzwi lochu grzmotnęły tak silnie, że aż zadrżała ziemia. Doczołgałem się z mozołem do łóżka, nasłuchując, z przyjemnym łoskotem w sercu, cichnącego w oddali traktatu rozwścieczonego strażnika, głoszącego, jaki to ja nie jestem i czego to on mi nie zrobi następnym razem w niedalekiej przyszłości. Muszę szczerze przyznać, że tak mi się tego dobrze słuchało, że aż miałem to teraz głęboko w dupie. To były najsmaczniejsze groźby, jakie ktokolwiek wymierzył we mnie w całym moim życiu. Z tym, rozpieszczającym moje bębenki słuchowe deserem lirycznym, ułożyłem się ostrożnie na boku i zamknąłem oczy, wyobrażając sobie mopa i wiadro z wodą w ręku mojego przyszłego oprawcy. Odkąd przyśnił mi się tamten koszmar z dziwną smolistą zjawą w roli głównej, nic podobnego nie roiło się już w mojej głowie, a właściwie to zaraz po przebudzeniu nawet nie pamiętałem, co mi się śniło. Jedyne, co pozostawało
w pamięci, to przyjemne uczucie wyspania. No, chyba że budziłem się za sprawą innych czynników zewnętrznych. Tym razem, gdy tylko powróciłem do swojego ciała ze świata marzeń sennych, nie bacząc na obolałe mięśnie, zerwałem się na równe nogi i jednym susem doskoczyłem do dziury Francuza. – Piotrek? – Zanim jeszcze przystawiłem ucho do ściany, uświadomiłem sobie, że sąsiad nie spał, ale pewnie nie chciał mnie budzić, bym w spokoju mógł wrócić do siebie i odzyskać trochę sił. Byłem pewien, że nie umknęły jego uwadze hałasy, jakie niosły się na zewnątrz jego celi, kiedy mnie tu sprowadzali z powrotem. – Psssst! Jesteś? – Ta, taa, jestem. Jak się czujesz? – W życiu nie czułem się lepiej – parsknąłem. – Znam drogę do wyjścia. Przypatrzyłem się uważnie. Opowiedziałem mu po krótce, jak wygląda świat po drugiej stronie zaryglowanych, żelaznych bram, droga do wolności. Również o tym, jakie i ile korytarzy minęliśmy, a przede wszystkim o tym, że nad jednymi drzwiami, które zapamiętałem, widniał napis „Exit”. – Exit? Po angielsku? Nie „Wyjście”? – zdziwił się bardzo i dopiero wtedy dotarło to do mnie. – No tak… Dziwne, co? Może weszła jakaś ustawa o umiędzynarodowieniu placówek państwowych – próbowałem to logicznie wytłumaczyć. – Albo po prostu mają tu wielu obcokrajowców. – Możliwe, nawet bardzo. Ale teraz to nieważne, musimy się przygotować. Znając drogę ucieczki, powinniśmy być gotowi w każdej chwili. Myślę, że jutro moglibyśmy omówić cały plan ze szczegółami, co? – Jutro? Dlaczego mielibyśmy czekać do jutra? – nie kryłem zaskoczenia. Francuz zamilkł na dłuższą chwilę, po czym wtajemniczył mnie w wynik swojego krótkiego przemyślenia. – Dlatego że dziś już tu byli. Wiedzą, że jesteś wściekły i że byłbyś w stanie coś uknuć. Mogą coś podejrzewać. – Hmmm… No tak. – Zabrzmiało to dość racjonalnie. – Dobra, to odkładamy to na jutro. Już mniej więcej wiemy, co chcemy zrobić. – No właśnie, zarys jako taki już jest. A teraz wróćmy do twojej historii. Rozmyślałem o tym wszystkim, co mi opowiadałeś, zanim tamte głąby nam przerwały. Rozkminiałem, czy aby przypadkiem nie jesteśmy podsłuchiwani. – Myślisz? – Tak, tak myślę. – Ale… pozwoliliby nam kontynuować rozmowy, gdyby wiedzieli, o czym gawędzimy? Francuz znowu ucichł, tym razem na dłuższy czas, a po dwóch minutach
wysłał mi wiadomość „szczuromesem”. Słuchają teraz. Ale okej. Niech myślą, że nie wiemy. Okej, rozumiem. Możemy ich zwodzić. Gadać kodem… Otóż to. Na razie gadajmy normalnie, oprócz planu. – Hej, to co? Chcesz usłyszeć więcej? – zagadałem jak gdyby nigdy nic. – No jasne, dawaj. À propos, jeszcze raz to powiem: świetnie opowiadasz. Masz talent. – He, he, dzięki. W szkole też mi tak mówili… – Zaśmierdziałem próżnością. – Nieważne. Na czym stanęliśmy? – Zasnąłeś. – Okej, ale o czym gadaliśmy, co opowiadałem? – Odprowadziłeś wzrokiem Zośkę i wróciłeś do łóżka kompletnie rozkochany, przestrzelony strzałą amora… – No, bardzo śmieszne. – Dobra, nawijaj dalej – ponaglił mnie, zniecierpliwiony. * Na drugi dzień wstałem, ogoliłem się, przemyłem twarz i zszedłem pędem na dół, do kuchni. Nikogo w niej jeszcze nie zastałem, co dało mi swobodę poruszania się. Kiedy macocha paradowała w swoim kucharskim fartuchu, nikt nie miał prawa przekraczać granicy jej królestwa. Po przygotowaniu przez nią śniadania i nie było opcji, żeby wyrażać swoje życzenia co do menu, a o wybrzydzaniu mogliśmy zapomnieć. W zamierzchłych czasach, kiedy Klara wkraczała w nasze życie, samotnie, niczym paladyn ujarzmiający na wieki pradawnego smoka, próbowałem narzucić swoją wolę co do porządku w tym domu i wyboru przyrządzanych porannych potraw (skoro objęła monopol na gotowanie, niech się liczy z tym, że byłem pierwszy). Któregoś dnia odmówiłem jedzenia płatków owsianych i tostu z dżemem truskawkowym i obwieściłem swoją chęć pożarcia grubego, tłustego plastra bekonu z jajkiem, w towarzystwie dwóch parówek cielęcych, obsypanych furą tłustego żółtego sera gouda. Klara rzuciła wtedy fartuchem o krzesło i ceremonialnie wyszła – zdawało się – na wieki. Jednakże tylko do następnego poranka, kiedy to na stole przede mną postawiła, ze zgryźliwym uśmieszkiem na twarzy, głęboki talerz z jej ulubionym elementem codziennego śniadania, kserując wczorajszą kartę dań z jedną pozycją do wyboru. Wstawiwszy dwie kajzerki, przełożone dwoma plastrami konserwy turystycznej i jednym plastrem sera z Biedronki, do kuchenki mikrofalowej, którą notabene otrzymaliśmy od jednej z naszych sąsiadek w dniu, gdy ta sprawiła sobie nową, wyszedłem do stołowego, aby zobaczyć, czy nikt nie zostawił tam żadnych kubków lub szklanek do umycia, jak to miał w zwyczaju czynić mój młodszy
braciszek-model. Skanując wzrokiem cały pokój, uświadomiłem sobie, że na horyzoncie jest czysto, z wyjątkiem śpiącej na kanapie Klary. Musiała przysnąć po wczorajszym ciężkim i ponurym dniu, pomyślałem. Starając się nikogo nie obudzić, wróciłem po cichu do kuchni, gdzie rozległ się przed sekundą dźwięk kończącej pracę mikrofalówki. – A ty so tak fsześnie? – Ojciec wyglądał jak zwłoki, a w powietrzu wokół niego wyczułem zapach, którego nie było tu wcześniej, kiedy stąd wychodziłem. Woń parującej w kuchence kajzerki z konserwą ledwie przebijała się przez smród alkoholu, jaki przyniósł ze sobą tatuś. – Cześć. Wstałem, bo się wyspałem – rzuciłem krótko bez namysłu. – A ty jak? Wyspałeś się? Sądząc po stanie jego wczorajszych ubrań i jego przykurczonej postawie, spodziewałem się odpowiedzi, którą starałem się wyrzucić z głowy od chwili, kiedy go takiego ujrzałem. Koszulę miał umazaną czymś zielonym i brunatno-szarym, co przywoływało na myśl tylko trawę i ziemię. Spodnie również pozostawiały wiele do życzenia. Zielone plamy na kolanach świadczyły o jednej z dwóch możliwości zarysowujących się wówczas w mojej głowie: albo wysypały mu się drobne z portfela i na klęczkach zbierał je z trawnika przed domem, albo wywalił się, tracąc równowagę, po czym od furtki do drzwi, około dziesięciu metrów, dopełzał już na czworakach. – Nje spaem fsale… – Zarzucił głową w moim kierunku, co pozwoliło mi zlustrować jego spojrzenie, ziszczając tym samym moje najgorsze obawy. Oparty łokciami o blat stołu, na którym jedliśmy zawsze razem śniadanie, opuścił ją ponownie w dół, jakby miał się zaraz zrzygać. – Gdzie byłeś? – Tu i tam, f dupje to mam, ram-pam-pam… – Bez wątpienia wciąż był porządnie nawalony. – Nie było cię w domu całą noc? – A nie byo! – Podniósł głos o pół tonu, jakbym stał na górze w swojej sypialni. – A gdyby coś się stało Szymonowi? Pomyślałeś o tym? – Nie… nje pomyźlaem. Ale tera bede myźlał. Wyjebali mje! – Bernaś! – Klara „z tajniaka” przysłuchiwała się nam w drzwiach za moimi plecami, twardo opierając się o futrynę, jakby w ogóle nie była tym wszystkim zaskoczona, i z oburzeniem wytrzeszczała oczy. – Nie klnij! – Jak to? Co się stało? – Gówno sie stao! – Bernaś, przestań! Jak ty wyglądasz? Idź do łazienki i może się trochę ogarnij. Janek, zrób tacie kawy… – On nie potrzebuje kawy, tylko łóżka – warknąłem.
– Klara wje, szego ja poszebujem! – wybełkotał, po czym ruszył w stronę schodów. – Dasz rady wejść sam? – A so mam nje daś? Patrzyliśmy z macochą, jak z trudem przesuwa nogami po stopniach, niemalże wisząc na poręczy i mamrocząc do siebie pod nosem. W życiu nie widziałem taty pijanego. Zrobiło mi się dziwnie, trochę jakbym poczuł się zawiedziony, a trochę jakby naraz spadła na mnie odpowiedzialność za tę rodzinę. Przynajmniej w tamtej chwili. Spojrzeliśmy po sobie. – Długo byłaś jeszcze w szpitalu? – Trochę byłam. Ale po jakimś czasie przyszedł lekarz i zapytał, czy w czymś mogą jeszcze pomóc, zanim wywiozą ciało. – Podeszła do zlewu i jęła zmywać naczynia. – Zrozumiałam, że czas już na mnie. – A taty nie było, jak wróciłaś? – Nie… nie odbierał telefonu. Domyśliłam się, co się stało, wiesz…? Po tym, jak tak wczoraj już mówił. – To na niego czekałaś w nocy? – Nie, nie czekałam. Rozmyślałam o pani Steni i jej życiu. Nawet nie wiem, co leciało w telewizorze. – Zaśmiała się z trudem. – A widziałaś Grześka? – zmieniłem temat. – Właśnie nie, a ty? – Od wczorajszego rana go nie widziałem. – Może był u tej swojej? – Wyjechała z rodzicami. Może był u innej… Ale mógłby się pokazać w szpitalu czy coś, co nie? – obruszyłem się. – Mógł… Już nie może. Jego sprawa. – Wkurza mnie coś takiego. O ludziach się pamięta! Zawsze dawała dla niego ciastka, pytała o niego, przecież do niej przychodził, jak był trochę młodszy… – Ale już nie jest, Janek. Podjął taką decyzję i koniec. Ma swoje życie, co nie? I właśnie dlatego on też nie wrócił na noc – skwitowała. – Ta… łaził sobie gdzieś i uganiał za laskami, a o rzeczach ważnych nie pamięta! Ciekaw jestem, jak w szkole u niego? Pytałaś go w ogóle? Widziałaś oceny? – Nie, ale chyba nie muszę pytać? – Nie wiem. Mi się nie spowiada! – Co ty jesteś taki dziwny? O co ci chodzi? – zbulwersowała się. – O nic – uciąłem. – Tak po prostu… Miałem dość. Sam nie wiedziałem, co we mnie wstąpiło, ale nic mi nie
pasowało i wszystko mnie drażniło. Coraz gorzej się działo. – Co się stało? W drzwiach kuchni pojawił się Szymek. Zauważył Klarę dopiero po chwili, bo zasłaniałem ją swoim własnym cielskiem, i przecierając jedno oko, przemknął zwinnie obok mnie, wtulając się w jej fartuch. – Nic, kochanie, tak sobie dyskutujemy. Wyspałeś się, słoneczko? – Tak, wyspałem. – Hej, maluchu, jak tam? – zagadałem do niego. – Przybijesz piątkę? – Nie-e – odkasłał, zatopiwszy buzię w ubranie macochy. Szymon z rana zawsze był bardzo marudny, bo podobnie jak ja nie lubił porannego wstawania. – Dobra, ja lecę. – Gdzie idziesz? Nie poczekasz na ojca, aż wstanie? Warto byłoby go trochę pocieszyć… pogadać z nim. Nie sądzisz? – Po co go pocieszać? Sam już to zrobił zeszłej nocy i wyszło mu całkiem dobrze, jak widać. Poza tym zanim wrócę, to pewnie jeszcze będzie spał. – wyjaśniłem. – Będę u Zośki. Wrócę na obiad, okej? – Okej. Trzymajcie się tam. Ja wpadnę potem do Róży. Kiedy otworzyłem już drzwi wyjściowe, o czymś sobie nagle przypomniałem. Pobiegłem na górę do pokoju i schowawszy list od pani Steni do tylnej kieszeni dresów, zbiegłem pędem do drzwi. – Hej, twoja bułka! Nie jesz? – Zjem ją, jak wrócę. Zostaw mi ją w lodówce. Wyszedłem, zastanawiając się nad tym, jak to dalej będzie, a przede wszystkim co tato zamierza z tym zrobić. Czarne myśli o przyszłości przeplatały się z teraźniejszą beznadzieją. Wypadki z ostatnich paru dni były dla mnie nie do ogarnięcia. Zachodziłem w głowę, co się dotychczas zadziało. Te wszystkie dziwne sny i głosy, wydarzenia, pani Stenia, monety… Nim dotarłem na Azaliową, ku memu zaskoczeniu zza rogu wyłoniła się znajoma twarz. – Gdzieś był? – A gdzieś, a ty co, mamusia moja? – odpyskował Grzesiek. – Weź, nie chrzań. Pani Stenia zmarła. – No wiem, Marek mi mówił. – I co? Nawet się nie pokwapiłeś, żeby ją odwiedzić w szpitalu?! – uniosłem się. – Bo to miałoby ją wskrzesić czy coś? – odparł Grzesiek z sarkazmem, usilnie kryjąc ironiczny uśmiech, patrząc niby na mnie, ale trochę jakby zezując w lewą stronę. – Zresztą moja sprawa, weź ty się, stary, ogarnij trochę. – Piłeś?
– I jadłem, a ty? – Piłeś, i tato też się schlał. Co się z wami dzieje?! – Podszedłem do brata na odległość dwóch kroków. Grzesiek zrobił mały krok w tył, jakby zobaczył we mnie kogoś obcego. – Co się z tobą dzieje, Janek? Dziwnie się zachowujesz… Wcale się nie schlałem, tylko trochę wypiłem i szybko poszedłem spać. – Podrapał się po głowie. – A z tatą co? – Stracił pracę. – No tak… lipa. Przewidział to w końcu. I co teraz? – Nie wiem, co teraz, idioto! – ryknąłem w jego stronę, postępując do przodu. – Idź do niego i się przekonaj. Grzesiek wycofał się jeszcze bardziej, co sprawiło, że poczułem się tak, jakbym był dla niego zagrożeniem… poczułem się obco… – Weź się, stary, uspokój! Pójdę tam zaraz i z nim pogadam – mówiąc to, cofał się coraz większymi krokami. Dziwne emocje obleciały moje ciało, poczułem, jakby narastająca we mnie złość i fakt, że mnie od siebie dystansował, dodawały chęci nacierania i pewności siebie w tym, co robię, mimo iż nie miało to większego sensu. Prowokacja… – Ja mam się uspokoić?! To ty się ogarnij, łajdaku! Grześ zrobił wówczas przedziwną minę, jakiej nigdy wcześniej na jego twarzy nie widziałem. Jakby zobaczył ducha albo coś… Wiedziałem, że chłopak nigdy się mnie nie bał, nie omieszkałby nawet pomordować się ze mną podczas każdej zwykłej kłótni, ale tamtym razem… Wtedy coś go powstrzymało, coś, co przeraziło go we mnie, a mi z kolei dodało ducha walki. Niebo zajęło się czarnym pierzem pchanym nad nasze głowy przez niewyczuwalny wiatr, który nagle, nie wiadomo skąd, zerwał się tam na górze. Nie było go nawet słychać, a jednak blask słońca ustąpił w walce z silniejszym wrogiem i zapłakał ostatnią łzą światłości. – Odsuń się, debilu! – krzyknął ostrzegawczo, zacisnąwszy pięści. – Bo co, debilu?! – Doskoczyłem do niego. Mimo że nie był trzeźwy i wydawało mi się, że ani jego wysportowane ciało, ani jego Achillesowe muskuły, ani nic innego nie stało mi na przeszkodzie, żeby mu przywalić, to jedynie zamachnąłem się nieskutecznie tuż przed jego opalonym, silnym podbródkiem. Był szybszy i nawet nie zdążyłem się wyprostować, kiedy kostki zaciśniętej jak kamień prawej pięści brata przyrąbały w lewą stronę mojej żuchwy. Nie opanowawszy w porę nagłej zmiany pozycji ciała i straciwszy koordynację ruchową, postawiłem trzy miarowe, lecz wątłe kroki w tył i wylądowałem na chodniku. Podniosłem szybko głowę w jego stronę, wykrzywiając gębę w złości.
– Zabiję cię, gnoju! Kiedy skoczyłem jednym gibkim ruchem na proste nogi, Grzesiek, niczym w ucieczce przed śmiercionośnym, demonicznie rozwścieczonym bykiem, rzucił się w kierunku głównej drogi. Zawsze był szybszy ode mnie. W chwili gdy dobiegłem do końca Azaliowej i skręcałem ostrym łukiem na ulicę Bychowską, nie zatrzymując się ani na sekundę, on już brał zakręt na ulicę Sezam. Na jej końcu zatrzymał się przed ruchliwą Korkową z zamiarem przebiegnięcia na drugą stronę, gdzie znajdował się przystanek dla autobusów jadących do centrum miasta. Widząc to, przyspieszyłem. Miałem jeszcze spory kawałek przed sobą. Ruch na Korkowej był zbyt duży, aby mógł swobodnie przebiec. Doganiałem go. Doganiałem, a z każdym metrem zbliżającym mnie do niego odczuwałem napływającą silnym tętnem radość z poczucia nadchodzącej zemsty. Wiedziałem, że zaraz to nastąpi. Jedynie piętnaście metrów dzieliło mnie od niego. Siły, jakie opanowały moje ciało i umysł, nie kwapiły się do tego, żeby położyć kres tym chorym występkom; stawiały przede mną jeden cel – zniszczyć. Zemsta była coraz bliżej, a już za dziesięć metrów osiągnąć miała swój kulminacyjny moment. Obraz mnie, dopadającego mojego wroga i brata w jednej osobie, rozkwaszającego jego piękną i przystojną buźkę, czule łaskotał teraz moje żądze. – Zabiję cięęęę! ! !! Grzesiek spojrzał za siebie, po czym skulił się i spiął mięśnie w gotowości do skoku na asfalt szerokiej trasy szybkiego ruchu, gdyby tylko nadarzyła się okazja. Widziałem, jak gorączkowo rozejrzał się w lewo i prawo w nadziei, że zaraz nadejdzie ta chwila, kiedy ktoś będzie wyjeżdżał zza zakrętu i ruch uliczny zwolni, aby tamten mógł się wbić w sznur pędzących wściekle maszyn. Od prawej strony, będąc już tylko pięć metrów za nim, zobaczyłem nadjeżdżający autobus – szansę dla niego na wydostanie się z moich szponów, ale: „Nie, nie, braciszku, i tak cię dorwę, już za późno”. Grzesiek po raz ostatni obejrzał się za siebie i zorientowawszy się, że nie ma już dla niego drogi ucieczki, całym ciałem obrócił się zwinnie w moją stronę, gotowy na atak napastnika, którym się wtedy stałem. Miałem się właśnie szykować do skoku, kiedy dwa metry od celu, postawiwszy ostatni krok, zorientowałem się, że jego wzrok nagle przesunął się ze mnie, na jego godzinę drugą, a wtedy dostrzegłem pojawiającego się przed nim nieznanego osobnika, odzianego w całości w czarne szaty. Obaj spojrzeliśmy na siebie z wymownym zaskoczeniem. Wręcz z trwogą, która wznieciła we mnie natychmiastową potrzebę wyhamowania, natomiast u Grześka nieprzeciętne przerażenie, wywołane objawieniem się mrocznej postaci mężczyzny w czerni. Mógłbym przysiąc, że był to człowiek, który obserwował mnie tamtego dnia i który od czasu do czasu pojawiał się w moich wizjach jako postarzały i przerośnięty Marek. Nie widziałem jednak ani
skrawka twarzy. Tak jak szybko pojawił się ów niepożądany i niezauważony przybysz, tak też zniknął, a ja zatrzymałem się w miejscu, gdzie stał przed chwilą mój młodszy brat. Tempo zachodzących zdarzeń nie pozwoliło mi dojrzeć, z kim tak naprawdę mamy do czynienia. Nie miałem nawet chwili, żeby złapać odepchniętego przez niespodziewanego gościa Grześka, który ze śmiertelnego wroga stał się na powrót moim najdroższym bliźnim. Powietrze przeszył donośny pisk opon. Czas zatrzymał się na całym świecie, krew w moich żyłach przestała pulsować; mój brat przeleciał trzy metry nad asfaltem. Leciał powolutku, nurkując w coraz dalszych głębinach benzynowego smogu unoszącego się wraz z nim nad panikującymi samochodami. Wszystko w środku zabolało mnie w chwili, kiedy uderzył głową w nadjeżdżający z naprzeciwka, z prędkością stu kilometrów na godzinę, pojazd, by odbić się od niego niczym piłeczka pingpongowa, z łoskotem zapierającym dech w piersiach wszystkich przechodniów, po czym wylądować na trawniku tworzącym pas graniczny pomiędzy jezdnią a chodnikiem po drugiej stronie ulicy. Moje uszy nabrały wody, krew blokowała w mózgu jakiekolwiek funkcje motoryczne, z twardo napiętymi mięśniami, unieruchomiony jak głaz w lodowcu plejstoceńskim, stałem w tym samym miejscu i wpatrywałem się w poskładane ciało Grześka. Nie docierało do mnie, albo nie dopuszczałem do siebie myśli o tym, że mój rodzony brat leży tam niczym porzucony, wypchany szmelcem worek na śmieci. Manekin, który, połamany przez wiatr, nie miał prawa już nigdy przybrać postawy człowieka. Z wygiętą głową, przygniecioną klatką piersiową, z pokiereszowanymi niczym resztki kurczaka w worku foliowym żebrami, z nogami zgiętymi w miednicy i zarzuconymi przez plecy na barki, leżał na brzuchu i czekał na kogoś, kto pozbiera jego zwłoki na nosze, a potem postawi w tym miejscu krzyż, kilka zniczy oraz znak z napisem: „Uwaga! Czarny punkt”. – Coś ty zrobił!? – Krew zaczęła znowu krążyć, szum w uszach ustępował dobiegającym do nich dźwiękom. Zobaczyłem przed sobą mężczyznę, który wybiegł wcześniej z auta z wściekłą, ale i spanikowaną gębą, prawiącą o tym, jak to wypchnąłem kogoś na ulicę. Ledwo go usłyszałem. – To nie ja… – szepnąłem spokojnie, ponownie spojrzawszy na korpus Grześka. – To nie ja! – krzyknąłem. – To ten koleś! – Postradałeś zmysły, psycholu! Widziałem cię! – Ja też widziałam! – zawołała jakaś kobieta, stojąca kilka metrów ode mnie po prawej, która musiała widzieć wszystko z oddali i podbiegła chwilę później, sądząc po jej zadyszce. Wkoło całego wydarzenia zebrało się już pokaźne stado gapiów, Grzegorza natomiast otoczyła grupka nielicznych, którzy zachowali zimną krew i włączyli się natychmiast do działania. Jednak wszystko wskazywało na to, że nadaremnie.
Rozejrzałem się wokół i zorientowałem, że każdy patrzył prosto na mnie. Nagła fala trzeźwości umysłu pchnęła mnie do biegu. Puściłem się z powrotem na ulicę Sezam, nie odwracając się za siebie. Zza moich pleców dobiegały mnie krzyki kilku osób: „On ucieka! Dzwońcie na policję! Morderca ucieka!”. Morderca! – zagrzmiało w mojej głowie.
XV Kosmiczna moc – Czyli to nie ty! – Francuz odezwał się pierwszy. – Niby nie, ale wszyscy ludzie na świecie inaczej to widzą. Włącznie z moją najbliższą rodziną. – Nie wiem, co powiedzieć… Przykro mi, stary. – Ja też nie wiem, co powiedzieć, dopiero to sobie przypominam. – I co dalej? Dokąd pobiegłeś? – Tego właśnie już nie pamiętam. Coś jakby blokuje mi pamięć. Mam tylko jakieś przebłyski obrazu autobusu, którym dokądś jechałem, potem jakiś bar czy restauracja, telewizor, w którym pokazywali coś o Ukrainie, jakiś najazd rusków, inwazja… Pamiętam Obamę i Camerona, Putina i jakiegoś Żyrinowskiego, dużo czołgów i wybuchów. Przypominam sobie też jakiegoś barmana i policję… Dużo policji. Potem już nic. Póki co więcej nie wraca. – Może jeszcze wróci… Daj temu czas – poinstruował mnie Francuz, zaspokojony wreszcie pełną historią. – Może… Zastanawia mnie ten koleś, który się wtedy tam pojawił. To tak szybko się działo, że można by rzec, iż było to tylko przywidzenie. Ale dwie osoby nie mogą mieć tego samego przywidzenia… Niestety, nie ma nikogo, kto mógłby to teraz potwierdzić. – No… przykro mi, stary. – Zastanawia mnie, co robiłem od tamtego wypadku? Gdzie byłem? Jak żyłem i co się ze mną działo? I czy to, że tutaj jestem, ma w ogóle jakiś związek ze śmiercią Grześka? Czy na przykład złapali mnie wtedy i byłem już w jakimś pierdlu, czy może ukrywałem się u Zośki albo w domu i dopiero teraz mnie dorwali? Nic się nie trzyma kupy – westchnąłem. – Myślę, że kiedyś wszystko samo wyjdzie… jakoś. – Ale jak? – zapytałem. – Albo ci się samo przypomni, stary, albo ktoś stąd w końcu opowie ci o wszystkim. Przecież muszą ci kiedyś wszystko wytłumaczyć. – No, ja myślę. – Chociaż mnie trzymają już tyle czasu… I nikt do mnie nie przyszedł. Dlatego miałem go na tyle dużo, żeby… – Nagle zamilkł. Nie minęło pięć minut, jak pojawił się szczur. Niemal zapomniałem o podsłuchu. Sorry. Odpisałem pośpiesznie. Spoko, zapędziliśmy się trochę. No, a miałem na myśli plan. – No ta, jasne. Nikomu nie zależy, żeby tu siedzieć bezczynnie, nie wiedząc
po co – skwitowałem już szeptem. Francuz zamilkł na jakieś pięć sekund. – To musi się stać jak najszybciej! – stwierdził. – Co musi się stać? – Jajko! A jak myślisz? No dobra, twój plan, przecież czaję – znów przeszliśmy na szczura wolontariusza. Nasz plan! Pamiętaj, stary. Jesteś ze mną czy nie? Proste, że jestem! Już powiedziałem, że chcę się wyrwać stąd jak najszybciej. – Dobra, zróbmy tak: położymy się teraz i wyśpijmy się dobrze. Musimy być w pełni sił i wypoczęci, tak? – Tak. – Jeśli wstaniesz pierwszy, to wyślij mi szczura, a jeśli ja wstanę, to wyślę tobie, ale nie robimy niczego do momentu, gdy się nie skontaktujemy, okej? – No dobra, stoi. – A potem użyjemy do tego twojego zmarłego brata, jeśli nie masz nic przeciwko. – Nie mam. To znaczy… musi być wiarygodnie, tak? – Dokładnie – przyznał Francuz. – Bonne nuit. – Co? – Dobranoc. Idziemy spać. Jutro wielki dzień. – Aha, okej. Dobranoc. Poderwałem się z ziemi i wygodnie rozłożyłem na pryczy po drugiej stronie celi, gdzie pociągnąwszy nosem, przypomniałem sobie rychło o tutejszej śmierdzącej atmosferze. Pomyślałem, że to już ostatni dzień, kiedy będę musiał zmagać się z uwłaczającą mej godności wonią. Nieważne, że dokonamy czegoś zapewne niezbyt dozwolonego, być może nawet nielegalnego, ale oni sami nas do tego zmusili. Francuzowi to się w ogóle nie dziwiłem, bo siedząc tu tyle czasu, sam bym już dawno próbował różnych sztuczek. Nie miałem najmniejszego zamiaru spędzić tu kolejnego dnia, a nie uśmiechało mi się nawet czekanie na godzinę „zero” przez te kilka najbliższych godzin. Pozostało mi więc również zasnąć, liczyć na szybkie upłynięcie tej nieubłaganej wieczności i obudzić się zwartym i gotowym. Nie wiedziałem, ile czasu minęło, kiedy zerwałem się z łóżka, otworzywszy powieki i rozciągnąwszy gnaty, w pełni zrelaksowany, jakbym wyspał się pierwszy raz w życiu. Wiedziałem, że nadeszła wiekopomna chwila. Szybko wrzuciłem na siebie suche, lecz przesiąknięte odorem celi ciuchy. Wedle umowy possałem zęby kilka razy, żeby przywołać swój „szczurofon”. Gryzoń pojawił się niemal natychmiast. Był jednak jakiś dziwny – nie dawał się
złapać. Co jest? – pomyślałem. No dalej, podejdź tu. Musiałem coś szybko wymyślić. Tylko co? Po kilku minutach poddałem się. Pociągnąłem zębami jeszcze kilka razy w nadziei, że zjawi się kolejny listonosz. Nadaremnie… Ani jednego więcej. – No chodź tu, mały przyjacielu – zacząłem do niego mówić i lekko ssać zębami, jakby to mogło go bardziej zachęcić. Był jakiś nieufny. Może był nowy? Może przyleciał tu z całkiem innych zakątków podziemi? – No dalej, chodź do mnie. Pogrzebałem odruchowo w kieszeniach, rozejrzawszy się po celi, wysilając przy tym wzrok w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Nic. – No choć tu, głupi szkodniku! – Tylko go bardziej wystraszyłem. W końcu, zdając sobie sprawę, że czas działa na moją niekorzyść, a następnie że Francuz, tak czy owak, pewnie nadal śpi, postanowiłem czegoś spróbować. Położyłem się na plecach na ziemi. Czekałem. Czekałem i nasłuchiwałem uważnie każdego ruchu małego futrzaka, każdego jego łapczywego kroczku, poszukującego choćby kawałka czegoś do przekąszenia. Chcąc dopełnić obietnicy wczorajszego wieczoru, musiałem twardo uzbroić się w cierpliwość. Tym bardziej że zwierzak wcale nie kwapił się do zbliżenia na mniej niż półtora metra. To mi jednak nie wystarczało. Czekałem dalej. – Mam cię! – Po około dwudziestu minutach poczułem wkradającego się na moje przedramię ssaka, a dalej, po krótkiej chwili wewnętrznego dylematu, przeskakującego zwinnie na mój brzuch. To była moja szansa. W mgnieniu oka, obserwując go bacznie i nie czekając na to, aż pryśnie, zarzuciłem nań ręce i pochwyciłem czworonożnego szpiega w dłonie. Nie był bynajmniej zadowolony ze swej niedoli, a mógłbym przysiąc, że wyczuwałem w nim niecodzienny niepokój, jakieś nadmierne poruszenie, którego wcześniej nie dawało się po nim poznać ani po żadnym z jego burych kompanów. Coś było nie tak. Napisałem szybko i niezbyt starannie jedną ręką, choć najwyraźniej, jak potrafiłem, krótką wiadomość dla Francuza, drugą trzymając wyrywającego się nieustannie szczura. Ograniczyło to moje pole manewru do jednego tylko słowa: Wstałem. Liścik czym prędzej przyczepiłem do grzbietu gryzonia i odstawiłem go tuż przed portalem do świata żabojada. Za chwilę powinien wrócić, uspokajałem się w myślach, usprawiedliwiając nieplanowane spóźnienie wspólnika. Wierząc, że szczur pojawi się po minucie, przeczekałem tak około pięciu, siedząc po turecku naprzeciw dziury w ścianie. Czyżby tak twardo spał? – zastanawiałem się. Przecież ci mali spryciarze
nauczyli się nas budzić… – Psssst! – Stwierdziłem, że spróbuję tradycyjnie. – Pssssssst! Nagle usłyszałem jego gramolenie się, było jednak trochę inne. Nie słyszałem kogoś wstającego z łóżka, a raczej podnoszącego się z ziemi i pociągającego ociężale nogami. Potem ssanie zębami, a po chwili nerwowy pisk szczura. Bardzo paniczny pisk… W jednej chwili szczur zamilkł. Znów przebieranie nogami. Znajomy dźwięk rozsuwającej się, żeliwnej zasuwy, stłumiony przez oddzielającą nas ścianę, spłynął do mojego ucha. Jak on otworzył drzwi? – pomyślałem. – Piotrek! – syknąłem szeptem w otwór. Drzwi do celi Francuza najzwyczajniej się otworzyły. Piotr natomiast wyszedł z niej bez trudu, co mogłem wydedukować z odgłosów, jakie przy tym powstawały. W okienku moich drzwi i w szparze pod nimi zabłysło światło lamp jarzeniowych, włączone czujnikiem automatycznej fotokomórki, następnie pojawiły się dwa małe cienie. Cienie dwu stóp Francuza. Wydostał się! – pomyślałem, podekscytowany. Jak on to zrobił, pewnie nie zmrużył oka całą noc! Identyczny zgrzyt zasuwy moich drzwi odbił się nieprzyjemnym uczuciem w zębach. Przez rozchylone grodzie wdarły się dwa rodzaje światła: sztuczne światło lamp z więziennego tunelu i tak długo wyczekiwane światło nadziei. Oślepiony, z mocno przymrużonymi oczami i wiwatami w sercu, z grającą w uszach muzyką wolności, próbowałem dojrzeć zza betonowej granicy postać, której nigdy nie zidentyfikowałem osobiście. Cienisty kształt stał nieruchomo w wejściu, podniecone serce waliło mi jak młotem. – Piotr…? Idziemy? – Wysunąłem dłoń, przesłaniając oczy przed bezpośrednim porażeniem, co miało mi pomóc zobaczyć coś więcej między palcami. – O nieeee… – z ust mrocznej postaci w drzwiach dobyła się, niewróżąca nic dobrego i pełna jadowitego przekąsu, odpowiedź. Serce przestało nagle bić, wstrzymałem oddech, a gorejące wypieki rozlały się natychmiast po policzkach. – Piotra już nie ma… Jest za to twój mały przyjaciel. Poznajesz? Nagle poczułem coś miękkiego, odbijającego się od mojej klatki piersiowej, po czym odruchowo zasłoniłem się rękoma i spojrzałem na ziemię. Sflaczałe ciałko szczura, którego jeszcze kilka minut temu głaskałem w dłoniach, leżało martwe pod moimi stopami, spoglądając na mnie błagalnie z całkowicie wybałuszonymi oczkami w drobnej czaszce. Korpulentny szalbierz, o sztampowym, znajomym wyglądzie jednego z wykładających tu nikczemność, łotrostwo, podłość i draństwo profesorów w szpitalnych łachach, postąpił krok do przodu. Zamurowany w konsternacji,
wpatrywałem się weń, uzmysławiając sobie, że powinienem zareagować na to apoteozowanie zuchwalstwa. W tak patowej sytuacji, zjeżywszy się i podniósłszy zaciśnięte pięści do góry, cofnąłem się lekko. – Co jest, gogusiu? Poprzewracało się w dupie? Sam dam ci radę. – Postąpił dwa kroki w przód, szczerząc przy tym zęby. – Nie dajesz sobie rady z mopem i wiaderkiem, koleś. À propos: podłoga już błyszczy? Grubas, zacisnąwszy pięści tuż przed swoim wielkim cielskiem w osłonie swego cienia, myśląc, że jeszcze go wyraźnie nie widzę, znów posunął się krok naprzód. Tym razem stałem w miejscu. Śmiały przypływ głupoty dodał mi odwagi, podpowiadającej niedorzecznie, że mam dać mu w mordę. Za szczura, za Piotra, za pyskówki i za wygląd. – Kiedy już stąd wyjdę, zapewniam cię, że ty będziesz na tym najbardziej stratny. Uszczypliwy śmiech pomyleńca rozległ się po całej przestrzeni lochów. Wykorzystując chwilę jego nieuwagi, skoczyłem w stronę zbira, przeturlałem się obok niego i nim się zorientował, stałem już po drugiej stronie drzwi. Rychłym zamachem trzasnąłem taflą żelaza i zasunąłem rygiel. – Otwieraj, smarkaczu! – zaordynował na poły wściekłym, na poły rozpaczliwym głosem skomlący teraz cerber. Wiedział, co go czeka za takie niedopatrzenie. – Zabiję cię! Otwieraj to, gnoju, pożałujesz tego, nawet ci się nie śni jak bardzo! Bez chwili namysłu podbiegłem do otwartych drzwi Francuza i zdałem sobie sprawę, że to, co mówił klawisz, było prawdą. Piotrka tam nie było. Pozostawało mi teraz znaleźć go gdzieś, co nie zapowiadało się na łatwe zadanie. Tylko gdzie szukać? Czy w pozornej sali konsultacji? Czy może w którejś z innych cel? Nie mogłem go tu zostawić. Musiałem myśleć szybciej. – Hej, wypuście mnie! Saoke. Zobaczyłem w myślach dziewczynę zza ściany. – Saoke, już idę! Doskoczyłem do jej drzwi i chwyciłem za zasuwę. Już miałem odsunąć ją do końca, gdy wtem, bez uprzedzenia, jakieś potężne uderzenie powaliło mnie na ziemię, trzy metry do przodu. Obróciłem głowę w sekundę i zobaczyłem innego drania, a za nim kolejnego, wybiegającego właśnie zza rogu. Ból w plecach przez chwilę nie pozwolił mi się ruszyć, trochę zakołowało mi się we łbie, ale adrenalina podniosła mnie za moment na proste nogi. Nim sprawca upadku ruszył w moją stronę, ściskałem już pięści z całych sił. Przeszedł zaledwie parę kroków, lecz kiedy mnie zobaczył tak bojowo nastawionego, zwątpił… Co w sumie odrobinę mnie zastanowiło. Czyżby się wystraszył? Dałby mi przecież radę, bez dwóch zdań.
Wrócił pod moją celę, z której wnętrza wciąż wydobywały się krzyki zatrzaśniętego przeze mnie, biednego złoczyńcy. Odsunął rygiel. – No to teraz masz przejebane… – wysapał trzeci, który właśnie dobiegł do reszty, widząc wychodzącego z celi grubasa i wymierzając mu kuksańca w czoło. Wszyscy razem stanęli obok siebie i zaczęli dyskutować, patrząc sobie obelżywie w oczy. Wyglądali komicznie, niczym z kreskówki z Cartoon Network – jeden średni i gruby, drugi niski i ogólnie mały, trzeci tyczkowaty, najwyższy z całej trójki. – Zaskoczył mnie! Schował się w kącie… Nie wiem, jak to zrobił! – tłumaczył telepiący się wściekle grubas. Wszyscy trzej ruszyli na mnie, kiedy zobaczyli, że jestem już na końcu korytarza. Bałwany, pomyślałem i otaksowałem ich wzrokiem, sprawdzając tym samym, jak daleko są ode mnie. – Stój, smarkaczu! Rozjebię cię na strzępy! – odgrażał się szczudłowaty klawisz. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale w tym momencie zatrzymałem się. – Gdzie jest mój ojciec?! – przypomniało mi się nagle. – Tam, gdzie powinien być! – wydarł się jeden z nich, wciąż napierając prosto na mnie. Wolno ruszyłem w ich stronę, co kompletnie zbiło ich z tropu. Zaskoczeni, przystanęli w miejscu i zdezorientowani, nie wiedzieli, co się dzieje i co mają dalej robić. Nie spodziewali się takiego obrotu sprawy i wyraźnie to widziałem w ich oczach, podchodząc zdecydowanym krokiem do miejsca, gdzie się zatrzymali. Tyczkowaty i najwyższy z nich stanął dwa kroki przed nimi, wypinając klatę do przodu, i czekając na mnie, ciągnął: – Jak myślisz, gdzie on jest? Powiedzieliśmy ci już, gnojku. – Nie mam zamiaru się z wami więcej bawić, debile. Powiecie mi, gdzie jest, czy tego chcecie, czy nie! – Ruszyłem biegiem wzdłuż korytarza, tak naprawdę nie wiedząc jeszcze, co zrobię, kiedy już do nich dobiegnę. Jeden na trzech, silniejszych i większych ode mnie młokosów. No, może z wyjątkiem tego najmniejszego. Tak czy owak, nie miałem większych szans na przetrwanie tego bezmyślnego posunięcia. Biegłem i patrzyłem, jak gotują się do odparcia ataku; ustawiają w pozycjach obronnych; napinają muskuły i karki. Będąc już dwa metry od nich, skoczyłem najwyżej, jak potrafiłem, wysuwając prawą nogę do przodu, chcąc kopnąć w twarz pierwszego z nich. Ten jednak usunął się z trajektorii ciosu, pochwycił jednym ruchem moją nogę i obracając się zamaszyście, z wielkim rozmachem grzmotnął mną o ścianę. Odbiłem się od betonowej przeszkody, pozostawiając nieznaczne wgniecenie w jej
plastikowym obiciu. Rąbnąłem o ziemię, po czym grubas z chciwym zapałem i żądzą zemsty postawił swoją kilkutonową nogę na mojej głowie. Myślałem, że mnie zmiażdży, jak obiecał… że już po mnie. – Aaaaaaaaaa! ! ! – zawyłem demonicznym skowytem. – A-aa-aa, kotki dwa… – zaśpiewał, odciążając na mój jęk ucisk, lecz wciąż triumfalnie opierając swojego białego adidasa na mojej przywartej do podłogi głowie. – I co ci mówiłem, smarku? Chcesz coś jeszcze mądrego dopowiedzieć?! – Gdzie jest mój ojciec, gruba świnio?! Znów przycisnął buta, niemalże wciskając mnie głęboko w podłogę. – Yyyyyaaaa! ! ! Puść mnie, kutasie! Zamroczyło mnie. W całej tej wściekłości, zafrasowany niewyobrażalnym i potęgującym bólem oraz rozdarty pomiędzy gniewem a strachem, nie zorientowałem się nawet, że walenie serca prawie rozrywa mi klatkę piersiową; że łomocze w szaleństwie, dobijając się do bram wolności, próbując przedrzeć się na zewnątrz z tej ciasnoty. Poczułem znów gorąco, podobne do tego z pokoju konsultacji, kiedy gadałem z tamtym doktorkiem. – Tyle tego… Starczy! Panowie, bierzemy go! Nie daj im się, Janek, powiedziałem do siebie w myślach. Nie tym razem. Zamknąłem oczy, czując nabrzmiewające żyły na szyi i czole. Czułem, jak pompowana z impetem krew nadgorliwie przepycha się przez nie, rozciągając ścianki w każdą stronę. Czułem, jak miliony myśli buzują wściekle w mózgu, niczym ławica wygłodniałych piranii, gotowych do pożarcia swej bezbronnej ofiary. Spojrzałem na dłonie, które w pewnej chwili wydawały się niesamowicie ciężkie, lecz nie zauważyłem na nich żadnej fizycznej zmiany prócz przerośniętych żył i nadmiernej czerwoności. Były gorące… spocone i wilgotne, a przez chwilę miałem wrażenie, że zostawiają po sobie parę w powietrzu. Wszystko później potoczyło się w mgnieniu oka. Gdy tylko dwóch pozostałych śmiałków podeszło do mnie i gdy tylko mnie dotknęli, żeby znów pojmać i zakuć w kajdany nieprzytomności wywołanej kolejnym strzałem z anestetyka, doszło do mnie skądinąd, że wiem, co zrobić. Pod wpływem nadprzyrodzonej mocy wyrzuciłem całe ciało do góry, rozrzucając napastników w obie strony korytarza. Po dwu sekundach, sponiewierany w drgawkach, dźwignąłem głowę lekko do góry. Wszyscy leżeli w korytarzu, nieprzytomni, jakieś dziesięć metrów ode mnie. Jak ty to, gościu, zrobiłeś? – zapytałem sam siebie. – Janek! Nim zdążyłem się odwrócić, nastraszony myślą o kolejnym napastniku, najpierw nakierowałem rękę, a następnie spojrzałem, w co celuję. Za późno. Dziewczynę również odrzuciło, ale jedynie na niecałe dwa metry. Wciąż
przytomna, wylądowała na plecach, lecz zachowując zimną krew, podniosła się migiem. Doskoczyła do mnie i już wyciągałem rękę kolejny raz przed siebie, kiedy powstrzymała mnie, wyciągając swoją. – Stój! Janek, to ja! Saoke! – Saoke…? Co ty wyrabiasz? O co tu, kurde, chodzi? – Wszystko ci wyjaśnię. A teraz musimy się ruszać! – Gdzie jest Piotr? Francuz… dokądś go zabrali! – Nie martw się o niego. Da sobie radę. – Stać! Olśnienie przyszło znikąd. Gdy tylko usłyszałem strzały, zacząłem rozumieć powoli, co się dzieje, i skoczyłem na równe nogi. Saoke wyciągnęła rękę w stronę strzelających do nas strażników. To, co wtedy zobaczyłem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Ściana jakiegoś pola magnetycznego lub co najmniej siłowego, który wydobywał się z czubków jej wyprostowanej dłoni, pomknęła w niemal niewidocznym tempie w odpowiednim kierunku i rozłożyła wszystkich czterech na łopatki. Wgapiłem się w nią jak w Harry’ego Pottera. Popatrzała na mnie i wzruszyła ramionami, a kiedy odwróciła głowę, usłyszałem tylko: „Nic wielkiego”, a potem krzyki kolejnych, nadbiegających zza rogu zbirów. – Biegiem, prowadź do wyjścia! – ryknęła. Po przekroczeniu drzwi z napisem „Exit”, które doskonale zapamiętałem i utrwaliłem sobie ich umiejscowienie w tym labiryncie, przebiegliśmy jakieś sto metrów prostym korytarzem do kolejnych drzwi. Za nimi znaleźliśmy windę. Strzały goniły nas, jakby były samonaprowadzające, lecz za każdym razem chybiały. Minęły wieki, zanim dźwig po nas zjechał. Kiedy automatyczne drzwi rozsunęły się, zauważyłem wbiegających klawiszy z uzi w łapach. – Uważaj! – rzuciłem ostrzegawczo i zepchnąłem dziewczynę na boczną ścianę windy. Skrzydła drzwi pobiegły ku sobie. W ramieniu poczułem przeszywający biceps ból po kuli.
XVI Ucieczka przed Czasem – Jak się czujesz, kiedy tak wieje? – Hmm… Normalnie. A ty? – Czuję lęk… – Niepokój? – Tak. Kiedy Saoke, spoglądając z niepokojem przez okno, wyznała mi, że zawsze ma obawy co do zachodzących znienacka zmian atmosferycznych, utożsamiając je z różnymi, nieoczekiwanymi i nieprzyjemnymi następstwami, nagle i mnie ogarnęło uczucie podejrzenia co do pochodzenia tych porywistych i rytmicznie, lecz nieregularnie bębniących w okna podmuchów wiatru. Zresztą po ostatnich wydarzeniach każda myśl, rzecz czy zjawisko pokazane mi z trochę innej perspektywy natychmiast stawało się obiektem moich podejrzeń. Z niebywałą stanowczością i zwyczajnością wszystko to, co dotychczas uznawałem za normalne, podawałem teraz w głęboką wątpliwość. Niemniej jednak mój większy kawałek rozsądku wciąż starał się sprowadzić mnie na ziemię, powtarzając w mojej głowie słowa: „To tylko wiatr, Janek, tylko wiatr…”. Obserwowałem Saoke dotykającą otwartą dłonią okna, a moje ostatnie nadzieje na prawdziwość definicji wiatru rozwiały się w momencie, gdy moja towarzyszka zamknęła oczy. Sprawiając wrażenie, jakby o czymś właśnie pomyślała, w następnej sekundzie znalazła się na ziemi w odległości trzech metrów od miejsca, w którym dopiero co stała, roztrzaskując przy tym stojącą tam zabytkową wazę na kawałki. Wydawało się, jakby któryś z „podmuchów wiatru” z okna silnie ją odrzucił, nie dając jej nawet chwili na podniesienie choćby jednej powieki. Krzesło z drzewa sandałowego, wykładane błękitnym aksamitem, które stało na drodze jej upadku, w mgnieniu oka znalazło się pod zachodnią ścianą pokoju i jak gdyby zdziwione, zastanawiało się, co spowodowało utratę jednego ze szczebli oparcia. Saoke nie potrzebowała pomocy w stanięciu na równe nogi i jednym susem podskoczyła do mnie z niespokojną iskrą w oku. – Widzisz już, o czym mówię? – rzuciła, dysząc. Zaraz po jej słowach cofnąłem się dwa kroki do tyłu, próbując zebrać myśli i ogarnąć to, co przed chwilą zaszło. – Czujesz to? – zapytałem po chwili namysłu, zapominając o wszystkim. – Tak. Jest tak, jak myślałam. To Strażnica Czasu. A raczej jej konstrukcja. Musimy się stąd zmyć, zanim powstanie w całości. W przeciwnym razie Strażniczka Czasu przejdzie tutaj, a wtedy będziemy mieć problem. Jest na pewno silniejsza niż ja. Ale myślę, że damy radę się stąd wydostać. Mam świetny plan.
Jak tylko się tu pojawi… – Co? Co ty wygadujesz? Przecież to tylko wiatr. A właściwie to dlaczego wywróciłaś się na ziemię? Coś ci się stało? Dobrze się czujesz? – Zalewałem ją lawiną pytań, jakie tylko przychodziły mi na myśl. Byle nie skupiać się na tym, co się wydarzyło, co mnie właśnie otacza i co dzieje się w tej chwili w mojej głowie. Byle tylko znów nie padło pytanie: „Co o tym myślisz?” lub „Czy wiesz już, o czym mówię?”. Nie wiedziałem. Nie wiedziałem, czy mogę jej powiedzieć, co czuję i co myślę, nie mając żadnego pojęcia o tym, kim tak naprawdę jest, prócz tego, że jest dziewczyną z celi obok, która wyciągnęła mnie właśnie z podziemi budynku, gdzie toczył się tamten dramat, i która wali na wszystkie strony mocą Son Gokũ z ręki. Nadal nie wiem, jak to się stało, że korytarze warowni, w której przetrzymywali nas na dole, te za nami, pełne były strażników, a te przed nami okazywały się zupełnie puste, jak gdyby specjalnie dla nas pojawiło się tam zielone światło. Wciąż nie mogę uwierzyć w słowa, którymi Saoke starała się przekonać mnie, że to wszystko moja zasługa; że sam wyczuwam, w którą stronę jest dobrze, a w którą źle, i że wiem za każdym razem, którą wybrać drogę. – Słyszysz? – zapytałem z powagą w głosie. – Wiatr wali w szyby w rytm mojego bicia serca. – To nie wiatr, dyskietko – odparła równie spokojnie, jakby kiedyś już ją to spotkało w życiu – to czas… Próbuje się tu dostać. Tylko te mury nas chronią. Szyby w tych oknach są jednak mniej czasoodporne. Starałem się jej nie słuchać. Chciałem stąd wyjść i nie słyszeć już nic. Ciągłe dudnienie na zewnątrz budynku, niczym tętnicze uderzanie zmiksowane z dźwiękiem wyginanej blachy, coraz bardziej wystukiwało w głowie rytm serca. Tak jakby to ono dudniło w rytm odgłosów, a nie na odwrót. Podszedłem bliżej wielkiej okiennicy, zapominając już o tym, że moja towarzyszka w dalszym ciągu o czymś mówiła. Nie było tam zachodzącego słońca, które zdawało się rozświetlać przyćmioną czerwienią, rozpostartą na widnokręgu trawiastą równinę. Takie było moje natychmiastowe wrażenie, gdy rzuciłem okiem w stronę okna zaraz po tym, jak wbiegliśmy tu do naszej kryjówki. Tabliczka na drzwiach mówiła „Prezydent”, co pozwoliło mi zrozumieć, mniej więcej, gdzie się właśnie znajdujemy. Stawiałem na trzydzieste, może nawet czterdzieste piętro jakiegoś wielkiego, korporacyjnego wieżowca. Budynek musiał być wysoki, sądząc po tym, jak dużo mieliśmy czasu na opatrzenie rany na moim lewym ramieniu. W windzie, którą wydostaliśmy się z podziemi, znajdowało się dokładnie dwadzieścia dziewięć przycisków, bez oznaczenia parteru. Moje złudzenia rozwiały się, kiedy przetarłem skrawek zakurzonej i zamazanej szyby w oknie.
Pierwsze, góra drugie piętro. Jak głęboko pod ziemią musieliśmy się wtedy znajdować? Przez chwilę wydawało mi się, że zauważyłem w oddali znajomy kształt. Gęsto zakurzone powietrze, zaśmiecone mieszaniną fruwających worków śniadaniowych, aluminiowych opakowań po chipsach, wyrywków, a czasem nawet całych stron gazet, przysypanych liśćmi klonów i brzóz, przyćmiewało małą grupę wysokich drapaczy chmur, skupionych wokół budynku, przypominającego kształtem kwadratową rakietę. Widok ten przywoływał mi na myśl tylko jedno miejsce w świecie… – Tak naprawdę to nie wiem, ile mogę ci powiedzieć. Powiedziano mi, że mam ci mówić jak najmniej, aż cię do nas sprowadzę, ale w tej sytuacji… – Saoke ciągnęła, stojąc znów przed jednym z okien i majstrując coś przy prostokątnych szybach. Bicie serca w mojej głowie wciąż wtórowało uderzeniom coraz bardziej natarczywego porywistego wiatru. Były tak głośne, że jeszcze pół tonu i musielibyśmy do siebie zwyczajnie krzyczeć. – Gdzie jesteśmy? – zapytałem podniesionym głosem, przebijając jej trajkotanie. – W Białym Domu. To jedyne bezpieczne jeszcze miejsce na świecie. – Waszyngton?! – Tym razem wydarłem się z głębokim niedowierzaniem. – Nie! Warszawa. Co, u licha? – pomyślałem. O co tu chodzi? Co tu się, w mordę, dzieje?! Ogarnęły mnie mieszane uczucia. – Co ty wygadujesz? Jaka znowu Warszawa? Biały Dom? Ten Biały Dom? Tutaj? I co to w ogóle ma znaczyć, że jedyne bezpieczne miejsce na tym świecie? – No tak… Masz rację. Chodziło mi o to, że jedyne w tym czasie. – Co? Co powiedziałaś…. że w czym? – spytałem, udając, że wcześniej nie dosłyszałem. – Dobra, ja wiem, że to dla ciebie za dużo i że nie miałam aż tyle mówić, ale… widzisz, bo to jest rok dwa tysiące dwudziesty i… Hej! Co ty robisz?! – krzyknęła w moją stronę, kiedy w chwili, gdy nie patrzyła, podbiegłem do drzwi i chwyciłem za klamkę. – Janek! ! ! Najbardziej zląkłem się wydanego przez nią przeraźliwego wrzasku, który zabrzmiał w mojej głowie jak mieszanina głosów wszystkich wiedźm i czarownic, słyszanych dotychczas tylko w filmach. Najbardziej przypominał Galadrielę – elficką wiedźmę z ostatniej ekranizacji Władcy Pierścieni Tolkiena, graną przez Cate Blanchett. Gdybym tylko nie był tak szybki, gdyby tylko wydarła się o ułamek sekundy wcześniej… Dotknąwszy klamki, poczułem, jak uchodzi ze mnie życie, kolana zrobiły się
naprawdę miękkie, za miękkie. Nie wyrobiłem. Zrobiło się kompletnie ciemno i w jednej chwili padłem trupem. Nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie się znalazłem. Było niesamowicie chłodno i ciemno. Czarno. Jakbym przebywał w lodówce z mięsem. Robiło się coraz zimniej. Niczego wkoło siebie nie widziałem… Tylko ciemność i mroźny powiew otaczały moje drętwiejące ciało. Nie mogłem ruszyć palcem, choć bardzo tego chciałem. Nie potrafiłem wydać z siebie żadnego dźwięku, a każda próba poruszenia językiem lub powieką również kończyła się fiaskiem. Nic, tylko nieprzenikniona ciemność i mrożące moje myśli zimno. Paraliż. Podłoże, nierówne niczym ostre magmowe skały, uporczywie wrzynało się w moje plecy, uda i tył głowy. Bolało coraz bardziej. W następnej chwili wszystko rozjaśniało. Promienista, intensywna biel, która nagle zewsząd mnie otoczyła, całkowicie rozświetliła tamtą czerń. Lodowaty bezkres, który omamiał moją czujność i napawał lękiem jeszcze pięć sekund temu. I stało się ciepło, miło i przyjemnie – bezpiecznie. W nieskończonej bieli nie dostrzegałem niczego innego oprócz światłości, która ani na moment nie oślepiała, a wręcz dawała ukojenie oczom i myślom. Ciało stało się lekkie, wydawało się, że coś, jakby jakaś siła unosiła mnie w powietrzu. W ogóle nie przeszło mi przez myśl, żeby sprawdzić, czy tak właśnie jest. Nic pod sobą nie czułem, mimo to było jak w baśni. Relaksując się, naprawdę dryfowałem w powietrzu. To było cudowne. Po kilku chwilach coś mi zaczęło nie pasować. Pomyślałem nagle, że jestem w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Czułem, że nie powinno mnie tu być i że jestem potrzebny gdzie indziej. – Janek! ! ! Lśniąca biel zalewała mnie zewsząd do momentu, gdy znów otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą śniadoskórą dziewczynę, która przymierzała się właśnie do obłożenia mnie kuksańcem swą młodziutką i delikatną, lecz pełną wigoru ręką, celując prosto w mój policzek. – Saoke… – syknąłem pewnym głosem, uprzedzając jej zamiar mocnym chwytem. – Na światłość! Już myślałam, że odpłynąłeś na dłużej, jak tamci wtedy, kiedy potraktowałeś ich świetlaną falą. Pamiętasz? – Czym? – Próbowałem unieść się z podłogi. Saoke wzięła mnie pod ramię i pomogła się wyprostować. Wciąż znajdowaliśmy się w tym samym miejscu pod drzwiami, których klamka poraziła mnie śmiertelną mocą nieznanego pochodzenia. – Nieważne – odparła z ulgą. – To był wypadek. Dobrze, że nie było cię tylko kilka sekund – dodała, zmieniając prędko temat. To, że z poczuciem czasu często miewałem wcześniej problemy, pamiętałem
doskonale. Może dlatego, że zawsze starałem się go nie mierzyć. Dałbym jednak głowę, że straciłem kontakt z obecnym światem na co najmniej kwadrans, ale na pewno – bez zegarka w ręku – nie było to kilka sekund. – Czy możesz mi w końcu powiedzieć, co się dzieje? Czy ja zwariowałem, czy to ty jesteś szurnięta? Uciekłaś z jakiegoś psychiatryka czy co? O co tu chodzi? – Z tego, co pamiętam, to właśnie cię z niego wyciągnęłam – wtrąciła wyjaśniająco z lekkim oburzeniem w głosie. – Jedno jest pewne, jak tylko wydostaniemy się stąd, wszystkie twoje wątpliwości zostaną rozwiane i dostaniesz swoje odpowiedzi. Mówiąc to, przeprowadziła mnie przez pokój spod drzwi i posadziwszy na jednym z krzeseł, które jeszcze pozostały na swoich miejscach przy owalnym stole konferencyjnym, przysiadła na innym po przeciwnej stronie i ciągnęła dalej: – Na razie musimy czym prędzej wymyślić, jak się stąd wymknąć. Moim zdaniem mamy jeszcze około pięciu minut, ale ryzyko, że się mylę, jest niemałe. Wątpię, żeby mój plan nie wypalił, gdyby jednak tak się stało… Nie potrafiłem skupić uwagi na dalszej części obmyślania naszego planu ewakuacyjnego. Bardziej zaczęło mnie zastanawiać to, co działo się za oknem. Tysiąc myśli naraz, zmieszanie… głowa mi już pękała. Siła rwącego wiatru wciąż targała na wszystkie strony napotkanymi, bez oporu poddającymi się śmieciami i liśćmi. Dziwne było to, że niebo rzucające wcześniej ślepe, czerwono-szare światło, teraz zrobiło się kompletnie czarne – jak przed burzą. – Ciiiii! – przerwałem niespodziewanie. – Słyszysz teraz? Dziewczyna wzdrygnęła się i spojrzała z zaciekawieniem najpierw na mnie, a następnie w stronę okien i znów na mnie. – No, widziałam, co się dzieje na zewnątrz, ale wciąż słyszę to samo: stare, znajome, niezbyt fajne i nieustające tętno czasu. A ty? – Nie ma go już w mojej… – Urwałem. – Aaaaauuu! ! ! Silny, nieznany dotąd, uciskający ból w głębi czaszki nie pozwolił mi dokończyć zdania. Moja oswobodzicielka, pozostawiając krzesło gdzieś za sobą, w mgnieniu oka znalazła się przy mnie, niczym teleportowana. Trzymałem się za głowę, masując usilnie skronie opuszkami palców, wierzyłem, że to pomoże – bez skutku. – Co jest? – zapytała nerwowo. – Boli! Znów czuje to walenie. Jest coraz mocniejsze! Co się, kurwa, ze mną dzieje?! – Pulsowanie w głowie stawało się nie do zniesienia. – Aaaaa! ! ! – zawyłem. – Okej! Janek, popatrz na mnie! – Zrobiłem, jak kazała. Ból był tak potężny, że ledwo ją widziałem. – Zamknij oczy i powiedz mi, co widzisz. – Światło! Aaau! A teraz ciemność! – dodałem po chwili. – Widzę na przemian! Aaaa!! Kurwa! Boli za każdym razem, gdy pojawia się ciemność! Już
nie mogę! ! ! – Janek! Posłuchaj mnie! Jest gorzej, niż myślałam! Strażniczka chce cię stąd przesłać. Ale musi się tu dostać. Dlatego jest ciemność nad nami i w twojej głowie. Zatem jakaś Strażniczka musi już być gdzieś nad budynkiem. Może nawet kilka, bo trochę to za szybko poszło. Nie ma chwili do stracenia, musimy… – Pomóż miiii! ! ! Na twarzy Saoke widać było tylko strach i zgrozę. – Dobra! Zrobimy tak: z zamkniętymi oczami, za każdym razem, jak ujrzysz ciemność, ściśnij moją dłoń, a kiedy jasność, rozluźnij uścisk. Okej? – Po czym złapała mnie za rękę. Nie byłem pewien, czy wie, co robi, ale musiałem jej teraz wierzyć w każde słowo. Chciałem wierzyć… cokolwiek, żeby tylko to dudnienie przeszło. Bałem się, że połamię jej kości, ale zrobiłem, jak mówiła. Myślałem, że to już koniec. Sztorm, jaki zapanował w moich myślach, nie pozwalał mi funkcjonować w normalnym trybie. Teraz słyszałem tylko bicie serca w głowie, za to puls wyczuwałem w całym ciele, jakbym to ja był swoim sercem. Uderzenia wiatru za oknem ustały, a wszystko przeniosło się do mojego wnętrza. Tak się przynajmniej czułem; jeśli w ogóle można powiedzieć, że coś czułem; jeśli to nadal było prawdziwe… Nie przestając ściskać dłoni Saoke, nieustannie próbowałem dosłyszeć jej głos, ale nic z tego. Ciśnienie zatkało mi uszy i sam siebie już nie słyszałem. – Nie wytrzymam…! Wszystko nagle ucichło. Rozpoznałem tylko echo swojego wrzaśnięcia, które zamarło głęboko w moich bębenkach. – Janek! Nie przestawaj! Zamknij oczy! Tylko tak możemy się stąd wydostać! Janek! Nagle wiatr zerwał się w środku. Choć była tak blisko, to słyszałem bardzo odległy krzyk, a znaczenie każdego słowa w ogóle do mnie nie docierało. W milczeniu wpatrywałem się tępo w miejsce pod sufitem w przeciwległym rogu pokoju. Stamtąd zerkała na mnie białowłosa dziewczyna, o kryształowo-błękitnych oczach i nieskazitelnej, śnieżnobiałej cerze. Miała jakieś piętnaście lat, lecz wciąż niezwykle dziecięcą urodę ośmiolatki. Smukłe, delikatne ciało, opatulone białym, lekko powiewającym szalem z jedwabiu, owijało ją od szyi aż po kostki. Piersi, dopiero się uwypuklające, a także łono i łydki były kompletnie odsłonięte. Nie mogłem przestać się gapić. Wpatrywałem się w nią zahipnotyzowany. Zapomniałem, kim jestem. Zapomniałem o wszystkim. Saoke z przejęciem rzuciła okiem na miejsce, na którym się zawiesiłem, by po chwili znów spojrzeć na mnie, jakby w ogóle nic tam nie zauważyła. – Janek! – krzyknęła, nie dając za wygraną, a wtedy poczułem jej miażdżący
ścisk dłoni. Oczy pięknej dziewczynki trzymającej się ścian kąta stały się nagle martwe i czarne, jak węgiel… Wykrzyknęła coś do mnie ryczącym głosem bawołu w obcym mi języku, lecz mimo to wszystko zrozumiałem. Gładkie i smukłe ciało pokryło się naraz żyłami wypełnionymi smołą. – Nigdzie z tobą nie pójdę, Nahuka – syknąłem w jej stronę i zamknąłem oczy. Znów widziałem przyjemną światłość wkoło mnie, a zaraz potem kłującą mózg głębię lodowatej, zwęglonej nicości. Saoke, słysząc moje słowa, najwyraźniej zrozumiała, co się dzieje, bo gdy uniosłem powieki, ona natychmiast zamknęła swoje. Wówczas nastąpił kolejny impuls jasnego światła, a z nim to, co dobre, miłe i przyjemne. I wtedy rozluźniłem dłoń…
XVII Seminarium Troje Moja podświadomość podpowiadała mi, że nie jestem już w żadnym niebezpieczeństwie. Co więcej, niezmiernie pragnąłem zostać tu, gdzie się znalazłem. Nie wracać do tamtego miejsca, jak z koszmaru… Rozmarzony, płynąłem w myślach w panujących tu ciszy i spokoju. Wszystko, czego teraz pragnąłem, to na zawsze być już częścią tej nirwany. Czułem się niczym nowo narodzony, jeśli mogę to tak nazwać. Wydawało się, że tamto było zwykłym koszmarem, a to jest nader ładnym snem. Choć ani trochę nie dręczyło mnie oczywiste pytanie, to jednak gdzieś z tyłu głowy pojawiało się: Czy kiedykolwiek się jeszcze obudzę? Zniknęły i nie przenikały mnie już żadne przypływy zimna i mroku. Wszystko ustało, zatrzymało się. Musiało się coś wydarzyć. Tylko co? Może się czymś naćpałem? – cichy chichot nieśmiało zamajaczył w mojej głowie. Być może straciłem przytomność z bólu? To się wydawało najbardziej prawdopodobne. Nie to, żeby to było teraz istotne, jednak nie dawało mi spokoju. Chciałbym tu zostać na zawsze, pomyślałem, tym razem już świadomie. Miejsce, w którym się znalazłem, było w chmurach… Tak to sobie przynajmniej wyobrażałem. Żadnej troski, żadnej negatywnej emocji, żadnego głodu. Cisza i spokój, harmonia duszy, ukojenie zmysłów. Zewsząd tylko biel. Jak w niebie. Trochę jak mój pokój. Też cały biały i też czułem się w nim bezpiecznie, budząc się rano w białej pościeli. A ten świetlisty blask, ta jasność wokoło, to przyjemne uczucie ogarniającego mnie ciepła… jak wtedy, gdy na pływalni, tuż po lodowatym prysznicu, zanurzasz się cały w podgrzewanej wodzie jacuzzi. Totalny relaks, zero myśli, żadnych stresów, absolutna nirwana… To było najlepszym określeniem tego, co teraz czułem… lub nie czułem. Byłem omamiony. – Jan? – usłyszałem znajomy głos nawołujący mnie po polsku. Rozejrzawszy się wokoło, w spokoju ducha, w głębi świetlistej przestrzeni, w odległości niecałych trzystu metrów zauważyłem postać. Nie umiałem ustalić jej tożsamości po sylwetce rysującej się na białym tle. Z pewnością była zbyt daleko. Nie potrafiłem określić, czy porusza się w moją stronę, czy stoi w miejscu. Ale po pięciu sekundach wpatrywania się nagle zniknęła, ażeby w szóstej pojawić się jedynie półtora metra przede mną. – Saoke? – zapytałem z niedowierzaniem w głosie. Nawet nie mrugnęła powieką. Ciągle tylko patrzyła w moje oczy, stojąc tam w bezruchu jak figura woskowa. Stała na wprost, jednak odnosiłem wrażenie, że patrzę w jej nieobecnego
ducha. Kiedy ją obchodziłem w koło, jej tępy wzrok podążał wiernie za moimi krokami. Chciałem jej powiedzieć, iż do tego lśniącego, doskonałego blasku w ogóle nie pasowała. Nie życzyłem jej sobie tutaj, bo… tutaj nie pasowała. – John? – Jej postać wciąż stała przede mną. Nie poruszała wargami. Mimo to znów usłyszałem jej głos. Tym razem tak dobrze, jakby mówiła do mnie z miejsca, w którym stała. – Usłyszałam go. Chyba mnie słyszy. Nie, nie możemy czekać… Musimy go jakoś przenieść. A skąd mam wiedzieć, gdzie on jest? – Słyszałem ją, jak mówi do mnie, lecz jednak do siebie, w dodatku z zamkniętymi ustami. – Saoke, tu jest pięknie, jest tak cicho, wszystko wkoło błyszczy, a ten blask i światłość są tak przyjemne, napawają nieskończoną radością – mówiłem do jej manekina, jak do mikrofonu. – Marcus, słyszę go… – odparła, choć nie byłem pewien, czy na pewno do mnie, bo znów nie poruszyła ustami. – On jest na Początku. Musimy go „gdzieś” przenieść i może wówczas stamtąd wyjdzie w ten sam sposób. Tak, zgadzam się z tobą – nadal słyszałem jej głos. – John! Bądź silny, zaraz cię wyciągniemy! Marcus… Teraz! Głos przyjaciółki wydał polecenie, którego nie zdążyłem do końca pojąć, a jej figura z wosku, choć pełna życia, to nieżywa, rozpłynęła się nagle w powietrzu. Wtedy powtórnie poczułem znajomy lęk i towarzyszące mu zimno. Świetlana radość wyblakła zarówno w moim sercu, jak i w oczach, promienista biel wkoło poczęła przygasać. Znów to samo… – ponura myśl naszła mnie ostatkiem sił. I wtedy… – John! Obudź się! – usłyszałem w oddali echo słów Saoke. Przeszyło mnie porażające zimno, wokół zapanowały na nowo kosmiczne ciemności, a spokojna, kojąca umysł i ciało cisza zmieniła się w głuchą i martwą tęsknotę. Wznowiło się złowieszcze, dudniące bicie serca w mózgu. Po sekundzie nieoczekiwanie cały już pulsowałem. Trwało to parę minut, może z dziesięć. Następnie kolejny raz pojawiła się tak mocno upragniona i wytęskniona lśniąca przestrzeń, pełna przyjemnej jasności, która choć była rażąca, nie oślepiała ani odrobinę. – John, proszę! Obudź się już! Marcus, to nie zadziałało! – dotarł do mnie jej głos wypełniony paniką i bezradnością. – Dlaczego za każdym razem to ty wisisz nade mną? – Otworzyłem oczy. – Otworzył oczy! Wróciłeś! – wykrzyczała z uradowaniem, rzucając się na moją szyję. Pokręciłem oczami i uświadomiłem sobie, że leżę na podłodze. Dziewczyna nie zwalniała uścisku. Nie mogłem dostrzec za wiele, gdyż światło lampy pod
sufitem było nader mocne, nie pozwalało na pełne rozwarcie powiek. Wiedziałem, że nie śnię już o Białych Domach i małych dziewczynkach z czarnymi oczyma. Znów byłem w realu. Pytanie, jakie samo się stawiało, to: Co w takim razie robi tutaj Saoke? – Wszystko mnie boli – oznajmiłem, kiedy próbowała pomóc mi oderwać plecy od ziemi. – To pewnie przez te skurcze – dodałem po chwili. Wyprostowałem kręgosłup, wciąż siedząc w rozkroku na ziemi, a wtedy ogarnęło mnie zdziwienie na widok stylizacji i dekoracji pomieszczenia, w którym przebywaliśmy. Ściany z papieru, choć mógłbym przysiąc, że posklejane z pergaminu, usztywniał szkielet z listewek z drewna wiśni. Kwadratowy stół stał na środku pokoju, był całkiem spory, obtoczony wyglądającymi na niezbyt miękkie, płaskimi poduchami z ortalionu w różnych kolorach. Z wysokości mebla łatwo wywnioskowałem, że należy przed nim klękać lub co najmniej siadać po turecku. Wysokie lampy podłogowe, również z pergaminu, w kolorach bieli, czerwieni i pomarańczy, stały dumnie w czterech rogach izby, rzucając na otoczenie delikatne, ciepłe światło. Przyozdobione były wizerunkami chińskich smoków, które z grozą w oczach bacznie doglądały gości. Do tego doskonale rozpoznawałem w tle orientalną muzykę erhu, która, dobywając się z sąsiedniego pokoju, łagodnie roznosiła swe tony do wszystkich uszu. To przywoływało na myśl wyobrażenie tylko o jednym miejscu na świecie. Pomyślałem przez chwilę, że bardzo chciałbym uprawiać hobby, jakie miał właściciel tego mieszkania. – Gdzie jesteśmy? – W momencie, kiedy zapytałem, ściana po mojej lewej stronie rozsunęła się i dołączyła do nas niewysoka staruszka o mocno zwężonym spojrzeniu, z siwym kokiem na głowie, odziana w białe, haftowane w złote wzory kimono. Oto i właścicielka kwatery, objaśniłem sobie w myśli tożsamość kobiety. Podszedłszy do stołu, przykucnęła dostojnie na oba kolana i postawiła dzierżoną w dłoniach tacę. Znajdowały się na niej trzy małe filiżanki ze spodkami z porcelanowego serwisu oraz większy, także porcelanowy, czajnik z przykrywką do parzenia herbaty. Z dzióbka gęstą parą wydobywała się woń świeżo zaparzonego napoju. Pani domu, o niezmiernie miłej aparycji, równie dostojnym ruchem dźwignęła się do pionu i wyszła tą samą drogą, zasuwając za sobą drzwi. Całe to pomieszczenie, ta starsza, odziana na biało kobieta azjatyckiego pochodzenia, to otoczenie, to rażące światło – wszystko to wyglądało na swego rodzaju infirmerię na dalekich krańcach Azji Wschodniej. Gdy skierowałem swój wzrok z powrotem na Saoke, nagle, jakby wytrącona z równowagi, przestała wpatrywać się w lampę nad nami i spoglądając raz na mnie, a raz uciekając wzrokiem na tacę, próbowała ukryć niezrozumiałe dla mnie
zmieszanie. – Yyy… jesteśmy w Londynie, w centrum miasta, a dokładniej w Chinatown. To miejsce to Tao Tao Ju, restauracja jednego z naszych – oznajmiła, wstając i zasiadając przy stole, po czym zmieniła temat z godną pochwały zręcznością. – Czekaj, jakie skurcze miałeś na myśli? – Te, które mnie łapią, kiedy zamykam oczy. Czekaj, gdzie jesteśmy?! Moja dziwaczna przyjaciółka znów spojrzała na lampę na suficie, ignorując moje pytanie, a po chwili poczęła robić do niej jeszcze wymyślniejsze miny. – Saoke? Czy wszystko w porządku? – zapytałem. – Tak, tylko… myślę – rzuciła beztrosko w moją stronę. – Czuję się wtedy sparaliżowany – ciągnąłem – i za każdym razem jest mi okropnie zimno, nie mogę się ruszyć, a w dodatku… W dodatku czuję ogromny żal i smutek. Całe mnóstwo negatywnych emocji… Dosięga mnie totalna deprecha. – Za każdym razem? – zdziwiła się, zerkając na mnie, jednak wciąż utrzymując głowę skierowaną do góry. – Nie. Tylko wtedy, kiedy już widzę ciemność. Absolutną ćmę… czerń. – Czyli wówczas, kiedy się tak naprawdę przenosisz – rzekła Saoke, nic w ten sposób nie wyjaśniając. – Co? O czym ty mówisz? Przenoszę się? Gdzie się przenoszę? Co to w ogóle wszystko znaczy? – Spokojnie, John. To znaczy, że… – odparła, po czym zaczęła krzyczeć w stronę sufitu: – Nie! Nie możemy przed nim niczego więcej ukrywać! Nie podzielam twojego zdania, Marcus, przykro mi. Uważam, że powinien wiedzieć. W przeciwnym razie zbzikuje od nawału tego wszystkiego – dodała i zwracając się ponownie do mnie, ciągnęła dalej, kompletnie ignorując moje spojrzenie „jak na wariatkę”: – To znaczy, John… Chodzi o to, że doznajesz tego poczucia zimna, przygnębienia i żalu, kiedy się przenosisz albo ktoś przenosi cię w czasie. Niekoniecznie fizycznie. To samo dzieje się, kiedy ktoś cię przenosi w przestrzeni… To jest absolutnie normalne. Kiedy zaczniesz już sam się przenosić, jak przyjdzie na to pora, również będą towarzyszyły temu te wszystkie odczucia. Będziesz musiał po prostu się do tego przyzwyczaić. To nie trwa przecież długo, a początki są zawsze trudne… – Yyyym… – odebrało mi mowę – …no ja się domyślam. – Jasne! A może mu jeszcze powiedzieć o tym, jak walisz piorunami z oczu…! Sam mu powiedz o telepatii – znów wrzasnęła w stronę uporczywej lampy sufitowej. – W każdym razie jest i będzie okej. Jesteś już z nami i jesteś bezpieczny. I żadnej telepatii nie ma, to wszystko za sprawą nanobotów. Potem ci wyjaśnię – uspokoiła mnie, mrugnąwszy jednym okiem. Zdębiałem. Słuchając tego wszystkiego, pomyślałem, że nie dam po sobie poznać konsternacji, a jak już skończy i dam jej do zrozumienia, iż podzielam jej
zdanie i teorię, wyznam, że było tego za dużo i… że chcę wracać do domu. Milczałem, patrząc głęboko w ciemnobrązowe oczy, z otępieniem na twarzy, i tak przez jakieś piętnaście, może nawet dwadzieścia sekund. – John? Jesteś tutaj? – Jaaa… Yyyy… Tak. Mhm, okej. Powiedz mi tylko jeszcze, ten Marcus, do którego mówisz, patrząc w górę, czy to jest jakiegoś rodzaju… bóg? – Marcus?! Ha! No nie. Słyszałeś? – Znów spojrzała w sufit. – Nie, nie. Marcus to Świadomy, tak jak ja czy ty… – Świadomy? – W głowie układała się głupkowata hipoteza, jak w tych niby strasznych filmach: „To tylko sen, zaraz się obudzisz”. – No… tak się nazywamy, John. Marcus, wyłaź w końcu i powiedz mu – znów skierowała się do niewidzialnego człowieka pod sufitem. – To on przesłał nas tu, do Londynu! – oznajmiła zuchwale. W tym momencie wiedziałem, że coś tu jest nie tak. Nagle wszystko stało się jasne, ale tym samym pogmatwane i niezrozumiałe, a co gorsza, bardzo niebezpieczne. Tylko sekundę zajęło mi podskoczenie do rozsuwanych drzwi, trącając przy tym stół. Niemalże rozwaliłem papierowe skrzydła, rozsuwając je zbyt szybko i przeciskając się przez wąską szparę, na jaką stać mnie było rozsunąć, nie chcąc marnować cennego czasu. Usłyszałem za sobą własne imię, głośno wykrzykiwane ustami zwariowanej dziewczyny. Nie miałem czasu się odwracać. Potem Saoke zadała pytanie zdziwionym głosem – niedokładnie zrozumiałem, ale brzmiało to chyba: „Ale gdzie on tak biegnie…?”. A dalej lament siwawej kobieciny, grożącej temu komuś, kto narozlewał na stole gorącej jeszcze, świeżo zaparzonej herbaty. Biegłem przed siebie, pokonując korytarze prowadzące do kolejnych, coraz to dłuższych rozwidleń, i za każdym razem obierałem pierwszy skręt w lewo. Zostawiwszy labirynt za sobą, udało mi się dotrzeć do wyglądających na wyjście drzwi. Wciąż zmieszany i pogubiony w tej gmatwaninie sprzed chwili, nie traciłem czasu na rozglądanie się na ludzi i rzeczy, które w pośpiechu potrącałem. Wybiegłem na wąską, ciasną, zatłoczoną uliczkę. Był jasny, piękny dzień, lecz chwile zachwytu odłożyłem na potem. Musiałem się stąd jak najszybciej oddalić. Jak mogłem być tak ślepy? – pomyślałem. Stało się całkowicie zrozumiałe, że dziewczyna była zwykłą pomyloną wariatką, w dodatku niebezpieczną, prawdopodobnie mającą w posiadaniu dragi, no i niezłą historyjkę na pracę doktorską z psychiatrii. To dlatego padłem wczoraj w tamtym pokoju… – wciąż rozmyślałem. Musiała mi dosypać czegoś do wody albo podać coś doustnie. Po tym, jak poraziła mnie klamka u drzwi, którą pewnie sama podłączyła pod napięcie… No jasne, to by miało sens! To stąd miałem przesłyszenia i halucynacje, a potem jeszcze
zacząłem majaczyć. Jedyne, czego teraz chciałem, to uciec stąd najszybciej i najdalej, jak tylko się dało, po czym dotrzeć czym prędzej do najbliższej komendy policji. Nie zwróciwszy od razu uwagi na otaczających mnie ludzi azjatyckiego pochodzenia, przebiegłem tak z dwadzieścia metrów. Niektórzy krzyczeli coś do mnie, ale nie wiem co, bo nie skupiałem się na ich głosach. Byłem zbyt przejęty i zajęty rozgryzaniem wczorajszych zajść. Mijałem jakieś dziwne domy, mnóstwo knajpek i restauracji orientalnych – „Hong Kong Buffet”, koreańsko-japońska „Little Korea”, ale też angielski „Slug and Lettuce”. W wąskich przejściach nad głowami powiewały brytyjskie i chińskie chorągiewki, na przemian ze zwisającymi wysoko czerwonymi lampionami. Przystanąłem na chwilę, żeby się spokojnie rozejrzeć. Nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem; przecież jeszcze wczoraj byliśmy w Warszawie. Zaraz, zaraz… – próbowałem układać fakty w głowie. Szalona Saoke mówiła coś o Waszyngtonie… A może to były moje słowa? Tak, biedna Saoke, była przekonana, że jesteśmy w Białym Domu. A przecież byliśmy w szpitalu. Jak ona otworzyła te cholerne drzwi w lochach? – nadal się zastanawiałem. Jak powaliła na łopatki tych wszystkich strażników jednym machnięciem ręki? Czy miała jakąś magiczną moc? Czy może faktycznie cały czas śniłem albo ktoś mnie nafaszerował prochami, porwał i ciągle przenosił z miejsca na miejsce? Zaczynałem powoli zatracać umiejętność rozróżniania rzeczywistości od snu. Doszedłszy do końca ulicy, zrozumiałem, że muszę gdzieś przystanąć i namyślić się głęboko. Po lewej wyrastał wielki, szklany sześcian, po prawej ciągnęły się labiryntem azjatyckie kafejki i restauracje, a nawet salon usługowy masażu i akupunktury. Nie od razu rzucił mi się w oczy tunel w kamienicach, tuż przy „Hungs” – małej knajpki z fast foodem. Pospieszyłem do jego cienia, licząc na mniejszą widownię lub przynajmniej spokojniejszą okolicę. Kiedy przekroczyłem wejście, z ulgą stwierdziłem, że będzie idealnym miejscem na spokojne obmyślenie planu działania. Potrzebowałem go. Byłem w Londynie. Ruszyłem głębiej. – Nie możesz tak po prostu urywać się, nie mówiąc, dokąd idziesz, John. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom i oczom. Kiedy już śmiertelnie mnie wystraszyła, stojąc za moimi plecami, odwróciłem się w jej stronę i ujrzałem ją dwa metry przed sobą, w wejściu do tunelu. Musiała mnie śledzić, pomyślałem. Cholera! Saoke wykrzykiwała coś po chińsku do ludzi w oddali. Po chwili, gdy z nimi skończyła, znów zwróciła się do mnie, osłupiałego i stojącego w tym samym miejscu, gdzie mnie zastała. Nie potrafiłem ruszyć nawet jedną nogą. Dziewczyna wyrosła przecież jak spod ziemi, w momencie kiedy dopiero co wszedłem w głąb zalatującego wilgocią przejścia. – …zresztą, jak chcesz, to możesz, bo i tak bym cię znalazła. A teraz na
poważnie. – Nagle jej mina przybrała srogi wyraz. – Ja wiem doskonale, jak się czujesz… – Słabo mi… – wymamrotałem. – To normalne. Zaraz pewnie zemdlejesz. Zanim jednak to uczynisz, musisz wiedzieć, że nie mamy złych zamiarów. Jesteśmy po twojej stronie, a właściwie to ty po naszej. Wszystko się teraz zmieni i nie będzie już nigdy takie samo. Naprawdę rozumiem, że to dla ciebie dużo… Masz na pewno teraz dziwne myśli, wydaje ci się, że zwariowałeś i uważasz się za czubka, ale pamiętaj… – w tym momencie podniosła dłonią mój opadający ze znużenia podbródek, aby móc spojrzeć mi prosto w oczy – …tak wcale nie jest! – Zakończywszy tę litanię, obróciła się przez ramię, a ja poczułem tylko łaskotanie w miękkich już kolanach oraz ciężar powiek… Obudziłem się cały mokry, dokładnie w tym samym pokoju, co przed godziną. Ten sam wystrój, te same dekoracje, lampy i pergaminowe ściany. Ta sama kobieta odchodziła już właśnie od stołu, na którym pozostawiła świeżą herbatę w tym samym porcelanowym zestawie, obdarowując mnie po drodze beznamiętnym spojrzeniem. Saoke stała nieruchomo za stołem, po przeciwnej stronie pokoju. Oblany jakby wiadrem wody i do tego cały ufajdany błotem na tylnej części mojego odzienia, wywnioskowałem, iż musiałem wylądować mimowolnie w kałuży na ścieżce, gdzie staliśmy przed kilkoma minutami. O ile kilkoma… Kompletnie straciłem rachubę czasu. – Śniło mi się coś dziwnego… – zacząłem – że mówiłaś coś o tym i o tamtym i że wszystko będzie okej, ale już inaczej, i gadałaś z lampą na suficie… Saoke mierzyła mnie od dłuższej chwili tym samym, niezmiennym spojrzeniem, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że żarty nie są teraz na miejscu. – To nie był sen…? – zapytałem, po czym dziewczyna pokręciła głową. – A ty nie jesteś wariatką… – sam sobie odpowiedziałem na kolejne pytanie. – Ale co się w takim razie dzieje? Jak to się dzieje? Czy ty mnie czymś naszprycowałaś, czy to, kurwa, jakaś tajna operacja wywiadowcza? Dlaczego ja?! – podniosłem ostro głos. – Co ja mam z tym wszystkim wspólnego?! Nic nie zrobiłem! Jestem nikim! – Oszczędź sobie przekleństw. W naszych szeregach nie ma miejsca na słabość. – Kobieta, która do mnie teraz przemówiła, nie przypominała już tak bardzo Saoke, jaką poznałem. Była nią z wyglądu. Jednak tym razem siedziało w niej coś innego. Spojrzenie miała wyostrzone, sylwetka wyprofilowana, pełna dystynkcji postawa… żadnych przyjaznych uśmieszków, wariackich popisów. Jakby wydoroślała od tego wszystkiego na zawołanie.
– Przeklinanie to oznaka psychicznej siły – zaoponowałem – a nie słabości. Trzeba mieć odwagę, żeby wyrażać się tak wśród ludzi, bo nie jest to grzecznościowa forma mowy. Zatem jest z reguły źle odbierana, sugeruje, że to nie odbiorcy są tu dla mnie, ale ja dla nich – że to ja jestem na górze, a oni na dole. – Uciekanie się do wulgaryzmów jest waszą oznaką słabości, gdyż pokazuje niezdolność do wyrażenia swoich uczuć i opinii w formie zrozumiałej dla każdego, sprawiającej nadawcy komunikatu nie lada problem w sformułowaniu takowej. Nie lada problem oznacza słabość… Czyż nie, Janie Bogucki? Przyznam, że zbiła mnie z tropu na chwilę, zwłaszcza przejściem na tak formalny tryb prowadzenia rozmowy. Wciąż jednak miałem zamiar przekonać ją do siebie. Przecież to wciąż Saoke. – Tak, ale… – Ale ty i tak obstajesz przy swoim, żeby tylko obstawać, a nie coś komuś udowodnić, prawda, John? – Gówno o mnie wiesz! – Zerwałem się na równe nogi. – „Gówna” nie wiem, ale „nic” mogłabym wiedzieć, jednakże nie jest tak, bo wiem o tobie wszystko! – Znów zaczęła gadać od rzeczy. – To na jaki kolor dziś srałem? – Żółty. Na rzadko. To było wczoraj, bo dziś nie miałeś jeszcze okazji. Masz rozwolnienie od trzech dni po prochach, jakie ci wciskali w lochach. – Co…? W lochach? Skąd…? Jak ty…? – Znów zabrakło mi języka w gębie. – Wystarczy już tych przekomarzań – usłyszałem za plecami męski głos – rozważania na tematy etyczne są teraz nie na miejscu. – Kiedy obróciłem się przez prawe ramię i spojrzałem w oczy właścicielowi wypowiedzianych słów, odniosłem wrażenie, że już gdzieś tę twarz widziałem. Właśnie ukazał się w drzwiach, niemniej jednak zirytował mnie fakt, że ktoś nas podsłuchiwał. W czarnych szatach, może pelerynie, zakapturzony, ze złożonymi rękami na plecach, wyprostowany i o bardzo spokojnym obliczu, wszedł do środka, przebierając nogami w dystyngowany sposób, niczym jakiś szlachcic lub nawet król, wymalowawszy wcześniej na twarzy nader poważny wyraz. – Kim pan jest? – spytałem pożądliwie. – Nazywam się Marcus – doszedł moich uszu niemiecki akcent. – Marcus? Ten Marcus? – Spojrzałem na stojącą teraz za mną dziewczynę, po czym wybuchnąłem gromkim, niepohamowanym śmiechem. Nie mogłem się powstrzymać, przypominając sobie, jakim byłem naiwnym głupcem. – Czym cię rozbawiłem? – zapytał zdziwiony mężczyzna. – Ach, teraz rozumiem… Saoke mówiła do ciebie przez ukryte mikrofony w ścianach! – Próbowałem powstrzymać się od dalszego rechotania, ocierając łzy śmiechu z policzków. – Sama pewnie miała mikrosłuchawkę w uchu i w ten sprytny sposób komunikowaliście się ze sobą – wygarnąłem im, co o tym
myślałem, pełen pewności siebie, jednak w głębi serca czując narastającą konsternację na widok ich niezmienionych postaw. Oboje spojrzeli znacząco po sobie i nic nie mówiąc, podeszli razem do stołu, przy którym przykucnęli po przeciwnych jego stronach. Patrzyli na siebie jak zahipnotyzowani, ale tylko przez krótką chwilę. Następnie Saoke zaczęła robić do Marcusa jakieś dziwne miny. Marcus nie pozostawał jej dłużny i również obrzucał ją przenikliwymi spojrzeniami. Wyglądało to jak jakaś gra, jednak wcale mnie nie bawiło. Nie wiedziałem, co zrobić w tej krępującej sytuacji, i coraz bardziej się nad tym zastanawiałem. Nie wiedziałem, czy powinienem biec, walczyć, czy wzywać pomocy, choć i tak pewnie nikt by nie usłyszał. Nowa Saoke wstała od stołu i z przejęciem i żalem w głosie syknęła w jego stronę: – Ale to przecież nasza jedyna szansa, potem to nas wykończy… – mówiła kodem. Zastanowiłem się, czy celowo, tylko dla moich uszu. – Nie, Saoke. Nie bój się. Wszystko będzie dobrze, musimy działać według planu, inaczej nas przejrzą, a wtedy poniesiemy klęskę i będzie trzeba robić wszystko od nowa. Jesteśmy już blisko – wyszeptał do niej nerwowo Marcus. Spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął. Jakby to, co powiedział, powinno mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie i być przeznaczone dla moich uszu. Oboje patrzyli znów na siebie w milczeniu, góra pół minuty. – Tak, wiem, gdzie są… mam po nie iść teraz? – odezwała się dziewczyna, mimo że nikt do niej nic nie mówił. Mężczyzna tylko na nią zerknął, a ona uśmiechnęła się słodko. Wtedy zauważyłem coś w ich oczach. To, co widzi się wtedy, kiedy dwoje ludzi łączy coś sekretnego. – Okej. To lecę – znów odzywając się niepytana, spojrzała na mnie ostatni raz, po czym zwyczajnie zniknęła. Niczym szara mgła nad pastwiskiem u stóp łysych wzgórz rozpłynęła się w powietrzu!
XVIII Nanoboty Odechciało mi się już uciekać. Opadłem na podłogę, kładąc się na plecach bez pytania. To jedyna rzecz, na jaką było teraz stać moje odmawiające posłuszeństwa mięśnie. Człowiek ochrzczony imieniem Marcus siedział przy stole w tym samym miejscu i bacznie mi się przyglądał, próbując odgadnąć, co mogło teraz spacerować w mojej głowie. A niech się zastanawia, rozweseliłem się w duchu na myśl o nim, a także o tym, co przed chwilą stało się z Saoke. Stwierdziłem, że pewnie znowu mi podali jakieś środki halucynogenne, dzięki czemu ponownie widzę różne fantastyczne zjawiska. – Jak to się stało? – zapytałem ze znużeniem w głosie. – Pytasz o jej zniknięcie? – Nie, o brud na moich ciuchach – zasyczałem z sarkazmem. – Oczywiście, że o jej zniknięcie! Biały mężczyzna, kaukaskiego pochodzenia, w wieku około trzydziestu pięciu lat, sądząc po ilości kurzych łapek, fuknął pod nosem na mój humorzasty docinek, po czym wstał i przesiadł się na podłogę dwa metry ode mnie, krzyżując nogi przed sobą. Jego sposób poruszania się był mi znajomy. Jednak twarz nie ta, jak sobie wyobrażałem, gdy stał jeszcze w cieniu drzwi. – Jeśli chcesz wiedzieć, jak Saoke się przeniosła, to musisz najpierw poznać naturę naszej tożsamości – zawyrokował rezolutnie dostojnik w habicie. Prostując tułów i siadając w rozkroku, przeszyłem go wnikliwym spojrzeniem sędziego. Z jednej strony czekałem, co ciekawego ma mi do powiedzenia, wciąż nie akceptując wątku mówiącego o tym, że dziewczyna rozmyła się do atmosfery, uznając to jedynie za sprytną „magiczną” sztuczkę. Z drugiej strony pomyślałem: „Znowu się zaczyna”. – Powiedz mi, proszę, w co wierzysz? – zapytał po chwili. – Myślałem, że będziemy gadać o was. – Będziemy… – W co wierzę? Bez sensu pytanie. W wiele rzeczy. W Boga. W dinozaury, ewolucję, życie pozaziemskie… – Konspiracje rządów? – zapytał ciekawsko. – Może… zależy, co masz na myśli. – Na przykład zatajenie przez rząd amerykański rozbicia się niezidentyfikowanego obiektu latającego w Roswell w czterdziestym siódmym. Albo o strefie pięćdziesiąt jeden, gdzie przeprowadzali eksperymenty na istotach pozaziemskich. Albo chociażby tragiczną, lecz jakże tajemniczą śmierć polskiego
prezydenta w tupolewie Tu-154… – Nie było w niej niczego tajemniczego. Smutny i tragiczny wypadek. Katastrofa lotnicza, to wszystko. Wielka strata dla narodu. Marcus zmierzył mnie wzrokiem groźnej dyrektorki szkoły, jakby mówiącej: „Bogucki, jeszcze jedno słowo i lecisz”. – A gdybym ci opowiedział o konspirującej na świecie małej grupie, na calutkim globie ziemskim. Grupie kilkuset, do której należą ludzie znacznie przewyższający swą rangą i wiedzą każdy rząd na każdym z sześciu kontynentów? – Wówczas powiedziałbym, że albo mówisz o Illuminati, albo masz problemy natury psychicznej. A teraz wyjaśnij, jak się tutaj znalazłem – niemal zażądałem. – Przeniosłem cię. Teleportowałem. Tam, w gabinecie prezydenckim, Saoke, moja zdolna partnerka, wstrzyknęła ci widzialne tylko pod mikroskopem nanoboty, które wytworzyły, a wręcz wyprodukowały kolejne nanoboty, jeszcze mniejsze, po czym same uległy dezaktywacji i wydaleniu z twoim potem. Nowe, na których produkcję musiała chwilę poczekać, w momencie teleportacji w mgnieniu oka pochłonęły atomy, z których zbudowane są twoje komórki, z których z kolei zbudowany jesteś ty sam. Przez wzgląd na swoje rozmiary jest im dużo łatwiej przenosić się w przestrzeni, wymijać przeszkody w powietrzu, takie jak inne atomy, dlatego są w stanie osiągać olbrzymie prędkości. Potrzebują do tego aktywatorów, swego rodzaju pola teleportującego wytwarzanego przez emitery, nadające ów impuls aktywujący. Nazywamy je po prostu teleporterami. I tak, jesteśmy Illuminati. Oświeceni… Świadomi, którzy wiedzą najwięcej o wszystkim w świecie. Jesteśmy organem, który zrzesza tysiące najwybitniejszych naukowców na całym globie, nie tylko fizyków czy astronomów, ale też filozofów, polityków, księży, biologów… nanotechnologów. Również w Polsce. Jest ich około miliona, ale tylko niespełna pół tysiąca osób zna cele i postanowienia organizacji. Te pół tysiąca to Gwardia Równowagi. Naszym zadaniem jest ochrona naszej tajemnicy, osiąganie celów dążących do zaprowadzenia równowagi we Wszechświecie, odnalezienie i ochrona Wiecznego Światła. – Spojrzał na mnie tajemniczo. – Ciebie, John. Niemiec zamilkł na chwilę, by zrobić parę wdechów, co wyglądało jakby miał trudności z oddychaniem, ale przede wszystkim aby zebrać i poukładać myśli. – W niektórych krajach ciągniemy za cieniutkie sznurki, na których końcach znajdują się nie tylko szefowie resortów, ale i prezydenci i premierzy krajów. Są przykrywką, aktorami, którymi to my sterujemy, dla których my piszemy przemówienia i my dyktujemy, jakie decyzje polityczne mają podejmować. W ten sposób kierujemy wszystkim tak dla naszej, jak i ogólnoświatowej korzyści. I nie, nie są to wojny i pieniądze. Przyświeca temu znacznie większy cel. Cel, jaki nikomu się nawet nie śnił. Cel o największym znaczeniu dla ludzkości i nie tylko. –
Urwał, czekając na moją reakcję. – Czyli? – Hmm… – mruknął. – Wszystko w swoim czasie, John. – Czyli?! – naciskałem. Marcus wstał. Przeszedł się chwilę, zataczając w milczeniu trzy kółka wokół stołu, po czym wziął filiżankę parującego naparu herbacianego. Zanim jednak przyłożył do ust krawędź porcelanowego naczynia, rozmyśliwszy się, odstawił je z powrotem, po czym przysiadł na jednej z płaskich poduch i napił się w nowej pozycji. – Wierzymy, że jesteś kimś, kto wyzwoli ludzkość od wszelkich bolączek istnienia. Kto uzdrowi Ziemię od nieuniknionego. Kto da nam to, czego pragniemy od dawna i czego wynalezieniem paraliśmy się od wieków – zamierzchłych czasów oświecenia. Wbijałem weń swój wzrok z nadmierną niecierpliwością, próbując łączyć jego słowa w jakikolwiek sens, jednak nic nie przychodziło mi do głowy. Marcus zamilkł na chwilę. – Czas. Przemijanie… Rozumiesz? Pokręciłem głową. Marcus zrobił jeszcze poważniejszą minę, po czym wychylił się w moją stronę, opierając ręce o blat stołu. – Chodzi o nieśmiertelność, John. O wieczne życie, a właściwie to wieczne istnienie. Byt, w którym już nigdy nie zaznamy cierpienia, bólu, tęsknoty czy żalu. Nie zaznamy niczego, bo nigdy nie będziemy już musieli. Pojmujesz? Nigdy. Z zadowoleniem wsłuchiwałem się w perorowanie dostojnego jegomościa, uznając, że jego klepki nie są kompletne, a już na pewno ma on nie po kolei w głowie, niemniej łaskotany wewnątrz trzewi przez swoiste banialuki, postanowiłem nie odbierać mu satysfakcji, z jaką jego zdaniem docierał do mnie tą niecodzienną opowiastką. – To brzmi całkiem poważnie, nawet interesująco. Od jak dawna próbujecie wynaleźć nieśmiertelność? Uśmiechnął się nieznacznie. Przejrzał mnie. – Nie muszę ci niczego wyjaśniać, jeśli nie chcesz. Kiedyś sam wszystko pojmiesz, młody przyjacielu. Sam się przekonasz, kiedy zobaczysz na własne oczy albo raczej odczujesz na własnej skórze. Przez sekundę zastanawiałem się, czy mam się bać, jednak kiedy mrugnął do mnie okiem, odetchnąłem z ulgą. Świr, pomyślałem. Oboje to po prostu świry. Muszę się stąd jakoś wyrwać. – Dlaczego mnie tu trzymacie? Uwolniliście mnie od tamtych, okej. Jestem dozgonnie wdzięczny. – Uciąłem na chwilę, aby nabrać stosownej powagi. – Dziękuję. Czy nie mogę teraz po prostu odejść i pójść w swoją stronę? – Gdzie chciałbyś iść?
– Popatrzmy… Do domu? – Co, jeśli nie ma domu? Co jeśli jest, ale nie ma w nim nikogo? Przypominam, że jest dwa tysiące dwudziesty rok. A co, jeśli tamci już tam są, gdzieś w okolicy, i obserwują go, bo spodziewają się, iż to będzie właśnie twój pierwszy cel? Myślisz, że nie będą cię szukać? – Kim oni, do cholery, są? – Rozpostarłem ręce z pretensją. Marcus odwrócił głowę. Przez chwilę poruszał wargami, jakby mamrotał coś do siebie. – Nie są ludźmi, z którymi chciałbyś obcować. Tego możesz być pewien. Atmosfera zrobiła się szarawa, a powietrze ciężkie. – To nie jest odpowiedź na moje pytanie – zripostowałem stanowczo. – Jakie pytanie? Głos Saoke dotarł do moich uszu na ułamek sekundy, nim pojawiła się tuż obok Marcusa. Wróciła. – I jak? Masz je? – Marcus zignorował jej pytanie i przeszedł do rzeczy. – Tak. Możemy działać. Teraz to Marcus rozszczepił się na atomy i zniknął z oczu, pozostawiając mnie pod opieką dziewczyny. Saoke uśmiechnęła się do mnie miluśko. Wstała i podeszła do największego ze zdobiących tutejsze ściany obrazów. W pokoju nie było okien, dlatego też każda ze ścian miała wystarczająco miejsca, by móc obwiesić je pięknymi krajobrazami kraju przodków właściciela domu. Zdjąwszy go, odstawiła na ziemię. W słabym świetle podłogowych lamp z pergaminu dostrzegłem prostokątne wgłębienie w ścianie, a w nim żeliwne drzwiczki do sejfu i dopiero teraz dotarło do mnie, że lampa jarzeniowa pod sufitem była zgaszona. Otworzyła go, wstukawszy wcześniej kombinację odpowiednich cyfr na panelu dotykowym, po czym delikatnie, dwiema rękami, wyjęła zawartość. Pozostawiwszy drzwiczki otwarte, okręciła się na pięcie i powróciła do stołu, ustawiając drewniany kuferek na blacie. Owiana tajemnicą skrzynka była zamknięta na kłódkę. Żadnych technologii, żadnych mechanizmów elektronicznych. Po prostu stare, dobre zapięcie. Bezdźwięcznie, jak za każdym razem, Marcus zintegrował się tuż za jej plecami, dzierżąc w dłoni jakiś przedmiot. Wyglądało to na kostkę Rubika. Przysiadł do stołu obok dziewczyny, po czym jął rozpakowywać poszczególne elementy sześcianu, wyciągając mniejsze kosteczki o krawędzi nieco ponad jednego centymetra, tworzące razem całą bryłę. Każda z wewnętrznych ścianek segmentów, z wyjątkiem denka, stworzona była z bezbarwnego szkła; każda zawierała innego koloru płyn. Saoke uchyliła zdobione w wyżłobione wzory kwiatów i zwierząt drewniane wieko, a następnie wyjęła zeń pokryte aksamitem o barwie szkarłatu, prostokątne, podłużne etui. Rozwarłszy futeralik, dobyła z wnętrza dwie strzykawki wypełnione płynem koloru słomkowego.
Dotychczas przyglądałem im się bacznie, nic nie mówiąc. – Co to? – zapytałem z uśmiechem na twarzy, nie kryjąc zainteresowania. Oboje spojrzeli na mnie kątem oka, również obdarowując lekkim uśmiechem. – Coś ekstra! Zobaczysz. Wolałbym, aby „coś ekstra” miało przynajmniej jakąś namiastkę swych właściwości, na przykład nazwę wskazującą na swoje przeznaczenie. – Nie wątpię – odparłem bez zastanowienia. Oboje podawali sobie na przemian, z ręki do ręki, różne składowe, przelewając płyny z jednej fiolki do drugiej, dalej ze strzykawki do sześcianów z różnobarwną zawartością, po czym na powrót do strzykawki. Melanż kilku mikstur był gotowy dopiero po dziesięciu minutach. – Dobra. Gotowe. To, co znajduje się w tej strzykawce, to nic innego, jak mieszanina niezbędnych nanobotów, które będą ci potrzebne do funkcjonowania w tym nowym świecie bez uszczerbku na zdrowiu. W dodatku dostaniesz lokalizatory, w razie gdybyś nam się naprawdę zgubił. – Co, jeśli nie chcę niczego sobie wstrzykiwać? – Nie masz za bardzo wyboru… Trudno wyjaśnić nam na tym etapie, jak bardzo to konieczne. To wszystko dla twojego dobra, John. Po prostu musisz nam zaufać – poinformowała Saoke, bałamucąc mnie przy tym swym najszczerszym spojrzeniem. „Nie mając za bardzo wyboru”, zdjąłem cuchnącą lochem, rozpinaną bluzę z kapturem, po czym podciągnąłem rękaw podkoszulka do góry. Dopadła mnie myśl o dragach, jakie mi wpuszczają do krwiobiegu od jakiegoś czasu. Następnie, pod nieobecność mojego jestestwa w ciele, transportują z miejsca na miejsce i w taki oto sposób budzę się w coraz to nowych lokalizacjach. Nie miałem wyjścia. Gdybym się postawił, pewnie zmusiliby mnie siłą. – To będzie w policzek – jęknął beztrosko Marcus. – No nie… Może wpadnie jeszcze herbaciana staruszka w towarzystwie właściciela lokalu? – obruszyłem się, gotując do rozpięcia spodni. Saoke z miejsca odczytała aluzję, nawołującą ją do odwrócenia wzroku w celu pozostawienia dla mnie choć odrobiny prywatności. Tak też uczyniła; odwracając się tyłem do nas, posłała w moim kierunku zalotny uśmieszek. Poczułem lekkie łoskotanie w żołądku i słabe ciepło rumieńca na policzkach; udałem jednak, że niczego nie zauważyłem. Zsunąłem zabrudzone do reszty spodnie. Marcus podszedł do mnie od tyłu. – Jesteście pewni, że to konieczne? – Tamci nie dadzą ci kolejnej szansy, wierz mi – powiedział. Jednym ruchem przetarł górną powierzchnię pośladka, po czym bez uprzedzenia wsunął igłę w mięsień.
– Ała… Okej, tego dawno już nie czułem – skwitowałem. – Prawdopodobnie już nie poczujesz. Nie będzie ci więcej potrzeba. Mężczyzna wstał i wrócił do stołu. Zużytą strzykawkę włożył do plastikowej torebki z suwakiem służącym do szczelnego zamykania. Poczułem się nadzwyczaj lekko, moje tętno nagle podskoczyło, w głowie jęło buzować, jakby w jej wnętrzu mieszkał rój podenerwowanych pszczół. Szum stawał się coraz głośniejszy, by po chwili kompletnie ustać. – Mogę szklankę wody? – Jasne. A może jednak herbaty? Chyba już ostygła… – przemówiła Saoke, lecz jej wargi nie poruszały się. – O w mordę! To chyba działa! – Czemu miałoby nie działać? – zapytała z ironią w głosie. Przez chwilę wpatrywałem się w nią jak w obrazek, ale niczego już nie usłyszałem. Potem przeniosłem wzrok na Marcusa, ale i w nim nie zastałem żadnych myśli. – Chyba jednak nie… Nie słyszę was. – Prawdopodobnie musisz się jeszcze do tego przyzwyczaić. Ta umiejętność nie należy do najprostszych – skonstatował Niemiec. Pozbierali swoje klamoty i, jakby cofając się w czasie, wykonywali te same czynności, z uwzględnieniem zniknięcia i ponownego pojawienia się Marcusa, i pochowali wszystko na swoje miejsce. – Mogę zapytać, gdzie się pojawiasz, kiedy znikasz? – Chodzi ci o teraz? Przenoszę się do mojej kryjówki. Każdy z nas ma swoją i nikt nie wie, gdzie ona jest. A tak ogólnie to w różne miejsca. – Czy ja teraz też tak mogę? – Niestety nie. Nie każdy może, tylko wysocy rangą Świadomi. Trzeba do tego specjalnych nanobotów. – Dobra! Mamy misję do wypełnienia – z niecierpliwością odezwała się w końcu Saoke, przerywając nasze pogaduszki. – Ty pójdziesz ze mną. – A fo? Ne telepochtujemy sę? – coś dziwnego stało się z moim językiem. Sflaczał jak przebita dętka koła od roweru, a ja straciłem nad nim panowanie. – To skutek uboczny. Na razie nic nie mów. Teleportujemy się później, ale nie stąd. Ja też już nie mogę, musimy przejść do teleportera. – Skufek ubosny? – zaniepokoiłem się trochę. – Powiedziałam, żebyś nie mówił. Tylko wtedy ci przejdzie. Spojrzenia moich gospodarzy zeszły się ponownie. Pokiwali lekko głowami, Saoke uśmiechnęła się, a wtedy on pogłaskał ją i przycisnął czule do piersi. Przez kolejne pół minuty patrzyli sobie w oczy, wyraźnie dyskutując o czymś poważnym, mającym duże znaczenie. Nie pytałem, nie chciałem być niegrzeczny. Po chwili Marcus przeniósł się gdzie indziej. Saoke dobyła wówczas spod
stołu małą, błękitną torebkę na ramię, której wcześniej nie zauważyłem. Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. – Spieszyć się nie musimy. Ten, kogo szukamy, będzie w określonym miejscu. Jednak ociągania nie toleruję, więc przyspieszmy kroku. Nic nie mów. Tylko słuchaj i podążaj za mną – rozkazała, gdy przyuważyła, jak wlokę się leniwie za jej plecami. – Inaczej zginiesz.
XIX Burton upon Trent Nie zadawałem żadnych pytań. Choć nasuwały się ich tysiące, nie przetrawiłem jeszcze tego ogromu informacji, jakie Saoke i Marcus przekazali mi w ciągu ostatnich paru godzin. Poza tym myślenie przyprawiało mnie o ból głowy. Postanowiłem na razie płynąć z biegiem wydarzeń. Nie miałem wyjścia. Cała ta historyjka nie miała sensu. Bajki dla dzieci miały go więcej. Skupiałem się wyłącznie na tym, co dzieje się teraz. Gdzie idziemy, którędy, kogo mijamy, kto patrzy się na nas spod byka, gdzie są kamery, a gdzie jacyś mundurowi. I choć byłem lekko otumaniony, ogarnięty poczuciem nieufności i bezradności, podążałem za nią krok w krok jak raczkujące dziecko za nie swoją matką. Opuściliśmy mury Tao Tao Ju i wyszliśmy na zewnątrz lokalu. Skręciliśmy w lewo, na wschód, wtapiając się w tłum Chińczyków i mieszaninę roznoszonych przezeń wrzasków. Lisle Street ciągnęła się do drogi A czterysta. Mijaliśmy wiele innych, małych, orientalnych restauracji serwujących kuchnię kantońską i nie tylko, których właściciele stali w progach, nawołując przechodniów do skosztowania ich krajowych przysmaków. Na końcu ulicy skręciliśmy w prawo, dochodząc w ten sposób do Leicester Square, gdzie znajdowało się wejście do metra. Nie pytając o nic, w milczeniu zszedłem do podziemia za Saoke. Co pięć sekund oglądała się na mnie, upewniając się, że wciąż trzymam się jej ogona. Dałbym głowę, że gdyby nie tłum, który musiała zwinnie wymijać, rzucałaby na mnie okiem co trzy sekundy. Kiedy zeszliśmy już na sam dół, do podziemi, chwyciłem ją za rękę. – Po co tam? – Lepszy zasięg – wyjaśniła. – Im niżej, tym bliżej stacji teleportującej. Rozumiesz? Lepszy zasięg, jeśli mogę tak to ująć. – Ale wcześniej robiłaś to bez stacji teleportujących. – Wtedy korzystałam z teleportów przenośnych, takich, jakie posiada Marcus. Są jednorazowe, niemal niedostępne. Miałam ostanie, a on ma ich więcej, bo jest ważniejszy. Jeszcze jakieś niecierpiące zwłoki pytania? Udając, że wszystko jest dla mnie jasne, skinąłem potakująco głową, po czym ruszyliśmy w głąb stacji. Pomyślałem, że ciężko będzie znaleźć miejsce, gdzie nie ma ludzi mogących coś zauważyć. Byłem jednak ciekaw, a ciekawość była teraz silniejsza od rozsądku. Czekałem, obserwując dziewczynę, co ma zamiar zrobić. Zatrzymała się przede mną w połowie. Stanęliśmy na stacji przodem do torowiska, jak wszyscy czekający na pociąg metra. Znalazłszy najlepsze miejsce pod ścianą, nasłuchiwaliśmy odgłosów nadciągającego składu. Kiedy światło
w tunelu rozbłysło gdzieś na jego końcu, tłum zaczął ustawiać się bliżej krawędzi peronu. My pozostaliśmy na swoich miejscach. – Cokolwiek zobaczysz, nie ruszaj się! Zaraz po tym, jak Saoke udzieliła tej instrukcji, obraz wkoło wygiął się, zafalował i rozmazał. Zrobił się dużo jaskrawszy, kolory jęły mienić się całą paletą barw, wszystko przybierało dziwaczne formy. Trwało to około pięciu sekund, zanim obraz znów nabrał swych rzeczywistych kształtów. Rozmazane tło otoczenia, jakby drgające przed moimi oczami, formowało się na jawie w budynki, ściany, ludzi przechodzących niespełna dziesięć metrów od nas. Stanęliśmy w odmiennym podziemiu, niż to, w którym byliśmy przed chwilą. – Wow! Co się stało? – krzyknąłem do mojej towarzyszki, która stała w tym samym miejscu obok mnie. – Cśśśśśś! Przenieśliśmy się. Przecież mówiłam, że po to schodzimy. – To było ekstra! Możemy jeszcze raz? – Heh, wierz mi… po kilku razach na pewno ci się znudzi. – Nie sądzę, żeby mi się to kiedykolwiek znudziło! – Dobra, nie ekscytuj się tak, bo ludzie na nas patrzą – napomniała mnie. – Niesamowite. I nikt z tych ludzi o tym nie wie… – Oj, wie ich całkiem spora rzesza. To znaczy garstka na świecie, ale dużo więcej, niż byś się tego spodziewał. – Marcus mówił o milionie. Twoi znajomi? – Też… Dobra, spadamy stąd. Musimy się dostać na stację. – Kolejową? A gdzie jesteśmy? Nadal w Londynie? – zalewałem ją lawiną pytań. – Nie, teraz w Birmingham – odpowiedziała, kierując się w stronę schodów. Gdy jechaliśmy do góry schodami na hol główny, ja wciąż zasypywałem ją coraz to nowymi pytaniami. Im więcej odpowiedzi otrzymywałem, tym bardziej wierzyłem we wszystko. Choć w głębi duszy nadal zachodziłem w głowę, czy to jawa, czy sen, ignorowałem pouczenia mózgu, rozkoszując się coraz bardziej głosem serca. Naprawdę mocno sobie życzyłem, żeby to wszystko, co właśnie mnie spotyka, było prawdą. Nadzieja rosła z każdą chwilą. Wreszcie w moim życiu zaczęło się dziać coś, o czym fantazjowałem na końcu każdego filmu science fiction, jakie oglądałem w dzieciństwie. Wyjaśniła mi pokrótce, jak to wszystko działa. Nanoboty zwiadowcze, które również wstrzyknęła mi w mieszance w Warszawie, miały za zadanie wyczekiwać najlepszej chwili. Skanując na dużą odległość całe otoczenie z powierzchni skóry, namierzały moment, w którym ani jedna para oczu nas nie obserwowała. Jasne było, że taki moment nastąpił, kiedy stadko pasażerów metra ruszyło w kierunku żółtej linii peronu. Dalej informacja o „drodze wolnej” dostarczana była z prędkością myśli do nanobotów teleportujących, które w jednej chwili
pochłaniały nasze komórki i z prędkością światła przenosiły się w wymyślone przez Saoke miejsce na Ziemi. Tak jak wcześniej wspominał Marcus, wyjaśniła, że nanobotom łatwo osiągnąć taką prędkość, gdyż są tylko nieco większe od atomów, co, nawiasem mówiąc, w ogóle nie mieściło mi się w głowie. Zarówno miasto startowe, jak i docelowe zawsze były dużymi miastami, gdzie mieli zainstalowane w podziemiach swoje portale. Głęboko, w bezpiecznym i niedostępnym dla innych ludzi miejscu. Na Birmingham New Street Station znaleźliśmy docelowy peron, na którym miał się pojawić, przejeżdżający przez miejscowość o długiej nazwie Burton upon Trent, pociąg do Nottingham. – Okej, to jaki jest plan? – Musimy dojechać do tego miasteczka Burton. Tam znajdziemy tego, kogo szukamy. – My? Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. – Ale co my? – Chciałaś powiedzieć, że ty szukasz – droczyłem się. – Nie. Chciałam powiedzieć „my”, bo z tego, co pamiętam, to chcesz poznać odpowiedzi na swoje pytania, tak? Zacisnąłem wargi i odwróciłem głowę w inną stronę. Nie byłem pewien, czy naprawdę tego chcę, czy wolę obudzić się w końcu i znów wieść swój codzienny żywot. Jakikolwiek by on nie był. – Który to rok? – zapytałem po chwili. – Ten sam. Dwa tysiące dwudziesty. Podziemie stacji wyglądało jakoś znajomo, w każdym razie jej kształt i panujące tam standardy nie odbiegały znacznie od peronów Dworca Centralnego w Warszawie. Zresztą, jak większość stacji kolejowych, były do siebie podobne. Było tylko znacznie ciemniej. Głos speakerki rozbrzmiewał co dwie, trzy sekundy, ogłaszając przyjazdy i odjazdy regionalnych oraz dalekobieżnych pociągów. Ludzie przepychali się jedni obok drugich, mało było miejsca na peronach półtorametrowej szerokości. Rozmawiali uśmiechnięci, rozbawieni swoimi anegdotkami, historyjkami z zeszłego weekendu i planami na przyszły. Niebywale uprzejmi i otwarci. Jakaś przemiła kobieta, z najszerszym uśmiechem na świecie, jaki w życiu widziałem, próbowała zagadać do mnie, ale niezbyt wiedziałem, co powiedzieć. Wzruszywszy ramionami, wyjaśniłem grzecznie, że nie znam całego rozkładu pociągów. Nie chciałem być niemiły, lecz spojrzała na mnie, jakbym był, i bez słowa obróciła się na pięcie, pozostawiając po sobie tylko chłodne wrażenie. – Okej, to nasz pociąg – zaalarmowała Saoke, nadstawiając uszu w celu wychwycenia zagłuszanego rozmowami ludzi głosu kobiety z głośników. – Jesteś pewna? Nie chciałbym wylądować w jakimś miejscu, w którym nie
wiedziałbym, po co się w nim znalazłem – oznajmiłem z ironią w głosie. – Tak, jestem pewna – rzekła chłodnawo. Pociąg linii kolejowych CrossCountry zajechał powoli, lecz nie zatrzymał się dokładnie w miejscu, w którym większość ludzi go wyczekiwała, ale o wiele dalej. Wobec czego wszyscy ruszyliśmy za nim pospiesznie wzdłuż wąskiego peronu „dziewięć A”. Każdy zajmował miejsca, jakby były ostatnimi w zamkniętej kapsule ratunkowej, która miałaby ocalić ich wszystkich przed nieuchronnym Armagedonem. Po około dziesięciu minutach Birmingham malało w oczach za naszymi plecami. Zawsze chciałem odwiedzić Anglię. Tyle się o niej uczyliśmy w szkole, już w podstawówce. O królowej, o Beatlesach, o Dianie, Churchillu i Margaret Thatcher lub choćby o Big Benie i Manchester United. Poza tym te wszystkie krajobrazy, które właśnie biegły za oknami i spoglądając na nas – kolejnych turystów migających pędem przez nienaruszone rewiry – witały nas otwarcie swoją bezkresną zielenią. Widoku za oknem na szczęście nie zasłaniały drzewa; nie występowały tu prawie wcale. Połacie trawiastych pastwisk, pooranych lokalnymi strumieniami i kanałami, stada pasących się owiec, kamienne murki ogradzające farmy, z majaczącymi pośrodku chatami lub domkami jednorodzinnymi, dodawały swoistego uroku przepięknej naturze Wysp Brytyjskich. Po drodze z Birmingham do stacji Burton upon Trent czekały nas tylko dwa krótkie postoje, w Wilnecote i Tamworth, na każdym po dwie lub trzy minuty oczekiwania. Pół godziny podróży przez cudny kawałek Anglii było dla mnie jak zdobywanie szczytu Mont Blanc. – Będziemy jeszcze wracać. – Saoke zauważyła, że nie odrywam oczu od pagórków zalanych przebijającym się przez deszczowe chmury, ciepłym światłem słonecznym. – Dla ciebie to pewnie nudne, ale ja widzę to po raz pierwszy. Niby nic, a jednak tak inaczej… – Tak, to prawda. Ziemia jest taka piękna. Wyglądając wciąż za okno, poczułem na sobie spojrzenie dziewczyny i domyśliłem się po jej refleksyjnym tonie głosu, że zarysował się na jej ustach sentymentalny uśmiech. Nic więcej nie powiedziała, nie chcąc przeszkadzać mi w odkrywaniu nowych doznań. Na liczącej dwa perony stacji w Burton nie wysiadło wielu podróżnych. Schodami do góry wydostaliśmy się na zewnątrz, wychodząc w ten sposób na ruchliwą ulicę Station Street. Po prawej ukazał się postój czarnych taksówek. Spojrzałem w ich stronę z niesmakiem, jakby od dawna ten transport nie figurował na mojej liście wyboru. Wolałem teleportację. – I co teraz? – zagaiłem. – Teraz idziemy na piwo! – odparła ożywiona pomysłem dziewczyna.
– Naprawdę? – Skrzywiłem się z niedowierzaniem. – Kaman! – rzuciła po angielsku z celowo zaostrzonym polskim akcentem i puściła mi oczko na zachętę. Ruszyłem za nią. Droga od stacji do centrum wiodła z górki, wzdłuż Station Street. Mijaliśmy fabrykę jedzenia, co wywnioskowałem z dobywających się w pobliżu zapachów indyjskiej kuchni. Nieco dalej wychyliły się olbrzymie tankofermentory zakładów piwowarskich. Wielki szyld na szczycie ukazywał nazwę Coors. Jak się później dowiedziałem, produkowali tu znane na całym świecie marki piwa. Dalej mijaliśmy małe i duże sklepy, jakieś banki, solarium, kluby i restauracje. Typowe nieduże miasteczko, gdzie wszystko, czego potrzebowałeś lub chciałeś, skupione było w centrum. Na pierwszym większym skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo, na Guild Street, dalej, po przejściu około dwudziestu, może trzydziestu metrów, znaleźliśmy jakąś knajpę. Właściwie była to restauracja o wdzięcznej brytyjskiej nazwie Langan’s Tea Rooms. – Tu wchodzimy? Znasz to miejsce? – Absolutnie nie – oznajmiła. – Ale jest świetnym punktem, czyż nie? Nie pytając, co miała na myśli, skinąłem głową. Rozejrzałem się metodycznie w koło, jakbym chciał się poczuć tajnym agentem wywiadu. Taki mały rekonesans. Weszliśmy do środka. Fajansowe talerze na półkach ściennych rzucały się w oczy jako pierwsze. Pomieszczenie restauracyjne było dość przestronne, idealne na urządzanie imprez weselnych. Czteroosobowe stoliki, z czterema krzesłami po bokach, rozstawione były po całej sali, także pod wykuszami od strony ulicy. Usiedliśmy pod jednym z nich, na samym końcu restauracji. – Co pijesz? – zapytała. – Naprawdę chcesz tu teraz siedzieć i pić? Myślałem, że mieliśmy coś załatwić? – Objuczyłem ją ciężką pretensją. – To prawda. A nie jesteś spragniony? Bo ja bardzo – oznajmiła Saoke i spojrzała znacząco na kelnera, na co ten ruszył w naszym kierunku. – No dobra. Niech ci będzie. Ale tylko jedno – zgodziłem się. – Rozumiem, że piwo? Two pints of lager, please – zamówiła dwa kufle, nie czekając na moją odpowiedź. – A teraz możesz mi powiedzieć, co my tu naprawdę robimy? – No co? Pijemy przecież. – Widzę, że nic z ciebie nie wyciągnę – rzuciłem oschle, na co Saoke zareagowała lekko złośliwym uśmieszkiem. Wyjrzałem za okno, gdzie rozpościerały się budynki z czerwonej cegły. Ich różne kształty mówiły o funkcjach, jakie mogły pełnić. Jeden, nieco dalszy, był na pewno małym kościołem. Dwa na wprost restauracji, po drugiej stronie ulicy,
przypominały szkoły. Zastanawiałem się, czy obowiązywała zasada podziału ze względu na płeć oraz czy w ogóle były to nadal szkoły. Nieco dalej, na rogu ulic, stał budynek jakiegoś klubu; także z czerwonej cegły. Anglicy szybkim krokiem przemieszczali się dokądś z telefonami w rękach lub słuchawkami w uszach. Nie zwracali na nic i na nikogo uwagi, ale gdy tylko któryś z nich szturchnął niechcąco innego, szeroko uśmiechali się do siebie i przepraszali wzajemnie. – Cheers! – Saoke dzierżyła w dłoni kufel, unosząc go w moim kierunku. Nie zauważyłem nawet nadejścia „czekacza”. – Cheers… – odburknąłem, siląc się na niepewny uśmiech i stukając w wymierzone do mnie naczynie z piwem. – Nie jesteś głodny? – Od kilku dni jestem głodny wiedzy na tematy związane z tobą głównie… Myślisz, że możesz mi w tym pomóc? – zadrwiłem. Dziewczyna spojrzała nieśmiało, po czym oparła się na krześle, rozłożywszy ręce. – Pytaj. Myślała, że uda jej się mnie zaskoczyć, ale na taką właśnie okoliczność miałem już przygotowany w zanadrzu cały zestaw pytań. – Kim jesteś? – Już mówiłam. Westchnąłem. – Okej. Inaczej… Czy to wszystko jest moim snem? Dobra, nie, czekaj… cofam to pytanie. Nie pytałbym o to, gdybym był w śnie. – Zrobiłem głęboki wdech. Nagle przyćmiło mi umysł. Nie wiedziałem już, o co pytać, a wszystkie dręczące mnie coraz bardziej pytania nagle stały się bezsensowne. – Posłuchaj, ja nie wiem, co tu się dzieje, nawet teraz. Nie wiem, jak się tu naprawdę znaleźliśmy, mam mnóstwo dziwnych myśli. Z jednej strony fajny odlot ta teleportacja. Z drugiej strony mogłem mieć ten fajny odlot, jeśli mnie czymś naszprycowałaś, przeniosłaś tu i znów się obudziłem w nieznanym mi miejscu. – Boli cię głowa? Masz kaca? Zjazd jakiś? – No… nie. – Więc jeśli chcesz, możemy wrócić do Birmingham i zrobić to jeszcze raz, także w inne miejsca na Ziemi. Brzmiała całkiem przekonująco. Choć rozsądek nie dawał wiary jej słowom, to nie pozostawiały one żadnego innego wyjścia. Spojrzałem jej głęboko w oczy. Czysta. Co teraz myśli? Czy ma już gotowe odpowiedzi? Czy może ma ułożony cały scenariusz wydarzeń? – No dobra, czyli mam wstrzyknięte te wszystkie nanoboty i…
– Wszystkich nie masz. Jest ich więcej. To znaczy więcej typów – objaśniała rzeczowo. – Są takie, które cię chronią od wewnątrz. Te masz. Ale są i takie, które chronią cię z zewnątrz. – Czyli bakterie i wirusy we mnie nie wejdą? – Nie, czyli żaden wystrzelony w ciebie pocisk nigdy cię nie dosięgnie. Żadne ostrze nie wbije się w twoją skórę. Te od wirusów to te pierwsze, NBW – Nanoboty Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Oniemiałem. – Jak? Jak one działają? Powiedz mi wszystko! – nalegałem. – Są wyjątkowo czujne, współpracują z tymi nawigacyjnymi i sensorowymi. Kiedy tamte wykrywają niebezpieczeństwo… – Ale jak?! Jak je wykrywają? Nie pomijaj żadnych szczegółów, proszę. To dla mnie ważne. Dziewczyna spojrzała na mnie karcącym wzrokiem, mówiącym: „w takim razie nie przerywaj mi więcej, koleś”. – …poprzez twoje oczy i uszy. – Prychnęła na myśl o mojej ignorancji, gdy ze zdziwieniem uniosłem brwi. – Powiedzmy, że je widzą i słyszą. NS-y, czyli Nanoboty Sensoryczne, podłączone do twojego mózgu, odbierają impuls, który mózg przejmuje od narządów wzroku i słuchu, wynikający ze zbliżającego się zagrożenia. NS-y odbierają wszystkie impulsy z narządów wewnętrznych. Dalej analizują możliwości i przeliczają wartości zagrożenia, po czym wysyłają informację do NBZ-ów, czyli… – Nanobotów Bezpieczeństwa Zewnętrznego – wybełkotałem, zafascynowany. – To jest niesamowite. I te wszystkie technologie już istnieją? – Już dawno. Nie są dostępne opinii publicznej, oczywiście. Konsekwencje mogłyby być zbyt duże i o niskim współczynniku kontroli. – To wszystko jest zajebiste. Opowiadasz mi o tym, jak na lekcji biologii, i to też jest niesamowite, bo brzmi, jakby to była część naszych organizmów, jakiś wewnętrzny układ. – Tak to właśnie nazywamy. Układ Nanobotyczny. Jedni mają go bardziej rozbudowanego, inni mniej. To zależy od rangi i stopnia wtajemniczenia. Poza tym chodzi też o bezpieczeństwo wewnętrzne Gwardii Równowagi. Niektórzy z nas po jakimś czasie przestają się zgadzać z doktryną i przeciwstawiają się jej. Jednym słowem, uderza im woda sodowa do głowy, kiedy mają zbyt wysoki poziom wtajemniczenia. Przeżywają wewnętrzne rozterki, wątpią, zaczynają działać albo na własną rękę, albo zwyczajnie i świadomie na niekorzyść wszystkich ludzi. Wtedy robi się bardzo niebezpiecznie. Jest to dla nas duży problem, bo musimy przeprogramowywać wszystkie nanoboty. Każdy jeden zdrajca zna naszą strategię działania, nasze plany i kryjówki. Postanowiliśmy nie wtajemniczać każdego Świadomego i tylko garstka, czyli Rada Najwyższa Świadomych, wie o nas
wszystko i zna wszystkie tajemnice, przepowiednie i plany. Nie tylko na Ziemi, ale w całym znanym Wszechświecie. – Wszechświecie? Chcesz powiedzieć, że macie kontakt z istotami pozaziemskimi? – Nie, nie mamy. Ale mamy dane i różne przekazy informacji z kosmosu. Nawet nie masz pojęcia, ile faktów jest zatajonych przed opinią publiczną. – Czy wszystko w porządku? Podać coś jeszcze? Kelner podszedł do nas niezauważony. – Tak, wszystko okej. Nie, dziękujemy. – Saoke odprawiła go z uprzejmym uśmiechem. Na zewnątrz rozległ się pisk opon. Otaksowaliśmy spojrzeniem zajście na drodze tuż pod naszym oknem. Umykający z drogi przechodzień z wypiekami na twarzy i zmarszczonym czołem mamrotał coś do siebie pod nosem, nie zwracając uwagi na rozgoryczonego kierowcę, który też coś do siebie wykrzykiwał. Tylko do siebie, bo przez zamknięte okno nikt inny go nie słyszał. Po chwili harmider ulicznego korku zagłuszył śpiew kościelnych dzwonów. Ludzie jęli wychodzić z budynku śpiesznym krokiem, kierując się do swoich samochodów zaparkowanych równolegle do jezdni. Niektórzy stali jeszcze przez chwilę i dyskutowali, zapewne o wygłoszonym przez duchownego kazaniu. – Wychodzimy. – Saoke w jednej chwili zerwała się na równe nogi. – Gdzie? A piwo? – No chodź! Wyszliśmy na zewnątrz i stanęliśmy przed drzwiami. Saoke przytrzymała mnie za ramię. – Poczekaj chwilę. Będziemy udawać parę. Rób, co mówię, i przytakuj na wszystko, o co spytam. Przytaknąłem bez słowa sprzeciwu. Obserwowałem ją przez chwilę w konsternacji. Wpatrywała się intensywnie w ludzi wracających z kościoła po drugiej stronie ulicy. Patrzyliśmy zza rogu restauracji, tak by nikt z nich nas nie zauważył. Gdy jej źrenice mocno się rozszerzyły, zwróciłem głowę w stronę miejsca, gdzie zobaczyła coś, co ją tak nagle podekscytowało. – Idziemy – rzuciła. – Chwyć mnie za rękę. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, doczepiając się do ogona wiernych, podążających w kierunku skrzyżowania ze Station Street, gdzie Guild Street przechodziła za nim w Union Street. Większość ludzi skręcała w lewo, w stronę centrum. Kilka starszych osób poszło prosto, mijając po prawej supermarket Sainsbury’s, a po lewej szkołę karate. Dziwne uczucie bycia śledzącym łatwo ustępowało ogólnemu podnieceniu. Zastanawiałem się, czy osoba, której deptaliśmy po piętach, zna Saoke i czy wie
już, że jest śledzona. Jeśli tak, to czy grozi nam jakieś niebezpieczeństwo z jej strony? Czyżby była jednym z tych zdrajców, o których dziewczyna z pełną niesmaku gorliwością opowiadała przed kilkoma minutami? Mijaliśmy połacie placów parkingowych, rozpostartych po obu stronach drogi. Przynależały do supermarketu i do widniejącej za tym po lewej, galerii handlowej Coopers Square, której nazwę widać było stąd na górującym nad nią szyldzie. W tym miejscu kilkoro ludzi ze śledzonej przez nas grupki skierowało się do swoich samochodów na owych parkingach. Cztery osoby w wieku ponad osiemdziesięciu lat kroczyły dalej przed siebie. Dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Na następnym skrzyżowaniu jedna z pań poszła w prawo, żegnając pozostałych szerokim uśmiechem. Idąc spacerem bez zbędnego pośpiechu, trzymaliśmy się wciąż za rękę, starając się nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Przemaszerowaliśmy przez kolejne skrzyżowanie, na którego rogach stały różne budynki; w jednym z nich było studio tatuażu, inny był sklepem elektronicznym Comet, reszta to budynki mieszkalne. Idąc prosto, tuż za rogiem po lewej, natrafiliśmy na kolejny wielki parking, na który, przez jedyne przejście w płocie z żeliwnych prętów, przeszła para z trójki śledzonych staruszków. Pomyślałem, że poszli na zakupy do supermarketu, usytuowanego na tyłach parkingu. Wielki, zielony napis ASDA, niczym korona malował się na niebieskim nieboskłonie, przymocowany do dachu sklepu. Starzec został sam. – To on? – zapytałem ukradkiem. – Tak, to on. Dziadek machnął zamaszyście przyjaciołom na pożegnanie i dotarł do pasów, po których powoli przeszedł przez ulicę. Po drugiej stronie nie podążył jednak w tym samym kierunku, lecz jął zawracać drogą, którą przyszedł. Serce stanęło mi w gardle. Pomyślałem, że nas nakrył. Odniosłem wrażenie, że Saoke na chwilę zwolniła kroku. Pewnie sama w pierwszej chwili nie wiedziała, co zrobić, ale zachowawszy zimną krew, wróciła do normalnej prędkości marszu. Dziadek cofnął się tylko o kilka metrów, po czym skręcił w ślepą uliczkę Park Street, którą można było przedostać się jedynie pieszo. Od docelowej drogi, ulicy Ordish Street, dzieliły ją biało-czerwone słupki odgradzające. Tam skręcił w lewo i zaraz, po piętnastu metrach, znów w lewo, w głąb osiedla domków. Przyspieszyliśmy nieco i zbliżyliśmy się, żeby nie stracić go z oczu. Kiedy wyszliśmy zza rogu ulicy, on kierował się już w prawo. Tabliczka na ścianie budynku mówiła: Ordish Court. – To tutaj. To miejsce zapamiętałam ze zdjęć. – Bardzo urokliwe. Osiedle nie sprawiało wrażenia nowego. Cegła była raczej szara niż czerwona, było natomiast całkiem czysto.
– Chodźmy. – Saoke puściła moją rękę i ruszyła przed siebie. Rozejrzałem się przez chwilę. Na ulicy nie było nikogo. Ktoś siedział jedynie w niebieskim peugeocie dwieście sześć, zaparkowanym tyłem kilka domów dalej. Wydawało mi się, że obserwował mnie w bocznym lusterku. Podążyłem śladem Saoke. Nie znalazłem jej za zakrętem, a jedynie niewielki parking, zwieńczony wysokim, drewnianym płotem bez szpar, z pojedynczą furtką na jednym końcu. Przed płotem zaparkowane były prostopadle samochody pensjonariuszy; furtka była uchylona. Ruszyłem szybszym krokiem i stanąłem przed nią. Usłyszałem nerwowe głosy po drugiej stronie. – Jeszcze jeden ruch i cię rozwalę! Po co tu przyszliście? – mówił stary i zachrypnięty, lecz donośny głos kobiety. – Jesteśmy tu, żeby porozmawiać! – usłyszałem moją towarzyszkę. Co robić? – zastanawiałem się. Jeśli wejdę, babcia może się przestraszyć i zrobić coś głupiego. Pewnie mierzy do Saoke z broni albo, co gorsza, z ręki. Co zrobiłaby Saoke? Weszłaby i rozwaliła staruszkę jedną falą, ale nie chciałaby też, żebym ryzykował swoje życie. Trzeba zawrócić i poczekać na dalszy bieg wydarzeń. Pewnie to nic. Pewnie sama zaraz to wyjaśni i załagodzi sytuację. Odwróciłem się prędko w celu ukrycia się gdzieś na tyłach. – Wybierasz się dokądś, przystojniaczku? Inna staruszka wraz ze swym przysadzistym towarzyszem, mniej więcej w jej wieku, stali na wprost mnie z wymierzonymi we mnie rękami. – Nie byliście na zakupach, co? – zakpiłem. – Odwróć się ładnie i dołącz do imprezki za płotem. Bez wygłupów. Teraz! Wykonałem polecenie. Saoke stała tuż za ogrodzeniem, na wprost kobiety z grupki śledzonych wcześniej Anglików. Mierzyła do niej z ręki. Ta natomiast nie pozostawała jej dłużna i, skierowana w stronę Saoke, celowała z ręki w ten sam sposób. Dziewczyna, gdy tylko zauważyła moich oprawców przekraczających wejście w płocie, podniosła drugą rękę, mierząc prosto w nich. – No i jesteśmy w komplecie. – Zza krzaków po lewej stronie całej sceny dobiegł głos kolejnej postaci, a po chwili wyłonił się jego właściciel. Nasz cel. Saoke zabrakło trzeciej ręki.
XVI Zablokowany Moja towarzyszka nie wyglądała na bardzo poruszoną. – Nic nie rozumiecie. Pozwólcie nam wyjaśnić… – zaczęła z opanowaniem doświadczonego psychologa. – Niczego nie musicie wyjaśniać. Starzec zza krzaków podszedł do niej na odległość trzech metrów. – Opuść ręce – rozkazał. – A oni? – Nic wam się nie stanie. – Skinął głową na starą kobietę, która od początku mierzyła do Saoke, po czym ta opuściła swoje ramię. Saoke uczyniła to samo. Dwójka z tyłu wciąż jednak asekurowała. – To ten? – Mężczyzna zwrócił wzrok w moim kierunku. „Ten” poczuł nagły ścisk w żołądku. Zupełnie nie wiedziałem, co takowy charyzmat mógłby oznaczać. „Ten” do odstrzału? „Ten” do ochrzczenia? Czy „ten” do obdarcia ze skóry i pozostawienia na pastwę sępów? – Tak – odpowiedziała Saoke z tym samym spokojem w głosie. – Ostatnio byliście u mnie dwadzieścia lat temu. Wierzyliście, że rok dwutysięczny jest tym z proroctwa. Czy wasze dane tym razem są poprawne? Czy może znów przychodzicie do mnie z domysłami, bo dzisiaj mamy w dacie dwie dwudziestki? – Tym razem jesteśmy pewni. To nie są dane tylko z Ziemi, więc wiemy już, że nie o daty chodzi. Nikt nie potrafi go odczytać. Tylko to, co myśli, ma wrzucone nanosy. Żadnej pamięci trwałej. Mężczyzna nerwowo rzucił na mnie okiem. Następnie spojrzał na Saoke. – Really? – zainteresował się. Ponownie popatrzył głęboko w moje oczy. – Sam spróbuj – rzuciła. Staliśmy w milczeniu przez jakieś piętnaście sekund. Przeszywaliśmy się wzrokiem jak zahipnotyzowani. Na czole mężczyzny, mimo że słońce chowało się od pół godziny za chmurami, w pewnej chwili dało się zauważyć kropelki potu. Poddał się. – Bardzo interesujące… – stwierdził. Zerknął na ułamek sekundy na swoich rówieśników, którzy jak na rozkaz opuścili ręce. – Pójdziesz ze mną. A ty poczekasz na zewnątrz. Moi przyjaciele zajmą się tobą przyzwoicie – polecił Saoke, na co ta przytaknęła skinięciem głowy, spoglądając na jego rówieśników, a następnie na mnie. Kiedy mężczyzna ruszył w stronę jednego z szeregowych domków jednorodzinnych, nie oderwałem od niej pytającego wzroku. – Idź. Teraz wszystko leży w twoich rękach. Twoje pytania otrzymają
odpowiedzi. Zobaczymy się później. Starzec obrócił głowę, chcąc sprawdzić, czy podążam za nim. Zauważyłem wymowny grymas na jego twarzy, jakby wiedział, że to, co powiedziała dziewczyna, nie ma pokrycia w prawdzie. – No leć. To tutaj chciałeś przyjść. On ci wszystko wyjaśni. Trzymaj się. – To były jej ostatnie słowa. Obróciła się niechętnie na pięcie i ruszyła w stronę przejścia w płocie. Nim je przekroczyła, obrzuciła mnie pożegnalnym spojrzeniem, po czym zniknęła za drewnianymi drzwiczkami. Staruszkowie poszli za nią i starannie domknęli furtkę. Czułem, że coś jest nie tak, ale jakimś sposobem wiedziałem też, że wszystko ma swój cel. To miało się tak stać i niczego nie można zmienić. Została mi tylko jedna droga do obrania. Ruszyłem w stronę domu, naprzeciw którego czekał mój nowy przewodnik. Ten, który miał rozjaśnić umysł i rozwiać wszelkie wątpliwości. Ten obcy. – Kiedy otworzę drzwi, przejdziesz przez nie, ale ich nie dotykaj. – Powaga w jego głosie mówiła, że każda próba zakwestionowania polecenia zakończy się porażką. Skinąłem pokornie głową. Drzwi do domu otworzyły się za jednym naciśnięciem klamki. – Proszę. – Wskazał ręką drogę do środka. Przekroczyłem próg, zadbawszy o to, aby nawet kurtką nie musnąć drzwi PCV. Wkroczyłem do małego przedpokoju, prowadzącego prosto do pokoju stołowego. Tuż przy głównych drzwiach wejściowych, po prawej, minąłem drzwi do łazienki, co wywnioskowałem po zdobiącej je nalepce chłopca siedzącego na nocniku. Drzwi na lewo, przed living roomem, były wejściem do średniej wielkości kuchni. W niej pełne umeblowanie o należytym standardzie, na półkach różnego rodzaju sprzęt AGD, od czajnika elektrycznego po frytkownicę. Od strony południowego wschodu pomieszczenie rozświetlały niewielkie ilości światła dziennego, wdzierającego się przez kwadratowe okno. Przedpokój wił się dalej w prawo, gdzie zauważyłem jeszcze dwoje zamkniętych drzwi – prawdopodobnie sypialnia i być może jakiś gabinet albo pracownia. – Prosto. Rozgość się. Kurtkę możesz powiesić przy drzwiach, jeśli chcesz. – Wskazał palcem wieszak na ścianie za drzwiami. – Nie, dziękuję. Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do tutejszych temperatur – zażartowałem, ale wargi staruszka ani drgnęły. Chyba nie do końca mnie zrozumiał. Pozostało mi spuścić głowę i udać się przed siebie. – Nie zapytałem, skąd jesteś – zagaił, widząc moje zmieszanie. – Z Warszawy. – Z Polski? Hmm… Kraj Jana Pawła Drugiego. – Nie tylko. – Interesujące – zawyrokował, po czym ruszył za mną do pokoju gościnnego
i tuż za wejściem skręcił w lewo, rzucił klucze na stół i ponownie skręcił w lewo, prosto do przylegającej kuchni. – Herbaty? – Nie, dziękuję. Nie zostanę długo. – Jeszcze tego nie wiesz. – Spojrzał na mnie przez ramię. – Miałem nadzieję, że sobie porozmawiamy. – Uśmiechnął się. Wyczytałem z jego twarzy cień przyjaznego nastawienia. Zawsze myślałem, że potrafię rozpoznawać ludzkie intencje. Jednak jego ogólna postawa i zachowanie, zwłaszcza po intrygującym zapoznaniu na zewnątrz, pozostawiały wiele do życzenia. Zaryzykowałem. – Okej, poproszę w takim razie. – Angielską czy kontynentalną? – Angielską proszę. – Nazywam się James Smith. – Nie marnował naszego czasu. – Jesteś tutaj, żeby pojąć, kim jesteś; co się z tobą dzieje; kim są ludzie, którzy cię tu sprowadzili; jaki jest twój cel i co masz dalej robić – wymienił uroczyście. Milczałem. Przysiadłem na kanapie. – Najistotniejsze dla mnie pytanie brzmi: Czy chcesz się tego wszystkiego dowiedzieć? – Mówił do mnie podniesionym głosem z kuchni, która połączona była w środku z living roomem szerokim przejściem bez drzwi. Słuchałem go uważnie, rozglądając się po pokoju. Kolekcja książek ustawionych na regałach pokrywała obie ściany po obu stronach kominka. Na małym stoliku przed jedną z nich, na lewo od kominka, a bliżej wykuszowego okna, stał niewielki telewizor LED-owy. Na ścianie za mną mahoniowy regał w stylu wiktoriańskim zapełniały porcelanowe filiżanki i mosiężne figurki, a także pamiątki z podróży dookoła świata. Po tym, co przedstawiały, można było poznać ich pochodzenie. Chiny, Indie, obie Ameryki, a także różne kraje Europy. W rogu pokoju znajdował się mały stolik, również z mahoniu, zastawiony rozmaitymi trunkami w kolorze herbaty i wiśni. Wszystkie w ozdobnych, kryształowych karafkach z zatyczkami w kształcie stożków. Pod samymi oknami mieścił się elegancki stół jadalny z drewna wiśni, otoczony sześcioma krzesłami obitymi aksamitem. Zdobił go dumnie kryształowy wazon ze sztucznymi hortensjami, opatulonymi meszkiem kurzu. Na środku pokoju, na wprost okna, a prostopadle do ściany kominkowej, usytuowana była kanapa, na której spocząłem, oraz ustawiony bokiem do niej fotel z wysuwanym podnóżkiem, tak by użytkownik mógł oglądać z niego programy telewizyjne. Pomiędzy nimi chował się niewielki stolik kawowy. – Czy chcesz? – James Smith wszedł wyprostowany niczym gwardzista królowej na warcie, niosąc ze sobą srebrną tacę z dwoma filiżankami na spodkach, z których para roznosiła po pokoju silną woń indyjskiego naparu. Stał prościutko, jakby czas nigdy nie zamęczył swym ciężarem wiekowego kręgosłupa. Siwy, gęsty
włos całkiem dobrze utrzymywał się na głowie, ręce, choć z długoletnim stażem pracy, to pełne krzepy dzierżyły nieznaczny ciężar, a jednak trzęsąc się, wyjawiały tajemnicę przypadłości, na jaką człowiek w jego wieku mógł cierpieć. – Jestem John. I tak, chcę. – Miło cię poznać, John. A czy mogę wiedzieć dlaczego? Chwilę zajęło mi zastanowienie się nad racjonalną odpowiedzią. – Właściwie to nie wiem. Po prostu chcę. Myślę, że przez ciekawość. No i należą mi się jakieś wyjaśnienia, prawda? – Czyż nie jest tak, że wątpisz…? – Owszem, wątpię. To znaczy nie wiem, co o tym wszystkim myśleć, i potrzebuję wielu odpowiedzi. Jakoś się tu przecież znalazłem, co nie? James postawił tacę na stoliku przy kanapie i opadł na fotel stojący na wprost telewizora. – Przez sześćdziesiąt lat czekałem na dzień, w którym poznam Tego, na którego kazali mi czekać i któremu mam zdradzić ponoć największą tajemnicę tego świata. I wierz mi, jeśli mi dane, to poczekam kolejne sześćdziesiąt. Uniosłem brwi, by ukryć rozbawienie na mojej twarzy. Nie chciałem go urazić, cokolwiek miał na myśli. – Nie mogę cię czytać, chłopcze, ale wiem, co myślisz. – Podnosząc się nieznacznie z oparcia, pochylił się lekko w moją stronę, opierając łokieć na ramieniu fotela. – Myślisz, że gadam bzdury. Mam rację? Znów nastała chwila ciszy, zanim ponownie się odezwałem. – Niczego przed tobą nie ukryję, co? – zapytałem łagodnie. – Ha! Lata praktyki i doświadczenia, mój drogi. Rzecz w tym, że nawet najmniejszego pojęcia nie masz, iż to, co mówię, ma nie tylko sens, ale i pełnię racjonalności. Starzec opadł z powrotem w głąb fotela, po czym chwycił pilota do telewizora i jął przełączać kanały. – Częstuj się herbatą. – Skinął głową na tacę. – Dziękuję. – Chwyciłem za ucho porcelanowego naczynia. – Powiem ci wszystko, co wiem, młodzieńcze, ale najpierw to, czego nie wiem. Nie wiem, kim była twoja towarzyszka. Przyznam, że nie przypadła mi do gustu. Próbowała o niczym nie myśleć, ale zdradziła się tam, na chodniku, kiedy mnie śledziliście. Już wtedy zastanawiałem się, czemu nie słyszę twoich myśli. Dlatego pozwoliłem wam mnie śledzić i zaciągnąłem was tu, w ten zaułek. Co do niej, jedno jest pewne, albo już nie żyje, albo nigdy nie spotkam już moich przyjaciół na Ziemi. Zamarłem, starając się nie okazywać podenerwowania. – Jak to nie żyje? – Nie przejmuj się nią, mały. Posłuchaj mnie uważnie: jeśli jesteś tym, kim
wszyscy myślą, że jesteś, to faktem jest, że nie wolno ci nikomu ufać. Nawet jej. – Nawet tobie? – Nawet mi – potwierdził bez zastanowienia. – To bez sensu – westchnąłem, odstawiwszy herbatę. – Powiesz mi w końcu, o co tu chodzi? Proszę? James Smith wyjrzał przez okno. Zamruczał coś pod nosem, czego nawet z aparatem słuchowym nie dałbym rady zrozumieć. Pociągnął nosem. Kiedy odwrócił się, by zacząć opowiadanie, łza spływała mu już do krawędzi żuchwy. – „Co dwadzieścia lat Gwardia Równowagi będzie przychodzić do ciebie”, powiedzieli. „Co dwadzieścia lat z kolejnym kandydatem wyselekcjonowanym ściśle przez wszechobecne znaki”. Pierwszą żonę straciłem szybko. Odeszła ode mnie. Nie wytrzymywała moich farmazonów o innych galaktykach, o Iskrze Światłości, Przejrzystym Świetle, o Posłańcach, Aniołach i wszystkich tych duchach Wszechświata. – James postarzał się nagle w oczach o jeszcze dziesięć okrągłych lat. Otarł łzę i pociągnął nosem. Pochylił się nad tacą. Dosypał do filiżanki dwie łyżeczki cukru, zamieszał, po czym podniósł ją i wyprostował się w fotelu. – Moją najukochańszą wykończyli ci jebani Gwardziści. Tacy jak ta twoja żmija, która cię tu sprowadziła. Byłeś jej zadaniem od samego początku, zanim ją jeszcze poznałeś, ale pewnie nie miałeś o tym pojęcia. Byliśmy z żoną małżeństwem trzydzieści siedem lat. Przyszli tu. Z jakimś Chińczykiem, Yao jakimś tam. Młodym, przystojnym, lalusiowatym. Zapewniali, że to on; że znaki mówią; że drugie milenium mija; że ma wielką moc… Byli tak pewni swego, że kiedy wyjawiłem dandysowi to, co miałem mu do wyjawienia, stwierdzili, iż nie będę już temu światu potrzebny. Moja Joanne zasłoniła mnie, legła na ziemię, wtedy wpadłem w furię. Rozwaliłem ich, Yao przeżył. Miał krzepę, miał to coś… Niemniej remontowałem cały dom kolejne pół roku po tym, jak pochowałem moją ukochaną na Stapenhill Cemetry. Wtedy wiedziałem, że to nie był ten dzieciak. – Staruszek odstawił pustą filiżankę, rzucając przy tym okiem na moją. – Zaparzę jeszcze herbaty. Twoja pewnie już zimna? Zdziwiłem się, bo dopiero co jedną zrobił. – Nie, nie, jest okej. Dziękuję. – Ogarnął mnie zimny żal. To, co mówił o Saoke i Gwardii Równowagi, brzmiało w jego ustach bardzo wiarygodnie. Mówił z takim przejęciem, że nawet przez myśl by mi nie przeszło, iż może udawać, gdyby… Gdyby nie fakt, że wcześniej mówił o nieokazywaniu innym zaufania. Ja natomiast wziąłem sobie tę lekcję od razu do serca. – Przykro mi z powodu twojej żony. – Znałeś ją? – Zmrużył lekko oczy, wykrzywiając usta w uśmiechu. Teraz uśmiechaliśmy się obaj. James wstał, wziął tacę ze stolika i ruszył w stronę kuchni.
– To miłe z twojej strony, ale niepotrzebne. Przecież… jeśli to naprawdę ty, to wkrótce się z nią zobaczę. Przez chwilę pomyślałem, że to kolejny żarcik. Chciałem się zaśmiać na głos, ale potem… trochę się zakłopotałem. – Co masz na myśli? – Dzięki tobie będę mógł odejść z tego świata wcześniej. Mój poprzednik ponoć przetrwał w swoim ciele ponad sto sześćdziesiąt lat. Ja nie chciałbym czekać tak długo. Tęsknię za nią. – Spotkasz ją w Niebie, tak? – Ha! Ty chyba żartujesz! – Podszedł do łączącej kuchnię z pokojem wnęki w ścianie, żeby się upewnić, czy dobrze mnie zrozumiał. – Coś takiego nie istnieje! – sprostował, kiedy zobaczył zmieszanie na mojej twarzy. Wrócił do parzenia herbaty. Pomyślałem, że każdy ma prawo do swoich wierzeń. Nie wypytywałem go więcej, o co mu chodziło. – To skąd wiedziałeś, że ten Chińczyk to nie ten? – zainteresowałem się. – Po prostu – nadal żyłem! – Nie rozumiem! – Bo jeszcze nic nie wyjaśniłem! – James krzątał się po kuchni. – Zaraz do tego dojdę. Tylko przyniosę więcej herbaty, okej? – Okej! – odkrzyknąłem, zgadzając się. Na żadnej z półek nie dostrzegłem ani jednej fotografii. Ani jego żony, ani dzieci czy przyjaciół. Być może nie lubił wspomnień… Ja tak miałem. Nie rozstawiałem zdjęć po pokoju. Zachowałem kilka fotografii mamy i niektóre z dzieciństwa w jednym z białych pudeł z Ikei. Nie lubiłem nigdy patrzeć na zdjęcia, wspominać… Nie lubiłem tęsknić, a zdjęcia tylko wzbudzały we mnie to uczucie. – Umówmy się tak: ja powiem ci, co mam ci do powiedzenia, tak jak opowiedziałem Yao, a ty będziesz uważnie słuchał. Pytania zostawisz sobie na koniec. W porządku? – Wszedł do pokoju i położył tacę z dwoma parującymi herbatami na stoliku kawowym, w tym samym miejscu. Opadł z powrotem na fotel, założył nogę na nogę i czekał na odpowiedź. – Jasne. – Oparłem się wygodnie na kanapie jak u siebie. Splotłem dłonie na podołku. – Miałem trzydzieści lat, kiedy przyszli do mnie po raz pierwszy. Żyłem wtedy z Margaret. Nie było jej w domu. Weszli pod przebraniem policji. Ponoć mają swoich ludzi wszędzie. Powiedzieli, że to, co usłyszę, będzie dla mnie fascynującą bajką. Słuchałem ich uważnie, bo myślałem z początku, że coś się stało mojej ówczesnej małżonce. Opowiedzieli trochę o sobie, o tej ich całej Gwardii Równowagi, po co są i po co do mnie przychodzą. Przyprowadzili roztrzęsionego
młodzieńca. Miał żółte oczy. Kiedy się na niego patrzyło, doznawało się spokoju ducha, pełnego relaksu. Chciało się na niego patrzeć. Rozmawiać z nim. Był dobry. Ale to nie był on. Miałem jego myśli jak na tacy. Tylko moje nanoboty mają klucz do odczytywania najskrytszych i najdawniejszych wspomnień, a wszystko jest tu. – Postukał się palcem po skroni. – Powiedzieli, że co dwadzieścia lat ktoś od nich będzie przychodził do mnie z nowym kandydatem. – Kandydatem do czego? – Łyknąłem herbaty. – Cśśśśś!! – James uniósł palec do góry i zmarszczył czoło. – Przepraszam, zapomniałem… – Nie wiem i nie pytałem. „Co dwadzieścia lat, a dzień, w którym przyjdzie ten prawdziwy, będzie twoim ostatnim”, powiedzieli. Mówili, że moje ciało wtedy umrze i zostanę zwolniony z powinności. Kazali przekazywać wam wiadomość, która brzmi tak: „Znajdź tego, który drogę ci wskaże, jak mu niegdyś przykazałeś, a światłości twojej nie będzie końca”. Urwał. Patrzyłem na niego, jakby mnie właśnie zdzielił w policzek. On patrzył na mnie, jakby od urodzenia wyczekiwał mojego przyjścia i ja miałbym teraz wypełnić jego przeznaczenie. Nie wytrzymałem więcej niż dziesięć sekund. Parsknąłem śmiechem. – Tylko przekazuję wiadomość – obruszył się lekko. – Ja wiem, przepraszam. – Próbowałem powstrzymać rozbawienie. – Po prostu nie wiedziałem, jak zareagować. Naprawdę niezła bajka. I ty w to uwierzyłeś? – Po tym, jak po dwudziestu latach przyszedł pierwszy? Nie. Kiedy przyszedł kolejny i zabili moją ukochaną Joanne? Nie. Po tym, jak zobaczyłem ciebie? – James podrapał się po policzku. – Nie. – To co ja tu robię? – Odsłuchujesz wiadomość. – Uśmiechnął się złośliwie. – I co mam z tym niby zrobić? – Nie wiem. Uniosłem brwi i otworzyłem szerzej oczy. – Zmywam się stąd. Dzięki za herbatę. – Podniosłem się z kanapy. James spojrzał na mnie, jakby w ogóle nie wzruszył się moim spontanicznym zachowaniem. – Jest jeszcze coś. – Tak? Co takiego? – odszczeknąłem. Cokolwiek miał jeszcze do powiedzenia, mało mnie to obchodziło. – Jeśli będziesz chciał go szukać… – Nie zwariowałem, James! Nie będę nikogo szukał. Nie jestem tym, kogo potrzebujecie! Nie tym, kogo szukacie! Chyba miałem rację co do wszystkiego! Nafaszerowaliście mnie, porwaliście i teraz dobrze się bawicie! Jesteście jakąś
sektą i tyle. – Uważasz, że ja się dobrze bawię? – Jego twarz nabrała powagi i smutku. – Uważasz, że Joanne się dobrze bawi?! – krzyknął. Zamilkłem. Odebrało mi mowę. Kompletnie nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, krew uderzyła mi do głowy i zmroziła naraz mózg. Zrobiło mi się głupio. – Mam dziewięćdziesiąt lat, chłopcze, i jestem tym wszystkim naprawdę zmęczony. Usiądź jeszcze. – Westchnął, wskazując palcem na kanapę. Podszedłem do niego. – Przepraszam. – Spocząłem w tym samym miejscu. – Jesteś młody. Masz prawo popełniać błędy. Ja nie. Powinienem lepiej ci to wszystko zobrazować. Widzisz, po tamtych porażkach przestało mi zależeć. – A zależało? Starzec uśmiechnął się lekko. – Powiedziałem, że kiedy cię zobaczyłem, to nie uwierzyłem, że to mógłbyś być ty, że to będzie mój ostatni dzień. Ale coś ci powiem. Sprawdziłem cię. Tak jak i tamtych, o czym nie wiedzieli ani oni, ani Gwardia. Nie mniej mi tego za złe, bo nie miałem złych intencji. Nie miałem zamiaru ci zaszkodzić czy coś, po prostu chciałem wiedzieć. – Powiedz, proszę, o co chodzi. – Do twojej pierwszej herbaty dodałem kroplę nanobotów, do drugiej też, ale już trochę innych. Miały one na celu odblokować cię. Odblokować twój umysł. Te drugie miały wpłynąć na twoją podświadomość, nie tylko pamięć. Ale jak widać – James przysunął się bliżej – nie zadziałały. – Co to oznacza? – zapytałem. – To oznacza, że na tamtych łebków miały wpływ od razu. Odblokowywałem ich z pierwszym branym przez nich łykiem herbaty. A jeśli na ciebie nie, to… To musisz być ty. – Podrapał się po głowie w głębokim zamyśleniu. – Chociaż… niekoniecznie musisz. Ktoś kiedyś po coś założył ci tę blokadę. Moje nanosy odblokowują każdego, bo mam je od przyjaciela z Rady Najwyższej. Wiedział, że tylko ja je mam, i to dlatego wysyłają do mnie teraz wszystkich chłoptasiów. – Nie, nie, proszę cię – zaprzeczyłem, wykonawszy zamaszysty ruch przed jego twarzą. – Nie wkręcaj sobie. Poza tym miałeś wtedy trzydzieści lat, tak? Skąd niby ten twój przyjaciel miał coś takiego? To były inne czasy, nie było wtedy takiej technologii. – Miał je z przeszłości. Bardzo dalekiej przeszłości. Widzisz, Rada ma większą wiedzę i większe możliwości. Świadomi istnieją od zarania dziejów. Niepamiętne czasy. – Śmieszne… – zakpiłem. – Chcesz powiedzieć, że istniały na Ziemi już od
wieków? – Nie mówię, że na pewno, ale są spore szanse, że tak właśnie było, no i że to ty, John. Gapiłem się na niego z niedowierzaniem przez dłuższą chwilę. Nie byłem pewien, czy maczał w tym wszystkim palce. Być może ktoś zagroził mu śmiercią. Może go wykorzystywali? Ale kto? I w jakim celu? – Załóżmy, że wierzę w to, co mówisz. Załóżmy, że jestem kimś, kogo szukacie. Co miałbym z tym zrobić? Co, jeśli powiem ci, tamtym i w ogóle wam wszystkim, że nim nie jestem? Co, jeśli nie czuję w sobie żadnej mocy, żadnej wyjątkowości? Bo tak właśnie jest. Odkąd mnie porwali, wydarzyło się wiele dziwnych rzeczy, ale ze mną nie dzieje się nic dziwnego. Może jakiś koszmar na początku, który do dziś mnie zastanawia… – Koszmar? – Tak. – Zauważyłem, jak źrenice Jamesa nagle się zwęziły. – Też miałem dziwne koszmary. Miewałem je na krótko przed i po pojawieniu się Gwardii z nowym kandydatem. Ostatni miałem tydzień temu. Ale twoi poprzednicy nigdy mi o żadnych koszmarach nie opowiadali. Ani ja im. – Staruszek wstał i podszedł do okna. – Możesz mi o nim opowiedzieć? – To było, kiedy obudziłem się w lochach w Warszawie. Jakiś tydzień temu, może więcej. James obrócił się gwałtownie w moją stronę. – Jak się tam znalazłeś? – Nie mam pojęcia, nie pamiętam. Tam poznałem Saoke. – Mówisz poważnie? Przytaknąłem. – Ja… ja… Nie wiem… – Wszystko w porządku? – Zmartwiłem się zmianą postawy staruszka. Dzwonek u drzwi nie dał mu szansy odpowiedzieć. Gorączkowo machnął ręką, dając znak, żebym się schował za kanapę. – Kto tam?! – krzyknął. Kolejny dzwonek. – Już idę! – krzyknął ponownie, po czym zwrócił się do mnie: – Znajdziesz go w Maroku. Musisz się tam udać. Ale najpierw jedź na południe Francji. W Marsylii znajdziesz kobietę o imieniu Deborah. Pomoże ci. Użyj teleportera, którym przenieśliście się tutaj. Nie trać czasu! – wyszeptał nerwowo. – James, co się dzieje? – To nie są moi przyjaciele. Nie ma ich już, nie słyszę ich myśli – mówił z ciężkim oddechem, w jego oczach pojawiła się wilgoć. – W małej sypialni jest okno wychodzące na tył domu. Wymknij się tamtędy. Szybko! – Mam jeszcze tyle pytań! Kto tam jest, James? Zostanę z tobą! –
zaprotestowałem. – John, ja też żałuję, że nie dopiję tej pysznej herbaty w twoim towarzystwie. – Puścił do mnie oko. – Niestety, tu kończy się moje przeznaczenie. A teraz wynoś się! – szeptał coraz głośniej, ale wrzasnąłby, gdyby mógł. Rzuciłem się w stronę drzwi pokoju gościnnego. Ktoś jeszcze kilka razy nacisnął dzwonek. Zrozumiałem, że musiały być zabezpieczone jakąś mocą albo nanobotami, w przeciwnym razie byłyby już zapewne wyważone. Przebiegłem korytarzem do sypialni i zamknąłem za sobą drzwi. Otworzyłem okno. Zanim jednak wyskoczyłem do ogrodu, wróciłem na chwilę do dziurki od klucza, żeby zlustrować, co dzieje się po drugiej stronie. Widziałem tylko korytarz, James musiał już podejść do klamki. – Lucy? To ty? – usłyszałem jego głos dobiegający z głębi przedpokoju. Potem dźwięk skrzypiących zawiasów przeszył chwilową ciszę. W jednej sekundzie staruszek przefrunął przez cały hol do pokoju dla gości. Leciał z taką prędkością, że nie mógł tego przeżyć. Ledwo go dostrzegłem. Grzmot, jaki rozległ się od roztrzaskania mebli z książkami, mówił sam za siebie. Nie było sensu ingerować. Musiałem spełnić jego ostatnie życzenie. Doskoczyłem do okna piorunem. Przełożyłem już jedną nogę przez framugę i parapet na zewnątrz, pośladkiem siadając na parapecie wewnętrznym, kiedy posłyszałem za plecami głos Saoke: – Wybierasz się gdzieś beze mnie, dyskietko? Poczułem silny ścisk na gardle. Jej wysunięta ręka niewidzialną mocą miażdżyła moją szyję. Straciłem dopływ tlenu, dusiłem się. W jednej chwili na świecie zrobiło się czarno.
XVII Unikać jak ognia Kolejny raz otworzyłem oczy, czując szarpiący ból w moich członkach. Tym razem nie towarzyszył mu wdzierający się do nozdrzy, kloaczny fetor rozkładającego się lochu, ale mile łechcząca zmysły woń ustawionych przede mną lilii w kolorze lodów śmietankowych. Nie odczuwałem zimna. Podniosłem głowę jak na alarm, by móc szybko zorientować się w czyhających niebezpieczeństwach. Najbliższe otoczenie wyglądało w porządku. W pomieszczeniu, które wyglądało jak salon czyjegoś mieszkania, nie było nikogo. – Jesteś cały? – ktoś krzyknął do mnie po polsku z sąsiedniego pomieszczenia. Męski, łagodny głos dobiegał z kuchni, gdzie rozległ się także dźwięk gotującej się wody w czajniku elektrycznym. Nie przypominałem sobie, bym kiedyś słyszał ten głos, zatem na pewno nie był to James. Saoke również brzmiała zupełnie inaczej. Musiał to być ktoś z jej bandy. Rozejrzałem się za innymi drzwiami, moim wyjściem ewakuacyjnym, ratunkiem z ewentualnej opresji. Były tuż za mną, za skórzaną, usytuowaną na środku pokoju kanapą, na której leżałem. Jakieś dwa i pół metra ode mnie, zamknięte. Pytanie brzmiało, czy na klucz… Pewnie tak. Marne twoje szanse, Jasiu, pomyślałem. W tej sytuacji nie potrafiłem pocieszyć się inaczej. – Kim jesteś?! – zapytałem głosem przesiąkniętym buntem i niezadowoleniem. Głos mężczyzny nie odpowiedział. Słyszałem, jak jego właściciel krząta się po kuchni, wydając przy tym całkiem donośne dźwięki. Kilka razy zaskrzypiały zawiasy szafki, porcelanowe, choć może szklane naczynia odbijały się jedne od drugich, zawiasy znów zapiszczały, po czym strumień wody z czajnika spłynął spokojnie z nieznacznej wysokości. Elektryczne urządzenie wróciło na swoje miejsce, znów krzątanina, kroki tam i z powrotem, silne szarpnięcie drzwi lodówki, a następnie ich delikatne przymknięcie. – Jesteś bezpieczny. – Z delikatnym uśmiechem na ustach, właściciel głosu z kuchni stanął w drzwiach do pokoju. Leżałem wciąż na kanapie. Nie chciałem od razu nadużywać gościnności. Ale kiedy się pojawił, pomyślałem, że grzeczniej będzie usiąść. Dla bezpieczeństwa albo dla przykrywki, nie wiedząc do końca, co wyczyniam, wymierzyłem rękę w jego kierunku. – Kim jesteś? – zapytałem ponownie. – I co się stało z Jamesem? Określiłbym go na niewiele starszego ode mnie. Miał najwyżej dwadzieścia pięć lat. Prosta postawa, mocne barki, atletyczna budowa. Długie dredy w kolorze blond spływały mu po plecach aż do pasa, boki głowy miał wygolone. Jego wzrok
mówił „nawet ze mną nie zaczynaj”, ale dostrzegałem w kącie ust jakby łagodny uśmiech na mój widok. – To ja, Piotr. – Pojawiły się białe, równo ułożone zęby. – Nie poznajesz mnie, bo nigdy nie widziałeś mnie na oczy, ale przez kilka dni dzieliliśmy tę samą ścianę. Pamiętasz? Podziemia Centrum Przypadków Nieznanych? – Francuz… – Zmrużyłem oczy. Uśmiech w kącie ust zniknął. Stary znajomy nabrał powietrza w płuca, by po chwili namysłu spokojnie je wypuścić. – Tak, Francuz. – Nagle mina mu zrzedła. – Jamesowi nie było dane przeżyć takiego ataku. Pogruchotało mu kości. Widok był nieciekawy. Był naszym przyjacielem od dawna. Poczuwam się do odpowiedzialności za to, co mu się stało. Nie myślałem, że ona posunie się tak daleko. Gdybym wiedział, kazałbym mu unikać jej jak ognia. Po tych słowach zerknął na zegar zawieszony na ścianie na wprost niego. Jakby chciał policzyć, ile lat minęło, odkąd poznał swojego przyjaciela. – Przepraszam, chciałem powiedzieć Piotr. Nie chciałem cię urazić. Przykro mi z jego powodu. – Spauzowałem na chwilę. – Chyba był bardzo dobrym człowiekiem. Polubiłem go. – Nie wiedziałem, co jeszcze powiedzieć. Znów wstrzymałem się na kilka chwil, po czym ciągnąłem dalej: – Ona mówiła, że byliśmy w Białym Domu. W jakimś więzieniu. – Dobrze cię poinformowała – przyznał. – To sekcja ściśle tajna. Nie wie o niej nikt prócz tych, co tam przebywają, oraz niektórzy Świadomi – wyjaśnił. – To jedna z kryjówek Buntowników. Niespodziewanie ogarnęła mnie fala złości. – Kurwa, ale co się tam stało? – Nie przeklinaj! – Zmarszczył odruchowo brwi. – Tobie nie przystoi. Chyba już to wiesz? – Przepraszam… – Zakryłem twarz dłońmi. Westchnąłem. – Nic nie wiem. Dostaję zawrotów głowy od tego wszystkiego. Nie wiem, co się stało, przerasta mnie to. Nie wiem, jak wydostałeś się stamtąd i czemu mnie zostawiłeś. Nie wiem, kim jest ta cała Saoke. Pamiętam, że pomogła mi uciec, potem nagadała różnych rzeczy, a ostatnio uwięziła mnie uściskiem. Myślałem, że już po mnie, że mnie udusiła. – To wszystko ma sens. Wyjaśnię ci to i… – Nic nie ma sensu! ! ! – wybuchnąłem. – Nie rozumiesz?! Dostaję świra od tego wszystkiego, nie wiem, czy mnie pojmaliście, czy co? Teraz budzę się i widzę ciebie serwującego mi herbatkę w Anglii! – Spokojnie, John. Jesteś skonfundowany tym wszystkim, wiem… To wina tej łachudry, namieszała ci, to właśnie było jej celem. Miałeś zbzikować od nadmiaru niepojętnych informacji. Miałeś doznać paranoi, natłoku emocji, potem
świra i wielkiego bólu w sytuacjach traumatycznych. To wszystko po to, żeby obudzić moc, która w tobie drzemie. Usiadłem prosto na kanapie. Spojrzałem za uchylone okno. Był dzień, a ptaki świergotały radośnie. Właściwie to darły się jeden do drugiego, jakby, niczym w Izbie Lordów, dyskutowały na temat dalszej polityki, co mają ze sobą zrobić. Powietrze było rześkie i czyste. Pokój był dobrze przewietrzony. Po jego drugiej stronie znajdowały się inne drzwi. Pomyślałem o jego sypialni. – No nieźle. Kolejny nawiedzony – burknąłem. – Czy wy nie rozumiecie, że ja nie jestem tym, kim myślicie, że jestem? Porwaliście nie tego człowieka. – Wręcz przeciwnie. Postawa Francuza nagle się zmieniła. Wpatrywał się teraz we mnie jak w ikonę Matki Boskiej. Jakby coś do niego dotarło lub o czymś sobie przypomniał. Jakby nie widział mnie od lat i nie mógł się nacieszyć tym widokiem. Dostrzegłem to w jego oczach, ale także w nieskrywanej nieśmiałości, która zastąpiła wcześniejszą stanowczość i pewność siebie. Podszedł bliżej. Dwa kubki z herbatą postawił na okrągłym stole ze szkła. Przysiadł na drugim końcu kanapy. – To normalne, że tak czujesz. Musisz mi teraz zaufać i kompletnie się wyciszyć. Ogarnąć myśli, bo będę ci opowiadał więcej niebywałych rzeczy, ale to, co ci powiem, nie będzie miało pokrycia w prawdzie – gestem palców narysował w powietrzu cudzysłów – którą usłyszałeś od Saoke i Marcusa. Najważniejsze, że jesteś teraz bezpieczny. Piotr patrzył mi głęboko w oczy, kiedy to mówił. – Już to słyszałem – mruknąłem. – Wiem, ale teraz jest inaczej. Nie spodziewam się, że od razu rzucisz mi się w ramiona w podzięce za oświecenie cię. Wierzę jednak, że w miarę rozjaśniania przeze mnie wszystkich ciemnych zakamarków twojego umysłu, prostowania spraw dla ciebie niezrozumiałych, a przede wszystkim wyjaśniania sprzeczności, którymi zafrasowała cię ta Buntowniczka, będziesz mógł wrócić na właściwy tor. Głos kolesia zza ściany lochu, gdzie po raz pierwszy usłyszałem ten jego wrogi szept, teraz znacznie złagodniał. Brzmiał, jakby w jednej chwili stał się nie tylko moim najlepszym przyjacielem, ale też opiekunem i przewodnikiem. – Kim jest Saoke? Nazwałeś ją Buntowniczką… – Bo jest Buntowniczką. Tak mówimy o tych Świadomych, którzy nie podzielają wiary w Wieczne Światło. To znaczy wierzą, że istnieje, ale nie uważają, że może ono przezwyciężyć ciemność. Wątpią w moc, jaką posiada, że mógłby ocalić Wszechświat przed nieuniknionym. Przed wygaszeniem. Należeli kiedyś do Gwardii Równowagi, ale zmienili swój tor. Zeszli na drogę prowadzącą do chaosu. My dążymy do równowagi Wszechświata. Oni do równowagi Ciemności.
– Ona mówiła inaczej – wtrąciłem. – Tak, wiem. Mają inne pojęcie równowagi. Uważają, że prowadzenie Wszechrzeczy do chaosu, czyli przez zwiększanie jego entropii, Wszechświat kiedyś wygaśnie. Zatrzyma się w swym rozroście i przestanie świecić. Zgaśnie jego światło, a wraz z nim ustanie życie. Wróci do stanu uporządkowanego, w jakim był na początku, przed Wielkim Wybuchem, rozumiesz? Wierzą, że wtedy wszystko wróci do równowagi. Nie potrafią zgładzić Światła, ale mogą pojmać jego nośnik i przekazać poplecznikom Ciemności. Rozumiesz? Nie miałem pojęcia, o czym mówił. – Staram się. Jak znalazłem się u ciebie? – Odbiłem cię. Podążałem za wami przez cały czas, odkąd się tylko wydostaliście – znów wyrysował w powietrzu cudzysłów – z Białego Domu. Ta Buntowniczka nie miała pojęcia, że namierzam jej nanoboty. Złapałem jej częstotliwości jeszcze w podziemiach, jak tylko się tam pojawiła. Od razu wiedziałem, że jest podstawiona. Wiedziałem, że od dawna cię obserwowali i że jak cię złapią po pierwszym Objawieniu, bo tylko czekali na ten znak, to ściągną cię właśnie tam. Dlatego już wcześniej dałem się złapać. Nie wiedzieli, kim naprawdę jestem, bo skrzętnie blokowałem się na ich próby wpłynięcia na moje światło i wejścia tutaj. – Postukał się palcem w skroń. – Gwardia odkryła niegdyś we mnie silne Przejrzyste Światło i zwerbowała mnie w celu odnalezienia ciebie. Ponoć masz je w pełni we mnie obudzić, jak tylko obudzi się w tobie twoje. Póki co używam nanobotów. – Objawienia? – zdębiałem. – Tak… – Francuz sięgnął po herbatę, wymuszając w ten sposób krótką przerwę w rozmowie. Wyczułem, że czegoś nie chciał mi wyznać. Wiedziałem jednak, że i tak powie, o co chodzi, bo zdawało się, że takie było teraz jego zadanie. Jeżeli jakieś miał, to na pewno polegało na chronieniu mnie. A co, jeśli nie był po mojej stronie i wkręcał mi to wszystko, i tak naprawdę był po prostu kumplem Saoke…? Tak czy siak, nie miałem zbyt wielu opcji. Pozostawało mi wysłuchać, co miał do powiedzenia, wierząc, że wyciągnął mnie z opresji. W końcu tamta chciała mnie udusić. W końcu nie obudziłem się znowu w lochu, tylko w pachnącym liliami pokoju, gdzie koleś podał mi herbatę. – Czyli? – przerwałem mu siorbanie brązowawej bawarki. – Czyli, John, moment, w którym objawiłeś wszystkim swoje nieskazitelne Przejrzyste Światło. Energię, która jest tak czysta i piękna, że nie można przestać na nią patrzeć. Światło drzemiące w tobie i nadane ci, podobnie jak wszystkim istnieniom, w dniu twoich narodzin. Wszystkim istnieniom nadane jest jakieś światło, ale nie każdemu Światło Przejrzyste. W dodatku nie tylko istnieniom organicznym, jakie znasz. Nie o życie z krwi i kości tutaj chodzi. Chodzi
o wszystko. O planety, gwiazdy, pulsary, całe galaktyki ciał niebieskich, gromady gwiazd. Cały Wszechświat, John. Tak, cały Wszechświat jest życiem, bytem, istnieniem, które powstało dzięki Iskrze Przejrzystego Światła. Energia, która skupiła materię w swym centrum, a potem rozpaliła w niej życiodajną energię, o której mowa. Ta energia drzemie teraz w całej materii. To znaczy mam oczywiście na myśli tylko materię jasną. Zwykłą. Spoglądałem na niego ze spokojem, nie dając poznać po sobie skrywanego niedowierzania i konsternacji. To, co mówił, nie było dla mnie bynajmniej obce, pamiętałem co nieco z lekcji fizyki, kiedy przerabialiśmy astronomię w liceum. Jednak przekładanie tego, co niegdyś, w czasach szkolnych, było dla mnie tak odległe, na teraźniejszą rzeczywistość w ogóle nie mieściło mi się w głowie. Milczałem aż do tego momentu. – A jest jakaś inna materia? – zapytałem, wstawszy z kanapy, pełen udawanego zaskoczenia. Stanąłem za nią. Nie miałem zamiaru dolewać oliwy do ognia, więc postanowiłem okazać zaufanie. – Jest. – W jego spojrzeniu rozbłysnął entuzjazm. – Istnieje również materia ciemna. Nie słyszałeś o niej? – Chyba sobie nie przypominam – zaprzeczyłem. – Materia jasna to około czterech koma osiem procenta bilansu masy-energii całego Wszechświata. Materia ciemna to dużo więcej, jakieś dwadzieścia sześć koma osiem procenta. – Okej… To jest jakieś trzydzieści dwa procent. Co z resztą? – Dokładnie trzydzieści jeden koma sześć. Reszta to nasz największy wróg, John. Ciemna Energia. Stanowi największą część Wszechświata, sześćdziesiąt osiem koma sześć procenta. To śmierć, która pochłania wszelkie życie. Wszystko, co istnieje. Osobliwość, która ma jeden cel – unicestwienie światłości, życia we Wszechświecie. Nigdy nie lubiłem matmy. Podstawy jednak miałem opanowane i coś w całym tym rachunku nie do końca mi się zgadzało. – Jeśli się nie mylę, to jeszcze coś zostało – wtrąciłem. Francuz zerknął na mnie, jakby spodziewał się, że już znam odpowiedź i zaraz sam dojdę, gdzie jest brakujące ogniwo. Odczekał parę chwil. – To prawda. Jedna dziesiąta procenta, John. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Jedna dziesiąta procenta to my. A właściwie drzemiące w nas światło. – My? Masz na myśli ludzi? – Położyłem ręce na oparciu kanapy. – Nie tylko my. Wszystkie istnienia we Wszechświecie. Rozumiesz? To my jesteśmy energią uwięzioną w naszych ciałach. Inne istnienia to także energia w ciałach, ale nie tylko organicznych. To również energia w jądrach planet. Tak, John, życie istnieje również w planetach. Myśleliśmy zawsze, że życie to biologia i chemia, synteza i metabolizm, rośliny i zwierzęta, ale okazuje się, że to coś
więcej. Kiedy powstał Wszechświat… pamiętasz teorię Wielkiego Wybuchu? – Skinąłem głową. – Kiedy narodził się Wszechświat, w powstającą wówczas materię jasną tchnęła energia. Ludzie nazywają ją Energią Jasną. Dla nas, Świadomych, to właśnie Przejrzyste Światło. Zero koma jeden procenta. Życie. Wszystko, co nadaje Wszechświatowi ruch, moc istnienia, ewolucji. Tym razem moje zainteresowanie sprawą stało się poważne. Obszedłem mebel dookoła i wróciłem na miejsce, w którym się obudziłem. – Chcesz powiedzieć, że jesteśmy jakąś energią, która steruje naszymi ciałami, tak samo jak napędza fizycznie gwiazdy? Piotr zauważył, że nie do końca dawałem wiarę tym wymysłom. Mówił jednak z takim przekonaniem, że widziałem w tym wszystkim jakiś sens. Niemniej wcale nie chciałem w to uwierzyć, a im dokładniej tłumaczył mi wszystko, o co zapytałem, tym bardziej narastał we mnie wewnętrzny gniew. Nie miałem argumentu, którego nie zbiłby naukowym wyjaśnieniem. – Wiesz, jak to się nazywa? – nie wytrzymałem. – Nie mówiłem, że łatwo to będzie przyjąć. – To herezja. Mówisz o Bogu, jakby nigdy nie był Istotą Najwyższą, a jedynie energią. Czymś zupełnie znanym nam od wieków. – Nie, John. Nie mówię o takiej energii. Chodzi mi o tę, która istnieje w nas od początku. Po naszej śmierci ulatuje do przestrzeni międzygwiezdnej. Tak jak religie mówią o wstąpieniu do nieba czy raju. Najczęściej jest tak, że przyciąga ją silniejsza energia i łączą się w sobie. W jedność. Skupiają się. Na przykład w jakiejś pobliskiej gwieździe. A kiedy nagromadzą się w nadmiernej ilości, rozpraszają się wtedy w wybuchu na wszystkie strony Wszechświata. – No nie! Teraz przesadziłeś. Mówisz tu o naszych duszach, Pierre! Francuz zmarszczył czoło na tę obelgę. Wiedział, że byłem świadom tego, jak nie lubił, kiedy go tak nazywano. – Mówisz o niebie i piekle – ciągnąłem. – O wniebowstąpieniu i potępieniu po wsze czasy! To w ogóle nie ma żadnego pokrycia w tym, co mówisz. Nie jest nauką, ale wiarą miliardów ludzi. Od ponad dwóch tysięcy lat jesteśmy nauczani o… – Wiem – przerwał mi nagle. – Wiem o tym wszystkim, John. Przedtem ludzkie wierzenia były jeszcze bardziej zróżnicowane. Bogów były całe zastępy. Pamiętasz? Bogowie greccy, rzymscy, egipscy, bizantyjscy… – Czekaj! Nagle mnie zmuliło. Poczułem wiercenie w żołądku, potem burczenie w jelitach. Zrobiłem kilka głębszych wdechów. Czułem, jak robię się blady, jak krew odpływa z mojej twarzy. Zalałem się zimnym potem. – Co jest? – Francuz wyprostował się w swoim fotelu. – A tak, chyba wiem. Prawdopodobnie będziesz wymiotować.
– Co? Skąd wiesz? Niedobrze mi. – Musiałem ci wstrzyknąć eksterminatory – wyjaśnił. – Co to jest? Zaraz się zrzygam! – Poczułem, jak wszystko w żołądku szykuje się do wystrzału. – Nanoboty usuwające wrogie nanoboty. Są większe od innych. Odruch wymiotny to efekt ich działania. Niszcząc inne urządzenia w twoim organizmie, rozpuszczają je, zamieniając w toksyny. Tak też reaguje na nie twój organizm, jak na toksyny – wydala. Złapałem się za brzuch. Ból zrobił się już natrętny i nieprzyjemny. – Musiałeś mi to wciskać? – zajęczałem przez zęby. – Gdzie łazienka? – W korytarzu za tamtymi drzwiami. – Wskazał na zamknięte drzwi po drugiej stronie pokoju. – Kieruj się na wprost, toaletę znajdziesz po lewej stronie. Ostatnie drzwi. I tak, musiałem, bo miałeś lokalizatory. Nie mogłem pozwolić, żeby odkryli moją kryjówkę i znów cię przejęli. Pewnie i tak się tu wkrótce pojawią. Wybiegłem. Za drzwiami był korytarz długi na jakieś dziesięć metrów. Po każdej stronie troje drzwi. Dobiegłem do ostatnich po lewej z ulgą. Łazienka była najzwyklejsza. Muszla klozetowa od razu po lewej za drzwiami, po prawej umywalka z zamykaną szafką pod spodem i lustrem nad nią. Na wprost akrylowa wanna, wolno stojąca pod prysznicem; okryta poliestrową zasłoną w słońca, za którą przebijało się światło dzienne z owalnego okna. Nie przejąłem się rozlaną wodą na podłodze. Bez chwili zwłoki wlazłem w nią skarpetami, by jak najszybciej doskoczyć do muszli. Wybełtałem wszystko, co dokuczało mojemu ustrojowi. Poczułem się o niebo lżej. Co prawda, uczucie wiercenia nadal pozostawało w trzewiach, jednak o dużo mniejszym nasileniu. Podszedłem z mozołem do lustra. Spojrzałem na swoje zaniedbane oblicze. Kąciki ust miałem ufajdane wymiocinami. Odkręciłem ciepłą wodę w kranie, wypłukałem usta i zęby. Skonfundowany nadmiarem nowych informacji, przysiadłem na desce muszli klozetowej, zagłębiając się w myślach. A rozmyślałem o tym, czego uczono nas zawsze w kościele i na lekcjach religii, o tym, co napisane w Biblii. O tym, jak jako dziecko widziałem oczami wyobraźni małego Pana Jezuska, Wszechmogącego i silnego Pana Boga, Najjaśniejszą Panienkę Maryję Dziewicę. Jak bezgranicznie wierzyłem w Nich wszystkich, jak wpajali mi to moi rodzice i nauczyciele, ksiądz w kościele i siostra zakonna na lekcji religii w szkole. Potem liceum, i w miarę jak dorastałem, zaczynałem wątpić i rozumieć więcej rzeczy. Przestałem chodzić na religię, mówiłem o sobie ateista. O kościele w ogóle już nie myślałem. W telewizji mówili o różnych, coraz to nowszych przypadkach pedofilii wśród księży, wykorzystujących seksualnie małych
ministrantów. Także o księżach jeżdżących mercedesami i audicami za kwoty tak wielkie, że przez rok można by utrzymywać za nie wiele rodzin. Kwoty z pieniędzy na tacę. Pieniędzy wiernych, ślepo ufających w każdą bajkę-kazanie, jakie prawili pedofile w sutannach na ambonie kościoła, zwanego przezeń domem Bożym. Wtedy powiedziałem dość. Od tamtego czasu jednak coś zostało w moim sercu. Coś w mojej podświadomości mówiło: nie wykluczaj Go. Odzywał się głos dziecka z pierwszych ławek przed samym ołtarzem, przyjmującego Eucharystię i wierzącego, że czyni największe dobro jako dziecko Boże. Wierzącego, że jego mama jest z Nim. Kotara prysznica lekko się chwiała. Okno za nią musiało być uchylone. Przydałaby ci się kąpiel, Janek, pomyślałem. Postanowiłem najpierw puścić wodę do wanny, a dopiero potem iść i zapytać Piotra, czy nie ma nic przeciwko. Zdjąłem z siebie bluzę z kapturem. Odsłoniłem zasłonę okalającą wannę i prysznic. – Łoł! – Odskoczyłem do tyłu i odbijając się z impetem od drzwi łazienki, wylądowałem na kafelkach. Nad wanną unosiła się postać w bańce ze szkła o bardzo znajomej sylwetce. – Saoke?
XVIII Szklana pułapka Przez dziesięć kolejnych sekund nie zrobiłem nawet jednego wdechu. Niczym wmurowany w podłogę, przeszyty strzałą zaskoczenia, kompletnie zbity z tropu, wpatrywałem się w nadzwyczajne zjawisko, jakbym ujrzał co najmniej kosmitkę. Diabła, mógłbym nawet rzec, którego obecnością w tym miejscu pokarał mnie Wszechmogący za wszystkie grzeszne myśli przeciw Niemu, jakie nawiedziły mój umysł przez ostatnie dziesięć minut. Zorientowawszy się, że dziewczyna jest nieprzytomna, a ponadto uwięziona w tej jajowatej kapsule ze szkła, skulona w pozycji embrionalnej, więc nie stanowi dla mnie najmniejszego zagrożenia, odetchnąłem, łapczywie łykając świeże powietrze. Podniosłem się z zalanej wodą podłogi, nie spuszczając wzroku z dryfującego nad wanną zjawiska. Powoli i po cichu, nie chcąc wybudzić więźniarki, nacisnąłem klamkę od drzwi. – Tak, wiem. – Piotr nie był zaskoczony moim wyrazem twarzy, kiedy ujrzał mnie wbiegającego przez drzwi. – Nie przejmuj się nią. To tylko jej ciało. – Nie przejmuję się – skłamałem, udając niezaskoczonego. – Chciałem tylko wziąć kąpiel, a z nią to jednak taki drobny problem. Francuz uśmiechnął się szeroko na ten cyniczny wywód. – Możesz mi wyjaśnić, co ona tam robi? – Spoważniałem. – Nic nie robi. Jest w hibernacji. Jej nośnik zostanie później odesłany do jej rodzinnego domu. Na razie nie wiem, gdzie to jest, ale pracują nad tym osoby trzecie. – Nośnik? – Jej ciało. A właściwie nie jej. Saoke kiedyś je sobie przejęła – tłumaczył spokojnie, siorbiąc nadal herbatę z mlekiem. – Buntownicy robią tak, kiedy ich nośniki są przez nas wyzwalane, i udaje im się przed nami uciec na czas. Udaje im się dzięki nanobotom. Znajdują później nowe nośniki i je przejmują. Saoke tym razem nie zdążyła. Zaskoczyłem ją od tyłu. Nim się zorientowała, co się dzieje, zdążyłem już wpuścić w jej ciało eksterminatory. Jej światło, choć maleńkie, już niemal kompletnie zanikające, uleciało w przestrzeń międzygwiezdną, aby tam zostać pochłonięte przez Nicość. Nie spotkasz jej już nigdy. – Nigdy nie mów nigdy… – wyskoczyłem. – To co z tą kąpielą? – Czekaj tu, zaraz to ogarnę. Francuz wyszedł do łazienki, by po minucie wrócić z unoszącą się za nim w pionie szklaną kapsułą z ciałem śniadoskórej – tak obcej mi teraz – dziewczyny. Jej pozycja wewnątrz nie zmieniła się. Spała. Na ustach prawie malował się uśmiech. Niewzruszenie i niewinnie drzemała sobie w najlepsze niczym
noworodek, nie mając najmniejszego pojęcia, co się z nią wyrabia. Była całkiem inną osobą, tak spokojną, wyciszoną, wygasłą. Leciała za nim, kierowana jakby jego wzrokiem, który utkwił w niej, śląc w ten sposób swoje fale mózgowe gamma za pośrednictwem nanitów nadawczych do tych sterujących przezroczystym jajem. Starając się nie uderzyć w komodę stojącą pod ścianą między oknami, przeniósł szklaną pułapkę pod jedno z nich, tuż przed kaloryfer, i ułożył w pozycji poziomej, jej plecami do dołu. Dokładnie tak, jak zastałem ją w łazience. Teraz dryfowała w powietrzu jedynie dziesięć centymetrów nad ziemią. – Nie obudzi się? – szepnąłem. – Nie, jest w głębokim transie. Kontroluję jej fale delta – oznajmił. Kontroluję jej fale delta, powtórzyłem w myślach. Chwilę zajęło mi zrozumienie, o jakie fale delta dokładnie chodzi. – Czyli musisz być tu z nią cały czas? – Niekoniecznie. – Podszedł do podziurawionego przez korniki, proszącego się o restaurację swej wytartej powierzchni mebla, który przed chwilą tak sprawnie wyminął kapsułą. Otworzył drugą szufladę od góry i wyjął coś w kształcie piramidy. – Mam TFD. – Rozpromienił się, unosząc brwi w podekscytowaniu. Przez chwilę obserwował mnie w oczekiwaniu na moją reakcję, jakbym od dawna miał wiedzieć, czym jest tajemniczy ostrosłup, i marzyć o obejrzeniu go na własne oczy. – Transmiter Fal Delta? – próbował wyjaśnić zapytaniem o coś tak oczywistego, lecz widząc moje zmieszanie, ciągnął dalej: – To cacko potrafi wysyłać fale w wymierzony obiekt. Wystarczy nastawić i włączyć tym guzikiem. – Mały żółty przycisk wystawał z podstawy urządzenia. – Tym urządzeniem potraficie wpływać na różne częstotliwości fal mózgowych – stwierdziłem. – Takie rzeczy już istnieją? – My nie, ale nasze nanoboty tak. Później wszczepię ci kilka naszych typów. A do technologicznych nowości to akurat nie należy. Poczekaj, aż zobaczysz inne bajery. – Po co? Nie chcę ich w sobie – zaprotestowałem. Gwardzista uśmiechnął się. – Chcesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz. To nie są jakieś pluskwy czy lokalizatory. Zresztą te nie przyniosłyby tobie żadnego pożytku. Nanoboty, które ci zaaplikuję, to przyjazne organizmowi, jakby to powiedzieć, cyfrowe mikroorganizmy. Technologicznie zaawansowane nanomachiny, które będą ci służyć tylko tak, jak będziesz tego chciał. Nie zrobię, oczywiście, niczego bez twojej zgody, John. – Tamta nawet nie pytała o zdanie. Ale ty też zapodałeś mi te eksterminatory. – Tylko w dobrej wierze. Obiecuję ci, że jeszcze dziś wydalisz resztę ze
stolcem. – Co?! Znowu będę coś wydalać? – To rutynowa czynność. Po spełnieniu swojej misji nie są już przydatne, dezaktywują się w twoim układzie pokarmowym i są wydalane. Obróciłem się bez słowa na pięcie i pomaszerowałem do łazienki pod prysznic. Kiedy wróciłem po piętnastu minutach, w powietrzu unosiły się zapachy grillowanego indyka i sosu pieczeniowego. Umierałem z głodu, więc posililiśmy się w milczeniu. Po obiedzie Piotr użyczył mi nieco za dużej białej koszulki polo, bluzy z kapturem w kolorze purpury, zarzucanej przez głowę i luźno zwisających mi w kroku bojówek moro. Przyszedł czas na kolejną herbatę. – Jak na Francuza to jesteś dość zangielszczony, co? – Spolszczony też jestem. Mówiłem ci już, że tylko urodziłem się w Marsylii. Jeśli chcesz, mogę już teraz zaaplikować ci komunikatory i transportery w napoju. NS-y, NBW i NBZ-y będę musiał wstrzyknąć. Co o tym myślisz? Przynajmniej dopóty, dopóki nie uaktywni się w pełni twoja moc. Wtedy nie będziesz ich potrzebować. Tak przynajmniej głoszą te wszystkie międzygalaktyczne proroctwa. – Miałem już transportery i te od bezpieczeństwa. – Nie, nie miałeś. Tak ci powiedziała? – odchrząknął. – Miałeś tylko teleportery i lokalizatory. Tych pierwszych też będziesz potrzebować – oznajmił. – Czekaj, co? Co powiedziałeś? Jaka moc? Jakie proroctwa? Piotr zatrzymał się na chwilę, zawieszając na mnie swój wzrok. Zauważyłem zawahanie. Nie był pewien, czy powinien mi o czymś powiedzieć. – Miałem na myśli twoje Światło. Ściemniał? Zauważył grymas niedowierzania na mojej twarzy. – Chodzi o energię, o której ci wcześniej mówiłem – ciągnął dalej. – Musisz wyzbyć się swojej skromności, John. To dobra cecha, ale prawda jest taka, że jesteś Iskrą Przejrzystego Światła. Cały Wszechświat na ciebie czekał. Na twoje przebudzenie. I oto stoisz przede mną, objawiony. Lecz jeszcze nie oświecony. Jesteś jeszcze pąkiem, który pękł i zaczyna dopiero rozkwitać. Pamiętasz, jak mówiłem ci o twoim objawieniu się? Po tym, jak cię już namierzyliśmy, a wraz z tym przechwycili cię Buntownicy? Przytaknąłem skinięciem głowy. – To było wtedy, kiedy zginął twój brat. Grzegorz. Moje serce mocno załomotało. Poczułem puls na skroni. Jak na alarm uniosłem głowę, wyrażając tym istotne poirytowanie niewypowiedzianymi jeszcze słowami. – Co chcesz przez to powiedzieć? Co jego śmierć miała z tym wspólnego?
Popatrzył na mnie z zakłopotaniem. – Marcus. – Spuścił głowę, jakby chciał coś przemyśleć, po czym uniósł ją i spojrzał mi głęboko w oczy. – Przykro mi. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Teraz jasno widziałem twarz tamtego kolesia, który pojawił się na ułamek sekundy obok mojego brata i zepchnął go w rwący prąd samochodowej rzeki. To był Marcus, ten sam, który, wraz z tą żmiją Saoke, wykorzystał moją naiwność i omamił do cna mój umysł. Gniew zagotował się w moim sercu, bulgocząc porywczymi uderzeniami. Czułem, jak wali do bram wolności, domagając się zemsty, krwi i zniszczenia. Stłumiłem go mimowolnie w sobie. – John, posłuchaj. Co się miało stać, to się stało. Nie odwrócisz tego. Mogę ci obiecać jedno. Spotkasz się jeszcze z bratem. To nie jest do końca tak, że on nie żyje. Zginął tylko jego nośnik. Tak jak ci mówiłem wcześniej, jego Światło, Grzesiek uleciał gdzieś w przestrzeń albo jest tu wciąż, na Ziemi. Być może postarali się, żeby zaszył się w jakimś innym nośniku. A być może przejęli go i uwięzili w jakimś relikcie. – Jak to uwięzili w relikcie? Czym jest ten relikt? Chodzi ci o jego duszę? – Jego Światło, John. Jeśli tak się stało, to łatwo go będzie wydostać. I tak jak powiedziałem, zobaczysz go ponownie. Prawdopodobnie na innym nośniku. W innym ciele. Zmieszałem się. – To możliwe? – Tak. Relikty to nośniki, których używa się do przechowania czyjegoś Światła. Mają moc pochłaniania go. Są stworzone z Pierwszej Materii, bardzo rzadko spotykane we Wszechświecie. Myślę jednak, że na Ziemi jest ich kilka. A to dlatego, że ty tu jesteś. – Powiedz mi o nich wszystko, co wiesz! Jak wyglądają? Co to jest ta Pierwsza Materia? – Nikt nie wie, jak wyglądają. To może być cokolwiek. Jakiś przedmiot, jakieś zwierzę, roślina, nawet kamień czy kawałek metalu. Natomiast Pierwsza Materia to według wszystkich istnień we Wszechświecie najświętsza znana nam materia. Ta, z której powstał również cały Wszechświat. – Moneta? – Tak, może być moneta. Zastanowiłem się, czy miałem ją przy sobie w dniu śmierci Grześka. Nie mogłem sobie przypomnieć. Ale nie to było teraz istotne. Najistotniejsze było to, gdzie ona teraz jest. Pamiętałem dokładnie, co zrobiłem z jedną i drugą. – O czym tak myślisz? – Francuz zobaczył moje zadumanie. – Opowiadałem ci kiedyś o niej, pamiętasz? Wtedy, w celi. Było na niej moje popiersie, a z drugiej strony było napisane „Wielka Republika Ludzka”.
Pamiętasz? Poczekałem chwilę, dając mu czas na zastanowienie się, odpowiedź jednak przyszła szybko. – Tak, pamiętam. – Czy to mogło być to? – zapytałem w nadziei. – To mógł być relikt, tak. Nie jest powiedziane, że nie. Po jego minie widziałem, że chciał coś dodać, lecz wtem rozległo się pukanie do drzwi. Na jego twarz wystąpiło ostrożne podejrzenie. Wyglądał na zaskoczonego; najwidoczniej nie spodziewał się żadnych gości. – Zaczekaj tu – szepnął w moją stronę. – Gdyby coś się działo, wiej oknem. Jest wyjście przeciwpożarowe. Nie czekając na moją aprobatę, rzucił się w kierunku drzwi wejściowych. Ruchem głowy wskazał na drugie, niezastawione okno w pokoju. Podszedłem doń i otworzyłem na oścież, wychylając się w celu oceny sytuacji na zewnątrz. W tym samym momencie usłyszałem dźwięk przekręcanego zamka. Odwróciłem się w jego stronę i odkryłem, że od drzwi dzieliło go jeszcze jakieś półtora metra. Używał nanobotów. Nie miałem pojęcia, jakiego typu, ale po chwili wpadło mi do głowy, że mechanizm mógł być elektroniczny z systemem zdalnego sterowania. – Dzień dobry – usłyszałem przyjemny kobiecy głos wkradający się przez niewielką szparę w drzwiach. – Przychodzimy tu do państwa, niosąc Słowo Boże, i chcieliśmy się zapytać, czy możemy porozmawiać z państwem o tym, jak Bóg wpływa każdego dnia na państwa życie. – Nie, dziękuję. – Francuz spławił ich jednym zdaniem i zamknął drzwi. Odszedł, a mechanizm zamykający sam się uaktywnił. – Fałszywy alarm? – Ta… Świadkowie Jehowy. Zdarza się – skwitował. – Na czym stanęliśmy? – Moneta. – No tak. I co z nią? Masz ją nadal? – No właśnie nie. Nie mogę sobie przypomnieć, co się z nią stało. Ale jest coś jeszcze. – Piotr podszedł do okna. Wyjrzeliśmy przez nie razem. Na zewnątrz metalowe schody biegły w dół, prosto na zadbany trawnik, pokrywający obszar wokół bloku z czerwonej cegły. Cały teren odgrodzony był wysokim płotem z desek, za nim ulica, po której nie jeździły żadne auta, a po jej drugiej stronie znajdowały się jakieś zakłady. Po roznoszącym się w powietrzu zapachu domyśliłem się, że była to fabryka orientalnego jedzenia. Taki sam zapach przywitał mnie i Saoke, kiedy wyszliśmy ze stacji kolejowej na Station Street. – Co to takiego? – zapytał z ciekawością. Przypomniałem mu o mężczyźnie, który podbiegał do mnie w moim śnie,
kiedy znalazłem tę monetę. O staruszku, który podchodził do mnie i znikał. O głosie, który słyszałem na jawie. Byłe ciało Saoke odbiło się nieznacznie od kaloryfera w głąb pokoju. Nie zauważyłem tego do momentu, aż Piotr, zerknąwszy na nie, zawrócił szklaną pułapkę na miejsce. Dryfowało dalej. – Kim mogą być ci ludzie? I czyj głos słyszałem wtedy, a teraz już nie słyszę? Czy to też Gwardziści? Czy Buntownicy? – Raczej obie opcje. Ciężko powiedzieć, lecz ton głosu brzmi pokojowo. Tamci też nie zagrażali ci jakoś szczególnie. Jedyne, czego mógłbyś się obawiać, to tego, że nie poznałeś do końca ich zamiarów – przestrzegł mnie. – Choć dla mnie wydają się one jasne. Uniosłem brwi w oczekiwaniu na odpowiedź. – Chcą twojej śmierci.
XIX Strzał Przez trzy kolejne godziny rozmawialiśmy o tym, jak to Francuz i inni Świadomi z całej Ziemi poszukiwali mnie w nadziei, że nie utknąłem gdzieś w wymiarze czasu. Moje światło znikło, jak twierdził, z wszelkich odczytów. Nie było mnie w przestrzeni ani w czasie. Niewykrywalna była moja grawitacja. – Niesamowity zbieg okoliczności, ktoś by rzekł, ja jednak wierzę głęboko tak w ciebie, jak i w to, że przeżyłeś, iż było ci to pisane, jeśli mogę się tak w twojej obecności wyrazić. Wyznał w końcu, że choć nie swoimi oczami, to jednak widział obraz śmierci Grześka – całkiem niedawno, oczami innego Świadomego, który obserwował nas pod płaszczem Nanobotów Maskujących. Ten z kolei przekazywał swoje dane i wszystkie nagrania innemu Świadomemu, który wędrował w czasie tam i z powrotem, czyli tu, mniej więcej co trzy godziny. – A jak te działają? – wtrącałem co jakiś czas niecierpiące zwłoki pytanko. – Wszystko odbija światło. To dlatego widzimy świat wokół nas. NM-y, niczym na zasadzie działania słabej czarnej dziury, pochłaniają to światło. Rząd Japonii wynalazł je kiedyś zupełnie przypadkowo, w trakcie eksperymentowania nad nowymi bateriami słonecznymi, a właściwie panelami solarnymi baterii, które miały światło zbierać i kumulować w postaci przetworzonej energii elektryczno-jonowej. Nie pytaj, jak te maleństwa działają, bo nie jestem pewien. Pewien jestem natomiast, że bardzo ciężko je zdobyć, dlatego tylko niektórzy są w ich posiadaniu. Wśród nas mają je jedynie wyszkoleni do działań specjalnych swego rodzaju szpiedzy i komandosi. Ze szczegółami opowiedział całą tę sytuację, kiedy Grzesiu mnie walnął, potem mój pościg za nim, moment, kiedy prawie go dosięgnąłem przy drodze. Upadek… Dalej opowiedział, jak dał się porwać Buntownikom na kilka miesięcy przede mną, tylko po to, żeby mnie przechwycić. Wiedział, że prędzej czy później mnie tam spotka i że była to tylko kwestia czasu. Zdawał sobie sprawę, że mnie nie wyciągnie, ale sprowokuje i podstępem złapie Saoke, którą miał od dawna na celowniku. Ponoć deptała mi po piętach poprzez swoich rozsianych tu i ówdzie ludzi. Francuz natomiast śledził każdy ich krok za pośrednictwem swoich ludzi, był ich cieniem o każdej porze dnia i nocy. Gdy wspominał o moim bracie, a ja wiedziałem już, że był tam ktoś, kto mógł temu wszystkiemu zaradzić, poczułem, jak fala gorąca zalewa moje trzewia. Czułem, jak moja twarz rozpala się we wściekłej czerwieni. Z niechęcią skrywałem swoje odczucia. Słuchałem dalej. – Porwali cię, to prawda. Jednak nie wiedziałeś o tym, dopóki nie trafiłeś do ich lochu, w którym się spotkaliśmy. Mnie przy porwaniu, oczywiście, nie było, bo byłem w tym czasie, teraz. – Wskazał ręką na pokój, w którym się znajdowaliśmy.
– Ale kiedy pojawiłeś się tu, w dwa tysiące dwudziestym, moje detektory oszalały. W więzieniu żadnych u mnie nie wykryto. Dobrze się maskowałem, zakłócałem sygnał tak, że wyglądało, jakby go wcale nie było. Musiałem jednak uważać na twoją przyjaciółkę. Później usłyszałem o swojej śmierci. A właściwie moim „nienarodzeniu”. Buntownicy wysłali swoich w przeszłość do dnia, kiedy moja mama poznała mojego tatę. Zabili ich oboje. W ten sposób miałem się nigdy nie narodzić, co, według Piotra, miało tylko spowolnić tak naprawdę moje objawienie. – Jedynie o parę dekad, może krócej. Nie wiedzieli o tym. Teraz wiedzą. – Spoważniał na twarzy. – Nie można cię zabić. Dreszcz kilkakrotnie przebiegł w dół, po koniuszki palców u stóp, i z powrotem, do czubka mojej głowy, aby w końcu delikatnie rozpłynąć się po całym moim ciele. To wszystko zaszło za daleko, pomyślałem. – Znów masz wątpliwości, co? – Mam – przyznałem się bez bicia – dziwisz się? – Niekoniecznie, choć trochę. Piotr podniósł się z parapetu okna, na którym przysiadywał już od pół godziny – w miejscu, w którym nie postawiono żadnych doniczek. – Chodź ze mną. – Westchnął głęboko. Ruszyliśmy w stronę drzwi wyjściowych z pokoju, a dalej przedpokojem do drugich drzwi po lewej, tuż przed tymi od łazienki. W półmroku ślepia śnieżnobiałych kociąt perskich z tapety na lewej ścianie wydawały się śledzić nasze kroki. Szczenięta bassetów na ścianie prawej były wyraźnie znudzone i drzemały w najlepsze, nie zwracając na nas uwagi. Gwardzista ciągnął dalej. – Widzisz, w momencie, w którym ta druga banda Buntowników zlikwidowała twoich rodziców, ty, przeniesiony przez ludzi Saoke do czasów teraźniejszych, znajdowałeś się w tunelu czasowym. Tak jakby w czarnej dziurze, tyle że z wyjściem, z możliwością powrotu. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale tak było. To dlatego przeżyłeś. Jesteś ostatnim, jedynym egzemplarzem ciebie. Janka Boguckiego! W chwili ich śmierci zniknąłeś z wszystkich czasów i pojawiłeś się tu i teraz. – To znaczy, że nie mam przeszłości ani przyszłości? – Nie taką, jaką pamiętasz. Twoja przeszłość zaczęła się w dniu, kiedy znów pojawiłeś się w przestrzeni. To skomplikowane i nawet ja czasem się w tym wszystkim gubię – rzucił z ciepłym uśmiechem w moją stronę. – Teraźniejszości, jak wiesz, nie ma. Natomiast… – Jak to? A teraz? – Teraz to już przeszłość, czyż nie? – skomentował krótko. Wyjął mały klucz z kieszeni dżinsów, po czym wcisnął w zamek drzwi i przekręcił. – Natomiast
twoja przyszłość w tym momencie… Dziwna sprawa – kontynuował. Stanęliśmy w progu drzwi. – Rodzi się pytanie w mojej głowie: Czy na tę chwilę masz jakąkolwiek? Sam nie wiem. To skomplikowane. Jednak dowiemy się. Wszystko w swoim czasie. – A co ty sądzisz? – Moim zdaniem masz, ale nie ma cię w niej, ponieważ skoro nie zostałeś nigdy przez rodziców poczęty, to nie ma cię w ogóle. Jesteś jednak tutaj ze mną jako jedyny ostatni, przepraszam za określenie, egzemplarz. – Podrapał się po głowie. – Buntownicy nie mogą się cofnąć jeszcze wcześniej i zabić moich rodziców kolejny raz, czy tak? – Mogliby… Ale wiedzą, że to bez sensu. Żeby cię zlikwidować, musieliby oddać cię Niestworzeniom. Siłom Skończenia. Kroplom Nicości, które nie spoczną, nim cię nie odnajdą, przeszukując cały Wszechświat. Są ciemną energią, wytwarzającą grawitację, która pochłania wszelką materię, prowadząc tym samym do całkowitej anihilacji Wszechświata. Tylko w taki sposób pochłonęłyby twoje światło, bo tylko tak można cię zlikwidować… Wówczas nastałaby kompletna ciemność. Reszta Światła wygasłaby z czasem. Wszystko przestałoby istnieć. Entropia Wszechświata w naszych oczach osiągnęłaby punkt kulminacyjny; w oczach Buntowników sprowadziłaby równowagę i porządek. Ale nie gadajmy już o tym. Nigdy na to nie pozwolimy. Jesteś teraz bezpieczny. – Gadajmy! Więc dlaczego Buntownicy dążą do tego, skoro wiedzą, że ich nie będzie, że tak samo jak wszelka materia zostaną anihilowani? Przestaną istnieć i nie pójdą do żadnego nieba, piekła czy raju, czy jakiegokolwiek miejsca, w które wierzą. – Buntownicy wierzą w coś kompletnie innego. Dla nich to my, materia i życie, jesteśmy źli. Wierzą też, że sami są Ciemnością, która była pierwsza, zanim Wieczne Światło napsociło w jej harmonii. Wierzą, że nie ma innej drogi do zbawienia od zła egzystencji prócz całkowitego jej unicestwienia. Tylko wtedy nie będzie głodu, żalu, cierpienia, śmierci… Oni nie chcą raju, niebios czy siedemdziesięciu dwu dziewic. Oni po prostu nie chcą istnieć. Przekroczyliśmy próg do zacienionego pomieszczenia, które wyglądało na jego osobisty gabinet. Ekstrawaganckie biurko stało zaraz na wprost, tyłem do zapełnionych prywatnym księgozbiorem regałów sięgających sufitu. Za nim stał skórzany, elegancki fotel, którego oparcie służyło również jako wieszak dla popielatej marynarki. Przy drzwiach stał przepełniony stojak na płaszcze i kurtki, a także parasolki. Przy lewej ściance biurka cicho buczała mała lodówka, na której spoczywała srebrna taca zdobiona rżniętymi szklankami do wysokoprocentowych trunków. Dwa drewniane krzesła ze szczeblami w oparciach gotowe były ugościć odwiedzających pana domu. Od wschodniej strony pokoju przez okno, przysłonięte
przejrzystymi zasłonami w kolorze pomarańczy, wdzierało się światło tej samej barwy. Aluminiowe żaluzje, opuszczone, lecz odkręcone, dodatkowo zacieniały gabinet. Ściana zachodnia nie była zastawiona żadnymi meblami, tylko ozdobiona pokaźną liczbą fotografii w ramkach. Na niektórych widniał Piotr, ściskając dłonie w większości zapewne ważnych osobistości, z których rozpoznałem tylko Donalda Fuksa – byłego premiera Polski. Polityka nigdy nie była moją mocną stroną, ale wychodzę z założenia, że jeśli się czymś w ogóle nie interesujesz, to długich rozmów na dany temat nie poprowadzisz. Francuz zajął swe miejsce w fotelu i jął przeszukiwać szuflady biurka. Podszedłem do kolekcji owych ramek ze zdjęciami. – Masz ciekawych przyjaciół. Nie przerywając swoich poszukiwań czegoś, co miało znajdować się w tym zacnym meblu, rzucił okiem w moją stronę. – To tylko niektórzy – oznajmił prawie dumnie. – Niemniej jest i Donald Fuks. – Ta… To niedługo przed zamachem w dwa tysiące osiemnastym. Nawet nie wiedział, że był z nami związany. Zdjęcie udało się zrobić przypadkiem, zaraz po konferencji prasowej, na której podszywałem się pod reportera BBC. Był bardzo dobrym sprzymierzeńcem, choć pośrednio. Mieliśmy wtyki wśród jego doradców. – Zamachem? – Sprawka muzułmańskich ugrupowań. Za zablokowanie przypływu imigrantów do Unii Europejskiej, kiedy był przewodniczącym Rady Europejskiej. Była z tego niezła afera. Wszystko zaczęło się od ataku terrorystycznego na redakcję gazety satyrycznej we Francji. W styczniu dwa tysiące piętnastego. Potem zaatakowali też „Spiegel” w Hamburgu i dwie inne gazety, hiszpańską „El Mundo” i brytyjską „The Times”. Aż w końcu ni stąd, ni zowąd, w dwa tysiące szesnastym wtargnęli do polskiej „Gazety Wyborczej”. Nikt się tego nie spodziewał. Rok później Fuks dopiął swego. – Macie podstawionych doradców? Francuz spojrzał na mnie zdawkowo, uśmiechając się, rozbawiony dociekliwością przedszkolaka. – Mamy nawet podstawionych polityków. Buntownicy też mają. Tak to wszystko wygląda. Jakoś musimy kierować światem. Robimy to z ukrycia. Gdybyśmy ujawnili wszystkim, kim jesteśmy, rozgłosili światu pełnemu różnych religii, fanatyków, dewotów i przede wszystkim wiernych, że mamy całkiem inne wierzenia i znamy prawdę, a tylko nasza prawda jest słuszna i jedyna, wyśmialiby nas. Mam! W pewnej chwili wyciągnął rękę z dolnej szuflady i zerwał się na równe nogi, dzierżąc w dłoni coś niewielkiego. Doskoczył do regałów z książkami i jednym ruchem ściągnął gruby tom w skórzanej oprawie ze złotymi literami na
grzbiecie. Wróciwszy do swojego tronu, wskazującym, acz eleganckim ruchem ręki zaprosił mnie do spoczęcia na jednym z krzeseł. Przyjąłem to zacne zaproszenie i spocząłem na wprost gospodarza. – Ta księga to nasza biblia. – Znalezisko z prywatnej biblioteczki przesunął po blacie biurka nieco bliżej w moją stronę. – Nazywa się „Wieczne Światło” i to w niej znajdziesz wszystko o proroctwie, które, jak wierzymy, sam dla nas pozostawiłeś. Mówił ze spokojem w głosie, jakby kładł przed moim obliczem coś, co kiedyś do mnie należało i słusznie do mnie powróciło. Był z siebie niemalże dumny. – To z kolei – rozpostarł dłoń – ta sama księga, ale w wersji cyfrowej. Fiolka wielkości filtra od papierosa zawierała mętny błękitny płyn. Zakryta była metalowym kapslem z ochronną gumą pośrodku. Gotowa do wstrzyknięcia. – Rozumiem, że te nanoboty nie będą raczej do popicia? – zadałem pytanie właściwie retoryczne, wyrażając tym samym swoją aprobatę dla jego zamiaru. Poważna mina mówiła swoje, nie czekałem na odpowiedź. Podniosłem rękaw T-shirta i obróciłem głowę. Nie miałem oporów przed szczepionkami czy pobieraniem krwi, bo te nigdy nie bolały. Natomiast zastrzyków w pośladek bałem się prawie tak samo jak dentysty. Kiedyś przechodziłem ostre zapalenie płuc, moja mama nie potrafiła zrobić zastrzyku, więc odwiedzała nas codziennie pielęgniarka z przychodni. Nie przeszkadzał mi jej smród popielniczki z ust ani odór znoszonego czerwonego swetra, ani nawet ochrypły głos wiedźmy. Co jak co, ale o delikatności wkłuwania się w pupę ośmiolatka ta baba nie miała pojęcia. Tym bardziej że zastrzyk ampicyliny robiony dziecku nie należy do przyjemnych, a wręcz bardzo bolesnych. – To musi być strzał raczej w pośladek. Zsuń trochę spodnie. – Chyba żartujesz! – zaprotestowałem. Nie odpowiedziawszy, napełnił strzykawkę z igłą. Z plastikowego pudełka śniadaniowego, które wyjął również z jednej z szuflad, dobył wacik oraz buteleczkę z płynną zawartością. Po zapachu rozpoznałem spirytus. Nasączył pączek waty. – Będzie dobrze, nic nie poczujesz. – Daj to, sam sobie zrobię. – Hej, wyluzuj. Obiecuję, będzie okej. Nie wstając z miejsca, zsunąłem lekko spodnie, udostępniając prawą górną część pośladka, która wystawała teraz spod poręczy krzesła. – Możesz mi podać długopis z tamtego koszyka? – Wskazał na panel biurka. Poczułem chłód rozmazywanego spirytusu na skórze pośladka. Koszyk z przyborami biurowymi stał na rogu, tuż przy mnie. – Nie widzę długopisu, są tylko ołówki, linijka, jakiś flamaster, nożyczki…
– Dobra, już nieważne. Nie kłamał. Nawet nie poczułem. Czerwona kropka w miejscu, gdzie miało boleśnie zakłuć, powoli rosła w oczach. Francuz przycisnął do niej ten sam wacik i nakazał mi przytrzymać przez kilka minut. – Nie wstawaj, proszę. Będziesz czuł niemałe skołowanie. Za jakieś dwie minuty przejdzie – powiedział spokojnie, wkładając zatyczkę z powrotem na igłę strzykawki. Wrócił na miejsce, za stery gabinetu, i uporządkowawszy swe medyczne sprzęty zabiegowe, bacznie mnie obserwował. – W pewnej chwili nadejdzie lekka euforia, pobudzą się układy pamięci w celu zapisu tych informacji, a wtedy przysadka ku swemu zadowoleniu będzie wydzielała więcej endorfin. Zaczniesz rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, co masz z tym wspólnego. Dżungla, tak gęsta i nienaruszona przez szpony cywilizacji, oddychała najczystszą postacią powietrza w całym swym istnieniu; przemawiała do mnie śpiewem nieznanych głosów, słów bytów już nieistniejących. Melodię ducha tego miejsca stanowiły wszystkie dźwięki wydawane przez zwierzęta, których już nie było. Piękne kolorowe ptaki, jakich nie spotykało się w dzisiejszych lasach tropikalnych; stworzenia o czterech łapach, nawołujące się okrzykami miłości, zadowolenia z życia, pełne ulotnej, egoistycznej euforii z powodu bycia organizmami z wyższej półki królestwa zwierząt. Kwiatostan obrastający to miejsce mógłby być koroną Edenu. Mnogość rosnących owoców, o kształtach przypominających młotek czy piłkę do rugby, a nawet coś w rodzaju granatów, to niezła wyżerka dla Ewy, pomyślałem. Z gęstwiny krzewów i latorośli dobywał się narastający szelest. Coś zbliżało się w moim kierunku. Z każdą sekundą było głośniejsze i zdawało się, że to już ten moment, kiedy wyskakuje z zarośli na twoją osobę, widząc w tobie jedynie smakowity kotlet schabowy z ziemniaczanym purée, zalany sosem gravy, podany z surówkami, a wszystko na leżących pod tobą liściach bananowców. Obrazek taki w oczach mięsożernych tubylców wyglądałby zapewne jak wykwintne danie na platynowej tacy ze złoconymi uchwytami. Nie bałem się. Jednakże tętnica szyjna nabrzmiała, kiedy napastnik w jednej chwili wyskoczył spomiędzy gałęzi-gigantów wiekowych paprotników. Sarna. Nie, bardzo podobna do sarny, ale takiej nigdy nie widziałem. Dysząca tysiącem litrów powietrza, w przerwanej pogoni za ocaleniem, a w ucieczce przed śmiercią, stanęła teraz jak wryta półtora metra przede mną. Zamarła w bezruchu, tak samo sparaliżowana, jak napotkane właśnie dziwadło, jakim dla niej byłem. Jej czarne ślepia zastygły na mojej osobie i nie spuszczając ze mnie wzroku, badały przenikliwie każdy centymetr. Po chwili depczący po piętach parzystokopytnej damy szarmancki drapieżca, o dziesięciocentymetrowych kłach, wyłonił się zza jej ani trochę niedrżącego ze strachu cienia. Obróciła się w jego stronę, po czym nie zwracając nań większej wagi, kontynuowała wręcz naukową obserwację mnie.
Wyglądało to tak, jakby zrobili sobie przerwę od naturalnej kolei rzeczy, znanej jako zew przetrwania. Niespotykane w moich czasach ssaki zatrzymały się niczym ruch uliczny, ustający na widok być może niebezpiecznego, na pewno nieznanego, lecz jakże intrygującego zjawiska – jakim byłby wyłaniający się nad głowami z krwawiących kłębów chmur niezidentyfikowany obiekt latający. Za moment jednak zwierzęta zniknęły gdzieś w paszczy dżungli. Postawiłem mały krok, najtrudniejszy, a potem ruszyłem przed siebie, starając się przedzierać przez stające mi na drodze mury roślinności. Nie było łatwo. Zachodziłem w głowę, jak tamte dwa nicponie nabierały w tej gmatwaninie pnączy takiej prędkości. Okolica mimo przebytych kilometrów wciąż wyglądała tak samo. Konklawe najdostojniejszych mieszkańców oddawało kakofonię dźwięków, mających ni to nastraszyć, ni to pocieszyć skonfundowany zmysł orientacji przestrzennej. Las stał się w końcu rzadszy. Po trzech lub czterech kilometrach, tyle przynajmniej odczuwały teraz moje nogi, dotarłem wreszcie do kresu terytorium tropików, by ze zbocza, z ulgą nomady, móc spełznąć dalej w dół, na połacie trawiastych równin, nad którymi szarawa pierzyna przysłaniała młode słońce. Wcześniej z góry dostrzegłem w oddali kamienny krąg. Nie był to idealny geometrycznie okrąg, ale ze wszystkich istniejących figur najbardziej go przypominał. Naliczyłem blisko trzydzieści głazów, a dokładnie dwadzieścia osiem, kiedy stanąłem u stóp niewysokiego wzniesienia, gdzie znajdował się ów układ. Wapienne bryły przywierały do siebie. Wielkością porównywalne do fiata cinquecento, zamykały koło o średnicy około trzydziestu metrów. Niedomknięte od zachodu, utworzyły jakby dwumetrowe wejście. Obszedłem cały monument, a następnie skierowałem się do środka. Nie osiągnąłem celu. Odrzucony, runąłem na dość miękką, lecz mokrą trawę, jakieś dwa metry w tył. Wstałem zaskoczony i podszedłem raz jeszcze. Coś jakby tworzyło zaporę strzegącą tego miejsca. Nie mogłem tego czegoś zobaczyć; niewidzialna siła odrzucała mnie od siebie. Nie próbowałem po raz trzeci. Nie, to nie, pomyślałem. Kiedy odwróciłem się plecami z zamiarem powędrowania dalej w którąkolwiek stronę, byle przed siebie, głazy zadrżały, wydając wzajemnym tarciem dokuczliwe trzeszczenie. Cofnąłem się o kilka metrów. Wtem, jeden po drugim, uniosły się na jakieś dwadzieścia centymetrów nad ziemię. Kiedy wszystkie już zrównały się na tym samym poziomie, okrąg zaczął się obracać wokół swego epicentrum. Odbiegłem znów kilka metrów, by z bezpieczniejszej odległości móc obserwować całe zajście. Chciałem w pełni objąć wzrokiem to magiczne zjawisko. Wapniaki nabierały prędkości, dochodząc w pewnym momencie do takiej, w jakiej nie można było dostrzec pojedynczych kamieni, tylko jeden wielki pierścień wirujący nad wzniesieniem. Zerwał się świszczący wiatr.
Prądy, jakie wytwarzało wzniecone ringo, były chłodne. Chmury nad nim jęły się rozstępować. Przez dziurę w sklepieniu dojrzałem błękit nieba. Zdawał się jaśnieć z każdą sekundą, aż do białości. W kolejnych sekundach kamienie zatrzymały się. Wicher zakończył swoje dmące harce i spokojnie ukołysał dryfujące głazy, lokując je na swoich miejscach. Wszystko byłoby w porządku, nasuwało się już nawet pytanie: „To wszystko?”, gdyby nie fakt, że kolista wyrwa w nieboskłonie nie zasklepiła się z powrotem, obserwując w spokoju rozsypane kamienisko. Zrobiłem kilka kroków do przodu, łącznie niespełna pięć metrów, żeby móc zajrzeć w głąb świetlistej Otchłani w górze. Czy to wrota niebios? Stałem za daleko, lecz nawet jeśli zbliżyłbym się bardziej, jaskrawość wnętrza owej dziury z każdym krokiem coraz bardziej raziła w oczy. Nagle głuchy trzask rozległ się w przestworzach, a towarzyszył jemu skowyt swego rodzaju silników odrzutowych. Nie bardzo wiedziałem, do czego mógłbym to porównać, jednak pierwsza myśl, jaka mnie naszła, to kultowy film o Hanie Solo, Luke’u Skywalkerze i ich przygodach dawno temu w odległej galaktyce. Fala światła wylała się na całej powierzchni wyczekującego nań kamiennego kręgu. Płomienie białej poświaty wpadały do środka przez pięć sekund. Stojąc na wprost wejścia do tajemnej struktury, próbowałem nie spuszczać wzroku z jej wnętrza. Nie pozwoliłem sobie na przegapienie czegokolwiek i mimo rażącej nieubłaganie siły promienistej, nie spuściłem wzroku nawet na najmniejszą chwilę. Wypatrywałem czegoś, sam nie wiedząc czego, przez kolejne pięć sekund. W końcu światło nie tyle zgasło, co cofnęło się, jakby powróciło. Przetarłem załzawione oczy i spojrzałem łapczywie w miejsce całego zajścia. Wówczas dotarło do mnie, że nie byłem sam.
XX Marsylia Nie czekając na zaproszenie, rzuciłem się natychmiast na dywan zieleni. Pięć postaci stało blisko siebie w kręgu. Nie było łatwo stwierdzić, czy miałem do czynienia z rozumnymi istotami. W każdym razie nie wyglądali jak ludzie, z krwi i kości. Tylko kształt zdradzał, że stanowili inteligencję pozaziemską. Nie mieli skafandrów czy hełmów… Nie były im potrzebne. Byli ze Światła. Albo raczej byli światłem, jak kto woli. Przygwożdżony do ziemi, oblany zimnym potem, obserwowałem, co się dzieje. Byłem bliski obłędu. Chciałem krzyczeć. „Czujemy twą obecność, panie. Wiemy, gdzie łaskaw byłeś zstąpić swym obliczem i padamy miłością przed tobą, aby znów móc połączyć się w twoim miłosierdziu, jakim nicość obdarzyłeś przed całym czasem. Będziemy wyczekiwać twego przebudzenia, a kiedy tylko zapragniesz, zejdziemy tu, jako będzie wola twoja. Miłujemy cię i chwalimy cię w całym Wszechświecie. Tyś bowiem ziarnem i iskrą wszystkiego. Tyś Wiecznym Światłem i jego początkiem”. Wołające echa tysiąca głosów płynęły przez moje uszy i dalej do uszu wszystkiego, co tylko napotkały. Takie było ich zadanie, taki miały cel. Świetliste postaci rozmyły się w powietrzu, a otwór w chmurach zaszedł obłokami szarości. Na głowę spadły niesforne krople deszczu. Spojrzałem w górę, potem raz jeszcze przed siebie, w miejsce, gdzie przed paroma chwilami lśniły sylwetki niebiańskich istot. To był przekaz, pomyślałem. Zamknąłem oczy i ponownie skierowałem twarz w niebo, czekając na chłodną pluchę. Krople wody spadały na moją twarz, delikatnie ją masując swym orzeźwiającym łaskotaniem. Były coraz mniejsze i cieplejsze. Ciepłota ta dała się odczuć na całej powierzchni facjaty, co głęboko mnie zastanowiło. Kiedy kropelki przestały być odczuwalne, otworzyłem oczy. Poczułem, że mnie mdli. To, co teraz widziałem, kompletnie przekraczało moje największe wyobrażenie. W miejscu gęstych, ciemnozielonych trawisk pojawiły się bezkresne piaski i skały. Wydma na wydmie, kamień na kamieniu, taki krajobraz kształtował się na wschód ode mnie, z płaskowyżu, na którym się teraz smażyłem. Za moimi plecami, na zachodzie, widniała w oddali mała wioska z dziesiątkami ludzi, a słońce w kilka chwil wysuszyło deszcz z czoła. Czułem teraz gorąc, jaki pozostawiało po sobie na mojej skórze, która zrobiła się mokra, lecz nie był to już deszcz. Czym prędzej zrzuciłem bluzę z kapturem i rozpiąłem trzy guziki Piotrowej koszulki polo. Jednym słowem, był skwar. Ruszyłem do przodu, tak, by mnie nie zauważono, wziąwszy pod uwagę, że wcześniej gapiły się na mnie dwie pary zwierzęcych ślepi. Nie posiadałem umiejętności zwiadowcy, co przypłaciłem zdemaskowaniem w kilka minut po
dotarciu do wioski. Chłopiec w szarej tunice, o ciemnej karnacji, spojrzał na mnie, ale jego reakcja była na tyle obojętna, że doszedłem do wniosku, iż chyba mnie nie widział. Dalej, gdy kroczyłem już bliżej tłumu, okazało się, że nikt mnie nie dostrzega. Jakbym był dla nich niewidzialny. Tubylcy byli pochodzenia arabskiego. Nie znałem się zbytnio na antropologii, ale tak przynajmniej wyglądali. Choć nie mieli turbanów na głowach, a jedynie płachty na głowach, to ich szaty mogły o tym świadczyć. Dziwne na pewno było to, że doskonale rozumiałem ich język. Prawdopodobnie arabski, choć mogłem się mylić. Językoznawcą też nie byłem. Nigdy nie uczyłem się przecież żadnej mowy Bliskiego Wschodu. Kobiety o pięknych oczach, lecz zakrytych włosach i twarzach, z gracją spacerowały wąskimi uliczkami osiedla. Niektóre z nich siłowały się z wielkimi glinianymi naczyniami, donosząc świeżą wodę do swoich domostw. Na końcu jednej z uliczek zauważyłem ludzi poruszających się pospiesznie w jednym kierunku. Rwetes przyciągający tych interesantów dobiegał z głębi wioski. „Chyba postradała rozum”, „Słyszeliście, co ona wygaduje?”, „To niesamowite, to cud!”, mówiły głosy z różnych stron, a było ich tym więcej, im głębiej zapuszczałem się w coraz pokaźniejszy tłum. W krynicy zgiełku znalazłem sporą grupę gapiów, stojących przed drzwiami jednego z domów. Pchali się do środka z nagannym gwałtem, co nie dawało mi możliwości zbliżenia się na odległość, z której mógłbym czegokolwiek się dowiedzieć. Musiałem znaleźć inny sposób, tylko jaki? Dachem? Wtedy zobaczyłem okno z prawej strony domu, przy którym nie było nikogo. Nie kwapiąc się do podsłuchiwania z ukrycia, ale ciągle pamiętając o swej niewidzialności, postanowiłem stanąć bezpardonowo w oknie w całej swej okazałości. Głos kobiety, której kilkanaście osób nie pozwoliło mi dosięgnąć wzrokiem, skutecznie blokując innym dostęp, mówił o cudzie, jaki ją spotkał. Wedle jej przekazów objawił się przed jej obliczem anioł, który obwieścił nadejście dziecięcia Stwórcy, które w łonie, za sprawą ducha świętego, nosić będzie. Anioł ten, według jej słów, dotknął jej czoła, a następnie położył dłoń na brzuchu. Według niej pałał ogniem, który nie parzył, i jasnością, która nie raziła oczu. Odszedłem od tej zbieraniny. Zdałem sobie sprawę z miejsca i okoliczności, w jakich się znalazłem. Pomyślałem o Francuzie i Anglii. Chciałem już się obudzić, wrócić do rzeczywistości. Bałem się. Kiedy minąłem ostatni budynek wioski i znalazłem się w szczerym polu, doszło do mnie, że całą drogę biegłem. Nastawał wieczór. Pierwsze gwiazdy zaprószyły granatowe sklepienie. Czas mijał jakby szybciej. Niczym przewijany na prędkości ośmio- lub
szesnastokrotnej. Pejzaż wkoło mnie rozmazał się, by po kilku sekundach znów pojawić się przede mną w całkiem nowej odsłonie. Wzgórze było łyse. W oddali zasypiały zmęczone i spalone słońcem skaliste szczyty gór. Usłyszałem jęk za plecami. Na trzech krzyżach, wbitych w ziemię jeden obok drugiego, wisiały trupy. Kobieta klęczała naprzeciw i zalewała się łzami. Znów przewijanie, tym razem krótsze. Znów zmiana scenerii. Głaz zastawiający wejście do groty był odsunięty. W powietrzu unosił się dym i skowyt szakali wyruszających na nocny żer. Padliną nie śmierdziałem, jednak przyznam, że nie miałem ochoty poszerzać menu tych „pieskich” drapieżników. Skryłem się w środku skalnego wyrobiska. Już w wejściu doszła do mnie łuna dobywającego się z wnętrza światła, co dodało mi trochę otuchy. Światło owo nasiliło swą moc, kiedy przekroczyłem łuk prowadzącego do środka wejścia. Wewnątrz znajdował się grób kamienny z uchyloną płytą. Był pusty. Jedynie płachty materiału wyściełały jego dno. Coś nadawało ścianom blasku, lecz żadnej pochodni ani lampy oliwnej nie dostrzegłem. Usłyszałem kroki. Dołączyła do mnie kobieta. Rozejrzała się, jej oddech przyspieszał z każdą sekundą. Patrzyłem na nią, jak penetruje wzrokiem kamienną trumnę. Niemal dławiła się powietrzem. Łzy ciekły już ciurkiem. Niespodziewanie spojrzała mi prosto w oczy. – Kim jesteś? – spytała. – Co zrobiłeś z Jezusem? Zamurowało mnie. – Nie ma go tu – odezwał się piękny sopran za mną. Rój mrówek przebiegł po moim ciele, ogień rozpalił moje wnętrzności. Odwróciwszy się, machinalnie zrobiłem krok w tył, by spojrzeć w oczy nie człowiekowi, ale jednej z postaci, jakie widziałem wcześniej w kręgu wapiennych kamieni. To znaczy nie tyle w oczy, co w miejsce, gdzie powinny się znajdować. Nie potrafiłem ich dokładnie zauważyć, gdyż cała światłość groty skupiła się teraz w tej jaskrawej istocie, która, ogarnięta blaskiem, przemówiła głosem tak miękkim i delikatnym, że niejednego niedowiarka rzuciłaby na kolana: – Jezus wstał i wyszedł. Spotkasz go w Galilei, Joanno. – Joanno… – wyszeptałem, tak mi się przynajmniej zdawało. – Tak, panie? – odpowiedziała. Zanim zorientowałem się, że właśnie mnie usłyszała, piękny głos odezwał się ponownie: – Idź i przekaż wszystkim cudowną nowinę. Kobieta, nie zwlekając ani sekundy, z drżącymi ustami, wybiegła na zewnątrz i znikła w czerni nocy. Istota ze światła stała w głębi, spoglądając na mnie. Widzi mnie, pomyślałem. Czy mam coś powiedzieć? Otworzyć usta? Może teraz jest moment, kiedy mogę o coś spytać? Tylko o co? Nie zdążyłem. Światło przygasło, a wraz z nim stojący przede mną anioł.
Rozpłynął się w powietrzu niczym para wodna, po czym uleciał w sklepienie jaskini. Ściany po chwili również rozmazały się w sejsmicznych drganiach, kolory otoczenia mieniły się różnorako. Wszystko to bezgłośnie, bez najmniejszego szelestu. Pomyślałem, że jeśli zamknę oczy, to proces przewijania przyspieszy. Tak się stało. Po dwu sekundach spojrzałem na młodego człowieka o długich, pofalowanych włosach i krótkiej brodzie. Przystojny, odziany w białą długą szatę, rozmawiał spokojnie z grupą otaczających go mężczyzn. On i Jedenastu, skrywali się w gaju. Parę metrów dalej, pozorując ukrywanie się wśród gałęzi niskich drzew oliwnych, podglądała ich garstka zapłakanych niewiast. – Odejdę teraz, lecz, jak rzekłem, powrócę. Zstąpię z niebios, a zastępy mych aniołów zstąpią wraz ze mną i nastąpi koniec zła wszelkiego, i nastanie wieczność i wieczny pokój ludziom dobrej woli. Naraz wszyscy zwrócili głowy w moim kierunku. Obróciłem się za siebie, licząc, że może dostrzegli w oddali kogoś zbliżającego się do oliwkowego gaju lub coś, co napawało ich niepokojem i przez co wzdrygnęli się. Niczego takiego nie znalazłem za swoimi plecami. – John? – zabrzmiały mnogie głosy. Obróciłem się na powrót w ich stronę. – John… – Wszystkie usta poruszyły się jednocześnie. Twarze stawały się mniej wyraźne, jakby obecność księżyca, przykrywanego co i raz torsami pędzących nad nami chmur, sterowała obrazem wizji. – John! – Co? – Podskoczyłem na krześle przed biurkiem Francuza jak na armatni wystrzał. – Co się stało? Czułem przyspieszone bicie serca, pompowaną usilnie krew w zdrętwiałych udach i stężałym po zastrzyku pośladku. – Jesteś? Widziałeś? – Wiedziałeś, co zobaczę? – Oczywiście! Każdy z nas to widział. – Mam dużo pytań – zadeklarowałem. – Te obrazy zapisały się teraz w twojej głowie. Będziesz mógł do nich wrócić. Na razie musiałem ci przerwać, nie mamy za wiele czasu. Moje nanosy ostrzegają o próbach namierzenia mnie i identyfikacji mojego sygnału. Wykryli aktywność proroczą. Łatwo ją namierzyć, gdyż posiada taką samą sygnaturę na całym świecie, a podejrzewamy, że nawet w całym Wszechświecie. – Ktoś do nas zmierza? Ktoś z Buntowników? – Prawdopodobnie. Spokojnie, nie będzie nas tu, kiedy ktokolwiek tu dotrze. – Myślałem, że robią to błyskawicznie. – Za pomocą teleportacji tak, lecz potem muszą jeszcze dotrzeć do Burton. No i najpierw muszą przebić się przez moją zaporę blokującą sygnał, jeśli chcą
zlokalizować nas w mieście. – Ile mamy czasu? – Jakieś pół godziny. Pokój pokrył się miedzią wpadających przez okno promieni zachodzącego słońca. Słychać było daleki gwar ulicy. Miasteczko dźwięczało od kończących pracę, robiących zakupy i pędzących do swoich domów Anglików. – Jesteś głodny? Mogę zrobić po toście z bekonem i jajkiem – zaproponował grzecznie. – Jasne. Zdążymy pogadać. – Spakuj plecak i pytaj, o co chcesz. Podnieśliśmy się z siedzeń. Francuz przekręcił klucz w drzwiach, po czym ruszyliśmy do salonu. Wyjął plecak z dolnej szuflady komody pod oknem, obok której niewzruszenie spała Saoke, a właściwie skradzione przez nią ciało. Rzucił go w moją stronę, po czym wskazał na przedmioty pod stolikiem kawowym i polecił spakować wszystkie do plecaka, a sam udał się do kuchni. Podniosłem wysoko brwi. – Tak, wszystko – uprzedził moje pytanie. Nie było wśród tych rzeczy nic nadzwyczajnego: klucze, kluczyki do auta, jakieś papiery, metalowy długopis, średniej wielkości pudełko z pokrywką, zwinięte skarpety Nike i pudełko zapałek. – Chodzi mi o te „anioły” – wykrzesałem ironiczny uśmiech – nie są tacy, za jakich ludzie ich uważają, prawda? – Bingo. Powiedz to ludziom, to cię ukamienują – rzucił bez ogródek. – Hmm… Więc kim są? – zadałem pytanie niemalże oczywiste, jednak samo wyjaśnienie, że byli kosmitami z odległych zakątków galaktyki, absolutnie mi nie wystarczało. – To Zakon Stworzenia. Tak przynajmniej mówią inne przekazy. Według nich są Światłem, stworzeniami Ziarna z jednym celem: służyć i chronić. Ich naturalną postacią jest kulka bardzo mocno sprężonej grawitacyjnie, żarzącej się na wszystkie strony energii. Energii drzemiącej w każdym z nas, ale nie tylko. Również w ciałach niebieskich, każdej materii widzialnej organicznym okiem. Tak ludzkim, i jak każdej organicznej istoty we Wszechświecie. To życiodajna energia. Potrafią wskrzeszać. Podobno potrafią też przybrać wszelkie formy materialne. Zstąpić i wstąpić. Nigdy żadnego nie widziałem. Prócz tych z proroctwa, oczywiście. Jego głos był nieco poirytowany. – Ty w to nie wierzysz… – wydusiłem nieśmiało. Nie odezwał się. Obracał już plastry bekonu na drugą stronę. Ich syczenie i zapach wypełniły całe mieszkanie. – Zanim wyjdziemy, będziesz musiał wypić mieszankę podstawowych
Nanosów. – Wyciągnął w moją stronę przygotowaną wcześniej szklankę wypełnioną czymś, co wyglądało na sok pomarańczowy. Chwyciłem i powąchałem. Pachniało jak sok pomarańczowy. – Jak mam ci zaufać i uwierzyć w to, co mówisz o tym, kim jestem i po co jestem, i co mam zrobić, skoro sam wątpisz w proroctwo? Wykrzywił usta w wymuszonym uśmiechu, nie skrywając jego naiwności. – Wierzę, chodzi o coś innego… A teraz gul, gul, zdrówko. Nie męczyłem go więcej. Zmrużyłem oczy. Spojrzałem do środka szklanki. – Co w tym jest? – Teleportery, komunikatory, rzeźbiarze, dużo wiedzy ogólnej… Jednym słowem, same witaminy. – Ta, jasne. – Przechyliłem całą zawartość. Poczułem, jak spływa mi do żołądka, wyściełając swoim chłodem ściany przełyku. – To wstrzyknij sobie sam. NS-y, NM-y, NBW i NBZ-ty. I na razie po sprawie. Potem zdecydujemy, co będzie ci jeszcze potrzebne. – Co to są rzeźbiarze? – Nanosy, które wyrzeźbią twoje ciało. Dosłownie spalą twój zbędny tłuszcz, usuną z ciała znamiona, niedoskonałości. – No to zapowiada się interesująco. Mogę w drugi policzek? – Śmiało – zezwolił, chichocząc pod nosem. Podciągnąłem bluzę i podkoszulek i opuściwszy lekko spodnie, przymierzyłem się do iniekcji. – Zaraz, a dezynfekcja? Piotr wyjął z lodówki małą butelkę Jacka Danielsa. – Poradzisz sobie? – zapytał. Przytaknąłem głową i chwyciłem butelkę, kiedy tylko odkręcił czarny korek. – Jak wiesz, musimy się udać do Maroka – zaczął. – Niestety nie ma tam teleportów, a najbliższy jest w Marsylii. Tam się udamy za chwilę. – Czyli znów do Birmingham? – Właśnie! Wziąłeś kluczyki od auta? – Pojedziemy tam samochodem? Trochę to zajmie…! Był dziwnie tajemniczy. Średnio mi się to podobało. Z drugiej jednak strony rajcowało mnie całe to domyślanie się, co będzie dalej i jakie jeszcze niespodzianki dla mnie szykuje. – Nie prześpimy się odrobinę? – marudziłem. – A masz taką potrzebę? Myślałem, że już zaczęły działać… Po tych słowach poczułem jakiś raptowny przypływ energii. Momentalnie odechciało mi się spać, a nabrałem wręcz ochoty na sprint wkoło całego Burton, nie zważając na obszerność miasteczka. Oczy same rozwarły się teraz szeroko, jakbym wypił co najmniej dziesięć kaw naraz.
– Chyba nie sypnąłeś mi czegoś… – Jedne z nich pobudzają. Wzmagają produkcję dopaminy. Nie będziesz się już borykał ze zmęczeniem. – Mrugnął jednym okiem. – Nieźle! – krzyknąłem z podziwem. – Siadaj i wcinaj. – Postawił na stole talerz z kolacją. Nie było przy nim krzeseł, więc zjadłem na stojąco jedną ręką, drugą przykładając poskładany listek ręcznika papierowego do pokłutego pośladka. Kiedy jadłem, Gwardzista uciszył mnie podniesieniem jednej ręki i marszcząc brwi, nasłuchiwał czegoś w głębi mieszkania. Powstrzymałem natychmiast mlaskanie. Z łazienki dobiegał głośny dźwięk kapiącej do wanny wody ze zwisającej słuchawki prysznicowej. – Jedz szybciej i spadamy – zaordynował bezwzględnie. Resztę tostu i prawie całe jajko sadzone wepchnąłem naraz do buzi, po czym jąłem mielić jak z automatu. Wyszliśmy razem do salonu. Francuz chwycił kurtkę i rzucił mi moją. Od razu założyłem ją na siebie, by w kolejnej sekundzie zarzucić na ramiona plecak. – Rzuć mi, proszę, klucze od auta. Stanął do mnie tyłem i ustawił na komodzie TFD-a dla towarzystwa Saoke. Następnie nacisnął guzik w podstawie, a kiedy wyskoczył mały panel sterowania, paroma przyciskami skonfigurował urządzenie. Podszedł do komody i zasunął szufladę. – Łap! – zawołałem. Kiedy się odwrócił, ani myślał łapać kluczy. Wysunął za to rękę w moją stronę, po czym cisnął silną falę. Nim się zorientowałem, co się przed chwilą wydarzyło, napastnik dwa metry za moimi plecami leżał już na ziemi, a jego osłona z NM-ów właśnie się dezaktywowała. – Dawaj! – Piotr wrzasnął w moją stronę, podbiegając do intruza. Pobladł wyraźnie na całej twarzy. Dobrze, że nie widziałem swojej, pomyślałem. Uniósł rękę nad leżącym. Cienka jak włos strużka metalowego pyłu jęła opadać na jego czoło, po czym zniknęła, wchłonąwszy się w skórę Buntownika. – Teraz jesteś tylko człowiekiem – poinformował nieprzytomnego. Podałem pęk kluczy z pilotem samochodowym. – Odsuń się. Stań z tamtej strony. Aha, i otwórz pudełko tekturowe. Szybko! Wyjąłem w panice niewielki sześcian z pokrywką, który tkwił na dnie plecaka. Otworzyłem. – Pudełko po zapałkach, szybko. Weź pigułę. Będziesz ich widział – wyjaśnił krótko. Nie zadawałem zbędnych pytań. W pudełeczku znalazłem kilka dobrych, a kilka wypalonych zapałek oraz małą tabletkę. Połknąłem natychmiast. Francuz
ustawił się pod ścianą obok drzwi. Zrobiłem to samo z drugiej strony. – Wiem, że tam jesteś! – ryknął. – Nie skryjesz się przed Światłem, nawet w najciemniejszych zakątkach Wszechświata! Dyszał, a wraz z nim dyszałem ja. Nasłuchiwaliśmy w bezruchu dźwięków kapiącej w łazience wody, roznoszących się po całym korytarzu. Żadnego gmerania, żadnych szmerów, żadnego szurania. Ocalił mnie. W jednej chwili byłbym trupem. Nie myślałem teraz o konsekwencjach dla ogółu. Nie przeszło mi przez myśl, co by się mogło stać, gdyby mnie stracili. Co stałoby się z Wszechświatem, wszelkim życiem, wszystkimi ludźmi. Myślałem tylko o sobie. – Przepraszam… – szepnął w moją stronę. – Głupiec ze mnie. Błagam o wybaczenie. – Przecież właśnie ocaliłeś mi życie. – I śmiertelnie cię naraziłem… – zaprotestował z żalem. – Nie miałeś pojęcia. Nie mogłeś mieć. Gwardzista rozbudził w sobie wyrzuty sumienia godne prawdziwego, lojalnego sługi. Wystawił powoli głowę do przedpokoju i szybko cofnął. – Tak czy inaczej, głupiec ze mnie i to moja wina. Powinienem nas pospieszyć. Nikogo nie widzę. A ty? Nie chciałem się z nim spierać. Wiedziałem, że w tej sytuacji to nic nie da. Był lojalnym sługą i był na siebie wściekły. Nie chciałem sprawiać mu przykrości. Wystawiłem głowę. – Nie, nikogo – odpowiedziałem, kryjąc się z powrotem za framugą drzwi. – Chyba nikogo nie ma – powiedział półgłosem. – Idziemy. – Zaraz! A Saoke? – Nic jej nie będzie. To tylko jej nośnik, jej byłe ciało. Nie potrzebują go. Chodź! Ruszyliśmy do drzwi. Francuz, trzymając rękę wciąż wyciągniętą przed siebie, w pełnym skupieniu stawiał stanowcze kroki naprzód. Tysiące ślepi wgapiało się w nas z naszej lewej, prawa wciąż była wolna i zaspana. Minęliśmy drzwi do różnych pomieszczeń i dotarliśmy cało do wyjściowych. Przyłożył rękę do zamka. Coś stuknęło, coś gwizdnęło i zapiszczało elektronicznym tonem. Drzwi otwarte. Klatka schodowa była oświetlona. Przez uchylone drzwi nasłuchiwaliśmy przez chwilę wroga. – Idziemy. – Wyszedł pierwszy, nie spuszczając gotowej do kolejnych wystrzałów ręki. Schody, biegnące w dół, załamywały się w prawo i jeszcze raz w prawo. Za drugim zakrętem wystrzelił. Ciemnoskóry osobnik padł na ziemię, zanim Francuz go obezwładnił. Wyciągnął rękę, na szczęście mój obrońca był szybszy. Wystrzał z drugiej ręki rozłożył tamtego na łopatki.
Biegliśmy dalej, nie zważając na przytomnego, lecz otumanionego Buntownika. Nie było na to czasu. Wybiegliśmy z klatki na ulicę. Samochody, zaparkowane równolegle po obu stronach, służyć mogły za potencjalne kryjówki dla uczestników tej obławy. Dokonaliśmy szybkiego rekonesansu, upewniając się, że ulica jest pusta. – Szybko, do auta! – wysapał. Doskoczyliśmy do peugeota dwieście sześć, stojącego najbliżej wejścia do kamienicy. Pilot, dzierżony w dłoni Francuza, wywołał odgłos wydawany przez centralny zamek w aucie, nim jednak dobiegłem do drzwi pasażera od drugiej strony, dosłownie o włos od mojego prawego ucha poczułem silny podmuch wiatru. Trzydzieści metrów za moimi plecami biegł w naszą stronę jeden z nich. – Do auta! – usłyszałem gorączkowy wrzask. Widząc, jak tamten podnosi drugą rękę, najszybciej, jak tylko potrafiłem, wskoczyłem do środka. Zatrzasnęły się dwoje drzwi. Piotr wsadził kluczyk do stacyjki, następnie nacisnął przycisk świateł awaryjnych. Plastikowa klapa deski rozdzielczej podniosła się do góry, a spod niej wysunął się do przodu panel z innymi mrugającymi przyciskami oraz klawiaturą. Wcisnął dwa z nich i wpisał „mars”. Na wyświetlaczu automatycznie ustawiła się zaprogramowana destynacja: „Marsylia”. – Biegnie trzech! – Spostrzegłem za plecami auta. – Na co czekasz?! – Nie szkodzi. Zapnij pasy – rzucił, wciskając ponownie przycisk awaryjny. – Co? – Spojrzałem mu w twarz, która zrobiła się nagle bardzo niewyraźna, jakby oczy zalały mi się łzami. Samochód i wszystko wkoło rozmyło się. Zrobiło się nagle jasno i szaro, by w końcu obraz znów nabrał wyrazistych kształtów, jednak w całkiem innej formie. Pisk żeliwnych kół pociągu metra, zatrzymującego się właśnie na wprost nas, zawył ostro w uszach. Staliśmy pod ruchomymi schodami. Odczekawszy, aż wszyscy pasażerowie wsiądą do składu, postąpiliśmy kilka kroków w stronę czoła eskalatora. Pociąg znikł w tunelu. Żółta ściana, zdobiona mozaiką z płaskich, gładkich, okrągłych kamieni, ukazała się nad torowiskiem, a nad nią napis: „Vieux-Port, Hotel de Ville”. – Witamy w Marsylii – rzekł półgłosem znacznie spokojniejszy już Francuz.
XXI Lubię cię! Powietrze pachniało całkiem inaczej. Zapach, a dla niektórych smród ryby wdzierał się do nosa, nawet gdy oddychałem przez usta. – Nie dotrą tu? – zapragnąłem wyjaśnień wcześniejszych zajść. – Nie. Nie mają namiarów. Póki co jest okej – uspokoił mnie. – Rozkoszuj się południowym nastrojem. Choć przez najbliższy czas będziemy go mieli pod dostatkiem. Setki łodzi, jachtów i statków zakotwiczonych w ogromnym porcie Marsylii rozjaśniały swymi odbiciami czarne wody akwenu. Ruch jak w Rzymie, i nie chodzi mi tylko o portowe wody, ale także ulice i chodniki. Spodobały mi się tutejsze udogodnienia dla pieszych. W końcu to rok dwa tysiące dwudziesty, pomyślałem. Ruchome taśmy ciągnące się wzdłuż trzech brzegów portu na całej ich długości były wynalazkiem całkiem zmyślnym, choć służące bardziej leniwym mieszkańcom miasta niż tym pędzącym gdzieś w pośpiechu, chociażby do pracy. Nie zajmowały bowiem całych chodników, a jedynie ich wąską część, tak że korzystający z nich mogli poruszać się jedynie gęsiego. Jeśli komuś się spieszyło, to aby wyminąć takiego ciągnącego się lenia, trzeba było zeskoczyć z taśmy na betonowy chodnik, wybiec przed niego i ponownie wskoczyć na ruchomy gumowy dywan. Okolica wydawała mi się jakoś dziwnie znajoma. Albo to déjà vu jakiegoś z moich snów ze szczenięcych lat, albo wróciły obrazy oglądane niegdyś na Discovery Channel. Stojący na przedzie portowego „garażu” artyści uliczni wyczyniali najróżniejsze i najwymyślniejsze akrobacje. Jedni obracali ogniami, inni je zjadali i pluli w stronę poruszonego tłumu, ochom i achom nie było końca. Nieco dalej dziesięcioosobowa grupa wykonywała egzotyczne, zsynchronizowane tańce w rytm żywej i niesamowicie głośnej muzyki bębnów afrykańskich, granej przez dziesięciu innych artystów okrążających tamtych. Szczęknięcia obijających się o siebie monet, wpadających do czapek, misek czy pudełek, rozchodziły się przy każdym wstrzymującym pęd życia widowisku. Poruszałem się żwawym krokiem, a i tak cudem dotrzymywałem tempa Piotrowi. W końcu wzięliśmy port od zachodniej strony. Prawa część promenady nie pozostawała w tyle, oferując równie ciekawe atrakcje. Czasem były mniej widowiskowe, jednak niektóre pokazy – wyprzedaże – rękodzieła ze szkła, wyroby mydlane oryginalnych i naturalnych receptur Marsylii, figurki w tradycyjnych strojach z porcelany mieniące się wszystkimi kolorami tęczy, olejki aromatyczne z lawendy, a przede wszystkim przesyt słodkości i prowansalskich przysmaków – wszystko to rozpieszczało przechodniów niepowtarzalną magią tego miejsca. Cały port okolony był z trzech stron obwodnicą, na której, zdawało się, korki nie miały
końca. Liczne auta i skutery przekrzykiwały klaksonami uliczną muzykę towarzyszącą spektakularnym występom tancerzy, żonglerów i cyrkowców. Wzdłuż ciągnącej się wokół ulicy wznosiły się wiekowe kamienice, na parterach których znajdowały się rozgadane i przyciągające śródziemnomorskimi zapachami restauracje z regionalną kuchnią. Owoce morza, ryby, kraby, homary, także mięsa i dużo warzyw w każdej postaci, na koniec wykwintne desery: lodowe, galaretowe, owocowe, piankowe, puszyste, a wszystkie za cenę złota. W pewnym momencie, niekoniecznie pośrodku zatoki, jednak gdzieś w pobliżu centrum, dostrzegłem w wodzie łunę światła. Sprawiało wrażenie, jakby wyglądało spod wody, emitowane przez nurka pod powierzchnią, jednak zbyt duże, aby to było to. Pomyślałem, że to być może jakaś podwodna lampa nawigacyjna, wskazująca kapitanom statków i żaglówek płyciznę. – Widzisz tamto światło pod wodą? Co to jest? – Gdzie dokładnie? – zainteresował się mój towarzysz. – Tam, pośrodku portu, pod wodą? Widzisz? Mniej więcej na wprost tamtego znaku „Ferry Boat”, przy dziewiątym molo? Piotr skierował wzrok w opisane przeze mnie miejsce, ale wyraz jego twarzy nie wykazywał zrozumienia. – Niestety, nic tam nie ma… Może ci się coś odbija. Masz na myśli tamto światło księżyca? – Wskazał miejsce nieopodal mojego. – Chyba tak… To księżyc? Francuz uśmiechnął się do mnie, co miałem zrozumieć jako pochwałę za rozwiązanie tej nietypowej zagadki. Zostawiliśmy krainę czarów za sobą, wtapiając się pomiędzy budynki mieszkalne, w głąb miasta. Le Panier, turystyczna zabytkowa dzielnica, wznosiła się nad portem na niewysokim wzgórzu. Minąwszy Mairie de Marseille, czyli Merostwo, dobiliśmy do niezliczonej ilości schodów. Pokonawszy jedne, wystarczyło przejść przez wąską uliczkę, by ukazały się kolejne, bardziej lub mniej strome od poprzednich. I tak z Rue Caisserie wskoczyliśmy na Montée des Accoules, dalej schodami, potem stromą asfaltową ulicą, by wreszcie skręcić w prawo na kolejne kręte schody i wyjść na wąziutką Rue des Moulins. Na jej końcu znaleźliśmy się na Place des Moulins, w którego sercu można by się było schłodzić w uroczej małej fontannie pokrytej kaflami błękitu. Można by było, gdyby była w niej woda. Na szczęście zmęczeniu nie towarzyszył upał. – Dokąd ciągniemy? – wydyszałem. – Do starej przyjaciółki – odparł, nie dodając nic więcej. – Jest Świadomą? – Tak, ale nie działa już z nami. – Nie jest Buntowniczką? – Nie trzyma żadnej ze stron. Wie tyle, ile się dowiedziała. Potem rzuciła
„robotę”. – Zamilkł na chwilę. – Głęboko w ciebie wierzy – dodał poważnym tonem. Plac rozłaził się w dwie strony – ciągnął się dalej prosto lub schodził z lewej ulicą Rue des Muettes do centrum dzielnicy. Z ulgą przyjąłem spacer w dół. Po kilku metrach skręciliśmy raz jeszcze w lewo. Drogi, a właściwie dróżki były tu, jak przystało na dawne śródziemnomorskie budownictwo, niezwykle wąskie. Bez chodników, tylko czasem można było zejść na krawężnik szeroki na dwudzieścia centymetrów. Pasaż z tabliczką „Rue Michel Salvarelli”na murach budynku, w który weszliśmy, był niestromym zejściem w dół po schodach, prowadzącym do innej wąskiej dróżki na jego końcu. Stanęliśmy przed drugimi drzwiami po lewej. Kamienice miały po trzy lub cztery piętra. Każda różniła się od siebie, z wyjątkiem jednego – koloru. Domofon przy klatce przyjaciółki Francuza, prawdopodobnie z lat osiemdziesiątych zeszłego stulecia, może dziewięćdziesiątych, nie odpowiadał. – Nie działa – stwierdził. – Merde! – Co teraz? – Poczekamy – westchnął ciężko i opadł na jeden ze stopni pasażu. Stanąłem pod ścianą i oparłem się o nią plecami. – Jest późno. Możemy tu czekać całą noc, a ona może być w środku. – Nie włamiemy się – sprostował. – Nie masz żadnych nanobotów do przechodzenia przez ściany? Zacharczał śmiechem, po czym spojrzał w górę. Niebo nad nami było czyste, pokryte posłusznymi gwiazdami i doglądającym je księżycem. – To by było piękne. – Przymknął oczy ze zmęczenia. – Na pewno ciekawe. – Ta… Noc przepełniona była ciszą w Le Panier. Jedyne dźwięki, jakie docierały do naszych uszu, płynęły z dołu, z oddalonych ruchliwych ulic centrum miasta. – Wiesz… Nie jestem pewien… Ten anioł… – niepewnie przerwałem ciszę. – Anioł? – Tak, ten z proroctwa. W grocie, po odejściu Joanny, patrzył mi prosto w oczy. Jakby mnie widział… – To niemożliwe. A drugi? – Nie było żadnego drugiego – wyjaśniłem zdziwionym głosem. – Jesteś pewien? Skinąłem głową w skupieniu. – To dziwne. Ilekroć ktoś oglądał przepowiednię, zawsze było ich dwóch. – Zastanowił się przez chwilę. Przez okno naprzeciwko, na drugim piętrze, wychyliła się tęga kobieta z wałkami na głowie. Otaksowała nas wzrokiem spod płaszczyka nocy, po czym rozejrzała się po całej długości pasażu, by w końcu, bez słowa, schować się w mieszkaniu, delikatnie zatrzaskując za sobą okiennice.
– Zaraz… Mówiłeś cokolwiek, kiedy tam stałeś? – Nie, nic a nic. – Jesteś pewien, tak? Przypomniało mi się, że w pewnym momencie podejrzewałem, iż kobieta mnie wówczas usłyszała. – Coś tam tylko do siebie szepnąłem. Teraz pamiętam. – Co takiego? – W jego tonie wyczułem podniecenie. – Szepnąłem jej imię. Zaraz po tym, jak odezwał się do niej tamten drugi aniołek. – E, e! Pamiętaj, o kim mówisz… – Przepraszam – odchrząknąłem. Francuz podniósł się z ziemi i ustawił pod ścianą obok mnie. Jakby chciał się upewnić, że wyraźnie usłyszę to, co miał mi do powiedzenia, i że sam wyraźnie usłyszy ewentualną ripostę. – Czyli szepnąłeś „Joanna”, tak? – „Joanno”, będąc precyzyjnym. – A ona zapytała: „Tak, panie”? – Yhym – przytaknąłem. Piotr zerkał na mnie przez kilka sekund, inwigilując moje spojrzenie. – Mówię poważnie! Tak było – zarzekałem się. – Nie to, że ci nie wierzę… Dlaczego miałbyś zmyślać? Ale przyszło mi na myśl coś, czego nigdy przedtem nikt nie podejrzewał. – Usiadł wolno na stopniu. Oparł łokcie na kolanach, a twarz zatopił w dłoniach. – Cóż, nikt wcześniej nie słyszał tego, co mi właśnie powiedziałeś, ale to by oznaczało… że… Nie. Nie wierzę. To niemożliwe! – Ale co? – To niemożliwe! – powtórzył. – Czy to byłeś ty? Cały ten czas?! – Jak to ja? Co masz na myśli? – Ty! To ciebie widzieliśmy przez ten cały czas, a nie drugiego anioła. To ty byłeś drugą świetlistą postacią. – Przecież tłumaczę ci, że był tylko jeden. – Tak, dla ciebie. Ale za każdym razem, jak oglądaliśmy przepowiednię, staliśmy tam z boku i zawsze było ich dwóch. Wow! – Złapał się za włosy. – Myśleliśmy, że do Joanny przemawiali obaj, rozumiesz? – Tylko szepnąłem… – poprawiłem go. – Tak! Ale cię usłyszała. – To coś znaczy? – zapytałem z dociekliwością ignoranta, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Co ty tu, cholera, robisz?! – kobiecy podniesiony głos przemówił do nas po angielsku.
U szczytu schodów stanęła szczupła, wysoka brunetka. Rysy twarzy wskazywały na wiek około trzydziestu lat. Długie, lekko pofalowane włosy opadały jej na ramiona. Na stopach miała sandały wysoko wiązane, lekkie spodnie z cienkiej bawełny ściągnięte nad kostkami gumą falowały na wietrze, który właśnie zerwał się mocniejszym powiewem, wywołując przeciąg w pasażu Rue Michel Salvarelli. Okulary przeciwsłoneczne zawiesiła na dekolcie, zaczepiając je o bluzkę w zielono-białe prążki. Od razu rzucały się w oczy. Nie dzięki niezwykłemu kształtowi i jaskrawemu kolorowi hiszpańskiej pomarańczy, lecz towarzyszącym im kobiecym atrybutom. Cyckom po prostu, a miała na czym napiąć bluzkę. – Deborah! – rzuciłem ku własnemu zaskoczeniu, nie wiedząc zupełnie, skąd wytrzasnąłem jej imię. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że takowe padło z ust Jamesa, kiedy opowiadał o dziewczynie z południa Francji. – Et tu est qui? – Je m’appelle Jean – jąłem nawijać po francusku, jak gdybym w języku Napoleona mówił od zawsze, lecz jakbym kompletnie o tym zapomniał i nagle sobie przypomniał, że potrafię. Spodobało mi się to. Dziewczyna postąpiła kilka kroków w dół. – Il est qui, Pierre? – skierowała to samo pytanie do mojego towarzysza albo raczej do swojego dawnego przyjaciela. – Tu sais très bien qui est-il – zarzucił. Piękna, wysoka i szczupła Francuzka stanęła wreszcie pół metra przede mną. Serce zabiło mi dwa, trzy razy szybciej, kiedy lustrowała wnikliwie moją osobę, raz patrząc mi prosto w oczy, raz na resztę mojego ciała. Wiedziałem, że chciała mnie „odczytać”. – Nie słyszę go – stwierdziła w końcu, tym razem po angielsku. – Co ty powiesz? – zapytał z goryczą. – A w ogóle to Polak. – Po polsku? – zapytała. – Je peux parler en français, si vous voulez. Beaux seins. – Nie wierzyłem własnym uszom. Piotrowa szczęka zawisła gdzieś pomiędzy obojczykiem a mostkiem. – On? Poważnie? – parsknęła szyderczo. – Nie mam dla was czasu. Idźcie do jakiegoś hostelu i nie pokazujcie się tu. Obróciła się plecami do niego i obrzuciwszy mnie litościwym spojrzeniem, ruszyła do drzwi kamienicy. – Deb! Proszę – zatrzymał ją. – Nie mam gdzie z nim pójść. James nie żyje. Namierzą nas. Wiesz, że pewnie już to robią. – I właśnie dlatego macie się tu więcej nie pokazywać! ! ! – wydarła się na całe gardło. Psy zaszczekały, któryś nawet zawył do księżyca. Kobieta z wałkami na głowie, jak na zawołanie, stawiła się w oknie, węsząc uliczne sensacje. Tematy
do plotkowania z sąsiadkami skoro świt. – Odejdźcie. – Uspokoiła się. – Deb, wiem, że w niego wierzysz. Spójrz na niego. To On, przecież widzisz, czujesz to tak samo jak ja. Jest inny… Stojąc tyłem do nas i trzymając klucz, wciśnięty w zamek drzwi, spuściła głowę w dół. – Nie ma Go już, Pierre, On nigdy nie wróci. Wiesz, że to niemożliwe. Odejdźcie… – Stukot żelaza oznajmił, że drzwi są otwarte. Rozpostarła blaszane skrzydło przed sobą. Nim zrobiła drugi krok, kierując się do środka, złapałem ją za rękę. – Przepraszam – wyszeptałem. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Chyba chciałem po prostu zaszpanować, wygłupiłem się. Przepraszam. – Nie chodzi o to, Jean. – Obróciła się do mnie przodem, a ja nie potrafiłem powstrzymać zwierzęcego instynktu. Natychmiast się poprawiłem i skarciłem w myślach. „Nie gap się, idioto!” – Nie ma dla nas ratunku. – Odepchnęła moją rękę. – Poczekaj. – Nagle zrobiło mi się gorąco. Pomyślałem, że znów się uniesie. Na szczęście myliłem się. – Nie mówię, że jest. Nawet nie wiem, co miałoby to oznaczać. Proszę cię tylko, żebyś nam pomogła. Tylko ty potrafisz namierzyć Marokańczyka z tego, co on mówi. – Wskazałem Piotra. – A tylko dzięki niemu dowiem się, co naprawdę stało się z moją matką i kim naprawdę jestem. Tylko tego chcę. Jeśli mi nie pomożesz, pojadę tam i choćbym miał przeszukać cały kraj, to go znajdę. Dziewczyna rzuciła gorączkowym wzrokiem na Francuza. Dyskutowali. Widziałem to po jej wyrazie twarzy, ale nie chcąc przerywać, postanowiłem nie sprawdzać, czy robił takie same miny. Po parunastu sekundach przerzuciła spojrzenie z powrotem na mnie. – Naprawdę przeszukasz cały kraj? – Zajrzę pod każde ziarno piasku na pustyni. – Lubię cię. – Uśmiechnęła się naraz. – Ale to by ci zajęło setki lat. – Nie spocznę. Muszę wiedzieć… – Musisz przejść na off-line – ciągnęła na głos rozmowę z Piotrem. – On też. Zaraz to załatwię. – Zamknął oczy i po chwili znów otworzył. – Już. – Okej. Mam nadzieję, że jesteście głodni, bo zrobiłam wam niezłą wyżerkę. Francuz trącił mnie lekko w ramię, przechodząc obok, i puścił oko, podążając za przyjaciółką. – Wiedziała? – szepnąłem. – Zawsze mnie tak zaskakuje – odpowiedział równie cicho, po czym zamknął za mną drzwi, gdy tylko przekroczyłem próg.
– Czułam twoje przebudzenie. Chyba każdy we Wszechświecie wyczułby takie perturbacje. Nawet Pluton się lekko przesunął. Nie wiedząc, co dokładnie miała na myśli, ruszyłem za nimi. Stromymi, krętymi schodami wczołgaliśmy się na ostatnie, trzecie piętro. Jej mieszkanie było raczej niewielkich rozmiarów, za to miało bardzo przemyślanie urządzone wnętrze. Z jednej strony, na wprost wejścia, przez przesłonięte koronkową firaną balkonowe drzwi PCV można było dostać się na taras z widokiem na morze. Na drugim końcu apartamentu, przechodząc po prawej przez cały pokój gościnny, który służył jej też za pracownię oddzieloną meblami, oraz przez jedną trzecią kuchni, zobaczyłem otwarte szklane drzwi wychodzące na niewielki balkon. Sypialnia znajdowała się zaraz po lewej od wejścia do mieszkania. – Przytulnie. – Ty już lepiej nic nie mów – burknęła. – Okej, już siedzę cicho. Można do toalety? – Drzwi za tobą. Kiedy z ciasnej klitki, która posiadała w swym wnętrzu prysznic, umywalkę i muszlę klozetową, wciśniętą pod nisko zawieszony bojler, wyszedłem z powrotem do gościnno-pracowniczo-kuchennego pokoju, oboje siedzieli przy zastawionym już stole. Wyglądało na to, że w czymś niechybnie przeszkodziłem, bo w tej samej chwili dziewczyna zdjęła dłoń z jego dłoni, a ten z kolei poczerwieniał mocno na twarzy. Gdy się zbliżyłem, wrócił do jedzenia strawy, którą miał przed nosem na talerzu. Obok stał i mój talerz, wypełniony makaronem z boczkiem i cebulką, w kremowym sosie, z suchą posypką z parmezanu i posiekanej natki świeżej pietruszki. – Siadaj i jedz – zaproponowała, podsuwając krzesło. Nie byłem głodny, bo niespełna dwie godziny temu posilałem się jajkiem i tostem u Piotra. – Widzę, że zgłodniałeś, Pierre! – zachichotałem. – Niezbyt, po prostu jest takie pyszne. Wiedziałem, co się dzieje. Ich spojrzenia, migawkowe dotknięcia, szturchnięcia i przymrużenia oczu mówiły same za siebie. Zastanawiałem się, jak długo się znają. Nie żeby było to istotne… Nie chciałem nikomu wchodzić w drogę ani nic. A jednak nie dawało mi to spokoju. Deborah była niczego sobie. Wróciłem pamięcią do czasu tak nieodległego dla mnie i zarazem tak dawnego. Irytowało mnie, że nie potrafię sobie przypomnieć, co się stało. Kiedy Zośka zniknęła z mojego życia? Ostatnie wydarzenia kompletnie odciągnęły mnie od niej i od naszej przyjaźni. Naszej zażyłości. Uczucia… Jakiego uczucia, stary?! – pomyślałem. Natychmiast odrzuciłem myśli, które mamiły moją głowę. Coś się wtedy rodziło między nami, ale czy to było jednoznaczne? Czy było obustronne? Czy
tylko ja sobie coś wkręcałem? Zastanawiałem się, co teraz robi. Co u niej słychać? Czy jest zdrowa? Czy wszystko okej? Jak się ma jej mama? I co z moją rodziną? Czy ojciec mnie w ogóle szuka? To wszystko, ma się rozumieć, sześć lat temu. A co teraz? Co z nimi? Nagle mnie oświeciło. Tak byłem zajęty sprawami świata, Francuza i tego całego proroctwa o Światłości, że totalnie zapomniałem o swoim życiu. Przecież to tylko sześć lat! Oni nadal żyją! Wciąż są wśród nas. Nieco starsi może. Zośka ma teraz jakieś dwadzieścia cztery lata! A tata?! A Szymon?! Jest już pewnie duży, jakieś jedenaście lat! Wtem poraziło mnie kolejne oświecenie – najistotniejszy w całej tej zbieraninie fakt, który, odstawiony przez świadomość w tył głowy, milczał aż do teraz. Jedyną stosowną nazwą dla niego było hiperolśnienie. Rodzice zostali przecież zabici przez Buntowników, jeszcze zanim się urodziłem. Nie ma ich. Nie ma Szymona ani Grześka, którego i tak by nie było. Nie ma nawet Klary. Zośka nigdy mnie nie poznała. Pani Stenia również. Nawet jeśliby nadal żyła w tych czasach, to nie miałaby pojęcia, kim jestem. Wszystko to było popieprzone. – W porządku? – Deborah zorientowała się, że coś mnie trapi. – Tak, tak… W porządku – skłamałem. – Na pewno? Nie mogę cię czytać, ale pewne rzeczy jeszcze zauważam. Zrobiło mi się trochę głupio. Pomyślałem, że ten wyraz twarzy, taki zastój, jaki przed chwilą złapałem, dostrzec można jedynie u kogoś z problemami w domu lub zbliżającą się depresją. – Patrzyłem tak trochę na was i przypomniałem sobie o mojej przyjaciółce z tamtych czasów. Poczerwieniała. Wiedziałem, że kiedy wspomnę o nich i powiążę z Zosią, to da mi spokój. – Rozumiem. Ale mam nadzieję, że same dobre rzeczy. – Obdarowała mnie słodkim uśmiechem. – I że wszystko było w porządku. – Tak, tak, jak najbardziej, właściwie to nawet bardzo. – Puściłem do niej oko. Poczerwieniała jeszcze bardziej. Teraz poczułem się nieswojo, widząc jej zakłopotanie wywołane moją bezpośredniością. – Jaki zatem mamy plan? – zmieniłem temat. – No cóż. Musimy się tam jak najszybciej dostać, ale to będzie długa droga – zaczął Francuz. – Trzeba to opracować od deski do deski. Szczegółowo. Nie możemy pozwolić sobie na obsuwy czasowe. – Najpierw zbierzemy prowiant, przynajmniej trochę. I tak nie będzie dużo czasu na jedzenie… – zauważyła Deborah.
– To prawda. – Ale wiecie, dokąd jedziemy? Gdzie dokładnie mamy znaleźć tego kolesia? – spytałem. – Oficjalnie wiemy. Oboje spojrzeli po sobie. Nie było tajemnicą, że coś przede mną ukrywają. – Oficjalnie? – Chodzi o to, że on zmienia miejsca pobytu. Istnieją trzy miejsca, w których można go zastać, ale jeśli go tam nie będzie, to będzie oznaczało, że mógł się przyczaić gdziekolwiek w kraju. – W całym Maroku? – Wtedy będziemy mieli mały problem. Ale nie jest to jeszcze „Mission Impossible”. Jej optymizm dodawał otuchy, to fakt. Pomyślałem, że w takim razie nie będę się wtrącać, jeśli chodzi o tę kwestię. – Pozostaje sprawa transportu – zwróciłem się do Piotra. – Z tego, co mówiłeś, nie można się tam teleportować. – Prom – skwitowała krótko dziewczyna. – Prom? – powtórzyłem. – Do Maroka? – Tak, z Gibraltaru do Tangeru. Czy to takie dziwne? Do Gibraltaru przeniesiemy się z metra marsylskiego. Nie będzie jednak okazji na zwiedzanie samego centrum. Nie mamy zamiaru wkraczać do żadnego z miast, będziemy objeżdżać wszystkie szerokim łukiem, by zmniejszyć ryzyko nakrycia. Tam też mają swoich – wyjaśniła. – A jak w samym Maroku? Przecież nie chcemy być widoczni. Każde zakupy biletów wiążą się z namierzeniem nas. Już z promem będziemy ryzykować. No tak. Od razu będą wiedzieli, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy – zalałem ich słowotokiem z niesmacznym sceptycyzmem. – Pewnie będą czekać na nas z transparentem! – westchnąłem ciężko. – Uspokój się, Jean. Prom to akurat moja broszka. Zajmę się tym w mgnieniu oka. Zaraz dam znać naszemu znajomemu kapitanowi. Na miejscu będziemy poruszać się autostopem. – Nie możemy wynająć samochodu? – Nie, ale możemy wynająć samolot, a najlepiej, jak damy przy tym w zastaw twój paszport. – No tak… Namierzą nas od razu. Zaraz, zaraz! Ale ja nie mam paszportu przy sobie – zaalarmowałem. – Spokojnie. Rano będziesz miał. Myślisz, że od czego mam tę pracownię? – Rzuciła okiem na przeciwległy róg pokoju, co również uczyniłem. – Będzie okej. – Zamrugała oczami i uśmiechnęła się serdecznie. Była dla mnie bardzo miła, ale i konkretna, skupiona na tym, co mówi. Bez wątpienia miała dar przekonywania,
a od strony organizacyjnej spisywała się na medal. – Teraz może się prześpij. Prom odpływa z rana, za kilka godzin. Przyda ci się trochę snu. – Nie jestem śpiący – odparowałem do Piotra. – Może jednak? Potem raczej nie będzie czasu i możliwości. Okej? – ciągnęła z ogładą Deborah. Jak ona to robi? Co się w ogóle ze mną dzieje? – głowiłem się. – Dobra, przekonałaś mnie. – Przeciągnąłem się, ziewając. Uśmiechnęła się. Jak ona to robi? – pomyślałem znowu. Nie potrafiłem się jej oprzeć. Jej uśmiech zniewalał mnie i moje zmysły. Znów naszły mnie obrazy z Zosią w roli głównej. – W tamtym pokoju jest materac. Wyśpisz się, gwarantuję. My jeszcze dopracujemy szczegóły jutrzejszej wyprawy. – Jasne. To miłego. – Mrugnąłem jedną powieką i wyszedłem.
XXII Tropiąc przeznaczenie Nazajutrz zapach świeżo zaparzonej kawy okazał się najlepszą pobudką, jaką człowiek może sobie zażyczyć z rana. Wyspałem się. Słońce za oknem dopiero wstawało. Ranne ptaszki kończyły opróżniać kubki czarnego trunku z aromatem cynamonu i kardamonu. Oszczędziłem im komentarzy na temat akordów miłości, które nie pozwoliły mi z początku zasnąć, zapełniając głowę przeróżnymi tworami o erotycznym aspekcie, będącymi efektem ich starań i mojej wyobraźni. Widząc jego, pokrywającego ją swym nagim spoconym ciałem, i ją, oddającą mu się zupełnie, pozwalającą na wszystko, włącznie z ssaniem i podgryzaniem tu i ówdzie, w bezsilności zacisnąłem mocno poduszkę na głowie i kipiąc hormonami, wróciłem myślami do dalekich i długich rozmów z panią Stenią w jej pokoju gościnnym. Ostatecznie nie pamiętam, kiedy zasnąłem, ale chyba natychmiast. – Jest kawa. – Nie byłem pewien, co daje jaśniejszy blask: słońce, które prawie wzeszło na horyzoncie, czy szeroki uśmiech Francuza, zupełnie nieukrywającego zadowolenia i satysfakcji z mających tu miejsce zeszłej nocy okoliczności. – Obudził mnie jej ciekawy zapach. – Miałam taką nadzieję. – Deborah również była cała w skowronkach. Patrzyli na mnie, jakbym miał obwieścić nowinę o wielkiej wygranej na loterii. – I co? Wyspałeś się? – zapytała z niecierpliwością. – Tak. Dzięki. Za ile wychodzimy? – Za jakieś dziesięć minut. Spokojnie, wypij kawę. Nie spóźnimy się, bo Deb zaplanowała wszystko idealnie. Tak że będziemy trochę przed czasem. Na wszelki wypadek. – Dobra, skończ, nie udałoby mi się, gdyby nie ty – wtrąciła. Słodzili sobie wzajemnie na potęgę, jakby ich kawa w ogóle nie zawierała cukru. Wziąwszy swój kubek, który czekał na mnie na stole, wyszedłem na taras. Mimo że znajdowaliśmy się na ostatnim piętrze kamienicy, czubki pozostałych budynków niefortunnie przysłaniały pełnię widoku. Jedynie skrawek błękitu wody, przeczesywany przez biel falującej piany, po której kołysały się żaglówki w kolorze płatków śniegu, nadawał przyjemnego dla oka akcentu nadmorskiej atmosfery. Wyglądały stąd jak rozrzucone na wodzie kacze piórka. – Człowiek, którego szukamy, ma na imię Khaled. – Deborah niespodziewanie dołączyła do mnie. – Nie wiemy, jak wygląda, ale prawdopodobnie będziemy w stanie go wyczuć. Jest w jakiś sposób naznaczony.
Emanuje światłem, które tylko ty mógłbyś dostrzec. Tak głoszą nauki Świadomych, które podawali nam, Gwardzistom, po uświadomieniu. Obróciłem się plecami do morza i płaczących nad nim mew. Kawa smakowała wyśmienicie, dzień zapowiadał się na słoneczny, jasnobłękitne niebo już teraz było bez skazy. Deborah była już gotowa do wyjścia, o czym świadczył mały plecak na jej barkach oraz jaskrawe, pomarańczowe okulary na głowie. – Co, jeśli niczego nie dostrzegę? Francuzka podeszła kilka kroków, zbliżając się do metalowej barierki okalającej sześciometrowy taras i zatrzymując tuż obok mnie. Błądząc wzrokiem po horyzoncie, pociągnęła dwa większe łyki z trzymanego w dłoni kubka, kończąc tym samym kawę. – Pierre bardzo w ciebie wierzy. Ja nie do końca, jednak ufam, że śmierć naszego przyjaciela nie poszła na marne. Tak miało być. I choć zginął nie z ręki losu, a innego człowieka, Buntowniczki, to w mym odczuciu jest to swoisty znak, którego długo wyczekiwaliśmy. Nikt nie wie, co się stanie z twoim nadejściem, jeśli miałoby nastąpić. Jak potoczą się losy wszystkiego. Ostatecznie najbardziej mnie martwi, że nie wiem, co się stanie, jeśli to nie ty, Jean. Mi to pewnie nie zrobi wielkiej różnicy, ale Pierre… – Zamilkła. Widząc w jej słowach prześwity nadziei przeplatające się z pasją i podziwem, z jakimi mówiła o nim i o przepowiedni, niespodziewanie doznałem natchnienia odwagą, a zarazem poczucia winy. Zaniemówiłem. – Możemy się zbierać. – Francuz wyściubił głowę przez plastikowe drzwi. – Jesteście gotowi? Skinąłem głową, dopijając w pośpiechu kawę, i podążyłem za znikającą za firaną dziewczyną. Piotr przebrał się w lekkie, letnie ciuchy, jednakże wybitnie oficjalne, co dawało do myślenia: czy było to spowodowane faktem zbliżającego się upału, tak charakterystycznego dla tego miejsca na Ziemi, czy może nader upalną atmosferą wynikającą z romantycznych uczuć łączących tych dwoje. Z Rue Michel Salvarelli przemknęliśmy inną drogą, wychodząc z orzeźwiającego cienia wąskiej uliczki na nagrzewający się z wolna w kąpieli słonecznej bruk Place des Moulins. Ucieszyłem się na myśl, że tak jak Piotr w ostatniej chwili również skorzystałem z propozycji Deborah przywdziania wakacyjnego ubrania z jej prywatnej kolekcji pozostałej po byłych adoratorach, którzy obiecali niegdyś stawić się na żądanie odebrania elementów swego dobytku. Turkusowy T-shirt pasował jak ulał, natomiast konieczność włożenia krótkich dżinsowych spodenek przerosła mnie nieco, co w tej sytuacji w ogóle mi nie doskwierało. Pomimo wczesnej godziny przedarcie się przez napierające na plac słońce spowodowało posklejanie się materiału naszych górnych ubrań ze skórą pleców. Na szczęście nim przedreptaliśmy wszystkie ścieżki wąskich pasaży i chodników
między ciasno pobudowanymi kamienicami Le Panier, kryjąc się jak najdłużej w zbawiennych welonach cienia, posklejane ciała zdążyły ochłonąć. Wyjściem z dzielnicy okazało się strome, liczące kilkadziesiąt schodów zejście prosto do ronda na Place Sadi-Carnot. Część ruchliwej Rue de la République, prowadzącej prosto do Vieux Port, gdzie mieściła się stacja metra, tonęła już w słońcu. Z jej drugiej strony można było przejść w chłodzie. Tubylcy znali swe ścieżki na pamięć, stąd większość mieszkańców poruszała się pod osłoną budynków Marsylii. Do metra dotarliśmy bez zbędnych przystanków. Z każdym krokiem zbliżającym nas do momentu teleportacji moje podniecenie rosło. Było tak, jak powiedziałem wcześniej Saoke – to mi się nigdy nie znudzi. * Gibraltarskie słońce okazało się równie przyjazne. Nie żeby mi ono przeszkadzało, nie narzekałem. Uwielbiałem żółtą tarczę – zapowiedź wakacyjnego splendoru, odkąd pamiętam. Nim jednak wystawiliśmy się na jego działanie, zunifikowaliśmy się w niezbyt ciemnym, niemniej wyludnionym o tej porze dnia tunelu. Tak nam się przynajmniej wydawało do chwili, kiedy u jego wejścia pojawili się czarnoskórzy turyści z koszulkami w barwach Brazylii. Na zewnątrz, po prawej stronie wejścia, widniała tabliczka z informacją o historii miejsca. LANDPORT ORIGINALLY THE ONLY WAY INTO GIBRALTAR OTHER THAN BY SEA, LANDPORT WAS REBUILT IN 1727, AFTER BEING THE SCENE OF BITTER FIGHTING IN THIRTEEN SIEGES. – To oznacza, że poszliśmy w złym kierunku – zauważyła Deborah. – Wracamy tunelem. Port jest tam. – Skinęła na zachód. – Starajcie się nie zwracać na siebie uwagi. Przeszliśmy wąskim, zakręcającym lekko w prawo i przeznaczonym z pewnością tylko dla ruchu pieszego wyryciem w starym, warownym murze na jego drugą stronę. Makaki berberyjskie były pierwszymi, które zgotowały nam powitanie w granicach miasta-państwa, oczekując sowitej zapłaty za gościnę w postaci pożywienia w każdej formie. Po drodze pojawiła się tablica z ostrzeżeniem o niezbliżaniu się do małp, niedokarmianiu, nieadoptowaniu, a także o tym, że skore są do ataków na ludzi z torbami, zwłaszcza plastikowymi, w których wypatrują łupów w postaci wykwintnych ludzkich smakołyków. – Musimy dostać się na Waterport, a dalej na North Mole Road. Z niej już prosto do terminala. Tam czeka nasza łajba – obwieściła dosadnie, po czym pospiesznie i bez słowa ruszyliśmy w kierunku celu.
Przez Grand Cassamates Squere, wziąwszy poprawkę na licznych przesiadujących w restauracjach turystów, niemalże przebiegliśmy truchtem, aby, przechodząc pod wiaduktem Line Wall Road, dostać się ostatecznie na bardziej otwarty, tudzież mniej zatłoczony przez przybyszów i samych Gibraltarczyków areał. Przed nami, tuż za rondem, objawiły się wyglądające na dopiero co wzniesione wieże zapierającej dech w persi Ocean Village. Wysokie na szesnaście pięter, białe, ze szklanymi balkonami w kolorze lazuru, przyjemnie łechtały zmęczone słońcem oczy nieprzyzwyczajonych doń podróżnych. Po przejściu Waterport Road, dalej już nic nadzwyczajnego nie przykuwało wzroku. Terminal był niemal pusty tego dnia, porównując do lotnisk, na których w życiu nie byłem, ale jakie nieraz oglądałem na amerykańskich filmach. – Tu kończy się moja wyprawa, Janek. Wyraz twarzy Francuza, kiedy na niego spojrzałem, nie wyglądał w najmniejszym stopniu na żartobliwy. – Mamy tam płynąć sami? – Złe wspomnienia, to wszystko. Deb dokładnie wie, co robić. A pewnie nawet lepiej. – Obdarzył ją czułym uśmiechem. – Trzymaj się jej, to nic ci się nie stanie. – Nie mam co do tego wątpliwości, tylko myślałem, że będziemy trzymać się razem. – Będzie tu na nas czekał – uspokajała mnie zza pleców. – Chodź. Czas na nas. Im szybciej dotrzemy, tym szybciej wrócimy. Piotr, nie czekając na naszą odprawę, ruszył w przeciwnym kierunku North Mole Road. My z kolei skierowaliśmy się w swoją stronę. Przy wejściu na prom czekał na nas sam kapitan. Deborah nie zamieniła z nim ani jednego słowa, tylko pochyliła głowę w podzięce za zapraszający nas gest ręką. Pochyliłem i swoją, na co marynarz spuścił onieśmielony wzrok na dół, uśmiechając się uprzednio. – O co mu chodziło? Wydał się jakiś dziwny? – zapytałem skonfundowany. – To znaczy? – Jakby się zawstydził moim widokiem czy coś… – Faktycznie, dziwne. Wyjaśniłam mu tylko, że jesteś Przejrzystym Światłem. – Co? Deborah puściła mi oczko, dając upust swemu rozbawieniu z wycelowanego we mnie dowcipu. – Hej, nie żartuj sobie tak ze mnie. Bo cię zakuję w kajdany! Parsknęliśmy równocześnie donośnym śmiechem. Słońce szczytowało nad naszymi głowami, kiedy wydostaliśmy się na pokład. Na rufie stopniowo przybywało ludzi wbrew temu, co widzieliśmy w poczekalni. W końcu prom zawył teatralnie, fale jęły kołysać mocniej, burta
oddalała się powoli, odbiliśmy od brzegu. Podeszliśmy do relingów, aby napawać się widokiem oddalającej się Europy. Niektóre z mew i rybitw wciąż nam towarzyszyły, inne zostały na nabrzeżnych kamieniach portu. – Długo potrwa rejs? – zapytałem z ciekawości, patrząc wciąż przed siebie. – Jakieś półtorej godziny. A co? Mamy chorobę lokomocyjną? – Jej perłowy uśmiech za każdym razem rozpromieniał zarówno całą jej twarz, jak i moje serce. – Nie, liczyłem, że trochę lepiej się poznamy. – Poczułem, jak się rumienię. – Miałem na myśli tę sprawę z… Khaledem, tak? – Co chcesz wiedzieć? – Wszystko – odparłem nadgorliwym tonem. – Skąd o nim wiecie? Co tak naprawdę ma nam do powiedzenia? Jaką rolę pełni lub jaką wiedzę posiada? I przede wszystkim czy mi pomoże…? Wszystko. Poczułem jej spojrzenie na sobie. – Wszystko ci opowiem, Jean.
XXIII Ouzoud Rozmawiając na tematy niezwiązane z wyprawą, ani się obejrzałem, a już dobijaliśmy do czerwonych ziem Afryki. Deborah zdążyła mi opowiedzieć pokrótce o człowieku, którego poszukiwania miały się rozpocząć tuż po zacumowaniu w porcie Tanger-Med, oddalonego od samego centrum miasta o nieco ponad czterdzieści kilometrów. Kiedy już wylądowaliśmy i nie otrzymawszy wizowych pieczątek, przeszliśmy gładko przez odprawę paszportową, stanęliśmy na parkingu na zewnątrz w oczekiwaniu na autobus jadący do miasta. – Nie zorientują się po paszportach? To znaczy mam na myśli Buntowników…? – zapytałem po polsku. – Nie, raczej nie. Nasze nazwiska są zmienione. Musieliby monitorować każdy paszport i porównywać zdjęcia, a to prawdopodobieństwo jest bliskie zeru. – A autobus? – Darmowy przejazd. Maroko jest w Unii Europejskiej dopiero od dwa tysiące osiemnastego roku, ale wiedzą, jak dobrze spożytkować pieniądze, które dostali. Pewnie liczą na więcej w przyszłości. Polska też dostawała, prawda? – Tak – odparłem z niesmakiem, pamiętając, jak unijna forsa była trwoniona na rzeczy mało potrzebne i jak po części lądowała w kieszeniach niepowołanych osób. – W tym roku miała się zakończyć zabawa. Pewnie więcej już nie dostaniemy. Portowy parking, ku memu zdumieniu, zastawiało wiele nowoczesnych autokarów, ale i bardzo drogich samochodów osobowych. Duże ilości lamp ulicznych bardzo dobrze oświetlały cały plac. Wszędzie było pełno koszy na śmieci, żadnych żebraków, żadnych dziko biegających psów. Całkiem inaczej, niż to sobie wyobrażałem, budując w głowie obraz Afryki, jaki pamiętałem z podręczników geografii. – Zastanawia mnie tylko, czemu Maroko jest w Unii, skoro nie jest w Europie? – Egipt też nie jest. Po wojnie władze Unii nie zastanawiały się długo nad rozszerzeniem granic w obliczu zagrożenia, jakie wtedy nastało. Trzy lata temu postanowili przyjąć dziesiątki krajów, by wzmocnić swe struktury i swoją ekonomię. Granice zostały zatarte na każdej płaszczyźnie, wszystko jest równe, każdy może pracować i żyć, gdzie chce. Jedna waluta, jedna gospodarka, języki jeszcze różne, ale wpływy lingwistyczne przekraczają granice wyobraźni, mieszają się w niezwykłym tempie, tworząc coś w rodzaju nowego języka europejskiego. Wielu nazywa go europejskim esperanto. NATO, jako że USA i Kanada straciły ponoć na elitarnym znaczeniu, wraz z Rosją, oczywiście, zostało pozbawione
potencjału i swojej pierwotnej funkcji. Unia powołała własną militarną potęgę, tworząc wspólnie ze wszystkimi krajami, z Polską na czele, MUF. Pokręciłem głową w wyrazie niezrozumienia. – Mediterranean United Forces. Do Unii w dwa tysiące osiemnastym dołączyło siedem krajów europejskich, dwa afrykańskie i Izrael. Za dwa lata mają dołączyć Syria, Liban i Szwajcaria. – Nieźle, potrzeba było śmierci milionów, aby otworzyli oczy i zrozumieli, że tylko w jedności siła. Nie rozumiem jednak, co się stało, że kraje natowskie z Europy nie zareagowały na atak. – Było za późno. To wszystko trwało jedną dobę. Widząc żniwo śmierci, nie zdecydowali się ostatecznie na masową zagładę. Wystraszyli się. – A Putin się nie wystraszył? – Putin już dawno nie kroczył po tym globie. Załatwili go jeszcze w dwa tysiące piętnastym, zagrabiając władzę dyktatorską dla siebie. Jeden z opozycyjnych generałów, który notabene należy do Buntowników i chowa się teraz gdzieś po świecie, próbując cię odnaleźć, stał za nagłym zniknięciem byłego prezydenta Federacji. Kiedy samozwańczy sukcesor skierował swoje rakiety z głowicami na zachodnie wybrzeże Stanów, Chiny zagroziły atakiem, Indie też. Ale kiedy je odpalił, powstrzymały się od pogrążenia swych krajów w nuklearnym Armagedonie, którym zagroziła im z kolei Korea Północna. Radioaktywna chmura ostatecznie dotknęła później cały wschód Azji. – Aż się nasuwa powiedzonko: „kto ogniem wojuje, od ognia ginie”. – Westchnąłem ciężko. – Po co im były te głowice? – Teraz to się każdy zastanawia. Świat po tym wydarzeniu, po dziś dzień sączącym ropę z ran, zawarł kolejny pakt o nieagresji. Pokój ma panować na całym świecie, współpraca także. Zobaczymy na jak długo – skwitowała boleśnie. – Masz, załóż. Czapka bejsbolowa i słoneczne okulary były w tym kraju zbawiennymi rekwizytami, z którymi żaden normalny człowiek na co dzień się tu nie rozstawał. Jakoś nie odczuwałem upału, a jednak ludzie tonęli we własnym pocie, wachlując się nerwowo, czym tylko się dało. Odnalezienie Khaleda okazało się nie lada zadaniem po tym, jak Deb wyjawiła mi możliwe miejsca jego pobytu. Pierwszym gniazdkiem Marokańczyka miał być M’hamid, niewielkie miasteczko, oaza na pustyni, tuż przy granicy z Algierią. Drugą lokalizacją, o której wspominali nieliczni Gwardziści rozsiani gdzieś po Afryce, od czasu do czasu meldując się Radzie, miała być wioska Ouzoud, znajdująca się na szczytach pasma górskiego Atlas. Do niej pierwszej mieliśmy się udać, gdyż była pierwszą z lokalizacji na naszej drodze. Ostatnie znane miejsce to Sidi Ifni. Niewielkie nadbrzeżne miasteczko turystyczne nieopodal granicy z Saharą Zachodnią, tętniące życiem niemalże przez cały rok,
a to ze względu na znakomite warunki do surfowania. Khaled nie był pierwotnie tak istotnym stworzeniem, jakim jest obecnie. Teraz jego wiek szacowano na jakieś osiemdziesiąt lat, lecz z wyglądu wciąż miał około trzydziestu. Kiedy właśnie był w tym wieku, w jego życiu nastąpiła rewolucja. Mieszkał wówczas w Marsylii. Nie wiódł tam życia na poziomie dostojnika ani też szarej klasy średniej. Od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku, kiedy to przybił do portu najstarszego miasta Francji podczas nielegalnej przeprawy z Algierii, mieszkał na ulicy. Trudnił się zdobywaniem pieniędzy pod katedrą Notre-Dame, nękając wszystkich turystów i wychodzących po mszy parafian swoją młodością, przystojnym uśmiechem i często nieskromnym wdziękiem osobistym. Pewnego popołudnia, podczas L’Assomption, czyli francuskiego święta Wniebowzięcia Matki Boskiej, zebrał pokaźną sumkę od licznie nawiedzających tego dnia katedrę wiernych. Siedział sobie w najlepszym miejscu, przy lewej flance głównych drzwi. Miał jednak konkurenta po przeciwnej stronie: brudnego na ciele, spowitego nieopisanym odorem rozkładającej się prawej stopy, w podartych łachmanach i z potarganymi włosami, niezręcznie skrywającego centymetrowej długości czarne pazury w środku zaciskanych pięści. Cieszył się Khaled ze swojego szczęścia, wiedział, że miał lepsze predyspozycje, co dawało mu pyszne poczucie bycia lepszym od tamtego śmiecia. W pewnej chwili z wnętrza katedry wyszedł doń biskup Marsylii, który odprawiwszy nabożeństwo, postanowił zaczerpnąć powietrza. Zapytał go: „Ile dobrodziejstw spłynęło do twej kieszeni?”. Khaled wyrecytował sumę, po czym kapłan to samo pytanie postawił cuchnącemu żebrakowi. Ten nie odezwał się ni słowem, nawet nie podnosząc wzroku na ordynariusza. „Oddaj mu cały swój dobytek”, rzekł do Marokańczyka. „Nie mogę, to wszystko, co uzbierałem od samego rana”, odpowiedział Khaled. Na co biskup zadumał się głęboko, nie spuszczając zeń swego miłosiernego spojrzenia, aby po chwili dodać z ogładą: „Oddaj mu cały swój dobytek, a obdaruję cię większym dobrodziejstwem”. Khaled, wówczas całkiem niebiedny bezdomny w porównaniu do innych, wręcz łasy na pomnażanie swych zdobyczy, podniósł się i wrzucił pieniądze biedakowi na rozpostartą przed nim szarą płachtę, po czym, wróciwszy na kolanach na swoje miejsce, spojrzał pytającym wzrokiem na niebiańskiego duszpasterza. Biskup wyciągnął doń rękę i dotknął czoła młodzieńca, a następnie padł trupem na posadzkę. Khaled zląkł się i skoczył na równe nogi, a gdy piski kobiet i wrzaski obserwujących go mężczyzn przeszyły mu trzewia, rzucił się w morderczą ucieczkę. Stromymi skarpami wzgórza zbiegł w dół i nim ktokolwiek zdążył dotrzeć schodami do miejsca, gdzie go ostatnio widziano, rozpłynął się w powietrzu. Przepowiednia o posłańcu, jaką streściła mi Deborah, kończyła się właśnie na zniknięciu Khaleda. Inna mówiła o aniele zamieszkałym w ciele kapłana, który strzec miał tajemnicy większej i ważniejszej niż „istnienia wszystkich niebios”.
Tajemnicy danej mu niegdyś do przechowania ponoć przeze mnie samego, którą w przyszłości, po moim powrocie, miałby mi wyznać, bym mógł wezwać zastępy aniołów, kiedy nadejdzie dzień, w którym będzie trzeba stawić czoła nadchodzącym Legionom z otchłani. Żyć miał tak długo, aż jego wiedza przestanie dręczyć go nieśmiertelnością, a nadchodząca wówczas śmierć zacznie pokrywać jego ciało zmarszczkami. Wtedy znaleźć miał niegodnego następcę, którego ukarze tym ciężkim brzemieniem za jego grzechy. Khaled nie wiedział, że siedzący w biskupie anioł obdarował go nieśmiertelnością, przechodząc w niego, nie po to, by mógł żyć wiecznie. Miała być dla niego odkupieniem, oczyszczeniem z ciemności, jaka w nim drzemała. Wraz z nią posiadł wiedzę przeznaczoną dla czystego Przejrzystego Światła i tylko w jego obliczu mógł ją aktywować w swoim mózgu. Anioł natomiast, milczący w nim po dziś dzień, nie miał zamiaru ingerować w wolną wolę młodzieńca. Trzymać go musiał jedynie przy życiu, aż cała ciemność go opuści lub Pan stanie przed jego obliczem. – Chyba mamy towarzystwo. – Deborah zjeżyła się mimowolnie. – Nie obracaj się. Stoją przy wejściu do terminala, dwóch. Jeszcze jeden na dziesiątej przy autokarze do Casablanki. – Skąd wiesz? – spytałem nerwowo. – Obserwują nas, próbują nas odczytać. Wyciszyłam się, ale to chyba nic nie daje. Nie rezygnują. Przykucnąłem, rozwiązując i ponownie wiążąc buta, dając sobie szansę na łypnięcie okiem w stronę tłoczących się przed owym autokarem ludzi. Korpulentny Arab stał oparty o czoło pojazdu, jego spojrzenie wypełzało z mrocznego cienia prosto na nas. Rozejrzawszy się dookoła, dostrzegłem również i tamtych; dwóch zakapturzonych młokosów, ani na chwilę nie spuszczających z nas wzroku. – Co robimy? – Nic, czekamy na nasz transport albo ich pierwszy krok. Jeśli zbliżą się do naszego autobusu… – Nie dokończyła. – Chyba nie musimy czekać. Idą tu. Tamci spod terminala. Dzieliło nas od nich niespełna sto metrów. Deborah nawet nie drgnęła. Ich kroki stawały się coraz dłuższe. – Nie patrz się, spróbuję podsłuchać tego trzeciego. Na mój znak padniesz na ziemię – rzekła. Dziewczyna przykucnęła, udając, że szuka czegoś w plecaku. Patrzyłem przed siebie, powstrzymując się od zerkania w stronę nadchodzących Buntowników. W trwodze czekałem niecierpliwie na jej znak. – Znalazłam! – krzyknęła na tyle głośno, by usłyszała ją połowa czekających na swój transport podróżnych. Skoczyłem przed siebie do przysiadu, aby w następnej sekundzie móc rozpłaszczyć się na rozżarzonym asfalcie. Jedyne, co
zdążyłem spostrzec, to ręka Deborah wyrzucona niczym z automatu w stronę napierających biegiem delikwentów. Wszystko trwało jakieś trzy sekundy. Ukradkiem zobaczyłem moment, w którym dwójka dryblasów rozpostarła się na chodniku, następnie posłyszałem świst fali wystrzelonej przez ich kompana tuż nad moją głową. Jęk dziewczyny był dla mnie znakiem, że teraz moja kolej, aby coś zrobić. Podniosłem się lekko, przykucnąłem i wyciągnąłem prawą rękę przed siebie. Tamten mierząc w moją stronę, zatrzymał się, jakby czekał na mój ruch, taksując mnie złowrogim spojrzeniem. Nie mogłem się skupić. Nadaremnie wytężałem głowę, powtarzając w myśli: „No strzelaj, do cholery!”. Zacisnąłem powieki w oczekiwaniu na najgorsze. Powietrze nade mną zatrzepotało skrzydłami niczym gołąb. – Wstawaj. Spadamy stąd! – Poczułem rękę przyjaciółki na ramieniu. Napastnik leżał jak sparaliżowany. Miał otwarte oczy. – Uratowałaś mi życie. – To nie zmarnuj tego i wstawaj, zanim oni to zrobią. Rzuciliśmy się do ucieczki. Ludzie w panice i przerażeniu schodzili nam z drogi, jakbyśmy byli gremlinowatymi stworzeniami, dokonującymi inwazji na ich kraj. Nie obróciwszy się za siebie ani na sekundę, pognaliśmy wzdłuż parkingu, okrążając terminal od zachodniej strony. Wybiegliśmy na drogę krajową i wtedy dopiero Deborah porywczo spojrzała przez ramię. Zwolniliśmy. Mijały nas autobusy i samochody ciężarowe, od czasu do czasu osobówka. Wszystkie sunęły w przeciwnym kierunku. – Dawaj, biegniemy dalej. Jak coś będzie jechało, to łapiemy okazję. Minutę po tych słowach pierwszy samochód, jaki usłyszeliśmy na tej niezbyt ruchliwej drodze, zatrzymał się dla nas natychmiast. Nim dojrzałem twarz kierowcy, zastanowiłem się przez moment, czy aby nie wyglądamy na potrzebujących pomocy. Zaraz potem, czy to aby nie tamci? Mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych, około pięćdziesiątki, z niewielką ilością brązowo-czarnych zębów, jechał do samego Rabatu, stolicy kraju. Dla nas był to półmetek. Ratunek z niebios? Czy raczej totalny fart? Przez niespełna piętnaście minut Deborah, rozsiadłszy się na miejscu pasażera obok kierowcy, uskuteczniała rozmowę, aby uniknąć niezręczności. W jej trakcie Marokańczyk kilka razy krzyknął coś do mnie po arabsku, patrząc w lusterko, na co przytakiwałem głową, szczerząc się radośnie. Deb tłumaczyła, a jego pierwsze pytanie dotyczyło tego, czy też tak pięknie posługuję się marokańską arabszczyzną. Później jechaliśmy już w ciszy. Wydawał się bardzo miły; co pół godziny częstował mnie i Deb lukrecjowymi cukierkami, których nie znosiłem. Wzdłuż wybrzeża w kierunku południowo-zachodnim mieliśmy jechać około
dwóch i pół godziny, lecz starym i rozklekotanym renault czwórką – po jakiejś godzinie zacząłem zastanawiać się nad pochodzeniem jego wnętrzności – zajęło nam to pełne trzy godziny. Poprosiliśmy naszego kierowcę, aby nas wyrzucił przed miastem na tej samej drodze, zanim, jeżeli miałby taką potrzebę, zboczy z trasy. Zwyczaj, który był mi kompletnie obcy, a który najwyraźniej tu panował, osobiście mnie zaskoczył. Deb wyjaśniła mi później, że normalnym jest w tym kraju pobieranie opłat od autostopowiczów. Tylko czasami zdarza się, że nieco bogatsi niczego nie zażądają. – Znasz ten kraj od podszewki, co? – Nie… – przeciągnęła. – Ale było się kilka razy. Pozostawiwszy stolicę Maroka za sobą, odbiliśmy na południe mniejszymi, lokalnymi drogami, ukierunkowani prosto na Ouzoud. Kolejny życzliwy kierowca, wiozący jednego pasażera na pokładzie, przewiózł nas blisko dwadzieścia kilometrów do małego miasteczka Tamesna. Pewnie zawiózłby nas dalej, ale pech chciał, że kierowca jechał prosto, a my zmuszeni byliśmy skręcić w inną drogę. Słońce chyliło się ku zachodowi. Powoli nabierało rumieńców, ziejąca gorącem ziemia jęła zanurzać się w kąpieli rdzawych promieni, powietrze stawało się chłodniejsze. Utknęliśmy na krawężniku na jakieś pół godziny. Auta mijały nas beztrosko, kierowcy ze szczerymi lub nieszczerymi uśmiechami machali do nas. Inni wykonywali gesty rękami mówiące, że im przykro, że nic nie mogą zrobić albo że auto mają zawalone bagażem. W końcu trafiło się małżeństwo z dzieckiem. Fotelik był przypięty do tylnego siedzenia, a do małych się nie zaliczał. Bobas miał jakiś roczek, więc dla zapewnienia większego bezpieczeństwa jego siedzonko przeganiało go wielkością dwa, a może nawet trzy razy. Od jego rodziców, po tym, jak wyszli już z podziwu, że turystka z Europy mówi do nich w ojczystym języku, dowiedzieliśmy się, że jadą do miejscowości Khourigba. – Tam spędzimy noc. Nie ma sensu łapać stopa dalej. Po zmierzchu mało kto się zatrzyma, poza tym ryzykujemy. – Deborah powiedziała do mnie po polsku, na co przytaknąłem skinięciem głowy. Faktem było, że ani się obejrzeliśmy, a noc okryła Maroko granatową pierzyną. Poza tym Buntownicy na pewno spuścili swoje psy ze smyczy. Z Khourigby pozostawało do celu nieco ponad dwie godziny drogi. Nawet gdyby udało się nam coś złapać, żeby się chociaż stamtąd wydostać, nie mieliśmy pewności, że nasz kolejny transport dociągnie do końca. Mogliśmy wylądować w jakiejś małej wiosce, z której nic już by o tej porze nie wyjeżdżało, a co gorsza, nie byłoby tam żadnej możliwości noclegu. Nie mieliśmy wyjścia. Na szczęście małżeństwo – Kamal i Fatima – było na tyle uprzejme, że podwiozło nas pod nieduży hotelik na obrzeżach miasta. Deb ucieszyła się nad wyraz, komentując, że o takie lokum nam właśnie chodziło.
– Ja biorę łóżko przy oknie – poinformowała mnie uroczyście, nie kwapiąc się, żeby zapytać mnie o zdanie. Niemniej byłem dżentelmenem, a przynajmniej starałem się nim być; nie przeszło mi nawet przez myśl licytować się z nią. O świcie byliśmy już na nogach. Śniadanie, w postaci francuskich rogalików, tostów oraz kilku serków topionych, zgarnęliśmy do torby. Jedynie kała hlib, czyli mocna kawa ze świeżo zmielonych ziaren z gorącym mlekiem, dostąpiła zaszczytu natychmiastowego pochłonięcia jej jednym haustem na miejscu. Mimo korzystnej dla nas lokalizacji hotelu wyjście z miasta zajęło nam prawie dwadzieścia minut. Było to gwarancją pewniejszego transportu dalekosiężnego, a to dlatego, że samochody zatrzymujące się wcześniej mogły dojeżdżać jedynie do dalszych części miasta, niekoniecznie wyjeżdżając poza jego granicę. Teren wyglądał już na stepowy, a szybujące nad głowami ptactwo dodawało okolicy pustynnej pikanterii. Droga do Ouzoud wydawała się już prosta. Dwie godziny trasy, autostopem jakieś trzy, biorąc pod uwagę przystanki, z których mieliśmy na raty łapać kolejne auta. Nic bardziej mylnego. Do mieściny Ouled Ayad, położonej u stóp Atlasu, dotarliśmy w cztery godziny, z krótkimi przystankami w Al-Fakih Bin Salih i Ouled Nemma. Tubylcy nie byli czystymi Arabami, a przynajmniej nie wszyscy. Większość z tych ludzi to Berberowie, pierwsi osadnicy tych ziem, odkąd pamięta historia. Na te dwie główne grupy etniczne dzielił się cały kraj. Berberowie rozproszeni byli po całym regionie Afryki Północnej, natomiast w Maroku najliczniej występowali na południowym krańcu. Słońce dawało nam się we znaki, ale dopiero tu zaczęły się schody. Okazało się, że od tej strony świata do Ouzoud zajeżdżał ktoś raz na godzinę. To dlatego, że tamtejsi miejscowi, jeżeli potrzebowali czegoś z miasta, o wiele szybciej i łatwiej mogli się dostać do Azilalu, małego miasta po drugiej stronie masywu. Prowadząca tam droga była krótsza i prostsza niż nić serpentyn między stromymi urwiskami, z zagrażającymi życiu spadającymi głazami i mniejszymi odłamkami skał. Nie byliśmy w kropce. Po prostu ruszyliśmy przed siebie coraz bardziej ukośną drogą. Równina oddalała się za naszymi plecami. Niebo pozostawało bezchmurne i choć nie spodziewaliśmy się zmian, błogosławieństwem byłoby każde najmniejsze nawet zachmurzenie. Najmniejszy powiew wiatru. Dwa samochody przejechały nam przed nosem w ciągu kolejnej godziny. Maszerowaliśmy żółwim tempem, od czasu do czasu zwilżając usta wodą z półlitrowej butelki, którą Deb napełniła jeszcze w hotelu. Niewiele tego zostało i byłoby się skończyło, gdyby nie Otmane, chłopak na oko w moim wieku, który zaoferował nam podwózkę. Okazało się, że był ouzoudczykiem. Oboje poczuliśmy ulgę. – Może znasz zatem niejakiego Khaleda? – zapytała go po arabsku z miejsca pasażera, które ponownie zajęła.
– A jak wygląda? – Nie do końca wiemy. Mamy tylko namiar i imię. – Słysząc niepewny głos Deborah, zacząłem zdawać sobie sprawę, że odnalezienie go będzie nie lada wyczynem. – Niestety, ale chyba nie znam nikogo w Ouzoud o takim imieniu – odchrząknął młody Berber. Dalej podziwialiśmy już tylko piękne widoki. Horyzont, jaki roztaczał się przed nami, za każdym zakrętem coraz mocniej zapierał dech w piersi. Pejzaże wdarły się już na zawsze do mojej pamięci, co więcej, chciałem, żeby ta chwila nigdy nie przeminęła. Jechaliśmy w milczeniu niecałą godzinę. Pierwsze domy, nieotynkowane, z szarej cegły, o zaniedbanych podwórkach doszczętnie spalonych słońcem, a do tego żadnej żywej duszy wokół, wskazywały na status wyludnionej wioski. Dopiero w głębi Ouzoud, przy postoju taksówek pojawiły się wychudzone twarze tubylców, obsiadających betonowe murki w cieniu niemalże łysych drzew oliwkowych. Tutaj też pozostawił nas Otmane i nie wziąwszy ani grosza, okazał się naprawdę zacnym człowiekiem. Zaoferował nawet nocleg u siebie, jednak pamiętając o naszej misji, odmówiliśmy najgrzeczniej, jak tylko potrafiliśmy, nie chcąc go w żaden sposób urazić, obiecując skorzystać następnym razem. Wykręciliśmy się małym kłamstwem, mówiąc mu, że mamy już zarezerwowany hotel. Kiedy zapytał nas o jego nazwę, pomyślałem, że wpadliśmy jak śliwka w kompot. Kłamstwo nie było dobrze postrzeganym grzechem w tym kraju, wręcz plasowało się na wysokim miejscu listy grzechów śmiertelnych. Na szczęście Deb znała hotel France Ouzoud z opowieści innych Gwardzistów, którzy poszukując osobnika z przepowiedni, zatrzymywali się w jego pokojach. W Ouzoud było więcej turystów aniżeli samych mieszkańców. Przyciągał ich majestatyczny wodospad, który zrzucając swe wody z ogromnej wysokości, tworzył piękną dolinę, nadając jej życia i zieleni. Ta z kolei była magnesem dla innych naczelnych mieszkańców tej krainy – makaków berberskich. – Dzień dobry, szukamy noclegu, czy jest coś wolnego? – zapytała, kładąc paszporty na blacie. Mężczyzna z blizną na policzku, o czarnych, gęstych, zakręconych włosach, spojrzał na nas, uśmiechając się przyjaźnie. – Tak, mamy wolny pokój. Dla dwojga? – zapytał po francusku. – Tak – bez namysłu odpowiedziała Deb, po czym dodała: – Dwa łóżka, poproszę. Przyglądałem się siedzącemu w rogu recepcji, nieopodal blatu, młodemu Marokańczykowi, prawdopodobnie koleżce tamtego, którego kamienna twarz nie wyrażała najmniejszej emocji w związku z naszym przybyciem. Obserwował nas równie zaciekle jak ja jego.
– Znacie może niejakiego Khaleda? – Może… – Recepcjonista otaksował Francuzkę podejrzliwym spojrzeniem. – Znam wielu Khaledów… – Chodzi o trzydziestolatka, ponoć mieszka tu od dawna, ale kiedyś mieszkał w Marsylii. – Deborah? – zatrzymałem ją natychmiast. – Może niezbyt ostrożnym jest takie obwieszczanie wszystkim, że go poszukujemy. Jeśli tu jest, to jest wśród nich, a zatem z nimi, a oni z nim. Wiesz, o czym mówię? Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę. – Chodzi mi o to… – ciągnąłem dalej po polsku – …że w każdej chwili ktoś może go ostrzec, że go szukamy. A wtedy on da nogę i nici z wszystkiego. Nawet jak powiedzą, że znają i żebyśmy tu poczekali chwilę, i że oni go sprowadzą, to możemy tak czekać do rana, a on będzie już za granicą. Rozumiesz? – Tak, tak, wiem, o co chodzi… Ech… to w sumie pogarsza sprawę, ale masz rację – zgodziła się, odwracając się z powrotem w stronę hotelowego. – Zostaniemy tylko na noc. I nieważne, o co pytałam wcześniej. Dziękuję, tak czy siak. Mężczyzna wręczył nam z powrotem nasze paszporty, a wraz z nimi klucz do pokoju sto dwadzieścia cztery. – Proszę. Jak wyjdziecie na zewnątrz, po lewej za ścianą będą schody. Pierwsze piętro. – Schukran – podziękowała po arabsku, po czym skinąłem głową z uśmiechem i ruszyłem za nią w stronę wyjścia. – Wiem, o kogo wam chodzi… ten Khaled…! – zawołał Marokańczyk w rogu recepcji, zatrzymując nas przed samymi drzwiami. Odwróciliśmy się jednocześnie. – On nie żyje!
XXIV Wizja śmierci Nasz pokoik był rozmiarów szkolnej palarni dla sprzątaczek. Z niemałym zaskoczeniem i nie wiadomo czemu z głębokim poruszeniem, przeszliśmy obok łóżek, rzucając nań rzeczy. Duchota była nie do wytrzymania, jednak przez nowinę, jakiej przenigdy się nie spodziewaliśmy, powietrze stało się jeszcze cięższe. Zdjąłem z siebie podkoszulek i stanąłem przy jedynym otwartym oknie, wyglądając uprzednio na zewnątrz, aby upewnić się, że nikt z naprzeciwległych budynków, a zwłaszcza jakaś rozwieszająca pranie muzułmanka, nie spostrzeże mnie tak paradującego i nie uzna tego za coś nielegalnego albo obraźliwego. Noc była chłodna, ku mej radości, byliśmy w końcu w wysokich górach Atlasu. – Co robimy? – zapytałem po dłuższym milczeniu, które stawało się już niezręczne. – Nie wiem – zaczęła po francusku. – Coś mi tu śmierdzi. Najpierw nikt nic nie wie, a nagle pojawia się ten koleś i rozwiązuje wszystko. To znaczy tyle, by nie musieć więcej nic dodawać. Nie? – Widziałaś, jak recepcjonista zalał się rumieńcem, kiedy tamten się wygadał? Przytaknęła skinięciem głowy. – Zwróciłem też uwagę na występujący pot na czole, ale muszę przyznać, że było dość duszno. Niemniej stał się podenerwowany, to pewne. – Właśnie wiem… – Deb podeszła do umywalki, z kranem tuż za drzwiami w rogu pokoju, i napełniła plastikową butelkę do pełna. – Dlatego nie możemy tu teraz zostać. – Co? Co masz na myśli? – Pójdziemy go szukać. Nie jest jeszcze późno, turyści włóczą się nadal po straganach i pod wodospadem. Tam też pójdziemy. Będziemy wypytywać ludzi, a jeśli czyjeś zachowanie wyda nam się znów podejrzane, przypatrzymy się temu komuś z bliska. – Genialnie. Wtedy już nikt go nie ostrzeże i może nawet sam do nas przyjdzie. Deborah, nie skomentowawszy mojej ironicznej uwagi, doskoczyła do swojego łóżka i pochwyciwszy plecak, ruszyła w stronę drzwi. Nie czekając na odpowiedź, założyłem z powrotem T-shirt i poleciałem za nią. Stragany faktycznie były jeszcze przepełnione, a ich właściciele co rusz zaczepiali nas i namawiali do skorzystania z usługi malowania henną, do spróbowania specjałów najlepszej domowej kuchni, na które składały się najczęściej tradycyjne smakowite tajine z różnymi mięsami, gotowanymi razem z warzywami i kuskusem, oraz crepes marokańskie na słodko z miodem lub na
słono z topionym serkiem, albo po prostu na zakup szmelcu z ich stoiska. Ze swojego plecaczka Deb wygrzebała trochę tutejszej waluty, a ja zacząłem się zastanawiać, co jeszcze chomikuje w tej, wyglądającej na dziecięcą, sakwie. Wtapiając się w otoczenie i nie chcąc wzbudzić podejrzeń podczas prowadzenia naszego dochodzenia, wzięliśmy po jednym naleśniku z miodem. Droga do wodospadu była zwykłym deptakiem, po obu stronach obudowana butikami przepełnionymi pamiątkami, rękodziełami, błyskotkami czy ubraniami. Zatrzymywaliśmy się niemal przy każdym, przyciągani nagabywaniem lokalnych mieszkańców – właścicieli tychże rupieciarni. Deb na każdym straganie kupowała po jednym przedmiocie, a jej tobołek stawał się coraz obszerniejszy. Kolejne zakupy nie przynosiły jednak rezultatów. Podejrzliwi sklepikarze zbywali nas niepewnymi uśmiechami, wzruszaniem ramion, kręceniem głową. Nikt nic nie wiedział. – Może powinniśmy zmienić strategię – zaproponowała w końcu zaplątana w korale Deb. – Może lepiej byłoby pytać starszych ludzi. Khaled miałby przecież teraz jakieś osiemdziesiąt lat. Gdybyśmy pytali o trzydziestolatka, który mieszkał tu czterdzieści, może czterdzieści pięć lat temu, ktoś by coś w końcu pamiętał? Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Starsi ludzie byli nieco mniej ufni, jednak miarowo posuwaliśmy się naprzód. Jeden mężczyzna koło siedemdziesiątki wskazał nam stragan, gdzie miała siedzieć kobieta z mężem. Według niego mogła znać siostrę Khaleda. Słowa odnalezionej mężatki dały nam nadzieję. Wyjaśniła, że siostra człowieka, którego poszukujemy, żyje w Ouzoud. Poleciła nam przejść obok wodospadu, schodami w dół, minąć taras widokowy, a u jego stóp, w dolinie odnaleźć dom Aidy. Ludzie mieli wskazać nam drogę. Po pół godziny znalazła się i siostra. Aida była zdziwiona, że pytamy o jej brata; wszak minęło tyle lat, a my byliśmy tacy młodzi… Mieszkała z dziećmi i wnukami w domu w dolinie, który okazał się małym rodzinnym biznesem. Restauracja, w której serwowano przekąski, crepes, tajine i napoje, najczęściej kała hlib oraz mocną miętową herbatę z dużą ilością cukru, zapewniała również zapierający dech w piersi widok na Cascade d’Ouzoud. Kobieta wspomniała dzień, w którym Khaled wrócił z Francji i przeraziła się, że nie przybyło mu na twarzy nawet dnia. Kiedy opowiedział jej, co się stało, wystraszyła się, że rzucono na niego jakieś czary. Potem jednak uwierzyła w rękę boską, ale poradziła mu, żeby wyjechał na zawsze i zaszył się w jakimś bezludnym miejscu, bo inni ouzoudczycy mogą nie dać wiary w cud, a wtedy cała rodzina mogłaby na tym bardzo ucierpieć. Tak też uczynił. Wyjechał na wiele lat na pustynię. Mówiła o następnym celu naszej podróży – M’hamid. Później już tylko słyszała z opowieści, że widziano go nad oceanem w Sidi Ifni. Przyjaciele jej dzieci jeździli tam czasami na wakacje. Khaled odwiedzał ich wtedy w namiocie. Sam zagnieździł się gdzieś w jaskini na wzgórzu, z którego zawsze obserwował miasteczko, a schodził tylko z konieczności. Sześć lat temu ślad po nim zaginął.
– I nic o nim nie wiadomo? – zapytałem po francusku, co Deb przełożyła starszej kobiecie. Siostra Khaleda zaczęła coś tłumaczyć, w chwilę potem żłobieniami na jej twarzy popłynęła łza. Nagle zrobiło mi się przykro. – Rok temu dostała list. Mówi, że brat napisał w nim, że przyjeżdża z powrotem. Ale nigdy nie przyjechał – wyjaśniła Deborah. – Teraz myśli, że on nie żyje. Spojrzeliśmy po sobie, jakbyśmy usłyszeli własne wyroki śmierci. Wiedzieliśmy, co to oznacza. Mission failed. Nie mogłem od razu tego pojąć, ale po chwili uderzyła mnie ogromna skala tego niepowodzenia. Czyli tamten człowiek w hotelu mówił prawdę. To by oznaczało, że nigdy już się nie dowiem prawdy o mamie. Khaled nigdy nie przekaże mi wiedzy, jaką dostał od anioła. Ale jak to możliwe? Nie przekazał swego brzemienia? – Jesteś pewna, że wasze dane są rzetelne? – naskoczyłem na bogu ducha winną Deb. – Tak, tego możesz być pewien. Jeśli Pierre tak mówił, a sama Rada wskazała Khaleda, to musi być on. – Gdyby umarł, musiałby być ktoś inny, o kim byście wiedzieli, czy tak? – Tak. Na sto procent! – uniosła się. – Ale nie wiecie! – Wiemy. Oni wiedzą, mnie w ogóle nie miało tu być, pamiętasz?! – Okej, okej, spokojnie. W takim razie skontaktujemy się z Piotrem i opowiemy mu, co wiemy. Może jak skontaktuje się z Radą, to powiedzą nam, co mamy dalej robić? – próbowałem uspokoić atmosferę. – A jak chcesz to zrobić, mądralo? Podziękowaliśmy Aidzie i ruszyliśmy stromymi schodami w górę, z powrotem do wioski. Zamyśliłem się na dłuższą chwilę. Deborah miała rację. Nie mieliśmy możliwości przekazania Piotrowi żadnych wieści. Od razu mielibyśmy kłopoty z Buntownikami. Nie zamierzałem się poddawać. Zajechaliśmy zbyt daleko, a byliśmy tak blisko. Nie dawałem wiary w śmierć Khaleda. Jeżeli przepowiednia była prawdziwa i to wszystko dokądś prowadziło, to chyba coś bym poczuł, dostałbym jakiś znak… Minąwszy pustoszejące powoli stragany, wyszliśmy na niewielki plac, pełniący rolę swoistego centrum wioski. Przeszliśmy przezeń niemal niezauważeni, wtapiając się w spowitą całkowitą ciemnością ulicę, obrośniętą z obu stron palmami daktylowymi. Do hotelu mieliśmy tylko kawałek drogi. Nie było jeszcze bardzo późno. Mijaliśmy prawie niewidzialnych, oprószonych jedynie lekkim światłem gwiazd mieszkańców wracających do swoich domów. – Musimy szukać dalej. Nie możemy się teraz poddawać, Deb. Pojedziemy
prosto na wybrzeże. Tam był ostatnio, stamtąd wysłał list. W Sidi Ifni możemy dowiedzieć się czegoś więcej. – Nie musicie tam jechać – męski głos przemówił zza naszych pleców po francusku. Mężczyzna idący parę metrów za nami zatrzymał się nagle, jak tylko odwróciliśmy za siebie głowy, zaskoczeni. Jego oczy zabłyszczały, kiedy wszedł w odsłoniętą od drzew przestrzeń, prosto w opadającą tu poświatę księżycowego smutku. – Odnaleźliście mnie… w końcu. Po tylu latach… – powiedział załamującym się, pełnym niedowierzania głosem. – Kim pan jest, proszę pana? – zapytałem. W jego obecności poczułem dziwny przypływ energii, po chwili wytłumaczyłem to sobie zwiększeniem adrenaliny we krwi. – Khaled? – wtrąciła Deb. – Nareszcie… – wyszeptał spod peleryny nocy. – Tak, to ja. Chyba powinniście pójść ze mną. * W milczeniu podążaliśmy za owianym mroczną tajemnicą człowiekiem, który od czasu do czasu odwracał się za siebie, upewniając się, czy nadążamy. Wiedzieliśmy, kim był, ale oprócz tych kilku zdań, które padły z jego ust, nie wiedzieliśmy niczego. Nie spuszczając wzroku z coraz dłuższego cienia Marokańczyka, który wiódł nas w dół rzeki, doliną za wodospadem, po drugiej stronie, przedzieraliśmy się przez przemarzniętą noc. Makaki berberskie pogrążone były we śnie. Nie napotykaliśmy ludzi, ale też żadnych butików czy restauracji, oprócz jednej nieczynnej knajpki, schowanej gdzieś wśród drzew oliwnych i arganowych. – Trzymasz się? – W ostatniej chwili złapałem przyjaciółkę za rękę, ratując ją przed upadkiem na ostre kamienie, wychylające się z nieregularnej ścieżki. Potok, płynąc podle tuż obok nas, szeleścił prądami jak opętany, zagłuszając nasze kroki i szurania. Przeszliśmy w ten sposób jakiś kilometr, może półtora, gdy nagle, zapominając o przewodniku, jeszcze niedawno drepczącym przed naszymi nosami, a teraz schowanym gdzieś w oddali, w cieniach drzew i wysokich krzewów, zorientowaliśmy się, że zostaliśmy sami. – No pięknie. Co teraz? – zapytałem, lekko dygocząc w spowijającym szczyty Atlasu zimnie. – Słyszysz go? Jego kroki? Cokolwiek? – Tylko wodę. Jest za głośno – zawyrokowałem. – Nie masz w rękach jakichś święcących nanobotów? Nie widziałem, ale z pomocą wyobraźni poczułem na sobie jej srogie
spojrzenie. – To nie są pokemony, Jean. Jedyne, na co się odważyłem, wiedząc, że przed chwilą się wygłupiłem, to donośne odchrząknięcie. – Przyspieszmy w takim razie, musi być gdzieś przed nami – skwitowałem, kiedy właśnie wyłonił się zza krzaków, jakieś dziesięć metrów przed nami. – Pośpieszcie się, proszę. Kolejne pół kilometra sprawiło nam dużo mniej kłopotu, gdyż okolica przerzedziła się, jeśli chodzi o porastającą ją florę. Rzeka trzepotała odmętami o niebo ciszej, a to dlatego, iż od jakiegoś czasu posuwaliśmy się pod górę, zostawiając jej koryto w rowie łagodnego kanionu. Kiedy korony drzew całkowicie ustąpiły trawiastym równinom i wyszliśmy na zupełnie otwarty teren, stanęliśmy na brzegu wysokiego urwiska, z którego szczytu można było podziwiać, jak towarzysząca nam rzeka Tissakht łączyła się z inną, wpadającą dalej, jak się później dowiedziałem, do rzeki Oum er Rbia. Khaled, nie zatrzymując się, doszedł do samej krawędzi skarpy, co przez chwilę wyglądało, jakby miał zamiar skoczyć. Nim jednak okrzyk zgrozy wydobył się z moich płuc, opamiętałem się, widząc, jak ostrożnie schodzi z niej w dół ściany. Podbiegliśmy do miejsca, w którym przed sekundą stał. Zejście wyglądało na strome i niebezpieczne. Popatrzyliśmy po sobie z powątpiewającym wyrazem twarzy. – No skoro on dał radę… – Wzruszyłem ramionami, ciesząc się w głębi, że bez wątpienia zaimponowałem właśnie Deborah swym heroizmem. – A jak spadniesz? – To będę pierwszy na miejscu. – Wyszczerzyłem się do księżyca, będąc już w połowie zanurzony w czeluści poniżej krawędzi, na której wciąż stała. Ostatecznie zeszliśmy tylko jakieś piętro niżej. W ścianie urwiska była jama. Jaskinia, w której skrywał się Khaled. Kiedy przekroczyłem progi paszczy Otchłani, moje nozdrza uderzył zapach wilgotnej ziemi oraz stęchlizny. – Witajcie. – To tu mieszkasz? – zapytałem. Ludzki kształt, bo tylko to można było z ledwością dostrzec w tym mroku, skinął ze spokojem głową. – Więc jednak wróciłeś. List mówił prawdę. Ludzie myślą, że nie żyjesz – powiedziała Deb z odrobiną pretensji w głosie. – Twoja siostra tak myśli. Dlaczego do niej nie zapukasz? – Nie mogę. – Okłamałeś ją, a ona cierpi z twojego powodu. – Nie okłamałem. Napisałem, że wracam, i wróciłem. Nie pisałem, że wrócę do niej. Poza tym mam dużo więcej lat, niż wam się wydaje, jak już pewnie wiecie
z relacji Aidy. Obawiam się, że gdyby moja rodzina chciała się podzielić nowiną o moim powrocie, rozeszłoby się szybko, że powariowali albo coś. Przysporzyłbym im dodatkowych kłopotów. – Zamilkł na chwilę, przykucnął na ubitej ziemi i odpalił zapałkę, którą figlarny wiatr natychmiast zdmuchnął. Drugą, osłaniając tym razem dłonią, podpalił chrust w przygotowanym wcześniej stosiku patyków i połamanych szczap. – A tak to siedzę sobie tutaj, doglądam ich codziennie, obserwuję, czekam… Po całej jaskini walały się śmieci, lecz nie były to jakieś gnijące obierki po ziemniakach czy opakowania po chipsach, ale ogrom od dawna kolekcjonowanego szmelcu. W rogu leżał prowizoryczny materac, a właściwie dwa zszyte ze sobą i czymś wypchane koce. Nad nim przymocowane były dwie próchniejące deski, służące za półki, na których spoczywało w nieładzie kilka książek, stara ramka ze zdjęciem i jeszcze więcej śmieci. Jama była wielkości małej sypialni, ze stropu skapywała woda, jednak ziemia była wilgotna tylko w niektórych miejscach. Pod wschodnią ścianą leżał duży plecak, kilka reklamówek wypełnionych polanami drewna i chrustem, dwa kartony po butach, na jednym z nich ustawione małe radio. – Okej, nie mamy czasu. – Skąd wiesz? – spytałem zaintrygowany. – Wiem. Miałem sen kilka dni temu. Dziwny, nieludzki wręcz koszmar, jakiego nigdy w życiu nie śniłem. – Każdy z nas ma takie sny w jakimś momencie swego życia. – Nie wiem czemu, ale z jakiegoś powodu mu nie ufałem. – Więc ty jesteś Khaled? – Tak. To ja. Mogę pokazać paszport, ale wiem, że nie takiego dowodu oczekujecie. A wracając do mojego snu… Nikt na tym świecie takiego nie miał, Jean. Deb zbladła na twarzy. Otaksowała go z góry na dół, po czym z niedowierzaniem przyjrzała się mojej reakcji. Zaniemówiłem. – Skąd wiesz, jak ma na imię? – zapytała, przysiadając bliżej ogniska. – Z mojego snu właśnie. Byłeś w nim. Już wtedy wiedziałem, że chwila, kiedy ujrzę cię naprawdę, z krwi i kości, nadejdzie lada dzień. I oto jesteś, cały i… – Khaled? – zatrzymałem go, dosiadając się do przyjaciółki. – Co ci się śniło? Mężczyzna w potarganej, niegdyś kremowej koszuli, dżinsach z tyloma dziurami, że mogłyby służyć za firanę, z sandałami na stopach z zerwanymi paskami na pięty, był wychudzony i mizerny, jednak wydawał się zadowolony z życia, jakie wiódł. To prawda, że wciąż wyglądał na trzydzieści lat. W jego oczach dostrzegłem harmonię, pogodę ducha i wewnętrzny spokój. Opanowanymi rękoma dokładał kolejne kawałki drewna do ognia, wzniecając w ten sposób ognisko, które miało dawać już nie tylko światło, ale też ogrzewać nasze lekko odziane ciała.
– Śniłem o Ziemi. Pięknej i majestatycznie rozbłyskającej wśród innych gwiazd i planet. Spoglądałem na nią jakby z Księżyca, najpierw miała tylko jeden kontynent, była ciemna po stronie nocy. Później obracała się coraz szybciej i szybciej, a kontynent rozpadał się na mniejsze, zaś po nocnej stronie globu zaczęły pojawiać się światła, coraz więcej, aż w końcu całe kontynenty były oświetlone, tak jak dzisiaj. Potem znalazłem się na pustyni, widziałem ciebie tuż przed sobą, staliśmy przez piętnaście sekund, może więcej, twarzą w twarz. Twoje błękitne oczy nie miały źrenic jak teraz, jak mamy wszyscy. Z samego środka oczu dobywało się światełko, takie małe słońca, które bardziej rozjaśniały błękit twoich tęczówek. Potem nad naszymi głowami pojawiła się ciemność, jakby nadchodziła burza, lecz tak czarnych chmur nie widziałem nigdy w życiu. Zniknąłeś, a w mojej głowie przewijały się obrazy umierających ludzi, padających jak muchy. Ich oczy stawały się czarne, pozbawione duszy, jak zdmuchnięty stosik kart, ich ciała wszystkie naraz pokładały się do wiecznego snu. Później ty pojawiłeś się na jakiejś górze, miliony głosów wołały twoje imię… Jean… John… Jan… Juan… Giovani… A z twojej skóry dobywało się światło, rozproszyłeś ciemności. Wtedy znów zobaczyłem Ziemię jak z księżyca, ale… Milczenie Khaleda nie wróżyło niczego dobrego. Ściągnięta twarz ze smutkiem wpatrywała się w ogień. – Ale co? – zapytałem niemal szeptem. Marokańczyk podniósł na mnie wilgotne spojrzenie. Po chwili wstał i zbliżył się na wyciągnięcie ręki. Przysunął swą dłoń ku mojej twarzy. Czując się niezręcznie, odchyliłem głowę nieco do tyłu. – Mam dla ciebie wiadomość. Nie wiem, co ona oznacza, ale… Czy mogę…? Przypatrywałem mu się w konsternacji, w myślach wracając do obrazu, jaki pojawił mi się w głowie, kiedy Deb opowiadała przepowiednie o natchnionym kapłanie. – Nie będzie bolało – dodał, na co przybliżyłem twarz do jego ręki. Wzdrygnąłem się na chłód dłoni „posłańca”, który poczułem na swoim czole, jednak bardziej chyba przez obrazy, jakie zaczęły krążyć w moich myślach, niczym rzucane w kinie z wideoprojektora. Moim oczom ukazały się gwiazdy. Wszechświat otaczał mnie z każdej strony. Spojrzałem na swoje ręce i nogi, dotknąłem swojego brzucha, głowy… Byłem tam. Dryfowałem w kosmosie, a nieopodal majaczyła rozgrzewająca serce mgławica. Była jakby w ciągłym ruchu. Pływała w bezkresie nieważkiej próżni, zwieńczona jedynie własną grawitacją. W pewnym momencie uderzyła w nią fala, która wprawiła ją w szybsze ruchy obrotowe. Mgiełka wirowała teraz z dużą prędkością, spłaszczała się coraz bardziej, aż do postaci dysku. W jej centrum robiło się ciasno, sprężone gazy, skały i pył materializowały się, by wreszcie
zapłonąć. Oglądałem na własne oczy narodziny gwiazdy, wokół której krążyły już mniejsze grudki materii, posiadające najwyraźniej własną grawitację. Niektóre z nich odbijały się od innych, by się rozkruszyć, a następnie połączyć razem w całość. Ich masa zwiększała się – to było cudowne! Wszystko z zawrotną prędkością stawało się naszym układem planetarnym. Słońce zabłysło w końcu w swej pełnej krasie, a gaz wokół planet uleciał w otchłań wraz z podmuchem słonecznego wiatru. W jednej sekundzie znalazłem się nad jedną z protoplanet. Nie byłem pewien którą, ale obstawałem za tym, że był to Jowisz. Skierowany w lekko ogrzewające moją twarz promienie młodej gwiazdy, patrzyłem teraz na pięć maleńkich kulek okrążających ją z różnych odległości. Jedynie dwie z nich znajdowały się w tym samym promieniu od płonącego olbrzyma. Ich trajektoria nie pozostawiały wątpliwości; planety zderzyły się w końcu, z czego jedna, większa, została na swojej drodze, mniejsza natomiast jęła ją okrążać, stając się jej satelitą. Ziemia stała się trzecią planetą od Słońca, która w następnym momencie znalazła się pod ostrzałem planetoid, atakujących zza orbity Jowisza. Nadlatywały z odległych przestrzeni zza Neptuna. Wszystko działo się w zaskakującym tempie. Przybliżając się do błękitnej planety, zobaczyłem, jak powoli zielenieje, co było znakiem powstawania na niej życia, które najwidoczniej przybyło tu na którejś z zagubionych asteroid. I nagle znalazłem się na powierzchni. Nie czułem lęku, mimo że wkoło mnie wybuchały wulkany, w oddali szalały oceany, niebo było szarpane piorunami, a drzewa wyrywane i rozrzucane po całej okolicy przez szalejący sztorm. I wszystko to wyglądało i brzmiało przerażająco, jednak gdy doświadczałem tego naocznie, uczucie bycia tam było najdziwniejsze – jakby mnie nie było. W pewnym momencie wszystko się uspokoiło. Ziemia ucięła sobie drzemkę, a na jej świeżo zaścielone łono z krzaków wyszły pierwsze zwierzęta. Owady szeptały mi do uszu, ptaki z zazdrością wyśpiewywały jeszcze ciekawe nowiny. Niczym w Animal Planet, króliki hasały z myszami po łące, sarny ganiały zające i na odwrót. Wiatr hulał między drzewami, powodując przyjemne buczenie, zatajając ciche dreptanie zakradających się do nory w pniaku rodziny jeży. Słońce, którego narodzin właśnie byłem świadkiem, ogrzewało mi czuprynę, karmiąc tymi samymi promieniami ziemską roślinność. Były i jelenie… piękne, rogate, dostojne… Szarżowały przed siebie, czasem nie zwracając uwagi na inne zwierzaki. Te, chcąc przyłączyć się do zabawy, pobiegły za nimi, a im z kolei potowarzyszyć pragnęły wszystkie ptaki. Każde zwierzę nagle poczuło się częścią tej wielkiej fety. Wszystkie nadbiegały z jednego kierunku i dopiero po paru sekundach zauważyłem słupy dymu unoszące się w oddali nad horyzontem. Zbliżały się szybko, pokrywając z każdą sekundą coraz większe połacie nieba. Kumulowały się w jedną całość, która formowała się w coś na kształt twarzy, jakiejś maski…
Zbliżała się do mnie. U podstawy dymnego upiora ogień trawił wszystko, co napotkał. Pożar przesuwał się coraz bardziej. Przypomniał mi się sen z lochów. Taki sam… Ginące zwierzęta, czarna maska smogu, śmiercionośne jęzory ognia, ja ratujący potrzebujących… W pobliżu jednak nie było rzeczułki, jak w moim koszmarze. Nie miałem środków. Smolista zjawa rozchyliła paszczę, by pochłonąć mnie i wszystko wkoło, i wzbiwszy się wcześniej do góry, teraz opadała prosto na mnie. Odruchowo wysunąłem rękę przed siebie. Zamknąłem oczy. Wystrzeliłem. Fala światła rozproszyła całe zło, które zniszczyłoby to śpiewające znów w mej duszy piękno życia, jakie dopiero zawitało na Planecie Matce. Ocaleni. Świat jął się kręcić niczym z prędkością nadświetlną. Kiedy się zatrzymał, znalazłem się w znajomym miejscu. Mieście z portem usadowionym nieopodal wzgórza, na którym dumnie piętrzyła się znajoma budowla. Katedra Notre-Dame de la Garde. Byłem w Marsylii. Tylko po co? Co miałbym tu zobaczyć lub zdziałać, zastanowiłem się. I wtedy mnie oświeciło. Dosłownie, gdyż port podsunął się pode mnie, a ja stałem na wodzie i widziałem pod nogami światło. Tarczę światła, tę, którą widziałem już wcześniej, a której Piotr nie potrafił dostrzec. Stałem nad nią, ale nic więcej się nie działo. Obraz ponownie się zmieniał, wirując wkoło jak zaprawa w betoniarce. Stałem w bezruchu, próbując wyłapać coś z przelatujących mi przed nosem kolorów i światełek. Krajobraz, jaki się nagle wyłonił z tego miszmaszu, przywoływał w jakimś stopniu opowiedziany przez Khaleda sen, gdzie stałem na górze, a świat spowity w ciemnościach wołał moje imię. Słyszałem wyraźnie miliony głosów w różnych językach. Wszystkie rozumiałem. Spojrzałem w nocne niebo i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że było kompletnie czarne. Nie było na nim gwiazd ani księżyca. Przeniknęło mnie okropne zimno, ale nie z powietrza wokół, bo tego w ogóle nie czułem. Rozrywało mnie od wewnątrz, od środka płuc, serca, żołądka… Było piekielnie kłujące, jak w moich wizjach; jak wtedy, gdy zniknąłem gdzieś w Otchłani, po ucieczce z Saoke. Całe ciało zostało sparaliżowane, w lodowatym odrętwieniu nie mogłem ruszyć nawet powieką. Ból był niesamowity, czułem, jak słabnę, jak życie ze mnie uchodzi. W końcu przestałem czuć cokolwiek, zamknąłem oczy… Kiedy je otworzyłem ponownie, siedziałem pod skałą w jaskini Khaleda. Deb ocierała szmatą moje czoło. – W porządku? – zapytała. – Chyba tak. Długo mnie nie było? – Jakieś dziesięć minut, a gdzie byłeś? Khaled siedział przy ognisku, ogrzewając wysunięte doń dłonie. – Widziałeś, co było ci dane zobaczyć? – Tak, widziałem. Czy ty też to widziałeś?
Pokręcił głową. – I co? – niecierpliwiła się dziewczyna, podając mi suchy kawałek materiału. – Nie jestem pewien. Ale… no w końcu ja sam to sobie wysłałem wieki temu. Więc ja będę to musiał jakoś zinterpretować. – Złapałem się za brzuch. – Jak wyglądam? Mdli mnie trochę trochę w żołądku. – Całkiem dobrze, Khaled gorzej to znosił, ale o wiele krócej. W ułamku sekundy, kiedy cię dotknął, zaczął wyginać się wpół i krzyczeć tak głośno, że obawiałam się nieprzypadkowych gości z wioski. – Wyleciał ze mnie… – odezwał się w końcu, roztrzęsiony. Przytaknąłem głową. Zrozumiałem. – I co teraz? – Wszystko jest skomplikowane. Ale jedno jest pewne… Nadchodzi ciemność. – Zbledli naraz. – Albo może nie nadchodzi, ale nadejdzie. Wiem o tym. – Skąd? – spytali jednocześnie. – Po prostu wiem. Widziałem… Nie wiem jednak, o co chodzi w tych waszych przepowiedniach i do czego ja miałbym się przysłużyć. Nie wiem nawet jak! Wszyscy troje zamilkliśmy. Więcej słów nie było konieczne, a jednak te najważniejsze nasuwały się same. Musiałem być tym odważnym… Gniew przenikał moje ciało. Z poczucia bezradności, dezorientacji, niepewności. – Śmierć jest nieunikniona… – Spróbowałem wstać, jednak poczułem lekkość w głowie. Opadłem. – …i moja też. Ale chyba wiem, co muszę zrobić.
XXV Pożegnanie z Khaledem Poprosiłem o chwilę ciszy, abym w spokoju mógł jeszcze raz zobaczyć wszystko to, co przekazałem sobie ręką Marokańczyka. Szum wody wprowadzał do mojej głowy spokojny nastrój. – Piotr mówił, że dowiem się czegoś o mojej mamie. Ale niczego w tym przekazie o niej nie było. – Oboje podnieśli zamyślone głowy. – Nic? – W głosie Deb dało się wyczuć rozczarowanie. – Może to jeszcze nie wszystko? – O tym samym pomyślałem. Za drugim razem też niczego o niej, żadnej wzmianki, żadnej wskazówki. Wstałem i podszedłem do zespolonych koców, wspominając cuchnące czasy w niewoli, z Piotrem w celi obok. Pozwoliłem sobie usiąść, łokcie opierając na kolanach i zatapiając twarz w dłoniach. – Okej, to nie jest najważniejsze. To znaczy dla mnie bardzo ważne, ale jeśli Piotr mówił, że czegoś się dowiem, to pewnie tak jest. Tymczasem mamy misję do wykonania. – Misję? O czym ty mówisz? Nasza misja skończyła się tutaj. Po jej wykonaniu, czyli doprowadzeniu cię do posłańca – wskazała palcem na naszego towarzysza – miałeś już wiedzieć, kim jesteś i co masz robić. To miało być ziszczeniem proroctwa. Wiedziałam…! Posłała mi piorunujące spojrzenie. Czułem, że narasta w niej wściekłość, powodowana rodzącym się wewnątrz rozczarowaniem. Wiedziała, że nie może mnie za nic winić, a ja zdawałem sobie sprawę, że ona to wiedziała. Przypomniałem sobie, jak ją poznałem i co wtedy mówiła o mnie, o przepowiedni i o tym, kto miał z jej spełnieniem powrócić. – Jest coś… – Zawahałem się. Nie byłem pewien, czy chcę rozbudzać kolejne ślepe nadzieje. – Jest coś jeszcze, co muszę zrobić. Nie wiem, czy to coś da. Czy to w czymś pomoże i czy coś tam znajdę? – Tam? – Wpatrywała się we mnie, żądając wyjaśnień. – Musimy jak najszybciej wrócić do Marsylii. – Dlaczego? I dlaczego jak najszybciej? – Bo tak! Nie wiem, czy to prawda, ale widziałem śmierć. Otchłań zbliża się tutaj, tak jak mówiliście. Khaled wstał. Zrobił kilka niepewnych kroków w moją stronę. Czekałem, co powie, jednak on spojrzał tylko na mnie z błyskiem w oczach i przyklęknął. – Khaled, co ty robisz? – zapytałem ostro. – Moja powinność została spełniona. Wygląda na to, że nie tobie była dana, Jean, ale powiedz tylko słowo, a pójdę za tobą, gdziekolwiek zechcesz. I tak nie
mam gdzie się podziać przez resztę życia. Podniósł zamglony wzrok prosto na mnie, w oczekiwaniu na moją decyzję. Po jego wyrazie twarzy wiedziałem, że mówił prawdę. Nic go już nie trzymało na straży, jego służba przeznaczeniu dobiegła końca. W głębi spojrzenia jednak wyczytałem co innego. – Nie musisz, przyjacielu. I tak dobrze, że w ogóle nam się udało cię odnaleźć. Jesteś wolny, możesz robić, co ci się podoba. Położyłem dłoń na jego ramieniu na znak, że może wstać. Podniósł się, podając mi dłoń. Wymieniliśmy uściski, przypieczętowując niewypowiedzianą przyjaźń. – Rano przyjdę pod hotel France. Deb uścisnęła mu dłoń, po czym odprowadził nas na powierzchnię. Ze skarpy pomachaliśmy mu na pożegnanie i popędziliśmy srebrnoszarą ścieżką, prowadzeni blaskiem strażnika nocnego nieba. Przebiegając przed szklanymi drzwiami hotelu, w recepcji zauważyliśmy kilka osób siedzących przy stołach i grających w karty. Chcąc pozostać niewidzialnymi, zrezygnowaliśmy z poruszania się w snopach światła rozrzuconych przez latarnię tu i ówdzie po podwórku. Nazajutrz oddaliśmy klucze innemu recepcjoniście. W holu ludzie pochłaniali śniadanie, na które my nie mieliśmy czasu. Postąpiliśmy jak ostatnio, zabierając ze stołu wszystko, co można było zabrać, i nie bacząc na niektóre spojrzenia zaciekawionych naszym zachowaniem turystów, wyszliśmy czym prędzej na zewnątrz. – O, nasi tu byli! – krzyknąłem do dziewczyny, gdy przekraczając próg drzwi, zobaczyłem na nich naklejki z polskimi barwami i hasłami – pozostałości po rodakach turystach. Khaled czekał przed bramą wjazdową na posesję hotelu. – To był niesamowity zaszczyt. – Raz jeszcze uścisnąłem mu dłoń. – Dla mnie to był prawdziwy zaszczyt. – Lekko skłonił głowę. – Khaled, spokojnie… Marokańczyk sięgnął ręką do kieszeni i wygrzebał z niej naszyjnik. – Wierzę w ciebie, Jean. – Wyciągnął zaciśniętą pięść. – Noś go, proszę. Amulet opadł na moją rozpostartą dłoń. Był to egipski krzyż, symbol nieśmiertelności, co trochę mnie zdziwiło. – Khaled… Ja nie sądzę… – To nieważne, Jean. – Chwycił mnie za ramię. – Dla mnie. Bo jeszcze się kiedyś spotkamy. – Okej. – Poklepałem go przyjacielsko po plecach. Deborah ruszyła w stronę postoju taksówek, machając Khaledowi na pożegnanie. Dzieci na ulicy obserwowały nasze odejście z zainteresowaniem, jakby
oglądały na żywo karnawałową paradę w Rio. Kilkoro wyciągało chude rączki w naszą stronę, prosząc o pieniądze: „Un Dirham, un dirham…!”. – Myślisz, że możemy wziąć jedną? Przynajmniej do głównej drogi? – zapytałem, kiedy doszliśmy do placu zastawionego zaparkowanymi mercedesami o jednej wyblakłej, żółtej barwie i w podejrzanym wieku. Wokół pierwszej taksówki zebrała się grupka ludzi. Najwyraźniej panowała tu zasada, że taksówkarz nie pojedzie – ze względów ekonomicznych – jeśli nie zbierze kompletu sześciu pasażerów. Stare mercedesy przeznaczone były dla pięciu pasażerów, z kierowcą włącznie. Tutaj prawo taksówkarskie uwzględniało minimum siedmiu z kierowcą – czworo z tyłu, dwoje z przodu, na miejscu obok kierowcy. Biznes był o tyle opłacalny, o ile w kraju tym za przejazd płaciło się za siebie, indywidualnie. – Potrzebują akurat dwóch osób… Chyba nie zaszkodzi – odpowiedziała z aprobatą. Po drodze na drugą stronę przełęczy, po równie zawiłej serpentynie, co z Ouled Ayad, okazało się, że samochód pomieścił jeszcze dwoje autostopowiczów, którzy oczywiście za przejazd taksówką musieli uiścić opłatę. Jeden młodzieniec usiadł obok kierowcy przy drzwiach, drugi wcisnął się na kolana starszemu mężczyźnie z tyłu. Po tej przejażdżce, pełnej śmiechów i chichotów, przyznałem, że chyba nigdy już żaden z marokańskich zwyczajów mnie nie zaskoczy. Zabawne, choć ciasne i spocone doświadczenie. Jeszcze w nocy w pokoju hotelowym zdecydowaliśmy zaryzykować, ale przede wszystkim nie igrać z czasem. Najbliższe lotnisko było w Marrakeszu. Tam mieliśmy spróbować wynająć prywatny samolot. Chyba nawet nie chciałem wiedzieć, skąd Deb miała na to pieniądze, nie pozostawiało to jednak wątpliwości, że na każdą okoliczność, pomijając brak latarki w rękach, była przygotowana. Droga powrotna minęła bez zakłóceń. Zjeżdżając w dół, taksówkarz wyrzucił nas na skrzyżowaniu, z którego skręcał na wschód. Chwilę potem jechaliśmy już do Tanant. Kierowca, siedemdziesięcioletni mężczyzna, był na tyle uprzejmy, że przewiózł nas przez całe miasteczko i podrzucił na wylotówkę. Dalej mieliśmy szczęście. Z Tanant dojechaliśmy do małej wioski Ouled Jelal, tuż przed Marrakeszem, w trochę ponad półtorej godziny. Usadawiając się w klimatyzowanym samochodzie marokańskiego aktora serialowego, jadącego do domu z Ouarzazate, skąd wracał właśnie z całonocnej pracy na planie filmowym, Deborah cieszyła się towarzystwem gwiazdy. Nie znałem jej od tej strony i nie powiedziałbym, że może być kimś, kto szaleje na widok sławy – nawet jeśli jej nie zna – niczym nastolatka na widok Justina Biebera. Byłem jej jednak wdzięczny, że stworzyła właśnie możliwość, abym się trochę zdrzemnął po nocy, która nie była dla mnie wystarczająco długa. Wioska kierowcy znajdowała się kilkaset metrów od głównej trasy biegnącej
do miasta, co oznaczało, że będziemy musieli jeszcze pomachać, aby dojechać do centrum. Stanęliśmy w upale, dopijając resztki wody z butelki i zajadając ostatnie kęsy hobzy – marokańskiego chleba. Auta przejeżdżały obok nas bez zainteresowania. Dopiero po chwili dostrzegliśmy w oddali policyjną kontrolę, a właściwie blokadę złożoną z dwóch radiowozów i pięciu policjantów, zatrzymujących co piąty samochód. To oznaczało tylko jedno – spacer. Kiedy ich mijaliśmy, szczerząc się doń, by wyglądać na głupkowatych podróżników, nie umknęło naszej uwadze, jak bacznie nas obserwowali, po czym jeden z nich wrócił do radiowozu i jął rozmawiać przez radio. Przyspieszyliśmy kroku. – Ile jeszcze? Jak myślisz? – zapytałem po dwudziestu minutach, nie kryjąc zmęczenia nieustępującą monotonią. Krajobraz wyglądał wszędzie tak samo. Stepy, kamienie, kępki wyschniętych traw, oliwne gaje, pojedyncze domy, gdzieniegdzie śmieci… Od czasu do czasu spotkaliśmy rozjechanego psa, przez co ściskało mnie w gardle na myśl, jakiego cierpienia musiałby taki psiak zaznać, gdyby nie zginął na miejscu. – Myślę, że ze dwie, dwie i pół godziny – zawyrokowała, spoglądając przez ramię na niknących w skwarze asfaltu policjantów. Łut szczęścia sprawił, że po kolejnych piętnastu minutach spaceru natknęliśmy się na drugą kontrolę policji. Nie zwolniliśmy kroku. – Świetnie, co ich wzięło dzisiaj…? – obruszyła się Deb. – Myślisz, że to może mieć jakiś związek z nami? – Zawsze może być taka możliwość, ale nie sądzę, żeby to było to. Może jakieś ważne osobistości przyjechały w odwiedziny do króla. Król Maroka – Muhammad VI – miał swój pałac w Marrakeszu, który choć nie był stolicą kraju, według lekarzy był dużo korzystniejszy dla zdrowia monarchy. To za sprawą bliskości gór i świeżego powietrza, które według niektórych miały mu pomóc przyzwoicie żyć z astmą. Maszerowaliśmy dalej. Mundurowi na posterunku przypatrywali się nam niczym podejrzanym o zamach stanu. Wszyscy razem. Nie podobało mi się to. Jednak nie zatrzymali nas, nie skontrolowali, nie wypytywali o nic. Po prostu przeszliśmy obok. Czyżbyśmy kompletnie nieświadomie wpadali w jakąś pułapkę? Czy stali tu, byśmy nie mieli żadnej drogi ucieczki? Czyżbym popadał w paranoję? W końcu, ku naszej radości, zatrzymała się obok nas taksówka. Taki sam słomkowy mercedes, jakie jeżdżą po całym kraju, a w środku gnieżdżące się już pięć osób. Miejsce tylko dla jednej. Kierowca nie był chętny jeździe z większą ilością pasażerów, jednak nie mieliśmy wyboru – musieliśmy do niej wsiąść za wszelką cenę, a ta okazała się zwitkiem kilku banknotów pięćdziesięciodirhmowych. Wepchaliśmy się, Deb usiadła mi na kolanach, co spotkało się z piorunami w oczach dwu jadących z nami starszych muzułmanek.
Taksówkarz zapewniał nas, że nie może jechać na lotnisko, położone z drugiej strony miasta, gdyż ma kolejne zlecenie. Ponoć był dziś ruch jak w Rzymie, a to za sprawą delegatów ministerstw spraw zagranicznych krajów północnoafrykańskich, chcących dołączyć do Unii. Jednak oznajmił, że będzie wiózł dwóch chłopaków, siedzących z przodu obok niego na plac Jamaȃ El-Fna, a tam bez wątpienia znajdziemy taryfę na lotnisko. Marrakesz był tłocznym miastem. Prawdopodobnie najbardziej turystycznym w całym Maroku. Ludzie ściągali tu z każdego zakątka globu. Tysiące na ulicach nie wróżyły nam niczego dobrego. Każdy z nich mógł być przecież Buntownikiem. Na lotnisku, jak to w takich miejscach, wcale nie było lepiej. W dodatku albo brnąłem dalej we własną paranoję, albo każdy marokański mundurowy gapił się na nas, jakby kraj odwiedzała sama Lady Gaga, a oni mieli zadbać o jej bezpieczne wejście na pokład. Sam port lotniczy wyglądał nowocześnie i monumentalnie. Z boku wyglądem przypominał białą, w całości wynurzoną łódź podwodną, zbudowaną jakby z plastra pszczelego, tyle że nie z sześciokątnych komórek, a z czterokątnych pionowych rombów. – Poczekaj tu. Nie znikaj mi z oczu, a najlepiej to nikomu nie znikaj z oczu. – Widziałaś, jak mnie obserwują? – Może, ale lepiej to, niż żebyś został sam. Czyli żadnej toalety, aż załatwię nam lot. Naraz odniosłem przykre wrażenie, że cała wycieczka poszła na marne. Więcej z tym wszystkim było zachodu aniżeli spodziewanych sukcesów. Kiedy Deb powróciła, oznajmiając, że polecimy Piperem Navajo, którym, na dobrą sprawę, mogliśmy przylecieć tu i z powrotem na jednym pełnym baku, poczułem lekką ulgę, że poszło po naszej myśli. Mundurowi wciąż jednak bacznie gapili się na nas, odprowadzając nas wzrokiem do samej bramy wychodzącej na płytę lotniska. Nasz pilot był tutejszy. Grzecznie się przywitał, kiedy już rozsiedliśmy się wygodnie w skórzanych fotelach, po czym w trzy minuty streścił zasady lotu i bezpieczeństwa na jego statku powietrznym.
XXVI Powrót do przeszłości Lot miał trwać ponad pięć godzin. Tyle też zajęły mi, zakończone fiaskiem, próby zaśnięcia na pokładzie szarpiącej, bezustannie ryczącej maszyny. W tym czasie rozmyślałem o mojej mamie. O tym, jak przesłanie od Khaleda miało mi pomóc dowiedzieć się czegoś o niej, czego nikt, prócz niej samej, nie wiedział. – Spójrz, Cieśnina Gibraltarska. Granica dwóch kontynentów. – Lekkie turbulencje wybudziły Deb z głębokiego snu. – Tak? – Zawsze się tym zachwycałam. To taki miły widok i tak rzadko widzi się w życiu takie rzeczy… – Rozmarzyła się. Turbulencje nie sprzyjały tak jej spaniu, z którego bestialsko ją wyszarpały, jak też podziwianiu niepowtarzalnych widoków. Turbulencje byłyby jeszcze znośne, ale po kolejnej mocnej salwie grzmotów usłyszeliśmy głośne nawoływanie pilota o pomoc. – Mayday! Mayday! Mayday! Samolot trząsł się jak opętany. – Co się dzieje?! – krzyknąłem po arabsku. – Ktoś do nas strzelał! Dostaliśmy! Nie utrzymam nas! Deborah rzuciła się ponownie do okna. – Do Gibraltaru jeszcze kawałek! – zameldowała, po czym rzuciła po francusku do pilota: – Dolecimy do lądu? – Z hukiem, ale tak! W kabinie biały dym zaczadzał powietrze, robiło się siwo. Nie widzieliśmy strzałów ani kul przebijających poszycie w naszej części samolotu, celowano tylko w przód maszyny. – Jesteś cały? – zawołałem, bardziej martwiąc się o nas niż o niego, za co po chwili skarciłem się w myślach. – Tak! Dostałem tylko w nogę, ale spokojnie, dolecimy! – Jak wylądujemy, to pojedziesz od razu do szpitala! – pocieszyła go dziewczyna. – Nie o pogodzie nawijali przez radio tamci gliniarze, których mijaliśmy przed Marrakeszem, co?! – próbowałem podnieść nas na duchu, ale najbardziej chyba siebie samego. Samolot spadał, czułem zwiększającą się prędkość. Wrzask metalu i silników zagłuszał już wszystko i tylko delikatnie, w tle, dało się słyszeć cichnące nadawanie sygnału o pomoc. Potem jego niezrozumiały krzyk, skierowany w naszą stronę, podniósł nam poziom adrenaliny do maksimum. Pomyślałem o najgorszym. Ziemia zbliżała się do nas, a my do niej. Domy stawały się większe, kiedy maszyna
wyprostowała się, podchodząc do lądowania awaryjnego. Zanim uderzyliśmy o powierzchnię, zdążyłem zauważyć w oddali skałę z filarami Herkulesa na szczycie, pod nami natomiast zbliżające się lotnisko; potem zamknąłem oczy. Na dwie sekundy przed uderzeniem o ziemię przestrzeń wewnątrz kabiny przeszył donośny krzyk, a następnie jęk pilota. Deborah nie pozostawała mu dłużna i też wrzeszczała przez jakiś czas w obliczu śmierci, choć nie wiedziałem, skąd nabrała tyle powietrza w płuca, bo czułem, że w moich był już tylko dym z pożaru w kokpicie. Rąbnięcie nadeszło znienacka, choć wcześniej zaanonsowały go dwa wrzeszczące gardła. Utrzymałem się na fotelu z ledwością, powściągając nachodzące mnie czarne myśli, że to koniec, że pas się zaraz urwie, że zmiażdży mnie wgnieciony fotel pilota. Szuraliśmy po asfalcie przez jakieś dziesięć sekund, po czym stanęliśmy w bezruchu. Ledwo słyszałem syreny wozów strażackich, które w trzy sekundy pojawiły się wkoło nas i polewały wodą. – Jean! Musimy uciekać! Oni zaraz tu będą. – Usta Deb rozwierały się mocno, ale jej głos był teraz piskiem małej dziewczynki. Rzuciłem okiem na pilota. Jego ciało zwisało na bok z fotela, z głowy kapała krew. – Nie możemy go tak zostawić! – Zajmą się nim lepiej niż my! Będzie żył! Wydostaliśmy się nieuszkodzonym włazem, zeskakując prosto na asfalt. Koła nie wysunęły się i dopiero teraz zrozumiałem, co pilot próbował nam powiedzieć. – Jesteś cały? – Wciąż miałem problem z uszami, ledwo ją słyszałem, jakby stała za ścianą w pokoju obok. – A ty jesteś cała?! Strażacy podbiegali do nas, wraz z całym pułkiem służb bezpieczeństwa i straży granicznej, a także ci z obsługi lotniska. Za nami nadjechał jeep. – Hej, wskakujcie! – Pierre! – krzyknęła Deb. Francuz pomyślał o wszystkim. Nie czekał na naszą odprawę paszportową. Doskonale przewidział każdy krok dziewczyny. Jego dziewczyny. Wskoczyłem do wozu z przodu, Deborah zajęła miejsce z tyłu z lewej, za kierowcą. Rzucili się sobie w ramiona, po czym Piotr wcisnął pedał gazu, nim służby zorientowały się, że właśnie nawiały im ofiary katastrofy. – Dobrze cię widzieć! – wypaliłem. Nim jednak zdążył odpowiedzieć, za naszymi plecami padły strzały. Kilku mundurowych wypaliło z lufy prosto w nasz wóz. – To oni! – krzyknęła Deb z tylnego siedzenia. – Buntownicy! – Musimy się spieszyć, Piotr, słyszysz?! Gazu, do tunelu! Musimy się dostać do Marsylii!
– Myślisz, że to dobry pomysł? Tam też pewnie czekają! A w ogóle to co z Khaledem? Znaleźliście go? – Po chwili przestał poruszać ustami, słyszeliśmy go w naszych głowach. – Czy dowiedziałeś się czegoś? W taki sposób mogliśmy się skupić na ucieczce i dalej rozmawiać. Przeszkadzało to nieznacznie w myśleniu o innych rzeczach, jak na przykład przeszkodach na drodze, strzałach, czerwonych światłach… – Tak, znaleźliśmy, zobaczyłem wiadomość, jaką miał dla mnie, to wszystko. Niestety nic o mamie. – Na pewno? Ale coś innego, istotnego? Wiesz, kim jesteś? Co masz robić? Jak nas ocalić? – Co nieco wiem, ale nie wszystko pojmuję. Na razie wiem, że Otchłań się zbliża i może być tu w każdej chwili. Dlatego bezzwłocznie musimy wrócić do Marsylii – wyjaśniałem, kiedy dojeżdżaliśmy już do ronda na końcu Winston Churchill Avenue. – Dalej pieszo! – zacharczał. Nie ulegało wątpliwości, że syreny wozów policyjnych i wojskowych słyszeli już turyści na całej wyspie. Wbiegliśmy do tunelu, trzymając się za ręce, i nie bacząc na ludzi, zaczęliśmy teleportację. Jeszcze w biegu strop i ściany przejścia jęły się nam rozmazywać, by następnie zasklepić się w stację metra Vieux-Port. – Tędy! – krzyknąłem. Pobiegliśmy schodami na górę. Mieliśmy nadzieję, że nie będą nawet podejrzewać, dokąd się przenieśliśmy. Nie mieli dostępu do naszych teleportów, więc nie obawialiśmy się ogona. Jak się okazało – słusznie. Pomyliliśmy się jednak co do bezpieczeństwa na powierzchni. Buntownicy czekali na nas poskrywani w portowych sklepikach z pamiątkami, tabacach z fajkami i małych restauracjach. Kiedy tylko oświetliły nas promienie prowansalskiego słońca, ci wyłonili się ze swych wartowniczych kryjówek i nie bacząc na ludzi, jęli strzelać do nas z broni palnej i fal magnetycznych. Kilkoro przypadkowych przechodniów padło od kul, inni, odrzuceni przez niewidzialne fale, roztrzaskiwali się o ściany budynków lub samochody, łamiąc wszystkie kości. – Muszę dobiec do portu! – zaryczałem do Piotra wynurzającego się ze schodów wejścia do metra i odwzajemniającego ogień wroga wystrzałami z fal. – Będę was osłaniał. Biegnijcie! – Pierre, nie! – Deb sprzeciwiła się jego głupiemu heroizmowi. – Możemy biec razem! – dodała, gdy samochód, za którym się chowała, obsypał grad kul. Wyskoczyłem zza murka otaczającego wejście do podziemi i falami Światła z obu rąk zalałem Buntownika sprzed butiku z pamiątkami Prowansji. Witryna sklepowa posypała się w drobny mak, kiedy wróg z prędkością huraganu przeleciał przez nią do wnętrza sklepu.
– Deborah! Teraz! – Podbiegłem do niej, ostrzeliwując mocą z mojej ręki zakradającego się za jej plecami kolejnego Buntownika. Pochyleni, pobiegliśmy wzdłuż Quai de Port, przedzierając się przez sznur trąbiących na nas samochodów. Za naszymi plecami rozgrywała się prawdziwa jatka. Piotr wyskoczył z ukrycia i, wspierany zapewne którymiś z nieznanych mi jeszcze nanobotów, niespodziewanie wzbił się w powietrze na wysokość drugiego piętra, skąd ostrzelał wroga w kilku kierunkach, opadając następnie na jeden z podziurawionych samochodów. Dwóch byłych Gwardzistów deptało nam po piętach. Pruliśmy ile sił w nogach, nie obracając się za siebie. Na chodniki wyszedł właściwy tej porze roku i dnia tłum turystów. Ludzie, odpychani przez nas siłą, wywracali się na krzesła i stoły ogródków piwnych, złorzecząc przy tym wulgarnie. Gdy dobiegliśmy do merostwa Marsylii, skręciliśmy w lewo na ulicę. Szczęśliwym trafem zrobił się korek, więc wystarczyło tylko przedrzeć się pomiędzy samochodami na drugą stronę. – Deb, muszę się dostać na środek portu! – wysapałem, zadyszany. – Wiesz, co robisz? – Tak, muszę się dostać do tamtego światła! – Wskazałem palcem miejsce, gdzie niegdyś, jak mi się zdawało, ujrzałem bliźniaka księżyca. – Jakie światło? – zapytała, zdziwiona. – Jest tam! Ale chyba tylko ja je widzę. Zaufaj mi! Dziewczyna przyjrzała mi się bacznie z miną, jakbym opowiedział jej właśnie o wilkołaku, którego rozszarpałem zeszłej nocy we własnym łóżku. Dalej rzuciła szybko okiem na zbliżających się i gotujących do strzału Buntowników. Dzieliło nas tylko ze dwadzieścia metrów i arteria samochodów utkwionych w korku. – Dobra, ja ich zatrzymam – rzuciła, wyciągnąwszy rękę w ich stronę. – Hej! Wierzę…! Powodzenia! Skinąłem głową na pożegnanie. Ostatni raz popatrzyłem w stronę miejsca, gdzie zostawiliśmy Piotra, ale z tej odległości nie byłem w stanie niczego dojrzeć. Buntownik wskoczył na maskę samochodu, którego właściciela, napierającego w klakson, uciszył małą falą z palca wskazującego. Nasze spojrzenia spotkały się na jedną sekundę, zanim Deborah jedną falą zmusiła go do błyskawicznego uniku. Pogalopowałem w stronę przystani dla łodzi przeprawiającej ludzi na drugą stronę portu, jednak mogłem się tylko zadowolić napisem „Ferry Boat”, który stoi tu od lat. Łódź bowiem była właśnie z drugiej strony. Pozostało molo. Rzuciłem się w kierunku najbliższego, otoczonego z każdej strony małymi, przycumowanymi motorówkami. Zza pleców dochodziły mnie odgłosy rozbijanego szkła i zgrzyt samochodowej blachy. Nim dobiegłem do połowy pomostu, wrzask kobiecego
głosu odwrócił na chwilę moją uwagę, na co obróciłem się za siebie, aby się upewnić, że to nie Deb. Niestety, leżała nieprzytomna na niewielkim placu przed przystanią Ferry Boat. Zatrzymałem się na sekundę, lecz gdy spostrzegłem Buntownika wdzierającego się na molo, pognałem dalej przed siebie. Nie miałem pewności, czy to, co zamierzałem, miało jakieś znaczenie i mogło przynieść właściwe skutki. Czułem jedynie, głęboko w trzewiach, że muszę to zrobić. Przemożne przeczucie, którego nie dało się w żaden sposób wytłumaczyć. Instynkt. Nie zatrzymując się, dobiegłem do końca i rzuciłem się do wody. Od źródła światła dzieliło mnie jeszcze jakieś pięć metrów. Zanurkowałem dość głęboko, zdając sobie sprawę, że przy takim kolorze syfiastej na powierzchni wody Buntownikowi nie będzie łatwo mnie namierzyć. Widziałem słup światła w głębinach basenu, dobywający się z samego dna. Płynąłem wolno, przeciążony trzy razy cięższymi niż zazwyczaj ciuchami. Niemal co sekundę ocierały się o mnie fale magnetyczne wroga. Woda bulgotała niczym zagotowana za każdym razem, gdy wróg ciskał kolejne gromy. Srebrnawa łuna stawała się coraz bliższa. Nie ze względu na odległość, ale na więź, jaką między nami wyczuwałem. Wołała mnie do siebie, bez słów, gestów, dźwięków… Wołała swoim istnieniem, w tym właśnie miejscu, jakby dane nam było spotkać się pod wodą. Tak lekko. Przyciągała mnie swoim blaskiem, a także uczuciem, jakie wpływało do mojego serca. Ostatni raz wyrzuciłem ręce do przodu, po czym, również nogami, zamaszystym ruchem odepchnąłem wodę za siebie. Z otwartymi oczami wpłynąłem w kolumnę promieni, które natychmiast spowiły całą moją głowę, a dalej całego mnie. Czułem, jak przepływa przeze mnie przyjemne ciepło podniecenia. Wody wkoło mnie znikły, znalazłem się w swego rodzaju wirze, a całe światło zebrało się wokół mnie. Czułem, jak we mnie wlatuje. Nieistotne było, skąd wiedziałem, co dalej robić. Wyrzuciłem ręce na bok i uniosłem głowę w górę. Niebo spoglądało na mnie nieskazitelnym błękitem. Serce waliło jak młotem, w głowie wirowały miliony myśli, miliony wspomnień przelatywały mi przed oczami. Gorąco tysiąca gwiazd niespodziewanie wystrzeliło ze mnie w przestrzeń. Olbrzymia smuga białego, wchodzącego w błękit światła przeszyła mnie na wskroś i pomknęła w niebo. Całkiem świadomy tego, co się dzieje, unosiłem się w powietrzu nad rozstąpionymi wodami portu Marsylii. Jedyne, czego nie byłem świadom, to czy inni to widzą, czy może wszystko, co się właśnie działo, dotyczyło jedynie mojej osoby. Zaraz po tym świat stanął we mgle. – Mamo? Najpierw ujrzałem jej twarz, a dopiero po sekundzie z mleka wyszła reszta
jej ciała. Była nieskazitelnie jasna, jej przejrzysta skóra prześwitywała lekko, emitując z wnętrza delikatną poświatę. – Jasiu… – Jej głos był taki, jak zapamiętałem. – Udało ci się. – Co mi się udało? Mamuś? Co się dzieje? – Synku, jesteś Przejrzystym Światłem. Przybyłeś kiedyś do mnie stąd, gdzie teraz jestem. Powiedziałeś mi, że wnikniesz we mnie i że wydam cię w trzech ciałach. Pierwsze będzie najsilniejsze, drugie będzie bratem, a trzecie nadzieją. Jesteś iskrą, która dała początek życiu. Musisz ocalić to, co powstało przed końcem. Jesteś Światłem… Pamiętaj. Jesteś Światłem… – Mama, moja mama, po tych słowach zaczęła rozpływać się w przestrzeni. – Jak to? A tato? Nie jest moim ojcem?! – Dał nasienie i jest twoim prawowitym ojcem. Jak niegdyś Józef dał je Maryi. To Światło twoje wpuściło życie w moje łono… – Mamo! Mamuś, nieeeee! ! ! Nie odchodź…! Mgła jęła się rozpraszać. Wszystko trwało ułamki sekund. Nie chciałem tak. Chciałem więcej. Dopiero co ją ujrzałem. Pierwszy raz od lat. Wezbrała we mnie złość. Wściekłość i furia razem wzięte. Zacisnąłem mocno pięści. Poczułem napływ energii, z jaką byłbym w stanie wybrać się na maraton po Europie albo nawet przerzucić kilka alpejskich gór do Amazonii. Wydarłem się wniebogłosy. Czułem, jak rękami rozrywam na kawałki odległe budynki. Jakby były tuż obok mnie, ciasno upchane jeden przy drugim i napierające na mnie. Czułem, jak od mojego uderzenia z każdej szyby w porcie leci szkło. Wybuchłem. I choć wisiałem w powietrzu na środku portu, wszystko wkoło było jak na wyciągnięcie ręki. Zniszczyłem, ile dosięgłem i… zrobiło się ciemno.
XXVII Śmierć mózgowa – Czy on ruszył powieką? – Chyba nie. Dopiero go ekstubowali. Zawołać ich? – Popatrz! Ruszył! Leć, powiedz, że chyba się budzi. Szybko! Najpierw były dwa, potem pięć głosów. Jeden tylko wydawał się znajomy. – Panie doktorze, on się budzi. To cud, poruszył właśnie dłonią! – Trzeba zadzwonić! Siostro, proszę wykonać odpowiednie procedury. – Tak, doktorze. Przynieść dokumenty? – Tak, dziękuję. Janek? Słyszysz mnie? Możesz poruszyć głową? Poczułem w lewym oku igły spowodowane światłem lekarskiej latarki, po chwili to samo w prawym. Zacisnąłem mocno obie powieki. – Źrenice w normie, reagujące. Janek? Słyszysz mnie? Spróbuj otworzyć samodzielnie oczy – usłyszałem niski głos mężczyzny. Pierwsza próba zakończyła się fiaskiem. To, co zobaczyłem, było jak tarcza słońca, zawieszona pół metra przede mną. Poczułem żrący moje gałki oczne ogień. Za drugim i trzecim razem, przez na wpół uchylone powieki, zobaczyłem świat pogrążony we mgle i zasłonie z dymu, jak po wybuchu sumatryjskiego wulkanu. Dopiero przy czwartym podejściu otoczenie nabierało kształtów zbliżonych do form ludzkich, czworobocznych ścian, okien i drzwi oraz sześciennych brył mebli. Nie zdecydowałem się na podniesienie głowy, bo nie miałem siły, by to zrobić, ale wzrokiem penetrowałem cały świat, jaki wyostrzał się powoli przede mną. Z początku najwięcej było w nim sufitu. Później ktoś w białym ubraniu podszedł i złamał łóżko wpół, podnosząc mój grzbiet do pozycji czterdziestu pięciu stopni nachylenia. Kilka postaci kręciło się koło mnie, kilka stało bez ruchu, jeszcze inne dzieliły mój los, spoczywając na łóżkach porozstawianych po całej sali. Zbyt zamazany był świat, w jakim przyszło mi się właśnie obudzić. Jednak nie było już dla mnie żadną niespodzianką, że budzę się w miejscu absolutnie innym od tego, w którym zasnąłem lub które, przez wzgląd na zaistniałe okoliczności, było ostatnim, jakie pamiętam. Głos, który był mi jakoś znajomy, należał do dziewczyny. Znów się odezwał. – Janek? Pamiętasz, co się stało? – B… był… był wybuch… Ja… nie… nie bardzo… – wydusiłem słabym, gardłowym świstem. Choć nie wiedziałem jeszcze, z kim rozmawiam, czułem, że właścicielka głosu jest osobą zaufaną. Podświadomość podpowiadała mi, że wiele razy miałem z nią do czynienia i nigdy się nie zawiodłem. – Nic nie pamięta. – Widziałem ruch zamazanej głowy, skierowany do kogoś obok. – Nie… nie… nic nie widzę… niezbyt.
– Doktorze? – Siostro, proszę. Ruchy człowieka w różu, który podał coś mówiącemu, sugerowały, że to kobieta. Ten z kolei, który mówił, podszedł bliżej zagłówka łóżka i spojrzał na pikającą z mojej prawej strony aparaturę. Chwycił gumowe przewody wystające z wiszącego na wieszaku worka kroplówki i wstrzyknął coś w kolorze żółtym. Po pięciu sekundach mój wzrok stopniowo wracał do normy. – Widzisz mnie? Janek? To ja. – Zosia? – wyszeptałem z niedowierzaniem, bardziej do siebie niż do niej. Czułem, jak serce zaczynało mi bić szybciej. Po chwili, kiedy zauważyłem innych, odniosłem wrażenie, jakby miało mi zaraz wyskoczyć z klatki piersiowej. Ręce zaczęły mi drżeć. – Tato?! – Podniosłem się wpół. Wpatrywałem się w ducha. Nie potrafiłem inaczej, nie byłem w stanie oderwać wzroku. Uśmiechał się, po policzku ciekła mu połyskująca łza. W powietrzu rozległo się ciche sapanie i pochlipywanie mojej przyjaciółki. Nie widziałem jej teraz, lecz słyszałem nader wyraźnie. Wyostrzyły się wszystkie moje zmysły, jak na komendę do gotowości bojowej. – Jest dobrze, pamięta nas. – Zosia łkała ze łzami radości. – Synku… – Postąpił krok do przodu. Próbował chwycić mnie za dłoń, ale uciekłem nią, podsunąwszy pod siebie. – Co się dzieje? – Pacjent musi odpocząć, dopiero co się ocknął. – Do łóżka na powrót podszedł lekarz, który wcześniej zniknął na chwilę, udając się do innego chorego, czego nawet nie zauważyłem. – To pozwoli ci się odprężyć. Odpoczywaj, Janek – powiedział, wstrzykując coś kolejny raz do kroplówki. Zasnąłem. Kiedy się ocknąłem, nikt nade mną nie stał. Wieczór zaglądał już do okien. Na sali było więcej łóżek, ale tylko w trzech spali inni pacjenci. Suchość w gardle odebrała mi mowę. Na nic zdały się próby wołania kogokolwiek. Dwa wielkie okna wpuszczały do środka blade światło księżyca oraz wymachujące rytm wiatru cienie drzew. Próbowałem się ruszyć, bezskutecznie. Zorientowawszy się, że jestem przywiązany pasami do łóżka, zacisnąłem zęby. Nadeszła nagła złość. Jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było wtórujące ściskaniu pięści marszczenie brwi. Dlaczego mnie unieruchomili? Co się w ogóle stało? I gdzie ja, kurde, jestem? – zadawałem sobie pytania do momentu, aż rozbolała mnie głowa. Spokojnie, Janek, pomyślałem. Przestań się zastanawiać, uspokój się. Odpowiedzi na pewno nadejdą. Już wkrótce. Następnego ranka pielęgniarka nie wykazała się cichym obchodzeniem ze śpiącymi. Trzask przekręcanego klucza, mocne szarpnięcie klamką, zgrzyt drzwi, swobodne stukanie szpitalnych sandałów nie pozwoliły nikomu na dalszą wędrówkę po świecie sennych marzeń.
Zaczęła od pierwszego łóżka. Po chwili weszło dwóch pielęgniarzy. Jeden z nich był od sprawdzania parametrów życiowych. Drugi zajął się rozpinaniem pasów pacjenta leżącego przy oknie, który bez słowa natychmiast odwrócił się w stronę nieba. Te poranne rytuały podpowiadały mi, jaki to rodzaj placówki. Nie miałem zamiaru wychylać się z dociekliwością. Czekałem. W końcu siostra podeszła do mnie. – Dzień dobry! – Jej uśmiech, niczym zdjęty z manekina, miał być wyrazem życzliwości, choć widać było, że kryła się za nim litość nad schorowanym człowiekiem. Nie odpowiedziałem, siląc się jedynie na taki sam, mozolnie wypracowany gest. – Jak się dziś czujemy? – Wody… – wydusiłem ospale. Pielęgniarz, który skończył z pacjentem pod oknem, wziął plastikową butelkę z wodą z jego stolika i podał kobiecie. Drugi, bardziej gburowaty blondyn, zniknął za drzwiami. Napełniła jednorazowy kubek, stojący na szafce nocnej przy moim łóżku, po czym, podtrzymawszy mi głowę w górze, wlała odrobinę chłodnego płynu do moich ust. – Gdzie… jestem? – głos ledwo wyszarpał się z gardła. – Jest pan w szpitalu. Podejrzewaliśmy już śmierć mózgową, dalsze badania instrumentalne miały to dziś wykazać. Na szczęście był pan tylko w śpiączce. Obudził się pan wczoraj, pamięta pan? – Zarejestrowałem tylko pytanie, resztę puściłem mimo uszu. – Tak… Czy… czy był tu ktoś… wczoraj? – zapytałem, żeby się upewnić, że nic mi się nie przyśniło. – Pana ojciec i dwoje przyjaciół – odezwał się męski głos z końca sali. Lekarz w białym fartuchu był kolejną osobą, która wydawała się znajoma. Moje myśli błądziły gdzieś w pamięci, próbując przywrócić obrazy z przeszłości, w których ten człowiek mógłby się ponownie ukazać; jednak żadna myśl nie dotarła do zapisu z jego obecnością. – Dwoje…? – Zofia Głowacka i Marek Sadowski – wyrecytowała siostra i zapytała: – Brzmi znajomo? Znów poczułem puls na skroni. – Tak… znam ich – wyjąkałem. Jej spojrzenie stało się nagle bardzo przenikliwe. Pomyślałem, że pewnie wyglądam, jakbym odlatywał. Głęboko zanurzyłem się w refleksji. Jak to możliwe? Co tu się znowu wyrabia? Przecież wszystko się zmieniło, moi rodzice nie żyją, nigdy nie poznałem Zośki i Marka. Czyżbym cofnął się w czasie? Nie wyczuwam w sobie nanobotów. I skąd ona zna ich nazwiska? – Mówili, że przyjdą dziś po śniadaniu – dodał doktor. W tej samej chwili, jak na zamówienie z dostawą do domu, do pomieszczenia, w towarzystwie
piszczącego odgłosu nienaoliwionych kółek, wszedł gburowaty pielęgniarz o blond włosach, pchając przed sobą trzypółkowy wózek obstawiony parującymi talerzami. Zapach mówił o nadchodzącym śniadaniu w postaci zupy mlecznej. – Powinni być tutaj za jakieś pięć minut, ale jeśli przyjdą, nim pan zje, zostaną poproszeni o kilka minut cierpliwości w poczekalni. Także bez obaw, bez pośpiechu. A teraz proszę się posilić. – Po tych słowach lekarz wyszedł, co właściwie mnie nieco zastanowiło, bo nawet nie spytał, jak się czuję. Siostra podniosła moje łóżko do pozycji siedzącej. Na przystosowanym stoliku, umieściwszy go nad moimi udami, postawiła talerz zupy z lanymi kluseczkami wraz z plastikową łyżką, po czym, z asekuracją kolegi po fachu, odjechała wózkiem do pozostałych pacjentów. Troje kuracjuszy, wciąż zasnutych kołderką głębokiego snu, wywołanego spożywanymi tu po kolacji farmaceutykami, wyglądało, jakby wcale nie mieli zamiaru się rozbudzać. Mimo porannego szpitalnego harmidru, jaki rozpanoszył się za sprawą tutejszego personelu czy choćby mojej rozmowy z pielęgniarką, twardo przykuci do łóżka, ani razu nie obrócili się w moim kierunku, ani razu nie podnieśli nawet głowy. Wciąż nie widziałem ich twarzy, niczym obrażeni na cały świat, a zwłaszcza na mnie, skierowani byli w stronę okien. Dziewczyna – sądząc po długich włosach – była najbliżej mnie, pod tą samą wschodnią ścianą, oddalona o dwa łóżka od mojego. Dwóch mężczyzn znajdowało się pod ścianą naprzeciw, jeden obok drugiego, w kącie przeciwległym do mojego. Moje łóżko, usytuowane najdalej od okien, sąsiadowało ze ścianą rozdzielającą naszą salę i korytarz. Jako dziecko nie wybrzydzałem podczas śniadania. Zupa mleczna należała do moich ulubionych. Najczęściej kasza manna, czasem płatki kukurydziane, bywała też owsianka. Lane kluski na mleku sporadycznie pojawiały się w menu mamy, natomiast Klara nie przyrządzała ich w ogóle. Z początku pomyślałem, że miło będzie wrócić do smaków z dzieciństwa. Oczekiwania zniweczył nadmiar soli w zupie z kompletnie rozgotowanymi glutami z mąki i wody. Zaskoczeniem była także konsystencja mleka lub raczej tej „zmleczonej” wody. Byłem na tyle głodny, że pochłonąłem całą. Wziąwszy pod uwagę, że obudziłem się wycieńczony, jakikolwiek posiłek mógł dodać trochę sił. Przez uchylone przed chwilą przez jednego z pielęgniarzy okno wdarł się zapach świeżego powietrza i, jakby po deszczu, mocne słońce jęło wypełniać calutką salę. Było jeszcze nisko, na tyle, by padać prosto na mnie w końcu pomieszczenia i razić mnie po oczach. To również uniemożliwiało mi dojrzenie twarzy moich współlokatorów, którzy zajadali się teraz szpitalnym specjałem. Nie spieszyli się. Mogłem sobie tylko wyobrazić ich zniesmaczone miny. W końcu pielęgniarka pozbierała puste naczynia i odłożyła je na wózek pełen innych pustych talerzy. Pomyślałem, że byliśmy ostatni w kolejce do śniadania. Stąd gwar rozmów i pokrzykiwania innych pacjentów na oddziale, jakie
dały się teraz słyszeć w korytarzu. – Dzień dobry – usłyszałem głos ojca. Nie odpowiedziałem. Powtórka z wczorajszej rozrywki. Wzdrygnąłem się tylko lekko na ich widok, co automatycznie odebrało mi mowę. Pielęgniarka nie ściemniała. Wśród odwiedzających mnie ludzi, którzy jeszcze niedawno dla mnie nie istnieli, pojawiła się też Zośka i Marek. Zorientowałem się, że unoszę brwi i otwieram szeroko oczy. Szybko nad nimi zapanowałem, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Postanowiłem udawać obojętnego, byłem zdezorientowany. Za nimi wszedł też lekarz, mijając opuszczających salę pielęgniarzy. Nie podchodzili zbyt blisko, stanęli dwa metry od mojego łóżka, jakby ujrzeli nad nim tabliczkę z informacją: „Uwaga, nie zbliżać się do klatki”. Zosia uśmiechała się do mnie, jakby zobaczyła mnie pierwszy raz po długich wakacjach, pierwszego września w szkole. Trzymała w rękach bukiet białych róż. – Cześć, Janek – powiedziała. Dalej milczałem. Mimo to jej uśmiech nie zmienił się. Nie okazywałem żadnego zadowolenia z ich obecności. Nie dlatego, że nie chciałem czy byłem na nich wściekły, bo tak wcale nie było. Po prostu nie wiedziałem, jak zareagować. Zresztą to ja byłem w centrum zainteresowania, więc stwierdziłem, że mój entuzjazm nie miał dla nich większego znaczenia. Byli zadowoleni, że mnie widzą. – Co tam, byku? Żyjesz? – odezwał się po chwili Marek. Kiwnąłem tylko głową. – Jest trochę zdezorientowany. Odkąd wstał, zamienił z nami tylko parę słów. Niestety to wszystko. Myślę, że można przy nim pobyć i próbować dalej nawiązać kontakt. Proszę jednak bez żadnych pytań. Wciąż musi odpoczywać. To i tak dobrze, że się posilił. – Lekarz po cichu tłumaczył im mój stan. Słyszałem go jednak, jakby stał nade mną i mówił to wprost do mnie. Znów wyostrzyły się moje zmysły. Zapach róż czułem tak doskonale, jak wodę kolońską taty czy oddech Marka. Kiedy lekarz dalej opowiadał ojcu o mnie, o tym, że zrezygnują z EEG i z angiografii, gdyż nie doszło do uszkodzeń głowy, a także że zostanę dłużej w szpitalu na obserwacji, Zośka podeszła do stolika nocnego i wcisnęła róże do dużej, wypełnionej w domu wodą, szklanej butelki po soczku, którą wyjęła z plastikowej reklamówki. – Nie jesteście prawdziwi… – wyszeptałem skołowany. Przyjaciółka spojrzała na mnie z tym samym uśmiechem, z którym weszła. – Słucham? Co cię dziwi? – Nie jesteście prawdziwi! – ryknąłem twardo, zrzucając prowizoryczny wazon. Dziewczyna cofnęła się do swoich, wydając lękliwy jęk. – Janek, co się dzieje? Siostro! Lekarz wychylił się w stronę drzwi, wołając o asystę. Podszedł do mnie i położył mi dłoń na czole.
– Powiedzcie mi, kim wy jesteście! Kim?! – Janek, byłeś w śpiączce. Nic nie pamiętasz? – odezwał się ojciec. – To ty! – rzuciłem do lekarza. – Ty byłeś w tamtej sali przesłuchań! Mówiłeś, że mój tata nie żyje! To ty! – Miotałem się w łóżku. – Co wy mi zrobiliście?! – Janek, jaki mamy dziś dzień? Wiesz, gdzie jesteś? Potrzebuję pomocy! – krzyknął panicznie. Poczułem ucisk na torsie. Ojciec przytrzymywał mi ręce, Marek dociskał tułów. Lekarz nie puszczał mojej głowy, a po chwili zmienił go pielęgniarz. Ojca i Marka zmieniło kolejnych dwóch, siostra od śniadania trzymała mnie za nogi. Poczułem ukłucie w ramię. Jeszcze przez chwilę się bałem, zanim lęk ustąpił, by dać upust lekkiej euforii i totalnej relaksacji. Uspokoiłem się na dobre. Tkwiąc w tym błogostanie, zamknąłem oczy i przestałem myśleć o czymkolwiek. Odleciałem. Wydawało mi się, że w ogóle nie spałem, a jednak otworzyłem oczy, rozbudzony. Ojciec siedział na łóżku, Zośka na krześle obok. Marek gdzieś zniknął. – Spokojnie, nie podnoś się… Odpoczywaj. – Tato delikatnie powstrzymał mnie przed wstawaniem. – Zosia, skoczysz? – Ta… – Zauważyłem jej niepewny wzrok. Boi się mnie, pomyślałem. – Gdzie poszła? – zapytałem. – Doktor kazał się zawołać, kiedy się ockniesz. Spokojnie, synku. Jest okej. Jestem tu. Byłem dużo spokojniejszy, jednak gniew siedział gdzieś tam w środku, skutecznie tłumiony dragami. – Jak tam, Janek? Jak się czujesz? – znowu głos lekarza. – Spokojniejszy? Nabrałem powietrza w usta i zmrużyłem powieki na znak aprobaty, po czym wypuściłem je, zdmuchując niewidzialną świeczkę. – Podaliśmy ci coś na uspokojenie. Neuroleptyk. Nie ma prawa nie działać. Już nie widzisz we mnie jako kolesia z sali przesłuchań, prawda? – Tak – skłamałem. Nie miał pojęcia, jeśli naprawdę był tu lekarzem. Ale doskonale wiedział, że kłamałem, jeśli był tamtym konowałem z lochów. Prócz tego, że byłem spokojniejszy, to nie czułem się jakoś inaczej niż przed zastrzykiem. Od teraz musiałem brać pod uwagę każdą możliwą opcję. Dopóki sam nie zrozumiem, co się stało, lub ktoś zaufany mi nie wyjaśni. Na tę chwilę jednak byłem zdany na siebie, pozostawało mi jedynie udawać. – Teraz będzie dobrze. Można z nim porozmawiać. – I znów wyszedł. Cholera, to wszystko coraz bardziej śmierdzi, pomyślałem. Muszę się czegoś
dowiedzieć, i to jak najszybciej. Zośka mogła być tą nadzieją. Zresztą ojciec też. Albo i żadne z nich. Milczenie przerwał trzask okna, które niezauważenie rozwarło się na całą szerokość. – Przeciąg. Może przymknę? – Ojciec ruszył nieśmiało w stronę okien, zerkając pytającym wzrokiem to na mnie, to na Zośkę, to na pozostałych pacjentów, leżących wciąż tyłem. Żadne z nich się nie odezwało. Nawet się nie odwrócili. – Nie! – zaprotestowałem. – Niech się wietrzy. Tato zawrócił i usiadł przy mnie na łóżku. Widziałem w jego oczach troskę. Widziałem też, że sam nie wie, co powiedzieć i o czym ze mną rozmawiać. Domyślałem się, że problem tkwi w obawach, jakie wzbudziłem swym poprzednim zachowaniem. A może w czymś jeszcze? – Tato…? Gdzie ja jestem? Oboje spojrzeli na siebie, jakby chcieli potwierdzić swoje wcześniejsze przypuszczenia albo przygotowaną z góry wersję wydarzeń. – Janek, co pamiętasz, synu? – Powiecie mi w końcu, gdzie jestem?! – Jesteś w szpitalu – odparł. – To wiem. Ale w jakim? I co ja tu robię? Co się stało? – Zapadłeś w śpiączkę. Policja znalazła cię tydzień temu w restauracji Nabo. To niedaleko domu Zosi. – Byłeś tego dnia u mnie, pamiętasz? – wtrąciła dziewczyna. – Coś tam pamiętam. Ale to było dwa lata temu… – wycedziłem. Zośka podeszła bliżej. – Dlaczego tak myślisz? – To wtedy… Nieważne – zwątpiłem. Nie byłem do końca pewien, czy powinienem mówić o wszystkim, co siedziało mi w głowie. Nie byłem nawet pewien, czy to naprawdę oni. W tej chwili lepiej było chyba dalej udawać. – Leżałeś tu przez tydzień. Dziś jest ósmy dzień. Lekarze podejrzewali, że twój mózg przestał funkcjonować, byli niemal pewni. Myśleliśmy, że cię straciliśmy… – Ostatnie, co pamiętam, to że byłem w Marsylii. Stałem w porcie, niemal pośrodku, na jednej z łodzi. – Byliśmy kiedyś w Marsylii z mamą… – wtrącił ojciec. – To dlatego to pamiętasz. Przez myśl przemknęła mi nagle twarz mamy. – Mama! Ją też widziałem w porcie! – Janek. – Ojciec zniżył ton głosu. – Mama nie żyje, przecież to wiesz. – Żyje! – Szybko się zorientowałem, że wrzasnąłem, i od razu opanowałem
nerwy, nie chcąc narażać się na kolejny zastrzyk z serii uspokajających. – Widziałem ją, rozmawiałem… – Synu, to ci się śniło. Spójrz na mnie. – Przysiadł blisko mnie. – Leżąc tu, na tej sali, doglądałem cię, patrzyłem, jak majaczysz, serce mi się krajało. Wygadywałeś mnóstwo różnych rzeczy. O jakichś lochach, gadałeś do jakiegoś Francuza, Piotra chyba. Biegłeś gdzieś z jakąś Sike…? – Saoke. Skąd o tym wszystkim wiesz? – Czułem, jak robię się czerwony z gorąca. – Majaczyłeś o tym wszystkim. Czasem nawet z otwartymi oczami, patrzyłeś na lekarza i krzyczałeś do niego! Naprawdę, Janek, synku… To wszystko się tu działo. Byłeś z nami kiedyś w Anglii i Maroku. Byliśmy tam w czwórkę. Nie możesz tego pamiętać, byłeś malutki, a to było na długo przed śmiercią mamy. Obaj byliście zbyt mali, żeby to pamiętać. Lekarz mówił, że być może dlatego, że byłeś tam ze swoją matką, obrazy utkwiły ci w pamięci, ale tylko szczątki. I teraz to wszystko wyszło. Z tęsknoty. Z bólu. Z żalu, że już jej nie ma i nie możesz spędzać z nią tamtych cudownych chwil. Nie mogłem mu tak po prostu nie wierzyć. Coś mnie nagle tknęło. Rozejrzałem się dokoła. Wszystko wydało się naraz takie oczywiste. Śpiączka. Była najracjonalniejszym wyjaśnieniem. Cały czas gdzieś głęboko wiedziałem, że nie mogłem się znaleźć nagle w Anglii, potem we Francji ani żadnym Maroku. Nikt mnie nie naćpał i nie porwał. Nie było żadnego Francuza, żadnej Saoke, Marcusa czy Deborah. Khaled też nie istniał. Trzeźwość przywróciła mi moją wiarę. Niespodziewanie dała mi niesamowitą ulgę. Serce biło szybko, ściskało mnie w gardle. Poczułem też ścisk w skroni, a oczy momentalnie zaszły łzami. – To wszystko był sen? – zadałem pytanie samemu sobie. – To wszystko był sen… – Tak, synku. Już dobrze, wszystko jest okej. – A gdzie Szymek? Klara? A Grzesiek? Ich miny w jednej chwili sposępniały. Wiedziałem, czego nie chcą mi powiedzieć. – No, znaczy Szymek i Klara są w domu, nie mogą się doczekać, aż cię zobaczą! Szymon pytał o ciebie, odkąd tu wylądowałeś. – Ojciec nagle znów się ożywił. Chciał szybko zmienić temat. – Namalował dla ciebie kilka obrazków. Jeden nawet na drzwiach od szafy w mojej sypialni. Ktoś wrzasnął na końcu korytarza, ktoś inny odwrzasnął. Kroki za ścianą zbliżały się do naszej sali. – Tato! Co z Grześkiem? – zapytałem niecierpliwie. Nie dosłyszałem, kiedy stukot butów ustał. – A co ma być? Siemka, braciszku!
XXVIII Spisek Ciszę, która zapanowała na pięć sekund od pojawienia się Grześka w drzwiach, przerwało tętnicze dudnienie w moich uszach. Usłyszałem walenie własnego serca. Gapiłem się na poruszające się usta brata, tak jak liczna widownia wpatruje się w moment zniknięcia kobiety w szklanej pułapce, wypełnionej wodą na arenie cyrkowej podczas pokazu iluzjonisty. Następnie przewracałem oczami to na ojca, to na Zośkę, to z powrotem na Grześka. Mimo że promienie słońca wciąż intensywnie rozświetlały wnętrze, wszystko pociemniało, nabrawszy matowych odcieni. Mówili do mnie, lecz ich słowa jakby nie posiadały żadnego znaczenia. Były jak gdyby niesione echem, z oddali, na wskroś rozszalałego oceanu niesłyszanych nigdy wcześniej dźwięków. Poczułem, jak łzy napływają mi do oczu. – Grzesiek? – otrząsnąłem się, przerywając im próby dotarcia do mnie. – Ale żeś nam narobił stracha! Stary, nawet nie wiesz, jakie jazdy miałem w głowie. Najgorsze! – Nie tylko ty – wtrąciła Zosia. – Przecież ty nie żyłeś – wymamrotałem pod nosem. – Ja nie żyłem? To co mamy powiedzieć o tobie? – zaśmiał się. – W dzień, kiedy cię tu przywieźli, wyglądałeś, jakbyś z wariatkowa uciekł! – tłumaczył i energicznie gestykulując rękami, wskazał łóżko, na którym spoczywałem, po czym podszedł i podał mi dłoń. – Wygadywałeś rzeczy, które ani trochę nie były śmieszne, choć pewnie sam się z nich teraz śmiejesz. Ale chuj z tym… Najlepsze… – Grzesiek! – Ojciec obrzucił go gniewnym spojrzeniem. – No, sorry… Najlepsze było, jak gadałeś o jakiejś teleportacji! Stary, gdzieś ty był, z kim i czego się nażarliście?! – Grzesiek widocznie dobrze się bawił. Pomyślałem, że zagram jego kartami. Nie mogłem w tym całym szoku przestać cieszyć się z obecności brata. Jednak nie potrafiłem też uwierzyć, że to on stoi tu przede mną i rozmawia jak gdyby nigdy nic. Właściwie to nie wiedziałem, co myśleć. Widziałem jego śmierć, a konkretnie zabójstwo, na własne oczy. Jego trup leżał po drugiej stronie ulicy. Pamiętałem wszystko, jakby miało to miejsce wczoraj. – Niczego się z nikim nie nażarł. I skończ ten temat – wtrącił znowu ojciec. – Badania niczego nie wykazały. – A wiesz, tu i tam. Wiesz, jak jest. – Mrugnąłem do brata okiem. – Miałem niezłe jazdy, to fakt. Przyśniło mi się, że wpadłeś pod samochód i wszyscy oskarżali mnie o to, że to była moja wina. Uciekłem w dodatku z miejsca zdarzenia. Chyba nieźle odleciałem. – No… Mam nadzieję, że to był pierwszy i ostatni raz, co?
– Jasne. Heh… Cholera, jak dobrze cię widzieć. – Ciebie też, brachol. I najważniejsze, że wśród żywych. Jak się dowiedziałem, że leżysz na Szaserów na psychiatrycznym, to się przejąłem. Ale kiedy tu przyjechałem i zobaczyłem takie warzywo, to mówię: „Nieźle… załatwił się na dobre”. Puścił moją dłoń. Podniósł się i podszedłszy do stolika obok łóżka, wziął kilka łyków wody z plastikowej butelki, po czym odstawił ją i wrócił na miejsce. – Wiesz, jak się bałam, wariacie?! – włączyła się po dłuższym milczeniu Zosia. – Domyślam się, ale przecież nie zrobiłem niczego specjalnie. W ogóle to chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej i ze szczegółami. – Najpierw powiedz jak się czujesz – poprosił tato. – Nie najgorzej. Śmierdzi tu szpitalem. – Zachichotali zgodnie. – Poza tym to jestem jakiś słaby. Powiedzcie teraz, jak się tu znalazłem. – To chyba ja – ponownie odezwała się Zosia cichym głosem. – Co ty? Spojrzałem na nią i naraz dotarło do mnie, że nie jest tylko moją przyjaciółką. W jednej chwili zirytowałem się z powodu swojego zachowania. Cały czas ją ignorowałem. Nie żeby specjalnie, ale jakoś wszystko inne zaprzątało bardziej moją głowę niż tak bliska mi osoba, jaką jest właśnie Zosia. – Ode mnie dowiesz się wszystkiego po kolei, jeśli chcesz poznać szczegóły tamtych wydarzeń. Muszę się najpierw upewnić, że dostanę zgodę lekarza. – Co? Po co? Spoko, ze mną już okej. Możesz mówić śmiało. – Wierz mi, muszę. Nie o ciebie się troszczę – skwitowała. Kiwnąłem głową na zgodę, nie wiedząc do końca, o czym mówi, a jedynie podejrzewając, że boi się moich ewentualnych reakcji wybuchowych. – To chodź, Zosiu – wtrącił ojciec – zapytasz lekarza, a my z Grześkiem pójdziemy na dwór zapalić. – Ty palisz? – wyrzuciłem bratu. – Ta… dzięki tobie i twojej akcji. – Powariowaliście. Mi się nic nie stało. Cała trójka ruszyła do drzwi. – Wrócicie? – zawołałem w stronę taty. – No jasne. Odpoczywaj. Kiedy wyszli, nie marnowałem ani sekundy. Z trudem przerzuciłem nogi na jedną stronę łóżka. Podniosłem się, lecz od razu opadłem z powrotem. Zakręciło mi się trochę w głowie. Pomyślałem, że to koniec. Nie wyjdę stąd. Złapałem butelkę wody. W ostatniej chwili jednak powstrzymałem się przed wzięciem łyka. Ktokolwiek tu stał i trzymał mnie za rękę, pił z tej butelki. Czort wie, co za gówno tam wpadło z jego ust, ale tym sposobem się do mnie nie dobierze.
Siedziałem, podpierając stopy na ziemi, i zastanawiałem się, co dalej robić. Wstać na razie nie dam rady, pomyślałem. Może oknem w toalecie? Mógłbym pójść z Zośką, podparłaby mnie, a stamtąd na zewnątrz… ale muszą mi najpierw usunąć ten cewnik. Tak też nie. Rozmyśliłem się szybciej, niż na to wpadłem. Za każdym razem coś było nie tak. Rozglądałem się po sali w nadziei na ratunek. – Dobra, jestem. – Zanim Zośka wróciła, leżałem już w pozycji, w jakiej mnie zostawili. – I co? Można już ze mną gadać? Czy jeszcze niewskazane? – Niby można… ale mam być ostrożna. – Nieważne. Nie musimy go słuchać, tak? Zośka, naprawdę nic mi nie jest. – Wyciągnąłem do niej rękę. Dziewczyna niepewnie podeszła do łóżka, ale nie zdecydowała się na uścisk dłoni. Spuściła wzrok na podłogę. – Wczoraj inaczej to wyglądało. Dziś rano też – powiedziała ściszonym głosem. Wyglądała jak uczennica na spowiedzi u dyrektorki. – Inaczej na to patrzyłem. Teraz widzę jaśniej. Zośka, teraz to ja, Janek. – Powiem ci, co się stało – rzekła po chwili namysłu, choć wyglądało, że i tak opowie. – Proszę cię tylko o jedno. – Tak? – Nie denerwuj się, cokolwiek usłyszysz, okej? Wyglądała na bardzo przejętą. To też niezbyt pasowało mi do całego tego dziwnego obrazka mojego powrotu do rzeczywistości. Lakoniczna postawa ojca, palący Grzesiek, roztrzęsiona jak galareta Zośka. Przecież ponoć byłem nieprzytomny trochę ponad tydzień. Aż tyle się pozmieniało? Skinąłem głową. – Grzesiek opowiedział mi, jak to było dokładnie – zaczęła – kiedy się pożarliście o panią Stenię i ojca. Pamiętasz coś? Pokręciłem przecząco głową, mimo że pamiętałem wszystko dokładnie. – Spotkałeś go wracającego z imprezy. Pokłóciliście się. Mówił, że podniosłeś na niego rękę i trochę się poszarpaliście. A potem twoje oczy się dziwnie zmieniły… Powiedział, że byłeś jakby nieobecny czy coś takiego. Zaczął uciekać. Mówił, że prawie go dorwałeś przy Korkowej, ale wyskoczył na ulicę i w huku samochodowych klaksonów udało mu się przebiec na drugą stronę. Tobie już nie. I wtedy widział cię po raz ostatni. Pamiętasz? – Tak. Teraz pamiętam. – Nie pokazałem po sobie konsternacji. Zachowując zimną krew i kamienną twarz, z nieudawanym zaciekawieniem słuchałem, co następowało dalej. Skoro ta część w mojej głowie się nie zgadzała, to jakie jeszcze niespodzianki przyniosą inne zapomniane wydarzenia? – A pamiętasz, jak przyjechałeś do mnie wieczorem? Naraz wytrzeszczyłem oczy.
– Nie, tego już nie… Po co byłem u ciebie? – Podrapałem się po głowie. Zosia rozejrzała się po sali, upewniając się, czy reszta leżakujących wariatów nie podsłuchuje. Postąpiła kilka kroków w moją stronę. Małą plastikową torbę położyła na końcu łóżka, w nogach, tak delikatnie, jakbym cały był połamany i w gipsie. Widziałem w jej oczach troskę oraz ogromny żal, że nie było jej przy mnie w ciężkiej chwili, a mnie przy niej w tak trudnej dla niej sytuacji. Nie było usprawiedliwieniem to, że zachorowałem czy zaćpałem, czy cokolwiek zrobiłem i co się ze mną stało. To dlatego, że nie byłem Jankiem, jakiego znała. – Bardzo się bałam – wydusiła. – Byłeś totalnie dziwny. – To znaczy? – Nie byłeś sobą. Byłeś wystraszony, ale i wściekły zarazem. – Jej głos się załamał. – Gadałeś takie głupoty. Wystraszyłeś mnie na maksa. Wiesz…? Paplałeś coś o jakimś kolesiu w czarnych szatach, który rzekomo zepchnął Grześka z krawężnika prosto pod koła samochodu. Mówiłeś, że wszystko widziałeś… ciągle powtarzałeś, że to nie ty, nie ty, nie ty… Opowiadałeś o tym, że jacyś ludzie też to widzieli, że od razu podejrzewali ciebie, a tamtego kolesia nikt nie zauważył, bo pojawił się znikąd, na chwilę, i zaraz zniknął. Wparowałeś do mnie, jakby cię FBI ścigało czy jakiś płatny zabójca… Słowotok Zośki coraz bardziej wypełniał szklankę, ale jak obiecałem, starałem się stopniowo upijać łyk po łyku, tak żeby się nic nie przelało. Była pobudzona, kiedy wszystkie złe wspomnienia tamtego dnia wracały do niej i znów musiała na nowo to przeżywać. Widziałem, jak jej oczy nabierały blasku, a głos stawał się coraz to dźwięczniejszy i bardziej kruchy. Podniosłem się do pozycji siedzącej. Skrzyżowałem nogi „po turecku”. – …zacząłeś biegać po domu od okna do okna. Pod drzwi wejściowe podstawiłeś krzesło. Dobrze, że moich rodziców nie było. Zwariowaliby chyba… Zresztą ja też nie wiedziałam, co robić. Znów gadałeś o głosach, jakie cię nawołują, że ktoś tam mówi do ciebie „panie, to nie był sen…” czy coś takiego. A potem… Dziewczyna zamilkła, skryła twarz, spuszczając głowę tak, że rude włosy przysłaniały wszystko. Łza skapnęła lekko na materiał dżinsów, by wsiąknąć po chwili w głąb w oczekiwaniu na kolejną. Siedziałem cicho. Jeden z pacjentów na sali powiercił się przez sen, rozkładając się na plecach z uniesioną ręką nad głową i otwartymi ustami. Rzuciłem tylko na niego okiem. Spał dalej. – Dlaczego to zrobiłeś? – wychlipała. – Nie chciałem… Nie wiem dlaczego, to nie byłem ja. Tak jak powiedziałaś, nie byłem sobą. – Przyłożyłem dłoń do jej podbródka, próbując unieść twarz przyjaciółki, ale ta odsunęła ją raptownie na bok. – Zosia, nigdy bym tego normalnie nie zrobił, przecież wiesz, naprawdę nie chciałem cię tak wystraszyć. – Dlaczego zabiłeś Bobbiego?! Na całym oddziale zrobiło się naraz czarno. Chmury zaatakowały znienacka,
światło słońca nie miało najmniejszych szans. Czarno zrobiło się też w mojej głowie. Jakby te same chmury wdarły się do środka i przyćmiły wszystko, co chciałbym teraz powiedzieć. Nie potrafiłem. Kompletnie zbity z tropu, z butem zaklinowanym w mordzie, opadłem bez słowa na łóżku. Jak to zabiłem Bobbiego? – zachodziłem w głowę. Zdziwiłem się, że nikt z moich „współlokatorów” nie zerwał się obudzony jej przerażającym wrzaskiem. Dotarło do mnie po chwili, że musieli być na mocniejszych prochach. – Tylko tego nie mogę zrozumieć. Wiem, tak, wiem i rozumiem, że zachorowałeś. I że różne rzeczy ludzie są w stanie wtedy wyczyniać… Ale co miał mały chomik do tego…? – Łkała, ściszając teraz głos niemal do szeptu. – Nie zabiłem go… Nie potrafiłbym, Zośka. Co się stało? Przyglądała mi się bacznie, oceniając, czy aby na pewno mówię prawdę. Zmagała się sama z sobą: wierzyć mi czy nie? – Krzyczałeś, że obudziła się w tobie jakaś moc. Kurwa, Janek… Nie masz pojęcia, jak się bałam. Nie winię cię za to. Ale to nie może pozostać bez konsekwencji. Będziesz się musiał tu leczyć. Wiesz o tym? Wybałuszyłem oczy, nie wierząc w to, co słyszę. – Ale ja nie jestem chory, Zośka. Mi nic nie jest. Nie wiem, co zrobiłem, mam zanik pamięci, rozumiesz? Wszystko, co mówisz, jest dla mnie jakąś totalną abstrakcją. Nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego, rozumiesz? – przekonywałem spokojnie. – Ale to się stało! Byłeś tam, gadałeś te wszystkie absurdy i zrobiłeś to, co zrobiłeś. Myślisz, że ściemniam? Myślisz, że ja lub ktokolwiek inny, twój tato, twoja rodzina, ma jakiś interes w tym, żebyś tu siedział? Jeśli powiem, że tak, to dalej będę wariatem, pomyślałem. – Oczywiście, że nie. – Popatrzyłem w okno, chcąc uniknąć jej litościwego spojrzenia. – Więc sam widzisz… Musisz się leczyć, przejść jakieś terapie czy coś… Rozsądek podpowiadał mi, że dziewczyna ma rację. Gdyby dotknęła mnie choroba psychiczna, to nie byłoby dla mnie innego wyjścia, jeśli chciałbym normalnie funkcjonować w społeczeństwie. – Janek. Spójrz na mnie. Jeśli chcesz być dalej moim znajomym… Nie masz innej opcji. – Nie jestem twoim znajomym. Zośka, co ty w ogóle mówisz? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, kurde… – Nie dam rady inaczej – odparła. – Nie potrafiłabym obcować z tobą, wiedząc, że w każdej chwili możesz znów zacząć świrować. – Teraz sama błądziła zaczerwienionymi oczami, zawieszając je co sekundę w innym miejscu, raz na samotnej ścianie za mną, raz gdzieś za oknami czy w podłodze pod łóżkiem obok.
Słodki głos stał się delikatnie ochrypły, ręce drżały. Poczułem nagle głęboką tęsknotę za przyjaciółką, która była dla mnie wszystkim, dla której potajemnie poświęciłem naszą przyjaźń dla dużo głębszego uczucia. Siedziała obok mnie, mówiła do mnie, jednak była teraz daleko od mojego świata. Nie godziłem się z tym, takie rozwiązanie nie było dla mnie. – Zosia? Co ty mówisz? Jesteśmy przyjaciółmi. – Chwyciłem jej dłoń. Nie zabrała jej, a ścisnęła mocno, jakby… jakby chciała mi coś przekazać. Skierowała na mnie swe oczy, w których, przez mgłę fałszu, która okrywała te niechciane słowa, zobaczyłem nagle strach. – Będziemy… Będziemy zawsze. Ale musisz mi obiecać, że zostaniesz tu i będziesz się leczyć. Nic nie miało sensu. Dlaczego tak bardzo jej na tym zależało? – Pamiętaj, Janek, nie masz żadnej mocy, która uzdrawia. Nie masz mocy wskrzeszania. Bobby leży w ogródku za domem i nie jest to pachnące sianko. – Tak mówiłem? To dlatego go zabiłem? – Nie wiem, czy dlatego… To nieistotne, Janek. Poszłam ci zrobić melisy, a kiedy wróciłam z kuchni, trzymałeś go martwego na dłoniach, twierdząc, że wyjąłeś go takiego spod kanapy. Zapewniałeś, że go ożywisz. Wymyślałeś bzdury, że zanim przyszedłeś do mnie, to ryczałeś, siedząc nad Czerniakowskim, i że przypadkiem w zaroślach dostrzegłeś martwą kaczkę. Dotknąłeś jej i bam! Abrakadabra, kaczka ożyła. Powiedziałeś, że wzbiła się w powietrze prosto z twoich rąk. Co miałam pomyśleć? Co ty byś pomyślał? Hmm? Zadumałem się na kilka sekund, znając odpowiedź, lecz z mozołem zbierając się na odwagę, by wyznać smutną prawdę. – Że zabiłaś go… chcąc udowodnić, że masz moc – odparłem zamyślonym szeptem. – To by oznaczało, że jesteś chora. Przyjaciółka pociągnęła nosem. Uspokoiła się, co pozwoliło mi szybko przeanalizować opowiedzianą mało skrupulatnie historię moich wariactw. Oczywiście nie dawałem jej wiary. Nie mogłem tego jednak powiedzieć. Trafnym pytaniem byłoby: jaki ona ma w tym wszystkim interes? Paranoja w mojej głowie pogłębiała się, a najgorsze było to, że miałem tego świadomość. Tylko czy aby na pewno? Czy była to paranoja? Czy naprawdę byłem chory? Jak to się stało? Dlaczego? Człowiek chory psychicznie nie wie i nie przyzna się do tego, że jest chory. Może to tylko jakieś niejasności. Przecież sama powiedziała, że nie było jej tam, że była w kuchni zaparzyć dla mnie melisę. Twierdziłem, że zastałem chomika martwego. Czy to nie ma znaczenia? Dla Zosi, jaką pamiętam i znam, miałoby. Nigdy nie wątpiłaby w moją niewinność. – I jak było? Pogadaliście? Na usta młodej Głowackiej w jednej chwili powrócił uśmiech. Ukradkiem przetarła oczy, choć nie ukrywała szarawego samopoczucia. Ojciec wkroczył
między nas w takim tempie, jakby chciał krzyknąć: „Niespodzianka!”. Grzegorz wszedł za nim bez słowa, wpatrując się pytająco w dziewczynę. – Jak tam? Dowiedziałaś się czegoś? – zapytał poważnie. – Zaraz, to ja się miałem czegoś dowiedzieć. Chłopak, który wyglądał i zachowywał się jak mój brat – po części – obrzucił mnie chłodnym spojrzeniem. Wyczułem w nim wrogość, lecz sympatia powróciła na jego twarz wraz z promienistym uśmiechem. Jego impertynencja zdała mi się nagle nietypowa. Nie dla jego dotychczasowego usposobienia, jakie zapamiętałem. – No tak. To co? Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? Niezła jazda, co? Stanowczo za często używał tego słowa. – Ta, niezła… aż mi głupio. Długo będę musiał tu zostać? – To zależy od ciebie, synu – odezwał się ojciec. – Od czego? – Od tego, jak dobrze będziesz współpracował. – I jak bardzo będziesz chciał się leczyć – dodał Grzesiek, uprzednio odchrząkując. – No tak… – Ojciec również odchrząknął, jakby z pokory. – Współpracował? – No wiesz, leki, terapie, te sprawy… Będziesz musiał być im posłuszny. Patrzyłem na nich bez słowa. Zośka również milczała. Zresztą wcześniej też nie wychylała się zbytnio przy nich z wygłaszaniem opinii. Jakby myślała, że w ich obecności nie ma prawa się odzywać. Znała ich dobrze. Moja rodzina też ją znała. Tylko że to właśnie wciąż była moja rodzina, a ta sprawa była rodzinna. Zrozumiałem po chwili, że nie wtrącała się, bo czuła się zbyt nieswojo, żeby się ośmielić. – Czekajcie. – Pokręciłem głową, śmiejąc się. Ojciec z Grześkiem spojrzeli po sobie. – Chcecie mi powiedzieć, że będę tu siedział nie wiadomo ile? Mowy nie ma. Nic mi nie jest. Mam zanik pamięci, to wszystko. Chcę wyjść jeszcze dziś. – Janek. Pamiętasz, co mówiłeś koleżance dzień po zawale pani Steni? – Ojciec skinął głową na onieśmieloną Zośkę. Zrobił się łagodniejszy. – To znaczy? – Pamiętasz, co jej pokazałeś? Coś, co znalazłeś gdzieś na chodniku? Tym pytaniem odebrał mi mowę. Zmarszczyłem lekko czoło. Doskonale pamiętałem i niemalże odpowiedziałem bez namysłu, tyle że zanim to się stało, z tyłu głowy zabłysła lampka. – Nie… Nie bardzo? – Oczy mi się bardzo zwęziły. – Janek. Przyniosłeś do mnie monetę, potem drugą. Pamiętasz? – Zosia włączyła się do rozmowy. – Monetę? Ale jaką? Często mam jakieś drobniaki w kieszeni. – Pomacałem
się po udzie w miejscu, gdzie w normalnych spodniach byłaby kieszeń, której brakowało w spodniach od piżamy. Obaj pokręcili przecząco głowami. Jakby nieusatysfakcjonowani, spojrzeli na Zośkę. Dziewczyna również pokiwała nieznacznie, po czym skierowała wzrok na mnie, nie odrywając go ani na sekundę. Wtedy zauważyłem ten sam strach w jej spojrzeniu, którym emanowało, kiedy ująłem jej dłoń. Co tu się, cholera, wyrabia?! – pomyślałem. – No nic, będziesz musiał tu poleżeć. Może ci się coś przypomni, braciszku. Będzie dobrze. – To ma jakieś znaczenie? – udałem zainteresowanie. – Ponoć tak. Policja o to pytała. Więcej nic nie wiemy. Może chcą rozbić jakiś gang czy coś… – Grzesiek bez zająknięcia wymigał się od odpowiedzi. Wolałem w tej sytuacji nie wzbudzać ich podejrzeń i nie wypytywać o więcej, aż sam nie dowiem się czegoś od Zośki. – Okej, to zdrowiej, synu. Będziemy lecieć. – Trzymaj się. – Zosia podeszła bliżej, by uścisnąć mi rękę. Posłała zalotny, choć udawany uśmiech, zabierając po drodze swoją torbę z łóżka. – Pogadamy jeszcze? – Jutro? – Okej. Będę czekać. – Trzym się, braciszku. – Chłopak będący moim bratem wysunął pięść w moją stronę, stuknęliśmy się żółwikami. – Wy też będziecie jutro? – Na pewno – ojciec mrugnął okiem – postaramy się z Szymonem, jeśli się lepiej poczuje. – Właśnie! A co z Szymonem? – Spokojnie, jest okej. Jutro. – Zniknął za drzwiami. – To pa. Pozdrowię rodziców i Bobbiego, jak obiecałam. Zośka nie dała tacie czekać, bo pewnie odwoził ją do domu. Grzesiek zatrzymał się jeszcze w drzwiach. – Będzie dobrze, pamiętaj. – No jasne. Może sobie coś przypomnę. Jeden z pacjentów pod oknem wstał, jak tylko zorientował się, że droga wolna i nie ma już nikogo z odwiedzających mnie ludzi. Odniosłem wrażenie, jakby wstydził się przy nich poruszać i dopiero teraz, niczym uleczone zombie, podniósł się z grobu i zdecydował na długo wyczekiwaną toaletę. Wyszedł bez słowa. Po dziesięciu minutach wrócił i nie spoglądając nawet w moją stronę, położył się z powrotem do łóżka. A może cześć? – pomyślałem. W takim miejscu wolałem nie nawiązywać z nimi kontaktu. Ci biedacy byli
naprawdę chorzy, a ja znalazłem się po prostu w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. – Czy ona powiedziała, że pozdrowi Bobbiego?! – zapytałem głośno.
XXIX Koniec tematu Obiad wjechał na salę tym samym wózkiem, co zwykle, na krótko po ich wizycie. Nim przystąpiłem do smakowitej uczty, poganiany burczeniem żołądka domagającego się jedzenia, pielęgniarka wyjęła mi wenflon i usunęła cewnik, uzasadniwszy to wcześniejszą decyzją lekarza prowadzącego. Gulasz wołowy, ziemniaki i surówka z kapusty pekińskiej były rarytasem, jakim nie połechtałem podniebienia od wielu dni. Co miała na myśli? Może się przejęzyczyła? – zachodziłem w głowę nad Zosinym pożegnaniem. Jej dziwaczne zachowanie również pozostawiało wiele do życzenia. Raz taka, raz owaka. Najpierw uśmiechnięta, uradowana moim przebudzeniem, potem znużona, zapłakana, w końcu znów uśmiechnięta… I ten strach w jej oczach w pewnych momentach. Wiedziałem, że coś jest nie tak, coś leżało jej na sercu, tylko co…? Może chciała mi coś powiedzieć, coś przekazać? Może… A może po prostu coś mi się wydawało. Skonfundowany, starałem się teraz udobruchać umysł wyjaśnieniami tego, co mi opowiedziała Zośka. Sprawa monet, o które ni stąd, ni zowąd tak natarczywie zaczęli wypytywać ojciec z braciszkiem, też pozostawała tajemnicą. Domyśliłem się, że młoda Głowacka opowiedziała im o nich, relacjonując moje poczynania feralnego wieczoru. Wychodziło na to, że były to chyba jakieś podróbki, może unikaty numizmatyczne, którymi nielegalnie handlowali członkowie pewnego numizmatycznego gangu. O ile w ogóle taki istniał. Reszta dnia zleciała bez większych zakłóceń. Zacząłem się nawet przyzwyczajać do spontanicznych krzyków obłąkańców tego miejsca. Potem rozbawiłem się swoją niedolą; należałem przecież do ich grona. Na mojej kwaterze było spokojniej niż w pozostałej części budynku. Leżąca po tej samej stornie sali dziewczyna w końcu postanowiła pokazać swe oblicze. Była młodsza ode mnie, a tak przynajmniej mi się zdawało, sądząc po dziecięcym wręcz wyrazie twarzy. Powiedziałem do niej coś w stylu: „Cześć, jak się nazywasz?”, kiedy podciągnęła się do siadu, opierając plecy o poduchę, lecz nie usłyszałem odpowiedzi. Nie robiąc nic, po prostu leżała i wpatrywała się w naprzeciwległą ścianę, ułożywszy ręce równiutko przy ciele. Falowane, czarne jak węgiel włosy, oczy w kolorze czekolady, twarz wydłużona z lekko wystającymi policzkami sugerowały jej cygańskie pochodzenie. Czas leciał szybko. Nim zdążyłem się zorientować, oddany refleksji i regeneracji sił, dzień za oknem powoli jął pokładać się do snu. Nie byłem w stanie zobaczyć zbyt wiele z tego miejsca, jedynie konary drzew z przyszpitalnego parku, które ze spokojem witały zmierzch, wrony na ich szczytach kończące swe rozdarte dyskusje, liście, pokrywane coraz ciemniejszym odcieniem czerwieni, mocno
pordzewiałe. Nazajutrz dzień zaczął się prawie tak samo, z tą różnicą, że wolność i swoboda, jakie dawał brak kroplówki i cewnika, pozwoliły mi na samodzielne spacery po oddziale. Przede wszystkim na samotne wycieczki do toalety. Po śniadaniu nowa pielęgniarka zaanonsowała przeniesienie mnie do innej sali. Mniejszej, dwuosobowej, w której póki co nie miałem towarzystwa. Wejście od holu odkrywało jedno łóżko przy lewej i drugie przy prawej ścianie. Wybrałem to po prawej. Okno, za którym rozchodził się widok na inne budynki kompleksu szpitalnego ogrodzonego z każdej strony wysokim płotem z siatki, znajdowało się na froncie. Byłem sam. Może to i dobrze, pomyślałem. – Po posiłki będzie pan już przychodził sam, okej? Przy świetlicy. Nie wypytywałem o jej lokalizację, gdyż wcześniej, poszukując toalety, natknąłem się na mężczyznę walczącego w pojedynkę z krzesłem, które przestawiał wkoło kwadratowego stołu z każdej jego strony. Za każdym razem, kiedy ustawił z jednej, coś mu nie pasowało, a wtedy podnosił je i ustawiał z drugiej strony. W świetlicy spotkałem też kobietę siedzącą na krześle w kącie i klnącą wniebogłosy, rzucającą wiązankami słów, jakich sam w życiu bym nie ułożył. Chciałem stąd wyjść. O jedenastej rozpoczynały się zajęcia terapeutyczne. Kto się zapisał wcześniej na listę wywieszoną na korkowej tablicy, zamontowanej na jednej ze ścian „sali zabaw”, musiał w nich uczestniczyć bez wymówek. Kto się nie zapisał, lecz z doskwierającej nudy, spowodowanej wlokącym się tu w żółwim tempie czasem, chciał uczestniczyć, wciąż mógł dołączyć do grupy twórczej, której prace polegały na przykład na nauce szydełkowania. Wyjścia nie było. Jedyne drzwi wychodzące z oddziału, na samym końcu korytarza, a za nimi drugie po lewej, prowadzące na zewnątrz budynku, były zamknięte za pomocą elektronicznego mechanizmu, do którego podłączony był panel z klawiaturą. Bez kodu otwierającego zamek ani rusz. Znał go tylko personel szpitala, rzecz jasna. – Zośka! Według rozkładu dnia widniejącego tuż przy wnęce w świetlicy – na którym można było odnaleźć godziny odwiedzin, a także zapoznać się z rytmem prowadzonych na oddziale zajęć, przeplatanych porami śniadań, obiadów i kolacji – następnym czasem przeznaczonym na spotkania z rodzinami i przyjaciółmi była pora poobiednia. To właśnie w świetlicy odwiedzający, po ogólnym rozeznaniu się w pomieszczeniu, gdzie byli „przechowywani” ich chorujący bliscy, rozsiadali się w krzesłach przy zajęciowych stołach i rozmawiali o swych rytuałach dnia, wydarzeniach z regionu i ze świata czy poczynaniach sąsiadów i kolegów z pracy.
Młodą Głowacką zobaczyłem za przeszklonymi drzwiami, wypatrującą mnie gorączkowo po drugiej stronie, kiedy wracałem właśnie z niezbyt wykwintnego obiadu. Miała na sobie szarą bluzę z kapturem, między jej piersiami pasek od szkolnej torby na ramię uwydatniał ich rozmiar, jasne dżinsy podkreślały smukłą sylwetkę nóg. – Ale proszę przejść do swojej sali! Nie podchodzimy do tamtych drzwi! – rzuciła jedna z sióstr, od których odebrałem swój przydział dwóch kapsułek poobiednich. – Odwiedzający mają jeszcze trochę czasu, panie Bogucki! Nie stawiając oporów, ruszyłem radośnie do siebie. W połowie drogi przypomniałem sobie wczorajsze zajścia pomiędzy nami. Czego mogłem się dzisiaj po niej spodziewać? Jak wyznać, że zależy mi na naszej przyjaźni, ale też że nic mi nie dolega? Nie to było teraz najistotniejsze. Myśl o matce nie dawała mi spokoju. Myśli o tym, co się stało i co nawyprawiałem również. Brakowało w tym wszystkim logiki, spójności faktów. Dwie rozbieżne historie nie pokrywały się ze sobą i dlatego znalazłem się w kropce. Kiedy przyszła, leżałem na łóżku u siebie. – A moich nie ma? – Pewnie dojadą. Nie jestem sama. – Z kim? – Machinalnie rzuciłem okiem w stronę drzwi. – Z Markiem. Rozmawia z mamą przez telefon na zewnątrz. Prosił, żebym najpierw cię uprzedziła. – Przed nim? Dlaczego? Przecież może tu wejść swobodnie. Spoko z jego strony, że wpadł. – Nie zastanawiasz się dlaczego? – Pochłaniała mnie spojrzeniem. – Zastanawiałem się, co tu robił wczoraj…? – Marek obawia się o ciebie. O twoje zdrowie… – Dziewczyna lekko odchrząknęła i podrapała się w nos. Spuściła na chwilę wzrok, po czym podniosła go znów na mnie. – O twoje życie. Zaciekawiony, gotowy na nadejście najlepszego, wytężyłem słuch, wycelowawszy prawe ucho w Zośkę. W milczeniu, przyglądając się intensywnie przyjaciółce, czekałem na szczegóły rozwiązujące zagadkę zachowania Marka Sadowskiego. Powstała scena, niczym z serialu telewizyjnego, zrobiła się po chwili niezręczna. Moja przyjaciółka, widząc zdziwienie, jakie wymalowało się na mojej twarzy, dołączywszy do tego znaczący gest uchem, wyglądała teraz, jakby szukała odpowiednich słów, które miałyby nie doprowadzić do większej konsternacji i niezręczności. Zdumiewające było dla mnie ceremonialne podejście kogoś, kto zwykł nie przywiązywać wagi do spraw natury ludzkiej. Marek nigdy nie zajmował się swoją
prababcią i choć nie mnie to oceniać, to nie chciało mi się wierzyć, że miał choć odrobinę wstydu, by się do niej w ogóle przyznawać. A teraz miałby przejąć się mną? – Marek wie o wszystkim. Wie coś, czego nikt nie wie oprócz mnie i ciebie. Był jedynym, komu mogłam powiedzieć. Rodzice nigdy by mi nie uwierzyli. Byliby pierwszymi, którzy posłaliby mnie do psychologa. Poza tym nie mogłabym ryzykować ich życia. – Nie rozumiem, o czym ty mówisz… – Przeszedł mnie zimny dreszcz. – Nie jest tu bezpiecznie, Janek. Musisz się stąd wymknąć, nie wiem jak, ale musisz. Jesteś w prawdziwym niebezpieczeństwie. Nie wiem, jak wielkim. Ale to gówniana sprawa. Zośka podeszła na tyle blisko, by mieć pewność, że dystans pomiędzy nami był wystarczający do szeptania. – Zaraz, zaraz… Wczoraj mówiłaś coś zupełnie innego. Kazałaś mi się leczyć! – Cśśśiiii…! – Obejrzała się na drzwi, które zatrzasnęła zaraz po wejściu. – A co miałam niby mówić? Robiłam to, co mi kazali. Podejrzewam, że każdy robi tutaj to, co mu kazali. – Kto? O kim ty mówisz? – Tego sami nie jesteśmy z Markiem pewni. Wiem, że bardzo zależy im na tych monetach, które znalazłeś. Wiem, że twój ojciec jest z nimi… – Ściszyła głos jeszcze bardziej. Oczy miała szeroko otwarte. – Przykro mi. Do mnie przyszło dwóch kolesi, w czarnych łachmanach, jak jacyś Jedi z Gwiezdnych wojen czy coś. Tak jak opowiadałeś. – Co?! – Podniecenie wzięło górę nad rozsądkiem. Krzyknąłem, nie tyle z radości i satysfakcji z potwierdzenia swoich wcześniejszych krucjat, lecz ze szczerego i niezmierzonego zaskoczenia, że krucjaty owe dobiegły końca. – Jeśli jeszcze raz podniesiesz głos, to kończymy rozmowę. – Sorry. Kurde, nie mogę w to uwierzyć. Więc nic mi się nie przyśniło? – Nie wiem, rozumiesz? Nie wiem. – Wyprostowała plecy. – Nie widziałam cię od ponad tygodnia. Nikt cię nie widział. Policja szukała cię od kilku dni. Nie wiem, co ci się śniło, a co nie. Pewnym jest, że Grzesiek żyje, jak sam widziałeś. Coś mi się wydaje, że on też wie. Wpadli do twojego ojca przedwczoraj i coś mu nagadali, domyślam się, że to samo, co mi. Boję się, Janek. Boję się tego, że ci o tym mówię. Nie wiedziałam, co robić, doszliśmy w końcu z Markiem do tego, że skoro jesteś jedynym, który mógłby nam uwierzyć, to stwierdziliśmy, że ci powiemy. U niego też byli. Trochę oberwał, ale jest cały. Tyle że on powiedział mamie. To ona kazała nam tu dziś przyjść do ciebie. Nie wiem, o której dokładnie, ale przyjadą tu twój tato, Grzesiek i Klara. Może nawet i ona w tym siedzi. Ale nic nie wiem na ten temat. Z twoim ojcem nie rozmawiałam. Zagrozili mu, to pewne,
bo widzę, jak się zachowuje. Mi też grozili, że skrzywdzą moich rodziców, że już nigdy ich nie zobaczę, jeśli nie dowiem się, gdzie są… – To nie jest Grzesiek – przerwałem jej. Zmarszczyła brwi. – A te monety są niezwykle ważne. Nie mogą się dostać w ich łapy. – Właśnie ich chcą. Musimy im je oddać, Janek. To znaczy ty musisz. Nieważne, jak są cenne. Nic nie jest cenniejsze od życia moich rodziców. Nie mogłem nic zrobić. Ani wyjaśnić jej, dlaczego nie mogą wejść w posiadanie monet ani kim są ci ludzie, ani co się ze mną działo przez ten czas, kiedy nie wiedzieli, gdzie byłem. Była z nimi. Była w stanie wydać mnie, podejść i zrobić wszystko, żeby je odzyskali. Za bardzo kochała rodziców. Nie winiłem jej. – Ci kolesie podali się za jakichś agentów ABW. Nie uwierzyłam zbytnio w tę bajkę, bo agenci się tak nie ubierają. Kiedy przyszli i powiedzieli mi, że cię znaleźli, dodali też, że współpracują z policją. Pokazali nawet odznaki. Myślę, że to jakaś mafia. Od razu wtedy naciskali, że mam odzyskać monetę, bo w przeciwnym razie może ci się stać krzywda, a jeśli nie będę współpracować, to moich rodziców też może potrącić auto. Za mało wiedziała. Właściwie to nic nie wiedziała. Tamci nie zdradzili swojej prawdziwej tożsamości. Uwierzyła w ich historyjkę o agentach. Uwierzyła sama sobie, że mogą być z mafii i że zależy im tylko na tych dwóch błyskotkach. – Okej. Spokojnie. – Zrobiłem głęboki wdech w nadziei, że zrobi to samo i trochę ochłonie. Sprawdziło się. – Powiem im. Zośka uśmiechnęła się. Widziałem, jak poczuła wielką ulgę. – Zaraz, powiedziałaś „monetę”? Jedną? – Nooo, tak – odparła, nieco speszona. – Jedną im już oddałam. Tę, którą zostawiłeś u mnie, musiałam. – I mówisz mi o tym dopiero teraz? – Przecież chcesz je oddać. Janek, po prostu to zrób. Oddaj im tę drugą i będzie po krzyku. – Wyglądała na zmęczoną, jednak na tyle rześką, by móc obrzucić mnie pouczającym spojrzeniem. Marek wszedł, nie czekając na odpowiedź na swoje grzecznościowe zapukanie. Wyglądał na przejętego. Miał rozczochraną czuprynę, ciemne markowe dżinsy z modnymi rozdarciami na udach i czerwoną koszulę w kratę w stylu drwala, wyzierającą spod dżinsowej kurtki. – Cześć. Wszystko okej? – Tak, okej – odpowiedziałem. – A u ciebie? – Mama mówi, że najlepiej będzie, jeśli oddasz im tę monetę. – Taki mam zamiar. Co jeszcze mówiła? – Zna się na ludziach. Kiedyś związała się z takim jednym z Pruszkowa, zanim poznała mojego tatę. To on był właściwie powodem, dla którego później się rozwiedli. Mój ojciec odpuścił, kiedy tamten zagroził mu, zaczął szantażować
i wpadać na niego na ulicy. Nie pamiętam tego, bo kiedy odszedł, miałem pięć lat. Powiedziała, że nie ustąpią, dopóki nie dostaną tego, co chcą. A zrobią tak, żeby cała mistyfikacja wyglądała na wypadek, zawsze tak jest. Mają swoich w policji, w telewizji też… To koniec tematu, Janek. – Był nie do poznania. Przejęty, poważny i konkretny. – Tak, wiem. Zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. – Spostrzegłem naraz ich podejrzliwe miny. – To znaczy… no… jak dostaną, czego chcą, to się odczepią, tak? I wszystko wróci do normy, tak? – Miejmy nadzieję – odpowiedział enigmatycznie. – Wiesz już, o której przyjedzie mój ojciec z Klarą i Grześkiem? – Nie bardzo… Poczekasz z tym na nich? – Tak. Nie do końca mi uwierzyli, o czym świadczyło milczenie i celowe wpatrywanie się w siebie. Mówili do siebie bez słów, tak jak to mieliśmy w zwyczaju robić ja z Zośką. Żegnając się, w drodze do drzwi, upewniali się jeszcze parę razy, że jestem przekonany o słuszności zaplanowanego postępowania. Musiałem im wyperswadować jakiekolwiek powątpiewanie, po czym machnąłem do Marka ręką jak do dobrego kumpla, Zosię zaś, dla niepoznaki i ostudzenia rozgorączkowanej atmosfery, zadowoliłem postawą na baczność i chwiejnym zasalutowaniem lojalnego szeregowca. Zacumowawszy we wspólnej sali, zasłaniając się krzyżówką, którą znalazłem na stercie gazet i magazynów, pozostawionych dla pacjentów na jednym ze stołów, wszcząłem dochodzenie dotyczące nawyków i procedur personelu oddziału. Nie umknęły mojej uwadze drzwi wejściowe, jak również osobistości wchodzące w skład drużyny terapeutów, lekarzy i zespołu pielęgniarskiego. „Najdłuższa rzeka świata”. Nil nie pasował, co mnie bardzo zaintrygowało i nie dając spokoju, odwodziło skutecznie od tajnego rekonesansu poczynań wroga. Wedle nauk ze szkoły, jeszcze podstawowej, ta egipska arteria wodna nie ma żadnych konkurentów, jeśli chodzi o długość nurtu od źródła aż po swe ujście. Osiem liter, druga „m”, ósma „a”. Jedyną rzeką, która mogłaby tu pasować, była oczywiście Amazonka. Widać nauki geograficzne ewoluują cały czas. Oceany też były kiedyś tylko trzy, mnie natomiast uczono o czwartym, niegdyś morzu arktycznym. Ważniejsze fakty z panujących w tym miejscu zwyczajów zapisywałem, z dokładnym określeniem czasu, z tyłu czasopisma „100 Panoramicznych”. Każdy krok personelu medycznego, sanitarnego czy osób trzecich – gości spoza systemu. Wszystko wydawało się kończyć porażką, nie potrafiłem powiązać ze sobą elementów tej układanki. Światełko nadziei rozjaśniło moje bazgroły, kiedy przez uchylone drzwi gabinetu pani psycholog, do którego zapukała wcześniej jedna
z sióstr, dostrzegłem brak krat za oknem. W dodatku okno to było uchylone. Klamki plastikowych okien w całym kompleksie wyposażone były w maluteńkie zamki, co nie było akurat tak znaczącą przeszkodą, jak żeliwne okratowanie tuż za szybą. Kluczyk można było przecież zawsze pożyczyć. Jednakże następnym narzędziem do pokonania tej bariery dzielącej mnie od wolności musiałby być albo pilnik do paznokci, wersja dla cierpliwych, albo pół kilo trotylu z zapalnikiem. Tego musiałem się teraz trzymać. Godzinne przesiadywanie na czatach opłaciło się. Już wkrótce będę mógł wyskoczyć do McDonalda i zjeść coś pożywnego, pomyślałem. Ogarnął mnie dobiegający zza moich pleców powiew zimna. – Panie Bogucki, nie będzie panu przeszkadzało okno? Trzeba trochę przewietrzyć świetlicę… – Nie, nie, proszę. Zaraz się zmywam do siebie – odparłem grzecznie. Pielęgniarka o najbielszych zębach świata i urodzie Jessiki Alby uśmiechnęła się, wsadziwszy ręce do kieszeni fartucha, po czym ruszyła wzdłuż holu. – Pani Tyburcz, proszę nie obmacywać krocza pana Rafalskiego! – dobiegł mnie po chwili jej głos z końca korytarza. Pani Tyburcz była kobietą w średnim wieku, zawsze umazaną tym samym niestarannym i niemodnym makijażem, co postarzało ją tak, że wyglądała na kobietę po sześćdziesiątce. Nie chciałbym być na miejscu pana Rafalskiego. Biedak, przykuty był do wózka, od zachorowania nie kontaktował się ze światem zewnętrznym, co podjudzało Tyburczową do niekontrolowanego obmacywania go kościstymi rękoma, o palcach zakończonych pazurami Cruelli de Mon. Ze swojego obserwatorium zobaczyłem mężczyznę w kurtce, gotującego się do wyjścia ze szpitala. Wyzdrowiał, pomyślałem. Po chwili okazało się, że jedna z sióstr zezwoliła mu na „pół godziny oczywiście”, co miało oznaczać, że tylko tyle może trwać jego spacer. Z relacji rówieśnika, młodego chłopaka o imieniu Mateusz – który, po otaksowaniu mnie z bezpiecznej odległości, przysiadł się wreszcie do stołu obok, zmieniwszy po dwu minutach miejsce spoczynku na stół, przy którym przechodziłem właściwą sobie rekonwalescencję – dowiadywałem się po trochu o losach i przypadłościach mijających nas pomyleńców. Jeden z nich, przemiły człowiek, nie przestawał się do każdego uśmiechać. Młoda dziewczyna z depresją bez przerwy naciągała rękawy koszuli nocnej, skrupulatnie zasłaniając nacięcia na wewnętrznych stronach przedramienia. Mężczyzna, który wcześniej przekładał krzesło z miejsca na miejsce, teraz, ze zgiętą i uniesioną przed siebie lewą ręką, spacerował zamaszystym krokiem z jednego końca holu na drugi, ceremonialnie zatrzymując się przed nami za każdym razem i stając na pięć sekund na wprost, i ciągle mówił coś do siebie pod nosem. To od chłopaka dowiedziałem się również o możliwości opuszczenia oddziału w ramach rozprostowania kości po terenie
i poza terenem szpitala. Do pół godziny trzeba było wrócić i zameldować się u tej samej pielęgniarki. Facet stawił się po dziesięciu minutach, odnalazł siostrę, która go wypuściła, i oddał swoją kurtkę. Ta natomiast, nie wypytując go o nic szczególnego, tylko o to, co kupił w sklepie, odniosła jego własność do pomieszczenia obok toalety damskiej. Donośny dzwonek domofonu rozległ się w całym oddziale. Na krótko ustały krzyki i jęki pacjentów. Z kanciapy dla pielęgniarek szybkim krokiem wyszła jedna z nich i maszerując tak w stronę wejścia, nie spuszczała go z oka ani na sekundę, wypatrując przez szybkę, kogo licho niesie. Nie była to godzina odwiedzin, co tym bardziej zdziwiło młodą zwinną pigułę. Podejrzewając, że być może szpital wyznaczył jakąś zewnętrzną kontrolę na tę właśnie porę, postanowiłem dać sobie spokój z i tak już naruszonym porządkiem dnia i popędziłem do toalety. W drzwiach minąłem się ze starszym panem, pacjentem z depresją, o pożółkłych palcach dłoni i długo nieprzycinanych, brązowych paznokciach. Fetor wspólnej łazienki nie był niczym nadzwyczajnym w takim miejscu, aczkolwiek jak na standardy szpitalne był wyjątkowo dokuczliwy. Chcąc uniknąć większego skażenia dróg oddechowych i własnej skóry obecnym tu odorem, szybko uwinąłem się z niecierpiącymi zwłoki zabiegami fizjologicznymi. Po drodze do swojego pokoju, mijając świetlicę z lewej i gabinet pani psycholog z prawej, dyskretnie rzuciłem okiem przez otwarte drzwi, upewniając się, że okno wciąż jest tam uchylone. Oznaczałoby to, że terapeutka pozostawia je takim na dłuższy czas, tak podczas swojej obecności, jak i nieobecności. Najwyraźniej lubiła wietrzyć swe kwatery i nie brała pod uwagę, że komuś z większymi dolegliwościami psychicznymi mogło przyjść do głowy wyskakiwanie na przechadzkę po parku. – Janek! – Grzesiek wpatrywał się w okno, a kiedy wszedłem do swojej sali, gwałtownie się odwrócił. Był sam. – Porwali tatę! Był podenerwowany, pot lał mu się po czole, twarz miał czerwoną, jakby przybiegł tu prosto z domu. W dodatku jąkał się przez drżącą dolną wargę. Jak nie Grzesiek… – Co?! Jak to porwali, kto? – Tamci! Powiedzieli, że mamy trzy godziny na znalezienie i przekazanie monety. Potem już go nie zobaczymy! Kurwa! – Zajebiście! – rzuciłem z ironią i od razu poczułem lekkie ukłucie w głowie. – Dzwoniłeś na policję? Co z Klarą i Szymonem? Gdzie teraz są? – Jaką policję?! Stary, oni mają ich w kieszeni, nie rozumiesz? Potrzebna mi ta moneta, zaniosę ją i będzie z głowy. Oddadzą nam ojca! Gdzie ona jest? – Co z Klarą i Szymonem?! – podniosłem głos, pokazując wyższość racji głosu starszego brata nad młodszym. – Są w domu – odrzekł pokornie. – Nic im nie jest, ale Klara wariuje, strasznie się niepokoi.
– Da radę, nie ma wyjścia. Nie powinni być teraz w domu. Ty też nie – dodałem polecającym tonem. – Janek! Moneta! Gdzie ona jest? Nie ma chwili do stracenia! Wyglądał na przerażonego. Coś jednak nie dawało mi spokoju. Za wszelką cenę chciał to rozwiązać na ich zasadach. Nie pomyślał nawet o innych opcjach… Tyle że nie wiedział, kim są ci ludzie i do czego są naprawdę zdolni. Albo wiedział doskonale… Bałem się teraz o ojca. Jeśli tamto, czyli to, co działo się wcześniej, nie było tylko koszmarem sennym, to w takim razie było rzeczywistością. Zresztą byłem o tym niemal przekonany. Nie wiem, jak to się stało, że Grzesiek żyje. Może szwankowała mi pamięć, którą odzyskiwałem w lochach za sprawą wrogich nanobotów Buntowników? Może coś sknocili w zapisie informacji, a może nanity były po prostu wadliwe? Teraz to nieistotne. – Jest u Zośki. Schowałem ją tam, kiedy dawałem jej drugą na przechowanie. Nie wiedziała o tym. Klatka chomika, w trocinach. Biegnij! Przerażenie zniknęło z jego twarzy. Odetchnął z ulgą, wyrzucając na zewnątrz zmęczenie przerastającą go sytuacją. Wyciągnął dłoń ściśniętą w pięść, na co stuknąłem w nią swoją, mocno zaciśniętą. – Biegnę, dzięki! – Ruszył w stronę drzwi, nie obracając się. – Znajdź ją i odzyskaj tatę – tymi słowami pożegnałem brata, którego nigdy już nie zobaczę. Wiedziałem, że mogłem na niego liczyć. Jednak pewnym było, że ten człowiek moim bratem nie był, a monety nigdy nie odnajdzie.
XXX Pani Róża Kiedy wyszedł z sali, w trzech susach skoczyłem do drzwi i wychyliłem lekko głowę, aby się upewnić, że opuścił szpital. Ciuchy! Gdzieś tu muszą być przechowywane moje ciuchy, pomyślałem. Ten szczegół akurat mi umknął. Bez ciuchów ani rusz. Wróciłem czym prędzej na świetlicę. Stamtąd przeanalizowałem sytuację. Wiedziałem, gdzie przechowują rzeczy osobiste pacjentów. Mogłem tam wejść i zabrać, co moje. Ale co dalej? Nie miałem pojęcia, jak uwolnię ojca, kiedy stąd wyjdę, lecz uznałem, że priorytetem jest teraz biec do Szymona. W nim tkwi wszystko i pewnie mają go już na widoku. Założę się, że obwarowują dom z każdej strony, stwierdziłem w myślach. Wróciłem do wydarzeń z przyszłości. Rozwalałem wtedy Buntowników jedną ręką. Jeśli to wszystko była prawda, to powinienem być zdolny do tego również tu i teraz. Moje „magiczne” umiejętności nie zostały chyba w dwa tysiące dwudziestym, kiedy się tu przenosiłem. Jednak nawet jeśli potrafiłem wciąż miotać energią, to co z tego? Nie mógłbym rozwalić ściany, to jasne. Miało być po cichu. Okno, pomyślałem. Wiedziałem, co robić. Na dworze było jeszcze jasno. Wystarczyło zakraść się. Ktoś musiał jednak odwrócić uwagę ewentualnych gapiów. Miałem dziwne przeczucie, że kiedy nie widzę, to ktoś tutaj śledzi każdy mój krok. Jak by tu…? – zacząłem się zastanawiać. – Zostaw to! To moje! – Odpierdol się, chuju jebany w dupę pchany! To moja kawa! Pielęgniarki, wraz ze wsparciem męskiej części personelu, pędziły w popłochu do pokoju, z którego dobiegały wrzaski. Od razu rozpoznałem głos kobiety, którą miałem przyjemność podziwiać wcześniej za niezwykły talent do układania przekleństw i wulgaryzmów w poetyckie wiązanki. Męski ochrypły baryton, biorący udział w tej kłótni małżonków, nie dotarł wcześniej do mojego ucha, był jednak teraz najwspanialszym głosem, jaki mogłem sobie wymarzyć na tę chwilę. Był moim wybawieniem. Okazja nadarzyła się sama. Wtargnąłem do przechowalni, rozejrzawszy się uprzednio po korytarzu. Trzy ściany zastawiały regały wypchane kartonami. Nie wszystkie były podpisane, swój znalazłem bez problemu. W oczy rzucał się drukowany napis w czerwonym kolorze. Cholera! Zdobyłem tylko buty. Pomyślałem o ludziach, którzy bez wątpienia gapiliby się na mnie w tramwaju, a potem w autobusie. Znalazłby się pewnie ktoś, kto pomyślałby, że uciekłem z wariatkowa. Przybiłbym mu piątkę, ale wtedy ktoś
wykonałby pewnie odpowiedni telefon i wylądowałbym od razu na posterunku policji. Było jeszcze jedno wyjście, z którego szybko musiałem skorzystać, nim skończy się czas na poszukiwania i nastąpi niewzbudzający podejrzeń powrót do świetlicy. Zaczynając jeszcze raz, omiotłem wzrokiem wszystkie kartony jeden po drugim. Mateusz, Mateusz, Mateusz… Jest! Chłopak był na szczęście mojego wzrostu i choć nieco węższy w barach, jego ciuchy pasowały jak ulał. Wrzuciłem piżamę do jego kartonu. Wystawiłem na zewnątrz tylko głowę, tak by nikt nie dostrzegł wierzchniego odzienia. Wrzaski z końca korytarza zdawały się nabierać dopiero rozpędu, wnioskując po ich zwiększonej mocy, a także po dodatkowych głosach personelu. Podszedłem do otwartych drzwi gabinetu pani psycholog, która będąc w centrum wydarzeń na tyłach oddziału, właśnie łagodnie interweniowała. Zapach świeżo zaparzonej kawy wypełniał całe pomieszczenie, okno było zamknięte. Oby nie na klucz, oby nie na klucz, modliłem się w myślach. Tak! Ucieczka nie trwała długo. Nie obracając się za siebie, wyskoczyłem na trawnik należącego do budynku skweru. Biegłem, ile sił w nogach, głowiąc się nad tym, czy zamknąłem za sobą drzwi gabinetu. Niewielki zielony teren dla pacjentów, do którego wychodzili latem, był ogrodzony ponad metrowym płotem. Wiedziałem, że dam radę, jednak nie mogłem się zatrzymywać. Minąwszy ceglany krąg, przeznaczony na ogniska wieczorne, nabrałem prędkości. Nie było chwili do stracenia. Dawno czegoś takiego nie robiłem, lecz pamiętając o swoich zdolnościach oraz o wyciskających siódme poty lekcjach wychowania fizycznego, przeleciałem nad ogrodzeniem skokiem na tygryska. Po drugiej stronie wylądowałem, koziołkując, po czym nie zatrzymawszy się ani na sekundę, sunąłem przez morze zaparkowanych za głównym budynkiem samochodów. Dopiero w głębi parkingu skryłem się pomiędzy renaultem clio i bmw z czwórką. Kilka osób spacerowało krętymi ścieżkami i chodnikami kompleksu. Złapałem oddech i ruszyłem spokojnie jak gdyby nigdy nic, wprost pod zabudowania głównego szpitala. Okrążając największy budynek Wojskowego Instytutu Medycznego, odkryłem zawartość jednej z kieszeni kurtki Mateusza – paczkę fajek, gumy Airwaves, zapalniczkę i dwa cukierki. Pomyślałem, że gumy się przydadzą, bo pacjenci ich nie mają; stwarzałbym lepsze pozory. Obszedłszy budynek, znalazłem się twarzą w twarz z ostatnią przeszkodą – bramą wjazdową. Strażnicy siedzieli w swoich dziuplach. Musiałem zaryzykować. Naszła mnie myśl, że gdyby ktoś na oddziale już się dowiedział o mojej nieobecności, to ciecie staliby na zewnątrz i sprawdzali każdego po kolei. Tymczasem brama wyglądała spokojnie.
Wciąż udając zwykłego interesanta, przyspieszyłem kroku. Coś uwierało mnie w tyłek. W tylnej kieszeni spodni znalazłem mały męski grzebień i rachunek z Carrefoura. Przeglądałem go z góry na dół, udając zajętego liczeniem kosztów i ilości towarów. Przez strażnicę przewijało się w tym czasie kilka osób, dwa samochody wjeżdżały na teren szpitala. Kiedy jeden ze strażników wyszedł z budki, poczułem skurcze w jamie brzusznej. Niewystudzony jeszcze organizm po gwałtownym wyskoku z oddziału dla czubków oblewał się potem z każdej strony, jednak najbardziej odczuwałem cieknące po plecach krople. Przystanek, z którego mogłem dojechać do domu, znajdował się po lewej, tuż za bramą. Pięćset dwadzieścia trzy powinien, według rozkładu, dowieźć mnie do przystanku, na którym będę mógł przeskoczyć w pięćset dwadzieścia jadący na Korkową. Nie miałem zbyt wiele czasu, miałem za to pewność, że zdążę, nim ten ktoś podszywający się pod Grześka – kto notabene zapłaci jeszcze za zniewagę nieboszczyka – zorientuje się w moim nieładnym podstępie. Nigdy nic się nie dłużyło tak w moim życiu, jak trasa autobusu Pięć Dwa Trzy tego dnia. Nie mogłem nic zrobić, tylko uzbroić się w ostatnią broń, jaka mi pozostała. Cierpliwości nigdy dosyć. Na przystanku Łysakowska, znajdującym się dwa postoje wcześniej niż Sezam, na którym z reguły wyskakiwałem, nie było dużo ludzi. Nie chciałem ryzykować rozpoznania, dlatego nie podążyłem do domu regularną drogą. Cofnąłem się parę metrów i skręciłem w Łysakowską, przechodząc obok parku imienia Matki Mojej. Dalej ulicą Józefa Strusia doszedłem do Karpackiej, która dobiegała do Storczykowej. Jesienny wiatr był nieco chłodniejszy niż ten, jaki pamiętałem sprzed wylądowania w lochach Białego Domu w dwa tysiące dwudziestym. W powietrzu unosił się też zapach palonych w ogrodach liści. Potworne, lecz znośne gorąco przeszyło moje ciało od stóp do głów. Intuicja, tym razem szybciej niż w przyszłości, wtedy, gdy pokonałem skrzyżowanie Karpackiej z Potockich, podpowiadała mi, że mam przed sobą wroga. Do skrzyżowania ze Storczykową pozostało kilka domów po obu stronach ulicy. Na ten sygnał – wewnętrzne ostrzeżenie przed ciemną energią, jaką wyczuwałem gdzieś na wprost – stanąłem jak wryty. Nie mogłem bliżej określić, nie mogłem dokładnie wyczuć, gdzie są. Czułem jednak, jak kumuluje się we mnie moc. Światłość, za pomocą której za chwilę rozproszę wszelkie ciemności, każde zło czające się za rogiem, w cieniu, w otchłani… Wiedziałem, że to wkrótce nastąpi. Byłem bardzo spokojny, nie miałem najmniejszej co do tego obawy. Nie lękałem się zła. Wierzyłem głęboko, że nie jestem sam, że ktoś lub coś nade mną czuwa. Na posesji przedostatniego domu zauważyłem ruch. Trzy postacie wyłoniły się spomiędzy rosnących tam niewysokich modrzewi. Po przekroczeniu furtki odziani w tradycyjne czarne szaty Buntowników ustawili się szeregiem na wprost mnie, tuż przed „moją” ulicą.
„Rozwalimy cię” – usłyszałem nagle w myślach. Postąpiłem kilka kroków, co najwyraźniej strwożyło oponentów, zmuszając ich w panice do wyrzucenia przed siebie gotowych do strzału rąk. Nie zatrzymałem się. Pierwsza salwa, zaraz po niej druga i trzecia. Wszystkie wymierzone z niewielkiej odległości prosto we mnie. Wyglądali na bardzo zdziwionych, ale nie było to dla mnie zaskoczeniem. Wiedziałem, że nie zdawali sobie sprawy, z kim mają teraz do czynienia. Nie do końca wierzyli w to, w co ja uwierzyłem wczorajszego wieczora. Wszystko stało się dla mnie jasne, jak tylko pojawił się Grzesiek i uścisnął moją dłoń. Ktokolwiek to był, popełnił błąd. Znałem uścisk brata. Ten był za mało pewny siebie. Wrogi ogień trafił mnie w sam środek brzucha i w jego wnętrzu został stłumiony. Ani drgnąłem. Nawet nie wiedziałem, jak to zrobiłem. Po prostu chciałem tak zrobić. „Musicie się postarać i użyć czegoś bardziej materialnego” – zganiłem ich występek jedną myślą. Po czym, jakby usłyszeli, wyjęli miecze przypięte do pleców, których złą obecność wyczuwałem, jednak nie zauważyłem wcześniej. Rzucili się do ofensywy. Podmuch wiatru zapowiadający nadejście Strażniczki Czasu buchnął prosto we mnie, dodając im otuchy i siły do walki. Czas, którym właśnie manipulowała, miał się za chwilę zagiąć, sprowadzając posiłki dla napierających Buntowników. Wrota mogły się otworzyć w każdej chwili. Ruszyłem na nich. Bezbronny, bez pośpiechu, w pełni opanowany, jednak szybszym krokiem niż zwykły chód. Nie trwało długo dotarcie do pełnego impetu starcia. Pierwsze trzy ruchy zmusiły mnie do uników. O mały włos jeden z mieczy samurajskich nie trafił mnie w udo. Nie miałem pojęcia, gdzie się nauczyłem tak skakać, ale unikałem każdego ciosu, jakbym widział ich ruchy z wyprzedzeniem i w znacznym spowolnieniu, wykonując te wszystkie salta. Kolejne trzy ruchy były moją obroną. Wykopem w brzuch, choć zdawało mi się, że ledwo go dotknąłem, wyrzuciłem na kilka metrów najbliższego mi napastnika, chwytając uprzednio za rękojeść miecza. Atak drugiego odbiłem tytanowym ostrzem z głośnym szczękiem metalu, dotykając następnie jego dłoni. Wpadł naraz w głęboki sen, lądując ciężko na betonowej drodze. Został wyzwolony, otchłań opuściła go na zawsze. – Wiesz, że nie jesteś w stanie mi przeszkodzić – rzuciłem łagodnie do ostatniego. Nie odpowiedział. Patrzył na mnie, obliczając, z pomocą swych nanobotów, prawdopodobieństwo mojego kolejnego ruchu, a także najsłabsze punkty mojej taktyki. Nie miałem na to czasu. Szedłem przed siebie. Po dogłębnej analizie ten był lepszy od swoich kompanów. Udało mu się zamachnąć trzy razy. Jednym muśnięciem jego policzka, przed którym nie zdołał się uchylić, rozgoniłem
gnębiącą go ciemną energię i przeniosłem w krainę szczęścia i radości. Nim upadł, złapałem go za boki i bez szwanku ułożyłem na ziemi. Wiatr się wzmagał. Pobiegłem. Obejrzawszy się za siebie, minąłem ostatnie zabudowania przed Storczykową. Wrony obsiadły wielki świerk srebrzysty na rogu ulic, które jakby na moje nadejście zakrakały pożegnalnie, wzbijając się z głośnym trzepotem skrzydeł ponad czubki drzew. – Siemka! Sobowtór Grześka zablokował mi drogę do domu. Pojawił się znikąd, kiedy wpatrywałem się w rozwrzeszczane nad moją głową ptaszyska. Stanąłem na samym brzegu skrzyżowania. Nie wyglądał na przemęczonego szybkim powrotem do domu. Nie dyszał, nie spocił się… – Grzesiek? Co tu robisz? – Zgadnij. Niestety nie znalazłem monety we wskazanym przez ciebie miejscu. Znalazłem za to coś innego. A właściwie kogoś innego. – Co ty wygadujesz? Co ty w ogóle masz na sobie? – Skończmy te ceregiele „o, panie”. – Kpiący ton zaostrzył szyderczy uśmieszek wyłaniający się spod czarnego kaptura. – Ty zacząłeś, Buntowniku – warknąłem. Jego twarz jęła rozmazywać się, niczym topiący się pod wpływem gorąca wosk, spływający teraz z niego, ręce i nogi mu spęczniały, przybrał na ogólnej masie i budowie ciała. Metaliczna kałuża płynnego stopu rozlała się pod nim. – Dużo lepiej. Ależ było w tym ciasno… – Rozpoznałem twarz Marcusa. Wyglądał tak samo jak wtedy, gdy dorwali mnie z Saoke. – Nanoboty Bioformujące. Nasze najnowsze cacka. – Szkoda, że Saoke nie może ich wypróbować. Zacisnął zęby, choć uśmieszek nie znikał z jego twarzy. Choć widziałem, jak trze dolnymi zębami o górne, nie dał się sprowokować. – Co zrobiłeś z Zośką? – Obawiam się, że Zosia dostąpiła przyspieszonego zaszczytu połączenia się z Otchłanią. Zstąpiło w nią tyle Ciemności, ile potrzeba było, by zgasło w niej jakiekolwiek światełko. Innymi słowy, podzieliła los Saoke, tyle że jest po zwycięskiej stronie. – Marcus, wyzwolę cię. To nie musi tak wyglądać. – Jak…? Tak? – Odsunął się na bok, by odsłonić mi widok za sobą. – Szymon! Przed moim domem, niespełna sto pięćdziesiąt metrów od nas, zakapturzona postać Buntownika unosiła nad ziemią mojego braciszka. Złoczyńca trzymał go za gardło jedną ręką, drugą przeszukiwał jego ubranka. Widziałem, jak Szymuś wierzgał nogami, dusił się… Musiał być przerażony. – Zostaw go! – Wewnętrzne gorąco wezbrało na sile, paliło od środka,
wzmagało moją niepohamowaną złość. Krew nie mieściła mi się w żyłach, rozbolały mnie skronie. Wyciągnąłem rękę w stronę Marcusa. Nie miałem pojęcia, czy to zadziała, chciałem go nastraszyć. – Każ mu go zostawić! – Okej, spokojnie. Powiedz, gdzie moneta, i wszystko zakończy się, jak powinno – wciąż mówił spod maski niewzruszenia. Przeszywaliśmy się wzrokiem na wskroś. Nasze twarze ani drgnęły. To była próba dostania się do naszych głów. Ja wciąż miałem naturalną blokadę myśli i Światła, on, skutecznie blokowany przez swoje nanoboty, nie dopuszczał do wtargnięcia do swojego mózgu. – Nie dostaniecie jej. Zrobiłem dwa kroki, gdy nad moją głową otworzyły się Wrota Czasu. Wirujący pęd błyskawic zataczał koła w zawrotnej prędkości, by w końcu kilkoma piorunami zestrzelić wrogich żołnierzy Buntowników prosto na ziemię. Krąg dziesięciorga otoczył mnie, nie pozostawiając szczeliny na ucieczkę. Nie domyślali się, że ucieczka byłaby ostatnią rzeczą, jakiej bym się podjął. Jednocześnie wysunęli swoje ręce, oddając strzał z fali, każde z nich w tym samym czasie. Podskoczyłem dwa metry do góry, po czym opadłem swobodnie w miejsce, gdzie dziesięć bombardowań magnetycznych zderzyło się z trzaskiem elektrycznego spięcia. Trzech Buntowników rzuciło się na mnie, kiedy tylko dotknąłem stopą asfaltu. Ani jednemu jednak nie udało się do mnie dostać. Powaleni falami, które pojawiły się znikąd, pofrunęli na kilka metrów w kierunku, z którego przybyli. – Hmm… Gwardziści – wysyczał przez zęby Marcus. Wokół mnie pojawił się kordon trzech Istnień Światłości. Sądziłem, że zapomnieli o mnie, a tak naprawdę byli blisko, schowani pod NM-ami, jednak nikt z szeregów wroga nie pomyślał, żeby prześwietlać moje otoczenie. – Co tak długo? – Chcieliśmy dać ci pole do popisu – zażartował Francuz. Deborah i Khaled przywitali mnie skinieniem głowy. – Khaled, miło cię widzieć w szeregach Gwardii. Czułem was. – Rozejrzałem się po ich twarzach. – Czułem, że nie jestem sam. – Jak myślisz, czy o czymś to świadczy? Czy teraz wierzysz? – zapytał, na co tylko się uśmiechnąłem. – Jak dostaliście się tutaj z przyszłości? Jak ja się tu znalazłem? – Wszystko ci wyjaśnimy potem. Najważniejsze, że jesteś tu, gdzie powinieneś być – oznajmił. – My bierzemy tych. Ty zajmij się Marcusem! – Deborah rzuciła się na dwóch zakapturzonych Buntowników, tworząc dla mnie drogę ucieczki z kolistej pułapki. Wyskoczyłem ze zbiorowiska, które naraz stało się piekielnym polem bitwy.
– Zajmij się Marcusem, ha?! – Nastroszył się Buntownik. – Nie jestem dla ciebie do zajmowania się! Wyskoczył wysoko w powietrze, chyba na jakieś pięć metrów, a kiedy pojawił się tuż nade mną, dał nura w dół. Uskoczyłem w bok, lądując na obu nogach jedynie na ułamek sekundy. Nie chcąc dać mu chwili wytchnienia, poderwałem się z ziemi tak wysoko, jak jeszcze nigdy w życiu mi się to nie udało. Przez chwilę pomyślałem, że jak runę na twardy asfalt, to się połamię. Opadając, poczułem się jednak lekki jak piórko, dzięki czemu wysokość około dziesięciu metrów nie wydawała się tak niebezpieczna. Wylądowałem niczym akrobata tuż przed samym Marcusem, który wykonywał już kop z półobrotu. Byłem szybszy, mocno uginając kolana, odchyliłem cały tułów do tyłu, tworząc w biodrach kąt prosty. Kiedy się wyprostowałem, ten wyciągnął w moją stronę rękę, miotając krótkimi falami magnetycznymi. Wszystkie skończyły tak samo jak te od tamtych Buntowników „na przystawkę” – stłumione w moim ciele, pochłonięte. Wtedy Marcus zrobił coś, czego się nie spodziewałem. Szarpnięcie odrzuciło mnie na półtora metra do tyłu, lecz nie upadłem. Kula przedziurawiła pierś. Wiedział, że nie mam w sobie NBZ-etów. Kolejne dwa strzały dosięgły brzuch w dwóch nieodległych od siebie miejscach. Te jednak powaliły mnie na ziemię. – Jooooohn! ! ! Przedostatni ze stawiających czoło Gwardzistom Buntownik runął na ziemię od fali Khaleda. Deborah pognała mi z pomocą po tym, jak uderzeniem w kość potyliczną posłała kolejnego przeciwnika na łopatki. – To ja będę leciał. – Marcus wyszczerzył zaniedbane, czarniawe zęby, mierząc ręką w walczącego z ostatnim napastnikiem Francuza. Wystrzelił i rozpłynął się w powietrzu. Leżąc i zwijając się z bólu, patrzyłem, jak Piotr pada na trawnik przy domu na rogu. Deborah pojawiła się przy nim w mgnieniu oka. Rany w moim ciele były rozległe. Czułem, jak bluza nasiąkała zimną krwią. Wszystkie trzy kule przeleciały na wylot. – Jak z tobą? – Khaled przyklęknął przy mnie. – Wszystko stracone… Przepraszam… – wybełkotałem. – Za co? – Nie je… nie jestem… nim… Zawiodłem. – Słowa, niczym żyletki, ledwo przechodziły przez moje gardło. Khaled patrzył na mnie w bezruchu. Widziałem, że nie wie, co ma odpowiedzieć. Obaj wiedzieliśmy, że nie mogę zginąć. Nie od kuli. Nie od materii. A jednak. Życie wypływało ze mnie jasnoczerwonym ciurkiem. – Nieeeee! ! ! – wrzask Deborah przebił się przez huk ciągle dmącego wiatru. – Pieeerreee!
Ciało Piotra, zbladłe i zwiotczałe, bezwładnie spoczywało w jej ramionach. Dziewczyna patrzyła w niebo. – Dlaczegoooo?! Widząc to, Khaled spojrzał mściwym wzrokiem na Buntownika, beznamiętnie przypatrującego się całemu zajściu spod kaptura niczym popisowemu numerowi klauna na cyrkowej arenie. Szymek, przytrzymywany za kark jedną ręką, stał teraz obok niego i przyglądał się sparaliżowany temu wszystkiemu. Płakał, cały w strachu, pociągał noskiem, a po policzkach ciekły mu łzy. Khaled ruszył ku niemu z wysuniętą ręką. Mierzył prosto w głowę zakapturzonego przeciwnika, lecz ten ani myślał drgnąć. Dzieliło ich jakieś trzydzieści metrów, a kiedy dystans skrócił się o połowę, Marokańczyk wystrzelił potężną, długo kumulowaną falę. Buntownik nie ruszył się z miejsca, fala jedynie odbiła się od niego jak od naprężonego balona, rozwalając ścianę domu po prawej. W następnej chwili Khaled bezwładnie padł na ziemię. Nie wydając żadnego dźwięku, runął martwy jak kłoda, na co Buntownik, wykrzywiając popękane usta w krzywym, parszywym uśmiechu, zsunął z głowy kaptur. – Khaled! – krzyknęła przeraźliwie Deborah. – Nie, zostań! – zatrzymałem ją w ostatniej chwili, gdy szykowała się do ataku. Nie od razu dostrzegłem facjatę tego przesiąkniętego otchłanią człowieka. Czułem jego ciemną energię na wskroś. Była tak silna, że wydawało się, iż próbuje przejąć wszystkie istnienia wkoło, wedrzeć się do ich serc, nie opuszczając ciała swego nosiciela. Leżąc na plecach, z głową obróconą w jego stronę, próbowałem wyostrzyć stępiony wzrok mrużeniem oczu. Wieczór okrywał już swym cieniem Warszawę. Lampy uliczne zaświeciły, lecz po sekundzie, za sprawą Buntownika, spaliły się wszystkie naraz pod wpływem celowego zwarcia. Ta jedna sekunda mi wystarczyła. – Pani Róża?
XXXI Wieczna ciemność – Otchłań widzi cię, Wieczne Światło. Widzi cię oczami materii. Jej głos był zupełnie inny. Zardzewiały, zgrzytający głos starej kobiety z osiemdziesięcioletnim stażem palaczki brzmiał, jakby pomnożony przez jeszcze tysiąc podobnych głosów, dobiegających z odległych zakątków Wszechświata najpierw do jej wnętrza, a dopiero za pośrednictwem jej ust jakby wydobywał się tu, na Ziemi, i docierał do naszych uszu. Jej oczy w całości zaszły smołą. Czarne żyły pokryły jej delikatną niegdyś twarz. – Kim jesteś? – siliłem się na krzyk, ale nic z tego nie wychodziło. – Jestem Strażniczką Czasu – odpowiedział mroczny głos w mojej głowie. – Przybyłam z Otchłani. Przybyłam zgasić twoje Światło. Spotkaliśmy się wcześniej dwa razy, kiedy cię dorwaliśmy… W twoim lochu… w gabinecie prezydenta… Pamiętasz? – wyjaśniła z nieskrywanym zadowoleniem. – Nahuka…. – Przypomniałem sobie dziewczynkę w kącie gabinetu. – To ty byłaś tą czarną maską w moim śnie. Ale przecież Saoke działała wtedy dla was, dlaczego uciekaliśmy? – Odpowiedź dotarła do mnie po chwili. – Dla niepoznaki. Chciała zdobyć moje zaufanie. – Braaawooo! – zawyła boleśnie. – Nie jestem tym, kim myślisz, nie widzisz? Zostaw mojego brata. – Jest Przejrzystym Światłem. Zgaśniecie dziś całą Trójcą. Wszechświat zgaśnie razem z wami. – Trójcą…? – zapytałem, zmieszany. – To ty… Ty zabiłaś Grześka. Zepchnęłaś go wtedy z krawężnika. – Miałam was troje na oku od dawna. Wasza matka niczego nie podejrzewała. – Zachichotała dumnie. – Ja jestem już martwy, on ci jest niepotrzebny. Zabiłaś już wiele istnień, zgasiłaś wiele świateł – odrzekłem spokojnie, starając się oszczędzać siły. Bałem się, że odlecę za szybko… że go nie uratuję. Przeraźliwie obrzydliwy rechot zagrzmiał w mojej głowie, w tym samym czasie usta Strażniczki poruszały się. Moje uszy nie słyszały jej z tej odległości, ale mój umysł za to słyszał doskonale. – Nic nie rozumiesz? Wszelkie Światło zgaśnie, kiedy nastanie jego kres. To nieuniknione. Taka jest jego rola, Wszechświat musi przestać istnieć, aby ustąpić miejsca równowadze. To równowaga była przed nim. Ty naruszyłeś tę równowagę. Kiedy zginiesz, entropia Wszechświata zniknie. Nastanie czas Otchłani, Wieczna Ciemność. – Ale pozostanie coś, czego nikt nam nie odbierze. Pozostanie wiara. – Wiara, że się kiedyś znów zobaczycie? Połączycie? Wiara, że będziecie
żyć wiecznie? Nahuka szybkim spojrzeniem odnalazła Deb przy ciele Piotra. Z jej słowami dziewczyna padła na ziemię. Krew poleciała jej z oczu, uszu i nosa. – Nieeee! ! ! – krzyknąłem w myślach. – O taaaaaaaak… Jak widzisz, życie nie trwa wiecznie. Materia też nie. Jesteście skazani na zagładę. Przemijanie jest jedynym waszym celem. Tak jak gwiazdy, w końcu po prostu przestajecie istnieć. Już nie odczuwałem ran postrzałowych, ponieważ zagłuszył je ból, jaki zrodził się niespodziewanie w mojej głowie. Czułem, jak rozrywał mi czaszkę od środka. Czułem wdzierającą się do niej Otchłań. Spojrzałem na przerażonego Szymonka. Płakał dużo mocniej, a ja płakałem w swej bezradności razem z nim. „Wszystko będzie dobrze, Szymciu, słyszysz? Wszystko będzie okej”. Modliłem się, żeby mnie usłyszał… żeby tylko przestał płakać. Ten widok bolał najbardziej. „Słysę cię, Janek, plosę, pomós mi… Wstań, plosę” – usłyszałem w głowie zapłakany głosik. Światełko nadziei nagle rozbłysło gdzieś na końcu tunelu. Niespodziewanie obudziła się we mnie energia. Poczułem ulgę i wielką radość. Poczułem się szczęśliwy. Silniejszy. Nic mnie już nie bolało. Popatrzyłem raz jeszcze na Nahukę, kierując nań swoje myśli. – Zostaw go! – rozkaz wydarł się dźwięcznie przez zaciśnięte zęby. Drżałem, próbując unieść głowę. – Hmm – zazgrzytała – niech tak będzie. Głuchy dźwięk łamanego kręgosłupa przestrzelił mój mózg niczym włócznia przeznaczenia. Maleńka główka chłopca zwisała bezwiednie, bujana palcami zabawiającej się wysłanniczki Otchłani. Dopiero po kilku sekundach ustąpił bezdech. Złapałem powietrze, nie wiedząc, co z nim zrobić. Paraliż trzymał moje ciało w kleszczach. Czułem, jak namnażana wewnątrz furia i nienawiść powoli przeobrażają się w żądzę zemsty, pragnienie śmierci dla sprawczyni nieopisanego bólu, ale kiedy osiągały w swej wściekłej postaci apogeum, z tyłu głowy odzywały się żal, niemoc, bezradność, poddanie… Jakby moje alter ego mówiło, że nic już nie wskóram, nic nie wróci mu życia, że to ostateczny koniec. – To koniec, Przejrzyste Światło! Słyszysz?! – Uniosła wolną rękę, wymierzając ją we mnie. Znów poczułem straszliwy ból w głowie i zapominając o dziurach w torsie, próbowałem podnieść się z ziemi. Na próżno. Wpadłem w amok. – W przyrodzie… nic… nie ginie – wydyszałem przez zęby, po czym dodałem: – To… nie jest… koniec! Nieeeeeeee! ! ! – wykrzyczałem. Poczułem kolejny przypływ różnych silnych emocji. Ekscytacja, wola walki, determinacja, euforia – dodały mi olbrzymiej siły. Zastrzyk energii, jak poprzednio,
nadszedł znikąd, a towarzysząca mu pasja wprowadzała mnie w stan najwyższy. Czułem gotujący się żar w całym ciele, jakbym był z ognia, który nie potrafi już drzemać w zamknięciu i pragnie zostać uwolniony. Wkoło mnie w jednej chwili zrobiło się jasno. Gęste chmury nie przepuszczały ani jednego promienia słońca, ciemność opanowała firmament. Zorientowałem się, że ta porażająca światłość wydobywa się ze mnie. Musiałem zamknąć oczy. Rany przestały być w ogóle odczuwalne, zasklepiły się. Poczułem się lekki jak pył lub nawet gaz kosmiczny, unoszony w nieważkości Wszechświata. Wzbiłem się ponad asfalt, odlatywałem ku niebu… Gdy otworzyłem szeroko oczy, zauważyłem jak Strażniczka próbowała zasłonić twarz przed moim blaskiem. Znajdowałem się trzy metry nad ziemią. Pełen miłości, nadziei, chęci życia i przetrwania wszystkiego, co żyje, spojrzałem na nią i gdy tylko to uczyniłem, znalazłem się dwadzieścia centymetrów od niej. Czas zwolnił. Jej na wpół wystająca spod czarnego rękawa dłoń, pokryta czarnymi żyłami, jęła unosić się powoli, dźwigając niewyobrażalny ciężar czasu, nad którym nie miała już żadnej władzy. Próbowała wymierzyć we mnie rękę. Jej rysy twarzy w spowolnionym tempie układały się w wyraz zdumienia i zaskoczenia. W oczach nie miała strachu, nie bała się. Była częścią Otchłani. Ująłem wschodzącą dłoń ciemności i przyłożyłem do swego serca. Była ostatnią kroplą zła, której drzemiące we mnie Przejrzyste Światło Pierwszej Materii tak bardzo potrzebowało do przebudzenia. Ostatnią kroplą przelewającą szklankę przeznaczenia. – Różo, uzdrawiam ciebie – wyszeptałem. Iluminacja, jaka dobyła się z całego mojego ciała, wzmogła się tak potężnie, iż półmrok okalający świat zmienił się naraz w pełnię dnia o swej najjaśniejszej godzinie. Z miejsca na mojej klatce piersiowej, gdzie każdy człowiek ma serce, wydostawały się promienie białego światła, przed którym Strażniczka uciekała głową, odchylając ją najdalej, jak tylko mogła, rycząc przy tym w katuszach i mękach najstraszliwszych. Czarne jak kosmos żyły jęły ustępować, oczy stawały się wyraźniejsze, białka powróciły na swoje miejsce w swej normalnej postaci. Obłok ciemności, pierwiastek Otchłani, wypychany przez jasność mego Światła, wyparowywał z ciała Róży, usiłując uchronić się przed rozproszeniem. Na próżno. Jak tylko wyrwał się na zewnątrz, wyzwolone promienie światłości przeszyły go na wskroś dziesiątkami strzał życia. Rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając po sobie rozpierzchnięte w przestrzeni atomy i fotony materii jasnej. Po energii ciemnej nie zostało nic. Ciało Róży opadło na ulicę Storczykową wraz z kruchym ciałkiem mojego małego brata. Z jego otwartych ust wytoczyła się z brzdęknięciem moneta, tak zachłannie poszukiwana przez ciemną Strażniczkę. Widziałem coś, czego ludzkie oko by nie dostrzegło. Słabe, białe Światło Przejrzyste wydobyło się z ciałka Szymona i jeszcze słabsze światło życia z ciała Róży. Oba, jakby lekko żeglujące
na wietrze, wpłynęły do wnętrza reliktu. Spod szat Róży wytoczyła się bliźniaczka monety, jakby przyciągana przez tamtą. Strażniczka Czasu była w jej posiadaniu za sprawą nieświadomej Zosi, która nie wiedząc, co czyni, oddała błyskotkę zagrażającym Buntownikom. Szymek miał tę drugą ode mnie. Dałem mu ją na pocieszenie, jeszcze wtedy nie wiedząc, jaką może mieć wartość. Wyciągnąłem dłoń w stronę obu reliktów, które przywołane moją wolą, pofrunęły i wylądowały na jej wewnętrznej stronie. Światło Grześka i Szymona wsiąknęło we mnie przez skórę. Poczułem jeszcze większą moc. Tylko tak mogłem to określić ludzkimi słowami, lecz było to z pewnością uczucie, jakiego nie doznałem w całym ziemskim życiu. Uwolniłem Światło Róży, by mogło połączyć się z innymi światełkami jej bliskich. Teraz widziałem więcej, słyszałem więcej, rozumiałem. Przebudziłem się. Dobiegały mnie tysiące głosów ludzi w promieniu kilku kilometrów ode mnie, widziałem Światło Przejrzyste, energię jasną wszystkiego, co mnie otaczało. Ludzi, domów, drzew, powietrza, chmur. Pływała w nich strumieniami, jakby milionami rzek w milionach koryt. Jestem nim. Jestem Ziarnem Wszechświata. Iskrą, która zapoczątkowała Przejrzyste Światło, wyłoniła z czeluści nicości i równowagi Pierwszą Materię, chaos. Jestem Ideą, Myślą i Trwaniem. Nadzieją na więcej niż tylko Otchłań. Jestem równowagą i entropią Wszechświata w jednym. Myśląc, kreując, tworząc pomysły o nieskończoności, które od teraz będę rozsiewał w dalszym czasie i przestrzeni, podchodziłem powoli do ciała Khaleda. Spojrzałem na niego. Jego Światło dawno już uleciało i choć wiedziałem, że kiedyś znów się z nim połączę… Wyciągnąłem dłoń w jego stronę. – Khaled, wskrzeszam ciebie. Wiązka światła spłynęła na jego klatkę piersiową. Zrobił głęboki wdech, po czym zakasłał donośnie. Spojrzał na mnie przez napływające mu łzy. Bez słowa ruszyłem do ciał pozostałych Gwardzistów. Z nimi uczyniłem to samo. Kiedy otwierali oczy, nie potrafili wydobyć z siebie słowa. Musieli je mrużyć, gdyż wciąż emanowałem silną łuną z mojego ciała. Byli nadal tymi samymi ludźmi, ich neurony i pamięć nie były jeszcze uśmiercone. Ich charaktery pozostały niezmienione. Inna była jedynie ich energia jasna. W ich żyłach, podobnie jak w moich, nie płynęła już tylko krew, ale i Światło Przejrzyste, nadające moc nieskończoną. Niektóre nanoboty wyciekały właśnie ze łzami i potem; zostały zdezaktywowane. Nie były im już potrzebne. – Witajcie – przemówiłem w ich głowach. Wyjaśniałem im wszystko, co ich ominęło. Słuchali bardzo uważnie, bez mrugnięcia okiem. Opowiedziałem, co stało się z Nahuką. O tym, że wszystko miało tak być, że dopełniło się przeznaczenie. Moje cierpienie musiało być
największe, opętujące doszczętnie moje wszystkie członki i zmysły, osaczające drzemiące w mym sercu Światło, które przebudzić się miało tylko wtedy, gdy będzie w wielkim zagrożeniu i cierpieniu. Uświadomiłem im, że mimo iż jestem tym, kim jestem, to nadal nie posiadam całej mocy i wiedzy, a to dlatego, że Światło we mnie będzie się przeobrażać do swej pełnej postaci jeszcze przez długi czas. Wyjawiłem rychłe nadejście Istot Wyższych, które były też Światłem, stworzeniami tak będącymi przyjaciółmi, jak i oczekującymi mnie istnieniami z jednym celem – proklamacją mojego nadejścia. Ich zadanie polegało na ochronie życia we Wszechświecie. Na Ziemię, od jej początków, przybyło ze mną pięć Istot. Ludzie nazywali je często aniołami. To one przemawiały w moich snach i wizjach. To one też chroniły ziemskie istnienia, by ich przetrwanie doczekało się wyzwolenia z więzów Ciemnej Energii, jaka długo już otacza i przenika planetę. Nie śmieli zadawać żadnych pytań. Ich życie dobiegło końca, a ja wznowiłem je i dzięki temu mogli znów tu być, oddychać powietrzem, czuć powiew wiatru i krople deszczu na skórze. Wierzyli we mnie do końca. Ich życie miało teraz sens. Wiara opłaciła się, a to nadawało sens wszystkiemu. Zostali wynagrodzeni, żyją, otrzymali życie wieczne. Ich Światło nie zgaśnie nigdy, nie pochłonie ich Wieczna Ciemność, będą podążali za mną i trwali na zawsze u mego boku. Czy mają w tym cel? Czy ja mam jakiś cel? Co robić dalej, skoro się go nie zna? Kolejne pytania, wymagające odpowiedzi tak samo, jak poprzednie, stawiane nam i przez nas w ciągu całego życia, zasnuwały umysły Gwardzistów – mych ziemskich przyjaciół. Nie potrafiłem im na nie odpowiedzieć, a jedyną rzeczą, jaka wyłaniała się spośród moich nowo nabytych mądrości, to kolejna obietnica mówiąca, że na wszystko przyjdzie czas.
XXXII Sto miliardów Dwa tygodnie później… Czas. Jedyne, co pozostaje pewne we Wszechświecie. Najpotężniejszy i nieujarzmiony wymiar, który wprawiłem niegdyś w ruch poprzez stworzenie materii rozprzestrzeniającej się wraz z nim. Czy istniał wcześniej? Nie. Istniała jedynie równowaga, która była stała. Nie potrzebowała czasu. Tak, to ja wprowadziłem chaos. To ja zakłóciłem porządek wielkim wybuchem materii, wirowaniami, krążeniem, przyciąganiem, spalaniem i zasysaniem. Powstanie materii jasnej stworzyło zapotrzebowanie na dążenie do równowagi, dlatego wraz z nią powstała wówczas materia ciemna, napędzana przeważającą w całym Wszechświecie ciemną energią. Tyle wiedzą ludzie w dzisiejszych czasach. Nie wiedzą natomiast, czym tak naprawdę jest ciemna energia ani co napędza materię widzialną. Wierzą w różne rzeczy. Ci mądrzy uważają, że dzieje się tak za pomocą paliw, które spalane są od środka. Ci mądrzejsi twierdzą, że jest to kosmiczna energia dusz. Jeszcze mądrzejsi mówią, że to ich bóg steruje wszystkim i napędza do życia. Nie wiedzą o energii jasnej. Nie wiedzą o mnie. Nie wiedzą o istnieniu Przejrzystego Światła, które było pierwszym, by rozbłysnąć w ciemnościach, zanim jeszcze w owych ciemnościach powstała jego nazwa. To, którym zapłonął bezkres zrównoważonej nicości – ciemnej, lodowatej, piekielnej. To z nią połączy się wszelkie zło mojego stworzenia i to tam zostanie odesłane. Zło, które niechybnie stało się częścią dzieła stworzenia, zakradając się w cieniu jasnej materii. Zło, ze zlepków którego wytworzyło się coś piękniejszego, radośniejszego, szczęśliwszego – emocja. Zło wszelkie, które miałem teraz zamiar zepchnąć tam, skąd pochodziło, poza kres Wszechświata. W Otchłań, gdzie nie będzie już wpływać na losy Światła. Wraz z czasem, teraz tak wypełnionym emocjami, dzieło moje jest nowym porządkiem bezkresu. Statkiem, który nie zatonie, póki istnieję i istnieją stworzenia moje – duchy Wszechświata. To wszystko miałem dopiero poznać, bo choć wiedziałem, że Światło było tym, co dało początek wszystkiemu, i według mnie było piękne, to wciąż nie rozbudziłem w sobie całej jego mocy. Z moją strażą przyboczną ruszyłem w dalekie zakątki Ziemi, by tam wyczekiwać na przybycie armii zbawienia. Oddziałów wiernych Istnień Światłości, których przeznaczeniem i jasnym dlań celem było tylko jedno – przetrwanie. Jedyny cel życia, cel materii, immanentny cel wszystkiego. Powoli poznawałem więcej i więcej z odległych tajemnic własnej przeszłości. Światło ewoluowało, skoncentrowane we mnie, rozrastało się do ilości, których nie potrafiłem sobie teraz wyobrazić. Tak jak ewoluuje wszystko, co
materialne i niematerialne, wszystko, co jasne i dobre, wypełniające powoli pradawną Nicość. Za kilka lat wysłałem sygnał w kosmos. Taka była moja karma w dwa tysiące dwudziestym. Miałem nadać komunikat życia, śpiew o nadziei dla przetrwania wszystkich istnień materii. Teraz rozumiałem, dlaczego mnie potrzebowali. Było tak, jak mówili, wszystko zacznie samo stawać się jasne. Przynajmniej dla mnie… Tyle ludzi nie jest jeszcze świadomych Przejrzystego Światła. Tyle ludzi, a także innych istnień we Wszechświecie wierzy w wymyślone przez siebie mity, bujdy, moce wyższe… Tyle istnień do uświadomienia. Właśnie teraz nadszedł czas. Teraz zaczyna się Apokalipsa. Wieczna Ciemność miała nadejść wkrótce. Jej siły były skierowane w moją stronę i czułem jej moc i potęgę napływającą zewsząd. Nie dąży do bogactw, władzy czy nawet przetrwania. Nicość, będąca osobowością, zanim jeszcze powstały Wszechświaty, samoistnie trwała i dążyła do Wiecznej Ciemności. Równowagi, jaka panowała od zawsze, której przyczyny i sensu istnienia nie byłem w stanie pojąć ani wytłumaczyć. Po prostu miała być. Takie było jej przeznaczenie. Życie, materia, organizmy, światło – byliśmy jej wirusami, których musiała się pozbyć, by dalej egzystować w ładzie i harmonii, jakimi sama była. Nigdy nie udało mi się odnaleźć ojca i Klary, zaginionych bezpowrotnie, acz prawdopodobnie uprowadzonych, być może nawet zgładzonych przez Buntowników. Wspólnie z moimi Gwardzistami, nowymi przyjaciółmi na śmierć i życie, pochowaliśmy ciało Róży za jej domem, a ciałko Szymona za naszym. Nie udało nam się także odnaleźć ciała Zosi ani jej rodziców. Nie słyszałem ich myśli. Mogli już nie żyć albo być gdzieś daleko, przetrzymywani w podziemiu lub głębokich jaskiniach, gdzie zaszyci Buntownicy knuli kolejne ataki. Marek zniknął bez śladu. W ostatnich chwilach życia Róży wyczuwałem go gdzieś nieopodal, złorzeczącego i bluźniącego później na mnie, po tym, jak nie będąc świadomym jego obecności, zabiłem na jego oczach jego matkę. Nie wiedział, że była opętana przez ciemność. Nawet gdyby wiedział, nie zrozumiałby. Dla niego to wciąż była jego mama. Czasem słyszę jego myśli, ale nie mam odwagi, żeby się do niego odezwać. Nic by to nie zmieniło, a wiedziałem, że kiedyś się jeszcze spotkamy. W przyszłości. Piotr i Deborah opowiedzieli mi, że kiedy walczyli z Buntownikami, wtedy, w Marsylii, usłyszeli w głowie mój głos. Powiedziałem do nich, że wypełnili tutaj swoje zadanie i że powinni się wycofać i pozwolić Buntownikom pojmać mnie po tym, jak już dopłynę do celu. Sami mieli śledzić Marcusa, który osobiście wyłowił mnie z wody. Nie bardzo wiedzieli, o co w tym wszystkim chodziło, ale postąpili tak, jak poprosił mój głos. Marcus przeniósł mnie, a dalej siebie samego w przeszłość. Nim to zrobił, kazałem moim przyjaciołom wskoczyć zaraz za nim
w Strażnicę Czasu. Sam nic z tego nie pamiętałem. – Tu chyba nasze drogi się rozchodzą – zabrzmiałem w głowach trójki przyjaciół, kiedy staliśmy razem pod ścianą na stacji metra Ratusz Arsenał. Byli teraz innymi ludźmi. Istotami obdarzonymi przeze mnie czymś nowym, lepszym i piękniejszym. Nie znali więcej gniewu. Tak jak ja nie czuli zawiści, tęsknoty, pragnień czy smutku. Byli przepełnieni jedynie miłością do życia. Światłem, które mieli nieść wszystkim potrzebującym. Tam, gdzie go brakowało. Gdzie Otchłań złem wdzierała się do serca materii. – Co będziesz robił? – Pytania nie były już dla nich szukaniem celu ani odpowiedzi, a miłością wiedzy, która była dobra i miłość tę krzewiła. – To samo, co wy… Będę siał miłość do życia. Przekazałem im wiedzę o tym, kim jesteśmy wszyscy we Wszechświecie, skąd się wzięliśmy i co się z nami stanie, by mogli nieść ją innym. By ci w niewiedzy przestali się lękać. Niewiedza prowadziła do strachu, strach do zła. – A co z Buntownikami? – usłyszałem w głowie głos Piotra. – Będą błądzić, aż ich odnajdziemy i wskażemy nową drogę. Uścisnęliśmy się każdy z każdym po kolei. Khaled ruszył pierwszy, jego nanoboty przeniosły go do Gibraltaru. Planował pomieszkać tam jakiś czas. Deb i Piotr rozmyli się równocześnie. Zostałem sam. I choć nie było ich obok mnie fizycznie, wiedziałem, że są tak blisko jak nikt inny. Czułem ich, jakby stali obok. Rozmawialiśmy nawet wtedy, kiedy byli tysiące kilometrów stąd. Spacerując powoli placem Bankowym, a dalej ulicą Marszałkowską, oddawałem się refleksji nad sygnałem, jaki nadałem w dwa tysiące dwudziestym. Czy coś znaczył dla ludzi z tamtych czasów? Czy wpłynął jakoś na ich życie, na ich byt? Czy ktoś odebrał wiadomość we Wszechświecie? Jak daleko zaszedł? Dręczyły mnie też inne myśli. Czy przyszłość będzie od teraz taka, jaką poznałem? Wojna, śmierć, choroby popromienne… Wiedziałem, że jesteśmy w czwórkę jedynymi osobami na świecie, które znają prawdę. Które mogą zapobiec wszystkim ziemskim problemom i zmaganiom o przetrwanie. Patrzyłem na twarze mijających mnie ludzi i zdawałem sobie sprawę, że jedyne uczucie, jakim ich darzyłem, to sympatia. Byli tacy bezbronni, zachwiani i zdezorientowani. W ich głowach czytałem najróżniejsze rzeczy, jednak wszyscy, zdawało się, myśleli ciągle o jednym: Po co to wszystko? Znalazłszy się na placu Defilad w sercu Warszawy, spojrzałem na szczyt wieży Pałacu Kultury i Nauki. Uświadomiłem sobie, że od teraz wszystko się zmieni. Świat nie będzie już owładnięty zazdrością, zawiścią, chciwością ani arogancją, jakie spotyka się dziś na każdym kroku. Znikną bieda i głód, ludzie będą sobie pomagać, dawać i dzielić się. Będą gotowi. Zakupiłem bilet w kasie i skierowałem się w głąb wielkiego holu. Głosy w mojej głowie namnażały się, pełne emocji odwiedzających, będących pod
wrażeniem widoków z tarasu na trzydziestym piętrze. Na górę można było wjechać jedną z dwóch wind. Był środek dnia, co oznaczało niewielu zwiedzających w tym czasie, lecz kiedy jedna z nich zjechała po mnie, głosy w głowie przybrały na sile. Minąwszy grupę zagranicznych turystów, wszedłem samotnie do dźwigu, gdzie siedziała kobieta obsługująca przyciski, co wydało mi się całkiem retro. „Nie lękajcie się. Nie jestem snem ani waszym wewnętrznym głosem. Obiecałem kiedyś, że powrócę. Oto jestem. Jestem nowym początkiem, miłością i życiem wiecznym. Jestem Wiecznym Światłem. Od teraz będę dla was świecić po wsze czasy. Odnajdę każdego z was, aby wskazać mu drogę. Drogę bez cierpienia, bez zła, bez ciemności. Nie lękajcie się”. Kiedy wjechałem na górę i ruszyłem na zewnątrz, w stronę barierek tarasu widokowego, ludzie kręcili jeszcze głowami w zdumieniu, rozglądając się za ukrytymi głośnikami. Ich szepty, czasem głośniejsze rozmowy dociekały pochodzenia głosu w ich głowach. Ich myśli, a także wszystkich ludzi na świecie, których wyraźnie słyszałem, wytężając umysł, strofowały się nieco, ale i, zaintrygowane, stawiały sobie nowe pytanie: Czym lub kim jest Wieczne Światło? Podszedłem bliżej wschodniej flanki tarasu. Widok na Warszawę był stąd nie do opisania. Jednak nie tym napawałem się tutaj najbardziej. Mogłem teraz dostrzec dużo więcej. Widziałem dalej. Moskwę, góry Ural, Himalaje, a nawet Mur Chiński. Widziałem całą Ziemię. Byłem tu i tam. Byłem wszędzie. Widziałem wszystko. Byłem teraz Wiecznym Światłem. A sto miliardów gwiazd czeka, abym raz jeszcze wzniecił w nich Światło i tchnął w ich serca życie, by mogły rodzić kolejne.
Koniec części pierwszej
Lux Aeterna. Wieczne światło Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-147-6
© Mike Wysocky i Novae Res s.c. 2016
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Katarzyna Kusojć KOREKTA: Wioletta Cyrulik OKŁADKA: Krystian Żelazo KONWERSJA DO EPUB/MOBI: InkPad.pl
NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia tel.: 58 698 21 61, e-mail:
[email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.